Kraszewski Starosta Warszawski

Józef Ignacy Kraszewski

Starosta Warszawski


Obrazy historyczne z XVIIII wieku

Czasy Augusta III Stanisława Augusta Poniatowskiego



Tom pierwszy 1

Tom drugi 70

Tom trzeci 141



Tom pierwszy

Prolog


I


Piękny był wieczór jesienny, chociaż ludzie, co w chmurach, niebiosach, powietrzu, głosach ptasich, znakach rozmaitych, pospolitemu oku obojętnych, czytać umieli — kręcąc głowami, nic zeń nie wróżyli dobrego.

Pan podkomorzy I.askowski, który się w Haura1 wczytywał i z innymi księgami uczonymi miewał do czynienia, znaki na niebiesiech obserwować i one aplikować umiał do spraw gospodarskich — z tego zbytniego ciepła dnia pierwszego września, z zarumienionych obłoków, kierunku wiatru i rożnych innych sygnałów prędką aury zmianę prowokował, zimę bodaj rychłą i nie daj Boże srogą a przeciągniętą.

Tuż przy bramie Krakowskiej naprzeciw zamku, gdzie wówczas (a było to roku pańskiego 1750) niejaki Peszel winiarnię trzymał — dla ciepłego tego wieczora, kilku ichmościów, między którymi i pan Laskowski się znajdował, kazało chłopcu ławę wynieść ze stolikiem w ulicę przed dom — i używając tu świeższego powietrza, gawędką się zabawiali.

Z Laskowskim, który tu rej wodził, ba, i wszędzie gdzie się okazał, bo był człek wymowny, głowacz i bywalec — zeszli się u Peszla na lampeczkę, Ocieski ubogi szlachcic z Poznańskiego, Kostrzewa i Babiński.

— Nic to, mospanie, dobrego nie jest — mówił, rozglądając się, Laskowski — kiedy natura ze swych praw i obyczajów się wyłamuje. Wprawdzie’ ja tu na tym horyzoncie warszawskim tak swego nie jestem pewien, jak doma w mojej Górce, bo tam wiem, co lada obłoczek znaczy; jednakże takie ciepło pierwszego septembris2 źle wróży!

Ptactwo na południe dawno odleciało, a ono ma nos lepszy od najrozumniejszego astronoma Nagle, mości panie, ścisną mrozy i zima się da we znaki’

— E e — rzekł, popijając, Ocieski — bywa różnie’ Czasem wszystkie omina3 chybiają. Dał Bóg ciepło, cieszyć się nim, a w łasce Jego ufać, że nam za to płacić nie każe.

— A ja z panem podkomorzym trzymam — odezwał się Kostrzewa, który, prawdę rzekłszy, trzymał zawsze z tym, z kim pił, i miał po części słuszność.

Babiński milczał, tylko czapki trochę uchylił, jakbv chciał łysinę ostudzić i westchnął. Stało to za aprobatę.

Laskowski wciąż po niebiesiech się rozglądał, choć ich stąd niewiele widać było, lecz uczyły go chmurki przeciągające, skąd wiatr dął, i kolor ich, co się na niebie działo.

— O, tak, tak! — dodał jakby sam do ciebie. — Zimę będziemy mieli ostrą. Daj Boże, aby —nieco wybujałe zboża mróz schwycił, mm śniegi na nie padną, boby to wyprzało z kretesem. Wszyscyśmy sieli zawczasu, a tu jesień taka, że żyta szczególniej, aż strach!

— To je spasać — odparł Ocieski — i kwita! Tyle by biedy…

— Spasać! Więcej bydło wydepcze, niż zje — dodał Kostrzewa. — Na to przymrozków trzeba czekać.

Babiński znowu głowę ostudził i westchnął, ale tym razem tak, że wszyscy nań spojrzeli, bo czuli, że prosił o głos.

— Ja, mości brdzieju — rzekł — ja, co się tyczę mnie, mam taki system. Na Bartłomieja4, mości brdzieju, sieję, rola musi być zrobiona ut sic5, zabronowana jak należy, ziarno czyste, pośladu na siew nie dopuszczam jak drudzy, słowem robię, co mogę, a gdym spełnił moją powinność, przeżegnam rolę i czapkę zdjąwszy, Panu Bogu ją polecam. Reszta do mnie nie należy, umywam ręce.

— Waszmość jesteś jak ten (bodajże go, zapomniałem1), co w procesie Trójcy Święte] dawał plenipotencję i adwokata nawet nie bierał.

Rozśmieli się wszyscy, gdy Kostrzewa to rzekł, a pan Laskowski kontynuował:

— Nie jestem ja też z tych, którzy o Bogu zapominają — mówił — choć pod te czasy siła się ich namnożyło, ale znaki niebieskie Bóg, nie kto inny, też pisze, tylko się ich czytać nauczyć potrzeba.

Tandem6 — odezwał się Babiński — ad vocem7 znaków, co nam pan podkomorzy wróży w innych koniunkturach, a zwłaszczą w sprawach Rzeczypospolitej? Boć to i na ziemi osobliwe jakieś widzimy synptomata czasów. Więc ku złemu, czy dobremu idzie? Tu sęk!

Kostrzewa ramionami ruszył.

— Ciekawość pierwszy stopień do piekła! Zimę zgadywać jeszcze jako tako się udaje, ba i tym, co kalendarze piszą, ale w politycznych rzeczach i diabeł jutra nie zgadnie.

— .Ta najgorzej wróżę — począł, rozgadując się, Babiński. — Od czasu jakeśmy Sasów sobie na kark posadzili8, coraz ku ruinie idzie Rzeczpospolita. Naprawdę rzekłszy, już gdyśmy ich brali, nie było dobrze, a co teraz?

Machnął ręką i umilkł.

Ocieski westchnął i obejrzał się.

Laskowski, rękę za pas włożywszy, choć jeszcze w niebo patrzał, już znać na ziemię myśl sprowadził, bo natychmiast głos zabrał.

— Że źle się dzieje, nie przeczę — rzekł. — Ażeby temu sami Sasi winni byli, nego!9. Uderzmy się w piersi, mądrej głowie dość na słowie.

Chrząknął Babiński. Rozmowa tak zagajona nie szła jakoś raźnie, oglądali się wszyscy, bo ulicą ten i ów przechodził, a wolno ciągnąc, słyszeć rozmawiających było łatwo. Najwięcej też może na zamknięcie ust wpłynęło to, iż nieznajoma figura, która też przesuwała się tędy ku zamkowi, wstrzymywała się w pochodzie i zdawała przysłuchiwać.

Był to szlachcic ze staroświecka i dziwacznie odziany, w krótkim żupaniku i kontuszu, w długich butach, w czapce z futrem, z ogromną szablą na wyszarzanych przednicznych rapciach10, wiszącą z kijem w ręku, obuszkiem zakończonym. Suknie jego, z niepośledniego materiału, znać długie lata w kufrach przeleżały i więcej od tego snu ucierpiały niż od używania. On tez sam, jakby z puzdra go wyjęto, wyglądał: twarz miał żółtą, wywiedłą, zaschłą, pomarszczoną, policzki zapadłe, oczy zblakłe, a mimo zawiędnienia ruchy żywe i niecierpliwe wiele w nim fantazji i gorącości krwi zdradzały.

Stanąwszy w pewnej odległości od stoliczka, nie oczyma, ale uszami czegoś zdał się szukać, jakby nie dowidział. Lecz jeśli głosu czekał, zawiódł się, bo i podkomorzy, i inni zamilkli, przypatrując mu się. Postawszy tedy chwilę, z wolna ku Laskowskiemu podszedł.

Podkomorzy, dopiero lepiej się przypatrzywszy, zawołał:

— Zagłoba! Jak Bóg miły!

— Ano, a juściż! — odparł podchodzący. — Ja waści po głosie poznałem, bo pod wieczór tyle tylko widzę, że czasem drzewo od człowieka rozpoznam i Niemca od Polaka. I to nie zawsze.

Więc się sobie rzucili na szyję serdecznie bardzo.

— Cóż ty tu robisz, skarbniku, ty, coś na domatorstwo poprzysiągł?! Jakżeś się ty z domu wywlókł? Czy proces masz? Czy się o urząd starasz? Czy ci spokój nie miły?

— Otóż widzisz — począł skarbnik — nie zgadłeś.

Żartobliwym, dziwnym, niby szyderskim mówił głosem, tak że wszyscy umilkli, ciekawie bardzo nastawiając ucha, bo człowieka i głos, i ton zdradza, a rozum się i w dźwięku mowy wydaje. Poczuli tedy panowie Kostrzewa, Ocieski i Babiński, że znajomy podkomorzego musiał być człek nie lada, któremu ucha dać było warto.

— Ale naprzód — przerwał Laskowski — na ławie miejsce jest, panie skarbniku, a u Peszla butelka druga zamówiona, lampeczka wakująca, czyściutka stoi, bo mnie tu znają. Mam taki zwyczaj, od dziadów jeszcze, że u mnie w domu zawsze u stołu jednym nakryciem więcej jest niż gości, i do butelki lampek więcej jedną niż gąb.

To mówiąc nalewał, a skarbnik się nie bronił i siadł, ale wprzódy czapki uniósł i submitował się11 panom braci, którzy mu też wszyscy po imieniu i nazwisku się opowiedzieli.

— Więc, gdym nie zgadł — ciągnął Laskowski — mów, co cię tu sprowadziło!

Skarbnik z lampki trochę pociągnął, jakby tylko usta sobie chciał odwilżyć. Twarz owa pomarszczona, gdy ją podniósł, oczy zbielałe, usta wpadłe jakimś ogniem wewnętrznym rozjaśnione, zapłonęły.

— Co, Boże miłosierny — począł — co? Mirabilii fecit Deus!12 Na cudam tu przybył patrzeć. Albo to nie widzicie, że cuda się dzieją i że nie ma tak błogosławionego kraju jak nasz, na którym by opieka Wszechmogącego wyraźniejsza była?!

Wszyscy po sobie spojrzeli, a skarbnik żartobliwie

zawsze ciągnął dalej, spozierając na swych słuchaczy:

— I com rzekł, dowiodę — mówił. — Jest–li na świecie kraj, który by nierządem tak wyśmienicie stał jak nasz? W którym by próżniakom się lepiej działo? Gdzie by wina więcej było, a przedniejszego, choć winnic nie mamy? Gdzie by jedwabiów więcej schadzano, choć jedwabników nie hodujemy? Gdzie by złotem sypano hojniej, choć go nie kopiemy? I — na ostatek, gdzie by dwunastoletnie chłopaki jednego dnia pełnoletność za łaskę pańską uzyskać mogli?

Laskowski głową pokiwał, a Babiński obejrzał się bojaźliwie. Ruszył się nawet nieco, i gdyby nie wstydy byłby się wyniósł może. Nastąpiło milczenie. Choć nie dowidział twarzy skarbnik, poczuł i zrozumiał, że się słuchacze jego języka zlękli.

— Co to o tym gadać? — bąknął Laskowski. — Na co?

— A o czymże? O kobietach, jak to u nas zwyczaj, pod rezon, jam za stary, o pobożnych rzeczach nie mam zwyczaju rozprawiać, bo respekt dla nich czuję — jeśli szlachcicowi de publicis13 i nie wolno — cóż już? Chyba gębę zamalować albo ją na kłódkę zamknąć!

— Ale bo, mój skarbniku — szepnął Laskowski — słyszeliście w Saksonii o tym, o tym starym zamku na górze? Kat go wie, Koenigstein14 co się zowie!

— To pudełko do chowania Sasów — odezwał się skarbnik.

— Tak, ale w nim i kilku naszych zakonserwowano — szepnął Babiński.

Nie zmieszał się stary i popił.

— Ja, bo — rzekł — gdy mi język świerzbi, wytrzymać nie mogę. Diabeł nie tak straszny, jak go malują, a gdyby wszystkich, co się śmieją i stękają, chcieli chować tam, miejsca by nie stało.

Machnął ręką i rozśmial się

— Jak mi Bóg miły, zabawna rzecz — mówił, nie zważając na otaczających. — Ichmość panowie, co w mieście częściej bywacie, z biedamiście się oswoili, ja, domator, admiruję…

Wtem zwrócił się do Ocieskiego, który głowę miał nad lampką zwieszoną.

— Wszak mnie uszy nie mylą: jegomość pan Ocieski?

— Tak jest, do usług.

— Jastrzębiec?

— Nie ma innych, tylko tego herbu…

— Czyby z Ocieszyna? — pytał uparcie skarbnik, choć odpowiedzi szły leniwo i niechętnie.

— Pisaliśmy się z Ocieszyna — cicho wymówił zagadnięty

— Ano! To któż lepiej o cudach dzisiejszych czasów wiedzieć może nad waćpana dobrodzieja?! Stał się cud, iż graf Brühl155, pierwszy minister Najjaśniejszego Pana, który rodził się kędvś w Turyngii, a żył w Saksonii, nagle znalazł się polskim szlachcicem, Jastrząb —czykiem i Ocieskim, tak jak Waszmość Pan! A toż nie mirabilia?

Ocieski tylko głową kiwnął.

A gdyby nagle sowa, ptak Minerwy16 — ffcodał skarbnik — stała się z dnia na dzień jastrzębiem, naturaliści by z całego świata się zbiegli! Nieprawdaż? Ano, to rodzina jakaś od Boga uprzywilejowana. Ten sam Brühl z Ocieszyna ma synka. Synkowi jest lat dwanaście, jeszcze mleko ma pod nosem. Tymczasem Warszawie, osieroconej ze starosty grodowego przez rezygnację wojewody ruskiego17, brak głowy i dłoni. W całej Rzeczypospolitej nie ma człowieka na tę godność, dwunastoletniemu chłopięciu król jegomość łaskę swą dodaje lat dziesiątek, dzieciak budzi się dojrzałym, i oto go jutro będziemy widzieli wjazd uroczysty odprawującego na swą stolicę. Alboz nie cuda? Mirabilia?!

I śmiać się począł.

Podkomorzy Laskowskj po niebie spojrzał.

— Wiecie, acaństwo, co? Ciepło było, ale zawsze to wieczór wrześniowy, a kto ma w kościach łamanie, temu o tym zapominać nie potrzeba; wotuję18 więc, abyśmy się razem z butelką i lampeczkami pod sklepienie do izby zacisznej przenieśli. Padająca rosa nigdy nie jest zdrowa.

Wszyscy wstali, jakby uradowani wnioskiem; skarbnik się rozśmiał i poszedł za ich przykładem.

— Na czyim wózku jadę, tego piosnkę śpiewam —rzekł — z lampeczką podkomorzego idę za moim wino—dawcą Macie słuszność, pod dachem zawsze — zaciszniej, a nuż co padać zacznie?

Przez okno otwarte Laskowski zawołał chłopaka, który w koszuli i fartuchu zwijał się po izbie, i kazał mu szkło zabierać. Poszli tedy processsibiliter19, gęsiego, dla niezbyt szerokich drzwi, jedni za drugimi, skarbnik przodem, Laskowski, Kostrzewa, Babiński, tylko się Ocieski coś ociągał.

— No, a waszmość? — pytał Babiński.

— Nie bardzo mi się chce — szepnął Ocieski — to jakiś mocidzieju, wyszczekany kawał konfederata20 i już mi łatki przypinać zaczął.

— Ale chodź! Co bo znowu! — fuknął Babiński i popchnął — a to pomyśli, żeś się go zląkł!

— I to racja — rzekł Ocieski.

Poszli tedy, ale nie zatrzymali się w pierwszej izbie, gdzie kilka osób w arcaby grało, a po kątach sączono z kuflów. Podkomorzy, który u Peszla był jak w domu, zaprowadził do bokówki, gdzie nikogo nie było. Tu chłopak stołki prędko fartuchem pościerał, stół zdmuchnął, butelkę na nim ustawił, a sam po świecę poszedł, bo w izbie się ściemniało.

— A toż to nie cud — ozwał się, dalej ciągnąc, skarbnik, któremu jego myśl znać w głowie tkwiła — toż nie cud, że szlachta polska tak się stała w ręku saskiego ministra potulną, iż ją jak wosk miękki ugniata i czyni z niej, co mu się żywnie podoba?!

Ocieski, w izbie śmielszy, siedział bardzo nadęty. Ledwie tych słów dokończył Zagłoba, rzucił się z impetem wielkim.

— Bóg widzi — począł wybuchając — że ja zwady nie szukam, jestem człek spokojny, ale znów nie mogę ścierpieć, by mi docinano.

Skarbnik spojrzał nań bardzo zdumiony.

— Albo co?

— Bo, że Ocieski jestem i ze Brühlowi szlachectwa i herbu nie przeczę, to mi pono za złe macie?

— Albom mówił?

— No, nie, a samo z siebie to wyszło — począł Ocieski — a gdy raz o to się potrąciło, clara pacta21, trzeba się tłumaczyć.

Skarbnik oczy nań zwrócił, szlachcic wstał i wziął się pod boki.

— Powiem wszystko, bo się nie sromam i nie zataję tego, com uczynił. Szlachcic jestem i byłem, ale nas różne vicissitudmes22 do mizernej substancji przywiodły. Miałem chłopów piętnastu, a dzisiaj pięcioro. Jejmość i ja jużesmy niemal kochać się bardzo obawiali, żeby błogosławieństwa bożego więcej nie przybyło. Tandem, deus ex machina23, jawi mi się jednego dnia, poszóstno24, urzędnik koronnv, którego nie wymienię. W bramę z karocą zajechać nie mógł, bo ta tylko dla fur z gnojem i dla bryczki była zbudowana We dworze popłoch, dzieci do ogrodu pouciekała, a starszy się nawet w pokrzywach poparzył, jejmość na strych drapnęła, zostałem ja w kitlu płóciennym, przymuszony stawić czoło jaśnie wielmożnemu, ba, nie zdradzając tajemnicy — jaśnie oświeconemu.

Ten u bramy wysiadłszy, dwóm dworzanom psy podwórzowe przykazawszy trzymać w respekcie, wprost do mnie do ganku. Byłem pewien, że albo koło mu się w drodze złamało, albo oś pękła, bo co by u mnie taki dygnitarz robił? Ano — wola boża, o kowalu tylko myślałem Wita mnie, ja mu się submituję. „Szanowny panie bracie — rzecze — ja tu do waszmości w pilnej sprawie, więc się wpraszam gdzie na ustęp, abyśmy swobodnie pogadać mogli”.

Myślałem tedy, ani chybi, sejmikowa sprawa, ale skąd mu z tym do mnie, hreczkosieja i domatora? Idziemy tedy, łbem się o uszak wyciął w progu, i śmiejąc się jeszcze a trąc czoło, rzekł: „Wysokie progi”. W izbie gościnnej, gdzie dzieci harce wyprawiały, nieład był, choć płacz, ale oświecony na to nie zważał. Siadł, jam, kitla zapiawszy, stał — co też to będzie.

„Widzę u waszeci pana brata, skromny domek — rzekł — po staroświecku”.

„Tak, panie wojewodo: — Maciek zrobił, Maciek zjadł”.

„A dziatki Bóg dał?”

„Pięcioro!” — westchnąłem.

„Chwałaż Bogu! To największa pociecha. Hodują się zdrowo?”

.,Nie najgorzej”.

Czekam, aż o sprawie zacznie, a ten wciąż kołuje, gdyby kałużę objeżdżał. Patrzę mu w oczy, dławi się, idzie mu nieraźno. Pyta o familię, spowiadam mu się z dziada i pradziada, słucha. Dowiaduje się, czy nas więcej jest, mówię mu, żem sam.

Wodził mnie tak z pół godziny, na ostatek powiada:

„Dziwnie to losy ludźmi rzucają… a gdy Pan Bóg

komu chce poszczęścić, osobliwszych do tego środków zażywa. Muszę waszmości powiedzieć, o czym pewnie nie wiesz, że ów Jan Brühl na Ocieszynie, podkomorzy poznański za Kazimierza Jagiellończyka, od którego się wywodzicie, miał rodzoniuteńkiego brata, który się wyniósł do Niemiec.”

Tum krzyknął: ,,Chowaj Boże!”, a ten znak ręką dał: „Wysłuchajcież”. Słucham tedy. Jął prawić, że grafowie Brühlowie są jego potomkami i że się chcą szlachtą polską wywodzić. Jeszcze dobrze nie rozumiałem, co z tego ma być, gdy głos zniżywszy, dodał: ..Dziesięć tysięcy czerwonych złotych przywiozłem z sobą. Chcesz je mieć — krótka sprawa! Grafa Brühla do herbu i familii przyjmiecie”.

Dopiero mi się wyjaśniło.

Skłoniłem oświeconemu do kolan. „Łaskawco — rzekłem — dawniej szlachta do herbów, z pozwoleniem, zasłużonych chamów przyjmowała, nic za to nie biorąc; a ja bym gratowi za dziesięć tysięcy czerwonych złotych miał tej satysfakcji odmówić? Toć bym głupi był”

„Masz słuszność — odparł przybyły dygnitarz. — Cyrograf mi podpiszesz, worki ci oddam i rzecz skończona. A teraz daj co jeść i czym gardło popłukać, bom jak pies głodny”.

No — kończąc historię — dodał Ocieski — tyle powiem, żem wódki i miodu kazał przynieść, jejmość naprędce jajecznicę zrobiła i bigos się znalazł. Wioskę zaraz kupiłem, i w rok mi szóste dziecię na świat przyszło. A mam tego za cztery litery25, kto myśli, żem źle zrobił.

Dano brawo Ocieskiemu — Babiński go pocałował.

— Ja i bez czterech liter — odezwał się skarbnik — pochwaliłbym wasze postępowanie. Z szołdry26 zrobić szlachcica polskiego, toć to i sztuka, i zasługa! Ale czyś waszmość dał przynajmniej na mszę na tę intencję, żeby mu Bóg zesłał gratiam status27, i żeby mu ze szlachectwem sentymenta się zlały, które nobilitafi28 są właściwe?

— To nie moja rzecz — odparł Ocieski — niech on się o to stara!

Wypił jednym tchem szlachcic lampeczkę i drugą sobie nalał.

— Stało się — począł skarbnik — i oto jutro dwunastoletni synalek nowo odkopanego szlachcica wjeżdża na gród warszawski.

— To się nie chwali! — mruknął Ocieski — boć to drwiny albo z nas, albo z całego świata.

— A, tego asindziej nie mów — z przybraną powagą odezwał się skarbnik. — Ażeby o tym sądzić, głębiej trzeba zajrzeć w misteria29 pewne i oto te gratias status, o których tylko co wspomniałem. Wiadomo światu, że gdy małoletni pozostanie dynastą, lat mu dodają i panuje tak dobrze, jakby wąsy miał. Brühlowie tak blisko stoją tronu — (tu odchrząknął znacząco) — iż przywileje monarchiczne na nich spływają.

Szlachta nie odpowiadała.

— Ale co bo tam o tej materii tak łaskotliwej prawić mamy! — odezwał się Laskowski. — Ot, raczej powiedzcie, panie skarbniku, co tam na prowincji słychać! Jak się obiecują urodzaje? Jakie ceny? Co z Gdańska? Czy omłotna pszenica?

— Wszystko najwyborniej — odparł szydersko skarbnik — raj, błogosławieństwo boże, jedz, pij i popuszczaj pasa! Bo, proszę was — wszyscy wiecie, że naszej ziemi tylko pognoju brakło. Król jegomość saski umyślnie nam wojsk nasłał cudzoziemskiego autoramentu30, tak nam pola ugnoili, że gdzie kapucyna posiał, kozak się rodzi! Na prowincji wszyscy szczęśliwi tak, że im słów braknie, aby to szczęście

opisać, i dlatego milczą. Z Gdańska najlepsze wieści — powiadają nawet, że dlatego, aby się ceny w porcie podniosły, oddamy go Prusakowi. To gospodarny człek… zaraz pszenica podrożeje. Cóż tedy chcecie? Hulanka u nas taka, szlachta się roztańcowała, że chłop nosa boi się wytknąć. Słowem, mirabilia!

Wszyscy umilkli; podkomorzy Laskowski, człowiek stateczny i poważny, uczuł, że skarbnika więcej pytać nie wypadało, bo się za daleko puszczał. Zagadano i o innych rzeczach i butelczynę trzecią dano na stół. Babiński się jednak milczkiem wyniósł, Kostrzewa w kąt zaszył, a Ocieski, nadrabiając fantazją, podparł się, łokcie na stole położywszy, i wprost w oczy patrzał wyzywająco na skarbnika. Ten, Bogu ducha winien, powiek tez nie zmrużył, Laskowski zwrócił konserwację na ową jesień i prognostyki przyszłej zimy.

Ze skarbnikiem było przytrudno, bo on i mrozy umiał wykładać po swojemu, aby z obecnych spraw, ludzi i toku wypadków przedrwiwać.

Tak się to do nocy prawie przeciągnęło, aż nareszcie Ocieski, posłyszawszy późną godzinę bijącą na zegarze, do odwrotu się zabrał. Zostali tylko Laskowski i Zagłoba.

Klapnął po kolanie przyjaciela podkomorzy.

— Niepoprawny waszmość jesteś — rzekł cicho. — Dobrze to sobie postękać i pobiedować we cztery oczy, ale tam, gdzie osób więcej, bezpieczniej milczeć. Uczciwi ludzie wszyscy, ale języki świerzbią. Po co sobie robić nieprzyjaciół?

— Ja bo, widzisz — cicho szepnął skarbnik — tych co mi nieprzyjaciółmi być mogą, gdyby przyjaciółmi być chcieli, gorzej bym się obawiał jeszcze. Bóg z nimi! W sumieniu spokojny, non curo verba malorum!31 Prawdy się nie zaprę. Verbum nobile powinno być nie tylko stabile32 — ale i świętemu przekonaniu stać na świadectwo. Jak milczę, znoszę wszystko; gdy usta otworzę, kłamstwa przez nie nie przepuszczę, bobym sobie nie tylko usta, ale duszę powalał. — Machnął ręką. — Bóg z waszecią! — I poszedł.


II


Ruch cały i życie skupiało się naówczas w stolicy, nie około zamku, który stał niemal pustkami i tylko czasu sejmu lub wielkich uroczystości służył swymi obszernymi komnatami na przyjęcie licznych zgromadzeń, ale około saskiego Brühlowskiego pałacu, gdzie król przebywał i wszechmocny jego minister, Saksonią i Polską władający.

Oba królowie ostatni wprawdzie nawiedzali Warszawę, a z musu niekiedy jakiś czas w niej spędzali, lecz pobyt w tej stolicy mniej im daleko smakował niż w Dreźnie, gdzie jako dziedziczni monarchowie władzę mieli nieograniczoną i wszystko pod ręką, co życie uprzyjemniać mogło. Do Polski oprócz zwierzyny, w którą obfitowały lasy, wszystko z sobą przywozić było potrzeba; szły muzyki za obozem, jechali aktorowie i teatra, wiozły karety piękne panie, ciągnęły gwardie, wieziono wina i puchary: słowem cały świat Augustów przenosił się z nimi chwilowo nad Wisłę.

Tu jakoś rządy szły dziwnym kierowane sposobem. Na pozór nikt się nimi nie zajmował, puszczano je na łaskę bożą, przecież działo się tylko to, czego sobie życzono. Przyjaciele i nieprzyjaciele, jedni chętnie, drudzy mimo woli przyczyniali się do tego. Nici i sprężyny wszystkiego skryte były głęboko; ręce, co nimi władały, nie wychodziły na wierzch, a marionetki skakały przecie, jak im muzyka z Saskiego pałacu zagrała. Kapelmistrz był doskonały. Od lat ostatnich panowania Augusta II ważne to stanowisko zajmował hrabia Brühl, z malutkiego pazia i niezamożnego szlachcica wyrosły na wszechmogącego władcę. W Saksonii protestant, katolik w Polsce, tam się wywodził z Gangloffsömmernu33, tu z Ocieszyna — nad Łabą panował z pomocą Koenigsteinu i Pleissenburga — nad Wisłą sztuką nadzwyczajną zyskiwania sobie ludzi, których do spółki przypuszczał.

Przy królu Auguście Mocnym był najpierwszym sługą, u następcy potrafił być panem w całym tego wyrazu znaczeniu, trzymając malowanego króla pod najściślejszą strażą w przyjemnym więzieniu, które rozrywało myślistwo, teatr, sztuki piękne i gnuśny spokój u niedostępnego domowego ogniska…

Brühl był niezaprzeczenie jednym z najzręczniejszych i najśmielszych kuglarzy, jacy pod imieniem ministrów bawili się naówczas losami Europy. Wiedział on, jakim do kogo mówić tonem i jak osnuć przędzę, aby się we wzory pożądane utkała. Szczęście służyło mu nadzwyczajne, a ile razy zawiódł go los, nigdy głowy i przytomności nie stracił. W domowym pożyciu też był równie zręcznym i zuchwałym — wiodło mu się dziwnie, a ludzie zazdrościli, zdumiewali się i uśmiechali. Jedna z najpiękniejszych kobiet dworu królowej, dziecię znakomitej rodziny, oddała mu rękę swoją, aby z mm podzielić losy. Z sercem czy bez niego oddana, piękna ta rączka silniej, niżby się zdawało, podpierała ministra. Hrabina Brühl miała swoją wolę i fantazje, minister, wielbiąc ją, nie krył się z pobocznymi stosunkami, wzajemnie pobłażano słabościom, a oboje rodzice, choć zajęci i państwem, i światem, i zabawami, i intrygami, nie zapominali o dzieciach.

Najulubieńszym dziecięciem był ich pierworodny. Aie bo też, jeśli są na świecie cudowne istoty, Alojzy z pewnością do nich należał. Przyszedł na świat z śmiechem na ustach i szeroko otwartymi oczyma, silny, zdrów, piękny, na uwielbienie tych, co mieli szczęście tego aniołka widzieć w kolebce.

Zdawało się, że mu było pilno rosnąć, by żyć i używać. Nie miał czasu być dziecięciem. Zaledwie chodzić się nauczył, gdy go w atłasy i koronki ubrano, przypięto mu szpadkę drewnianą z rączką porcelanową, włożono na korkach trzewiki i w peruczce złotowłosej wyprowadzono na pokoje. Mały bęben od razu chwycił trój graniasty kapelusz pod pachę, jak gdyby go całe wieki już nosił — i nie pośliznął się ani razu na woskowych posadzkach. Chwytała go królowa na kolana, brał chętnie król jegomość, czasem na żart dym mu z fajki w nos puszczając. Mały Alojzy dawał naówczas klapsa swemu dostojnemu ojcu chrzestnemu, ale nigdy się nie rozpłakał. Kochali się z sobą okrutnie. August III wystrzygał dla niego rybki i ptaszki papierowe i obaj nieraz stawiali z kart domki z równym zapałem, z tą różnicą, że monarcha uroczyściej się tą architekturą zajmował, gdy chłopię często jednym zamachem piramidy jego obracało w gruzy.

Dano malcowi nauczycieli najrozmaitszych, ale matka była najpierwszym. Jej wejrzenie, słowo, rzekłbyś oddech wlewał w dziecię jakimś cudownym sposobem rozum, wiedze i instynkta. Ojciec się nim mniej zajmował ale kochał na równi z matką. Alojzy nie wiedział sam, kiedy się czytać i pisać ani jak nauczył. Mówił od kolebki po niemiecku, po francusku, po włosku i wcale mu to się w głowie nie mieszało. W wolnych chwilach węglem po ścianie, kredą na tablicy rysował takie rzeczy, iż starzy, patrząc, tylko głowami kiwali. Klawicymbału34 trochę nauczyła matka, trochę Włoch, najwięcej on sam siebie, ale to mu nie starczyło, musiano się postarać o skrzypce. W dziesiątym roku konno jeździł i pływał lepiej od tych, co go uczyli.

W ciągłym ruchu mysią i ciałem, rozwinął się na silnego chłopca, tak ze rówieśnik żaden mu nie dotrzymał. Nic dlań trudnego nie było — aleć wszystko ciekawe. Nienasycona żądza uczenie) się i łamania z trudnościami paliła go od dzieciństwa. W kuźni u kowala zachciewało mu się nauczyć władać młotem, gdy słyszał kapelę, pragnął zaraz grać — a książka w obcym języku niepokoiła go, póki sobie nauczyciela do niego nie wyprosił. A że ojciec był wszechmogący, że matka była rozkochana w tym cudzie, nazajutrz znajdowano nauczyciela, w ty dzień Alojzy szwargotał, a gdy raz przedarł się przez pierwsze trudności, dalej szedł już sam, nie pytając.

Nigdy bardziej rozbudzonego nie widziano umysłu. Strwożeni starzy, radzili powstrzymywać młodego szaleńca, obawiając się, aby tak wcześnie rozwijające się władze nie spaliły wątłego stworzenia. Lecz któż by był mógł już naówczas pieszczone dziecię, rozkołysane wybujałe zmusić do spoczynku!

Dziwna rzecz, całusy i uściski, pochlebstwa jednych, miłość drugich, admiracje i oklaski, co go popsuć mogły — uczyniły tylko rozumnym przed czasem. Poznał ludzi, nim się miał czas w nich rozpatrzyć. Dwór Brühla, jak królewski, dawał mu gotowe próbki wszelkiego rodzaju. Chłopak wkrótce zdumiewać począł nadzwyczajną trafnością w poznawaniu ludzi.

Słowem — było to istotne cud—dziecię. Na dworze saskim już się z tym oswojono, ale w Warszawie nikt przyszłego pana starosty grodowego nie znał i nie domyślał się. Śmiano się z tego… bębna — przewidując, że chyba z niańką razem na grodzie zasiędzie.

Alojzy miał lat dwanaście. Król reskryptem swym dodał mu wieku, aby mógł rozpocząć urzędowanie. Nie praktykowana to była rzecz naówczas, śmieszna z dala, lecz dla młodego Brühla niemal usprawiedliwiona. W istocie chłopiec ten i na oko, i z bliska mu się wpatrzywszy, a badając, starszy był daleko od swojej metryki.

Tego wieczoru właśnie, gdy pan podkomorzy Lackowski u Peszla swych znajomych i przyjaciół traktował, w pałacu Saskim, na sali od ogrodu, rzęsiście oświeconej, było u ministra przyjęcie i narada.

Pan wojewoda ruski, mąż wielkiej powagi, ale polityk nie mniejszy, który był się zrzekł warszawskiego starostwa, dla dogodzenia Brühlowi, bo ten na nie zawczasu syna chciał instalować, aby się w łaski obywatelskie wkupił — pan wojewoda mazowiecki Stanisław Poniatowski35 całe grono kontuszowych i frakowych panów, wygolonych głów36 i peruk fryzowanych otaczało ministra, na ten wieczór wystrojonego ze smakiem sobie właściwym. Sala zamkowa na wzór komnat pałacu drezdeńskiego urządzona, acz z daleko mniejszym przepychem, połyskiwała od mnogich świec jarzących, snopami u ścian pozapalanych w brązowych świecznikach. Jasnocytrynowe obicie jej jedwabne, w ramach białych i złoconych odbijało jeszcze blask ten obficie się rozlewający dokoła i łamiący w kilku weneckich zwierciadłach umieszczonych między oknami. W dwóch kończynach sali, w ramach misternie giętych i przeplatanych złocistymi kwiatów wieńcami, stały dwa wielkie wizerunki Augusta II w płaszczyku królewskim, z buławą w dłoni, i syna jego, za którym ulubiony Murzynek niósł szyszak, jakiego on pono nigdy nie włożył na głowę. Szlafmyca była mu upodobaną.

W jednym końcu sali właśnie Brühl, dwaj wojewodowie, kilku Sasów i daleko większa liczba kontuszowych przyjaciół ministra otaczali młodego pana Alojzego, któremu dawano nauki, jak się dnia jutrzejszego miał znajdować. Dwunastoletni starosta, który jutro z mocy nadanej mu pełnoletności, miał uroczystą składać przysięgę, acz wzrostem nie dochodził żadnego z tych rozrosłych i barczystych panów, którzy nań z góry osłupiałymi niemal poglądali oczyma — aż w nim dziecko widać było — ze swobodą osobliwszą się poruszał.

Ładna ta laleczka, wyprostowana, z podniesioną główką, z oczyma jasnymi, stała z taką raźnością, rozpatrując się i słuchając, co jej mówiono, tak się uśmiechała rozumnie, iż ci, co ją po raz pierwszy widzieli — ze zdumienia do siebie przyjść nie mogli. Szatan zdał się siedzieć, w chłopcu. Ojciec z triumfem spozierał na niego, niektórzy z pewnym niedowierzaniem, jakby własnym nie ufali oczom i lękali się, by to widzenie osobliwsze lada chwila nie prysło. Obraz był do malowania, godzien pędzla Silwestra37.

Otaczająca młodziuchnego pana starostę grupa ca pól ze wschodnim przepychem jaśniejących strojów, w pół z francuskich elegantów złożona, łączyła w sobie jakby dwa światy, które się tu zetknęły i zlały. Coś jeszcze rycersko—pańskiego widać było na rozlanych już i zmiękłych obliczach szlachty mazowieckiej, zgnuśniałej pod ostatnimi panowaniami; w rysach Brühlów, Flemmingów i Vitzthumów38 czuć było cywilizację wybujałą i nadwątloną zbytkiem a wytworem. Na czołach podgolonych jakaś zaduma ospała spoczywała, po tamtych igrał dowcip łatwy, myśl żwawa, ale płocha, lekceważenie wszystkiego.

Dwa światy stały tu pojednane z sobą i zgodne, a mimo to jakby do walki gotowe. Tym razem tylko walka nie na pospolity oręż odbyć się miała, choć równie jak od żelaza mogła być krwawą.

W uśmiechu Brühla i jego spojrzeniu widać było pewność zwycięstwa, które miał dać rozum i przebiegłość — na czole wojewody ruskiego, przedstawiającego owo najpotężniejsze w kraju stronnictwo, Familię39 — rzekłbyś, że przy powadze i majestacie, zakradła się wiara w rachubę, która umyślnie prostotą i szczerością się okryła. Nikt by w nim nie odgadł, że o lepszą walczył z Brühlem i czuł się na siłach pokonać ministra, przecież czasem bystre spojrzenie bodło jak żeleźce, gdy nie postrzeżone poleciało. Gdy w oko patrzali sobie, Brühl był słodyczą samą, pan wojewoda samą prostotą i otwartością. Czy sobie wierzyli — któż odgadnie? Ale tego wieczoru byli tak serdeczni, jakby się braćmi rodzili i zbratać jeszcze ściślej żądali. Minister zdawał się nie mieć tajemnic, książę wojewoda dozwalał sobie do dna serca zaglądać. I co chwila książę ściskał hrabiego, hrabia rzucał się w objęcia wojewody.

Radość i wesele panowało powszechne, mówiono otwarcie. Na pokojach też nie było nikogo oprócz przyjaciół ministra i tych, co mu tu służyli.

Młody chłopak wytrzymał egzamina ojca i przyjaciół jego z aplauzem wielkim. Kazano mu odezwać się po polsku — choć nieco zarywał z cudzoziemska, nie zmieszany pozdrowił jaśnie oświeconych, wielmożnych i miłościwych panów a braci.

Wojewoda mazowiecki aż go ucałował, a Brühl zapłacił zaraz Poniatowskiemu za syna i do piersi go swej przycisnął. W tej chwili dwóch kamerlokajów w kanarkowej liberii ze srebrem otwarło drzwi drugiej sali, muzyka na galerii zabrzmiała marszem i całe towarzystwo do jadalni ruszyło.

Przyjęcie u króla było też królewskie, choć sam monarcha nie znajdował się w Warszawie i prawa ręka pańska go zastępowała. Było naówczas zwyczajem chwili biesiadowania i miejscu, w którym do uczty przystępowano, nadawać jak największą świetność, jak najwytworniejszą fizjognomię. Zasiadający do jedzenia pasł najprzód oczy widokiem sreber i kryształów, kwiatów i łakoci, które czekały na ostatnie danie. Muzyka czarowała uszy, woń napawała powonienie, wszystkie zmysły używały, cała istota ublogosławiała się rozkoszą i zapominała niemal, że była śmiertelna.

Z takiej uczty wychodził — kto mógł wyjść o swej sile — dziwiąc się, iż na świecie czarno było i smutno, a chłodno. Wielu wśród snu sardanapalowego40 traciło pamięć początku i końca, pomnąc tylko błogie wrażenia owego raju, z którego wynieśli go hajducy do lek—, tyki lub karocy.

Tego wieczoru kobiet, czarodziejek, które by urok biesiady podniosły czarnymi oczyma — nie było, za to tym większa panowała swoboda.

A że przyjęcie już szło niemal na rachunek przyszłego starosty, miody Brühl, wedle obyczaju polskiego, nie siadł do stołu, i obchodząc gości, każdemu się z kolei submitował, do każdego coś innym przemówi!” językiem — wszystkim umiał grzecznością wypłacić za ich uprzejmość.

— Przyznać trzeba — szepnął na ucho książę wojewoda panu Poniatowskiemu — że chłopak istotnie osobliwy. Nowego Mirandola41 wydała na świat żona ministra. Jeśli pożyje, dojdzie wysoko.

Wojewoda mazowiecki piękną swą twarz zwrócił ku szwagrowi milczący, i ruchem głowy potakiwać się zdawał, ale co oczy mówiły — zgadnąć było trudno.

Po pierwszych kielichach począł się szmer wesoły, niby pszczół w ulu modlitwa, gdy z obfitym zbiorem powrócą: za drugimi śmiechy gdzieniegdzie strzeliły jak salwy radosne; dalej huk głuchy się rozległ i hałas taki, iż niemal przygrywającą muzykę zagłuszył. Wreszcie po pierwszym toaście krzyczeć jęli kontuszowi na całe gardło.

Wtem — jakby mak siał, oczy się zwróciły wszystkie w jedną stronę: śliczna lalka w aksamitach i koronkach wskoczyła zręcznie na krzesło, z kielichem w ręku. Tylko mu było przypiąć skrzydełka, aby do jednego z tych cherubinków był podobny, których z saskiej porcelany kunsztownie lepiono.

— Toast wdzięczności! — zawołał chłopak — łaskawych nad miarę serc panów a braci, którzy nas zaszczycić raczyli.

Reszty usłyszeć nie było podobna, tak huknęli wszyscy, kielichy w górę wznosząc a wołając:

— Starosty naszego zdrowie! Wiwat! Vivat in aeternam!42

Ogromny szlachcic, jak olbrzym zbudowany, wypił najprzód wino, kielich cisnął o ziemię, potem pochwyciwszy wyrywającego się małego Alojzego, podniósł go w górę, wołając na zabój:

— Wiwat! Wiwat!

A że mu się już dobrze kurzyło z czupryny minister się zląkł, żeby mu syna o ziemię nie rzucił. Wycałowanego jednak starostę puścił wielbiciel, pomiąwszy go tylko trochę.

Po tym epizodzie uczta się miała ku końcowi, bo nazajutrz siły były potrzebne. Jutro dopiero uroczystością wspaniałą i biesiadą lukullusowską43 dla całego województwa mazowieckiego odznaczyć się miała. Zapiwszy więc ostatnie „kochajmy się”, z wolna żegnać się zaczęli goście Dostojnieszvch minister, zawsze grzeczny do zbytku, aż do przedpokoju i ganku wyprowadzał.

Starosta też, jak wytrawny gospodarz, nie chybił nikomu i powagę umiał przybrać taką, iż się jej dziwić było potrzeba.

Po odjeździe wojewody ruskiego, minister wprost z antykamery44, przeszedł do swoich pokojów. Alojzy pocałowawszy go w rękę i skłoniwszy się, w drugą stronę wysunął się w towarzystwie mentora, nad którym tak przewodził, iż raczej on się jego uczniem mógł wydawać, niż pan Alojzy jego wychowańcem.

Służba gasiła światło w żółtej sali i wypijała resztki z kielichów, zapomnianych na stole, gdy minister szybko wbiegł do gabinetu. Tu wszystko gotowe było na jego przyjęcie: dwóch lokajów zdjęło suknie, obuwie, wdzieli nań atłasowy szlafrok, uwolnili od peruki, którą lekka zastąpiła czapeczka, fotel znalazł się też, i Brühl w mgnieniu oka rozebrany, siedział u stolika.

Ruchem ręki dał znać i znowu na milczące to skinienie posłuszne otwarły się drzwiczki, a w nich pokazała się jedna z tych postaci, które jak nietoperze w nocy dopiero na świat wychodzą. Dla obcych zestawienie z sobą pełnego elegancji i wdzięku ministra z tym zeschłym człowiekiem, niepocześnie ubranym, do jakiegoś świata niezrozumiałego należącym, mogło być niepojęte. Co Brühl chcieć od niego i mieć z nim mógł wspólnego?

Wchodzący miał lat około pięćdziesięciu lub może ich nie miał nad’ trzydzieści kilka. Wieku trudno się było dobadać z twarzy, która świeżą nie była, a może nigdy młodą i dlatego też starą nigdy być nie mogła. Jedno ramię wyższe od drugiego głowę z prawej strony zasłaniało. Z bladego oblicza, na którym nie bardzo wydatnie poplątały się nos i usta, marszczki, fałdy i plamy żółciowe, tylko ogromne, wypukłe oczy czarne naprzód się i najdobitniej przedstawiały. Zdawało się, jakby nic nie miał prócz oczu i żył tylko nimi. Strój niby polski, szary, skromny, trzymał środek między europejskim a narodowym. Ani szabli, ani szpady, nie miał przy boku. Wszedłszy we drzwi, począł się do stolika zbliżać tak cicho, tak nieznacznie, iż go za widmo wziąć było można. Brühl podniósł ku niemu oczy i uśmiechnął się — gość mu się skłonił, ale bez zbytniej uniżoności.

— Siadaj, panie starosto — rzekł po francusku — bardzo proszę, musimy pomówić z sobą, choć jestem dniem dzisiejszym zmęczony śmiertelnie, choć jeszcze pocztę odprawić muszę, choć mi głowa pęka.

Nazwany starostą wziął krzesło, odsunął je nieco i przysiadł na brzeżku, ale ust nie otworzył.

— Przyjacielu — odezwał się Brühl z gorączkowym pośpiechem — przyjacielu, bo ci to imię należy, mów, mów mi otwarcie. Nie wiem, jak rzeczy stoją. Na oko wszystko idzie jak z płatka, lecz właśnie gdy się tak dzieje, najwięcej się trwożę. Nie dowierzam nikomu… Familia jest mi zupełnie oddana. Widzicie, co książę wojewoda uczynił dla Alojzego, on i Poniatowski na rękach go noszą, służą mi… słowem…

— Słowem — odezwał się cichym bardzo, ale wyraźnym głosem starosta, który rękę z palcami suchymi podniósł i w powietrzu trzymał zawieszoną — słowem chcą Waszą Ekscelencją wziąć, pozyskać, związać wdzięcznością i panować w Rzeczypospolitej. Familia jest potężna, a każda potęga straszna.

Brühl zamilkł chwilę.

— Sądzicież, iż ja tego nie widzę i nie rozumiem? Lecz, oni mnie, ja ich potrzebuję, służymy sobie wzajemnie, bronić się musimy i popierać, pakt jest obustronny.

— A tak — odrzekł starosta — z tą tylko różnicą na niekorzyść Waszej Ekscelencji, że oni są w domu, a hrabia, obcy zawsze, zajęty Saksonią, musisz być na ich łasce.

— Nie zapominajcie o tym, że ja i król, pan mój najmiłościwszy, jesteśmy jednym, i że gdybym w obronie praw moich potrzebował sprzymierzeńców, znajdę ich zawsze w nieprzyjaciołach Familii.

— Na tych nie zbywa — szepnął starosta — ale któż ich zbije pod jedną chorągiew? To trudno by było Waszej Ekscelencji. W tym kraju, który ja, jako z Prus doń należący, swoim nazywać muszę, jest niemal tyle obozów, ilu ludzi. Zowiemy się braćmi, ale jemy jak wilcy.

Brühl zdawał się słuchać z wielką uwagą.

— Powiedzcież mi, co szlachta prawi na to, co się jutro odbywać będzie.

— Mam prawdę rzec? Nieprzyjemne rzeczy. Pryskają strasznie, ale bo też nie widziana się stanie osobliwość, tam gdzie pod wąsem młodzież od ojców batogi bierze, by dwunastoletni chłopak starej szlachcie przewodził. Nie w smak to naturalnie.

Brühl dumnie jakoś podniósł głowę.

— Mój starosto — rzekł — jedno na moją ekskuzę45 mogę powiedzieć: chłopiec dojrzalszy jest niż niejeden Wasz zadomowiony szlachcic. Zobaczycie go jutro, ani chybi. Mazury go na ręku nosić będą.

— A wróciwszy do domu, dziwy prawić i wymyślać.

— Cóż mi to szkodzi? — dodał Brühl. — Chłopak powoli dorobi się miłości u ludzi. Sprytu ma dosyć, puszczę go w świat jeszcze, aby się uczył i przecierał, tu go podstarości i urzędnicy zastąpią. Bądź co bądź, stosunki w Polsce utrwalić muszę, z Alojzego zrobię szlachcica i pana polskiego, córki wydam za magnatów. W złym razie, gdyby Saksonię chęć chwilowo losy ciężkie spotkać miały, znajdziemy tu przytułek i ojczyznę. — Spojrzał na starostę, który ręką na poręczy krzesła coś wygrywał palcami.

— Niepewny grunt, trzęsawisko — odezwał się z cicha — radzę ostrożność, a Familii nie zawierzać i Jej się nie spowiadać z niczego. Jeśli się nie mylę, a nie sądzę, bym mógł się mylić, zamiary jej i plany sięgają daleko, wysoko. Któż wie? Aż do tronu może. Oni potrzebują tu ładu, rygoru, porządku, którego nie ma. Waszymi rękami anarchię pogrzebią, a gdy im do tego dzieła pomożecie, dla was wpływu wszelkiego zaparta zostanie droga. Naówczas oni panować tu będą. Brühl się rozśmiał.

— I wy myślicie, że ja w Rzeczypospolitej ten ład zaprowadzić dozwolę? Bardzo dobrze rozumiecie, czego chce Familia, muszę jej do czasu ulegać i iść z nią razem, lecz nie przejdę granicy. Idąc razem, wiem drogę.

Starosta spojrzał ironicznie.

— Myślicie, że oni się wam z niej wyspowiadają, albo pójdą tak prosto, aby ją było można odgadnąć?

— Mój starosto — dodał Brühl — wiedzcie jedno: ja nikomu nie ufam, nikomu nie wierzę i niczym się nie wiążę. Kajdan nigdy nie nakładam sobie; polityka moja — znacie ją — tak prosta, jak tylko być może. Patrzę, skąd wiatr wieje, co dzień każdy przynosi i z dniem każdym ster i żagiel odmieniam. Ja w żadne systemy nie wierzę.

To mówiąc, wstał Brühl.

— Jak wy jesteście u Familii?

— Ja, mały, nieznaczny człeczek? ja? Nikt tam na mnie nie patrzy. Głupiego udaję, z tym mi najlepiej. Ale Familia, szlachtę, choćby pruską i inflancką, zna tak całą, że jej koligacje na pamięć umie, wiecem nie obcy. Z tradycji jesteśmy dobrze, w teraźniejszych czasach neutralnie.

— Nie zaniedbuj ich! — szepnął Brühl. — A z Potockimi i Radziwiłłami…

— Wsunę się ja wszędzie, gdzie potrzeba — rzekł starosta.

Brühl mu rękę podał.

— Bądźcie mi przyjacielem, nie zawiedziecie się — rzekł cicho. — Już bym wam oto teraz, gdy koło Elbląga zaś zawakowało, służył — a nie mogę, nie mogę! Zdradzę siebie i was, gdy przywilej otrzymacie, a nam się z sobą znać nie trzeba, abyście mi byli użyteczni.

Oczy starosty zrobiły wyraziste pytanie, jakim sposobem nawzajem minister przyjacielowi chciał być użyteczny. Brühl to zrozumiał.

— Co do mnie — rzekł — będę się wam wywdzięczał nie honorami, ale brzęczącą monetą. Za starostwo, którego nie daję, zapłacę.

Skłonił się gość dosyć nisko.

— A teraz — począł Brühl, zbliżając się do niego — jutro starajcie się mojemu chłopcu pomóc, gdyby szlachta mruczała. Wy to potraficie. Mam was uczyć? A! Tego nie potrzebujecie. Koligacje macie na Mazurach, wmieszajcie się w tłum i narzekajcie najprzód na taką egzorbitancję46, na nadużycie, na eksces prepotencji47. Z wolna może was młody chłopak skon—winkować48, nawrócić. Za wami pójdą drudzy…

Rozśmiał się Brühl.

— Chcąc dobrze zrobić, nie dosyć gardłować, trzeba umieć do przekonań trafić, a któż to lepiej niż wy potrafi?

— Hm! — szepnął starosta — nawróci najlepiej, wiecie co? Pieczeń dobra i wina w bród, to argumenta, którym się mało kto oprzeć może. U nas do przekonań droga najpewniejsza przez żołądki.

— O! O to bądźcie spokojni — przerwał Brühl — na jutro są wydane rozkazy. Nie zabraknie wina, choćby się kąpać w nim chcieli. Chłopak mój dobrze wystylizowany, do serc obywatelskich też przemówić i insynuować się49 potrafi. Mówię wam, panie starosto, takiego dziecka drugiego na świecie nie ma, nie dlatego, że ono moje, ale że istotnie cudowne!

— Niechże mu Pan Bóg da długie, życie i sukces — zamknął, kłaniając, się skrzywiony starosta. Brühl podał mu rękę.

Prawie nie dosłyszane drgnienie dzwonka przywołało sługę, który gościowi drzwi otworzył. Postać ta dziwna, cicho znowu stąpając, prześliznęła się przez pokoje już ciemne, okryła w antykamerze opończą, szwajcar drzwi jej otworzył i znikła w ciemnościach nocy, jakby one ją pochłonęły. W tejże chwili drugie drzwi gabinetu Brühla otwarły się i saski sekretarz, z uśmiechem na ustach, z teką pod pachą wszedł z listami z Drezna. Nocnych ptaków i przyjaciół niewidomych, jak ów starosta, Brühl miał całe poczty na usługi, nie znał ich nikt oprócz niego, a na pokojach ledwie im głową skinął z dala minister, jakby sobie postaci ni nazwiska nie przypominał.


III


Dzień drugi września 1750 był jeszcze tak piękny, słoneczny i ciepły, iż przyjaciele pana podkomorzego Laskowskiego, przed którymi rychłą zmianę aury prorokował, spotkawszy go rano, wracającego ze mszy od Reformatów — z fałszywego prognostyku głośno, acz grzecznie, się naśmiewali.

— Czekajcie acaństwo do zmiany lunacji50 — odparł spokojnie Laskowski — zobaczycie, co ta powie… Tertia, quarta qualis, tota lunatio talis51… to nie chybi. Tandem, proszę o cierpliwość, czas okaże, czyje będzie na wierzchu!

Z tego pięknego dnia korzystała Warszawa, bo miał być uroczystym, a niemałą obudzał ciekawość. Od rana roiły się ulice, szczególniej po drodze od Saskiego pałacu do królewskiego zamku, którędy młody starosta wjazd swój miał odbywać. Obrzęd ten nie był żadną osobliwością, gdyż ktokolwiek wysokie zasiadł krzesło, wjeżdżał zawsze pompatycznie na swą stolicę. Odbywali wjazdy wojewodowie, kasztelani, starostowie — wjeżdżał prymas i biskupi. Kawalkata52 i dwór wedle przemożności i dostojeństwa się składały, mniej więcej licznie, bogato, strojno i złocisto. Nie szło o przepych, którego się ludzie napatrzyli, ale o ten pierwszy wypadek, jakiego ludzie nie zapamiętali o jakim nikt nigdy nie słyszał, ażeby dwanaście lat mające chłopię, przez osobliwą fikcję uznane pełnoletnim, urząd tak znaczny, od którego mianowanie starościńskich urzędników zależało, funkcję tak ważną miało sobie powierzoną. Gdy po raz pierwszy o tym mówić zaczęto, nikt wierzyć nie chciał, śmiano się jak z plotki i potwarzy, aż rzecz, z ust do ust szydersko podawana, jakby cudem się sprawdziła. Przyjaciele dworu i Brühla byli w niemałym kłopocie, jak ten krok wytłumaczyć, niby na wypróbowanie cierpliwości i na urągowisko postawiony. Dnia też tego, gdy na pewno już po królewskim dekrecie wjazd się miał odbyć uroczysty, co żyło, chciało być jego świadkiem.

Kto nie mógł na salę do zamku się docisnąć, bo tam i na dole, i na galeriach miejsc zabrakło, ten choć w ulicy wcześnie starał się w pierwszym stanąć rzędzie, aby na oczy widział uprzywilejowanego berbecia. Tak szlachta niechętna przezwała swojego starostę. Rozumniejsi i ostrożniejsi nie śmieli ust otworzyć, bezczelniejsi bronili zręcznie ministra, ogół śmiał się i sarkał, aż uszy więdły.

Przyjaciele ministra, rozsiani umyślnie pomiędzy tłumami, aby opinię publiczną sondować, stali kwaśni i zafrasowani, nie szły argumenta na obronę. Ludzie, do pana skarbnika Zagłoby podobni, mieli wątek doskonały do wyśmiewania się z Sasów i ich regimentu.

Dzień był na przekorę przepowiedniom piękny, ciepły, słoneczny, niebo nawet sprzyjające ministrowi w godową szatę się przybrało. Na drzewach, choć pożółkłe, jeszcze przymrozkami nie zwarzone trzymały się liście zielone. Można się jeszcze było jakby przedłużonym łudzić latem.

Z województwa mazowieckiego szlachta de iure53, dostała się na zamek, wcisnęło się i suciej poubieranych z różnych innych kraju części sporo. Dziedzińce były nabite, wschody i korytarze pełne, plac przed zamkiem napchany. Mieszczaństwo zalegało ulice, w oknach pootwieranych kamienic widać było postrojone kobiet głowy i piętrzące się twarzyczki. Wszystkim wesoło z oczu patrzało, jakby się śmiać chcieli.

Już tłum zalegał wszystkie przejścia, gdy z Krakowskiego Przedmieścia ukazał się z trudnością przedzierający powóz poszóstny. Ludzie, znający się na ceremoniale, łatwo odgadli, iż nie należał do orszaku starosty, który jeszcze był z Saskiego pałacu nie wyruszył. Domyślano się, iż jeden z panów dążył znać na zamek, aby być świadkiem uroczystego aktu. Woźnicy szło trudno, palił z bata, krzyczał: „z drogi!” — a gęsta ciżba jakoś mu się nie ustępowała.

Nie miano poszanowania dla możnego pana, choć kareta, konie i ludzie przy niej świetnie wyglądali. Chomąty lśniły od srebra, kareta od pozłoty, liberia od galonów. Przez tafle szklane karety, malowanej jaskrawo, widać było w środku mężczyznę, młodego jeszcze, w peruce fryzowanej misternie i orderze Orła Białego, piękną kobietę z głową wysoko w loki i sznury ubraną, a pomiędzy nimi dwojgiem dziewczynką śliczną, we włosach długo na ramiona puszczonych, z twarzyczką wdzięczną, uśmiechniętą, uradowaną, do aniołka podobną.

Dziewczę mogło mieć ledwie lat ośm, ale miłość rodzicielska ustroiła je już na wielką panią, a szczęście rozwinęło nad łata. Rączkami w rękawiczkach, pozapinanych aż po łokcie, klaskała z radości, na wszystkie strony zwracając główkę. Kto z tłumu zobaczył tę śliczną twarzyczkę, uśmiechnął się jej i pokłonił, ona też uśmiechem, główką i pocałunkiem od ust paluszkami odpowiadała. Rodzice patrzali z rozrzewnieniem na swą pieszczoszkę. Kareta sunęła się tak z wolna, że dziewczę mogło się i napatrzeć, i nakłaniać.

Na drzwiczkach powozu i na uprzęży widać było krzyż Potockich, ale pomiędzy mieszczaństwem mało tam kto pamiętał herbu, choć ich na liberii prymasa Teodora54 napatrzyć się mogli, więc pytali jedni drugich, co było za państwo i czyja śliczna dziecina.

Właśnie kareta sunęła się około gromady szlachty, w której pan skarbnik Zagłoba przewodził i po swojemu przedrwiewał, gdy ktoś mu huknął w ucho: „A toż kto taki?! Kto taki?”

Skarbnik, któremu łatwo się na żart zbierało, zobaczywszy w karecie główkę wdzięczną dzieciny, zawołał głośno: „Czapki w górę! Czyż nie widzicie? To pani starościna warszawska! Czyście ślepi? Starosta, którego pełnoletnim uczyniono, wnet z tego będzie korzystał, więc mu żonę wiozą, do wieku jego właściwą. Hukniejmyż jej: wiwat!”

I sam pierwszy stary skarbnik rękę z czapką futrem okładaną wysoko wyciągnął w górę, wołając: „Wiwat — pani starościna!”

A za nim drudzy, choć nie rozumieli —dlaczego i po co, poczęli krzyczeć: „Wiwat starościna warszawska!”

Ze śmiechem rozległo się wołanie. Siedzący w karecie zdziwili się i zmieszali. Mężczyzna poczerwieniał i pobladł, rzucił się, żona go powstrzymała, bo się rwał do tafli i byłby się może na słowa rozprawił z wesołą gawiedzią. Kobieta cofnęła się w głąb powozu, unikając oczu, ale dziewczę, które to bawiło, klaskając w rączki, okrutnie uradowane — dziękowało.

Nieprzyjemna ta scena uliczna byłaby się może nad miarę przeciągnęła, gdyby w tej chwili stangret nie smagnął koni i tłum się szerzej nie rozbił na dwie strony, tak że kareta szybko podążając ku zamkowi, z oczu ciekawych znikła. Ścigały ją wszakże okrzyki jeszcze i nieprędko się uciszyły, a mieszczanie, którym się po mianowaniu dwunastoletniego starosty zaślubienie go z ośmioletnią panną nie zdawało już niczym nadzwyczajnym, święcie nawet uwierzyli, iż starostę żenić miano.

„Komedia mosterdzieju!” wołali niektórzy. „Historie!” mówili drudzy. „Dziwowisko” krzyczeli inni. Skarbnik, który się znalazł tak dowcipnie, usta wykrzywiwszy triumfował.

— Panie skarbniku — trącając go w ramię, ozwał się Laskowski, który niedaleko stał — a czy się to godziło pana cześnika koronnego55 podawać na pośmiewisko!? A czy się godziło? Wszak to wnuk Stefana i prymasa!

— A cóż mu się stało? — bąknął skarbnik — z takimiśmy go honorami przyjęli, jakich się ani spodziewał.

— Zabawna fikcja wasza — dodał Laskowski — pójdzie z ust do ust i dojdzie do uszu Potockiego, a miłą mu nie będzie, choćby dlatego, że żona, którą widzieliście właśnie, jest córką księcia Sułkowskiego z Rydzyny, onego to, co go Brühl wygryzł z łaski króla Jegomości.

— Albom ja o tym wiedział? — rzekł skarbnik pół żartem, pół serio. — Przyznacie mi, że za domysłem moim wszelkie było prawdopodobieństwo. Dla starosty berbecia — żonę jakby ulał. A śliczne dziewczę!

— I rozniesie się to — szepnął Laskowski. — Ktoś się wygada, żeście to wy sobie tak zadrwili.

— Wyjdę jeszcze na dowcipnisia na starość! — ręką potrząsając i kończąc rozmowę, dodał skarbnik — w istocie klęska to, bo mi się dowcipu ludzie będą dopominali, a jam go i niewiele miał, i — jak rak, dawnom się z niego wyszeptał.

Tu się wszelkie przerwać musiały rozmowy, w tłumie poszedł szmer jakiś i wszystkie głowy zwróciły się ku pałacowi Saskiemu. Starościńska kawalkata właśnie z bram jego się wysunęła. A było na co patrzeć, tym bardziej że nie po polsku to wyglądało, ale zupełnie z niemiecka i cudacznie.

Szła tedy najprzód muzyka królewska, przed którą ogromny drab kijem sążnistym wywijał; dalej jechali całym pocztem w liberii galonowanej dworzanie, z kitami piór u kapeluszów, za nimi dopiero poczynał się szereg nieskończony karet dworskich, pańskich, przyjacielskich, wśród których jedna pozłocista cała, otwarta, niosła wystrojonego niebiesko, w peruczce i kapelusiku pana starostę warszawskiego. Tę otaczała straż starościńska na nowo uformowana i przybrana kanarkowo z niebieskim, w kapeluszach czarnych z galonkami srebrnymi, w ładownicach czarnych, pasach białych, przy szablach, z karabinami i bagnetami. Po drodze mieszczanie poznawali w tych zniemczalych żołnierzach starościńskich swych dobrych towarzyszów i śmieli się im w oczy z ich stroju. Ci zmuszeni do powagi, bo pod bronią parsknąć nie śmieli, wielką mając ochotę sami drwić z siebie, dziwnie gęby kręcili, aby się nie dać spokusić do śmiechu.

Oddział gwardii, w której młody Brühl już był pułkownikiem (a oprócz tego i szambelanem ojca chrzestnego), oficerowie, drabanci, hajducy i różne tałatajstwo saskie ogonem długim za paniczem się ciągnęło. Nigdy wspanialszego, ale zarazem dziwaczniejszego wjazdu nie widziano.

Stojący na kupie kamieni pan skarbnik patrzał cum debita reverentia56 na to wszystko, a że mu Laskowski drwić zakazywał, mówił z powagą:

— Co teraz, to już wierzę, iż Brühle z Ocieszyna pochodzą, zaraz to widać z kroju i stroju. Nie ma wątpliwości. Boć to wiadomo, że szlachcic polski strój chetliwie zmieniał dla przypodobania się. Za Walezego po francusku, za Batorego po węgiersku, za tureckich i tatarskich wojen nosiliśmy się z turecka i z tatarska, logicznie tedy dziś trzeba było wdziać żółte fraki i trupie włosy na głowę, kiedy Sasi to czynią. Peruka zresztą zdrowa rzecz, zwłaszcza zimą w kościele od kataru.

Gdy się to działo w ulicy, na zamku witano pana starostę, chciano się śmiać z wyrostka, a trudno było. Szalony chłopak tak raźno i z gęstą miną wszedł na salę natłoczoną i z taką swobodą stanął przed panem wojewodą mazowieckim Stanisławem Poniatowskim, tak się umiał cale nie zmieszać ani ironicznymi twarzy otaczających wyrazami, ani szmerem dwuznacznym, iż spoważnieli wszyscy. Ciekawość wypiętnowała się na obliczach.

Chłopak stanął do przysięgi, ale onego czasu bez mowy się nie obeszło nic, a wojewoda też stał przy tym, aby przytomnym panom a braci wyłożyć tę tajemnicę łaski pańskiej, przez jaką młody Brühl nagle lat doścignął, choć ich nie miał.

Mowa pana wojewody była arcydziełem kunsztu, nic z niej naprawdę zrozumieć nie było podobna, oprócz tego, że wielkie zasługi ojca, spadając na syna jak słoneczne promienie, dojrzałym go czyniły, że szlachcie wypadało czuć się wielce zaszczyconą, iż syn takiego męża zawczasu zasługiwać się jej pragnął itp.

Argumentów potężniejszych nie było, ale wymowa nie na nich się zasadza. Logika mała rzecz, rozsądek poślednia, leży wszystko w deklamacji i entuzjazmie. Największą niedorzeczność gdy orator subtelny wyrzecze kunsztownie, gorąco, ogniście, a huknie, a stuknie, a oczy wywróci, a westchnie, tłum się mu da porwać i zanieść, kędy zapragnie.

Wprawdzie, gdyby nastąpiła replika równie rozżarzona i niemniej wydeklamowana, ręczyć nie można, aby i jej nie przyklaśnięto, a raczej można być pewnym, iż pogrzebłaby poprzedniczkę, ale — bodaj to umieć mówić!

Dlatego Cycero i Demostenes57 takich dokazywali cudów, mieli czy nie mieli słuszność, i dlatego dawniej po szkołach taką do retoryki58 wagę przywiązywano. Wielkim mówcą nie mógł się nazwać wojewoda mazowiecki, lecz go uroczystość dnia tego, miłość do Brühla i wyraźne instrukcje Familii inspirowały. Nie zważano wiele na słowa. Z dala po sali takie rozchodziło się echo, tak falował głos, to się podnosząc, to zniżając dramatycznie, że szlachta jakby po węgrzynie czuła się upojona. Aplaudowano.

Młody starosta głosem jasnym i dźwięcznym złożył przysięgę naprzód. Zdumiano się, jak gładko i ślicznio to dopełnił, a nawet z nie widzianą przy juramentach59 elegancją.

— Kawaler co się zowie! — szeptały Mazury.

Lecz po przysiędze dopiero czekał nań szkopuł, o który się wszystko rozbić mogło — i złośliwi sądzili, że rozbije. Komu się jednak szczęści, temu wszystko na dobre wychodzi.

Starosta, dziękując, musiał palnąć mowę. Tu był sęk. Nastawiono uszu. Spodziewano się jej jak z seksterniczka60, z cudzoziemska i nie do rzeczy.

Nieprzyjaciele cieszyli się zawczasu. Elegancja w juramencie uchodziła, w mowie do szlachty trzeba było zrozumiałego dla niej użyć języka, zwrotów, tradycyjnych niemal frazesów, na które jak się mógł zebrać — paniczyk?

Stał się cud — Brühl obrócił się twarzą ku publice i począł… Szatan mu chyba szeptał, bo mówił z pamięci, ze swobodą największą i takimi słowy, że wprost za serce chwytały. Począł od podziękowania Majestatowi, dalej panu wojewodzie, następnie wszystkim przytomnym a łaskawym panom a braci, skarbiąc sobie miłość ich i względy.

Jak musztardą posypana była mowa łaciną, wyglądały z niej znane owe a ulubione dicta61, mądrość wieków i tradycje Rzeczypospolitej szlacheckiej. Starzy się aż popłakali.

Przyszło do nominacji urzędników grodzkich, których wybór był szczęśliwy i umiejętny.

Rosła w Mazurach miłość dla pana starosty, rósł i on sam w ich oczach. Cóż dopiero, gdy konkludując szczęśliwym zwrotem swą orację i polecając z pokorą służby powolne szlachcie — ozwał się z zaproszeniem obecnych wszystkich na „ów chleb przyjacielski”, o którym już nie wątpiono, że suchy nie będzie.

Gdy skończył, uniesienie nie znało granic; żartownisie i niechętni umilknąć musieli, a na złe by było wyszło każdemu, kto by naówczas lekceważąco o panu staroście się odezwał.

Wnet go, winszując, obstąpiono, ściskał pan wojewoda Poniatowski, całował wojewoda ruski, z kolei ściskali i obejmowali, kto żył i dostąpił, tak, że mu koronki pomięto, suknie pognieciono, fryzurę poplątano, a dobrze jeszcze, iż go na barkach nie wyniesiono z sali. Szlachta wiedząc, iż w takich razach do stołów docisnąć się niełatwo, natychmiast rzuciła się ku otwartym salom, w których sześć ogromnych na nią czekało podków.

Honoratiores62 pozostali trochę, otaczając młodego i starego Brühla. Naówczas to ktoś, spostrzegłszy państwa cześnikostwa Potockich na galerii, rozpowiedział, na ucho aż tu doszły żarcik czyjś z powodu ukazania się pięknej Maryni. Podniosły się ku niej oczy; minister, który dla Sułkowskiej grzeczniejszym chciał być niż dla kogokolwiek bądź innego, bo dla jej ojca był niegdyś zbytecznie grzecznym także, z żartu biorąc asumpt, starostę posłał prosić państwa cześnikostwa koronnych do stołu.

Młody Brühl, poprawiwszy stroju, z właściwą sobie zręcznością i swobodą pobiegł na galerię, spełniając ojca rozkazy. W dwunastym roku był już takim dla kobiet galantem, jakby od urodzenia ćwiczył się w tej sztuce. Państwo cześnikostwo siedzieli czekając, aż się tłum rozpłynie, gdy ładny chłopak stanął przed nimi.

Oczka małej Maryni, ciekawe i po dziecięcemu śmiałe, spotkały się z jego wejrzeniem.

Dziecinny ten wzrok miał jakąś siłę cudowną, oczy przemówiły i dwie dusze się zrozumiały.

Brühl się uśmiechnął do Maryni, mała Potocka dygnęła mu jak poważna dama. Starosta zapomniał o swym dostojeństwie i o tym, z czym przyszedł — dopiero po chwili, gdy ten urok minął, zwrócił się ku państwu cześnikostwu.

Z panem Ignacym Potockim łatwiejsza by może była sprawa, ale Sułkowska wychowała się, wyrosła w nienawiści do Brühlów, brzydziła się nimi, nie cierpiała ich. Znalazła się tu tylko, aby wyszydzić scenę śmieszną.

Na widok chłopaka, który z największą uniżonością, komplementem francuskim zapraszał państwo cześnikostwo, aby mu zaszczyt uczynili i raczyli przyjąć udział w uczcie, twarz pani pobladła, brwi się zmarszczyły, usta wydęły, a że mała Marynia wciąż się do starosty uśmiechała, chwyciła ją matka za rękę i zmusiła ustąpić. Suchym i zimnym głosem podziękowano i odmówiono. Maryni w oczkach łzy stanęły. Brühl westchnął, rękę położył na piersiach, skłonił się nisko, nalegać nie śmiał. Na drodze stała zasmucona Marynia, chłopak pochwycił jej maluśką rączynę i pocałował. Matka się zarumieniła. Starosta zniknął, państwo Potoccy natychmiast odjechali do miasta.

Są w życiu chwile, które się na zawsze w pamięć wrażają, są wejrzenia, które w ciemnościach świecą, są sympatie, których nie zrywają lata, są może istoty dla siebie stworzone. Któż to zbada? Mały Brühl zbiegł ze wschodów z obrazem Maryni, a dziewczę zadumało się dziwnie, myśląc o ładnym, maleńkim staroście, który tak ślicznie ją w łapkę pocałował.

Ministrowi wszakże przykro się zrobiło, iż państwo cześnikostwo odmówili. Kto by był zajrzał w jego duszę w tej chwili, znalazłby w niej może myśl, z której się sam spowiadał: znajdę ja kiedyś drogę do Sułkowskich i Potockich.

Tymczasem na salach zamkowych brzmiała królewska muzyka i szlachta tłumnie obsiadała stoły pozastawiane w podkowy, grupując się wedle ziem, powiatów, koleżeństwa, pokrewieństwa i rozmaitego powinowactwa z ducha i ciała. Przyjęcie było królewskie i Brühlowskie, to dosyć powiedzieć, obrachowano tak, aby zadziwić, natchnąć poszanowaniem, rozrzewnić, nakarmić i upoić. Kamerlokaje cytrynowi, fioletowi, piaskowi, karmazynowi w srebrze i złocie, Hajducy, służba wszelka, Murzyni, Turcy nieśli, wysoko ponad głową podnosząc, ogromne misy srebrne, z których się woń rozchodziła szeroko. Na białych jak śnieg obrusach świeciły wazony porcelanowe, kryształy, zwierciadła, szeregi całe figur srebrnych, zdających się przed gośćmi tańce zawodzić. Kielichy wszelkich rozmiarów napełniały kredensa, na których srebrne oksefty63 czekały tylko, aby im złoty nektar strugą puścić kazano. Przepych był niezmienny, a kilku przyjaciół i dworaków Brühla, pełniących funkcje wicegospodarzy, od pierwszej chwili rozpoczęło pielgrzymkę dokoła stołów, rozsadzając szlachtę, nalewając kielichy, animując, aby każdy o sobie i o sąsiedzie pamiętał.

Co większa, sam Brühl ojciec i syn, nie siadając do stołu, poczęli też zaraz obchodzić biesiadników, co kilka krzeseł czyniąc stację, podając ręce, submitując się, posługując i zyskując sobie uprzejmością niezmierną serca obywatelskie.

Nie pilnowano wcale w przyjęciu, czy kto do województwa należał, kto był i skąd pochodził, jak na ucztę ewangeliczną ściągano niemal z ulicy, byle kto na szlachcica wyglądał. U stołu dopiero wielu ojcu i synowi się przedstawiało.

Obiad był obmyślony z kunsztem i znajomością wielką charakteru i żołądka narodowego. Dać było ichmościom pulpety delikatne, do których poufałości nie mieli, ani znajomości z nimi byłoby może wywołało przycinki. Kucharz więc pomieszał półmiski szlacheckie z pańskimi, bigosy z pasztetami, zrazy z siekanymi wątróbkami, zamorskie delikatesy z rodzimą strawą. Była i sztukamięsa z kwiatkiem, i flaki z imbirem, i pieczone bażanty z królewskich łowów, i jelenie, i jarząbki, ogórki i pomarańcze. Każdemu więc smakowi stało się zadość — wszelkiej ciekawości i fantazji.

Nalewano też tak troskliwie, że kieliszek żaden przez jedną sekundę nie stał próżny. Czatowali nań opatrzeni w gąsiory słudzy, a skoro któremu zabrakło w nich cieczy, wnet na dany znak od beczki leciała w pomoc zapaśna brygada. Gdy pierwszy toast za zdrowie króla Jegomości, a potem duchowieństwa i senatorów wypito, sypnęły się jedne po drugich wiwaty, którym za każdym razem trąby wtórowały. A że stoły nie wszystkie z sobą były w związku, pito u jednych inne, u drugich różne zdrowia, jak komu fantazja przyszła. Z rozkazu ojca, młody starosta z kieliszkiem w ręku, mając za sobą piwniczego, który zafarbowaną nalewał go wodą, szedł od jednej do drugiej gromady, z każdą z nich trącając się, ściskając, wzajem grzecznościami obsypując i pijąc ochoczo. To mu pono najwięcej serca zjednało. — Wielkich nadziei młodzieniec! — mówili starzy — tak się już dziś akomodować64 umie! Ho ho! Pójdzie wysoko w obywatelstwie!

Pana podkomorzego Laskowskiego wciągnął Mazur mu pokrewny; Laskowski niemal gwałtem zmusił skarbnika, aby mu towarzyszył. Wzdragał się stary zrazu, aż złośliwa ciekawość przemogła.

Siedli więc jakoś razem: podkomorzy, skarbnik, Kostrzewa, Ocieski i Babiński.

Zagłoba po cichu drwić począł, ale rozpatrzywszy się po ludziach, rozsłuchawszy w mowach, ustał prędko. Nie jadł wprawdzie i kieliszka swojego nie ruszył, bo mu się ni jeść, ni pić tego chleba i wina nie chciało. Twarz jego wyrażała politowanie jakieś i smutek. Ręce założywszy na piersi, poglądał na sąsiadów, a wzrok jego ziębił, na kogo padł. Laskowski mu aż szepnął:

— Z waćpana turbator chori65, drugim odejmujesz humor i apetyt. Jużciż kto w gościnę idzie, ten wszystkie jej następstwa akceptuje.

— Hm, jam tu raczej spektatorem66 niż gościem — rzekł Zagłoba — a z rana z mojej faski bigosu zjadłem i wodym się napił. Dosyć mam.

— Co mu jest? — pytali drudzy. — Malkontent jakiś!

— On taki zawsze był i jest — szepnął podkomorzy — dać mu pokój, powoli się wysapie.

Uczta była w połowie już, a pan skarbnik postępowania swojego nie zmienił wcale; przestano też i zważać na niego w końcu, gdy się humory coraz poprawiać zaczęły, a kielichy wypróżniać. Zagłoba należał, jeśli nie dostojeństwem, to wiekiem i powagą charakteru do najwydatniejszych osobistości. Nie pokazywał się on często w stolicy, nigdy na dworze, u możnych na pokojach, kędy o łaski żebrano, nie zjawiał się też nigdy, ale gdy szło o to, aby kogo na posła prowadzić, umysłami pokierować, kłaniali mu się i panowie, jednając go sobie. Znał go też niejeden z tych, co u wyższego końca siedzieli.

Jak się to stało, wypadkiem czy z rachuby — nie wiadomo, dosyć, że znany dobrze skarbnikowi pan Zebrzyński, podżyły człek, powinowaty mu nawet przez babkę, niegdyś z nim zażyły — dziś do dworu nowego starosty należący przez jakąś osobliwszą koniunkturę — stanął nagle przed nim, i to nie sam, ale poza sobą wiodąc młodego Brühla z nalanym kielichem.

— Panie skarbniku — zawołał, klepiąc go po ramieniu — oto solenizant nasz dzisiejszy — spes magva67, młodzieniec, na którego ojczyzna rachuje, umiejący szanować zasługi i dostojeństwo charakterów, których lepiej niż w osobie twej uczcić nie może, chce wasze wychylić zdrowie. Jakkolwiek widzę, że nie pijesz, dziś się mu odmówić nie godzi.

Skarbnik odwrócił się: za nim stał galante uśmiechnięty, ze swą wesołą i dowcipną twarzyczką, młody Brubl, z oczyma jasnymi z kieliszkiem w ręku, który ku skarbnikowi wyciągnął.

Wnet i jemu nalano. Rad nierad stary drżącą ręka musiał ująć szkło, a Brühl, zbliżywszy się doń, zawołał, jakby stary wyjadacz, co dziwnie od młodej jego twarzy i postaci odbijało:

— Szczęśliwym się poczytuję, że tak powszechnie szanowany i wielbiony z cnót swych obywatel raczył mnie zaszczycić, przyjmując miejsce u przyjacielskiego stołu. Rad bym na jego łaski zasłużyć i wpraszając się w nie, niechaj mi wolno będzie wychylić ten kielich za zdrowie i sukcesa, za powodzenie wszelkie pana skarbnika dobrodzieja i całej jego rodziny.

„Wiwat!” krzyknięto dokoła. „Wiwat!” — Brühl podał rękę, gracko kielich spełniając; skarbnik nie wiedział już sam, jak kielich dziękczynny do dna wysączył.

— Proszę być łaskawym na mnie — dodał kłaniając

się starosta i odszedł. Skarbnik stał jak słup.

— Ot, to go z mańki zażyli! — rozśmiał się Laskowski. — Byłby z kamienia, gdyby go to nie poruszyło. Rzeczywiście, jak nań podziałała ta grzeczność — nie wiadomo, ale Zagłoba się rozruszał, i zobaczywszy kielich przed sobą nalany — drugi wypił z roztargnienia. Przyniesiono właśnie sarninę, obudzony winem znalazł się apetyt, wziął dobry zraz i powtórzył.

Ze złego humoru zostało tylko zafrasowane milczenie.

„To ten furfant68 Żebrzyński, co się całe życie wszystkich klamek czepia, tego mi piwa i konfuzji nawarzył — w duchu rzekł skarbnik. — Gdybym go we cztery oczy pochwycił, dałbym mu dopiero!”

Niedługo na to czekać potrzebował, bo młodego Brühla o kilka kroków odprowadziwszy, Żebrzyński się zawrócił nazad i sam nastręczył skarbnikowi.

— Słuchaj ty, Judaszu — szepnął mu stary — coś to mi ty za figla wypłatał! Albom to ja potrzebował takiej kompromitacji? Coś ty oszalał?!

Żebrzyński obie ręce jak przed sakramentem do góry podniósł.

— Skarbniku — zawołał — czyś oszalał?! Klnę ci się, bodaj bym dzieci moich nie oglądał, żem ja tu passine69 spełnił, co mi kazano.

— A skądże mnie on mógł znać?! — zawołał Zagłoba.

— Albo ja wiem! — ramionami dźwigając, dodał Żebrzyński. — Jeszcze raz ci powiadam, żem się ja do tego nie przyczynił. Rzecz się tak miała. Starosta, który nad wiek swój jest rozumny, dobył kartki z kieszeni, stało na niej nazwisk kilka ołówkiem nakreślonych, a waszecine było oznaczone notabeną70 zamaszystą. Wskazał mi je palcem. „Nie możecie mi tego oto obywatela wskazać, bym jego zdrowie wypił?” Com miał czynić? Przywiodłem ci go. Tak mi Boże dopomóż i krwawa Męko Jego, prawdę mówię.

Skarbnik siadł.

Żebrzyński mu rękę podał, a że dużo do czynienia miał, zaraz go odciągnięto.

— Nie mówiłem ja ci — szepnął mu Laskowski — że z głośnym gadaniem ostrożnym być trzeba? Musiał już ktoś donieść, żeś starostę swatał proprio motu71.

Skarbnik nic nie rzekł, głowę tylko spuścił; siedział markotny. Ucztowanie, jak się tego było można spodziewać, ogromnie się przeciągnęło. Noc już była, a u stołów i po kątach sal zapijano jeszcze i gości nie wypuszczano. Najchmurniejsze twarze powoli się rozjaśniały i do ogólnej zastosowały pogody.

Skarbnik miał się wysunąć, zostawiając Laskowskie—go, gdy z głębi sali począł się ku niemu gwałtownie przeciskać Żebrzyński, rękami w górze gestykulując, aby się dlań zatrzymał. Gdy się w końcu dobił do skarbnika, po drodze kilka kielichów potrąciwszy i parę libacji otrzymawszy na kontusz chwycił go za rękę i uprowadził nieco na stronę.

— Czy skarbnik masz w lasach dyferencję72 z królewszczyzną — zapytał.

— Któż ci o tym powiedział? Pendet73 sprawa od lat piętnastu, dotąd nie rozstrzygniona — odparł Zagłoba zdumiony — jam już o tym prawie zapomniał.

— Jego Ekscelencja, minister Brühl, kazał mi wam oznajmić, iż dnia wczorajszego podpisał rozkaz komisji zjechać na grunt i słuszną dać wam satysfakcję.

Ścisnął go znacząco za rękę. Skarbnik zbladł i stanął milczący.

— Bóg zapłać — rzekł sucho — ja Jego Ekscelencji nie mam szczęścia znać, ani wiem, skąd na mnie to szczęście spada… podziękujcież mu za mnie…

Spojrzeli sobie w oczy.

— Hm — szepnął Żebrzyński po cichu — czyś ty mu się czym naraził, czyliś mu na co potrzebny? Mów prawdę.

— Nic nie wiem — rzekł skarbnik — oprócz żem niespokojny w sumieniu, bo timeo Danaos et dona ferentes74 najbardziej!

Ścisnęli się za ręce.

„Gdybym Sasem był — rzekł do siebie skarbnik — poszedłbym do Pleissenburga, a żem szlachcicem polskim, dostanę kawał królewszczyzny i milczeć muszę, bom wziął!

Z rozpaczą potarł czuprynę. Żebrzyński nań spojrzał niewiele rozumiejąc.

— Co ci jest?

— A nic, taki jestem szczęśliwy! — rzekł, uśmiechając się, skarbnik, ścisnął jego rękę i wyszedł.

Gdy ciemności nocne nadeszły, zamek, pałac Saski i ulica wiodąca od jednego do drugiego zajaśniała mnogimi lampami. Bawiono się do późna.

Takie było pierwsze wystąpienie na scenę pana starosty warszawskiego, Alojzego Brühla, pierwsze jego ukazanie się na scenie Rzeczypospolitej, której był przybranym obywatelem, a miał zostać jej wiernym dziecięciem. Dzień ten w duszy chłopięcia zostawił niezatartą pamięć po sobie, związał go — można powiedzieć — z miastem, ziemią i krajem, zalecił obywatelstwu, uczynił fenomenalną istotą obudzającą powszechne zajęcie, zgotował przyszłość… A piękne oczka Maryni Potockiej wśród widziadeł tłumnych dnia tego, zostały w pamięci młodego chłopca jak dwie jasne gwiazdki na niebie.


IV


Ód pierwszego ukazania się na scenie młodego starosty warszawskiego, lat dziesiątek upływał. Od tego czasu zmieniło się znacznie położenie, okoliczności, stosunki osób i rodziny, ojca Brühla rachuby i postępowanie; lecz to co obiecywał dwunastoletni chłopak, owego pamiętnego dnia, gdy go łaska królewska i ojcowska potęga dziecięciem upełnoletniły i na taką godność wyniosły — dotrzymały lata następujące.

Nigdy nadzwyczajne dary natury świetniej się w nikim nie rozwinęły. Nie popsuło go to, że był, jakby królewicz jaki, kołysanym na rękach pochlebców, że miał do trwonienia krocie, że życie zdawało się miękkim kobiercem rozkładać pod jego stopami. Młody Brühl był w istocie wyjątkowym zjawiskiem: okoliczności składały się na to, ażeby z niego pospolitego uczynić panicza, ładną lalkę z głową pustą; on sam wychował się na człowieka niepospolitego.

Uwielbiająca go matka, ojciec próżności pełen, który dla swojego najstarszego i przyszłego spadkobiercy nic nie żałował, król, który go kochał i psuł jak własne dziecię — zdawali się go popychać na drogę szału, lekkomyślności, rozmiłowania w świecie, w rozrywkach, zapomnienia o poważnym życiu celu. Młody Brühl miał w sobie coś tak samoistnego, energicznego, że się zwichnąć nie dawał. Umysł przedwcześnie dojrzały, bo zawczasu rozbudzony, wskazywał mu drogę własną — niezmierna żądza wiedzy i nauki, ocalała go od pragnień za wczesnych innego rodzaju. Otoczony królewskim dworem, młody Alojzy wysłany został najprzód na uniwersytet do Lipska. Z Drezna mogli rodzice śledzić tu każdy krok jego. — Nie napędzano go zbytnio do nauki — on sam jej pragnął, tak że go wstrzymywać musiano. Ojciec sądził, że przebieży tylko audytoria75 tajniki nauki zbyt się głęboko zapuszczać nie będzie. Stało się całkiem przeciwnie: miody panek zapalił się do nauk, rozkochał w nich, przylgnął… Matka zaczęła się obawiać pedanterii, lecz gdy na ferie przybywał do domu, tak umiał z siebie otrząsnąć pyl książkowy, tak się stawał salonowym roztrzepańcem, dowcipnisiem, dosiadał konia tak śmiało, dworował przy paniach z takim wdziękiem, iż w nim trudno było studenta odgadnąć. Zmieniał z nadzwyczajną łatwością zajęcia, twarz, mowę i zastosowywał do tego, co go otaczało. Sztukę tę wysoko oceniał ojciec.

— Uniwersalny będzie człowiek! — mówili wszyscy i proroctwo to nie zawiodło w istocie.

Z Lipska posłano go do Lejdy76. Tam, choć go zawsze taż sama pańskość i przepych otaczał, profesorowie mniej mieli powodów do akomodowania się synowi ministra i pobłażania obecnemu paniczykowi — i tu wszakże za cudo uchodził. Mentorowie jego i nauczyciele prywatni — poważne głowy w perukach, nawykłe do powolnego trawienia, których on żywością umysłu prześcigał — wlekli się za nim raczej, niż go prowadzili… Młody Alojzy nie stał się nawet przez to zarozumiałym, nie okazywał nigdy swej wyższości, aby nią drugich upokarzać — zdawał się do tego zbyt wielkiej nie przywiązywać wagi, co inni cenili bardzo wysoko.

Zdaje się, iż w tej główce, takimi siły obdarzonej, już naówczas zdobyta świeciła prawda, że cała mądrość ludzka, wielce względna, jest wartości bardzo wątpliwej, a ten kto sądzi, że ją zdobył — nigdy posiadać nie będzie ani odrobiny. Jedno wybitne znamię go odznaczało: był niesłychanie ciekawy, pragnął się wtajemniczać we wszystko, a gdy się dobił do celu, zdobyte niemal lekceważył. W tej pogoni za wiedzą, niemal chorobliwej, niekoniecznie dobierał się do wierzchołków i niedostępnych szczytów, uczył się z chciwością filozofii, lecz z równą namiętnością badał historię sztuki i wszystkie drobne tajemnice najpospolitszego rzemiosła.

Podobne to było do ścigania prawdy, chowającej się przed nim po kątach, które wszystkie przeglądać musiał, azali jej tam nie znajdzie gdzie przyczajonej.

W tym czasie, gdy się jeszcze w Lejdzie znajdował, trafiło się, iż jednego pięknego poranku znikł swym mentorom i dozorcom — wyśliznął się im z rąk, ulotnił — w pierwszej chwili przerażenie całego dworu, obawa odpowiedzialności przed rodzicami była niewysłowiona. Zaalarmowano miasto i okolicę. Szczęściem, dopatrzono w czas kartki na stoliku, w której uspokajając tych panów, zapewniał ich, że wkrótce powróci, i prosił, by go nie szukano daremnie.

Chociaż chłopak młody był bardzo, ulękli się mentorowie, aby się w jakie przedwczesne niebezpieczne uwikłać nie dał miłostki — na wsze strony rozesłano gońce i szpiegi — nigdzie nie znaleziono ani śladu. Domyślać się nawet nie umiano, co mogło spowodować i ułatwić ucieczkę.

Gdy się to w Lejdzie działo, o mil kilkanaście stamtąd w słynnej naówczas lejarni dział, zjawił się młody parobczak, dosyć niepocześnie ubrany, wyglądający ubogo, ale zdrowy i silny, wpraszając się za prostego w fabryce robotnika. Poszedł przyjęty pracować z innymi około pieców i form — parzyć się i smolić przy ogniu, spełniać najtwardsze roboty i podzielać życie najbiedniejszych wyrobników. Zbytnio jakoś białe, choć nadzwyczaj krzepkie i silne, dłonie zwracały nań uwagę, ale więcej jeszcze niepospolita pojętność, z jaką chwytał i uczył się wszystkiego.

Po kilku tygodniach z prostego robotnika, nieznajomy chłopak postąpił na dozorcę, wzięto go do kierowania innymi — zrodziła się stąd zazdrość, spory, odgróżki, prześladowanie. Towarzysze dawniejsi, których wyprzedził, zasadzili się nań, aby mu dać naukę, jak niebezpiecznie jest być od innych bystrzejszym. Nieznajomy robotnik napadnięty, wyzwany, dwóch napastników obalił, zgniótł, wyszedł z triumfem spokojny i nikomu się na to nie poskarżył. W kilka dni potem inni spiskowi z grobli go w kanał rzucili, a z niego wypłynął dawszy nurka tak swobodnie, jakby się na majtka urodził i w wodzie wychował. I tę napaść pokrył milczeniem. Dano mu pokój — lecz o niewiele szło, by go za ubielonego diabła nie miano, zwłaszcza gdy wkrótce potem jednego z synów dyrektora koń obalił na ziemię, a młody robotnik, chwyciwszy go i dosiadłszy — jak dziecię poprowadził.

Odtąd byli dlań wszyscy z poszanowaniem wielkim i już mu bardzo korzystne czyniono propozycje — gdy jednego poranka ów uczeń tajemniczy, zostawując dla dawnych towarzyszów sumę dosyć znaczną, znikł nie wyjawiając nazwiska, a współcześnie zjawił się w Lejdzie młody Brühl i siadł na ławce słuchaczów.

Wybryków takich dla nauki rzemiosł, drugim wcale nieponętnych, popełnił Brühl wiele. Przestano się im dziwić w końcu, i fantazje te płazem puszczano… Kto go znał bliżej i dłużej, każdy w nim, rad nierad, wyższość niezmierną nad pospolitych ludzi uznawał, chociaż pokryta była pozorem lekkości, powierzchownością światową i dowcipem a wesołością, nie dającą się domyślać, iż coś poważniejszego w nim mieszkało. Rzadko kogo natura wyposaża tak szczodrze — bo siły i zdrowie miał niezwyczajne, nie chorował nigdy — i cielesna ta moc rozwijaniu się ducha nie przeszkadzała.

Wychowując się za granicą, młody Brühl nie zapominał Polski i węzłów, które go z nią łączyły. Do starostwa warszawskiego w lat kilka przybyła mu, po Szołdrskim wojewodzie inowrocławskim, chorągiew pancerna77, a razem prawie Order Świętego Aleksandra78. W rok potem szlachta w Zakroczymiu obrała go posłem na sejm, który nie doszedł tak jak inne.

Tymczasem świetna gwiazda ministra przyćmiewać się zaczynał. Saksonię zagarnięto, król i Brühl uchodzili do Polski przed gburowatym Fryderykiem79, który teatr wojny przenosił na obcą ziemię, i głosząc się przyjacielem, nic poszanować nie chciał, a do przemocy dodawał szyderstwo. Zawrzała ta siedmioletnia wojna80, której szczęśliwy koniec winny były Prusy raczej jakiemuś nadzwyczajnemu zrządzeniu Opatrzności — cudem ocalającej je od zagłady — niż geniuszowi Fryderyka, który już z rozpaczy życie sobie chciał odebrać.

Młody Brühl, w którym się obok innych rycerskie obudziły instynkta, wyprosił u ojca, aby z wojskami austriackimi i tym jedynym pułkiem saskim, który z Polski uratowany poszedł na pole bitwy walczyć przeciw Prusom. I tu młody Alojzy nie okazał się pośledniejszym od innych — nie zbywało mu na zapamiętałej odwadze. Dodani przez ojca aniołowie stróże musieli go hamować — zatrzymywać, prosić, oszukiwać, aby wielkiego domu nadzieja nie stała się łupem zbłąkanej kuli jakiego ciury Fryderyka. Kilka razy wymknął się im młody Brühl, jak w Lejdzie — nabawił im strachu, powrócił posiekany, zakrwawiony, śmiejący się i szczęśliwy.

Wojna ta go kusiła jak wszystko, czego się dotknął, lecz pomimo chwilowego zapału nie roznamiętnił się do niej tak, aby z niej zadanie życia uczynić. Z doniesień, jakie szły do ojca o rycerskiej gorączce, Brühl wniósł, że bezpieczniej było syna powołać do Polski, niż go narażać na niepewne tej walki losy. Obawiał się tego rozognienia, z jakim Alojzy rwał się do wszystkiego, czego się dotknął. Kazano więc powracać, a pan starosta z równą obojętnością, z jaką rzucał inne zawody, zaledwie rozpoczęte, rozstał się z tym. Pożegnał wesoło swych towarzyszów, zwinął obozik i posłuszny udał się nazad do Polski.

Tu dawne Brühlowskie stosunki zupełnemu uległy przewrotowi. Przymierze z Familią, która pragnęła instytucjami nowymi, trwałymi, silnymi kraj, zamieszany i rozbity długim nieładem, odrodzić — przymierze nie odpowiadające interesom i planom ministra, pragnącego jak najdłużej łowić ryby w mętnej wodzie — zostało nadwerężone, a na koniec zerwane. W miejsce przyjaźni gotowała się, zapowiadała wojna nieubłagana. Ci sami, co niegdyś prowadzili młodego Brühla na starostwo, wojewoda ruski, książę kanclerz81, wojewoda mazowiecki, zmienili się w zajadłych nieprzyjaciół wszechmocnego ministra, jego syna i dworu.

Starego Brühla ten zwrot nieszczęśliwy równie mało obszedł, jak wojna siedmioletnia. Tu, jak tam, nie było mu trudno o sprzymierzeńców — tak się przynajmniej zdawało. Stosunkowo nagłe dźwignięcie się Familii do znaczenia w kraju i potęgi, która możniejszym i nawykłym do przewodzenia przynależeć się zdawała — zrodziło nieprzyjaciół, współzawodników, zazdrosnych. Umiano liczbę ich przymnożyć ze sztuką wielką. Z drobnych i rozbitych sił, sklejając je w jedno, można było łatwo, do przeciwważenia Familii, ulepić partię, która z ministrem na czele do boju wystąpić mogła.

Brühl znał dobrze wielkie syna talenta, w którym także widział narzędzie, potrzebniejsze mu daleko w zawichrzonej Polsce, niż w zawojowanej Saksonii. Tak samo jak przed laty dziesięciu poświęcił córkę, oddając ją Mniszchowi, teraz postanowił syna oddać na pastwę swej polityce. Gotów był nań zlać dostojeństwa i siłę, jaką mu w kraju dawały ogromne posiadłości, w nagrodę za straty w Saksonii, ofiarowane w Polsce przez króla. Syn za niego mógł być czynny tam, gdzie minister sam występować nie mógł lub nie chciał.

Król August, chcąc mu zapłacić za to, co pochłonęła siedmioletnia wojna, za spalone zamki i splądrowane pałace, zniszczone skarbce, złupione kontrybucje — osypywał go starostwy, a Brühl je przelewał na syna… Tak nań zaczęły przechodzić po jednemu z kolei Lipnickie w Krakowskiem, Bolimów w Rawskiem, Błonie pod Warszawą, na Mazurach, a nawet Spiż, po śmierci królowej oddany Brühlowi, przelany być miał na jego syna.

Szło o to, aby on silne stanowisko zajął w polskim obywatelstwie i mógł być głową stronnictwa, które by wszelką reformę hamowało. Czy dobór syna był trafny — jest rzeczą wątpliwą, ale ojciec nawykły był do biernego posłuszeństwa, nie przypuszczał oporu, rachował na to, że Alojzy bronić musi interesów rodziny.

Ofiary czyniono z obu stron. Gdy Familia ofiarą jednego ze swych najdroższych klejnotów, pięknej woje—wodzianki Izabelli Poniatowskiej, sądziła, iż potrafi sobie pozyskać hetmana Branickiego82 — Brühl najstarszą córkę, najmilszą, równie znakomicie jak Alojzy obdarzoną, piękną, wychowaną do świetnienia na największej scenie, Marię Amelię83, przyjaciółkę Win—ckelmanna84, oddawał Mniszchowi, marszałkowi nadwornemu.

Tak samo chciał syna polityce swej poświęcić — dzieci były dlań narzędziami, które wchodziły w rachunek. Starosta warszawski miał naówczas lat dwadzieścia jeden, lecz z pewnością umysłem od rówienników swych był starszy, choć tak się umiał trzpiotać, jak oni. W chwilach wolnych zwiedził już był całą niemal Europę, podróż ta królewiczowska kosztowała miliony. Jedna fantazja służenia jakiejś angielskiej lady, którą Alojzy na drodze spotkał — chwilowo się mą zająwszy — opłacona została osiemdziesięciu tysiącami funtów szterlingów.

Czas było może pomyśleć o ożenieniu pięknego kawalera, którego serce, jak umysł, żywo się zajmowało spotykanymi przedmiotami i równie rychło rozczarowywało. Z nauką i z miłością starosta warszawski postępował sobie jednakowo — ciekawy był serc i wiedzy, ale oboje zaspokoić nie mogło. Szukał ciągle czegoś nowego. Nie miał też nadziei, aby w małżeństwie serce jego udział jaki mieć mogło. Znał nadto swe położenie i plany ojcowskie, by nie wiedział, iż go ożenią dla polityki — tak jak siostrę temuż poświęcono, choć ta daleko energiczniej ojcu opierać się umiała. Z tym przeznaczeniem, Brühl — dosyć obojętny na wszystko — zgodzić się musiał, wyzwolić się było mu niepodobna.

Dotąd projekta ministra osłonione były tajemnicą, być może, iż się nie zdradzano z nimi zawczasu, bo pierwsze jakieś spełzły na niczym i wiele żółci napsuły. Domyślać się łatwo było, iż wybór padnie na rodzinę przedstawiającą wielką siłę, mającą wpływy przeważne. Na Litwie ponętni byli dla Brühla w położeniu jego tylko Radziwiłłowie, w Polsce i na Rusi Potoccy. Ostatnia z tych rodzin już od kilku pokoleń rosła w majętności i coraz większe znaczenie. Brühlowi zresztą nie szło o samo imię i koligację, lecz zarazem o związek z taką rodu gałęzią, w której by się cała jego potęga i żywotność skupiała.

Szeptano o Potockich. Dukla85 niedaleko leżała Krystynopola, a pani Mniszchowa mogła łatwo usłużyć ojcu i bratu. Brühl młody, zasłyszawszy to imię, mimowolnie przypomniał sobie ową małą, śliczną Marynię, której oczy jeszcze mu gdzieś na dnie duszy świeciły. Miałoż to być jego przeznaczeniem? Nie badał… ojciec dotąd milczał.

Stary Brühl, kochając swe dzieci, był dla nich bez litości; minister w nim zawsze ojca zwyciężał. Jedną z najdroższych była mu ta marszałkowa Mniszchowa, której sercem rozporządził, nie pytając o nie, którą później w listach zmuszał do przypodobywania się tym, których przez nią dla siebie chciał pozyskać. Istota zupełnie innego świata, żyjąca sztuką, pieśnią, marzeniem, czcią piękna — córka Brühla musiała jechać do Polski, która kobiecie obcej wydawała się pustynią przerażającą. Wzdychała do Florencji i Rzymu — wysłano ją do Dukli. Nie mogła tu znaleźć tych uczonych, z którymi lubiła rozprawiać o sztuce greckiej, o kunszcie u Rzymian… Ojciec słał jej w listach instrukcje, ocukrowane prośbami i pochlebstwy, ucząc jak się ma uśmiechać do wąsatych wojewodów i rozmiłowanych kasztelanów, aby ich spętać, upoić i popchnąć, gdzie on każe. Taki sam los, twardszy może, miał spotkać młodego Brühla, bo dla córki — nieubłagany ojciec miał jeszcze pewne względy i wyrozumiałość, których z mężczyzną zachowywać nie potrzebował. W życiu niewiasty uczucie było usprawiedliwione — polityk i statysta winien był, w przekonaniu ministra, wszystko umieć poświęcić temu celowi, który się dlań najwyższym nazywał. Celem tym była potęga okupiona bodaj najdroższymi ofiarami sumienia, obowiązków, godności własnej. Dla władzy godziło się złożyć i święcić wszystko, aby od niej potem wymagać wszystkiego, co ona dać mogła.

W tych zasadach stary Brühl wychowywać pragnął syna, nie głosząc ich jednak jawnie, lecz praktycznie raczej na sobie poznać mu je dając. Zbyt wielkim był znawcą serca ludzkiego, by nie wiedział, że nagie i suche wypowiedzenie prawdy absolutnej daleko mniej jest skuteczne, niż wpajanie jej z wolna w żyły sączącą się trucizną. Z lekkością i dowcipem sobie właściwym, stary polityk wpół żartem, pół serio próbował zaszczepiać w synu pryncypia86, których się trzymał.

Alojzy słuchał cierpliwie, nie dając znaku życia, nie przecząc im, nie dziwiąc się, nie unosząc nimi, a czasem pozwalając sobie w żart je obracać. Przyjmować się je zdawał jako smutne konieczności położenia. Ojcu ten chłód wydawał się dobrą wróżbą.

Miał on jednak wcale inne znaczenie, niż stary Brühl sądził. Starosta z rodzajem rezygnacji patrzał i słuchał tych smutnych prawideł, ale duszą i sercem był gdzie indziej. Wszystko to, co minister miał za najważniejsze, dla niego było prawie obojętne. Natura, jakby na urągowisko losowi, co go uczynił synem ministra, stworzyła marzycielem i poetą — jednym z tych ludzi, których blask nie bawi, których kłamstwo dławi, którzy wkładają szyte suknie wzdychając, a zrzucają je z radością. Młody Brühl znosił to, ale tęsknił ku czemuś innemu. Pragnął nauki, a kazano mu uczyć się intrygi — lubił sztukę, a musiał się bawić polityką ojcowską — był poetą w duszy, a po szyję wkopano go w brudy i zawikłania. Targać te więzy, którymi go pętano od młodości, ani mógł, ani chciał, szanował władzę ojcowską — brał więc życie, jak się bierze lekarstwo, non tam libenter, ąuam reverenter87, z pogodną twarzą umiejąc się zastosować do swojego położenia, a zamiast rozpaczać, uśmiechał się wśród bólu, którego poznać nie dawał. Uśmiech ten i szyderstwo z samego siebie stało się dlań koniecznością, nałogiem. Był to ten powiew chłodny, co trochę ranę ostudza.

Rok 1759 się poczynał, król August III wygnany siedmioletnią wojną, siedział znudzony w Warszawie. Jednego dnia szambelan dał mu znać, że nań Najjaśniejszy Pan oczekuje i kazał wezwać do siebie. Bywał on codziennie prawie na dworze, wezwanie nic w sobie nie miało nadzwyczajnego, oprócz oznaczonej godziny, która domyślać się kazała lub szczególnego polecenia, albo jakiejś nagłej sprawy.

Pieszczoszek królewski, ile razy do chrzestnego ojca przychodził, przynosić musiał wesołość z sobą. Samo spojrzenie na tę wdzięczną, rozjaśnioną, różową twarzyczkę króla jegomości rozpromieniało. A były to czasy, w których i taki promyk radości wielce się stał dla króla pożądanym. Wojna niszczyła Saksonię, Fryderyk nielitościwie nękał państwo jego dziedziczne — biedna królowa zmarła, patrząc na to na zamku drezdeńskim. August w Polsce czuł się gościem i wygnańcem.

Szczędził mu wprawdzie Brühl zmartwień, nie dopuszczając doń innych nad pomyślne wiadomości, w potrzebie tworząc je. Starano się o rozrywki. Gdy nie było zwierzyny, ściągano pod mur psy miejskie, aby król mógł do nich strzelać. Mimo to wzdychał do swych starych lasów bukowych około Moritzburga i Hubertsburga88, do swego zamku, teatru, baletu, bażantarni i ogrodów, miejsc, do których przyrósł nałogowo.

Godzina była przedwieczorna i światła właśnie zapalić miano, gdy młody Brühl, który jako szambelan miał zawsze prawo wchodzić na pokoje, oznajmił się przez pazia i natychmiast został wpuszczony.

August od obiadu siedział, na pół drzemiąc, w fotelu u komina, na którym palił się ogień ogromny. Część jego przysłaniał ekran z blachy srebrnej z czasów lepszych Augusta Mocnego. Szklanka jakiegoś napoju stała przed nim. Dowiedziawszy się o Brühlu, obrócił ku wchodzącemu twarz, jak zwykle, rozpromienioną. Gdy młody szambelan przystępował do ucałowania ręki pańskiej, poklepał go po twarzy przyjacielsko i poufale.

— A co? — spytał lakonicznie. — Zimno?

— Najjaśniejszy Pan raczył kazać mi przybyć. Stawię się na rozkazy.

— Tak, tak — prawda! Coś ci miałem powiedzieć! — zawołał August — i długo patrzał mu w oczy namyślając się.

— Tak — dodał — mam ci coś powiedzieć… nie domyślasz się?

— Nie, Najjaśniejszy Panie, oprócz że co mi Wasza Królewska Mość rozkażesz, spełnią i będę z tego szczęśliwy.

— Ty dobry jesteś, mój Alojzy! Tak — począł, namyślając się, August III — a ja cię kocham…

Brühl się skłonił. Nastąpiła pauza. Gdy trzeba było mówić o poważniejszych sprawach, król się nudził i zapominał.

— Masz lat?

— Dwadzieścia jeden, Najjaśniejszy Panie.

— A tak! Dwudziesty i drugi! Piękny wiek! — Westchnął. — Młody jesteś, co to za dobra rzecz ta młodość! Ale wszystko ma koniec, młodość, swoboda, rozumiesz? Nie chciałbyś ty się już ożenić?

Spojrzał mu w oczy. Brühl się uśmiechał milcząco.

— Nie? — zapytał król. Mów mi śmiało, mów!

— Najjaśniejszy Panie — odparł żartobliwie Alojzy — chociaż polskie przysłowie mówi, że kto się wcześnie ożenił, nie żałował, ja tak bardzo nierad bym się śpieszyć…

— I ja tak myślałem — mruknął król, fajkę paląc, aby nie zgasła — ale widzisz czasem bo trzeba się ożenić dla… wypada tak z okoliczności. Tacy ludzie jak ty ulegają pewnym koniecznościom.

— Wiem to, Najjaśniejszy Panie — rzekł Brühl cicho — nie jesteśmy panami naszego losu.

— A tak — odparł król — ojciec twój jest mądry człowiek, on ci to powie. Masz wielkie szczęście, że jesteś synem takiego ojca, potrzeba go słuchać!

— Nigdy mu się nie sprzeciwiam.

— Bo ty jesteś dobrym chłopcem — dodał August III. — Ojciec twój myśli cię żenić…

Brühl ani się zdziwił, ani wymawiał, stał milczący. Królowi niedogodnie było mówić wiele, ale musiał.

— Myśli cię żenić — powtórzył. — Ja wiem, ty byś wolał pewnie poczekać, ja ciebie znam, lubisz swobodę, życie wesołe, podróże (na nosie pogroził), twarzyczki ładne! A widzisz…

Brühl odparł:

— A któż ich nie lubi?

— To kochaj się w malowanych — rzekł August serio — żywych lepiej unikać, a jedną wziąć, jaką ojciec naznaczy i wybierze. Ty nam potrzebny jesteś na to, żebyś się ożenił — dodał poważnie. — Ojciec ci to wytłumaczy. Cóż chcesz. Ta nieszczęsna polityka wszystkich nas kuje w kajdany, a nie wolałbym ja za te pieniądze, które mi król pruski wydziera, kupić sobie obrazów do galerii? Widzisz, widzisz! Myślisz, że mnie, co królem jestem, lepiej? Siedzieć tu w tej Warszawie? Co tu za opera? Jakie polowanie? Lasy daleko! Obrazów nigdzie nie ma, ja się męczę, a cóż robić, co robić?

Sięgnął król ręką po kufel, napił się trochę, splunął, pociągnął z fajki, zaopatrzył się w ogień i nagłe zapytał

— Jak ty myślisz, będzie ponowa?89 Hm, zapolowałoby się?

Nagłe przejście do innego przedmiotu zmieszało Brühla, choć do tego był przywykły.

— Ponowa? — powtórzył. — Wątpię…

Wstał August i ręką się zasłaniając, wyjrzał oknem.

— Ehe! — bąknął. — Szyby marzną, wątpię, żeby śnieg padał. Gdzie to tu, w tej Polsce! Albo tu śniegi padają jak należy?

Westchnął, zamyślił się, głowę spuścił, zapomniał już widocznie, że rozpoczętej nie dosnuł rozmowy. Dopiero po chwili podniósłszy oczy na Brühla, popatrzywszy nań, dobrodusznie mu się zaczął uśmiechać.

— Wszak ci mówiłem — rzekł — gotuj się do tego, że cię ożenią. Ale co ci to, szkodzi? Nie jest to tak straszna rzecz… przyzwyczaisz się, jesteś młody.

Starosta warszawski miał od dzieciństwa poufałość do króla, tak że ośmielił się go zapytać:

— Najjaśniejszy Panie, a nie wolno by wiedzieć, z kim mnie swatać mają? Dobrze by się zawczasu z tą myślą oswajać.

Nie podnosząc oczu, August począł kiwać głową.

— Ale kto to może wiedzieć — rzekł — jak się złoży i wypadnie! Ojciec pewnie z lada kim cię nie poswata, zatem osoba będzie zacna, pięknie wychowana i familii dobrej. O to możesz być spokojny.

Spojrzał z wolna na Brühla.

— Hm! Tobie by się chciało ładnej — rzekł cicho i poważnie — tak? A widzisz? A to najgorzej. Ładna ci zbrzydnie, a gdy weźmiesz niepiękną, przyzwyczaisz się i wyładnieje. Mówię ci, przyzwyczaisz się. Co robić! Polityka! Ta nieszczęśliwa polityka wszędzie się wciska nieproszona. Akomodować się trzeba.

Brühl stał uśmiechając się posłusznie, a August zamyślił się o czym innym.

— Nie — rzekł jakby sam do siebie — ponowy nie będzie.

Starosta wyprostowany milczał.

— Nie będzie…

Po chwili podniósł król oczy.

— Żal mi cię, mój Alojzy, ale co chcesz? To nasza dola. Gdybyś się nie urodził synem ministra, byłoby co innego. Ojciec mnie prosił, abym cię przygotował i nakłonił do ślepego posłuszeństwa, ale ty dobrym jesteś chłopcem i będziesz się akomodował — prawda, wszak tak?

— Nigdym nie czynił inaczej, Najjaśniejszy Panie — rzekł Brühl. — Zapewne wolałbym się ożenić sam, niżby mnie żeniono, ale…

— Widzisz! — zawołał król. — Ale ty jesteś synem ministra, to nie może być. Darmo! Co ci dadzą, trzeba wziąć.

Tu król obejrzał się dokoła, zniżył głos, kiwnął na Alojzego, a gdy ten się zbliżył, szepnął bardzo serio: Wszystkie one jednakowe. Słowo daję, przyzwyczaisz się. Polityka! Rozumiesz? Trzeba się akomodować.

Tak zbywszy się swej misji, westchnął August jakby mu ciężar spadł z ramion.

— Ponowy nie będzie — rzekł innym tonem — a do tych psów strzelać nudna rzecz. Powiadam ci, nudna. Trzeba czekać wieczoru! Do jednego wypalić, wszystkie się rozlecą i skowyczą nieprzyjemnie. Co to warto’

Przeszedł się po pokoju. Brühl stał, August mu położył rękę na ramieniu.

— Już się nie bój — szepnął — ojciec ci wybierce dobrze, spuść się na niego, ja się na niego we wszystkim spuszczam. Bądź spokojny, posłuszny i żebyś nie wierzgał!

— Nie ma posłuszniejszego dziecka nade mnie, nie chwaląc się, Najjaśniejszy Panie — rzekł starosta.

— Ja to wiem, mój Brühl, i dlatego cię wszyscy kochamy, ja szczególniej. Jak tylko się dowiem, kogo ci wybiorą, powiem w sekrecie.

— A dotąd nie wiadomo, Najjaśniejszy Panie?

— Niepewne — odparł król, rękę pulchną obracając na różne strony — są próby, traktowania, targi. Słyszałem coś o Potockiej, ale nie wiem! I — sza! Cicho! Nie wiem!

Starosta drgnął. Na myśl mu przyszło owo zjawisko młodości, ta Marynia, której dziecięce wejrzenie jeszcze za nim goniło. Posądził na chwilę los, że mu może niespodziankę uczyni.

Poruszenie i żywy rumieniec, który na twarz wytrysnął, nie uszły baczności króla, który się uśmiechnął.

— Nie wydaj mnie — rzekł. — Znasz jaką Potocką?

— Nie wiem, o jakiej mowa, przypominam sobie jedną, widzianą przed laty, dzieckiem. Cześnika córkę.

Król potrząsnął głową gwałtownie.

— Ale nie, nie — rzekł. — Cześnikówna to sierota uboga, co ci po niej? Ojciec wybierze pewnie inną. Jest bogatych Potockich dosyć, mnie i ojcu koligacje potrzebne, bo nam tu „familia” bruździ. Tacy ludzie niewdzięczni! On ci wybierze dobrą, skromną, a zresztą…

Ręką machnął.

— Powiadam ci: przyzwyczaisz się. Co to tam! Pierwsze dygnitarstwo, jakie zawakuje, dam ci na podarek ślubny, a bądź grzeczny. Niech ci Bóg błogosławi!

Brühl schylił się do ręki, August go w głowę pocałował.

— Wszystko będzie dobrze, tylko ojca słuchaj, to głowa!

Uderzył się po czole.

Szambelan wszedł, oznajmując dwóch biskupów. August fajkę położył, szlafrok ściągnął, a Brühl usunął się na bok i tak się to posłuchanie skończyło.


* * *


Tegoż wieczoru czekał nań ojciec. Stosunki ich były czułe, ale zewnętrzne oznaki poszanowania z jednej, przywiązania z drugiej strony — kryły rzeczywistą oziębłość. Wzajem się obserwowano. Gdy starosta wszedł, badając go oczyma, rzucił się uścisnąć minister.

— Byłeś u króla?

— Wracam od niego.

Spojrzeli sobie w oczy. Minister postąpił parę kroków.

— Cóż ty na to? — spytał.

— Kochany ojcze — odezwał się starosta z tą smutną wesołością, która była zwykłym tonem jego rozmowy z ojcem — zdaje się, że ja tu głosu nie mam.

— Mój drogi, to tylko dlatego — zawołał minister — ze my starzy daleko się lepiej znamy na tym, co szczęście dać może, co konieczne, co pożyteczne! Zresztą, mój Alojzy, królowie i my, co jak ja i ty, stoimy wysoko i do wyższych jesteśmy przeznaczeni losów, nie mamy swobody rozporządzania sobą. Więc…

— Więc mój ojcze — odparł starosta — jestem na usługi tej wszechwładnej pani.

— Tegom się spodziewał po twoim rozumie. Siadaj! Starosta usiadł, ojciec jakby z obcym, począł od przymilań i uśmiechów.

— Nie masz się czego lękać — mówił zniżając głos — ja i siostra twoja zrobiliśmy ewentualny wybór dla ciebie, który mojej polityce jest na rękę, a raczej powiem: niezbędny. Będę to winien tej nieoszacowanej Marii Amelii, która jest moją prawą ręką, która gdyby nie była zachwycającą kobietą, powinna by była zostać ministrem. Jej to rozum, jej niezmierna ludzi znajomość…

Spojrzał synowi w oczy.

— Domyślasz się już?

— Tak — rzekł starosta. — Dukla niedaleko od Krystynopola, a siostra często bywała u wojewodziny90.

— I podbiła ją, zawojowała, oczarowała tę despotyczną chimeryczkę — rzekł stary z zapałem. — Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że swaty do starszej córki się powiodą, byłeś ty chciał, umiał, poszedł za radami Amelii i trochę dołożył starania. Siostra ci tam wszystko przygotuje, da instrukcje.

Starosta westchnął.

— Bardzo brzydka? — spytał ojca uśmiechając się.

— Nic a nic — pośpieszył Brühl z odpowiedzią. — Pięknością nie jest, bo córce pana wojewody kijowskiego piękność nie potrzebna, ale młodziuchna, nieszpetna, a co największa — pobożnie i surowo wychowana. Przyniesiesz jej z sobą wyzwolenie spod okrutnego despotyzmu mamy i będzie ci niewymownie wdzięczna.

— Więc to już postanowiono? — spytał starosta.

— Z mojej strony jest to jedyne pragnienie. Wiesz,

co znaczy dla nas alians z Potockimi? Wiesz, co są Potoccy? Wojewoda jest najbogatszym panem w Koronie. Lecz — enlendons nous!91 — tego szczęścia dostąpić niełatwo.

— Cóż stoi na przeszkodzie?

— Zapytaj siostry — mówił minister. — W domu panuje na pozór wojewoda, w istocie sama pani, a z nią cała klika faworytów i cały milion jej chimer. Będzie nas ściskała rano, a odpychała wieczorem. Ktoś przyniesie głupią plotkę i jedno słowo może zerwać wszystko. Karlica jej coś podszepnie, ksiądz zrobi minę, nie podoba się krój fraka…

Ruszył ramionami.

— To staranie — rzekł szydersko starosta — wymagać będzie studiów.

— Siostra ci je ułatwi, a ty, ty, gdy zechcesz, podobać się potrafisz1

Smutnie uśmiechnął się pan Alojzy. Ojciec go za rękę chwycił.

— Dla mnie to ożenienie — rzekł — jest to sprawa życia lub śmierci! Rozumiesz? Familia czyha na mnie i grozi, muszę przeciw niej stawić mur, którego by ona złamać nie mogła. Tyś moją nadzieją całą!

— Niezmiernie się lękam, oby ona nie okazała się zbyt wątłą.

— Tu idzie — ciągnął dalej minister — nie tylko o mnie, o moją politykę, ale o twoją przyszłość, o wzmocnienie położenia twego, o siły! Z Potockimi ręka w rękę, jesteśmy pewni zwycięstwa.

— A raczej oni z nami są go pewni — poprawił Brühl. — Familia także była niegdyś nasza.

Brühl stary brwi zmarszczył.

— Oni nas chcieli użyć za narzędzie, to było trochę za śmiało. Zresztą, wystawiłem ich na próbę, dawałem im alians — odrzucili go, obrażając mnie osobiście. Plany ich odkryte, czyhali na to, aby mnie obalić. Lada chwila walka wybuchnąć może, trzeba do niej być gotowym. Cóż ty na to?

— Jako żołnierz stanę z tobą do boju — rzekł starosta — na partyzanta92 przydam się może, na wodza nie mam ani doświadczenia, ani geniuszu.

— Nadto jesteś skromny.

— Znam siebie — odparł starosta.

— A zatem — zakończył minister — słowo, rachuję na ciebie.

Kroki się słyszeć dały — Brühl zmienił twarz — rozmowa była skończona.


I


W Krystynopolu nad Bugiem, dziedzictwie jednego z najmożniejszych panów polskich, Franciszka Salezego Potockiego93, wojewody kijowskiego, starosty bełskiego, hrubieszowskiego, ropczyckiego, dobrzyckiego itd. itd., stary, obszerny pałac, rezydencja głowy domu, nie wyglądał wspaniale. Były to zlepione z sobą obszerne domostwa, kilku podwórcami otoczone, ocienione starymi drzewy, więcej imponujące obszernością niż pięknością budowy. Przepych zjawiał się tu tylko, gdy się z nim popisać było potrzeba; na powszednie dni nie kuszono się o zbytek, a największym pono mógł się nazwać liczny dwór, który wojewodę otaczał. Jego gwardie, wojsko nadworne, urzędnicy pańscy, dworzanie, służba mnoga, acz z wielką utrzymywana oszczędnością i rygorem, tak kosztowały magnata, jakby był małym królikiem.

Zwano go też na Rusi tym imieniem, bo posiadłości dziedziczne, starostwa, osady, ogromne kraju przestrzenie zajmowały. Nad znaczną częścią jego w istocie panował. W owych czasach bezpieczeństwo własne i tak wielkich posiadłości zmuszało do ciągłego czuwania. Wewnętrzne urządzenia nie zapewniały ich dostatecznie. Musiał więc wojewoda utrzymywać pułki, miał na swym żołdzie dragonie, ułanów, kozaków, piechotę i służba w tym wojsku nadwornym liczyła—się na równi z koronną. Fortragowanie94 zawisło niby od hetmańskiej władzy, ta się jednak niewiele mieszała do wojsk nadwornych takich jak pan Potocki i Radziwiłł magnatów, oni sami rozporządzali się tu podług własnego widzimisię.

Wojska w części u boku pana, częścią po dobrach ukrainnych rozstawione były. Oprócz milicji liczny dwór wojewody utrzymywany był z rygorem nadzwyczajnym, w karności daleko większej niż wojska Rzeczypospolitej. Charakter dumnego pana odbijał się i odzwierciedlał w jego otoczeniu. Dostojność, potrzeba obrony i przewodzenia nad drugimi zmuszały do trzymania na żołdzie służby bardzo licznej. Liczono ją w Krystynopolu na tysiące. Nie wyglądała ona zbyt świetnie, karmiona była skromnie, sam wojewoda, który w danych razach krociami sypał, o tynfa95 się czasem targował, a rachował szczelnie z każdym groszem. Na wielkie uroczystości mógł przypiąć wielkie guzy z soliterów96, ale na co dzień chadzał w szaraczku i butach kozłowych, a gospodarstwem dóbr swych zajmował się tak pilnie, iż żaden korzec jagieł ekstra, bez kwitu jego nie był wydany.

Kradziono mu ich pewnie stami, lecz rachować je musiano co do garnca. Nie wiem, czy na tym gospodarstwie drobnostkowym, trochę śmiesznym, dobrze wychodził pan wojewoda, bo mu często na większe sprawy czasu zabrakło, ale chciał o wszystkim sam wiedzieć i na nikogo spuszczać się nie lubił. W każdej ważniejszej okoliczności panowie gubernatorowie (tak zwano naówczas rządców) odnosili się do jaśnie wielmożnego pana, listów od nich co dzień „przybywało mnóstwo, na wszystkie odpowiedzi sam pan wojewoda albo dyktował, lub choć po kilka słów odpisywał.

Osobliwa mieszanina przepychu azjatyckiego i skąpstwa, a raczej oszczędności maluczkiej, cechowała dwór i gospodarstwo pana wojewody. Umiał być wielkim panem, ale stare szlacheckie tradycje brały nad nim górę co chwila. Szczególniej na dzień powszedni powierzchowność jego odpowiadała zupełnie temu charakterowi, w którym niepomierna duma, marzeniami wzbijająca się do tronu, mieszała się z zabiegliwością i skrzętnością chciwego dorobku szlachetki. Miał to sobie z tradycji podane pan wojewoda, że szlachcic, a bodaj pan, starać się powinien nie tylko fortunę utrzymać, ale ją zwiększać i dorabiać koniecznie. Zbytek a marnotrawstwo były mu w ohydzie i wzgardzie, lecz tam gdzie szło o podniesienie powagi domu, okazanie potęgi jego i możności, sił, jakimi rozporządzał, lam miliona rzucić nie żałował.

Surowy dla siebie i dla wszystkich, życie domowe wiódł wedle najściślejszych prawideł, jakie prastare tradycje przynosiły. Nie godziło się od nich ani na włos odstąpić. Więc najprzód wszystko, co z wiara i religią stało w związku, poszanowane było i uświęcone. Obserwowano praktyki, zachowywano posty, odprawiano pielgrzymki, nie opuszczano nigdy żadnego nabożeństwa, a dzieci pod dozorem duchownym i w bojaźni bożej chowano i dwór musiał iść w ślady pańskie, boby mu najmniejszego zwolnienia nie przebaczono. Oboje państwo sami byli przykładem. Nikt tam w piątek, wigilię i suchedni na stole nie tylko mięsa, ale nawet nabiału nie zobaczył. Dzień się rozpoczynał od modlitwy, mszy świętej, pieśni pobożnych i na modlitwie kończył. Trzaskający mróz nie zwalniał od kościoła, a dwór pana i fraucymer pani chyba obłożna choroba, poświadczona przez doktora Macpherlana, od Gorzkich Żalów i Nieszporów uwalniała.

Za tym szło ślepe posłuszeństwo rozkazom pańskim, które spełniał każdy, nie wchodząc ani w ich następstwa, ani w trudności, jakie miały go w tym spotkać. Nie było odpowiedzi, gdy dyspozycja wydana została, chociażby wojewoda coś najdziwaczniejszego nakazał. Spełnienie pańskiej woli nie obciążało sumienia podwładnych, a kto by się wahał, ten na dworze niedługo popasał. Rygor był niesłychany. W szarej kapocie, z głową podgoloną i podstrzyżoną, wojewoda z twarzą swą zwiędłą, zżółkła, rzadko kiedy uśmiechem w życiu wyjaśnioną, nie obudzał sympatii, ale umiał wrażać uszanowanie i trwogę. Powierzchowność jego na pozór niczym nie zdradzająca pańskości (bo wszyscy oficjaliści pokaźniej od niego chadzali nawet w dzień powszedni), samą tą prostotą i zaniedbaniem odbijała od tłumu, a wpatrzywszy się w tę twarz niby pospolitą i nie odznaczającą się rysami bardzo wybitnymi, czuł każdy, iż w człowieku mieszka wola silna i energia niezłomna. Wojewoda nie mawiał wiele, zwłaszcza do niższych, rzadko się w dłuższą wdawał rozmowę, objawiał rozkazy, zadawał pytania, nie dopuszczał dyskusji. Nie cierpiał też szczebiotania, musiano mu odpowiadać krótko a węzłowato, inaczej brwi chmurzył, a gdy nogą tupnął, ten kto go do tego zmusił, tracił łaski na długo, jeśli nie na zawsze.

Zwano go despotą, może sam to znał do siebie, lecz znajdował, że w swoim położeniu innym być nie powinien i nie mógł. Na barkach pańskich spoczywała odpowiedzialność za wszystkie te tysiące bożego ludu, którymi władał. Wprawdzie płacił za to tym, że go los wszystkich, co go otaczali, niemal jak własnej rodziny, obchodził. Władza pańska daleko się szerzej rozciągała, niżby domyśleć się można. Tak na przykład, kto był choćby gubernatorem w majątku wojewody, szlachcic często możny i niezależny, jak skoro w służbę wstąpił, już w niczym sobą bez wiedzy pańskiej nie rozporządzał. Chciał się na przykład ożenić, musiał się wprzód w Krystynopolu submitować i wziąć błogosławieństwo, wojewoda pisał się opiekuńczo do intercyzy97 i datkiem to sowitym opłacał. Dzieci trzymano do chrztu, panny z fraucymeru wojewodzina wydawała i po trosze wyposażała. Sieroty wychowywano, ale nimi rozporządzano wszechwładnie. Posagi, dary nie były znaczne, wyprawy skromne, ale tyle ich się do roku zbierało, że tylko Potocki mógł na nie starczyć. Cokolwiek na ziemiach jego mieszkało, musiało niemal poddaństwu ulegać.

Pani wojewodzina Anna, Potocka z domu, wojewody poznańskiego córka, która wniosła ogromny spadek po matce, ostatniej z Łaszczów, z charakteru i przez pożycie z mężem tak mu była podobna, iż nigdy może zgodniejszego małżeństwa świat nie widział. Niemniej surowa, może w tym męża przechodząca, podejrzliwa, kapryśna, wojewodzina tak ostro trzymała swój fraucymer, iż rzadki dzień się w nim obszedł bez rózeg, a pomniejsze kary spotykały dziewczęta co chwila. Klęczenie na grochu było chlebem powszednim. Liczny dwór żeński wojewodziny Anny tuż obok jeszcze większego męskiego pana wojewody, trzeba było w istocie nadzwyczaj trzymać surowo, aby się gorąca młodzież nazbyt nie kumała z sobą. Toteż nawet chodzenie pod oknami najmocniej było wzbronione, a ochmistrzyni pani Wałowska oczy i wejrzenia śledziła. Nie zbywało i na innych szpiegach. Trzydziestu dworzan zawsze stało na usługi gotowych. Marszałkiem dworu, de nomine98, od uroczystości, był ubogi książę Włodzimierz Swiatopełk Czetwertyński, któremu za to wojewoda starostwo ułajkowskie wyrobił, a trzymał go i płacił, aby sam żadnego nie używając tytułu rodowego, mógł się tym przed gośćmi pochwalić, iż mu posługiwali książęta. Oprócz tego na starostach we dworze nie zbywało. Zastępował Czetwertyńskiego niemniej dobrego rodu starosta zawidecki, a łowczy pan Sadowski tytułował się ropczyckim. Na tych łowczych, podłowczych, szlachcie posesjonatach99 ludziach poważnych, jak na królewskim nie zbywało dworze. Ci, dla miłości „wysokiej protekcji” pana wojewody, przy małych po większej części pensyjkach, obowiązki lekkie pełnili.

Zwłaszcza przy obcych na dni uroczyste etykieta dworu niemal była monarchiczna. Zaledwie się ukazał wojewoda, na odwachu bito w bęben, występowało wojsko, prezentowano broń i oddawano honory dowódcy. Nie było też wiele więcej roboty przy wspaniałej wjazdowej bramie, od samego pałacu okazalszej, gdzie straż czuwała dzień i noc, świadcząc o potędze

pana.

Życie w Krystynopolu zwykłymi czasy było dość jednostajne i nudne, uprzyjemniały je plotki, których wojewodzina była niezmiernie łakoma. Porządek dnia i godzin przeznaczonych na zatrudnienia, był ściśle oznaczony. Straże zaciągały, mieniały się, wybijano capstrzyki, szyłdwachy chodziły zaspane, a żołnierz nie o wiele więcej miał do czynienia nad to, że powozów w dziedziniec nie puszczał, chybaby kobiety jechały. Panowie wysiadali przed bramą i w jakąkolwiek bądź porę szli z rewerencją do pałacu piechotą. Ekwipaże dam, wysadziwszy je, natychmiast za bramę powracać musiały, dziedziniec był w poszanowaniu.

Zgwałcił go raz tylko pan starosta kaniowski100, gdy Żyda jakiegoś krystynopolskiego, poturbowawszy tak, że umarł, na skargę wojewody odpowiedział, posyłając mu całą furę własnego chowu Izraelitów, których pod samym gankiem wyrzucić kazał.

Ani pan, ani pani nie próżnowali. Wojewodzina miała do utrzymania swój fraucymer, do wychowania córek cztery, faworytów i donosicieli mnogo, ploteczek do słuchania obfitość: wojewoda — majątek do rządzenia olbrzymi, politykę dla zabawy i nadzór daleki nad wychowaniem syna jedynaka.

Z bliska się wpatrując w tajemnice pałacowe, dostrzegł łatwo każdy, iż tu, jak w większej części polskich stadeł, nie ten był w istocie panem wszechwładnym, kto się nim wydawał. Wojewodzina rządziła mężem i wszystkim, bez jej porady nie stało się nic, woli jej ani mógł, ani się myślał sprzeciwiać. Kochał ją i był dla niej słabym. Pani Anna z tą siłą swą nie występowała nigdy nazbyt jawnie, owszem gotowa była z uszanowaniem ulec mężowi, lecz pan wojewoda myśli zgadywał, płaszczył się i słuchał, aby uniknąć chimer, spazmów i histerii, które domem całym wstrząsały.

Ich dwoje w końcu stanowiło jakby jedną istotę, umysły się spoiły, nastroiły, uczucia zrównoważyły, natury obie łączyły tak ściśle, iż różnica zdań nie była możliwa. Były to jakby dwa zegary z jednymi kurantami, które co innego nad nie grać nie mogły. Ten fenomen małżeńskiego pożycia po długich latach nieprzerwanego związku, trafia się często, a dawniej był może niż dziś pospolitszy, gdy ludzie więcej z sobą żyli, od innych wpływów odosobnieni. Skutkiem jedności tej uczuć i myśli, twarze nawet stawały się do siebie bratersko podobne wyrazem. Państwo województwo ruchy jedne, sposoby mówienia, jedne smaki, humor ten sam mieli oboje.

Panowanie wojewodziny było dla innych widoczne, dla wojewody prawie się ono czuć nie dawało, ulegał dobrowolnie, przybierało ono formy usługi, pomocy, współczucia, podziału pracy. Wojewoda mógł się czasem mniemać panem, ale w istocie nigdy nim nie był, chyba mu dopuszczono i pofolgowano względem obcych się nim okazać.

W wychowaniu dzieci matka naturalnie pierwszy głos miała i kierowała nim wyłącznie. Ona dobierała ludzi, odprawiała ich i z doniesień faworytów dawała o nich wyroki. Surowość, z jaką trzymano dwór, aby się nie śmiał rozpasać, jeszcze większa może była względem dzieci, nieustannie mianych na oku. Wojewodzina była w zasadzie tego przekonania, iż rygor jeden kształci, że jest konieczny, że nadeń innego środka wychowawczego nie ma. Drżały one wszystkie na widok matki, chociaż je kochała, ale pokazać im tę miłość nazywało się słabością, strzegła się tego wojewodzina, za jej przykładem mąż iść musiał.

Nie pieszczono więc ani dziedzica jedynaka, który miał być spadkobiercą tej potęgi, ani dziewcząt, jakby do najtwardszego usposabiając je życia. Były to istoty zahukane, drżące, nieśmiałe, zmęczone, ledwie ważące się podnieść oczy, a przez sługi trochę psute po kątach. Nigdy pono wojewoda nie pomyślał o tym, że syn, który od dziecka żadnej nie miał woli, kiedyś prawie nieograniczoną miał dostać i mógł jej nie umieć użyć lub nadużywać.

Wśród tych trosk o rodzinę, o znaczenie w kraju, zdobycie sobie stanowiska odpowiedniego swej potędze, o utrzymanie i rozrost majątków, nie miała pani wojewodzina innej rozrywki, nad komeraże101 swych faworytów, nad plotki, którymi ją karmiono, i nieustannie jakieś drobne sprawy domowe do olbrzymich podnoszone rozmiarów.

Jątrzono ją, uspokajano, głupota jednych, złość drugich, próżniactwo, chęć zasłużenia się nie dawały jej’ pokoju i zrodziły nałóg tego karmienia się niezdrowym pokarmem. Wojewodzina była uległością męża popsutą, chimeryczna, dziwaczna, łatwowierna, a życie z nią prawdziwą męczarnią dla otaczających. Wiedziała o tym, że ją chimery czka zwano i gniewała się za to na ludzi. Najmniejsze sprzeciwieństwo wywoływało gniew, omdlenia, płacze, narzekania, choroby, po których następowały błagania, pochlebstwa, tłumaczenia, przejednywania i pokój wracał na kilka godzin, dopóki go nowa plotka nie naruszyła.

Kilka osób szczególniej miało poważny wpływ na panią wojewodzinę, a największy — kapelan i dyrektor sumienia, ksiądz Russjan. Był to zakonnik skromny, cichy, dosyć energiczny, znający doskonale wszystkie wady swej pani i umiejący sam wpływać na nią i poskramiać je. Jemu wiele było wolno, czego by nikt inny pozwolić sobie nie mógł. Nudził się biedny ksiądz, ciągle niepokojony, aby łatał, co drudzy popsuli; nieustannie napastowany o jakieś pośrednictwo i protekcję i dlatego, skoro mógł tylko, z Krystyno—pola wytchnąć do klasztoru uciekał. Wpływ księdza Russjana był tak wielki, że często i pan wojewoda się do niego w ważnych razach uciekał. Nie podnosiło go to w pychę, upokarzało prawie. Czynił dobrego wiele, a męczył się swym położeniem okrutnie, lecz świadczono klasztorowi, był potrzebny wszystkim, nie puszczano go ze stanowiska.

Ktokolwiek miał sprawę w Krystynopolu, o radę go musiał prosić i protekcję. Poczciwy bernardyn nie nadużył nigdy swej potęgi, ale w twarzy, w ruchach, obejściu widać było brzemię, które nosił i znużenie, jakiego doznawał.

Po księdzu Russjanie szła panna Terlecka, wielka pani faworytka, konfidentka, zręczna, przebiegła, umiejąca się przypodchlebić, padająca do nóg, grająca miłość dla pani niezmierną — a po cichu frymarcząca swą siłą i umiejąca ją na korzyść obrócić. Wojewodzina nałogowo do niej przywykła. Nie najpierwszej młodości, ale jeszcze świeża i dosyć przystojna, uboga wychowanica pani miała mnogich starających się, którzy czuli, że wyposażenie mieć będzie znaczne z łaski dobrodziejki. Odrzuciła ich jednak wszystkich, nie chcąc postradać stanowiska zdobytego. Przed panią zdawało się to miłością i ofiarą dla niej. Wojewodzina chwaliła się, że ją tak kocha Terlesia, iż dla jej miłości kawalorów i to co się zowie powabnych, a dobrze sytuowanych, odrzuca. Terlesia dobrze wiedziała, dlaczego to czyniła. Pomału zbierały się podarki, sumki, oszczędności, a potem w ostatku pewne było dożywocie i posążek.

Panna Terlecka, której we dworze lękali się wszyscy, w sekrecie donosiła nie szczędząc nikogo i głównym była źródłem plotek z całego świata. Zwykle po wieczerzy, gdy się wszyscy porozchodzili, ona i kilka osób zaufanych ściągało się do wojewodziny, gdzie z całego dnia sprawę zdawano, co kto powiedział, zrobił itp. Na tej radzie tajemnej w garderobie pani rozstrzygały się nieraz losy ludzi i rodzin całych.

Terlecka miała głos pierwszy i największą wiarę, wojewodzina patrzała na nią, a panna umiała zawsze przewidzieć, co najmilszym pani być mogło. Terlesię jak księdza Russjana znali wszyscy, co byli zmuszeni dotykać Krystynopola — księdza zyskiwano dobrym słowem, faworytę prezencikami, które bardzo lubiła. Dawała ona rady, przyrzekała protekcję, lecz trzeba było umieć do serca jej przemówić.

Obok panny, ale w innej zupełnie roli, stalą matka jej pani Katarzyna z Giedrojciow Terlecka, postać osobliwa, oryginalna, coś pomiędzy dewotką a wariatką pośredniego, osóbka mała, krzywa, gadatliwa, niedorzeczna, pyszna ze swego pochodzenia od Giedrojciow, natrętna, napastliwa, nieznośna, ale w łaskach u państwa, którzy w niej nabożeństwo dziwaczne i krew pańską szanowali. Staruszka umiała z tego korzystać.

Funkcją starej Terleckiej były modlitwy skuteczne. Ona za wszystkich i na różne intencje modlić się, pościć, odprawiać nowenny umiała najlepiej, ona jedna aplikować trafnie nabożeństwo mogła do potrzeby. Wiedziała kiedy należało się udać do św. Antoniego, kiedy do św. Mikołaja, w jakim wypadku ten a ten patron był najlepszy i jaki rodzaj ofiary mógł go zjednać. Udawano się do niej na pewne.

Stara Terlecka przybierała wówczas poważną postać, zamyślała się i upewniała, że znajdzie drogi. Sekret a nowenn, postów, leżenia krzyżem, praktyk dziwnych byty jej tylko wiadome. Niekiedy unosiła się aż do pewnego rodzaju prorokowania i ekstazy. Naówczas mówiła zupełnie bez sensu, ale z takim zapałem, że nie można jej było nie admirować. Oboje państwo barHzo pobożni, szanowali starą Terlecka. Sam jej pozór102 w sali pałacu dla obcych osobliwym być musiał wrażeniem. Staruszka wychodziła wykrygowana, z głową podniesioną, sztywna, nie uraniając ani na chwilę powagi — a im więcej było obcych, tym się stawała dziwaczniejszą. Ogromny, biały czepiec ze wstęgami, worek na ręku wypchany, różaniec u pasa nieodstępny, wielka głowa na małej skrzywionej figurce czyniły ją doskonale śmieszną — nikt się tu jednak nie ważył inaczej do niej zbliżyć niż z największym poszanowaniem. W kościele stara Terlecka w zakrystii, na nabożeństwie formalny rej wodziła, porywała świece, kierowała księżmi, intonowała pieśni, a pobożność jej objawiała się taką mimiką gwałtowną, że trudno było pojąć, jak na dość podeszłe lata mogła jej podołać.

Ręce wyciągnięte do góry czasem trzymała godzinami, biła się w piersi straszliwie, całując ziemię, .stukała czołem, że się o czaszkę lękać przychodziło. Za to potem jadła z apetytem wybornym i piła ze smakiem. Terlecka często, ale nie zawsze, siadywała w Krystynopolu; korzystając z łask wojewodziny, odwiedzała inne dwory, gdzie ją z tego powodu dobrze przyjmowano i obdarzano. Stara łakoma była niesłychanie i wcale z wyciąganiem datków nie czyniła ceremonii, przymawiała się do nich. A że uboga była, dawano jej chętnie suknie, pieniądze, łakocie itp. Córce zawadzała nieco ta żebranina, lecz matka nie dała się skłonić, aby spokojnie siadła na dewocji przy kościele i żyła z ordynarii103. Nawykła do ruchu Terlecka długo w jednym miejscu usiedzieć nie mogła. Wpadała z okrzykiem do domów.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Matka Boska nasza Królowa! Aniołowie święci niech ten domek okryją skrzydełkami! Na intencję państwa, moich dobrodziejstwa osobliwych, odprawiłam nowennę, ze skuteczną, czuję to w sercu moim uspokojonym. Miałam widzenie w czasie mszy świętej… wszystko będzie dobrze, tak mi Boże dopomóż, bo państwo dobrodziejstwo o biednych i łaknących nie zapominacie. Duch Święty podał to do serca mego… Czas się zbliża ukontentowania…

W dalszej rozmowie umiała się przymówić i o sztuczkę atłasu, i „o wina antałeczek na mój żołądeczek”. Pobożność ta nie przeszkadzała pani Katarzynie z Giedrojciów Terleckiej znosić do Krystynopola ploteczek z okolicy. Wojewodzina miała słabość do niej, ona też, nogi osobliwszej dobrodziejki całując, niedorzecznościami i pochlebstwy uszy napychała. Córka naówczas milczeć musiała, bo matka jej się nie dawała powodować.

Nie licząc pomniejszej gawiedzi, która panią wojewodzinę otaczała, mniejszymi lub większymi jej ciesząc się laskami, na ostatek trzeba tu jeszcze zapisać ulubionych jej karłów dwoje: Bebusia i Bebę. Bez tych dwóch istot wojewodzina równie jak bez Terlesi obejść się nie mogła. Popsute, rozpieszczone, dziecinne, odgrywały one role jaką gdzie indziej pieski faworyty mają, z tą różnicą, że zgryźliwy ich i niespokojny charakter nieustanne wywoływał wojny i swary. Bebuś i Beba kłócili się z sobą, szpiegowali fraucymer i sługi, donosili, co podpatrzyli przez okno, co podsłuchali u drzwi, zasługiwali się pani, a zarabiali na nienawiść całego dworu. Wojewodzina jednak, mimo słabości dla karłów, trzymała ich niekiedy tak surowo, jak i innych. Bebuś, wziąwszy rózgą, do nóg padał, przepraszał, dostawał sucharek i szedł się mścić nad towarzyszką wierną, nad którą się znęcał bez litości. Nie cierpiano Bebusia i Beby, ale i im musiano się czasem przypochlebiać, zyskiwać ich sobie, aby nie pletli niepotrzebnych rzeczy i nie poddawali złych myśli. Bebuś był plotkarz i łgarz okrutny. Ile razy dowiedziono mu długojęzyczność grzeszną, wojewodzina kazała mu wieszać na szyi czerwony sukienny język, z którym czasem chodził po kilka godzin za karę.

W wielkiej sali pałacu w Krystynopolu Bebuś i Beba mieli swój apartament osobny. Słuszny mężczyzna mógł mu się przyglądać z góry, gdyż nie kryty był dachem. Składał się on z parawanów, papierem oklejanych, na którym poprzylepiano wystrzygane figurki dziwaczne zwierząt i ptaków. Stanowiły one tych starych dzieci zabawkę. W pośrodku mieli salonik ze stołowymi lilipuckimi meblami i całe niby gospodarstwo.

Nieszczęśliwe to małżeństwo z babimi twarzyczkami gąbczastymi i obwisłymi, żyło z sobą jak pies z kotem, ale to na opak, Bebuś był tyranem i władcą, a biedna Beba ofiarą. Obawiała się ona męża okrutnie, a ten że o cal od niej był wyższy, znęcał się nad słabą towarzyszką. Przy tym, co mu dowiedzione zostało i za co był karany, stary, paskudny Bebuś bałamut był i kochał się w pannach respektowych, dobierając zawsze dla afektów swych najsłuszniejsze wzrostem.

Gdy za parawanami rozpoczęła się wojna i wrzawa, bo karły miały charakter niespokojny, wojewodzina dobywała z szufladki stoliczka małą dyscyplinę i szła własnoręcznie sprawiedliwość wymierzyć. Niestety — miała dla Bebusia pewną słabość, z której on korzystać umiał, zawsze więc prawie nieszczęśliwa Beba, choć rączki składała, zaklinała się i przysięgała, że była niewinna, musiała za grzechy męża pokutować. Bebusia ubierano po polsku i mimo że szlachectwo jego było wielce problematyczne, chodził przy szabelce. Bebę strojono w czepce, fryzury, robrony i trzeba przyznać, że im na sukienki nie żałowano. Kobiecina bardzo się stroić lubiła, a Bebuś próżny był, elegant śmieszny i lusterko w kieszeni nosił. Trapiło go to niezmiernie, iż mu wąsy rosnąć nie chciały; choć po kryjomu golić się kazał cyrulikowi, nic to nie pomogło.

Wojewoda, słaby we wszystkim dla żony, cierpiał to nieznośne stadło, do którego towarzystwa należał mops otyły i kaszlący oraz papuga zachrypła. Beba pilnowała ptaka, Bebuś chorego przyjaciela, który cierpiał na wątrobę, chodził go przewietrzać na ganku. Pan wojewoda, tolerując parawany, z dala się jednak od nich trzymał i krzywił czasami, gdy kakadu nadto wrzeszczała, a mops wyć z niecierpliwości zaczynał. Rzadko się to jednak zdarzało.

Bebuś i Beba nie próżnowali: odprawiali nabożeństwo z całym dworem, jejmość robiła pończochy i podwiązki, a on sam używany był do posyłek, roznosił rozkazy, a proprio viotu, oboje się zza parawanów wyrywali w świat, ze szczególnym zamiłowaniem oddając szpiegowaniu ludzi wyższych wzrostem, których za nieprzyjaciół rodu swego uważali. Wojewodzina nie zawsze mogła dopilnować tego, co się działo za parawanami. Gdy długa panowała cisza, domyślała się dezercji. Naówczas albo sama się puszczała, lub wysyłała w pogoń jednego z dworzan, a zbiegi bezpasportowe za powrotem, jeśli się od dyscyplin wykupiły, musiały klęczeć albo u stołu być pozbawione najmilszej potrawy.

Wyliczyć główne postaci dworu pana wojewody byłoby trudno. Faworytów nie miał, pochlebców nie lubił, lecz preferował104 tych, co jak koniuszy Wilczek spełniali jego rozkazy. W otoczeniu wojewody ludzi się liczyło seciny, najpokorniejsi i pochlebcy i tu szli górą, uniżoność bowiem i adorację ceniono ze wszystkich przymiotów najwyżej.. Kto umiał się zalecać submisją105 niezmierną, kłaniał do ziemi, za kolana ściskał, oczu nie śmiał podnosić, olśniony blaskiem majestatu pańskiego, ten dał sobie rady. Najmniejszy tonik niewczesny pani wojewodzina w dworzanach karała naprędce ręką szybką, która wymierzała policzek. Nie krzywdziło to szlachcica, gdy od jaśnie wielmożnej pani w papę brał, ale nazbyt przyjemnym nie było. Miłości tez wielkiej ani wojewoda, ani ona nie zjednali u dworu, szanować się kazali i drżało wszystko przed nimi. Rygor zresztą był więcej pozorny niż rzeczywisty. Wyjąwszy nieznośne karły, cały dwór wzajem sobie rad był ulżyć tej niewoli. Na oko szło wszystko sprężyście, pilnie, posłusznie, lecz umiano sobie folgować po cichu.

Mówiono o panu staroście zawideckim, który był mężczyzną ślicznym i galantem wielkim, że nawet w późnej po capstrzyku godzinie ośmielał się oddawać wizyty fraucymerowi. Było to zuchwalstwo tak straszne i niebezpieczne, iż na nie chyba miłość prawdziwa zdobyć się mogła. Udawało się to czas jakiś, ale karły coś przewąchiwały. Bebuś o cały fraucymer był zazdrosny. Wojewodzina, coś podejrzewając, wyszła raz późną godziną na korytarz, śledząc właśnie, gdy starosta z pokoju panien się wymykał. Schwytany na uczynku, że było ciemno, nie widział innego ratunku nad udawanie duszy z czyśćca na padół płaczu przybyłej — znikąd ratunku nie mającej. Jął więc zawodzić, jęczeć, stękać, chrapać, wojewodzina przestraszona upiorem uciekła, a za duszę starosty nazajutrz uroczyste odprawiono nabożeństwo. Na drugi raz pewnie był ostrożniejszy.

Podobnych wybryków działo się pewnie i więcej, lecz jedni drugich, jak mogli, zasłaniali i bronili, a życie się wlokło. Kobiety, które w świat wychodziły z fraucymeru wojewodziny, trzymane w takiej ryzie, rzeczywiście na niej zyskiwały i co później życie im przyniosło, przyjemnym wydawać się musiało po surowej klauzurze. W żadnym klasztorze reguła nie była tak ścisła, jak tutaj. Podlegał jej i sam wojewoda, któremu żona najmniejszego wyłamania się z godzin i trybów życia nie przebaczała. Po wyekspediowaniu kresów106 i listów, wieczerzy i modlitwie, gdy na odwachu capstrzyk wybito, a konferencja jejmości z faworytami była skończona, wojewoda z kancelarii swojej, pozamykawszy wszystko, ze świecą woskową w maleńkim lichtarzyku szedł przez pokoje do sypialni, do jejmości. Tu zwykle jeszcze odbywała się narada poufna pod wpływem wrażeń z konferencji wyniesionych, spowiedź z dnia całego i wojewodzina dawała instrukcje małżonkowi w sprawach wątpliwych.

Przez jeden pokój, w którym zwykle sypiała panna Mładanowiczówna lub inna z młodszych panien respektowych, oddzielony był tylko korytarz wiodący do fraucymeru i pokoju córek. Tam, gdy o tej porze powszechnego milczenia, najmniejszy szmer dał się słyszeć, wojewodzina wstawała sama ze stoczkiem107 lub bez stoczka i narzuciwszy pudermantel, szła troskliwą rewizję odbywać.

Niekiedy pannę w przedpokoju budził żwawy spór między małżeństwem wynikły, bo choć się pan wojewoda akomodował we wszystkim, nie bez tego, żeby mu czasem mucha na nos nie siadła. Naówczas, ażeby prejudykatu108 nie zyskał, jejmość śpieszyła z poskromieniem swawoli i nigdy się nie trafiało, ażeby pokój przed spoczynkiem nie został zawarty, po zwycięstwie odniesionym nad wojewodą.

Wychowanie jedynego syna wojewody, na którym rodu spoczywały nadzieje, powierzone było czcigodnemu pijarowi księdzu Wolffowi. Dodawano mu metrów109, był dla języka Francuz kamerdyner przy paniczu, ale pieczę i nadzór główny dzierżył ów uczony a pobożny księżyna, człek najlepszych chęci, mający tylko tę wadę, że rad by wszystkim dogodził, nie wyjmując ucznia swego. Sam sobie zostawiony byłby pewnie energiczniejszym i lepszym mentorem, ale matka mieszała się do wszystkiego, wtrącał po trosze ojciec, uczeń miewał wstręty i popędy różne, a ksiądz Wolff, nikomu się nie chcąc narażać, na ciągłych był torturach. Spokojny człeczyna, łagodny do zbytku, surowość obojga rodziców starał się chłopięciu nagrodzić. Na pociechę w tej biedzie przychodził doń ksiądz Russjan na mariasza, a Feliś110 z kamerdynerem Francuzem baraszkował w przedpokoju.

Do panienek wojewodzina zmuszona była wziąć najprzód bonę Francuzkę, bo już naówczas francuszczyzna była warunkiem wyższego wychowania. Po bonie przyjęto madame. Tę jej nastręczyli Potoccy, u których już wychowaniem się zajmowała. Madame, pomimo posłuszeństwa i uległości, nie miała u wojewodziny tyle swobody, co ksiądz Wolff, którego suknia duchowna po części od zbytniego despotyzmu osłaniała. Wojewodzina wglądała we wszystko, a co do kształcenia charakteru, układu, wpajania zasad pewnych, sama córkami kierowała.

Madame Dumont od razu, gdy ją to szczęście spotkało, że do Krystynopola przywieziona została i cztery dorastające panienki pod jej dozór i naukę oddano, pierwszego wieczoru pojęła swe położenie, a zarazem starać się zaczęła zbadać usposobienie panienek, aby wiedzieć, jak ma postępować z nimi. Wszystkie one, ostro trzymane, onieśmielone były i biedne, gdy na ustach dobrej, ale płochej dosyć Francuzicy ujrzały uśmiech miły, a poczuły w niej trochę serca, rzuciły się na nią jak na pastwę. Dumont była dobra i słaba do zbytku, znalazła się więc w tym fałszywym położeniu, że panienkom chcąc ulżyć losu, musiała je uczyć kłamać.

System był przyjęty taki, że za najmniejszym w korytarzu szelestem i w godzinach, w których wojewodzina przychodzić zwykła, wszystko leżało w miejscu, zajęcia odbywały się wedle przepisów. Wcale jednak szło inaczej, gdy panny same z panią Dumont pozostały. Wówczas trzpiotały się i robiły, co się im podobało, oddychając swobodnie. Madame nazywała się u nich zawojowaną prowincją. Francuzka lubiła czytać, nietrudna była w wyborze, zajmowały ją szczególnie romanse, a wiadomo, jak różne one bywały w końcu XVIII wieku. Książki te zakazane najsrożej potępiono, nigdy się w pokoju madamy ani panien nie nastręczały oku surowej matki, jednakże nie zaręczylibyśmy, żeby ich najstarsza panna Maria po kryjomu nie czytywała.

Siostry młodsze, żywszych temperamentów, bardzo jeszcze dziecinnie bawiły się lalkami, ona była nad wiek dojrzała. Niezbyt piękna, nie bardzo słusznej, ale zręcznej postaci, ciemnych oczu, włosy miała prześliczne, rączkę i nóżkę jak utoczone, wiele dystynkcji i powagi, ale zarazem coś tak smutnego i zbolałego w sobie, iż patrząc na nią, zdawało się widzieć istotę na męczeństwo przeznaczoną. Nie skarżyła się jednak nigdy, ale dzieckiem jeszcze nie znała wesołości, chodziła zadumana, a rzecz najmniejsza ją trwożyła. Cerę miała bladą, wyglądała mizernie, niekiedy kaszelek suchy i rumieniec wypalony doktorowi Macpherlanowi dawały do myślenia. Naówczas jednak systemem było temperamenta delikatne hartować, a pani wojewodzina mocno wierzyła w to, iż chorób wszystkich pozbywa się walcząc z naturą. Dzieci więc w ogólności to najwięcej jadać musiały, do czego wstręt miały najmocniejszy, a narażano je na wszystkie życia nieprzyjemności, aby się z nimi oswajały. Sukienki zimą dawano umyślnie bardzo lekkie, pościółki twarde, futra żadnego, stół prosty, zimna woda w użyciu, czasem chleb razowy i boso spacerowanie po rosie.

Doktor Macpherlan, tak samo jak niemal wszyscy we dworze, poznawszy charaktery państwa, miał sobie za najpierwszy obowiązek wcale się im nie sprzeciwiać. Kłaniał się nisko przed wojewodziną i co ona za dobre uznawała, teorią swą naukową podpierał. Tak mu było wygodnie. Dzieci wyglądały dosyć mizernie, z tego jednak miały później wyrosnąć. To wyrastanie należało do zasad pani wojewodziny, hartowano je tymczasem.

Madame Dumont, której pobyt w Krystynopolu przykrzył się wielce, bo nie miała do kogo poufale przemówić ani słowa, już to dla języka, już z obawy plotek, przywiązała się do starszej swej wychowanicy Marii, bo ta jej chętnie słuchała, rozumiała najlepiej, a zdradzić nie mogła nigdy. Przed nią czasem nawet, bardzo po cichu, na tę klauzurę, klasztor, niewolę i uroczyste nudy, na te plotki i humory wojewodziny narzekać się ważyła. Wzdychały obie. Maria nie odpowiadała nic, bo w ogóle mało była mówiącą, ale słuchała chętnie, wzdychała sympatycznie. Panienka już była dorosła, ale zamknięcie w domu, sposób wychowania, rygor matki, przed którą szczerze nigdy się z niczego wyspowiadać nie było można, czyniły ją nieśmiałą i dziecinną.

Tak stały rzeczy na krystynopolskim dworze, gdy jednego wieczoru Bebuś przybiegł od wojewodziny do madame, prosząc ją na rozmowę. Wezwanie to miało w sobie coś tak nadzwyczajnego, że madame Dumont, która zobaczywszy karła, prędko książkę czytaną schowała, przelękła się niemało. W Krystynopolu szło tak wszystko wedle zegaru, a widzenia się z wojewodziną tak ściśle miały oznaczone godziny, iż się chyba czegoś straszliwego można było spodziewać. Dobre rzeczy nader się tu rzadko trafiały. Do nich liczyły się podarki na Nowy Rok i imieniny, a w pewne święta spodziewane niespodzianki, w czasie których bawiono się systematycznie pod okiem matki, w cztery kąty, cenzurowanego, ciuciubabkę, kotka i myszkę, posilając migdałami, rodzenkami i figami.

Madame Dumont, drżąc cała, poszła do zwierciadła poprawić peruczkę, panienki strwożone otoczyły ją, patrząc w oczy, jakby się już obawiały utracić. Francuzka westchnęła na intencję, żeby jakiej bury nie dostać, Bebuś czekał, wyszła.


II


Dla zrozumienia tego, co by Francuzkę spotkać miało cofnąć się nieco musimy w opowiadaniu. Już od dwóch miesięcy często przybywała do Krystynopola pani Mniszchowa z Dukli, przesiadywała tu razem z panią Cetnerową111 po kilka dni i nadskakiwała wojewodzinie. Po każdym widzeniu się następowały narady z księdzem Russjanem i panną Terlecką, konferencje wieczorne burzliwe, na przemiany usposobienia wesołe i frasobliwe, irytacje, mdłości i uszczęśliwienia. Widocznie coś tu ważnego się gotowało. Wojewoda, wzywany, to mitygował, koił, to sam nie wiedząc, co poczynać, wysuwał się milczący. Niekiedy szeptano i sprzeczano się żywo.

Panna Terlecka podsłuchała raz wojewodzinę wołającą: ,,Nie chcę, nie chcę za nic w świecie!”

Potem przybyła znowu Mniszchowa, uśmiech powrócił na usta, dobry humor rozjaśniał twarze wszystkich, pan wojewoda ręce jejmości czule całował. W kilka dni wróciły fochy, a po nich jeszcze raz pokój i zgoda. Trwało to dosyć długo, dopóki wreszcie nie ustaliła się na horyzoncie krystynopolskim pogoda i wojewodzina nie stała się łagodnie zamyślona tylko. Wzywano często jegomości na ciche narady, zawsze ucałowaniem rączek się kończące i sakramentalnym: „Zrobisz, co zechcesz, moja duszko, nikt nie zmusza”.

Po tych wszystkich przejściach i niepewnościach, których przyczyny domyślała się tylko panna Terlecka, a wiedział o niej jeden tylko ksiądz Russjan, który milczeć umiał, jednego dnia po wieczerzy dwór wojewodziny cały zebrał się u niej w garderobie na zwykłą konferencję. Oprócz starej i młodej Terleckiej była pani Wałowska, były dwie niemłode jejmoście. Wojewodzina siedziała w fotelu i wzdychała zamyślona, na noc każąc sobie pod czepek włosy układać.

— Już dłużej nie ma co tego w bawełnę obwijać — odezwała się cicho do starej Terleckiej, ze swym workiem i różańcem siedzącej na niskim stołeczku u nóg pani.

— Proszę cię, moja Terlesiu, o nowennę na intencję Maryni.

Stara dewotka w ręce plasnęła.

— Tak mi, Panie Boże, dopomóż — poczęła szepleniąc żywo — tak się nade mną ulituj, Matko Najświętsza, opiekunko moja osobliwa, że już mnie Duch Święty dawno to do serca podał, iż o pannę Mariannę chodzi względem wiekuistego, a daj Boże sukcesów pełnego postanowienia. Co w niebie napisano, nie minie. Nowenneczkę z suchotami112 odposzczę i odprawię na intencję całego splendoru domu moich dobrodziejów.

Plotła tak, świecąc małymi oczyma i całując z uniesieniem rąbek szaty swej pani, gdy wojewodzina dodała:

— Albo co będzie, lub nie, zobaczymy. Kawaler rodu pięknego, cóż, kiedy słyszę, trochę bałamut, piękny, bogaty.

— Za łaską Pańską, do Przemienienia koronkę mówić będę sześć niedziel, wszystko się to inaczej obróci, a trzpiot ustatkuje. Byle laska boża, Duch Święty natchnie.

Panna Terlecka stała nadsłuchiwując także.

— Różnie ludzie prawią — poczęła wojewodzina — siostra za nim przemawia, osoba poważna i stateczna, ręczy, z Warszawy inne wieści płyną.

— Nie trza zważać — szepnęła panna — zazdrośni

je wymyślają.

— Ale masz rację — rzekła pani.

— O, już to moja — odezwała się Terlecka, uśmiechając się do córki i uderzając po czole — jej rozumek dał Pan Bóg, kiedym ją za młodu do św. Józefa ofiarowała! Wymodliłam jej i wypościłam główkę nie makówkę, serduszko złote i błogosławieństwo aniołów.

— Toteż — ciągnęła, na szczebiotanie uwagi nie zwracając, wojewodzina — postanowiliśmy pozwolić kawalerowi przybyć.

— Nowenneczkę pocznę jutro — zawołała stara — świeczki dwie zapalę i zaposzczę!

— Ojcowie się już porozumieli — szepnęła jejmość — ale o tym nie trzeba mówić jeszcze nikomu.

— Kłódką usta zamknę dla miłości moich dobrodziejów, których Bóg niech obsypuje. Najświętsza Opatrzność, Patriarchowie, Patronowie i wszyscy święci Pańscy. Ora pro nobis113 — plotła Terlecka.

— Jak myślicie? — odezwała się wojewodzina. — Lada dzień przybędzie, należałoby Marynię przygotować, żeby się wiedziała, jak znaleźć, a starała podobać.

— Przy łasce Pańskiej, bo ja powiadam to zawsze… w miłosierdziu bożym — przerwała stara Terlecka — a rany Jezusowe pomogą.

Westchnęła, w piersi się bijąc.

— Jeśli mi pani słówko wtrącić pozwoli — szepnęła panna.

— Mów, proszę cię.

— Główka nie makówka — mruknęła matka, nie mogąc powstrzymać języka.

— Panience nawet nie trzeba by mówić, iż rzeczy niepewne — ciągnęła dalej panna Terlecka — bo to, proszę jaśnie pani, czy na jedną, czy na drugą stronę padnie, lepiej od razu objawić postanowienie. Panna Marianna, nie wiedząc, że rzeczy pewne i stateczne, myśleć może tak i owak, a jak się dowie, że to ma być niezawodnie (co przy łasce bożej niechybnie nastąpi) — zastosuje się do woli rodziców i będzie dobrze.

Stara Terlecka, słuchając córki, tylko głową kiwała, dziwiąc się jej rozumowi i dłonią się biła po twarzy. Wojewodzina mocno była zadumana.

— Już to jegomości nie widziałam nigdy tak czegoś pożądającego, jak tego małżeństwa, które mu potrzebne być musi — rzekła cicho — a jak oni co postanowią, zawsze na swoim postawią.

— E — odezwała się panna śmiało, całując rękę wojewodziny — co to mówić, jak jaśnie pani nie zechce, to się wszystko w nic obróci. Ale dlaczegóż nie chcieć, gdy dzięki Bogu, partia, jakiej tylko można żądać!

— Pewnie, pewnie, ale to młode i trzpiot, bałamut, tak z Warszawy donoszą — mruknęła jejmość.

— Bo chcieliby jaśnie państwa zdysgustować, a sami go chwycić — dodała panna Terlecka.

— Ale wracając do rzeczy — zaczęła wojewodzina — trzeba by Marynię przygotować. Mnie nie wypada, przestraszy się dziewczyna.

Spojrzała na pannę Terlecka.

— A ty byś tego nie potrafiła, hę?

— Co mnie pani rozkaże, na wszystko jestem gotowa — poczęła panna — jednakże ja tam tej poufałości nie mam. Mnie się zdaje, że do tego…

— Któż, myślisz, kto?

Stara Terlecka, mrucząc coś, jakby się modliła, ciągle klepała się po twarzy. Był to wyraz podziwienia nad córki rozumem.

— A gdyby madame, proszę jaśnie pani — szepnęła .panna — i to niechby nie mówiła, że z dyspozycji, tylko pod sekretem. Panna Marianna byłaby przygotowana.

— Słowo daję, nie ma do rady jak ty, Terlesiu! Masz słuszność, tak najlepiej.

Lice matki staruszki rozjaśniło się, ręce złożyła i nie wytrzymawszy dłużej, dodała:

— A ja nowenneczkę zapocznę i do moich świętych się udam, których wiem, aby się mariażem opiekowali i Opatrzność Boska, a Patronowie i Anioły Stróże. Zobaczysz pani, pójdzie wszystko jak z płatka.

Narada przeszła w opowiadanie o Brühlach, ich stosunkach i charakterze, panna Terlecka, snadź dobrze przygotowana, miała w tym względzie obfite wiadomości i widocznie była za związkiem. Wojewodzina nie zdawała się też od tego, konwinkowała ją i ta okoliczność, że po królowej jejmości, niedawno zmarłej, starostwo spiskie spadło na Brühla, a syn je miał od niego otrzymać. Liczono też inne mnogie posiadłości, już nadane lub przyobiecane.

— Przy pomocy bożej — konkludowała Terlecka — pójdzie wszystko jak z płateczka, a po weselu okroi się i mnie ubogiej słudze, a bogomodlnicy jaki płateczek.

Na radzie tajnej postanowiono w myśl panny Terleckiej użyć madamy do przygotowania wojewodzianki. Nazajutrz miała z nią mówić o tym sama pani i dlatego ją do siebie wezwała.

Gdy Dumont weszła drżąca, wojewodzina siedziała w swoim pokoju, przytykającym do sypialni i dzielącym ją od wielkiej sali. Jak w charakterze obojga państwa, tak w urządzeniu tego mieszkania osobliwsza panowała mieszanina pańskości i1 skrzętnej gospodarności.

Staroświecki zegar przepyszny stał na kominie między dwoma chińskimi wazonami, było zwierciadło weneckie z herbem Potockich u góry, biuro brązami złoconymi ozdobne, ogromna szafa gdańska rzeźbiona, którą by w muzeum godziło się postawić, ale obok tego leżały cienkie motki nie bielone, kilka wianków grzybów, próbka suszonego rumianku, na oknie stały gąsiory tajemnicze, w których pod okiem wojewódzkiej naciągały spirytusy pączki brzozowe, jarzębina i różne sławione produkta. Tych rozmaitych specyfików wyrobu sama pani Anna doglądała, nie spuszczając się na nikogo. Niezmiernie czynna, choć miała się zaprawdę kim wyręczyć, nie chciała uwolnić się od pracy. Kilka pokoleń składało się na książkę straszliwymi charakterami pisaną, w której były i przepisy pieczenia ciast wielkanocnych, i lekarstwo skuteczne od robaków, i smarowania przeciw rwaniu w kościach, i recepty wódek a likworów doskonałych.

Zmierzchało już, gdy z bijącym sercem wsunęła się madame do pokoju wojewódzkiej. Bebuś ciekawy, a złośliwy, rad coś podsłuchać, wśliznął się za nią, lecz baczne oko pani postrzegło go, tupnęła nogą i zawołała ostro:

— Bebuś, czego tu? Swojeś zrobił! A do budy mi! Nogi za pas! Słyszysz?

Karzeł trochę zmieszany uciekł.

Wojewodzina siadła w krześle, podparta na ręku i chmurna, spojrzała na Francuzkę.

— Siadaj, moja Dumont — odezwała się nieosobliwą francuszczyzną — siadaj, proszę, mamy z sobą do pomówienia.

W głosie nie było nic przerażającego, Dumont się uspokoiła i na dosyć oddalonego krzesła rożku przysiadła nader skromnie. Wojewodzina zamyślona milczała trochę, potem coś sobie snadź przypomnieć musiała, dała jakiś znak madamie, a sama po cichuteńku na palcach skradła się do drzwi wchodowych i otworzyła je nagle. Złapany na uczynku Bebuś chciał pierzchnąć, nogą się o coś zaczepił i padł.

— Łajdak jakiś, paskudztwo! — krzyknęła pani nogą tupiąc. — Idź mi zaraz, niech ci, nie kto inny, tylko ochmistrzyni da rózeg piętnaście i żebyś mi kwitek przyniósł na to!

Bebuś coś bełkotał, ale drzwi się nielitościwie zamknęły, wojewodzina bez najmniejszego wzruszenia, powróciła do krzesła.

— Przysuń się tu, moja Dumont — odezwała się po cichu.

Posłuszna Francuzka przyniosła krzesło i siadła. Jejmość nie wiedziała, od czego począć. Westchnęła pierścionek na palcu obracając machinalnie.

— Mam ci to oznajmić, moja Dumont — rzekła wreszcie — że stracisz jedną z wychowanek, Marysia młoda, bardzo młoda jeszcze, mogłaby poczekać, delikatna jest i wątła, wcale bym sobie nie życzyła już za mąż jej wydawać, ale cóż chcesz? Składają się tak polityczne okoliczności i rachuby Jegomości pana wojewody…

— Ach! — westchnęła Francuzka mimowolnie, łamiąc ręce, bo wiedziała, jaką ta nowina przykrość zrobi wojewodziance.

— Nie ma o tym co mówić — ciągnęła dalej pani — że co się postanowiło, to spełnić się musi. Dzięki Bogu, dzieci nasze tak wychowane, że zrobią, co im każą. Nasza to rzecz im szczęście obmyślać. Przy tym świetny los czeka Marynię, a i konkurent, jak mówią, kawaler co się zowie edukowany wysoko, rozumny, piękny, młody i stanowisko mający znakomite. Już to tam o podobanie się nie idzie, bo rzeczy między panami ojcami zawczasu ułożone. Otóż, moja Dumont, choć ja dzieci nie pieszczę i u mnie, choćbym kazała tej chwili stanąć na kobiercu, każda z nich musi, ale biednego dziecka mi żal, aby się nie strwożyło, aby wiedziało, jak się ma znajdować.

Francuzka cała pochylona słuchała nie odpowiadając. — Rozumiesz mnie — dodała wojewodzina.

— Doskonale — słabym głosem ozwała się mada—me.

— Narzeczony w tych dniach przyjedzie — mówiła dalej — Marynia, choć to dziewczynie młodej przystało, straszna trusia, niechże się po kątach nie chowa, a gdy do niej zagada, żeby mu przytomnie odpowiadała. Ani się do zbytku uśmiechać, ani boczyć się nie ma, niech jej to Dumont powie.

Francuzka głową potrząsała.

Pani wojewodzina jak we wszystkim, tak i w tym chciała zawczasu uregulować, rozdysponować, niemal podyktować wyrazy. Panienka nie mogła i nie powinna była mieć swojej woli, ale iść wedle przepisów aż do ołtarza. Któż wie, nawet od niego odszedłszy, bo władza mężowska rodzicielskiej nie kruszyła.

Widząc Francuzkę milczącą, ale potakującą i posłuszną, powtórzyła jej razy kilka instrukcje matka i biorąc klucze — bo sama od apteczki nosiła zwykle — dała znak skończonej konferencji. Madame dygnęła i wyszła, lecz tak zadumana, a smutna, iż ani wiedziała, jak stanęła u drzwi i stała pod nimi tak długo, aż ją hałas bawiących się wrzawliwie dwojga młodych dziewcząt przywiódł do przytomności.

Marynia jak zwykle stała w oknie od ogrodu i patrzała zadumana w ulicę.

Mamyż zdradzić wielką tajemnicę, której się nikt a nikt w świecie nie domyślał, o której nikt nie wiedział? Marynia czytała dużo romansów, miała usposobienie do marzeń i choć sama się do tego sobie nie przyznawała, kochała się, a szczęśliwy wybrany szalał, tajemnie wzdychając do wojewodzianki. Romans ten trwał już ze trzy lata, nie wiem tylko, czy go tak nazwać było można. Nigdy podobno nie przemówili do siebie ani słowa. Młodemu dworzaninowi wiadomo było, że gdyby był podnieść śmiał oko na córkę wojewody, dostałby sto na kobiercu i jutro znalazłby się na drugim końcu świata. Zakochać się w Maryni takiemu biedakowi było toż samo, co zapragnąć gwiazdy z nieba.

Lecz są takie siły, których złamać nikt nie może. Oczy wojewodzianki spotykały się z wejrzeniem dworzanina i nauczyły się mówić do siebie, i mówiły zawsze tę jedną pieśń nieśmiertelną, którą tysiące lat powtarzają między kolebką a grobem: „kocham ciebie!”

Z tej miłości, wiedzieli dobrze, nie miało być nic, oprócz miłości, oprócz tego czym ona poi, kropli marzenia i puchara goryczy, a tęsknot, a łez bez końca.

Szczęśliwym czy nieszczęśliwym wybrańcem wojewodzianki był piękny chłopak, który się na łasce wojewody wychował, a jemu był winien wszystko. Ojciec jego, pan łowczy Godziemba, szlachcic prastary, okrutny sejrnikowicz i zawadiaka, dał się na jednym zjeździe, utrzymując sprawę wojewody, posiekać w kawałki. Przeciwna partia wpadła nań i porąbała tak, że gdy go potem wniesiono pływającego we krwi na kwaterę, nim ksiądz dobiegł z Sakramentami, Panu Bogu ducha oddał. Miał tylko czas panu Domaszewskiemu, który był tam od wojewody, powiedzieć: „Zostawiam mu syna, będzie miał na sumieniu śmierć moją, jeśli mu Ojca nie zastąpi”.

Doniesiono to wiernie wojewodzie, który chłopca, nauwczas mającego lat około ośmiu, zaraz kazał przywieźć i oddał na wychowanie do Lwowa, a gdy szkoły cum summa laude114 skończył, wziął go sobie za dworzanina i losem jego obiecywał się zająć.

Chłopak sierota nie miał żywej duszy na świecie, jedną lę tylko opiekę pana wojewody, która wprawdzie za wiele starczyć mogła, ale serca nie karmiła. Zdano go na ręce obce, a jedyną miłość, jakiej skosztował, przyniosła mu biedna istota, stara mamka, która za swoim przybranym dziecięciem do Krystynopola się przywlokła. Potraciwszy dzieci, w małym Tadeuszku miała syna, świat swój cały. Dopóki on siedział w Krystynopolu służyła Żydom w miasteczku, aby go choć widzieć mogła z daleka. Gdy go wieziono do Lwowa, szła za nim pieszo, przyjmowała służbę gdzieś w pobliżu i czuwała nad Tadeuszkiem, który ją też niemal jak matkę szanował. Stara, lękając się go swym ubóstwem i miłością zawstydzać, skradała się doń po kryjomu, byle słowo przemówić, dowiedzieć się, czy zdrów, posłyszeć głos i uspokoić serce, że dziecku się nic nie stało.

Tadzia Godziembę trzymano surowo i wysługiwać się musiał, ucząc posłuszeństwa, karności, a nie wiedząc, co mu wojewoda gotował. Czasem go dla pięknego charakteru używano do kancelarii, to znowu dla jeszcze piękniejszej twarzy, figury i szykownej maniery dla reprezentacji u dworu stawiano.

Wojewodzina dosyć go lubiła, gdy był dzieckiem. Potem, gdy wyrósł a wrócił tym Antynousem115, krzywo nań patrzała. Odesłałby go gdzie jegomość na wieś, do gospodarstwa, mawiała, bo to nie ma nic gorszego w domu, niż taki gładysz. Dziewczętom głowy zawraca, sam się psuje i uchowaj Boże nieszczęścia, zgorszenie być może.

Wojewoda jednakże lubił się pięknymi chłopcami otaczać, był to też rodzaj arystokracji. Godziemba zaś oprócz tego miał piękne familijne stosunki i rodzina jego dawniej na krzesłach senatorskich siadywała, a dworzan z takich senatorskich dzieci pięknie było mieć.

Został więc Tadeuszek przy dworze i powszechną miłość zyskać sobie potrafił, wyjąwszy wojewodzmę i Bebusia. Karzeł go nienawidził. Stanąwszy przy nim mało co mu był za kolana.

Na swój czas i wychowanie był to też chłopak niezmiernie bystry i chciwy poloru a nauki. Sam prawie z małą pomocą nauczył się francuskiego, expedite116 mówił po łacinie, rozumiał trochę po niemiecku i z książkami miał aż nadto do czynienia, o co go nawet skarżono.

Wojewodzina, nie lubiąc go, domyślała się, że musi być bezbożnik, choć na nabożeństwa uczęszczał i klęczał jak i drudzy. Był to między innymi i ulubieniec księdza Wolffa, ale tam nie wolno mu było chadzać, bo wojewodzie nie miał prawa przestawać z młodzieżą dworską.

Jakim sposobem raz pierwszy oczy Tadeuszka spotkały się ze spuszczonymi oczyma wojewodzianki, jeden Bóg to wie, jak się one ośmieliły mówić i jak aż do nieznacznych przyszło półuśmiechów — odgadnąć trudno. Nic więcej nad to nie było — to nawet jest rzeczą wątpliwą, czy mieli kiedy zręczność przemówić do siebie. A jednak wojewodzianka doskonale wiedziała, że on się w niej kochał śmiertelnie, i Tadeuszek pochlebiał sobie czasami, iż nie był jej obojętny. Były takie chwile szczęśliwe, wkrótce jednak, gdy rozmierzył przestrzeń, co go dzieliła od tej gwiazdy, miał się za szalonego, iż mógł to przypuścić.

Nikt w świecie tego dziwnego stosunku czworga oczu się nie domyślał, nikt by weń nie uwierzył. Było to coś tak tajemniczego między Bogiem a nimi, tak bez nadziei, tak dziecinnego, iż sama położenia szczególność mogła uczucie potęgować. Nigdy panna Maria nie poszła dalej myślami, nigdy on nie ośmielił się odgadywać przyszłości. Pragnęli tylko, ażeby to jak najdłużej trwało.

Sen to był na jawie, sen dziecinny, niewinny, śliczny, a smutny. Smutny jak na ziemi wszystko, co piękne. Historia tej miłości składała się z nie dostrzeżonych pyłków. Były spojrzenia pamiętne, długie i rumieńce. Raz Tadzio podniósł chustkę zgubioną, raz Maria rzuciła kwiatek na drodze. Czy umyślnie? Od tej pory Godziemba go nosił na sercu. Około okna panien przechodziła ścieżka, naprzeciw nich szła ulica — Godziemba miewał w takich godzinach konieczną potrzebę wyjścia do ogrodu, gdy panna wojewodzianka stawała w oknie.

Te godziny jakoś bez umowy, obojgu były wiadome. Na tych schadzkach wejrzeń, kończyły się owe dzieje snu, owa sieć pajęczyn, która dwa serca łączyła. Któż wie, poza taką miłością cichą, tajemniczą, bywają całe światy marzeń! I tu one być musiały. Chwilami wierzono w cuda, czasem zabijała rzeczywistość.

Gdy madame Dumont, wracając od wojewodziny, weszła do pokoju panien, w którym dwie młodsze biegały, uganiając się za sobą, Maria stała właśnie w oknie. Zwróciła się zapłoniona, lecz że już dosyć było późno, nikt nie dostrzegł rumieńca.

Biedna madame szła tak przybita ciężarem konfidencji, która na nią spadła, iż nie śmiejąc podnieść oczu, wprost do fotelu się dowlokła i rzuciła nań zadumana.

Trzy młodsze rozpoczęły na nowo przerwaną zabawę, która w tej godzinie była dozwolona — Maria przeszła z wolna pokój i przysunęła się, jakby przeczuciem do madamy. Ta ją namiętnie pochwyciła w objęcia i uścisnęła tak dziwnie, inaczej niż zwykle, że dziewczę stanęło zdumione.

— A chère Marie!117 — zawołała madame. — Siądź przy mnie! Czegoś mi bardzo smutno, niech się siostry bawią, my z tobą pomówimy.

Posłuszne dziewczę wzięło stołeczek niski i patrząc w oczy guwernantce, usiadło przy niej.

— Byłam u wojewodziny — poczęła gorąco i niecierpliwie ze zwykłą niezręcznością Dumont. — A! Gdybyś wiedziała, gdybyś wiedziała, dziecko moje, o czym tam była mowa! Jeszcze mi się głowa pali, jeszcze mi bije serce.

Maria spojrzała ciekawie.

— Czy mama się gniewa za co? Na nas? — dodało dziewczę, bo matkę znało tylko prawie z jej gniewu.

— O! Nie! Nie — zniżając głos poczęła madame. — Ale co mi mówiła! Co mi mówiła!

Już tylko oczyma pytała Maria. Nastąpiło jeszcze jedno w głowę pocałowanie, potem nie mogąc już utrzymać sekretu, poczęła madame żywo:

— Tylko mnie nie zdradź, chere Marie — a! Broń Boże, coś ci powiem, czego się nie spodziewasz.

Schyliła się jej do ucha:

— Wydają cię za mąż!

To powiedziawszy, spojrzała Dumont, jaki skutek wywarła, i przelękła się. Maria rzuciła się, chwyciła ją za ręce i padła zemdlona.

Krzyk okropny wyrwał się z piersi madamy, siostry przybiegły z drugiego pokoju, ale mdłości były surowo zakazane i nigdy się nie trafiały, nie wiedziano, jak ratować. Maria jednak po chwilce ocuciła się sama i głowę położywszy na kolanach Dumont, płakała.

Siostry przy niej posiadały na ziemi — nie zrozumiałe to było dla nich. Ludwisia zawołała głośno, że Maryni trzeba było dać dziegciu powąchać, bo to musiały być robaki.

Pobiegła nawet zaraz do garderoby po medykament, który stał w pogotowiu, lecz już go nie było potrzeba. Maria wstała i zaczęła się przechadzać z wolna, blada, osłabiona i pomieszana.

Dumont z kolei płakała ze strachu, przeklinając swą niezręczność. Na tym się skończyło, bo nadchodziła godzina wieczerzy i modlitwy i panny musiały się stawić wyprostowane do matki.

Madame zaklęła wychowanicę, aby nic nie dała poznać po sobie, a dziecię nawykłe do posłuszeństwa przybrało twarzyczkę, z której już nic, oprócz zwykłego jej smutku, wyczytać nie było podobna. Wieczór zszedł wedle programu. O godzinie zwyczajnej panny się spać pokładły. Jednak madame szepnęła starszej, że gdy się siostry pośpią, one jeszcze obszerniej się rozmówią z sobą.

Na ten sen niedługo czekać było potrzeba. Młodsze ledwie do poduszek przyłożyły głowy, znużone dniem pozasypialy. Maria wstała i poszła do Dumont. Miała czas przez kilka godzin oswoić się z tą straszną wiadomością, była prawie spokojna. Zobaczywszy ją, madame załamała ręce.

— Jaka ty jesteś blada! — zawołała. — Przecież, proszę cię, nic w tym tak przerażającego nie ma. Uzyskasz więcej swobody, będziesz panią w domu. Mąż twój, ktokolwiek nim będzie, musi cię pokochać, słowem…

Maria ręce załamała.

— Ale — ja — ja za mąż iść nie chcę, ja klasztor wolę.

To wyznanie tak było przerażające, iż madame padła, usłyszawszy je, oczy sobie zasłaniając rękami.

Chère Marie! A toż co znowu! Nie rozumiem, dlaczego’

Wyrwały się te słowa pełne znaczenia biednej wojewodziance, a teraz sama miarkowała, iż niemal powiedziała za wiele. Szukała w myśli, jak się miała tłumaczyć i nie znalazła nic.

Dumont czekała.

— Zlituj się, dlaczegóż klasztor ci na myśl przychodzi? To najsmutniejsza rzecz w świecie. Nie wiesz, kogo ci przeznaczają. Ma to być człowiek młody, piękny, dobrze wychowany i wielkiego rodu.

Maria, której czytane książki może na myśl przyszły, zebrała się na odpowiedź.

— Ale — moja pani Dumont — ja tego pana nie znam, on mnie.

Francuzka łzę otarła i obejrzała się.

— Tak, to prawda — rzekła — lecz u was magnatów inaczej się żenią. Dobrze nam ubogim poznawać się, podobać, wybierać, wam to zabronione. Trzeba się zgadzać z przeznaczeniem. W tych dniach — dodała ciszej — naznaczony mąż przyjeżdża. Słuchajże mnie dobrze. Wojewodzina chce, abyś nie była zbyt nieśmiała, ani nadto poufała, abyś go nie zrażała. Masz być grzeczną dla niego. Zdaje się, że rzecz już jest ułożona, że nic nie pomoże, bo słowo dane.

Westchnęła.

— Zgodzić się musisz z przeznaczeniem, dziecię moje.

I popłakały się obie. Rozczulona Dumont wzięła z tego asumpt do poufnej spowiedzi ze swojej młodości, w której powabny muszkieter grał rolę bardzo czułą. Nie przyznała się może do wszystkiego, lecz gorącą miłość łzy jej po latach tylu najlepiej poświadczyły. Po długiej rozmowie Maria poszła płakać do swojego łóżeczka.

W pięć dni potem nadzwyczajny ruch był w Krystynopolu, łatwo się można domyślić, iż dostojnych gości oczekiwano. Najwięcej mieli do czynienia ci, przy których były klucze, bo wydawano, zacząwszy od nowych mundurów dla wojska aż do sreber, które na stół wyjść miały. W tym gospodarnym dworze dzień powszedni różnił się wielce od uroczystego. Na codzienną potrzebę wszystko było inne, odzież, jadło, zastawa; po święcie i uroczystości wracały mundury, srebra, broń, kosztowności do szaf, kufrów i sepetów pod klucze. Na wielką paradę nie żałowano nic, lecz post festum118 zdawano z regestrów aż do najmniejszego guzika. Wojewoda w utrzymaniu tego porządku był nieubłagany.

I tym też razem rozkazy wydane panu staroście za—wideckiemu powołały dwór do jak najświetniejszego występu. Wojewoda oznaczał starszyźnie nawet, jak się przyodziać miała. Dobyto srebra przepyszne ze skrzyń, w których na sukiennych spoczywały łożach, w kuchni już zawczasu przysposabiano, co najwyszukańsze potrawy. Jejmość wzdychała uznojona, wojewoda przypominał:

— Niech asindźka pamięta o tym, że to gęby popsute, iż to są wykwintnisie, jakich świat nie widział, że im nigdy dosyć wytwornie dać nie można, kucharz Francuz niech gotuje.

Na dzień naznaczony wszyscy dworzanie, choć barwy nie nosili wystąpili jednako i bogato ubrani. Wojsko w nowych koletach119, ładownicach i kapeluszach. Starosta zawidecki i książę Czetwertyński od aksamitów i złotogłowów, a sam pan wojewoda po potocku — to jest: kontusz szaraczkowy z guzami brylantowymi, pod szyja spinka z soliterem kilka tysięcy dukatów wartającym, żupan trochę przyszarzany, buty czarne, pas pciski.

Inny Potocki na trybunał lubelski wdziewał zgrzebną koszulę, opończę z samodziału, ale obszytą perłami i wysadzaną guzami, z których każdy wieś był dobrą wart. Pan wojewoda tak daleko fantazji nie posuwał, lecz lubił ją też pokazać.

Wojewodzina, która się stroić nie lubiła, musiała też na ten dzień w diamentach i atłasach wystąpić, nudziło ją to, lecz inaczej być nic mogło. Szczególną tez pieczę miano nad nieszczęśliwą ofiarą, która, choć skromnie, ubrana była ze staraniem wielkim, utrefiona wykwintnie. Wojewodzina, która nie mówiła jej nic, bo jej psuć tą poufałością nie chciała, kazała jej przed wyjściem na pokoje ukazać się sobie. Maria stawiła się blada, drżąca i mizerniejsza niż zwykle. Obudziło to zły humor matki, chciała nawet kazać uróżować nieco biedną, lecz w tej chwili rozruch się stał wielki w dziedzińcu i o Marii zapomniano.

W bramie dała się słyszeć muzyka, trąby i bębny, powozy, których nigdy nie widywano przed gankiem, zataczały się z turkotem ogromnym przed galerię, wojewoda w ganku sam dostojnych gości przyjmował. Byli to: jego ekscelencja graf Brühl, minister, starosta warszawski, syn jego, Mniszech, marszałek nadworny, zięć i kilku panów, towarzyszących im dla dodania powagi.

W progach pałacu krystynopolskiego spotykały się, można powiedzieć, owa zupełnie różne, w niczym sobie niepokrewne światy, które interes i rachuba miały połączyć, cywilizacja jakaś strupieszała i zwątlona ze światem starym surowego obyczaju chrześcijańskiego. Jak się te krańcowe dwa przeciwieństwa zrozumieć mogły, przejednać miały, było może dla nich samych tajemnicą. Oprócz interesu nic z sobą wspólnego nie miały.

Przepych na pół azjatycki Potockiego wcale nie był podobny do wyrafinowanego zbytku Brühla, tak jak marsowa i groźna twarz wojewody odbijała dziwnie przy uśmiechniętej, wypogodzonej, słodkiej nad wszelki wyraz twarzy ministra. Powitanie w ganku i przedstawienie syna, poszło, dzięki zręcznej Mniszcha pomocy, bardzo gładko. Młody Brühl, który całą niemal przewędrował Europę przypatrywał się nie bez ciekawości temu nowemu dla siebie światu, dworowi, twarzom, strojom.

Szli wszyscy na pokoje, gdzie pani wojewodzina Marię bladą mając u boku i kilka panien rezydentek w oddali, oczekiwała na ministra, z nadzwyczajną galanterią posuwającego się ku niej z synem.

Jedno spojrzenie na młodego Bruhła dało poznać wojewodzinie, iż jej go nie przechwalono. Starosta był jednym z najpiękniejszych mężczyzn swojego wieku, a wychowanie i wczesne obycie się z najwyższymi towarzystwa sferami, nadawało mu wielką swobody i wdzięk w obejściu.

Z przestrachem oko Marii padło na niego, gdy on z obojętnością wystygłego i zrezygnowanego człowieka, przelotne rzucił na nią wejrzenie. Oczy się nie spotykały, zdawały się owszem unikać siebie. Wojewodziance ta laleczka wydała się dziwną i straszną, staroście ta, w której odgadywał swą narzeczoną, zbiedzoną, chorą i nieszczęśliwą. Śmiertelną bladością okryła się twarz ofiary, która ledwie drżenie ukryć mogła. Brühl równie jak ojciec swobodny, obracał się tu z zamaszystością obrachowaną, której widocznie polską chciał nadać cechę. W pierwszej chwili posypał się grad, polała się powódź wzajemnych komplementów, podziękowań, wdzięczności, smażonych wyrazów mających dowieść, jak zaszczyconym czuł się wojewoda, jak szczęśliwym był minister.

Ta niemiecka elegancja, którą tak serdecznie witać musiano, nie szła pewnie w smak Potockiemu, bo pod nią domyślał się i czuł lekkości obyczaju, lekceważenia wiary, mnóstwa nowostek niebezpiecznych, lecz zdawało mu się, że droga, którą szedł, prowadzi go do nowych zaszczytów, a może nawet do tronu, który już z dala świtał w głowie magnata. Dlaczegóż by po Sobieskim, Wiśniowieckim, Leszczyńskim nie miał zapanować Potocki, który od nich czuł się możniejszym?

Łącznikiem dwóch biegunów, jakie stanowiły kontusz wojewody i aksamitny, złotem szyty frak Brühla, był marszałek nadworny Mniszech, obu pokrewny, oba rozumiejący, może w duszy równie na oba poglądający obojętnie. On pośredniczył między nimi.

Przyjazd zdawał się tak obrachowany, aby zbytnią nie trudzili się goście rozmową, gdyż natychmiast prawie otworzyły się podwoje i stół uginający się pod ciężarem sreber ukazał. Ministrowi podała rękę wojewodzina. Miejsca tak były rozporządzone, iż staroście warszawskiemu umyślnie dano krzesło przy wojewodziance, która siadła obok jak trup blada, jak liść drżąca. Naprzeciw niej Godziemba, z dala nad służbą straż pełniący, stał osłupiały i bezprzytomny.

Gwar i wesołość urzędowa napełniały salę jadalną, ta wesołość konieczna, którą każdy gość przyzwoity z sobą przynosi i gospodarz musi ją mieć na jego przyjęcie. Uśmiechały się wszystkie twarze oprócz bladego lica wojewodzianki, która nie wiedziała, gdzie była i co się z nią działo. Gwar ten szumiał jej w uszach niezrozumiały jak fale morza, które ją pochłonąć miały. Drżącymi rączkami rozkładała i składała serwetę, w oczach się ćmiło, śmiertelny jakiś strach ją ogarniał. Czuła, że na nią musiały być zwrócone wejrzenia i pragnęłaby się była ukryć od nich w głąb ziemi. Starosta siedzący obok, daleko więcej obyty ze światem, wystygły i chłodniejszy, nie mógł nie dostrzec tej trwogi. Był przygotowany na wszystko, rozumiał położenie ofiary, miał litość nad nią. Dlatego może dając jej czas ochłonąć i przyjść do siebie, nie odzywał się.

Wojewodzina, której oczy córkę groźnie śledziły, widziała także jej bladość, domyślała się bojaźni i gniew ją porywał na samo przypuszczenie, iż panna Maria mogła osłabnąć, a mdłości jej wywołać wrażenie i pomstę ojcowską. Na nieszczęście wzrok mający zelektryzować córkę i przywieść ją do opamiętania, na próżno rzucała się nią, nie mogąc spotkać jej spojrzenia. Tak upłynęła pierwsza chwila, a w głośnej rozmowie dopytywano o zdrowie Najjaśniejszego Pana i o posłuchy z pola wojny.

Pannie Marii udało się jakoś założyć serwetę, spróbowała zupy skosztować, ale łyżka się z ręką trzęsła i musiała ją położyć. Twarz jej smutna zawsze, choć piękna i rysów regularnych, pod wrażeniem niewypowiedzianej trwogi przybrała wyraz nienaturalny, niemal dziki. Matka nawet czuła, że tak się przedstawiając, podobać nie może. Lecz układy były prawie zawarte, umowa skończona i nie szło już o to wcale, jak przyszli małżonkowie być mieli z sobą. To należało do nich tylko. Brühl był młodzieńcem dobrego wychowania, a panna nałamana do biernego posłuszeństwa bez granic. O wzajemnej miłości nikt nie pomyślał, a wedle teorii krystynopolskiej i staroszłacheckiej, dwoje ludzi młodych, gdy małżeństwo z innych względów było dla nich obrachowane, musieli się przywiązać i kochać jak sakrament przykazał. Dwóch więźniów zamkniętych w jednym lochu na wieki, wszak musi nawyknąć do siebie i wzajem starać się ulżyć losowi!

Jakkolwiek młody, Brühl skutkiem wychowania i wrodzonych mu usposobień już w tej życia epoce był raczej widzem tego, wśród czego się obracał, niżeli czynnym aktorem. Roli swej nie brał do serca, od°—grywał ją zręcznie, nie obchodziła go wielce. Ta Maria Potocka nieszczęśliwa, drżąca, przywodziła mu na myśl niezapomnianą cześnikównę koronną, która mu się niegdyś uśmiechnęła dziecinnymi oczkami.

„Czemu na miejsce tej Marii Potockiej, los mi tamtej nie wydzielił?”‘ mówił sobie.

Wśród tych myśli spojrzał na ojca. Stary Brühl dawał mu oczyma znaki, aby się starał zbliżyć do panny. Nie było w istocie czasu do stracenia, mówiono już o terminie zaręczyn, a za kilka miesięcy po nich miano naznaczyć ślub. W tamtych czasach wyprawy panien były przez troskliwe matki robione powoli i gdy chwila wydania przychodziła, wszystko stało w gotowości oprócz kilku sukien modnych, na które długo czekać nie było potrzeba.

Pan Alojzy myślał, od czego rozpocząć rozmowę z nieznajomą, a choć mu nie zbywało na łatwości słowa, początek dosyć był trudny. Po chwilce jednak nowy wzrok ojca zmusił go do przyśpieszenia zagajenia.

— Panna wojewodzianka nigdy nie była w Warszawie? — zapytał.

Przestraszona tym głosem, który nie miał w sobie nic groźnego, ale i owszem, miękki był i łagodny, panna Maria nie zrozumiała, o co była pytana, zadrżała, zmieszała się i oczy bojaźliwie podniosła na mówiącego, który powtórzył z wolna te same słowa.

— Ja? Ja? A! Nie byłam nigdy! — odpowiedziała.

Mogła odpowiedzieć, że nie była nigdzie więcej oprócz Krystynopola, bo pamięć jej nie sięgała czasów, gdy się tu rodzice przenieśli.

— Warszawa — ciągnął dalej starosta, byle coś powiedzieć — bardzo się ożywiła od czasu, jak Najjaśniejszy Pan przeniósł się z Drezna. Mamy nawet operę, śpiewaków.

Wspomnienie o operze chwyciwszy jak deskę zbawienia, Brühl co prędzej dodał:

— Czy pani lubi muzykę?

W istocie panna Maria lubiła ją bardzo, ale oprócz kilku starych menuetów i kurantów na fortepianiku nic jej nigdy nie uczono. Wojewodzina lękała się wpływu rozmarzającego muzyki i wydoskonalenie w tej sztuce zostawiono tym, co z niej żyli. Wojewodzianka przyznała się, że lubi bardzo muzykę, inaczej nie wypadało. Zająknęła się tylko razy parę. Brühl, który był wirtuozem na kilku instrumentach, oświadczył także, iż ma wielką słabość do niej.

Dalej z tych dwóch wyznań okazało się niepodobieństwem wysnuć coś więcej. Nastąpiło milczenie. Jednakże głos tego groźnego, obcego pana uspokoił nieco pannę Marię. Wrzawa coraz głośniejsza u stołu, brzęk kielichów, szczęk talerzy dozwalałyby jak najpoufałszą prowadzić rozmowę, gdyby Brühl miał do niej ochotę, a panna Maria odwagę.

Przed nią, naprzeciw, jak posąg nieruchomy i blady, stał Godziemba. Ile razy powiodła oczyma po sali, spotykała jego wzrok, a w nim niemal skamieniałą rozpacz. Starosta znowu gubił się w wynajdywaniu przedmiotu i trącił o podróż odbytą, zaczął chwalić kraj piękny i żyzny.

Wojewodzianka, zmuszona coś odpowiadać, potakiwała machinalnie. Parę razy niby się uśmiechnęła, bo matka patrzała na nią. Brühl jednak był pewien, iż go nie słyszała i nie zrozumiała.

Zmęczyły go w końcu te preludia120 do niczego nie prowadzące. Młodzieńcza fantazja, choć w zimnym już, zagrała, litość nad sobą uczuł i nad wojewodzianka. Postanowił być śmielszym, nie było obawy, aby ich kto podsłuchał. Schylił się nieco i żartobliwym tonem odezwał się po cichu:

— Wszystkie twarze u tego stołu się uśmiechają, wesołość jest powszechna, pani tylko smutna, a ja zafrasowany tym, że jej rozerwać nie umiem. W istocie położenie moje i pani nie jest… przyjemne…

Niezmiernie zdziwiona tą nagłą zmianą, panna Maria podniosła ciekawe oczy, starosta, raz puściwszy się, mówił dalej:

— Zapewne pani wie o projektach rodziców?

Z początku wojewodzianka uszom wierzyć nie chciała — ta otwartość przeraziła ją i ucieszyła zarazem, było w niej nareszcie coś szczerego, coś ludzkiego. Lecz rzucone pytanie rozwiązać dla niej było trudno. O projekcie urzędownie uwiadomiona nie była, przyznając się do tego, że Dumont jej o nim mówiła, zdradzałaby Francuzkę.

Naiwna jak dziecię, lecz nieco ośmielona już, odezwała się cicho:

— A! Ja — ja o niczym nie wiem.

— To się panna wojewodzianka przynajmniej domyśla? — dodał Brühl.

Na to nie było odpowiedzi, ciągnął więc dalej:

— Rozumiem, że tak narzucony pani przyszły towarzysz życia raczej nienawiść musi obudzać niż przyjaźń.

Panna Maria coraz się czuła swobodniejszą i choć nieśmiało jeszcze, szepnęła:

— Wszak to się do obu stron stosuje zarówno.

— Niestety, temu zaprzeczyć niepodobna — mówił starosta — jednakże rola mężczyzny jest przykrzejsza.

Chwilkę zamilkł, bo się służący zbliżył z półmiskiem.

— Pani mi daruje — począł znowu — że jestem zmuszony tak samo być posłusznym woli ojca, jak pani swoich rodziców rozkazom. Cóż by to pomogło, gdybyśmy się zbuntowali? Jutro przyszedłby ktoś drugi, mniej względny ode mnie, i ofiara spełnić by się musiała.

Wojewodzianka słuchała z wielką uwagą; Brühl czuł się coraz śmielszy i natchniony.

— Oboje — mówił — powinniśmy przyjąć los nam zgotowany tak, jak się znosi burzę, deszcz, słotę, spiekotę. Wola rodziców jest taką nieprzemożoną siłą w naszym świecie. Lecz — tu głos zniżył — mogę zapewnić panią, że osłodzić jej los będę się czuł w obowiązku.

Panna Maria zarumieniła się mocno. Nigdy podobnej rozmowy nie prowadziła z nikim w życiu, nie wyobrażała sobie nawet, aby się tak otwarcie mówić godziło. Ma to jednak do siebie ton dany silnym głosem, że porusza struny pokrewne — najtrwożliwszy umysł czuje się podniesionym i ośmielonym. Bojaźliwa wojewodzianka widziała się niemal zmuszoną być równie szczerą. Pomyślała trochę i poczęła głosem przerywanym:

— Hrabia mi darujesz… ja tak pięknie mówić nie umiem… jam w życiu mówiła mało, tak mało, a swymi słowy swoich myśli… prawie nigdy. Czuję, żeś mnie pan chciał ośmielić, pocieszyć, że wdzięczna mu jestem za to.

— Spodziewam się, że lepiej mnie poznając, przekonasz się pani, iż tyranem dla nikogo bym być nie potrafił. Nie chcę się chwalić, ale wierz mi, panno woje—wodzianko, jestem dobry człowiek.

Mimowolnie panna Maria się uśmiechnęła.

— A ja jestem bardzo prostą, bardzo ograniczoną dziewczynką — rzekła. — Lubię bardzo ciszę i spokój… wolałabym klasztor…

Ostatnie słowa ze spuszczoną głową szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem. Brühl się uśmiechnął.

— Wszystkie panny, którym się ich narzeczony nie miał szczęścia podobać — rzekł — wolą klasztor. Lecz pani do klasztoru iść nie pozwolą.

— A! Tak jest — westchnęła panna Maria.

— Ja jestem też — mówił Brahl wychylając wina kieliszek — muszę się i z tym pochwalić, człowiek otwarty i szczepy. Zaręczam pani, że będziesz u siebie swobodna i choćby maleńki klasztorek będziesz sobie mogła założyć w Młocinach121, a pewno nie przeszkodzę. Nawzajem w życiu jak najmniej sobie będziemy zawadzać — wszak prawda?

Wszystko to tak jakoś dziwnie brzmiało w uszach panny Marii, że już tylko łagodnym odpowiedziała wejrzeniem. Bri’h.1 w duchu z siebie był rad.

W główce wojawodzianki religijne pojęcia o świętości sakramentu, o nierozerwalnych węzłach, mieszały się z tym, co czytała we francuskich romansach. Brühl jej przypominał jakby z książki bohatera, spojrzenie na matkę — cały rygor związku, w którym spodziewała się niewoli. Nie mogła zrozumieć tych sprzec?—ności ani gdzie była prawda. Pomieszana nie wiedziała, co mówić. Na zapytanie narzeczonego odpowiedziała tylko głowy skinieniem, jakby mu chciała dziękować.

Rozmowa dwojga młodych, jakkolwiek jej nikt nie słyszał, zwracała oczy. Brühl stary był pewien syna i cieszył się. Wojewodzina, która każdy ruch córki śledziła z trwogą, była także dosyć jej znalezieniem się zadowolona.

Inni goicie, zwłaszcza ci, co znali do zbytku surowe wychowanie panien, zdziwieni patrzali na zbliżenie się posłuszne dwojga istot wczoraj jeszcze sobie nie znanych, a wkrótce mających zamienić pierścienie zaręczyn.

Wtem rumor się zrobił wielki, wojewoda wstał, aby wypić zdrowie ministra i ex promptu122, wypalił mówkę wedle starych formuł o zaszczycie, jaki dom jego spotykał Hucznie przyjęto toast. Brühl dziękował rozpromieniony z tą twarzą cukrową, miłą, wyelegantowaną zawsze jak on cały. Wojewodzina nawet małym kieliszeczkiem piła zdrowie jego Ekscelencji. A że przed nim już sporo się spełniło lampeczek, nalepianych ciągle, do których spełniania marszałek i wicemarszałek, chodząc dokoła stołu, zachęcali, humory się podniosły. Nastąpił toast nieobecnej hrabinej Brühlowej i całego domu, za który i pan starosta dziękował, potem minister wniósł zdrowie obojga województwa i konsolacji123, będąc już wdrożonym w polskie zwyczaje. Pomniejsze zatem już ciszej i prawidłowo potoczyły jedne po drugich, a nie pokrzywdzono nikogo.

Na ostatek ruszył się wojewoda, Brühl podał rękę pani domu i całe towarzystwo przeniosło się do bawialnej sali. Starosta się czuł obowiązanym prowadzić pannę Marię, która szła blada jak ofiara, choć z mniejszą już może trwogą. Po ukłonach i podziękowaniach sama wojewodzina starała się tak ułożyć, aby młody Brühl mógł swobodnie zbliżyć się i zalecić pannie Marii.

Towarzystwo ożywione skupiło się w grupy rozmaite. Pan Alojzy nie potrzebował teraz ani wejrzenia, ani instrukcji ojca, aby zrozumieć swe obowiązki. Stanął naprzód nieco z dala od wojewodzianki, znalazł potem pozór zbliżenia się ku niej, a wojewodzina nieco się usunęła, aby im więcej zostawić swobody, i rozmowa poczęta u stołu dalej się już ciągnąć mogła bez przeszkody.

Od czasu gdy ją wiwaty przerwały, do tej chwili panna Maria mogła zważyć każde słowo i zastanowić się nad jego znaczeniem. Brühl ze swą galanterią, śmiałością i grzeczną żartobliwością zawsze ją jakimś strachem napełniał — instynkt dawał jej czuć w nim człowieka zimnego i obojętnego, ale zarazem czulą w nim też powolność i dobroć wystygłej istoty, którą wszystko mało obchodzi. Wiało od niego łagodnym sceptycyzmem, któremu imienia nadać nie umiejąc, wojewodzianka pierwszy raz w życiu z nim się zapoznawała. Był on daleko mniej straszny od tyranii, pod jaką lata jej dzieciństwa spłynęły, lecz nie obudzał sympatii. Trwoga ustąpiła, w sercu jednak nie mogło się obudzić nic więcej nad trochę jakiegoś spokoju.

Brühl widział w tym dziecku bojaźliwym, które mu przeznaczano, coś obudzającego miłosierdzie, politowanie, nic więcej. Nawykł był trochę do tych pań dworu, których najświetniejszym prototypem była własna jego matka, umysłem sięgających najdalszych sfer, ciekawych wiedzy, chciwych życia, rozumiejących wszystkie namiętności, dogadzających wszelkim fantazjom. Wojewodzianka nie mogła mu się podobać, nie podobała. Szukał w niej jednego tylko z pewną obawą — dumnego i energicznego charakteru w spadku wziętego po rodzicach — obawiał się wiecznej walki. Reszta była mu prawie obojętna. W oczach, w mowie panny Marii nie znalazł tego uporu i złośliwości, które by go mogły drażnić, i to go zaspokajało. W małżeństwie pan starosta ani mógł, ani chciał szukać nic więcej nad to, co taki związek dla interesów politycznych mógł przynieść — znośnego pożycia na wzajemnych ugruntowanych ustępstwach.

Zaczęta przy stole rozmowa dozwalała mu wnosić, wedle jego diagnozy, że panna Maria zahukana przez matkę, trzymana surowo, wcale jeszcze nie rozwiniętą była zagadką.

„Jest to stawka na ślepą kartę — rzekł w duchu — los ciągnie, ja trzymam, bądź co bądź, ojciec wygrywa Potockich przymierze, a ja? Ciekawą istotę do obserwacji.”

Uśmiechnął się smutnie do siebie. Musiał się znowu przysiąść potem do panny wojewodzianki i zabawiać ją rozmową, wśród której Mniszech przyszedł go ostrzec, iż pani wojewodzina, która słyszała, iż ma być trzpiotem, przypisywała jego powagę przybraną temu, że ją przed Brühlem za kapryśną i chimeryczkę ogłoszono.

— Na miłość Boga, roztrzpiotaj się i swywol i to co prędzej — szepnął szwagier. — Inaczej stracisz łaski.

Starosta był posłuszny, bawiła go może ta komedia, którą odgrywał.

W ciągu kilku godzin troskliwy kuzynek parę razy dał mu pożyteczne wskazówki, gdyż brwi wojewodziny to się marszczyły, to wypogadzały, a od niej zależało wszystko.


III


Trudno jest opisać dzieje tego starania się o pannę odbytego pod dyktowaniem. Pomimo, iż rzeczy pomiędzy ojcami były ułożone i ukartowane, nie taił wojewoda, iż wiele a raczej wszystko od jejmości zależało. Bywały dni, gdy wojewodzina obrażona jakimś uchybieniem imaginacyjnym, wszystko zerwać chciała. Naówczas ksiądz Russjan, pani Cetnerowa, Mniszchowa, a wieczorem obie Terleckie, ledwie ją uspokoić i udobruchać mogły.

Panu staroście jednego dnia kazano śmiać się, swawolić, skakać, drugiego być smutnym. Przestrzegano go, aby na żadną pannę nie patrzał, do żadnej innej nie mówił, od młodych mężatek stronił, gdyż go miano za bałamuta. Starosta śmiał się i szedł wyznaczoną drogą. Ilekrcć na włos z niej zboczył, wnet wszyscy opiekunowie usiłowali to naprawić i szepnąć, co i jak ma czynić, aby się wojewodzinie podobać.

O wojewodziankę szło jak najmniej, gdyż ta tu żadnego nie miała głosu. Jej tylko od matki przynosiła Dumont rozkazy, które się co dzień zmieniały.

„Powiedzże jej, moja Dumont — dysponowała raz — niech nie będzie trusią i nie siedzi jak zamalowana.”

To znowu: „Co oni mają z sobą do szeptania? Trzeba mówić zwykłym głosem.”

Innego dnia znajdowała matka, że panna miała nadąsaną minę lub że wydawała się smutną. Uśmiech, wesołość, wszystko kłaść trzeba było jak suknię, zrzucać jak gorsety.

Z pomocą jednak księdza Russjana, Terleckich, Mniszchowej straszna wojewodzina uchodzona została Brühl młody siedział tu do imienin wojewodziny, spełniał swą pańszczyznę z jakąś ironią dziwną i na ostatek po wielu mdłościach, tłumaczeniach, zachodach, korowodach wojewodzina się zgodziła. Młody pretendent został przyjęty, zaręczyny naznaczono na dzień 3 czerwca.

Została tylko niepewność co do miejsca, w którym zaręczyny odbyć się miały, w początkach bowiem myślano na ten cel zjechać do Diodów, gdzie ojciec wojewodziny, pan wojewoda poznański, przebywał.

Starosta odetchnął, gdy po pierwszej tej bytności znalazł się sam na drodze do Warszawy, uwolniony od tej śmiesznej roli, jaką w Krystynopolu odegrywać był zmuszony. Na przemiany, myśląc o tym, uśmiechał się ironicznie i zadumywał smutnie, ruszając ramionami.

Na dzień 3 czerwca, owe zaręczyny uroczyste, sproszono gości tłumy. Na nieszczęście w Krystynopoiu pokazała się ospa, niezbyt straszna, ale na owe czasy obudzająca trwogę, która o mało całego obrządku nie zwlokła. Ledwie doktor Macpherlan, dowodząc, że wietrzna była, uspokoić potrafił. Jednakże stary wojewoda poznański, który miał bytnością swą zaszczycić zrękowiny, nie przybył z Brodów i z listem a pierścieniem wysłał na swoje miejsce starostę leżajskiego. Punkta intercyzy wcześnie przygotowano, dwaj mężowie stojący na czole domów zawierali odporne i zaczepne przymierze. Wojewoda powtarzał ciągle: „Odtąd kto mi wróg, ten wam nieprzyjacielem i wzajemnie.”

Z rana dopiero 3 czerwca, w wigilię zaręczyn tyk uroczystych jak ślub i równie ważnych a obowiązujących, wojewodzina kazała do siebie wezwać córkę. Pojęcie obowiązków matki nie dozwalało jej okazywać czułości, która się w języku wojewodziny słabością nazywała — lecz .gdy ujrzała bladą Marię słuchającą wyroku z marmurową obojętnością, ze wzrokiem osłupiałym, nie umiejącą odpowiedzieć ani słowa, nie okazującą oporu ani radości — kobiece serce, serce matki otwarło się na chwilę. Wojewodzina ryknęła płaczem wielkim i rzuciła się ściskać dziecię, które miała utracić.

Trwało to jednak chwilę, przypadły Terleckie z larendogrą124, cały fraucymer125 z rozmaitymi środkami orzeźwiającymi — upamiętała się o zachowanie powagi wojewodzina, wybuch stłumiwszy w piersi, oddała Bogu na ofiarę boleść swoją.

Godzina ta ranna była umówiona. Wszedł zaraz wojewoda, aby oświadczyć urzędownie córce wolę swoją, a razem okazać, jak dobroć rodzicielska świetny jej los zgotowała, jakim to było zaszczytem zostać hrabina Brühlową, jakim szczęściem mieć takiego męża i jaką to wdzięczność do grobu dziecię zachować powinna było dla rodziców.

Matka dała znak Marii, aby upadła do nóg ojcowskich, trzeba było podziękować, rozpłakała się biedna.

Mamyż obrząd ten uroczysty i błogosławieństwo księdza Russjana opisywać, którego umyślnie na ten dzień z Podkamienia przywieziono? Przy biciu z dział odbyła się ceremonia, którą to odznaczyło, że wprzódy list dziada, ojca wojewodziny, publicznie w kościele na głos czytano. Tandem szły powinszowania, uczta, toasty i stara Terlecka wieczorem upomniała się o jaki płateczek za nowenneczkę skuteczną, nie mówiąc o tym, co za pośrednictwem Mniszchowej dostała od Brühlów.

Wojewodzianka, która całą noc poprzedzającą przepłakała, cały ranek i dzień przemęczyć się musiała, nie okazując po sobie, co czuła, wyglądała jak cień blada. Uśmiechała się bez myśli, słuchała nie wiedząc, co do niej mówią, oczy miała łez pełne, ale to się tłumaczyło przywiązaniem do rodzicielskiego domu. Brühl nie miał odwagi ani jej pocieszać, ani rozrywać żarcikami, na które zawsze się mógł zdobyć. Sam on doświadczał jakiegoś dziwnego ucisku na sercu, choć go udaną swą zwyczajną wesołością pokrywał.

Gdy ten dzień utrapiony dobiegł nareszcie do końca, a nazajutrz rano powozom kazano zachodzić przed ganek pałacowy, gdy się zegnać i po rękach całować zaczęto, a ściskać wzajem, wszyscy uczestnicy tego aktu, który duma, ambicja, rachuba polityczna dopełniła, uczuli jakby z nich ciężkie spadło brzemię. W ganku pito jeszcze strzemienne, całowano się tym czulej, że nareszcie oswobodzić się miano. Moździerze na wiwat uderzyły, a w chwilę potem w krystynopolskim pałacu panował już tylko wielki ruch przyprowadzania do powszedniego porządku wszystkich gałęzi gospodarstwa.

Goście w miasteczku zdejmowali i pakowali po gospodach kontusze i pasy kosztowne, wkładając kitle podróżne, wojsko zrzucało paradne kolety, dworzanie zdejmowali bogate pasy, w kredensach liczono srebra, wojewodzina kazała sobie przynosić regestra szafowanych jadeł i napojów, wojewoda słuchał raportu starosty zawideckiego, a starszyzna naznaczała kary tym ichmościom, który czasu wielkiego zamieszania korzystali z niego dla dopuszczenia się nadużyć.

Okazało się, że dwóch świszczypałków podkradło się do garderoby na zakazane konszachty z pannami, za co najsurowsza była kara na kobiercu. Bebuś się spił i Bebę pokrzywdził policzkiem, co miał odpokutować klęczeniem i postem o chlebie i wodzie; dwóch hajduków pokrwawiło się zwaśniwszy. Wszystko to natychmiast miało być jak najściślej zbadane i przykładnie ukarane.

Srebra odnoszono do skarbcu, pijanych sadzano na wytrzeźwienie się do karceresu na odwachu, gorączkowy jeszcze nieco ruch panował wszędzie, lecz coraz się uśmierzał. Panna Maria z głową opartą na kolanach madamy Dumont z oczyma wypłakanymi, ale suchymi, dumała nad swym losem, młodsze siostry patrzały na nią z tym zdumieniem i zazdrością, jaką tylko dziecinny wiek zrodzić może.

Szczególniej piękny pierścień zaręczynny, dar wojewody dziadunia, budził ciekawość sióstr młodszych, wojewodzianka nieustannie pokazywać im go musiała. Lecz z palca nie wolno go było zdejmować, bo przesąd jakiś przykuwał go na nim aż do ślubu.

Tymczasem powozy pana starosty, któremu towarzyszył Mniszech, po drodze mając przygotowane do przeprzęgu cugi, unosiły go nazad ku stolicy. Wkrótce marszałek, zbaczając do dóbr swoich, pożegnał szwagra, wyrażając mu zarazem radość z dokonanego aktu i uszczęśliwienie, że się straszliwa pańszczyzna skończyła.

Rozstali się i starosta z dworem swym późno w noc do przygotowanego dobiegł noclegu, po takim znużeniu potrzebując nade wszystko spoczynku. Lecz szlachta miejscowa, która wiedziała o przejeździe młodego Brühla, powitała go tu tłumnie i nie zabrakło na klientach, petentach, na ukłonach i mówkach, którym uśmiechać się i dziękować za nie było potrzeba.

Zbywszy się tej napaści, już miał starosta, zrzuciwszy suknie, co rychlej paść na łóżko, gdy kamerdyner posługujący mu oznajmił, że jakiś jeszcze nieznany jegomość, który nazwiska nie chciał objawić, ale starym i poufałym mienił się przyjacielem — dopraszał się gwałtownie posłuchania.

W pierwszej chwili Brühl ofuknął kamerdynera i chciał odprawić natręta, lecz ten powrócił z naleganiem, z prośbą i drzwi wreszcie się otworzył}’. Z głową osłonioną kapeluszem, który mu całą twarz okrywał, obwinięty płaszczem, ukazał się w progu mężczyzna słusznego wzrostu. Brühl spoglądał dosyć zniecierpliwiony i wnijściem, i maskaradą, gdy nagle gość zrzucił kapelusz i z radosnym krzykiem rzucił mu się na szyję.

— Ha? Prawda niespodziankę–m ci sprawił co się zowie? Musiałeś mnie przeklinać, że ci zmęczonemu wylęgać się nie daję! Jak się masz? Przebacz! Nie mogłem czekać do jutra.

— A! To ty?! — krzyknął Brühl. — Strachu mi narobiłeś niemałego. Siadaj i bądź pozdrowiony!

Przybyły, jeden z dawniejszych przyjaciół młodego Brühla, rówieśnik jego, towarzysz zabaw dziecięcych na tarasie w Dreźnie, niegdyś dworzanin króla, był to pan generałowicz Sołłohub. Z nim niegdyś pan Alojzy najlepiej swawolić lubił, gdy mu do tego przychodziła ochota, próbowali sił, zręczności, a potem i dowcipu, rozprawiając o tych rzeczach, których wówczas wcale nie rozumieli, a tym więcej byli ciekawi. Później pan Sołłohub wrócił do Polski na to życie pańsko–szlacheckie, do którego był przeznaczony, a starosta warszawski wyrósł nagle prawie na dygnitarza. Dawna poufałość przeżyła niegdyś bliższe stosunki, dziś rzadsze i mogące oziębnąć, gdyby ich sympatie charakterów, szczera przyjaźń i wspomnienie młodości nie wiązały.

Przed jednym Solłohubem zwierzał się pan Alojzy ze swych tęsknot, fantazji, utrapień pokrytych świetnością położenia, jeden Sołłohub mógł go zrozumieć, a nie mógł zdradzić. Byli z sobą jak bracia, a we własnych nawet Brühl nie miał nigdy tyle zaufania, ile w tym od dzieciństwa przybranym.

Nie były to jednak ani charaktery podobne, ani umysły jednej potęgi i polotu. Starosta warszawski należał do najbystrzejszych ludzi swego czasu, Sołłohub miał polor i ogładę, ale zawiłe kwestie życia, filozofii, serca, polityki — niewiele go obchodziły. Młodym był i przede wszystkim chciał użyć młodości i życia. Serce miał czułe do zbytku, głowę rozmarzoną. Brühl był sceptyk, chłodny, obojętny, łagodny, wdzięczen wszystkiemu, co go na chwilę rozerwać i odegrzać mogło, Sołłohub, mniej używszy, mniej się napatrzywszy, niewiele jeszcze potrzebował, aby być szczęśliwym. Starosta warszawski nudził się często, na co mu nawet ulubione lekarstwo nauki nie pomagało.

Sołłohub naukę szanował wielce, lecz ona mu była obojętna, zastosowania jej w życiu szlachcica polskiego pojąć nie umiał. Zdawało mu się, że od dawna posiadał już wszystko, co mu do jego zawodu mogło być potrzebne. Jeździł konno wyśmienicie, strzelał i pływał jak Brühl, mówił nieźle kilku językami, muzykę lubił, choć jej nie praktykował, pił, gdy był zmuszony, dużo i ładnie, umiał się znaleźć równie dobrze wśród kontuszów i wśród fraków. Zdawało mu się, że nikt po nim nie miał prawa więcej wymagać.

— Ano! Brühl! — zawołał wesoło, padając na krzesło, Sołłohub. — Mam cię więc powitać kosmatą ręką126, żenisz się. Wiwat!

— A ty? — spytał starosta.

— Ja, dotąd nie, ale za to szalenie się już kocham.

— Paradny jesteś. I myślisz, że prowadzony przez ślepego Amora wnijdziesz do świątyni Hymenu127. Ale ty z tym bałamutem do drzwi nie trafisz!

Sołłohub się zarumienił i westchnął.

— Mówmy o tobie. Cóż ty?

— Ale o mnie, mój drogi, nie ma co mówić — rzekł, śmiejąc się, Brühl. — Z daleka patrząc się i przysłuchując się, wiesz wszystko i powinieneś się domyślić. Ty masz swobodę — ja się jej dawno wyrzekłem. Ze stoicyzmem128 i wesołą twarzą idę, gdzie mi każą. Papa potrzebuje aliansu, pakują mnie do karety, wiozą i dają w zastaw. Ani panna, ani ja nic nie wiedzieliśmy, gdy nas zaswatano. Strzelano z moździerzy, wypito za zdrowie, posadzono nas przy stole, zamieniono pierścionki i finita la commedia129. Do was należy dać nam obojgu, brawo!

Sołłohub posmutniał.

— Słuchaj — rzekł — tyś w istocie człowiek szczęśliwy, że możesz to brać tak wesoło. Finita la commedia? Nieprawda! La commedia comincia130! To dopiero początek.

— Chcesz, bym ci jej koniec powiedział? — odezwał się z udaną wesołością starosta. — Pani się boi mnie, ja jej, ślubujemy sobie przy ołtarzu i jedziemy do Młocin. Życie płynie tak gładko, jak zwykle po szlifowanych posadzkach. Kochać się niepodobieństwo, znosić nauczymy powoli, znajdziemy modus vivendi131. Pani wyszuka przyjaciela, ja znajdę przyjaciółkę, wzajem przebaczymy sobie winy i ani lepiej, ani gorzej od drugich dobijemy się do końca. Mamy w czystym zysku, że się żadne z nas nie zawiedzie, bo sobie nie czynimy złudzeń. Nie jestże to położenie wyśmienite? Karty na stole, gra otwarta. Cha! cha! cha! — rozśmiał się Brühl, spoglądając na zadumanego Sołłohuba.

— Cała sztuka — dodał — punkt widzenia. Strona dobra, jak widzisz, zawsze się znajdzie nawet tam, gdzie jej nie ma.

— Ta twoja wesołość… — mruknął przyjaciel.

— Ale cóż pomoże, jeśli się truć będę i truć tragicznie? — spytał Brühl.

Sołłohub milczał, lecz po chwili dodał: — Uważaj, jak lepiej, ja tylko czuję, że mi cię okrutnie żal.

Starosta uderzył go ręką po kolanie.

— Dziękuję, ale widzisz, wychodzę z tej łaźni zdrów i cały. Co ty chcesz od życia! Każdy ma swe przeznaczenie, a ja nie skarżę się na moje.

Przyjaciel smutnie jakoś przypatrywał się nadrabianej wesołości starosty.

— Wiesz co — rzekł — nigdy niczego nie zazdrościłem nikomu, ale tobie prawie zazdroszczę humoru i rezygnacji. Jesteś dla mnie zagadką. Zdaje mi się, że albo fanfaronujesz, lub nie jesteś człowiekiem.

— No, nie wiem — odparł Brühl — może jestem lalką — ale to pewna, że mnie wiele rzeczy śmieszy, mało boli, a prawie nic nie porusza. Smutna to rzeoz czy wesoła, ale tak jest, mój drogi!

— Fanfaron jesteś — przerwał gość — chwalisz się. Jak to? Tak młody miałbyś już nawet nie móc się i nie chcieć zakochać?

— Nie wiem — mówił Brühl — potrząsając głową. — Śmieszna rzecz, powiem ci, zakochałem się raz pierwszy w życiu, mając lat dwanaście, w dziecku. Od tej pory już nie mogę. Ta miłość dziecinna trwa dotąd! Jeszcze o niej marzę. Szalałem potem za Angielką, z czego tyle narobiono hałasu, alem jej nie kochał Latałem za innymi tak samo z ciekawości i temperamentu. Moja pierwsza miłość, która trwała pięć minut, snadź była ostatnią.

Chciał mówić więcej, lecz nagle jakby się namyślił — umilkł i zmieniając ton, zwrócił się do Sołłohuba.

— Mów bo mi o sobie. Ty naturalnie kochałeś się nieskończoną liczbę razy, pamiętam, ześ począł od garderobianej mojej matki. A teraz, w kimże?

— Daj pokój żartom! Po raz pierwszy i ostatni w życiu jestem na serio rozmiłowany.

— A! Wiwat! Cóż, przedmiot twych zapałów — mówił Brühl ironicznie — „czy dzieli ognie twoje”?

— Proszę cię, nie żartuj. Przedmiot jest młodziuchny i o ile mi się zdaje, chyba nigdy kochać nie potrafi.

— Dlatego, że nie kocha ciebie — rozśmiał się starosta. — Czy nazwisko tajemnicą?

Sołłohub się zawahał.

— Myśmy przecie przyjaciele — ja cię nie zdradzę! Miałażby być mężatką? — pytał Brühl.

— Co pleciesz, to prawie dziecko, to aniołek! — zawołał Sołłohub.

— Wszystkie one są aniołami, gdy się w nich kocha. Ale któż, mówiąc po polsku, twojego anioła rodzi?

Generałowicz pomyślał.

— Przyszedłem tu nie po to, abym przed tobą robił tajemnicę — dodał powabnie. — Kocham się w Marii Potockiej, cześnikównie koronnej. Sierotą jest biedna, odumarli ją rodzice. Opiekunowie, któż wie, może by nie byli od tego, aby ją wydać za mnie.

Brühl, który ciągle z wyrazem ironii na twarzy słuchał przyjaciela, gdy wymówił nazwisko cześnikówny, drgnął i wstrząsł się cały. Sołłohub siedział właśnie z oczyma spuszczonymi i nie dostrzegł tego poruszenia, a gdy podniósł wzrok, Brühl już był panem siebie. Większy znawca ludzkich twarzy byłby może rozpoznał w nim jakby przejście jakiegoś prądu, który po sobie ślad zostawi. Sołłohub nie badał tak pilnie tych, z którymi żył. Brał ich prostodusznie takimi, jakimi mu się przedstawić chcieli. Nagie urwała się rozmowa, starosta jakby stracił ciekawość, siedział obojętny i zmieszany nieco.

— Wiesz — odezwał się potem, udając znowu rozweselonego — to szczególne przeznaczenie. Byliśmy i jesteśmy, spodziewam się, przyjaciółmi, w losach naszych wiele było wspólnego i obu nam widać przeznaczone były Marie Potockie.

Sołłohub, który imienia wojewodzianki nie wiedział, wyraził całe swe podziwienie.

— A, bodajbyś był prorokiem! — zawołał. — Ale ty bierzesz już twoją Potocką, a ja nie wiem, czy kiedy do tego się szczęścia dobiję.

Wstał Brühl i przechadzając się coś nucić zaczął.

— Mówmy serio — odezwał się głosem zmienionym — nie masz zaprawdę czego mi zazdrościć. Mówiłem ci, że nie ja się żenię, ale mnie żenią. Panna jest biedną, przelękłą ofiarą, a ja sobie wydaję się katem. Nie ma na to rady. Muszę wesołego udawać, aby jej i sobie serca dodać. Serce, którym ci się chwaliłem, że mi stwardniało jak nagniotek, boli czasem niewypowiedzianie, zupełnie jak nagniotek na słotę. Wszystko to smutne, śmieszne i głupie. Męczyć siebie i drugich, aby przez lat kilka mieć przyjemność patrzeć, jak ci się ludzie kłaniają nienawidząc! Pewien jestem, że mnóstwo ludzi mi zazdrości. Na oko możeż być szczęśliwsze położenie niż moje? Ojciec niemal wszechwładnym panem w dwóch krajach, złota mogę mieć, ile zechcę, jestem młody, zdrów jak koń, pochlebców rój mnie otacza, a nie ma człowieka nie—szczęśliwszego nade mnie.

— Brühl, co mówisz! — zawołał przestraszony niemal przyjaciel.

Uśmiechnął się na to starosta.

— Wiesz dlaczego? Bo mi wszystko jest obojętne, bo mi się zachciewa biedy dla wyjścia z tego marazmu132.

— Jesteś człowiek po prostu szczęściem popsuty — odezwał się Sołłohub, ale na to żadnej innej rady nie ma, tylko prawdziwa bieda, która by o zmyślonej zapomnieć kazała, dajmy już temu pokój!

To mówiąc przeszedł się po pokoju Sołłohub, jakby się do czegoś gotował, i zbliżył z wolna do Brühla, który krzesło pod sobą od niechcenia kawałkami wypruwał.

— Kochany starosto — odezwał się — mam do was prośbę. Byłeś mi dawniej przyjacielem…

— I jestem zawsze!

— Przyłóżże się do szczęścia mojego! Złożył ręce jak do modlitwy.

— O co ci idzie? Mów bez tych wstępów i przygotowania!

— Kiedy twoje wesele?

Brühl aż się cofnął na to pytanie, którego się nie spodziewał.

— Nie przypominajże mi go, cóż tobie z tego przyjdzie?

— Ale przecież kiedy?

— Ano około Nowego Roku, zdaje mi się.

— O, to kawał czasu jeszcze! — westchnął Sołłohub. — Wiadomo już powszechnie, że zaślubiny twe odbyć się mają z nadzwyczajnym przepychem, a szczególniej przy ogromnym zjeździe z całej Polski. Wszystko, co tylko spokrewnione, skoligacone, sprzyjaźnione z Potockimi, będzie w Krystynopolu. Liczą już gości na seciny, kto wie, na tysiące!

— Chcesz, bym cię zaprosił? — przerwał Brühl. — Ale to samo z siebie idzie.

— A! Wcale nie o to mi szło — zniecierpliwiony wtrącił Sołłohub. — Cześnikówna Potocka będzie niezawodnie na weselu. Ty już należysz do rodziny, do domu, ojciec twój ma wpływ wielki, siostra twoja nie mniejszy. Alojzy! Na przyjaźń twą zaklinam cię, pomóż mi do cześnikówny, ja kocham się w niej śmiertelnie, ja…

Nie dokończywszy porwał się za głowę

— Szczęśliwy człowiek! — westchnął Alojzy.

Przyjaciel chwycił go za ręce. Brühl cofnął się, zniecierpliwiony.

— Jeśli o tym chcesz mówić z moim ojcem, nastręczę ci zręczność, niech on przemówi za tobą, ale ja, ja, ja nie mogę.

— A to dlaczego? — porwał się niemal obrażony Sołłohub.

— Dlatego, że choć mam zaledwie dwadzieścia jeden lat, dałem już sobie słowo, iż małżeństw nigdy kojarzyć nie będę.

— Ty dałeś sobie słowo? — podchwycił Sołłohub.

— Tak jest, dałem sobie słowo i dotrzymam go. Gość wziął kapelusz z krzesła powoli; widać po nim było, iż doznawszy zawodu, czuł się nim mocno dotknięty.

— A zatem — rzekł chłodno — nie pozostaje mi nic, tylko ci dać dobranoc.

Lecz Brühl obie ręce wyciągnął ku niemu.

— Mój drogi, mój przyjacielu — począł łagodnie — nie gniewaj się, Bóg widzi, nie winienem, masz całe serce moje, ale w tej sprawie ci służyć nie mogę.

— A ja tylko w tej sprawie cię potrzebuję — przerwał Sołłohub. — O żadne starostwo ani —proszę, ani prosić cię będę, o żadną łaskę ani protekcję, w tym tylko jednym możesz mi być pomocny.

Brühl stał chłodny.

— Nie mogę — rzekł — nie mogę.

— Dla mnie jest w tym coś niepojętego — mruknął gość.

— Myśl sobie, co chcesz — dodał starosta — ja małżeństw nie kojarzę. Ojcu cię polecą, ojciec więcej niż ja może. Do tej sprawy ci się nie zdam, bo w małżeństwa nie wierzę i mam moje pryncypia. Gdyby mi wolno było odstąpić ci moją własną narzeczoną — także Marię i Potocką, uczyniłbym to chętnie, ale — daj mi pokój ze swatami, jam do tego nie stworzony!

Generałowicz popatrzył nań, ścisnął z lekka jego rękę i wyszedł. Brühl powiódł za nim oczyma i rzucił się znużony śmiertelnie na łóżko.


IV


Po Trzech Królach odbyć się miało w Krystynopolu wesele. Im państwo województwo kijowscy oszczędniejsi byli i skrzętniejsi w zwykłym życiu, tym na ten akt wspanialej wystąpić chcieli. Znano z opowiadań zbytki dworu saskiego, do których Brühl był przywykły, wiedziano, jak on wykwintne wiódł życie, chciano na ostatek po długim milczeniu i oddaleniu od większego świata występem zaćmić uczty najwspanialsze.

Wojewodzina byłaby może starała się pogodzić wspaniałość z oszczędnością, ale na tym punkcie sam pan Franciszek Salezy okazał się nieubłaganym.

— O tym mi asińdźka ani mów — odezwał się — tu nie ma co skąpić. Oczy całej Rzeczypospolitej zwrócone są na nas, trzeba wystąpić i wystąpimy po królewsku! Dam, ile będzie potrzeba, choćby krocie miały pójść. Należy stanąć od razu tak jak nam przystało. Gdy da Bóg wydawać drugą i trzecią, zrobi się inaczej, bodaj cicho i skromnie, ale pierwszą i jeszcze za Brühla dając…

Potrząsnął ręką do góry pan wojewoda, a że, wiele czasu do stycznia na tak wielkie przygotowania nie zostawało, natychmiast do narady wezwał księcia Czetwertyńskiego. Szło głównie o program wesela. Przy obrzędach weselnych ongi były zachowywane pewne tradycje narodowe, siła mów głosić musiano i słuchać, przy oddawaniu podarków, marcepanów przy stole, przy wprowadzaniu do sypialni, pokładzinach, przy wieńcu, przy rozmaitych ceremoniach ślubu i wesela aż do cukrowej wieczerzy i wyjazdu z domu rodzicielskiego. Mówili od pana młodego, od rodziców, od rodziny jednej i drugiej, przyjaciele, dworzanie itp. Oprócz mów sam obrząd, wedle starych zwyczajów na pół publiczny, uciążliwy był, a dla obcych dziwnie się mógł wydawać. Wojewoda nierad był odstąpić od tradycji, a biedził się z tym, jak ją przełkną Sasi.

Obyczaj europejski, już w kraju się zagęszczający, znosił te dawne obrzędy i nowe wprowadzał cudzoziemskie formy. Nie wiedziano zaprawdę, jak lepiej było: czy stać przy dawnym, czy zerwać z przeszłością. Dla obojga państwa było to markotno, a dla obcych znowu nie chciano się okazać śmiesznymi i zardzewiałymi. Dlatego w rzeczach tych biegłego zaproszono do rady księcia Czetwertyńskiego, który powoli wsunął się do kancelarii, gdzie oboje państwo nań oczekiwali. Stary kniaź zubożały miał postawę wspaniałą, znać w nim było ową bujną krew dawnych wodzów, co niełatwym do rządzenia tłumom w pochodach i zdobyczach wskazywali drogi. Służył on panu wojewodzie, ale swą mitrę nosił dlatego, jak przystało, i choć się kłaniał, nie poniżał. I tym razem głowy uchyliwszy, ręce zaraz za pas włożył, stając jak równy przed równym.

— Czym mogę służyć panu wojewodzie?

— Waszmość, mości książę, jesteś naszym przyjacielem, chcemy waszej rady oto z powodu tego wesela — odezwał się pan Franciszek Salezy. — Już to nie ulega wątpliwości, iż wystąpimy tak, jak nas stało, niech kosztuje, co chce, ale jest sęk. Marianna idzie za cudzoziemca, choć to niby szlachcic polski, ale zarazem i graf niemiecki. Wesele by przystało sprawić po naszemu, po polsku, z drugiej strony oni tego nie zrozumieją i prześmiewać gotowi.

Książę, oczy mocno otworzywszy, stał długo milczący i słychać tylko było poważne sapanie. Jak wszyscy niemal ludzie owego wieku, powolnie myślący, miał i on swe przysłowie, które w mowie pomagało do zasztukowania pauz, gdy się myśl opóźniała, a myśl chodziła leniwo.

— Furda tego, panie wojewodo — rozpoczął, mimowolnie na początku zaraz umieściwszy przysłowie, kniaź Czetwertyński. — Furda tego, nie ma nad czym tak dalece myśleć. Trzeba, aby był i wilk syty, i koza cała.

— Ale jak? — zapytała wojewodzina.

— Jak? — gładząc łysą głowę rzekł książę. — Jak? Furda tego, polski ceremoniał się nieco obetnie, a nowomodnego przyrzuci.

— Cóż z mowami będzie? — wtrącił wojewoda.

— Oni ich nie zrozumieją — cicho szepnęła sama pani.

— Dlatego słuchać mogą, furda tego — rzekł książę, ruszając ramionami — bez mowy zupełnie obejść się nie może.

— Acindziej wiesz, mości książę, że za moich młodych czasów, na porządnym weselu piętnaście do dwudziestu oracji trzeba było wysłuchać — rzekł Potocki.

— Samem je prawił, jak nie mam wiedzieć? — odezwał się kniaź. — Na moim własnym figla mi spłatał, którego nigdy nie zapomnę, Pociej. Przypadło mu ode mnie za pannę dziękować w łożnicy, umiał expedite, ale nim do niej przyszło, umyślnie go spojono. Stanęliśmy słuchać, odchrząknął, oczy mu słupem stanęły, rękę podniósł — czekamy — sczerwieniał jak burak, krztusi się, ani słowa.

Ten i ów pod bok go szturcha, jeszcze się gorzej coraz począł mieszać i drapnął jak niepyszny. Musiałem sam ex promptu go zastąpić.

— Ja wiem, żem nieraz na weselach tylko szum słyszał — dodał Potocki — a pewnie nie więcej i drudzy. Bredzono śmiało.

— Mów jak najmniej będzie — zadecydowała pani — ale z innymi obrzędami?

Książę się zamyślił.

— Pewnie, że stary obyczaj i publiczne odprowadzenie do sypialni nie ujdzie — rzekł po chwili, a marcypanów i świec pan młody nie przyszłe, więc z francuska po polsku, takie moje zdanie, furda tego, panie wojewodo…

Utrzymała się opinia Czetwertyńskiego i program powoli zaczął coraz wyraźniejsze przybierać rysy. Zawczasu tedy kancelaria wedle trzech aryng133 różnych poczęła pisać listy, do duchowieństwa, senatorów, dygnitarzy, familii i przedniejszej szlachty, z którą panowie Potoccy mieli stosunki. Zachodziła ta trudność, iż z wielu osobami partii przeciwnej były koligacje i pozornie dobra komitywa, nie wypadało więc i tych opuścić, a pokrzywdzić pominięciem, choć się na pewno spodziewano, iż listownie się chorobą, żałobą lub innym jakimś sianem wykręcą.

Ksiądz biskup łucki Wołłowicz osobno przez dworzanina zaproszony został, ażeby nowożeńcom błogosławił, boć mniej niż biskup ślubu dawać nie mógł. Listy szły na pocztę, przez kozaków dworzan, kresy i gubernatorów dóbr rozsyłano. Inne też przygotowania na ogromną skalę czyniono. Do Węgier umyślnie po wina, ze wszystkich dóbr zwierzyny kazano dostarczać, z Gdańska przywieziono korzenne do kuchni przyprawy. Pieniądze szły okrutnie, a gdy pani Anna postękiwała na to, wojewoda usta zaciskał i powtarzał: ,.Niech kosztuje, co chce, inaczej nie może być”. Na tym się skończyło.

Osobne trzy izby zajmowali kuśnierze i krawcy, szyto suknie, a panna Maria jak machina do próbowania ich coraz powoływaną być musiała. Szła po sześć razy czasem na dzień blada, milcząca, dawała się opinać na wsze strony i obojętna powracała nazad do swojego pokoju.

Naukom już dano za wygraną, nawet młodsze siostry niewiele ich pilnowały. Madame ciągłe przygotowywała swą wychowanicę tak skutecznie, iż coraz się stawała smutniejszą. Nie miała wcale daru przekonywania, a była w najwyższym stopniu niezręczna i wygadywała się z historiami, które do stanu małżeńskiego nie zachęcały. Większą część dnia spędzały w pokoju madame. Wojewodzina, choć zazwyczaj zajęta i mało w to wglądająca, w końcu jednak sama dopatrzyła tego, iż panna Maria zmizerniała, schudła i coraz więcej kaszleć zaczynała. Nawykła do posłuszeństwa poleciła madamie, aby te jakieś kwasy i aprehenzje134 wybiła córce z głowy, kazała jej jeść i być wesołą. Tu wszystko musiało się spełniać, jak dysponowano. Jednakże mimo całej usilności Dumont panna Maria, zmuszająca się do uśmiechów, coraz chudła i czerniała. Wojewodzina zaczynała się gniewać. Nie wydała się z tym przed córką, bo madame nastraszyła ją, że surowość jeszcze ten stan pogorszyć może. Posłano Niemca doktora, aby o stanie zdrowia wojewodzianki się przekonał. Ten niewiele umiał, obawiał się coś stanowczego wyrzec, plątał się i wojewodzinę uspokoił tym ogólnikiem, że te panieńskie nerwy po ślubie przyjdą do normalnego stanu.

Wszyscy, nawet Bebuś, widzieli wyraźnie, iż pannie Marii obawa zamążpójścia, nowego życia przestrach i niezdrowie sprawiała. Wojewoda nie wiedział i nie domyślał się nic. W duszy dziewczęcia w istocie działo się coś dla niej samej niezbadanego, zdało się jej, iż rozstanie z Krystynopolem życiem przypłaci, że z tęsknoty umrze, że gdzie indziej potrafi chyba płakać i konać. Godzinami stała w oknie, a gdy Godziemba się pokazał, ledwie spojrzawszy, uciekała. Chłopak od zaręczyn chodził jak trup blady, roztargniony i co dzień prawie musiał być strofowany za zapominanie się jakieś, tym dziwniejsze, że dawniej do najżwawszych i najprzytomniejszych się liczył.

— Co ci jest, Godziemba?! — wołał starosta zawidecki. — Skaranie boże! Chory czy zakochany? Albo idź się połóż, albo się, do kaduka, żeń, a tu nam więcej zawadzasz, niż pomagasz.

Szpiegowano młokosa, ale nikt nic nie wyśledził. Tymczasem madamę Dumont, w sprawach sercowych doświadczona wielce, gdyż nim się wychowaniem zajmować zaczęła, wiele sama na sobie smutnych doznała kazusów135, z różnych stron badając swą ukochaną, wpadła nareszcie na jakieś podejrzenie, że tu serce musiało wpływać na taką nieprzezwyciężoną tęsknotę i apatię. Lecz sama myśl, żeby wojewodzianka, otoczona tylko pośledniejszego gatunku osobami, mogła na kogoś rzucić oko, przerażała madamę. Gdyby, uchowaj Boże, coś podobnego dośledzono, na nią by cala spadła wina! Strach ją ogarniał wielki. A nuż się wyda? A nuż coś jest? Nikomu wszakże do panien ani się zbliżać, ani mówić do nich nie było wolno. Cóż to być mogło?

Ciekawość, obawa, litość pobudzały madamę do pilnego śledzenia najmniejszych ruchów panny Marii. W czasie gdy młodsze panienki z nią lekcje odbywały, Dumont chodziła po swoim pokoju. Uważała, teraz bardziej śledząc wojewodziankę,” że zwykle stawała w oknie podparta na ręku i niekiedy godzinę się z miejsca nie poruszała. Wzbudziło to w niej podejrzenie. Z drugiego pokoju ostrożnie przez okno przypatrywała się, czy też kogo nie obaczy.

Zaraz pierwszego dnia, stojąc na czatach, spostrzegła Godziembę, który przesunął się w ulicę, znikł pomiędzy drzewami, ale zdawało się jej, że w nich ukryty stanął. Pilnowała go i przekonała się, iż w istocie pozostał naprzeciw okna panny Marii, pierwszy raz zdawało się jej to tak nieprawdopodobnym i zuchwałym, że to wzięła za wypadek. Lecz powtórzyło się nazajutrz i razy kilka, Dumont więcej niż podejrzenie powzięła. Jakiś ruch chusteczką białą złapała, potem niby jakieś znaki, na ostatek po tygodniu z rozpaczą nabyła przekonania, że choć w tym wszystkim nie mogło być nic posuniętego bardzo daleko, stosunki oczu i serc — niestety — istniały.

Nie wiedząc, co z tym począć, Dumont, przekonawszy się, najprzód się rozchorowała. O wyjawieniu tajemnicy wojewodzinie mowy być nawet nie mogło, tak straszliwe pociągnęłoby to za sobą skutki. Zmilczeć zupełnie nie umiała, poradzić się nie było kogo. Madame stała już nieustannie na straży, jeszcze nie dowierzając oczom, ale wreszcie wątpliwości dla niej nie było żadnej. Odkryła przyczynę choroby, smutku, wstrętu wojewodzianki do tego małżeństwa. Walcząc z sobą długo, wahając się, Dumont postanowiła otwarcie z wychowanicą się rozmówić, boć tak samo jak ona dośledziła tych konszachtów tajemnych, mógł je podpatrzyć kto inny, choćby łotr Bebuś, który był najniebezpieczniejszym ze szpiegów.

Jednego tedy wieczoru, gdy się panny pospały, Dumont wezwała do siebie wojewodziankę, opatrzyła drzwi, korytarze, zapobiegła, aby ich nikt nie podsłuchał, i ucałowawszy ją, prawie ze łzami poczęła rozmowę niedosłyszanym szeptem:

— Panno Mario, panno Mario! Ja teraz już wiem, dlaczego mizerniejesz i bledniesz. Ja jestem waszą najwierniejszą przyjaciółką i z trwogi już od kilku dni choruję.

Maria zbladła, spojrzała na nią, strwożona, nie śmiejąc ust otworzyć.

— Nie ma się co taić przede mną, ale to okropna rzecz! Gdyby się we dworze domyślono, Boże Wszechmocny, stałoby się coś okropnego! Wszyscy byśmy byli zgubieni!

Tak pospiesznie mówiąc, plącząc się, nie wiedząc, jak wyraźniej dać poznać wojewodziance odkrytą tajemnicę, szepnęła na ucho nazwisko Godziemby.

Usłyszawszy je, panna Maria chwyciła z całych sił za ręce i dłonią zasłoniła jej usta.

Zdradził ją ten przestrach, padła potem na krzesło, zakrywając sobie oczy. Dumont zlękła się, aby nie omdlała, i zaczęła ją ściskać, cieszyć, uspokajać.

— Na miłość bożą, niech się panna Maria nie trwoży, nikt na świecie o tym wiedzieć nie może i nie będzie, to zostanie między nami. Więc to prawda!

I załamała ręce, a po chwili, nie doczekawszy się odpowiedzi, szepnęła:

— Gdyby się domyślono, gdyby tylko cień podejrzenia padł… A! Panno Mario! Kazano by go zabić!

Słaby krzyk wojewodzianki stłumiła Dumont, chustkę jej do ust przykładając. Można się było obawiać, aby zawsze niespokojna wojewodzina nie posłyszała go i nie przyszła.

— Zaklinam cię, powiedz mi wszystko, wszystko, ja nie zdradzę, ja poradzę i pomogę.

Oprzytomniawszy nieco, panna Maria się podniosła, łzy jej z oczu płynęły, rzuciła się na szyję madamy.

— Moja Dumont, cóż ja ci mam powiedzieć? On patrzył na mnie, ja odpowiadałam wzrokiem, nigdy trzech słów nie mówiliśmy do siebie. Ja go kocham i z tej miłości umrę powoli, on pewnie także. Zaniesiemy ją oboje do grobu.

Słysząc to, Francuzka rozpłakała się.

— Jak to? Jak to? Nawet nie spotkaliście się, nic mówili nigdy pewnie?

— Na wszystko najświętsze przysięgam.

— Ale to osobliwsza miłość — dodała madame. — I nie dziw. Gdyby się dowiedziano, on by ją życiem przypłacił. Jakże się mógł ośmielić na was podnieść oczy! Ależ to przecie sługa!

— To wychowaniec naszego domu — przerwała panna Maria.

— To człowiek biedny, najniższej kondycji. — I ruszyła ramionami.

Maria płakała i nie odpowiadała nic.

— Straszliwa tragedia — ciągnęła dalej poruszona Dumont — co tu z tym począć! To trzeba sobie wybić z głowy i serca, to nie ma sensu… okropna… a wojewodzina…

Zakryła sobie oczy Francuzka.

— Na samą myśl truchleję — dodała. — Widzicie — rzekła — ja, ja się domyślam, mogą się dorozumieć inni. Wojewodzianka mizerniejesz, kaszlesz, zamyślasz się — widocznie ślub ten w niej wstręt obudzą. Uchowaj Boże, inni ludzie na tę myśl wpadną, zgubisz siebie i jego!

Surowość obojga rodziców była tak znana, iż w istocie Francuzka miała prawo się trwożyć.

Panna Maria stała już z oczyma suchymi, milcząca.

— Za cóż by mnie karać miano albo jego? — odezwała się wreszcie. — Oczyma tylko rozmawialiśmy z sobą i sercami. Trzeba będzie umrzeć z tęsknoty, gdy mnie stąd wywiozą, umrę, wy mnie nie wydacie; tajemnica pójdzie ze mną do grobu. A! Wy nie powiecie nikomu!

Załamane ręce madamy świadczyły, iż nigdy by tego dopuścić nie mogła.

Rozmowa przedłużyła się, tak urywana i mało zawierająca treści, jak jej początek. Płakały, ściskały się. Dumont piła wodę, aby się otrzeźwić, litowała się, szukała jakiegoś ratunku, a znaleźć go było trudno. Z tego, co mówiła Maria, łatwo wyrozumiała, iż czyste, niewinne,—wychowane bogobojnie dziecię, nie zamarzyło nawet o czymś, co by z karbów obowiązku wyjść mogło. Wojewodzianka ograniczała się tym, iż chciała umrzeć. Dumont szukała w głowie sposobów, aby żyć mogła.

— Idzie wam o to, abyście się na siebie patrzali — odezwała się — więcej wam nie potrzeba. Niech się Godziemba stara, aby go Brühl wziął do swojego dworu.

Maria się zarumieniła przelękniona, a madame mówiła do niej dalej:

— Może się to da zrobić, ale z ostrożnością wielką. Nie ma innego ratunku, ja z nim pomówić muszę, ja…

Wojewodzianka z kolei przeraziła się.

— Jak? O czym? Z nim mówić? A! Na Boga! Zdradzić mnie!

— Ale uspokójcież się, nikogo w świecie nie zdradzę, o niczym nie wiem i nie głupiam mu więcej nad to powiedzieć, co konieczne. Ależ ja nie pierwszy rok w świecie żyję, a wam umierać nie dam z takiej dziecinnej miłości. To chłopiec bałamut, ręczę, zuchwalec i nie wart tak pięknego jak wasze serca.

Późno w noc skończyła się ta łzawa rozmowa, lecz wojewodzianka po niej uczuła się nieco spokojniejsza, a Dumont niemal do białego dnia biła się z myślami, jak ma do tego nieszczęsnego Godziemby przystąpić.

Wcale to nie było łatwe, gdyż we dworze wszelkie stosunki osób płci różnych, chociażby najniezależniejszych, nadzwyczaj ściśle były kontrolowane. Młodzież męska nie śmiała się otwarcie zbliżyć do fraucymeru, chyba w dni zapustne pod okiem starszych, gdy tańce wyprawiano na sali. Dumont nieodstępnie była z pannami. Mieć więc zręczność mówienia z Godziemba było prawie niepodobieństwem. Lecz jestli niepodobieństwo dla podżyłej, zręcznej kobieciny, gdy sobie czym głowę nabije? Przez parę dni madame męczyła się na próżno, potem zaczęła się skarżyć na ból głowy. Rumianek był w takich razach uniwersalnym lekarstwem. Nie pomógł jednak. Skutkiem narady z doktorem pani Dumont nakazano przechadzkę. Wojewodzina na czas jej niebytności przy pannach posadziła ochmistrzynię, gdyż panny miały swe godziny zajęć, których opuszczać nie mogły.

Dumont przez dwa dni chodziła do ogrodu na próżno, trzeciego czatowała i złapała Godziembę. Zobaczywszy ją, chciał zrazu uciec, lecz Francuzka zawołała nań prędko, że mu ma coś powiedzieć. Nie patrząc nawet na niego, rozglądnąwszy się tylko, aby jej nie podsłuchano, szybko rzuciła mu te wyrazy:

— Waćpan powinieneś wyjść ze służby pana wojewody. Ja mu dobrze życzę. Warn tu grozi niebezpieczeństwo. Nie mogę mówić jaśniej. Proś waćpan, aby go odprawiono. Znajdzie się później inne miejsce, odbierzesz waćpan wiadomość. Rozumiesz?

Godziemba wybąknął coś niejasnego. Dumont pierzchnęła co prędzej. Choroba jej i ból głowy tego dnia ustały. Pan Tadeusz wprost z ogrodu pobiegł do oficyny myśleć, co ma poczynać. Nie czul się zupełnie czystym na sumieniu, słowa więc guwernantki utkwiły w nim. Żal mu było dwór opuszczać, a do tego trudno nawet—, wojewoda jako wychowańcem nim rozporządzał, sądził, że miał nad nim prawo życia i śmierci. Prosząc o uwolnienie, Godziemba musiał się zrzec raz na zawsze protekcji, pomocy, wszystkiego, co mu przyszłość mogło zapewnić. Krok ten pozbawiał go jedynego przytułku. Wprawdzie Francuzka obiecała jakieś inne miejsce, ale jakąż wagę mogły mieć jej wyrazy?

Chodził Godziemba po swej izdebce, włosy targając, gdy go do starosty powołano. Ten miał na niego ciągle oko, widząc go roztargnionym i smutnym, a że sam był człowiek młody i wchodził we wszystkie młodości bolę i choroby, postanowił przez litość przy pierwszej zręczności gdzieś mu się dać po świecie przewietrzyć. Miano ważne papiery wysyłać do gubernatora w Humaniu, wojewoda kazał sam, by je któryś z roztropniejszych dworzan wręczył i odpowiedź dostawił. Starosta zawidecki był pewien, że Godziembie tą podróżą łaskę wyświadczy.

— No, panie Tadeuszu — odezwał się — pakuj acindziej troki, czy tłomoczek, jedziesz z papierami do Humania.

Godziemba stał, wcale nie pokazując po sobie wesołości. Spadało to na niego zbyt nagle, nim się miał czas rozmyślić, co zrobić z radą madamy i z sobą. Rozpaczliwe usposobienie od czasu zaręczyn wojewodzianki pchało go do jakiegoś kroku szalonego. Czuł, że pozostać tu dłużej nie powinien. Nie wiedział jeszcze, co z sobą zrobi, ale mu na rękę było wyrwać się na swobodę. Dziecinna miłość nie miała celu i była szaleństwem, od niej samej uciekać należało. Jeszcze myślał, w jaki sposób odpowie, gdy starosta zawidecki zawołał zdumiony:

— A toż co jest? Słyszałeś waćpan? Jedziesz do Humania.

— Jestem chory — rzekł Godziemba — pan starosta przebaczy.

— Właśnie widzę, że waćpan chory jesteś, i dlatego wysyłam go. Młodemu nie ma nic zdrowszego jako dobrze się przetrząść i aurę odmienić.

Godziąmba zamiast podziękować stanowczo odparł: — Nie pojadę! Marszałek osłupiał.

— Mości Godziemba — zawołał — u nas we dworze nie ma nie, póki kto jest na służbie pana wojewody, acan to wiesz! Gdybym jego odpowiedź odraportował, wiesz konsekwencje, jakie by za sobą pociągnęła.

— Jestem chory — mruknął Godziemba — i proszę o uwolnienie ze służby.

Usłyszawszy to, starosta uszom prawie nie chciał wierzyć.

— Co waćpanu jest? Jaka chandra go napadła?! — zawołał. — Mam nad nim litość, życzę się pomiarkować. Waćpan nic nie masz na świecie oprócz łaski wojewody, a jeśli ją stracisz…?

— Pan Bóg nad sierotą — westchnął Godziemba. Widząc ten upór, marszałek popatrzał i z życzliwością zbliżył się do niego. — Ale powiedzże mi, co ci jest? To niezrozumiałe.

— Nic mi nie jest — począł Godziemba kwaśno — łaskę pana starosty umiem cenić, ale, ale ja postanowiłem iść w świat. Tu się zestarzeję i z dworzanina nie wyjdę, a łaska pana wojewody…

Nie dokończył. Starosta głową dziwnie trząsł.

— Jak sobie chcesz — odezwał się zimno. — Tylko ponieważ nawet wartogłowów gubić nie lubię, daję czas do namysłu do jutra. Do Humania pojedzie Dębicki, waćpan się namyśl, a jeśli bunt chcesz podnieść, jakiego sobie piwa nawarzysz, takie pić będziesz.

Skłonił się Godziemba i wysunął się za drzwi.

„W tym coś jest” rzekł sam do siebie starosta zawidecki. Przywołano natychmiast Dębickiego, który z radością pobiegł po koma i przyjął polecenie. Wieczorem starał się wybadać marszałek towarzyszów Godziemby, czy się z kim nie powaśnił, czy co nie zmalował, lecz nikt o niczym nie wiedział.

Tymczasem Tadeusz, do swej izby na górę poszedłszy, z myślami się bił i sam do stanowczego kroku podbudzał. Wziąwszy na rozum, doszedł teraz, iż madame, która była przy wojewodziance, musiała nie darmo ostrzec go o niebezpieczeństwie. Bebuś mógł dośledzić jego wycieczki w ogrodową ulicę i znaki dawane. Niebezpieczeństwo w takim razie mogło być w istocie groźne, gdyż wojewodę znano z tego, iż się miał za pana życia i śmierci swych podwładnych. Opowiadano po cichu rozmaite stare dzieje o znikłych dworzanach, o domierzonych karach, które się krwawo zakończyć miały. Godziemba więc postanowił, nie czekając odprawy, bodaj nocą wysunąć się do miasteczka, a stamtąd w świat ruszyć. Dokąd? Sam dobrze nie wiedział. O czym? To także było pytanie. Zamknąwszy się w izdebce, począł od inwentarza tego, co sobie wysłużył. Kasa zawierała kilkanaście złotych, garderoba była dosyć porządna. Konia, który mu służył, zabrać nie czuł się w prawie. Westchnął biedak, lecz postanowienia nie zmienił. Nie chciał uciekać, jakby przewinił, nie pożegnawszy tego, który się uważał za opiekuna i dobroczyńcę. Siadł więc list pisać z pożegnaniem do pana wojewody. Za powód w nim stawił, iż musiał prowadzić życie bezczynne i że sobie — jak mówiono naówczas — szczęścia chciał na świecie szukać. Dziękował za wszystkie łaski i prosił o przebaczenie za krok samowolny. List napisawszy, odczytawszy, przepisawszy, upakował małe zawiniątko i już ciemnym wieczorem, właśnie gdy na kolację do marszałkowskiego stołu dzwoniono, wysunął się do ogrodu nie postrzezony.

Starosta zawidecki, nie widząc go przy wieczerzy, nie dał znać po sobie nic, inni sądzili, że go gdzieś wysłano. Nazajutrz rano nie było go na mszy. Nie doczekawszy się na śniadanie, pan starosta posłał po niego. Doniesiono mu, że izba była otwarta, klucz w zamku, a Godziemby ani śladu. Ten, który chodził, dodał po cichu, że na stołku list jakiś leżał. Marszałek pobiegł sam. Obejrzawszy się nie wątpił już, że Godziemba uszedł. Był to ważny wypadek, straszliwa niesubordynacja, bunt, samowola. Wiedział, iż dla samego przykładu wojewoda płazem tego nie puści.

Skutki dla Godziemby, gdyby się go pochwycić udało, mogły być straszliwe: więzienie o chlebie i wodzie. Któż to wie! W pierwszym impecie może skazanie na karę cielesną. Żal mu się zrobiło młokosa, rad by był zwlec raport do wojewody, ale już w całym dworze wiedziano, domyślano się, szeptano, że Godziemba uszedł. Nie było więc sposobu, tylko list odnieść i o tym, co się stało, oznajmić.

Potocki rozdrażniony był właśnie i gniewny, tysiącem różnych spraw go męczono. Gdy starosta wszedł, list schowawszy za suknię, chodził po kancelarii brodę ogoloną gładząc i trąc, co było najgorszym znakiem. Odwrócił się ku niemu, godzina była niezwykła.

— Co mi waćpan powiesz?

Starosta zawidecki sam nie wiedział, jak zagaić.

— Stała się u nas rzecz, rzecz niezwyczajna, ekstra—ordynaryjna — odezwał się po namyśle. — Dziś rano Godziemba na mszy i śniadaniu nie był, poszedłem zobaczyć, czy nie chory, nie znalazłem go i w mieszkaniu, tylko list.

Wojewoda brwi coraz marszczył i rękę wyciągnął milcząc. Potrzeba było pismo wręczyć. Rozerwał kopertę wojewoda i poszedł z pismem do okna; marszałek śledził fizjognomię, widział, jak zbladła i ręce się zatrzęsły. List rzucił o podłogę.

— Błazen! — zawołał. — Posłać kozaków za nim, nie musi być daleko. —On mi tu będzie za służbę dziękował, on, którego wychowałem i co mi winien wszystko! Patrzcie go! Jakie fąfry!136 Niech mi za nim jadą i związanego dostawią! Pięćdziesiąt bizunów na kobiercu i na odwach, do ciemnego karceresu, na chleb i wodę, żeby miał czas przyjść do rozumu! Za służbę mi będzie dziękował!

Oczy wojewody zrobiły się straszne. Starosta słuchał, ale dreszcz po mm chodził.

— Za tym pójdzie, że mi tu dalej fornale i hajducy za służbę podziękują! Trzeba dać naukę…

Wtem wojewodzina uchyliła drzwi.

— Słyszałaś asińdźka?! — zawołał, coraz bardziej się rozogniając, Potocki. — Słyszałaś, co się tu u nas nowego święci? Ten smarkacz, młokos, ten niezdara, któremum nie dał umrzeć z głodu, Godziemba, nie pokłoniwszy się, poszedł precz, ledwie raczywszy mi listem za chleb i sól podziękować!

Wojewodzina załamała ręce.

— Ale możeż to być?

Spojrzała na starostę, który ruszył ramionami, nie mówiąc słowa.

— Słyszałeś asindziej rozkaz? To zgorszenie, to skandal! Proszę mi zaraz wysłać za nim i com dysponował, żeby się co do joty spełniło.

Starosta głowę pochylił i wyszedł.

W istocie wyprawiono natychmiast pogoń, ale wysyłając ją, poczciwy marszałek, choć surowe wydawał rozkazy, umiał wejrzeniem i ruchami dać poznać kozakom, żeby się zbytecznie nie upędzali za zbiegiem. Wybrał wreszcie takich, których znał, że Boga w sercu mieli, i umyślnie się wygadał głośno, co schwytanego czekało.

Po całym dworze rozeszła się wieść dziwna, niezrozumiała o ucieczce, a razem o gniewie okrutnym pana wojewody. Była to gratka niepospolita dla złośliwego Bebusia, który ręce zacierał z radości, myśląc o kobiercu. Obiecywał sobie być świadkiem wykonania wyroku i latał jak opętany powtarzając, iż Godziembę czeka pięćdziesiąt. Gdyby śmiał, byłby z tym wpadł i do panien, lecz tu mu wchodzić, inaczej niż posłanemu, nie było wolno.

Dumont pierwsza dowiedziała się z rana w korytarzu od starszej ochmistrzyni o ucieczce i ostrożnie o tym szepnęła pannie Marii dodając, iż się to stało z jej rady. Miała więc czas wojewodzianka wypłakać się w kątku, oczy obmyć i uspokoić się, nim wyszła na pokoje. Ochmistrzyni upewniła madame, a ta pannę, iż choć kazano ścigać Godziembę, starosta zawidecki tak to urządził, aby go nie pochwycono.

Przez cały dzień wojewoda chodził zagniewany i łajał, kto mu się nawinął. Uciekali wszyscy. Co godzina posyłał dowiadywać się, czy nie ujęto Godziemby, lecz ani tego dnia, ani następnego, żadnego śladu nawet nie nadybano i trzeba się było z tą myślą pogodzić, że mu to ujdzie bezkarnie.

Było tradycją w takim razie, gdy ktoś zawinił srodze tak, iż go więcej znać ani o nim wiedzieć chciano, że pozostałości jego uroczyście wywlekano na dziedziniec pałacowy i wobec całego dworu do najdrobniejszego szczątku palono. Stało się tedy trzeciego dnia, że pan wojewoda rzeczy Godziemby nakazał wyrzucić i spalić. Cały dwór był przytomny dawno nie widzianej egzekucji. Grozą to przejęło wszystkich Od tej chwili nazwiska winowajcy wspomnieć, mówić o nim było najsurowiej wzbroniono.

Co się stało ze zbiegłym, nikt nie wiedział. W miasteczku badani Żydzi i mieszczanie poprzysięgali, że go nikt owej nocy nie widział, nie spotkał, ani z nim mówił. W okolicy nikogo podobnego na gościńcu też nie napytali kozacy, naw et posłuchu.

Wojewodzianka płakała, chodziła do okna, choć nikogo tam już jej oczy nie spotykały, a głupi Bebuś, który w upiory wierzył, zaklinał się, iż Godziemba musiał umrzeć, bo jego ducha raz wieczorem dostrzegł przesuwającego się około pałacu. Znano karła, że plótł zawsze nie do rzeczy, i nikt mu nie wierzył.


V


Już na dzień Nowego Roku 1760 znaczna liczba gości sproszonych na wesele córki pana wojewody do Krystynopola zjeżdżać się zaczęła. Dostojniejszych gości stawiono w pałacu, w przeznaczonych dla nich apartamentach, innym dworzanie i służba ustąpić musieli z oficyn; wreszcie ostatek w miasteczku miał wyznaczone kwatery, bo wszystkie domy porządniejsze i część klasztoru księży bernardynów wzięta była w rekwizycję.

Śmiało powiedzieć można, iż co było najprzedniejszego w obywatelstwie Rzeczypospolitej, stawiło się na to wesele, o którym zawczasu głoszono, iż za pamięci ludzkiej równego mu w Polsce nie było. Nie tylko książę Czetwertyński, ale wicemarszałkujący starosta zawidecki i łowczy nadworny Sadowski, starosta ropczycki w pomoc wzięty i przedniejsi z dworzan Lipski, Jabłonowski, Dzbański, Polanowski, Swiezawski, Świejkowski, Kamenecki, Złotnicki zajmowali się ciągle przybywającymi gośćmi, których wszelkie potrzeby kosztem wojewody zaspokajano. Sanie, karety, powozy, ładowne bryki ciągnęły ze wszech stron, co chwila oznajmowąne. Ruch we dworze był ogromny, dzień i noc nie ustający. Ściągnięto w pomoc służbę od gubernatorów dóbr, część nawet żołnierzy wojewodzińskich musiano w liberię poprzybierać, aby wszystkiemu starczyć. W pałacu stoły nakryte cały dzień, przyjęcie ciągłe, a w kuchni istne wrzało piekło.

Wojewodzina szła spać po północy, a przede dniem się zrywała, bo na nikogo się nierada była spuścić. Wojewoda od brzasku już był ubrany i albo z oficjalistami odbywał konferencje, lub przybywających witał i odwiedzał.

W wigilię ślubu, gdy już się zjechały tłumy, gdy pałac się napełnił i same obrzędy już przygotowywać zaczęły, gdy najdostojniejsi ze spodziewanych gości przybyli, Krystynopol przedstawiał niemal obraz stolicy czasu sejmu.

Ludzie, co po kilkadziesiąt lat nie spotykali się z sobą, tu się witali, niespodzianie znajdując. Z całej Rusi klienci wojewody, wszystko, co mu winne było krescytywę137, co żyło jego protekcją, zbiegło się dworować potentatowi. Z najodleglejszych prowincji przyjaźni Potockim, spokrewnieni, cała partia dworska i Brühlowska przybyła uświetnić obchód uroczysty.

Było to jakby obliczenie sił i demonstracja przeciw Familii, szło więc wielce panu wojewodzie, aby jak najwięcej osób zgromadził około siebie i w całej okazał się potędze. Miał prawo być dumnym, gdyż z najodleglejszych krańców przystawiło się, co żyło, i nie brakło ani —jednego z imion wielkich Rzeczypospolitej. Brühlowie, którzy już znaczną część zaproszonych, przybywszy, zastali, mogli też sobie winszować, iż taką siłę zapewnili do walki z nieprzyjaciółmi.

W oczach ich wprawdzie nieco dziwnie ten świat szlachecki musiał się wydawać, którego znaczniejsza część, przybywając z zapadłych kątów, przywoziła z sobą strój, fizjognomię, obyczaj przedwieczny. Z przepychem wielkim a staroświeckim występowali niemal wszyscy, bo co najwspanialszego dom miał, to starym i odziedziczonym było po przodkach. Wyszły więc na scenę kołpaki sobolowe, co Batorego może pamiętały, delie zygmuntowskie i pasy prastare, i broń, i klejnoty, jakby z muzeów zapożyczone. Niejeden pradziadowski wdział kontusz i żupan lamowy138, którego właściciel od dawna rozsypał się w trumnie.

Tak samo powozy i rzędy na konie, i barwa sług staroświecką fozą139 ściągały oczy, ale tuż obok tego przedpotopowego świata widniał już drugi, co się rozstał z tradycją i przeszłością, a wdział na się szaty europejskie, cudzoziemskie, tak samo jak językiem obcym się posługiwał. Nie sami Brühlowie występowali w perukach i frakach, znaczna część młodzieży arystokratycznej miała na sobie ten mundur przyszłości, który dziwnie trochę wyglądał i w jednych urągowisko i niechęć, w drugich niemal wywoływał zgrozę. Samo wesele dwoisty miało charakter, gdyż było w istocie małżeństwem dwóch sfer społeczeństwa i przejednaniem Rzeczypospolitej z obcymi żywioły. Ocierały się tu one o siebie wyższą jakąś siłą popchnięte i zmuszone, chociaż powiedzieć nie było można, czy przymierze interesów było zarazem związkiem serdecznym. Kwaśno jeszcze jakoś przypatrywali się jedni drugim, chociaż nie okazując tego, co po myśli chodziło i w sercu się działo. Czasem można było dostrzec uśmiech spod wąsa i szyderstwo zmarszczek, które otaczała pięknie trefiona peruka. Przebaczano sobie nawzajem szpady i karabele w pochwach zardzewiałe.

Starosta warszawski i minister wystąpili także z przepychem, w którym smak i elegancja nade wszystko górę brały. Brühl wiódł z sobą przeszło sto koni, a dwór jego wytwornością mógł rywalizować z panami w tym samym stroju cisnącymi się na pokoje.. Pomiędzy dworzaninem ministra a przebraną po niemiecku arystokracją nie było prawie .różnicy.

Stary Brühl, który wdzięczną twarz do późnego wieku dochował, rozpromieniony kłaniał się, ściskał, prawił grzeczności, które będąc nałogiem, nic go już nie kosztowały. Ojciec i syn występowali we wstęgach orderów, z gwiazdami u boku, jako wzory mody i smaku, którym nic sprostać nie mogło. Alojzy zmuszał się do wesołości, chociaż na czole jego dostrzegłby może znający go lepiej świeżo zatarte fałdy, w których się smutek i znużenie chowało. Niekiedy rzucał oczyma ku narzeczonej, do której zaledwie słów kilka mógł przemówić. Kobiety szeptały pomiędzy sobą, że piękna wojewodzianka była uróżowana. Tak w istocie też było, gdyż na bladość przerażającą inaczej poradzić nie umiano. Dwór jej składał się teraz z całego wieńca panien, pokrewnych domu, które za druhny służyły. Wśród tych młodych i wesołych po większej części twarzy ofiara wyróżniała się przestraszonym obliczem i stale prawie spuszczonymi oczyma. W tym gronie piękności, choć nie w pierwszym rzędzie, wszystkich oczy zwracała jedna twarzyczka nie tyle blaskiem, ile wdziękiem. Było w niej coś mówiącego o duszy, coś rzewnego zarazem i spokojnego, smutnego i jasnego. Pociągała ku sobie urokiem świadczącym zawsze albo o sercu, lub o geniuszu, o uczuciu lub rozumie. Każdemu się zdawało, że ją rozumiał i ze ona rozumieć musiała. Każdy niemal, spotkawszy jej wejrzenie, musiał zaciekawiony spytać: „Kto to taki?” Młodzi i starzy zaintrygowani byli tą śliczną twarzyczką, która milcząc, mówiła tyle.

Piękniejsze pewno od niej otaczały ją dziewice, rozkwitłe, błyszczące barwą zdrowia, z płomienistymi oczyma, rysami regularnymi jak starożytne medale, ale żadna nie miała jej wdzięku. Miała ten wyraz, którego opisać niepodobna, to coś, co z niebios darem przychodzi, co dawniej czarodziejki swym wybranym przynosiły do kolebki. Niewysłowiony urok ją otaczał jak aureola. Kryła się jakby zawstydzona, inne ją zazdrośnie zasłaniały sobą — przecież ją najwięcej widać było.

„Kto to taki?” szeptano w tłumie. I nie potrzeba było dopytywać, do której stosowało się pytanie. Każdy zgadywał, że do tej z niebieskimi oczyma, ze złotym, ciężkim warkoczem młodziuchnej dzieweczki, która zdawała się z innych jakichś światów gościem.

Pani wojewodzina może by była wolała, ażeby ta kuzynka nie przyjechała w druhny na wesele, bo jej gasiła narzeczoną, i widziano ze zgrozą, jak młody Brühl, ledwie odstąpiwszy od swej przyszłej, gdy ujrzał w jej orszaku to zjawisko, stanął osłupiały i wlepił w nią oczy.

Po łatach tylu, o cudo, poznał w niej od razu tę dzieweczkę, co mu się uśmiechała na warszawskim zamku, którą wówczas w rączkę był pocałował, której wspomnienie go nie opuszczało, tę, ku której tak tęsknił. Wiedział wprawdzie, że ją tu spotka, mówił sobie nawet, że wypieszczony w wyobraźni ów obraz jej rzeczywistość zaćmi, że się rozczaruje. Niestety, dziecię wyrosło na anioła, rzeczywistość przeszła marzenie. Cześnikówna Potocka gasiła, co ją otaczało.

Brühl zapomniał o narzeczonej, o weselu, o oczach, które nie niego były zwrócone, i byłby stał tak nieruchomy nie wiem jak długo, bo spotkał wejrzenie i pół—uśmieszek na jej ustach, gdyby pan generałowicz Sołłohub nie ujął go w tej chwili pod rękę.

— Widzisz ją! — zawołał w uniesieniu, którego pohamować nie umiał — Brühl, drogi przyjacielu, teraz zrozumiesz mnie może i będziesz miał litość nade mną.

Alojzy ledwie słyszał, co mówiono do niego, myślał właśnie, jak by się mógł zbliżyć do niej. To go tak zajmowało, że się nie wahał użyć fortelu.

— Zaprezentujże mnie cześnikównie — rzekł — a raczej przypomnij, bo mi się zda, żeśmy podobno znajomi z sobą.

Sołłohub w przekonaniu, że narzeczony w wigilię ślubu wcale nie jest niebezpiecznym rywalem, rad z żądania, pochwycił go pod rękę i przecisnął się z nim do panny cześnikówny.

Zaledwie go przedstawiwszy, chciał mu dać zupełną swobodę i wysunął się. Cześnikówna piękne oczy zwróciła z dziecinną śmiałością na Brühla.

— Pani sobie zapewne nie możesz mnie przypomnieć — rzekł kłaniając się — a ja, nie jest to komplementem, ale największą prawdą, że od pierwszego spotkania z nią, do dnia dzisiejszego jej obraz miałem w pamięci, i na pierwsze wejrzenie ją poznałem! Czy przypomnisz sobie pani tego chłopaka, co ją w dniu wstąpienia na starostwo w śliczną rączkę pocałował?

Cześnikówna słuchała, wciąż się uśmiechając, zarumieniła się, pobladła, zmieszała trochę, odzyskała zaraz dziecięcą swobodę i spokój i odpowiedziała głosem srebrzystym:

— Hrabia się pewnie mniej zmieniłeś ode mnie, ja także poznałam go zaraz.

— Czyni mnie to bardzo szczęśliwym — zawołał Brühl — nad wyraz szczęśliwym! Nie wiem, czy wrażenia tych lat tak są trwałe, czy jakiś dziwny urok rzuciłaś pani na mnie.

Śmiechem przerwała mu cześnikówna i niewinnie, jak wówczas, kiedy miała główkę całą w puklach ustrojoną, popatrzała mu w oczy.

— Pan jesteś pochlebca — rzekła.

— Pozwolisz pani, ażebym ją kuzynką nazywał, od jutra będę miał do tego prawo — począł Brühl nie zważając, że się nań zwracają oczy — i bądźmy dobrymi przyjaciółmi, proszę o to. Mój przyjaciel Sołłohub dał mi polecenia do pani, lecz spodziewam się innym razem się z nich wywiązać.

Usłyszawszy nazwisko generałowicza, panna cześnikówna, nic a nic nie zmieszana, rozśmiała się, spojrzała w tę stronę, gdzie stal, potem na chusteczkę, którą w ręku trzymała, spuściła oczy, podniosła je i zdawała się mówić, że odgaduje polecenia, ale one ją niewiele obchodzą. Miała coś w sobie dziecięcego, naiwnego, śmiałego razem i skromnego.

— Generalowicz szczyci się jego przyjaźnią — odezwała się po cichu.

— Wolnoż mi spytać, czy umiał sobie także życzliwość pięknej kuzynki pozyskać?

Cześnikówna niby się trochę namyślała i cicho szepnęła:

— Pan hrabia wiesz, że nam bez pozwolenia starszych nie wolno życzliwością rozporządzać.

Trochę żartobliwości smutnej było w tych słowach, które o uczuciu nie świadczyły.

Starosta tak się zajął druhną, iż o narzeczonej zapomniał. Mniszech, którego minister wykomenderował, szepnął mu coś w tej chwili na ucho, i wziąwszy go pod rękę, powoli z zaczarowanego koła wyprowadził. Oczyma pożegnał Brühl piękną cześnikównę, zmuszony będąc odejść.

— Mój drogi — szepnął mu szwagier — wszyscy uważają, że jesteś do zbytku grzeczny w wigilię wesela dla pięknej kuzynki. Wojewodziny oczy zaczęły świecić złowrogo, musiałem cię odciągnąć. Na Boga, odłóż to na potem!

Zaledwie marszałek go porzucił, nadbiegł Sołłohub.

— A co? — zapytał.

— Nic. Zaledwiem począł rozmowę, kazano mi iść precz — odparł Brühl.

— Nie jestże to bóstwo?! — krzyknął generałowicz. Starosta nie umiał odpowiedzieć, czuł może aż nadto urok, co je otaczał.

Nikt nie uważał, że za odchodzącym Brühlem dwoje ślicznych oczu poszło goniąc tęsknie, nie wstydząc się wcale tej pogoni i nie czując, aby ona za złe mogła być wzięta.

Cześnikówna, która już od dni kilku bawiła w Kryslynopolu i miała czas bliżej się zapoznać z wojewodzianką, zbliżyła się później ku niej. Biedna narzeczona jak nieprzytomna stała wśród tego tłumu.

— Mówiłam tylko co z twoim przyszłym, kochana Mario — odezwała się cześnikówna. — Wiesz, to bardzo miły człowiek, a myśmy z nim bardzo dawno, dawno znajomi.

I po cichu, żywo, śmiejąc się poczęła opowiadać swoje spotkanie na warszawskim zamku. Pamiętała i o tym, bo jej powtarzano, że naówczas ktoś sobie żart zrobił i swatał ją panu staroście, ale się do tego nie przyznała. Pomyślała tylko, iż dziwnie, dziwnie imię i nazwisko zgadł ten prorok szyderca. Wojewodzianka słuchała zimno, obojętnie, oczyma oślepłymi wodząc po sali. Odstąpiły trochę na bok.

— Ty taka jesteś smutna i zmęczona — szczebiotało dziewczę. — Prawda, że ten ślub to straszna rzecz, ale twój Brühl ma tak dobrą, łagodną, miłą twarz, że ja bym się go nie obawiała i ty nie powinnaś!

Smutny uśmieszek przebiegł po ustach wojewodzianki, która sobie przypomniała rozmowę u stołu.

— Nie dziw mi się — rzekła. — Dla ciebie to człowiek obcy, z którym zaledwie kilka słów przemówisz w życiu, a dla mnie to pan i władca, którego mam być niewolnicą.

— Ale nigdy niewolnicą! — oburzyła się cześnikówna. — Co za myśl, moja droga! Poddawać się nie trzeba, a potem, jeśli się kochać będziecie, czyż zacięży niewola?

Wojewodzianka obejrzała się, jakby lękając, aby ich nie podsłuchano, gorzki uśmiech blade jej usta ściągnął.

— A jeśli się kochać nie potrafimy? — szepnęła.

— A! To by było bardzo smutno! — opierając główkę na ramieniu narzeczonej, odezwała się cześnikówna. — Jak ci się zdaje?

Popatrzały na siebie.

— Bóg jeden wie! — A serce twoje? Maria spuściła oczy.

Muzyka, która się w tej chwili odezwała na galerii, zwiastowała pochód do wieczerzy, pary już się wiązały, Brühl nadbiegł podać rękę narzeczonej. Cześnikówna ciekawie oczy w niego wlepiła, gdy jej towarzyszkę posłuszną i zrezygnowaną odprowadzał.

Jej zamiast Sołłohuba, któremu kazano prowadzić jakąś kasztelanową, z powodu, iż ona jak jego matka z domu była Radziwiłłówną, dostał się mały kuzynek Potocki i znikli w wirze idących do stołów.

Nie będziemy opisywali obrzędów ani dziewiczego wieczoru, ani nawet pańskiego wesela, które odpowiedziało zapowiedzianej wystawie i było królewskie. Kawał drogi, którą szli państwo młodzi z orszakiem do kościoła, kazał pan wojewoda wysłać suknem pąsowym szeroko. Dzień był mroźny i słoneczny, wąsy marzły szlachcie i dłonie do szabel przylegały, ale nikt dotkliwego nie czuł zimna, tak wszystkim w duszy ciepło było.

Brzmiała muzyka, szmigownice i moździerze zwiastowały światu gaudium magnum140, rzucano ubóstwu srebrne pieniądze, winszowały gromady, niosły podarki kahały141, a wojewoda w poczuciu swej potęgi marzył o daleko większej jeszcze, która dlań była dostępną. Kto by był zajrzał w duszę jego, znalazłby na dnie jej koronę, tak samo jak w marzeniach Familii stała ona „za cel wszystkich zabiegów.

Z triumfalnym marszem po błogosławieństwie jegomości księdza Wołłowicza, któremu na pamiątkę ofiarowano krzyż kosztowny i pierścień, wrócili do pałacu, którego ganek, sień i przedpokoje, mimo zimy, zasłano kwiatami, aby młodemu małżeństwu drogę przyszłego życia ukwiecić. Tłumy zaproszonych zapełniły sale i pokoje. Wielu z nich ledwie raz w życiu widziało gospodarstwo i wcale ich poznać nie mogli, witali na los szczęścia, szlachta schylała się do kolan pana wojewody i odchodziła uszczęśliwiona, gdy magnat rzucił dobre słowo.

Mówiono o księciu kanclerzu i bracie jego, że niemal całej Rzeczypospolitej familie i ich koligacje znali na pamięć, że pamiętali twarze tak, iż nigdy, mnogich panów braci przyjmując, nie wzięli Dowejki za Domejkę, a o jednym z nich, że niby serdecznie przyciskając do piersi braci w liberum veto142, psuł im nosy i policzki, umyślnie je trąc o ostre guziki fraka. Pan wojewoda wcale zwyczaju tego nie miał i popularności w ten sposób nie szukał. Dumniejszy daleko, skarbił sobie przyjaciół protekcją, ale ich trzymał w przyzwoitej odległości i gdy mu się do kolan schylali, ledwie głową kiwnąć raczył.

Wśród tej ciżby pan podkomorzy Laskowski znalazł się insperate143 ze skarbnikiem Zagłobą razem.

— Pan Jezus przy dziecięciu — zawołał podkomorzy — a asińdziej tu co robisz?!

— Hm! — szepnął skarbnik. — Zaszczycono mnie inwitacją144, trudnoż było odmówić. Odbyłem piękną podróż sanną i ot, mam przyjemność podkomorzego uścisnąć, to mi stanie za wiele.

Ręce sobie podali.

— Ja też — odezwał się Laskowski — zaproszony zostałem, a że z mojego powiatu nikt jechać nie mógł, jako podkomorzy przybyłem reprezentować go. Co asińdziej na to mówisz?

— Co mam rzec? Wystąpił pan wojewoda, że go już nikt nie zakasuje, ale — tu chrząknął i do ucha się pochylił Laskowskiemu — panna młoda jakby z krzyża zdjęta, a pan młody jakby nie do ołtarza na gody i do sakramentu, ale w kręgle szedł grać, tak sobie lekko poczyna. Szkoda mi biednej wojewodzianki, którą nam ten Niemczyk konfiskuje. Ano…!

I usta sobie zatknął palcami.

— Mnie się widzi — dodał po chwili — że to nie wesele, ale obóz sposobiący się do wojny.

Laskowski się uśmiechnął.

— Żeby nie było co podobnego jak pod Olkiennikami145 — rzekł. — W takim razie my, co tu marcepany pana młodego jeść będziemy, musimy stanąć po jego stronie! Hę?

— Jam stary — rzekł skarbnik — nie moja rzecz.

— Ja też — dorzucił Laskowski — ale młodzi będą mieli co robić. Jednak — rozśmiał się obejrzawszy — pamiętasz asińdziej, gdyśmy razem stali czasu wjazdu na starostwo? Dobry z waćpana prorok! Swatałeś mu Marię Potocką, przypominasz sobie, a los dopisał i dał mu, choć inną, ale tego samego imienia i nazwiska.

To mówiąc wskazał skarbnikowi, gdzie między druhnami jaśniejąca pięknością dziewiczą stała w bieli, w kwiatach i brylantach śliczna cześnikówna.

— A oto ta, o której mowa! Popatrzali.

— Pono by ją Brühl wolał od wojewodzianki — rzekł skarbnik — ale ta by mu miliona nie wniosła.

— Mospanie — mrugając rzekł Laskowski — jej oczy więcej niż dwa miliony warte!

Rozmaite postrzeżenia czyniono tak dokoła, a wszyscy niemal z zajęciem spoglądali na bladą narzeczoną, która mimo zabarwionego rumieńca z rozkazu matki, wyglądała smutnie. Gniewało to panią wojewodzinę, lecz już nie czas było córkę strofować, gdy dom miała rodzicielski opuścić. Stary Brühl, dostrzegłszy w synowej tych oznak trwogi i cierpienia, poszedł sam zabawiać ją rozmową, lecz mimo całej swej zręczności i galanterii nie mógł na niej wymóc nad kilka słów, w których niewiele było związku. Wojewodzina, postrzegłszy tę jego wyprawę i odgadłszy jej cel, czatowała nań w powrocie, aby wrażenie, jakiego mógł doznać, naprawić. Stało się wedle jej woli — minister po krótkiej rozmowie cofnął się i znalazł na drodze wojewodzinę.

— Marynia nie bardzo jest dziś zdrowa — szepnęła mu na ucho — trudno biednemu dziecku, co się nigdy w życiu od naszego boku nie oddalało, pogodzić się z myślą rozstania. Nieśmiała jest bardzo. Wszystko to, da Bóg, przejdzie.

— Ani wątpię — odparł Brühl, całując w rękę panią wojewodzinę — będziemy się starali obaj z synem, aby kochanej synowej życie jak najprzyjemniejszym uczynić. Spodziewam się, że dwór, zabawy, świat…

— A! Panie ministrze — rzekła pani Anna — najprzód do nich jeszcze musi nawyknąć, ale że do dobrego łatwo się przyzwyczaja, Marynia porzuci tę nieśmiałość dziecięcą, bo to jeszcze dziś dziecko.

— Mój syn — dodał minister — nie pochlebiając mu, ma charakter tak zgodny i miły, iż nie wątpię, że sobie wkrótce serce małżonki pozyskać potrafi.

— To już ma, już ma — z przyciskiem odezwała się wojewodzina. — Marynia zna swe obowiązki, wychowana bogobojnie.

Rozmowę ktoś przerwał i na tym się ona skończyła. Wojewodzianka do tego dnia przygotowana była, z myślą małżeństwa miała się czas oswoić, a bladość i pomieszanie spowodowane były wypadkiem, którego nikt się nawet domyślać nie mógł.

Gdy pochód uroczysty z pałacu do kościoła się rozpoczął, że niezmierny tłum ludzi z kluczów sąsiednich i z dalszych dóbr Potockich, z Tartakowa, Waręża, Łaszczowa, Witkowa zalegał dziedzińce i miasteczko — musiano, strzegąc nacisku ciekawych, wzdłuż suknem wysłanej drogi ustawić piechotę wojewodzińską, służbę, dworzan, a nawet i dwory niektórych panów przybyłych gromadnie na wesele. Murem więc ponad drogą stała ta straż, gdy państwo młodzi przy odgłosach marszu powoli postępowali do kościoła.

Na pół drogi od pałacu wojewodzianka, idąc ze spuszczonymi oczyma, postrzegła u nóg jej padający bukiet róż białą wstążką związany, mimowolnie wejrzenie jej podniosło się i ze łzami ujrzała tuż stojącego Godziembę w stroju paradnym, z głową gołą i czapką w górę podniesioną. Blady był jak trup. Panna Maria zadrżała, drużki sądziły, że o sukno zawadziła stopą, podtrzymano ją i szli dalej. Nikt nie dostrzegł zbiega, który się tak zuchwale, korzystając z zamieszania, zjawił w Krystynopolu, jakby urągając władzy pana wojewody. Dopiero gdy po ślubie znowu wracali państwo młodzi, a starosta zawidecki wśród nacisku przed nimi porządek robił, idąc natrafił nagle na Godziembę. Nie miał czasu ani słowa rzec, ani coś przedsięwziąć, języka, jak mówią w ustach, zapomniał, zmieszał się. W głowie mu się pomieścić nie mogło zuchwalstwo człowieka, który śmiał prezentować się po takiej ucieczce na dworze pana. Właściwie ciężył na nim dekret skazujący go na kobierzec i więzienie! Obowiązkiem było starosty natychmiast go pochwycić i zamknąć.

Zadrżał na myśl, iż stojącego nade drogą mógł zobaczyć wojewoda, który w gniewie nagłym hamować się nie umiał, choćby nań tysiące oczu patrzało. Poczciwy marszałek rad był szalonego młokosa ocalić, byłby utaił, że go widział, ale tu, gdzie go znali wszyscy, poznali zaraz dawni towarzysze i szmer się wszczął po przejściu orszaku między nimi. Powtarzano imię Godziemby, szukano go oczyma, podawano sobie z ust do ust osobliwą nowinę.

— Głowa mu na karku świerzbi! — wołał Złotnicki. — Dosyć, aby kto słowo pisnął wojewodzie, żadna moc go nie ocali, zgubiony człowiek!

— Szalona pałka — mówił Dzbański, szukając oczyma naokół. — Niechby go kto poczciwy ostrzegł, aby uchodził, póki cały, korzystając z tego, że tu dziś wszystko wre!

— Na miłość bożą, niech mu kto powie!

— Wariat — mruczeli inni.

Właśnie w ganku między dworzanami i służbą była mowa o tym, gdy wolno od kościoła idący zjawił się Godziemba jak gdyby był w domu i najbezpieczniejszy w świecie. Czapka na bakier, ręka za pasem, ubrany wytwornie, nie zdawał się ani wiedzieć o tym, że mu ziemia pod stopami gorzała. Starosta zawidecki, który biegł właśnie rozdawać rozkazy artylerii, kiedy na jaki sygnał z moździerzy palić mają, oko w oko zetknął się z Godziembą i w pierwszym impecie rękę podniósł, jakby go za kołnierz chciał chwycić.

— Życie ci nie miłe?! — krzyknął. — Co waćpan tu robisz’!

Godziemba cofnął się krok i rękę do szabli przyłożył.

— Co waćpanu, panie starosto? Albom to ja poddany wojewody, co mu zbiegł z gruntu? Szlachcic jestem, nie przymierzając jak i on — podziękowałem za służbę, wziąłem inną i z dworem moim tu przybyłem—!

— Z jakim, u licha, dworem? Myślisz, że wojewoda ceremonie z waścią albo z jego protektorem czynić będzie? Co ci się śni?!

A cicho dodał nagląc:

— Zmykaj, człowiecze, mówię ci, zmykaj, pókiś cały!

Godziemba ramionami ruszył.

— Ani myślę — rzekł.

Wszyscy się skupili, okrążając go dokoła.

— Z kimże, u diaska, przybyłeś? — zapytał starosta.

— Z panem starostą warszawskim, do którego dworu mam zaszczyt się liczyć.

— Licho cię tu przyniosło! — mruknął marszałek. — Wolałbyś był w Młocinach zostać. Widzieli cię wszyscy, jak nie zamelduję o was wojewodzie, na mnie potem gniew wywrze; pijże sobie piwo, jakiegoś nagotował!

— A pewnie, pewnie! — odezwał się obojętnie Godziemba, obie ręce kładnąc za pas. I z najzimniejsza krwią został z innymi w ganku.

Ponieważ do wojewody dnia tego dostąpić nie było podobna — starosta zawidecki tez nie chciał spieszyć z raportem, który by gody pomieszał — nikt zaś Godziemby tknąć się nie ważył, śmiały chłopak pozostał swobodnym. Zdawało się wszakże, jakby biedy szukał i jej się napraszał Z dworzany rozmawiając z ganku wszedł do przestronnej, ogrzanej sieni, w której się ciągle służba i panowie przewijali. Wojewoda niejeden raz wśród dnia, sam wydając rozkazy, musiał wychodzić.

Już czas obiadowy się zbliżał, gdy w chwili kiedy się go najmniej spodziewano, wyszedł wojewoda, szukając Mniszcha, który był na chwile z sali się wymknął, a tam go Brühl zapotrzebował. Przebiegając oczyma zgromadzonych, wojewoda zobaczył i poznał Godziembę. Zdało mu się zrazu, że się omylił, jakkolwiek czasu miał mało, szybko ku niemu przystąpił, a widząc, że go oczy nie zwiodły, zmarszczył brwi.

— Co ty tu robisz — krzyknął gniewnie — ty łotrze niewdzięczny, ty…?!

— Przybyłem z dworca pana starosty warszawskiego, do którego należę — odparł śmiało Godziemba. — Łotrem nie jestem. Nie uciekałem, alem za służbę podziękowawszy, odszedł. Szlachcic jestem, nie poddam się.

Wojewodzie u«ta zadrżały, dziki uśmiech je ściągnął, oczy błysły, ręką miał dać znak jakiś i wstrzymał się. Popatrzał na Godziembę długo.

— Masz szczęście, trutniu, że dziś taki dzień, precz mi z oczu, precz mi z oczu’.

Dłoń wojewody drżała, Godziemba z wolna skłonił mu się i wcale nie spiesząc, odszedł ku drzwiom, a oczy Potockiego ścigały go do progu. Przez tę króciuchna chwilę wojewodzie w ustach i gardle zaschło, otarł czoło ręką i pierwszego, jakiego spostrzegł dworzanina, wysłał po starostę zawideckiego. Historia rozgłosiła się zaraz i rozniosła od ust do ust, spodziewano się okropnej zemsty jakiejś, ale dzień upłynął, a Godziembie włos z głowy nie spadł.

Bebuś, który na tę uroczystość przepysznie został wystrojony i razem z Bebą na usługach wojewodziny był ciągle, korzystał z dawanych mu rozkazów, aby czynić wycieczki ku rozmaitym częściom pałacu, w zwyczajnych dniach mu niedostępnym. Parę razy wdarł się do panien do garderoby, pozwalając sobie żartów nieprzyzwoitych, kilkakroć zawitał do piwniczego i butelek, pełną kieszeń nałapał cukrów ze stołu, w ostatku na ganek się wyrwał i tu posłyszał, gdy o Godziembie sobie rozpowiadano. Schwytawszy tak doskonałą plotkę, powrócił z nią co najprędzej za krzesło wojewodziny, czatując na chwilę, gdy jej będzie mógł to podać do ucha. Dopatrzył wreszcie wolnego momentu i szepnął, że Godziemba był we dworze i postawił się ostro panu wojewodzie.

Wojewodzina była jeszcze surowszą od męża, z siebie więc sądząc, nie wątpiła, iż katastrofa nastąpi, której tego dnia rada była uniknąć. Gdy potem po raz pierwszy zbliżył się do niej mąż, odwiodła go na bok.

— Zjawił się, słyszę, Godziemba — szepnęła mu na ucho. — Czyście go już kazali zamknąć?

— Nie — odparł wojewoda — zmitygowałem się. Chwalił mi się, że do dworu Brühlów należy, to mi wszystko jedno. Dziś frej146, nie przystoi mi tego dnia truć. Jutro go wezmą i w kajdankach do Niemirowa zawiozą.

Wojewodzina nie odpowiedziała nic. Bebuś, który był za krzesełkiem ukryty, słyszał wszystko i uradował się niezmiernie.

W tej chwili kapela huknęła i wojewoda pospieszył, gdzie go obowiązki powoływały.


VI


Już było dobrze z północy, gdy państwa młodych, wedle obyczaju polskiego, uroczyście do ich apartamentu odprowadzono. Tu, w salce ,do niego przypierającej, Brühlowie przygotowali cukrowe gody dla łaskawych gości. Wojewoda występował po królewsku, minister też nie chciał się dać zaćmić, choć ta wieczerza nie dozwalala mu tak się okazać z bogactwem swym i przepychem, jak by był życzył sobie.

Od kilku dni służba pana ministra miała salę pod swym kluczem, przybyłe wozy wyładowywano, a przystrojenie odbywało się tak tajemnie, iż najciekawsi, do których Bebuś się liczył, przez dziurki od klucza tylko dopatrzyć mogli, iż się tam pilnie krzątano. Słychać było stukanie, stąpanie, brzęk. Wnoszono pudła, kufry i kosze, ale przed przyjęciem państwa młodych, z miejscowych nie dopuszczono nikogo. Zbywano się natrętów bardzo grzecznie, ale bardzo stanowczo, składając się rozkazami Jego Ekscelencji.

Gdy nareszcie na dany znak otwarły się drzwi salki, ujrzano coś jakby z tysiąca nocy wydarty obrazek147. Całe ściany salki wybite były świeżych farb gobelinami, przedstawiającymi w wieńcach kwiatów girlandy aniołów i obrazy mitologiczne. Jedną ścianę całą zajmował kredens, od stropu do posadzki lśniący nagromadzonymi naczyniami złocistymi, półmiskami i misami ogromnymi jak tarcze, dzbanami, roztruchanami148, beczkami. Konew złocista, w której butle stały, podparta na dwóch smokach, zdawała się z nimi razem na straży tego skarba ustawioną. Z obu jej stron dwa stoły, całe kute ze srebra, przedziwnej roboty kielichami różnych rozmiarów i barw zastawione były. Nie tyle tu kruszec oczy ściągał, co misterna robota, która daleko cenę jego przewyższała.

Całą posadzkę miękkimi wysłano dywanami. Po rogach w wielkich kandelabrach brązowych, płonęły świece, piramidami piętrzące się do góry. Porcelanowy pająk nad stołem lśnił także i światłem jarzącym i kolorami świeżymi swych kwiatów. Z pośrodka ich wychylone amorki zdawały się róże i lilie ciskać na głowy gości.

Stół wielki, który się ciągnął przez całą salę, pięknością zastawy wszystkie te przewyższał cuda. Środkiem jego w wazonach olbrzymich ustawiono żywe kwiaty, trudne do rozróżnienia od porcelanowych ich rywalów. Z obu ich stron na zwierciadłach rzędami nimfy i amory, pobrawszy się za ręce, przeglądały zza kryształowych kielichów. Całe nakrycie stołu, talerzyki, noże, łyżki, widelce były złote.

Na misach, w koszach z porcelany i srebra stosy cukrów i owoców włoskich, smażonych i świeżych, nęciły oczy, a gdy ucichła kapela, która państwa młodych przeprowadzała, wśród chwilowego uciszenia niewidzialna, jakby z niebios muzyka cicha, łagodna, melodyjna, dała się słyszeć zdumionym gościom, którzy ani instrumentów, ani grających na nich, ani miejsca, skąd płynęły te dźwięki, odgadnąć nie umieli.

Czarodziejski ten chór stłumiony, niby daleki oczarował gości, zamilkli wszyscy słuchając. Hymn jakiś uroczysty brzmiał jakby zza jedwabnych wychodząc opon, które ściany okrywały. Niekiedy cichnął niby się oddalając i ginąc, to znowu zbliżał, podnosił, wzmacniał, aż nareszcie skonał w niedosłyszalnym westchnieniu.

Natenczas Brühlowie naprzód państwo województwo oboje, potem dostojniejszych gości do stołu zapraszać poczęli. Kielichy już były nalane, pili więc, kto się tu potrafił docisnąć, bo ledwie cząstka gości mogła miejsce znaleźć, zdrowie młodych państwa. Tymczasem biskup Wołłowicz szedł poświęcić pokoje i łoże.

Szturm, przypuszczony do stołów, w mgnieniu oka je opróżnił i natychmiast napełniły się jakby czarodziejsko nowymi misami, nowymi cukry i słodyczami. Jedni wychodzili, wchodzili z kolei drudzy, tymczasem, u drzwi klęcząc, państwo młodzi powtórnie wzięli błogosławieństwo rodziców i drzwi się za nimi zamknęły.

Wojewodzianka osłabła niemal ze znużenia, wprost poszła do klęcznika, który stał w jej pokoju. Na nim przy starożytnym obrazie N. Panny Częstochowskiej paliły się świece, leżała wspaniale oprawna księga. Padła przed nim na kolana, głowę złożyła na rękach złamanych i tak pozostała nieruchoma. Brühl cofnął się do drugiego pokoju i spokojnie usiadł na krześle. Zegar na kominie wskazywał pierwszą po północy godzinę, z dala słychać było niekiedy huczniejsze tony pałacowej kapeli i okrzyki szlachty spełniającej zdrowia wojewody i dygnitarzy.

Cisza tych kilku komnat, mrok, który w nich panował, odbijały smutno od wrzawy, która dochodziła z dala i miała w sobie coś dzikiego niemal.

Z krzesła, na którym usiadł Brühl, przez drzwi otwarte widać było tę kobietę w bieli, w wieńcu z pochyloną głową, nieruchomą jak marmurowy posąg na grobowcu. Pół godziny upłynęło w oczekiwaniu — wojewodzianka nie drgnęła nawet. Starosta wstał i przeszedł się po sypialni. Na twarzy jego malowało się najdobitniej znudzenie. Ziewał niekiedy, zasłaniając się ręką, zdawał się czekać niecierpliwie, jak się skończy, i żadne inne uczucie nie rozpromieniło mu twarzy.

Spojrzenie na zegar, którego skazówki żółwim krokiem zbliżały się ku drugiej godzinie, zdało go się nareszcie natchnąć jakimś postanowieniem i odwagą. Z wolna przestąpił próg pokoju żony, zbliżył się do klęcznika i popatrzywszy na nią chwilę, odezwał się głosem stłumionym:

— Proszę mi przebaczyć, że przerwę modlitwę.

Wojewodzianka z wolna podniosła twarz bladą, po której ciekły dwa łez strumienie. Brühl, który chciał mówić, wstrzymał się, litość odmalowała się na twarzy i zafrasowanie razem.

— Godzina bardzo spóźniona — rzekł — pani by należało odpocząć, jak pójdę do mojego pokoju — wskazał na drzwi garderoby. — Mógłbym zadzwonić na służącą.

Widząc, że Maria drżała ciągle, dodał głosem pełnym łagodności:

— Niech się pani uspokoi, proszę mi wierzyć, nie jestem ani złym, ani grubiańskim, ani natrętnym. Pani jesteś zupełnie swobodną, a moje prawa ograniczają się do służenia jej i jeśli podobna, osłodzenia losu, z którym, niestety, przejednać się potrzeba. Pani jesteś okrutnie zmęczona. Nieprawdaż? Potrzebujesz spoczynku?

Maria nie odpowiadała nic. Brühl widząc, że się chwiała, chwytając za klęcznik, podał jej rękę i podprowadził do krzesła, na które jak złamana upadła. Jakiś czas patrzał na nią, westchnął.

— Chciałem pomówić, uspokoić, ale dziś nawet najłagodniejsze wyrazy byłyby barbarzyństwem. Zadzwonię na służącą i dam pani dobranoc.

To mówiąc, oczyma szukał dzwonka, którego nie było, poszedł do drzwi, przez które wyjrzał. Przedpokój był pusty. W drugim dopiero dwie garderobiane, wsparte na stole szeptały z sobą. Dał im znak i sam zniknął. Przechodząc około żony, wziął ją za zwieszoną rękę, pocałował i szybko usunął się do swojego pokoju. Tu także nie zastał nikogo. W drugim spało dwóch lokajów. Popatrzał na nich nie budząc, świece ustawił bezpieczniej i wrócił do gabinetu, w którym szeroka sofa za wygodne stała łoże.

Przez dni kilka trwały uroczystości weselne, ale trzeciego już część gości rozjeżdżać się zaczęła. Państwo młodzi przysposabiali się do drogi. Z wielką pociechą wojewodziny niepokój i trwoga młodej starościny, tak widoczne dni pierwszych, z wolna jakoś ustępowały. Nie była wesoła, ale zdawała się przytomniejszą, spokojną. Brühl pozostał, jak był, chłodnym, uprzejmym dla wszystkich, w potrzebie wesołym, ale gdy konieczność ta ustąpiła, poważnym chętnie i nieco zamyślonym.

Trzeciego dnia, gdy już mniej nieco gości pozostało w Krystynopolu, a jenerałowicz Sołłohub ciągle jeszcze dosiadywał, nie chcąc z oczu stracić ubóstwianej cześnikówny, napadł znowu przyjaciela Brühla, aby za nim przemawiał.

Starosta dosyć kwaśno przyjął zrazu żądanie.

— Mało znam czesnikównę — rzekł — moje słowo wcale u niej ważyć nie będzie. Co ci w głowie? Uproś swoją krewną Radziwiłłównę, koligatów, starszych zresztą i poważniejszych ode mnie, ja ci się na nic nie przydam.

— Przepraszam cię — przerwał Sołłohub. — W tej chwili, kiedy ty jesteś cały swym szczęściem zajęty…

Tu Brühl nieznacznie ruszeniem ramion mu odpowiedział.

— Ja bym cię nie nudził tym — ciągnął dalej jenerałowicz — ale mam powody, dla których to czynie. Wczoraj jakoś, korzystając z zamętu, udało mi się przysunąć do panny i zawiązać rozmowę. Chwaliłem się jej twoją przyjaźnią, mówiliśmy o tobie, powiedziała, że takiego jak ty przyjaciela zazdrości. Dziewczę takie szczere i naiwne, nie mogło cię się nachwalić. Masz u niej łaski.

— A dajże mi pokój! — przerwał niecierpliwie Brühl.

— Użyj ich na korzyść moją!

I Sołłohub począł go ściskać, a nareście ująwszy pod rękę, zaprowadził do cześnikówny i przy niej go posadził. Dziewczę się zarumieniło z radości, nie kryjąc z nią, uśmiechnęło się wdzięcznie.

— Tego szczęścia się nie spodziewałam, ażeby pan starosta chciał się nudzić ze mną. Ale to poświęcenie dla przyjaciela!

Sołłohub był odszedł. Brühl siedział jak na torturach. Przez te trzy dni patrząc na cześnikównę, rozkochał się w niej na zabój. Miłość owa dla ideału, która lat tyle rosła w duszy powoli, teraz za zbliżeniem się do niego, rozpłomieniła się, paliła go jak szata Nessusa149. Obawiał się z nią zdradzić, a niewinne dziewczę, nie wiedząc o tym, czując tylko instynktowo w jego duszy życzliwość i sympatię, narzucało mu się wejrzeniami i całym wdziękiem, którego nie znało potęgi.

— Wie pani, że to rzeczywiście poświęcenie — rzekł Brühl, odważając się wreszcie spojrzeć jej w oczy i prędko odwracając wzrok. — A! Tak jest, to poświęcenie rzeczywiste przemawiać za kimś tam, gdzie tylko za sobą mówić bierze pokusa.

Cześnikówna niby czy doprawdy nie zrozumiała, podniosła niebieskie źrenice i jak w tęczę spojrzała na niego.

— Pani mnie nawet zrozumieć nie możesz, pani nie znasz tego do siebie, iż jesteś niebezpieczną istotą,

a Sołłohub nieroztropny prawdziwie, że mnie na ogień tych ślicznych jej oczu naraża.

Rumieniec wystąpił na twarz panny cześnikówny.

— Że też panowie z tego wielkiego świata nie możecie się zbliżyć do nas, żebyście nam nie prawili tych komplementów! — westchnęła. — Doprawdy, mnie się zdawało, że pan starosta musisz być szczerszym i prawdziwszym. O tych oczach i o ich potędze słyszę ciągle, to tak nudne!

Uśmiechnął się Brühl.

— Darujże mi pani — rzekł — ale zaklinam się na wszystko, co mi najdroższe, mówiłem prawdę; czułem, co mówiłem, powiedziałem to mimo woli, choć mi nie wolno i choć pani gniewać się możesz.

— Gniewać się? Ale nie, tylko wolałabym mówić i słyszeć co innego. Słyszałam, że pan starosta tyle rzeczy umiesz, tyle masz dowcipu, a dla mnie przynosisz ten chleb powszedni, który dają ubogim.

Starosta, słysząc te słowa, zamyślił się smutnie.

— A! Pani gdybyś wiedziała, jak jesteś bogatą — rzekł, jakby mimowolnie się unosząc. — Ale milczę! Cóż, mam mówić za Sołłohubem?

— Mówmy o czym innym — spuściwszy oczy, odezwała się cześnikówna.

— Dałem mu słowo, że sprawę jego u pani będę popierał. Niestety! — rzekł Brühl z zapałem. — Nie potrafię dotrzymać obietnicy. Gdyby to nie było szaleństwem i zbrodnią, powiedziałbym pani: ani Sołłohuba, ani nikogo w świecie! Popatrzawszy na panią dwa dni, człowiek się staje wściekle zazdrosnym.

Znowu cześnikówna zdawała się nie rozumieć, spuściła oczy, ale się nie pogniewała, a po chwili szepnęła:

— Po drugich dwóch dniach i zazdrość, i pamięć odchodzi.

— Omyliłem się — poprawił Brühl. — Ja lat dziesięć nieustannie na nią patrzałem.

Oczy cześnikówny podniosły się.

— Tak jest, pani, od tej chwili, jakeś pani podała mi rączkę do pocałowania na warszawskim zamku, miałem ją ciągle przed oczyma, aż do tych dni. Rosłaś pani w mych myślach, patrzałem, jakeś rozkwitała. Cóż dziwnego, że taka stara — tu wyrazu zabrakło — że taki stary — poprawił się, zmieszał — że jednym słowem, jestem zazdrosny.

Nastąpiło milczenie.

— Ale przyjaźń, panie starosto — odpowiedziała z wolna panna Potocka — wszak przyjaźń zazdrosną być nie powinna, ani może.

I oczyma zmierzywszy go, dziwnie potrząsała śliczną główką, a loczki, co ją otaczały, kołysały się na ramionach i każdy z nich zdawał uczucia swej pani podzielać i wyrażać. Mówiły wszystkie Brühlowi: „Czyż się to godzi być takim bałamutem?”

Widząc, że się na nich oczy zwracają, Brühl chciał wstać już.

— Muszę panią pożegnać — szepnął cicho — choć rad bym aby mnie do tego krzesła przykuto. Ja ludziom zazdroszczę, ale widzę, że oni mnie też strasznymi mierzą oczyma. Sołłohub zabija wejrzeniem. Sołtyk zastrzeliłby mnie, gdyby mógł i umiał, nie wiem, ilu posiekałoby mnie na kawałki. Odchodzę, ale ponieważ dałem słowo przyjacielowi, wstawiam się za generałowiczem, bądź pani na niego łaskawą!

Brühl wstał był z krzesła.

— Usiądź pan na chwilę — odezwała się cześnikówna. — Muszę się mu wyspowiadać. Jestem sierotą, nie mam matki, co by mnie spytała, kogo ja chcę i kogo wybieram. Opiekunowie mną rozporządza, jak zechcą. Dziś, jutro, nie wiem, powiedzą mi: „Oto twój przyszły!” Wybiorą mi jak najlepiej podług siebie, ale będę przyjąć musiała, co mi los narzuci. Cóż to pomoże Sołłohubowi, choćbym mu była życzliwą?

Westchnęła cześnikówna.

— A serce pani, wolno spytać — rzekł Brühl z cicha — mówi ono za nim?

Potrzęsła główką i mocno się zaczerwieniła.

— Ani za nim, ani przeciw niemu. Serce moje, ja nie wiem, nie pytałam go o to, milczy.

A gdy oczy podniosła, była w nich jakby łez zasłonka przejrzysta, w których się umyło spojrzenie. Podała rączkę staroście i umilkła. Alojzy odszedł trochę pijany, trochę zmieszany tak, że gdy niecierpliwy Sołłohub przystąpił do niego badając, starosta nic mu na razie odpowiedzieć nie umiał.

— Mnie się zdaje — do ucha mu nareszcie wrzucił — że ma .dla ciebie szacunek! Wiesz, co to znaczy, ale więcej nic. Zdaje mi się też, iż serduszko jej nie wolne, kto tam zbada kobietę!

Rezolutnie bardzo generałowicz ręką rzucił.

— Wiesz co? — odezwał się. — Jam tak głupi, czy taki niepoczciwy przez to kochanie, że byle moją była, ja więcej nie chcę.

— A serce?

— Zdobędę, przekona się, pozna, zlituje. Powiesz, żem szalony, ale ja, ja bez niej żyć nie mogę!

Cóż było na to odpowiedzieć? Starosta z góry popatrzył na przyjaciela, uścisnął go i zmilczał. Gdy się to działo, a dwaj starzy towarzysze rozmawiali z sobą, oczy panny Marii ciągle ku nim były zwrócone, jak gdyby odgadnąć chciała, o co pytał Sołłohub i co mu starosta odpowiadał. Czy odgadła? Ze spokojnej jej twarzyczki wyczytać było niepodobna.

Po kilku dniach pobytu w Krystynopolu wyjazd państwa młodych do Warszawy i Młocin, gdzie zamieszkać mieli, został na piętnasty stycznia oznaczony. Tymczasem przodem szły przeprzęgi, furgony, dwór, wyprawa pani i fraucymer, jaki jej matka przydawała. Dumont płakała ciągle, nie mogąc oswoić się z tą myślą, że najdroższą utraci. Zbliżyła je do siebie jeszcze więcej niż dawniej wspólna obu tajemnica. Wojewodzianka miała w niej pocieszycielkę i powiernicę. Ona jej wytłumaczyła zniknięcie Godziemby i ona nazajutrz po ślubie szepnęła, że zuchwały chłopiec znalazł się najdziwniejszym sposobem na dworze jej męża, nie uląkłszy się z nim przybyć do Krystynopola. Naówczas przyznała się dopiero Maria przed madamą, że ona go w dzień ślubu, idąc do kościoła, widziała. Trwoga była wielka obu, ażeby go nie pochwycono. Dumont nie śmiała się dowiadywać, ażeby nie zwracać uwagi, nie wytrzymała wreszcie i trzeciego dnia spotkawszy w korytarzu starostę zawideckiego, zaczepiła go ostrożnie o Godziembę.

— Prawda to, że się w czasie wesela wrócił i śmiał stawić przed wojewodą?

Starosta człek dobrego serca ruszył tylko ramionami.

— Niestety — rzekł — młodzieńcze zuchwalstwo nie zna granic.

— Cóż się z nim stało? — spytała Dumont. Zmieszał się starosta widocznie.

— Prawdziwie nie wiem — szepnął, oglądając się — a raczej powiedzieć nie mogę.

Ukłonił się i odszedł.

Odpowiedź starosty miała złe znaczenie, a choć tajemnica we dworze była ściśle zachowywana, najprzebieglejszy ze szpiegów, który wszędzie się wcisnąć umiał i podsłuchać, Bebuś wiedział, że z rozkazu wojewody pochwycono Godziembę i — jak powiedziano — wsadzono go tak, że więcej światła dziennego ujrzeć nie miał. Dowiedziała się o tym madame, ale nie chcąc przerażać Marii, zmilczała o tym przed nią, zapewniając, że się mu ujść udało.

Państwo młodzi po uroczystym pożegnaniu, przy którym płakali wszyscy, prócz ojca, bo ten łzy, choćby je miał na powiekach, ukrywał, aby się słabym nie okazać — wyruszyli z wielką kawalkatą i dworem do Młocin i Warszawy.

Pani starościna zbyt była rozżalona, opuszczając Krystynopol, siostry, brata, swoją jedyną przyjaciółkę Dumont i całą przeszłość, której tu wspomnienia zostawały, aby boleć nad losem nieszczęśliwego Godziemby. Usłyszała tylko wypadkiem, że mąż jej dowiadywał się o dworzanina, którego polubił i który znikł mu w Krystynopolu. Nikt się nie zdawał domyślać, co się z nimi stało, składano na jakąś płochość młodzieńca, na jakiś wybryk niesforny, na przypadek niedocieczony ujście nagłe Godziemby, spodziewając się jego powrotu.

Tymczasem biedny chłopak, który nie przypuszczał, ażeby swobodnego szlachcica z orszaku własnego zięcia wojewoda mógł kazać chwytać, a po pierwszym widzeniu się ze starym miał się już za ubezpieczonego, padł ofiarą swej nieopatrzności. Wojewoda nawykły był do ślepego posłuszeństwa od wszystkich, miał jednak ludzi, na których więcej niż na innych rachował. W staroście zawideckim zawsze się domyślał zbyt miękkiego serca i do spraw, w których więcej hartu było potrzeba, posługiwał się innymi.

Podkoniuszy Wilczek, a zwłaszcza niejaki Zarębski szczególnie się w takich razach odznaczał. Znał go wojewoda z tego, że go nic nie kosztowało choćby zamordować człowieka, byle rozkaz dostał. Gdy szło o plagi, o burdy, o wymiar ostrej sprawiedliwości, Zarębskiego wołano.

Człeczek był niewielki, od konia miał nogi wykoszlawione, barczysty, szeroki, brzuchaty, opój sławny i kostera150 małomówny, ale do awantur śmiały mu się oczy. Temu wojewoda drugiego dnia przykazał, aby Godziembę wziął tak, aby hałasu z tego nie było, Zarębski, który go dobrze znał, wyszukał zaraz, nie spuścił z oka, zaprosił do siebie na warcaby, a zwabiwszy o do izby, mając w pogotowiu dwóch drabów, związać v kazał, zakneblować i zanieść do lochu pod wieżą przy bramie. Godziemba się bronił mężnie, żołnierzy pozakrwawiał, sam dostał dwie rany, lecz w końcu go obalono i wzięto. Loch ten, do którego wrzucono go, służył tylko dla więźniów najciężej obwinionych. Był to karcer in fundo151, bez okien, wilgotny, zamknięty na dwie kłódki żelazne. Chleb i wodę przez okienko stróż więźniowi podawał, które we drzwiach na ten cel było zostawione. Można tam było zgnić zapomnianym, jeśli wojewoda nie spytał o więźnia.

Z izby, w której Zarębski pochwycił Godziembę, do lochu było przejście przez korytarz i podziemie, w których się tylko żołnierze kręcili. Tu choćby kto spotkał prowadzonego, nie bardzo zwracał na to uwagę. Rzecz była w Krystynopolu nienowa, a o tym, co się działo z rozkazu pana, mówić nie śmiano. Gdy miotającego się Godziembę niosły prawie na rękach wojewodzińskie ciury, żywej duszy nie było na drodze. Starosta zawidecki dowiedział się o uwięzieniu, gdy było dokonane. Ratunku już nie widział żadnego.

Gdy ojca Godziemby zasiekano dla miłości pana wojewody, a dziecko przez litość do Krystynopola wzięto, nie miało ono nikogo na świecie oprócz swej mamki, kobiety, o której wspomnieliśmy, a która straciwszy własne dzieci, do swojego wychowańca namiętnie się po macierzyńsku przywiązała. Dla miłości jego przy—wlokła się Sawaniha do Krystynopoła i w miasteczku poszła służyć, dlatego tylko, żeby — jak mówiła — dziecko swoje czasem oglądać. Kobieta już była niemłoda, lecz silnej budowy, do pracy nawykła, istna wiedźma ukraińska, gdy postarzała. Twarz miała wyschłą i spaloną, włosy siwiejące rozczochrane, wejrzenie dzikie, charakter nieunoszony, lecz za dwie robiła, nie nużyła jej robota żadna, siłę miała ogromną i nikt jej w służbie nie mógł nic zarzucić. Dobijano się o Sawanihę. Całą nagrodę w jej ciężkim życiu stanowiło, że w niedzielę mogła pójść do swego panicza, i stojąc przy drzwiach lub siedząc w ławie, pomówić z nim, posłuchać go, czasem w głowę pocałować.

Gdy Godziemba pierwszy raz uchodził z Krystynopola pamiętał o tym, aby Sawanisze się oznajmić, bo wiedział, że ona w świat by za nim ruszyła albo z tęsknoty się zapłakała. Ona go na trakt wyprowadziła sama i pobłogosławiła. Wróciwszy z Brühlem, poszedł znowu do niej. Mamka była nierada temu zuchwalstwu, chciała mu nazad iść kazać, nie dał się Godziemba. Drugiego dnia widząc, że mu się nic nie stało, i ona się uspokoiła. Gdy potem nagle nie stało go, stara nie miała pokoju. Przeczucie jakieś mówiło jej, że coś złego wydarzyć się musiało. Korzystając z mnóstwa ludzi, jacy się jeszcze po weselu około pałacu kręcili. Sawaniha się wcisnęła w dziedzińce, a że ją z dawna dobrze tu znano, nikogo nie zdziwiło, że się tu znalazła. Nieznacznie wypytywać zaczęła, nikt jej nic nie umiał powiedzieć. Niespokojna zaczepiła starostę, z którego oczu tylko wyczytać mogła, iż nie darmo się niepokoiła. Zarębskiego nie było co badać, ten nikomu nie odpowiadał nigdy, mruczał, klął, bił i popijał. Siedząc i kręcąc się około odwachu, a mając oko baczne na wszystkich, Sawaniha napatrzała pokaleczonych żołnierzy, miała przeczucie jakieś, że od nich coś się dowiedzieć może. Jeden z dwóch ciurów, Semen Zawity, znajomy jej był, jako pochodzący z tej samej okolicy. Sawaniha, niby z politowania obiecała mu ranę opatrzyć, dać ziele skuteczne i wygoić, poprowadziła do miasteczka. Tu opatrując mu głowę, kazała wódki postawić i pojąc powoli, dopytywała. Semen nie bardzo zrazu chciał usta otworzyć, wódka je dopiero rozwiązała. Sawaniha o mało nie padła, dowiedziawszy się, co spotkało Godziembę, ale stłumiła w sobie gniew i ziele dawszy Zawitemu, dostawszy języka, gdzie umieszczono jej panicza, odprawiła do kordegardy152.

Wypłakawszy się w kącie, nałamawszy rąk, myślała o ratunku. Do wojewody iść, paść mu do nóg, wypraszać, wiedziała, że się na nic nie przyda. Mogła tylko zostać wychłostaną. Przekupić stróżów nie było sposobu, Sawaniha najprzód obliczyła, co miała, powiązała węzełki swoje, uczyniła się chora i za służbę podziękowała. Wkupiła się potem w komorne do Żydów i rozpoczęła jakby żebracze życie. Wychodziła co dzień z rana, wracała nocą, jadła kawałek chleba suchego z solą, popiła go wodą i na workach w kącie próbowała usnąć a spocząć.

Całą jej robotą było włóczyć się około pałacowej bramy i odwachu, oglądać mury lub w głębokim rowie pod mostem siedzieć ukrytej. Śniegi jeszcze leżały, ziemia była zamarznięta. Sawaniha w suchych krzakach i gałęziach nagromadzonych pod mostem miała przytułek. Tu jej nikt dojrzeć nie mógł. Oglądając bramę i rozpatrując się we wejściu do lochów, stara obrachowała, że piwnica, w której jej drogie dziecko było zamknięte, musiała gdzieś pod ścianą głęboką przytykać do mostu. Nie zraziło jej to, że — jak jej opowiedziano — więzienie było pod ziemią. Z tej strony od parowu mur nie mógł już sięgać zbyt głęboko. Rów zdawał się ułatwiać to, co Sawaniha zamyślała. Ze ślepą wiarą, że musi trafić tam, gdzie ją miłość jej prowadziła, zaczęła w krzakach pod mostem powoli wyrąbywać zmarzłą ziemię, szukając ściany. Ścianę chciała choćby paznokciami wydrapać i wyłamać w niej otwór i dziecko swe uwolnić!

Zamiar mógł się wydawać szalonym i był taki w istocie, ale miłość nie wątpi o niczym i daje siły, których pospolitymi mierzyć nie można. Sawaniha od dzieciństwa nawykła była do łamania się z losami i wszelkiego rodzaju zawadami w życiu. Wolę i cierpliwość miała niezłomną. Nie przyszło jej na myśl nawet, że omylić się może, że cała praca na nic się nie przyda, wierzyła w to, że Opatrzność, że Święci Pańscy, że siły niebieskie jej pomogą. Na targu kupiła dwie tępice, zbite siekiery, które do rąbania ziemi i mury starczyły. Śnieg, na pozór będący przeszkodą, służył jej po odgarnieniu do przykrycia świeżej ziemi. Rachuba nie omyliła jej. Wprędce obnażyła ścianę. Mur był gruby, stary, zlany jak jeden głaz. Z wolna poczęła go łupać. Szła praca opornie, ale otwór się powiększał. Szczęściem, przed bramą było pusto i stukania jej nikt słyszeć nie mógł. Od brzasku do późnej nocy Sawaniha biła mur cierpliwie.

Byłaby może i część nocy dla pośpiechu nie opuszczała swej jamy, ale cisza panująca około pałacu nie dozwalała kuć tak bezpiecznie ściany, jak we dnie. Nie postrzeżona, przesuwała się o świcie, a nie wychodziła stąd, aż ściemniało. Z nadzwyczajną energią zrazu niezręcznie, potem nabrawszy wprawy, stara, po odrobinie wygrzebując gruz, dobywała się do wnętrza. Przychodziło jej na myśl, że praca może być nadaremną, ale wnet wiara w Boga i jakieś jasnowidzenie macierzyńskie odejmowało jej zwątpienie. Otwór sięgał coraz głębiej. Sawaniha wkładała weń głowę i uderzając w ścianę, po rozgłosie starała się przekonać, czy gruby mur jeszcze dzielił ją od podziemia.

Jednego wieczoru, gdy przyłożyła ucho do cegieł, usłyszała z wnętrza odpowiadające jej jakby lekkie pukanie. Uszczęśliwiona poczęła gwałtownie, oszalawszy niemal, rwać gruz i bić cegły. Tego dnia jednak nic zrobić nie mogła. Noc nadchodziła, stara obwinęła się w płachty swoje, a że mróz był zelżał, nie odchodząc już do miasteczka, całą noc na próżnych spędziła podsłuchach. Jak dzień, zaczęła pracować znowu i choć zmęczona i głodna, rozgorączkowana łamała cegły do wieczoru. Jedna z nich wreszcie potoczyła się do wnętrza. Stara chwyciła sterczące dokoła gruzy i silnymi rękami wyłamała otwór. Dysząc z niecierpliwości, głowę wsunęła do czarnej próżni, wołając swoje dziecko. Chwila milczenia dla niej wiek trwała, ale głos słaby dał się słyszeć z głębi. Fadiejek jej żył, dostała się do niego, i była szczęśliwa.

Przebudzony ze snu, chory, półżywy, z nadzieją wyswobodzenia się Godziemba odzyskał siły. Noc sprzyjała ucieczce, bo nocą nikt do drzwi nie przychodził. Otwór w murze był wysoki i ciasny, dostać się do niego osłabionemu ciężko było, ale tam czekała go swoboda.

Chwytając się chropawego muru, wdrapując się i spadając — Godziemba w ostatku ręką mógł dosięgnąć otworu. Sawaniha chwyciła ją i niemal sama go wywlokła. W tej chwili podobna była do wilczycy ratującej swe szczenię. Zapomniała, że je pokaleczyć może. Poraniony, odarty, skrwawiony Godziemba musiał, dobywszy się zewnątrz, położyć na ziemi, bo na nogach ustać nie mógł. Przytomna stara z obawy, aby światła w otworze za wcześnie się nie dopatrzono, zatkała bo chrustem, gałęźmi i śniegiem. Starczyło jej sił jeszcze potem, aby dziecko osłabłe wziąć na barki i wynieść je z parowu. Tu Godziemba, orzeźwiony nieco, mógł już stanąć o swej sile i z pomocą Sawanihy iść dalej. Iść trzeba było natychmiast, iść i ślady zacierać za sobą na śniegu i zgubić je na gościńcu, aby nie zdradziły, potem znanymi ścieżynkami szukać schronienia w lasach i gdzieś w litościwej chacie.

Ucieczka z więzienia była jeszcze mniejszą rzeczą niż uniknięcie pogoni. Nie wątpiła Sawaniha, że jeśli się nazajutrz rozgłosi ucieczka na wszystkie trakty, po siołach polecą kozacy za zbiegiem. Mogło jednak przez dni nawet kilka pozostać tajemnicą, że więzień uszedł. Nikt posądzać go nie mógł o to, aby pomyślał o wydobyciu się z lochu. Stróż zwykle oknem we drzwiach spuszczał chleb i dzbanek z wodą i słów a nie mówiąc odchodził. Ledwie raz w tydzień otwierano i dowiadywano się o więźnia.

Ciemna noc dosyć szczęśliwie posłużyła Godziembie, zawieja śnieżna obiecywała zatrzeć ślady. Sawaniha, złożywszy panicza pod ścianą szopy jakiejś, sama pobiegła po swe węzełki i odzież do karczmy. Godziemba był tak znużony, tak się czuł chorym, że siedząc, usnął. Obudziła go powracająca i zmusiła do dalszego pochodu nocnego.

Nazajutrz ani dwóch dni następnych w Krystynopolu nikt nie pomyślał nawet o Godziembie. Zarębski dawno w duchu sobie powiedział, że sczeznąć tam musi marnie. (Tak się wyrażał). Trzeciego dnia stróż, który nie słyszał głosu i nie otrzymywał odpowiedzi, przyszedł oświadczyć mrucząc, że więzień albo chory, albo zmarł, bo się go dowołać nie można. W kilku tedy ze światłem zeszli do lochu.

Łatwo sobie wystawić osłupienie ich, gdy więzienie pustym zastali. Chciano zrazu stróża obwinie nie pojmując, co się stało, gdy ktoś w górze wskazał zatkany otwór. Przestrach się stał ogromny, musiano wojewodzie raportować, obawiał się każdy. Zarębski zaklął się, że nie pójdzie.

— W złości wojewoda w mordę mi gotów dać — rzekł ponuro — a ja, jak Boga kocham, oddam i jutro będę wisiał. Nie chcę.

Spadło to na starostę zawideckiego, któremu łatwiej było zwiastować złą nowinę, bo on za nią nie odpowiadał, ale Zarębski. Nazajutrz rano, gdy przyszło do raportu stawać, wprzódy zbywszy inne sprawy powszednie, starosta oznajmił, że ma coś złego do powie—ndzenia, ale to co się stało, nie było jego winą.

— Zarębski z rozkazu Jaśnie Wielmożnego Pana wsadził Godziembę in fundo.

— Cóż? Zdechł? — spytał wojewoda.

— Lepiej by zrobił, gdyby to uczynił — rzekł śmiało starosta.

— A cóż się z nim stało?

— Uciekł!

Potocki zbladł, ale zdawał się nie wierzyć uszom.

Ex fundo? Uciekł? Któż mu otworzył?

— W ścianie dziura wybita.

Długo wojewoda nie odpowiadał ani słów a, patrzał, usta zagryzł, myślał, oczy całe zdawały się chwilami w białka obracać, cera żółkła. Wszechmogący pan nie mógł pojąć zuchwalstwa, z jakim mu się ofiara wymknęła. Nie szło mu o Godziembę, ale o to, że powaga jego naruszona została.

— Kto winien? Kto pomógł? — spytał cicho. Starosta nic na to odpowiedzieć nie umiał. Nakazano jak najsurowsze dochodzenie, ale zarazem

wojewoda zabronił mówić o wypadku i pragnął, aby go nie rozgłaszano. Zarębski tegoż dnia dostał abszyt153 i odprawę, czym się niekoniecznie zmartwił, bo mu wszakże dano jakąś konsolację154. Stróża odesłano na wieś, loch in fundo kazano zamknąć i zarzucić.

O ściganiu jakoś mowy nie było nawet, gdyż zdawało się niepodobieństwem na ślad trafić, a może też sam wojewoda pragnął dalszej zemsty uniknąć, która by zbyt wielki rozgłos miała. Wojewodzina gwałtowniej to uczuła od męża i mściłaby się srożej pewnie, lecz po naradzie wspólnej postanowiono pokryć to milczeniem. Bebuś, który pode drzwiami, wedle obyczaju słuchał, przeląkł się straszliwie, gdy się dowiedział o tym, co się stało. Gęba mu tak świerzbiała, iż tegoż dnia, oprócz Beby, w garderobie wyspowiadał się z tajemnicy przed jedną panną i pobiegł do Dumont z tą nowiną. Uradowała się niezmiernie Francuzka, dowiedziawszy się o szczęśliwej ucieczce Godziemby, i postarała się o to, aby uboczną drogą donieść pani starościnie. List poszedł nie zwykłymi kresami, bo oddawszy go wojewodzinie, Dumont była pewna, że wprzódy będzie rozpieczętowany i czytany, zwłaszcza że był do hrabiny Brühlowej, ale przez poczciwego księdza, który podobne korespondencje zwykle madame ułatwiał.

O Sawanisze mało kto w miasteczku wiedział, zniknięcie jej przeszło prawie nie postrzeżone. Spodziewano się kilka dni powrotu, potem w powszechne weszło przekonanie, iż ją gdzieś wilcy stadami właśnie się włóczący, bo to było około Gromnicznej, zjeść musieli. Myśl ta się tak dobrze przyjęła, iż opowiadano potem wypadek ze szczegółami, jak gdyby ktoś był jego świadkiem. Często nie inaczej tworzą się ludowe gadania.





Tom drugi

I


Wiosna 1760 r. dosyć była wczesna, gdy już w końcu marca drzewa się rozwijać zaczynały, a choć nocami trafiały się przymrozki, dni były słoneczne i ciepłe.

Pani starościna warszawska od wesela swojego zamieszkiwała w pięknym pałacyku w Młocinach, wśród ciszy i lasów, używając daleko większej swobody, niż w rodzicielskim domu. Brühl był wprawdzie najchłodniejszym z mężów, lecz pełnym uszanowania, grzeczności i usiłującym tęskne żonie uprzyjemnić życie. Nie mogła go kochać, ale się nań skarżyć nie miała powodu. Pożycie obojga było tajemnicą dla tych, co na nie patrzali, mogli jednak widzieć, iż starosta najtroskliwiej starał się uprzedzać wszystkie życzenia żony, a publicznie obok niej występując, okazywał jej największe uszanowanie. Mówiono po cichu tylko, że to było małżeństwo polityczne, że tam miłości podobno nie trzeba szukać, ale oddawano sprawiedliwość obojgu, że ciężkie jarzmo, włożone im na szyję, nosili, nie dając poznać ludziom jego brzemienia. Smutek na twarzy starościny spokojny był i prawie pogodny. Miała swobodę wszelką, mogła się zabawiać i zajmować jak chciała. Cóż, gdy jej nic nie bawiło! W towarzystwie była milcząca, chętnie suwała się do swych pokojów i mechaniczną jaką robotą zajęta, z głową spuszczoną spędzała godziny długie, niekiedy tylko stając, gdy ją suchy kaszel, który się coraz powiększał, zmusił porzucić krosienka.

Ulubionym jej czytaniem było Naśladowanie1 i św. Franciszek Salezy2, książka jej panieńska do nabożeństwa, a czasem jedna z tych nowości francuskich, do których ciągnęła ciekawość, a dziwna ich lekkość i śmiałość odstręczała. W tym życiu znośnym jedynym utrapieniem dla lubiącej spokój i ciszę były konieczności jej położenia i stosunków z dworem. Młody Brühl musiał wozić żonę do Warszawy, przedstawiać ją królowi, który się o jej bytność na operze i uroczystościach upominał; musiał przyjmować i oddawać odwiedziny liczne. Ona poddawała się temu losowi bez oporu, lecz nie nabierając do rozrywek smaku, nie szukając znajomości, zawsze łagodna, cicha, ale nieśmiała i milcząca. Charakter ten przypisywano znanemu wychowaniu na krystynopolskim dworze, gdzie wszystko żelaznej woli państwa województwa ulegać musiało.

Mąż nie zdawał się nawet próbować wpłynąć na usposobienie żony, szanował jej upodobania i wcale się im nie sprzeciwiał. Sam on zmuszony był życie prowadzić wcale inne, a nikt nad niego czynniejszym nie był. Od młodu zaprawiony do pracy, umysłu żywego i niespokojnego prawie, niezmordowany był w spełnianiu obowiązków, w szukaniu rozrywek. Jako syn ministra i jego narzędzie, nieustannie prawie był w poselstwach, intrygach, na posyłkach jego u dworu lub w powozie i podróży. Wyjeżdżając przychodził po rozkazy żony, która mu nigdy nic nie rozkazywała i o nic go nie prosiła, powróciwszy stawił się spytać o jej zdrowie, na co mu rumieniec i kaszel odpowiadał. Jeśli miał parę dni wolnych, zamykał się w bibliotece, malował, grał, pisał i nie spróżnował chwili. Ale najczęściej godzin do tych rozrywek, które mu najmilsze były, szukać musiał przede dniem, dopóki Młocin zwykły najazd nie zagarnął. Nie było bowiem dnia swobodnego od gości, nie było obiadu bez obcych… klientów, przyjaciół, posłańców.

Starościna wychodziła, kiedy chciała, do salonu, bardzo często wymawiała się niezdrowiem. Brühl chyba w ostatniej konieczności ośmielił się zapukać do jej drzwi i prosić jej, aby się ukazała przybyłym. Naówczas pani ubierała się posłuszna, jak jej kazano, wychodziła krokiem mierzonym, witała chłodnym uśmiechem, odpowiadała krótko i grzecznie i dopełniwszy obowiązków gospodyni, pośpiesznie wracała do gabinetu niebieskim wybitego atlasem, gdzie na nią czekały krosienka panieńskie, jej parę książek i samotność, z którą jej było najlepiej.

Młode panie warszawskie, rade zajrzeć do Młocin i być wtajemniczone w życie nowego małżeństwa, wpraszały się w przyjaźń i poufałość starościny; przyjmowała je z grzecznością, której nabrała od męża, lecz usta jej i piersi stały zamknięte. Każdy czuł patrząc na nią, że w sercu pogrzebała tajemnicę. Na próżno silono się ją odgadnąć.

Starosta, który żonę zrozumiał od pierwszych dni i zrezygnowany był na chłód i bierne posłuszeństwo, jakie mu okazywała, nie starał się o nic więcej nad to, aby się z jego winy nie mogła nazwać nieszczęśliwą. Usiłował zgadnąć jej upodobania, obudzić zajęcie czymś, smak do czegoś, wszystko to było próżne. Starościna tak samo patrzała na piękne obrazy, jak słuchała muzyki, nie dając znaku rozbudzenia i życia. Brühl po cichu zwał ją chodzącym posągiem i szczerze litował się nad nią. On także to złamane życie, to wystygnięcie zawczesne przypisywał despotyzmowi rodzicielskiemu, który sercu nigdy się nie dał otworzyć. Starościna zdawała się nie mieć i nie chcieć mieć woli własnej, pytała o nią męża, a zostawiona sama sobie, widocznie pomieszana, nie wiedziała, co począć.

Była to przy wszystkich szczęścia warunkach najnieszczęśliwsza w świecie istota.

Nadchodząca wiosna poddała myśl staroście, że może by żona jego polubiła ogród i kwiaty. Przed pałacykiem założony w ówczesnym stylu śliczny ogród, podzielony na kwatery, starannie bardzo utrzymywany, przyozdobiony fontanną i kilku rzeźbami przywiezionymi z Saksonii, schodził aż ku Wiśle, która właśnie szeroko rozlana przedstawiała majestatyczny obraz, ciemnymi liniami borów zamknięty w mglistej dali. Obszerne szklarnie, z których jeszcze drzewa wynosić było za wcześnie, przytykały do pałacu. Ogrodnicy już się oczyszczaniem po zimie ścieżek i kwater zajmowali, gdy pewnego ranka starosta z myślą wyrwania żony z tej tęsknej samotności, w której się zamykała, zapukał do drzwi jej gabinetu.

Gdy wszedł uchylając drzwi powoli, zastał ją na kanapce z listem w ręku, zarumienioną mocno. Spostrzegłszy go, szybko schowała pismo, które czytała, i widocznie pomieszana, zerwała się z siedzenia. Baczny postrzegacz charakterów Brühl domyślił się łatwo, iż przyszedł nie w porę… list zaciekawił go trochę, ale grzecznym był i miłosiernym, nie dał więc poznać po sobie, że spostrzegł cokolwiek bądź, i z wesołą twarzą odezwał się, że dzień jest nadspodziewanie ciepły i piękny, że może by starościna chciała go użyć wydając rozkazy w ogrodzie, który może urządzić wedle swojego smaku…

Brühlowa nie zdawała się nawet rozumieć, o co chodziło, pomieszanie jej zwiększało się.

— Ja, ja zupełnie się nie znam na ogrodzie — odezwała się zakłopotana — niech pan starosta rozporządzi, jak zechce. Jestem pewna, że to będzie najlepiej. Ja nie mam gustu — dodała skromnie.

— A to prawdziwe nieszczęście — odezwał się uśmiechając cię Brühl — iż pani nie chcesz mieć w niczym upodobania. Rad bym z duszy pobyt w Młocinach uczynić jej jak najprzyjemniejszym, a rozpaczam, żeby mi się to udało.

— Ale ja ręczę panu — spiesznie odpowiedziała Maria — że tu nie mogłoby mi być lepiej.

— Tak, tu, ale gdzie indziej? — podchwycił Brühl cicho, patrząc jej w oczy.

Starościnie łzy się zakręciły pod powiekami, które szybko otarła.

— A! W Krystynopolu! — zawołała — ale ja całe tam spędziłam życie… niech się pan nie dziwi, potrzeba czasu, aby zapomnieć, przywyknąć. Oto właśnie — dodała jakby na swe usprawiedliwienie dotykając drżącą ręką listu, który miała na piersiach — odebrałam list stamtąd…

— Od wojewodziny? przez kogo? — zapytał starosta — ja nie miałem żadnego.

— Od mojej nauczycielki Dumont — rumieniąc się wytłumaczyła starościna z widocznym pomieszaniem.

Brühl nie badał już więcej. Nadto był dyskretnym, aby się chciał domagać wiadomości, których mu dobrowolnie nie udzielano.

Ruszył się zaraz, aby usunąć, ale żegnając w progu, dodał jeszcze:

— Ogród jest i może być ładny, mógłby niejedną uprzyjemnić chwilę… Wszyscy są na jej rozkazy, a ja proszę, aby się pani nim zajęła.

— Jeśli pan starosta każe…

— Ja nigdy nie rozkazuję! — rozśmiał się Brühl — a proszę tylko dlatego, iż sądzę, że to by mogło uczynić jej przyjemność, gdy w ogóle tak ich mało pani używa.

— Ja lubię samotność — cicho odezwała się starościna — proszę mi darować. Sama czuję, że nie umiem być taką gospodynią, jakiej Młocinom potrzeba.

— Lepszej i milszej mieć nie mogły — odezwał się Brühl, z dworską galanterią się kłaniając.

Nic nie odpowiedziała starościna, a Brühl, powtórzywszy ukłon, z westchnieniem wysunął się za drzwi. Zaledwie znikł z jej oczu, pani Brühlowa żywo dobyła listu i pobiegła zdając się zapominać o wszystkim czytać go do okna.

Łzy kręciły się jej w oczach. Pismo madame Dumont oznajmowało jej o cudownym uwolnieniu Godziemby. Francuzka jednak, zawsze ostrożna, nie wymieniła w nim nazwiska i wypadek osnuła jakąś tajemnicą, łatwą do odgadnięcia dla Marii.

Gdy Brühl zamyślony wracał do biblioteki, z której był wyszedł, porzuciwszy w niej tom otwarty ulubionego Moliere’a3, w progu jej zastąpił mu marszałek jego dworu, pan Latour, oznajmiając, że dawny dworzanin (skaleczył jego nazwisko), prosi o posłuchanie.

Zdziwiony trochę starosta wnet wpuścić go kazał. Prawie w tymże momencie, opierając się na lasce, schorzały i blady, wsunął się do niepoznania zmieniony Godziemba.

Spojrzawszy nań starosta pośpieszył kilka kroków i ze współczuciem go zapytał:

— Widzę, żeś waćpan był chory?

Latour stał z tyłu. Godziemba dał poznać, iż chciałby mówić na osobności, i Brühl wprowadził go z sobą do biblioteki, a widząc osłabionym, najprzód podał mu krzesło.

— Co się z waćpanem stało? nie mogliśmy sobie jego zniknięcia wytłumaczyć?

— Mam być otwartym? — zapytał Godziemba — nie weźmiesz mi pan tego za złe? Dla oczyszczenia się z podejrzenia o płochość muszę się wytłumaczyć obszerniej.

— Mów pan, proszę — rzekł Brühl siadając — słucham go, dopóki nam kto nie przerwie.

— Nie wspomniałem panu staroście o przeszłości mojej — zaczął Godziemba. — Ojciec mój w sprawie pana wojewody zarąbany był na śmierć przez jego nieprzyjaciół… mnie przez litość wzięto do Krystynopola na wychowanie. Skończywszy szkoły musiałem się wysługiwać dworsko. Sprzykrzyła mi się służba, podziękowałem za nią i poszedłem w świat. Jestem szlachcic — byłem wolny. Wojewoda tego zrozumieć nie chciał, widział we mnie niewolnika. Gdym wyjechał, rozesłano za mną gońców jak za zbiegłym poddanym. Pan hrabia wiesz, jakem u niego przyjął służbę. Miałem odwagę z nim ukazać się w Krystynopolu… spotkałem się tu z wojewodą. Przestrzegano mnie, abym gniewu jego unikając uciekał. Nie sądziłem, aby mnie śmiano dotknąć…

Brühl spojrzał zdziwiony.

— Jak to? cóż się stało?

— Trzeciego dnia z rozkazu wojewody pochwycono mnie… Broniłem się do ostatka; związanego wrzucono mnie do ciemnicy… byłbym w niej zgnił — to było przeznaczenie moje…

— Ale to nie może być!

— Niestety, tak było! — odparł Godziemba — widzisz pan na mnie ślady przebytej niewoli… Winienem cudowi, poświęceniu starej kobiety, mamki mojej, która niemal rękami ścianę więzienia rozbiła, że oto tu przed nim stoję.

Brühl zamyślił się głęboko, widać było, że nierad był więcej powiedzieć, niż mu pozwalało położenie. Kilka razy spojrzał na biednego Godziembę, jakby nie wiedział, co sobie z nim poradzić.

— Mów pan szczerze — odezwał się wreszcie — musiałeś coś więcej przewinić przeciw panu wojewodzie? obrazić go?

— Niczym więcej nad to, żem mu za służbę podziękował. Wychował mnie, alem mu odsługiwał za to i winien był mojemu ojcu, który zginął za niego, opiekę nad sierotą.

Starosta stał zakłopotany, nie chciał widocznie otwarcie nic przeciw ojcu żony powiedzieć.

— Cóż waćpan myślisz? — zapytał — poszukiwać swej krzywdy?

— Ja? — odparł uśmiechając się Godziemba — a z czymże i jakbym to mógł uczynić? Myśl podobna nie powstała we mnie. Przyszedłem się wytłumaczyć panu staroście i spytać go: czy mimo żem tak nieszczęśliwie naraził się panu wojewodzie, zechce mnie utrzymać na swym dworze?

— Zdaje mi się, że nie jestem wcale obowiązany poślubiać ani zemsty, ani urazy mojego teścia — zawołał Brühl — a czuję się raczej w obowiązku krzywdę przez niego wyrządzoną, jeżeli można, naprawić… Przez krótki czas pobytu jego u mnie byłem z niego zadowolony. Ale prawdę rzekłszy — dodał Brühl spoglądając na przybyłego — waćpanu najprzód leczyć się i sił nabrać potrzeba. Proszę powiedzieć panu Latourowi, aby miał o nim staranie.

To mówiąc westchnął Brühl, a widząc, że Godziemba z krzesła się podnosi, zbliżył się do niego.

— O jedno bym waćpana prosił — rzekł cicho: — przez wzgląd na żonę moją i na mnie nie życzyłbym sobie, abyś rozgłaszał swe przygody. Surowość pana wojewody dosyć jest znana, sam wiesz, że szukać zadośćuczynienia byłoby nadaremnie, zatem czy nie najrozumniej jest milczeć?

— Tak i najbezpieczniej — dodał smutnie Godziemba.

— Dlatego, dopóki nie przyjdziesz do zdrowia, najlepiej by się nie pokazywać, aby nie wywoływać pytań i domysłów.

Na ostatek, gdy z Krystynopola kto przyjedzie lub mnie tam być wypadnie, nie masz pan potrzeby nastręczać się panu wojewodzie.

Rad tych wysłuchał Godziemba z pokorą, westchnął i nic już nie mając do dodania, zwolna zabrał się do wyjścia.

Los chciał, ażeby gdy się przesuwał korytarzem, pani starościna wyszła, posłuszna woli męża do ogrodu. Droga ją wiodła właśnie tym samym przejściem. Godziemba odkrył głowę i stanął przy ścianie. Na widok jego starościna pobladła. W istocie litość obudzał twarzą wychudzoną i cerą wyżółkłą. Mimowolnie zatrzymała się, stanęła… łzy się jej w oczach zakręciły. Zdawała się chcieć coś powiedzieć, wargi poruszyły się, półuśmiech jakiś przebiegł po nich, ukrywając pomieszanie, i szybko poszła ku ogrodowi.

Już we drzwiach będąc i jakby ośmielona oddaleniem, spojrzała znowu na stojącego jeszcze Godziembę.

— Pan jesteś chory? — wyjąknęła z trudnością — przyślę panu doktora… wszak… należysz do naszego dworu?

— Tak jest… pani! — skłonił się Godziemba.

— Nie potrzebujesz pan czego?

Dworzanin się skłonił raz jeszcze i milczeniem podziękował. Starościna zeszła do ogrodu.

Brühl po wyjściu Godziemby nie rychło do Moliere’a powrócił. Być może, iż zapomniawszy, że jest synem ministra, z którego rozkazu tylu biednych ludzi, niewinniejszych od Godziemby, gniło po więzieniach saskich, zastanowił się nad dziwnymi losami, które jednych czyniły tak nieograniczenie wszechwładnymi, drugich tak bezbronnymi… być może, iż mu się w świetle tego wypadku komedia życia wydała tragiczną… zadumał się długo, a gdy siadł do czytania, nie tknął już komika, ale wyszukał Montaigne’a4, otworzył go na los szczęścia i zanurzył się w tych odmętach zwątpienia.

Długi czas nie podnosił oczu, gdy podniesionym głosem ktoś począł domagać się, aby go wpuszczono. Słychać było, jak się z nim służący drożył, jak przybyły nalegał i gniewał się, śmiał — a chciał przemóc posłusznego lokaja, postawionego na straży, który dowodził, że gdy hrabia jest w bibliotece, naówczas mu przerywać nie wolno.

Brühl, chociaż głosu poznać nie mógł, czuł nim kogoś znajomego, rzucił książkę i sam drzwi otworzył. Stał przed nim zrozpaczony, ale śmiejący się jednak generałowicz Sołłohub, strojny nadzwyczaj elegancko, rozpromieniony, wesoły i zdający się bawić walką, którą prowadził z kamerlokajem. Zobaczywszy Brühla ręce rozpostarł i rzucił się ku niemu śpiewając.

— Cóż ci jest? — spytał Brühl — jesteś w jakimś usposobieniu szczęśliwym, w jakim cię od wieków nie widziałem?

— Bom najszczęśliwszy z ludzi! — odezwał się Sołłohub wchodząc i kapelusz rzucając o ziemię, a sam padając w objęcia przyjaciela — winszuj mi, zazdrość, ciesz się…

— Co ci jest?

— Widzisz! Szaleję!

— Ale od czego? od czego?

— Opiekunowie cześnikówny, złamani nareszcie instancjami moich wujów Radziwiłłów, zgodzili się na to… abym pannę Marię poślubił…

— A ona?

— Ona — musi się na to zgodzić!

— I ty weźmiesz ją zmuszoną?

— Wezmę taką, jaka jest… i będę u nóg jej leżał, dopóki mi nie przebaczy i nie pokocha…

Starosta blady, ostygły, ręce włożywszy w kieszenie, patrzał na przyjaciela.

— Miłość, jak wiemy — rzekł z cicha — dziwactwa wyprawia: ale tak szalonej jak twoja trudno spotkać… i tak dziwnie pewnej siebie…

— Mów, sądź, jak chcesz, potępiaj mnie, ja jedno wiem — z zapałem dodał Sołłohub — że ją mieć muszę.

— Staraj że się o serce…

— Będę je miał… ale najprzód chcę być pewnym ręki…

— Droga, którą wybrałeś… niekoniecznie jest logiczna — szydersko rzekł starosta. — Otrzymując jej rękę przeciw woli… trudno, byś serce pozyskał…

— Jesteś zimny jak kamień… i nigdy mnie nie zrozumiesz — począł niecierpliwiąc się Sołłohub. — Co by mi pomogło mieć serce, gdyby mi opiekunowie ręki odmówili? — teraz gdy ich słowo mam, serce muszę pozyskać…

— Przyznajesz więc, że nie jesteś go pewien? — mruknął Brühl.

— Cześnikówna jest mi przyjazna, dobra jest jak anioł… zrozumie przecież, iż z nikim nie potrafi być szczęśliwą, tylko z tym, co ją ubóstwia.

— A ty sam jeden ją ubóstwiasz? — rzucił znowu szydersko Brühl.

— Tak jak ja nie może jej kochać nikt, dwóch takich miłości nie ma na świecie… Alojzy! Przyjacielu!

Tu rozpiął frak, rozerwał kamizelkę i czując, że mu słów braknie, pokazał mu serce, potem rzucił się osłabły na fotel, podniósł głowę, ręce złożył, oczy w sufit wlepił i począł jak dziecię tupać nogami, rzucać się, swawolić z uszczęśliwienia.

Brühl patrzał nań poważnie.

— Nie dać by ci szklanki zimnej wody? — zapytał — istotnie, boję się o głowę twoją.

Na nowo Sołłohub ściskać się go rzucił, porwał wpół i zmusił okręcić się parę razy po bibliotece jak w tańcu. Miał naprawdę szalonego pozór.

— Bóstwo moje — krzyknął klękając. — Maryniu, aniele, stawiać ci będę ołtarze… na kolanach służyć ci… ale kochaj mnie choć odrobinkę…

Starosta patrząc śmiał się, lecz śmiech jego był jakiś smutny, dziwny i nieszczery.

— Kochany mój — rzekł po krótkim milczeniu — jeżeli takim jak przede mną będziesz się pokazywał przed cześnikówną, pobudzisz ją rychlej do śmiechu niż do miłości!

— Słuchaj—że, jak to było — przerwał w tej chwili, już trzpiotowatą myśl zwracając w innym kierunku, generałowicz. — Całą klikę moją Radziwiłłowską naprowadziłem na opiekunów cześnikówny… wszystkich moich koligatów… najpryncypalniejszych… Obrachowałem się, że są skąpi… użyłem fortelu, nasyłałem im coraz innego Radziwiłła z dworem, końmi, przyjaciółmi… aby prosił i objadał… Jednemu odmówili lub zbyli go ani tym, ani owym, przybywał drugi w koni dwadzieścia i tyleż gąb… ledwie ten był za bramą, jechał trzeci ze zwiększonym orszakiem!! Pomiarkowali, że to nie przelewki… musieli mi nareszcie pannę przyrzec, inaczej groziło im to ruiną.

Brühl słuchał z szyderskim wyrazem twarzy.

— A cześnikówna? — zapytał — a cześnikówna?? Mów o niej, toć przecie główne…

Sołłohub usta skrzywił.

— Cześnikówna — rzekł do Brühla — z samego natręctwa musi być przekonaną o sile mojego afektu… Ty, mój Brühlu, widzę, przepraszam cię, że to powiem, wziąwszy pono wojewodziankę zahukaną, która z młodu tak była wychowaną, że nigdy nikogo w świecie kochać nie mogła, zbytnio się troszczysz o serce kobiece, które miękkie jest i czci bałwochwalczej w końcu ulec musi…

To mówiąc uściskał go, jakby za zbyt szczere wyrażenie przepraszał.

— Nie gniewasz się?

— Ja? nic a nic, może nawet masz słuszność, żem spragniony przywiązania… a moja dobra, cicha, posłuszna, bierna, milcząca żona dać mi go nie może… Jam trochę poeta, marzyciel trochę, więcej fantazji i polotu chciałbym widzieć w aniołach… Mój ze spuszczonymi skrzydły, śpiący biedaczek chodzi po ziemi… Lecz ja, mój drogi, ja żeniąc się wiedziałem, że zaślubiam interesa mojego ojca; ty żenisz się dla szczęścia i serca — to wcale co innego…

— I muszę być szczęśliwym — zawołał Sołłohub.

— A tymczasem myśl też trochę, aby i ją uczynić szczęśliwą, bo w miłości nie ma szczęścia, gdy go nie dzielą dwa serca…

Generałowicz stanął przed zwierciadłem, poprawił peruki, wygiął się, nogę jedną naprzód wysunął.

— Ale, proszę–że cię, Brühl, bądź sprawiedliwym, nie znajdujesz—że mnie pięknym i mogącym się podobać?

Zwrócił się ku niemu przymilając wesoło.

— Ja… ja cię znajduję nie tylko pięknym, ale… w tej chwili szczególniej, nieporównanym — rzekł starosta. — Szczęście cię rozpromieniło, aureolę widzę nad twym czołem. Mam ochotę natychmiast siąść twój portret malować i podpisać pod nim: „Oto człowiek szczęśliwy”. Cóż, mój drogi — szepnął ciszej całując go — gdy jutro… portret być może anachronizmem lub szyderstwem?

— Tak jak ty teraz można być tylko szczęśliwym w oczekiwaniu, nigdy w posiadaniu szczęścia… i to na przelotną chwilę…

Sołłohub stał zamyślony; gdzieś już pędził w marzeniach do stóp ukochanej i śnił, co jej powie o miłości swej i co odpowie ona, i jak ręka jej biała spadnie mu do ust… a wargi różowe szepną wtórując oczom: — Kocham ciebie!

Niestety, jak wszystkie sny i marzenia i to się ziścić nigdy nie miało.


II


Dwa lata, które upłynęły od r. 1760, zmieniły wielce położenie Brühlów w Rzeczypospolitej; nie przybywało im przyjaciół, a wrogowie się mnożyli. Narzekania na ministra, którego uważano za główną sprężynę nieładu, zamieszania i intryg kraj rozrywających, odzywały się zewsząd — nie dochodziły tylko króla, pilną strażą otoczonego. Wzdychał on do Drezna, przechodzącego z rąk pruskich do austriackich, z kolei obleganego i niszczonego przez sprzymierzeńców i nieprzyjaciół; pocieszał się polowaniem, marzył o prędkim powrocie do stolicy i przyjmował za dobre, co mu na pociechę przynoszono. Minister, częstokroć żółcią napojony tym, co z Saksonii dochodziło i co na miejscu znosić musiał, wypogadzał twarz idąc do króla, aby przed nim ukryć prawdziwy stan nieszczęśliwych dwóch państw, którymi rządził. Wypadki polityczne składały się tak, że trzeba było niemal cynizmu i bezczelności, aby z nich jakąkolwiek lepszej przyszłości wyciągnąć nadzieję.

Z dnia na dzień pogarszało się położenie starego Brühla, którego żelazny charakter i dziwna rachuba na jakieś niespodziane zmiany wytrwać tylko zdołały wśród tego chaosu klęsk i narzekań, spadających nań dokoła. Z Saksonii donoszono o głodzie i rozpaczy, jakie długa, siedmioletnia wywoływała wojna; w Rzeczypospolitej trzeba się było nieładem ratować od upadku. Umysły zdrowsze widziały w nim sprawę ministra i nienawiść ku niemu rosła z każdą godziną. Najzaślepieńsi jego zwolennicy nie mogli, nie śmieli stanąć w obronie.

Starosta warszawski, teraz już cześnik koronny, po śmierci Teodora Lubomirskiego, związany synostwem z interesami ojca, narzędziem będąc w jego rękach, posłuszny woli, poddany rozkazom, obracał się wśród nieprzyjaznych sobie ludzi z tą twarzą spokojną i obojętną, której wyrazu nic zmienić nie mogło. Ze stoicyzmem, pokrytym powierzchowną lekkomyślnością, wiódł życie, jakie mu zgotowały wypadki, nie skarżąc się, idąc w jarzmie konieczności posłuszny. Mało ludzi tego hartu i siły nad sobą miała epoka ówczesna, a młody cześnik winien był może w części przynajmniej tę moc, jaką posiadał, szczególnemu usposobieniu, które go obcym niemal czyniło wypadkom, choć go one na pozór najbliżej dotykały.

Alojzy Brühl żył zmuszony w tym świecie intryg i zabiegów o władzę, w istocie był on mu obojętnym i wcale go nie obchodził. Poeta i artysta duszą, czuł się sobą i najszczęśliwszym, gdy się mógł zamknąć w bibliotece, malować, słuchać lub wykonywać muzykę albo rozmawiać z uczonymi i artystami o tym, co dla niego stanowiło cel życia.

Natura wcale go nie stworzyła na syna i spadkobiercę ministra. Stary Brühl zaczynał to widzieć i bolał nad tym, chociaż na syna skarżyć się nie mógł. Na zawołanie ojcowskie jechał na pole walki, na dwory monarchów, posłował, ubiegał się o urzędy, dworował panom, ożenił się dla ojca, rzucał dlań najmilsze zajęcia. Możnaż więcej było wymagać? Lecz w tym wszystkim, mimo największej gorliwości ze strony syna, nie czuć było serca, nie widać było namiętności. Stary Brühl nie mógł mu nic zarzucić, a nie był nim zadowolony.

Sam przez się pan cześnik koronny nie czynił nigdy nic. Jak tylko zbywała chwila czasu, usuwał się do Młocin, a gdy w nich przyjmować nie potrzebował tych, których mu ojciec pozyskiwać kazał, otaczał się ludźmi, których stary lubił może, ale ich wcale nie cenił. Wszyscy oni nie żyli duszą w tych sferach wirów i prądów, wśród których minister nałogowo obracał się najswobodniej, czując się w swoim żywiole.

Pożycie z żoną zawsze było toż samo… pełne uprzejmości, dobroci, ale ani trochę nie czulsze, niż było pierwszych dni po weselu. Oboje nawykli nie zawadzać sobie wcale, spotykali się z twarzą pogodną, pytając o zdrowie, i rozchodzili się żegnając najceremonialniej do takiego samego jutra. Pani cześnikowa chodziła po ogrodzie, czytała pobożne książki, kaszlała coraz więcej, smutna była zawsze… ale się mieniła szczęśliwą. W istocie w granicach możliwości mogła się nią nazywać. Spokój i dostatek ją otaczał, nie krępowano jej woli, mogła marzyć… i iść tak pomału ku… jakiemuś końcowi… mglistemu, ku jakimś lepszym, spodziewanym światom…

Zrazu dosyć odosobniona i samotna, zyskała teraz kilka poufalszych znajomości. Dumont nie była potrzebna w Krystynopolu, Maria dała jej schronienie u siebie. Sołłohub ożenił się nareszcie ze swym bóstwem, które się czasem pokazywało w Młocinach i serdecznie przyjaźniło z kuzynką.

Dwie Marie, obie podobno niezbyt szczęśliwe, kochały się jak siostry, ale mimo miłości tej nigdy się nie wyspowiadały szczerze przed sobą Domyślały się serc swoich… a zrozumieć ich nie mogły… Sołłohubowa z ubóstwiającym ją mężem obchodziła się dosyć despotycznie, nie kryjąc przed nim, że ją nudzi. Wyższa umysłem i ukształceniem od niego, znosiła dobrego zresztą człowieka jako losu konieczność, ale przywiązać się do niego nie mogła; był dla niej zbyt dziecinnym, zbyt płochym, zbyt nieznaczącym.

Brühl tak samo nigdy nie potrafił małżonce natchnąć swych gustów i przelać myśli. Nie rozumiała Moliere’a… i szła czytać Naśladowanie; przy muzyce myślała o tym tylko, aby jej swym kaszlem nie przerywać… upodobania męża wydawały jej się płoche… a zarazem charakter jego i żartobliwość raziły ją chłodem, choć ten był tylko powierzchownym. Los za całą pociechę w tym życiu nudnym, jednostajnym, zimnym jak podbiegunowe miesiące mroku bez słońca dał jej twarz poczciwego Godziemby, który wyzdrowiawszy został przy dworze pana cześnika, a nawet był jego ulubieńcem.

Dumont, zastawszy go tutaj, nadzwyczaj była zdziwiona, przelękła; zdawało się jej, wedle francuskich obyczajów, że taki domownik był niebezpiecznym i kompromitującym. Wahała się długo zagadnąć o to swą wychowanicę. Była przekonana, że musieli zbliżyć się do siebie, i napełniało ją to obawą, aby zdradzona tajemnica pokoju domowego nie zakłóciła. Przekonała się wszakże pobywszy tu dłużej, iż cześnikowa, która z wielką nieśmiałością czasem się odważyła spojrzeć na Godziembę, nie mówiła do niego prawie nigdy, chyba zmuszona, i że pełen poszanowania dworzanin, choćby się był dał posiekać za swą panią, stał od niej tak daleko, był tak nieśmiałym… jak niegdyś. Stara Dumont nie mogła tego pojąć… Jednego razu wreszcie, gdy sam na sam były z sobą, ośmieliła się napomknąć po cichu cześnikowej, iż cieszy się tym mocno, że to dziecinne przywiązanie wygasło…

Maria podniosła ku niej oczy łzawe i rzuciła się na szyję.

— Moja kochana Dumont, mylisz się — rzekła, do ucha się pochylając — ja go kocham tak jak niegdyś, moje uczucia dla niego nie wygasło i nigdy zgasnąć nie może, ale mnie wiąże przysięga… ja nie należę do siebie… On to dobrze rozumie, iż pogardziłabym nim, gdyby się zbliżyć ośmielił… Wystarcza mi to, że go widzę…

Dumont tym heroizmem i energią młodej pani okazała się tak zdumiona, że w początku słowa nie umiała powiedzieć. Popatrzała na młodą, zrezygnowaną męczennicę dobrowolny i wielką dla niej litość uczuła… W owych czasach tak surowe pojęcie obowiązków żony było zupełnie wyjątkowym, przynajmniej w tych sferach, w których państwo cześnikostwo się obracali.

— Admiruję — odpowiedziała powoli Francuzka — admiruję cię doprawdy, ale… mam być szczerą?

— A! Moja Dumont!… ciebie mam jedną — rzekła ręce składając Maria.

— No, to powiem wszystko, nie będą nic w bawełnę obwijała. Twój mąż, człowiek bardzo szlachetny, miły, pełen talentów, jakoś nie ma zbyt czułego dla ciebie serca… Jestem pewna, że byłoby mu niemal… pociechą, gdybyś się trochę rozerwała… On sam, wiem to najpewniej także, gdzieś jakieś potajemne ma amory i nie jest tak skrupulatny… W tym wszystkim idzie tylko o to… — tu głos zniżyła — aby ludzie nie gadali, a Pan Bóg, Pan Bóg, wierz mi, jest pobłażającym na grzechy miłości…

Francuzka miała może pewne myśli stać się użyteczną i niezbędną, ale z tych ją zaraz wyprowadziła cześnikowa. Podniosła czoło spokojne i oczy trochę załzawione.

— A, moja Dumont — odezwała się — nie mów tego… Wolę dla samej siebie, aby Bóg mi nie miał nic do przebaczenia. Winnam to sobie… Wystarcza mi, że patrzę na niego, że wiem, iż ktoś mnie kocha mocno… Cóż chcesz? życie krótkie, przejdzie jak sen… poniosę moją miłość dziecinną do grobu…

Stara Francuzka z uwielbieniem zaczęła całować dawną uczennicę, nie miała wyrazów na pochwałę jej cnoty, lecz pomyślała sobie, że albo nie ma ku niej ufności, albo się tai… lub nie umie sobie dać rady… Nie poprzestała więc na tym i w duchu postanowiła sobie… uszczęśliwić te dwie istoty… przynajmniej o ile niewinnie i przyzwoicie da się to uczynić. Nie zaręczamy jednak, czy zupełnie w myśl miłosiernej niewiasty trafiliśmy… To pewna, iż nie mogła patrzeć obojętnie na smutne życie swej wychowanicy, mocno postanawiając je osładzać. Była to dla niemłodej osoby rola nader właściwa, dozwalająca przynajmniej odświeżyć sobie w pamięci niepowrotne dni i lat ubiegłych wrażenia.

Wchodziło w plan poczciwej przyjaciółki dośledzenie w kim się kochał pan cześnik? bo że się kochał, o tym nie wątpiła bynajmniej. Znane jej były nawyknienia i obyczaje dworu saskiego, jego tradycje, żywot i sprawy starego ministra… a może i coś więcej jeszcze. Z żywości temperamentu młodego Brühla wnosiła, iż z sercem niezajętym nie mógł pozostać. Znano jego dawną pasję do jakiejś Angielki, za którą biegał za granicę… szeptano o różnych miłostkach pobocznych…

Godziemba należał teraz do najpoufalszych sług pana Alojzego… Poznawszy w nim charakter szlachetny i wykształcenie nad stan, używał go chętnie jako sekretarza, dawał mu polecenia poufne, a zazdrość całego dworu była najlepszym dowodem, jakie u niego miał zaufanie. Najchętniej i prawie wyłącznie posługiwał się Godziemba. Zdawało się więc, że jeśli kto, to on musi być wtajemniczony w stosunki serdeczne hrabiego. Od przyjazdu swojego na dwór madame Dumont nie miała sposobności widzieć się nigdy sam na sam z panem Tadeuszem ani mu się nawet wytłumaczyć z tego kroku, do którego była w Krystynopolu zmuszona. Teraz nadchodziła pora zużytkowania przeszłości i zaplątania małej intryżki domowej, która wśród tej nudy, ciszy i braku zajęcia przyjemną mogła rozrywkę stanowić.

Obeznawszy się więc z domem i jego obyczajem, Dumont czatowała na Godziembę, tymczasowo jednając go sobie nader przyjacielskimi uśmiechami i ruchami głowy przy spotkaniu. Pan Tadeusz grzecznie na to, ale z daleka odpowiadał nie zbliżając się więcej. Francuzka więc była zmuszona pewnego wieczoru zaprosić go do swojego pokoju. Postanowiła wyjść z tej bezczynności, która ją dręczyła. Godziemba, któremu szepnęła naznaczając godzinę, nie odpowiedział nic, skłonił się tylko.

O mroku czekała nań poczciwa Dumont z wielką niecierpliwością; młody człowiek się zjawił i spytał, co by mu miała do rozkazania?

— Sądziłam od dawna — rzekła Dumont — że mnie się waćpan spytasz, dlaczego tak sobie z nim postąpiłam nastraszywszy go w Krystynopolu… Widzę, żeś nie ciekawy, a ja przecie mu to wytłumaczyć musze, aby dlań nie było zagadką… Tu przystąpiła bliżej i rzekła cicho:

— Miano waćpana w podejrzeniu!! Rozumiesz mnie?

— O co? — zapytał Godziemba.

— A! O co! Domyśl się waćpan. Nie byłeś bez winy… a dosyć było najmniejszego… cienia tylko, abyś i waćpan zginął, i drugą osobę uczynił nieszczęśliwą.

Godziemba się zmieszał.

— Już się waćpan nie zapieraj — dodała Francuzka — ta druga osoba nie miała i nie ma dla mnie tajemnic… Ja wszystko wiedziałam i wiem.

— Ale ja nie wiem o niczym! — wybąknął Godziemba zmieszany.

Francuzka popatrzała mu w oczy.

— No, niechże sobie tak będzie — dodała — dosyć, że mnie waćpan rozumiesz a mogłabym coś jeszcze powiedzieć więcej, ale… ale kiedy nie chcesz mieć dla mnie ufności, dam spokój.

Tadeusz stał milczący i widocznie niepewien, jak się miał znaleźć.

Milczenie trwało czas jakie.

— Ja jeszcze mam jedną prośbę do pana — odezwała się Francuzka. — Jest ona wszakże takiego rodzaju, iż równie jak to, o czym mówiliśmy, zaufania wymaga… więc nie wiem…

— Jeśli mogę czym być użytecznym — przerwał Godziemba.

— Przepraszam waćpana, nie o mnie tu wcale chodzi, nie o mnie…

Przeszła się parę razy po pokoju i znowu przybliżyła się do młodego dworzanina, który stał ciągle nie opodal ode drzwi.

— Siadaj—no pan — rzekła — i bądźmy dobrymi przyjaciółmi, ja mu się też na coś przydać mogę…

Pomilczała chwilę i odezwała się nagle, pochylając ku niemu:

— To dziwny człowiek ten Brühl… dla żony zupełnie obojętny… ta kobieta opuszczona… wzbudza we mnie największą litość, boć lepszego losu warta! Takie serce! Powiedz mi waćpan, to nie może być, on się w jakiejś innej kochać musi!

Pytanie to wypadło tak nagle, a było tak poufne, iż Godziemba, który nie czul jeszcze wcale zbytniego zaufania dla Francuzki, zmilczał chwilę, namyślając się, co ma odpowiedzieć. Jawnym dlań było, że kochała Marię, że jej życzyła dobrze — to go za serce ujęło.

— To są tak drażliwe rzeczy — odezwał się w końcu — iż doprawdy… nie umiem o tym nic powiedzieć… Moje położenie nie dozwala mi tych tajemnic dostąpić.

— Przepraszam — zawołała Francuzka — jeśli kto, to waćpan, waćpan jeden znasz na wylot młodego Brühla, to wszyscy wiedzą.

— Ale mi się ze stanu serca nie zwierza — uśmiechnął się Godziemba.

— Tak, waćpan masz oczy i przenikliwość — uderzając go po ramieniu, poczęła Dumont — to nie może być, ażebyś się nie domyślał…

— A gdyby i tak było — rzekł powoli dworzanin — do czego się zda to wiedzieć?…

— Hm — szepnęła Dumont bardzo poufnie i cicho — a jeżeliby pewna osoba życzyła sobie…

Na pewnej osobie Francuzka mocny położyła nacisk. Godziemba się zarumienił.

— Możeż to być? — spytał żywo.

— Kiedy ja waćpanu powiadam! Wierz, nie wierz, jak chcesz…

Pan Tadeusz namyślał się długo.

— Wiesz pani — odezwał się wreszcie z jakąś energią nagle wydobytą z piersi — mam najwyższe uszanowanie dla obojga moich państwa…

— Spodziewam się jednak — żartobliwie wtrąciła Dumont — że dla jednej z tych dwóch osób masz waćpan coś więcej nad uszanowanie i pewne obowiązki…

Zmieszał się pan Tadeusz, lecz zaraz dodał:

— Dla pana cześnika mam wdzięczność za dobroć jego…

— Ale nudny waćpan jesteś — odezwała się Dumont klepiąc go po ręku. — Jemu to nie uwłacza, że ma serce… i że się kocha! Wątpię, żeby się pewna osoba bardzo gniewała za to, a wiedząc, że z jego strony… na przywiązanie rachować nie może… no… czułaby się spokojniejszą.

Spojrzała mu w oczy. Godziemba był chmurny, zamiast się rozradować, jak Francuzka przypuszczała.

— No, ale mówże waćpan… Pan Tadeusz oczy spuścił.

— Niech pani nie sądzi o nim, żeby on był płochy i łatwy do odgadnięcia i do zwierzenia… Trudno go zbadać.

— Ale przecież?

— Ja bym się ledwie śmiał domyślać.

— Kogo? czego? — Doprawdy — poczęła niecierpliwiąc się Dumont — trzeba mieć anielską, zimną krew… kogoż się domyślasz?

Godziemba nagle wstał z krzesła.

— Słowo daję, nic nie wiem…

Dumont się rozgniewała, lecz wstrzymała wybuch nieukontentowania.

— Więc mam odpowiedzieć pewnej osobie, że… waćpan nie wiesz nic i nie śmiesz się domyślać!

Ruszyła ramionami, wstając także z krzesła.

— Przyznam się — rzekła — że są osobliwsze na świecie charaktery, które odpychają tych, co im chcą wyświadczyć przysługę!… odpychają cisnące się szczęście! Któż to rozumie…

Walczyć z sobą zdawał się Godziemba.

— To darmo — szepnęła Francuzka — kiedy waćpan mi nie wierzysz… nie ma co dłużej mówić… Stosunek ze mną mógłby mu być przydatny, lecz siłą nie narzuca się dobrodziejstwa. A! Tak! To darmo! To darmo! — powtórzyła po razy kilka.

— Pani mnie zrozumieć nie chcesz — odezwał się pan Tadeusz — ja, oprócz domysłów, nie umiałbym nic więcej powiedzieć…

— Więc są domysły? są do nich powody?…

— Znalazłyby się — rzekł niechętnie Godziemba — zapewne… Pan cześnik… ma nadzwyczajne uwielbienie, choć się z nim dosyć ukrywa… dla palii Sołłohubowej…

— Nareszcie — zawołała Francuzka klaskając w ręce. — Ja się tego też domyślam, ale powiedz—że mi waćpan… jak się mu zdaje? mają bliższe stosunki?…

Tu zakaszlała i spojrzała znacząco.

— Innych nad te, na które wszyscy patrzymy, nie sądzę…

— Nie widują się z sobą potajemnie?

— Uchowaj Boże! — przerwał Godziemba.

— Nie pisują do siebie?

— Nie — zaprzeczył dworzanin — posyła jej książki.

— W nich mogą być listy… albo — albo miejsca znaczone… O! O! Książki, przez nie wiele powiedzieć można…

— O tym nie wiem…

— Bo waćpan nic nie chcesz wiedzieć… A mąż? zazdrosny?

— Nie dostrzegłem tego. Jest zresztą z takim dla żony uwielbieniem, że nie ośmieliłby się jej posądzać.

— Jakże ona dla Brühla?

— A! Bardzo przyjaźnie usposobiona…

— Przecież — badała zręczna Francuzka — waćpan powinien byś rozróżnić przyjaźń od innego uczucia…

— Nie śmiem wyrokować…

Po tej ostatniej odpowiedzi Dumont zdawała się tracić cierpliwość i nadzieję. Spojrzała zbliżywszy się do zegara na godzinę. Mrok już był w pokoju.

— Nie śmiem, nie śmiem! — powtórzyła — nieśmiałość, wiesz waćpan, jest w kobiecie wdziękiem i przymiotem, ale jest w mężczyźnie defektem… Potrzeba być śmiałym, kto chce na świecie być szczęśliwym…

— A zatem, dobranoc… a gdybyś waćpan miał co na sercu, potrzebował rady przyjacielskiej, pociechy, zwierzenia, proszę nie zapominać o mnie.

Godziemba się skłonił i skierował ku drzwiom.

— Tak! Tak, śmielszym być potrzeba! — powtórzyła odchodzącemu Dumont.

Drzwi się zamknęły.

— Na uczciwość! — rzekła sama do siebie — przy najlepszych chęciach, przy najszczęśliwszym położeniu co tu człowiek poradzi dwom istotom, które chcą się męczyć? Trudno im narzucić… A! — tu westchnęła myśląc, iż ona, gdyby się znajdowała w położeniu podobnym, inaczej by pewnie z niego korzystać umiała…

Namyśliwszy się, co z rozmowy miała udzielić wychowanicy, Dumont przeniosła się po chwili do salonu, w którym pani cześnikowa była sama. Męża jej nie było w domu, goście się rozjechali, na wieczór nikt się nie zaprosił i nie był zaproszony, miały go więc spędzić sam na sam.

Rozmowa zaczęła się od pogody. Francuzka jednak umiała ją sprowadzić na bliższe sercu sprawy. Cześnikowa dowiedziała się z przestrachem jakimś, że Dumont miała poufne spotkanie z Godziembą. Zlękła się tego, wzrok jej to wyrażał. Dumont zrozumiała i śmiać się poczęła.

— A przecież — szepnęła ostrożnie — ja wszystko, co poczynam, robię na mój własny rachunek. Wszak mnie ciekawą być wolno. Wzięłam go na spytki… Szło mi ciężko, nie łatwo co wydobyć z niego. Milczek i ostrożny. Przecie w końcu… dobadałam tajemnicy…

Schyliła się jej do ucha.

— Cześnik się kocha… a wiecie w kim? Nie ma nic niebezpieczniejszego nad kuzynki i przyjaciółki… Rzecz pewna, że ma słabość dla Sołłohubowej.

— A! To dla mnie nie nowina! — rozśmiała się smutnie Brühlowa — i ona mu się wypłaca wzajemnością! Wiem o tym dawno! Lecz jakżeby on jej nie kochał, kiedy ona go tak dobrze rozumie! Oni są prawdziwie stworzeni dla siebie! Nie dziwię się wcale. Maria ma wszystkie jego upodobania, jest tak miła…

Dumont słuchała z podziwieniem spokojnego głosu cześnikowej.

— Więc się tego domyślałaś?

— Byłam pewna — dodała Brühlowa — i zaręczyć mogę, że to przyjaźń, której się oboje wstydzić ani kryć z nią nie mają potrzeby…

Francuzka zaczęła się śmiać po Cichu, coraz głośniej potem, mocniej coraz i nic mogąc niby wstrzymać się od śmiechu, pochyliła się aż na kanapę. Uścisnęła potem wychowanicę.

— O! Moja ty droga, czysta i święta istoto! — zawołała — ty z siebie sądzisz o wszystkich… Nie chcę cię wyprowadzać z błędu… Miłość rzadko umie mieszkać w obłokach, poić się promieniami, karmić rosą i być czystym duchem… To nad ludzkie siły… Każda się zaczyna od najczystszych żądań… a kończy na najzuchwalszych… Ale niech będzie, jak chce, byłeś ty była spokojna…

— Ja wcale o męża nie jestem zazdrosna — dodała cześnikowa.

— Lecz gdyby, gdyby okazał się winnym.?

— Żal by mi go było bardzo, lecz… wina jego… nie spadałaby przecie na mnie…

— A! Zapewne! Przeciwnie — żywo wtrąciła Francuzka — mogłaby cię rozwiązać i uczynić swobodną.

— Mnie? — dodała zdumiona Maria z prostotą dziecięcia. — Moja przysięga i przyrzeczenie zawsze by mnie wiązały.

— Względem wiarołomcy?

— Tak sądzę — mówiła spokojnie Brühlowa — byłożby lepiej go naśladować?

Francuzka zamilkła, tym razem poważniejąc.

— Ale, mój Boże! — szepnęła smutnie Brühlowa — jak oni są nieostrożni, kiedy już na siebie oczy zwrócili… Ta Maria tak jest dziwna… Ja jej już mówiłam razy kilka, że… że się kompromituje. Odpowiedziała mi śmiejąc się, że jej to wszystko jedno… Ale Sołłohub biedny jest, zazdrosny… i mogą mieć przykrość.

Mówiła to tak spokojnie, jakby ją osobiście wcale ta sprawa nie obchodziła. Dumont nie mogła wyjść z podziwienia.

— Sołłohub zaślepiony — szepnęła.

— Tak, bo ją także bardzo kocha — wrzuciła cześnikowa — a ja kocham ją także… Ma w sobie coś tak miłego…

— Rywalka! — dodała dziwnie gwałtownie Francuzka. Cześnikowa podniosła oczy.

— A! Nigdym rywalką jej nie była — dokończyła — serca pana cześnika nie miałam… i nie roszczę praw do niego… — Ze spuszczonymi oczyma Brühlowa wzięła ze stołu robotę, rozciągnęła ją na kolanach, wpatrzyła się w nią i szycie swe ukazując Francuzce, zapytała:

— Powiedzże mi, moja Dumont, czy dno czarne, czy migdałowe będzie lepsze? Nie mogę się sama zdecydować. Sołłohubowa jest za czarnym. Ma wiele smaku… Mnie się ono wydaje za ostre… Ja lubię ciche barwy…

— A ja krzyczące! — ofuknęła trochę gniewna Dumont, spotykając tę niezrozumiałą dla siebie obojętność u cześnikowej. — Cela sera fade5 nie cierpię bezbarwnych rzeczy… Taką byłam całe życie.

Rzuciła ramionami.

— Teraz się ludzie rodzą bez krwi, bez namiętności, bez uczucia — i nudzą się też na świecie… Co warta egzystencja taka! Nie rozumiem prawdziwie, nie rozumiem!

To mówiąc dobyła z kieszeni talię kart i zaczęła kłaść pasjans na stoliku. Cześnikowa spojrzała na nią, zakaszlała cicho i zawlókłszy w igłę włóczkę migdałową, pilnie się wzięła do roboty.


III


Pochmurny był dzień jesienny i może wilgotne a chłodne powietrze gości od Młocin odstraszyło. Spokojnie więc i cicho było w pałacyku czestnikostwa. Brühl od rana zamknął się w bibliotece studiował Moliere’a — po raz może pięćdziesiąty odczytywał Tartuffe’a6. Kto by nań spojrzał, tak zatopionego, z twarzą spokojną i rozradowaną mistrzostwem pisarza, oddanego zupełnie rozważaniu dzieła sztuki i geniuszu, zgłębiającego warunki, w jakich charakter przedstawia poeta, aby go uwydatnić, nie domyśliłby się, że miał przed sobą syna wielkiego ministra, czynnie wmieszanego we wszystkie ówczesne kabały i intrygi, popychanego co chwila do grania w nich roli stanowczej. Myślą i duszą całą Brühl był w innym a lepszym świecie. Cisza, panująca dokoła, zaledwie przerywana powolnym chodem zegara, który posłuszny a bierny światu znaczył godziny, sam ich nie czytając i nie mierząc, dozwoliła zatopionemu w czytaniu usłyszeć turkot w brukowanym dziedzińcu. Wzdrygnął się z lekka. Książka wysunęła się z rąk, oczy podniósł zdając się wyrzucać losowi, że mu nasyłał natręta.

Chwilę tak siedział w oczekiwaniu przybycia, którego się lękał, łudząc nadzieją, że odwiedziny mogą nie być koniecznie do niego, gdy drzwi biblioteki uchyliły się i wszedł Sołłohub.

Ów szczęśliwy generałowicz jakoś smutnie i ponuro wyglądał. Zawsze to był ten sam żywy, piękny i nie sięgający ani uczuciem, ani myślami poza wrażenia dnia obecnego młodzieniec, jednak spoważniał i na twarzy jego widać było jakieś znużenie.

— A! Stokroć cię przepraszam, mój Alojzy — rzekł ode drzwi — wiem, że jestem ci natrętnym, że oderwę od najmilszego zajęcia! Wiem, że w duszy możesz mi nie być rad, ale musiałem dziś przyjechać do ciebie.

— Cóż znowu za ceremonie robisz ze starym towarzyszem; — zawołał Brühl wstając i podając mu obie ręce a tą uprzedzającą grzecznością, którą wybornie przejął od ojca. — Siadaj, mój drogi, nigdy mi nie możesz być ani natrętnym, ani zbytecznym, bo cię kocham.

Sołłohub począł zwolna rękawiczki zdejmować, kapelusz umieszczać, perukę poprawiać, mankietki pomięte wyciągać i prostować — łatwo było poznać, że przybył z czymś niemiłym do zgryzienia.

— Jakże ty się masz? — spytał.

Rozśmiał się Brühl.

— Wszakże wiesz — rzekł — że ja nigdy nie choruję, na to nie mam czasu.

— A! Ty! Ja tobie wszystkiego zazdrościć muszę — odezwał się przybyły, szukając krzesła i starając się je umieścić w sposób dogodny, co wyglądało tylko na zabicie czasu i roztargnienie. — Ty — mówił — jesteś we wszystkim szczęśliwy… nie tracisz humoru, nie bierzesz nic do serca, wieczna pogoda na twym czole, wieczny pokój w duszy.

Pan Alojzy spojrzał nic nie odpowiadając.

— Prawdziwie — ciągnął dalej Sołłohub — gdy takiemu jak ty filozofowi przyjdzie zamącić spokój, człowiek czuje to w sumieniu…

Brühl, posłyszawszy ostatnie wyrażenie, drgnął nieco.

— Jadłeś ty śniadanie? — przerwał. — Dziękuję ci, nie mam apetytu…

— Zrzućże od razu z serca, co na nim cięży, lżej ci będzie… Westchnął Sołłohub, poprawił się w krześle, wziął rozłożonego Moliere’a, spojrzał i położył go znowu na stoliku.

— No, powiem ci — począł — że wprost przyjechałem do ciebie, aby cię ostrzec… Jestem przyjacielem, życzę ci dobrze, nierad bym widzieć w przykrym położeniu.

— Cóż to jest? — obojętnie wtrącił cześnik.

— Na was, to jest na ojca twojego, burza się gotuje. Ciebie, ciebie niemal wszyscy kochamy; minister ma tysiącami nieprzyjaciół. Sejm się zbliża… umysły są okrutnie podrażnione… Familia… gotuje się do jakiegoś kroku szalonego, wiesz, że ja, będąc związany z Radziwiłłami, trzymam za dworem, z wami, Potockimi i hetmanem… Lecz walka się nie rozpoczęła jeszcze… bywam wszędzie, słyszę wszystko, uszu moich dochodzą mimowolnie wszystkie uliczne wieści… Co wy myślicie? Czy wiecie, co wam, a najbardziej co tobie grozi?

— Cóż mi zagrażać może — chłodno zapytał siadając cześnik — na przykład?

— Familia wywoła skandal na sejmie… Jesteś wybrany posłem z ziemi warszawskiej — mówił po cichu Sołłohub. — Między nami mówiąc, wasze polskie szlachectwo jest fikcją… zadadzą ci najboleśniejszy raz — zaprzeczając mu.

— Kto? — spytał Brühl.

— Familia… Rozśmiał się cześnik.

— Ale, mój drogi Sołłohubie, któż ojcu i mnie to szlachectwo wyrobił, jeśli nie ta Familia? Któż ustąpił ze starostwa dla mnie? wojewoda ruski… Przed kim ja składałem przysięgę? przed ich szwagrem, wojewodą mazowieckim…

— Tak, wszystko to prawda — odparł generalowicz — ale w namiętnościach politycznych nie ma logiki. Oni was uszlachcili i oni zechcą pokazać, co ich potęga znaczy…

Zamyślił się Brühl i ziewnął.

— Wiesz co — rzekł — to są rzeczy tak nudne… assomantes7, a ja zwykłem tak w nich ślepo być posłusznym ojcu, że gdyby ci to wszystko jedno było mówić o czym innym?

— Zmiłuj się, tu idzie o twą skórę! — rozśmiał się przybyły.

— Sądzisz, że aż o skórę? — ze śmiechem zimnym odparł Brühl.

— No, dosłownie tego brać nie potrzeba może… — odezwał się Sołłohub — ale jeśli Familia szlachtę rozdrażni… ha! Któż wie!

— Policzymy się — wtrącił cześnik. — Wierzę mocno, że Familia ma za sobą znaczną część szlachty… nie przeczę jej sile, ale my też, Potoccy, Radziwiłłowie, hetman partia dworska, część posłów wielką mamy za sobą, a tu w Warszawie, pochlebiam sobie, że i ja znajdę trochę przyjaciół. Nim przyjdzie do stanowczych kroków, Familia rozliczy siły i nie porwie się.

— A ja ci mówię, że się rzuci i rzuci się na ciebie! — zawołał Sołłohub — ty będziesz kozłem ofiarnym, a ciebie mi żal…

Brühl uścisnął przyjaciela.

— Bóg ci zapłać — rzekł — przestrogę twą powtórzę ojcu, sam nie pocznę nic. Między nami, tak mnie to mało obchodzi… a tak mi to jest zarazem obrzydłe…

Nie dokończył.

Sołłohub, daleko goręcej snadź biorąc do serca sprawę Brühla niż on sam, wnet począł znowu:

— Według mnie ojciec twój zawinił… Przy ostatniej promocji… Familia chciała, aby jej kandydaci otrzymali nominacje… Prowadzili na krzesło wileńskie Ogińskiego8

— Wiem o tym — rzekł Brühl — lecz Familia wymagała nominacji, nie dając nam nic w zamian, nawet spokoju… Groziła królowi, groziła nam i groźbą złamać nas chciała. Ulec było to się uznać zwyciężonym, abdykować… Tego nie mogliśmy dopuścić.

— I doprowadziliście do wojny…

— Nie ja — westchnął Brühl — zrzekłbym się wszystkiego dla spokoju… Ja jestem tym ziarnem żyta niewinnym, które między dwoma kamieniami młyńskimi Czartoryskich i Potockich zgniecione być musi… To się zdaje mym przeznaczeniem.

— I nie tylko ja, ale wszyscy nad tym boleją — mówił generałowicz — nawet nieprzyjaciele ojca twojego. Książę Adam9 spotkał mnie wczoraj i może umyślnie użalał się zawczasu nad twym losem, upewniając mnie, iż się o to postara, aby ci włos nie spadł z głowy.

Zarumienił się cześnik i żywo odparł:

— Niech książę Adam będzie spokojny my sami starać się o to będziemy… Jak sądzisz — dodał po chwili — czy on sam myśli przeciw mnie wystąpić? To by było zabawne!

Rozśmiał się.

— O ile wiem, nie on, ale młody stolnik litewski10.

— Którego ojciec ode mnie odbierał przysięgę — zawołał Brühl ruszając ramionami. — Żal mi go, że będzie musiał grać tę rolę. C’est un galant homme11, wcale do tego rodzaju burd, jaka się w sejmie obiecuje, nie przeznaczony… równie jak ja, żeby być ich ofiarą…

— Kogóż wy postawicie ze strony waszej? — zapytał Sołłohub.

— Ty się mnie pytasz — odpowiedział Brühl — a ja musiałbym o to mojego ojca… Nic nie wiem, domyślam się tylko, iż na czele naszej partii stanie ten, którego nominacja na województwo wileńskie wszystkiej tej wojny bodaj jest przyczyną… najpotężniejszy z panów w Rzeczypospolitej… wasz kuzynek…

Sołłohub potrząsł głową.

— A! Jeśli książę Karol12 stanie na czele, możesz być pewnym, że się bez guza nie obejdzie… Ordynat nieświeski, słucki, kiecki, ołycki, żółkiewski, pan na Łachwie, Dryświatach.

Białej, Złoczowie i Kamieniu… a mój dostojny kuzynek… jeśli swą Litwę szaraczkową przyprowadzi z sobą na sejm, skończy się na szablach… On inaczej nie rozumie, panie kochanku, sprawy żadnej, tylko pięścią w oczy…

— Mamy za sobą i hetmana Branickiego — rzekł Brühl.

— Potęga wielka, ale siedemdziesiąt trzy lata… każą mu zdać i tę sprawę na Mokronowskiego.13

Tu uśmiechnął się Sołłohub.

Hetman Branicki lubi odgrywać rolę królika, gdy janczarowie warty w Białymstoku zaciągają, gdy u stołu toasty na cześć jego wznoszą przy huku moździerzy… lecz gdzie trzeba być czynnym, starowina, czy przy pani Izabeli, czy na sejmie wyręczy się Mokronowskim.

Po tym ucinku zamilkł Sołłohub, spuścił oczy, począł się długo przypatrywać końcom swych trzewików, westchnął parę razy i zdawało się, że skończył rozmowę.

Brühl chodził zadumany po bibliotece.

— A więc nadziei pokoju?

— Nie ma najmniejszej — dodał generałowicz. — Ojciec twój rozdał wszystkie urzędy, które mogły stanowić okup… i sam wypowiedział wojnę. Mianowanie Radziwiłła doprowadziło ich do rozpaczy.

Sołłohub jakiś czas jeszcze starał się niebezpieczeństwo grożące odmalować Brühlowi, który zaledwie go słuchał.

— Wiesz co — rzekł — ja zupełnie tu jestem neutralnym… Chcesz pomówić z ojcem, jedźmy do niego.

— Jedźmy — odparł Sołłohub. Konie zawsze były w gotowości. Cześnik zadzwonił.

— Niech powóz zachodzi.

Przyniesiono płaszcz, kapelusz i rękawiczki. W chwilę potem siedzieli w powozie milczący, a konie niosły ich do stolicy, którą widać było przed nimi.

Ministra o tej godzinie trzeba było szukać w pałacu saskim u króla.

Wysiedli przed nim, a młody Brühl spytawszy pazia, który się nastręczył, wprowadził za sobą Sołłohuba do gabinetu ojca, przytykającego do wielkiego salonu.

Drzwi były na pół uchylone… dochodziła z niego żywa, przerywana, rozmaitymi głosy prowadzona rozmowa. Z tonu Jej wnieść było łatwo, że umysły podrażnione i gniewne udział w niej brały… Niekiedy spokojny, łagodzący odzywał się łatwy do poznania głos ministra; przerywali mu ostrzejszymi tony na przemiany coraz inni interlokutorowie14… Odbywała się w sali narada, do której Sołłohub ani prawa, ani ochoty nie miał należeć.

Cześnik zajrzał przez uchylone drzwi i dał mu znak, ażeby usiadł. Ojciec już wiedział o nim — czekać na niego musieli. Dochodziły tu ich głosy wzburzone, wykrzykniki namiętne, które Brühl uśmierzać i łagodzić musiał… Wreszcie zaczęli się goście po jednemu wynosić i minister wolnym krokiem wszedł do gabinetu, w którym zapewne syna tylko zastać się spodziewaj. Twarz jego była posępna, piękne czoło sfałdowane, oczy spuszczone. Wychodząc z narady, snadź nie sądził, że tu obcego zastanie, nie starał się więc nadać fizjognomii wyrazu kłamliwego. Dopiero spostrzegłszy Sołłohuba, ocucił się jakby ze snu i uśmiechnął usiłując przybrać weselsze oblicze. Z nadzwyczajną uprzejmością powitał gościa.

— Kochany ojcze — odezwał się cześnik — Sołłohub, nasz dobry przyjaciel, przybył mnie ostrzec o zamachach i wojennych usposobieniach Familii. Ja, ponieważ się nie mieszam do tego, tylko o tyle, o ile każecie, przywiozłem go tu… Zdaje mi się, że generalowicz zbytecznie przez przyjaźń dla mnie się lęka.

Brühl stary wdzięcznie najprzód rękę przybyłego ścisnął.

— Nieskończenie mu jestem obowiązany za ten dowód jego przyjaźni — ale cóż to tam groźnego?

— Wasza Ekscelencja wiesz to zapewne równie jak ja… Zbiera się burza przy rugach15… chcą wystąpić przeciw szlachectwu pana cześnika…

Stary ramionami poruszył.

— Które oni sami nam doradzali i dali i które ja — j’a i eu la faiblesse de ne pas refuser16. Mogłem to samo zrobić inaczej i bez ich pomocy… ale stało się… Zapomniałem o jednej wielkiej maksymie, którą obu młodym panom polecam, jako najważniejszą w życiu: z przyjaciółmi zawsze należy tak postępować, jakby jutro wrogami stać się mieli. O tym nie pamiętałem, gdyśmy z Familią szli ręka w rękę i za to pokutuję… Grożą mi — dodał — grożą nam… ha! Zobaczymy!… sprezentujemy z obu stron siły nasze. Jeżeli wojewoda ruski z kanclerzem i młodą szlachtą Poniatowskimi więcej zaważy w Rzeczypospolitej niż Potocki wojewoda kijowski, niż Radziwiłł wileński i pan hetman, a w ostatku sługa pański (tu się skłonił), naówczas parlamentować będziemy… ja jakoś serca nie tracę.

Cześnik koronny popatrzał na ojca i widocznie się uspokoił. Minister zbliżył się do syna.

— Mój Alojzy — rzekł ciszej — matka twoja… trzeba, ażebyś był u matki… Mnie tu trzyma nasz biedny król… ja się wyrwać nie mogę… Chce koniecznie niedźwiedzia… a tam… twoja matka.

— Chora? — niespokojnie przerwał Alojzy.

— Jest bardzo źle, bardzo źle — żywo powtórzył minister — jedź do niej. Minąłeś się z posłańcem, którego posłałem po ciebie — ciągle się z tobą widzieć żądała.

Cześnik rękę wyciągnął do Sołłohuba, który, nie mówiąc już słowa, wstał także i począł się żegnać z ministrem.

Brühl zamyślony mruczał niewyraźnie:

— Jak ci się zdaje, Sołłohubie? czy wojewoda wileński przyśle mi niedźwiedzia dla króla?

I nie dosłyszawszy odpowiedni, dodał żywo:

— Familia poi i karmi szlachtę… ale książę kanclerz w Żywe oczy z niej szydzi… Szlachta to rozumie, nie będą jej mieli po sobie.

Wychodzili już, gdy w zabłoconych butach, z twarzą od deszczu i wiatru wysieczoną wszedł przybywający z Drezna z papierami Wolfersdorf. Minister się zwrócił ku niemu. Z drugich drzwi szambelan wzywał go do króla. Paź jeden oznajmował przybycie biskupa krakowskiego, drugi któregoś z kasztelanów. Brühl zasępioną twarz potarł dłonią i wydając rozkazy na wsze strony, wybiegł szybko z pokoju.

Cześnik śpieszył do matki.

Hrabina już od kilku tygodni była niemal dogorywająca — życie, z którym zwycięską walkę wiodła lat tyle… które się jej uśmiechało i dało, czego tylko zażądać mogła — oprócz szczęścia — opuszczało ją. Czuła się znużoną śmiertelnie i nie pragnęła już żyć…

Przed Brühlowskim pałacem nasłana grubo słoma w ulicy i dziedzińcu zapowiadała w nim chorą. Wszystko tu zdawało się już wymarłe… Służba stała milcząca, poruszając się cicho i ostrożnie. W wielkich salonach nie było żywej duszy. Cześnik ze smutkiem w sercu, z głową zwisłą, powoli kierował się ku sypialni, gdy przed nią spotkał siostrę, marszałkową Mniszchową, z chustką na oczach, zapłakaną i hamującą łkanie.

Spojrzeli tylko na siebie. Siostra ta i brat, z całego rodzeństwa najbliżsi sobie wiekiem, najbliżsi też byli sercami i darami umysłu. Kochali się jak dwie istoty, które się rozumieją i czują nie krwią, ale duchem pokrewne. Też same gusta i myśli, też same łączyły ich losy.

— Matka? — zapytał Brühl.

— Jest bardzo źle — szepnęła marszałkową — idź, ja nie mogę, bo przy niej płakać nie chcę, a łez wstrzymać mi już nie podobna… Od rana pyta się o ciebie i domaga.

Cześnik zasłonę, która drzwi okrywała, uchylił i wszedł do sypialni matki. Pokój był firankami przyciemniony. Woń jakichś leków złowrogich powietrze do oddychania ciężkim czyniła. Oczyma szukał syn chorej na łożu, lecz pawilon jego był odwinięty, na fotelu obok z głową na ręku wspartą siedziała hrabina…

Oczy miała wlepione w komin, na którym głownie dogorywały. Cała osłoniona chustami, z głową przykrytą, wydawała się jakimś widmem obwiniętym w całuny, spod których tylko biała, wychudła twarz i ręce suche wyglądały. Pomimo wieku i choroby oblicze hrabiny zachowało rysy piękności, której ani namiętności, ani ból, ani nieszczęście lat ostatnich zetrzeć nie zdołało.

Wspaniała była i majestatycznie piękna, a gorączka przedśmiertna, która raz ostatni zaogniła jej oczy, nadawała charakter groźny… coś wieszczego i już nieziemskiego.

Ujrzawszy syna wyciągnęła ręce.

— Przecież! Przychodzisz… mój drogi! Jakżem czekała na ciebie… bałam się umrzeć — choć — czas! A! Czas… alem chciała pożegnać, uścisnąć! Zobaczyć twarz twoją, biedne ty dziecko moje, aby jej obraz zanieść z sobą…

Brühl całował jej ręce.

— Przecież nie gorzej jest dzisiaj? — zapytał.

— A! Lepiej, lepiej! Bo się przybliża godzina wyswobodzenia… czuję, że życie uchodzi.

Spojrzała na syna i drżącą dłonią powiodła po jego twarzy zamyślona.

— Cóż ty? — mów.

Cześnik się uśmiechnął, o sobie nic powiedzieć nie umiał.

— Ofiary! — ciągnęła, jakby sama do siebie mówiąc, chora — wszystko ofiary… ja, wy… tak! Nie mogło być inaczej. Narzędzia i ofiary — wielkość opłaca się drogo… Smokowi temu rzucają na pastwę dziewice, dzieci, krwawe serca, aby mu o jedną paszczę więcej urosło…

Rozśmiała się smutnie.

— W końcu, gdy życie dogasa, jak się to wydaje okrutnym! Ale są przeznaczenia.

— Mniszchowa — rzekła cicho — ty, ja… jak mi cię żal, dziecko moje… — Pocałowała go w głowę. — Tyś nie był stworzony do tego ukropu, w który cię wtrącono — ani ja. Ale ja z wrzątkiem się oswoiłam, żyć z nim mogłam — a ty, biedaku?

— Ja także nie skarżę się — szepnął Alojzy.

— A tak! Skarżyć się nie trzeba, bo na skargi odpowiadają szyderstwem, cierpieć i śmiać się. Wszystko to śmieszne…

Zamilkła, a potem dodała:

— Wy może wrócicie do Drezna — pokłoń się staremu miastu naszemu, którego ja nie zobaczę… przyjdzie mi spocząć jeszcze ofiarą na obcej ziemi, na której nie ma spokoju… To kraj wrzawy i zajadłych walk… A! Jak mi cię żal.

Łzy potoczyły się z oczu, podparła się na dłoni, zadumała znowu. Wtem zasłonę uchylając weszła Mniszchowa po cichu. Matka poczuła ją raczej, niż posłyszała, zwróciła głowę — patrzała na dzieci, stojące przed sobą i strumienie łez nie ocierane toczyły się jej po twarzy. Widząc, że córka tamuje z trudnością płacz, zwróciła się do niej.

— Mnie płakać wolno — rzekła — bo żałuję was, co jeszcze dużo cierpieć macie — a wam się płakać nie godzi, że ja odchodzę: jam żyła i przeżyła samą siebie. Po co żyć? Wszystko znane powtarza się dokoła, ludzie nudzą, świat męczy, ciało dolega — pragnienia ustają… wyczerpane wszystko do dna. Gdyby mi dawano życie na powrót z warunkiem, bym je tak samo znowu jak wprzódy przeżyła, a nie chciałabym go za nic…

Mniszchowa klękła przy niej i ujmując ją za rękę, cicho szepnęła:

— Lekarz nakazał spokój, mówienie mamę porusza.

— Nic mi już nie pomoże i nie zaszkodzi — odpowiedziała po cichu, ale wnet, jakby posłuszna, zamilkła, oczy zwróciła na ogień, potem na dzieci i powtórzyła razy kilka:

— Ofiary! Ofiary! Wszystko ofiary.

Stąpanie dało się słyszeć z dala, głowa się podniosła, oczy skierowały na drzwi, widocznie poznała czy przeczuła nadchodzącego. W progu ostrożnie wsuwający się ukazał minister. Wchodził pomieszany, twarz ułożywszy obojętną do smutku. Zbliżył się do krzesła i stanął pochylając ku hrabinie.

— Jakże dziś — lepiej?

Uśmiechnęła się.

— Zupełnie dobrze! Widzisz… nie mogło nawet być lepiej. I ręką wskazała dzieciom, aby wyszły, a mężowi krzesło, które przed chwilą przesunęła była Mniszchowa. Posłuszne dzieci wyszły, minister widocznie zakłopotany usiadł.

Przez czas jakiś milczenie trwało, bo chora myśli się zbierać zdawała.

— Ofiary! Ofiary! — poczęła znowu, jakby sama do siebie. — Brühl! Kiedy tych ofiar będzie dosyć… i kiedy wielkością się nasycisz? Powiedz mi.

Minister milczał długo. Nie doczekawszy się odpowiedzi, chora mówiła dalej:

— Król — ja — dzieci — dwa kraje — tysiące ludzi — ofiary! Brühl! Czy się to kiedy skończy?… Syt jesteś…

— Masz trochę gorączki! — odezwał się grzecznie minister — a to mówienie…

— Ja? życie całe miałam gorączkę, która mnie spaliła.. Płoniemy na stosie dla ciebie… powiedz mi, jesteś szczęśliwy?

Poruszył się niecierpliwie na krześle Brühl i począł patrzeć w ogień, nie odpowiadając nic. Ręką jedną szarpał mankietki u drugiej.

— Doktor bardzo zalecał spokojność — odezwał się łagodnie — gdybym wiedział, że moje przybycie rozdrażni, byłbym się wstrzymał, lecz… sam będąc niespokojny, chciałem się przekonać o stanie jej zdrowia. Może nie w porę.

— Bardzo w porę… później byłoby już za późno — rzekła nieco zmienionym głosem hrabina i wyciągnęła rękę ku niemu, łagodnie mówiąc:

— Trzeba sobie przebaczyć, trzeba się pożegnać. Ja ciebie nie winie. Mam tylko prośbę jedną.

Minister żywo się pochylił ku chorej.

— Co tylko mogę — wyjąknął.

— Wszak ty możesz wszystko! A moja prośba za dziećmi… niech dosyć będzie tych ofiar! Mniszchowa… Alojzy… rzuceni w paszczę… ty sam i ty ofiarą jesteś. Wszak syt być możesz… spoczynku! — Pokoju! Ciszy! Dla nich.

Minister zawahał się widocznie z odpowiedzią.

— Ale wojna się kończy… pokój spodziewany… mam nadzieję, że powrócimy do Drezna, i ty, naówczas pomyślimy o wypoczynku.

— Ja? — rozśmiała się smutnie hrabina — ja? Powrócę do ziemi, z której wyszłam… ale nie do tej, na której poczęłam życie. Ja? O mnie zapomnijcie… Proszę za dziećmi… Alojzy… daj mu swobodę — on nie jest do tych walk stworzony.

Minister, który się zdawał namyślać, podniósł nieco głos.

— Nie ja winienem, ale losy i okoliczności… Ofiary? Cóż bez ofiar! Nie poszły one darmo przecie… My — podnieśliśmy się najwyżej… aż do tronu… twe dzieci postawiłem na szczeblach, z których sięgnąć mogą, gdzie zechcą. Otoczyłem was dostatkiem — poszanowaniem — blaskiem.

— A wszystko to ciężyło jak kajdany — przerwała hrabina — były to spróchniałe owoce znad Martwego Morza17, popiół w nich. Zaklinam cię, daj dzieciom szukać szczęścia, gdzie zechcą… Słyszysz! Mnie dochodzą jęki, szlochania, które Wycisnąłeś ty. Saksonia płacze i przeklina, ten kraj się burzy… a ty?

Brühl wstał z krzesła nagle, jakby go co rzuciło.

— Ależ pani! — zawołał — ja jestem cierpliwy, dla chorych wyrozumiały, a jednak już mi trudno męczyć ją dłużej moją przytomnością i samemu dać się brać na te tortury. To są gorączkowe wizje, proszę się uspokoić.

Wyjął zegarek, spojrzał nań, chciał ująć ją za rękę, lecz hrabina znowu mu ją usunęła.

— Masz słuszność — odezwała się — dziś to słowa daremnie na wiatr rzucone — za późno! Ofiar z paszczy nie wydrę. Muszą być ofiary, nie ocaleje nikt, tak, ofiary! Aż do końca… do ostatniej.

Minister już był wyszedł po cichu, a usta jej powtarzały jeszcze ten wyraz, który myśl opanował. Było to ostatnie słowo jej życia. Z tym słowem zamknęły się tegoż wieczoru usta na wieki.

Zgon hrabiny był od dawna spodziewany, przed królem tylko tajono jej stan niebezpieczny, tak jak ukrywano przed nim większą cześć wypadków, mogących utrapienia, jakich doznawał, powiększyć jeszcze.

Wieczorem, gdy we wszystkie dzwony uderzono po kościołach, August się strwożył i wysłał szambelana, aby się dowiedział, kto zmarł.

Przyniesiono królowi nazwisko jakieś nieznane, spojrzał i nie odpowiedział nic. Spytał o Brühla. Ministra nie było, wezwano go właśnie do umierającej, królowi powiedziano, że jest na radzie. Niespokojny, kilka razy posyłał po niego.

Późnym wieczorem z posępną twarzą wszedł nareszcie minister. Jakkolwiek usiłował pokryć wrażenie, którego doznał, zdradzało go wzruszenie. Król poznawszy po nim. Że coś z sobą przynosi niepomyślnego, strwożony, zapytał natychmiast:

— Brühl! Mów mi prawdę, co się stało?

— Najjaśniejszy Panie — odparł po chwili namysłu minister — poniosłem najcięższą w życiu stratę. Hrabina Brühl nie żyje.

August zakrył oczy dłońmi i wnet wstał, aby się rzucić ukochanemu słudze na piersi. Łez miał pełne powieki, drżał i płakał, ale nie rzekł słowa.

W milczeniu przeszła chwila. Król usiadł wsparty na ręku.

— Nieszczęśliwi my jesteśmy! — szepnął. — Tu nikt długo nie wytrzyma, tu wszyscy umierają. Brühl, zostaw mnie samego.

Ucałowawszy rękę pańską, cofnął się minister na palcach. Kazano przywołać kapelana.

Wieść o stracie, jaką poniósł Brühl, rozeszła się tegoż wieczoru po Warszawie; lecz umysły wzburzone przeciw niemu nie dały się powstrzymać od dalszego działania.

Partia, która starała się pomścić na Brühlu, widziała w tym tylko prawie szczęśliwe zrządzenie losu, odejmującego siły przeciwnikowi. Pomylono się jednak; był on z tych ludzi, których serce może się poruszyć na chwilę, lecz rachuba włada nimi, nałóg zwraca na dawne tory. Ciało spoczywało jeszcze w dolnej sali pałacowej, wybitej suknem czarnym, jaśniejącej tysiącem świateł, zapełnionej duchowieństwem, gdy Brühl zwoływał już radę swoją i szykował przyjaciół do boju. Z mocą ducha, która mogła się nazwać obojętnością zarazem, rozporządzał wspaniałym pogrzebem i wysyłał zauszników swych do śledzenia ruchów Familii. Nie było czasu do stracenia. Obóz przeciwny ściągał masami szlachtę dla poparcia tłumem i wrzawą skandalu, jaki miano na sejmie wywołać. Brühl i Potoccy słali też gońców na wsze strony za przyjaciółmi swymi powołując ich, aby przybywali za wcześnie.

Familia, która się gotowała wystąpić jawnie przeciw Brühlom, zachowywała jednak pewne względy dla dawnych z nimi stosunków. Spotykano się z pozorną grzecznością, mówiono mało, patrzano sobie bystro w oczy. Na pogrzeb hrabiny nieprzyjaciele stawili się, aby okazać, że grubiańsko chybiać nie chcą i zachowują pewną litość nad tym, którego samo niebo ścigać się zdawało. W orszaku ścierali się i stali obok siebie ci, którzy za dni kilka mieli wystąpić z zajadłością do boju… Ale daleko liczniej i wspanialej występowały rody sprzymierzone, Potockich, Radziwiłłów i szlachty, zostającej pod rozkazami dwóch królików Rusi i Litwy. Wojewoda wileński sam jeszcze nie przybył do Warszawy, ale ogromny orszak już go wyprzedził.

Na pogrzebie więc tym mogli się niemal policzyć zapaśnicy i za trumną szli z myślą, kto kogo pokona i upokorzy. Brühl postępował za nią blady, na pozór spokojny, jak gdyby boleśnie i głęboko, czuł stratę, chociaż schodząca do grobu ofiara od nowych go powstrzymać nie mogła.


IV


Sejm się zbliżał, stolica napełniała; położenie Rzeczypospolitej wymagało, aby doszedł do skutku, lecz po tylu zerwanych, gdy w obyczaj weszło, aby fantazja jednego hamowała kraj cały — trudno się było spodziewać dziś pomyślnego wypadku wśród umysłów więcej niż kiedy poruszonych, gdy dwa obozy stały przeciwko sobie, zwoławszy całe zastępy najwytrawniejszych, najprzebieglejszych warchołów. W miarę jak posłowie się zjeżdżali, ruch też się powiększał i agitatorowie zaczynali być czynni. Obie strony miały tych niepozornych, wszędzie się wciskających, nie noszących jawnej barwy ludzi, którzy bywali wszędzie i umieli przyciągać łatwowiernych, łudzić lub przestraszać.

Znowu tedy w gospodzie u Peszla było tłumno i pan podkomorzy Laskowski, należący jak jeszcze w XVII wieku ich zwano, do neutralistów, w dobrej wierze nakłaniający do zgody, napawał węgrzynem przyjaciół swych: pana Kostrzewę, Babińskiego i Ocieskiego. Ostatni, chociaż Brühlom winien był polepszenie losu za czasów, gdy oni z Familią byli w najlepszych stosunkach, teraz także jak pan Laskowski unikał czynnego mieszania się do spraw publicznych, aby nikomu się nie narazić.

— Kadukże ich wie — szeptał po cichu — pójdę na lewo, prawa się na mnie zagniewa, pójdę na prawo, lewica mścić się będzie… a co najgorzej? kat to zrozumie. Wczoraj byli z sobą za panie bracie — dziś są na udry, jutro mogą się znowu ściskać, a na mnie się skrupi. Nie głupim.

Podkomorzy nic nie mówił.

— Familia się odgraża i sroży — szepnął Ocieski — ano, mnie się zdaje, że finalnie ręce sobie podadzą…

Laskowski głową kiwał.

— Ciekawym skarbnika, co on też powie — wycedził przez zęby — jest on zoilowatej natury18, zgryźliwy, ale widzi jasno — przyrzekł mi się tu… tylko co go nie widać.

Nie widać go w istocie było mimo przyrzeczenia, a tymczasem w izbach u Peszla jak na sejmiku wrzało i gardłowano aż strach.

Przy szkle spotykali się ludzie różnych przekonań, a szkło ma to do siebie, iż wydobywa z ludzi, co w nich leży na dnie. Więc nawet kto przyszedł z mocnym postanowieniem trzymania języka za zębami, za drugim kieliszkiem mruczał, za trzecim się rzucał, a po czwartym wybuchał. A byli tacy, co chętnie na wino zapraszali i płacili. Ci mówili najwięcej… poglądano na nich z ciekawością i obawą.

Gwar był w głównej salce taki, że jedni drugich nie słyszeli dobrze. Co chwila ktoś nowy wchodził i witano hucznie — a tuż gromadka pokrewna wciągała przybysza. Pakowano mu zaraz szkło do ręki, aby nie próżnował, a że obyczajem było nie pić darmo cudzego, jeśli się swojego nie postawiło — stawił tedy gość i przeciągała się rozmowa i cmokanie do późna.

Już mrok był padł i łojówki przy ścianach pozapalano w świecznikach ze zwierciadełkami, co niby miało światło powiększać, gdy skarbnik Zagłoba wszedł ostrożnie, od progu się rozpatrzył w ludziach, przesunął cicho do drugiej izby i Laskowskiego zobaczywszy, wpadł do niej, drzwi zatrzaskując za sobą.

Tu go wiwatem powitano.

— Na Boga, cóż tak późno! — zawołał Laskowski do wchodzącego.

Skarbnik czapkę zdjął, ramiona podniósł i przeszedł po izbie milczący, gładząc czuprynę, a nie mówiąc nic. Posępny był.

— Co ci jest?

— Ano… nic! Nic! Byłem na nieszporach. Dalipan modlić się trzeba o Ducha Świętego, bo człek nie wie, co z sobą począć… taki chaos!… Co to będzie? Co to będzie?…

Siadł wprost naprzeciw gotowej lampeczki, wziął ją w rękę, pod światło, spojrzał na wino i nadpił zadumany. Laskowski się przysunął.

— No, co wy na to mówicie? co?…

— Gdybymże wiedział, co powiedzieć! — westchnął skarbnik. — Moje konwikcje19 wiecie — tu się obrócił do podkomorzego — Niemców nie lubię… chociaż Brühlowie względem mnie i Potoccy bardzo się generose20 znaleźli… ani słowa… Któż tu dojdzie sprawy? Obie strony mówią: chcemy ładu… chcemy spokoju… a obie ład psują i pokój mącą…

— A mnie się zdaje — zawołał Laskowski — że nim do sejmu przyjdzie, oni zawrą pacta conventa21. O co idzie? Pewno nie o Rzeczpospolitą, ale o urzędy i starostwa… podzielą się nimi i kwita.

— Licha tam — odparł skarbnik — co było urzędów wakujących, król rozdał Potockim, Brühlom i Radziwiłłom. Familia się wścieka i gotuje awanturę.

— A co ona zrobi — wtrącił Ocieski. — Z czym? Jak?… Hermana Gryfa22 z sobą mają i księcia wojewodę wileńskiego; ten, mospanie, niedźwiedziami jeździ, a ludzkie życie mu za nic… Widzieliście, co za ciżba około pałacu Radziwiłłowskiego?… Książę w żałobie, dwór i przyjaciele włożyli żałobę, połowa Warszawy czarno… Familia się nie porwie, wie, czym to pachnie.

Skończył Ocieski, drudzy milczeli.

— Ja mówię, że oni się rozpatrzywszy pogodzą… — dodał Laskowski.

— A sejm? — zapytał Kostrzewa — czy dojdzie? Wszyscy zamilkli znowu.

— Tego nikt nie wyprorokuje — mruknął po długim przestanku Babiński — lada wywłoka, z pozwoleniem, wlezie na ławę, krzyknie „Hamuję activitatem” i izba in passivitate23 nic już zrobić nie może… póki jegomościa nie uproszą, nie rozsiekają lub jeśli drapnął, nie złapią…

Machnął ręką okrutnie ponad głową, z piersi mu buchnęło westchnienie, które jedną świecę zagasiło, i zamilkł. Wtem się drzwi otworzyły i przez nie ukazała się głowa nieznajomego mężczyzny, w czapeczce małej na głowie, z twarzą rumianą i oczyma błyszczącymi. Obejrzał on szybko siedzące u stołu towarzystwo i raźno jakoś wskoczył do izdebki. Był jeszcze dobrych lat i piękny człek, co się zowie, z okrągłym już brzuszkiem, ubrany wykwintnie, nade wszystko umiejący się obracać zręcznie, gibki, giętki, ruchawy i z pewną gracją poruszający się, razem oczyma, rękami, nogami i ustami nie próżnując. Znać w nim było człeka i do wypitej, i do wybitej, ale niepospolitego kalibru, tylko do lepszego należącego towarzystwa. Z oczu mu patrzało, że na dworze bywać musiał, i gwiazdy na piersiach go nie oślepiały. Z pewną wyższością i powagą stawił się wśród tego ściśnionego kółka, w którym oczyma kogoś szukał. Lecz łojowe świeczki, z których jedna właśnie była zgasła i Babiński ją dopiero zapalał na nowo, nie dozwalały dobrze rozpoznać fizjonomii. Wśród ogólnego milczenia na kilka się kroków zbliżywszy, ów nieznajomy gość, którego przyjęto milczeniem głuchym, dostrzegł pana skarbnika i zawołał:

— A ja pana skarbnika dobrodzieja szukam wszędzie… Nareszcie…

Stary się podniósł, jakby go dopiero zobaczył, choć go dobrze wprzód poznał, a siedział widać chcąc się zataić z sobą. — A! Pana stolnika dobrodzieja! — rzekł zmieszany — jak mi Bóg miły, nie poznałem… w tych ciemnościach…

Gdy to mówił, ów nazwany stolnikiem zbliżył się i szepnął:

— Proszę mnie szanownym przyjaciołom zaprezentować.

— JMPan Szymanowski, stolnik ciechanowski, a jak słyszę, i poseł…

— Tak jest… — potwierdził przybywający.

Z kolei wymieniono nazwiska. Stolnik wnet miejsce zajął na przysuniętym stołku i w ręce klasnął.

Znaczyło to, że chce traktować. Jakoż chłopak wbiegł.

— Pół tuzina butelek, a tego, co wiesz! — szepnął stolnik. Tymczasem Laskowski mu lampkę przysuwał.

— Przyjmuję — odezwał się — ale prawie tu będąc gospodarzem i domowym, obliguję, aby moje też wino wzgardzone nie było. Znajomości się nie robią na sucho…

Mówił prędko i z łatwością wielką, a miał ten dar sympatycznego wyrażania się i głos jakiś miły, że wszystkich za serce chwytał.

Uderzył po kolanie skarbnika.

— No cóż, czcigodny mój koligacie… co wy mówicie… jaki omen sejmowi dajecie?

Skarbnik ruszył ramionami, usta mu drgały tylko.

— Powiedziałbym wam, co myślę, ale… ni fallor24, nie podoba się… — rzekł.

— Czemu?

— Bo tego talentu, co waszmość, panie stolniku nie mam, aby pigułkę ozłocić… rżnę prosto z mostu… i zawsze komuś na łeb…

Stolnik się uśmiechnął i klapnął go po kolanie znowu.

— Ale skarbnik z nami trzymasz… — rzekł — inaczej nie może być… z królem, z dworem, a Brühlem i przyjaciółmi jego…

Skarbnik był już po drugiej lampeczce.

— Jak Bóg miły, rad bym trzymał z królem JMcią, dla koronowanej głowy respekt znam… ale… obie strony mają, racje słuszne… a biednemu szlachcicowi jak ja, po co ręce pakować między drzwi?… Wolę, do kaduka, z nikim nie trzymać…

Laskowski nie mógł już dłużej zmilczeć, lubił publicznie moralizować i trochę się z elokwencją popisać.

— Za pozwoleniem — rzekł — mnie się widzi, że kruk krukowi oka nie wykole i z wielkiej chmury będzie mały deszcz, i antagonizmy te skończą się kompromisem”, bo…

— Mylisz się acan dobrodziej — począł Szymanowaki — zgody nie może być, bo Familia zajadła, a już jej gąb szerokich i łakomych zatkać nie ma czym… Postawili za warunek, aby wojewodą wileńskim Ogińskiego król mianował… a stawili to tak nakazująco, jakby nie oni króla, ale JMć musiał ich słuchać… Tymczasem książę Radziwiłł prawo miał do tego krzesła z antenatów, z tradycji — i z tego że Litwą całą trzęsie… Zresztą szło o powagę majestatu… Więc województwo mu dane… i wojna wypowiedziana…

Infaustum!25 — westchnął Laskowski — lecz przyjaciele zagodzić powinni.

Stolnik Szymanowski głową pokiwał. — Pozwól się acan dobrodziej spytać, kto mu milszy; czy Familia, czy dwór?

Na to wręcz rzucone pytanie podkomorzy się stropił bardzo. Muchę najprzód z kieliszka wyrzucił i namyślał się, co mówić.

— Książę wojewoda ruski i książę kanclerz powagi są wielkie w Rzeczypospolitej, capacitates26, jakich mało, mężowie znakomici… a pewnie dobrze wszystkim życzący… światła i luminarze to nasi…

— Więc? — przerwał stolnik.

— Za pozwoleniem… — odparł Laskowski. — Król IMć ma swe prawa też, wenerujemy27 go; minister głowa wielka… w Europie wsławiony… zaszczycił szlachectwo polskie, przyznając się do niego… książę wileński potentat, magnat i animusz wspaniały… Hetmań pierwsza powaga nasza, mediator intra potestatem et libertatem28… Nie ujmuję nikomu… Jakże tu wybrać? i nie wyjdzież na moje, że najlepsza rzecz ich przywieść do zgody?…

— Przed kilku miesiącami było to może jeszcze możliwe… dziś, gdy wojska na placu stanęły — rzekł stolnik — gdy o mało sygnału nie dano do starcia… za późno!…

Laskowski wina się napił.

— Więc z kim trzymać będziecie? — naglił Szymanowski. Milczenie było jak mak siał… patrzano na siebie, gdy skarbnik mrugnął żartobliwie okiem.

— Wiecie acaństwo co… tu idzie de publico bono29, nie godzi się inaczej stanąć, tylko po tej stronie, która silniejsza, aby walka się prędzej skończyła.

— A sprawiedliwość?… — spytał Szymanowski.

— Sęk!… — odparł skarbnik. — Wiesz acindziej co? Gdy u ks. kanclerzego dobry obiad zjem, gdy się nasłucham, co tam prawią de republica reformanda30, gdy wyściskany przez Familię odchodzę z dobrze nadzianą kiszką… tak mi Panie dopomóż, dałbym się posiekać za Familię, pewien, że ich sprawa czysta i święta… At tandem31, gdy nazajutrz volens nolens32 wciągnięty nasłucham się u ks. Radziwiłła dykteryjek i ucinków przeciw Familii, gdy minister rękę mi poda i o zdrowie spyta, gdy który z Potockich zaszczyci mnie panem bratem… przekabacony wychodzę… i rad bym trzymać z nimi… ot, co jest!

Stolnik się rozśmiał, ale niewesoło.

— Smutna to rzecz rozterka domowa — dodał Laskowski.

— Zatem idzie o to, kto silniejszy, wedle systematu pana skarbnika, aby prędzej skończyć — wtrącił stolnik ciechanowski. — Jeśli to ma kwestię rozwiązywać, zatem daję słowo, żeśmy silniejsi, bo ja się nie taję, że z dworem trzymam. Król… jużciż choć niewiele może czynić, toć powaga, minister toć geniusz polityczny, dalej hetman siła niemała, ks. Radziwiłł ma za sobą tu w Warszawie pół tysiąca szabel szlacheckich, Potoccy drugie tyle postawią. Dii minores33 się nie liczą. Cóż Familia przeciwko temu postawić może?… Szlachta spojrzała po sobie.

Dictum acerbum34 — wyrwał się skarbnik — nie ma co mówić… argument potężny… szable… Na co tu już sprawiedliwość, kiedy one są?.. staną za logikę i za wszystko.

Stolnik się zmieszał.

— Skarbnik, widzę, coś od naszego obozu dezerterujesz?— rzekł.

— Uchowaj Boże — odezwał się zagadnięty — ale konkluzje wyciągam… i siłę szanuję… a w tej gmatwaninie prawdy chyba Pan Bóg dojdzie; ja… nie czuję się na siłach…

Jeszcze mówili, gdy drzwi jak wprzódy się uchyliły i głowa znowu ukazała się w nich, ale odmiennego rodzaju. Już z proporcji samej łysej czaszki sądząc, człek być musiał statury olbrzymiej. Przedłużone czoło w górę się piętrzyło i cała głowa spiczasto wyglądała; twarzy było nie pół łokcia, a ćwierć pewnie podbródków, bo ich ze trzy, fałdami przedzielonych, naliczyć się dawało. Nos w środku siedział jak monarcha na tronie, a pod nim wąsy wisiały szare, ogromne, długie aż do piersi. Osobliwe to oblicze stanęło przeciw tej kupce gwarzącej, oczy mu się przymrużyły… patrzał długo — i nagle mężczyzna opasły, o uszak obtarłszy łysinę, bo mu we drzwiach było ciasno, wtoczył się do pokoju, żartobliwym głosem mówiąc:

— Niechże będzie pochwalony… kochanego podkomorzego!… Jak się masz? kopę lat… braciszku! Gonię za tobą.

Obaj ręce szeroko rozstawiwszy poszli ku sobie, padli na piersi, objęli się potężnie, pocałowali raz, drugi, trzeci… i gość, odskoczywszy nieco, głosem tubalnym towarzystwu całemu zawołał:

— Czołem ichmościom dobrodziejom…

— Pan mostowniczy Żudra — odezwał się Laskowski. Wszyscy się mniej więcej pokłonili, stolnik ciechanowski prychnął i usta wydął. Zaczęło się wzajemne zapoznawanie. Usłyszawszy nazwisko Szymanowskiego, mostowniczy popatrzał i nieco sposępniał, bo dotąd miał twarz jak księżyc w pełni pogodną.

Szymanowski i Żudra zmierzyli się oczyma tak, iż w nich łacno antagonistów domyślić się było można. Pomimo to obok Laskowskiego zajął miejsce Żudra i nie stracił wcale rezonu. Tyle tylko, że ciągle na stolnika patrzał, a ten na niego.

Lampkę podano mostowniczemu. Wziął ją nie wymawiając się i odchrząknął, oczyma wodząc po przytomnych.

— Jam tu pana podkomorzego szukał — rzekł — stary druh… a gdy mi szczęście takie służyło, iż go w szacownym gronie ichmość panów a braci przydybałem, korzystam z sukcesu niespodziewanego… Książę kanclerz, który dawno zna i wysoko ceni pana podkomorzego naszego — bo któż by go nie szanował i nie kochał? — na chleb przyjacielski zaprasza go jutro; ja zaś, jako intimus35 tego domu i sługa księcia, przy tej sposobności wszystkich panów a braci jego imieniem suplikuję na obiadek…

Milczenie głuche odpowiedziało; po twarzach spojrzawszy, nic tym nie zmieszany mostowniczy wnet dodał:

— Chociażby też który z ichmościów i do antagonistów naszych należał, a różnych był opinii, nic to nie przeszkadza. Audiatur et altera pars36, warto się rozsłuchać… zawsze braćmi jesteśmy… Każdemu książę kanclerz rad, a mało kogo w Rzeczypospolitej nie zna…

Szymanowski siedział kręcąc się jak na szpilkach.

— Ja się ekskuzuję — rzekł — bom na jutro do hetmana proszony…

— Wielce mi żal, że go posiadać nie będziemy — odezwał się Żudra — alem ja tego szczęścia i spodziewać się nie śmiał… bo…

Tu się zaciął.

— Bo co? — podchwycił stolnik.

— Boby kanclerski chleb panu stolnikowi po niemieckim pierniczku nie smakował… U nas wszystko z prosta, po polsku i po szlachecku, u hetmana po wersalsku37, a u Brühlów po sasku…

Rozśmiał się, a stolnikowi lice zapałało.

— Pijesz waćpan do mnie, panie mostowniczy — zaperzony wyrwał się Szymanowski — alebym i ja mógł coś i odpowiedzieć…

— Ano! Posłucham — zawołał Żudra — byle udatnie…

— Przy królu i jego majestacie stoimy — rzekł Szymanowski — przy ładzie i porządku, w warcholstwo się nie bawimy.

— Przy królu!… — rozśmiał się Żudra — jakbyśmy my króla mieli innego nad Brühla… a kto mąci wodę, aby w niej ryby łapał, jeśli nie on i jego adherenci?38

Stolnik się z krzesła zerwał.

— Mości panie mostowniczy, ja nie ścierpię, aby tym, których szanuję, uwłaczano…

— Ja też — bijąc dłonią po rękojeści szabli, odparł Żudra — jeślim obraził, odpowiem za to…

— Na rany Pańskie! — krzyknął Laskowski hamując go — a toż co znowu!… Dosyć tego, jam tu gospodarz… nie dopuszczę waśni… Mości mostowniczy… jeśli mnie kochasz… panie stolniku! Czy się to godzi?…

Zmieszali się wszyscy — stolnik powoli usiadł, a skarbnik spokojnie wrzucił:

— Jeśli wolno rzec słowo, czego się acaństwo tak śpieszycie? Jeszcze się sejm nie rozpoczął… Będziecie mieli czasu dosyć i językami, i szablami dokazywać… My tu, ludzie spokojni, przyszliśmy się posilić…

— Ale mnie zadrasnął! — ofuknął stolnik.

Mostowniczy zmilczał, wstał z krzesła i począł się po izbie przechadzać, a do Szymanowskiego się zbliżywszy, potajemnie go za rękę chwycił i ścisnął. Wiedziano, co to znaczyć miało… To dopełniwszy, zwolna na stołek swój wrócił i śmiejąc się rzekł:

— No, co wy, panie podkomorzy, na tę zimę nam prorokujecie?

— Zawieruchy — wtrącił skarbnik.

— Zima będzie łagodna — odezwał się Laskowski, który, zaczepiony, nie łatwo dał sobie odebrać słowo, gdy szło o kalendarz. — Szrony się zapowiadają częste… gołoledź, śniegi obfite, ale nietrwałe… aura niestała… lękać się trzeba o zboża, aby nie wyprzały… wody też pod dostatkiem będzie. Lód, kto chce mieć, chwytać trzeba, bo go niewiele i na krótko stanie…

Gdy to mówił, stolnik Szymanowski dopił lampki, podał rękę skarbnikowi, z dala się innym pokłonił i wolnym krokiem wyszedł.

Ledwie za nim drzwi się zatrzasnęły, gdy Laskowski wpadł na mostowniczego.

— A czy się to godzi? przychodzisz nam tu, abyś struł dobrą wenę39 naszą…

— Stój! Nie zabijaj! — odparł śmiejąc się Żudra — nie winienem, gdy tych śmierdzących szołdrów napotykam, nie wytrzymuję… kipi we mnie krew… Albo ja go nie znam!… Ta to wisi przy Brühlach… a z tych Brühlów cała bieda… Gdyby nie oni, inaczej byśmy stali. Co im kraj nasz? Co im nawet ich własny?… To komedianci, co na kieszenie nasze polują…

— Oooo! — długo i przeciągle zawył skarbnik — ostro się acindziej wyrażasz… bardzo ostro… i niezbyt politycznie!

Spojrzał na podkomorzego.

— Hę… Laskowski, miły bracie, czy i teraz powiesz, że się oni pogodzą?…

Mostowniczy pięścią w stół uderzył.

— Nigdy w świecie!

Tandem, słówko — przerwał skarbnik — nie gniewaj się, panie mostowniczy, i mnie też na rękę nie wyzywaj za to, co powiem. Umiesz prawdę mówić, naucz się jej słuchać.

Mostowniczemu oczy zabłysły, lecz Laskowski dał mu znak, że nowej burdy nie ścierpi.

— Zadam wam proste pytanie. Któż to tych Brühlów szlachcicami polskimi uczynił, jeśli nie Familia? Kto się z nimi kumał, całował, nosił?… Kto ich tu wkorzenił?

— Ano, tak! — buchnął Żudra — nie zapieramy się. Sądziliśmy, że się dadzą poprowadzić do dobrego, zaczęli nas do złego ciągnąć… kwita z przyjaźni… Mówicie, żeśmy się kumali? Nie… Brühl nam małżeństwo proponował… na tym się zerwało, stąd złość, zemsta i wojna…

— Nowe rzeczy, nigdy o tym nie słyszałem… — bąknął skarbnik.

— Tak mi Boże dopomóż… prawda! — bijąc się w piersi dodał mostowniczy i wstał z krzesła. — Ale dosyć… Kto łaskaw jutro do książęcego stołu?… Sercem proszę… Trzymajcie, z kim chcecie, a zjeść z nami możecie… Mnie wielki cza9 w drogę… bo jeszcze mam siła ludzi pościągać…

Skłonił się patrząc na nich.

— Na kogo rachować mogę? Laskowski? no… i skarbnik… i panowie… chlebem się naszym nie udławicie.

Zawinął się i wyszedł. Milczenie jakiś czas panowało.

— Widzieliście, gdy sobie ręce ściskali? — szepnął Babiński — będą się bili?

Laskowskiemu było markotno. Zaczęli się wszyscy brać ku wyjściu, szukając czapek, lasek i szabli, a niektórzy i opończy. Tymczasem z pierwszej izby słyszeć się dał ogromny chór fałszywymi głosy nucony. Ktoś pieśń zaintonował satyryczną, wszyscy mu wtórowali, a po każdej strofie z niemiecka okrzykiwano:

Fifat! Fifat!

— Jeśli takie usposobienie wszędzie — odezwał się Laskowski cicho — radziłbym Sasom kapitulować.

Skarbnik mu na ucho szepnął:

— Bądź o nich spokojny… wykręcą się sianem… włos im z głowy nie spadnie… o naszych nie tak jestem pewien…

Wyszli razem w ulicę. Mimo nocy jeszcze tu dosyć było życia. Powozy z pochodniami, których światło nagle oblewało blaskiem domy i znikało, przesuwały się od zamku ku Saskiemu pałacowi. Bokami po kilku, wyszukując miejsc suchych, wracała szlachta na kwatery, przeprowadzana przez chłopów z latarniami w ręku, którzy drogę pokazywali. Przez okiennice pozamykane na dole przeciskało się gdzieniegdzie światło wąską szczeliną i lśniło w ulicznych kałużach. Szynczki na rogach pootwierane brzmiały niewyszukaną muzyką ze skrzypiec i basetli złożoną. Z dala tylko pomrukiwanie ostatniej dziwnie ponuro i kapryśnie słychać było. W oknach pałacu Saskiego rzęsiste światło jeszcze płonęło i służba się kręciła mnoga.

Wzajem się podpierając i ratując, wlekli się powoli podkomorzy ze skarbnikiem, gdy sznur podwód długi od Wisły się ukazał, któremu ludzie z drągami, w strojach niezwykłych towarzyszyli. Na wozach stały skrzynie jakieś, niby wielkie klatki, umajone gałęźmi. Nie mogli odgadnąć, co by to było, gdy kareta księcia Sołtyka z pochodniami nadjechała i na wozach ujrzeli ciągnione wołami niedźwiedzie, wilki i łosie.

— Hola! — zawołał Laskowski — a to skąd i po co?

— Dla króla JMci… z puszcz księcia wojewody wieleńskiego… — odezwał się głos towarzyszącego wozom.

— To zapłata za krzesło… — rzekł skarbnik — i tyle królewskiej pociechy, że niewinne maruchy40 strzelać będzie… tam gdzie ich od dawna nie bywało… Bodaj znowu mu takie łowy sprawiają jak ongi, że łosie, sarny i dziki z drzew padać będą musiały, aby je w lot bić było można!

Ruszył ramionami.

Wśród ciemnej nocy ten sznur wozów, z pośrodka których czasem ryknęło zwierzę dzikim głosem, przedstawiał widok osobliwy. Ludzie też stawali osłupiali, przysłuchując się, a konie powozowe wystraszone rwały się i rzucały, szczęściem nie mogąc unieść, bo w ulicach błoto ledwie się poruszać dozwalało.

Gdy podkomorzy Laskowski dostał się nareszcie na Podwale, gdzie miał najęte mieszkanie, a wierny sługa, ze snu zbudzony, drzwi mu do niepomiernie opalonej izby otworzył, znalazł na stole aż trzy karty zapraszające. Jedna była od księcia kanclerza, druga od pana hetmana, trzecia od jego ekscelencji pana ministra, który na zamku miał przyjmować.

Podkomorzy stanął w niepewności wielkiej, zamyślony nad nimi, której miał dać pierwszeństwo i gdzieby jego pojednawcze intencje najlepiej ocenione być mogły?… Wybór był drażliwy i niebezpieczny, bo miał o usposobieniach świadczyć. Znaczył on przychylenie się na jedną lub drugą stronę. Chcąc się trzymać neutralnie, a godzić zwaśnionych, pan podkomorzy zdjął pas, kontusz, żupan, buty, głowę pokrył chustą na noc, a jeszcze nie mógł się zdecydować, do kogo pójść, a kogo przeprosić.

— Człowiekowi spokojnemu — mówił do siebie — chyba w domu siedzieć i głowy z niego nie wychylać?… Kanclerza obrazić niebezpiecznie, hetmana lekceważyć nie godzi się, ministrowi chybić zemsta pewna…

Stuknął w palce.

Wypadł wreszcie nie tak z palców jak raczej z subtelnego rozumowania pan hetman Branicki.

— Jeśli tedy jest dom do pacyfikacji, to Gryfa… Ma za sobą Poniatowską… więc z Familią w bliskiej koligacji… trzyma z królem, więc i z Brühlami… Pójdę do hetmana… Nie może być, aby ten wojnę podsycał…

Tak się nieco uspokoił pan podkomorzy, środek pewny znalazłszy. Z panem hetmanem dawno był znajomym i w łaskach u niego, spodziewał się sposobności przemówienia doń, aby powagi swej zażył i pokój między panami chrześcijańskimi zaszczepił.

Pocieszając się tym i dla rozrywki konotatki kalendarzowe jeszcze do ręki wziąwszy, aby praeter propter41 wiedzieć, co się na niebie święcić może z przyszłą kwadrą, podkomorzy głęboko westchnął, do pacierza ukląkł przy łóżku i począł się modlić przy akompaniamencie chrapania swojego sługi, który, ledwie pana rozebrawszy, w alkierzu ległszy, przyjemnymi tony nosowymi ciszę nocną przerywał.


V


W Młocinach teraz chwili pokoju nie było, powozy jedne zajeżdżały, odchodziły drugie, cisnęli się przyjaciele, przynoszono rady, stary Brühl przysyłał rozkazy, a Dumont, nie mogąc dobrze pojąć, o co chodziło, niespokojna przybiegała do cześnikowej, badając ją o przyczynę tego nadzwyczajnego krzątania.

Cześnikowa o niczym nie wiedziała.

Moja Dumont — mówiła — to się mnie wcale nie tyczy… ja się męża nie pytam, a on mi też nie spowiada się z tego, co robi…

I byłaby Francuzka niezaspokojoną została, a zmuszona uciec do Godziemby, który by jej może niewiele rzecz objaśnił, gdyby jeden z powozów zachodzących przed ganek nie przywiózł pani Sołłohubowej.

Piękna Maria wpadła jak burza do salki, zarumieniona, z oczyma płonącymi, poruszona niezmiernie, zaniepokojona widocznie. Wbiegłszy żywym krokiem, wprost do cześnikowej się rzuciła ściskając ją i jakby zdziwiona, że ją zupełnie spokojną zastała nad tą nieśmiertelną robotą do kościoła, która się nigdy nie kończyła.

— Moja Maryniu! — zawołała — zlituj się, zlituj, mów, co u ciebie słychać? co się święci?… Ja drżę cała… Co mówią? jak sądzisz?…

Zdziwiona cześnikowa oczy podniosła, nie mogąc pojąć, o co chodziło.

— Ale o cóż ci idzie? — zapytała.

— Jak to! O co?… przecież o nic innego, tylko o twojego męża… W całym mieście mówią tylko o tym niepoczciwym spisku na niego!… A! Jestem zła! Jestem wzburzona! Całą Familię utłukłabym w moździerzu.

— Spisek na mojego męża! — zawołała cześnikowa — ale to nie może być?… Ja… pierwszy raz słyszę…

Sołłohubowa zdumiona zamilkła… spuściła oczy, zdała się niepewną, co mówić i co począć dalej.

— Cóż za spisek? — odezwała się Brühlowa zwolna. — Mnie się zdaje, że gdyby coś było serio, ja bym słyszeć musiała. Hrabia jest zupełnie spokojny i wesół… nic groźnego być nie może.

— To nic nie dowodzi, twój Brühl jest zawsze spokojny, z jego twarzy nigdy nic poznać nie można… Tymczasem jest spisek szkaradny… ohydny, niegodny…

— A! Ta nieszczęśliwa polityka! — dodała Sołłohubowa — nie cierpię jej…

Śliczna jej twarzyczka zarumieniła się, a oczy niespokojne poczęły biegać po salonie. Dumont przypatrywała się jej z nadzwyczajną ciekawością.

— Od ciebie, widzę, że się nic nie dowiem — dorzuciła przybyła pani — jest twój mąż w domu?

— Sądzę, że musi być — odpowiedziała Brühlowa, która powoli do swojej roboty wracała.

— O! I mnóstwo ma gości… — wtrąciła Dumont — szczególniej dziś zajazd wielki od rana…

Sołłohubowa klasnęła w białe rączki.

— Widzisz… u niego narady być muszą… W Warszawie wszystko wre. Dać się zwyciężyć Familii… a to by było największe nieszczęście… my musimy nie tylko się obronić… ale ich pokonać…

— Wystaw sobie — mówiła dalej, zwracając się do cześnikowej, która jedwab nawlekała — wystaw sobie… mają żal, urazę, chcą się pomścić na starym Brühlu… co za niegodny środek, aby wymierzyć cios na syna! Nieprawdaż, moja droga? to szkaradne, to obrzydliwe… Co cześnik winien…

— Lecz czyż co zagraża mężowi mojemu? — podnosząc oczy, nieco zaniepokojona, odezwała się Brühlowa.

— Zagraża mu skandal publiczny… chcą na sejmie zarzucić, że szlachcicem nie jest i posłem nie ma prawa być… Ponieważ z obu stron wysilenie wielkie, mąż mój powiada, że do walki w izbie i do krwi rozlewu przyjść może…

Brühlowa rzuciła robotę trochę przelękła.

— Możeż to być?

— Wszyscy ręczą… zewsząd groźby lecą…

To mówiąc pani Sołłohubowa łamała ręce, a nie mogąc z niepokoju usiedzieć na miejscu, zerwała się z krzesła i poczęła żywo przechadzać się po saloniku.

Naprzeciwko w pokojach cześnika żywsze spory i rozmowy się toczyły o tym samym przedmiocie, chociaż Brühl mały brał w nich udział, gdy Godziemba, który miał rozkaz oznajmowania, jak skoroby pani Sołłohubowa przybyła, i wiedział, jaką tym hrabiemu uczyni przyjemność, wbiegł szepnąć mu na ucho… o miłym gościu.

Brühl, który dość obojętnie słuchał narady, przeprosił przytomnych i wbiegł do salonu żony. Zaledwie go ujrzawszy, Sołłohubowa śpiesznie posunęła się ku niemu.

— Mój hrabio — zawołała — przyjeżdżam oburzona… wzruszona, dowiedzieć się o was…

Słyszeliście, co w mieście mówią?

Cześnik się uśmiechnął obojętnie dosyć.

— A wiem — rzekł — ale na to, na co nie ma ratunku, zwykłem czekać spokojnie. Napadnięci… cóż — bronić się będziemy? co wypadnie… przyjmę stoicznie.

— Przecież nic złego wypaść nie może, nie powinno? przecież i my jakąś siłę mamy? Familia całego kraju nie pożarła i nie przywłaszczyła sobie.

Spojrzała nań zaognionymi oczyma. Cześnik też patrzał na nią jak w tęczę, ale zdawało się, że blask jej oczu więcej go zajmował nad przedmiot rozmowy.

— Kochana kuzynko — odezwał się wreszcie — muszę ci to powiedzieć otwarcie! Uwolnij mnie od mówienia o tej nieszczęsnej, tak zwanej polityce, przynajmniej tam, gdzie ty z sobą przynosisz młodość, wdzięk, uśmiech i gdy człowiek rad by zapomnieć o tej poczwarze, która życie nasze pożera i krew wysysa.

Sołłohubowa ruszyła ramionami.

— Ale ja jak wy, mój cześniku, przeklinam zarówno nieszczęsne te swary, nie cierpię tych kabał — cóż, gdy dziś o was chodzi! Nie polityka mi w głowie, ale się lękam.

Tu się zarumieniła. Brühl ją wziął za rękę, ukłonił się grzecznie i rzekł z uśmiechem:

— Proszę się uspokoić… dziękuję wam serdecznie, ale — nie mówmy o tym… Wszystkie siwe głowy i poważni mężowie już się tym zajmują, co się mnie tyczy, ja w ich rękach jestem biernym narzędziem i zupełnie spokojnie na to patrzę. Mało mnie to obchodzi. To wszystko życie tylko psuje.

— Niestety, — odezwała się Sołłohubowa — lecz właśnie dlatego, że wy to sobie lekceważycie, oni na was wymierzają ciosy.

Brühl z lekceważeniem potrząsł głową.

— Mam powody — rzekł — sądzić, iż choć zawzięci, wielkiej mi krzywdy nie uczynią. Z księciem Adamem byłem zawsze dobrze.

— On też się nie podejmuje tej roli — odezwała się Sołłohubowa — ale stolnik litewski, którego oni tak samo pono jak minister was za narzędzie użyją i naprzód popchną.

— Ten osobiście nie był mi także nieprzyjaznym…

— Cóż to znaczy? w polityce i bracia się rzucają na siebie. Wszak hetman żonaty z Poniatowską., a z Familią nie trzyma.

Na twarzy Brühla odmalował się wyraźny wstręt do dalszej rozmowy. Westchnął.

— Szczególne to przeznaczenie, które właśnie tych stawi na scenie, co najmniej do niej ochoty mają i zdolności. Zdaje mi się, że stolnik także wolałby się zabawiać czym innym, lubi literaturę i sztukę, ma wiele talentów… a pchają go tam, gdzie ich wcale użyć nie będzie miał sposobności… Ainsi va le monde42.

Pani Sołłohubowa, uspokojona tym pozornym spokojem Brühla, nie odpowiedziała nic i usiadła przy jego żonie. Cześnik, poszeptawszy kilka słów, wskazał na drzwi prowadzące do jego salonu, gdzie nań czekano, i wyszedł prędko.

Tam gorącą toczono rozmowę.

Szło o obliczenie sił swoich… o strategię sejmową, o obrachowanie, jak przeciwnicy uderzą. Stary Brühl nie był tak spokojny, jakby mógł być, znakomite siły mając za sobą. Wiedział wprawdzie, że tak lub inaczej zwyciężyć musi, lecz skandalowi, który wywołać chciano, nie podobna było zapobiec. Nie szło tak dalece Brühlowi o ten pozór szlachectwa polskiego, które uzyskali za radą i za pomocą Familii — ale o wrażenie, jakie na szlachcie uczynić miało samo zadanie nieszlachectwa! Nie było cięższej obrazy dla obywatela ówczesnej Rzeczypospolitej szlacheckiej nad zaprzeczenie mu tego tytułu. Układano się więc z Familią, która, w ręku mając broń taką, stawiła warunki niemożliwe; chciała, aby dla niej rzeczy niewykonalne, na pół już dokonane inaczej, odwołano i zmieniono.

Na teraz już szło o województwo wileńskie dla Radziwiłła, przyrzeczone mu uroczyście, o którym kraj cały wiedział, lecz na które przywilej jeszcze podpisany i przypieczętowany nie był.

Radziwiłł tymczasem, którego dotąd panem miecznikiem zwano, właśnie do Warszawy przybył. Opowiadano w Młocinach, że więcej pięciuset szlachty przyprowadził z sobą, że między innymi wieziono za nim cztery niedźwiedzie litewskie do zaprzęgu nawykłe, które w małą karetkę zakładano… Nimi nowy wojewoda miał się popisywać w stolicy. Cuda też prawiono o charakterze, wesołości, bucie i bogactwach tego najbogatszego pana Rzeczypospolitej i o nadzwyczajnej odwadze jego fantazji.

Jeszcze Szymanowski o tym szeroko się rozwodził, gdy na dziedzińcu gwar posłyszano… Stolnik ciechanowski wyjrzał oknem i krzyknął:

— O wilku mowa, a wilk za płotem… Otóż i on!…

Rzucili się wszyscy do okna a Brühl naprzeciw, aby tego znakomitego powitać gościa. Zataczała się przed ganek kareta paradna, złocista, która żadnej z królewskich nie ustępowała, sześciu końmi tarantowatymi43 zaprzężona, u chomąt w tygrysie skóry przybranych, kapało złoto z uprzęży. Przodem jechało dwóch dworzan czarno ubranych, bo dwór był w żałobie. Za karetą postępowała druga i trzecia, wioząca towarzyszów i przyjaciół księcia. Za nimi konno kilkunastu z milicji zbrojnych i paradnie przystrojonych. Brühl stał w ganku, gdy z powozu wysiadł, podtrzymywany przez służbę dorodną, piękny mężczyzna w sile wieku, czarno też ubrany, ale nader wspaniale i smakownie. Na głowie kołpak miał z czarnych soboli, którego kita przypięta była doń czarnym, też ogromnej wielkości i blasku diamentem. Twarz była wyrazu dziwnego, pełna życia, powagi, choć nie bez ironii skrytej, oczy bystre, usta ruchawe i coraz nowy charakter obliczu nadające, na przemian surowy, obojętny, szyderski i żartobliwy.

Zobaczywszy Brühla, którego się raczej domyślił, niż poznał, Radziwiłł kołpak uniósł do góry.

— Mnie wielce miłościwemu panu a bratu submituje się wojewoda wileński.

Podał rękę, którą Brühl ścisnął kłaniając się i dziękując za uczyniony honor, po czym książę przedstawił Wołodkowicza, Rejtana44 i cały dwór z nim przybyły — a cześnik zaprosił do sali, gdzie już kobiety niezmiernie zaciekawione przybycia wojewody oczekiwały. Cześnikowa nawet roboty schowała. Mężczyźni, dotąd osobno naradzający się, przeszli do kobiet, aby się księciu przedstawić.

Radziwiłł raźnie i śmiało wszedł na pokoje, kobietom się skłonił, ichmościom przybyłym także, podano krzesło, usiadł. Rozpocząć rozmowę zdawało się rzeczą przy paniach nader trudną, boć o polityce przy pierwszym słowie mówić nie wypadało.

Cześnikowa, acz z nieśmiałością, spytała wojewody, czy po raz pierwszy był w stolicy?

— A! Nie — odrzekł Radziwiłł — jużem ją miał szczęście oglądać przed laty, ale ja mój Nieśwież wolę… — Obrócił się do Brühla. — A pan cześnik pewnie Drezno?

Brühl potrząsł głową.

— Wprawdzie tam się urodziłem, lecz przybrawszy sobie Rzeczpospolitą za matkę, tu się czuję jak w domu.

— Król JMć pono tęskni do puszcz swoich — odezwał się książę — ja mu trochę drobnej zwierzyny przysłałem… ale to tak jak na próbę Gdyby mnie zaszczycił swą bytnością w Nieświeżu… panie kochanku (po raz pierwszy mu się znane jego przysłowie wyrwało), dostawiłbym pod strzał — nosorożca.

Uśmiechnęli się niektórzy. Dla Radziwiłła nic nie było niepodobnego.

— Teraz — odezwał się — kopią u mnie właśnie maleńkie morze w Albie45, myślę sobie krokodylów parę sprowadzić na rozpłodek, abyśmy w tym upośledzeni nie byli…

Nic nikt nie odpowiadał, kobiety spoglądały po sobie.

— Waćpan, panie cześniku, bardzo tu przyjemnie mieszkasz w Młocinach… pod oknami Wisła płynie, mógłbym sobie flotę zbudować i z nią do Puław zawinąć, aby je zbombardować.

To już była przygrywka do Familii i spraw publicznych.

Brühl przerwał dowodząc, że kapryśna Wisła, która na wiosnę wylewa, w lecie czasem niemal bywa suchą.

Pani Sołłohubowa, której mąż, jako z Radziwiłłówny urodzony, księciu był znajomy dobrzej pokrewny, wyręczając gospodynię, milczącą i wylękłą, odezwała się słów kilka. Próbowała Dumont też wmieszać się do rozmowy, ale tej książę nie odpowiedział — jak później tłumaczył — nie będąc pewnym, czy szlachcianka. Rozmowa, widocznie utrudniona obecnością kobiet, szła jak po grudzie. Sołłohub przytomny podszepnął, że może by dla pomówienia poufnie na ustęp odejść wypadało. Chwycił się tego książę chętnie, damy mrucząc i kłaniając się pożegnał i wiedziony przez gospodarza, udał się z nim do biblioteki, gdyż salonik Brühla był za ciasny.

Cześnik, który książki lubił wielce i przesiadywał chętnie z nimi, tę swą ulubioną siedzibę bardzo sobie ładnie przystroił. W pięknych szafach z brązami stały dokoła księgi, a na szafach popiersia marmurowe filozofów i pisarzy. Kilka portretów Mengs’a46, kilka wdzięcznych pastelów przyozdabiało ściany, nade drzwiami były śliczne krajobrazy, wyobrażające okolice stolicy saskiej. W pośrodku stół i razem biuro przepyszne okryte było pamiątkami i mniejszymi dziełami sztuki.

Radziwiłł się obejrzał po salce i siadł w podanym krześle. Posłano już po wino, owoce, konfekty, aby zdrowie wojewody wypić, który w dosyć dobrym zaczynał być humorze.

— Pieścidełko ten pałacyk w Młocinach — rzekł do Brühla

— ale to takie małe, że go do kieszeni możnaby schować.

— Zwłaszcza do takiej jak WKs. Mości — odparł Brühl. Radziwiłł się uśmiechnął.

— Póki byłem miecznikiem — odezwał się — kieszeń miałem dostatnią; ale gdym z łaski J. K. Mości został wojewodą — okaże się ona za małą. Bo my, panie kochanku, w archiwach przywileje całej Litwy chowamy, a do kieszeni też musimy wszystką ubogą brać naszą dopuszczać.

Tandem — zagaił Sołłohub — mówmy, Mości książę, de publicis.

— A cóż o nich, panie kochanku, gadać? — zapytał Radziwiłł spokojnie. — Przyprowadziłem z sobą cztery niedźwiedzie i pięćset szlachty. No — niedźwiedzi do sejmu nie puszczą, ale moje szable, gdy się tam znajdą, zrobią porządek, panie kochanku — i kwita.

— Tylko że to — przerwał grzecznie Brühl — pod bokiem króla i w sejmie broni się użyć nie godzi.

— To warunkowa rzecz, panie kochanku — sapnął wojewoda — dopóki się do czupryny nie dobierają — wara; ale gdy mi kto palce zechce do fizjonomii zbliżyć, nie moja wina, że bronić się będę musiał.

Parsknęli Wołodkowicz i towarzysze księcia.

— Moim zdaniem — dodał wojewoda — moim zdaniem, panie kochanku, na nos sobie Familii siadać nie dopuszczę. Poszanują oni prawa, my ich nie zgwałcimy… zrobią burdę, odeprzemy ją, jak szlachcie przystało. Co to, panie kochanku, wojna na języki! Ja tego nie rozumiem; albo się całować… albo się rznąć i kwita…

Wszyscy milczeli, książę się obejrzał.

— Ja — dokończył — do rady nie na wiele się przydam, ale do roboty służę, panie kochanku. W taniec pójdę z ochotą.

To mówiąc rękę do Brühla wyciągnął. — Proszę acana dobrodzieja, panie hrabio, abyś na mnie rachował jak na Zawiszę47. My z Zawiszami jesteśmy w pokrewieństwie. Z kim dobrze, to choć w piekło, z kim źle i do nieba nie pójdziemy, panie kochanku, byśmy szli z kielichami do dam… Kto mnie kocha, ten mnie naśladować będzie! Respekt dla kobiet! Panie kochanku.

Ująwszy kielich w dłonie, książę, rękę z kołpakiem oparłszy na karabeli, z wielką powagą, majestatycznie, z twarzą wyjaśnioną i wesołą, wtoczył się do salonu, gdzie się go panie wcale nie spodziewały. Był w humorze przedziwnym jak rzadko. Cześnikowa, przelękniona, widząc, że ku niej cały ten tłum ciągnie, domyślając się grzeczności wstała. Wtem Radziwiłł do swoich się obrócił, jakby komenderował:

— Zdrowie dam, pani cześnikowej dobrodziejki, nie inaczej jak na kolanach.

I bardzo zręcznie ukląkł, kielich podnosząc do góry z fantazją wielką, potem do ust go przyłożył i duszkiem wychylił ukazując, że kropli nie zostawił. Zarumieniona Brühlowa dziękowała… okrzyk się dał słyszeć… Biednej Sołłohubowej rumieńce na twarz wytrysły. Cała ta scena dla osób, do spokoju nawykłych, nadto była huczną i niemal przykrą.

Szczęściem trwała niedługo, bo książę rękę gospodyni ucałowawszy, cofnął się razem ze swymi do biblioteki. Tu wnosić zaczęto inne toasty z kolei. Cześnik i nienawykły do nich, i nie pijący wina, w imię gościnności i dla przypodobania się sprzymierzeńców, pić jednak musiał. Książę coraz w lepszy humor wpadał i usta mu się rozwiązały.

— Ja odwiedziłem acindzieja, panie hrabio, w Młocinach — rzekł — a za to pretenduję, abyś mnie w moim Nieświeżu zaszczycił bytnością swoją. Lubisz muzykę, ja mam też kapelę i sam gram; lubisz, widzę, skryptury48 i książki, których ja niewielkim jestem amatorem, i to u mnie znajdziesz, a co lepsza, panie kochanku, serce otwarte i szczere, na które rachować możesz. Brühl dziękował.

— Tymczasem zaś panie cześniku, panie kochanku, z Familii sobie drwij, nic ona nam nie zrobi. Będziemy się razem trzymali i pana stolnika, owego Francuzka, eleganta o krótkich nóżkach, w kamysz49 zapędzimy.

Rozśmieli się wszyscy.

— Chybaby Bóg nie łaskaw! — dorzucił Sołłohub.

— A dlaczego nie ma być łaskaw? — rzekł książę. — Tamto, mospanie, panie kochanku, wszyscy ateusze nowomodni, a my — starzy Pańscy słudzy. Jeśli ma paść grom, chyba na tę Sodomę i Gomorę…

To mówiąc wstał książę i żegnać się zaczęto. Brühl dziękował i przeprowadzał. A że już kobiet nie chciano niepokoić, szli wprost do ganku, przed którym kareta stała w pogotowiu. Uścisnąwszy się raz jeszcze, wojewoda, na ręku dworzan wniesiony do powozu, siadł, za nim drudzy się poczepiali i cały orszak z tąż samą pompą wyciągnął na powrót z Młocin do Warszawy. Odetchnęły panie, gdy szum ustał i wojewoda odjechał wreszcie.

Inni też goście za nim poczęli się do miasta wynosić. Narada dłuższa była zbyteczna, gdy książę stanowczo przyrzekł w razie wywołania burdy taką pomoc skuteczną.

Sołłohub jeden, na pół domowym będąc, pozostał. Cześnik znużony rzucił się w krzesło w bibliotece, wsparł na ręku i zadumał.

— No, jak ci się nasz Radziwiłł podobał? — zapytał generałowicz.

— Zdaje mi się, że ani on mnie, ani ja jego nie zrozumiem dobrze nigdy — szepnął Brühl. — Niesposób, byś tego nie czuł i nie widział, że myśmy istoty dwóch różnych zupełnie światów, tak na przykład jak ptak i ryba. W swoim rodzaju jest on pewnie znakomitym tworem bożym… ale…

Tu ruszył ramionami.

— Ale to bo, szlachcicu polski — odezwał się Sołłohub — chociaż duszą i sercem nasz, nie stworzony jesteś do naszego życia. Myśmy z wieków jak salamandry50 do ognia przywykli i zimno nam bez niego, naszym żywiołem walka, ruch — niepokój…

— Tak — a ja pokoju pragnę! — dokończył Brühl — masz słuszność. Wy polityką się karmicie i ona wam idzie na zdrowie; ja jej nienawidzę. Wy się brzydzicie papierem, jako rzeczą martwą; dla mnie on jest ekstraktem życia, na którym się zbiera, co ono ma najlepszego. Tak, mój Jasiu! Niestety — przybrane dziecko wasze… na nic się wam nie przydam. Nie wart was jestem…

— Ale ba! — odparł w prostocie ducha generałowicz — tyś pewnie od nas więcej wart, ale do czego innego… Na sejmiku ja, simplex servus Dei51, ciebie przepiszę52, a na dowcip z tobą o lepszą nie pójdę.

— Dajmyż temu pokój — zawołał Brühl — i mówmy razem o czymś, co by tą kuchnią życia nie cuchnęło.

Sołłohub się do niego przysunął poufale.

— Właśnie ja miałem prośbę do ciebie, zupełnie osobistą. Cześnik się żywo poruszył i chwycił go za rękę.

— Mów — co? — służę ci… Generałowicz myślał trochę.

— Pamiętasz — rzekł — gdym zakochany jak… szaleniec… prosił cię o pomoc i swatostwo do mojej Maryni… Dobijałem się o jej rękę, mogę powiedzieć, w pocie czoła, nie szczędząc nic aż do ostatniego upokorzenia… Dobiłem się tego, czego pragnąłem…

Sołłohub zaciął się i dodał ciszej:

— Nie jestem szczęśliwy…

Spojrzeli sobie w oczy. Brühl był widocznie zmieszany.

— Przypomnijże sobie — odezwał się — co ja ci naówczas mówiłem, com radził i co ty mi odpowiadałeś na to… Kazałem ci się starać o jej serce — ty mi zaręczałeś, że je uwielbieniem i miłością pozyszczesz…

— Takem postępował, jak obiecywałem — ciągnął dalej Sołłohub — na kolanach przed nią, niewolnik, sługa, wielbiciel… Ale to serce kamienne… od ślubu na krok się nie posunąłem dalej. Jest dobrą, jest łagodną, ale ona mnie nie kocha…

Załamał ręce i począł biegać po bibliotece.

— Tak, ona mnie nie kocha… Próżno bym się łudził — rękę jej mam, serca nie… Powiedz mi, co począć!

— Na to w istocie żaden najlepszy przyjaciel nie pomoże i nie poradzi — mówił Brühl. — Mnie się jednak zdaje, że ci się przywiduje. Twojej gorącej miłości jej spokojna przyjaźń nie starczy… Wymagasz po niej jakichś zapałów, które nie są w jej charakterze… To po prostu dziwactwo…

Rozmowa, długimi przestankami przerywana, ciągnęła się dalej. Generałowicz chodził smutny, zaczynał coś mówić, wahał się i nie kończył Brühl, jakby go to niezmiernie nużyło, pot ocierał z czoła.

— Słuchaj, Brühl, szczerze ci powiem, ona ma do ciebie zaufanie, ona ci wierzy i lubi cię… Proszę cię, ty masz takt, na którym mnie zbywa, powiedz jej to, na co ja sam poskarżyć się przed nią nie umiem i nie mogę…

— Zmiłuj się, jakim prawem?

— Prawem przyjaciela… Jeżeli chcesz nawet… powiedz, że cię o to prosiłem. — Chwycił za ręce: — Uczyń to dla mnie.

Cześnik stał jak martwy, patrząc w okno, z boleścią jakąś na twarzy.

— Chodźmy do salonu — rzekł Sołłohub żywo — ja, z cześnikową rozmawiając, odprowadzę do oranżerii… zostawię was samych… Mów, mów z nią otwarcie…

Brühl nie odpowiedział nic, ale żywy zawsze generałowicz ujął go za rękę i opierającego się nieco gwałtem niemal pociągnął za sobą.

Dwie panie i ciekawa Dumont siedziały rozmawiając jeszcze o księciu Radziwille. Sołłohub natychmiast zagaił rozmowę z cześnikową, którą doskonale zająć umiał, i manewrował tak zręcznie, że ją potrafił razem z Dumont odprowadzić dla oglądania aparatów kościelnych, które robiła.

Chciała iść za nimi, choć nieco ociągając się, Sołłohubowa, ale mąż śmiejąc się prosił, aby gospodarza zabawiała. Zostali więc sam na sam, ona w krześle u okna, Brühl stojący w środku pokoju, zamyślony nad trudną misją swoją. Z politowaniem niejakim patrzała nań piękna pani.

— Jakże mam hrabiego zabawiać? czym?

— A, kochana kuzynko — odparł Brühl — jestem dziś doprawdy nie do zabawienia… — Potarł ręką czoło. — A właśnie Sołłohub dzień ten wybrał, aby mi dać najcięższe i najśmieszniejsze z poleceń.

— Do kogo?

— Do pani…

Sołłohubowa rzuciła się w krześle i poczęła patrzeć w okno.

— Czy mam spełnić tę misję?

— Naturalnie — odpowiedziała Maria — przynajmniej jakakolwiek ona jest, będzie mi osłodzona tym, że ją hrabiemu powierzył…

— Idzie o to, że… pani go nie kochasz…

— Bardzo dobrze o tym wiedział, gdym za niego szła, bo to słyszał z ust moich, że kochać go nie mogłam. Nie kryłam się z tym wcale…

Zarumieniła się i spuszczając oczy, mówiła dalej:

— Serce moje nie było wolne… Jestem dla męża powolną, łagodną, osładzam jemu i sobie ciężar tego życia wspólnego — czegoż może wymagać więcej?

— Tego jednego, niestety! Czego mu pani dać nie możesz! Sołłohubowa oczy smutnie podniosła.

— Powiedz mu to, panie hrabio, tak, nie mogę! Nie mogę! Miłości się nie nakazuje… wymodlić jej nie można, ona jest niezwyciężona. Przysięgłam mu wiarę, dochowam jej — to wszystko, co uczynić mogę…

— Ale on namiętnie w was rozkochany…

— A to mnie zabija i męczy — szybko dodała Maria — żal mi go… czynię sobie wyrzuty.

Cześnik się przeszedł po pokoju.

Sołłohubowa wstała i wyciągnęła dłoń ku niemu.

— Ciężkie jest życie — rzekła — ale są chwile, co za męczarnie płacą… Trzeba się poddać konieczności i wlec egzystencję tę do końca… Nieprawdaż? Pozostać sobą… i wierną sercu…

Brühl przyłożył do ust jej rękę, nie mówiąc nic.

— Nic już nie mam do powiedzenia więcej — rzekł po długim przestanku, gdy oczy jej o odpowiedź go pytały. — Spełniłem poselstwo… będę się starał go pocieszyć…

— A któż mnie pocieszy? — odezwała się nie czekając odpowiedzi i odchodząc do okna Sołłohubowa.

Oglądanie aparatów musiało się skończyć, cześnikowa wracała ze swym towarzyszem. Oczy Dumont zza progu już śledziły Brühla i Sołłohubowa i znalazły ich w bardzo podejrzanym oddaleniu i obojętności, którą Francuzka wzięła za niezręcznie udaną.

— To dobre — rzekła w duchu — dla Sołłohuba i cześnikowej, ale mnie oni nie oszukają… Niewinna para byłaby żywą prowadziła rozmowę, oni udają, że nawet ochoty zbliżyć się nie mają. A ten poczciwy Sołłohub, który im sam nastręcza sposobność rozmówienia się na osobności… Mężowie wszyscy są tacy — to darmo…

Po chwili generałowicz, niecierpliwy z kolei, Brühla wyprowadzał do bocznego pokoju.

— Mówiłeś z nią?

— Spełniłem, coś żądał… Uścisnął go:

— I cóż? i cóż?

— Mój Jasiu — począł Brühl — nie przynoszę ci innej pociechy nad tę, że — będzie się starała być jak najlepszą dla ciebie… ale któż sercu czułość nakazać może? Jest i będzie ci wierną, bo przysięgi dochować każe jej szacunek własny… Zresztą czas… któż wie?

— Tak, czas! Gdy oboje kochać nie będziemy mogli — zawołał Sołłohub — natenczas znośni sobie będziemy… Cóż robić! Ja już tego nie dożyję, mój Brühlu, mnie ta miłość zabije.

— Dla żony?

— Tak, miłość dla żony! Słychana to rzecz! — ironicznie mówił generałowicz. — Śmieszność! Bo któż widział kochać się we własnej żonie i umierać dlatego, że nie jest wzajemną! Temu nikt nie uwierzy. Zazdrosnym być, to co innego, to w naturze… ale kochać się i czuć, że to w końcu zabije!

— Unosisz się i pleciesz nie do rzeczy — niecierpliwie przerwał Brühl — ja ci powiem jedno. Kobiety lubią pokorę i rezygnację, bądź dla niej zawsze miłym, grzecznym, nie czyń wymówek… nie gryź jej nimi… przez litość wrodzoną i dobro skłoni się ku tobie…

Tu zatrzymał się nieco, jakby mu z ciężkością przychodziło dokończyć, co miał na myśli.

— Jedźcie razem… za granicę, odbądźcie podróż dłuższą, to was zbliży…

Sołłohub spojrzał badawczo na niego oczyma zdziwionymi.

— Ty mi to radzisz? ty?

— Dlaczego cię to zadziwia?… Sołłohub rzucił mu się na szyję.

— Ty jesteś szlachetny, poczciwy, zacny… więcej nie powiem nic…

— Ale, mój Brühlu, ja ją kocham, ja ją kocham tak, tak, że jej smutku i przykrości uczynić bym nie mógł. A wiem, że podróż ta… niechybnie przykrą by jej była…

— Skończmy na tym… Życie bywa niedługie, gdy je namiętność pożera i pali… Niech ona będzie szczęśliwa, a ja — sam winienem; nie mogę… odpokutuję za szaleństwo.

Na stole w bibliotece stały jeszcze kielichy i wino; Sołłohub nalał sobie największy i z oczyma załzawionymi, poruszony mocno, ściskając rękę Brühla, desperacko go wychylił.

— Za zdrowie wasze!

Kielichem stuknął, porwał za kapelusz nagła.

— Trzeba jechać do Warszawy, bądź zdrów… Uścisnął go i uciekł.


VI


Stary hetman Branicki, który się nie łatwo ruszał z Białegostoku, gdzie królewskim niemal żył dworem, a rezydencję tę, jak wiadomo, powszechnie dla jej wspaniałości Wersalem polskim zwano, nie byłby zapewne i na ten sejm ściągnął, gdyby się on burzliwszym nie zapowiadał od innych.

Siedemdziesiąttrzechletni starzec, choć wyglądał jeszcze świeżo, pańsko, a usiłował być młodszym daleko od swej metryki, niechętnie zjeżdżał do stolicy. Tu, bądź co bądź, majestat królewski i prymasowski zaćmiewał nieco powagą wysoką hetmana, którą Branicki cenił i umiał nosić dostojnie.

Gdy konieczność go zmuszała przenieść się na czas krótki do stolicy, dokonywało się to z takim przepychem i okazałością, aby i w Warszawie jawnie hetmana wielkość biła w oczy, odpowiadając wysokiemu jego stanowisku w Rzeczypospolitej Towarzyszyli więc dla zaciągania warty owi od złota przyodziani janczarowie hetmańscy, wybór chorągwi pancernych, wojskowy dwór liczny, kancelarie i sekretarze, dworzanie i cała czereda niezbędnych dla Branickiego rezydentów, w których wesołym towarzystwie nawykł spędzać długie u stołu godziny. Szły furgony z kuchniami i kucharzami francuskimi, jechali szatni, kamerdynerowie, pazie, dworacy, hajduki, pajuki i najrozmaitsza gawiedź, której sama liczba już dworowi blasku przyczyniała. Jak w Wersalu owym tak tu przyjęcia były etykietalne, monarchiczne niemal, stoły otwarte, a klienci domu i słudzy pana hetmana stawić się musieli i dosiadywać na rozkazy.

Jeszcze August III siedział na tronie znużony, a już następstwo po nim obudzało antagonizmy i jawne współubieganie. Nie tajni byli nikomu kandydaci, chociaż jawnie się nie oświadczali z zamiarami swoimi. Partie różne wskazywały ich zawczasu. Przyjaciele Familii nie wątpili, że się im uda z pomocą Rosji na tron wprowadzić jednego z jej członków, chociaż nikt naówczas nie odgadywał może właśnie tego, który tron miał posiąść. Na Rusi wszechwładztwo wojewody kijowskiego i bogactwa jego dozwalały mu marzyć także o koronie, choć się jeszcze do tego nie przyznawał. Na ostatek pan hetman, popierany przez Francję, sądził, iż samą dostojnością, jaką piastował, wyboru mógł być najbliższym i najpewniejszym. Mając pod dowództwem swym całą siłę zbrojną Rzeczypospolitej, mógł jej do pewnego stopnia użyć do poparcia swoich widoków. Ostatni z rodu, bezpotomny, myślał zapewne, że i to mu wstęp do tronu ułatwić może, uchylając obawy o dynastię i spadkowe. Było wielkie przyjęcie na pokojach. Obiad w szczuplejszym gronie i asamble wieczorem, na które kobiety były proszone. Z rana, co żyło dostojnieiszego, przybyło z czołobitnością. Hetman, jakby odmłodzony, ze świeżą i promieniejącą twarzą, z obliczem zawsze jeszcze pięknym, strojny wytwornie, otoczony adiutantami w świetnych mundurach, dworem swoim i domownikami, po kolei witał przybywających z różnych obozów, nie dając poznać, aby któremukolwiek z nich dawał pierwszeństwo. Wiedziano dobrze, iż nie szedł po prawa.

Pomimo swej powagi i wielkim, towarzyskim wykształceniem okrytej dumy, w panu hetmanie znać było dawnego francuskiego muszkietera53 i dworaka. Obyczaj francuski łączył się w nim z powierzchownością zupełnie polską, miłą i ujmującą. Hetman, jako wesoły biesiadnik, nie miał sobie równego, a obiady białostockie, przy których końcu zapomnieć było można, iż gospodarzem był pierwszy dygnitarz Rzeczypospolitej, słynęły z wykwintności zarówno, dobrego tonu i wesołości, jaka je ożywiała. Pod koniec zwykle pani hetmanowa odchodziła z kobietami, a mężczyźni zabawiali się rozmową o polityce, o Francji, w ostatku o pięknościach i awanturkach miłosnych, o których Branicki już teraz choćby pogawędzić lubił. Dawniej nieco Wersal słynął z takiego Parc aux cerfs54, jak Paryż, a dwór niewieści hetmana, niemniej liczny od męskiego, przezywano złośliwie jego serajem. Stary Gryf, którym młoda panna Izabela Poniatowska, mająca zapanować nad nim, owładnąć nie potrafiła, patrzał prawie obojętnie na nadskakującego jej generała Mokronowskiego, który był najlepszym pana i pani przyjacielem… Małżeństwo było w najpiękniejszej zgodzie, we Wzajemnym poszanowaniu, lecz hetman wolał weselsze twarzyczki, a pani Izabela nie życzyła sobie z nimi dzielić serca, którego wyrzec się wolała. Pożycie wielce etykietalne, pełne dowodów szacunku z obu stron, nie dziwiło i nie raziło nikogo, chociaż węzeł serdeczny dawno go już nie łączył.

Umysł hetmana, zarówno jak zdrowie, już pod ten czas ucierpiał wiele skutkiem wieku i życia, które sił wyczerpywało nad miarę. Sama młodość już je mocno nadszarpnęła. Stół i kobiety, których hetman długo się wyrzec nie umiał, przyprowadziły go do tego stanu zobojętnienia jakiegoś, z którego chyba gwałtowne wrażenie lub wypadek wywieść go potrafiły. Powszednich dni całą swą działalność zdawał na ulubionego Mokronowskiego, który był prawą ręką, przyjacielem, zastępcą, który za niego myślał, działał, decydował, a umiał tak dobrze wniknąć w myśli i usposobienia starego, że nigdy nie znalazł w nim sprzeciwieństwa ani oporu.

Branicki wdzięczny mu był za to, że go od wielu trosk i zachodów uwalniał, że go we wszystkim zastępował i wcielił się niejako w jego idee i pragnienia. Mokronowski kierował polityką hetmana, nim samym i jego postępowaniem, zawsze szczęśliwie i trafnie, tak że trudno było wyrzec, kto tu kim kierował i kto komu był posłuszny.

Polityczne pojęcia różniły Familię od hetmana, starano się go sobie zyskać. Branicki pozostawał na stronie i wciągnąć się nie dawał. Stosunki były przyzwoite na oko, zimne w istocie — podejrzewano się wzajemnie, ale odwiedzano często, starając się ze zbliżenia wyciągnąć tę korzyść, aby się zręcznie wybadać. Hetman zresztą nie stronił od nikogo, z nikim nie zrywał i z wysokości dostojeństwa na równi wszystkich przyjmował, Brühla i księcia kanclerza, Radziwiłła i Ogińskiego.

Dnia tego właśnie było wielkie przyjęcie na pokojach. Obiad w szczuplejszym gronie i asamble55 wieczorem, na które kobiety były proszone. Z rana, co żyło dostojniejszego, przybyło z czołobitnością. Hetman, jakby odmłodzony, ze świeżą i promieniejącą twarzą, z obliczem zawsze jeszcze pięknym, strojny wytwornie, otoczony adiutantami w świetnych mundurach, dworem swoim i domownikami, po kolei witał przybywających z różnych obozów, nie dając poznać, że któremukolwiek z nich dawał pierwszeństwo. Wiedziano dobrze, że nie szedł posłuszny w tropy Familii, że oświadczał się z respektem dla króla i ministra, lecz nie wypadało mu ignorować tych, którzy w przeciwnym chcieli iść kierunku.

Między odwiedzającymi jednym z pierwszych był wojewoda ruski książę August, który z wesołą twarzą wszedł na pokoje, z pańską postawą, a nieco szyderskim wyrazem. Na pierwszy rzut oka poznać w nim było można i potomka wielkiej rodziny i człowieka należącego wychowaniem do najpierwszego towarzystwa. Nie było uniżoności w jego przywitaniu ani uszanowania zbytniego, hetmana za równego sobie uważał i poznać mu to dawał. Powitał go nieco zimno, a chłodniej jeszcze Mokronowskiego, który nie oddalał się od starca, jakby mu zawsze w sukurs był przyjść gotów. Rzuciwszy okiem po przytomnych, z niechcenia zapytał: „Jak hetman odbył podróż w czas tak brzydki?” — niepotrzebnie lub złośliwie przypominając mu podeszły wiek jego.

Branicki umyślnie poznać nie dał, że go to obeszło, wyprostował się tylko i piękną, białą ręką powiódłszy po czole, odparł:

— Niestety, mości książę, wiek kazałby mi się już z Białegostoku nie ruszać, ale ja należę do tego starego plemienia, co do osiemdziesiątki na koniu harcowało, i powiem ci, że mój wiek mi nie cięży.

Jeszcze bym niejednego młodszego przesadził.

— Jak na hetmana przystało — dodał książę August — bo nie od czegóż nim jesteście…

— Co u was tu słychać w Warszawie? — spytał Branicki odprowadzając nieco na stronę.

— Nic tak dalece nowego: to, czego się było zawsze można spodziewać. Król przybity i sprawą kurlandzką56, i tą wojną, która mu jego kraje dziedziczne zagarnęła… a substytuci57 pana gospodarują u nas, wedle swego widzi mi się.

Zmilczał Branicki chwilkę.

— Jużciż nie bez woli i wiedzy króla — odezwał się obojętnie.

— Król… nie ma ani woli, ani wiedzy — odparł wojewoda. Obaj zamilkli znowu. Książę August głowę podniósł dumnie do góry i szepnął:

— Ha, ale jakoś to będzie… Hetman zimno dołożył:

— I ja tak sądzę… należałoby się tym, których opinie się różnią, zbliżyć, porozumieć… a kompromis mógłby przyjść do skutku…

— Czy pan hetman mówi to z natchnienia własnego, czy…?

— O! Własnego! Własnego! — pośpiesznie rzekł stary — ja stoję na boku i w niczyim imieniu mówić nie mam prawa, a na oku tylko dobro publiczne trzymam.

— Jak my wszyscy — rzekł wojewoda — extra58 intruzów, co się mieszają do spraw naszych, żadnego do tego nie mając prawa…

Branicki popatrzył na mówiącego.

— Ha — odezwał się — to wina tych, co intruzom s’il y en a59, szeroką wysłali drogę sami…

Wojewoda trochę się zżymnął.

— Jakże zdrowie hrabiny Izabeli? — zapytał z przyciskiem, zwracając rozmowę.

— Dziękuję, kwitnie jak róża — rzekł hetman — zobaczycie ją wieczorem, jeśli zechcecie…

— A jakże — odparł książę i rękawiczki nakładając dał znak, że chce pożegnać. Nie wstrzymywał go też pan hetman i odprowadziwszy ku progowi, zawrócił do swojego towarzystwa. Wchodzili witając inni, a twarz starego, gotowa zawsze do uśmiechu, witała ich wesoło. Mokronowski pomagał do nużącej tej rozmowy, w której każdemu coś powiedzieć było potrzeba, choć mówić nie było o czym. Powtarzały się też jedne niemal pytania i odpowiedzi. Zajechał książę wojewoda wileński z orszakiem, który tu wśród tego małego Wersalu dziko się nieco wydawał… Hetman był dlań niezmiernie grzeczny, ale zarazem bardzo zimny. Radziwiłł ze swą rubasznością umyślną raził tych wykwintnisiów nieco scudzoziemczałych. Głos jego, dykcja, śmiech rozlegający się szeroko, miny zawiesiste orszaku, pełnego buty i jakby wyzywającego, nie mogły się tu podobać, tym bardziej że książę Karol, ile się razy spotkał z przesadną elegancją mowy i postawy, zawsze jeszcze przesadniej bywał gburowatym. Można było być pewnym, że gdzie mu perfumy miały zapachnieć, tam on z sobą dziegieć przyniesie.

Za Radziwiłłem zjawili się Rzewuscy, Lubomirscy, Potoccy, i niezliczone tłumy szlachty różnych ziem, przybywające witać pana hetmana, który widocznie frekwencją tą wielką przyjemnie był połechtany. Nikt tu gorących spraw nie wyprowadzał na jaw — zaledwie przemówiono gdzieniegdzie o wyborach posłów, zdając sobie sprawę z ich wypadku. Nie wszędzie one poszły po myśli partii dworskiej. Familia umiała około nich chodzić pilnie i niemałą garść swoich wiodła, a tych, którymi pan Żudra miał kierować, pewna była, że dwa razy większą liczbę przekrzyczą…

Około południa skończyły się wreszcie przyjęcia — i hetman mógł spocząć przed obiadem nieco, tego dnia zaprosiwszy ledwo kilku poufałych. Obiad był jedną z ważnych chwil w domu pańskim, bo hetman jeść wykwintnie lubił i potrzebował być przy nim swobodnym. Weszła i pani hetmanowa, którą mąż z galanterią i czułością wielką powitał, sadzając na pierwszym miejscu; jedna z siostrzenic jej towarzyszyła. Kuchnia była francuska, a że pora dozwalała, zaczęto od ostryg przywiezionych pocztą, na które się wszyscy chciwie rzucili. Nie było tu tej profuzji60 jadła, jaka w innych domach polska kuchnię znamionowała, ale wykwint największy, i hetman z oprawnej w srebro tabliczki, którą przed sobą trzymał, oznajmował każde danie, tłumacząc szczególne jego zalety i własności… Hrabina, choć się nie zdawała do tego osobliwej przywiązywać wagi, jadła jednak ze smakiem, niekiedy piękne oczy, przymrużone nieco, zwracając nieznacznie na Mokronowskiego, który skinienie jej odgadywać się zdawał…

U stołu hetmana nie lano też wina jednego od początku do końca obiadu gościom: był pewny system w rozkładzie napoju i podawaniu go po różnych potrawach. Burgund był podstawą, szampańskie już naówczas wchodzące w użycie zabawą, a stary węgrzyn naprawą… W miarę jak obiad się rozwijał rozbudzając życie i hetman, i jego towarzystwo, rzuciwszy rozmowy poważne, zaczęli dowcipkować i bawić się miejski mi plotkami. Lecz dopóki pani hetmanowa z siostrzenicą była u stołu, miano niejaki wzgląd na damy, szeptano cicho i ostrożnie. Dopiero gdy mężczyźni zostali sami, a hetman z resztą kieliszków przeniósł się do gabinetu, gdzie żądającym fajki tureckie na długich podawano cybuchach, rozwiązały się usta.

Od dawna na dworze hetmana zostający, niegdyś także muszkieter francuski, dziś rezydent białostocki, faworyt hrabiego, siwy, ale rzeźwy i ruchawy, z twarzą mocno czerwoną kawaler de Rambonne, odznaczał się dowcipem. Była to chodząca kronika skandalów, wielki znawca kobiecych piękności, rozkoszniś, bel esprit61 i najmilszy w towarzystwie człowiek. Hetman po obiedzie bez niego obejść się nie mógł.

Właśnie coś mówiono o królu, a zarazem o jego poprzedniku Auguście Mocnym, ubolewając, że następca tak był przybitym, chorym i nieszczęśliwym.

— Wszystkiemu temu winno — rzekł Rambonne — iż go w kuratelę wzięli i kazali mu być takim niezmiernie cnotliwym… Po nieboszczyku ojcu wziął temperament gorący… i spalił się dochowując wiary nieboszczce królowej Józefinie.

Hetman się rozśmiał.

— Ale czy jesteś tego pewien? — zapytał. Spojrzano po sobie, uśmiechy po ustach pobiegły.

— Dajmy temu pokój — odezwał się hetman — są to tajemnice stanu…

— Któraż tu z pań obiecuje się czasu sejmu być piękności królową? — wtrącił Mokronowski.

Rambonne się zamyślił i głowę podniósł do sufitu.

Ma foi!62 — odezwał się — tyle w tej Polsce pięknych twarzy, że wybór trudny… Francja tylko i ten kraj mogą się pochlubić takim wieńcem kwiatów anielskich.

Zaczęto wymieniać młode panie… ktoś nareszcie wspomniał Sołłohubową.

— Prześliczna jest! — zawołał żywo hetman — widziałem ją, podobała mi się bardzo, ma niewysłowiony wdzięk w twarzy i oczy pełne dowcipu.

— Toteż — rzekł Rambonne — nie wyłączając męża, najliczniejsze ma grono adoratorów.

— Jak to nie wyłączając męża? — zapytał hetman.

— Ha! Bo to ten się w niej kocha, jakby się o nią starał jeszcze, a mówią, niestety, że — bez wzajemności.

Rozśmiało się kilku.

— Rambonne, żartujesz! — rzekł hetman — mów serio.

— Mówię najzupełniej serio… biedny Sołłohub szaleje dla żony… a ona…

— A ona?…

— A ona? — spytano ciekawie.

— Ona go traktuje jak nudnika… Bo też nie ma śmieszniejszej rzeczy w świecie niż zakochany mąż i kobieta, żeby śmieszną nie być, musi tę fantazję karcić.

— Ale może i ona ma jaką fantazyjkę? — spytał hetman.

— Może ją i ma! Nic nie wiem — począł Rambonne tajemniczo. — Mówią — powiadają — plotą — domyślają się, że młody Brühl…

— A! Nic dziwnego — rzekł Mokronowski — chłopak piękny i ma wszystkie przymioty, którymi się podobać można kobiecie, zacząwszy od powierzchowności bardzo miłej.

— Dodajcie, że mu przypodobywać się żona nie przeszkadza — rozśmiał się hetman.

— Tak — wtrącił Mokronowski — ta kaszle i ornaty szyje — najlepsza w świecie kobieta — ale dla Brühla…

— Wyszła z dobrej szkoły pani wojewodziny — szepnął hetman — to czysty pułkownik od dragonów…

— Lękam się tylko — dorzucił Rambonne — ażeby Brühl niebezpiecznego nie miał rywala…

— W kim?

— Nie wiem, czy mi się mówić godzi — uśmiechając się rzekł Rambonne.

— Wszystko się godzi… byle było zabawne — dodał hetman — mów śmiało, kochać się nie jest przecie grzechem śmiertelnym, chybaby kto się kochał w koczkodanie…

— Łatwo zgadnąć, kto tu wszystkie kobiety bałamuci i wzdycha do najpiękniejszych buziaczków — mówił Rambonne. — Pan stolnik litewski.

Hetman trochę się zmarszczył.

— Ale to smyk, niedoświadczony, gorączka, wietrznik… Tak jak on dziś jest… dla podżyłych niewiast sur le retour63, u których więcej temperamentu niż sentymentu, najlepiej się kwalifikuje… Lecz skądże wnioski?

— A! Bom na moje oczy patrzał, jak pan stolnik, zobaczywszy ją, nadzwyczaj był wzruszony i jakie na nim uczyniła wrażenie. Latał jak oparzony, żeby go zaprezentowano… nie odstąpił jej krokiem, choć dosyć go zimno przyjmowała.

— Ja Stasia znam — szepnął hetman cicho do bliższych siebie — słomiany to ogień… Gotów się kochać we wszystkich kobietach z kolei po kilka godzin… Trzpiot…

— Ale ładny i podobać się może… Branicki głową potrząsał.

— Tak, ma dowcipu dosyć, wychowanek pani Geoffrin64 i Williamsa65… nie przeczę… Jeśli się to uformuje, ustatkuje… Zdaje się, że mu jakieś sukcesa głowę zawróciły — sądzi się irresistible66 i rzuca czasem zuchwale. Bardzo to jeszcze niewytrawne i młode…

— A! — zawołał Rambonne kręcąc wąsika, który sam jeden jeszcze u niego wydawał się dosyć młodo — a ofiarowałbym się być niewytrawnym, byle mi kto młodość powrócił, panie hetmanie… Stolnik jest w samym rozkwicie młodości — i dlatego boję się bardzo o biednego Sołłohuba.

— A ja nic a nic — śmiejąc się rzekł hetman — bo pan Stanisław nie będzie miał wytrwałości nawet zakochany. Jutro go inna zbałamuci. Kocha się zawsze najmniej we trzech: jednej, która już go nudzi, drugiej, do której mu się głowa pali, i trzeciej, którą musi mieć w zapasie na wypadek.

Branicki ruszył ramionami, wszyscy się uśmiechali, Rambonne dworując przyklasnął.

— Coś już i ja o tym słyszałem — zamruczał Mokronowski — bo u nas tajemnica się nie uchowa, szczególniej tego rodzaju. Stolnik ma być tym śmiertelniej zakochany, że Sołłohubowa ani chce na niego patrzeć…

— Temu nie wierz — odparł Rambonne — kobieta może odepchnąć, ale żeby jej niemiło było, gdy hołdy odbiera… to przeciw naturze…

— Ta Potocka, widzisz — wtrącił hetman — to bo osobliwa kobieta… bardzo serio, dowcipna, rozumna i wcale niepłocha…

— A młody Brühl? — zapytał Rambonne.

— O! O! Gadania — przerwał jeden z towarzystwa.

Rozmowa zwróciła się natychmiast na daleko żywszą i więcej kolorową o tych paniach, o których tylko w towarzystwie męskim wspominać się godziło, i o ich najtajniejszych wdziękach i przymiotach. Hetman okazywał się niepospolitym znawcą i mimo siedmiu krzyżyków o tych boginiach odzywał się z wielkim zapałem. Tak czas zszedł do godziny assamblów i powozy już się przed pałac wtaczać zaczynały, gdy hetman, wywczasowany, orzeźwiony, rozweselony, wyszedł na pokoje.

Gospodyni, przepysznie strojna i przy świetle wyglądająca jeszcze bardzo świeżo i młodo, już otoczona była kółkiem pań przybyłych i mężczyzn po większej części we frakach i perukach. Co chwila otwierały się drzwi sali i nowa para lub pojedynczy gość wchodził pokłonić się pani hetmanowej, gospodarzowi, aby natychmiast wmieszać się w rosnący tłum i dobrać sobie stosowne towarzystwo. Formowały się grupy gwarzące swobodnie, ale pewne decorum67 zachowywano teraz, po swobodzie gabinetu odbijające dziwnie. Sam hetman zmienił humor i postawę: tam był wesołym towarzyszem, tu niósł na ramionach dygnitarstwo i czuć je dawał. Kawaler de Rambonne, przed chwilą tak poufały, stał w kątku tak pokornie; inni też starali się jak najmniej sobą miejsca zajmować.

Już grono pań dosyć było liczne i gwar a śmiech się z niego odzywał, gdy Sołłohub wprowadził żonę. Towarzystwo hetmana po świeżej o niej rozmowie ciekawo zwróciło oczy na tę piękność cale do innych nie podobną, nie starającą się zalotnością oczu ściągnąć, poważną i prawie smutną. Nadawało jej to urok szczególny, w owych czasach rzadki… i niepokojący. Zdawała się mówić adoratorom, że jej są najzupełniej obojętni… Wśród pań też nie starała się zająć stanowiska, co by ją uwydatniło; pokłoniwszy się gospodyni, skryła wśród starszych. Mężczyzn więcej daleko przybyło niż kobiet, wielu posłów chciało się pokazać na pokojach hetmana, aby zbadać jego usposobienia i odgadnąć instrukcję. Branicki jak z rana tak teraz unikał rozmowy o sprawach publicznych, z widoczną chęcią trzymania się neutralnie.

Salon był już pełen, gdy drzwi się raz jeszcze otworzyły i oczy wszystkich kobiet obróciły ciekawie na wchodzącego młodego, pięknego bardzo mężczyznę. Na pierwsze spojrzenie widać w nim było wychowanka obcych krajów, któremu szło o to wielce, aby nabyty polor w całym okazał blasku. Twarz regularnych rysów, biała, z oczyma ciemnymi, pełnymi ognia, po której wrażenia przesuwały się jak płomienie, co chwila ją mieniąc — uderzała rodzajem wdzięku zalotnego, właściwszego może niewieście niż mężczyźnie. Cała postać zręczna, gibka, wyłamana, ułożona z rozwagą i rachubą, wydawała w nim więcej rozmysłu niż uczucia, choć na pozór drgał cały, najmniejsze spojrzenie, słowo przyjmując z drażliwością sensytywy68. Strój paryski, najświeższej mody, mógł w młodzieży zazdrość obudzić. Cały charakter pieszczony był i domyślać się kazał albo maminego jedynaka lub najulubieńszego beniaminka rodziny, zepsutego uwielbieniami. Przy wnijściu widać było, iż starał się i miał nadzieję wielką uczynić sensację — był jej pewien. W istocie mężczyźni młodzi przyjęli go nadskakująco, a oczy kobiet ścigały, gdy szedł do hetmana. Branicki powitał go dość obojętnie i niemal dumniej niż innych.

Był to Stanisław Poniatowski, stolnik litewski, szwagier hetmana, a brat ulubiony gospodyni domu.

Branicki, zaledwie się z nim przywitawszy, zaczął do kogo innego mówić i stolnik zmuszony był po krótkiej chwili oczekiwania udać się do siostry, która tym uprzejmiej przyjmując go zatrzymała przy sobie. Poniatowski, mówiąc z siostrą, miał czas niezmiernie wdzięcznie pozować czując na sobie oczy kobiece. Był tu w swoim żywiole… wiedział, że jest admirowanym… i rozpromieniał cały. Gdzie rzucił okiem, uśmiechały mu się usta i oczy… ścigały go wejrzenia…

Przychodził tu już wsławiony z piękności, dowcipu, wdzięku, nauki, rozumu, a rodzeństwo szczególniej podnosiło go na najwyższy szczebel, wskazując jako nienaśladowany wzór dla młodzieży. W istocie pochwały nie były wielce przesadzone, a uwielbienie zasłużonym nazwać było można. Wszystkie przymioty pana stolnika biły w oczy i miały tę własność, że świetnie się objawiały. Trudno było zbadać głębokość nauki, oryginalność dowcipu, trafność sądu, ale uderzały strony błyszczące — pan stolnik umiał popisać się z tym, co miał, i drugich zagasić. Pamięć niezmierna, przytomność wielka, wprawa w języki wszystkie europejskie, obeznanie z literaturą czyniły go wyrocznią. Jakże te wszystkie piękne panie nie miały z obawą zwracać oczu na niego, a z chlubą się nie cieszyć, gdy on je na nie obracał? Stolnik, oblężony przy pani hetmanowej, uwiązł jak motyl w bukiecie kwiatów. Z dala hetman spoglądał czasem na niego, ale rozpoznać było trudno, z jakim uczuciem. Wyrywano sobie pana stolnika. Nagle oczy jego padły na skrytą w cieniu panią Sołłohubową, która jednak prawie nie zwracała nań uwagi. Siedziała z dala u okna w towarzystwie dwóch dam starszych. Stolnik ze strategią nader zręczną, nie okazując po sobie, że ku niej zmierzał, kołował dopóty, póki się nie zbliżył, stanął przed nią i powitał.

Odpowiedziano mu bardzo zimno.

Nienawykły był snadź do tego i został w miejscu, usiłując zawiązać rozmowę.

— Pani jesteś jak fiołek… ukrywasz się przed swymi wielbicielami — rzekł stolnik.

— Nie mam wielbicieli — krótko odpowiedziała pani Maria.

— To by dowodziło, że ludzie oczu nie mają — ciągnął dalej grzeczny młodzieniec. — Wśród tysiąca pani należy pierwszeństwo.

— Jest to galanteria, którą czuć Paryżem — uśmiechając się rzekła Sołłohubowa — ale pan stolnik, pewna jestem, musiałeś już tym komplementem najmniej nas dziesięć obdzielić.

— Przysięgnę pani, że to wyszło z serca i że wzrok jej wydobył… najszczersze to uwielbienie.

Pani Sołłohubowa długo spojrzała nań, od stóp do głowy zdając się rozpatrywać galanta z obojętnością obrażającą.

— Odpowiedzieć nawet nie umiem — odezwała się pomilczawszy nieco. — Jestem bardzo zardzewiała wieśniaczka, nie nawykła do takich słodyczy…

— Trudno uwierzyć — odparł Poniatowski — prędzej przypuszczam, żeś pani nimi przesycona, i tym sobie rodzaj wzgardy jej tłumaczę. Ale dama jej przymiotów powinna rozeznać, co płynie z tego zdroju, z którego wszystkie czcze czerpią się komplementa, a co z serca pochodzi…

Wysłuchawszy tych wyrazów, piękna pani spojrzała znowu, ziewnęła, usta zakrywając wachlarzem i zapytała stolnika o jedną z pań, którą fama naówczas głosiła jako zapałów jego cel jedyny.

Poniatowski z uśmiechem, źle ukrywającym urazę, odparł, że pani starościny… od dni kilku nie widział.

— Te się panu wiekami wydać musiały — dodała złośliwa pani i wskazując niezbyt odległą berżerkę69, uwiadomiła go, że tam właśnie osoba, o której była mowa, siedziała.

Stolnik upierał się jeszcze prowadzić rozmowę i błysnąć dowcipem, gdy go hetmanowa zawołała, a pani Sołłohubowa uwolnioną została od natręta. W czasie rozmowy tej właśnie wszedł był młody Brühl, którego hetman powitał uprzejmie i zatrzymał chwilę przy sobie. Do wszystkich przymiotów swych cześnik koronny łączył przy swobodzie wielkiej skromność pewną, która mu serca jednała. Znać było, że nie chciał się popisywać z niczym i zaćmić nikogo, rachując na to, że ludzie rozumni na nim się poznają, a o resztę nie dbając może wiele. Dla hetmana był z poszanowaniem. Branicki z poufałością przyjacielską się z nim obchodził. Za to pani krakowska70, której mimowolnie wydawał się rywalem jej ukochanego męża, dość zimno przyjęła cześnika. Kobiety spoglądały nań ciekawie, lecz nie z tym zajęciem, jakie w nich stolnik obudzał.

Pomiędzy mężczyznami w salonie Branickiego, gdzie już oba obozy przeciwne były reprezentowane, poznać można było łatwo ludzi, co się z sobą spotykać nie chcieli i nawzajem unikali. Tak Brühl z wielką zręcznością obszedł, nie widząc pana stolnika, a Poniatowski równie umiejętnie oczy zawsze obracał, aby się ze wzrokiem cześnika nie spotkały. Inni goście manewrowali także, omijając się wzajemnie, umyślnie rażeni ślepotą.

Brühl przeszedł tak szereg grup, wśród których jednych pozdrawiał, drugich widzieć się nie zdawał, gdy z dala spostrzegł Sołłohubową, prawie osamotnioną, która mu znak dała, aby się do niej przybliżył.

— Aleś pan niegrzeczny — rzekła do niego — jakże, czy i mnie jak wielu innych osób znać nie chcesz?

— Wymówka niesłuszna, bom kuzynkę pierwszą zobaczył, lecz — nie śmiałem się zbliżyć.

— A! Cóż za bojaźliwość młodziuchna?

— Pani mnie powinnaś zrozumieć.

— Domyślać się mogę, ale nie zrozumiem. Była to przesadzona delikatność.

— Wiesz pani, że ludzie mnie posądzają o zbytnie dla niej uwielbienie; nie chcę im dawać materiału do plotek.

— A! Mój hrabio! Czy im go dasz, czy nie, oni sobie znajdą sami. Na cóż mamy tracić miłą chwilę — ja szczególniej, która jestem skazana tu na samotną spektatorkę?

— A! Przepraszam, przecież przy niej widziałem najświetniejszą gwiazdę młodzieży, pana stolnika…

— Mdły i nudny… a! — odparła Sołłohubową — Jest to wielbiciel wszystkich piękności, a ja tych politeistów71 nie lubię. Siadaj, hrabio, koło mnie, w tym tłumie można być zupełnie samym.

— Ale tysiące oczu…

— Cóż nas one obchodzą! Ja — mówiła młoda pani — ja przypatruję się salonowi i gościom, co się tu tak w tańcu wymijają, rachując naszych przyjaciół i przeciwników… Lękam się…

— Mnie to nudzi! — rzekł Brühl. — Rad bym, żeby zapowiedziany dramat skończył się jak najrychlej… kurtyna podniosła… i…

— Ja bym wolała, żeby nie było dramatu…

Sołłohub nadchodzący przerwał rozmowę, podał rękę Brühlowi, przywitali się, a że miał mu coś do powiedzenia tajemniczego, odciągnął go na chwilę od żony.

Zaledwie się to stało, pan stolnik zajął szybko miejsce opróżnione.

Widział on, jak Brühl był przyjęty; z ciemnych oczu jego, a więcej jeszcze z ust zazdrość tryskała i złośliwość.

— Jużem zrozpaczył, abym miał szczęście raz jeszcze zbliżyć się do pani… a tak pragnąłem… choćby samą przytomnością u jej krzesła dowieść, że pierwszym razem nie wypadkiem się tu znalazłem. Nie wiem tylko, czy mi pani pozwoli zostać. Są szczęśliwsi, uprzywilejowani…

— A tak — mój mąż — odezwała się Sołłohubowa.

— Jeśli się nie mylę i ktoś drugi.

— Kuzyn mój.

— Zazdroszczę obu…

Maria spoglądała ku mężowi, jakby go wzywała o ratunek. Brühl zwrócił się do jednej z pań bliżej siedzących. Sołłohub, zrozumiawszy żonę, podszedł ku niej, ale tak, by mógł stolnika nie widzieć… Podała mu rękę i wolnym krokiem poszli, zmieniając miejsce, w głąb salonu.

Odprawa, dana Poniatowskiemu, była zbyt jawna, ażeby go boleśnie nie dotknęła. Piękność Sołłohubowej i jej obojętność drażniły go zarówno: uśmiechnął się jednak i wolnym krokiem udał się ku pięknym paniom, aby sobie nagrodzić nowymi wrażeniami doznaną klęskę.

Tu zetknęli się z księciem Adamem, który z dala widać ruchy kuzyna i jego niepowodzenie uważać musiał.

— Nie szczęści ci się coś z Sołłohubowa — szepnął mu w ucho — a wiesz, że bardzo ładna!

Stolnik podniósł oczy.

— Brühl ma tam podobno więcej laski.

— Może przyjść kolej na innych — odezwał się stolnik.

— Tak — tam, gdzie są koleje — rozśmiał się książę Adam, oczyma wytykając pewne osoby — ale gdzie kolei nie ma??

Poniatowskiemu przykre było trochę to prześmiewanie.

— Brühl może… wkrótce być zmuszonym odjeżdżać do ojczyzny swych przodków — rzekł cicho — ojca lub matki; w takim razie Sołłohub niezabawny, a samotność wiele może…

— Sądzisz? — spytał książę Adam. — Masz widać ustalone teorie co do serca kobiecego — ja — nie! Ono jest dla mnie zagadką i podobno wiecznie nią zostanie…

Drzwi się otwarły i towarzystwo całe potoczyło się do jadalnej sali, gdzie beczułki ostryg znowu odbijano. Były one w wielkiej modzie i estymie, a pan hetman lubił je bardzo; nie w każdym też z pańskich domów drogi ten przysmak się ukazywał: mówiono na cały kraj o tym, gdy je pocztą do Białegostoku lub Warszawy sprowadzono.


VII


O rannej bardzo godzinie sala sejmowa na zamku pełna już była i ścisk panował w dziedzińcach, choć dopiero koło południa, po nabożeństwie uroczystym u Św. Jana, posiedzenie otwarte być miało.

Posłowie czynniejsi, arbitrowie72 ciekawi, przekupnie chciwi zarobku zawczasu sobie miejsca zapewniali, bo późnej nie łatwo o nie było… i niejeden poseł do swojego się nie dobił, choć je prosty natręt z ulicy zajmował. O ósmej godzinie już do drzwi docisnąć się było trudno. Wchodzili i wychodzili zakłopotani jacyś ludzie, powłócząc szablami i wzrokiem niespokojnym. Na galeriach pierwsze rzędy zajmowały, jeśli nie ciekawe panie, dla których wstać tak wcześnie, a nade wszystko ubrać się i ufryzować było niepodobieństwem, to przynajmniej służące ich i pokojówki wysłane, aby krzeseł i ławek pilnowały.

Gwar, głośne śmiechy, rozmowy przerywane, kłótnie, powitania, wykrzykniki słychać było na przemiany górujące nad szumem i wrzawą, dochodzącą z korytarzy. Ruch był dokoła ogromny.

Posłowie, z dalekich przybyli prowincyj, poznawali się i przypominali sobie, niektórzy, na ławach stojąc, obliczali już przytomnych, wypatrywali znajomych i szeregowali swych współwyznawców. Swoboda panowała, zakrawająca na nieład straszliwy. Wśród różnobarwnego tłumu, którego nikt by się był nie spodziewał zastać w sali obradom poświęconej, znajdowały się postacie zupełnie tu niezrozumiałe. Kilka przekupek w białych kornetach i chustkach roznosiło pierożki ciepłe, ciastka, cukierki, owoce, a chłopak z koszem butelek piwa wyzywał, bijąc szklanką o szyjkę, spragnionych, aby się ochłodzić pośpieszali. Kiedy niekiedy też pukał korek, wylatując do góry po poderżnięciu sznurków, które go utrzymywały, i musujące, lekkie piwko, które naówczas bardzo lubiono, tryskało niekoniecznie w szklankę nastawioną, ale przypadkiem i za kołnierze lub na łysiny najbliższych sąsiadów.

Popłoch, śmiechy i przekleństwa towarzyszyły każdemu takiemu wybuchowi. Z galerii służba krzyczała urągając się:

— Wiwat!

Śmiałkowie z górnego piętra ciskali jabłkami na znajomych w sali z równą niezgrabnością jak piwiarz, tak że pociski nie zawsze dostawały się tym, którym były przeznaczona. Winowajca naówczas zanurzał się za ściankę i próżno go było szukać.

Najśmielej sobie poczynała stara kobiecina, trochę przygarbiona, w czepcu białym z pomarańczowymi wstęgami, chuście w kraty i fartuchu, z koszem ogromnym pod pachą, okrytym serwetą białą. Z twarzy jej pomarszczonej widać było wiek sędziwy, lata okryły podbródek i wargę wierzchnią gęstym włosem twardym i widocznie postrzyganym. Trzymała się jedną ręką w bok i spoglądała z góry na przytomnych w sali. Nie zalecając swojego towaru, jak gdyby pewna była jego pokupu, obchodziła salę powoli, zatrzymując się niekiedy. Czasem podnosiła serwetę, dobywała spod niej przysmak jaki, odbierała zapłatę obojętnie i posuwała się dalej, jakby niewielką przywiązując wagę do handlu, którym się zajmowała. Mnóstwo osób witało ją jak znajomą. Między arbitrami słychać było szepty:

— Patrzcie, stara Poterucha! Że to jeszcze żyje! A wiele sejmów już widziała…

Na to przezwisko obelżywe Poteruchy marszczyło się lice staruszki, ale nie odwracała się nawet, grzeczniejsi bowiem zwali ją Kuźmową. Była bo od wielu już saskich sejmów znana bardzo panom posłom i senatorom postać, która miała prawo obywatelstwa na sali i bez której na niej pusto by się wydawało. Młodsi przekupnie widocznie ją szanowali.

— A co, pani Kuźmowa? — ozwał się z ławy poseł znad Buga, bodaj któryś Suchodolski — co u was tu słychać w Warszawie?

Stanęła stara ruszając ramionami.

— Co ma być? zechcieliście nowego? u starych po staremu! Utarła nos metodą odwieczną i wzięła się w bok, nie ruszając się z miejsca, a posła mierząc oczyma.

— Wy prorokujecie nam, co z sejmu będzie, wy to może lepiej wiecie niż my! — dodał drugi.

Spojrzała nań z półuśmiechem i powtórzyła kręcąc głową:

— Po staremu!… nakrzyczycie, nawarczycie, nawarzycie wody i pojedziecie do domu…

Ruszyła ramionami.

— Nie pojedziemy, aż Brühlów rozumu nauczymy… — wtrącił pierwszy.

— Ano! — odparła Poterucha — aby się wam udało!! A mnie się zdaje, że im włos nie spadnie z głowy!!

— Peruki im pozrzucamy! — począł inny.

— Ej, siedzą one mocno — mruknęła stara i poszła powoli. A tu ją wołano na przemiany to Kuźmową, to Poteruchą.

Niektórzy sami dobierali się do koszyka, brali i tkali jej do rąk zapłatę, której nie sprawdzając nawet, wrzucała ją do wielkiej, skórzanej torebki pod fartuchem.

— A Kuźmowa z kim trzyma? — odezwał się ktoś z boku.

— Z Panem Bogiem! — odpowiedziała i szła dalej.

Regalistka73 jest — mówił ktoś z boku — boć to przecie całemu światu wiadomo, że w młodości August Mocny półtora dnia się w niej kochał zapamiętale… i mówiono nawet, że ją chciał wziąć do Drezna, ale się nie dała…

Wśród tych scen wielce zabawnych obcy człek z trudnością by się mógł przygotowania do sejmu domyślać. Samo wszakże urządzenie sali, tron w głębi, stół i siedzenia dla sekretarzy otoczone kratkami, straże we drzwiach, które nikomu jednak ani wchodzić, ani wychodzić nie przeszkadzały — przypominały, że gmach ten za kilka godzin miał być teatrem obrad prawodawczych Rzeczypospolitej szlacheckiej.

Wpatrując się już teraz nawet w przybyłych i rozgospodarowujących się na ławach, poznać było można posłów, zawczasu skupiających się w pewne grupy, naradzających nad czymś, żywo i mocno zajętych tym, co się tu przygotowywało. Namiętne ruchy i rozognione twarze świadczyły, że posiedzenie nie przejdzie spokojnie. Wpadali nagle niektórzy, szepcąc coś do ucha znajomym, i wychodzili w chwilę potem, równie pośpiesznie wprowadzając z sobą nowych przybyszów, których starali się w pewnych miejscach ustawić. Inni przechodzili, jakby mustrując szeregi, zaczepiali, rozmawiali, lustrowali przytomnych, dodawali animuszu, a wszystko zwiastowało, że się tu czynność jakaś niemałej wagi przygotowywała. Wśród tych preliminariów74 szlachta zajadała roznoszone pierożki, przekupki towar obwoływały, oprócz Poteruchy, która się wcale nie odzywała, na galerii stukano wywracając ławy, u dołu tłum popychany jak fala się kołysał, ściskał, rozpływał, wzbierał i rozchodził, gdy nowi przybysze ode drzwi przybywali, łokciami sobie torując drogę.

Twarze, strojne postacie najdziwniejszą mozaikę składały. Obok staroświeckich sukni, z kufrów odwiecznych dobytych, świeciły nowe jak z igły, widocznie gwoli sejmowi posprawiane, o które właściciele w słusznej byli obawie od ciastek, piwa i owoców sprzysiężonych na ich zgubę. Trafiało się bowiem często, iż palce od kiełbaski zatłuszczone wolał ktoś w ścisku o cudzą niż o swoją obetrzeć połę. Przy kontuszach, które zdawały się z grobów zapożyczone, zblakłych i poprzecieranych, widać było suknie francuskie wytworne i peruczki świeżo upudrowane, od których piżmo zalatywało. Brząkały szable i cicho szeleściały rożenki, zwane szpadkami, często w pochwie misternej nic nad kawałek kija nie zawierające. Trójgraniaste kapelusze, niesione górą w rękach ponad wygolonymi łysinami, ulatywały jak fantastyczne ptaki.

W jednej grupie czynny był ów Żudra o trzech podbródkach i słychać było powtarzającą się z ust jego jednostajnie, niezbyt zniżonym głosem komendę:

— Książe kanclerz prosi wszystkich na obiad po sesji. Będzie barszcz, bigos, pieczeń, ogórki kwaśne, piwo doskonałe i na każdą głowę butelka wina…

— E! E! — odezwał się z dala malkontent jakiś — takiego kwaśnego jak ostatnim razem…

— Co mówisz asindziej? kwaśnego? Cóż to? Kobieta jesteś czy dzieciak, żeby ci wino słodzić trzeba? Patrzajcie go! Także ci gagacik! Cukru mu się jak kanarkowi zachciało… a w domu daj Boże, by piwo skwaśniałe było!!

Świadkowie i słuchacze śmiać się zaczęli, lecz ów malkontent nasrożył się mocno i co zrazu bąknął, jakby sam do siebie, teraz wystąpił otwarcie.

— I cukier tam nie pomoże, gdzie ocet dają! — krzyknął rękę podnosząc. — Piękny traktament! Senatorowie spijają tokaje, a szaremu końcowi lury leją w kryształowe kieliszki… Tam sarnie pieczenie wonieją, a u nas baranina z czosnkiem śmierdzi… E! Mości mostowniczy! Znamy gościnność księcia kanclerza… z kredką, główką… E! E!

Tym razem świadkowie byli po stronie szlachcica. Żudra, że się to działo przy świadkach tak wielu i bardzo głośno, bo wszyscy uszy nastawiwszy, śmiechem dopomagali oponentowi, oburzył się i zaczerwienił jak burak.

— Słuchaj waść, panie Regencie — krzyknął na całą salę, pięść do góry ogromną podnosząc, jakby tuż miał grzmotnąć — wiadomo światu, żem domownikiem i przyjacielem księcia kanclerza; kto go zaczepia, ten ze mną będzie mieć sprawę.

— O! — zawołał szlachcic — myślisz, że się twego sadła nastraszę?

Plunął już w dłoń i gotów był bodaj zaraz do serpentyny… wtem usłużni sąsiedzi z obu stron pochwycili go i osadzili na ławie.

— Bój się Boga! Gregorowicz, daj pokój, pod bokiem króla! Nie dobywaj szabli. Crimen laesae Majestatis!75 Będzie na to czas…

Zmitygował się pan Gregorowicz, siarczysty szlachcic, co kwaśnego wina nie lubił, ale oczy mu się iskrzyły i wlepiał je w Żudrę, który też ustępować nie myślał, a po chwili ciszej skonkludował:

— Było niegdy jegomości dobrze u stołu księcia kanclerza, dopóki go Niemiaszki nie skaptowały… Ot, co jest! Znamy się na tym!

Ledwie dokończył, gdy Gregorowicz się porwał.

— Wpakuję ja ci twoich Niemców do gardła! — krzyknął. Szmer spór wreszcie zagłuszył… widać tylko było, jak się przeciwnicy, oczyma jeszcze mierząc, porozumieli na później.

Coraz większy szum i wrzawa panowały na sejmowej sali, a kilka scen, do tej podobnej, odbywało się współcześnie po kątach. Coraz też więcej dostojnych panów przybywało i ścisk zaczynał być do niezniesienia. Na galeriach miejsce sług powoli zastępowały postrojone panie, które posiedzenia chciały być świadkami. Pomiędzy nimi, ubrana czarno, w całym blasku piękności i młodości, zasiadła jedna z najpierwszych pani Sołłohubowa, szukając niespokojnymi oczyma po sali… znajomych, których log ją obchodził. Mąż był przy niej, ale coś mu szepnęła do ucha i mimo oporu posłuszny zszedł zaraz na dół, stając wśród grupy, która zdawała się na Brühla i Litwinów oczekiwać.

Tu także było widać zaczajonego skromnie w kątku Godziembę, który bawić się zdawał zamyślony z rękojeścią szabli swojej, a niekiedy ku drzwiom niespokojnie lub w przeciwną stronę na familijną gromadkę poglądał.

Szlachta obu obozów zwolna się podporządkowała i skupiała. Przewodniczący jej jak wodzowie gotujący się do walki rozstawiali strategiczne swe siły, w jednych miejscach pułki z nich tworząc gęste, w drugich naprzód popychając ochotników osamotnionych.

Widok sali sejmowej coraz się bardziej stawał zajmującym dla patrzących z góry — przygotowania do boju były już jawne. Nikt nie wchodził bez szabli, a za niektórymi z panów, po francusku poprzebieranych, dworzanie nieśli ogromne rapiry. Oblicza były chmurne, posępne, wzroki surowe, czoła gniewne — jedni szukali nieprzyjaciół oczyma, drudzy ich unikali odwracając się z rodzajem pogardy. Niektórzy szeptali, inni śmiali się szydersko, wreszcie pokrzykiwali głośno, aby ich słyszano i jakby grozić pragnęli. Wielka mnogość arbitrów, z którymi w sali zaczynało być za ciasno, dzieliła widomie uczucia panów posłów, a tych zresztą trudno było rozpoznać, bo wszyscy, uprawnieni i nieuprawnieni, równie się czynnie kręcili, krzyczeli i mieszali — każde stronnictwo miało swych podpalaczy, mówców, emisariuszów wysyłanych na zwiady, starających się zbadać usposobienia przeciwne i policzyć siły.

Posiedzenie, które zwykło było się rozpoczynać po dziesiątej, przeciągnęło się z powodu tych przygotowań i niepewności, jak postąpić należało. W sali wiedziano już na pewno, że za ukazaniem się młodego Brühla ofiarował się sam wystąpić przeciwko niemu pan stolnik Poniatowski, zadając nieszlachectwo. Poczytywano mu to za niepospolitą odwagę. Cała gromada Litwinów, Radziwiłłowszczyków stać miała jak mur w obronie cześnika. Szeptano nawet, że gdyby nie perswazje króla, ofiarował się mianowany wojewodą wileńskim od razu w szable uderzyć. Drudzy to tylko za czczą mieli przechwałkę.

Dotąd jednak głównych aktorów tego dramatu, z niecierpliwością oczekiwanych, nie było. Za każdym drzwi otwarciem oczy wszystkich zwracały się na nie, wspinano się na palce — wchodzili różni… ich jeszcze nie było.

Na ostatek panu Żudrze, który, już ochłonąwszy z gniewu, w najlepsze baraszkował, przybiegł ktoś coś szepnąć do ucha i mostowniczy potoczył się ku drzwiom, ciżbę sobą rozpychając gwałtownie.

Wtłaczał się właśnie orszak Familii z butą wielką, szlachta w różnych strojach, szable i szpady niosąca na rękach, otaczając młodego bohatera, pana stolnika litewskiego. Wyelegantowany młodzieniec szedł z nadrobioną fantazją jakąś, widocznie sobie dodając odwagi i animuszu, które w charakterze jego nie były. Chwilami też płonął i mieszał się, to znowu spoglądał dokoła dumnie i wyzywająco, a wzrok jego musiał ustępować przed posępnymi oczyma szlachty, która się w nim rozpatrywała bez należytego uszanowania.

Za stolnikiem z ironicznym uśmiechem na ustach szedł książę Adam, dalej ciągnęło się mnóstwo fraków a peruk kształtnie ufryzowanych. Parę sędziwych postaci poważnych im towarzyszyło, lecz głów Familii brakło. Te się na pole walki wyrywać nie mogły, wysłały tylko wojska swoje. Cała kupka wszedłszy zajęła osobne miejsce, które jej Żudra ze swymi pomocnikami oczyścił otaczając ją dokoła.

Wybitne stanowisko zajął na przedzie stolnik litewski, na niego teraz zewsząd zwracały się wzroki ciekawe — i on ośmielony poczynał strzelać oczyma, szczególniej ku górze, gdzie już cały zastęp pięknych pań jak grzędy kwiatów wiosennych jaśniał w najwyszukańszych strojach. Spotykały go tu uśmiechy i lekkie skinienia głów, i powitania wachlarzami, i wiewanie chusteczkami, na które z wdziękiem Adonisa76 odpowiadał z kolei. Wreszcie ciemne oczy pięknego młodzieńca padły z wyrazem ognistego roznamiętnienia na panią Marię Sołłohubową. I niewidzialna dla tłumu, niepostrzeżona przez nikogo, trwająca jedno oka mgnienie odbyła się tu scena dramatyczna, która stała za prolog widowiska.

Sołłohubowa z zimną obojętnością, ze wzgardą niemal zmierzyła oczyma stolnika… a w chwili gdy wzrok jego największym rozpłomienił się blaskiem, zwolna odwróciła się do niego plecami. W tej postawie pozostała piękna pani dosyć długo, ażeby być dobrze zrozumianą. Pan stolnik zarumienił się, zadrżał, coś jakby zemsty pragnienie wykrzywiło mu twarzyczkę na chwilę i przymuszonym śmiechem towarzysząc sobie, począł coś mówić do otaczających. Pani Sołłohubowa zwolna zwróciła się do sali znowu, oparta na pięknej rączce, i oczy skierowała w dół na grupę, w której znajdował się mąż jej i Godziemba, unikając spojrzenia nawet na tych, którym stolnik przewodniczył.

Wtem szmer się dał słyszeć u drzwi, familijne zastępy przebiegło jakieś niecierpliwe drżenie i jakby żałobny orszak wtargnęła Litwa Radziwiłłowska z księciem Stanisławem na czele, cała czarno ubrana, w kirze, zamaszysto, z brzękiem szabel i twarzami, na których już widoczne były skutki pokrzepiającego śniadania. W pośrodku tego zastępu szedł młody Brühl, blady jak mur, widocznie zmęczony i zafrasowany więcej niż przelękły. Znać w nim było posłuszną ofiarę, wleczoną mimo woli na stracenie. Stronnicy Familii usiłowali wchodzącym zaprzeć drogę i utrudnić pochód do sali — lecz ich tak gwałtownie zrazu odparto, że cały tłok, który ją napełniał, zachwiał się, zakołysał, musiał ścisnąć czyniąc po niewoli miejsce nowym przybyszom, w liczbie dosyć znacznej. Wprawniejsze oko mogło już naówczas poznać, że Litwini liczebnie słabsi będą.

Obóz Familii począł się wejrzeniami obliczać, szmer uciszył się na chwilę, dygnitarze przybywać zaczynali. Oczekiwanie niecierpliwe… wyraziło się nagłym milczeniem. Wszyscy już stali na miejscach swoich, gdy książę Adam oczyma prawie litościwymi rzucił na Brühla. Obok niego stali Radziwiłłowie, a przodem, w boki pysznie się wziąwszy, książę Karol dumnie oczyma wodził po sali. Zdały się one mówić: Gdyby mi pozwolono — panie kochanku… zmykalibyście wy stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie postrzegł nikt, jak książę Adam, ostrożnie się spomiędzy swoich wysunąwszy, począł bokiem przeciskać się do Brühla. Jeden Godziemba to przewidział, drgnął i zdawał przygotowywać jakby do odsieczy.

— Mości książę — szeptał po cichu Brühl do wojewody wileńskiego — jestem tu, jak wiecie, przeciw mej woli i przekonaniu… z rozkazu! Boli mnie, że muszę z sobą wnieść niepokój i być przyczyną waśni. A! Gdyby mi wolno było ustąpić!! Jeżeli przeciwnicy rzucą się na nas w istocie — ja się bronić nie myślę, ujdę z placu…

Książę spojrzał i pomilczał.

— A to by dopiero pięknie było, panie hrabio, panie kochanku — mruknął. — My was stąd nie puścimy; kiedyś grzyb, leź w kosz… Ale my WMość obronimy… bądźcie spokojni; to tylko bieda, że król JMość nie pozwala się pobawić; a moi, jak pot poczują, panie kochanku, nie łatwo ich zmitygować i Radziwiłłowi, nasiekają kapusty więcej, niż potrzeba…

Machnął ręką. Wtem Szymanowski, z tyłu przystąpiwszy, odezwał się do księcia:

— Wasza książęca Mość już wiesz zapewne, że król JMość nawet w najkrytyczniejszym razie do ostatecznych środków uciekać się… nie życzy…

— A tak! Tak! Panie kochanku — grubym głosem, nie patrząc nawet na Szymanowskiego, odparł Radziwiłł — jużem ja to słyszał. Niechże nas nie łaskoczą, bo my, Litwini, jesteśmy strasznie łaskotliwi… To darmo, natury nie przerobić…

Brühl stał jak na mękach blady i drżący… wtem, gdy oczy jego podniosły się ku galerii i spotkały z pokrzepiającym wzrokiem i uśmiechem Marii Sołłohubowej, książę Adam nagle zbliżył się do niego i nie zatrzymując prawie, w przechodzie szepnął mu szybko do ucha:

— Hałasu będzie wiele z twojego powodu, Brühl — ale proszę o swą osobę być spokojnym… Włos ci nie spadnie z głowy — idzie tu nie o was, ale o waszego ojca…

— A sprawa ojca jest moją zarazem — odparł żywo cześnik. Ale odpowiedź nie doszła już uszu ks. Adama, który w tłumie zniknął, gdy Godziemba zbliżył się na obronę…

Marszałek starej laski, sędziwy starzec Małachowski77, ukazał się właśnie, zagajając cichym głosem posiedzenie, lecz gwar był się wzmógł znowu i nie łatwo przyszło wśród sykań ze wszech stron uprosić milczenie. Cicho, drżąco… z niepokojem… począł Małachowski mówić, nie słuchany wśród gwaru, przerywał sam, przerywano mu co chwila… sykania nie ustępowały… laska biła na próżno o podłogę…

Nareszcie zwolna uciszać się poczęło w izbie, błagający głos starca zdawał się wzruszeniem, jakim był przejęty, chcieć skruszyć najtwardsze serca.

— „Trzydzieści lat nierządu! — mówił — tylko Opatrzność Boża mogła nas przez ten czasu przeciąg od zagłady uchować. Jeżeli i to zgromadzenie jak poprzednie nie dojdzie, nie zaradzi krajowi, zguba nas czeka”…

Szmer poczynał głuszyć go znowu.

— „Ufajmy Bogu — dodał starzec — że w serca posłów wleje uczucia, które złemu zapobiega i uratować nas potrafią”…

Miano już przystąpić do wyboru marszałka sejmu, gdy w obozie Familii ruch się począł, jakby się burza zerwać miała. Około stolnika kupili się ludzie i szeptali.. Niektórzy zawczasu na ławki się wdrapywali, aby lepiej widzieć i słyszeć to, co nastąpić miało.

Czarny orszak Brühla sykał jak wąż wielogłowy. Z obu stron głuche jakby warczenie coraz być głośniejszym zaczynało. Rozstąpili się osłaniający sobą pana stolnika, czyniąc mu pierwsze miejsce. Poniatowski postąpił krok naprzód, pobladł i zdawał się wahać chwilę. Można było sądzić, że mu w stanowczym momencie zabraknie odwagi, i już drudzy z obawy, aby nie spełzły plany na niczym, rwali się go zastąpić, o głos się dopras2ając, gdy stolnik, spojrzawszy do góry na Sołłohubową, której oczy znalazł wlepione w Brühla, jakby podżegnięty, wykrzyknął głosem widocznie wysilonym i podniesionym sztucznie:

— Proszę o głos!

Z tyłu go nieco naprzód popchnięto.

— Prosimy o głos! O głos! — wołano tłumnie z obozu Familii — prosimy o głos!…

Małachowski chciał się opierać.

— Panie marszałku! Tu idzie o najważniejsze przywileje i prawa pogwałcone Rzeczypospolitej. O głos prosimy! O głos!

Wrzawa stopniami rosła, pokrywała wołanie marszałka do porządku i zaklęcia jego, aby od zamieszania sejmu nie rozpoczynano.

Małachowski domagał się najprzód wyboru marszałka, opozycja krzyczała, że nań nie pozwoli. Z obu stron starano się zagłuszyć, coraz podnosząc głos tak, że ich już wśród szumu i hałasu rozeznać było nie podobna. Wrzawa dochodziła gwałtowności przerażającej. Namiętności poczynały szaleć… nogami tłuczono podłogę, pięściami ławy… ręce podnosiły się do góry. Stolnik litewski, choć go do głosu nie dopuszczono, począł wołać:

— Nie ma sejmu! Nie ma, dopóki izba nie zostanie oczyszczona z intruzów!… Co tu robi pan Brühl? Kto go mógł posłem wybierać, gdy wiadomo, że szlachcicem polskim nie jest! Precz z nim z izby! Precz z nim!

Wtem poparto go wołaniem tłumnym:

— Precz z Brühlem! Precz z Niemcem!

Niektórzy zapalczywsi hałasowali:

— A do budy!!

Brühl blady stał się bledszym jeszcze, usta mu się ścięły, czarne oczy tylko pałały, znosił tortury.

Wtem książę Stanisław Radziwiłł, podkomorzy litewski, rachując na tubalny swój głos silniejszy od stolnika pieszczonego głosu, począł wrzeszczeć straszliwie, aby go zagłuszyć. Wśród piekielnej wrzawy, która zdawała się wróżyć coś gorszego nad tumult, zwolna ściśnięte dotąd tłumy poczęły się rozstępować, jakby chciały sobie stawić czoło. Małachowski przejęty zgrozą, zakrył oczy. Szable już brzękały, wszystkie dłonie drgały na rękojeściach — jeszcze chwila, a żelaza z pochew miały błysnąć… rzeź w izbie zdawała się nieuniknioną. Na galerii kobiety obu stronnictw powstawały, jedne przerażone, ręce łamiąc, drugie zdając się zagrzewać i pobudzać do walki.

Brühl, stojący ciągle nieruchomie pomiędzy Radziwiłłami, za którymi krył się drżący od gniewu Godziemba, nie spuszczając go z oka, widząc te przygotowania, z oburzeniem i zgrozą, z dumą jakąś razem — odwrócił się nagle, jakby chciał ustąpić z placu i nie dawać powodu do krwi rozlewu, który się zdawał nieuchronnym. Wtem książę Stanisław Lubomirski podstoli i Opacki pochwycili go, już usuwającego się, za ręce.

— Panie cześniku, na miłość Bożą — zawołał podstoli — dasz im w ręce wygraną, to się nie godzi! Oni się na nas porwać nie śmieją, my cię nie puścimy! Miejsce twe tutaj! Myśmy przyszli dla ciebie, trzeba z nami wytrwać do końca.

Tych słów domawiał, gdy w obozie Familii najprzód szabli dobyto i kilka kling błysnęło nad głowami, a za nimi i reszta się ukazała. Na dany znak Radziwiłłowscy też, jakby tylko nań czekali, wszyscy w jednej chwili obnażyli serpentyny.

Na galerii rozległ się krzyk niewieści.

Na widok żelaza w rękach wśród sejmu, wypadku dotąd niepraktykowanego, strwożyli się nawet ci sami, co pierwsi oręż obnażyli. Nastąpiła krótka chwila milczenia. Wszyscy się uczuli przejęci grozą.

W tym stanowczym momencie rozdziału okazało się dopiero jawnie, iż Familia, śmielsza i baczniejsza, ściągnęła daleko znaczniejszą liczbę szermierzy swych i nimi izbę zalała. Radziwiłł, nie spodziewając się tego, posłuszny woli króla, nie śmiał wprowadzić z sobą nad sześćdziesiąt arbitrów. Tych, choć każdy z nich stał za kilku, nie starczyło do walki. Familia zrozumiała dobrze swą siłę, zawahała się jednak z daniem znaku do boju i rozlewu krwi bratniej. Na widok szabel dobytych znaczna liczba bojaźliwszych arbitrów pierzchnęła z sali, po mieście roznosząc wieść, iż na zamku już przyszło do krwi rozlewu. W ulicach poczęły się gromadzić tłumy, nowi arbitrowie naciskali się do sali. Dwa przeciwne obozy stały w pogotowiu, nieruchome przeciw sobie. Stolnik litewski był prawie jak Brühl blady; w wyrazie jego twarzy mimo pozornego roznamiętnienia poznać było można, jak niewłaściwą wziął na siebie rolę.

Spoza niego pokrzykiwano jeszcze zapalczywie:

— Precz z Brühlem… Precz z Brühlami!! Hajda do Saksonii!!

— Rozsiekać intruza! Rozsiekać Niemca!…

— Panowie! — krzyknął w tej chwili, na ławę się wydostawszy, podkomorzy Laskowski — nie wchodzę w to, kto tu pierwszy dobył oręża, ale to jest występek kary najsroższej godny, to przykład nad wszystkie straszniejszy, pogwałcenie majestatu sejmowego… zbrodnia przeciw Rzeczypospolitej.

— Dochodzić winowajcy! — zawołano za nim. Niektóre szable poszły do pochwy.

— Precz z arbitrami! — odezwali się niektórzy za Laskowskim, który ze swej ławy nie ustępował.

— Najprzód precz z szablami! — począł podkomorzy, nabierając coraz większej odwagi — a toć jesteśmy w kościele, w świątyni praw; kto ją skaził, targając się do oręża, gardło dać powinien. Ja instyguję!78

Familia zagłuszyła go nagle hałasem wielkim.

Scrutinium79 na winowajcę! — wołali niektórzy — i to natychmiast.

— Proszę o głos — krzyknął ktoś z tyłu — podani najlepszy środek dojścia winowajcy.

— Prosimy! Prosimy!

— Niech się izba uciszy! Niech pan stolnik powtórzy, co mówił przeciw cześnikowi, a kto pierwszy i odezwie się, winnym się okaże.

Śmiechem wniosek niektórzy okryli. Wśród zamieszania i wrzawy tej marszałek Mniszech, przelękniony postawą Brühla, cierpieniem jego widocznym, począł obiegać posłów zaklinając ich, prosząc o spokojność, o poszanowanie dla szwagra. Ktoś z Familii zobaczył go zwijającego się po izbie, zaczęto zaraz krzyczeć:

— Precz z Mniszchem! Co tu robi marszałek? Tu nie miejsce do intryg i konszachtów!

Szable drżały jeszcze w rękach niektórych, a co moment powtarzały się głosy: Rozsiekać!! Wypędzić! Won! Za drzwi! Precz z szołdrą!

Kilku posłów, mniej gorąco biorących rzeczy, pozwalało sobie szyderstwa.

— Hedź go ha! A hedź go ha! — wołano jak na polowaniu z chartami.

Głosy to były litewskie, które Familię na psy wykierować chciały.

Starego Małachowskiego twarz, na przemiany blada i krwią oblana, wyrażała boleść straszliwą, łzy ciekły mu z powiek, z drżącej ręki laska się wyślizgiwała.

— Marszałku — szepnął zbliżając się doń Mniszech — jeżeli nie chcesz, aby się krew polała, salwuj sesję80, to jedyne zbawienie.

Małachowski nie miał siły ani opanować rozwścieczonych, ani im ust zawiązać — płakał stary i łzy ocierał. Oczy jego w tym posiedzeniu widziały może daleką przyszłość, która się czasem powiekom starców odsłania.

Wrzały jeszcze namiętności rozkołysane do najwyższego stopnia, a nikt pierwszy ustąpić nie chciał, tak jak nikt też kroku stanowczego nie śmiał uczynić. Mierzono się oczyma, wyzywano słowami, w piersiach wrzały stłumione groźby.

Wtem głucho odezwało się trzykrotne uderzenie marszałkowskiej laski. Posiedzenie odroczone zostało na dzień jutrzejszy.

Izba w milczeniu przyjęła ten wyrok, który obu stronom dogadzał. Nikt w istocie nie pragnął krwi rozlewu, Familia, na ten raz pozornie wyszedłszy zwycięską, spodziewała się groźbą tej siły, którą rozwinęła, zmusić do ustępstw króla i starego Brühla. Resztę więc szabel poczęto chować do pochew i bliżsi drzwi pośpieszyli na miasto, roznosząc rozmaicie malowane wieści o tym zajściu, które nazajutrz mogło wybuchnąć straszniej jeszcze.

Radziwiłłowscy pierwsi, bliższymi będąc wyjścia, ustępować zaczęli. Na twarzy pana wojewody, który już tytuł ten nosił, o który tu jeszcze wojować chciano, malował się gniew posępny, niemal do rozpaczy posunięty. Czuł się upokorzonym, pognębionym i winnym, wargi mu drżały, sapał, a pot kroplami wytryskiwał mu na szerokim czole.

— Do jutra! Panie kochanku! — mruczał — do jutra… ad videndum81, koniec dzieło chwali!

Brühla na pół żywego z gniewu i znękania uprowadzono z sali, w której pozostała Familia, i jej adherenci tryumfowali śmiejąc się, przedrwiwając i ciesząc z placu, który otrzymali. Nie zbywało na odgróżkach i przechwałkach.

Jeden pan stolnik, któremu winszowano tak śmiałego wystąpienia, wcale się z niego nie zdawał uszczęśliwionym, miał postać jakby zawstydzoną. Teraz gdy spełnił, co mu narzucono i co nierozważnie przyjął na siebie, czuł najmocniej, jak niewłaściwej charakterowi swemu podjął się roli, jakie na siebie przez nią ściągnąć miał nienawiści, zemsty i nieprzebłagane gniewy. Upokarzało go niemal to zwycięstwo jakiegoś trybuna i wrzask, którego był sprawcą.

Wychowanek salonów wstydził się burdy, w którą był wmieszany. Szablista szlachta, jaką dowodził, wydawała mu się dziwnie barbarzyńską.

— Mości książę — odezwał się po cichu do stojącego przy nim księcia Adama, ocierając równie pot z czoła uznojonego jak przeciwnicy, ale z niezmierną elegancją i cienką, batystową chusteczką — wszystko to może być dla JMPana Żudry miłym i wesołym, ale mnie się już wydaje nader smutnym i trywialnym! Namiętności rozkołysać nader łatwo, ukoić bardzo trudno, a następstw nikt obrachować nie potrafi. Nieszczęśliwy to kraj, gdzie w takim wrzątku prawa się gotują…

Książę ruszył ramionami, był może podobnego zdania, spojrzeli na siebie milczący.

— Żal mi tego Brühla — rzekł książę Adam — słyszałem, że ładne komedyjki pisze, a tu go niemal tragedią poczęstowano.

— Mnie wcale Brühla nie żal — odparł stolnik — ale siebie…

I westchnął.

Żudra tymczasem na obiad przygotowany gdzieś w refektarzu klasztornym prowadził tych, którzy tak dobrze pod komendą jego rolę swą odegrywali. Należało się im i odwilżenie wysuszonego gardła, i pokrzepienie sił starganych w służbie księcia kanclerza.

Zwycięzcy i zwyciężeni, oprócz komparsów82, którymi się posługiwali, czuli to dobrze, iż walka zaledwie była rozpoczęta, kości rzucone, a chwilowe zwycięstwo wcale nie przesądzało końca.

Powozy wyjeżdżały z zamku, piesi rozchodzili się, głośno rozprawiając o tym, kto pierwszy porwał się do szabli, a po mieście szedł popłoch zwiastujący, że na teraźniejszym sejmie bez krwi rozlewu obejść się nie może.

Książę Karol, zaledwie wyszedłszy z sali, szepnął jednemu ze swych przybocznych:

— Panie kochanku, na jutro pięćset szabel być musi, choćby diabeł na diabła siadł… tu idzie o honor Radziwiłłowskiego domu… Słyszysz jegomość!… choćby nieboszczyków z grobu na apel pozwać przyszło. Zobaczymy, kto będzie górą!! Te flejtuchy Niemcy, z pozwoleniem, i mnie na dudka wystrychną! Ano, panie kochanku, dosyć!

I poszóstna kareta potoczyła się ku pałacowi, a posłańcy natychmiast rozbiegli się nawołując i zbierając, kto żyw, na jutro.

Familia wiedziała dobrze, iż poruszyła gniazdo osie, ale między tym dniem, a jutrem była noc i czas do namysłu dla wszystkich, a króla znano, iż się obawiał i opierał krwi rozlewowi. Na jego powolność, na układy z Brühlem rachowano prawie na pewno, nikt bowiem się nie łudził, że z jednej strony dobyto sił ostatnich dzisiaj, a z drugiej ledwie ich cząstka do walki stanęła. Jutrzejszy więc dzień mógł zupełnie zmienić położenie.

Stolnik litewski czuł to lepiej niż inni i dosyć posępny wyszedł z sali, w chwili gdy piękna pani Sołłohubowa siadała do karety. Chciał się zbliżyć do okna, lecz i okno, i firanka razem zamknęły się przed nim i powóz szybko wyruszył z dziedzińca.

— Brühl mi za to zapłaci! — szepnął w duchu. — Dlaczego ta kobieta tak mnie nęci i pociąga?? tym może chyba, że ona jedna mnie odpycha… Jedna taka porażka wszystkie triumfy zaciera!

I westchnął smutnie.


VIII


Gdy na zamku zbierała się szlachta i posłowie dla stoczenia walki, pan hetman Branicki po rozmyśle i zasięgnąwszy rady Mokronowskiego, postanowił krok także uczynić stanowczy w tej sprawie, próbując, azali mu się nie uda zwaśnionych pojednać, zbliżyć i zapobiec następstwom dla kraju najgroźniejszym Zdawało mu się, że to właśnie było obowiązkiem mediatora intra potestatem et libertatem; rachował wiele na swą hetmańską powagę, na wpływ wymowy, na potrzebę uspokojenia, jaką czuły strony obie, na ustępstwa, które Brühl mógł uczynić, aby ukoić żale Familii rozdrażnionej; sądził, że i ona da się czymś mniejszym złagodzić i z wymagań zbyt wielkich zejdzie na możliwe.

Hetman szedł w tym za wolą i życzeniem Augusta, który na samą wieść, iż do wojny domowej i chwycenia za oręż przyjść mogło, truchlał gotów będąc ze swej strony na wszelkie ustępstwa dla zachowania pokoju.

Lecz król JMość liczył — bez Brühla; inne były zamiary, plany i uczucia wszechwładnego ministra. On byłby niemal z radością powitał rozlew krwi, byle go on uwolnił od Familii, chcącej przewodzić, rozkazywać i rządzić po swej woli. Nie śmiał się on wbrew przeciwić królowi, milczał i uspokajał go, lecz widać było, iż wcale ustąpić ze swego planu nic nie myślał, zmieniając co najwięcej środki wykonania.

Hetman Branicki, chcąc odegrać w ostatniej chwili tę rolę pacyfikatora, listami uprzejmymi zaprosił do siebie liczbę niewielką osób, najgłówniejsze zajmujących stanowiska. Pomiędzy nimi najpierwsze miejsce naturalnie zajmował minister Brühl i obaj książęta: kanclerz i wojewoda ruski.

Były to żywioły tak sobie przeciwne, iż przy pierwszym zetknięciu się z sobą mogły wybuchnąć, gdyby hetman nie wiedział i nie rachował na to, iż przy obcych wstrzymywać się i zachować decorum będą zmuszone, nie tykając kwestyj drażliwych, Wezwał więc zarazem na obiad posłów zagranicznych mocarstw i kilku w Warszawie bawiących cudzoziemców.

Trafny ten wybór osób zapewniał mu, że obiad przejdzie spokojnie, a następnie ułożona konferencja za pośrednictwem jego do jakiegoś porozumienia doprowadzi.

Mokronowski zgadzał się z hetmanem na krok ten, chociaż mniej niż on się po nim spodziewał.

W natłoku spraw i zajęć zapomniano tylko zasięgnąć w tym rady pani hetmanowej, która późno trochę wiadomość o obiedzie i mających się na nim znajdować osobach odebrała.

Piękna pani natychmiast rozkazała powołać do siebie Mokronowskiego, na ten raz prawie urażona przeciwko niemu. Siedziała w swym buduarze83, oczekując nań niecierpliwie, patrząc na drzwi i bijąc nóżką o podłogę, a gdy się nareszcie pokazał uśmiechnięty, dopominając o białą rękę, która mu zwykle dobrotliwie była podawana dla zagajenia rozmowy, pani hetmanowa cofnęła ją prawie gniewnie i nie dając mu się odezwać, zawołała marszcząc piękne brwi groźnie:

— Proszęż cię, generale, co znowu z panem hetmanem wymyślacie? przecie godziło się choć spytać mnie o osoby, jakie na obiad zaprosiliście, przy którym ja usiądę jako gospodyni?

Mokronowski stanął zdziwiony.

— Ależ cóż się tak okropnego stało? — zapytał — listę osób wszak przysłano?

— Tak i Brühl stoi na jej czele…

— Pominąć go przecie nie było podobna.

— A mnie dlań być grzeczną jest również niepodobieństwem — dodała hetmanowa. — Nie zapominaj pan, że ja do Familii należę, że czuję krzywdę wujów moich, że jestem kobietą, i to, co oni znoszą w poważnym milczeniu, ja biorę do serca… ja nie mogę ukrywać. Mokronowski stał zmieszany. — To była myśl pana hetmana!

— Ale WPan mogłeś mu całą jej niedorzeczność wykazać. Łudzi się jakąś zgodą… a siebie skompromituje i mnie stawi w takim położeniu.

— Niech mi hrabina daruje — rzekł łagodnie i przymilając się Mokronowski — jam doprawdy nic nie winien… pan hetman chciał koniecznie, wszystko się dokonało tak pośpiesznie.

— Więc ja mogę nie być na obiedzie! — oparła się hr. Izabela.

— Miałoby to najsmutniejsze następstwa, bo właśnie na przytomność jej rachuje pan hetman, że nieprzyjaznych sobie powstrzyma od wybuchu.

Hetmanowa ramionami ruszyła.

— Tak, ja mam wam do waszych kabał służyć za narzędzie. Mokronowski w postawie winowajcy stał przed nadąsaną panią, ciągle błagając o rączkę białą, aż gniew jej zszedł na męża, generał otrzymał paluszki do pocałowania… i milczące przebaczenie.

Hrabina spojrzała w okno, nadając twarzyczce wyraz ofiary, coś ifigenicznego84 co ją piękną czyniło i sentymentalną. Mokronowski jeszcze rękę całował, gdy mu szepnęła:

Allez donc, et demandez au comte qu il vienne me voir85

Mokronowski, szczęśliwy z tego obrotu, ścisnął śliczną rękę i wyszedł z pośpiechem.

Wezwanie pani hetmanowej było czymś tak niezwyczajnym, iż mogło zdumieć męża, który od dawna zwykł był z żoną widywać się tylko w wielkim salonie przy gościach. Nie łatwo też było Branickiego oderwać od licznych zajęć i liczniejszych jeszcze życia przyjemności, od których nie lubił, ażeby go odciągano. Z obu stron swoboda była największa, a zetknięcia rzadkie, czule, ale ceremonialne.

Nierychło więc bardzo żywa i nie znosząca oczekiwania hrabina ujrzała wreszcie odmykające się uroczyście drzwi i wchodzącego z galanterią francuską wyświeżonego starca, który, nie zważając na nachmurzoną twarzyczkę, wesoło spytał o zdrowie.

— Wyglądasz, hrabino, jak róża! — rzekł — ale dziś pono z kolcami! Mokronowski mi oświadczył, że się gniewasz na swego wiernego sługę? Est–ce possible?86

Rozmowa jak prawie zawsze toczyła się po francusku.

— Ale tak, nie tylko to możliwe, ale najrzeczywistsze — zawołała hrabina.— Każecie mi znosić starego Brühla w chwili, gdy się nim najmocniej brzydzę, i nadając mi rolę śmieszną… bez mej wiedzy, chcecie, bym jak niewolnica przyjęła ją z pokorą.

Hetman wysłuchał wykrzykniku i usiadł bardzo spokojnie.

Chère comtesse87 — rzekł — połajałaś Mokronowskiego, on zrzucił winę na mnie, łajesz mnie, nie pozostaje mi nieszczęśliwemu nic więcej nad to, tylko z kolei złożyć grzech na barki istotnego winowajcy, którym jest król… król chciał tego…

— A tak! To znaczy: Brühl sobie tego życzył! — odparła pani.

— Ode mnie król żądał.

— Tak, ale nie ode mnie — dodała hrabina.

— Przepraszam, umiał Najjaśniejszy pan ocenić wpływ, jaki na ułagodzenie umysłów wywierają kobiety — począł Branicki — i wyraźnie…

Pani Branicka rzuciła się gniewnie, hetman rozśmiał się nieznacznie i jak niedawno Mokronowski wyciągnął rękę, prosząc o dłoń do pocałowania, która mu stanowczo odmówioną została.

Hrabina milczała chwilę, zamyślona, potem nie patrząc na męża odezwała się:

— Ośmielam się tylko dlatego tu wezwać pana hrabiego, ażeby mu powiedzieć, że jeśli ja, kobieta obrażona, dotknięta… nie potrafię być panią mych uczuć i okażę ministrowi, co czuję, nie będę winna!

Hetman wstał usłyszawszy ten wyrok, który mu się wydał groźbą tylko, spełnić się nic mogącą.

— Kochana hrabino — rzekł — jakkolwiek uczucia niewieście żywsze są od naszych, nadto rachuję na znajomość świata twoją, na delikatność, na pojęcie obowiązków gospodyni, ażebym się miał czegokolwiek obawiać.

To mówiąc skłonił się i widząc, że hrabina gniewna nie myśli się dać przebłagać, dodał:

— Do obiadu daleko, rozdrażnienie się ukoi, nie chcę ci być natrętnym, ale rachuję na piękną gospodynią, bez której wszystko by było chybione.

To mówiąc, skinął na stojącego opodal Mokronowskiego i z nim razem na palcach wyszedł z buduaru.

Z południa, u przepysznie zastawionego stołu w mniejszej salce jadalnej pałacu Branickich, zabierali milcząc miejsca przeciwnicy, z dala się zaledwie powitawszy i ciągle trzymając w odległości od siebie. Ktokolwiek bywał na dworach, kędy się nieraz spotykają żywioły nieprzyjazne, wie, z jaką zręcznością ludzie wielkiego świata umieją unikać tych, których widzieć nie chcą. Brühl i Familia byli mistrzami w tej sztuce.

Książę kanclerz dobrał sobie do rozmowy posła angielskiego, z którym się nie rozstawał na chwilę, a oczy jego tak chodziły po sali, iż nigdy, nawet przypadkiem, nie zawadziły o wzrok Brühla. Minister, udając wesołego, o rzeczach obcych zupełnie położeniu, o Wiedniu i Austriakach opowiadał coś z werwą gospodarzowi, ignorując Familię, co go otaczała. Twarz jego tym tylko może zdradzała niepokój wewnętrzny, iż nadto była wypogodzona.

Gospodyni wyszła do swych gości z twarzą bladą, wcale nie ukrywając przykrości, jaką jej sprawiała bytność ministra. Musiała jednak w swoim domu być uprzejmą i grzeczną. Brühl, zawsze będący panem siebie, odgrywał z rutyną starego aktora wesołość i lekceważenie, jakby siebie był najpewniejszym. Myśl jego gdzie indziej latała, ale oczy i usta się śmiały. Drgał czasem, gdy się natrętnie przypomniał mu sejm, izba, syn, walka… o której skutkach nie mógł być tak prędko uwiadomiony, i natychmiast podwajał zuchwalstwa salonowego, aby się nie wydać z obawą. Każdy silniejszy szelest, każdy hałas uliczny mimowolnie w twarzy się jego odbijał, lecz obce oko ledwie te mgnienia mogło pochwycić. Jeśli się śmiać nie miał powodu, twarz przybierała ministerialną obojętność człowieka, którego nic zdradzić, nic zastraszyć, nic nie może pokonać.

Miano usiąść do stołu, gdy hetman, który na chwilę Brühla oddawszy ministrowi holenderskiemu, sam się był oddalił, wrócił doń z twarzą uśmiechniętą i szepnął mu na ucho:

— Wszyscy zarówno interesujemy się wypadkami dnia dzisiejszego, Wasza Ekscelencja o syna, ja o szwagra, wszyscy razem o losy kraju. Rozkazałem więc mimo obiadu, jeżeliby tam co ważnego zaszło, aby nam doniesiono.

Spojrzał pytająco. Minister skłonił się, jakby dziękując, ale nie powiedział słowa.

Książę kanclerz także naumyślnie dnia, tego wesół chciał być i szyderski a uszczypliwy. Zdawał się swobodnym na umyśle jak nigdy, jakby go sejm nie obchodził wcale, a zwycięstwa był jak najpewniejszy. Trochę hałaśliwa wesołość ta dla drażnienia Brühla przybierała nawet rozmiary niezwyczajne.

Zasiadając do stołu wszyscy usiłowali oddalić złe myśli, unikając jątrzącej rozmowy, a Williams zabawiał panią hetmanową żarcikami, które mu przyniósł świeży list z Paryża. Mówiono o pięknych paniach, o kronice miasta, o zimie, o pogodzie, o ostatnich nowinach zza granicy, o królu pruskim, dostarczającym obfitego materiału do opowiadania.

Fryderyk nie miał tu przyjaciół, jak domyślić się było łatwo; ale oryginalna postać jego ściągała oczy, a łupieże z chłodną krwią dokonywane, ogłaszane z cynizmem, obudzały pewny rodzaj podziwienia.

Coś dzikiego, barbarzyńskiego niemal było w tym bohaterze zatabaczonym, który wszelkiemu uczuciu, ogładzie i poezji życia urągać się zdawał, choć sam chciał się nazywać poetą.

Rozpowiadano o nim rzeczy osobliwe, których obecność dam głośno nie dozwalała dokończyć.

Obiad wlókł się tak, wcale nie zbliżając do siebie tych, których hetman pragnął przejednać, gdy hałas jakiś w ulicy, potem w dziedzińcu, nareszcie na schodach żywe kroki zwróciły wszystkich uwagę.

Drzwi salki otworzyły się nagle i należący do dworu pana hetmana, wysłany przez niego do izby, aby zdał sprawę z czynności, pan łowczyc Turski, blady, pomieszany, zadyszany, zjawił się w progu, tak jeszcze przejęty tym, z czym przychodził, iż go nawet towarzystwo dostojne, które miał przed sobą, do opamiętania rychłego przyprowadzić nie mogło.

Hetman, który się ku niemu zwrócił, postrzegłszy to powstał, wszyscy się poruszyli na krzesłach, jakby ku niemu zbliżyć się chcieli, przyzwoitość tylko na miejscu ich wstrzymała.

Turski milczał, ocierał się i wzdychał.

— Z czym przychodzisz, mości Turski? Mów — odezwał się hetman — mów waćpan śmiało.

Łowczyc ciągle tarł jeszcze czoło i odchrząkiwał nie mogąc się zebrać na słowo, niecierpliwość wszystkich wzrastała. Żywsza od innych pani hetmanowa z gniewem prawie mierzyła oczyma posłańca, który oglądał się i postrzegłszy osoby zupełnie przeciwnych obozów i to jeszcze wodzów ich, stał coraz bardziej onieśmielony. Nie wiedział, jak mowę obrócić.

Hetman to snadź zrozumiał.

— Ale mówże acan — rzekł poważnie — wprost tak, jak tam rzeczy stoją, całą prawdę.

Turski życzliwszym był Familii, ale Brühl i posłowie obcy mu imponowali.

Po szlachecku jednak w końcu, widząc się w położeniu fałszywym, postanowił wyrąbać się zeń krzyżową sztuką. Westchnął do patrona i począł — a był chłopak do dworu jeszcze nie nawykły i ze słowem się mierzyć nie umiejący.

— Ano — odezwał się — jest to o czym opowiadać. Słuchano w milczeniu.

— Jak skoro pan marszałek zagaił sejm, nie dano przystąpić do wyboru nowego marszałka, domagając się, aby pan cześnik Brühl precz szedł z izby, jako nieszlachcic.

Minister, który stał dotąd dosyć spokojny, drgnął cały i zbladł, pochylił się na krześle, rękę założył na poręcz, twarz mu się zmieniła.

Hetman to dostrzegł i szepnął do Turskiego: — Krótko, zwięźle, faktycznie. Zrozumiał to łowczyc i zamilkł.

— A więc — dodał — co tu długo prawić, jaśnie panie… w chwili gdym z izby wychodził, przyszło do tego, że szable z obu stron dobywano. Tylko szczęk ich i krzyki słyszałem wychodząc, a w dziedzińcu mówili już, że się krew lała i przyszło do bitwy, bo zajadłość wielka.

— Pan stolnik nasz nie dopuścił sejmu rozpocząć ani marszałka obierać, pół izby wołało: — Precz z Brühlami!

Hetman dał znak Turskiemu, ale już było za późno, Brühl zerwał się z krzesła i stanął rzuciwszy serwetę. Oczy mu się zapaliły, wargi zatrzęsły. Pani hetmanowa, której czarne źrenice ogniem także pałały, mierzyła go wzrokiem nienawistnym, siedząc jak marmur blada.

Branicki stał chmurny. Turski nie wiedząc, czy może mówić dłużej, zamilkł nagle. Wtem minister, którego gniew i duma zwyciężyły i roznamiętniały, cofnął się od stołu wybuchając.

Naprzeciw niego siedział właśnie książę kanclerz. Wskazał nań ręką.

— Waćpanowie to — zawołał impetycznie — odbieracie mi honor, to weźmijcież mi i życie.

To mówiąc rękami rozerwał kamizelkę na piersiach, mierząc groźnym wzrokiem kanclerza.

Ten, wcale na pozór nie poruszony, serwetę zwolna położył na kolanach i złotym piórkiem, zmrużając oko, począł w zębach przebierać. Może więcej przygotowany do wypadku, z daleko zimniejszą krwią przyjmował jego następstwa. Ironicznie skrzywiły mu się usta.

— My? — rzekł cedząc powoli — my? ani honoru Waszej Ekscelencji, ani jego życia nie potrzebujemy, żądamy tylko sprawiedliwości od N. Pana. Tej nam odmówiono — napastowani, bronimy się, nie jesteśmy tak słabi, abyśmy podeptać się dali.

— Zarzucacie mi dziś to szlachectwo wasze polskie — mówił dalej Brühl w gniewie coraz rosnącym — któreście sami mi dali, na któreście pracowali.

— My? — odparł książę kanclerz. — My? Sąd to zbyt pochlebny o naszych słabych siłach. Tak znowu wiele nie mogliśmy uczynić. Zaprawdę, ani my, ani Familia nasza, ani trybunały, ani w świecie nikt polskiego szlachectwa nadać nie może, a wy go nie macie, dopóki na sejmie nie uzna go Rzeczpospolita.

— Panowie! Trochę spokoju — przerwał hetman z powagą — przy rozbiorze tych kwestii należy zachować krew zimną. Wasza Ekscelencja zechcesz (spojrzał na Brühla, który trząsł się cały)… książę kanclerz raczy…

Kanclerz siedział nie poruszając się, spokojny.

— Proście o zimną krew Jego Ekscelencji — odezwał się — ja, jak widzicie, jestem całkowicie zrezygnowany i spokojny. My nie jesteśmy sprawcami tej sejmowej burdy ani tego przy dobrym obiedzie niestrawnego epizodu. My… my, jak mówiłem, bronimy się tylko. Wina tego, kto napada

— Któż napada? — łamiąc ręce zawołał Brühl — my?… — Nie inaczej! — potwierdził mieszając się do rozmowy wojewoda ruski, który dotąd milczał. — Brat mój ma słuszność zupełną: myśmy pokrzywdzeni i napastowani. Czyhacie na całe nasze znaczenie w Rzeczypospolitej, chcecie naszego upadku, żądacie zguby.

W czasie tego sporu, którego siedzący u stołu goście słuchali z podziwianiem w milczeniu, hetman nie miał czasu spojrzeć na żonę, której twarzyczka mieniła się od gniewu, fałdowała od niecierpliwości, czerwieniła rozdrażnieniem. Każde słowo wujów podnosiło coraz wyżej to niebezpieczne i grożące wybuchem usposobienie. Mąż byłby je może potrafił wstrzymać jeszcze, gdyby w czas przygotowujące się zobaczył.

— Mości panowie — zawołał Brühl zwracając się do dwóch braci — nie wiem, kto tu się z nas niewdzięcznym zdrajcą nazwać może, ale to wiem, że J. Kr. Mość, którego ja woli jestem tłumaczem, ma prawo uskarżać się na obsypanych łaskami, co mu za nie domaganiem się coraz większych i oporem coraz upartszym płacili.

Hetmanowa podniosła głowę ku ministrowi.

— Tam się może już krew nasza leje! — krzyknęła, po kobiecemu wtrącając się do rozmowy — a nie na kogo innego pewno ona spadnie, tylko na was, panie ministrze.

Brühl, usłyszawszy głos ten, umilkł zmieszany — wojna z kobietą była niepodobieństwem — zaciął usta obracając wzrok do góry. Hetmanowa tymczasem, nie zważając na męża dającego jej znaki, na podziwienie wszystkich, na prawa gościnności, unosząc się coraz bardziej, mówiła dalej ze wzrastającą gwałtownością:

— Wasza Ekscelencja, panie ministrze, jesteś przyczyną nie tylko tego wypadku, który może zakrwawić salę sejmową i kraj nasz rzucić w wojnę domową, ale wszystkich nieszczęść naszych.

— My się nie damy zgnieść, za nami jest większość tej Rzeczypospolitej, my nie zniesiemy upokorzenia. W ostatnim rozdawnictwie łask królewskich pominięto nas umyślnie, chciano nas tym zhańbić, zepchnąć ze stanowiska. Któż to uczynił? Król? Ale N. Pan czyni tylko to, co mu Jego Ekscelencja — pozwoli, to wszystkim wiadomo. Wzięliście w kuratelę nieszczęśliwego monarchę, pięknieście wykierowali Saksonię… lecz nasz kraj nie da się w ten sposób prowadzić.

Mówiła, głos jej drżał, nareszcie zabrakło go z gniewu, ale słowa jej po kobiecemu zbyt ostre i jawnymi zarzuty bluzgające w oczy, złamały jakby zaporę, która Brühla od gwałtowniejszej zasłaniała napaści. Zaledwie hetmanowa dokończyła padając na krzesło wysilona, razem prawie kanclerz i wojewoda podnieśli głosy.

— Tak jest — zawołał ostatni — Rzeczpospolita nasza Saksonią nie jest, macie do czynienia nie z raubritterami88 niemieckimi, ale z rycerską szlachtą polską, której honor jej jest drogi, a w nas, nie zapominajcie o tym, płynie krew, która nas do tronów zbliża. Nie sądźcie, aby walka była łatwa a pognębienie możliwe.

Hetman uderzył po ramieniu księcia, prosząc go, aby zaprzestał. Działo się to w jego domu, bolał nad tym, lecz trudno było pohamować rozjątrzonych. Zaledwie umilkł wojewoda, kanciarz się odezwał szydersko:

— Chcieliście tego panie ministrze, macie, coście sobie sami ściągnęli. Nie my wam, wy sami sobie honor odbieracie, wy narażacie syna. Z nami walka nie pójdzie łatwo.

Hetman nie wiedział już, kogo prosić i uśmierzać, gdy Brühl, którego sama gwałtowność napaści zmuszała do pozornego ostygnienia, powiódł ręką po czole, twarz jego przybrała wyraz zimny i szyderski, lecz przesączony zemsty pragnieniem. Zwrócił się do pani hetmanowej.

— Muszę panią hrabinę przeprosić — rzekł z ukłonem dumnym — iż spokój jej domu zakłóciłem i jej samej byłem powodem do wystąpienia, które dla gospodyni domu, względem gościa, przykrym być musiało. Nie pozostaje mi nic więcej nad pożegnanie towarzystwa, w którym mnie obelgi spotykają tylko.

Hetman zbliżył się doń ze złożonymi rękami, Brühl szukał tylko kapelusza. Wszyscy zamilkli na chwilę.

— Panowie — odezwał się minister do posłów zagranicznych, którzy siedzieli zmieszani — spodziewam się, że raczycie mi towarzyszyć do mnie, gdzie spokojniej skromny obiad zjeść będziemy mogli.

Posłowie ruszyli się wnet wszyscy. Ten krok ministra nie pohamował wodzów Familii i ich adherentów. Brühl już wychodził nie oglądając się nawet na przeprowadzającego Branickiego, gdy poza nim wołano:

— Krew która się przeleje, spadnie na twoją głowę

— Precz z Brühlami!…

Wśród tej wrzawy minister z towarzyszami opuścił pałac hetmana, a że powozy na późniejszą godzinę przyjść miały i w dziedzińcu się nie znalazły, Brühl musiał iść piechotą.

Zanim za bramę się dostał, tłum, który od zamku się rozlewał po mieście, otoczył go. Wypadkiem wpadł na gromadę Familii, prowadzoną przez Żudrę, która, poznawszy Brühla, rozjątrzona jeszcze sejmową sceną, powitała go szyderskimi wykrzykami. Trudno się było cofać, nie podobna uniknąć i przytomność tylko posłów zagranicznych a kilku sług ich potrafiła ministra od większych ocalić nieprzyjemności. Powóz jakiś przechodzący bezpański, który zatrzymano gwałtem, odwiózł Brühla do jego pałacu, gdzie straże saskie i ogromny dwór zupełnie go już czyniły bezpiecznym.

Posłowie, którzy go odprowadzali, pożegnali u drzwi. Chwila była wymagająca namysłu i samotności. Brühl blady, lecz już przytomny i ostygły ze świeżych wzruszeń, nie patrząc nawet na służbę cisnącą się ku niemu, przeszedł wprost do swego, gabinetu.

Tu niespodziany widok go czekał. Ten syn, którego uczynił ofiarą i naraził na kilkogodzinne męczeństwo, tylko co wróciwszy z izby, leżał na pół żywy na kanapie, blady, rozpięty, ze wzrokiem, obłąkanym, zatopiony tak w sobie, iż ojca wchodzącego nie usłyszał, zbliżającego się nie postrzegł. Minister musiał z lekka dotknąć jego ręki, aby go z tego osłupienia przebudzić.

Cześnik podniósł się powoli, dłońmi obiema przecierając oczy, trąc czoło, aby oprzytomnieć. Ojciec stał przed nim jak winowajca.

— Co ci jest, mój Alojzy? — zapytał.

— Zaledwie wiem, że żyję — odparł stłumionym głosem zapytany — przebyłem kilka godzin okropnych. Krzyki tej tłuszczy brzmią mi jeszcze w uszach, widzę podniesione oręże, migają mi się te twarze zbójeckie. Chciano mnie rozsiekać.

Wzdrygnął się cześnik.

— Maszże tak mało męstwa? — cicho wrzucił minister.

— A! Gdyby tam tylko o rycerską chodziło waleczność — zawołał Alojzy — gdyby można z orężem W dłoni walczyć… ale stać jak pod pręgierzem, słuchać obelg i nie móc ich pomścić, ojcze mój! To okropne.

Rzucił się na kanapę kończąc i oczy zakrył rękami.

— To nad siły — dodał — tego się wymagać nie godzi.

— Alojzy — odparł ojciec — cofnąć się też honor nie pozwala zwyciężonym.

— Więc dopuścić rozlew krwi? — zawołał cześnik — dziś tylko przytomność Małachowskiego, który posiedzenie odroczył, zapobiegła rzezi… jutro, jutro nic ich nie potrafi powstrzymać.

Minister milczał.

— Zobaczymy — rzekł — do jutra daleko. Lecz nie byliżeśmy silniejsi?

— Byliśmy liczebnie i ze wszystkich względów słabi. Radziwiłłowscy się źle obliczyli. Książę Karol jest w rozpaczy. Ale co nam po sile! Jeszcze jedno posiedzenie takie, ojcze kochany, a choćby mnie niczyja szabla nie tknęła, ja nie czaję się na siłach do wytrzymania obelg motłochu. Tak, jam do tego nie stworzony. Do pracy! Każ mi podjąć, jaką chcesz, do walki, choćby być miała rozpaczliwą i nierówną ale nie do sromotnego wrzasku, nie do tego pręgierza, pod który mnie zawlec kazałeś. Zlituj się nade mną. Nie nagrodzisz mi niczym tego cierpienia.

Brühl rzucił się go ściskać.

— Uspokójże się, jesteś w gorączce, to nie potrwa, w najgorszym razie jedno posiedzenie. Uczynisz to dla mnie. Przetrwać je potrzeba. Otoczą cię przyjaciele, a potem…

Tu zniżył głos i dodał zamyślony:

— Sejm zerwiemy!!

Zapukano do drzwi, ktoś głośną mową domagał się wpuszczenia. Sekretarz ministra oznajmił przybycie księcia wojewody, który nie czekając, poruszony, wtoczył się za nim zaraz. Na twarzy księcia Karola mocno zarumienionej widać było jeszcze nieprzezwyciężone oburzenie.

— Pozwolisz, panie ministrze, panie kochanku, choć jestem natrętny, ale musiałem przyjść oznajmić. Dzisiajeśmy się nie popisali, to prawda; zwiedli mnie, mało nas było. Jutro jak świt salę moi obsadzą, trzysta szabel mam pewnych, jeśli nie więcej. Służymy Familii… zechcą krwi, będą ją mieli; my nie pożałujemy.

Brühl ścisnął go za rękę.

— Spodziewam się, że do tego nie przyjdzie — rzekł cicho, ukradkiem spoglądając na syna.

— A ja się spodziewam i Pana Boga proszę, żeby do tego przyszło — odparł Radziwiłł — mnie się odegrana należy. Co to się tam rąbać na słowa i rzucać sobie w oczy łajdakami i szelmami! To nie szlachecka rzecz, panie kochanku. Wybić się a dobrze, kurtę im skroić porządną, będą cicho siedzieli.

Cześnik milczał zmieszany.

— Wy, panie cześniku — dodał Radziwiłł — dajecie im pozór, aby wam zadawali nieszlachectwo, bo w naszej wrzawie wam nie swojsko, i po was to widać, a my w tym, panie kochanku, jak ryby w wodzie…

I rozśmiał się głośno a wesoło.

— Hej! — dodał — jutro wszystko będzie dobrze i ręczę, pójdzie jak po maśle. Radziwiłł nie zawiedzie. Proszę pana cześnika z sobą, sam go wiozę, sam za niego moją odpowiadam głową.

Minister dziękował pomieszany, pan Alojzy boleśnie się uśmiechał.

— Mogęż się teraz pokazać? — spytał skromnie — chciałbym pojechać do Młocin. Mogą mnie tak rozsiekać na Ulicy, jak się odgrażali na zamku.

— A gdzie zaś! Panie kochanku — rzekł wojewoda — ci sami, co tak krzyczeli na sejmie, będą ci się kłaniali na ulicy. Trzeba znać ten naród, panie kochanku. Gardłować lubią, ale na bezbronnego napaść, uchowaj Boże. To poczciwe ludziska z kościami, tylko im języki i dłonie świerzbią czasami.

Że jakoś rozmowa, nie szła, wojewoda zabrał się do odwrotu.

— Zatem submituję się — rzekł — a jutro proszę pana cześnika ze mną, już się to dziś nie powtórzy, ręczę i słowo daję na to, będzie wcale inaczej.

Zasapany wyszedł ledwie Radziwiłł, gdy znać dano o innych przybywających, częścią z sali sejmowej lub wysłanych od głównych osób zamieszanych w tej sprawie. Przedpokój, salka, kancelaria, ganek były pełne, a pomiędzy nadbiegającymi toczyły się rozmowy tak żywe, tak wrzaskliwe jak przed chwilą na zamku. Nie tylko w pałacu Brühla, ale w całym mieście panowało zamieszanie, które przeszło razem z sejmującymi i arbitrami na ulica, W winiarniach i garkuchniach spotykano się grożąc sobie szablami i rozprawiając na języki bez litości.

Minister, który będąc u hetmana na chwilę się nie pohamował i niepotrzebnie z żalem wybuchnął, mocno tę prędkość swą teraz sobie wyrzucał. Odzyskawszy zimną krew, naradzał się, dawał rozkazy, a że czasu nie było do stracenia, wybierał się zleciwszy kilku swym poplecznikom starania o dniu jutrzejszym do N. Pana, ażeby mu rzeczy przedstawić w takim świetle, w jakim je widzieć życzył.

Młody Brühl tymczasem, zbity i osłabły, kazał zajść powozowi, do którego ojciec dodał w sekrecie sześciu żołnierzy z konnej gwardii króla, i kazał jechać do Młocin.

Tu było tylko spokojnie jak w uchu; cześnikowa szyła albę, Francuzka ją po swojemu zabawiała, mało nawet wiedziano, co się na świecie działo. Ciekawa Dumont wybadała wprawdzie Godziembę, którego sobie pozyskać potrafiła, lecz nie śmiała spokoju Brühlowej przerywać niepotrzebnie plotkami, dopóki coś do rozwiązania języka nie dało powodu. Była też najpewniejsza, że minister i król zwyciężyć muszą i tych warchołów w myszą dziurę zapędzą. Tak stały rzeczy w Młocinach, gdy naprzód znużony, blady i zły powrócił do nich Godziemba, który Brühlowi w duszy sprzyjał i sprawę jego brał do serca, w chwilę zaś potem nadjechali oboje Sołłohubowie, a za nimi dopiero ciężki kłus gwardyjskich żołnierzy, z dala towarzyszących cześnikowi, i jego kareta, w której on leżał raczej, niż siedział, zbliżyły się do ganku pałacyku. Tu poczciwy Sołłohub czekał już na przyjaciela i wysiadającego w ramiona pochwycił.

— Mój ty biedny Brühlu! O! Jakże mi cię serdecznie żal!…

Ściskając się weszli razem do pokoju, w którym na nich panie czekały.


IX


Sołłohubowa przybywszy wpadła cała jeszcze rozgorączkowana, oburzona, na pół pijana i niemal osłupiała, znajdując cześnikową najspokojniej w świecie pokaszlującą nad albą, którą na kolanach trzymała. Dumont zabawiała ją czytaniem świątobliwym, od którego doznawała spazmów.

Gdy piękna Maria, z rumieńcami wypalonymi na twarzy, z ogniem w oczach, wbiegła do saloniku, pani Brühlowa przelękła się nieco.

— Co ci jest, Maryniu? Co się stało?

— Jak to? to ty nic nie wiesz? ty tu siedzisz spokojniuteńko, a tam, tam na sali rwali się ludzie rozwścieczeni na twojego męża. Twój mąż… a! Co on cierpieć musiał! Gdzież on jest? powinien był powrócić? nie wrócił?

Wszystko to wylało się z ust pani Sołłohubowej potokiem. Cześnikową słuchała zdziwiona, lecz wcale tak nie poruszona jak przyjaciółka.

— Ale, moja Maryniu — rzekła — ja bo wiedziałam, że mąż na sejm pojechał i że posiedzenie mogło być trochę niespokojne, ale przy łasce Bożej, przy łasce Bożej cóż się tam stać mogło?

— Ty więc nie wiesz, że się do szabel porwano, że gdyby nie Małachowski, przyszłoby może do krwi rozlewu?

— Moja Maryniu — ruszając ramionami odezwała się cześnikową — u nas to bardzo zwykła rzecz, ale się na krzyku i hałasie kończy. Jużciż przyjaciele cześnika nie dopuściliby.

Dumont się wtrąciła:

— Może się to rzadko trafia, żeby na sejmiku lub sejmie aż do rąbania się przyszło, ale bywają przecież przykłady.

Wszakże podobno ojciec jednego z dworzan pana wojewody, a teraz hrabiego, pana Godziemby, na śmierć został zarąbany.

Usłyszawszy to imię, cześnikowa wstrząsnęła się, krew jej gwałtownie uderzyła do głowy, rumieniec tak nadzwyczajny oblał jej twarz całą, że Sołłohubowej oka ujść to nie mogło. Szczęściem tłumaczyła to sobie może nagłą troskliwością o pana cześnika.

Dumont przypadkiem czy umyślnie wtrąciła nazwisko to, z którym ciągle od niejakiego czasu starała się oswajać panią cześnikową. Gdy były sam na sam, hrabina nic nie miała przeciw temu, lecz w tej chwili, gdy się jej twarz tak zdradziecko zapaliła, spojrzała znacząco na Francuzkę. Ten wzrok pochwycony w biegu przez Sołłohubową dał jej do myślenia. Nazwisko jej utkwiło w pamięci. W tym momencie wszakże miała nadto do myślenia, aby się zbyt głęboko w jakieś dociekania zapuszczać.

— Na sejmikach siekaniny — wtrącił Sołłohub — to ordynaryjna rzecz, ale na sejmie, pod bokiem majestatu, prawie niesłychana.

— A! Ten ohydny stolnik! Ten galant! — wołała Sołłohubowa tupiąc nóżką — nienawidzę tego człowieka.

— Niewdzięczna! — uśmiechnął się generałowicz — on się w tobie kocha i wielbi.

Żona go uderzyła wachlarzem po ręku.

— Dajże mi pokój! Mogłabym się w istocie gniewać za to, bo tych galanterii salonowych nie cierpię ani tych zdawkowych miłostek wielkiego świata.

Wśród żywej rozmowy twarz pani Brühlowej ledwie nieco się ożywiła i to z powodu wspomnienia Godziemby. Francuzka, która protegowała dworzanina i ciągle była rada go na pierwszy plan ściągnąć, nie zważając na surowy wzrok hrabiny, szepnęła jeszcze, iż właśnie pan Godziemba, który towarzyszył hrabiemu, powrócił z Warszawy i można go było wezwać, aby opowiedział co się na sejmie działo. Cześnikowa zaczerwieniła się znowu ogromnie lecz Sołłohub zrobił uwagę, że oni też oboje przytomni byli do końca scenie całej.

Brühlowa była tak zmieszana, że się nawet dowiadywać nie chciała, ale Sołłohubowej nic od narzekania i wykrzykiwania powstrzymać nie mogło. Biegała po salonie, często ścianom pokazując pięście, i tak jej ślicznie było z tym zapałem i rozdrażnieniem, że zakochany mąż nie mógł się wstrzymać, by nie szepnąć Francuzce:

— Nie widziszże pani, jak ona cudownie jest piękna! Ta moja heroina!

— Widzę i widzę też, jak waćpan, panie hrabio (Francuzka całej szlachcie polskiej ten tytuł dawała), okrutnie jesteś śmieszny.

— Czym? — spytał Sołłohub.

— Ale bo któż się przyzwoity w żonie kocha! — szepnęła Francuzka złośliwie i uśmiechnęła się szydersko.

W tej chwili zahuczało. Sołłohub wybiegł i wprowadził Brühla, którego w progu nie żona, ale kuzynka, obie ręce doń wyciągnąwszy, przywitała.

— O! Mój biedny! Biedny hrabio! — zawołała z uniesieniem.

Brühl spojrzał okiem pełnym wdzięczności, pocałował ją w rękę i poszedł podać dłoń żonie, która wstała sztywnie, spojrzała nań chłodno i wybąknęła:

— Ja się dopiero teraz dowiaduję. Ja nic nie wiedziałam.

— Ale bo po cóż miałaś się pani niepokoić? — dorzucił Brühl — część tego dramatu dzięki Bogu przebyta, a co nastąpi, przeżyjemy.

Westchnął. Dopiero spojrzenie na piękną Marię, której oczy go wszędzie ścigały, odżywiło ostygłego nieco cześnika.

— Gdybym była mężczyzną dziś — odezwała się Sołłohubowa — proszę mi wierzyć, byłabym nie wytrzymała i z szablą się rzuciła na Familię.

— A! Pani — rozśmiał się smutnie Brühl, zbliżając się do niej — a ja, gdyby było w mej mocy, byłbym sromotnie uszedł z tej izby obrad. Rozkaz ojca mnie tam przykuwał. Jesteśmy tak jak w familijnym kole, nie będę taił, że mi to wszystko sprawia ohydę. Ta sala obrad, z mojej przyczyny zawichrzona, ja powodem do walki! Moje położenie… Ci panowie są źli, mściwi, to prawda, są moimi nieprzyjaciółmi, ale któż wie, może oni mają słuszność, a ja mogę jej nie mieć. Jestem wprawdzie dobrym szlachcicem turyngijskim i hrabią państwa rzymskiego, ale moje polskie szlachectwo jest tylko fikcją prawną lub nieprawną.

— Co do mnie — dodał ożywiając się tak, jak go żona rzadko widywała — co do mnie, wolałbym był stokroć pójść walczyć z Turkiem, z Prusakiem, z szatanem… niż stać pod tą rynną obelg i gróźb… nie mogąc się ruszyć. Ani to moje powołanie — dodał gorąco — jam trochę żołnierz, trochę, artysta, trochę literat, a nic a nic nie stworzony do tego waszego świata polskiego. Skłaniam głowę przed tą republiką naśladowaną ze starożytnych, ale mi ona nie przemawia do serca.

To mówiąc Brühl padł na krzesło.

— Tym bardziej mi waćpana żal, panie hrabio — rzekła Sołłohubowa zbliżając się do niego — tym ohydniejszą wydaje mi się napaść stolnika i takiego księcia Adama, obu znających go doskonale i wiedzących, co czynią.

— Ja ich tłumaczę — odezwał się Brühl — polityka nie zna brata ani ojca, ani litości, ani względu, jest to smok, który chłonie szeroką paszczą, co mu się do niej nawinie.

— Za cóż wy macie padać jej ofiarą? — zapytała cicho Maria, patrząc na niego.

— Przeznaczenie! Fatalizm! — westchnął Brühl. Zaczęto opowiadać epizody, które każdy inną część sali mając na oku, pochwycił. Jedne uszły wejrzenia i ucha Brühla, drugie Sołłohuba — inne nawet na wszystko bacznej pani Marii.

Generałowicz, który nie widział ani się mógł domyślać, jakie tu może uczynić wrażenie, mówiąc o Godziembie, wśród tych krzyżujących się powiastek, nagle wykrzyknął:

— Ale wiesz, Brühl, tyś bo szczęśliwy, umiesz na miłość zarabiać, sam o tym nie wiedząc może. Że myśmy cię tam otaczali, Radziwiłłowie, Lubomirski, Opacki, ja… to nic dziwnego, bez twej nawet wiedzy wcisnął się na salę poczciwy jakiś twój dworzanin, który cię z oka nie spuszczał i szabla mu tak drgała w ręku, a oczy się paliły, żem się co chwila awantury spodziewał. Przechodzącego księcia Adama o mało za kołnierz, bez respektu jego tytułu, nie pochwycił. Ażem był ciekaw jego nazwiska się dowiedzieć, bo go tu często widuję. Zowie się Godziemba — dodał Sołłohub — winieneś mu co najmniej szablę honorową.

Oprócz pani Sołłohubowej i Francuzki, nikt nie uważał, jak żywo, pokraśniawszy cała, rzuciła się cześnikowa do alby leżącej na kolanach.

Brühl się uśmiechnął.

— A! To poczciwy mój i najulubieńszy, prawie mogę go nazwać przyjacielem — rzekł z twarzą rozjaśnioną — serce złote i głowa dobra. Aniby się kto mógł domyślić, ile uczucia i rozsądku jest w tym biednym chłopcu.

Pani cześnikowa ciągle miała oczy spuszczone, ręce jej drżały, twarz płonęła. Francuzka spoglądała na nią niespokojna tym brakiem panowania nad sobą, ale coraz mocniej utwierdzając się w przekonaniu, iż miała wielkie obowiązki zbliżenia dwóch istot tak siebie godnych, tak się kochających, a tak, na nieszczęście, jak ona zwała, niezgrabnych.

Brühl, wpadłszy raz na swojego ulubieńca, mówił o nim jeszcze długo, napomknął bardzo delikatnie o jego przygodach, o których nie śmiał się rozwodzić, aby teścia nie obwiniać, i dodał:

— Jestem bardzo przywiązany do poczciwego Godziemby, a trochę też mnie ku niemu i los jego niezwyczajny przywiązuje. Cały dramat jest w jego życiu, a ja tak dramata lubię! Ojciec zginął rozsiekany, do sieroty przywiązała się mamka staruszka, która za nim w świat poszła, która go raz już uwolniła z więzienia, która i tu się przywlokła, a tę on jak matkę szanuje, utrzymuje i służy jej jak syn przywiązany.

Francuzka słuchała z uwagą natężoną.

— Na tym nie koniec — dodał Brühl, który rad był, że mógł nieznośną dlań o sejmowych historiach przerwać rozmowę. — Okazuje się, że mój Godziemba jest bardzo dobrej i starej rodziny.

— To samo jego nazwisko dowodzi — dodał Sołłohub — ród niegdyś znaczny i bogaty. Ale skądże ty wiesz o tym?

— Przypadkiem — rzekł Brühl — na sejm z głębi województwa Mińskiego przybył tu stary, bezdzietny Godziemba, którego, nie wiem dlaczego, tytułują podczaszym. Mą pono parę mil kraju w pińskich błotach i jedną córkę, dla której koniecznie Godziemby szuka za męża, aby majętność z rodu nie wyszła. Obsedują89 pono mojego dworzanina.

— A ten — zawołał Sołłohub śmiejąc się — se laissera faire une douce violence90.

— Otóż nie — rzekł Brühl — i dlatego sprawa wytoczyła się aż do mnie.

Umilkli wszyscy, cześnikowa tak się schyliła nad robotą, że prawie głowy jej już widać nie było.

— Czysty romans — odezwała się Sołłohubowa — dla was, panie hrabio, co z taką łatwością tworzysz dramata, gotowy materiał.

Brühl zerwał się z krzesła.

— A! Pani — zawołał — czemuż nie mogę zamiast sejmowe przebywać dramata, siedzieć, marzyć, pisać i pozostać w kątku spokojnym! Bardzo kocham wasz kraj, który po części za swój uważam, choć mi tu szlachectwa odmawiają, ale do niego mam żal za to, że mi żyć przeszkadza. Tak, z historii Godziemby — dodał — byłby wyśmienity dramat w pięciu aktach, tylko by trzeba dodać młodzieńcowi jakąś miłość piękną, co by go od przyjęcia ofiary wstrzymywała, że to chłopak jak lód.

Francuzka patrząc na Brühla jak w tęczę, otworzyła oczy mocno i uśmieszek przebiegł po jej ustach. Nader przebiegła pani Sołłohubowa, pochwytawszy rumieńce, milczenia, wejrzenia, uśmiechy, coś sobie już z nich prząść poczynała. Imaginację miała tak żywą jak Brühla. Cześnik w tym kółku, trochę wytchnąwszy, zdawał się umyślnie myśl odrywać od jutra groźnego i obrzydłych mu zapasów sejmowych, począł więc znowu coś mówić o historii Godziemby, gdy żona jego, jakby jej coś na myśl przyszło, o czym była zapomniała, wstała i wyszła do drugiego pokoju. Dumont natychmiast, czując się tam potrzebną, pośpieszyła za nią.

Brühl bywał zwykle jakoś w najlepszym humorze właśnie naówczas, gdy żony przy sobie nie widział. I tym razem lice mu się rozjaśniło, ale nie miał szczęścia: zaledwie pozostał sam na sam z Sołłohubami, gdy mimo późnej pory zahuczało pod gankiem i głosy się słyszeć dały.

— I to prawdziwa kara Boża! — wykrzyknął ręce łamiąc — nie dają mi spocząć ani odetchnąć! Nie dosyć, że posłuszny robię, co mi każą, idę na tortury, muszę jeszcze słuchać zawczasu opowiadań próżnych, jak mnie droczyć będą.

Sołłohubowa ze zwykłą swą żywością zbliżyła się do męża; dość było jej uśmiechu, aby w ogień czy wodę rzucił się na jej rozkazy.

— Mój drogi — rzekła — a miejże też litość nad hrabią, idź, mów, baw tych nietoperzów, co po nocach nie wiedzieć za czym latają, a uwolń mi biednego Brühla.

— Tak — szepnął posłuszny generałowicz — idź i zostaw was samych!

Obraziła się piękna pani, rumieniec wytrysnął jej na twarz.

— Idę z tobą — rzekła i posunęła się ku drzwiom. Brühl który więcej się domyślił, niż słyszał, rzucił się też sam zawstydzony naprzeciw natrętnych gości. Nie wpuszczono ich do salonu, ale naprzeciw słychać było już rozmowę tonem, który przedłużoną sejmową sesję przypominał.

Sołłohub obie ręce na ramionach położył przyjacielowi. — Brühl — rzekł — nie puszczam cię, zostań, spocznij, pójdę się rozmówić za ciebie. Dobra moja Maria ma słuszność, byłoby okrucieństwem cię zamęczać, Zostań tu.

Spojrzał na żonę, która została też w salonie, a że ani Francuzka, ani pani cześnikowa nie powracała, byli więc sami.

Brühl obejrzał się za odchodzącym, rękę położył na sercu. — Pani jesteś aniołem! — zawołał — aniołem dobroci, a ja czuję się jej łaską dla mnie upokorzony; Biedny Jaś… poszedł… a co się tam w jego sercu dzieje…

— Jest zazdrosny trochę — chłodno odparła piękna pani — trzeba, żeby się tego oduczył.

— A to tak trudno! — rzekł Brühl zbliżając się do Sołłohubowej i biorąc jej rękę, którą do ust przyłożył.

Ten cichy pocałunek przerwał rozmowę, bo poruszył serca. Sołłohubowa oddaliła się wolnym krokiem, Brühl pozostał w miejscu.

— Jeszcze ten dzień jutrzejszy — poczęła stanąwszy nieco dalej piękna Maria — przeżyć go trzeba, potem nareszcie koniec jakiś nastąpić musi.

— Gdybyż! — zawołał Brühl — ależ to straszny program na jutro. Szable! Ultima ratio!91

— Ja nie wierzę, ażeby do czego więcej niż do hałasu przyszło — odezwała się Sołłohubowa — ale i ten przeżyć…

Wzdrygnęła się.

— A to okropne!

— Szczególniej dla tego, co się czuje przyczyną wszystkiego i… jest ofiarą… Ani na chwilę nie zabiło mi serce do zwycięstwa, a krwi bym dał utoczyć za pokój i zgodę. Ale jakże do niej dojść! Ci, co byli moimi przyjaciółmi młodości, stają grożąc mi śmiercią. I to Wszystko dlatego, aby pan Ogiński czy Radziwiłł został wojewodą wileńskim, aby kilka dygnitarstw poszło w ręce Familii, gdy ja bym oddał wszystkie w świecie za cichy i niezamącony żywot w Młocinach lub wreszcie w jakimkolwiek świata kątku, wśród starych drzew, zielonych łąk, ze sztuką, z książkami, z myślą.

Sołłohubowa odwróciła się ku niemu.

— I nic więcej? — spytała.

— Bo nic mi więcej pragnąć nie wolno — dodał Brühl — a przynajmniej przez usta nie godzi się puścić życzenia…

Zamyślili się tęsknie oboje. Rozmowa doszła do tego kresu, poza który i ona już przejść nie mogła. Służący wnosili właśnie podwieczorek i wracająca Francuzka sama ukazała się w salonie. Brühl uznał za właściwe, rad nierad, wynijść do tych huczących w jego gabinecie gości, których tam za niego przyjmował Sołłohub.

Trzech czarno ubranych Radziwiłłowczyków, pp. Szukszta, Slepść i Kimbar, razem z panem Szymanowskim i Solłohubem, krzyczeli przy kieliszkach już tak głośno niemal jak na sejmie. Rozbierali to, co się stało, i opowiadano, co nazajutrz postanowiono. Od progu już twarz Brühla przybrała wyraz znudzony i męczeński. Przybyli zobaczywszy go oskoczyli; Slepść przystąpił pierwszy.

— Książę jegomość jeszcze nas tu przysyła — rzekł — iterum iterumque92 upraszając pana hrabiego, aby się na sejm nie ruszał, tylko w naszej komitywie i z nim razem. Na jutrzejszy dzień sam książę jegomość popis czyni osobiście i mniej trzechset nas nie będzie, a do dwóchset jeszcze ciurów na odsiecz postawimy w dziedzińcu, jeśliby było potrzeba. Na dany znak izbę zaleją. Jeżeli Familia tym się łudzi, iż jak dziś weźmie prym nad nami, może to drogo przypłacić.

Brühl skłonił się w milczeniu.

— Mam nadzieję, że jutrzejsze posiedzenie spokojniejsze będzie.

— Wszystko to być może — wtrącił Kimbar trąc łysinę — ale, panie hrabio, my wszyscy, kto jakie żelazo ma dla osłonienia piersi, włożymy. Zbroiczka nie zawadzi. Szable się wszystkie ostrzą, bo to do licha przez ten długi pokój pordzewiało. Książę w dziedzińcu pałacowym kazał ustawić koło i szlachta jak z procesją idzie do szlifierza. Będą jak brzytewki.

Pokręcił wąsa.

Brühl milczał.

JMPan Szukszta, strukczaszyc lidzki, którego to bolało, że sam jeden dotąd się nie odezwał, wtrącił też:

— Książę pan miłościwy takiego animuszu na jutro, jakeśmy go nie widzieli od ostatniego zjazdu, o którym nie pora tu prawić. Bóg świadek i dzisiejszy dzień nie byłby nas takim wstydem nakarmił, gdyby nie wyraźne rozkazy J. K. Mości i pana ministra. Byłoby się hydrze od razu łeb ucięło i to bez metafory.

To mówiąc ryknął pan strukczaszyc lidzki śmiechem potężnym, aż się po całym domu rozległo.

Brühl był tak zakłopotany, że dla wyjścia z położenia trudnego nie znalazł innego środka, tylko ująć za kielich i wypić zdrowie księcia wojewody.

Litwa zawtórowała, aż się okna zatrzęsły, bo wszyscy już byli pod dobrą datą. Kobiety w salonie, choć poznały, że to był wybuch i manifestacja radości wielkiej, zadrżały z obawy. Zatem Litwini, nie dając się zatrzymać i oświadczywszy, że książę w pałacu swym będzie oczekiwać na hrabiego z całą komitywą, submitowali się i hałaśliwie wyszli, wyprowadzeni przez Sołłohuba.

Został tylko Szymanowski, w innym pono poselstwie wysłany, który się dotąd niewiele odzywał. Wziął na bok Brühla.

— Wszystko to dobrze — rzekł — nawet się bez tego na jutro i obejść byłoby trudno, ale koniec końcem, mnie jego ekscelencja tu przysyła, abym hrabiego uspokoił i zapewnił, że gdy jutro się nic złożyć nie da, a Familia upornie przy swym stać będzie, sejm zerwiemy.

— Kto? — zapytał Brühl — mogą w takim razie już nie mnie, ale tego śmiałka rozsiekać. Sam waćpan wiesz, jak krajowi ten sejm jest potrzebny, jak go sobie życzą. Któż się odważy?

Szymanowski uśmiechnął się, pokręcił wąsika, kłaniając rzekł, ręką wskazawszy na piersi:

— Ja, panie hrabio.

— Wy?

— Tak, ja sam, to rzecz ułożona — odparł spokojnie Szymanowski. — Naturalnie, dopełniwszy aktu tego i złożywszy manifest w grodzie, ujdę w tej chwili z Warszawy, a moi Ciechanowianie dalibóg nic mi nie zrobią. Choćby też przyszło i na jaki rok za granicę wędrować, nie jestem od tego.

Twarz i humor posła dowodziły, że jego ekscelencja musiała już warunki z nim umówić i że Szymanowski był z nich zadowolony. O tym jednak nie wspomniał.

— Z Familią — dodał szydersko — mam od dawna na pieńku, rad będę odwdzięczyć, dla jego ekscelencji zaś i pana hrabiego czuję tak wysoki szacunek, iż z chęcią się poświęcę.

Brühl, w takich rasach małomówny, chłodno dosyć podał mu rękę i westchnął.

— Rad, bym jednak — rzekł — aby się obejść bez tego mogło. Któż wie, jutro spokojniejszym być może!

— Tego się nie spodziewamy — przerwał Szymanowski.— Litwini nie przesadzili wcale: nie tylko u nich, ale po całej Warszawie o szablach tylko i o zbrojach myślą ludzie. Ci, co przy szpadach chodzą, rapiry gotują. Koszule żelazne dawno już nie wdziewane czyszczą się ze rdzy, pucują ryngrafy i wszystko wojną oddycha. Takiej sali sejmowej jak jutrzejsza jeszcze generacja nasza nie widziała!

Brühl pobladł.

— Ani nieszczęśliwszego nade mnie człowieka — rzekł w duchu.

O ile pan Alojzy zdawał się strapiony przewidywaniem jutra i losów sejmu, o tyle poseł ciechanowski wydawał się z tego szczęśliwym. Uśmiechał się, wąsa kręcił, mówił żywo, śmiał się i był w najlepszym humorze, jakby głowie jego i plecom nic a nic nie zagrażało. Pewien był siebie, choć najniebezpieczniejszą rolę dobrowolnie brał na barki.

Sołłohub z rodzajem politowania, jeśli nie wzgardy, spoglądał nań z ukosa.

— O zerwaniu sejmu — rzekł — nie może być mowy, chyba w ostateczności.

— A ta ostateczność nadejść musi — zawołał wesoły Szymanowski, jakby mu o to wielce szło, żeby go ona nie minęła. — Wiemy to dobrze przez tych, co na dwóch stołkach siedzą i z dwóch stron słuchają, i po obiedzie u hetmana kanclerz i wojewoda, rozdrażnieni do najwyższego stopnia, zaklęli się, że na włos od żądań swoich nie odstąpią. Chcą bądź co bądź mieć krzesło wileńskie dla Ogińskiego, a Radziwiłł, któremu jest przyobiecane, który je za spadek po przodkach uważa, pewnie dobrowolnie rzeczy już sobie przyrzeczonej nie odstąpi. Macano go z różnych stron o to, ofiarując, mu kompensaty, ale z litewskim niedźwiednikiem trudno. Wąsa pokręcił i rzekł krótko:

— Mam sześć tysięcy ludzi, panie kochanku, na obronę jednego krzesełka. Zje diabła, kto go dostąpi.

Szymanowski zmilczał chwilę.

— Jeśli tak — rzekł Brühl — choć hałas w kraju znowu będzie ogromny za sejm zerwany, a na mnie spadnie wina cała, gdy rzecz nieuchronna, im prędzej, tym lepiej.

— Ale jutro honor każe się stawić i dotrwać na stanowisku! — rozśmiał się Szymanowski. — Zresztą — rzekł, z kontusza dobywając kawał papieru — manifest na każdą chwilę gotów, na każde zawołanie gotów, tylko poń sięgnąć do kieszeni!!

Sołłohub i Brühl spojrzeli po sobie. Poseł ciechanowski zdawał się dumnym swym bohaterstwem. Spojrzał na zegar i do czapki kroczył.

— Dłużej zabawiać nie będę — rzekł — a jutro summo mane93 wszyscyśmy na stanowiskach, część naszych śpi w sali, a część w dziedzińcu czuwa.


X


Dziedziniec obszerny pałacu Radziwiłłowskiego dziwny i malowniczy widok przedstawiał tego wieczoru.

Pomimo znacznej obszerności gmachu nie mógł on całego dworu pańskiego pomieścić; większa część służby, pociągowych koni, furgonów, obozowiska stała pod gołym niebem. Ludzi też ciżba była niemała. Dwa wielkie namioty dla schronienia czeladzi rozbite były w pośrodku. Paliły się ogniska i widać było, jak się przy nich na improwizowanych rożnych z drewnianych patyków obracały pieczenie. Dwie ogromne szubienice w głębi całe zawieszone łosiami, dzikami, sarnami i wiązkami tuzinów zajęcy wznosiły złowrogie swe ramiona do góry. W jednym rogu szałas dla psiarni, naprędce sklecony, nie dawał pokoju ludziom, bo gończe I charty w nim wyły, szczekały, warczały i skowyczały bez ustanku. Niekiedy zniecierpliwione tym hałasem niedźwiedzie zaprzęgowe, stojące na stajni, poczynały też ryczeć, a konie po stajniach wystraszone rwały się i rżały.

Ludzie śpiewali i śmiali się u ognisk, Cygan grał na drumli, kozaczek brzdąkał na teorbaniku, przywabiony ślepiec grał na lirze niestrojonej, zawodząc pieśń żyrowicką94, słowem, wśród nocy spokoju tu nie było nawet. Noc też była wyjątkowa, bo książę uparł się koniecznie, aby swoje szable sam spisał i zlustrował, nie dowierzając innym, aby nazajutrz pewniejszym być zwycięstwa. Szlachcie zgromadzonej i gromadzącej się do pałacowej sali największej na dole przysposabiano posiłek i ochłodę, bo przykazanie było, ażeby niczego nie brakło i aby wszystko szło po radziwiłłowsku. Ludzie co chwila wychodzili i wchodzili, gnano posłańców, znoszono żelaziwo, a sprowadzony stary szlifierz, którego z kołem postawiono umyślnie naprzeciwko bramy, ostrzył szable, które stosami przy nim składano.

Dla większej manifestacji raczej niż z istotnej potrzeby, kto miał i kto mógł, chciał koniecznie, na jutrzejszy dzień odziać się trochę w żelazo. A że zbroje, pancerze, kolczugi i wszelki tego rodzaju przybór wyszedł z używania i mało go gdzie widać już było, chyba od parady, trudno się nawet Radziwiłłowi przychodziło w blachy zaopatrzyć. Pożyczono ich z arsenału, po mieszczanach, w cekhauzie, po ludziach, jak kto mógł. Co chwila w bramie ukazywał się albo wóz naładowany żelazem albo człek niosący po kilka zbroi na głowie. Wszystko to pordzewiałe było, rzemienie pogniłe, sprzączki porwane, tak że wstyd się w tym było ukazać, i w izbie na to przeznaczonej czeladź cegłą tartą, kredą, sadzą szorowała stare łomy, żeby na nowe wyglądały. Spędzono rymarzy do skór.

Przy tym wszystkim śmiechu i piwami zawodzenia a śpiewów było co niemiara, bo służba, tego na serio nie biorąc, patrzała na przygotowania jak na komedię. Krzątanina też tu w pałacu Radziwiłłowskim i zbiegowisko ciekawych wywołała.

Z ulicy wchodzono się przypatrywać kucami to szlifierzowi, który szable ostrzył, aż się skry sypały, to ogniskom i pieczeniom, a przeze drzwi gawiedzi wesołej, która zbroje pucowała i dopasowywała.

Stara Kuźmowa, zwana Poteruchą, która z rana z taką powagą sprzedawała placuszki na sali, nie wzgardziła wieczornym zarobkiem, jaki się nastręczał w dziedzińcu Radziwiłłowskim. Może też ją sama ciekawość tu przywiodła z koszykiem. Wszyscy ją znali, ten i ów zaczepiał, błądziła swobodnie wśród tych kup, między ogniskami aż do klatek, w których pod bramą w głębi stał i miotał się dziki zwierz żywy. Postać też to była jakby stworzona do tego obrazu dziwacznego, pełnego świateł i cieni, najosobliwszych strojów i niewidzianych istot, wyrwanych puszczom litewskim. U ognisk słychać było obok pospolitej mowy, jak się odzywał Żemajtys kukutys95 do Litwina, a Białorusin do Poleszuka. Nie zbywało też na usłużnych Żydach, rzemieślnikach i niewiadomego powołania odartusach. Płeć niewieścia wcisnęła się w niejeden zakątek, zdradzając się mimowolnie śmiechem nadto głośnym. Gdy psy a konie zbyt wrzawliwie się odzywały, klaskanie z batogów głuszyło je i uspokajało.

W oknach pałacu świeciło rzędem tak, że i jednego może ciemnego nie było. Książę, nowo mianowany wojewodą, w ogromnym krześle skórą złoconą wybitym, w kołpaku na głowie, obie ręce położywszy na poręczach, otoczony dworem, sprawiał właśnie lustrację sił swoich. Twarz miał wielce posępną, wąs mu się zwiesił zaniedbany na wargi i czoło pofałdowało. Obok niego siedział z podgoloną głową pisarzyna, przed nim kałamarz duży rozpłaszczony jak łapka na muchy, arkusz papieru, linia i piasek na skorupce. Szlachta przychodziła po kolei powoływana od stołów, ocierając wąsy po piwie i bigosie, i submitowała się panu wojewodzie, który do znajomszych przemawiał, innym głową trząsł, z niektórymi dłużej jak pod humor rozmawiał. Mówiono o Familii, szczególniej o księciu kanclerzu, iż szlachtę Rzeczypospolitej niemal całą, jej koligacje i ramifikacje96 znał i na pamięć umiał, toż samo powiedzieć było można o księciu Karolu, że na Litwie, szczególniej koło Nieświeża, Mira, Słucka i dóbr jego, nie było dworku, o którym by coś nie wiedział i nie pamiętał. Z tych to rodzin składał się dwór liczny, służba, wojsko nadworne, oficjaliści, dzierżawcy, a niektóre z nich od wieków klientelą były połączone z domem Radziwiłłów i przechodziły z ojca na syna. Mało u kogo nie trzymano dziecka do chrztu, nie pisano się do intercyzy z datkiem, nie swatano, ba, i nie chowano, gdy był zasłużony!

Książę Karol od młodu był otoczony wybranymi spomiędzy tej szlachty domownikami. Znał też doskonale większą część, a miał oko trafne, że się też wielu i po stroju mógł domyślić, bo choć to niby cały kraj tam nosił się jednakowo i makowe kapoty były jego cechą od Zygmuntów jeszcze, prowincjami szły czapki, kapuzy, pasy i krój nawet odzienia. Dosyć było rzucić okiem na gromadę, aby trafne wejrzenie Oszmiańczuków od Lidzian rozpoznało. Książę Karol z tych, którzy z nim przyjechali na sejm, bez mała każdego nie tylko twarz, ale nazwisko i całe curriculum vitae97 pamiętał. Że w tej Warszawie pokus było co niemiara, a przeciwna partia bałamuciła i odciągała, często pojąc do upadłego, aby w porze ludzie stanąć nie mogli, książę już sam każdemu chciał w oczy zajrzeć, aby mores98 znali i żeby się na jutro nikt absentować nie śmiał.

Nudziło go to niepomału, ale szło o honor radziwiłłowski, szła więc kolej jednego po drugim, a pan Łopott, który pióro trzymał, wszystkich kładł na regestrze. Stanął naprzód srodze opalony szlachcic, z żywymi oczyma, błyszczącymi jak u kota, ruchawy jak żywe srebro, opończa podpasana, wąs do góry, skłonił się do kolan.

— Pan Wereszczaka! — szepnął zapisując Łopott.

— Witam waszeci — rzekł książę — a wielu waćpanów jest?

— Nas? Dwu, mości książę — rzekł przybyły — Andrzej i ja.

— Andrzej, panie kochanku, gdzie?

— Za mną stoi.

— A, prawda. Wiecie apel?

— Toć się wie!

— Nie chybicie, panie kochanku?

— Jakim sposobem? chybaby się żywym nie było.

— Piszże dwóch — rzekł książę.

Wereszczaka chciał odchodzić, wtem książę Karol coś sobie przypomniał.

— A dereszowaty jak się ma?

— Dziękuję W. Ks. Mości, krew mu puścili, odszedł.

Ledwie się ten usunął, nastąpił drugi, szlachetnych, arystokratycznych rysów młodzian, z wielką butą, nawet się księciu wojewodzie mało co pokłonił.

— Dobry wieczór, panie Rudomina! Iluż was jest? bom dalipan zapomniał, panie kochanku.

— Pięciu!

— O, to dobry kontyngens! — rzekł książę — a każdy Rudomina stara krew, chłop w chłopa, stanie za dziesięciu śledzi warszawskich… Pisz, Łopott.

Książę się przypatrywał maleńkiej, sucherlawej figurce, która stała, trochę się w bok przekrzywiwszy.

— JMPana Bielaka… Czyś sam?

— Trzech, mości książę…

— Pisz, Łopott, trzech Bielaków, to także nie przelewki. Choć to niepozorne, ale diamenty szczere…

Skłonił się Bielak i umknął co prędzej, a tuż sunął się człek blady, duży, kościsty, czegoś jakby nieswój, pochmurny, lecz z miny mu widać było, że z nim nie ma co żartować.

— Pan Dawid Budny!99 — podszepnął Łopott. Ten się pokłonił.

— Nie byłoby rycerzy nad Budnych — odezwał się książę — gdyby się tylko śpiewać Godzinki nauczyli — zamruczał wojewoda i roześmiał się.

— Co ma szabla do wiary? — posępnie odpowiedział zagadnięty i ramionami ruszył.

— A, przepraszam, panie kochanku — zawołał wojewoda. — Nie uwłaczam bynajmniej ani twej wierze, ani szabli, alebym wolał, żebyś mi, da Bóg doczekać, do Ś–go Piotra razem towarzyszył i dalej… a tak…

Zrobił minę ustami. Budny oczy spuścił i dla prędszego dokończenia rozmowy odezwał się:

— Jest nas na usługi W. Ks. Mości sześć szabel kalwińskich, ale za tyleż katolickich staną.

I odszedł.

Wnet, żeby czasu nie tracić, wcisnął się mały, łysy człowieczek z wąsami tak okrutnymi, jakby się nimi chciał nasztukować.

— Do nóżek się ścielę księcia wojewody! Korewów prowadzę niewielu, ale dobrych i wypróbowanych, nie ma jednego bez kresy.

— Pisz tam, panie Łopott, panie kochanku, Korewów się zna…

Mały się uśmiechnął.

— A, zmiłuj się, mój bohaterze, panie kochanku — dodał książę — wąsy sobie do pasa przymocuj, bo w tej ciżbie to ci gotowi sztukę splatać familianci… obetną na perukę…

Śmiać się zaczęto.

— Kto by się tknął moich wąsów, mości książę, głowy swej nie byłby pewien! — zawołał mały, schylił się do kolan, a że pisarz niecierpliwie dawał znaki, chciał odchodzić, a książę mu rzekł:

— Umoczże wąsy w piwie i posmaruj bigosem, aby na jutro sił nie brakło.

Factum est!100 — rozśmiał się zagadnięty i raźno odszedł.

Zatem szły Narbutty, takiego samego herbu Trąby jak i Radziwiłłowie, których z tego powodu szczególniej książę respektował, bo nawet starych Rustejków, których trąba nie była potrójną, miał za dalekich koligatów, po nich krewni też książęcy Rdułtowscy i Rajeccy. Ze wszystkimi książę mówił, śmiał się i szablunkował102. Dalej następowali Jodkowie, Dowojny, Ilinicze, choć ubodzy, ale prawdziwi, Obuchowicze, Glinki, Judyccy, Zienkowicze, Tryznowie… Dla każdego znalazło się słowo, wspomnienie, żart lub komplement. Gwarnie to przychodziło, wprost od miski i kubka, i powracało nazad do sali, w której stoły i ławy ciągle na gości czekały. Przyszła kolej na niejakiego Kiełbsza, a było ich tam z pięciu tego rodu. Kiełbsz miał we łbie, stawił się mnąc czuprynę zrazu, potem, pomiarkowawszy się, czapkę oburącz wziął i stanął, jak należało przed dowódcą, bo do regimentu był wpisany;

— A, Kiełbsz? dobry wieczór, panie kochanku. Skłonił się z lekka przywitany.

Czybym nie mógł słówko powiedzieć! — rzekł jąkając się.

— Aby prędko, panie kochanku.

— Bo proszę księcia jegomości, mam w sumieniu wątpliwość.

— To idź do księdza — odparł wojewoda śmiejąc się. Wzdrygnął się Kiełbsz.

— Jakże to może być — wrzucił — aby my z księciem Niemca forytowali? hę? Boć Brühl… szołdra.

— Hm! — głową kręcąc, rzekł książę namyślając się trochę — ot, jadłbyś kiełbasę, a milczał — a król co??

Zmieszał się Kiełbsz… i wysunął. Niektórzy poczęli z niego drwić.

— Dajcie no pokój — po cichu odezwał się wojewoda — należy respekt jego zdaniu, choć się na polityce nie zna. Kto tam następuje? A, pan Puciata, a oto widzę za nim Skorobohatego? Dobry wieczór! I Wigurów… Pisz, panie Łopott.

Wszystko to przedefilowało ocierając wąsy. Nadszedł Jelec. Stary to ród był, ale bardzo zubożały, na Jelcu widać to było…

— Mości książę — rzekł — w jego usługach się nie próżnowało, szabla mi się wszetecznie podarła.

Dobył ją z pochew, cienka była od szlifowania jak scyzoryk.

— Jak przyjdzie jutro machnąć, byle który grubszy a twardszy miał kark, despekt będzie…

— Każ sobie dać inną — rzekł książę.

— Ba, oni mi to już tam swatali kilka, ale to gdzieś z kos porobione czy co, której popróbowałem nagiąć, to się kurczy i nie odchodzi. Przy tym by się zdał jaki kawałek blachy na piersi, bo się kryć za drugich i próżnować nie myśli.

Jelec widocznie chciał korzystając z okoliczności trochę się uzbroić; książę się począł śmiać i skinął do Wołodkowicza.

— Każże mu dać ze zbrojowni co poczciwego. Jelcowie przecie na herbie noszą mitrę, choć dziś jej nie używają, niech im choć szabel nie braknie.

Znaleźli się w orszaku książęcym i ubodzy Giedrojciowie, tak jak u wojewody kijowskiego Czetwertyńscy. Ale kogóż tam nie było? Jednego podejrzanego szlachectwa nie napytałby tam najsurowszy heraldyk102, bo w procedencję103 ściśle bardzo wglądano. Zdawało się już przebierać szabel, a Łopott, podsumowując, wcale piękną sumę miał na regestrze, gdy stary, siwy, otyły, o kiju, łysy zjawił się szlachcic, wcale dziwnie wyglądający wśród tych rębaczów. Książę się za innymi stojącemu przypatrywał bacznie, nie mogąc poznać. Nie wiedział nawet, co on tu robił, bo do pocztu na jutro się gotującego widocznie należeć nie mógł. Zaintrygowany tą spokojnie oczekującą postacią, wojewoda zapytał z kolei przybocznych i nie rychło mu snadź mógł kto objaśnić, kogo mieli przed sobą, bo się jedni drugich rozpytywali nim nazwiska doszli.

Książę już po trosze ziewał nad tym regestrem. Kazał Łopottowi pokazać sobie listę i znalazłszy ją dostateczną, a porę spóźnioną, nakazał silentium104. W chwilę potem, jak mak siał, zrobiło się cicho, a z drugiej sali poczęli się cisnąć słuchacze, bo się domyślano, że książę przemówić chciał do swoich.

— Mości panowie a bracia — rzekł wstawszy i z lekka skłoniwszy głowę, a zaraz na powrót siadając — dziś się sprawę pokpiło, panie kochanku. Kto kocha Radziwiłła, jutro ją naprawi. Ale że król J. Mość, pan nasz miłościwy, żałuje krwi szlacheckiej i nierad by ją widzieć przelaną, więc my winniśmy mu być posłuszni; pierwsi się nie porwiemy, to pewna, a zaczepieni, nauczymy mores. Zatem z flegmą, ale ostro, panie kochanku.

I ręką machnął. Czapki podrzucono w górę: — Wiwat książę wojewoda!

Książę Karol ze stopnia, na którym stało krzesło, zszedł i chciał ze swoimi do sypialni się usunąć, gdy mu stary szlachcic o kiju drogę zaszedł i do nóg się skłonił.

Przedstawiono go wojewodzie jako pana Godziembę z Pińskiego.

Stary odchrząknął.

— W. Ks. Mość wybaczysz mi — rzekł — że go inkomoduję i to jeszcze w takiej godzinie, a tylu ważniejszymi sprawami zajętego, ale do kogo się szlachcic uda, jeśli nie do Radziwiłła? Wzięliśmy to obyczajem od ojców.

Książę grzecznie coś mruczał, tak że tylko „panie kochanku” można było rozeznać.

— Interes osobisty, prywatny, protekcji. W. Ks. Mość, szukam.

Że dużo osób stało dokoła, a Godziembie jakoś było nieraźno przy nich się tłumaczyć, książę go z sobą zabrał do gabinetu.

Tu także sprzęt i urządzenie były bardzo proste, bo w Warszawie książę się na występowanie nie sadził; ściany tylko, gdzie indziej biało tynkowane, od połowy pokrywały makaty jedwabne ze złotem.

— Gdybyś acińdziej krótkim mógł być, panie kochanku — rzekł wszedłszy gospodarz — byłbym mu obowiązanym, bo oto noc, a na jutro gorące się rzeczy gotują.

— Króciusieńko, mości książę — odezwał się Godziemba, jeszcze raz do kolan schyliwszy. — Pan Bóg mi dał po ojcach i z dorobku nieszpetną majętność w Mińskiem, ale syna poskąpił, jedną córkę mam. Dać to lada komu, a ojcowiznę w obcy ród, serce boli. Chciałbym sobie wyszukać Godziemby. Właśnie mi się tu jeden trafia, znam procedencje, ród nasz, krew nasza, ale cóż? goły jak bizun tatarski, woli u młodego Brühla służyć za dworzanina, niż ożenić się i na swoim gospodarzyć.

Książę niespełna rozumiał.

— Ale na Boga ukrzyżowanego, panie kochanku, a cóż ja na to mogę?

— A! Któż?? W. Ks. Mość za Brühla stajesz. Gdybyś temu hrabiemu powiedział, aby dworzanina zreflektował, skonwinkował; bo to fiksat jest, człowiek głupi! Dziewka młoda, zdrowa, krew z mlekiem, wychowana, jak nie może być lepiej, dobra, wesoła, pięć wiosek w dodatku — i jeszcze mu mało.

Wojewoda stał, patrzał i sam nie wiedział, co czynić; palcami kręcił.

— Widziałże on córkę waszą?

— A jakże, mości książę, a jakże — mówił stary Godziemba — zażyłem go z niańki. Córka tu ze mną i matką przybyła. Był u nas, konwersował, nam się podobał, miłym był, pokumaliśmy się, a jak przyszło do interesu ani ukąsić.

— Ani chybi, panie kochanku — rzekł — w tej Warszawie gdzie kobiet tyle, musi mieć jakieś amory.

— Ale ja go z przeszłości spowiadać nie będę — rzekł Godziemba.

— Wiesz acindziej co? — odparł książę — dziś dalipan nie pora mówić o tym, zgłoś się do mnie później, a ja z Brühlem pogadam, aby go skonwinkował. Jedną tylko waści, panie kochanku, uwagę uczynię, że skóra ciągniona dobra, ale mąż na kaduka się nie zdał.

Godziemba przez uszanowanie zamilkł, skłonił się, coś tylko, polecając sprawę swą, dodał jeszcze i wyszedł powoli. Szczęściem czy nieszczęściem, lecz trafem osobliwym, gdy stary Godziemba, przechodząc przez salę jedną i drugą, w której książęcy towarzysze się zabawiali, ku wyjściu dążył, nieco pobłądziwszy, bo się nikogo nie chciał pytać o drogę, oko w oko nastręczył mu się ów wilk, pan Tadeusz Godziemba, o którym tylko co była mowa. Stary zobaczywszy go pochwycił za rękę i aż mu się lice rozjaśniło.

— A wy tu co robicie — zawołał.

— Ja — odparł dworzanin Brühla — na zwiady przyszedłem, gdzie i jak jutro zejść się mamy, aby razem ciągnąć na salę.

— Jużeś to sprawił poselstwo?

— Tak, prawie. A waćpan dobrodziej co tu porabiasz? — zapytał wesoło młody.

— E! Ja, widzicie — szepnął, pod rękę go biorąc, Pińczuk — po staremu, chciałem się Radziwiłłowi submitować i przypomnieć. Skorzystałem więc z lustracji i wcisnąłem się. Jeśli tu nie masz co robić — rzekł zawahawszy się — toć to ja wasz krewniak… a stary, odprowadziłbyś mnie do domu?

— Z duszy, serca — rzekł Tadeusz — chociaż natychmiast muszę wracać do Młocin. Ale koń dobry, czas będzie na wszystko.

Stary stał we dworku przy Długiej, wyszli więc w podwórze najprzód, na którym dotąd życie i ruch nie ustawał, a dalej w ulicę, nie mniej prawie niż pałac ożywioną. Znać było z tej nocy już, czym być miał dzień następny, stolica nie spała. Kupki podweselonej szlachty przeciągały ulicami, a spotykając się okrzykiwały hasła.

Przychodziło do odgróżek i wyzywań, często do śmiechu i na niczym się kończyły wielkie zamachy, ale dawano sobie apel do jutra.

— Spotkamy się, rozprawimy się…

Tadeusz, wziąwszy starego pod rękę, powiódł go, dobrze znając miasto, bokami tak, ażeby nieprzyjemnego zetknięcia uniknąć. Z dala tylko to tu, to owdzie dolatywały ich głosy podochoconych i z wielu okien padało światło w ulicę, a na szybach migały cienie. Nikt nie spał, oprócz mieszczan może, a i z tych wielu, choć się nie mieszali do niczego, gorąco brało stronę jedną lub drugą.

Późna już była godzina, gdy do drzwi dworku drewnianego, w którym na dole stał Godziemba, zapukali.

Lecz kobiety, snadź oczekując na niego, spać się nie kładły, bo wnet ze światłem przyszła panna Agnieszka Godziembianka ojcu otworzyć. Chciał się pan Tadeusz zaraz cofnąć suponując, że to do odwiedzin nie pora, bo się już panie i porozbierać musiały, ale dziwak stary zaklął go na wszystko najświętsze, aby choć na stołku przysiadł i lampkę wina z nim wypił a tak to brał do serca, że nie chcąc go gniewać, rad nierad, powlókł się pan Tadeusz, po drodze przywitawszy kuzynkę, która się szeroką chustką otulała, bo w istocie strój miała nie od gości. Nie było jej w tym szpetnie, lecz się wstydziła okrutnie. Ojciec ją dobrze przed księciem odmalował: w istocie była to hoża dziewoja wiejska, z twarzą wesołą i figlarnymi oczyma, samo zdrowie i młodość.

Stary tak wierzył w jej urodę, iż miał za ślepego, komu by się nie podobała.

— Czego u diabła można więcej chcieć? To kąsek choć dla króla. Pół korca pszenicy w jednej ręce podnieść dla niej fraszka, a łagodna jak baranek… i pięć wsi.

W pokoiku, do którego weszli, również chustką otulona, pani Godziembina, starsza tylko, ale żywy obraz córki, otyła, przyjęła gości trochę namarszczona.

— Niech mi pani tego za złe nie ma, że wchodzę, aleć to przez posłuszeństwo.

Panna Agnieszka pośpieszyła do alkierza po gąsiorek i lampki, a tu się rozpoczęło gderanie za nocną włóczęgę.

— Dlategom prosił pana Tadeusza, aby mi towarzyszył — rzekł stary — interes mnie zmusił do późna zabawić, a o tej godzinie ulice już niepewne.

Stuknięto lampkami, bo się dworzanin do Młocin wyrywał. Panna Agnieszka skryła swe wdzięki w cieniu pod piecem; jejmość nie ustąpiła. Stary się tym niepokoił, że się córce nie mógł przypatrzyć lepiej kawaler, bo właśnie rachował, że w negliżu mu się może prędzej podoba. Przywoływał więc ją co chwila i zmuszał skłopotaną wychodzić na światło. Pan Tadeusz nie bardzo się przypatrywał wiejskiej piękności; ale był w wyśmienitym humorze jak każdy żwawy chłopak, gdy się w ogniu czuje. Podobał się więc matce, córce i w ojcu obudził nadzieję, że przy pomocy Bożej i księcia Radziwiłła coś z tego przecież być może.

Rozstali się serdecznie, młody pocałował w rękę gospodynię, w ramię gospodarza, panna mu, chustką się wciąż okrywając, spod pieca dygnęła i chłopak przebudzony otworzył drzwi dworku, a Godziemba co tchu nazad po konia i do Młocin pośpieszył.


XI


Po wczorajszej scenie na sejmie i u pana hetmana Familia oczekiwała na pewno układów, ufając w to, iż zastraszyć musiała, nie pomnąc, że dumnego człowieka najboleśniej obraziła. Krzyżowali się neutralistowie i chcący pośredniczyć, z domu przejeżdżając, szukając języka, a nie mogąc nic dokazać. Stary Brühl zamknięty był, milczący, a o układach żadnych mówić sobie nie dawał. Bez niego się do króla dostać nie było sposobu.

Hetman Branicki zaraz po wyjściu Brühla, mimo respektu dla żony, ostro jej przymówił za wybuch, jakiego się dopuściła, a gdy wujowie się za nią ujęli, wystąpił do nich z gorzkimi prawdami, tak że od słowa do słowa — rozeszli się bardzo kwaśno i jawnym już się dla nich stało, że na hetmana neutralność nawet nic rachować nie mogą. Brał jawnie i coraz goręcej stronę króla pozornie, w istocie Brühlów, Potockich i Radziwiłła.

Tak więc, co zbliżyć miało dwa obozy, przyśpieszyło tylko stanowcze zarysowanie się partyj i podział kraju. O pokoju ani było można myśleć. Noc spłynęła na naradach i uzbrajaniu. Familia, jakkolwiek czuła, iż będzie miała do czynienia z nieprzyjacielem, który nie był do pogardzenia, miała rachuby pomocy obcej105, na których się w przyszłości i ostateczności opierała.

Dzień nadchodzący znalazł miasto niemal całe na nogach. Głucha wieść chodziła już od rana, że Szymanowski, poseł ciechanowski, albo już podał do akt manifest, sejm zrywający, lub wystąpić z nim był gotów. Nie wątpiono bynajmniej, iż uczyni to z naprawy starego Brühla; wiedziano nawet, a przynajmniej głoszono, że dostał za to wójtostwo z pięćdziesięciu poddanymi i tysiąc dukatów na zagospodarowanie.

Zamek wyglądał, jakby się do obrony przeciwko nieprzyjacielowi gotowano. Ciągnęły doń nie spokojne gromady posłów i arbitrów, ale formalne hufce orężne. Większa część przybywała konno, w pancerzach na piersiach, z szablami nie dla zabawy, odostrzonymi jak brzytwy, dworzanie też uzbrojeni, miny marsowe. Już się tu po wczorajszemu zabawiać i śmiać nie miał nikt ochoty ani bardzo się kto odzywał, milczano posępnie, mówiono po cichu. A na czołach były gniewy i burze. Noc, co ukołysać miała, do najwyższego stopnia rozdrażnienie podniosła.

Od rana do południa gromadziło się na sali, wchodziło i wychodziło, ustawiało i szykowało szczególniej stronnictwo Familii, bo długo bardzo z radziwiłłowskich, którzy stanowili prawie sami obóz przeciwny, nikt się nie ukazywał. Domyślano się, że przybędą gromadnie i tak, aby od razu całą objawić siłę. Nie zaczepiaj! Wara!

Oprócz broni białej, bystrzejsze oko mogło za pazuchami kontuszów i po kieszeniach dostrzec u niektórych pistoletów.

Już z południa było, gdy gwar się stał w sali, z okien ktoś napatrzył i karetę sześciokonną, tarantami ciągnioną księcia Radziwiłła, i cały oddział jego czarny, z kilkuset głów złożony, otaczający ją dokoła.

Na schodach stał się gwar, usłyszano stąpanie tłumne i książę wszedł, pod rękę prowadząc bladego Brühla, z którego drugiej strony szedł Mokronowski.

Stolnik litewski, nie mniej rozżarzony jak wczoraj, upojony tą rolą, jaką raz pierwszy w życiu odgrywał, stał na tym samym miejscu, co wczora, aby okazać, że się nie cofa i nie ustępuje. Więcej stokroć zaciętości i gniewu niż wczora było na twarzach wszystkich, rozgorączkowanie niebezpieczne. Nikt się już nie łudził, szable musiały znowu z pochew zabłysnąć.

Małachowski wśród głuchego szmeru laska, uderzył i słabym głosem zagaił posiedzenie. Nie bardzo zrazu słychać go było i nie słuchano zbyt pilnie. Mówił o „nadużyciu niesłychanym, jakie dnia wczorajszego się spełniło, że porządek i prawo pisane dla sejmów naruszone zostało, że pogwałcono kardynalne ustawy, iż się spodziewa, że wszyscy posłowie dziś poddadzą się prawu i poszanują je”.

Domawiał tych wyrazów, gdy stolnik, nie dając się wy przedzie nikomu, zawołał:

— Dopóki tu Brühla w izbie widzimy, nie ma na nic zgody!

— Nie ma zgody! — huknęli za nim wszyscy familianci.— Nie ma zgody!

Wtem, jakby dając znak, stolnik kapeluszem, który trzymał w ręku, nakrył głowę.

Izba in passivitate!

W mgnieniu oka sto szabel błysnęło i zamieszanie w izbie stało się niewymowne. Zaledwie pierwsi, co stali za mówiącym, obnażyli oręż, radziwiłłowscy jak jeden szarpnęli szable i nikt nie mógłby był dostrzec, kto pierwszy ich dobył.

Mokronowski, który stał wprost naprzeciw stolnika, nie tknął oręża. Ci, co się równie jak on wstrzymywali od wzięcia za broń, rzucili się ku niemu, skupiając przy nim. Poparty i czując się pewien siebie, Mokronowski z powagą postąpił kilka kroków naprzód, wcale się nie zdając lękać błyszczących ostrzów, które przeciwko niemu wymierzano.

— Panie stolniku — zawołał — pan jesteś sprawcą tego rozruchu; wzywam go, ażebyś swoich nakłonił do porządku.

Mówił jeszcze, gdy z boku stojącego Brühla, w tej chwili najmniej się tego spodziewającego (bo radziwiłłowscy tak nagłej napaści nie przewidywali), zaczęto otaczać i naciskać. Cześnik był zmuszony chwycić już za oręż, gdy Mokronowski rzucił się ku niemu, osłaniając go sobą i szable odgarniając rękami.

Kilkadziesiąt ich miał nad głową. Jedna z nich wyostrzona świeżo zraniła mu dłoń, co poczuwszy, Mokronowski przytomnie skrył ją, aby widokiem krwi nie dać hasła i podniety do walki, zdającej się prawie nieuniknioną.

Krzyk rozpaczliwy niemal Mokronowskiego, któremu towarzyszyło bicie laską o podłogę i wysilony, błagający głos starca Małachowskiego, opamiętały na chwilę. Tłum napastujący począł się cofać zmieszany i zawstydzony, stolnik zamilkł widząc przeciwko sobie występującego człowieka, którego szanował i nawykł był uważać za przyjaznego sobie.

Wszczął się spór najgwałtowniejszy na słowa.

— Stolnika! Stolnika wina! — krzyczano z jednej strony.

— Pierwsi Radziwiłłowie szabel dobyli.

— Któż wczoraj rozpoczął? — wołano.

Posypały się obelgi, a rozdrażnienie rosło. Brühl, jak wczoraj otoczony, bezczynny, zmuszony stać, patrzeć, słuchać, ocierał z czoła pot i dręczył się niewymownie. Świadczyły o tym ścięte jego usta i twarz dziwnie wywrócona i zmieniona.

Wczorajsze szabel dobycie mogło się niemal tłumaczyć uniesieniem, dzisiejsze działo się rozmyślnie, znaczyło wypowiedzenie wojny. Obie strony sypały na siebie obelgami. Arbitrowie i kobiety na galeriach zakrywały oczy, łamały ręce, niektóre ratować musiano od omdlenia.

Stojący obok Brühla Radziwiłł niemniej od niego był blady. Od początku rozruchu cisnął w ręku rękojeść karabeli, tak że gdyby nie była z jednej sztuki agatu, pewnie by poszła w kawałki, pot kroplisty spływał mu na czoło. Po kilkakroć już zwrócić się miał ku swoim i mrugnąć: Lubomirski i Mniszech szeptali zaklinając go, aby odium106 tego porwania się zostawić Famili i… Tymczasem Familia wygrywała, bo na języki była bezsprzecznie silniejsza. Litwini do wykrzykiwania nie byli wprawni, u nich poczynało się od — stu tysięcy diabłów, a kończyło na… trzykroć stu tysiącach fur beczek tego samego. Wszyscy jak w tęczę oczy mieli wlepione w księcia, którego brwi im pokazywały to Mniszcha, to Lubomirskiego, to Mokronowskiego.

Narzekania i hałasy nie ustawały. Stary Malachowski z, głową na ręku podpartą dumał. Nie było środka i sposobu: posiedzenie, zaledwie zagajone, znowu odroczonym być musiało. Dawano mu znaki, pokazywano rękami to na stolnika i jego zastęp rozjadły i roznamiętniony, to na straszliwą jeszcze spokojność Radziwiłła, który stał jak posąg pewien siebie… ale groźny… Milczenie jego urągało się z tego dziecinnego wrzasku, któremu krzyki kobiet z galerii odpowiadały.

Stolnik, który nie miał już czasu podnieść oczu do góry, nie widział też dziś jak wczora stojącej ponad sobą pani Sołłohubowej z rękami spuszczonymi i załamanymi, w posągowej postaci, z niewypowiedzianą wzgardą i dumą spoglądającą na niego, z litością i współczuciem na niemego Brühla, którego ręka drżała na szpadzie. Bohater ów siedmioletniej wojny, przyparty do muru, rozbrojony tym, co go otaczało, musiał cierpieć i milczeć.

Na ostatek głucho znowu uderzyła laska marszałka i płaczliwy głos jego zwiastował odroczenie posiedzenia. Nie było się już czym łudzić: sejm taki nie mógł przyjść do skutku. Brühl ustąpić nie byłby się ważył tak daleko zaszedłszy, nie odbierając sobie całej powagi i nie uznając się pokonanym, Familia nie chciała ustąpić. Aż do ostatniej chwili spodziewała się zmusić do układów z sobą.

Lecz niczym było odroczenie — zażarci przeciwnicy stali przeciwko sobie, nikt pierwszy do wyjścia ruszyć się nie chciał. Łacno być mogło, gdyby jedno stronnictwo posunęło się pierwsze do odwrotu, że drugie, korzystając z tego, mogło mu siąść na karki.

Chwila więc długa upłynęła, nim się ktoś z miejsca śmiał poruszyć, stali wszyscy jak wkuci. Niektórzy z arbitrów bliżsi drzwi zaledwie potrafili się wymknąć. Główne korpusy mierzyły się oczyma i nie stąpiły kroku. Nikt pierwszy nie chciał iść, aby go nie pomówiono o ucieczkę z placu.

Wieczór się zbliżał, gwar ucichał, wszyscy czuli się znużeni, lecz nikt nie ruszał się jeszcze.

Mokronowski postąpił do stolnika.

— Długoż to tego będzie? — zapytał.

Ten się zarumienił.

— Nie wiem — odparł.

— Przecież jakiś na to sposób wynaleźć potrzeba, abyśmy wyszli?

— I ja tak sądzę.

— Ten od waćpana zależy.

Stolnik obejrzał się. Szable w znacznej części już do pochew popowracały, zaczęto zachęcać upartszych, aby je pochowali. Głód i zmęczenie przemawiało za tym. Litwini niektórzy także karabele spuścili.

— Jeżeli panu hrabiemu idzie o to, abyśmy koniecznie krwią tę salę i kartę historii naszej splamili, rozumiem jego milczenie — rzekł Mokronowski — w przeciwnym razie, powinniśmy obaj skłonić naszych do wyjścia razem i w porządku. — Wyrazy te pochwycono jako rodzaj hasła i środek ukończenia sporu, który rozwiązanym inaczej być nie mógł, tylko wzajemnymi ustępstwami i odroczeniami ad futura107.

— Razem w milczeniu i porządku! — zaczęto powtarzać po szeregach i tłum ten, przed chwilą jeszcze zażarty, stłumiwszy i powściągnąwszy gorączkę, skłonił się do wychodzenia, jak mu nakazano. Czapki ponakładano na głowy, ręce w kieszenie lub za pas i z usty zaciętymi, ci, co najmocniej gardłowali, poczęli wysuwać się nie patrząc, kogo obok siebie mieli, umyślnie oczy spuściwszy. Radziwiłłowie tylko, kupą otoczywszy znowu Brühla, wyprowadzili go z sali nie pierwszego ani ostatniego, w poważnym milczeniu.

Gdy raz ten modus extendi108 przyjęty został i poparty przykładem główniejszych przywódców, płynęły już dalej tłumy bez najmniejszego wypadku a nawet swaru i oprysku. Na sali pozostawało coraz mniej i w końcu na ławach siedzieli już tylko ci, którzy woleli ściśle we drzwiach przeczekać, a za kratkami został sekretariat sejmowy, wylękły i osłupiały.

— A co? a co? — zapytał podkomorzy Laskowski, który spokojnie kazawszy sobie snującemu się pod koniec chłopcu z butelkami podać szklankę piwa, smoktał ją postawiwszy na kolanie — a co? Nie ma co mówić! Dokazaliśmy sztuki, jakiej Rzeczpospolita od trzechset lat nie widziała!

Mówił to do starego przyjaciela Zagłoby, który stał naprzeciw niego z rękami w kieszeniach. — Z sejmu zrobiliśmy sejmiczek i obyczaj rąbania się po prowincjach zaprowadzony w stolicy. Wyraźny postęp, mosterdzieju!

Mówił to z boleścią wielką, chociaż ze spokojem Zagłoba, który był niemym świadkiem obu posiedzeń, z rezygnacją filozofa go słuchał, na pozór obojętny w rzeczy głęboko upokorzony i przejęty, a jak śmierć smutny.

Uśmiechając się z boleścią, w oczy sobie patrzali.

— Nie ma co mówić — dodał Laskowski — żaden sejm jeszcze tak znakomicie nie stanął jak ten. Nie sztuka zrywać, ale zrywając nasienie niezgody na długie lata skutecznie roli powierzyć — to mi się nazywa… rozum statysty!!

Zagłoba ramionami ruszył.

— Trzydzieści lat edukacji dobrej coś znaczy — odezwał się ironicznie — nauczyliśmy się wiele i darmo chleba nie jedli… Dobrze tak! Dobrze! Płazem uchodziło wiele, od Zygmunta III powtarzano, że nierządem stoimy… musi nieład przyjść do chaosu, aż się ludzie opamiętają. Wypijemy do dna, cośmy dwieście niemal lat warzyli — na to pono nie ma ratunku.

Gwarzyli tak, gdy Żudra, który swoich odkomenderowywał znowu na stół pański, zbliżył się do nich. Sapał biedaczysko i podbródki mu tańcowały, pot ocierał z czoła, pasa poprawiał, znużony był tak, że na ławę padł. Laskowski z przyjacielem spojrzeli nań, ale się do niego nie odezwali, choć się ich wyzywać zdawał. Podkomorzy popatrzał nań tylko i obaj zamilkli.

— No, rzeczy skończone! — zawołał Żudra — nauczyliśmy Niemców rozumu!

— Myślę, że i Polaków też! — rzekł krótko Zagłoba.

— Niech znają co Familia może.

— Ano, prawda, wszyscyśmy to poznali — dodał pierwszy — że mówi o zaprowadzeniu ładu w osobliwy sposób pięknie i to nową metodą, doprowadzając anarchię do kresu.

Żudra popatrzał pogardliwie.

— Jam tam nie polityk! — odezwał się — ja tam nie mędruję, ale my tu w domu u siebie szołdrom przewodzić nie damy.

— Słusznie — potwierdził Zagłoba — lepiej wszystko do góry nogami wywrócić. Z nazwiska sądząc, panie żudra — dodał — myślałbym, żeś Rusin, i że mnie zrozumiesz. Coś mi się przypomina przysłowie: Ne kupyw bat’ko szapki, nechaj uszy merznut!109

Żudra się skrzywił.

— A wy co mówicie, panie podkomorzy? — zapytał Laskowskiego.

— Waćpan mnie znasz — odparł spytany z powagą — nie taję się z myślami, jestem za domową zgodą pomiędzy braćmi, a tych, co do wojny i rozdziału prowadzą… mam… za…

Wstrzymał się, zżymnął i nie dokończył. Kto znał umiarkowanie Laskowskiego, mógł zrozumieć, jak rozdrażniony był, gdy się na tak energiczne zebrał wyrażenie.

Żudra wstał.

— Myśmy niewinni — zawołał — nam nóż przyłożyli do gardła. Poddać się samowoli Brühla i dać zjeść w kaszy — a niedoczekanie…

— Pewnie — dodał Zagłoba — niech nas raczej wszystkich razem diabli wezmą…

Żudra, snadź nie pomiarkowawszy się, potwierdził:

— A pewnie!!

— No i wezmą! — dokończył stary szlachcic — jak dwa a dwa cztery. Przyjdzie choćby anioł po Sasach rządzić, spadek tego nieładu odziedziczy… i rady nie da…

— E! Mospaneńku! — rękę w górę podnosząc zawołał Żudra — spadku tego nie weźmie kto inny, tylko Familia… a ona, przy pomocy Bożej i czyjejś jeszcze… rady da! Rady da! — powtórzył z naciskiem.

Laskowski, któremu rozmowa już ciężką się stawać zaczynała, wstał i czapkę nałożywszy, a Żudrze nawet nie skinąwszy głową, podał rękę przyjacielowi i z nim razem z sali opustoszałej się wyniósł.

Rozeszły się tedy obie strony w egzasperacji110 wielkiej i nienawiści, która przez tych parę dni wyrosła jak nigdy. Mówiono już wychodząc o zerwaniu sejmu, ale jeszcze Familia temu wierzyć nie chciała. Z zamku dochodziły wieści, że król pragnął połatać sprawę i pogodzić, że chciał księcia Radziwiłła wzywać i uprosić, aby krzesła dobrowolnie ustąpił. Lecz Brühl uznał to niepodobieństwem. Manifest Szymanowskiego już był podany.

Brühl, nie widząc się nawet z ojcem, odjechał z gwardią swoją do Młocin, pewien, że rzeczy są skończone i że więcej stawić się pod tym pręgierzem nie będzie już obowiązany. Sam jeden, osłoniony płaszczem, zadumany, blady, kazał się zawieźć do domu; wróciwszy, zaledwie kilku grzecznymi słowy żonę przywitał, oświadczył, że potrzebuje spoczynku, i zamknął się w swym mieszkaniu. Doznawał tego uczucia, jakim przejęty jest człowiek, który wyszedł z wielkiego niebezpieczeństwa i ma je za sobą. Oddychał swobodniej… poświęcił się dla ojca, teraz mógł zapomnieć o wszystkim i trochę żyć dla siebie.

Rachuby jednak były mylne i zawód bliski; zaledwie usiadł w krześle, usiłując rozpędzić bolesne wspomnienia tego dnia i zapomnieć o wrzawie, która mu jeszcze w uszach tętniła, gdy już turkotało i głosy w przedpokoju słychać było.

Pobladł i załamał ręce. Wszedł Sołłohub. Ten przynajmniej najmniej mu ciężył, odetchnął więc znowu.

— Wiem — rzekł od progu — że nie będę ci pożądanym gościem, ale mnie twój ojciec przysyła. Nie widziałeś się z nim, jest niespokojny…

— Posłałem oznajmić, że jestem cały i że potrzebuję spoczynku — zawołał Brühl wesoło. — Chwała Bogu, że się jeszcze uścisnąć możemy, bo o niewiele chodziło, aby mnie rozsiekali, gdyby nie Mokronowski.

— Mokronowski w rękę ranny — szepnął Sołłohub — jest to tajemnica. Odpychając szablę obciął sobie dłoń, ale przytomności umysłu jego dość wychwalić nie podobna.

— Myślę, że przecie na tym się skończy — dodał Brühl.

— Wcale na to nie wygląda — rzekł Sołłohub — jeśli wczorajsza noc była burzliwa, dzisiejsza straszniejsza jeszcze.

— Już nie o kiereszowanie się na sejmie idzie, ale radziwiłłowscy szykują się do walki w ulicach. Nie mogą tego ścierpieć, że ich dziś powstrzymano, i chcą koniecznie pokazać na karkach Familii, że tchórzami nie są. Dlatego ojciec twój mnie tu przysyła, abyśmy razem jechali do księcia wojewody.

Brühl obu rękami strzepnął.

— Miejcie litość nade mną! Nie mogę wszystkiego robić i za wszystkich… dajcie mi spocząć, wysilony jestem i mam tego dosyć.

— Jeszcze jeden krok i koniec; sejm się jutro kończy — rzekł Sołłohub.

— Ale ja na Radziwiłła nie wpłynę. Niech mu poślą kogo innego — zawołał rozpaczającym głosem cześnik. — Wysoce szanuję jego zamaszystą rycerskość i waleczność, między nim jednak a mną, wierzaj mi, nic nie ma, co by nas łączyło i zbliżało. Każdy z was lepiej i silniej do niego przemówić potrafi.

Sołłohub zamilkł smutnie, ale wzrokiem prosił ciągle. Brühl widząc, że nie potrafi się uwolnić, porwał niechętnie i milcząco za kapelusz.

— Jedźmy — zawołał — dziej się wola Boża. Kielich należy wysączyć aż do mętów na dnie.

Konie Sołłohuba stały gotowe, eskorta, bez której ruszyć się nie było podobieństwem, bo wśród takiego roznamiętnienia łacno mógł Brühl w ulicy być napadniętym, stała też w pogotowiu. Cześnik, nie zachodząc nawet do żony, siadł do powozu, przeklinając czasy, w których żył, i okoliczności, w jakie go wplątano.

Zbliżając się do stolicy, można już było dostrzec, że Sołłohub nie przesadzał malując stan jej jako groźny. Ulice pełne były kup zbrojnych, hałaśliwie krzyczących i zdających się zbierać w pewnych oznaczonych stanowiskach. Właśnie wieczorny chleb, a przy nim piwo i wino też posiliło szlachtę i dodało jej animuszu. Śpiewano więc pieśni, wykrzykiwano przeciwko Sasom, odgrażano się i zdawano nie unikać, ale szukać walki. Dwa czy trzy razy na widok powozu, któremu saska gwardia towarzyszyła, posypały się odgróżki. Idący stanęli i złośliwym śmiechem salutowali karetę Brühla. Po winiarniach i gospodach tłum i hałasy były ogromne.

Puszczono już wieść o zerwaniu sejmu, która Familię do ostatniego gniewu przywiodła. Nie mówiono o niczym, tylko by się bić, siekać i mścić.

Zbliżając się do pałacu Radziwiłłowskiego, dostrzegli i tu czarnych gromad w gotowości, stojących, milczących wprawdzie, ale niemniej groźnych. W dwóch salach jeszcze książę sam honoracjorów u stołów przyjmował. Siedział z księciem Stanisławem na podwyższeniu, w krześle, podparty na rękach, chmurny jak noc, zły i zniecierpliwiony. Coraz to kielich wina połknął, wąsy pociągnął i wzdychał. Bliżej siedząca szlachta patrzała nań milcząca, a ci, co dalej siedzieli, w miarę oddalenia od niego, coraz byli gwarliwsi. Na przeciwnym końcu stołu warczało i burczało jak we młynie. Litwa, powstrzymywana przez dwa dni, nie mogła połknąć tej nieczynności sromotnej. Właśnie gdy Brühl z Sołłohubem wszedł, dwóch Korewów i nie wiem ilu Rudominów, razem z Iliniczami i Wereszczakami, układało projekt podkradnięcia się w pewne miejsce, w którym się familiantów znaleźć spodziewali, i puszczenia nieco krwi, aby też nie wracać do domu, szabel nie umęczywszy. Odbywała się narada po cichu i oczy pobłyskiwały.

Książę, jak tylko zobaczył młodego Brühla, wstał i z kielichem nalanym wystąpił naprzód z jego zdrowiem, które z okrzykiem ogromnym wypito.

Sołłohub mu coś szepnął na ucho, zabrali się tedy do gabinetu; ale nim poszli, wojewoda zawołał do siebie pana Lachowicza, który miał dowództwo zwierzchnie nad zebraną drużyną.

— Pułkowniku, panie kochanku, proszę wydać rozkaz, sub poena infamiae111 i wygnania, aby mi nikt na swoją rękę awantur nie robił. Widzę, panie kochanku, z min, że się piwo warzy, niechże czekają komendy. Pójdź waćpan po stołach i powiedz, że Radziwiłł o to prosi, a gdy mało, każe.

Lachowicz się oddalił.

Dwaj Radziwiłłowie, Brühl i Sołłohub do gabinetu weszli. Generałowicz był tłumaczem i począł zaraz prosić w imieniu ministra, a bardziej jeszcze w imieniu króla, aby zwady unikano. Familia szukała tylko pozoru do rozlewu krwi, aby winę potem zrzucić na partię królewską.

Sołłohub mówił prędko, Brühl rzucanymi słowy krótkimi potwierdzał. Książę słuchał patrząc nie na nich, ale na ścianę. Zdawał się roztargniony.

— Siadaj, hrabio, panie kochanku — rzekł wreszcie wzdychając — a przebacz z góry, że ja, Litwin szczery i nie polityk, powiem, co mam na sercu. Wytrzymać już nie mogę. Wszystko poszło źle, a czemu? oto dlatego, żeście mnie nie posłuchali i od razu nie pozwolili ich trochę posiekać. Wszystko by już było dziś w porządku, a sejm, panie kochanku, szedłby jak po maśle. Jego ekscelencja minister Brühl i wy, panie cześniku, znacie inne narody europejskie, ale nasz mało.

Myśmy żołnierze: jak nam krew zakipi, żadne faenum graecum112 nie pomoże, póki jej sobie nie puścimy. Szast prast i dopiero pokój, zgoda… przyjaźń, serdeczność największa, panie kochanku. To darmo. Niemca można ugadać i przekonać, Francuza rozśmieszyć i rozbroić, a nas, panie, nie inaczej, tylko przez łeb. U nas łby twarde, panie kochanku, i dlatego żadnego Polaka, a bodaj Litwina i Rusina, śmierć nie bierze inaczej, tylko za nogi, bo wie, że pałce rady by nie dała…

Gdy książę wykładał tę teorię swoją z kompakcją113 wielką i głębokim przekonaniem, Sołłohub patrzał na ziemię, a Brühl, nie bardzo ją rozumiejąc, w sufit.

— Król JMość zaklina — dodał generałowicz — żeby krwi przelewu uniknąć.

Zżymnął się Radziwiłł.

— A któż by tam, panie kochanku, dobrowolnie chciał chrześcijankę przelewać — rzekł — ano! Są necessitates114. Proszę sobie wystawić moich biedaków, którzy spod Nieświeża tu na kulbakach tłukli się po to, aby im, panik kochanku, z pozwoleniem, Familia pod nos smrodziła, a oni musieli, nawet nosów nie śmiejąc pozatykać, wąchać i dziękować. Ano i ja w tym położeniu!!

Książę ręce szeroko rozstawił.

Sołłohub go oczyma błagał.

— Bądź wasze spokojny, kuzynku — dodał książę — jak nie można, nie można, utrzymam moich choć na łańcuchu ale to na tym koniec nie może być.

Książę podniósł się i przystąpił bliżej.

— Familii inaczej nie pokonamy, tylko krwi jej puściwszy. Bo to, panie kochanku, przez Sieniawskich115 w sadło porosło, rozwielmożniało i buta straszna a świeża, więc gorąca. Ja mam, panie kochanku, sześć — mogę postawić do dziesięciu tysięcy ludzi, zbiwszy do kupy pospolite ruszenie; pan wojewoda kijowski tak żeby ze sześć postawił. Myślę, że hetman pójdzie z nami, więc, panie kochanku, krótka sprawa i najlepsza rzecz — w pole. Staniemy łeb na łeb, a ja już w tym, panie kochanku, że ich rozumu nauczymy, i będzie tak cicho i tak gładko…

Wpadł w tej chwili Lachowicz donosząc, że, mimo najsurowszych rozkazów, o dwadzieścia kroków od pałacu kupka czarnych spotkała się z tymi, co mieli kokardy czerwono–zielono–białe, kolory Familii, i że parę łbów zostało pokiereszowanych, ale ich rozbrojono. Sołłohub ręce załamał, książę nie zmieszał się wcale.

— Ale to tam nic! — rzekł — bzdurstwo. Bez tego się żaden zjazd nie obchodzi.

I obracając się do Lachowicza:

— Zabito kogo, panie kochanku.

— Nie, ale poznaczono.

— To się wyliżą, byle pajęczyna i świeży chleb, najlepszy plaster, panie kochanku. A naszych?

— Para też dostała…

— Dać im naukę, panie kochanku, i niech młody Michaelis poopatruje, a ci, ca pokiereszowani, żeby się na świat nie pokazywali.

Skończyła się tedy konferencja zapewnieniem księcia i pana Lachowicza, iż pokój zostanie zachowany, z warunkiem, byle go przeciwna strona nie naruszyła.

Brühl ścisnął rękę księciu milczący, wypito jeszcze raz zdrowie i wyszli.

W dziedzińcu właśnie plejzerowani116 wrzeszczeli odgrażając się, a szlachta do księcia zbierała się biec prosić, aby pozwolił na odegraną. Brühl rwał się do domu, Sołłohub go musiał zawieźć do ojca. W Saskim pałacu pod bokiem króla właśnie zgromadzona była rada; ksiądz prymas, hetman, biskup Sołtyk117 i wielu innych, wezwani na nią, króla się starali uspokoić i zapobiec dalszemu rozprężeniu. Nie było jednak innej rady nad ten sposób, którego przez lat wiele używano i nadużywano — sejm zerwać.

Brühl stał przy tym, uniewinniając się, iż był zmuszony.

Cześnik, który na radę ani mógł, ani chciał wchodzić, pozostał długo w gabinecie, oczekując na ojca.

Zmęczony, zrazu zniecierpliwiony, odzyskiwał zwolna swą obojętność i po trosze już podżartowywa z siebie i drugich.

Gdy rada się skończyła, a senatorowie rozjechali, minister, któremu oznajmiono o synu, wpadł jak zawsze rzucając mu się na szyję i usiłując czułością wynagrodzić nielitościwe z nim obejście.

— Kochany Alojzy, wszystko skończone — rzekł. — Mężnie wytrwałeś do końca. Król i ja wdzięczni ci jesteśmy. Wszystko, czym mnie król najmiłościwiej w Polsce obdarzył, przekazuję tobie. Mam obietnice generalstwa artylerii konnej, oddam ci je, bo wiem, że to lubisz i że na tym stopniu użytecznym będziesz. Sejm zostanie zerwany, a szlachectwo i honor nasz ocalony.

To mówiąc, powtórnie, jakby z wybuchem czułości, rzucił mu się na szyję znowu. Pan Alojzy milczący wysłuchał nie odpowiadając słowa. Minister wnet odwrócił się do Sołłohuba, który dla wybawienia przyjaciela z przykrego położenia począł o Radziwille opowiadać. Tak trochę weselej i swobodniej zakończył się wieczór ten, a że pora już była spóźniona, cześnik zanocował w Saskim pałacu.

Nazajutrz rano książę wojewoda, posławszy na zwiady, gdzie ma Brühla szukać, przybył po niego do Saskiego pałacu i zabrał na posiedzenie z sobą.

Tego dnia sala inny obraz przedstawiała, lecz choć mniej na pozór groźny, straszniejszy może niż dni poprzedzających. Namiętności zdawały się wewnątrz pochłonięte zapowiadać nieubłaganą walkę na przyszłość. Nie szło już o porwanie się na sali, czuli wszyscy, że się gdzieś w polu rozstrzygnąć musi współzawodnictwo i nasycić nienawiść. Więcej pomiarkowania i powagi było na twarzach, lecz z czół pochmurnych i oczu zaiskrzonych wiało pragnieniem odwetów. Stolnik, osłoniony, stanął nieco dalej, niemal zawstydzony triumfem, który do niczego nie doprowadził, a jego samego więcej kosztował, niż był wart. Wychowanie i charakter osobisty czyniły mu wstrętliwym to, co dla Familii popełnić musiał.

Arbitrów nacisnęło się mnóstwo ciekawych, galerie były pełne, lecz wrzawa i gwar dawnych posiedzeń ustąpiły milczeniu posępnemu. Małachowskiemu rękę musiał podać Mokronowski, tak starzec szedł osłabły i smutny. Ręce mu drżały gdy rozwinął papier, który niósł i oznajmił o manifeście Szymanowskiego, posła ciechanowskiego.

Wymówienie imienia tego szmer wywołało, obejrzeli się wszyscy, szukano go oczyma. Na próżno… Wiedząc dobrze, na co się narażał, Szymanowski zniknął, nie było go na sali.

Rozkazano czytać manifest, którego izba słuchała w milczeniu.

Szymanowski obwiniał w nim nienawiść i ambicję, które w niwecz najzbawienniejsze obróciły projekty, żalił się, że czas, przeznaczony na obrady, upływał na zamieszkach, wiodących kraj do ostatecznej zguby. Dlatego, przewidując, iż niesnaski rozbudzone rosnąć muszą i wzmagać się, widząc, że kraj nie ma swobody należnej, zajęty będąc przez wojska obce; gdy posłowie nie mają bezpieczeństwa osobistego, w tej świątyni praw zagrożonego do tego stopnia, że nie radzić musiano, lecz myśleć o obronie — sejm poczytuje za niemożliwy itd.

Głuche milczenie panowało po skończeniu czytania manifestu, nie odzywał się nikt, patrzali jedni na drugich, na twarzach partii familijnej widać było tłumiony gniew i oburzenie.

Małachowski wniósł, aby trzech posłów wydelegować do Szymanowskiego i prosić o przywrócenie izbie — activitatem. Nikt się nie sprzeciwił temu. Naznaczono trzech z głównych prowincji i ci natychmiast wyszli. Sejm w oczekiwaniu został in passivitate.

Godzina ta wydała się wiekiem wszystkim, po deputacji mało się kto spodziewał. Była to raczej forma i pozór niż krok, który by skutek jakiś obiecywał. Stronnictwo Brühla wiedziało dobrze, iż Szymanowski w obawie, aby go przy takim rozdrażnieniu nie rozsiekano, rano wyjechał z Warszawy. Domyślali się tego i przeciwnicy.

Szeptano, spozierano, pomiędzy galeriami a salą dawano znaki. Upłynęło wreszcie dosyć czasu, póki posłowie nie wrócili oznajmiając, że Szymanowskiego nigdzie znaleźć nie mogli.

Małachowski wstał cały drżący.

— Niech pomsta Boża ściga tego niecnego obywatela, winowajcę, gorszego od ojcobójcy…

Przekleństwo to, które rozległo się wśród ciszy i od którego niejedne lica pobladły, dotykało nie tylko posła ciechanowskiego; spadało ono po części na tych, co byli przyczyną zamieszania i waśni. Stolnik litewski uśmiechnął się wprawdzie, lecz widać było po nim, że uczuł i on winę swoją.

— Spełniliśmy — dodał stary — obowiązki nasze do końca; dotrwaliśmy na stanowisku, bo do ostatniego tchu winniśmy bronić Rzeczypospolitej…

To były ledwie dosłyszane ostatnie wyrazy, którymi sejm został zamknięty. Małachowski padł na krzesło, w milczeniu smutnym, posłowie, jakby upokorzeni, płynąć zaczęli z sali, a narzekania i przekleństwa po chwili napełniły korytarze zamkowe.

U drzwi stała Poterucha z koszykiem, kiwając głową.

— Nie ma już tu co robić! — mruczała — a podobno na zamek drugi raz na sejm nie warto nóg fatygować.

I zwolna razem z innymi ze schodów schodzić poczęła.

Na wszystkich twarzach malował się smutek i zawód. Familianci tylko uśmiechali się odgrażając na — poczekanie… „Na tym nie koniec… zobaczymy…”

Jeden cześnik może swobodniej odetchnął wychodząc z sali, którą Radziwiłł opuszczał, mimo otrzymanego województwa, niemal upokorzony.

— Co to wszystko warto — rzekł na wychodnym do Lubomirskiego — wodę warzyć, woda będzie… Gdybyśmy im byli trochę krwi puścili na razie, ale acińdzieje wszyscy jesteście ciemięgi.

Najprzykrzejsze może było położenie stolnika, który, użyty jako narzędzie, choć się chwilowo odznaczył pewną odwagą, przedstawił się mało znanym współobywatelom w świetle fałszywym. Czuł to sam. W pierwszej chwili różne powody skłoniły go do podjęcia się tej roli, wybornej dla jakiegoś podrzędnego sejmikowicza, nie dla hrabiego Poniatowskiego, któremu ów Fornica118 wieszczo wielkie przepowiadał losy… Lecz trzeba było nadrabiać fantazją, aby się nie przyznać do popełnionego błędu. Pan stolnik więc musiał twarz wesołą przybierać i swobodnym a szczęśliwym okazywać się w towarzystwie.

Choć hetman Branicki jawnie teraz był z dworem i Brühlem przeciw Familii, choć parę razy z dala krzywo spojrzał na szwagra, stolnik, dowiedziawszy się o bliskim wyjeździe jego, poszedł do siostry z pożegnaniem. Hetmanowa była mu najulubieńszą ze wszystkich, może dlatego, iż go najgoręcej kochała i najświetniejszą prorokowała mu przyszłość. Umyślnie, jak się zdaje, stolnik wybrał do pożegnania chwilę, gdy już dwór cały był w pogotowiu, a hetman na wsiadanym.

Siostra przyjęła go z okrzykiem, stary Branicki z grzecznością zimną i dumną. Bardziej niż kiedy obchodził się z nim jak z młokosem, gdy stolnik do dojrzałości rościł sobie prawa.

Stało się tak, że pani hrabina Izabela zaprosiła brata: miał ją i hetmana przeprowadzić na Pragę. Branicki siadł razem z żoną, aby w jej towarzystwie przejechać stolicę, bo wyjazd jak każdy krok hetmana był uroczysty i reprezentacyjny. Szły jego straże przyboczne, janczarowie, konie powodne pod dywdykami119, furgony, dworzanie, hajducy, cała ta świetna i liczna czereda, którą się otaczać lubił. Lud cisnął się, aby te parady podziwiać. Poniatowski siedział na przodzie w karecie: rozmawiał z siostrą, która na pół wesoła, wpół niby smutna, podrażnioną była i niespokojną. Długo się hetman do rozmowy nie mieszał wcale, siedział milczący, poglądając z góry na szwagra.

Gdy wreszcie hrabia zaczął mówić z nadrobionym zapałem o swoim znalezieniu się na sejmie, hetmanowi oczy błysły i twarz się zarumieniła.

— Kochany hrabio — rzekł nagle, rękę mu kładąc na ramieniu — przypomnij sobie mój wiek i swój — to mi daje prawo powiedzieć ci słowa prawdy…

— Nie będę ci winszował twojego występu na świecie i rozpoczęcia obywatelskiej kariery… Zły to początek dla prywaty podjąć się zerwania narad, do których kraj największą przywiązywał wagę. Trochę animuszu na to było potrzeba, a bardzo mało talentu, w czym by waćpana lada szlachetka zastąpił… Zapisać się w pamięci ludzkiej, jednając sobie na raz pół kraju nieprzyjaźni… nazwę błędem i smutną omyłką…

Z wielką żywością hetman w tej chwili domawiając nauki moralnej, która żonie jego rumieniec gniewu wywołała na twarz, zawołał na woźnicę, aby stanął.

— Nie fatyguj się dalej — rzekł do Poniatowskiego. — Żegnam go…

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, zmieszany, nadrabiając uśmiechem, hrabia się skłonił, pocałował siostrę w rękę i wysiadł szybko, przenosząc się do powozu, który szedł za karetą, aby powrócić do Warszawy; a hetman jechał do Białegostoku.





Tom trzeci

I


Zaledwie w początku roku 1763 doszły do Warszawy wieści o zawartym pokoju w Hubertsburgu, o opuszczających Saksonię wojskach pruskich, gdy znudzony długim pobytem w Warszawie August III począł się wyrywać do Drezna. Pokój ten i powrót do stolicy okupiony był drogo. Straty Saksonii, o których zwrocie ani mówić sobie nie dawał Fryderyk pruski, liczono na trzysta milionów talarów, ludzi przeszło siedemdziesiąt tysięcy wyciągnięto z niej do wojska. Królowa wojnę tę przypłaciła życiem.

W lutym nastąpiły układy, a w marcu już król by się był wyrwał do ukochanego Drezna, gdyby to było możliwe. Ociężały i przybity losem własnym i dzieci, odzyskiwał na chwilę żywości trochę, myśląc, że się znajdzie znów w spokojnej stolicy nad Elbą, gdzie wszystko tak mu było posłuszne i tak się składało wygodnie.

Brühl zaledwie mógł go już utrzymać w Warszawie, przedstawiając, jakie po sobie ruiny zostawiała wojna. Wreszcie i pora samych wiosennych roztopów nie sprzyjała podróży, należało czekać, aż śniegi znikną i oschną gościńce. Brühl starał się o to, aby teatr obrócony na magazyn, zamek uszkodzony, porabowane i na kordegardy pozajmowane pałace, na przyjęcie pana cokolwiek się odświeżyły, aby było go czym tam przyjąć i zabawić, czym mu długą wynagrodzić tęsknotę.

Jak najmniej troszczono się o sprawy Rzeczypospolitej, w której walka od sejmu poczęta, wzmagała się i coraz groźniejsze przybierała rozmiary. Brühl zostawiał tu syna i przyjaciół, i krewnych. Na Litwie Radziwiłła, na Rusi Potockiego z całą jego rodziną, w Warszawie Sołtyka i Mniszcha. Brühla i dwóch ostatnich zwano żartobliwie Trójcą dworską. Trójca i jej rozpromienienie chwilowo siłę miały i przewagę. Z nią był stary hetman Branicki i wielu innych. Familia więc na pozór odepchnięta była i zwyciężona, ale nie wyrzekła się nadziei tego odwetu, który każdy dzień, upokorzenie przeciągający, czynił straszniejszym. Wprawdzie wodzowie sami woleliby może byli już jakieś układy i porozumienie, o które potajemnie na dworze czyniono starania, lecz Brühl, karmiąc nadziejami, był w nienawiści nieubłaganym.

Ze wszystkich politycznych działaczów, ministrowi podległych, syn może w intrygach najmniej był czynnym, bo wcale do nich niezdatnym. Wynagrodził go ojciec generalstwem artylerii, które mu ustąpił, cześnikowstwo przenosząc na brata, i pan Alojzy, czując się w swoim żywiole, bo działa, prochy i kule bardzo go zajmowały, innym zostawiał polityczne kabały, którymi się brzydził. Z Młocin trzeba się było teraz przenieść do Warszawy.

Pałace, Brühlowski i Saski, oba stały pustkami, mógł więc generał artylerii, którego dwór powiększono znacznie i uczyniono bardzo świetnym, wybrać sobie rezydencję, jaka mu się podobała. Wolał Warszawę w istocie, aby cekhauzu1 być bliżej.

Z dala patrzący na jego życie dziwili się temu pierworodnemu i spadkobiercy ministra, który po nim nie wziął najmniejszego usposobienia do zabiegów i intryg dworskich i życie swe zapełniał w najoryginalniejszy sposób.

Znano go najprzód z wielkiej gorliwości około podniesienia artylerii, która w chwili objęcia jej przez niego prawie imienia tego nie była warta. Około dział i po prochowniach spędzał długie godziny, gromadził około siebie oficerów, krzątał się, aby ślad zostawić swej komendy w mnóstwie ulepszeń. Gdy mu potem czasu stało, wracał czytać Moliera, pisać komedie dla teatru amatorskiego, rysować plany lub grać kwartety2.

Gdy rozmowa zwracała się na rozogniające naówczas kwestie promocji, znaczenia, dygnitarstw, zabiegów stronnictw itp., hrabia zaczynał ziewać, zamyślał się i najczęściej wysłuchawszy, co doń mówiono, znajdował się w tym przykrym położeniu, iż nie wiedział, o co chodziło. Myślą był gdzie indziej.

W domu płynęło życie tym trybem jak naówczas w wielu pańskich stadłach i gospodarstwach. Hrabina żyła i rządziła się swoim dworem, swym humorem. Hrabia z wielkim dla niej zawsze poszanowaniem i grzecznością, zostawiał jej swobodę zupełną, ale ją też dla siebie warował. Czasem spotykali się przy gościach, a gości w Młocinach, w Saskim i Brühlowskim pałacu bywało wielu, szczególniej cudzoziemców i artystów. Pani i pan mieli kółko swych przyjaciół i dwór osobny, który się łączył chętnie, choć może nie był zupełnie z jednych żywiołów złożony.

Wojewodzianka kijowska nie dała się nigdy wciągnąć w ten świat europejski, świetny, wesoły, do którego Brühl należał. Pozostała tą, jaką z Krystynopola wyjechała, nieśmiałą, milczącą, smutną, pobożną, trwożliwą, po trosze zabobonną niewiastą, której serce zamknięte obawiało się odemknąć. Poczciwa Dumont była może jedyną jej przyjaciółką, dla której nie miała tajemnic, a nie można zaprzeczyć, iż Francuzka sprawiała interesa pani jenerałowej z gorliwością i poświęceniem nadzwyczajnym. Szczególniej ów platoniczny romans z Godziembą miała na sercu.

Gdy w czasie sejmu 1762 zasłyszała o niebezpieczeństwie zagrażającym panu Tadeuszowi, którego stary Pinczuk chciał koniecznie z córką poswatać, Dumont nie miała chwili spoczynku, usiłując zapobiec oddaleniu się Godziemby. Wpadła najprzód na niego samego starając się go przekonać, iż się zgubi, żeniąc z wieśniaczką, i na wsi zardzewieje wniwecz. Godziemba, któregośmy mało tu widzieli, był to w swoim rodzaju osobliwy człowiek, nie mówił wiele i trudno go było, jak naówczas powiadano, spenetrować. Francuzka, usiłując go przyswoić i usta mu otworzyć, a ośmielić, wiele z nim biedy zażyła. Nie uciekał od niej, ale się z niczym nie zwierzał i trudno go było skłonić do tego, do czego raz wstręt okazał. W pierwszej nawet chwili Dumont nie zrozumiała, czy do tego ożenienia miał, czy nie skłonność, mówił o nim obojętnie, ale bez wstrętu. Dopiero nierychło się odezwał, że na cudzej łasce i na fartuszku żoninym żyć by sobie nie życzył. Jednakże do starego Godziemby jeździł i nie odpychał ich wcale. Ale się to przewlekało.

Pani cześnikowa, gdy o tym zasłyszała, że się Godziemba od dworu oddalić może, choć od niej zawsze z dala stał, mocno to uczuła do tego stopnia, iż sama Dumont zaczepiła w tym przedmiocie, z czego Francuzka niesłychanie była szczęśliwa. Chwyciła się tedy niezmiernie gorąco tej sprawy, aby Godziembę, bądź co bądź, utrzymać. Aliści drugiego czy trzeciego dnia zmieniło się usposobienie.

Brühlowa z jakąś gorączką i oczyma zaczerwienionymi, przywoławszy Dumont do siebie, odezwała się ściskając ją i całując:

— Moja droga Dumont, ja w tym widzę rękę Opatrzności. Sam Pan Bóg chce, aby to grzeszne przywiązanie ustało; sam On nastręcza zręczność oddalenia człowieka, na którego ja patrzeć nie powinnam.

Cześnikowa była bardzo pobożna, Dumont także, ale miała to przekonanie, iż w sprawach serdecznych Pan Bóg jest niezmiernie wyrozumiały i od czegóż spowiednicy? Ofuknęła więc mocno swoją wychowanicę za przesadzone skrupuły.

— Moja droga hrabino — rzekła — przecież kochać i patrzeć w żadnym razie grzechem nie jest.

— Ale obowiązkiem — odparła Brühlowa — miłość taką wyrwać z serca. Widoczna ręka Opatrzności, która mnie chce ustrzec od upadku.

— Od jakiego upadku? — przerwała Dumont. — Ja już nie wiem, czy na całym świecie było kiedy dwoje istot szczerze się kochających, które by tak prosto jak wy chodziły. Ażeby sobie dobrowolnie jedyną pociechę w życiu odebrać, to się nie godzi.

— Ja to czuję w moim sumieniu — dodała cześnikowa — że powinnam owszem dołożyć starania, aby się on ożenił, oddalił, zyskał przez to rodzinę, przyszłość, a gdybym przez egoizm do tego przeszkody stawiła, byłabym niegodziwą kobietą.

Brühlowa, mówiąc to, płakała i bardzo szybko i zręcznie łzy ocierała, które wejrzeń Dumont nie uszły.

— Wszystko to nader jest heroiczne — przerwała wybuchając — ale nie ma, za pozwoleniem, sensu. Hrabia się bałamuci i kocha w Sołłohubowej, nie masz pani obowiązków względem niego.

— Ale je mam względem siebie — odparła hrabina. — Moja Dumont, lepiej, żeby się oddalił, niech się oddali!

— Lepiej owszem, żeby się ośmielił, przybliżył i żebyście byli choć raz w życiu szczęśliwi! — wybuchnęła ośmielona Francuzka, ale w tej chwili cześnikowa usta jej zatknęła i wpadła w rodzaj spazmów, z których Francuzka przestraszona ratować ją musiała.

Rozmowa ta przeciągnęła się długo, a z niej Dumont wyniosła tylko to przekonanie, że miłość, która na pozór zdawała się jej wielce ostygłą, żywszą była niż kiedykolwiek.

Dumont uczuła się powołaną do uszczęśliwienia swej wychowanicy, uważając jej skrupuły za niedorzeczność i dzieciństwa. Tymczasem trudno było nawet dowiedzieć się, jak stała sprawa ze starym Godziembą. Francuzka użyła fortelu dla wyszpiegowania. Pan Tadeusz staruszkę mamkę swoją, do której był bardzo przywiązany, utrzymywał we dworku na Bielanach. Wiedzieli o tym wszyscy. Chadzał do niej wieczorami, siadywał godzinami i starał się jej życie uczynić znośnym. Sawaniha tęskniła do Rusi swej, ale mając dziecko przy sobie, powoli się z nowym życiem oswajała. Francuzka, która nauczyła się przez długi pobyt w kraju i języka panów, i tego, jak go zwała, chłopskiego, postanowiła zapoznać się ze staruszką, aby przez nią starać się działać na Godziembę. Z Młocin do dworka na Bielanach nie było daleko, spacerem łatwo się tam przeszło. Francuzka, dowiedziawszy się o dworku, zaszła doń wody się napić i wdała w gawędę z Sawanihą. Bardzo zręcznie umiała o Godziembie napomknąć i chwaląc go bez miary, zyskała serce staruszki. Drugi i trzeci raz ją odwiedzając, naprowadziła rozmowę na projekt ożenienia, o którym Sawanihą już wiedziała, a była za nim całą duszą. Wiele kosztowało Francuzkę przekonać ją, że nie miała słuszności, że się tak ocenić, było to zaprząc się do niewoli, i że Godziembę (to osłoniła tajemnicą), mogły daleko świetniejsze czekać losy.

Cale te zabiegi poczciwej intrygantki, która romansu platonicznego nie mogła nigdy zrozumieć, rozbiły się nagle o wcale niespodziany wypadek. Ospy jeszcze naówczas nie szczepiono (jedna z pań Mniszchowych miała ją później pierwsza wprowadzić), panowała ona w Warszawie, dostała jej panna Agnieszka Godziembianka. Staruszek nikogo nie znał, doktora nie wiedział gdzie szukać, szło mu o jedyne dziecko, przyleciał do pana Tadeusza, który urlop wziąwszy łatwo, poświęcił mu się cały na usługi.

Francuzka, dowiedziawszy się o tym, niemal w rozpacz i straszliwy gniew wpadła. Najprzód mógł sam Godziemba dostać strasznej choroby i być zdefigurowanym, potem mógł jej, uchowaj Boże, przynieść jeszcze do dworu. Stara Dumont obawiała się o resztki swych wdzięków.

Cześnikowa z heroizmem znosiła wszystko. Było w jej charakterze kochać się w męczeństwie, znajdować w nim rozkosz, dziękować Bogu za krzyże, szukać dobrych a coraz nowych powodów do modlitw, łez, postów i martwienia siebie. Modliła się więc od rana do wieczora, oblewała łzami i zasypiała z rezygnacją. Stań się wola Twoja.

Tymczasem panna Agnieszka, która po wiejsku ani umiała, ani chciała się szanować, zaziębiła się biedna i siły a zdrowie nie uratowały jej. Umarła biedna.

Rodzice oboje o mało nie poszaleli z żalu. A że Tadeusz cały czas był przy nich, że im i chorej służył jak własne dziecko, przywiązanie do zmarłej zleli na niego. W ich myśli był on jakby wdowcem po tej, którą mu za żonę przeznaczali.

Starzy go inaczej nie nazywali, tylko dzieckiem Nie mówili mu nic o przyszłości, ale go trzymali przy sobie łzami swymi i poczciwą miłością dla niego. Gdy przeboleli nieco, poczęli się nazad w Pińskie do domu wybierać. Godziemba wieczorem przyszedł do Tadeusza, ręce mu obie na ramionach położył, rozpłakał się jak bóbr biedaczysko i począł prosić:

— Moje dziecko, mój Tadziu, odprowadź ty nas do domu, lżej nam będzie. Jejmość ciebie kocha jak syna.

W pół godziny potem stara Godziembina ściskała go płacząc i prosząc:

— Odprowadź nas na Zahorodzie, widzisz, że cię jegomość kocha jak własne dziecko.

Starzy byli tak osieroceni, zboleli, że litość brała. Tadeusz się zadumał, pocałował w rękę staruszkę i prosił o parę dni czasu. Dano mu, choćby tydzień. Okurzywszy się, obmywszy poszedł nazajutrz do Brühla, który dawno go nie widząc, tęsknił do niego.

Zasłyszał coś świeżo mianowany generał o wypadku Godziemby i niemal rad był nieszczęściu, które dawało nadzieję, że Tadeusza przy sobie utrzyma. Był to jego sekretarz domowy, poufny, człowiek, bez którego obejść mu się było trudno. Miał oprócz tego jeden jeszcze przymiot, który go czynił Brühlowi drogim. Pan Alojzy, wielki wielbiciel Moliera, pisał komedie niemieckie, tłumaczono je po francusku i po polsku i grywano na improwizowanych teatrzykach domowych. Brakło często amatorów. Godziemba miał talent niepospolity, grał młodych paniczów wyśmienicie.

Ukazanie się Tadeusza uradowało generała.

— Co się z tobą działo? Dzieje? Narzeczona ci, słyszę, umarła? — zapytał żywo.

— Nie była moją narzeczoną — rzekł Godziemba — nie myślałem się wcale żenić, ale ludzie poczciwi, rodzice, co stracili dziecię jedyne, są w rozpaczy, musiałem się nimi zająć. Są mi krewni, a co większa, są sami na świecie i bardzo biedni.

— Cóż na to poradzimy? — zapytał Brühl.

— Żądają po mnie, abym ich odprowadził do domu.

— Bardzo dobrze, ale zlituj sio, wracaj. Rachowałem i rachuję na ciebie. Sprawy mojego generalstwa dają mi tyle do roboty, że się bez twej pomocy nie obejdę. Tyś prawa ręka moja!

Skłonił się Godziemba.

Francuzka, mimo wiedzy jenerałowej, zręcznie bardzo miała czas poddać Brühlowi, myśl, że i żona jego często potrzebuje sekretarza i lektora. Lektorowie byli naówczas po dworach prawie konieczni. Dumont narzekała na oczy. Wmówiła więc Brühlowi, żeby Godziembie parę godzin w dniu polecił czytać i listy urzędowe niejako, do których pisania była zmuszana pani Brühlowa, ekspediować. Jenerał więc dodał:

— A i żonie mojej jako lektor i sekretarz mógłbyś być użytecznym, więc cię nie puszczę.

Posłyszawszy to, zmieszał się mocno pan Tadeusz, lecz jakoś Brühl tego nie postrzegł. Godziemba, wychowany jak wojewodzianka na dworze bardzo pobożnym i surowych obyczajów, był równie religijnym jak ona. Nieszczęśliwa miłość ta dręczyła go niewypowiedzianie, czynił sobie za nią wyrzuty sumienia. Usłyszawszy o zbliżeniu się do hrabiny Brühlowej, chociaż się uczuł szczęśliwym z tego, był razem mocno zaniepokojonym. Wystawiało go to na nowe męczarnie i niebezpieczeństwa. Rad by się był przez poszanowanie tej, którą kochał, oddalił zupełnie, a serce — serce go tu przykuwało.

Zmilczał.

— Jedź waćpan — rzekł Brühl — ale wracaj i wracaj, zmiłuj się, co rychlej, bo jeszcze ci raz powiadam, nie obejdę się bez was. Bądź pewnym, że ocenić potrafię pracę.

Po widzeniu się z Brühlem, gdy się chciał wymknąć z Młocin Godziemba, Francuzka, która na niego czatowała, chustkę oblaną lawendą3 trzymając przy ustach i nosie, gwałtem go wciągnęła do swojego pokoju. Pilno jej było zapowiedzieć mu, że ona to zrobiła, iż się będzie mógł zbliżyć do jenerałowej.

Godziemba przyjął to raczej przestraszony niż szczęśliwy. Dumont się w głowie pomieścić nie mogło, że ci kochankowie tak utrapienie byli poczciwi. Im się o tym bardziej przekonywała, tym mocniej ją korciało naprowadzić ich na dobrą drogę.

Wesoło i gadatliwie przyjęła Godziembę, a chcąc go związać koniecznie, skłamała mówiąc, że pani jenerałowa kazała mu się z sobą widzieć koniecznie. Nie dając czasu do rozmysłu, oblała go wodą pachnącą dla bezpieczeństwa i kazała iść za sobą.

Śmiało wkroczyła z nim do gabinetu jenerałowej, która na widok wchodzącego o mało nie zemdlała ze strachu. Podniosła się jednak z uśmiechem bolesnym na ustach. Francuzka bardzo żywo zagaiła sprawę, iż wolą jest pana generała, aby jegomość pan Godziemba służył jej za lektora i sekretarza. To powiedziawszy, zakręciła się Dumont i niby czegoś zapomniawszy, wyszła.

Pierwszy niemal raz w życiu znaleźli się tak sam na sam. Jenerałowa zmuszoną była oprzeć się na stoliku, aby nie upaść. Godziemba drżał jak liść, słów zabrakło obojgu. Aż pan Tadeusz się na koniec ośmielił i począł za tę łaskę pani dziękować. Splątał się, zmieszał, nie wiedział, co mówić i sam nie pojmując jak, znalazł się u podanej sobie ręki bieluchnej, wychudzonej, drżącej, którą gorącymi całował usty. Jenerałowa zakryła sobie oczy.

— Wracaj więc pan — rzekła — proszę, będę na pana oczekiwała i modliła się na jego intencję.

Nowe nastąpiło ręki pocałowanie Dumont schylona patrzała przez dziurkę od klucza. Godziemba zaczął opowiadać o swych krewnych, o potrzebie ich odprowadzenia, o litości, jaką miał nad nimi. Kilku słowy przerwała generałowa, bardzo i coraz bardziej pomieszana. Nareszcie dała na drogę przyszłemu sekretarzowi różaniec, aby się na nim modlił, i jeszcze raz rękę do pocałowania. Godziemba tak oszalał, że przyklęknął. Generałowa zasłoniła sobie oczy. Skończyło się na tym, że mu nad głową zrobiła krzyżyk prosząc, aby się szanował. Godziemba kierował się ku drzwiom, błądząc jak pijany, gdy Francuzka weszła na powrót.

Zobaczywszy niemal osłabłą wychowankę, musiała już zostać przy niej. Wprawdzie trochę się więcej spodziewała po tym spotkaniu, lecz nie była też z niego niezadowolona. Krok jakiś naprzód był uczyniony. Nie wiedziała poczciwa Dumont, że kawaler poszedł z różańcem do kościoła i klęczał tam, płacząc łzami gorącymi, pół godziny, i że jenerałowa za słabość, jaką okazała, naznaczyła sobie post i pacierze. Niemniej jednak na szyję się rzuciła Francuzce i darowała jej tego dnia piękny łańcuch złoty. Dumont była uszczęśliwiona ze swego trafnego postępowania.

Pan Tadeusz pojechał do Pińska z Godziembami, z mocnym postanowieniem powrócenia do Warszawy co najrychlej. Różaniec włożył na rękę i na chwilę się z nim nie rozstawał. Smutna twarz generałowej nie schodziła mu z oczu. Podróż na Zahorodzie była długa i męcząca, stary w drodze kilka razy chorował, łamały się osie, konie kulały, wlekli się powoli.

Na ostatek przybyli tam, gdzie Godziembom każdy kątek ich dziecko drogie przypominał. Cała służba się zbiegła z płaczem witać starych sierot dwoje. Scena była rozczulająca, a pan Tadeusz choć obcy od łez się wstrzymać nie mógł. Matka niemal więcej okazała rezygnacji i męstwa od starego, który się zachodził, szlochał i powtarzał: „Nie ma dziecka mojego!”

Jakże tu było porzucić biednych zaraz, choć powracać musiał pilno! Dano mu najlepszą izbę gościnną, pieszczono jak syna, ludzie go nazywali swoim paniczem i rozpadali się służąc mu. Konie, strzelby, psy, niewody, łodzie, wszystko było dlań na usługi. Stary, nie mówiąc nic, oprowadzał go po gospodarstwie, pokazywał, opowiadał, jakby mu wszystko chciał zdać jutro. I on, i staruszka starali się z najpiękniejszej strony okazać przybyłemu ten kraj, otoczony błotami, oblany wodami jak wyspa, żyzny, cichy, spokojny, od świata wodami oddzielony, w którym nic nie brakło, czego, jak powiadano, dusza zapragnęła. Zdawali się chcieć tego, aby się Tadeusz w Zahorodziu rozkochał.

O wyjeździe nie mogło być mowy. Następnych dni zjechało się sąsiedztwo, dwóch Skirmunttów, jeden Twardowski i Kwaśniewski, stary druh Godziemby. Wszyscy się popłakali, wszystkim gospodarz prezentował gościa jako dziecko swoje. Wiedziano też, iż się miał żenić się z Jagusią, a nikt nie wątpił, iż mu stary odda, co ma po sobie. On sam unikał mówienia o tym, zdał to snadź na Kwaśniewskiego, który był człek poważny i rozumny, a niegdy rejent kancelarii grodzkiej w Pińsku. Kwaśniewski, snadź z naprawy Godziemby, wziął młodego na stronę i począł mu wystawiać przyjemności żywota wiejskiego.

— Wiem ja to — mówił rejent — iż trzymając się klamki pańskiej, daleko zajść można, że to życie dworskie smakuje, ale mości panie, nie warto ono się mierzyć z żywotem szlachcica na wsi. Tam się wielkości kupują upokorzeniem i niewolą, ja tu pan i nikogo oprócz Pana Boga nad sobą nie znam, tum ja król. Drugim mogę uczynić dobrego wiele, a sam być szczęśliwym.

— Nie przeczę temu — odparł Tadeusz — że na starość wieś szlachcicowi przystała, ale za młodu czy rycersko, czy dworsko, czy przy sądach trzeba się przecierać i uczyć.

— Aby niedługo — rzekł Kwaśniewski — bo się można zetrzeć wniwecz. Dlategom ja, choć mi na regentostwie do kieszeni płynęło, choćbym był mógł znaczniejszej się fortuny dorobić, wołałem na jednej wsi siąść, żonę wziąć i Pana Boga chwalić, dzieci wychowując dla Niego. Tak byś i acińdziej powinien dworską służbę cisnąć do kata, a tu sobie osiąść.

— Aleć ja — rzekł Godziemba — nie mam ani z czym, ani na czym.

Spojrzał nań Kwaśniewski uśmiechając się.

— Jakbyś to acińdziej tego nie spenetrował i nie widział, że mu starzy wszystko chcą oddać, byle przy nim siedzieć mogli. Poczciwą żonę i hożą, a i bez kołtuna — toć tu nie wszyscy z kołtunami chodzą — znajdziemy jegomości na poczekaniu.

Pan Tadeusz, oczy spuściwszy, milczał.

— Takiej łaski ani się czuję godnym — rzekł — ani bym ją mógł przyjąć. Co lekko przyszło, to się nie ceni. Pracować muszę sam. Przy tym mam jeszcze obowiązki u generała.

— E! Porzucić by to do kroćset! — szepnął Kwaśniewski. — Co za obowiązki! Szlachcic może sobie szukać, gdzie mu lepiej. Chyba tam acińdzieja serduszko do jakiej dworki ciągnie, a z tego życzyłbym się zwolnić, bo to amory warszawskie niezdrowe. Kobiety popsute, szczęścia w tym nie znajdziesz, chyba łysin i suchoty!

Z długiej rozmowy nic jednak regent nie wyniósł nad to, iż musiał koniecznie pan Tadeusz do Warszawy powracać. Trzeciego dnia potem starzy oboje, uroczyście wezwawszy pana Tadeusza, oświadczyli mu, że cały majątek na niego dymitują4. A żeby mu do ożenku nie zawadzali, sami się nawet ze dworu do bliskiej oficyny wynieść chcieli. Popłakali się wszyscy. Tadeusz im do nóg padł dziękując, ale stanęło na tym, że chciał na ich łaskę zasłużyć, że musiał do Warszawy wracać, do nich zaś miał dojeżdżać, mieszkać czasami.

Nie śmieli mu gwałtu zadawać, ale stary sprowadził, nie zwlekając, rejenta i akt donacyjny razem z żoną dożywocie sobie zapewniając (przy czym obstał młody), sporządził. Jejmość, choć się jej serce krajało na córki wspomnienie, obrachowała snadź, że może by młodego dziewczyna, za serce chwyciwszy, wstrzymała. Sekretnie więc najprzód w odwiedziny zaproszono pana Twardowskiego z córkami. A było ich dwie, pięknej urody i wychowania. Potem do Twardowskich Tadeusza zawieźli, gdzie ich przyjmowano bardzo gościnnie. Starszej panience imię było (nowomodne) Elwira, mówiła po francusku i grała na klawikordzie. Lecz tak wysoko się ze swą edukacją, rodem i posagiem nosiła, iż śmielszy od Tadeusza byłby się jej nastraszył. Panicz się jej pono podobał, był dla niej bardzo grzeczny, lecz gdy go potem Godziemba stary badał, przyznał mu się, że gdyby kiedy żenić się miał, szukałby skromniejszej niewiasty. Przyznali starzy oboje, iż miał słuszność. Panna była piękna, ale na wsi już tęskniła i nudziła się nią, do wielkiego świata wzdychając.

Po tej próbie pokój dano. Gdy wyjazd się stał nieuchronnym, wymogli na Tadeuszu, żeby brykę na resorach nową i cztery młode konie ze stada wziął jednomastne. Sama jejmość, czym dom miał, wyładowała na podróż sepeciki5. Jak syna go wyprawili, płacząc a żegnając, poczciwi starzy. W ganku Godziemba porwał go w ramiona, przytulił siwą głowę do jego twarzy i przerywanym łzami głosem rzekł:

— Pamiętaj, żeś tu rodziców zostawił, którzy po tobie tęsknią, a niech cię aniołowie stróżowie i święci Pańscy prowadzą i odprowadzają!

Smutny pan Tadeusz pojechał do Warszawy, jakby istotnie dom własny, ojca i matkę zostawiał za sobą.


II


W kwietniu 1768 roku opuścił król August III Warszawę i ostatniego tego miesiąca stanął w opustoszonym Dreźnie. Dnia 1 maja po wszystkich kościołach stolicy, przy biciu z dział i dzwonach odśpiewano Te Deum, a dnia 3 tego miesiąca przywiezione na powrót z Königsteinu, celniejsze obrazy swej galerii, te najdroższe klejnoty Sykstynę6 swą, Tycjana Grosz Cezara, Magdalenę Corregia, Noc sławną oglądał znów rozmiłowany król oczyma załzawionymi.

W teatrze były pustki jeszcze, czuć w nim było stęchliznę pruskich magazynów, dekoracje spłowiały, artyści się rozbiegli, muzykę zbierać musiano. Król tęskno, smutnie, nieśmiało pytał co dzień Brühla, kiedy usłyszy znowu słowicze głosy swoich śpiewaczek. Trzy całe długie miesiące czekać było potrzeba na tę chwilę upragnioną, aż dnia 3 sierpnia, w dzień imienin króla i uroczystości ustanowienia Orderu Orła, otwarły się drzwi długo zamknięte, król wszedł do loży znowu, zagrano mu Hassego7 Siroë. Odtąd powtarzała się ona, aż dopóki nie przygotowano Talestris, regina delie Amazoni8. Była to opera, którą serce ojcowskie mogło się radować, bo jej libretto i muzykę zarazem utworzyła utalentowana wielce synowa króla, a aktorami była królewska rodzina. Talestris samą grała Maria Antonina9.

Po Talestris miała na urodziny sześćdziesiąte siódme króla daną być opera Leucippo10, gdy znużony życiem, znękany bezczynnością, król August III nagle u stołu na dwa dni przed tym dniem, dnia 5 października rozstał się ze światem, z Saksonią, z Brühlem, z galerią swą i operą.

Łatwo było przewidzieć, że śmierć króla zakończy to panowanie Brühla, którego kresu wszyscy tak niecierpliwie oczekiwali. Minister czuł już swój upadek i po śmierci pana zachorował. Kurfirst11 następca odjął mu natychmiast wszystkie jego dostojeństwa i urzędy.

Jenerał artylerii zaraz po śmierci króla przybył do Drezna i pozostał przy ojcu razem z braćmi. Rzeczpospolita tymczasem przeszła niemal cała pod władze i kierunek Familii, która słabością króla i Brühla sił nabrała. Wojska obce kraj zalewały. Stronnictwo Radziwiłłów i Potockich, silne szablami, nie miało głowy, co by je umiała prowadzić. Przysposabiała się już konfederacja12 zamierzająca z tronu zrzucić Augusta III, gdy Opatrzność oczy mu zamknęła. W chwili jego zgonu stronnictwo dworskie, mimo hetmana Branickiego, potęgi Radziwiłła, zbiorowych sił trzydziestu Potockich z wojewodą kijowskim na czele, mimo Sołtyka, mimo wszystkich swych adherentów, widomie słabsze było niż obóz przeciwny, już to samo czyniło je takim, że między dowódcami kilku liczyło pretendentów do korony, dość silnych, by jej pożądać, za słabych, aby ją otrzymać.

W chwili gdy wieść o śmierci króla nadeszła do kraju, sprawa trybunału wileńskiego, którym owładnął Radziwiłł, trzymała wojsko nadworne wojewody na stopie wojny i wszystkie siły Familii przeciwko niemu zgromadzone. Lękano się wybuchu zaledwie powstrzymanego staraniem Branickiego i Mokronowskiego. Rozdrażnienie partyj walczących z sobą o lepszą, rozbicie na obozy nieprzejednane kazało się obawiać w czasie bezkrólewia największych klęsk, najstraszniejszego zamieszania, na które i obcy obojętnie patrzeć nie mogli.

Młody Brühl, którego położenie w kraju przyswojonym mogło być nadzwyczaj trudne, przebył u łoża na chwile przesilenia. Minister odprawiony przez kurfirsta, otoczony dziećmi, na lepszy świat przygotowany przez protestanckiego duchownego (bo się to działo w Saksonii), zmarł, spełniwszy za zdrowie swych przyjaciół kieliszek starego węgierskiego wina.

Rodzinie jego pozostawał spadek ogromny, ale razem z nim ciężary niezmierne, odpowiedzialność moralna za długie rządów lata, odsłonienie niezliczonych tajemnic dotąd zakrytych, otwarcie tysiąca ust, które na zamknięcie trumny oczekiwały.

W Saksonii zasekwestrowano Brühlom majątek cały po ojcu. W Rzeczypospolitej wrócono do zarzutu nie—szlachectwa i zabierano się obu braciom urzędy, starostwa, dygnitarstwa, dowództwa odbierać. Szczęściem, przez poszanowanie dla pamięci zmarłego króla, sekwestr wprędce zniesiono w Saksonii, choć w Polsce uzyskana siła nowa przez Familię odzierała generała z tytułów i posiadłości.

W październiku zmarł król na początku, w końcu Brühl zamknął oczy13, wszystkie klęski sypały się razem, ale stałego umysłu pana generała nic zachwiać nie mogło. Tam, gdzie mu największe zdawało się grozić niebezpieczeństwo, postanowił wrócić dobrowolnie, aby mu stawić czoło. On i brat jego cześnik w listopadzie wybrali się do Warszawy, gdzie sama jedna, otoczona niechętnymi, ale spokojna i niemal obojętna, modliła się i szyła ornaty hrabina Brühlowa.

Dom jej stałby był może pustkami, gdyby nie wielki napływ do stolicy wszystkich Potockich, którzy wespół z panem wojewodą kijowskim niezmiernie byli czynni. Przewaga Familii, która po kraju jednała sobie stronników, siłę czerpiąc poza granicami jego, zmuszała Radziwiłłów, hetmana i Potockich do „pilnego czuwania nad sobą. Dom więc pani generałowej stał się mimo jej woli i chęci miejscem schadzek i narad, które się tu nieustannie odbywały. Z Krystynopola szły listy, posłańcy, polecenia, nie dające odpoczynku. Z posłuszeństwem dziecięcia generałowa zlecenia spełniała, choć do wszystkich tych spraw serce jej nie przywiązywało wagi.

W tym jednym może zgadzali się z sobą małżonkowie, iż dla obojga ambicja była obcą. Generał artylerii miał tę jedną, iż chciał być użytecznym człowiekiem, cenił środki, jakie mu los ku temu dał w ręce, ale gdyby ten sam los z życia publicznego go wytrącił, skazał na spoczynek domowy i zabawianie się ciche książkami, sztuką, w kółku ludzi wybranych, nic a nic nie czułby się nieszczęśliwym.

Pod tym względem młody Brühl więcej miał charakteru ojca chrzestnego Augusta III aniżeli rodzonego. Płakał on po nim, bo stary Brühl dobrym był dla swych dzieci i czuwał nad zapewnieniem ich losu, lecz czuł się teraz swobodniejszym, nie będąc zmuszonym stawać się ofiarą rachub i intryg, których korzyści nie rozumiał. Łacno mu było przewidzieć, iż w Rzeczypospolitej z trudnością się potrafi na swym stanowisku utrzymać. Nie obchodziło go to wiele, patrzał z rezygnacją, okiem spokojnym na przyszłość.

W Warszawie, w pałacu Saskim, do którego na zimę przeniosła rezydencję pani generałowa, część gwardii jeszcze zajmowała stanowisko i straże, służba króla pozostała jak dawniej — Brühl miał pozwolenie zostać pod opieką obu. Na dni kilka przed przybyciem jego nadbiegł kurier z Drezna oznajmujący o generale i bracie jego. Nowinę tę hrabina przyjęła ze zwykłym sobie chłodem i rezygnacją. Jej tu tak jakoś było dobrze, spokojnie samej jednej, pomiędzy kościołem, nabożeństwem a uprzejmą służbą pana sekretarza Godziemby i przyjacielską troskliwością starej Dumont, iż przybycie męża chyba zatrwożyć mogło, aby tego szczęśliwego nie zakłóciło spokoju.

Francuzka, pomimo całej swej gorliwości w zbliżaniu tych serc kochających, które pragnęła połączyć, nie potrafiła jednak ani o krok dalej posunąć tego stosunku dziwnego, który już dla niej stawał się niezrozumiały.

Cest du grec pour moi!14 — mawiała do dobrej swej przyjaciółki, dla której nie miała tajemnic, do pani St. Aubin, właścicielki magazynu mód na Krakowskim Przedmieściu, u której przebywać lubiła. — Że się oni kochają, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że ten człowiek życie by za nią dał, to pewna jak Bóg na niebie, że ona tyle ma szczęścia, póki na mego patrzy i słucha go, ani wątpić, a mimo to zbliżyć ich nie ma podobieństwa. Nic im w świecie nie przeszkadza, oprócz tego, co ona cnotą nazywa, a on poszanowaniem. A modlą się, powiadam ci! Ile razy przypadkiem dotknie się hrabina ręki sekretarza, że to snadź na niej czyni impresję15, zaraz pości, a on ani dnia nie opuści, żeby Pana Boga nie nudził lamentując. Takiej miłości anim sobie wyobrażała, anim mogła przypuścić. Monstrualna! Męczą się, a żeby się to choć komu na co przydało! Brühlowi to tak obojętne. Miłość, usmażona w nabożeństwie — dodawała Dumont zniechęcona wielce — piękna mi konfitura!

W dzień przybycia generała do Warszawy ostatnich dni listopada dosyć liczne grono przyjaciół oczekiwało nań w apartamentach Saskiego pałacu: starsza siostra, pani Mniszchowa, piękna i poważna kobieta, której wykształcenie i wychowanie dawało wielką wyższość nad wojewodziną kijowską, oboje Sołłohubowie, na ostatek ksiądz biskup krakowski Sołtyk, jeden z najmilszych w towarzystwie ludzi, który był wiernym przyjacielem Brühla i sługą nieboszczyka króla.

W Sołtyku, mimo sukni duchownej, trudno było dopatrzyć powołania kapłańskiego. Człowiek był wielkiego świata, wychowaniec dworu, pełen talentów, lubiący sztukę, jak wszyscy saskiego dworu uczniowie, muzyk, miłośnik teatru i kwiatów, przepychu i świetności. Umysł niezmiernie żywy, wesołość i dowcip, galanteria dla dam, swoboda mowy i obejścia, więcej w nim francuskiego abbe16 niż polskiego duchownego przypominały.

Piękna twarz i zręczna postawa, do której zdawał się przywiązywać wagę, ubiór zawsze świeży i wykwintny, wskazywały człowieka, którego charakter nie odpowiadał powołaniu i który walczyć sobie nie zadawał pracy nad tym, aby się innym, niż był, wydawać.

Oprócz niego, pani Mniszchowej i Sołłohubów, z Potockich był tu jeszcze znany ze swej ekscentryczności i zuchwałego obejścia starosta szczerzecki, którym się często posługiwał wojewoda kijowski, mężczyzna postaci okazałej, mówiący głośno, śmiejący się krzykliwie i poczynający sobie w towarzystwie nieco po żołniersku. Znano go z fantazji niemal do starosty kaniowskiego zbliżających i buty, która żadnego hamulca nie znała. W salonie starosta bywał postrachem kobiet i niepokojem mężczyzn, bo nigdy odgadnąć nie było podobna, z jaką wystąpi fantazją lub z jakim, rumieniec wywołać mogącym, wyrazem.

Zmęczone rysy twarzy, oczy nabrzękłe, rozogniona cera, kazały się domyślać życia wcale nie oszczędzanego. Strój zaniedbany dozwalał posądzać, że z garkuchni od swobodnych koleżków dostał się wprost do pałacu. Nie był to jednak człowiek zaniedbanego wychowania i owszem, znać na nim było jak najstaranniejsze, ale rozpasaniem i jakby wzgardą form wszelkich popsute.

Pierwsze miejsce w salonie zajmował naturalnie ksiądz biskup krakowski, rozparty na krześle przy kanapie obok pani generałowej przyjmującej w nim duchownego, gdy prałat zdawał się o to starać tylko, aby o tym zapomniano. Wsparty od niechcenia na ręku Sołtyk, którego koronkowych mankietów i klejnotów mogła pozazdrościć największa elegantka, miał twarz dosyć zakłopotaną i posępną. Trochę opodal siedząca hrabina Mniszchowa, piękna i spokojna postać, przeglądała rysunki jakiegoś dzieła przyniesionego z biblioteki. Sołłohubowa zawsze cudnie piękna a tego dnia więcej ożywiona niż kiedykolwiek, roztargnionym okiem spoglądała po twarzach obecnych. Za jej krzesłem stał mąż blady, zamyślony i znużony.

Starosta szczerzecki, któremu na miejscu trudno było usiedzieć, przechadzał się po salonie, poruszając się z fantazją taką, z jaką rzucał słowami. Gospodyni domu milcząca, wydawała się więcej zakłopotana niż szczęśliwa ze swych gości, których zabawiać jej było trudno. Dumont byłaby jej w tym zapewne pomocą, gdyby rozmowa się nie toczyła o sprawach Rzeczypospolitej, których ona mało była świadomą.

Przybycie hrabiego Brühla zapowiedziane było na wieczór niechybnie. Spodziewano się go też co chwila i generał z bratem przyjechał w istocie o oznaczonej godzinie, lecz musiał się przebrać, nim mógł ukazać się u żony. Rozmowa toczyła się właśnie o Dreźnie i Marii Antoninie, żonie kurfirsta, gdy Brühl z bratem wszedł na pokoje, a zarumieniona żona uznała za właściwe zbliżyć się doń kilka kroków na powitanie. Generał ucałował jej rękę z wielką uprzejmością, po cichu kilka słów przemówiwszy, a tuż do stojącej blisko zwrócił się zaraz pani Mniszchowej, która go serdecznie, jak on ją, uściskała.

Zaczęły się powitania z biskupem, który bardzo gorąco przyjął generała, ze starostą szczerzeckim, który śmiał się i krzyczał, z panią Sołłohubowa, której oczy od dawna się spotkały ze wzrokiem Brühla, a twarz zdradziła uczucie, na ostatek z Sołłohubem, a nawet ze starą Francuzką, dygającą z daleka.

Mimo żałoby domu i królestwa, przykrych zawodów i przejść, jakie go spotkały i których się mógł spodziewać generał, twarz jego była wypogodzona, zdawał się zupełnie spokojnym i niestrwożonym. Usiadł przy biskupie, naprzeciw pani Sołłohubowej, i zaczął mówić o swej podróży.

Biskup słuchał roztargniony. Widocznym było, że przyjaciel saskiego domu pośpieszył tu na powitanie przybywającego w nadziei dowiedzenia się, co słychać było w Dreźnie.

Zwolennicy saskiej dynastii łudzili się jeszcze tą nadzieją, że słaby, ułomny, niedołężny Fryderyk Chrystian, a raczej nadzwyczaj zdolna, zręczna i zabiegliwa żona, Maria Antonina, która pragnęła tronu i królewskiej korony, potrafi za poparciem mocarstw i pomocą partii dworskiej zwyciężyć na przyszłej elekcji. Biskup Sołtyk był jednym z tych, którzy sobie tego najmocniej życzyli. Autorka Taleslris, królowej Amazonek, uczennica sławnego Porpory17 była bardzo łaskawa na biskupa, a książę Siewierza18 wielkim wielbicielem nie tylko jej rozumu i talentów, ale i wdzięku niewieściego, który u niej piękność zastępował.

Wszyscy pragnęli natychmiast dobyć z przybyłych wiadomości, jakie przywozili z sobą. Pani Mniszchowa młodszego brata wzięła do wybadania na ustęp, reszta towarzystwa czekać musiała, aż generał dozwoli się zacząć badać. Brühl do tego mało okazywał ochoty.

Dwa czy trzy razy biskup go po cichu zagadnął i otrzymał grzeczną wymijającą odpowiedź. Oczy Brühla szukały przede wszystkim jednej uśmiechającej mu się z dala twarzyczki i pozoru, by się do niej mógł przybliżyć. On i Sołłohubowa mówili z sobą z dala tym językiem wejrzeń, który powiada wiele, ale rodzi pragnienie, aby to usta mogły powtórzyć.

Sołtyk zrozumiał wprędce, iż do rozmowy o poważniejszych sprawach chwila jeszcze nie przyszła. Generał wstał wprędce i począł od Sołłohuba samego, zapytując go o zdrowie. To mu dozwoliło przysunąć się nieco do pani i podać jej rękę raz jeszcze. Wcale się nie troszcząc o wejrzenia i świadków, zwróciła się ona ku niemu z powitaniem, w którym radość szczerą znać było. Wtem starosta szczerzecki zostawiony sam sobie i trochę tym dotknięty, odebrał Sołłohuba i na chwilę generała samego przy żonie jego zostawił. Miała czas szepnąć tylko.

— Nieznośne natręty! Ale przyjdźże jutro do mnie!

— Piękna kuzynko — odparł Brühl — nie potrzebowałem ani zaproszenia, ani przypomnienia. Jeślim z Drezna tu w paszczę moich nieprzyjaciół dostać się tak pośpieszał, wierz mi, pani, twe oczy więcej niż polityka do tego się przyczyniły.

— Bardzom za to moim oczom wdzięczna — cicho szepnęła Sołłohubowa, lecz tyle tylko powiedzieć sobie mogli, bo pani Mniszchowa z powagą starszej siostry wabiła go już do siebie. Cześnik jej nie starczył. Alojzemu wierzyła więcej i lepiej z nim sympatyzowała. Zmieniło się więc o tyle, że młodszy Brühl przysiadł się do Sołłohubowej a starszy do siostry.

W chwilę potem podano wieczerzę i towarzystwo przzeniosło się do jadalnej sali, a u stołu już mowa tylko była o tych rzeczach, o których i przy służbie, i na ulicy bodaj mówić można. Kurfirstowa, którą zwano imieniem, jakie jej nadała akademia pasterzy arkadyjskich — Ermelindy, osoby dwór jej składające, nowe słońca na horyzoncie drezdeńskirn wschodzące, muzyka, malarstwo, teatr, którym pod panowaniem Ermelindy świetną wróżono przyszłość, były przedmiotem powszechnego zajęcia i nie dziw, że starosta szczerzecki pił tylko i ziewał słuchając.

Rzecz godna uwagi, jak niemal od Augusta Mocnego, który sam więcej przepych i świetność lubił niż sztukę, miłość kunsztów zagnieździła się na dworze i przeszła na wszystko, co go otaczało. Gdy Fryderyk pruski zaledwie w nagiej Magdalenie Battoniego19 miał upodobanie, żartując sobie ze sztuki i artystów, August III żył niemal obrazami, teatrem, muzyką, żona jego malowała pastele, pierwszy minister zostawił palenę przepyszną, jego syn był muzykiem, malarzem, pisarzem dramatycznym, córka Mniszchowa przyjaciółką Wmckelmanna, a kurfirstowa, uczennica najsłynniejszego z kompozytorów ówczesnych, sama też uprawiała sztukę namiętnie.

Młody Brühl należał właśnie do tego świata, który wyrósł z miłością kunsztu, na ruinach swawoli Augusta II i jego kochanek. Było to dziecię swojego wieku, w całym tego wyrazu znaczeniu, bo w nim talenta przyjemne łączyły się z umysłem męskim i poważniejszą nauką, która przyszłość zdrowszą zwiastowała.

Mówiono więc o operze, o muzyce, ó amatorskich teatrach, a jak najmniej o polityce, choć biskup i starosta szczerzecki radzi byli właśnie i z Brühla coś wyciągnąć, i jemu opowiedzieć, co się tu święciło.

Dopiero po wieczerzy, gdy damy przeszły do salonu, ksiądz Sołtyk szepnął, że rad by pomówić na osobności z generałem. Obaj oni, starosta i Sołłohub weszli natychmiast do pobocznego gabinetu. Tu książę Siewierza nie usiadł jeszcze, gdy zagadnął Brühla:

— Cóż przywozicie? Co się dzieje na dworze? Są jakie nadzieje, że kurfirst seno się weźmie do starania o koronę?

— Kurfirst? — rzekł cicho generał. — To znaczy chyba, że Ermelinda za niego zajmie się tą sprawą. Wiecie, jak mało on może i jak niewiele potrafi.’ w Rzeczypospolitej król bez nóg, który ani na konia siąść, ani nawet przejść o swej sile przez pokój nie może, nie pozyska sympatii. Ale nasza pani, Ermelinda arkadyjska, zasypie listami wszystkie dwory, posłańcami gościńce, poruszy kancelarie państwowe, potrafi sobie przymileniem i urokiem zyskać nawet przeciwników, bo pragnie korony i mieć ją musi.

— Wszystko to furda — przerwał sobie właściwym tonem gwałtownie starosta szczerzecki — nie pomogą potencje, gdy za sobą szlachty mieć nie będzie!

— Zdaje mi się — gorąco odezwał się Sołtyk — że dwa panowania dynastii saskiej i jej dobrodziejstwa rozlane na tyle rodzin i osób już same znaczną część narodu pozyskać by powinny. Byłoby srogą niewdzięcznością…

Brühl się uśmiechnął.

— Wasza Eminencja zapominasz — rzekł — ile w ostatnich czasach goryczy, żalów i rekryminacji20 przeciwko królowi powstało.

— Od tych, którzy mu najwięcej byli winni — dodał Sołtyk. — Potrzeba się starać, nie opuszczać, a mam nadzieję, że jedyny kandydat obcy i kwalifikujący się pochodzeniem do tronu utrzymać się potrafi.

— Dziś już — przerwał starosta — przeciwko niemu sieją tu podejrzenia, że trzeci z rzędu Sas niemal dziedzicznym tron uczyni, a tego szlachta nie chce.

— Bo sama nie wie, czego chce — ofuknął się biskup bardzo żywo — tak jest. Tron dziedziczny bezpieczniejszym by był niż elekcyjny i z nim mielibyśmy więcej ładu z czasem.

— Ale my ładu takiego nie lubimy — rozśmiał się starosta — nam on niedogodny! Patrzcie na Familię, która poty prawiła o reformach, póki się nie zbliżyła elekcja. Już dziś o nich cyt, ani słowa!

Biskup oczyma tylko Brühlowi wskazał starostę jako przyczynę, dla której od dalszych się rozpraw wstrzymywał, i nagle zwrócił się ku innemu przedmiotowi.

— Zamiast reform z łaski Familii — rzekł — na wojnę się zanosi. Im dalej i dłużej idziemy w bezkrólewiu, tym straszniejsze nam grożą niebezpieczeństwa. Familia ma silną podporę obcą… i wkrótce przewodzić będzie, naówczas…

— Naówczas — dodał kłaniając się Brühl — pierwszym użytkiem przewagi jej będzie, spodziewam się, zemsta nade mną, do której jestem zresztą zupełnie przygotowany. Wiem, co mnie czeka. Jeżeli jednak sądzą, że postrachem wygonią stąd i zmuszą do ustąpienia, mylą się srodze. Odebrać mi mogą wszystko oprócz przywiązania, jakiego nabrałem do tego kraju, i nawyknienia do niego a nadziei, że chwilowe ich zwycięstwo nie będzie ostatnim słowem losu.

— Tak — westchnął, marszcząc się, Sołtyk — nie tajmy jednak przed sobą, że my, adherenci dworu saskiego i dynastii, ciężką mieć możemy chwilę do przebycia.

Starosta szczerzecki, który stał przy stale, obiema rękami weń uderzył.

— Ale, ale! — zawołał. — Wasza Książęca Mość, księże biskupie, zapominacie, że dalipan, i Potoccy też coś znaczą w Rzeczypospolitej, i pan hetman Branicki ma powagę, i z księciem Radziwiłłem nie przelewki też!

— Policzcież się — krótko odparł Sołtyk — a przekonacie pono, że Familia ma więcej niż my wszyscy i potężniejszego sprzymierzeńca21.

Potocki głową pokiwał.

— Zobaczymy — rzekł — myśmy tu przecie na swoich śmieciach i to coś znaczy, zobaczymy!

Brühl spytał, kto był w Warszawie, i odebrał odpowiedź zwiastującą hetmana z jednej, kanclerza i wojewodę ruskiego z drugiej strony. Stolica była poruszona, radzono mu ostrożność wielką.

Starosta szczerzecki dopiero teraz dobył sporą opieczętowaną paczkę papierów od wojewody kijowskiego i z wolna ostygły rozprawy, jakby się w niewielu słowach wyczerpały.

Mimo należenia do jednego obozu Sołtyk, Brühl, Potocki i Sołłohub odzywający się mało, może zbyt różnie się zapatrywali na położenie, ażeby o nim otwarcie mówić mogli. Wkrótce więc pożegnano gospodarza.


III


Tegoż wieczoru u Peszla było tłumno i nasi dawni znajomi znowu w osobnej izbie zamknięci siedzieli nad gąsiorkiem wina. Podkomorzy Laskowski, pan Zagłoba, Ocieski, Kostrzewa i Babiński obsiedli stół, przy—jąwszy do towarzystwa dwóch szlachty powietników22, panów Łukińskiego i Strabasza, odzywających się mało, ale popijających rzetelnie. Ci ichmoście, którzy nie dla spraw politycznych, ale ze słoniną jeden a z jagłami drugi, przywlekli się do stolicy, uczyli się tu polityki, dotąd im prawie obcej.

Laskowski, jak zawsze pragnący pokoju i zgody między panami chrześcijańskimi, teraz wyglądał śmielszym i pewniejszym siebie, znalazłszy się o kogo oprzeć. Pierwsza auctoritas w Rzeczypospolitej, jegomość ksiądz prymas Łubieński23, był jego zdania i systemu, a że czasu bezkrólewia powaga jego była wielka, pan podkomorzy cieszył się tym, iż w prymasowskim pałacu nastąpi pacyfikacja. Dla niego ksiądz Łubieński był wyrocznią i imię jego ciągle też miał na ustach Ze zdaniem zaś otwartym tym szczerzej się mógł tu ogłaszać, iż przyjaciele jego własnego tak dalece nie mieli.

Ocieski tylko, który fantazji Brühlów winien był i majątek, i pokój domowy, jakimś osobliwym sposobem przyszedł do tego rezultatu, bardzo zresztą często się trafiającego, iż Brühlów nienawidził i znosić ich nie mógł. Kostrzewie Sasi czy nasi byli obojętni, byle mógł z pszenicą iść do Gdańska. Babiński często dwa razy na dzień był zupełnie przeciwnego zdania’ i wcale się tym nie martwił. Mąż był uczuciowy i słuchał popędów. Co się tyczę Zagłoby, tego najlepsi jego przyjaciele nie rozumieli. Żartował bowiem ze wszystkiego, co się wyszydzić dało, i mało na czym i na kim poczciwa nitkę zostawił.

Właśnie był podkomorzy Laskowski wyłożył obszernie swą ideę pojednania, posłannictwo to przyznając prymasowi i uznając je możliwym, gdy Zagłoba dopił lampki, postawił ją na stole, otarł wąsy i rzekł:

— Jest przysłowie: „Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi”, a tyczę się to bodaj nie samych chamów, ale i innych istot dwunożnych.

— Do czegóż to przepijasz? — zapytał Laskowski.

— Nic, tak sobie, przypominam przysłowie, a lękam się, aby na prymasie się nie ziściło, chociaż mu chłopstwa nie zadaję, quod Deus aoertat24, jak Familia Brühlowi.

— Acan dobrodziej wiesz — huknął Ocieski — że owo to szlachectwo swe mniemane szoldry te mnie były winne! I ślicznie się z nim wykierowali!

— „Wiem wszystko, nawet jak acanu dobrodziejowi zapłacili za jego powolność — rzekł skarbnik — w czym grzechu nie ma, bo beatus, qui te net25.

— Ale oni mnie zgubili na czysto! — krzyknął Ocieski. — Co oni mi dali? Mizerię, mogli daleko więcej, jak Boga kocham! I co się stało? Człek zaraz fantazji nabrał, dziecisków przybyło, czterema końmi się jeździć zaczęło i w dnmu już Tadeusza śpiewamy26. Gdyby nie oni, łajdaki, byłbym się majątku dorobił.

— Masz acińdziej rację — rzekł, uśmiechając się skarbnik — niegodziwi ludzie, a acińdziej padłeś ofiarą.

Ocieski spojrzał niedowierzająco na mówiącego, czy nie szydzi, lecz twarz starego Zagłoby, gdy najmocniej drwił, największą się przyoblekała powagą. Kostrzewa się rozśmiał tylko i to mu służyło za dobry pretekst do dokończenia kieliszka, który podkomorzemu przysunął, bo lubił chodzić koło szkła czysto.

Babiński łysinę pogładził.

— Nie ma tedy najmniejszej wątpliwości — ciągnął dalej skarbnik — iż się wszyscy pogodzą, pocałują, uściskają, a my tę sprawę zapijemy. Ale, mój podkomorzy — dodał — objaśnijże mnie w takim razie, kto tu nam królować będzie. Ja, wyznaję ci, ciemny jestem. Widzę dokoła kandydatów do tej korony, którą gdyby mi dawano, ja bym cierniową wolał, tylu, tylu, że choć na węzełki ciągnąć.

— A ja jednego kandydata rozumiem — zamknął Laskowski — to najjaśniejszego kurfirsta. Prymas także będzie za nim.

— Kaleka — rzekł skarbnik — ale mniejsza o to, żonę ma mieć fertyczną, a u nas w Rzeczypospolitej, gdy po domach podwika rządzi, czemu by i na tronie nie miała? Kto z nas, mości panowie, nie pod pantoflem?

Rozśmieli się wszyscy, a że byli podochoceni chórem się ozwali”

— Jak Bóg miły, ma słuszność!

— Zatem wiwat królowa, i młodzieży naszej będzie się z nią dobrze działo — dodał skarbnik — bo przybywający z Saksonii dworzanin księdza biskupa krakowskiego Burba mówił mi, że konwersacje z młodzieżą dobrze wychowaną na osobności lubi. Jest tam kunszt—mistrz fryzjer na dworze, który ją czasem fryzuje.

Laskowski przerwał oburzony.

— Ale cóż bo znowu prawisz, panie skarbniku! Horrendum27, stary człek poważny!

— No, to nie fryzuje, nie fryzuje, kłamstwo jako żywo! — poprawił Zagłoba. — Tandem, gdybyśmy pod te czasy, gdy się ma ku sejmowi konwokacyjnemu28, a dalej i elekcja za pasem, przeszli sobie, dla odświeżenia pamięci, ilu mamy królików, co by królami być chcieli! Juścić to rzecz ciekawa. Waćpanowie wiecie, gdy raz na żart wśród pola elekcyjnego Polanowskiego29 okrzyknięto, po dziś dzień się tym szczycą, więc dla potomności, zliczmy sobie naszych kandydatów.

Primo — wtrącił Ocieski — nie ma bliższego korony nad hetmana.

— Pewnie — odparł skarbnik — już przez to samo, że całe wojsko ma w ręku, tylko że to nie pretorianie30, mości panie. Hetman powaga wielka i lata słuszne, długo panować nie będzie, więc nowa elekcyjka i szlachta się rozrusza, przejedzie, zażyje świeżego powietrza, spleśniałych talarów ruszy.

— E e! — krzyknął Ocieski. — Pan skarbnik drwisz, a gdy oto właśnie hetman jechał z Białegostoku do Warszawy, trzeba było, żebyście byli widzieli i słyszeli, jak go szlachta po drodze witała, przyjmowała, niemal zawczasu w nim czcząc głowę koronowaną. A wjazd jego do Warszawy widzieliście?

— Nie — rzekł skarbnik — którędyż wjeżdżał? Z przodu czy z tyłu?

— Przez Pragę, całe miasto się wyroiło na spotkanie, okrzykiwano go jak zbawcę. I niech mi ksiądz prymas daruje, jeśli kto się dla zgody kwalifikuje, to on.

— A tak, trzyma z Potockimi i Radziwiłłami, to wiadomo, a przez żonę spokrewniony z Familią.

— To prawda — rzekł Laskowski.

— No i przez Mokronowskiego z żoną — rzekł skarbnik.

— Jak to? — zapytał Ocieski.

— Cóżem powiedział? Tfu! — poprawił się Zagłoba. — Lapsus linguae31, mów dalej.

Ale Ocieski urwał i zapił.

— Ano, przecie i książę kanclerz — wtrącił Babiński — to też kandydat.

— Nie tylko on, gdyby na upartego chcieć, dałby się zgwałcić do korony i wojewoda ruski, tylko leniwy, więc gotów księcia Adama na swe miejsce postawić. Drudzy mówią, że i ten woli z gołą głową chodzić, niż w ciężkiej obręczy, boć asanowie wiecie, że Chrobrego korona nic innego nad obręcz złotą była. Zatem Familia może by już i siostrzeńcem nas zaspokoiła. Pan młody, piękny, król dla kobiet tak doskonały, jak kurfirstowa byłaby dla paniczów. Mówi dziesięciu językami. Włosy ma śliczne, rękę cudną, wymowę poruszającą. A że młody, jakbyśmy my szlachta wzięli go na edukację — jedno z dwojga, ałbobyśmy z niego zrobili co się zowie króla, alboby chyba nic nie był wart.

Zaczęto się śmiać. Ten ostatni kandydat wydawał się owocem żartu pana skarbnika. Laskowski słuchał nachmurzony.

— Dałbyś bo pokój, mój Zagłobo, bo aż uszy więdną!

— Któż co nie dokończonego porzuca? — odparł poważnie skarbnik. — Ani gąsiorka nie godzi się nie dopitego zostawić, ani listy kandydatów. Czyż na przykład milczeniem godzi się pokryć takiego pana, jak książę Ogiński, który gra na flecie, muzyki komponuje, maluje ślicznie, śpiewa jak kanarek i piękny być ma, gdyby adonis! A toć to szczęście by było mieć na tronie flecistę, używalibyśmy darmo, za co inni drogo płacą! Grałby dla swych poddanych gratis, a poczekawszy, i na swoich poddanvch.

Wszyscy się śmiać poczęli. Zagłoba się namarszczył i był poważniejszy niż kiedy.

— Waćpanom śmiech, a to rzeczy serio — dodał — dobrze mieć panem muzyka, z taktem będzie rządził.

— Czyż już acińdziej skończyłeś? — zapytał Laskowski, któremu ta lustracja kandydatów nie przypadła do smaku.

— Jeszcze nie — rzekł Zagłoba — nie mogę pominąć pana wojewody kijowskiego, Potockiego, o którym gadka chodzi, że mu się też zachciewa złotego stołka. Co się tego tyczę, ja bym go sobie nie życzył. Słyszę, w skórę bije bez ceremonii, a jeżeli dziś prosty szlachcic używa tego środka dla uspokojenia umysłów, cóż by to było, gdyby się ubrał w płaszcz z gronostajami? My starzy, cośmy do tego nie przywykli, bylibyśmy w przykrym położeniu. Cóż dopiero gdy człek pomyśli, że to jedna krew ze starostą kaniowskim, który do Żydów strzelał jak do zwierzyny! Jakby go wielkim łowczym zrobił, wybiłby nam wszystkich Szmulów, a szlachcie bez faktorów i arendarzy się obejść gorzej niż bez koszuli.

Znowu się rozśmieli wszyscy, tylko Laskowski ruszał wąsami.

— U waćpana wszystko żarty — rzekł.

— A w żartach zawsze połowa prawdy — odparł skarbnik. — Dlatego całej nie mogąc powiedzieć pod te czasy bezkrólewia i sądów kapturowych32, wolę choć połowę.

— Ale lista wyczerpana — przerwał Laskowski — a gąsiorek na pół pełny.

— Damy radę obojgu — rzekł żywo skarbnik — chociaż ażeby lista wyczerpana być miała, nego. Jest jeszcze jeden kandydat, chociaż daleko stąd, nad Newą, a zowie się Gurowski*33. Mówią, że za nim potężne głosy przemawiają.

— Cóż to jest? Kto? Co? — przerwano. — Nikt o tym nie słyszał!

— Sekret — rzekł Zagłoba. — Mówią, że tak koziołki przewraca, iż z nim nikt iść w zapasy nie może. Tego talentu też lekce sobie ważyć nie można. Zda się.

Laskowski wstał oburzony.

— Jak mi Bóg miły — zawołał — cierpliwości braknie! Zagłobo! Serce moje, mówmy serio! Toć nie czas do baraszkowania! Umysły ku zgodzie prowadzić, nakłaniać do opamiętania zwaśnionych — to dziś święty obowiązek.

— Kochany podkomorzy — wtrącił niepoprawny szyderca — to wasza misja. Moja zaś pod te ciężkie czasy, gdy każdy z nas coś ma na wątrobie, starać się choć trochę smutek przerwać i z żółci oswobodzić.

— Wszystko na prymasie — odezwał się, już nie odpowiadając, podkomorzy — tam się oczy nasze zwracać powinny, tam nadzieje.

— Zatem wiwat prorex34 — zawołał Zagłoba — i koniec!

Wypił Laskowski, gdy się drzwi ostrożnie, powoli uchyliły i znana fizys o trzech podbródkach pana mostowniczego Żudry w nich się ukazała. Przypatrzył się wprzód zgromadzonym, a nie widząc pomiędzy nimi nikogo sobie wstrętnego, wtoczył się witając, ręce podając, śmiejąc się, w bardzo miłym humorze. Postawiono mu lampkę, ale on sam chłopca zawołał i wino podać kazał.

— Znowuśmy tedy wszyscy tu razem — rzekł — ale pono tą rażą inaczej niż przeszłą. Na przeszłorocznym sejmie, chocieśmy się gracko trzymali. Niemcy nas przez kij przesadzili, wziąwszy w pomoc przecherów.

Teraz co innego się święci i zagramy noviter reperis35 po tebinkach36 ichmościom.

— A najlepiej, żebyśmy nie grając, nie odegrywając się, podali sobie ręce do zgody i myśleli mniej o sobie, a więcej o Rzeczypospolitej — rzekł zaraz Laskowski.

— To mi się trudno widzi! — po chwili zawołał Żudra. — My będziemy mieli siłę i przewagę, nie może być, ażebyśmy jej nie użyli.

— Przeciw komu? — spytał Laskowski. — Niemców nie ma.

— Ale potomstwo zostało — mruknął Żudra. — Tandem, mówmy może lepiej o czym innym

— Masz acindziej słuszność — potwierdził skarbnik. — Jakże tam u was kopa Wydaje?

— Gdzie? U nas? — spytał Żudra. — Na piaskach, to wiadomo, żyto omłotne, ale kop mało, a gdzie ziemia czarna, słomy dużo, ziarna mało.

— Zawsze i to dobrze, że się macie na czym wyspać — rzekł skarbnik.

Śmiano się znowu i wina przyniesiono, a ponalewano lampki.

— Gdyby Szymanowski się tu jeszcze zjawił — rzekł Żudra —.to by mi przypomniało się spotkanie przeszłoroczne w tej izbie.

— Czyście się aspanowie potem rozprawiali? Bo nie wiem — mówił Laskowski — a mam was w podejrzeniu.

— A jakże! — odparł Żudra. — Musieliśmy nazajutrz za wolą królewską trochę się pociupać. Nie stało się nic strasznego, jam Szymanowskiemu kontusz przedziurawił, on mnie czapkę, krawcy na tym zyskali.

Machnął ręką.

— Teraz po zerwaniu sejmu, na nowym wójtostwie gospodarując, wątpię, by miał czas i ochotę do Warszawy. Zmieniły się też okoliczności. Nieboszczyka Brühla nie stało, wójtostw nie ma dawać komu ani dukatów, po co do Warszawy jechać? Zmilczeli wszyscy.

— Jeszczem się nigdy tak nie uznoił, jak na tym sejmie — mówił Żudra. — Łaska boża, iż płuca wytrzymały, nogi i żołądek. Com się nakrzyczał, co nalatał, a com wypić musiał, dziś mi się bajecznym wydaje! Zerwali sejm prawda, aleśmy się im nie dali.

— A oni wam — dodał Zagłoba powoli. — Nie można powiedzieć, przykładnie obie strony się znajdowały, obroniły swój honor, choć honor kraju diabli wzięli!

— A kto winien? — podchwycił Żudra. — Nie my.

— I nie wy, i nie oni — pośpieszył z odpowiedzią skarbnik — winien łoś, który zawsze figle płata. Ludzie biedni Bogu tylko ducha winni, a gdy im fatum, jak koniowi Żyd na jarmarku, żeby ogona zadzierał, pieprzu podsadzi, co za dziw, że brykają!

— Teraz my górą — nie odpowiadając począł Żudra — a ze tam pan hetman przyprowadzi jakie parę tysiączków, a książę Radziwiłł jaki tysiąc, a choćby kijowski wojewoda drugie tyle — furda, mości panie, przemożemy.

— Tak, cudzoziemskim autorymentem37 — dodał Zagłoba — i to wielka zasługa i polityka doskonała, cudzymi rękami żar przegrzebiecie. Zrobi się co niedobrego — winni obcy, a stanie się co dobrego — zasługa wasza, bo któż ich zaprosił? Nie darmo stary książę kanclerz za największego polityka uchodzi. Centum laudes!38

Zmieszał się Żudra nieco i zamilkł, a skarbnik dale] chwalił:

— Ja w rozum Familii wierzę jak w ewangelio. Gdyby go nie mieli, czyżby przyszli z kniaziów małych do takiej fortuny i znaczenia! I to coś znaczy. Wszystko w rękach ich rośnie.

Popatrzał mostowniczy i jak przed chwilą Ocieski, sam nie wiedział znowu, czy Zagłoba żartował, czy chwalił w istocie. Zamilkł więc. Z nim się zadzierać i rąbać nie było sposobu. Nimby do czego przyszło, językiem by zawsze pobił.

— Mówiono mi — odezwał się Żudra popiwszy — iż młodzi Brühlowie, którym daliśmy krzyżyk na drogę, sadząc, że nie powrócą, podobno dziś nazad do nas przyjechali. Sprowadził snadź zięcia pan wojewoda, ano mi nieboraka żal, bo mu tu goręcej być może niż na sejmie. Tam się już z gołymi widział szablami, gdzie żelaza nie zwykliśmy dobywać, może się teraz nie tylko widzieć z mmi, ale i powąchać ich, bo się one kapturów nie zlękną, jak się sali sejmowej bały. Ho ho! Nie chciałbym być w jego skórze.

— Ani ja — dodał Zagłoba — skóra niemiecka a szlachcic polski, jak to mu tam siedzieć być musi niewygodnie.

— Wietrzeje mu ono szlachectwo! — dodał Żudra stukając szklanką o stół. — Za to ręczę, śladu go nie zostanie, kędy było.

— Oprócz na tym nieszczęśliwym Ocieskim — odezwał się z politowaniem skarbnik — bo tego nieboraka ono szlachectwo zgubiło.

Żudra się obejrzał.

— A juścić! — potwierdził zagadniony. — Święta prawda, której się nie zaprę. Oszukali mnie Niemcy, bzdurstwem gębę zatknąwszy, dlatego im to na dobre nie wyszło. Człek za życia ministra milczał — praepotentia39, co robić było? A teraz, na dobry ład, godziłoby się im proces wytoczyć.

— Szczególniej o przyrost familii — dodał Zagłoba. — Niechby ją choć wyposażyli!

Zaczęli się uśmiechać Babiński i Kostrzewa. Ocieski już, ręką wywinąwszy w powietrzu, więcej się nie odzywał.

Pora też była do domu i musiano śpieszyć się z wysączeniem gąsiorka, bo w późniejszej porze, mimo straży marszałkowskich i starościńskich w ulicach, nie bardzo było bezpiecznie. Wszyscy panowie, którzy z dworami przybyli do Warszawy, ze sługami, czeladzią i wszelkiego rodzaju ciurami, naprowadzili tu rozmaitego ludu, skłonnego do burd i awantur. Listopadowe noce bywają ciemne, miasto nie było oświetlone, chłopcy z latarkami dla wszystkich nie starczyli. Podkomorzy Laskowski ujął Zagłobę pod rękę, choć do niego miał żal wielki za tak lekkomyślne traktowanie spraw publicznych i miał pono zamiar uczynić mu za to we cztery oczy wymówkę. Wyszli więc, rozpłaciwszy się, z winiarni, a znalazłszy szczęściem chłopaka z łojówką w latarence, kazali się na Podwale prowadzić.

Około zamku i w głównych ulicach ruch jeszcze był wielki, konnych zwłaszcza mnóstwo, każdy zbrojny, a co ci po kilku jechali, w głos rozmawiali, śmieli się i nawoływali.

Szli tedy bezpieczni, że wśród tak ożywionej części miasta nic im się nie stanie i szabel dobywać nie przyjdzie, gdy z boku około Panny Marii okrutną posłyszeli wrzawę.

Wszyscy przechodnie i przejeżdżający postawali, aby się temu przysłuchać. Głosy się szeroko rozlegały.

— Rozsiekać tego niemieckiego sługę! Rozsiekać!

— Cóż to ulica nie wszystkim wolna? — wołał głos drugi

— Czemu z drogi nie ustępujesz?

— A wy dlaczego macie tu prym trzymać?

— Znamy cię, kawalerze!

Hałasowano tak, aż i szczęk szabli dał się słyszeć i naraz umilkło — snadź się w zieli do rzeczy.

Laskowski, choć nierad był mieszać się do spraw cudzych i wdawać w burdy uliczne, poczuł w sobie krew szlachecką, szabelka mu zaświerzbiała, sam nie wiedział, jak jej dobył i z Zagłobą razem polecieli na odsiecz.

Nim dobiegli, już się tu na dobre rozprawa zaczęła. Mężczyzna na koniu siedzący, do muru przyparty, bardzo raźno krzyżową sztuką odbijał się, jak mógł, trzem razem następującym nań także konnym ichmościom, którzy oskoczywszy naciskali. Na ten hałas powybiegali ludzie ze światłem z bliskich domów, ale się tylko przypatrywali, nie mieszając do niczego.

Młody człowiek, którego napadnięto, bronił się bardzo dzielnie, jednego już płatnął po uchu tak, że zalawszy się krwią ustąpić musiał i chustą sobie, klnąc i łając, ranę naciskał. Dwaj drudzy tym zajadlej napadali na niego, gdy Laskowski dobiegł z impetem i krzyknął:

— A cóż to się dzieje?! W kilku na jednego?! A toć to rozbój na gładkiej drodze!

Ale nie posłuchano. W tej chwili broniący się dostał cięcie w rękę z jednej, w głowę z drugiej strony, zachwiał się i z konia padł na ziemię, a szkapa, wyrwawszy się, skoczyła wierzgając. Napastnicy zaś zobaczywszy, co się dzieje, natychmiast pierzchnęłi, tak że podkomorzy miał ledwie czas ich kokardy zobaczyć i po nich poznać kolory i służbę Familii.

Wnet z Zagłobą razem i chłopcem, co im świecił, zbliżyli się do leżącego na ziemi, który z powodu uderzenia w głowę chwilowo ogłuszony i bezprzytomny leżał. Był to piękny, silny młodzieniec, na którego twarzy malował się gniew i oburzenie. Podniesiono mu zbroczoną głowę i poczęto go do życia przywracać nie wiedząc, co z nim począć, gdy od zamku ukazała się kareta pańska z pochodniami, którą Laskowski zatrzymał.

— Na miłość Boga, pomóżcie nam ratować czy przenieść tego oto biedaka, którego trzech zielono–czerwono–białych napadło i porąbało.

Po liberii poznał Laskowski powóz jenerała Brühla. Jakoż on to jechał i wyskoczył zaraz z karety, biegnąc na miejsce. W tej chwili ranny oczy otwierał. Był to Godziemba, sekretarz generała, tym więc skwapliwiej wzięto się do ratowania go.

Oprzytomniał wkrótce, a rana w rękę była daleko niebezpieczniejsza od uderzeniu w głowę.

— Co się to z waćpanem stało?! — krzyknął Brühl. — Nie zwykłeś zwady szukać

— Anim ją wywołał. Spokojnie jechałem, gdy mi, poznawszy mnie zapewne, Familii słudzy drogę zaskoczyli.

— Infamisy40! — rzekł Brühl.

— I gdy by nie ci panowie, byliby mnie pewno leżącego dobili — dodał Godziemba

— Możemy się teraz co chwila podobnych wypadków spodziewać — szepnął jenerał — a najwięcej na nie wystawieni będą ci, co mają nieszczęście ze mną trzymać lub mi być przyjaźni.

Zaczął potem dziękować Laskowskiemu i Zagłobie, a naprędce obandażowawszy sam rany Godziemby, do karety mu wsiąść dopomógł i odwiózł do pałacu Saskiego, Zaledwie powóz się zatoczył do bramy i po domu rozeszła się wieść, że Godziembę rannego mocno przywieziono, pokojówka pobiegła o tym pani Dumont oznajmić, a Francuzka mocno przejęta, nie miała nic pilniejszego nad to, aby natychmiast lecieć do hrabiny. Szczęściem jeszcze, że ją sarną jedną zastała. Z załamanymi rękoma, bez tchu wbiegła do jej pokoju, rzucając się na kanapę. Dosyć już było tej mimiki, ażeby biedną i chorą panie jenerałową przerazić. Stanęła nad przyjaciółką nie śmiejąc nawet pytać, co się tam stało, i drżąc wcześnie na wiadomość, którą otrzymać miała. Dumont płakała i za serce się trzymała, nierychło zdobywszy się na głos słaby, którym oznajmiła o nieszczęściu okropnym, nie mówiąc, czym ono było. Nieroztropna Francuzka zaczęła od zaklęć, aby sio hrabina starała panować nad sobą, aby nie dała żalowi wziąć góry. W ten sposób przygotowując hrabinę, której wszelkie, najstraszniejsze ewentualności przez ten czas przechodziły przez głowę, o mało jej o omdlenie nie przyprawiła. W ostatku na ucho jej powiedziała dopiero, że Godziembę silnie rannego przywiózł hrabia do domu.

— Zabity? — spytała z energią rozpaczliwą Brühlowa.

— Ale nie… ranny… w rękę i głowę!

Po chwili namysłu hrabina, nie słuchając już Dumont, otworzyła drzwi i wprost poszła do męża zapytać, co się stało. Był to krok wprawdzie dający do myślenia, ale Godziemba był jej sekretarzem od niejakiego czasu, miała prawo się nim interesować.

Blada i drżąca zapukała do gabinetu siląc się, aby okazać chłodną. Brühl wyszedł sam do drzwi. Zmieszana trochę hrabina oświadczyła mu, że Dumont jej przyniosła wiadomość o Godziembie. Jenerał chodził jeszcze gniewny. Zdziwił się nieco tą oznaką uczucia u żony, ale nie wziął jej tego za złe.

— W istocie Godziemba ranny — rzekł — ale felczer powiada, że rany nie są niebezpieczne. Jest to oznajmienie i przestroga dla nas, abyśmy cię lepiej strzegli. Dziękuję hrabinie za mojego Godziembę — dodał — chłopak to godny współczucia i szacunku. Ale, proszę być spokojną, że ja nad nim czuwać będę, bo go kocham.

Odeszła ode drzwi milcząca hrabina, wróciła do siebie blada, ze łzami w oczach i uklękła modlić się na intencję rannego.

Dumont, gdy zbiegłszy na dół i dotarłszy sama do felczerów, przekonała się, że w istocie nie był? niebezpieczeństwa, wróciła zamyślona mocno na górę.

„Kto to wie — dumała cała zaprzątnięta tym zawsze, że się te dwie kochające istoty zbliżyć do siebie nie mogły — kto to wie? Może choroba, która ją skłoniła do śmiałego kroku, nareszcie doda odwagi, czułość: i zbliży ich dla szczęścia, którego się tak nieboraczęta lękają! Może wypadek ten wyjść na dobre obojgu!”

Dumont, to jedno mając w myśli, gotowa już była błogosławić tych, co Godziembę posiekali. Uczyniła wcześnie plan pewny odwiedzin chorego. Osnuła na tym cały romans francuski znając, jak mężczyźnie do twarzy jest ręka na temblaku, nie obracncwała tylko ani uczciwości pana Tadeusza, ani religijnych zasad hrabiny, która czytywała romanse z zajęciem po książkach nabożnych, ale heroiną występną i nieszczęśliwą wcale być nie myślała. Dumont żałowała zawsze, że do tak niewdzięcznych i zimnych istot się przywiązała.


IV


Rok ten i następnego część znaczna były dla generała artylerii chwilą może z całego jego życia najboleśniejszą do przebycia.

Znane są dzieje tej epoki, w której anarchia doszła do najostateczniejszego kresu. Kreślić ich tu nie myślimy .

W chwili przybycia do Warszawy generał łudził się jeszcze nadzieją, że stronnictwo mające po sobie dynastię saską, hetmana Branickiego, wojewodę Potockiego, całą rodzinę tego imienia, Sołtyka, na ostatek choć słabego, ale dotąd więcej na stronę dworu przechylającego się prymasa i niezmiernej odwagi a impetu księcia Radziwiłła, potrafi się utrzymać górą.

Rachuba ta, jak się co dzień przekonywał, zawiodła go zupełnie. Radziwiłł miał wprawdzie rycerską, zamaszystą energię do korda, ale politykiem nie był wcale, a na przekór mu szli uparci Massalscy, hetman był stary i niepewien, co miał poczynać, prymas się chwiał, teść zaś, wojewoda kijowski, mimo wielkich sił, ani głowy, ani stanowczego planu do ich użycia nie okazywał. Nie działano ani zgodnie, ani w kierunku jednym, a to co się na pozór skupiało, w istocie potajemnie szło do celów zupełnie różnych. Branicki był pretendentem do korony, był nim Potocki, był i kurfirst, forytowany jakiś czas przez prymasa.

Gdy Familia umiała się zrzec osobistych ambicji na jednego z najmłodszych swoich członków, święcąc kanclerza, księcia Adama i Ogińskiego dla niego, w przeciwnym obozie nie dowierzano sobie. Potocki nierad by był dopomóc Branickiemu, ani hetman wojewodzie.

Stronnictwa, rozdrażnione coraz bardziej z każdą chwilą, w końcu nie widząc innego ratunku, rachowały tylko na siłę i rozprawę orężną, i nigdy bliżej nie była Rzeczpospolita wojny domowej niż czasu tego bezkrólewia. Skupiano wojska nadworne, powoływano obce. Zgoda wzajemnymi ustępstwy okupiona była niemożliwa, bo nikt ustępować nie chciał. Jeden z najmilszych wodzów partii tak zwanej republikańskiej, książę Radziwiłł, wojewoda wileński ze swojej strony wierzył tylko w szablę i siłę. Nadzwyczajnych potrzeba było środków, błagań i nalegań, aby go powstrzymać od kroków zaczepnych. Z tej strony nie było głowy jednej, co by kierowała i skupiała, każdy szedł swoim dworem i humorem. Łączyli się jedynie wszyscy we wspólnej niechęci dla Familii.

Skutek więc łatwym był do przewidzenia, gdy raz sprawa się wytoczyła przed ultima ratio, żołnierzy i działa.

Książę kanclerz, który od dawna się sposobił do tego, aby zyskać sobie posłuszeństwo i zaufanie u szlachty, znalazł znaczną jej część przychylną. Na Litwie miałby większość Radziwiłł, gdyby mu jej nie wyszczerbiali Massałscy41.

Ten, któremu prawo dawało powagę największą, prymas, nie wiedział, komu sprzyjać, a pragnął godzić, gdy się już wszystko do wojska sposobiło.

Jenerał, siedząc prawie ciągle w Warszawie, był zrezygnowanym widzem biernym tego dramatu historycznego Nie czuł się też w obowiązku czynnie mieszać do niego ani miał ochotę wciskać palce między drzwi.

Nie zapomniano mu jednak tej roli, jaka odegrał na sejmie 1762 r. Stolnik litewski, którego znaczenie z każdym dniem rosło i który energię całego życia wy—szafował na te dni stanowczego przesilenia, był osobistym Brühla nieprzyjacielem W jego i Familii rękach był teraz los generała, który przewidywał, że się na nim zemścić zechcą i muszą. Unikał więc narzucania się na oczy i występowania do walki, której prowadzić nie mógł Z dala czasem mijali się w ulicy książę Adam, pan stolnik i on mierząc tylko oczyma. W jednych z nich błyskało jeszcze zemsty pragnienie. Jenerał patrzał zimno i bez brawady42, ale wcale nie ulękniony.

Przeciwnicy Familii schodzili się do jego domu i drzwi im zamknąć nie mógł, słuchał mało się mieszając, radząc niewiele Czasem powoływał go pan kijowski do Krystynopola, chcąc go użyć i wybadawszy, zrzekał się tej myśli Brühl grał na flecie, na skrzypcach, rysował i komedie pisał, a wierny przywiązaniu do pięknej pani Sołłohubowej, która z mężem w Warszawie przebywała, w cichej i pełnej poszanowania z nią rozmowie zabawiał ją żartując ze swego położenia, a po trosze i z tych, co go otaczali.

Wśród powszechnego roznamiętnienia on jeden zdawał się i był zupełnie panem siebie i krwi zimnej. Losy dynastii saskiej, reprezentowanej przez niedołężnego kurfirsta i trzpiotowatą Ermelindę, niewiele go obchodziły— Był w położeniu człowieka, który nie pijąc nic znajdował się w towarzystwie ludzi po orgii szalonej upojonych i rozgorączkowanych. Chciano go w początkach zużytkować, ale postrzeżono, iż nie przejmował się wcale rolą narzuconą i dano mu pokój.

Kilka miesięcy pielęgnowano Godziembę, który dość długo rękę na temblaku nosić musiał, ale obowiązki lektora przy hrabinie i pomocnika sekretarza przy generale mógł spełniać. Poczciwa Dumont, co się tak wiele spodziewała z poruszonego litością serca ostateczny wydała wyrok, iż to są ludzie bez czucia i namiętności. Nie mogąc zaś wyżyć bez małej intryżki do pielęgnowania, zajęła się panią Sołłohubową i hrabią sądząc, że choć tu użyteczną być potrafi.

Tu nowa ją czekała niespodzianka. Piękna .Maria i hrabia kochali się jawnie, oczywiście, nie kryjąc się z tym wcale, lecz .nie przechodziła ta miłość granicy zakreślonej obowiązkami i poszanowaniem, i Francuzka nie miała tu co robić, bo tajemnic nie było żadnych.

W ostatku zrozpaczona tymi ludźmi północy, których bryłami lodu nazywała, rzuciła się Dumont pocieszać nieszczęśliwego Sołłohuba współczuciem, jakie mu okazywała. Sądziła, że może mu wynajdzie jakiś przedmiot, który by go oderwał i rozerwał. Jenerałowicz mówił z nią chętnie, miał nawet do niej słabość trochę, lecz naówczas już chory, znękany, smutny, o szukaniu dystrakcji na świecie wcale nie myślał. Dla tych, co nań patrzyli z daleka, co go widzieli dawniej młodym, pełnym życia, kwitnącym, jawne było, iż miał w sobie zaród śmierci, o którym wiedział, który czuł, ale się go nie obawiał.

Stosunek jego z żoną był dziwny. Piękna Maria, może dręcząc się tym, że kochać go nie mogła i że kochała innego, była dlań z czułością, dobrocią i wyrozumiałością siostry. Małżeństwo, nie będąc szczęśliwe, było czułe niemal. Żona czuwała nad zdrowiem jego. Brühl był dlań prawie bratem. Zazdrosne oko biednego zakochanego śledziło stosunki jego i żony, lecz nie mogło ich o nic więcej obwinie nad to, czemu oni winni nie byli.

I — rzecz dziwna — Sołłohub przestał do Brühla mieć żal o to, że się w jego żonie kochał. Zdawało mu się to niezmiernie naturalnym, dziwił się raczej wszystkim, którzy mogli i śmieli się w niej nie kochać. Z powodu choroby Sołłohub politycznie był bezczynny, a że się go nie obawiano, wchodził prawie wszędzie, słuchał i wiedział wszystko. Co dzień niemal przynosił wieść jakąś Brühlowi, wieść, która Marię do gniewu pobudzała, a którą generał przyjmował z uśmiechem.

W początkach wydająca się niemożliwą, niemal śmieszną, w końcu roku kandydatura stolnika stała się jawną i głośną. Hrabia Stanisław, którego pierwsze wystąpienie czynne, co nań zwróciło oczy, wymierzone było przeciwko Brühlowi, nie mógł zadać kłamu tym krokom, którym winien był część swej rodzącej się popularności. Co chwila więc grożono jenerałowi pomstą, z której się on uśmiechał. Obok czynnej roli politycznej stolnik niezmiernie był zajęty płcią piękną, która również sympatii mu wiele okazywała. Liczba jego miłości krótkotrwałych, ale nadzwyczaj natarczywych, wydawała się niemal bajeczna. Co dzień prawie miasto się dowiadywało o jednej świeżo zawróconej główce, której się może z dala uśmiechała korona, a nazajutrz już mówiono o innej znowu i te plotki przestawały

nawet zajmować w końcu, tak liczba ich nie do uwierzenia rosła.

Jednego wieczoru w październiku 1764 roku Brühl miał u siebie kilku zaproszonych artystów, którzy kwartet wykonać mieli i zajęty był niezmiernie zapowiedzianą przyjemnością, mają ją z kilku przyjaciółmi podzielić. Do zaproszonych należał biskup Soł tyk, sam muzyk, utrzymujący doskonałą kapelę, Sołłohubowie i kilka osób poufalszego grona. Na cali czyniono przygotowania do muzyki i artyści zbierali się powoli, gdy generałowicz, wzruszony mocno sam, bez żony wbiegł na salę.

Z twarzy jego łatwo poznać było można, iż coś przenosił niespodzianego i niezbyt miłego. Brühl, spojrzawszy nań, odgadł to i zbliżając się doń, podawszy mu rękę, rzekł śmiejąc się:

— Jasiu kocham, przynosisz mi coś niedobrego, wiesz co? Odłóż to na później, popsujesz nam wieczór i muzykę.

— Ale, mój Alojzy, co tam o muzyce myśleć! To się ciebie tyczę, a choćbym ja milczał, ktoś tu wpadnie inny, aby ci o tym oznajmić — To mówiąc, z miną kondolencyjną za obie ręce go chwycił.

— Biedny mój Brühlu!

— Dłaczegóż mam w tej chwili być biedniejszym niż przed godziną?

— Jak to? Nic nie wiesz?

— Co gorsza, ja o niczym nawet wiedzieć nie chcę.

— Nieprzyjaciele twoi dokazują…

— Doskonale, niech dokazują, ja, chwała Bogu, jestem spokojny. Nie mieszam się do niczego, a zniosę Wszystko.

— Przygotujże się natychmiast!

— Jestem, gotowiuteńki.

Domawiał tych wyrazów Brühl, gdy z wielkim hałasem przez otwarte podwoje wkroczył książę Siewierza. Zobaczywszy Sołłohuba, snadź pewny, że generał już o wypadkach tego dnia jest uwiadomiony, wprost przyszedł do niego i uścisnął w milczeniu.

— Wierz mi, hrabio — rzekł — tak mnie to boli, jakbym ja sam był na twym miejscu. Niegodziwi!

Dla Brühla było to jeszcze zagadką, o której rozwiązanie nie spieszył się domagać, patrzał na Sołłohuba i uśmiechał się.

Nadeszło dwóch Potockich i wręcz także przypadli pocieszając, ale nie mówiąc, o co chodzi.

— Po nich nie można się było czego innego spodziewać! — zawołał wojewoda wołyński, któremu towarzyszył podczaszy litewski. — Mój kochany hrabio, męstwa i wytrwałości!

— Raz się to skończyć musi! — dodał podczaszy.

Otoczono go kołem. Każdy inny w położeniu generała byłby się może uląkł tej zapowiedzi nieszczęścia, którego rozmiarów nie wiedział. Brühl pragnął się okazać jak zawsze aż do obojętności stoicznym.

— Wasza Książęca Mość — odezwał się do biskupa z uśmiechem — jako duchowny, którego powołaniem jest pocieszać nieszczęśliwych, czy nie raczysz mi nareszcie rozwiązać tej zagadki? Słyszę zewsząd kondolencje, ale na honor, nie wiem, co mnie dotknęło.

Wzięto niemal za fanfaronadę to oświadczenie.

— Ale jakże może być? — oburzając się rzekł biskup. — Od rana o tym całe miasto wie.

— A ja nie, daję na to najuroczystsze słowo moje — odezwał się Brühl.

— Nie może być! — zawołał podczaszy.

— Tak jest — potwierdził Brühl.

Wszyscy osłupieli, milczenie panowało czas jakiś, spoglądali po sobie.

— Raczcież mnie objaśnić — powtórzył Brühl.

— Ale gdzieżeś hrabia był przez ten dzień?

— W domu! Prawda, żem nie kazał nikogo przyjmować, bo pisałem, nikt nie był u mnie. Poczciwy Godziemba odprawił tam kilku z miasta.

— Zyskałeś więc, kochany hrabio — rzekł biskup — kilka godzin tytułu starosty i generała artylerii, a na ostatek i szlachcica polskiego. Sejm ci to wszystko odjął za jednym zamachem, nie jesteś starostą, nie jesteś jenerałem i musisz się zadowolić hrabstwem państwa rzymskiego.

W chwili gdy biskup domawiał tych słów, otworzyły się drzwi i oficer od artylerii Dłubicki z dwoma towarzyszami wpadł do salonu. Rozogniona twarz jego świadczyła, jakie go tu wiodło uczucie. Brühl odwrócił się ku niemu.

— Panie generale — zawołał z wyrazem żalu najgorętszym — nie mogliśmy się tu stawić wszyscy, niech mi wolno będzie z dwoma towarzyszami moimi być tłumaczem żalu całego korpusu naszego. Uczuliśmy, jaką ponosimy stratę, wiemy, że jej nam nic nie zastąpi ani Warszawie starosty, ani artylerii generała!

Brühl chwycił go za rękę.

— Mój pułkowniku — rzekł — tracicie towarzysza broni, który was kochał i starał się być dla was dobrym kolegą, ale przyjaciel wam zostaje. Dziękuję wam serdecznie. Zanieście ode mnie czule pożegnanie wszystkim. Któż wie? Spotkamy się może jeszcze.

Była chwila milczenia.

Zameldowano urzędników starościńskich, których jako z ręki Brühla mianowanych los ten sam co jego spotykał. Weszło to smutne grono z kondolencją tym rzeczywistszą, iż ją i nad sobą samymi mieć muieli. Brühl z twarzą wesołą i zupełnie spokojny pocieszać się ich starał zaręczając im, że przeciwność tę zniesie z rezygnacją. Nieboracy wzdychali.

A że właśnie i do salonu generałowej przyniosła była Dumont fatalną nowinę, weszła hrabina, trwożliwie spoglądając na męża, który ku niej pospieszył.

Chère comtesse — rzekł — bardzo mi przykro widzieć cię zdegradowaną z generałowej na prostą hrabinę i ze starościny na wojewodziankę, ale znieśmy ten cios, pocieszając się muzyką.

Obrócił się do gości, prosząc siadać oficerów artylerii i urzędników. Ci jednak odmówili, wymawiając się pilnymi zajęciami urzędowymi. Oficerowie tylko z Dłubickim pozostali. Ksiądz biskup zbliżył się do hrabiny, powtarzając wyrazy najżywszego oburzenia i współczucia.

Jak burza wbiegła wtem pani Sołłohubowa, wprost zbliżając się do Brühla z niepohamowanym gniewem, jakim ją napełniła świeżo otrzymana wiadomość.

— Nie ma co mówić — zawołała — jednają sobie przyjaciół i gotują przyjemną przyszłość!

Brühl się uśmiechnął żartobliwie.

— A! Pani! — zawołał. — Czyżeś się mogła choć na chwilę łudzić, że mi przebaczą i że mogąc się pomścić, będą wspaniałomyślni? Ja przynajmniej ani na chwilę nie przypuszczałem, żeby mnie pozostawiono na stanowisku, na którym bym w dzisiejszy m stanie rzeczy sam zostać nie mógł.

A ciszej dodał żartobliwie:

— Któż temu winien, jeśli nie piękne oczy pani Marii? Stolnik na niewinnych nawet mści się za ich okrucieństwo, a ja padam ich ofiarą.

— Wiesz, hrabio — odezwała się równie zniżonym głosem Sołłohubowa podając mu rękę — bardzo cię szanuję, c’est peu dire43, a jednak nawet dla ocalenia ci generalstwa i starostwa oczy moje kłamać by i uśmiechać się nie potrafiły temu galantowi wszystkich piękności, który w istocie żadnej nigdy nie kochał i kochać nie umie nic, prócz siebie.

Powiedziała to żywo. — Brühl przyklasnął, wszyscy byli ciekawi dowiedzieć się, jakim ostrym dowcipem strzeliła piękna pani, ale usta jej się zamknęły, a Brühl nie wydał tajemnicy. Towarzystwo gwarnie rozprawiało o wypadku głównym dnia tego i o gotujących się jeszcze nowych krokach Familii, która władała sejmem i stolicą i czuć dawała swą potęgę nieprzyjaciołom, gdy Brühl z pulpitu nagotowanego wziął nuty i zwrócił się do księdza biskupa

— Nie ma w takich razach lepszego środka na myśli ponure ani skutecznejszego na ich rozbicie nad boski] muzykę. Jej tony przenoszą nas w lepsze światy i każą zapominać o wszystkim, co nam tu dolega. Mieliśmy właśnie odegrać dziś kwartet znakomitego nowego kompozytora, który mi nadesłał Esterhazy44. Haydn, autor tego ślicznego dzieła, jest jego kapeli dyrektorem. Nawet nasz Haase drezdeński ustąpić przed nim musi, gdy idzie o głębokie uczucie, o śpiew, wyrażający na przemiany melancholię, smutek, ból, tęsknotę. Wprawdzie mizerny amator — (tu się skłonił) — grać musi pierwsze skrzypce, ale piękność kompozycji pokryje wykonania wady.

Trzej zaproszeni muzycy już stroili drugie skrzypce, alt i wiolonczelę, Brühl założył rękawy fraka i odrzucił mankiety, dobył swego Stradivariusa45, ocierając go batystową chusteczką i stanął u pulpitu, na którym leżał numer pierwszy dzieła 64 z re majeur. Goście powoli ustąpili, grupując się ku krzesłom przy ścianach. W sali panowało milczenie i po chwili zabrzmiało Allegro moderato46, którego słuchano z przejęciem i w milczeniu.

Brühl, mimo że się nazwał dyletantem, prowadził wykonanie wybornie i jako dobry kwartecista, nie starał się odegrywać pierwszej roli ani świetnieć kosztem swoich współtowarzyszy. Z jednakową siłą i precyzją występowały wszystkie równouprawnione instrumenta, jak czterej bracia rodzeni, żeniąc zgodne głosy.

Po chwili spoczynku krótkiej Adagio cantabile zaczęto. —To było prawdziwym Haydna jeszcze naówczas mniej znanego triumfem. Śpiew ten szeroki, prosty, pełny uczucia zabrzmiał jak coś stworzonego umyślnie na pociechę serc zbolałych. Gdy ostatnie jego takty w cichym piano skonały, nie oklask, ale tylko szmer i westchnienia poświadczyły o wrażeniu.

— W tym śpiewie — rzekł żywo Sołtyk, który już zmilczeć dłużej nie umiał — w tym śpiewie czuć człowieka, który by dla kościoła i dla Boga godzien był nucić.

Odgadł mimowolnie późniejszego twórcę najwspanialszej pieśni boleści, jaką uczucie chrześcijańskie natchnąć mogło — Siedmiu Słów Zbawiciela na Krzyżu.

Żywy menuet i z potężną werwą odegrany finał (Presto) zakończył, rozbijając w słuchaczach tęskne uczucia, które Cantabile aż do rozrzewnienia rozkołysało. Brühl położył nareszcie Stradivariusa i otarł pot z czoła. Zbliżał się do niego Sołłohub właśnie.

— Wierzaj mi, Jasiu mój, to są jedyne, to są prawdziwe, żadną zgryzotą, przesytem nie zamącone życia rozkosze. Myślenie, sztuka, pieśni, obrazy. Wszystko inne niesmakiem się kończy i zawodem. W tych płodach człowieka tkwi, co natura ludzka najlepszego, najszlachetniejszego wydać może. W życiu czuć ułomność naszą — w poezji i sztuce naszą iskierkę boską.

Westchnął.

— Mój drogi, dałbym wszystkie jeneralstwa w świecie i starostwa grodowe w dodatku, gdybym mógł raz w duszy uczuć i wymarzyć taki kwartet jak ten Haydna, taką symfonię, jaką on dla Esterhazego napisał, gdybym kiedy potrafił wymalować un Christ alla moneta47 i napisać Tartuffe’a.

— Dodajże — spokojnie odezwał się Sołłohub — gdybyś kochając, uczuł się kochanym i…

— Stój! — rzekł Brühl. — O miłości mówić nie pora nam obu, przebyliśmy jej rozkwity pierwsze i najwyższe. Miłość to arka święta, która w przybytku zawsze osłoniona stać powinna. Świętokradca, kto ją ręką zuchwałą odsłania.

Sołłohub westchnął, spoglądając na żonę. Siedziała ona z dala, nie bardzo się bawiąc z Francuzką usiłującą ją czymś rozerwać. Dumont szeptała jej do ucha, ona się zdawała nie słuchać i nie słyszeć.

W drugiej stronie salonu skupiło się kilka osób około podczaszego litewskiego, który coś dobywszy z kieszeni fraka, dyskretnie przypuszczonym do oglądania pokazywał. Z kolei przysuwali się wtajemniczeni dla przypatrzenia się jakiejś kartce papieru czy pergaminu starannie w rodzaj pugilaresu zawiniętej. Przyszedł i Brühl.

— Zaczekaj, nim pokażę — odezwał się podczaszy. — Najprzód to wytłomaczyć muszę. U wojewody ruskiego na dworze bawi’ sławny francuski miniaturzysta Violant. Znałem go dawniej, robił coś i dla mnie. Wczoraj przypomniałem go sobie z powodu portretu żony, który mieć chciałem. Poszedłem sam do niego. Na pulpicie znalazłem — zgadnijcie co? Miniaturę pana stolnika jedną, drugą, trzecią i to w całej postaci, i w najrozmaitszych strojach. Uderzyła mnie oto ta, na której jak widzicie odmalowany już jest w płaszczu z gronostajami, excusez du peu48, z berłem w ręku i koroną na głowie. Strój, o którym decydować nie umiem, zdaje mi się hiszpańskim, tak przynajmniej wnoszę z kryzy, pończoch i trzewików. Nie znajdujecie państwo, że to trochę za wcześnie? — rzekł, uśmiechając się, podczaszy.

— Nie chcąc być wziętym au depourvu49 — rzekł Brühl — należy się zawsze wcześnie przysposobić.

— Tych miniatur, którymi stolnik obdarza piękne panie, swe przyjaciółki, nastarczyć Violant nie może.

Sołtyk patrzał z rodzajem dumy i niechęci, która o los miniatury trzymanej w rękach podczaszego lękać się kazała. Widząc to Potocki zawinął ją starannie.

— Dałem słowo honoru Francuzowi, że mu ten szacowny depozyt jutro zwrócę. Chciałem tylko pokazać to państwu, jako rzecz wielce charakterystyczna. W chwili gdy się wazą losy Rzeczypospolitej, ten, co ster jej w ręce wziąć pragnie, siedzi do miniatur i myśli o koronacyjnym stroją.

— Trzeba przyznać — dodał wojewodzie wołyński — że jest piękny i nie dziw, że naśladuje Narcyza50.

Rozmowa potoczyła się o wszystkich młodych paniach zaszczycanych względami stolnika, na których czele stała księżna Sapiezyna wojewodzicowa51, siostra kasztelanica bracławskiego, który na krok nie odstępował naówczas stolnika i dodawał mu we wszystkim odwagi. Dano wieczerzę i Brühl z wesołą twarzą, jakby mu się dnia tego nie przytrafiło nic nadzwyczajnego, gości zaprosił do stołu. Ten stoicyzm eks–starosty i eks–generała oddziałał wkrótce na innych i spokojniejszym umysłem zaczęto się zapatrywać na sprawy potoczne.

Pomimo wysiłków Radziwiłła, hetmana, wojewody Potockiego już jawnym było dla wszystkich, że sprawa została przegrana Prymas w boleści głębokiej powtarzał narzekania na Francję, Mokronowski starał się walkę braterską i wojnę domową powstrzymać, mówiono głucho o obrotach hetmana, o rwaniu się szalonym księcia wojewody. Lecz dosyć było obliczyć siły, ażeby przewidzieć, po czyjej stronie będzie wygrana. Wszystkie nadzieje Saksonii i Ermelindy spełzły ze zgonem kurfirsta, żaden z panującego domu kandydat nie zgłaszał się do cierniowej korony. Wszyscy rozprawiali bardzo żywo o zbliżającej się tuż, tuż elekcji. Jeden Brühl słuchał w milczeniu, a wieczorami grał Haydna kwartety, wcale się nie zdając troszczyć, co się stanie z koroną.


V


U starościnej M., którą nazwiemy nadawanym jej powszechnie imieniem Dydony52 (z powodu, że wkrótce po ożenieniu, mąż ją opuścił dla jakichś nie dających się wyjaśnić powodów), jednego wieczoru majowego 1764 r. zgromadzone było towarzystwo liczne, ożywione i nieustannie się zmieniające. Wchodzili jedni, wychodzili pospiesznie drudzy, szeptano po kątach, wyglądano oknami, każdy ruch w ulicy elektryzował przytomnych i wywabiał ich do spozierania, co się na mieście działo. Miasto też było w jakimś stanie poruszenia niezwyczajnego, napływowego bo i panowie mieszczanie warszawscy przypatrywali się przechodzącym i przejeżdżającym tłumom, jakby obcym im i nie znanym.

Karety, które otaczały oddziały wojskowych, zapalonymi pochodniami trzymanymi przez stojących z tyłu lokajów, mijały się gęsto po głównych ulicach. Mijając się wyglądały z nich twarze uśmiechające się sobie i dające znaki, niekiedy wyleciało słowo w powietrze i schwycone biegło dalej jak hasło. Mrok i nadchodząca noc nie powstrzymały tego życia, które się zdawało owszem powiększać co chwila. W oknach znaczniejszych pałaców w mieście i poza bramami jego rzęsiste światła jaśniały. Ciemny był tylko pałac radziwiłłowski, hetmana Branickiego i Potockich.

Największe tłumy ludu i wojska toczyły się przy krakowskiej bramie i zamku. Tu nawet parę rozbitych namiotów i kilka nanieconych ognisk dostrzec było można. Z okien pięknej Dydony właśnie część tę miasta widać było. Gospodyni w całym blasku młodości i wdzięków rozkwitłych bujnie stała w pośrodku, przyjmując gości i jakby się im chcąc pokazać i pochwalić sobą. W istocie warta była widzenia, a mąż, co ją tak rychło porzucił, wydawał się politowania godnym.

Powabniejszej istoty wystawić sobie trudno. Wszystko jej dała natura, co tylko do wyszafowania miała, nawet wdzięk, który nie zawsze towarzyszy piękności. Twarz przypominała ubóstwioną bachantkę53, idealną, całą w uśmiechach zalotnych, drgającą życiem, płonącą ogniem, radującą się światu, wyzywającą uściski. Czarne jej oczy na przemiany śmiały się i tęskniły, paliły i niepokoiły jakimś smutkiem. Rumiane usta zdały się stworzone do pocałunków, rączki białe do uścisków a ramiona utoczone, wyglądające spod koronek, przystałyby marmurowej Dianie54.

Ubiór tak był piękny jak ona, suknia koloru wody morskiej, mienionej różowo, koronki białe i brylanty. Obok oczu czarnych jak węgielki włos złocisty, jasny, posypany pudrem, najdziwniejszym porywał kontrastem. W tej chwili piękniejsza była może jeszcze niż kiedykolwiek, bo jakieś uczucie triumfu i szczęścia ją blaskiem swym oblewało. Zamyślała się wśród tego tłumu, jakby sercem i marzeniami była gdzie indziej, a gdy wychodziła z zadumy, uśmiechała się szczęśliwa, nie wiedząc komu i nie wiedząc z czego.

Cały wieniec pięknych —pań ją otaczał, ale żadna z nich nie mogła walczyć z nią o pierwszeństwo. Patrzały z zazdrością, niektóre z politowaniem skrytym, a wpatrzywszy się w nie, postrzec było można, że to grono dobrych przyjaciółek w istocie było jakby zapaśnic falangą55, która się wybierała na wojnę. Było ich kilkanaście, każda inaczej piękna, każda różnie wdzięczna, każda czym innym pociągająca. Czarne oczy jasnych, niebieskie drugich, piwne i złotymi odbłyski świecące współubiegały się o lepszą. Jednych poważny wzrost i kibić zachwycały wyrazem siły, drugich drobniuchne kształty nęciły powietrzną lekkością.

Wzrok tych pań, którym ciskały na siebie, kłócił się w ogóle z ich usty. Wargi się wszystkie śmiały, wejrzenia sztyletowały. I słychać było po kątach rozmowy:

— Spójrzże, proszę cię, na Dydonę, kto tak ramiona odkrywa? To się nie godzi. I jaki wzrok prowokujący wszystkich!

— Jużci i kasztelanowa nie lepsza — odpowiadała spytana piękna pani, przypatrując się swej ręce białej, długiej i okrytej pierścieniami — dlatego że nosi ciasne trzewiczki na bardzo wysokich korkach, tak się popisywać z nóżką! Wiem od Praskiego, który mi także dostarcza obuwia, że nogi tak nadzwyczaj małej nie ma.

— Albo, proszę cię, wojewodzianka — szeptała pierwsza. — Matka już ją wyprowadza na scenę, ledwie ma rok szesnasty, a spójrz, jak się zaleca!

Mężczyzn było mało dnia tego, kilku starszych weszło na chwilę, poszeptało coś i cofnęło się z pośpiechem.

W kącie salonu ukryty siedział ktoś zdający się domowym. Był to stryjaszek pani, która, jako Dydona, potrzebowała w domu opieki i powagi i przyswoiła go sobie.

Stary wsparty był na lasce, przed czasem zgrzybiały, towarzystwo go męczyło, od świata się skrył w kątek, szczęki mu bezzębne zapadły, oczy się zamykały jakby do snu znużone, ale pełnił swój obowiązek opiekuna synowicy siedząc w kącie. Czasem, jakby przebudzony, oglądał się po salonie z przestrachem i znowu wpadał w zadumę głęboką.

Rozmowy wcale nie szukał, zdał się jej raczej unikać. Grono pięknych pań go wcale nie obchodziło, a gdy wypadkiem oczyma spotkał czyje wejrzenie, co prędzej odwracał je, aby nie wywołać zaczepki. Z posępnej miny czytał każdy, kto chciał, że mu na tym stanowisku opiekuna zalotnej i młodej kobieciny nie musiało być bardzo wygodnie.

Lecz staruszek za Sasów pamiętał lepsze czasy, stracił, co miał, a nawykły był do pieszczonego życia. Zaprzągł się więc w usługi Dydony dla dobrego jej stołu i wygódek życia. Czuł może swój upadek i upokorzenie i dlatego wpośród tak wesołego towarzystwa był tak niezmiernie kwaśnym. Kwas ten krył się w cieniu i nie oddziaływał na obecnych.

Drzemał tak milczący starowina, gdy obok niego zaszeleściła suknia jedwabna, której szmer usłyszawszy z przestrachem rzucił się na krześle, chcąc ukryć głębiej jeszcze. Oczy jego podniosły się jednak, aby zmierzyć całe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło, i spotkały się z uśmiechniętą twarzą pomarszczoną staruszki wyfiokowanej mimo wieku, jak zwykły bywać panie, które raz były piękne i nigdy nimi przestać być nie chcą.

Staruszka trzymała się jeszcze bardzo prosto z łaski sznurówki i rogów, ale głowa jej mimowolnie się kołysała, a oczy niegdyś czarne w karmazynowych teraz obwódkach niemal straszne były. Gdzie niegdyś amorki dołki paluszkami wyżłabiały, dziś głębokie fałdy mech okrywał i brodawki. Staruszka obejrzała się i siadła naprzeciw stryjaszka Dydony.

— Wstydźże się, szambełanie, drzemać, a pfe, przyszłam cię bawić, abyś z krzesełka nie spadł!

— Ja? Ale któż mówi, że drzemię! Ma foi! Fałsz, słowo daję.

— Na moje oczy widziałam, głowa ci parę razy na piersi spadła.

— Ale nie — z oburzeniem zawołał szambelan — jako żywo.’ Co pani kra jeżyna wymyśla!

— No, nie gniewaj się. Powinieneś być w dobrym humorze. Twoja synowica… cha! cha! Śmieje się jej przyszłość.

— Byle się później z niej nie urągała — zaszeplenił prędko i niewyraźnie szambelan.

— Jutro stolnik będzie obrany. — I cóż z tego?

— A ona zrobi z nim, co zechce — cicho dodała kra jeżyna.

— Jak długo? Jak długo? — począł, rzucając się i niecierpliwiąc, szambelan. — Dajcież pokój, pani krajczyno. Augusta pamiętamy, Augustowie mają zmienne gusta.

— Ty jeszcze kalamburujesz56.

— To mi samo przyszło.

Ręką machnął i uderzył się po kolanach.

— Salon starościny dziś to kosz kwiatów.

— Czekają na ogrodnika, który sobie z nich bukiet wybierze, powącha go i rzuci na śmiecie. Dzierlatki, dzierlatki!

Krajczyna się rozśmiała i schyliła do ucha.

— Każda z nich się spodziewa być trochę królową. Spojrzyjcie, jak się jedzą oczyma! O, co za wyborna komedia! — Zniżyła głos — Rzekłbyś, harem sułtana, który złotem szytą chustkę ma rzucić!

Szambelan mówił tak prędko, że go zrozumieć było trudno, a że zęby wszystkie utracił, szeplenił jeszcze bardziej. Musiała się więc nachylić krajczyna, gdy począł po cichu odpowiedź na jej uwagi.

— Myśmy to starzy znajomi — rzekł — przed waćpanią mogę mówić à coeur ouvert57. Mnie tylko mojej żal. Mogła pójść po rozwodzie za mąż, głowę jej zawrócił ten Celadon58 w z przyszłą koroną. Sądzi, że go pokona i ustali, a ja jej całv regestr przyniosłem tak ukochanych, jak ona, tak spodziewających się i na takie same narażonych zawody. Spójrz, moja krajczyno, a toć to są wszystko rywalki, co ją otaczają. Pierwsza wojewodzicowa, dalej… licz!

I palcem wskazał kobiet grono. Wtem szmer się stał u drzwi, które się żywo otwarły, a ku nim jak fala morza, posunął się cały orszak niewieści, czarodziejską pociągnięty siłą. Oczy się wszystkich pań zwróciły w jedną stronę, widać było rączek drganie i po ustach przeleciały uśmiechy wyzywające. Białe paluszki szybko poczęły poprawiać coś we włosach, na sukniach, co wcale naprawy nie potrzebowało.

W tej chwili dwóch panów, dwóch młodych adonisów szybkim krokiem na salon wchodziło, obaj ubrani starannie, oba w kwiecie i sile wieku. Pierwszy z nich, ze śliczną twarzą i czarnymi oczyma, był mniejszy, zręczny, pełen zalotnego wdzięku, drugi przechodzący go może urodą i postawą, silny, barczysty, z żołnierskim wyrazem zuchwałym na męskim obliczu.

Był to pan stolnik i kasztelanie bracławski, jego przyjaciel serdeczny, oba na krótko, na moment odrywający się od spraw nieskończenie ważniejszych, wigilii elekcji, dla spojrzenia na te panie, dla nabrania z ich oczu siły i odwagi na jutro. Każda z tych pań cisnęła się naprzód, aby wejrzenie stolnika pochwycić, po czołach jednych powlokły się chmury, drugie słonecznym oblały się blaskiem. Spojrzał, uśmiechnął się, mrugnął, uszczęśliwił.

Na twarzy gospodyni domu pałała radość. Podała mu rękę, dla niej przyszedł. Była tak siebie pewna, że jej ten orszak rywalek nie trwożył. Do niej pierwszej przemówił i uśmiechnął się.

Lecz już zza białych jej ramion patrzała twarz śliczna, którą kradzionym wejrzeniem witał, a dalej stało smutne czoło dziewicze z oczyma czarnymi, ku któremu posłał tajemne powitanie.

Tymczasem panie otaczały towarzysza, wieszając się na jego rękach, czepiając i rzucając mu w ucho zapytania:

— Cóż nowego?

— Nic, oprócz żeśmy siebie pewni i że jutro jednogłośnie go wybiorą.

— A tamci? Tamci?

— Są w rozsypce. Ha, co gorsza, traktują, radzi by się pojednać.

— Być nie może.

— O! Tak jest, tak jest!

— Cóż on na to?

— Nie potrzebujemy ani ich, ani ich zgody, jesteśmy panami.

W kątku salonu, na uboczu od tych bóstw, które składały Olimp, siedziała, w ciemne okno patrzając, piękna Sołłohubowa, nie przeszkadzając innym być piękniejszymi od siebie. Z Dydoną łączyło ją pokrewieństwo, była tu niemal przypadkiem, znalazła się nie wiedząc o gościu, siedziała, bo jej to było obojętnym i uciekać się wstydziła.

Wtem gdy tysiące oczu wyzywały stolnika, gdy wszystko biegło przeciwko niemu, uwielbiany i szczęśliwy dostrzegł opuszczoną w kątku tak obojętną, tak zimną, że mu cały triumf struła.

I stał się roztargnionym mocno. Mówiono doń, nie rozumiał. Wyzywano, nie odpowiadał. Patrzano, nie widział. Twarz w cieniu ciągnęła go ku sobie. Stolnik od gospodyni przeszedł do pani wojewodzicowej, od tej do drugiej piękności, która za nią stała, do trzeciej, do coraz dalszej i znalazł się blisko krzesła Sołłohubowej, a ta zdawała się go nie widzieć czy widzieć nie chcieć Siadł przy niej.

Brwi Dydony ściągnęły się, jakby z nich piorun miał wypaść: „Niewdzięczny!’’ — szepnęła. Woiewodzicowa biła nóżką o podłogę, inne panie poodwracały twarze. Sołłohubowa nie spojrzała na siedzącego, który ją powitał.

— Zawsze więc pani fiołkiem być lubisz? — spytał. Piękna Maria długo nań patrzała.

— Ponieważ dziś jeszcze — rzekła z przyciskiem — mówić mi to wolno: pan hrabia zawsze motylem?

Stolnik się uśmiechnął.

— Jak tu nim nie być — westchnął — wśród tylu i tak ślicznych kwiatów!

— To prawda — poczęła z wolna Sołłohubowa, nie troszcząc się wcale o wejrzenia zazdrosnych pań, które na nią padały — to prawda! Żal mi szczerze hrabiego, jesteś skazany na życie Tantala59, który wiecznie będzie pragnął tego, czego pochwycić nie może.

Stolnik się schylił uśmiechając, podniósł upadłą chusteczkę, co wzbudziło niesłychaną zazdrość, i prowadził dalej rozmowę.

— Tantala męczarnie źle, zdaje mi się, wytłumaczyła mitologia. Tantal wydaje mi się najszczęśliwszym ze śmiertelnych, bo możeż być co straszniejszego nad brak pragnienia? Pragnąc — to już być szczęśliwym.

— Teoria nowa i bardzo dowcipna — odparła Sołłohubowa — ale zlitujże się, panie hrabio, nad tymi paniami, co mnie oczyma piorunują, idź do nich lub zabiją mnie.

— Stanę w jej obronie — rzekł stolnik — bom jej wielbicielem.

— Aa! Doprawdy — rozśmiała się zimno Sołłohubowa. — Cóż to za szerokie serce! Dydo, wojewodzicowa, kasztelanka, dwie księżniczki na przemiany wszystkie wielbisz, hrabio, to prawdziwie jowiszowska miłość.

Sarkazm w tych wyrazach cieniem przelotnym pokrył oblicze stolnika. Spoważniał, zamyślił się.

— Z panią otwartym być mogę — rzekł z cicha — pani wdziękami należysz do tego grona, ale umysłem stoisz daleko ponad nim. Żadnej z tych pięknych pań nie śmiałbym tak odkryć mojej natury ułomnej jak przed nią. Posłuchaj mnie, pani! Jam nic nie winien. Jestem czcicielem piękności. Widzę u jednej oczy, które mówią do mnie językiem jakimś boskim, mogęż się im oprzeć? W drugiej zachwycają mnie usta, których uśmiech drażni, porywa, nęci. Jedna ma rękę pełną tajemniczych, czarodziejskich uroków, palce do całowania przez wieki, inna nóżkę anioła. W każdej z nich wielbię objaw piękności.

— A potem odkrywam skazę lub plamkę i urok cały pryska — przerwała Sołłohubowa. — W tym motylim życiu czciciela piękności hrabia masz chwile szczęśliwych omamień, dopóki się plamka nie ukaże. One roją o miłości, o węzłach wiekuistych i oblewają je łzami.

Stolnik wstał z krzesła.

— Nie będę się już tłumaczył — rzekł poważniej — powiem tylko, co pragnąłem jej od dawna powiedzieć. Byłbym najnieszczęśliwszym, gdyby mi los i okoliczności odebrały jej szacunek. Nim pani zechcesz mnie sądzić i potępić, proszę poczekać. Wielem się naraził jej przyjaciołom, to były konieczności położenia, ale jutro wszystko zmienić i nagrodzić może.

To mówiąc skłonił się i spiesznie oddalił, a czas był już, żeby to uczynił, bo straszne burze wrzały pod białymi koronkami i okrutne przekleństwa zdradzonych wyrywały się z pieszczonych ust. Bohater dnia tego zwrócił się zaraz do gospodyni domu, gdy piękna wo—jewodzicowa chwytała za rękę brata kasztelanica i z namiętnością a gniewem prowadziła go w oddalony salonu zakątek.

— Powiedzże mu — zawołała cała drżąca — ja tego nie ścierpię, ja nie zniosę! Niech wybiera między mną a Dydoną… albo tą napuszoną indyczką — Sołłohubową. Ale on sobie żartuje ze mnie! Ja jestem wściekła.

Kasztełanic słuchał, ręce powkładawszy w kieszenie, patrząc w sufit i nie przywiązując wielkiej wagi do gniewu siostry.

— Czyś już skończyła? — spytał. Spojrzał na nią z góry. — Siostro kochana, c’est du plus mauvais genre60 taka zazdrość. Daj mu być trochę zalotnym… powróci do ciebie, byłeś miała rozum. Uśmiechnij się innemu. Jego motylowanie nie ma najmniejszego znaczenia. To taka natura, on się do kominiarza będzie wdzięczył.

— A moja natura jest nie cierpieć tego — odparła wojewodzicowa — powiedz mu to!

Kasztełanic coś jej szepnął na ucho i dostał klapsa wachlarzem, rumieniec wystąpił jej na twarz. Brata fizjognomia uśmiechała się szydersko i cynicznie.

Zamilkli oboje.

Panie z kolei rozrywały między sobą stolnika. Dla każdej miał jakieś słówko tajemne i każda z nich odeszła uszczęśliwiona czarodziejem, spoglądając z pewną durną szyderską na rywalki.

Wtem gdy salon śmiechami stłumionymi i najżywszą rozmową się rozlegał, stolnik i kasztełanic spojrzeli na siebie, ostatni dobył zegarka i znikli z salonu prawie nie postrzeżeni. W progu tylko gospodyni domu podała im rękę. W salonie zrobiło się ciemno i zimno, jak gdyby słońce zgasło Piękne panie jedna po drugiej poczęły szukać krzeseł i spoczynku, każda z nich potrzebowała się odosobnić i zadumać, pieszcząc tym słowem w nadzieje bogatym, które jej rzucono.

Stara krajczyna schyliła się do zadumanego szambelana.

— O czym myślisz? — spytała.

— Dlaczego wieczerzy nie dają? — wybuchnął niecierpliwie spytany. — Dawno już czas, a ja jestem głodny.

— Wiesz, żeś doskonały — uśmiechała się stara. — Myślałam, że mi powiesz komplement, a ty…

Szambelan jakby nie słyszał.

— Macie wielką przyszłość przed sobą — dodała zmieniając rozmowę — boć to ma swe znaczenie przecie, że w takiej chwili waszą Dydonę odwiedził.

— Pewnie! Pewnie! — rzekł roztargniony stary. — Ale zdaje mi się, że oto do stołu dają. — I wstał.

Zamiast drzwi do jadalni otwarły się wchodowe i nowi goście ze świeżymi nowinami ukazali się w nich. Niektórzy z nich’ wracali z Woli, inni z tych miejsc, gdzie się posłuszna szlachta w oczekiwaniu jutrzejszego dnia gromadziła. Każdy przynosił coś uspokajającego. Kuriery przywiozły dobre z prowincji wieści.

Wśród zamieszania, jakie powstało tu, bo każdy biegł ciekawy do zwiastunów nowin szczęśliwych, Sołłohubowa wymknęła się ze swojego kątka, wyśliznęła do przedpokoju, służący narzucił na nią czarne futro i powóz oddalił się szybko, wioząc ją do Saskiego pałacu.

Była pewna, że tego dnia i tu czuwać długo będą, że znajdzie Brühlów tak żądnych wiadomości, jak byli wszyscy w tej godzinie stanowczej. Nie omyliła się.

W pustej salce hrabina siedziała jeszcze z robotą, Dumont z założonymi rękami. W pół pokoju stał przywołany Godziemba i w postawie pełnej uszanowania zdawał sprawę z tego, co widział na mieście. Ręka jego już była wygojona, a czerwona blizna na twarzy wcale go nie szpeciła. Niekiedy hrabina podnosiła oczy od roboty na swego sekretarza i spuszczała je, jakby się sama tej śmiałości ulękła, nie widząc, jak niecierpliwie ramionami rzucała Francuzka.

Godziemba na widok Sołłohubowej ukłonił się i powoli ku drzwiom zmierzał, gdy ta, zwróciwszy się do niego, poprosiła go, aby o jej przybyciu dał znać hrabiemu. Nie czekano na niego długo, wszedł natychmiast z twarzą tak swobodną i uśmiechniętą, jakby wcale nie wiedział, iż jutro osobisty nieprzyjaciel i prześladowca okrzyknięty będzie panem i władcą kraju.

— Mój drogi hrabio — idąc naprzeciwko niemu, poczęła Sołłohubowa — złe ci przynoszę nowiny! Byłam u Dydony, miałam tam szczęście nawet widzieć i nieszczęście rozmawiać z kandydatem, bo mi to wiele nieprzyjaciołek nowych przyczyniło. Nie ma wątpliwości, że jutro jednogłośny wybór nastąpi. Lękam się o was i dla was samych, i dla wojewody, który jawnie występował przeciwko kandydaturze. Czy nie bezpieczniej, czy nie lepiej by było, choć z ust jego słyszałam uspokajające wyrazy, cofnąć się póki czas i nie narażać na zemstę?

— Cóż mi jeszcze uczynić mogą? — zapytał. :— Odebrali mi wszystko, jestem prywatnym człowiekiem, a przestając być szlachcicem polskim, nie tracę praw, jakie ma do gościnności saski poddany i hrabia państwa rzymskiego. Dlaczego mi pani każesz uciekać?

— Dlatego, że za wojewodę mścić się na was będą, za tego Radziwiłła, który się na nich rzuca i burzy, wreszcie za pamięć ojca.

— Bądź pani spokojna — odezwał się Brühl. — Ja nie czuję najmniejszej trwogi, bo nie mam żadnej ambicji. Nie stoję nikomu na drodze, a tak mi tu spokojnie i dobrze.

Gdy się ta rozmowa rozpoczynała, hrabina składała swoją robotę, której część oddała Dumont. Obie one, jakby naumyślnie wyszły, zostawiając Brühla sam na sam z przybyłą, która powiodła oczyma za odchodzącymi.

— Proszę cię, hrabio — odezwała się ciszej — już nie po raz pierwszy uważam, że żona twoja, gdy ja przyjeżdżam, z pewną afektacją oddala się z salonu. Czy to ma być przestrogą dla mnie?

Hrabia się rozśmiał.

— Proszę tego nie brać do serca — rzekł — wróci ona natychmiast, ale pewne praktyki religijne ma, do godzin przywiązane.

Sołłohubowa zamilkła.

— Chcesz mi wmówić hrabio — dodała po pewnym przestanku — że nie widzisz niebezpieczeństwa dla siebie, lecz wyzywasz ich tym upartym trwaniem na stanowisku. Mnie się zdaje…

Gdy to mówiła, Brühl zbliżył się do niej z wolna, patrząc na drzwi, którymi wyszła jego żona.

— Mnie się zdaje — podchwycił — ze najprzebieglejsza i najrozumniejsza z dam, jednym słowem Sołłohubowa, nie chce zrozumieć swojego sługi i przypisuje to jego uporowi i dumie, co płynie z innego uczucia. Tak jest, mógłbym spokojnie oddalić się stąd i stworzyć sobie ciche gniazdko w moim zameczku saskim lub pałacu drezdeńskim, ale tam, tam — rzekł zniżając głos — nie widziałbym tych oczu i nie posłyszał tej melodyjnej mowy, którymi żyję, tam usechłbym z tęsknoty.

Pani Maria spuściła oczy i zamilkła.

— Gdyby to nie był dla starej przyjaciółki grzeczny komplement, byłaby to zaiste zbyt wielka ofiara.

— Na daleko większą zdobyłbym się chętnie — mówił Brühl — bylebym widoku waszego nie stracił. Może się to mówić i przyznawać do tego nie godzi, daruj mi pani, aleś sama wywołała wyznanie, które jest tłumaczeniem zarazem postępowania mojego.

Sołłohubowa, mocno zarumieniona, milcząca, podała mu rękę tylko, którą Brühl ucałował.

— To są ludzie mściwi — rzekła — nie wierzę słodkim ich wyrazom. Trwożę się, trwożę się o was, a was wolałbym widzieć w Saksonii na ten raz niż tutaj, choć daleko musiałabym szukać myślami przyjaciela.

Zegar wybijał wpół do dwunastej, Sołłohubowa wstała z siedzenia, kładąc rękawiczki.

— A! Jak późno — zawołała — a hrabina nie powraca!

— Mówi z Dumont litanię — uśmiechając się szepnął Brühl. — Poczciwa Francuzka śmiertelnie się nudzi i poziewa, ale jest tak nieoszacowanie dobra i posłuszna, że najgorętszy romans francuski rzuca w chwili, gdy o losie bohatera mogłaby się dowiedzieć, dla dogodzenia hrabinie.

Szelest, jaki przechadzająca się żywo i wybierająca do odjazdu umyślnie zrobiła Sołłohubowa dla wywabienia gospodyni, ściągnął ją wreszcie z nieodstępną towarzyszką.

Dwie panie pożegnały się z tą czułością powszednią, jaką nakazuje grzeczność i formy światowe. Hrabina troskliwie kazała się okryć pięknej pani, ta nie puściła jej do sieni, aby się nie zaziębiła, i w progu ucałowawszy się jeszcze, rozstały się, ściskając za ręce, do jutra.


VI


Około godziny dziesiątej wieczorem do Peszla pod zamkiem docisnąć się nie było podobna. Dzień był jesienny, ale ciepły i piękny. Gwar pod sklepieniami obu izb panował niesłychany, chłopcy posługujący głowy tracili. Wiwaty rozbrzmiewały hałaśliwe, wesołe, powtarzane i najczęściej kończące się okrutnym szkła tłuczeniem. Była obawa, że kieliszków i szklanek zabraknie.

A pal was diabli! To będziemy pili z gąsiorów! —zawołał szlachcic, któremu sam Peszel pokornie ośmielił się uczynić tę uwagę.

W malej owej izdebce, która bywała przytułkiem naszych znajomych, tym razem ich nie było. Nic by nie zyskali na schronieniu się do niej, bo drzwi na oścież stały otworem i ścisk w obu był równy.

— Co przeznaczone, to nigdy nie minie — mówił wąsaty szlachcic do słuchających go z rewerencją i przejęciem podpiłych już nieco, poczciwych Mazurów. — Całemu to światu wiadomo, że sławny Włoch wróżbita jeszcze mu w kolebce przepowiedział, iż koronę nosić będzie. Matka o tym jedna wiedziała i ziściło się. Habemus regem!61 Wiwat!

— Byle już nie Sas, nie szołdra a Piast, a swój, to i dobrze, i zgoda! Pacyfikacja nastąpi ogólna, podamy sobie ręce. Wiwat!

— Mówią, że ekonomczuk62. Co mi tam!

‘— Łgą — rzekł drugi. — Poniatowscy z familii włoskiej Torricellich pochodzą, ród książęcy.

— Dosyć na niego spojrzeć — przerwał inny — pan całą gębą, postawa królewska, czoło i rozum do korony, a ci, co go słyszeli, odchwalić się nie mogą miodopłynnej wymowy. Chryzostomus drugi63. Dziesięciu językami mówi.

Z drugiej strony krzyczano zapalczywiej jeszcze: „Wiwat!”, a z pośrodka hałasu słychać było tylko rzuconą wątpliwość: „Kto funduje?”

Zagłuszono interpelanta. Uszczęśliwienie było powszechne.

W kąciku na ucho ostrożniejsi a świeżo nawróceni szeptali:

— Jako żywo nie poddał się książę Radziwiłł, z wojskiem i skarbami wszedł pod opiekę Austriaka. Zobaczymy, co jeszcze będzie. Potoccy tez nie wszyscy się akomodowali. Kto wie, co jeszcze nastąpić może. Mokronowski powiada: „Łatwiej go będzie obalić, niż było wyborowi przeszkodzie.”

— Cyt! Cyt! — poczęli otaczający. — Po co to z tym się odzywać? Dziś nie pora.

Żudra stał z rękami w kieszeniach zmęczony strasznie, z plamami czerwonymi na twarzy, niebieską chustką ocierając się co chwila, ale milczał. Coś mu —nie było do smaku, spluwał.

— Przeciezeście to wy na to kazanie dzwonili — szeptał mu ktoś na ucho.

— Tak jest — mruczał mostowniczy — ale sic vos non vobis64, co innego się myślało, a co innego zrobiło. Hm hm! Byli starsi i sposobniejsi do tego zaszczytu, ale ci recesowali65. Ciężar wielki, nie ma co nowemu panu winszować. Gdyby co dobrego w tym było, nie odrzuciłby książę kanclerz i nie odciągnęliby księcia Adama.

Pokiwał głową i zamilkł nagle. Wiwaty brzmiały ze wszech stron.

— A to mosanie, rzecz niesłychana — mówił stary szlachcic — aby elekcja, która zawsze krwawą bywała, nawet bez guza się obeszła! Co panowie na to? Ani jednego feto? Książę prymas objechał województwo odkrytą kolaską i jak dojrzałe owoce wota zbierał.

— Widać tak Bóg chciał, konkluduję.

Podkomorzy Laskowski siedział w kącie ze skarbnikiem, rozsłuchiwałi się i milczeli, spoglądając po sobie z porozumieniem. Skarbnik, o co go kto zagadnął, konfirmował66 słowem i głową.

— Słowa nie masz — mówił — dziś dzień zgody. Gdyby mi kto powiedział, żem cztery litery, przyznam i to dla świętego spokoju.

— Ale cóż acińdziej na to mówisz — spytał Laskowski — tak intime67, między nami?

— Ja mówię, że co się stało, to musiało być. Zatem zgoda — odparł Zagłoba i ramiona podźwignął, a głowę spuścił.

— I masz acińdziej rację, tylko na sejmikach sześciu czy siedmiu rozsiekano. Bywało gorzej. Procent wcale nieznaczny, a skutek wielki, raz się kaptury skończą, a pokój nastanie. Tandem, mając dwóch takich wujów, choćby mosanie człek był lekki, rady sobie da. Boć to nie on, ale oni rządzić będą.

Skarbnik się uśmiechnął. Jakkolwiek zaręczał, że był w humorze potakiwania, ironicznie mu się usta skrzywiły.

— Bodajeś asindziej zdrów był! — począł. — Dopóki się władzy nie ma, człek by się gotów dzielić, ale gdy się otrzyma, człowiek o nią zazdrosny! Tandem, nie łapmy ryb przed niewodem!

Tak rozprawiano u Peszla, po ulicach stawały kupki i uszczęśliwione wykrzykiwały: „Wiwat!” Szesnaście tylko tysięcy szlachty zjechało się było na elekcję, a było między nimi różnych wielu, większa część gospodarzy, którym pilno korciało do domu, bo się siejba zbliżała. Wiwatowali więc, że ich z ciężkiego obowiązku nareszcie zwolniono. Znużyło też wielu bezkrólewie, wśród którego fermentowała wojna domowa, a teraz wszystko się zdało ukończone i pacyfikacja sama się składała, bo większa część opozycji sama dobrowolnie przejednania pragnęła.

Tegoż wieczora dowiedziano się u Brühlów o wypadku68 na Woli, ale od kilku dni przewidywano go, nie uczyniło to więc nadzwyczajnego wrażenia. Razem prawie z wiadomością o elekcji, w pałacu zjawił się posłaniec z Krystynopoła z listami do córki i od wojewody do zięcia. W ostatnim pan wojewoda kijowski żądał od hrabiego Brühla, aby jeśli to było możliwym, nie wydając się z podróżą i nie opowiadając nikomu, przybył tajemnie do Krystynopoła.

Hrabia nie miał wielkiej ochoty do wycieczki, oczy bowiem zwrócone były na niego, a podróż do zaledwie przejednanego teścia, mogła go podać w podejrzenie. Miał jednak w obyczaju poszanowanie dla wojewody i samo żądanie ciekawość w nim obudzało. Szczęściem, dnia tego wszyscy tak byli sobą i elektem zajęci, iż w pałacu Saskim nikogo nie było. Hrabia natychmiast udał się do żony i zastał ją nad listem matki, dosyć poruszoną i przejętą.

— Bardzo hrabinę przepraszam — rzekł — iż tak jestem natrętny, ale zmusza mnie do tego rozkaz wojewody, który chce, abym sekretnie przybył do Krystynopoła. Rad bym spełnić jego żądanie, a bez pani uczynić tego nie mogę. Wedle wszelkiego podobieństwa wyruszę dziś jeszcze w nocy, lecz nie trzeba, aby ktokolwiek bądź o moim wyjeździe był uwiadomiony. Rozkażę ludziom mówić, żem chory i że nikogo nie przyjmuję, pani zaś będzie łaskawą…

Hrabina, która właśnie list matki trzymała w ręku, pośpieszyła dodać głosem cichym, że i wojewodzina tej podróży sobie życzy.

— Proszę więc pani — dodał Brühl — nie wydawać mojej tajemnicy, a gości przyjmować.

To mówiąc pocałował ją w rękę grzeczny zawsze małżonek, spytał, czy nie będzie miała co do przesiania do Krystynopola i otrzymawszy odpowiedź, iż za godzinę list wyśpieszy i odeśle mu, wyszedł myśleć o podróży. Godziemba był we wszystkich razach podobnych jego powiernikiem i teraz więc posłał po niego.

— Mój panie Tadeuszu — rzekł do wchodzącego — dla ciebie nie mam tajemnic. Wojewoda kijowski wzywa mnie do Krystynopola. Chociaż podróż do teścia nic nie ma w sobie nadzwyczajnego, chce, ażeby o niej nie wiedziano. Jadę więc dziś, zaraz, potajemnie. Ruch jest w Warszawie wielki, szlachta tłumami ją opuszcza, wymknę się nie postrzeżony. Ty naturalnie zostajesz tu i będziesz mówił, żem chory.

Godziemba głową potrząsł.

— Mów — rzekł, spoglądając na niego, Brühl — widzę, że ci się myśl moja nie podoba.

— Bo chyba gdybyś hrabia był śmiertelnie chory, przystęp do niego mógłby być wzbronionym. Inaczej naprze się ktoś widzieć go i fałsz się wyda.

— Więc? — zapytał Brühl.

— Więc mogłeś hrabia wyjechać do Drezna, dokąd go sprawy majątkowe powołały.

— Tak, to może być lepiej — idźże o tej zmianie oznajmić mojej żonie, aby parol69 wiedziała, a sam wracaj i pomóż mi do podróży.

Godziemba wyszedł posłuszny rozkazowi i udał się do hrabiny.

Jak zawsze, ilokroć się z nim spotykała, pani Brühlowa czerwieniła się jak młodziuchna dzieweczka, ogarniał ją strach, mieszała się, szczególniej gdy ją pan sekretarz samą zastawał. Przyjęła go strwożona i odbiegłszy od poczętego listu, wysłuchała, co jej miał do powiedzenia. Hrabia polecił mu przestrzec żonę, aby o celu podróży nie zawierzała się łatwo paplającej Francuzce.

Spełniwszy rozkaz, Godziemba, któremu wzrok hrabiny towarzyszył do progu, wybiegł, nie śmiejąc nawet spojrzeć na nią. Brühl tymczasem pilno już do drogi się sposobił, umówiwszy się z Godziemba, że wyjedzie gościńcem do Drezna, a z niego rzuciwszy pocztę, zwróci się ku Krystynopolowi.

Doskonały jeździec Brühl miał część drogi odbyć konno, a dalej wziąć konie pocztowe aż do majętności teścia, w których mu rządcy mogli dostarczyć przeprzęgów.

W chwili gdy Warszawa brzmiała jeszcze odgłosami elekcji, w piękną noc majową, Brühl opuszczał pałac Saski i rozpoczynał podróż, której celu nie rozumiał.

Wiadomym mu tylko było, iż Franciszek Salezy, wojewoda kijowski, i Eustachy Potoccy, Michał Radziwiłł, ordynat kiecki, Antoni Lubomirski, wojewoda lubelski, Twardowski, wojewoda kaliski, już się byli wespół z hetmanem Branickim poddali wypadkom, silniejszym nad nich. Zagadką więc dlań była ta podróż tajemnicza.

Spiesząc do jej celu, Brühl dzień i noc pędził ku Krystynopolowi. Dzięki pośpiechowi, z jakim podróż odbywał, porze roku i koniom panów rządców, czwartego dnia rano dobiegł do rezydencji, która wyglądała jakoś dziwnie cicho i posępnie. Wszystko tu znalazł na swych miejscach, ale dawna buta i duma wojska nadwornego, jego szumne miny i pewność siebie znacznie zbladły. Cicho było na obwachcie, żołnierze chodzili jak senni, około pałacu mało się ludzi kręciło.

Na wszystkich znać było przybicie jakieś i znękanie. Starosta zawidecki, który wyszedł na spotkanie hrabiego, unikającego oczu ciekawego dworu, oznajmił mu, że wojewoda tylko co odprawiwszy pacierze, w kancelarii się znajduje, i wprowadził go zaraz do niej.

Potocki znać się zięcia spodziewał i odgadł jego przybycie po ruchu od bramy, znalazł go bowiem u progu, z otwartymi rękami, ale z twarzą, na której wypadki ostatnie wypiętnowały się gniewem jakimś tłumionym i znękaniem.

Starosta, wpuściwszy Brühla, sam się cofnął natychmiast, zostali z sobą tylko we dwóch. Od kilku miesięcy nie widzieli się i od tego czasu zmieniły się wielce okoliczności. Wojewoda rozmyślił się, poddał. Niemal wstyd mu było tego i jakiś czas po wnijściu zięcia, uścisnąwszy go, stary królik Rusi do słowa przyjść nie mógł. Padł na krzesło, dłonią jedną oczy zakrył i potrzebował przetrawić w sobie odżywioną boleść.

— No, cóż waćpan mówisz na to, hrabio? — odezwał się wreszcie. — Co mówisz? Mieliżeśmy im wydać wojnę? Nie było podobieństwa. Miałżem bez nadziei pomocy znikąd uchodzić z kraju, zostawując im na łup majątki? Musiałem przyjąć plagę, jaką Bóg zesłał na mnie, ale — wierz mi — (tu go ścisnął mocno za rękę) — wierz mi, na tym nie koniec. Nigdy im tak triumfować nad sobą nie damy! Znajdziemy środki, aby gagacika tego zrzucić z uzurpowanego tronu!

Wstał cały wzburzony wojewoda, gdy wtem małe drzwiczki skryte kancelarii otwarły się ostrożnie i surowa, ostrych rysów twarz wojewodziny Anny w nich się okazała. Zobaczywszy Brühla, weszła żywo, postępując ku niemu. Hrabia, rękę jej całując, list od żony oddawał. Schowała go, nie czytając, za gors, pilno się wpatrując przybyłemu zięciowi i zmienionej przypomnieniem doznanego upokorzenia męża twarzy.

— Jak się Marynia ma? — spytała.

— Zdrowa, dzięki Bogu, jak list jej dowodzi.

— Kaszle zawsze?

— Trochę, ale wiosenne powietrze…

Nie słuchając odpowiedzi, wojewodzina odwróciła się do męża, który posępnie w okno poglądał.

— Patrz, mój hrabio — zawołała głosem, w którym się gniew przebijał — patrz, co mi z mojego pana Franciszka jego sprzymierzeńcy zrobili! W tych kilku miesiącach zestarzał mi nie do poznania! Wszyscy zdrajcy, ludzie bez charakteru, bez męstwa, bez decyzji! Jestem kobieta, ale bym nigdy tu takiej ignominii70 nie dopuściła na imię Potockich!

Wojewoda, który był siadł na chwilę, zerwał się znowu.

— Nie mów, asindźka, o ignominii! Nie mów! Nie mów! — począł, głos coraz podnosząc. — Jeszcze rzeczy nie skończone, jeszcze ostatnie słowo nie dośpiewane. Niech się cieszą i radują, my spać nie będziemy. Tego ekonomczuka zrzucimy ze złoconego stołka albo sami żyć nie będziemy!

— A po coście mu na nim siąść dali? — zawołała wojewodzina.

Milczenie trwało chwilę.

— Nie moja wina — odezwał się ciągłe w gniewie wojewoda. — Stary hetman niedołęga, sybaryta, dla wygódek białostockich poświęcił wszystko. Mokronowski tchórz, choć junaka udaje. Prymas ciemięga zdał się na mnicha, nie na książęcia Kościoła, inni wszyscy dobrzy na języki, ale do roboty niezdatni, cóżem ja mógł jeden, a Radziwiłł drugi?!

Wojewodzina poszła z wolna do kanapki, siadła na niej i głowę na rękach podparła, patrząc na Brühla, zrezygnowana słuchać żalów męża, który się własną mową rozpalał.

Wtem wojewoda wstał, mrucząc coś niewyraźnie pod koniec. Począł chodzić po pokoju żywo.

— Dla jejmości — rzekł stając nagle — ja nie mam tajemnic, możemy więc mówić otwarcie. Waćpana, panie hrabio, tak dobrze odarto i z zaszczytów, i z majętności, że nic nie masz do stracenia. Gorzej już być nie może! Ja — choć mi niby przebaczono, nic się dobrego spodziewać nie mogę po nich. Jeśli komu, należy mi się buława, lecz kat ich bierz, jeśli inaczej do celu dojść potrafimy. Nie straciłem nadziei. Patientia!71 Książę wojewoda wileński schronił się na Węgry72, a pardon prosić nie myśli. Zabrał z sobą dwór, skarby, rodzinę. Nie darmo, musi wiedzieć, na co czeka, gdy go tymczasem grabią.

Tu wojewoda zatrzymał się nieco i ku żonie spojrzał, która uparcie milczała.

— Otóż i my byśmy też wiedzieć radzi, co on myśli i zamierza — kończył Potocki — ale słać lada kogo na zwiady nie godzi się, aby sprawy nie popsuł.

Spojrzał na Brühla badająco.

— Co tu długo się rozwodzić? — porywczo się odezwała wojewodzina, której oczy zabłysły nagle. — Mów, asindziej, prosto, o co idzie. Oto, trzeba, abyś ty, panie hrabio, do Preszowa jechał, abyś na oczy swe księcia Karola widział, mówił z nim i przywiózł od niego wiadomość.

Wojewoda wlepił .oczy w Brühla, który stał, nie okazując po sobie ani zgody, ani przeciwieństwa. Myślał właśnie o tym żądaniu, a sama podróż uśmiechała mu się. Nawykł był też możnego teścia spełniać żądania.

— Co wy na to? — zapytał wojewoda.

— Spełnię rozkaz — rzekł Brühl z ukłonem.

— To nie dosyć — dodał wojewoda. — Mów, waćpan, zdanie swe a otwarcie. Ja na księcia Karola wielce rachuję, bo żaden z nich tu takiego męstwa nie okazał jak on i takiej wspaniałości duszy.

— O męstwie księcia wojewody nie wątpię bynajmniej — rzekł Brühl — widziałem go zawsze nieustraszonym, ani o szlachetności charakteru. Lękam się tylko porywczości i zapamiętałości, dla których nie zawsze mógł książę Karol obrachować skutek przedsięwziętych kroków.

— A ja waćpanu mówię, panie hrabio — przerwał wojewoda — iż to, co uczynił, cofając się na Węgry, bez rozmysłu nie mogło być uczyniono, ani mi kto potrafi wmówić, ażeby matkę, brata i pięć sióstr uprowadził na tułactwo, nie mając nadziei odwetu i powrotu w triumfie. Gdyby poddać się miał, czas było to uczynić teraz. Cesarzowa73 przyjmuje go z wielką dystynkcją. Spenetrować by więc należało i tajne myśli dworu austriackiego, które różne być mogą, dlatego postanowiłem was wyprawić do Preszowa.

Brühl skłonił się.

— Z przyjemnością podejmę się tej podróży — rzekł — rad będę zobaczyć księcia Karola, który mi zawsze wiele okazywał życzliwości. Pozwolę tylko uczynić uwagę, iż wycieczkę tę rad bym odbyć incognito, jeśli być może z jak najmniejszym pocztem, bez rozgłosu. W Preszowie pewnie na szpiegach nie zbywa.

Wojewodzina pogardliwie skrzywiła usta.

— Juściż — rzekła — proskrybowanemu74, jak waćpan jesteś, przyjaciela odwiedzić za grzech poczytanym być nie może.

— Ale ma słuszność — przerwał wojewoda — niech jedzie, jako chce. Tak lepiej, ludzi mu do towarzystwa dobiorę pewnych, a podróż niech urządzi, jak mu się podoba.

— Tak jednak — dodała wojewodzina — aby się godnie zięciem jegomości okazał i aby przy Radziwiile, który tam po królewsku, słyszę, występuje, nie zmarniał.

Brühl się rozśmiał.

— Juściż z Radziwiłłem się mierzyć — rzekł — ani mam ochoty, ani widzę podobieństwa.

— Jemu to zostawmy — przerwał wojewoda — aby sobie sam sposób obmyślał. Staroście zawideckiemu dam rozkaz, aby poczet uformował z ludzi pewnych taki, jakiego sobie życzyć będziesz waszmość i na tym dosyć, moja tylko rada, aby i sam Sierakowski wam towarzyszył, bo i kraj, i drogi, i trochę języka — bassa teremtete75 zna, i męstwa niepośledniego człowiek.

Tak w krótkich a niewielu słowach sprawa, dla której hrabia Brühl został powołany, rozstrzygnięta była i reszta dnia spłynęła na nieskończonych utyskiwaniach nad wypadkami, które Familii i jej wybranemu dały tak niespodziane zwycięstwo.

Wieczorem dopiero, z dawna zdająca się czatować na Brühla wojewodzina, której zły humor wielce niepokoił męża, zięciowi dala znak, aby z nią szedł do jej gabinetu. Był to ten sam właśnie, w którym ze starą i młodą Terlesią i innymi faworytami i teraz jeszcze wieczorne odbywały się konferencje. Wojewodzina opatrzyła drzwi, aby ich nie podsłuchiwano, i po długich tych przygotowaniach, stękaniu i zagadkowych zaczepkach, stanąwszy przed Brühlem w postaci sędziego, zapytała go znienacka:

— Powiedzże mi acińdziej, panie hrabio, czy jesteś szczęśliwy?

— Ja? — spytał. — Ale zdaje mi się, że nie dałem najmniejszego powodu wątpić o tym.

Wojewodzina zaczęła głową potrząsać.

— Zapewne, zapewne — rzekła — ale ja o moją Marynię troskliwa, mam raporta moje. Waćpan, panie hrabio, zbyt się zajmujesz książkami i muzyką, a żoną za mało. Jak to może być, ażebyście dotąd nie mieli…? — Tu wojewodzinie trochę głosu zabrakło i cicho dodała: — A tak, żebyście nie mieli potomstwa? — Badawczo spojrzała w oczy hrabiemu. — Już na tę intencję odprawiało się nabożeństwo w Krystynopolu. Ale to, darmo, bo się waćpaństwo, jak należy, nie kochacie i waćpan, panie hrabio, bałamut jesteś.

Brühl się zmieszał, odpowiedź była nader trudna, znał też wojewodzinę, iż nie znosiła sprzeciwieństwa i wpadała natychmiast w spazmatyczne ataki. Wzrok jej już zdawał się wróżyć wybuch jakiś.

— Ja, doprawdy — odrzekł Brühl z pokorą — nie poczuwam się do żadnej winy.

— Ale, ale, mów to komu innemu — dodała wojewodzina — mam ja moje informacje pewne.

— Wątpię, żeby żona moja uskarżać się na mnie mogła.

Wojewodzina, plasnąwszy w ręce, coraz mocniej zagniewana, załamała je.

— Cóż to waćpanu w głowie! Ona? Ona się skarżyć? Ona?! To dopiero by dostała ode mnie! Skarżyć się ani będzie śmiała, ani może. Ja wiem, że na oko nic waćpanu do wyrzucenia nie ma. Nie o to idzie. Ale waćpan się o jej miłość nie starasz, opuszczasz ją, zaniedbujesz, a z innymi romansujesz.

Jakkolwiek cierpliwy, Brühl się uczuł obrażonym.

— Ale, kochana mamo — zawołał — to są potwarze i plotki!

Wojewodzina zbliżyła się szybko do zięcia i z triumfem szepnęła mu do ucha:

— A Sołłohubowa?

Zarumienił się Brühl.

— Jesteśmy w przyjaźni z nimi równie ja, jak i żona moja, ale w tym kuzynowskim stosunku…

— Romansowym, romansowym! — z naciskiem powtórzyła wojewodzina w boki się biorąc. — Ja co wiem, to wiem, to grzech i obraza boska! Rózgami bym kazała dać jejmościance, jak mi Bóg miły, gdyby mi w ręce wpadła!

Brühl się obruszył.

— Nie będę bronił siebie — rzekł — ale mi matka dobrodziejka pozwoli ująć się za kobietą spotwarzoną i niewinną. Daję słowo honoru pani — dodał silnie — iż między mną a panią Sołłohubową nie ma innego stosunku nad taki, jaki między krewnymi i przyjaciółmi jest godziwy. Zresztą — rzekł z dumą pewną, cofając się ku drzwiom, jakby chciał odchodzić — jakkolwiek szanuję władzę rodzicielską, czego dałem niejednokrotnie dowody, jeśli słowom moim wiara nie będzie daną, nie powiem nic więcej, ale słuchać więcej nie mogę. Proszę mnie uwolnić.

Wojewodzina z góry patrzała na zagniewanego zrazu, sądząc, że go zastraszy, widząc jednak, że się zabiera odejść, kazała mu zostać.

— Proszę nie odchodzić! Ani kroku! Brühl otarł chustką czoło i zatrzymał się.

— Hrabia mnie nie rozumiesz — rzekła — ja jestem matką, matce wiele darować potrzeba. Marynia nie jest szczęśliwą.

— W takim razie szczęście jej już ode mnie nie zależy — odparł Brühl — i ja nic na to poradzić nie mogę.

Jak zwykle, gdy na swoim postawić nie mogła, wojewodzina rzuciła się osłabła na kanapkę, zakryła oczy i dostała spazmów. Siadając, ręką poruszyła dzwonek gwałtownie, a na dźwięk jego przerażona wpadła panna Terlecka. Dość jej było wejrzeć na panią, aby stan odgadnąć. Przytomność Brühla, który nie wiedział, co począć z sobą, tłumaczyła poniekąd spazmy.

Nie podnosząc chustki z twarzy, wojewodzina zięciowi dawała znaki jakieś i niedosłyszalnym głosem wołała:

— Proszę wychodzić, proszę iść!

Terlecka też wreszcie powtórzyła głośniej wolę pani 1 Brühl zmieszany, smutny, upokorzony niemal, nierychło odzyskawszy zwykły spokój ducha, oddalił się wracając na pokoje.

W godzinę dopiero za nim przybyła wojewodzina uspokojona, ale podejrzliwym okiem mierząca zięcia i zbliżywszy się doń, szepnęła:

— Proszę, żeby już o tym mowy nie było.

Podała mu rękę do pocałowania i scena dziwna skończyła się na tym, a Brühl nazajutrz w towarzystwie starosty zawideckiego, dragonów wojewody, sześciu dworzan i odpowiedniej liczby furgonów, konno na Węgry wyruszył szukać księcia Radziwiłła.


VII


Oddalenie się Brühla z Warszawy nową było dla Dumont pobudką spróbowania, azali się czułym sercom nie uda usłużyć. Uparta w swym miłosierdziu nad nimi Francuzka po stokroć zarzekała się, iż kroku więcej nie uczyni, że ich własnemu zostawi losowi, że od wszystkiego chce umyć ręce. Niestety, najmocniejsze to postanowienie rozbijało się o chęć usłużenia tym nieszczęśliwym.

Niecierpliwili ją — nie mogła jednak zdobyć się na rezygnację zupełną, na wyrzeczenie się litościowego współdziałania. Oddalenie się Brania, jak Francuzka sądziła, do Drezna, nastręczało nową sposobność. Postanowiła z Godziembą być otwartą, pewna, że jej nie zdradzi, i tym sposobem zmusić go niejako, aby się do hrabiny przybliżył. Dotąd mówiła doń aluzjami, dawała mu do zrozumienia, do myślenia — teraz chciała ważyć wszystko. Miała to być próba ostatnia.

Jednego wieczora Dumont wezwała sekretarza na kawę do swojego pokoju. Godziemba często jej odmawiał, ale na ten raz kazała mu powiedzieć, że przyjść musi, gdyż koniecznie z nim mówić potrzebuje. Rad nierad stawił się na tak wyraźny rozkaz. Francuzka samymi myślami była już rozgorączkowana. Nalała kawę, postawiła ją przed Godziembą i stanęła przed nim z mocnym postanowieniem wypaplania się całkowicie.

— Wiem — rzekła — że mam z honorowym człowiekiem do czynienia, będę więc otwarta. Idzie mi o szczęście kobiety, którą kocham nad wyraz wszelki. Nie będę obwijała w bawełnę Hrabina waćpana kocha od dawna. Wiem z jej własnych ust, że się to jeszcze poczęło w Krystynopolu. Los waćpana zbliżył do niej, dobrowolnie jesteś ślepy, nie umiesz i nie chcesz z tego korzystać. Jużci waćpan to rozumiesz, że pierwszy do jakiegoś zbliżenia się krok uczynić powinieneś. — Tu się nieco pomiarkowawszy, Dumont dodała żywo: — Nie idzie, uchowaj Boże, o zawiązanie jakichś zakazanych stosunków z osobą tak świątobliwą i pobożną, toć waćpan rozumiesz, ale gdy ich rozdzieliły losy, a zbliżyły okoliczności, toć byś waćpan mógł dla osłodzenia jej życia zbliżyć się poufałej. Ja mogę mu zaręczyć, że to za złe wzięte nie będzie.

Spojrzała nań. Godziembą, blady i jakby przerażony, patrzał na nią w niemym osłupieniu.

— Czyż waćpan mnie jeszcze nie rozumiesz? — dodała niecierpliwie.

— A! Pani — odezwał się Tadeusz — nie wierzę uszom moim!

— Waćpan jej chyba nie kochasz — dokończyła Francuzka.

— Nad życie! — zawołał Godziembą. — Ale dlatego, że ją kocham, że ją szanuję, nigdy bym nie śmiał. Francuzka plunęła aż z gniewu.

— Cóż nie śmiał? Czego nic śmiał? Powiedzieć jej czułego słowa? Wynurzyć uwielbienie? Pocałować ją w rękę? Być powiernikiem jej serca? Wszakże tu o więcej nie idzie. Ona waćpana kocha, usycha i choruje z tej miłości, a nieczułość jego, nazywająca się uszanowaniem, zadaje jej męczarnie. Toć powiadam mu: spróbuj, oświadcz się, zobaczysz. — Wtem przerwała nagle i zamyśliła się.

— Naturalnie — rzekła zwracając rozmowę — nie możesz waćpan pretendować, aby mu się od razu rzuciła na szyję. Kobieta wstydliwa i pobożna. Choćby zrazu była cokolwiek zimną, nie należy się tym zrażać. Trzeba pamiętać o tym, że to nie dla szczęścia waćpana, ale dla jej uszczęśliwienia się czyni. Coś waćpan powinieneś z siebie też za tę jej cichą miłość poświęcić. Inny na jego miejscu…

Ruszyła ramionami, a że Godziemba milczał, dorzuciła:

— Ja zawsze powiadam, że tu na Północy zimną krew mają ludzie jak ryby czy też woda w ich żyłach płynie. Doprawdy!

Pan Tadeusz stał jak piorunem rażony.

— Ale mówże waćpan! Co myślisz? Co powiesz na to?

— Trudno mi uwierzyć — rzekł na koniec Godziemba — ale jestem przekonany, że pani nie narażałabyś mnie, nie mając do tego pobudek. Jestem tak szczęśliwy, że głowę tracę. — Chwycił się za czoło i dodał z uniesieniem: — Tak, przyznam się pani, nie jeden raz, znajdując hrabinę tak łaskawą i dobrą dla siebie, łudziłem się jakimiś nadziejami, nazajutrz wstydziłem się ich i siebie, żem o tym mógł roić.

Dumont zbliżyła się doń poufałej i poczęła szeptać:

— No, nie bądźże waćpan dzieckiem. Przy pierwszej zręczności oświadcz jej z uszanowaniem miłość swoją. To jej da trochę życia, to ją uzdrowi. Nie ma w tym przecież grzechu, że się ludzie kochają. Po całym świecie to chodzi. Brühl nic a nic nie dba o żonę. Byłbyś śmiesznym, gdybyś miał jakieś skrupuły!

Tego rodzaju podbechtywanie bardzo zręczne trwało dobrą godzinę. Kawa nie tknięta wystygła, Godziembie zdało się, że oszaleje, wyszedł rozmarzony, rozpłomieniony, wpółszalony. Francuzka rachowała zdaje się na to, że należało bić w żelazo, póki było gorące. Tegoż wieczoru ukartowała tak zajęcia, że sekretarz stał się potrzebnym.

W razach, gdy go do gabinetu powoływano zwykle z rozkazu hrabiny, Dumont pozostawała albo w tym samym pokoju, lub w przyległym, od którego drzwi były otwarte. Świece już podano, książka do lektury i szklanka wody z cukrem stała przygotowana, Godziemba wszedł cały drżący, zasiadł i począł czytanie, gdy Dumont, szepnąwszy hrabinie, że ją gwałtownie bardzo zęby boleć zaczęły, wysunęła się z pokoju.

Brühlowa siedziała na kanapie z robotą, obok w pewnym oddaleniu Godziemba nad książką, z oczyma spuszczonymi, głosem od wzruszenia drżącym, począł czytanie. Ale w oczach mu się ćmiło, głosu brakło. Hrabina spojrzała nań z uwagą. Po wyjściu Francuzki, ‘Godziemba, który był postanowił tego dnia korzystać z jej rady, w chwili wykonania — zmieszał się niewypowiedzianie, zarumienił, zamilkł.

— Co to panu jest? — zapytała hrabina. — Czy i pan nie jesteś chory? Ale w takim razie proszę to czytanie porzucić.

Godziemba patrzał, nie śmiejąc ust jeszcze otworzyć.

— A! Pani! — rzekł wreście, spuściwszy oczy. — Jeżeli to grzechem jest mieć dla kogo uwielbienie, przywiązanie i nie śmieć nigdy słowem dać mu znać 0 tym uczuciu, to ja w istocie jestem chory śmiertelnie, bo całe życie milczeć muszę, co chwila mówić Pragnąc.

Spojrzał na hrabinę, której robota z rak wypadła, tak ją te słowa przeraziły, to nagle przerwane milczenie strwożyło. Śmiertelną bladością pokryła się jej twarz. Widząc ren przestrach, Godziemba rad by się już cofnąć, ale po pierwszych tych dwuznacznych i wyraźnych razem słowach, za późno było.

— Przebacz mi, pani, moją śmiałość — dodał. — Długo, długo miałem usta zamknięte, lecz mając szczęście zbliżać się do niej…

Hrabina bladła i drżała coraz wyraźniej, wzrok jej obłąkany błądził po pokoju, jakby szukał opieki i ratunku, Godziemba plątał się i mówił coraz dalej ze wzrastającym zapałem:

— Nie karz mnie, pani, za zuchwalstwo moje, czuję, że jestem występny, ale…

Rzucił się w tej chwili, nie myśląc i mimo woli, na kolana i widząc spuszczoną rękę Marii, chwycił ją okrywając pocałunkami.

— Na miłość Boga! Panie Tadeuszu, wstań pan! Błagam, proszę go, uspokój się, daj mi zebrać zmysły!

To mówiąc, zakryła twarz ręką hrabina i płakać zaczęła, Godziemba wstał zmieszany.

— Oczy moje, wzrok, mowa musiały mnie zdradzić — rzekła przerywanym głosem Brühlowa — pan odgadłeś, com mu się dla naszej wspólnej spokojności ukryć starała. Ja nie potrzebowałam tego wyznania, bom wiedziała o jego uczuciach, tak jak wy o moich.

Spojrzała nań zza łez strwożona. Godziemba stał przed nią jak winowajca z rękami załamanymi.

— Siadaj pan — rzekła — mówmy, jak powinność, a nie serca każą. Ja jestem żoną, jam na wierność przysięgała. Pan jesteś domownikiem naszym i przyjacielem mojego męża. Miłość nas zbliżyła ku sobie oczyma, sercami, nim byliśmy związani; zachowaliśmy ją, bo nie było w mocy naszej serca jej zamknąć. Dziś powinniśmy milczeć tylko i cierpieć, ani ja krzywoprzysiężną, ani pan zdrajcą być nie zechcesz. Bóg na nas patrzy!

Godziemba milczał zawstydzony.

— A! Pani! — rzekł powoli. — Bóg jest sędzią surowym, ale sprawiedliwym. Przysięga była wzajemna’. Hrabia jest najlepszym z ludzi, ale on ani do swojej, ani do twojej przysięgi nie przywiązuje znaczenia — a my, a ty, ja, pani, cierpieć musimy.

— Nie mów pan tego — odezwała się hrabina — wiesz, że mówisz do słabej kobiety, którą chcesz sprowadzić z drogi obowiązku.

— Nie, pani — odparł żywo Godziemba — ja nie pragnę nic, tylko zbliżyć się do ciebie, móc ci swobodnie wyznać, co czuję.

Hrabina zamyśliła się.

— Któż z nas wie, gdy miłość się zaczyna, gdzie jej kres położy? Będzież w mocy naszej nie przejść granicy? Czyż ja wiem, azali te słowa, które wymawiam, już nie są grzechem?

— Niech cały ciężar tego grzechu spadnie na głowę moją! — zawołał Godziemba — Uroczyście powołuję się na Boga i biorę Go na świadka, że jeśli to, co czynię, jest winą wspólną — ja ją przyjmuję na siebie.

Brühlowa uśmiechała się posępnie.

— Nie możesz waćpan rozkazać Bogu, aby winę serca mojego zdjął z niego. Grzech i okupiona nim chwila droga wspólne być muszą.

Potrząsnęła głową, twarz je], zwykle smutna i blada, zarumieniła się i rozpromieniała urokiem niezwykłym.

— Coś pan uczynił! — zawołała po chwili, składając ręce jak do modlitwy. — Nie dośćże nam było tego szczęścia milczącego? Na coś przemówił? Nie powiedziałeś mi, wierz mi, nic więcej nad to, o czym od lat wielu wiedziałam, a dałeś mi zgryzotę i przestrach!

Godziembie żal się jej zrobiło.

— A! Pani! — rzekł gorąco. — Rozkazuj, mów, będę milczał życie całe, nie uczynię kroku przeciwko twej woli. Już dosyć jestem szczęśliwy, słysząc to z ust twoich, co one mi powiedziały. Starczy to na życie. Każesz mi odejść, odpędzasz mnie?

Hrabina ze spuszczoną głową siedziała, walcząc z sobą widocznie, długo nie mówiła nic. Z przyśpieszonego oddechu widać było bicie jej serca. Spojrzała, zakryła oczy, lekki krzyk i rzucenie rąk poprzedziło omdlenie. Godziemba, lękając się, aby kto nie nadszedł, pośpiesznie zmoczywszy chustkę w stojącej wodzie, sam trzeźwić ją począł. Hrabina otworzyła oczy i jakby nieprzytomna zarzuciła mu ręce na szyję, zapomniawszy na to, że w każdej chwili Francuzka mogła powrócić. Lecz zaledwie zbliżyły się ich usta, krzyknęła znowu i z gwałtownością wielką odepchnęła od siebie Godziembę. Siadła, jakby wyrwana ze snu, przelękła, gniewna, a wzrok jej, czuły przed chwilą, stał się obłąkanym i groźnym.

Tadeusz poruszony, lecz zawstydzony razem chwytał jej ręce, które mu się wyrywały, przepraszając. Usta hrabiny drżały konwulsyjnie.

— Zaklinam pana, proszę go, zostaw mnie samą! Godziemba nie mógł się rozkazowi sprzeciwić, wstał, by odejść, lecz odwróciwszy się ku niej, tak błagającymi rzucił oczyma, iż się ulitowała.

— Nie idź pan jeszcze — zawołała — siadaj na swym miejscu! Mówmy, nie chcę go odprawiać tak. Daj mi zebrać myśli.

Podparła się na ręku,

— Panie Tadeuszu — poczęła z wolna, nie patrząc na niego — co się stało, jest niepowrotnym, myślmy i mówmy o przyszłości. Ja się pana obawiam, lękam siebie, pan, chcąc zbliżyć nas, rozerwałeś węzeł ten na wieki. Niech ten dzień zapomnienia się zmaże skrucha i pokuta, lecz słowo daj mi pan, słowo, że nigdy ust nie otworzysz więcej, że będziesz panem siebie i stać będziesz z daleka ode mnie.

— Pani masz prawo rozkazywania — odezwał się Godziemba — jam jej sługa.

— Ale któż mnie nieszczęśliwej rozkaże? — przerwała hrabina. — Będęż ja miała tyle siły?

Załamawszy ręce, nie śmiała spojrzeć, łzy padały jej na ręce. Położenie winowajcy było przykre, czuł się występnym, niepokój o przyszłość go ogarniał.

— Nigdy się nie odezwę słowem — rzekł cicho — będę milczał, nie karz mnie pani.

Hrabina podała mu rękę, którą znowu na klęczkach ucałował, i zmienionym głosem dodała:

— Zostaw mnie pan samą, proszę go, rozkazuję.

Godziemba wysunął się zawstydzony powoli. Przechodził próg pokoju, gdy pode drzwiami ukryta Francuzka dała mu jakiś znak niecierpliwy, którego nie zrozumiał, a sama wpadła do pokoju. Znalazła swoją uczennicę we łzach i niemal rozpaczy. Siadła zara2 obok niej.

— Cóż to jest hrabinie?

— A! Nie dotykaj mnie, nie patrz na mnie, jestem najnikczemniejszą z kobiet, brzydzę się sobą!

Francuzka się śmiać zaczęła.

— Ale ja, moja droga pani, byłam świadkiem całej sceny; jeden wyraz mi nie uszedł, słyszałam wszystko.

Hrabina z krzykiem zakryła sobie oczy.

— Co za dzieciństwo — dodała prędko Francuzka — co za śmieszność robić sobie z tego tak wielkie rzeczy, że w rękę pocałował! Ale to od bardzo dawna nastąpić przecie było powinno. Wam się też w życiu waszym choć chwileczka szczęścia należała.

To mówiąc, poczęła tulić płaczącą i uspokajać, jak umiała.

— Pani wszystko bierzesz tragicznie, a na świecie komedia jest wszędzie.

Brühlowa nie zdawała się słuchać nawet. — Jakże ja będę śmiała ci spojrzeć w oczy, ja, nędzna jawnogrzesznica! — krzyknęła z boleścią. Śmiechem odpowiedziała jej Francuzka.

— Napij się wody, uspokój i nie myśl o tym, droga pani, a…

Tu zbliżyła się jej do ucha i żywo coś szeptać zaczęła.

Wszystko to było na próżno, hrabina wstała nagle i jakby siłą jakąś niepohamowaną pchnięta, szybko odeszła do swego pokoju. Idąca za nią Francuzka spostrzegła ją tylko padającą z rękami załamanymi u klęcznika i zmieszana cofnąć się była zmuszona.

Godziemba jak oszalały pobiegł gdzieś w miasto. Tymczasem hrabina klęczała tak do północy, nie wyszła do wieczerzy i całą noc spędziła — jak się przekonała Dumont, szpiegując pode drzwiami — albo chodząc po pokoju, lub jęcząc u klęcznika. Zdawała się być w gorączce.

Rano posłano po kapelana i spowiednika, którym był kapucyn staruszek, wsławiony naówczas ze swego daru uspokajania sumień trwożliwych. Uważano, że godzinę prawie trwała spowiedź, a przy mszy świętej, przyjmując komunię, hrabina płakała znowu. Po nabożeństwie położyła się, posłano po lekarza. Objawiła się lekka gorączka.

Dumont przerażona tym była. Godziemba szalał z rozpaczy. Francuzka ciągle przynajmniej mogła siedzieć przy chorej, która się jednak ani słowem do niej przez cały ten dzień nie odezwała. Nazajutrz, po spokojniejszej nieco nocy, lepiej już było hrabinie i doktor wstać jej pozwolił. Nie przyjmowała jednak nikogo, nawet Sołłohubowej, która koniecznie dobijała .się do niej.

Dumont już nie szło teraz o żadną intrygę, przelękła się, obawiała się tylko o siebie, pragnęła utrzymać na swoim miejscu. Toteż ani słowo o dniu pozawczorajszym z ust się jej już nie wyrwało.

Cześć znaczna dnia spłynęła na jakichś pokutniczych modłach. Hrabina miała twarz uspokojoną, posępną, nacechowaną wyrazem energii i mocnego postanowienia. Kaszel się zwiększył,— policzki i oczy pałały.

— Mam do ciebie prośbę moja Dumont — rzekła o zmroku. — Nie mogę inaczej, tylko tobie to zwierzyć, ty wiesz, niestety, o wszystkim. Mam najmocniejsze postanowienie żądać od tego człowieka, aby się oddalił.

Dumont ze strachu ust otworzyć nie śmiała.

— Tek jest i inaczej być nie może. Pytałam o radę mojego spowiednika, jest to moim obowiązkiem. Oddalić się nagle teraz nie może, dopiero za mojego męża powrotem. On sam będzie go prosił o uwolnienie i uda się na wieś do swoich starych Godziembów. Żadnego pożegnania ani słowa. Ja na to nie pozwalam. Do powrotu męża mojego niech do mnie nie przychodzi wcale.

Milczała Francuzka, ale wzdychała.

— Proszę, abyś mu to objawiła dziś, zaraz, tylko pod tym warunkiem może zachować szacunek mój i pamięć dobrą. To jest moją wolą i rozkazem.

Hrabina z takim wysiłkiem i rozgorączkowaniem to mówiła, iż Dumont uznała za konieczne uspokoić ją i odezwała się:

— Niech hrabina tak się nie irytuje, nikt się jej rozkazom nie sprzeciwi. To człowiek cichy, skromny, posłuszny, milczący. Powiem mu to, powiem.

— Proszę cię, moja Dumont, dziś, zaraz, zdaje się, że ciężar mi spadnie z sumienia, gdy się to już stanie, gdy będę wiedziała, żeś mu to objawiła i jak on to przyjął.

Ruszyła się więc natychmiast Francuzka do swojego pokoju, odpowiadając już tylko skinieniem głowy, i posłała po Godziembę, który zdawał się spodziewać tego wezwania, bo wpadł niezwłocznie. Od tych dni paru zmienił się niepokojem i jakąś sumienia zgryzotą. Łamiąc ręce, stanął przed Francuzką.

— Coś pani uczyniła? A! Ja nieszczęśliwy!

— Ja? A to doskonałe! — krzyknęła Francuzka, obu rękami opierając się na stole i wlepiając w niego oczy. — Ja? Ja chciałam waszego szczęścia, ale z bigotką i takim skrupulantem wyszłam ślicznie! Nie mówmy o tym. Myślałam, że więcej macie oboje miłości i rozumu. Nie ma już co o tym rozprawiać. Oto waćpan masz rozkazy jej. Nie pokazywać się na oczy, aż do przyjazdu hrabiego, a potem prosić u niego o uwolnienie i ruszać sobie do swoich starych — pour planter les choux!76

To mówiąc dygnęła i niecierpliwie ruszywszy ramionami, padła na kanapę.

Godziemba stał wryty, namarszczony, zgnębiony wyrokiem.

— Kazano mi przynieść odpowiedź i opisać, jak to waćpan przyjąłeś.

Rozśmiała się stara i nie słuchając Godziemby, poczęła paplać:

— Zaraz nazajutrz wezwała kapucyna i musiała mu się wyspowiadać ze wszystkiego, a to skutek jego rady. Oto waćpan masz, bo jesteś niezgrabny i niezgrabny, niezgrabny! Więcej nie powiem. O mało jeszcze i ja przez niego nie zostałam skompromitowana, ale…

Tu zamilkła i dodała:

— No, co mam jej powiedzieć? Mów!

— Że się naturalnie, jakkolwiek surowemu, wyrokowi poddaję.

Wysłuchawszy Francuzka poczęła jakby sama do siebie:

— Słowo daję najuroczystsze, że w tym kraju nikomu już nigdy ani radą przyjacielską, ani żadną pomocą służyć nie będę.

Godziemba coś mruczał, ale gniewna nie słuchała go już wcale.

— Dobranoc waćpanu — rzekła — muszę iść do pani, bo ta na mnie czeka niecierpliwie.

Rozeszli się tak, a Dumont zamyślona udała się ze smutną twarzą do dawnej uczennicy.

Z wyrazu samego, z jakim weszła do pokoju, hrabina domyślić się mogła, że poselstwo było spełnione, nie śmiała jednak pytać. Dumont się nie spieszyła ze zdaniem sprawy.

Po kilku minutach milczenia odezwała się wreszcie hrabina:

— Widziałaś go? Mówiłaś z nim?

— Spełniłam wolę pani!

— A on?

Francuzka zamyśliła się, czy ma prawdę powiedzieć, czy skłamać. Ostatnie wydało się jej dla czułego serca bardziej pocieszającym.

— A! Pani! — odezwała się. — Jeszcze jestem pod wrażeniem jego rozpaczy, głową tłukł o ścianę, mdlał, tarzał się po ziemi, myślałam, że oszaleje.

Maria zbladła.

— Wreszcie uspokoiłam go nieco. Powiedział mi, że Podda się jej rozkazom, ale tego nie przeżyje.

— Jak to? Sądzisz, że mógłby sobie życie odebrać?! — zawołała hrabina i cała drżeć poczęła. — A ja byłabym przyczyną jego śmierci!

— Kto tam mężczyznę zrozumie! — odparła Dumont. — Widząc go w tym stanie, przyznaję się pani, że mnie litość wzięła nad nim. Uczyniłam mu bardzo, bardzo daleką nadzieję, że wyrok ten złagodzonym nieco być może.

Hrabina nie odpowiedziała nic, zatopiła się w myślach smutnych. Dumont na próżno usiłowała je odgadnąć i coś z tego jeszcze zręcznie wyciągnąć na korzyść swoją. Lecz ani słowem, ani wejrzeniem nie zdradziła się biedna hrabina, siedziała jakby upokorzona, znękana, wstydząc się podnieść wzroku i wydać z tą walką wewnętrzną, która wrzała w jej sercu.

Ani tego dnia ani następnych Godiemba wzywany nie był, trzeciego ranka posłano po niego dla napisania listu jakiegoś do księżny Lubomirskiej. Dumont miała polecenie siedzieć i być przytomną. Hrabina była panią siebie. Godziemba starał się nie okazywać wzruszenia, dawne stosunki powróciły z tą różnicą, iż Francuzka obowiązana była nie odchodzić ani na chwilę.

— Zobaczymy, na czym się litość skończy — rzekła cicho — zobaczymy.


VIII


Przebywszy szczęśliwie łańcuch gór, dzielący Ruś od Węgier, hrabia Brühl ze skromnym swoim orszakiem zbliżał się pięknego wieczoru wiosennego ku Preszowu.

Właśnie starosta zawidecki, wskazując z dala resztki murów i wieżę kościoła Świętego Mikołaja, oznajmował o szczęśliwym końcu podróży, a hrabia, miłośnik pięknej natury, przyglądał się ciekawie widokowi, któremu jaskrawe promienie zachodzącego słońca dodawały wdzięku, złocąc szczyty starych kościołów i klasztorów i iskrząc się w wodach tarczy, gdy na równinie za miastem dostrzegli podróżni na dzielnych koniach coś jakby wojsk oddział, odprawiający ewolucje, dosyć fantastyczne. Z dala już uderzyli ci jeźdźcy hrabiego Brühla czymś niezwyczajnym w swym ubiorze i przybraniu koni i w strojach, jakie ich okrywały. Brühl nawykły był w Polsce do najfantastyczniejszych częstokroć wystąpień rycerskich, jednakże ta węgierska musztra, bo węgierską ją być sądził — dziwną mu się wydała. Żołnierz z powołania, niedawno jeszcze jenerał artylerii, hrabia był zaciekawiony. Prosił więc zawideckiego, aby mógł się przybliżyć nie postrzeżony i przypatrzyć nieco temu oddziałowi wojska, który na oko mógł głów do trzechset być liczny.

Starosta zawidecki towarzyszącym im dragonom, służbie i wozom nakazał nieco z tyłu pozostać, sam zaś z Brühlem puścił się osłonioną wierzbami i topolami drogą, która ukośnie ku placowi zmierzała, na którym się odbywały manewra.

Im bardziej się zbliżali ku niemu, ciekawość rosła, gdy się rozpatrzyć mogli lepiej w tym dziwnym wojsku węgierskim. Sierakowski, który nieraz Węgrów widywał, głową jakoś pokręcał, a Brühl, co w siedmioletniej wojnie spotykał też oddziały honwedów, nie poznawał ich w tym świetnym orszaku jakichś rycerzy, chyba turnieje za Augustów przypominającym. Kilka starych drzew na uboczu stojących, których pnie obrastały gęste krzewy dzikie, dozwoliło Brühlowi, podjechawszy do miejsca, w którym stała — jak się zdało — komenda, lepiej się jej teraz przypatrzyć. Była to chwila wypoczynku po manewrach. Dowodzący i żołnierze stali, gwarząc i śmiejąc się, bez ścisłego szyku.

Na pierwszy rzut oka ucieszył się hrabia, poznając z daleka księcia Karola na pysznym wschodnim ogierze, w kulbace złocistej, obitej aksamitem pąsowym, w rzędzie świecącym złotem i kamieniami, w białym kontuszu z potrzebami złotymi, w kołpaku z kitą brylantową, dokazującego z koniem i wesoło baraszkującego.

Sam koń wart był już bliższego przypatrzenia się, nie tylko dla piękności swej i krwi, ale raczej dJa osobliwej barwy, zdającej się malowaniem jakimś, nie odmianą naturalną. Ogier był tak zwanej sobolowej sierści, połowa głowy jednak była koloru pomarańczowego, jedno ucho takież i na piersiach cztery płatki jakby liście czerwonawe z obwódką różową. Takież same plamy widać było na krzyżach. Nogi wszystkie białe miał po kolana, dużymi cętkami pomarańczowymi upstrzone, kopyta czarne. Ten osobliwy tarant77 jak dziecię ujeżdżony, ale dzielny zwijał się pod księciem Karolem zręcznie, aż miło patrzeć było.

Obok, na małym koniku bułanym, drobnych rozmiarów, ale piękności osobliwej, z nóżkami suchymi jak u sarenki, siedział chłopak może dziesięcioletni78 po huzarsku, w zielonym mundurzyku z dolmanem79, w czapce z kitą, cały srebrem błyszczący. Fraszka było patrzeć na silnego księcia Karola, że koniem i sobą dzielnie władał, bo go małe chłopię zamaszystością, śmiałością, rycerską postawą i śliczną twarzyczką gasiło. Z dobytą szabelką chłopak dokazywał, jakby naumyślnie się popisując zręcznością i odwagą. Mały konik i on rozumieli się doskonale i charaktery ich były zupełnie zgodne. Obaj nie mogli spokojnie w miejscu wytrwać, a książę Karol, patrząc na tego ładnego dzieciaka, uśmiechał się uradowany.

Dalej nieco, na opasłym wierzchowcu czarnej maści, w którym szlachetną krew poznać było łatwo, bo miał łebek śliczny, grzywę długą, nogi jak struny i suknię80 połyskującą jak aksamit, widać było w dziwacznym mundurze i szlifach generalskich, w kapeluszu z piórami kobietę starą, lat pięćdziesiąt kilka mieć mogącą, rysów twarzy nie pięknych, lecz wyrazistych. Zdawała się patrząc na hufiec stojący przed sobą, pysznić się nim. Jedną ręką trzymała się w bok, drugą z lekk’1 ściągała cugle karego swojego Mustafy.

Jakby adiutanci obok niej stały na czterech różnomastnych koniach wschodnich cztery panie młode, nie piękne, ale oblicza arystokratycznego, postrojone z wojskowa, ze szlifami, akselbantami, w piórach, w galonach, w mundurach niebieskich, karmazynowych, zielonych. Młodsze i starsze pań tych twarzyczki dozwalały odgadnąć w nich siostry.

Komenderujący też oddziałem, który stał twarzą zwrócony ku starszej pani, był młodą panienką z zarumienionym licem i fantazją niezmierną. Wszystkie one szablami tak władały i salutowały zręcznie, jakby nigdy w życiu igły w ręku nie trzymały.

Trzech panów w generalskich mundurach, pięknych, dorodnych mężczyzn stało, jakby oczekując rozkazów za czterema paniami, które z nimi właśnie, uśmiechając się, rozmawiały.

Dalej nieco cały regiment, gdy mu się uważniej Brühl przypatrzył, okazał się z samych kobiet złożony. Ale tak one wszystkie dzielnie i swobodnie na koniach siedziały, tak szabel dobywały raźno na pokaz i do pistoletów się brały, aby okazać gotowość do boju, choć niby żartem, iż mimo woli przypominały się Amazonki81.

W istocie też był to pułk amazonek jaśnie oświeconej księżny Kunegundy82 Radziwiłłowej, matki księcia Karola, o którym Brühl słyszał opowiadania, w istnienie jego wierzyć nie chciał. Teraz miał go przed oczyma w całej jego świetności, a dziewczęta, co składały falangę, wśród których były i prześliczne wyrostki, i dojrzałe pannice, i opalone jejmoście, i na wpół dziecinne główki — śmiały się uradowane z pochwał, poprawiały sobie kołpaczki, brały się w boki, prostowały, pyszniły aż miło.

Na uboczu nieco stojące Madziary kręciły wąsy, chwytały za szable, mrugały twarzami i gdyby nie poszanowanie dla dostojnego wygnańca, gościa cesarzowej, niejeden młokos sam jeden by był gotów porwać się na pułk cały. Brühl stał i oczom swym nie wierzył prawie. Było to coś przypominającego hecę i komedię, a mimo to i książę Karol, i stara księżna, i wszyscy przytomni widocznie brali to bardzo serio i nie dozwalali żartować z tej instytucji nowej i wielce osobliwej, z wojska niewieściego.

Węgrom się to jednak salvo respectu83 księcia wydawało bardzo osobliwym. Starosta zawidecki, który często jeżdżąc po wino do Preszowa i na Węgry języka trochę madziarskiego rozumiał, słyszał, jak za krzakami Węgrzy sobie mówili: „Co za dziw, że książę musiał uchodzić, jeśli całe wojsko miał z takich buziaków złożone! Szkoda by go, zaprawdę, było na nieprzyjaciela. Takie to urodne, wesołe, a dalipan, na co by innego się przydało…”

Z szeregów do widzów, z okolicy Preszowa tu zgromadzonych, padały strzały czarnych oczu zabójcze. Węgrzy tez odpowiadali wejrzeniami jak żagwie zapalonymi.

Bassa teremiete!” i „Bassa wiązana!” — cedzono przez zęby.

Obok widać było uboższych Słowaków w kapeluszach z piórkami i obcisłych spodenkach, z płaszczykami na plecach, z westchnieniem poglądających też na amazonki takie żwawe, śliczne a niedostępne.

Starosta zawiclecki, który więcej przytomnych znał niż Brühl, wskazał mu w osóbce dziesięcioletniego bardzo ładnego chłopaka księcia Karola brata, Hieronimka, a w kobietach komenderującą oddziałem księżniczkę, Nimfą przezwaną, Zofię, w innych niedawno, mimo woli rodziny, zaślubioną generałowi Morawskiemu Teofilę, hrabinę Michałową Czapską i Karolową Brzostowską, których mężowie tuż przy nich stali.

Właśnie się Brühl przypatrywał temu zaprawdę osobliwemu widowisku, ironicznie trochę uśmiechając się, gdy stojąca z boku muzyka wojskowa, trębacze ze srebrnymi narzędziami muzycznymi i srebrnymi kotły, tympaniści84, hucznie rozpoczęli grać marsza do odwrotu.

Wnet dowodząca oddziałem księżniczka stanęła na czele jego, dziewczęta się ścisnęły w szeregi, księżna Kunegunda wyprostowała, książę Karol z Hieronimem u jej boku, i pułk ten, któremu równego w Europie nie było, raźno główki do góry uniósłszy, stępa pomaszerował ku miastu.

Podróżni pozostali nie postrzeżeni i zatrzymawszy się nieco, aby dać za sobą furom i dragonom nadążyć, z wolna w pewnej odległości posuwać się też zaczęli ku miastu. Słońce tymczasem, zapadało już za wzgórza, lud, który się był wysypał z miasta, gwarząc wracał za wojskiem księcia Radziwiłła i cała ta parada jak czarodziejskie jakieś widowisko teatralne rozpłynęła się w dźwiękach muzyki dochodzącej z daleka.

Nadjechały też furgony, nadeszli ludzie. Starosta zawidecki opatrzył ich i ustawił, ażeby mu wstydu nie zrobili obok żołnierza Radziwiłłowskiego, którego wiedział, że liczny był oddział w Preszowie, i Brühlowski orszak zbliżył się do bram miasta, jeszcze starymi opasanego murami. W ulicach pełno było ludu nagromadzonego, który dworowi i wojsku księcia Karola lubił się przypatrywać, a książę też nie gardził tymi spektatorami, w braku innych. Dosyć jednak i szlachty węgierskiej szło na koniach za orszakiem.

Słychać było wesołe śmiechy i ochocze: Eljen!85 odzywające się za księciem, który tak wyglądał butnie, zdrowo i wesoło, jakby wcale wygnańcem nie był lub natychmiast miał z tego wygnania powrócić do domu.

Brühl nie chciał bardzo jawnie tu występować, za poradą więc ze starostą, który zwykł był do gospody pod Czarnego Orła zajeżdżać, pociągnęli tam, mając grać rolę ludzi, co po wino z Polski przybyli. W Preszowie bowiem handel nim prowadzono znaczny i na polskich kupców bardzo chętliwymi patrzano oczyma. Wieczorem późniejszym Sierakowski miał sam pójść do marszałka dworu księcia Karola i z nim się umówić o audiencję sekretną.

Tak się też stało, Brühl zajął się przebraniem, starosta zawidecki poszedł i w pół godziny nazad powrócił oznajmując, iż książę tegoż wieczoru zaprasza na kolację, w gronie familii, dla niepoznaki i sekretu, mając jej Brühla przedstawić jako z Francji przybywającego kawalera z misją dyplomatyczną.

Starosta zawidecki nie mógł się o tym nagadać, jak po pańsku, a raczej po królewsku Radziwiłł się w Preszowie rozgościł, jaką to już sobie w krótkim czasie miłość pozyskać potrafił, jak sypał pieniędzmi, co za ogromny dwór, ile na tysiące liczących się ludzi, pociągnął tu ze sobą. Węgrów ta rycerska rodzina, w której począwszy od starej matki do dziesięcioletniego chłopaka i dziewcząt, wszystko konno jeździło i z pistoletów strzelało, gdzie beczkami wino co dzień gościom stawiano, a płacono złotem — zachwycała.

Ciemno już było w ulicach i gdzieniegdzie tylko przez drzwi otwarte pas światła padał na dosyć podziurawioną drogę, gdy starosta zawidecki i hrabia wyszli osłonieni płaszczami ku rynkowi, gdzie stał pałac ogromny z kilku bocznymi kamienicami zajmowany przez księcia Karola Tu paliły się dwie latarnie ogromne i zielone huzary u drzwi straż odprawiały. Niedaleko był odwach książęcy, z całą paradą i formą wojskom regularnym właściwą utrzymywany. Dwóch paziów, dworzanin i marszałek, figura wielce poważna, z głową podgoloną, przy szabli oczekiwali na Brühla. Sień pełna była pokojowców i paziów, postrojonych w barwę jednaką, zręcznością i urodą się odznaczających. Marszałek poprzedzał gościa, którego Sierakowski pożegnał w progu, obiecując nań oczekiwać w marszałkowskiej sali. Dwóch paziów otwarło drzwi i hrabia znalazł się w pokoju obitym makatami tureckimi, w którym książę Karol, panowie Morawski, Czapski i Brzostowski nań oczekiwali. W progu, uścisnąwszy go, książę wojewoda zapytał:

— Jak się hrabia chcesz nazywać?

Comte de la Grange — rzekł cicho Brühl. Nazwisko pochwyciwszy, wojewoda zwrócił się do szwagrów swych:

— Mam honor, panie kochanku, prezentować przybywającego prosto z Paryża Comte de la Grange, który intra parenthesim86i, ponieważ w Polsce bywał, dobrze nasz język rozumie i nieźle nim mówi. Kawaler godzien przyjaźni waszmościów.

Prezentacja ta fałszywa na nic się jednak u mężczyzn nie przydała, gdyż Brzostowski znał Brühla z dawna i z uśmiechem porozumienia przyszedł go ściśnięciem ręki powitać.

Morawski i Czapski zmierzyli przybyłego ciekawymi oczyma. Brühl rad by był z twarzy wygnańca odgadł myśli jego i plany, ale nigdy oblicze wojewody weselszym i jaśniejszym nie było, a humor do facecji skłonniejszym. Zdawał się najszczęśliwszym w świecie. Zaledwie siedli, gdy począł:

— Wiesz acińdziej, panie hrabio, że gdy mi przyszło pro peccatis87, odbywać rekolekcje, ha, no, Panu Bogu dziękuję, że mi się to na Węgrzech dostało. To tak jak w domu, naród sympatyczny, tylko tyle, że język ma jakiś paskudny i chropawy, wina dostatek, woły tłuste, niewiasty urodziwe, że sobie patrząc na nie, panie kochanku, człek oczu nie popsuje, no i nieźle nam tu jest, bo i cesarzowa jejmość wielce łaskawa. Zatem, panie hrabio, kochanku, jeśliby losy kazały tu tęsknić dc nalibockiej i bialskiej puszczy, do mojego Nieświeża i Ołyki… połatawszy…

Wąsa pokręcił.

— Trochę się, panie kochanku, grosza wywiozło z domu, coś tam przyjaciele podsycą, reszta w łasce bożej.

— A szkoda — odezwał się Morawski — że hrabia cle la Grange nie zdążył na paradę.

— Hę, byle był ciekaw, panie kochanku, księżna pani mu umyślnie taką drugą wystroi. Dziewczętom w to graj, gdy na nie patrzą!

— Ale ja miałem szczęście — odezwał się Brühl — być świadkiem pięknej musztry amazonek.

— Jakim sposobem? — podchwycił książę. — Toć, panie kochanku, chyba kontrabandą:

— Właśnie w tej porze przybyłem i stałem za krzakami.

— Proszę! — ozwał się wesoło książę. — Gdyby się to było wydało, pani generałowa Morawska kazałaby była atak przypuścić do krzaków i dziewczęta by acińdzieja wzięły w niewolę. A to, panie kochanku, pod ich praszczęta się dostać, Boże odpuść, gorzej Tatara!

Śmiać się wszyscy poczęli. Książę wąsa kręcił. Wtem marszałek nadszedł, na wieczerzę prosząc. Na sali damy czekały. Wziął więc wojewoda pod rękę gościa i wiódł go na wschody.

Sienie i korytarze wszędzie były jarzącym światłem oświecone, służba stała szeregami. Na pierwszym piętrze w sali trochę nagiej, ale naprędce przyozdobionej snadź dla księstwa w zwiędłe wieńce dębiny i kwiatów, przy ogromnym stole okrągłym, obwieszonym dywanem, księżna Kunegunda na wysokim krześle z poręczami siedziała dryzlując88. Wieńcem otaczało ją pięć córek i z dziesięć panienek szlacheckich jej dworu. Radziwiłłówny nie wszystkie były ładne, ale panienki z fraucymeru jedna w drugą śliczne i świeże jak różyczki.

Gdy wojewoda wszedł, gościa swojego przedstawiając, księżna matka ledwie się nieco podniosła i głową skłoniła, panie i panny przywitały go dosyć chłodno. Książę Hieronim w swoim mundurze huzarskim paradował, ostrogami dzwoniąc po salonie.

Ponieważ wiek i dostojeństwo mniemanego hrabiego de la Grange nie kwalifikowały go do podania ręki dumnej księżnie Kunegundzie, poszły tedy damy same, a za nimi mężczyźni ku otwartym już drzwiom jadalni, w której wybór dworu oczekiwał przy stole. Paziowie za krzesłami dostojniejszych gości czynili służbę.

Księżna zajęła krzesło tronowe w końcu stołu. Brühlowi się dostało miejsce między generałową Morawską a księżniczką Nimfą. Z ciekawością poglądał na stół, przy którym miejsca zajęło osób przeszło trzydzieści, oprócz nierównie liczniejszego stołu marszałkowskiego.

Dostatek był wielki, srebra książęce, ale stół nie wykwintny. Tylko od świąt i dni uroczystych występowali kucharze Francuzi, na dni powszednie gotowano po polsku, do czego się w domu nawykło. Jednakże Brühl za Francuza uchodził, coś dla niego przystawek się znalazło. Generałowa Morawska, czując się w obowiązku zabawienia cudzoziemca, spytała go, czy wojskowo nie służył, bo ona pasjami lubiła rycerzy i dała tego dowód, zakochawszy się w mężu swoim, którego właśnie oczyma pilnowała, aby ku fraucymerowi nie poglądał. Sama bowiem radziwiłłowską mając butę i coś męskiego w twarzy, ruchach i obejściu, wcale wdziękami się nie odznaczała. Hrabia de la Grange odpowiedział, że jako amator miał szczęście trochę prochu popsuć w siedmioletniej wojnie. Wszczęła się tedy rozmowa o wojskowości itp., do której i młodsze księżniczki się wmieszały.

Mówiono zresztą o różnych rzeczach, nie tykając spraw domowych i wieczerza przeszła rychło, a zaraz po niej książę wprowadził Brühla do swojego gabinetu, zapewne dawszy znać szwagrom, ażeby ich samych zostawili.

Brühl wszakże nie chciał dnia tego rozpoczynać rozmowy, która by dłuższy czas zabrać musiała, i uprosił wojewodę, aby ją do jutra odłożyć.

— A z miłą chęcią, panie kochanku — odparł wojewoda dzwoniąc. — Każemy tu butelczynę tokaju przynieść i sącząc ten nektar po kropelce, pogawędzimy sobie de quibusdam aliis89.

Na dźwięk dzwonka zjawił się dworzanin pan Ko—rejwa, oznajmując zarazem, iż księżna Kunegunda do sali zaprasza, gdzie panny się trochę zabawiać miały, aby im wieczerza do snu nie szkodziła.

Znalazło się tu ich więcej niż przy wieczerzy, a pewnie i część onego regimentu, widzianego na placu, bo się doskonale i zręcznie zwijały, w gry towarzyskie zabawiając się i po trosze podtańcowując dla rozrywki dostojnych oczu. Kazano też na chórze w sali zagrać mniejszej kapeli, która rozmaite symfonie ówcześnie wykonywała. A że okna na ogród były otwarte i muzyka dosyć hucznie się rozlegała, zebrało się dosyć Węgrów i Słowaków pod pałacem, których książę pospolitym winem miejscowym raczyć kazał.

Nie było tu najmniej czuć tego losu, jaki spotkał rodzinę książęcą, która zdawała się na jednym ze swych zamków wczasu używać, wcale się nie troszcząc o jutro.

Książę Karol, śmiejąc się, mówił o tym, jako mu się nic nie wiodło, że oto regiment kobiecy, po którym się w wojnach Rzeczypospolitej cudów spodziewał, szczególniej ze starych panien wielce zajadłych w boju, musiał salwować za granicę, aby sobie Massalscy iure caduco90 nie przywłaszczyli i tak samo morze w Albie mające się zakładać ad feliciora91 odłożyć przyszło.

— Miałem i innych bardzo pożytecznych inwencji wiele na warsztacie — dodał książę — lecz z nimi poczekam, aż ekonomczuka zdetronizujemy, stary ład zaprowadzimy i sami, panie kochanku, w domu gospodarować będziemy mogli. Pińskie błota naówczas ryżem zasiejemy, panie kochanku, a na Podlasiu same tylko będą winnice.


IX


Nazajutrz ledwie Brühl się obudził, już od księcia był posłaniec zapraszający na śniadanie, a choć droga od Czarnego Orła do pałacu nie było daleka, koń osiodłany pod sutym czaprakiem stał w pogotowiu i dwóch huzarów jako straż honorowa.

Starosta zawidecki, który się obudził wcześniej, przyszedł oznajmić, że książę wstał od dawna i wojska swe musztrował, a księżna stara z córkami, korzystając z pięknego poranku, na przejażdżkę konno wyruszyła.

Cały Preszów żył naówczas Radziwiłłami, towarzysząc im we wszystkich obrotach i obfite zbierając tej czułości i atencji dla nich owoce. Książę się tu urządził niemal jak w Nieświeżu, a że w Wiedniu wielce go konsyderowano, odbijało się to na węgierskiej komendzie i u władz miejscowych, które ulegały fantazjom suto opłacanym.

Gdy hrabia ubrany siadł na koń, aby się udać do pałacu, przez miasto ciągnęły właśnie z musztry oddziały radziwiłłowskich wojsk nadwornych, przepysznie poubierane i błyszczące od haftów i złota. Tłumy gawiedzi ciągnęły za nimi. Przed pałacem na ganku grała w całym komplecie muzyka, która wieczorami, rankami, w kościele na nabożeństwach rozweselała mieszkańców. Liczny dwór pański kręcił się około pałacu. Książę sam oczekiwał na Brühla w rannym ubiorze letnim i przyjął go na progu.

— Zakazałem kogokolwiek przyjmować, panie hrabio, panie kochanku — rzekł — rozmówimy się tedy w cztery oczy.

Siadł Brtibl, podano kawę i śniadanie.

— No, co mi hrabia przywozisz? — zapytał wojewoda. — Słucham.

— Ja raczej przybyłem dowiedzieć się, czy Wasza Książęca Mość nie masz jakich tu nadziei, czy dwór austriacki albo Francja nie zechcą nam przyjść z pomocą. Wojewoda kijowski z energicznego postępku księcia wnosi, że musi on mieć jakąś rachubę za podstawę.

— Hm! — mruknął Radziwiłł. — A juściż, panie kochanku, ale ja nie wiem, czy wy mnie zrozumiecie.

Brühl spojrzał milcząc.

— A tak jest, jak Pana Boga kocham! — kończył książę. — Bo ja mam swoją politykę, która choć mądra, wyda się wam głupią, panie kochanku. Ja tak myślę: Panu Bogu ufaj i na odlew siecz! To caluteńka polityka moja. Jeśli kto z was pochlebia sobie, że interesa prowadzi, panie kochanku, myli się. Pan Bóg trzyma lejce w ręku i biczysko, a my wszyscy w chomątach chodzimy. Zatem i przy tym, panie kochanku, dał nam szablę do pasa i rzekł: „Mnie ufaj, na nią wal i nie żałuj!” Więc, słuchaj mnie, panie hrabio! Tylko uważnie — kończył Radziwiłł, marszcząc czoło i zdający się mozolnie zbierać myśli — idź za mną! Usunąłem się tu pod opiekę Najjaśniejszej Monarchini92 — i będę czekał. Jak tylko pora się dobra nadarzy, my we dwóch z panem wojewodą wkroczymy z ludem naszym i wszystko to tałałajstwo, panie kochanku, rozpędzimy’

— Lecz — odparł Brühl po chwili — wcale się na to nie zanosi, aby okoliczności nam sprzyjały. Bez pacyfikacji wszystko samo przez się dąży do zgody i przejednania dla świętego spokoju. Co chwila ktoś submituje się w Warszawie, uznają elekta wszyscy. Wybór padł jednomyślnie. Branicki do Białegostoku upokorzony powraca. Mokronowski jest za poddaniem się.

Książę aż się porwał z krzesła.

— To niechże mu, z pozwoleniem, łapy liżą, kiedy im to do smaku, panie kochanku — zawołał — a my czekajmy! Bóg, jak powiadają, cierpliwy, bo wiekuisty, my z Nim trzymamy i cierpliwości tej zażyć musimy.

— Ale jakież widoki? — zapytał Brühl.

— Widoki, panie kochanku? W miłosierdziu bożym i w ostrzu szabli! W szablę i Pana Boga wierzę, a co dalej, to nie moja rzecz.

Brühl popatrzał wielkimi oczyma, książę się napuszył i z pewnością siebie niezmierną powtórzył:

Spes unica Deus!93

Westchnął i siadł ciężko, podpierając się na stole.

— Nie może to być, aby pan stolnik miał się u trzymać — dodał. — Nie może być! Bywali na tronie Piastowie, ale to, panie kochanku, Leszczyńscy, Sobiescy, Wiśniowieccy, a nie sroce spod ogona wypadłszy jakiś tam… Szlachta się zawstydzi. A to by mospanie gorzej było od Polanowskiego, bo Polanowscy przynajmniej cztery, pięć pokoleń szlacheckich wykazać mogli a tu… Nagłe przerwał wojewoda i kładąc rękę na ramieniu Brühla, rzekł cicho:

— Niech tylko pan wojewoda kijowski wojsk swoich nadwornych nie rozpuszcza, aby je miał na zawołanie. Przyjdzie chwila, gdy w szable zagramy. Mojego całego regimentu nie mogłem tu przekarmić, poszedł nazad do kraju, ale ordynanse są i na każde skinienie gotowi, czekają. Gdy im, panie kochanku, z Preszowa przyjdzie apel, nie zabraknie jednego.

Smutne te ogólniki jakieś nie mogły Brühla zaspokoić. Nie wiedział już, co sądzić: Czy że książę zwierzyć mu się nie chciał, czy istotnie sam przyszłość zdawał na niepewne jakieś losy?

Kombinując jednak wszystko, gdy rozpatrywał się w tym, jak książę w Preszowie na dobre się rozgospo—darował, osiadł, budował, musiał w końcu przypuszczać, że był w dobrej wierze.

— Wybrali go — odezwał się książę po chwili — dobrze, ja się śmieję, ukoronują, dobrze, uśmiecham się, niech spróbuje panować, panie kochanku. Tu dopiero będzie sęk i o ten szkopuł on się rozbije! Familia będzie w jedną stronę ciągnąć, on w drugą, my w trzecią. Znajdzie się, kto w czwartą pociągnie i cała machina pęknie. Naówczas my z naszymi pułkami, przy pomocy bożej, wciągniemy i tę Sodomę i Gomorę w popiół obrócimy. Amen…

Wojewoda to mówił z takim przekonaniem, jakby już na przyszłość patrzał.

Tandem — rzekł wstając — choćbyśmy tu boży dzień siedzieli i ty mnie, kochany hrabio, muchy z nosa ciągnął, nie dowiesz się, panie kochanku, ode mnie więcej nad to, co sam wiem, że w Opatrzność wierzę i szabli z rąk nie puszczam. Tak mi Panie dopomóż, więcej nie wiem i w żadną inną, daleką politykę się nie wdaję. A żebyś się nie nudził, wiesz co? Chodźmy do stajni. Pokażę ci konie moje. Możemy sobie wybrać parę i trochę się przejechać, dopóki gorąco nie przyjdzie. Wczoraj pewnie widziałeś mojego Sobola. Osobliwe stworzenie, na które ceny nie ma, bo to jest raritas nie widziana, ale warto, abyś mu się z bliska przypatrzył. Drugi raz w życiu takiego konia oczy twe, panie kochanku, oglądać nie będą.

Jakkolwiek Brühl rad by był w istocie więcej coś dobyć z księcia, aby z czymś rzeczywistym powrócić do teścia, łatwo postrzegł, iż z Radziwiłła więcej języka nie dostanie.

Zdaje się, że stajnie już gotowe były do przeglądu, bo gdy w dziedziniec weszli, u drzwi szopy stały straże, berejterowie94, czeladź poubierane jak od święta, każdy na miejscu, i koniuszy, a oprócz niego Fryczyński95 młody i Kuszelewski, pokłon oddawszy księciu, poszli za nimi Stajnie ogromne, najmniej czterysta do pięciuset koni mogły w sobie mieścić. Porządek w nich był wielki, dozór pilny, gdzieniegdzie zbytek nawet, ale żaden koń tak wypieszczony nie był jak ów Soból, którego książę nadzwyczaj cenił wysoko.

Klatka, w której on stał oddzielnie nie przywiązany, ozdobna była, obszerna i wygodna. Żłób miał marmurowy, wodę świeżą przepływającą w drugim, podściół świeży i delikatny, a dzień i noc na straży stał Turczynek, który go tylko pilnował. Gdy Soból z dala poznał księcia, głowę ponad zagrodę wyciągnąwszy, zarżał, a tuż na głos jego poczęło się po całych stajniach rżenie okrutne jakby na apel. Wojewoda dobył cukru z kieszeni i zbliżywszy się dał mu go z ręki. Pieszczone zwierzę natychmiast chwytać go poczęło, a książę głaskał je po chrapach.

Przywitawszy faworyta, szli potem z kolei do wierzchowców księżniczek, do karego Mustafy, faworyta księżny matki, który jej jednej głaskać się i pieścić dawał, potem do rozmaitych osobliwych koni, o których wojewoda opowiadał powieści ciekawe, znając każdego rodowód, charakter, cenę i przymioty, W istocie stajnie były królewskie i utrzymywane z przepychem wielkim. Fryczyński i Kuszelewski księciu pomagali w opowiadaniach, niektórych imiona i genealogię wyliczając, gdy się wojewoda zaciął.

Tak idąc przez ogromne szopy, dotarli nareście do masztarni96, która równie jak konie widzenia warta była. Salwowano z Nieświeża, co najdroższego i najpiękniejszego się tam znajdowało Począwszy od końca XVI wieku, kulbaki srebrną i złotą blachą obijane, aksamitami obciągane, rzędy sadzone drogimi kamieniami, dywdyki złotem szyte, pióropusze i trzęsidła do łbów koniom na parady przypasywane, siedzenia różne, siodła, terlice, dywany — wszystko w wielkim porządku było ułożone i masztarnię do skarbca czyniło podobną. Brühl, który się niemało wspaniałości podobnych po Auguście II w Dreźnie napatrzył, podziwiać jednak musiał niezmierne bogactwa wojewody. Do wielu tez i z tych zabytków przywiązane były legendy bojowe, historie dworskie i trafne anegdoty z dawnych czasów, a niektóre z nich, jak o tureckim siodle przez środek przeciętym i okrwawionym, trochę wyglądały bajecznie.

Tureckie owo, ze srebrnymi, złoconymi, szerokimi strzemionami, zdobyte być miało na baszy silistryjskim97 przez jednego z Radziwiłłów, który westchnąwszy do Matki Boskiej, jak Turka płatnął w głowę, tak go gładziuteńko na dwie połowy przeciął, i jedna z nich na prawo, druga na lewo od konia padła. Ów basza, że renegatem98 miał być i w chwili niebezpieczeństwa krzyknął, o pomoc do Niebios wołając, owe dwie połowy natychmiast się do siebie zbliżyły i zrosły tak, że nawrócony basza silistryjski, który życie w klasztorze na pokucie skończył, miał tylko czerwoną kresę przez twarz i ciało na pamiątkę.

Książę opowiadał o tym cudzie z dobrą zupełną wiarą i jako pamiątkę siodło owo zatrzymali Radziwiłłowie, które jeszcze tę własność miało, że w rocznicę owego wypadku o godzinie, w której basza został przecięty, krwią jakby świeżą ukazywało się pomazane, ale ta natychmiast potem osychała.

Gdy książę to opowiadał, siodło pokazując, Fryczyński i Kuszelewski oraz koniuszy słowa jego milczeniem poważnym potwierdzali. Takich i tym podobnych anegdot się nasłuchawszy, Brühl wyszedł ze stajni dosyć znużony, a że godzina obiadowa się zbliżała, książę na pokoje zaprosił, gdzie już panie czekały. Ktoś jednak musiał z sekretu wydać mniemanego hrabiego de la Grange, bo go już teraz daleko uprzejmiej i z większymi przyjmowano honorami.

Około księżny matki etykieta była wielka, poszanowanie nadzwyczajne, oznaki czci odpowiednie wysokiemu jej urodzeniu. Jak na pokojach królewskich, stawili się goście w strojach paradnych i meldowanie ich, przyjęcie podlegało formom stale oznaczonym. Krzesła i taborety służyły wedle godności paniom i panom, a jedna tylko księżna matka i książę Karol siedzieli w poręczach.

Do stołu towarzyszyła muzyka, paziowie, dwór i obiad dnia tego był wielce wykwintny, a zastawa przepyszna. Po czym nastąpił koncert, a na wieczór balet i reprezentacja teatralna była zapowiedziana, w której panny fraucymeru, paziowie i dworzanie udział brać mieli. Brühl wszakże z rannej rozmowy zmiarkowawszy, że z tej podróży nic dla wojewody pocieszającego nie przywiezie, zabierał się pożegnać księcia zaraz po obiedzie, nie bawiąc dłużej. Miał powody spieszyć z powrotem do Warszawy, o własny byt i przyszłość będąc niespokojny, tu zaś nad miłe a dosyć nużące spędzenie czasu wśród parad i zabaw, nic już nie miał do czynienia.

Wychodząc więc z sali jadalnej, gdy muzyka się zabierała do koncertu, raz jeszcze szepnął księciu, iż rozkazów jego czeka, co ma wojewodzie oznajmić, i nie mieszkając, chce się z powrotem zabrać do Krystyno—pola. Szło mu i o to, ażeby bytność jego zbyt wielkiego nie nabrała rozgłosu.

Zrazu książę na samą myśl odjazdu tak spiesznego zżymnął się mocno, ale dał się przekonać, iż Potocki też czekać nie lubi, a Brühl tu swej woli nie ma, tylko się do teścia zastosować jest obowiązany.

Raz więc jeszcze weszli do gabinetu, choć książę. „Panie Kochanku”, widocznie zafrasowany był, że mu znów przyjdzie tłumaczyć się z polityki, którą całą w dwóch wyrazach zamykał. Znać po nim było, gdy o poważniejszą chodziło sprawę, iż myślenia głębszego się wystrzega i nie lubi, że ono go męczyło.

Gdy więc Brühl znowu o rozkazy spytał i o to, co ma wojewodzie kijowskiemu przynieść, książę mu odpowiedział:

— Co ja, panie kochanku, wam, mości hrabio, mogę powiedzieć? Ja nie jestem do alembikowania99 planów politycznych stworzony, siviplex servus Dei, wiarę mam mocną, głowę twardą, szablę ostrą i po wszystkim! Więcej nie wiem nic.

I rękami strzepnął.

— Idę prosto, panie kochanku, przed siebie — przed siebie, ani w prawo, ani w lewo, to radziwiłłowska maksyma. I tyle!

Brühl już zmilczał. Wtem Radziwiłł, który i na wygnaniu księciem udzielnym być pragnął i po pańsku się znajdować, wąsa pokręciwszy, przystąpił do hrabiego.

— Koniecznie jechać dziś chcecie? — spytał.

— Muszę, bom dał słowo, że chwili nie stracę — rzekł hrabia.

— Musisz, to usta zamyka — odpowiedział Radziwiłł — ale konie masz pomęczone, te nieboraki w drodze ci się ściągną, bo po górach i wertepach, panie kochanku. Pozwólże przynajmniej, abym ci na wypadek okulawienia czy znużenia wierzchowca luźnego ofiarował na zamianę. I powiem ci szczerze, kochany hrabio, przyjmując go łaskę mi zrobisz, bo tu na Węgrzech owies coraz droższy, a z końmi nie ma co robić. Proszę cię.

— Ale, mój książę!

— To nic nie pomoże, koń stoi już u waszego żłobu. Nie ma wymówki.

Zmieszał się Brühl, nie było jednak sposobu uwolnić się od podarku. Wtem, że się odjazd zbliżał, podano kielichy, nadeszli panowie Morawski, Czapski i Brzostowski, rozmowa się wszczęła ogólna, wesoła, śmieszki i humor, jakby za dobrych czasów w Nieświeżu. Opowiadano o odwiedzinach u węgierskich magnatów i przyjęciach na starych zamkach, o różnych figlach księcia jegomości, aż Brühl wreszcie, wychyliwszy kielich za pomyślność, powodzenie i rychły powrót w triumfie całej rodziny do domu, zmordowany, przeprowadzany w ganek, znalazłszy tu starostę zawideckiego, wymknął się z nim pod Orła Czarnego.

W drodze już Sierakowski oznajmił o danym mu koniu, ogierze tureckim złotej maści, bardzo pięknym, a co gorsza, z całym paradnym siedzeniem, które od konia dwa razy było więcej warte. Ten książęcy dar w najgorszy humor wprawił Brühla, lecz musiał go przyjąć, aby na nowy kłopot nie być narażonym. Pod Czarnym Orłem wszystko już było gotowe, konie nawet stały wyprowadzone w ulicy. Dosiadłszy ich więc, puścili się zaraz w drogę. Zaledwie jednak za bramę miejską zdążyli, gdy okrutny tętent koni dał się słyszeć za nimi i w chmurze pyłu książę Karol, mały Hieronim, pięć pań młodszych, trzej zięciowe nadbiegli, obstępując i biorąc Brühla w niewolę.

Jenerałowa Morawska dowodziła tym oddziałem z taką furią, iż hrabiemu nad głową z pistoletu wypaliła. Śmiechu i hałasu było wiele. Hrabia już się do księcia chciał odwoływać, świadcząc nim, iż wcale nieprzyjacielskich nie miał zamiarów i do niewoli branym być nie powinien — gdy „Panie Kochanku” mrugnął nań, że tu idzie tylko o podwieczorek w stojącym nie opodal szałasie. Cała więc kawalkada skierowała się ku pobliskiemu laskowi, gdzie znaleźli już księżnę matkę i pół jej fraucymeru. Dziewczęta poprzebierane za pasterki, z wieńcami w rękach, powitały ich śpiewami i tańcami, co piękny wcale obraz składało. Zastawione suto stoły, do których kilku Węgrów w gościnę przybyłych było zaproszonych, przybrane też w kwiaty, kryształy i srebra, nęciły ku sobie.

Brühla, jako wziętego w niewolę zbiega, przyprowadzono do księżny Kunegundy, która go posadziła przy sobie. Zaczęły obiegać kielichy, muzyka grała, dziewczęta skakały, a mężczyźni do celu strzelać zaczęli. Zaledwie parę strzałów pistoletowych się rozległo, gdy wszystkie księżniczki rzuciły się także dawać dowody zręczności. Ustawiono tarczę i pukanina na dobre się zawzięła. Z kolei więc próbowali wszyscy, gdy pani Morawska zapytała hrabiego de la Grange, czyliby i on, jako dawny żołnierz, nie chciał im pokazać, jak we Francji strzelają.

— Z największą ochotą — odpowiedział Brühl, wstając i idąc ku mecie z trochę figlarną miną — ale my, Francuzi, nawykliśmy do trochę dalszego celu.

Trudność potem pewna urosła, gdyż hrabia pistoletów żądał, których by mógł być pewien, potem sam je chciał nabijać, tak że generałowa szeptała do ucha mężowi, iż złej tanecznicy i fartuszek zawadza.

Milczenie się stało wielkie, gdy po tylu przyborach Brühl stanął i ze czterech pistoletów, które z olstrów swych dobył, dał cztery strzały, sadząc kule jedna na drugą. Ci, którzy się żartować zbierali, okrzyknęli go królem kurkowym. Był to nowy powód do wiwatów i okrzyków, i do odkładania podróży, tak iż wieczór już dosyć był późny, gdy uroczyście pożegnawszy uprzejmych gospodarzy, hrabia nareszcie na siodło skoczył i przeprowadzany okrzykami nowymi i wystrzał}’, w dalszą mógł wyruszyć drogę. Jakie uwagi przyszły mu potem, wesołe opuściwszy towarzystwo, odgadnąć trudno było, lecz zwieszona głowa i smutny wyraz twarzy świadczyły o wielkim znużeniu.

Gdy wreszcie stanął poseł z powrotem u bramy krystynopolskiego pałacu i natychmiast oznajmiony wojewodzie, wszedł do niego, już odzyskał był zwykły swój humor wesoły i spokój ducha. Potocki pospieszył go uściskać, z nadzwyczajną ciekawością i upragnieniem żądając wiadomości. Nadeszła też wojewodzina, która nie znosiła, aby przed nią z czegokolwiek czyniono tajemnice, i rozpoczęło się badanie. Brühl zrazu wymijał prawdę, którą nie chciał wojewody zasmucić, spodziewającego się usłyszeć coś pocieszającego. Słuchano go zrazu cierpliwie, wreszcie opisy dworu, wojska, wspaniałości zabaw znużyły.

— Ale ostatecznie, co mi przywozisz? Jaką mi daje nadzieję i jaką ma?

Brühl się uśmiechnął.

— Z księciem wojewodą — rzekł — trzeba tak mówić, jak on nawykł. Na żadne pytanie nie otrzymałem innej nad tę odpowiedzi, że ufa Bogu i szabli, że nadziei tracić nie należy, że Opatrzność zaradzi. Niech wojewoda stoi w pogotowiu, miejmy cierpliwość.

— Jak to? Znikąd pomocy? Żadnych widoków? — zapytał Potocki.

— Żadnych, oprócz tych, o których mówiłem — dodał Brühl — dusza rycerska, wspaniałość pańska, ale polityka, którą bym nazwał kapucyńską.

Potocki ruszył ramionami.

— I kapucyni na mądrzejszą się zdobędą — rzekł ponuro. — Z dala patrząc, można by go posądzić, że coś knowa i na pewnej osnowywa podstawie.

— A z bliska — zakończył Brühl — przekonać się można, iż na drugich czekając, rachując, jasno przed sobą nie widzi ani dokąd ma iść, ani jak go to daleko zaprowadzi.

Ponuro spojrzeli na siebie wojewodzina i mąż jej, smutek się odmalował na twarzach.

— Poddać się więc do czasu potrzeba — rzekł Potocki z oburzeniem — siedzieć, milczeć, gryźć wędzidło, cierpieć i Bogu ofiarować upokorzenie. Posyłałem do Branickiego, który o niczym już wiedzieć nie chce, a w Warszawie nam za warunek stawią, abyśmy głowy i karki ugięli, a deprekację100 uczynili przed nowym panem.

Westchnął stary.

Fiat voluntas tua!101 — szepnął cicho.

Cały tak wieczór zszedł na próżnych i późnych lamentach. Stanęło na tym, że się Potoccy mieli —dla przyszłości zachować.

— Nie ma on polityki — rzekł wojewoda — my ją za niego i za siebie mieć musimy.

Nazajutrz Brühl rozgrzeszony z góry, jeśliby się chciał pojednać, nazad do Warszawy odjechał.

Po długim niepokoju, rozerwaniu, nużącej anarchii i wycieńczeniu, nigdy może świetniej, z większymi nadziejami nie rozpoczęło się panowanie nowe, jak po wstąpieniu na tron Stanisława Augusta. Życie zdawało się inne, odrodzone wstępować w całe społeczeństwo. Nieprzejednane żywioły składały oręż i garnęły się do jednej gromady. Budziło się wszystko, dawny nieład nareszcie uznany tym, czym był, zapierał się roli, jaką mu przypisywano, wszyscy widzieli potrzebę reform i pragnęli, zdawali się gotowi dla nich coś ze zbytecznych praw i przywilejów poświęcić. Opozycja, która poprzedziła elekcję, nikła, tonąc w tym prądzie silnym ku jakiemuś życiu nowemu.

Od maja do września, gdy koronacja102 uwieńczyła dzieło wyboru — do grudnia i sejmu Familia owładła Rzecząpospolitą i jednała sobie sympatie powszechne. Panowanie, które z początku zdawało się groźnym i burzami brzemiennym, wschodziło z niebem pogodnym i słońcem ożywczym. Umysły się uspokajały i jednały. We wszystkich kierunkach praca na wyścigi, dźwiganie się z upadku, odciągały od opozycji daremnej, która by siły tylko pochłaniać mogła. Lecz jakże często jasna jutrzenka na niebie jest zwiastunką dni burzliwych!

Brühl, powróciwszy ze swej wycieczki do Warszawy, dosyć zakłopotany tym, iż w Krystynopolu będąc, nowiny z Drezna musiał przywieźć, o które go dopytywano — pozostał, jak był, na uboczu, postanowiwszy wyrzec się czynnego w życiu publicznym udziału. Nie było to dlań ofiarą, gdyż życie miał czym zająć, a ambicja nie trawiła go wcale. Z rezygnacją więc spoglądał na to, co go otaczało — widz dosyć obojętny i chłodny. Życie płynęło dla niego powoli, gdy dla innych błyskawicą leciało. Przynoszono mu wieści z tego świata, do którego wciskać się nie życzył wcale, ani chciał od niego uciekać. Któż wie, byłby może tracąc dawne swe położenie w Rzeczypospolitej, przypomniał sobie swe obywatelstwo saskie i stosunki ojcowskie, gdyby z jednej strony nie wiązało go tu ożenienie z Potocką, z drugiej serdeczny stosunek, na owe czasy dziwny i niemal śmieszny, z kobietą, dla której ciche, stałe zachował przywiązanie. Znikała mu ona z oczu, czasem na długo, a uczucie dla niej nie słabło, oboje wiedzieli, że los ich dworna nieprzełamanymi dzielił zaporami, że się od niego nic spodziewać nie mogli, a jednak nie osłabiło to tej miłości, o której ludzie mówili w początku, a potem zapomnieli, bo w nią wierzyć przestali.

Po powrocie hrabiego Brühla było postanowieniem Godziemby usłuchać rozkazu hrabiny i uwolnić się od służby u dworu Brühla. Francuzka wszakże oznajmiła mu po cichu, że niekoniecznie ma się trzymać rozkazu co do litery, że może na jakiś czas pojechać w Pińskie do swoich starych i potem powrócić. Czy to czyniła z rozkazu pani, czy z własnego domysłu, nie mówiła jasno, zapewniając tylko, iż to złych za sobą nie pociągnie skutków. Na ten raz wielce była umiarkowaną i powściągliwą, uśmiechała się, chrząkała, żegnała i przypominała, ażeby Godziemba nie bawił znowu zbyt długo. Pan sekretarz uznał za właściwe przyjść z oznajmieniem wyjazdu i pożegnaniem. Hrabina, zarumieniona mocno, przyjęła go milcząco, lecz gdy się już ku drzwiom oddalił, zaledwie dosłyszalnym szepnęła głosem, aby zbyt długo nie bawiąc, powracał.

Wyjechał więc Godziemba, nie dał się zatrzymać staruszkom, nie pozwolił się im wyswatać i przyjechał do Warszawy z bijącym sercem, nie wiedząc, co go czeka. Powitanie było zimne, dawne stosunki ceremonialne, milczące wróciły bez najmniejszej zmiany. Pragnąc je utrzymać, Godziemba milczał.

Mówiliśmy już o starej mamce, którą jak matkę szanując, utrzymywał w Warszawie, odwiedzając ją niemal codziennie. Sawaniha, prosta wieśniaczka, złamana już wiekiem, dawną pracą i cierpieniami, zachowała, pomimo wieku, umysł żywy i bystre pojęcie. Wielu rzeczy, z których się jej Godziemba nie spowiadał nigdy, umiała się domyślić i odgadnąć je. Nie wdawała się jednak w kierowanie tym, którego zwała synem. Czasem rzuciła słowo jakie, jakby na wiatr, wiedząc, że ono w nim utkwi. Nawykła go widywać, czytała z jego twarzy każde uczucie, radość, niepokój, smutek.

Tak samo jak inne tajemnice, Sawaniha i miłość skrytą dla hrabiny od dawna w nim wyczytała, lecz strzegła się nawet mu dać poznać, że o niej wiedziała. Słuchała tylko cierpliwie, gdy o tej pani mówił i z uwielbieniem się o niej odzywał. Gdy starzy Godziembowie poczęli mu córkę swatać, a po jej zgonie na niego swą miłość przeleli i obdarzyli go majętnością, Sawaniha nie odezwała się nigdy z radą, ale ot tak — po wiejsku — czasem malowała życie na wsi spokojne, gdzie sobie każdy panem, i utyskiwała na to, że się Fadejkowi103 życie marnuje.

Jej zdania, które się nigdy nie narzucało — Godziemba domyślać się musiał. Po owym wieczorze tragicznym, który o mało go nie wygnał z Warszawy, gdy wpadł do matki, stara pobladła, przeżegnała się, pomodliła cicho i przeraziła jego rozpaczą. Lecz we dwa dni dopiero potem żywiej niż kiedy o wsi mówić zaczęła. Tadeusz nic nie odpowiadał. W późniejszych rozmowach wracała do tego ciągle. Teraz gdy mu Francuzka jechać kazała w Pińszczyznę, a Sawaniha, błogosławiąc go, wyprawiała na drogę, gdy usiadł przy niej, stara cichym głosem poczęła gorączkowo mówić do niego, jak nigdy nie była zwykła:

— Bóg tylko jeden wie, kiedy na starość moją koniec zeszłe i do siebie zawoła. Potem tobie nikt prawdy od serca nie powie. Przyznaj, Tadeuszku, żem ja stara, słuchała cię jak sługa, a nie żądała nigdy nic i milczała, boś ty mężczyzna i rozum swój mieć powinieneś. Ale u mnie śmierć za pasem, we mnie prawda się gotuje i musi raz w życiu wykipieć. Po cóż bym ja ci ją kryła? Tobie ten dwór i te dobre pany na nic, kiedy ty sam sobie panem być możesz. Czyby ty się dawno ożenić nie mógł i z dzieci pociechę mieć, i spokojnie panować? A tak, lata się marnują, co nie wrócą nigdy!

Sawaniha zapłakała, zamilczał Godziemba, a po chwili wstając, rzekł jedno słowo tylko:

— Nie mogę.

I nie była już o tym mowy.

Gdy z podróży powrócił Godziemba, staruchę swą zastał na pościeli chorą, osłabłą. Uradowała się tak powrotowi jego, że z łóżka wstała, a kazawszy sobie opowiadać o podróży, swoim zwyczajem do kądzieli usiadła, chciała prząść, ręce jej się trzęsły, porzuciła kądziołkę, a wieczorem do łóżka wrócić musiała. I jednego z następnych dni Godziemba zastał ją z oddechem krótkim, z oczyma rozżarzonymi, ze spalonymi usty. Pobiegł natychmiast po doktora, lekarz przyszedł, popatrzał, przepisał coś i wychodząc powiedział, że lampa zgasnąć musi, bo się wypaliła.

Zgasła też tej nocy, bo stara, gorączkowym snem uśpiona, już się więcej nie przebudziła. Godziemba poszedł sam za jej pogrzebem i żałobę po niej włożył. Małe ona miejsce na pozór zajmowała w życiu jego, a wielką po sobie zostawiła próżnię. Jej macierzyńskiej miłości nic zastąpić nie mogło. Godziemba teraz przypomniał sobie każde jej słowo i nosił je w duszy. Posmutniał bardziej jeszcze. Gdy pierwszy raz w żałobie wszedł do hrabiny, a ta go o przyczynę włożenia tego ubrania spytała, naprzód w wyrazach kilku, potem szerzej i szczerzej, powiedział jej o poniesionej stracie. Hrabina słuchała, łza jej zakręciła się w oku.

— Żal mi was — rzekła i wyszła wzruszona. Współczucie i smutek znowu ich trochę zbliżyły, ale hrabina obchodziła się z sekretarzem surowo i oględnie, nie dając mu nawet zręczności do poufalszego wynurzenia. Karmiła go czasem dłuższą rozmową, ale o przedmiotach, które żadnego niebezpiecznego zwrotu nie dopuszczały.

Na lato tego roku państwo Sołłohubowie do Włoch i Szwajcarii wyjechać musieli. Podróż tę nakazali lekarze nie dla samej pani, która kwitła jak róża i dziwnie młodą była zawsze i świeżą, ale dla biednego Sołłohuba, bo ten w oczach gasnął.

Stan jego zdrowia wzruszył litością serce żony, która czulsza się dlań okazywać zaczęła i ofiarowała się sama towarzyszyć mu w podróży. Ale biedny chory nie mógł się łudzić i przypisywać jej postanowienia innemu nad litość uczuciu. Na wyjezdnym byli u Brühlów oboje, piękna Maria unikała poufalszego zbliżenia się do hrabiego, aby tym mężowi nie uczynić przykrości. Nad wyraz smutna i milcząca miała chwilami jakieś nienaturalne wybuchy wesołości, które przykre czyniły wrażenie. Siliła się wyraźnie, aby pokryć to, co miała w duszy. Solłohub, będąc z Brühlem sam na sam, tęskno jakoś go żegnał, nawet nie czyniąc nadziei powrotu.

— Jedna rzecz by mnie tylko uleczyć mogła — rzekł mu — a ta — niestety — jest niemożliwą. Maria mnie nigdy kochać nie będzie. Jest jak anioł dobra, ale dwóch serc nie ma, a to jedno, jakie jej Bóg dał, oddać musiała komuś.

Spojrzał na Brühla i umilkł. Ten obrócił w żart chorobliwy humor przyjaciela, zaczął mówić o Włoszech, o podróży i nie dał mu już powracać do tego przedmiotu.

Nad wszelkie przewidywanie chorego włoskie powietrze, kąpiele, wody posłużyły Sołłohubowi, rozerwały jego żonę, wrócili jesienią do Warszawy. On silniejszy i zrezygnowany, ona znowu obojętniejsza i weselsza.

Prawie pierwszym jej krokiem były odwiedziny do Brühlów. Znając hrabinę, przywiozła dla niej poświęcane różańce, odpusty, relikwiarze — dla Brühla ładny obrazek jakiegoś mistrza włoskiego, który choć zdawał się nieznanym, miał wszystkie cechy znakomitego artysty. Lecz nad wszystkie dary cenniejszy był powrót jej, wesołe szczebiotanie, wzrok, co ożywiał, usta, co się uśmiechały, serce, które biło zgodnie z drugim. Brühl tak rozpromieniony był i szczęśliwy dnia tego, iż nawet hrabina to postrzegła, uczuła i zrozumiała. Wieczorem trochę dłużej, trochę swobodniej rozmawiała z sekretarzem.

Spokojny dom Brühlów, w którym jednak zawsze wiele osób do rodziny należących bywało, ożywił się znacznie za przybyciem pani Sołłohubowej i otwarciem sejmu koronacyjnego. Był to poprzedzających go i zwiastujących sejm wielkich dla wszystkich nadziei, reform i ducha. Nic jednak nie zwiastowało, aby on mógł wpłynąć na stosunki Brühla do Familii i panującego. Hrabia był trochę dumny i nie drażniąc nikogo, nie spieszył też z przejednaniem, czując się pokrzywdzonym. Mniszech i inni przyjaciele jego napomykali mu o zapomnieniu i zgodzie. Odpowiadał na to zawsze, iż kłócić się nie myśli, a krzywdy wyrządzone zapomniał, bo mu na dobre wyszły.

— Tak jest — mówił z uśmiechem — używam teraz z pełni domowego szczęścia. Nie mam obowiązków, które by mnie od przyjemności jego odrywały, a winienem to nieprzyjaciołom. — I ruszał ramionami.

Wspaniała koronacja, która poruszyła ówczesną stolicę i taki entuzjazm niewieści wzbudziła dla pięknego, młodego króla — przeszła dla Brühla prawie nie postrzeżona. Nie miał nawet ciekawości spojrzeć na nią. Sołłohubowa niemal gwałtem namówiła hrabinę z sobą na estradę i od powracających pań Brühl dowiedział się o szczegółach uroczystości, która go wcale nie poruszała. Nastąpił sejm równie mało obchodzący hrabiego.

Brühl właśnie najgoręcej się zajmował muzyką i urządził u siebie wieczory, gdy jednego dnia w grudniu Mniszech się zjawił niespodzianie. Był to gość o tej godzinie rzadki. Zaledwie wszedłszy do salonu i przywitawszy gospodarzy, odciągnął hrabiego na stronę.

— Jestem do .ciebie w wielkiej misji wysłany — rzekł cicho.

— Cóż to takiego?

— Król chce cię widzieć… Brühl zamilkł.

— Sam mi to mówił — dodał Mniszech.

— Przypomnij sobie sejm 1762 r. — odpowiedział Brühl spokojnie. — Ja nie byłem napastnikiem, nie rozpoczynałem walki, nie dałem najmniejszego powodu do tak zajadłego przeciwko mnie wystąpienia. Przypomnij sobie rolę stolnika, potem sejm konwokacyjny i wyzucie mnie ze szlachectwa, dostojności, urzędów. Po tym wszystkim, po krzywdzie ojcu mojemu wyrządzonej, wierz mi, nie przystało synowi szukać zgody pierwszemu i upokarzać się przed zwycięzcą.

— Stosunki się zmieniły — odparł Mniszech — nie ty szukasz zgody, ale ten, który zawinił.

— Któż o tym wiedzieć będzie, widząc mnie u niego? — zapytał Brühl spokojnie.

— Obmyślimy może środki zbliżenia was; okaż tylko dobrą wolę. Zgoda nam wszystkim potrzebna, a ty krajowi pożytecznym być możesz.

— Myślże i jak chcesz to układaj — zakończył Brühl — ale pamiętaj o tym, że ja pierwszy na zamku się nie ukażę.

— Nie możesz tez mieć pretensji, aby król przyjechał do ciebie! — rozśmiał się Mniszech.

— O, najmniejszej! — zawołał Brühl i cofnął się.

Rozmowa ta nie poruszyła go wielce. Mniszech nie wspomniał o niej nikomu, wszystko to pozostało tajemnicą. Ale nazajutrz na wieczór otrzymali państwo Brühlowie zaproszenie od podkomorstwa Potockich. Podkomorzy, wnuk hetmana, pokrewny wojewodzie, był zarazem skoligacony z królem. Brühlowi dało to do myślenia, chciał się wymówić, lecz Sołłohubowa przybyła, jak się zdaje, umyślnie i wymogła na nim słowo, na wieczór pojedzie, wprosiła się w towarzystwo pani Brühlowej i nastała na hrabiego, aby jej zawodu nie uczynił.

Hrabia był jednym z najprzyjemniejszych ludzi w towarzystwie, wychowanie i obycie ze światem dawało mu swobodę, miał wiele dowcipu, widział dużo, a nikogo swoją wyższością nie raził, bo w naturze miał skromność nie narzucającą się ludziom. Wszędzie więc był miłym gościem.

Gdy nadszedł wieczór, wszyscy ruszyli do podkomorstwa. Pałac Potockich znajdował się niedaleko zamku. Przybywając tam, znaleźli towarzystwo już bardzo liczne, .szczególniej kobiet mnóstwo, strojnych, wesołych, uśmiechających się i zalotnych. Tradycje Augusta Mocnego wskrzeszone odżywały.

Brühl jednak ani wiedział, ani się spodziewał przybycia króla, gdy na pokojach dało się czuć poruszenie, panie uszykowały się rzędem, gospodyni, siostrzenica królewska wyszła ku drzwiom i w progu ukazał się Najjaśniejszy Pan.

Był to naówczas jeżeli nie jeden z najpiękniejszych, to jeden z najmilszych mężczyzn swojego wieku, pełen zalotnego wdzięku, postaci kształtnej, oczu błyszczących pojęciem żywym, w ruchach i mowie zdradzający dziecię wielkiego świata, nawykłe żyć w tych sferach elegancji i wspaniałości, które modę i formy narzucają. Wszystko mu się natenczas uśmiechało i on się uśmiechał wszystkiemu, rad był zjednać sobie serca, przygarnąć, wsławić się, usprawiedliwić jednym słowem szczęście, które mu sprzyjało.

Z twarzy otaczających widać było uwielbienie, w kobietach posunięte do entuzjazmu, do szału. Z królem weszli na pokoje Branicki młody, jeden adiutant i szambelan, ale ci natychmiast znikli w tłumie. Król nie lubił się zbyt urzędowym otaczać orszakiem, ostąpiły go panie, tak ze trudno już się doń przybliżyć było.

Brühl, który stał z daleka pod oknem, zmieszał się trochę, widząc króla wchodzącego, lecz musiał pozostać. Stanisław August witał tymczasem z kolei panie, a tuz cisnęli się doń wszyscy, szczególnie ci, co niedawno najostrzej przeciwko niemu występowali. Znajdowano w nim nagle szczególne przymioty i pochwałom cichym nie było końca. Każdy chciał być widziany, zaszczycony słowem lub choćby skinieniem głowy. Król, który był niesłychanie grzecznym, z wielką starannością spełnił ciężki obowiązek nieuchybienia nikomu i —jak dawni nieprzyjaciele najniżej mu się kłaniali, tak on im najuprzejmiej się uśmiechał.

Brühl od okna, w którym stal, patrzał na tę komedię dworską, wiecznie jedną i zawsze równie zabawną. On się wcale ani przeciskać, ani przypominać nie myślał. Nie chciał tez okazywać się niechętnym i gburowatym, uchodząc z placu. Został, gdzie był. Powitanie przeciągnęło się nieco, gdyż panie zajęły króla, każda z kolei przywłaszczając go sobie na chwilę. Każdą z nich rzucał uszczęśliwioną z bijącym sercem, pełną nadziei. Obszedłszy tak ten wieniec kwiatów, król ujął pod rękę gospodarza, szepcząc mu coś do ucha. Spojrzenie jego skierowało się ku Brühlowi, stojącemu na ustroniu, i żywo kilka kroków postąpił ku niemu.

— Kochany hrabio — zawołał z uśmiechem do niego — bardzo jestem szczęśliwy, że się tu spotykamy. Od dawna widzieć go życzyłem sobie i zatrzeć niemiłe wspomnienie wypadków, o których i ja bym rad zapomnieć, i życzyłbym z serca, abyście wy zapomnieli. Tego nieszczęśliwego stolnika, który się wam naraził, nie ma już na świecie, a jest w jego miejscu król, który was szacuje wysoko, ceni przymioty wasze, potrzebuje pomocy i pragnie nagrodzić wam to, coście ucierpieli.

Wyrazy te, wyrzeczone tonem pełnym słodyczy i uprzejmości, Brühl przyjął z równą gotowością puszczenia w niepamięć przeszłości.

— Bardzo jestem wdzięczen Waszej Królewskiej Mości — rzekł — za łaskawe jej dla mnie usposobienie. Pragnę przybranemu krajowi memu, z którym tyle węzłów mnie łączy, służyć i Waszej Królewskiej Mości razem.

— A do tego, kochany hrabio, będziecie mieli pole szerokie, przy znakomitych zdolnościach waszych — począł król. — Natychmiast przywracam wam generalstwo artylerii, która wam wiele zawdzięcza i obejść się bez was nie może, starostwo warszawskie, do którego macie pierwsze prawo, na ostatek indygenat104 utwierdzi rodzinę hrabiów w obywatelstwie polskim. Brühl chciał dziękować.

— Proszę was, przyjmijcie to, nie dziękując wcale, jako należną wam restytucję105 — rzekł Poniatowski. — Jednego się domagam, o jedno proszę, bądźcie mi przyjacielem Gusta nasze są zgodne. Waćpan lubisz sztukę, ja także. Zabawiasz się literaturą, która mi jest najmilszym zajęciem. Należymy pojęciami, obyczajem, nawet wspomnieniami młodości do jednego świata.

Brühl był oczarowany.

— Możesz Wasza Królewska Mość rachować na to — rzekł — iż wierniejszego sługi nie znajdziesz. Ambicji nie mam, więc nikomu drogi nie zaprę, a pracować będę chętnie, bom do tego nawykł.

Rozmowa, do której zdaje się, iż król Poniatowski był zawczasu przygotowany, tak jak to czynił zwykle, gdy cudzoziemców lub ludzi powołania jakiego wyłącznego miał spotkać, natychmiast przeszła na artylerię, jej postępy, potrzeby, na brak fortec w kraju, stan Kamieńca Podolskiego, możność fortyfikowania Częstochowy itp. Król starał się okazać przed Brühlem swą znajomość nie tylko kraju i stanu artylerii, ale wymagań czasu i potrzeb wojskowości. Miał też niepospolity talent mówienia z łatwością i pozorną erudycją o wszystkim, z kobietami o kwiatkach, z żołnierzami o wojsku, z rzemieślnikami o warsztatach. Podziwiano w nim nieraz tę encyklopedyczność, którą był winien łatwemu pojęciu i dostarczanym mu notatkom. Tego wieczoru dla Brühla został artylerzystą i potrafił oprócz popisu z własną erudycją, dobyć z niego wiele wiadomości.

Znał też namiętność, jaką miał hrabia dla teatru i autorstwo jego sztuk dramatycznych. Wyczerpawszy więc artylerię i fajerwerkerstwo, przerzucił się zaraz do sztuki, zaczął o galerii drezdeńskiej, potem o teatrze, który chciał utworzyć w Warszawie.

— Jest to zadaniem mojego panowania — rzekł — z Rzeczypospolitej stworzyć państwo europejskie, dać narodowi, czego mu braknie lub co utracił: literaturę, teatr, zamiłowanie sztuki. Hrabia mi pomożesz do czynienia z Warszawy, która jest zbiorowiskiem domostw, miasto godne nosić nazwisko stolicy. Potrzebujemy rozbić średniowieczną skorupę, która na nas przyrosła, i poruszyć się w tropy innych narodów — naprzód.

Wszystkie te piękne plany przyszłości płynęły nie tylko z ust, ale z serca króla. Nie ma wątpliwości, że w początkach panowania takie miał zamiary i nadzieje, taki cel przed sobą. Czy zawsze właściwe do dopięcia go dobierano środki — to inne pytanie. Mówiąc unosił się król:

— Tak, i pana, i wszystkich proszę, pomóżcie mi, podeprzyjcie, poddajcie myśli, siłami waszymi moją słabość wzmocnijcie. Zadanie wielkie jest, piękne i godne szlachetnego narodu.

Brühl mówił na ten raz niewiele, ale król z tych słów, które usłyszał, mógł się przekonać, iż dawnej waśni i żalu śladu nie było. Hrabia cenił wysoko spokój i lubił pracę, a intrygi polityczne dosyć mu życie zatruły, aby się od nich odstręczył na wieki.

— Proszę was, hrabio — dodał nareszcie król — bądźcie też pośrednikiem pomiędzy mną a panem wojewodą. Niech on żalu do mnie nie ma.

Ścisnąwszy rękę Brühla, którego zaprosił na obiad jutrzejszy, król poszedł do hrabiny Brühlowej, której także chciał się ukłonić i zjednać ją kilku grzecznymi słowami. Na drodze nastręczyła mu się sama Sołłohubowa.

— Najjaśniejszy .Panie — rzekła, kłaniając się — przychodzę mu się przypomnieć i prosić, abyś się za pana stolnika na mnie nie gniewał.

— Ja jednak odziedziczyłem po nim — odezwał się grzecznie król, całując śliczną rączkę — uwielbienie dla pani i tego, doprawdy, podobno nigdy zapomnieć i z serca wyrwać nie potrafię.

Nic nie odpowiadając, Sołłohubowa usunęła się nieco na bok i odsłoniła stojącą tuż poza sobą, śliczną jeszcze naówczas, jak różyczka rozkwitającą, księżnę wojewodzicową, która wachlarz trzymając przy ustach, paluszkiem groziła królowi na małym nosku.

Spostrzegł to Najjaśniejszy Pan i uśmiechnąwszy się do ustępującej z placu Sołłohubowej, zbliżył się do tej, która uchodziła naówczas za jedną z efemerycznych106 królowych.

Pani Maria wysunęła się z grona kobiet bardzo zręcznie i błądząc niby po salonie, przybliżyła się jakby nieumyślnie do Brühla, który już po rozmowie z Najjaśniejszym Panem, znalazł mnóstwo dobrych przyjaciół, co go wchodzącego na salon przywitać nie śmieli.

— Kochany hrabio — szepnęła mu — przychodzę ci pierwsza może powinszować powrotu do dawnych dostojeństw i urzędów. Szczerze się tym cieszę. Ale cóż? Generał artylerii, który gotów po całych dniach siedzieć w cekhauzie pustym, odebrać nam gotów tego miłego Brühla, którego my tak kochamy.

Spojrzała nań, uśmiechnął się hrabia.

— Wierz mi pani — rzekł cicho — że gdybym nawet miał nieszczęście zostać królem, i to jeszcze nie potrafiłoby mnie oderwać od uwielbienia dla niej i wiernych jej usług.

— Komplement! — westchnęła Sołłohubowa.

— Ale w nim zawinięta jest ta smutna dla mnie prawda, którą pani wiesz, a ja jej powiedzieć nie mogę.

Król, który spieszył do księcia kanclerza, ruszył się z miejsca swojego i cały salon znowu drgnął, cisnąc się ku niemu. Wnet po wyjeździe zaczął się nawet wypróżniać, bo znaczniejsza część gości, jak się okazało, tylko nadzieją widzenia Najjaśniejszego Pana sprowadzona była.

Brühlowi winszowano, otaczając go dokoła, bo już wiedzieli wszyscy, że do dawnych zaszczytów miał być przywrócony, i dziwiono się trochę, iż z takim chłodem stoicznym wiadomość tę przyjmował.


XI


Długich lat kilka upłynęło od przywrócenia Brühlowi dawnego jego w Rzeczypospolitej stanowiska. Różowa jutrzenka panowania wprędce zaszła chmurami groźnymi. Generał artylerii pozostał wśród tych wypadków widzem tylko i pracowitym robotnikiem około tego, co mu powierzone zostało. Nie miał najmniejszej chęci mieszania się do wewnętrznych walk i przełomów, które krajem zawichrzyły107. Zamykał się w cekhauzie i w domu, jako starosta warszawski czynnie się zajmując stolicą — ale ani teść, ani książę Radziwiłł, ani inni przyjaciele wciągnąć go nie potrafili w żadną walkę i zaprząc do żadnego stronnictwa. Nie był stworzony do politycznych kabał, a te, na które patrzał od dzieciństwa, smak mu do nich odebrały.

Miano mu za złe obojętność — Brühl milczał.

— Sumiennie — odpowiadał wyrzucającym mu tę neutralność — sumiennie nie mógłbym powiedzieć, co jest lepsze i do dobrego prowadzi — wolę zostać nieczynnym, niż wyrzucać sobie omyłki i błędy.

Pisał więc komedie, lał działa i grał kwartety. W domu ten sam zawsze stosunek grzeczności czułej łączył go z żoną, której zdrowie, pomimo starań lekarzy, coraz bardziej zdawało się zagrożonym. Z anielską cierpliwością pani generałowa znosiła swój kaszel, lekką gorączkę i osłabienie. Parę razy lekarze do wód i na włoskie wyprawiali ją powietrze, jechała posłuszna w towarzystwie Dumont i dodanego dworu, wracała orzeźwiona nieco i po krótkim czasu przeciągu uparta słabość nazad wracała. Niekiedy na dłuższy czas, powołana, jechała do Krystynopola, czasem wolała zamykać się w Warszawie, mając kościół pod bokiem i ulubionego spowiednika.

Pani wojewodzina, patrząc na nią, wzdychała i miała żal do zięcia, lecz nigdy nań słówkiem nie poskarżyła się żona, owszem brała jego stronę i szczerą mu zawsze przyjaźń okazywała. Ale to było lodowate małżeństwo połączonych dłoni a serc nie mogących się zbliżyć, zrozumieć ani połączyć.

Wojewoda kijowski miał może za złe zięciowi, iż się zupełnie przejednał z królem i unikał wszelkiego narażenia się mu, umiał jednak szanować charakter Brühla i pozostał z nim w najlepszych stosunkach.

W ciągu tych lat znowu Sołłohub zachorował, trawiła go boleść jakaś wewnętrzna i niesmak do życia. Nie przywiązywał do niego wielkiej wartości. Młody jeszcze, zobojętniały na wszystko, już się czując gorzej, biedny Jaś począł szukać rozrywki w grze, która naówczas stała się namiętnością i klęską społeczną.

Grano wszędzie, począwszy od zamku aż do gospod i sal srebrnych i złotych. Gracze z profesji przybywali do Warszawy tłumami, kupy złota wykładając dla zwabienia łatwego do stołów, do których się docisnąć nie było podobna. Sołłohub nie potrzebował gry szukać, miał ją wszędzie i codziennie. Było to lekarstwo od nudów, przesytu, zwątpienia, gorsze od choroby, apatię zastępowało gorączką. Słabość jego i wycieńczenie zwiększyły się. Rodzaj życia towarzyszący grze zabijał go. Wracał do domu osłabiony, kilka dni czasem leżeć musiał, wstawał i powracał do nałogowo już potrzebnej mu trucizny. Łagodnie starała się go odwieść od tego żona, usiłował odciągnąć Brühl — on słuchał rozumowań, uśmiechał się, milczał, potakiwał nawet, a nazajutrz znikał i znajdowano go znowu w tym samym towarzystwie i takim samym rozgorączkowaniu.

Brühl, nieraz wysłany przez żonę, biegł go szukać, prosił i zaklinał, lecz nałogu nic zwyciężyć nie mogło.

— Co ci to szkodzi? — wołał ściskając Brühla. — Na świecie mi nie smakuje nic, oprócz tej zażartej walki z głupim losem, i jedyną, ostatnią przyjemność chcecie mi odebrać.

— Ale to cię zabija!

— A jeśli ja pragnę być zabitym? — odpowiadał Sołłohub.

Wygrywając i zgrywając się na przemiany, biedny Jaś doszedł do tego, że w końcu z domu już nie mógł się ruszyć. Naówczas zbierał u łóżka kilku przyjaciół i awanturników i po całych nocach rzucał kartami. Żona płakała.

Jednego dnia po takim szalonym wyczerpaniu zasłabł mocniej. Posłano po lekarzy, znaleźli go już niemal dogorywającym, nie było ratunku. Gorączka się zwiększała, przyszła senność, nieprzytomność i koniec zwichniętego życia.

Pani Sołłohubowa została młodziuchną i śliczną wdową, zamknęła się w domu, przestała bywać na świecie i przyjmować. Spodziewano się, że to nie potrwa dłużej od żałoby, którą ściśle donosić chciała tym bardziej, iż wiedziano, że męża kochać nie mogła. Lecz po ukończeniu jej pani Sołłohubowa pozostała w ciasnym kółku krewnych i znajomych. Ci, którym wdzięki jej, majątek, dowcip i wszystkie razem wzięte przymioty nie dawały spokoju, cisnęli się różnymi sposoby, usiłując zbliżyć do niej, na nic to się nie przydało — mówiła otwarcie, że za mąż iść nie myśli.

W czarnej sukni prostotą swą odbijającej dziwnie od strojów, na które się naówczas wysilano, przyjeżdżała czasem od Brühlów, pokazywała się w kościele, na przejażdżkach i powszechne obudzała zajęcie. Złośliwe kobiety utrzymywały, iż chciała świat okłamać, udając miłość dla męża, lecz do tłumaczenia tego nie mogły żadnego dodać komentarza, bo postępowanie wdowy nie dawało do tego najmniejszego powodu. Szeptano wprawdzie o przyjaźni do hrabiego Brühla, o jego uwielbieniu dla niej, ale to były stare dzieje, nowymi nie poparte postrzeżeniami.

Snuło się więc tu życie tak, jak ono w rzeczywistości zwykło się prząść z szarych nici gdzieniegdzie złotym pyłkiem, krasną plamką, czarnym pasmem przetykanych. Przynajmniej raz w tydzień wdowa przyjeżdżała do Brühlowej i spędzała z nią dzień cały, usiłując jej dopomagać w robotach do kościołów lub bawić rozmową.

Naówczas przybywał do salonu hrabia i małe to kółko, zamknąwszy drzwi obcym, bawiło się czytaniem i muzyką. Pani Sołłohubowa pracowała nad nią wiele i grała pięknie. Brühlowa lubiła słuchać, hrabia się zachwycał.

W Krystynopolu tymczasem dorastał przyszły dziedzic i następca wojewody, ulubiony jedynak Feliś, na którym największe w przyszłości pokładano nadzieje. Właśnie po wojnie domowej kraj się nieco uspokajał, gdy hrabia Brühl jednego dnia odebrał z Krystynopola umyślnego z własnoręczną kartką wojewody, ręką drżącą nakreśloną i zawierającą tylko te wyrazy: „Proszę kochanego jenerała za odebraniem tego pisma natychmiast przybyć do Krystynopola. Jest tego gwałtowna potrzeba”.

Brühl z samej kartki domyślił się, że coś nadzwyczaj ważnego zajść musiało. Chcąc się o tym więcej dowiedzieć, przez Godziembę kazał do siebie wezwać posłańca. Był to jeden z kozaków wojewody, który na zapytanie, co by się działo w Krystynopolu — odpowiedział, iż o niczym nie wie, że wszyscy są dzięki Bogu zdrowi i że ma rozkaz, konia tylko popaslszy, natychmiast wracać dzień i noc z odpowiedzią.

Brühl, posłuszny zawsze rozkazom wojewody, polecił wszystko gotować do podróży, lecz nie mogąc wyjechać dnia tego, odłożył ją do następnego rana. Odpowiedź kozaka znacznie go uspokoiła. Wojewodę znał jako człowieka gwałtownego, którego czasem i małej wagi okoliczność wzburzyć mogła.

Wieczór był dosyć późny, gdy pani Sołłohubowa, która wczoraj była u Brühlów i której wcale się nie spodziewano, przybyła znowu, ale tak blada, wylękniona i wzruszona, iż od progu z jej twarzy jakąś złą wieść wyczytać było można.

Na zapytanie troskliwe szepnęła tylko, że się czuje nie bardzo zdrowa i że to powoli przejść musi. Dała jednak znak Bnihlowi, iż na osobności z nim mówić potrzebuje. Nie było to trudne, gdyż rozmaite, jak zwykle obowiązkowe pacierze i nabożeństwa odciągały po kilka razy w ciągu wieczoru z salonu panią Brühlową, a Dumont prawie zawsze jej towarzyszyła, nabrawszy także smaku do pobożności nieustannej.

Gdy hrabina wyszła, Sołłohubowa wstała z krzesła, dobyła zza sukni kartkę i oczyma wskazując drzwi, którymi wysunęła się żona, dała mu znak, aby pismo przeczytał.

Stało w nim:

„Nie opisuję tragicznej historii, o której szeroko po kraju rozchodzą się wieści, jak jednak ad Regiam Maiestatem108 doniesiono o niej, dla wiadomości JWPani rzetelnie skreślam. JWPan starosta bełski, syn JWwojewództwa kijowskich, od ośmiu miesięcy za wiadomością rodziców swych uczęszczając na polowania, mil trzy od Krystynopola, bywał w domu JMP. Komo—rowskich, nowosielskich starostów, gdzie w córce ich, z których starsza poszła za JMPana starostę rachodowieckiego, pokochawszy się, ile że ma być i edukacji, i piękności wielkiej, miał nalegać na rodziców onej, aby się z nią żenił i gdy założona przez nich kondycja być miała, żeby tego postanowienia nie czynić bez wiadomości i zezwolenia JWPP. kijowskich, JMP starosta bełski mocno nalegał, żeby to przed czasem dopełnienia tego ożenienia mieć w sekrecie i za usilnym wymaganiem rodzice damy podjęli się wyjednać indult, do czego się miała przyczynić Warszawa i poprzednio wiedzieć o tym knowaniu mariażu, który nastąpił w dzień św. Szczepana i rodzice damy mieli przyrzeczoną z miejsca tego protekcję utrzymywania validitatis109 tegoż małżeństwa. Jakoż po ślubie publicznie rozgłoszono też ożenienie i że inpugnata110, no a stąd konsekwencja, iż rozwód być nie może.

Zaszła zaś awantura w dzień popielcowy najazdu i raptus111 tejże damy miał być gwałtownością, strzelaniem i kaleczeniem kilku tamże ludzi, a dama porwana w największe mrozy w letnim cale odzieniu i bez futra, a że bardzo delikatnej kompleksji, największa obawa czyli bądź z przeziębienia nie miała jakiego nieszczęścia, ile śladu nie masz, gdzie się podziała”.

Doczytawszy do tego miejsca, Brühl zbladł i spojrzał na Sołłohubową, która zbliżając się, szepnęła mu na ucho:

— Najstraszniejsze wieści. Mówią, że zabita czy utopiona, nad Krystynopolem burza, posądzają o gwałt starostę śniatynskiego.

— W tej chwili wezwano mnie listem do wojewody. Miałem wyjeżdżać jutro, jadę natychmiast.

Było to pierwsze echo tej straszliwej historii Gertrudy Komorowskiej112, która wkrótce kraj napełniła cały, obudzając oburzenie powszechne przeciwko wojewodzie kijowskiemu, bo jemu utopienie niemiłej synowej przypisywano. Znikli nagle ze dworu podejrzani o popełnienie tej zbrodni słudzy wojewody potwierdzali najstraszniejsze domysły ucieczką swoją.

Nie chciano mówić o tym Brühlowej i przyjaciółka podjęła się strzec jej od tych wieści, które by ją niepokojem o rodziców przerazić mogły. Zaledwie kilka słów zamieniwszy z Brühlem, wdowa poszła pożegnać kuzynkę i wyjechała. Brühl wezwał nieuchronnego Godziembę, którym się we wszystkich razach ważniejszych zwykł był posługiwać. Jemu jednemu mógł zwierzyć wszystko i polecić czuwanie nad żoną. Pan Tadeusz, który na samym sobie wypróbował gwałtowność wojewody, ani na chwilę nie wątpił, iż powieść o nieszczęśliwej synowej była prawdziwa. Przyśpieszono wybór w podróż, Brühl listem pożegnał hrabinę, wymknął się z pałacu i z jednym sługą pobiegł na pocztę, nocą jeszcze opuszczając Warszawę.

Stosunki Komórowskich i dawna w kraju niechęć ku dumnemu wojewodzie sprawiały, że wieść o zamordowaniu starościny bełskiej wzburzyła, co żyło, przeciw Potockim. W ciągu drogi mógł się Brühl przekonać, jak straszne i groźne panowało wszędzie rozdrażnienie i wołanie o pomstę. Pędząc dzień i noc po najokropniejszych wiosennych roztopach, przybył nareszcie do rezydencji krystynopolskiej. Jak czasu wojny brama była ostawiona wojskiem, na wałach żołnierze, warta przy pałacu, odwach pod bronią. W pałacu samym panowało milczenie złowrogie, słudzy z posępnymi twarzami stali wszędzie u drzwi na strażach.

Gdy hrabia wszedł do kancelarii Potockiego, znalazł go siedzącym w krześle z głową obwiązaną, z ręką po krwi puszczeniu na chuście wiszącą, żonę przy nim i doktora Macpherlana. Twarz wojewodzinej blada była i gniewna, usta zacięte. Gdy się Brühl zbliżył do powitania, nie rzekł nikt słowa.

— Jak się ma Marynia? — ozwała się, wedle zwyczaju, z wysiłkiem wojewodzina.

— Zdrowa.

Wyszedł w tej chwili lekarz, natenczas wojewodzina Anna załamała ręce i wskazując na męża, zawołała z rozpaczą:

— Patrz, patrz, co nam źli zrobili ludzie! Brühl nie śmiał ust otworzyć.

— Wiesz już o wszystkim — rzekł słabym głosem wojewoda.

— Z odgłosu tylko, z wieści, a więc jakbym nic nie wiedział — odparł hrabia.

Potocki zdał się zbierać siły i radzić oczyma z żoną, które z nich powiedzieć miało całą boleść rodziny.

— Słuchaj! — odezwała się matka, której oczy cisnęły płomieniami.

— Jam spokojniejszy — przerwał wojewoda — jużem ból mój rozumem pokonał, daj mi jejmość mówić, powiem wszystko…

To był spisek na nas uknuty w Warszawie przez nieprzyjaciół naszych, aby mi syna odebrać, aby dziedzica najbogatszego w kraju dać w ręce awanturnikom. To smarkacz jeszcze, skorzystano z młodości, wciągniono do spisku domowników. Znasz Szczęsnego, dziecko jest, ale temperament ma i krew naszą. Wcześnie w nim kipieć zaczęło. Wiesz, jak go wychowywano. Głupim był, gdym na usilne prośby pozwolił mu po dwa i trzy dni polować ze starostą zawideckim, nie wiedząc, gdzie czas spędza. Wciągnęli go do Nowosiołek Komorowscy, podsunęli mu dziewczynę swoją. Sierakowski pomagał im. Chłopiec oszalał, indult przysłano mu z Warszawy, ślub odbył się potajemnie. Ślub bez wiedzy ojca i matki z małoletnim! Wtem wojewodzina wtrąciła:

— Póki ja żyję, nie pozwoliłabym na to, nigdy, raczej ..

— Cóż czynić było? — dodał, nakazując milczenie, wojewoda. — Znieść tę ignominię i dać sobie wydrzeć syna?

Tu zamilkł i głowę wsparł na ręku.

— Bóg mi świadek, nie chciałem nic więcej, tylko ją kazać wziąć i osadzić w klasztorze, a rozwód okupić choćby milionem, bo o złoto im, nie o co innego chodziło! — Tu zniżył glos. — Stało się… nieszczęście.

Śmielsza i więcej zapalona wojewodzina dodała:

— Pan Bóg ich skarał za to, co nam gotowali. Ludzie, co ją porwali… krzyk tłumiąc… No, zginęła… w drodze umarła… rzecz skończona! — zawołała wojewodzina rzuciwszy rękami

— Bóg widzi! — powtórzył Potocki. — Śmierci nie chcieliśmy…

— Ale na nią zasłużyła… i oni! Dobrze im tak! Nie my, nie ludzie, sami Komorowscy zabili dziecko swoje!

Wojewodzina zaczęła gwałtownie przechadzać się po pokoju Brühl stał zmieszany.

— Generale — zawołał wojewoda — bądź mi pomocą’ Szczęsny tu pozostać nie może. Mnie grożą, jego pociągnąć mogą, serce zmiękczyć, przerazić, uczynić z niego świadka przeciw ojcu własnemu. Zabierz go z sobą, wywieź za granicę, opiekuj się nim! Jesteś mu bratem, synem naszym, synowskiej pomocy żądamy od ciebie!

Wojewodzie łzy pociekły z oczu. Matka milczała gniewna. Przypomnienie wypadków wprawiało ją w rodzaj szału.

— Nieprzyjaciele nasi radować się będą, rzucą na nas potwarze, kto wie, co czeka! Szczęsnego ratować potrzeba. Wy go możecie uspokoić, ułagodzić, my dlań musimy być surowi. Przewinił przeciw rodzicielskiej władzy.

Hrabia słuchał tych urywanych narzekań.

— Gdzież Szczęsny? — zapytał.

— Tu, pod strażą — odpowiedział wojewoda. — Nie możemy na jedną chwilę spuścić go z oka. Komorowscy czuwają, listy szlą, gdyby go porwać mogli lub skłonić do ucieczki, odebraliby go nam pod pozorem czułości.

Wojewodzina nogą tupnęła.

— Jutro, nie dalej, w podróż! — dodał wojewoda. — Na miłość bożą, nie opuszczaj nas! Ratuj!

— Mogę widzieć Szczęsnego? — zapytał Brühl, któremu ciężyła ta rozmowa.

Potoccy spojrzeli po sobie.

— Potrzeba, ażebyś go widział i do podróży przygotował — rzekł .wojewoda — lecz proszę, unikaj Wszelkiej rozmowy o tym, co zaszło, mów o rzeczach obojętnych, jak gdybyś o niczym nie wiedział. Uspokój go, cierpieć musi.

— Zasłużył — ponuro mruknęła wojewodzina — a my?

Sądząc, że usunięciem się na chwilę przyczyni się do uspokojenia, hrabia wziął za kapelusz. U drzwi znalazł się dworzanin Bistecki, któremu polecono zaprowadzić go do Szczęsnego. Tu, jak przy pokojach wojewody, a nawet dokoła skrzydła pałacowego i w niejakim oddaleniu pod oknami, stały straże. Francuz kamerdyner zamyślony dumał na progu.

Gdy hrabia wszedł do pokoju, Szczęsny młody, smukły, z oczyma żywymi chłopak, który na swe lata wydawał się może zbyt dziecinnym, wpół siedział, na pół leżał na kanapce. Nieco opodal z książką w ręku, zbliżoną do oczu, staruszek ksiądz Wolff, modlił się czy czytał dość pilnie. U okna stał niepozorny dworzanin, któremu dobrze się przypatrzywszy, można było w oczkach małych dowcip ukryty wyczytać. Był to pan Benedykt Hulewicz113, towarzysz zabaw starosty, ulubiony zarówno rodzicom, jak jemu.

Na widok Brühla Szczęsny powoli podniósł się zmieszany z siedzenia i postąpił parę kroków na jego powitanie. Wolff książkę położył, Hulewicz cofać się począł do progu. Hrabia ułożył twarz, jak mógł, najweselszą.

— Wojewoda mi powiada, żeś niezdrów — odezwał się — ale nie znajduję śladu choroby na twarzy, dzięki Bogu.

Szczęsny się zmieszał i jak gdyby odpowiedź chciał opóźnić, przysunął krzesło. Brühl usiadł.

— W istocie, czułem się trochę chorym — cichym głosem rzekł Szczęsny, oglądając się dokoła — ale to przejdzie.

— Troskliwi o zdrowie wasze rodzice — dodał hrabia — chcieliby cię wyprawić za granicę i czas też jest, ażebyś trochę świata zobaczył. Wojewoda namawia mnie, abym ci towarzyszył. — Spojrzał mu w oczy.

— Bardzo bym rad temu — rzekł Szczęsny sucho.

— Składa to się dosyć dobrze — mówił Brühl dalej — gdyż ja i tak wybierałem się ku Francji, moglibyśmy więc przynajmniej część tej podróży odbyć razem.

Z chłodnym półuśmiechem Szczęsny powtórzył, iż miło by mu było tak doświadczonego mieć towarzysza podróży.

Rozmowa rozpoczęta w ten sposób, nagle została przerwana. Szczęsny oparł się na stoliku, opuścił głowę i roztargniony począł zwijać i rozwijać kawałek papieru, który mu wpadł w ręce.

Ksiądz Wolff, nie czując się już obowiązany do nadzoru, wysunął się odetchnąć do drugiego pokoju. Hulewicz znikł, zostali sami. Brühl zdawał się czekać zwierzenia poufalszego, a Szczęsny go obawiać — milczeli więc.

— Nic nie masz przeciw tej podróży? — zapytał wreszcie Brühl z cicha, chcąc się dowiedzieć coś od nieszczęśliwego, nad którym czuł politowanie.

Szczęsny spojrzał.

— Ojca wola — rzekł krótko.

— A ty?

Znowu papier począł zwijać Szczęsny.

— Ja, nie wiem — i ruszył ramionami, a wkrótce potem wsparł się od niechcenia na kanapie.

Widocznie Brühl nie wzbudzał w nim zaufania i przykro mu to było. Odważył się więc na śmielsze wystąpienie.

— Rad bym wiedział twoją myśl i życzenie, aby się do niej zastosować i starać się przykrości oszczędzić.

— Bardzo dziękuję — odpowiedział Szczęsny z wolna, ciągle papierem się bawiąc. — Mnie wszystko jedno, doprawdy, wszystko jedno…

— Moim zdaniem podróż jest lepsza dla ciebie, swobodniejszy w niej będziesz niż tutaj, to cię rozerwie — rzekł hrabia — a ja przecież strasznym nie będę mentorem.

— Zapewne innych też mieć będziemy towarzyszów podróży? — zapytał nieśmiało Szczęsny.

— Nic nie wiem jeszcze.

Młody wdowiec głową potrząsł i zamilkł.

— A dokąd pojedziemy?

— Sądzę, że do Niemiec i Szwajcarii.

Rozmowa równie zimna i mało nauczająca ciągnęła się jeszcze z pół godziny, gdy oznajmiono do stołu. Szczęsny pod pozorem słabości jadł u siebie. Brühl pożegnał go i odszedł smutny.

Gdy powrócił do sali, w której wojewodzina z karłami, panną Terlecką i księciem Russjanem czekała, rzuciła nań okiem badawczym i podając rękę, szepnęła na ucho:

— Jakżeś go znalazł?

— Bardzo spokojnym. Niedowierzająco potrzęsła głową.

— Udaje, a wiem, że po nocach rzuca się i płacze. — Na tym przerwała nagle, wchodząc do jadalnej sali, gdzie reszta dworu oczekiwała. Przy stole, chociaż wszyscy o nieszczęśliwym wypadku wiedzieli, począwszy od wojewodziny silono się na to, aby o nim ani wspomnieć, ani o nic drażliwego nie potrącić. Na twarzach malował się niepokój i ciekawość, w mowie była powściągliwość i powaga, świadcząca o karności domowej. Wybierano do rozmowy przedmioty najmniejszego z położeniem nie mające związku, unikając imienia starosty zawideckiego, Sierakowskiego, który był posądzony o posiłkowanie mu i z tego powodu uchodzić musiał, a nawet wzmianki o miejscach, mogących to nieszczęście przywieść na pamięć.

Sucha też, smutna, wymuszona była rozmowa, rwąca się co chwila, sztukowana, niesmaczna, a ile razy oczy badawczo i ciągle gniewne wojewodziny padły na kogo z domowników, co najprędzej wzrok odwracał, aby go nie posądzono o zbytnią ciekawość.

Brühl wymęczył się u stołu, nim nareszcie obiad się skończył i ksiądz Russjan rozpoczął, wstawszy, ręce złożywszy: Gratias agamus114, za którym wszyscy, stojąc, modlitwę dziękczynną powtórzyli po cichu. Karły, które jadły przy osobnym stoliczku, poklękały w czasie modlitwy, a Bebuś i Bebe przyszli pocałować rękę pani po obiedzie.

Zatem poszła gospodyni, wiodąc Brühla, do męża, przy którym czasu obiadu doktor Macpherlan pozostał. Wojewoda czasem po obiedzie drzemał, zostawiono go więc samym, a pani, wziąwszy znowu Brühla, poczęła mu dawać na podróż instrukcje. Wszyscy się obawiali, aby Szczęsnego Komorowscy nie opanowali i nie przeciągnęli na swą stronę. Matka szczególnie] podejrzewała go o słabość dla nieboszczki, a oziębłość dla rodziców. Brühl więc miał być ciągle przy nim, przynajmniej dopóki granic kraju tego nie przejechali.

Wojewodzina płakała, dostając spazmów na samą myśl, żeby Szczęsny mógł uwikłać się dać Komorowskim. Już naówczas miano dlań na przyszłość widoki i przeznaczano mu Mniszchównę z Dukli. Dano się tego domyślać hrabiemu.

Zszedł tak czas do wieczoru, a gdy się wojewoda przebudził, wezwał hrabiego na ostateczną konferencję do siebie. Znać z niej było, że wszystko, co się tyczyło podróży, ułożyła matka, bo wojewoda niemal dosłownie to, co ona wprzód mówiła, powtarzał.

Wyjazd naznaczony był na jutro. Brühl poszedł raz jeszcze do Szczęsnego, którego zastał nad szklanką limoniady i arkuszem papieru zarysowanym figurkami. Ale to szybko ściągnął i schował, widząc zbliżającego się szwagra. Trochę smutku, więcej znudzenia i niecierpliwości malowało się na twarzy Szczęsnego. Chociaż pozostali sami z hrabią, rozmowa nie przybrała poufalszego obrotu, nie mówiono nic o wypadku. Milczenie o nim było snadź nakazane, nikt nie śmiał ust otworzyć.

Ponieważ Hulewicz i Bistecki z dworzan towarzyszyć im mieli w podróży, Brühl, wychodząc wieczorem znużony, po spędzonym dniu wśród narzekań i ciszy tajemniczej, dał znak znajomemu sobie Hulewiczowi, aby się z nim udał do jego pokoju. Miał nadzieję więcej się od niego coś dowiedzieć i stosownie do tego pokierować w postępowaniu ze starostą. Hulewicz jednak nie śmiał pójść zaraz i dał tylko znak, że później służyć będzie. Dopiero gdy się wszyscy pospali, wśliznął się do Brühla.

Chłopak był w wieku Szczęsnego, bystry, dowcipny, żywy, ciekawy i nie można było wątpić, że wie o wszystkim lepiej od innych. Zrozumiawszy, na co go Brühl potrzebował, zaklął go najprzód na wszystko najświętsze, aby mu tajemnicy dochował, potem westchnął i począł opowiadanie po cichu.

Według Hulewicza prawdą było, iż starosta zawidecki pierwszy dla rozrywki Szczęsnego doradził odwiedziny w domu hrabiów Komorowskich. Panny były piękne, żwawe, wesołe, a Szczęsny trzymany surowo i w samym wieku tym, który namiętności rozbudza. Za drugą czy trzecią bytnością szalał za Gertrudą. Niepodobna go było powstrzymać, gotów się był ważyć na wszystko. Komorowscy tym się łudzili, że ród ich był stary i zacny, że mieli koligacje wielkie i że ich zawsze w Krystynopolu dobrze przyjmowano. Spodziewano się więc, że spełnione małżeństwo może zrazu gniew obudzić, ale w końcu uznane zostanie. Pierwsza wojewodzina dowiedziała się o małżeństwie i padła zemdlona z gniewu. Zaledwie ją odratowano.

Starosta zawidecki, gdyby był nie uciekł, padłby był ofiarą zemsty, gdyż na niego, jako dodanego do dozoru, zwrócono cały gniew. Wezwano do porady mnóstwo osób. Wojewodzina szalała. Syn nie mógł się jej na oczy pokazać. Ojciec, złajawszy go jak nieletnie dziecko, zamknął pod strażą.

Zaczęły się bieganiny, intrygi, konszachty, posłańcy, a wojewodzina niezmordowanie była czynna. Wysyłano szpiegi, dowiadywano się o wszystkich obrotach przeciwnego obozu. Na ostatek jednej nocy znikli z Krystynopola: Dambrowski, pułkownik kozaków, podkoniuszy Wilczek, Grabowski, sotnik kozaków, kilku ludzi najśmielszych i najzręczniejszych, jak Satyrko i Szpilka, którym podobno Żydki, Abramek Jodko i rudy Wolf Szmujłowicz, towarzyszyli. Następnego dnia oboje województwo z wielkim niepokojem zdali się oczekiwać wiadomości. Dzień przeszedł w milczeniu. Nocą posłyszano w bramie i dziedzińcu jakieś zamieszanie i gwar, które wprędce ucichły. Dambrowskiego, Wilczka, Grabowskiego już w żywe oczy nikt nie widział więcej. Mówiono tylko, że ich do ukraińskich dóbr wysłano.

Hulewicz opowiadał, że według powieści, która z ich ust zdaje się szerzyła się po dworze, porwali oni starościnę gwałtem, a wioząc ją, poduszkami krzyczącą zarzucili, tak że ze strachu i braku powietrza w drodze skonała. Przerażeni zbójcy trupa gdzieś w rzekę mieli przez wyrąbaną rzucić płonkę.115

Brühlowi szło o to, jak Szczęsny przyjął wiadomość tę, która do niego dojść musiała, lecz z opowiadania Hulewicza przekonał się, że o losie żony nie wiedział wcale. To tłumaczyło jego rezygnację i obojętność pozorną.

Hulewicz, wszystkie posłuchy, jakie pozbierał, powtórzywszy hrabiemu, wymknął się po cichu.

Nazajutrz odjazd, o który wojewoda naglił, był naznaczony. Od rana pakowano powozy, przygotowywano eskortę do granicy. Potocki, do dnia swoim obyczajem wstawszy, wezwał zięcia, aby mu raz jeszcze zalecić czuwanie nad synem i niespuszczanie go z oka aż do granicy. W czasie popasów i noclegów nikt się obcy nie miał zbliżać do niego, nikogo do gospod, w których stawać mieli, nie dozwolono dopuszczać.

Gdy się dzień zrobił i do podróży nareszcie wszystko było gotowe, Szczęsny powołany został do rodziców. Brühl wyszedł do drugiego pokoju.

Wojewodzina i wojewoda przyjęli go surowo.

— Jedź waszmość — rzekł ojciec — a staraj się poprawić z lekkomyślności swej i nie zapominaj o Bogu. Obraziłeś waćpan mnie i matkę postępowaniem, które świadczyło, żeś się płochym ludziom dał sprowadzić z drogi obowiązków. Do religii, winnego posłuszeństwa rodzicom i lepszego życia powrócić potrzeba. Chcę wierzyć, że się acindziej poprawisz, i dlatego nie odmawiam mu mojego błogosławieństwa.

Szczęsny, w milczeniu przykląkłszy, ucałował ręce ojca i matki, której głos żywy i gniewny brzmiał długo, przerywany wybuchami spazmatycznego rozjątrzenia. Nie mogła się wstrzymać, by nie łajać Komorowskich i wszystkich, co do tego małżeństwa rękę przyłożyli. Trwało to dosyć długo, aż wojewoda zatamował ten wylew żółci, który zakończył się łzami i spazmami.

Gdy wyszli siadać do powozu, Szczęsny blady był jak mór. Razem z Brühlem siedli do karety116, która w orszaku dodanych dragonów wyruszyła nareszcie.

Długi czas trwało w powozie milczenie. Brühl go przerywać nie śmiał. Szczęsny nie wiedział może, jak szwagier był usposobiony. Oba więc unikali rozpoczęcia rozmowy. Na popasie przytomność doktora Macpherlana i dworzan mówić też nie dozwalała. Różnica wieku pomiędzy szwagrami była też przeszkodą do spoufalenia. Brühl, znacznie starszy, onieśmielał Szczęsnego.

Gdy przybyli na noc, snadź z rozkazu wojewody ostawiono już naprzód zamówioną gospodę strażą dokoła. Hulewicz utrzymywał potem, iż byli ludzie nasadzeni, którzy się skradali i usiłowali dostać do Szczęsnego, ale zabiegi ich spełzły na niczym.

W tej smutnej roli mentora i dozorcy Brühl musiał towarzyszyć Szczęsnemu, aż do Strasburga wedle rozkazów teścia. Młody Potocki drugiego dopiero dnia otworzył usta, zwierzając mu się ze swej miłości do Gertrudy, której ukrytą miniaturę na piersiach nosił. Przysięgał on, że nigdy kochać jej nie przestanie, i był pewien, że żyje. Nikt nie śmiał jeszcze strasznej prawdy mu powiedzieć, prawdy, której by nie uwierzył może.

Gdy raz wyznanie to wyrwało mu się, usta się już nie zamykały i opowiadaniom nie było końca. Jednakże podróż z wolna uśmierzała ból, obudzała się ciekawość, dopominała młodość praw swoich, wracała wesołość. Hrabia usiłował go rozerwać i dopiął tego łatwo, gdyż Szczęsny wszystko czuł gorąco na chwilę i ulegał coraz nowym podróży wrażeniom.

Z przyjemnością ujrzał Brühl zbliżający się kres tej podróży, w ciągu której po kilkakroć musiał dla uspokojenia pisać do Krystynopola. Gdy się nareście rozstali, a generał czuł wolnym, spadło mu z piersi brzemię wielkie i nie zwlekając zwrócił się nazad do Warszawy.

Za granicą historia Komorowskiej mało była znana, lecz w miarę jak się zbliżał do kraju, Brühl mógł się przekonać, jak straszny i uwłaczający wojewodzie kijowskiemu rozgłos miała. Wszyscy nieprzyjaciele Potockich i obrońcy praw ludzkości wołali o pomstę do Boga na okrutnego magnata, który śmiał morderstwem rozrywać nienawistne syna małżeństwo. Był to doskonały temat dla nieprzyjaciół instytucji Rzeczypospolitej, dla tych, co radykalnych reform żądali.

Dzienniczki niemieckie, gazetki pisane, listy pełne były snutych na tym tle opowiadań. Malowano w nich wojewodę straszniejszym jeszcze, niż był, tyranem. Jak sprawa toruńska117 wprzódy, jak porwanie króla przez konfederatów,118 historia Komorowskiej obracała się przeciw całemu krajowi i robiła mu nieprzyjaciół. Na granicy znalazł Brühl wrzawę tę jeszcze straszniejszą i groźniejszą. Sprawą zajmowali się wszyscy.

Drobna szlachta domagała się na magnata kary przykładnej, nielitościwej, kraj się niejako dzielił na obozy, ale obrońców Potockich ledwie nieśmiałych i nielicznych znaleźć było można. Brühl z tym większym pośpiechem zdążał do domu, że jakkolwiek uczucie szacunku i przyjaźni wiązało go tylko z żoną, lękał się o nią, wiedząc, ile dozna, dowiadując się o tym, co się stało w Krystynopolu. Wątpił, ażeby zdołano przed nią utaić całą okropność tej tragedii i powszechny o niej sąd ludzki.

Zaledwie wysiadłszy, zapytał o żonę i dowiedział się, że chora wyjechała do Krystynopola. Godziemba, po którego posłał i któremu zrazu, zapomniawszy się, chciał wyrzucać, że nie towarzyszył hrabinie, opowiedział mu smutny, iż chora pojechała do rodziców, odebrawszy wiadomość o losie starościny bełskiej. Dumont z nią była.

List, który mu oddano, nie wzmiankujący o niczym, krótki, pisany dla formy, oznajmywał, że żona wkrótce powrócić zamierza. Jakoż powróciła w dni kilka chora, blada, milcząca i rozpoczęła znowu swe życie dawne, nie śmiejąc ani męża pytać o brata, ani ust przed nim otworzyć o wypadku. On tez o nim nie wspominał, a obcy unikali wszelkiej aluzji. Zapłakane oczy i głęboki smutek generałowej świadczyły, jak okrutnie cierpiała. Dochodziły ją, mimo wszelkich ostrożności, pisma szkalujące, druki, w których rodziców jej dotykano boleśnie, biedna kobieta zamknęła się w domu i kościele, oprócz rodziny nie przyjmując nikogo. Oszczędzano jej, o ile się to dało, przykrości, jakie każde wspomnienie historii Komorowskiej czyniło na wrażliwej i chorej, ale to był cios ostatni, który wątłą już i znękaną miał dobić. Okrutny wyrok wojewody kijowskiego pomszczony być miał na własnym dziecięciu.

Pani Brühlowa zachorowała silniej, wszystkie symptomata rozwinęły się gwałtowniej, lekarz sprowadzony nie taił, że hrabina miała suchoty. Słabość mogła się przeciągnąć, nie śmiano obiecywać, aby uleczoną być miała. Dumont, której upartą ideą było, że wszystkiego złego powodem stało się niedobrane małżeństwo i tajone cierpienia serdeczne, łamała ręce zarówno może nad losem pani ubolewając i swoim.

Brühl, jak zawsze, okazywał się troskliwym, uprzedzającym, czułym i nikt mu obojętności zaniedbania zarzucić nie mógł. Otaczano największymi staraniami chorą. Francuzka siedziała nieodstępnie, sekretarz czytał głośno, ale po gorączce nastąpiło wycieńczenie, zobojętnienie, apatia i ten spokój przedśmiertny, który jest ciszą, co burzę skonu poprzedza.


Epilog


Po długich cierpieniach z rezygnacją, ze spokojem chrześcijańskim skończyła życie119 Maria Brühlowa, w ostatniej godzinie uśmiechając się do otwartych niebios, które we snach widziała. Dumont nie odstąpiła jej do końca, a gdy zgon już był bliski, dobre serce starej Francuzki chciało ostatnią pociechę przynieść umierającej. Zawołała płaczącego w przedpokoju Godziembę, aby wychudłą i stygnącą jej rękę raz jeszcze do ust przycisnął. Umierająca uśmiechnęła mu się i prędko zamknęła oczy, jakby ze strachu, a w nocy już u schyłku przywołać kazała kapłana, aby mu się z tego uśmiechu wyspowiadać raz jeszcze.

Po pogrzebie Godziemba, którego już nic nie wstrzymywało w Warszawie, prosił hrabiego o uwolnienie, wyjechał do swoich starych, tęskniących ku niemu zawsze, i nigdy więcej nie wrócił. W kilkanaście lat potem znano go w Pińszczyźnie jako pięknego jeszcze starego kawalera, który oparłszy się wszelkim namowom i pokuszeniem opiekunów swych i przyjaciół, pozostał bezżennym.

W tym kraiku ustronnym i zapadłym Godziemba uchodził za człowieka wielkiego świata, za wyrocznię, a że charakterem zasłużył na szacunek powszechny, dom jego stał się później jednym z tych, do których cala okolica uczęszczała, mając sobie za honor być przyjmowaną u podkomorzego. Tytuł ten dostał mu się w trzecim roku pobytu na nowym dziedzictwie.

Dumont, której dość znaczny zapis i dożywotnią pensję na dobrach swych zapisała Brühlowa, pozostała w Warszawie zrazu w pokoiku, który jej hrabia zająć pozwolił, ale wkrótce, troskliwa o przyszłość, wydała się za podkoniuszego hrabiego Brühla, niejakiego Mellera, młodszego od niej o jaki lat dziesiątek. Poszli z nim razem na własne gospodarstwo. Głuche potem wieści powiadały, że straciwszy wszystko z powodu męża, który zbyt dobre rzeczy lubił, musiała szukać na starość przytułku w Tulczynie.120

Po śmierci hrabiny Brühlowej wdowa po Sołłohubie, którą widziano jeszcze na pogrzebie kuzynki, nazajutrz znikła z Warszawy. Brühl nierychło śmiał się o nią dowiadywać, chociaż serce go ku niej ciągnęło, bo dawnemu przywiązaniu wiernym pozostał. Wolni teraz oboje mogli dzisiaj, choć późno, podać sobie ręce na resztę drogi życia. Los, wypróbowawszy serca, jakby umyślnie uprzątnął z drogi wszelkie zawady.

Ale pani Sołłohubowej nie było, zdawało się, jakby się szczęścia tego przestraszyła i uciekła. W pół roku potem Brühl, niespokojnie dowiadując się o wdowę, nie mógł o niej żadnej pewniejszej dostać wiadomości. W jej domu wiedziano tylko, że wyjechała za granicę, ale miejsca pobytu, który zmieniała często, nikt wskazać nie mógł. Kilka listów wysłał hrabia na próżno, nie odbierając żadnej odpowiedzi. Rodzina dalsza składała się niewiadomością o celu i kierunku podróży, którą uważano za dziwactwo lub za coś nawet gorszego.

Kilka jeszcze upłynęło miesięcy, gdy Brühl, któremu dojmowała tęsknota, niespokojny postanowił odbyć podróż dla własnej rozrywki i wytchnienia, mając może na myśli, że los mu nastręczy przypadkowe z Sołłohubową spotkanie. Nazbyt go też żeniono i koniecznie swatać chciano w Warszawie, a zwłaszcza siostra Mniszchowa nalegała na niego, aby się żenił, pragnął więc też od tych natrętnych projektów się uwolnić i zejść z oczu.

Marszałkowa utrzymywała, że brat miał obowiązek szukania żony, że mógł świetny zrobić mariaż itp. Hrabia nie zapomniał był, iż tej siostrze winien już był po części pierwsze swe ożenienie i stracone dni życia. Nie chciał tego jej wymawiać, ale naglony, ucałowawszy jej rękę, skłonił się i rzekł:

— Jeżeli to ma być koniecznością, abym się ożenił, droga moja Amelio — pozwól mi się ożenić samemu. Pierwszy raz poświęciłem się dla ojca, kobietę uczyniłem nieszczęśliwą,—dam przecierpiałem wiele, teraz chcę być swobodnym i pójść za sercem własnym,

Marszałkowa uśmiechnęła się złośliwie.

— Myślę — rzekła mu na ucho — że chyba trochę już przywiędła Sołłohubowa znajdzie łaskę w twoich oczach, ale…

Brühl przerwał przykrą mu rozmowę, nie chciał, aby ktoś obcy, nawet siostra, rozbierała to uczucie, które dlań było świętym i nietykalnym.

Mniszchowa jednak, mająca na widoku jedną z księżniczek Lubomirskich, miała czas podszepnąć złośliwie, iż wdowa widocznie wyjechała dla uniknięcia starania o jej rękę, mając stosunki, do których przyznać się było trudno, jakąś potajemną miłość, która groziła okropnym mezaliansem i z którą ukrywać się musiała.

Brühla potwarz ta nie wzruszyła wcale, znał nadto dobrze Marię. Późną jesienią wybrał się do Saksonii i do Włoch. Cel podróży był naukowy i artystyczny, lekarz radził mu też nadmorskie powietrze. Po drodze potrzebował hrabia zwiedzić swe majętności w Forscie i Pförtenie w Niższych Łużycach, gdzie miał znaczne fabryki żelaza, poznać swą posiadłość turyngijską w Gangloffsommernie,121 pomyśleć o losie pałacu i ogrodu w Dreźnie, które życzył sobie sprzedać z rotundą Albuzzi122 i innymi własnościami miejskimi, które na jego część po ojcu przypadły.

Dosyć czasu zabrała Saksonia, obejrzenie pozostawionych tam zbiorów artystycznych, rozporządzenie nimi, nareszcie z małym pocztem wyruszył hrabia ku Włochom. Starając się korzystać po drodze ze wszystkiego, co się nastręczało, zaglądając wszędzie, gdziekolwiek coś było do widzenia, przeciągając umyślnie podróż nie wymagającą wygód, bo Brühl był najwstrzemięźliwszym i najmniej do życia potrzebującym człowiekiem, nareszcie na karnawał stanął w Wenecji.

Był to niemal przeddzień upadku rzzczypospolitej, żywego trupa, który bronił się rozpaczliwie napastującej go zewsząd zgniliźnie. Królowa Adriatyku była naówczas zbiegowiskiem awanturników szukających tu rozrywki, znęconych sławą swobody, z jaką można się było zgrywać, szaleć i trzpiotać z pięknymi Włoszkami.

Jak zawsze, jak wszędzie niemal, i tu orgia poprzedzała zgon, ale szałom tym przyświecały cudowne mozaiki mistrzów, cudniejsze obrazy szkoły, która już uczniów nie miała, wspaniałe gmachy Sansovinów,123 lazurowe morze, ‘wielkie przeszłości bohaterskiej pamiątki. Potęga Wenecji była już cieniem tylko, urok jej rzeczywistością jeszcze.

Wieczorami, gdy się tłum cudzoziemców wysypał, wyroił na oświecony księżycem plac Świętego Marka, gdy na pół osłonione postacie przesuwały się pod galeriami prokuracji,124 a z okien zaczęły brzmieć gitary i piosenki, można się jeszcze było na chwilę sądzić w starej Wenecji Dandolów, Contarinich, Falierich.125 Ten urok miasta zbudowanego na morzu, jedynego w świecie, dziwnego jak sen, pięknego jak bajka, i Brühla zachwycił w pierwszych dniach pobytu.

Jak każdego przybysza usiłowali go opanować czyhający na podróżnych cudzoziemców tytułowani, wykwintni, sypiący złotem dla wyciągnięcia go awanturnicy, ale Brühl grzecznie pozbył się natrętów. Znawca i miłośnik sztuki, cały się oddał zwiedzaniu kościołów i pałaców, pełnych jeszcze arcydzieł Pawła Werończyka, Tycjana, Tintoretta, Bellinich.126

Wycieczki na Lido,127 na wysepki sąsiednie, później znajomości z kilku patrycjuszami, do których miał listy polecające, dosyć przyjemnie czas spędzać dozwalały. Chociaż unikał zbiegowisk i zabaw szumnych, chciał raz Brühl widzieć ową sławną maskaradę wenecką, a nie chcąc mieć świadka tej fantazji, którą sam za zbyt płochą uważał, udał się prawie potajemnie na nią.

Ówczesne maskarady odbywały się nie w zamkniętych salach jakiegoś teatru, ale na placu Świętego Marka, po kawiarniach, w domach, w całym mieście, wszędzie. Maski wesołe przybywały gondolami, przebiegały plac i piazettę,128 gubiły się czasem w hucznych uliczkach, nikły gdzieś w domach lub odpływały nie postrzeżone, jeśli kto gonił za nimi. Lud i signoria129 mieszały się razem, cudzoziemcy i miejscowi.

Hrabia, który zajmował mieszkanie w starej gospodzie Pod Luną, potrzebował tylko kilka zrobić kroków ku placowi, aby w tłumie i gwarze się znaleźć. Maska była dlań zbyteczną, zdawało mu się, że nikt go tu poznać nie może. Gwar już i śmiechy panowały na placu, gęsto nabitym różnobarwną i bardzo wesołą publiką, gdy Brühl się wcisnął pomiędzy lud, aby przysłuchać się śpiewom i konceptom. Nie brakło na pulcinellach130 wyprawujących figle, i maseczkach, które rade były cudzoziemca intrygować. Hrabia uchylał się ostrożnie, gdy kobieta czarno ubrana, pięknej postawy, widocznie do lepszego należąca świata, z twarzą okrytą aksamitną maseczką i woalem, zmienionym głosem poprosiła go o rękę. Zdziwiony Brühl ją wyciągnął. Naówczas mały paluszek nakreślił mu na dłoni F. A. B.

Nie sposób było odgadnąć, Maseczka się śmiała po cichu. Zawinięta w obszerną mantylę nieznajoma ani postawą, ani głosem się nie zdradzała. Brühl .pewnym będąc, że go któryś z patrycjuszów zdradził — grzecznie zaproponował przechadzkę po placu, lecz kobieta odmówiła mu podania ręki i chciała tylko iść obok niego.

— Pani wprawdzie znasz pierwsze litery mojego nazwiska — rzekł hrabia — lecz wątpię, żebym ja miał szczęście być jej znanym.

— O i owszem, bardzo dobrze! — ozwał się głosik cieniutki.

— Daszże mi pani tego dowody? — zapytał Brühl.

— Najłatwiej — mówiła maska. — Jesteś pan synem wielkiego ministra, masz dwa kraje, które się do ciebie przyznają, byłeś żonatym, nie byłeś szczęśliwym, masz wszystko, co szczęście daje, a dotychczas szukałeś go na próżno.

Zdziwił się Brühl nieco.

— To wszystko — rzekł — mogą być wiadomości, o które łatwo, można mnie nie znać i dostać ich z ust czyichś.

— A! Ale ja cię znam, mój hrabio — ciągnęła maska dalej. — Lubisz sztukę, malujesz, lubisz muzykę i grasz, lubisz teatr i piszesz komedie. Nieprawdaż? Brühl w domysłach się gubił.

— Tak, znam cię — ciągnęła dalej czarna maseczka — a że jestem trochę wróżką, nawet bym ci przyszłość mogła przepowiedzieć.

— Nie, tej nie jestem ciekaw — odparł Brühl z uśmiechem — zakryto ją przed nami dla szczęścia naszego, nie chcę podnosić zasłony. Życie by było bez smaku, gdybyśmy jego menu131 wiedzieli. Dziękuję..

— Szkoda — odezwała się maseczka — miałam panu, który podobno nie byłeś szczęśliwym, który nie kochałeś nigdy…

Brühl zaprotestował.

— Ale tak, tak — szybko powtórzyła maska — nie kochałeś nigdy, bałamuciłeś się tylko trochę. Pamiętasz z tą Angielką, a potem z tą, nie powiem… To były bałamuctwa, nie miłości. Teraz masz się zakochać w młodziuchnej, ślicznej dzieweczce, no i… no i być bardzo szczęśliwym. Proś mnie na wesele!

— Niestety, maseczko moja — zawołał Brühl — dowodzisz, że i mnie nie znasz, i prorokinią nie jesteś! Kochałem raz w życiu i nie przestałem kochać, a jeśli tej, o której myślę, nie znajdę, prędzej kapucynem zostanę niż mężem.

— Żartujesz — mówiła ciągle maska, wyciągając go z tłumu i wysuwając się ku piazecie. — Ta, którą ci się zdaje, że kochałeś, jest już i niemłodą, i życiem znękaną. Kto wie, czy ona by ciebie chciała, a ty, teraz ją zobaczywszy, czybyś się nie rozczarował!

Tak mówiąc doszli do brzegu, u którego stały gondole: kobieta skinęła główką, rzuciła się w jedną z nich i nim Brühl miał czas się namyślić, pogonić za nią, znikła.

Wioślarze otaczali go, wołając: Gondola! Signore!132 Gondola!

Brühl porwał pierwszą z brzegu i kazał mu się wieźć za tą, która ich poprzedziła. Wioślarz czy nie zrozumiał, czy nie dopatrzył, lecz pogoń nie miała skutku. Zaciekawiony, podrażniony hrabia wrócił późno do Luny i nie mógł sobie przebaczyć swej niezręczności. Był to widocznie ktoś z Polski i z tego świata, w którym on się obracał. Ale kto? Hrabia wpadł wprawdzie na myśl, że to mogła być Sołłohubowa, ale ani głos, ani postawa nie zdawały się należeć do niej.

Parę dni upłynęło na daremnych poszukiwaniach, gdy towarzyszący mu w podróży sekretarz Francuz, dawny jeszcze ojcowski sługa, jednego ranka wszedł z twarzą dziwnie rozweseloną do pokoju.

— Panie hrabio — rzekł żywo, zacierając ręce —zdaje mi się, że przynoszę nowinę, za którą na podziękowanie zasłużę. Wypadkiem dowiedziałem się tu o osobie, którą, jeśli się nie mylę, hrabia byś sobie pewnie życzył odwiedzić.

— Kogo? — zapytał trochę obojętnie Brühl. — Bo ja do odwiedzin nie mam najmniejszej ochoty.

— Jest tu pani hrabina Sołłohubowa.

General poskoczył z krzesła, nie kryjąc wcale, jaką mu to sprawiało przyjemność.

— Gdzie? Jak? — dowiadywać się począł. Usłużny i domyślny zwiastun tej dobrej nowiny

oznajmił, iż hrabina od dawna zamieszkiwała w Wenecji i zajmowała znaczną część pałacu Contarinich nad Canal Grande.133

Ucieszony tą wiadomością, Brühl ubrał się natychmiast, posłał po gondolę i nie tracąc chwili czasu, pojechał. Obawiając się, że może nie być przyjętym, kazał na dole oznajmić służbie tylko, iż przybywa z Polski i ma listy i polecenia od familii, nie wymieniając nazwiska.

W kwadrans potem wpuszczono go do sali, po staroświecku umeblowanej i zawieszonej obrazami, których ramy starte równie jak sprzęty, świadczyły o długim zaniedbaniu i ruinie.

Z bijącym sercem oczekując, stał z oczyma wlepionymi we drzwi, gdy te się otworzyły i Sołłohubowa weszła. Pobladła zahaczywszy go, chciała się cofnąć zrazu, stanęła jak osłupiała, a potem żywo podbiegła ku niemu.

Powitanie było milczące.

— Czy to sen? — odezwała się w końcu drżącym głosem wdowa.

— Nie pani, ale dziwne losu zrządzenie, coś, co by palcem Opatrzności nazwać należało. Jechałem do Wenecji bez nadziei spotkania pani, bez myśli nawet szukania tej, która się zdawała umyślnie ukrywać przede mną. Dziś rano szczęśliwy traf pozwolił mi się dowiedzieć, że pani tu jesteś.

Wdowa milczała, oczy spuściwszy na ziemię.

— A! Pani — mówił Brühl — godziloż się tak ode mnie uciekać, w chwili gdym ja najgoręcej widzieć ją pragnął? Gdy największe do tego miałem prawo? Popełniłaś pani okrucieństwo.

Zamilkł na chwilę, gdy mu na myśl przyszło to, co od siostry słyszał.

— Będę szczerym — dodał. — Jeżeli wam jestem natrętnym, jeżeli to prawda, co u nas może zmyślili, może podchwycili ludzie, że ta ucieczka była serca potrzebą, że ją tłumaczy jakieś przywiązanie, stosunki, obowiązki, szczęścia nadzieje, ja się oddalę i nie będę zamącał pokoju waszego.

Sołłohubowa oburzyła się mocno, podniosła oczy czarne na Brühla, ruszyła ramionami i odezwała się głosem, w którym niemal gniew się malował:

— Cóż to za potwarze?! Kto mógł coś podobnego wymyślić?! O kim mowa? O jakich stosunkach? To coś niepojętego dla mnie!

— W Warszawie mówią nawet już o mezaliansie — odezwał się Brühl — choć tam, gdzie się łączą serca, ja mezaliansu nie rozumiem.

— Lecz któż mógł coś podobnego wymyślić! — krzyknęła, ręce łamiąc, hrabina. — Dałamze najmniejszy nie powód, ale cień powodu do posądzenia mnie o coś takiego, o pokątne miłostki? Mnie, która kochając, poszłabym głosić na rynku miłość moją, bobym się jej nie wstydziła. Mnie! Mnie!

Brühl zamilkł. Żywo poruszała się pierś pięknej Marii, a lice zarumieniło. Milczała i ona, zdając się walczyć z potrzebą mówienia i postanowieniem milczenia.

— Powodem do tych domysłów niedorzecznych — odezwał się hrabia — była ta dziwna ucieczka pani z Warszawy, zatarcie śladów za sobą, ukrywanie miejsca pobytu, niezrozumiałe… nie wytłumaczone. Ludzie chcieli odgadnąć przyczynę i trafili na myśl, według nich, bardzo naturalną

— Tak! Prawda! Osądzili mnie według siebie. Te panie nie postąpiłyby inaczej. Im ciężyłyby ich wdowie szaty, musiałyby szukać rozrywki, choćby w jakimś mezaliansie nie nazwisk, ale serc i ducha… dla — zabawki… co robić z nudów!

Pani Sołłohubowa, przestraszona własną złośliwością, rączką sobie zatuliła usta.

— A więc to fałsz — rzekł Brühl. — Ucieczka ]ej pozostaje więc mniej jeszcze zrozumiałą. Ja jako stary, może najstarszy z tych, którzy do tytułu przyjaciół pani mają prawo, czy nie mógłbym spytać?

— A! Mój Boże, czy może być coś prostszego, mniej potrzebującego komentarzów? — z uśmiechem wymuszonym poczęła gospodyni. — Po prostu znudziła mnie jednostajność w Warszawie. Kobieta istotnie płocha (c’est convenu134 płochymi być musimy), szukałam rozrywki, czegoś nowego, a może samotności, może ciszy, spoczynku lub czegoś, co się nie daje określić.

— I to właśnie w chwili — przerwał Brühl — gdy jej stary, biedny przyjaciel ręce ku niej wyciągał o pociechę, o słówko, o wejrzenie, a gdyby był śmiał, o więcej może!

Halte–là135 przerwała Sołłohubowa poważniej. — Nie grajmy w chowanego. Za starzy na to oboje jesteśmy, mówmy otwarcie, jak na dobrych przyjaciół przystało. Wiesz pan, dlaczego wyjechałam z Warszawy, uciekłam, zniknęłam? Bom was kochała.

Brühl pochwycił rączkę, którą mu natychmiast wyrwano.

— Będę miała odwagę wyspowiadać się do końca — mówiła dalej wdowa. — Kochałam was poczciwie, serdecznie, pragnąc szczęścia dla was, nie dla siebie. Gdybym na miejscu została, miałabym sobie do wyrzucenia, żem się u was upominała o należną, o odgadniętą, może już ostygłą miłość, że chciałam wam jarzmo narzucić. Zeszłam wam z oczu, bo pragnę, abyś sobie wyszukał młode serce, twarz świeższą od mojej, kochanie nowe, co by wam zapłaciło długie życia tęsknoty. Oto był powód odjazdu mojego — dodała ze wzruszeniem — przyczyna, dla której jutro uciekam z Wenecji.

Domawiała tych słów, gdy Brühl się jej do nóg rzucił i pochwycił ręce, oczy miała łez pełne.

— Więc chcesz mnie na wieki nieszczęśliwym uczynić?! — zawołał. — Ja ciebie kochałem jedną i kochać będę do zgonu, nie mam już serca dla nikogo. Tyś dla mnie zawsze tą Marynią, co mi z uśmiechem rączkę niegdyś podała, jakby obietnicę, iż kiedyś ją otrzymam na zawsze. Droga Mario, nie chciejże dobijać tego, który żyje tobą i dla ciebie! Pani Sołłohubowa milczała.

— Czyż wątpisz o moim przywiązaniu? — zapytał z wymówką.

— Nie, nie — szepnęła głosem Izami przerywanym — alebym nie chciała, aby życie rozczarowało cię i odebrało mi je. Któż wie, czy mnie kochać będziesz, gdy zostanę twoją, gdy się resztka uroku rozpryśnie, a każdy dzień odzierać mnie będzie z niego! Zostańmy z dala tym dwojgiem tęskniących do siebie, to lepiej może.

— Nie, ja cię nie puszczę, jak cień i zmora wlec się będę za tobą — zawołał Brühl — musisz być moją! Byłoby szaleństwem, świętokradztwem by było, dla marzenia jakiegoś mnie zabijać na ofiarę!

— Wstań — odezwała się Sołłohubowa — już nie wiem, co się dzieje ze mną, niech się stanie, co chcesz!

I zarzuciła mu ręce na szyję.

Brühl po tym uścisku pochwycił jej rękę, zdjął z niej pierścionek i włożył na swój palec. Maria się nie opierała, heroizm jej we łzach się rozpłynął — zwyciężyło pragnienie choć krótkiego szczęścia na ziemi.

— A teraz — rzekła, wiodąc go za rękę z sobą — chodź i zobacz tego, dla którego ja uciekłam z Warszawy.

Mówiąc to otwarła drzwi i wprowadziła go do gabinetu. Stał w nim z jednej strony klęcznik do modlitwy, z drugiej na stoliku, otoczony kwiatami świeżymi, portret Brühla.

Późnym wieczorem powrócił hrabia dnia tego do Luny i od progu już wydał rozkazy, aby się pakowano do podróży. W pałacu Contarinich ruch też był wielki, ukochana pani opuszczała Włochów, którzy się do niej przywiązali serdecznie.

Przez trzy dni następne Brühl już nie oglądał ani pałaców, ani obrazów, ani kościołów, spędzał je z Sołłohubowa. Miała go ona o dni kilka poprzedzić do Warszawy. Brühla nie wiązało nic, oprócz własnej woli. Wdowa też miała tylko daleką rodzinę.

Nim starościna ejszyska, bo tak zwano wdowę po Sołłohubie, dojechała do stolicy, poprzedziły ją już wieści dziwnie szybko nadeszłe o jej zamążpójściu za Brühla. Wszystkie piękne panie warszawskie, które z rzadką łatwością naówczas mieniały nie tylko ulubieńców, ale mężów nawet, nie mogły się wydziwić owej stałej miłości, o której mówiono, że sięgała lat dziecinnych. Było to dla nich coś monstrualnego. Zazdrościły jedne, śmiały się drugie, inne niedowierzająco ramionami ruszały.

Brühla położenie w Rzeczypospolitej, rosnące znaczenie, świeży jego wybór do Rady Nieustającej jako członka komisji wojskowej czyniły go partią bardzo świetną i godną zazdrości. Nie dziw, że na wdowę poglądano okiem zawistnym, nie umiejąc sobie wytłumaczyć tego uroku, jaki miała dla Brühla Wszelkimi sposoby usiłowano małżeństwo w śmiech obrócić, ale nikt nie zważał na to.

Powróciwszy Brühl głosił swe zaręczany, a ślub odbył się z przepychem i wystawą jak największą, przy licznym zjeździe rodziny. Generał, będąc jednym z najzamożniejszych obywateli Rzeczypospolitej, nie szczędził nic na uświęcenie tego dnia, na który oczekiwał tak długo.

Poczęły się dni szczęścia, ale nie trwały tak jak oczekiwanie.

W rok potem urodził się hrabiemu syn, którego z uroczystością wielką cały korpus artylerii trzymał do chrztu w cekhauzie We trzy dni później oficerowie, którzy do generała przywiązani byli jak do ojca, wyprosili u króla dla dziecięcia tego patent porucznika. Syn starosty, który został pełnoletnim w dwunastoletnim roku życia, w kilka dni po przyjściu na świat otrzymał stopień dowódcy, a na pamiątkę wybito medale.

Jeszcze rok, nowe nadzieje Brühlowa nadto była szczęśliwa, aby w trwanie życia tego wierzyć mogła, przeczucia zgonu ją trapiły160.

Jakoż ten sam kapłan, co ślub jej dawał, pobłogosławił na wieczności drogę, i stuła, którą haftowała do ślubu, służyła księdzu przy namaszczeniu ostatnim.

Dwa groby dwóch Brühlowych, matki i żony, stanęły obok siebie u Kapucynów w kościele Sic transit gloria Sic transit vita sic transit amor et omnia137.


1 Haur — Jakub Kazimierz Haur (1632–1709), autor dzieła pt. Oekonomika ziemiańska generalna, wydanego w Krakowie w r. 1675; było ono bardzo popularne, w czasach saskich przedrukowano je sześć razy.

2 Septembris (łac.) — września.

3 Omina (łac.) — przepowiednie, wróżby.

4 Na Bartłomieja — 24 sierpnia. Popularne było przysłowie: „Gospodarz dobry poczyna rok od św. Bartłomieja”, zapisane m. in. przez Anzelma Gostomskiego w książce pt. Oekonomija, abo gospodarki ico ziemiańskie, Kraków 1644.

5 Ut sic (łac.) — tak jak (jak należy).

6 Tandem (łac.) — wreszcie, a więc.

7 Ad vocem (łac.) — tu: co się tyczy.

8 Sasów sobie na kark posadzili — okres panowania Sasów w Polsce trwał od elekcji Augusta II w roku 1697 do śmierci Augusta III w roku 1763.

9 Nego (łac.) — przeczę, nie zgadzam się.

110 Przedniczne rapcie — pasek z taśmy lub sznurka do noszenia szabli lub karabeli.

111 Submitować się (z łac.) — poddawać się, ulegać; tu: przedstawiać się.

112 Mirabilia fecit Deus (.łac.) — uczynił Bóg cudowne rzeczy.

113 De publicis (łac.) — o sprawach publicznych, o polityce.

114 Koenigstein, Königstein — twierdza w Saksonii służąca za więzienie dla przestępców politycznych w czasach Augusta II i Augusta III.

115 Brühl — Henryk Brühl (1700–1763), wszechwładny minister Augusta III; nie był ani Sasem, ani Polakiem, pochodził z Turyngii; dzięki sprytowi i intrygom ze skromnego pazia na dworze Augusta II doszedł stopniowo do najwyższych stanowisk w Saksonii. Drogę jego kariery politycznej Kraszewski opisał w powieści pt. Brühl

116 Minerwa — w mitologii rzymskiej bogini mądrości i rzemiosł.

117 Wojewoda ruski — August Aleksander Czartoryski (1697–1782), jeden z głównych twórców potęgi rodu Czartoryskich w wieku XVIII; ustąpił ze starostwa warszawskiego dla pozyskania dalszych względów ministra Brühla. Stolicą województwa ruskiego było miasto Lwów.)

118 Wotować (z łac.) — głosować.

119 Process tonaliter (łac.) — jakby w procesji.

220 Konfederat (z łac.) — tu w znaczeniu pospolitym. Takim mianem określano szlachciców zuchowatych, gotowych do bitki i do wypitki.

221 Clarapacta {łac ) — początek przysłowia: clara pacta claros factunt amicos — jasne warunki ugody czynią szczerych przyjaciół, jasne postawienie sprawy stanowi warunek przyjaźni.

222 Vicissitudines (łac.) — zmiany, koleje losu.

223 Deus ex machina (łac.) — Bóg z maszyny.

Przysłowie pochodzenia greckiego. W wielu dramatach starożytnych w zakończeniu zjawiało się bóstwo, ażeby swym udziałem rozwiązać zawikłaną akcję; w teatrze aktor grający bóstwo ukazywał się na scenie przy pomocy specjalnie urządzonej „maszyny”. Przysłowie jest używane na oznaczenie jakiejś niespodziewanej interwencji dla pomyślnego rozwiązania sytuacji zapowiadającej nieszczęście.

224 Poszóstno — karetą zaprzężoną w sześć koni.

225 Cztery litery — kiep (głupiec).

226 Szołdra (z niem.) — dosłownie szynka wieprzowa; tu: pogardliwa nazwa Niemca.

227 Gratiam status (łac.) — łaskę stanu (położenia).

228 Nobilitati (łac.) — szlachectwu, szlachcie.

229 Misteria (łac.) — tajemnice.

330 Autorament (z łac.) — sposób służby, moda. Tak określano wojska zorganizowane według wzorów obcych.

Wojska autoramentu cudzoziemskiego miały odrębny strój i regulamin, a nawet nieraz komendę cudzoziemską.

331 Non curo verba małorum (łac.) — nie dbam o słowa złych ludzi.

332 Verbum nobile … stabile (łac.) — słowo szlacheckie…. stałe.

333 Gangloffsommern — miasteczko w Turyngii w Niemczech, majętność rodzinna Brühlów. Pleissenburg — miasto w Saksonii, w którym była twierdza służąca za więzienie dla przestępców politycznych. Koenigstein, por. przypis 14, tom I.

334 Klawicymbał — instrument muzyczny podobny do fortepianu.

335 Stanisław Poniatowski (1676–1762) — najpierw szlachcic z niewiele znaczącej rodziny, potem oficer w służbie króla szwedzkiego Karola XII, od którego przeszedł na stronę Augusta II; był wojewodą mazowieckim, w końcu życia również kasztelanem krakowskim, a więc pierwszym senatorem świeckim Rzeczypospolitej; ożeniony był z Konstancją Czartoryską, siostrą Augusta i Michała Czartoryskich (por. przypisy 17 i 81 t. I), ojciec króla Stanisława Augusta.

336 Grono kontuszowych i frakowych panów… — kontusze i do pół golone głowy oznaczają polskich panów, zachowujących polski strój i polską modę, fraki i peruki — cudzoziemców ubranych według mody francuskiej.

337 Silvestre — Ludwik Silvestre, malarz nadworny królów Augusta II i Augusta III.

338 Flemming, Vitzthum — nazwiska największych dygnitarzy na dworze Augusta II. W dziejach Polski upamiętnili się spośród nich Flemmingowie: Jakub Henryk 1667–1728), marszałek saski, przyczynił się głównie do obioru Augusta, II na króla polskiego, później był dowódcą naczelnym wojsk cudzoziemskiego autoramentu w Polsce (por. przypis 30 t. I); jego bratanek Jan Jerzy Detlof (1699–1771) był podskarbim litewskim i wojewodą pomorskim Obaj byli spowinowaceni przez małżeństwa z największymi polskimi rodami: Czartoryskimi, Sapiehami, Radziwiłłami.

339 Familia — dosłownie: rodzina; tu: nazwa stronnictwa Czartoryskich w czasach Augusta III; należeli do niego przede wszystkim spokrewnieni z nimi Ogińscy, Poniatowscy, Sapiehowie i in.

440 Sardanapal — legendarny król Asyrii z VII wieku przed naszą erą; jest symbolem monarchy zniewieściałego i rozpustnego; przysłowiowe stały się jego wspaniałe uczty.

441 Mirandola — Giovanni Pico della Mirandola (1463–1494), uczony włoski, który mimo młodego wieku zadziwiał współczesnych ogromem swej wiedzy.

442 Vivat in aeternum (łac.) — niech żyje na wieki.

443 Lukullusowska — od postaci historycznej Luciusa Lieiniusa Lucullusa (114–57 przed naszą erą), wodza rzymskiego, sławnego nie tyle ze zwycięstw, co z uczt, które urządzał z niesłychanym przepychem.

444 Antykamera (z łac.) — przedpokój

445 Ekskuza (z fr.) — tłumaczenie się, uniewinnienie się.

446 Egzorbitancja (z łac.) — postępowanie niezgodne z prawem, nadużycie.

447 Eksces prepotencji (z łac.) — nadużycie zbyt wielkiej władzy.

448 Skonwinkować (z łac.) — przekonać.

449 Insynuować się (z łac.) — tu: wkradać się w czyjeś łaski, pozyskać sympatię

550 Lunacja (z łac.) — zmiana księżyca.

551 Tertia, ąuarta ąualis, tota lunatlo talis (ład — jaka jest trzecia, czwarta (faza), taka i cała zmiana księżyca.

552 Kawalkata (z wł.) — orszak konny.

553 De iure (łac.) — z mocy prawa

554 Prymas Teodor — Teodor Potocki (1664–1738) już dawno nie żył; kiedy młody Brühl obejmował starostwo warszawskie w r. 1750, prymasem był Adam Ignacy Komorowski.

555 Cześnik koronny — Ignacy Potocki; nie był on wnukiem, lecz synem Stefana Potockiego (zm. 1730), wojewody mazowieckiego i marszałka nadwornego koronnego, a bratankiem prymasa Teodora; żonaty był z Petronelą Sułkowską, córką Aleksandra Józefa Sułkowskiego (1695–1762), który był przez kilka lat zaufanym ministrem Augusta III, aż go w r. 1738 swymi intrygami pozbawił tego stanowiska Brühl, ażeby zająć jego miejsce.

556 Cum debit a reverentia (łac.) — z należytym szacunkiem.

557 Cycero — Marcus Tulius Cycero (106–43 przed naszą erą), najwybitniejszy mówca polityczny i filozof rzymski; występował w obronie republiki przeciwko próbom dyktatury. Demostenes (384–322 przed naszą erą) — największy mówca polityczny starożytnej Grecji, sławny w szczególności z mów w obronie przeciwko królowi macedońskiemu Filipowi. Mowy te nazwano Filipikami.

558 Retoryka (z gr.) — teoria i nauka pięknej wymowy.

559 Jurament (z łac.) — przysięga.

660 Seksterniczek (z łac.) — zeszycik; sekstern — zeszyt

661 Dicta (z łac.) — powiedzenia.

662 Honoratiores (łac.) — osoby wyższe dostojeństwem, znakomitości.

663 Okseft (z ang.) — wielka beczka na wino.

664 Akomodować się (z łac.) — dostosowywać się.

665 Turbator chori (łac.) — śpiewak mącący zgodność chóru, wichrzyciel.

666 Spectator (łac.) — widz.

667 Spes magna (łac.) — wielka nadzieja.

668 Furfant (z wł.) — krętacz.

669 Passive (łac.) — biernie.

770 Notabena (z łac.) — znak postawiony przy wyrazie (nazwisku) dla zwrócenia na niego uwagi.

771 Proprio motu (łac.) — z własnej chęci.

772 Dyferencja (z łac.) — różnica, spór.

773 Pendet (łac) — wisi.

774 Timeo Danaos et dona ferentes (łac.) — boję się Danaów (Greków), nawet kiedy przynoszą dary.

Przysłowie to jest zdaniem z Eneidy Wergiliusza (71–19 p. n. e.). jednego z największych poetów rzymskich. Tymi słowami kapłan trojański Laokoon przestrzegał swych rodaków przed zabraniem olbrzymiego drewnianego konia, pozostawionego przed murami miasta przez Greków, pozornie rezygnujących z dalszego oblegania Troi. W koniu byli ukryci żołnierze, którzy później nocą otworzyli bramy miasta i w ten sposób umożliwili Grekom zdobycie Troi.

775 Audytoria (z łac.) — sale wykładowe w szkołach wyższych.

776 Lejda — miasto w Holandii, jeden z najważniejszych ośrodków naukowych w Europie w XVII i XVIII wieku.

777 Chorągiew pancerna — tu mowa o mianowaniu młodego Brühla pułkownikiem chorągwi pancernej.

778 Order S w. Aleksandra Newskiego — Jeden z najwyższych orderów rosyjskich, nadawany od r. 1725 tylko wojskowym posiadającym rangę nie niższą niż generał–majora, lub urzędnikom cywilnym nie niższym niż rzeczywisty radca stanu.

779 Fryderyk II Wielki (1712–1786) — król pruski od r. 1740; odebrał Śląsk cesarzowi i przyłączył go do Prus, wziął udział w pierwszym rozbiorze Polski i przygotował następne.

880 Siedmioletnia wojna (1756–1763) — wojna pomiędzy koalicją Austrii, Rosji, Francji, Szwecji i Saksonii przeciwko Prusom i Anglii. Rozpoczął ją Fryderyk II, uprzedzając atak na siebie, przez zajęcie Saksonii, która potem była głównym terenem walk Jednym ze skutków wojny było przyłączenie Śląska do Prus Król August III, który stale mieszkał w Dreźnie, a Polski unikał, tylko w czasie wojny siedmioletniej, wygnany ze swego kraju, dłuższy czas przebywał w Polsce.

881 Książę kanclerz — Fryderyk Michał Czartoryski (1696–1775), kanclerz wielki litewski, jeden z najpotężniejszych magnatów w połowie XVIII wieku; wspólnie z bratem Augustem (zob. przypis 20) przywódca Familii.

882 Branicki— Jan Klemens Branicki (1689–1771), hetman wielki koronny i kasztelan krakowski; mając 60 lat ożenił się z 18–letnią Izabelą Poniatowską, córką Stanisława, wojewody mazowieckiego, a siostrą późniejszego króla Stanisława Augusta. Branicki zbudował w Białymstoku pałac i utrzymywał tam dwór bardziej wystawny niż dwór królewski w Warszawie. Kraszewski poświęcił mu powieść pt. Grzechy hetmańskie.

883 Maria Amelia (1737–1772) — córka ministra Brühla, od r. 1750 żona Jerzego Wandalina Mniszcha, marszałka nadwornego. Była ulubioną córką ojca i chętnie wspomagała go w jego intrygach politycznych. Kraszewski w r. 1878 przygotował do druku listy ministra Brühla do niej.

884 Winckelmann — Jan Joachim Winckelmann (1717–1768), znakomity niemiecki historyk sztuki.

885 Dukla — miasteczko w powiecie krośnieńskim w pobliżu granicy słowackiej. Krystynopol — miasteczko nad Bugiem w pobliżu Sokala. Odległość pomiędzy Duklą i Krystynopolem wynosi około 200 kilometrów.

886 Pryncypia (z łac.) — zasady.

887 Non tam libenter, quam reverenter (łac.) — nie tyle z chęci, co z poszanowania.

888 Moritzburg, Hubertsburg — zamki myśliwskie książąt elektorów w Saksonii

889 Ponowa — śnieg świeżo spadły, na którym wyraźnie znać ślady zwierząt.

990 Wojewodzina — Anna Potocka, żona Franciszka Salezego Potockiego, zob. przypis 93, t. I.

991 Entendons nous (fr.) — zrozumiejmy się.

992 Partyzant (z fr.) — stronnik.

993 Franciszek Salezy Potocki (zm. 1772) — wojewoda kijowski, jeden z najbogatszych i najdumniejszych magnatów polskich w XVIII wieku, zwany „królikiem Rusi”. (Kijów odpadł od Polski w r. 1654, odtąd siedzibą województwa był Żytomierz).

994 Fortragowanie (z niem.) — przedstawianie do awansu.

995 Tynf — pierwsza w Polsce moneta bita od r. 1663 ze srebra zmieszanego pół na pół z miedzią, co obniżyło pokaźnie jej wartość. Nazwa pochodzi od nazwiska Andrzeja Tümpe, czyli Tympfa, dzierżawcy mennicy.

996 Soliter (z fr.) — wielki diament osobno oprawiony.

997 Intercyza (z łac.) — rejentalna umowa przedślubna dotycząca spraw majątkowych małżonków.

998 De nomine (łac.) — z nazwy, z imienia.

999 Posesjonat(z łac.) — właściciel majątku ziemskiego.

1100 Starosta kaniowski — Mikołaj Bazyli Potocki (ok. 1712–1782), jeden z najdziwniejszych gwałtowników w Polsce w XVIII wieku; miał własnoręcznie zabić co najmniej 40 ludzi, innych z upodobaniem chłostał batogiem, a potem obdarzał pieniędzmi; pod koniec życia osiadł na dewocji w klasztorze bazylianów w Poczajowie. Kraszewski napisał o nim w r. 1874 opowiadanie pt. Pan starosta kaniowski.

1101 Komeraże (z fr.) — plotki, nieporozumienia.

1102 Pozór — tu: wygląd, widok.

1103 Ordynaria (z łac.) — część wynagrodzenia dawana służbie dworskiej w naturze.

1104 Preferować (z fr.) — dawać pierwszeństwo.

1105 Submisja (z łac.) — poddanie się, uniżoność.

1106 Kresy — tu: listy otrzymywane i wysyłane poprzez rozstawione posterunki wojskowe, czyli tzw. pocztę krosową

1107 Stoczek — cienka świeczka woskowa zwinięta w kłębek albo spiralnie.

1108 Prejudykat (z łac.) — wyrok sądowy miarodajny dla następnych wyroków wydawanych w podobnych sprawach; tu: precedens, ośmielenie na przyszłość.

1109 Metr (z fr.) — francuski nauczyciel prywatny. (Fr. maître).

1110 Feliś — Stanisław Szczęsny Potocki (1752–1805), późniejszy wojewoda ruski, generał artylerii koronnej, współtwórca i marszałek konfederacji targowickiej; po ojcu nazywany był również królikiem Rusi.

1111 Cetnerowa Ludwika z Potockich, żona Ignacego Cetnera, wojewody bełskiego: brała udział w intrygach politycznych w czasie konfederacji barskiej.

1112 Suchoty — tu: post ścisły, polegający na wstrzymaniu się nie tylko od pokarmów mięsnych, ale od jedzenia w ogóle

1113 Ora pro nobis (łac.) — módl się za nami (słowa modlitwy powtarzane w litaniach).

1114 Cum summa laude (łac.) — z najwyższą pochwałą.

1115 Antynous (zm w 130 r. naszej ery) — młody Grek, najpierw niewolnik, później ulubieniec cesarza rzymskiego Hadriana: wyróżniał się wybitną pięknością, wielu artystów rzeźbiło jego posągi.

1116 Expedite. (łac.) — doskonale.

1117 Chère Marie (fr..) — kochana Mario.

1118 Post festum (łac.) — po święcie.

1119 Ko1et (z fr.) — rodzaj kołnierza.

1120 Preludia (z łac.) — przygrywki.

1121 Młociny — miejscowość podwarszawska nad Wisłą, ulubiona siedziba Brühlow, obecnie włączona do Żoliborza, północnej dzielnicy Warszawy.

1122 Ex promptu (łac.) — bez przygotowania.

1123 Konsolacja (z łac.) — tu: potomstwo.

1124 Larendogra (z fr.) — rodzaj wody kolońskiej.

1125 Fraucymer (z niem.) — damy dworskie przy pani dworu; mieszkanie kobiet należących do dworu pańskiego.

1126 Powitać kosmatą ręką — przysłowiowy zwrot, wyrażający życzenia składane nowożeńcom.

1127 Hymen — w mitologii rzymskiej bóg małżeństwa; prowadził do niego bóg miłości — Amor.

1128 Stoicyzm (z gr.) — potocznie: obojętność na własne cierpienia i niepowodzenia, spokój duszy w nieszczęściu, panowanie nad sobą.

1129 Finita la commedia (wł.) — komedia skończona.

1130 La commedia comincia (wł.) — komedia się zaczyna.

1131 Modus vivendi (łac.) — sposób życia, sposób postępowania

1132 Marazm (z gr.) — wycieńczenie, zniedołężnienie; tu: zniechęcenie.

1133 Arynga (z gr.) — formuła pisania, wzór sporządzenia aktu urzędowego.

1134 Aprehenzja (z łac.) — przejmowanie się czymś, obawa.

1135 Kazus (z łac.) — przypadek.

1136 Fąfry — dąsy, grymasy.

1137 Krescytywa (z łac.) — wzrost majątku, podniesienie w godności, kariera.

1138 Żupan lamowy — żupan obszyty lamą (delikatną drogą tkaniną).

1139 Foza (z wł.) — sposób, forma.

1140 Gaudium magnum (łac.) — radość wielka.

1141 Kahał (z hebrajskiego) — zarząd żydowskiej gminy wyznaniowej.

1142 Liberum veto (łac.) — wolne nie pozwalam. W Polsce w wieku XVII i XVIII jeden poseł mógł swoim pojedynczym sprzeciwem zerwać sejm i uchylić wszystkie zapadłe na nim uchwały; często tym posłem bywał niezamożny szlachcic, będący na usługach magnatów.

1143 Insperate (łac.) — niespodziewanie.

1144 Inwitacja (z łac.) — zaproszenie.

1145 Pod Olkiennikami — w r. 1700 kilkunastotysięczne wojska Sapiehów zostały pobite przez liczniejsze wojska szlachty pod dowództwem Wiśniowieckich, mszczące się za zniewagi i krzywdy, doznane od tego najmożniejszego wówczas rodu na Litwie.

1146 Frej (z niem.) — wolny, swobodny.

1147 Z tysiąca nocy… — obrazek z arabskich Baśni z tysiąca i jednej nocy

1148 Roztruchan — wielki kielich ozdobnie rzeźbiony.

1149 Nessus — w mitologii greckiej centaur (pół konia, pół człowieka), który będąc zranionym śmiertelnie przez Herkulesa podarował jego żonie Dejanirze swoją szatę, mającą zapewnić jej wierność męża; kiedy Herkules włożył tę szatę, tak ona go paliła, że rzucił się na płonący stos, ażeby skrócić cierpienia. Dejanira z rozpaczy popełniła samobójstwo.

1150 Kostera (st. pol.) — gracz hazardowy w kości.

1151 In fundo (łac.) — na dnie. w lochu; ex fundo — z lochu.

1152 Kordegarda (z fr.) — izba żołnierska na wartowni.

1153 Abszyt (z niem.) — pożegnanie, odprawa.

1154 Konsolacja (z łac.) — tu: kwota pieniężna na pocieszenie.

1 Naśladowanie — O naśladowaniu Chrystusa, najbardziej wówczas rozpowszechniona (po Biblii) książka katolicka, napisana przez Tomasza a Kempis (1380–1471).

2 Święty Franciszek Salezy (1567–1622) — biskup genewski, autor wielu dzieł religijnych, wśród których najbardziej znany był Wstęp do życia pobożnego.

3 Molier — Jan Baptysta Poquelin (1622–1673), używający pseudonimu Moliere, aktor i najsławniejszy komediopisarz francuski; spośród jego komedii najbardziej znane są: Skąpiec, Świętoszek, Mieszczanin szlachcicem, Lekarz mimo woli, Uczone białogłowy

4 Montaigne — Michał Montaigne (1533–1592), filozof i moralista francuski; główne jego dzieło ma tytuł Próby.

5 Cela sera fade (fr.) — to będzie mdłe.

6 Tartuffe (fr.) — Świętoszek, tytuł komedii Moliera (por. przypis 3, t II).

7 Assommantes (fr.) — śmiertelnie nudne.

8 Ogiński — Michał Kazimierz Ogiński (1728–1800), muzyk i poeta; zamek swój w Słonimie uczynił ośrodkiem kultury, głównie muzycznej; wybudował kanał łączący Szczarę z Jasiołdą, a przez nie dorzecza Dniepru i Niemna; w r. 1768 został mianowany hetmanem wielkim litewskim.

9 Książę Adam — Adam Kazimierz Czartoryski (1734–1823), syn Augusta Aleksandra (por. t. I przypis 17) rywal Stanisława Augusta jako kandydat do korony, później komendant Szkoły Rycerskiej i generał ziem podolskich; jeden z najbardziej wykształconych ludzi w Polsce w XVIII w.

110 10. Stolnik litewski — Stanisław Poniatowski 1732–1798), syn Stanisława Poniatowskiego (por. t. I przypis 35) i Konstancji z Czartoryskich.

111 Cest un galant homme (fr.) — jest to człowiek wytworny.

112 Książę Karol — Karol Stanisław Radziwiłł (1734–1790). nazywany „Panie Kochanku”, najbogatszy magnat w Polsce w XVIII w., sławny z wystawnego i hulaszczego trybu życia, ciasnej umysłowości oraz zmyślania graniczącego z łgarstwem. Był bardzo popularny wśród szlachty dzięki kumaniu się z nią pomimo ogromnej rodowej pychy.

Radziwiłłowie wielokrotnie bywali wojewodami wileńskimi, m in. był nim i ojciec księcia Karola, Michał Kazimierz nazywany ..Rybeńko”, zmarły w r. 1762. To stanowisko senatorskie zapragnął mieć książę Panie Kochanku, chociaż nie miał do niego żadnych osobistych danych z wyjątkiem ambicji i majątku. To wystarczyło, zapłacił bowiem Brühlowi za nominację dwa miliony talarów

Do literatury księcia „Panie Kochanku” wprowadził Henryk Rzewuski książką pt. Pamiątki Soplicy, wydaną w r. 1839. Kraszewski obrał jako temat postać popularnego księcia do kilku swych powieści, wśród których wyróżniają się Król w Nieświeżu (1872) i Ostatnie chwile księcia wojewody (1875). oraz poświęcił mu dwie komedie: Panie Kochanku (1867) i Radziwiłł w gościnie (1870).

113 Mokronowski — Andrzej Mokronowski (1713–1784), generał; przebywał stale na dworze hetmana J. K. Branickiego (por. t. I przypis 82) i kierował jego działalnością polityczną, romansując równocześnie z jego młodą żoną, Izabelą z Poniatowskich. Po śmierci hetmana ożenił się potajemnie z młodą wdową. W r. 1781 został wojewodą mazowieckim.

114 Interlokutor (z łac.) — rozmówca.

115 Rugi (wyborcze) — sprawdzenie prawidłowości wyborów.

116 J’a i eu la faiblesse de ne pas refuser (fr.) — miałem słabość nie odmówić przyjęcia.

117 Martwe Morze — morze w dawnej Palestynie, obfitujące w sól, siarkę i asfalt, nie sprzyjające więc życiu zwierząt czy roślin. W morzu tym nie ma ryb, a zaledwie kilka skorupiaków, na jego brzegach prawie nie ma roślinności.

118 Zoilowata natura — charakter złośliwy i zgryźliwy, od nazwiska Zoila — mówcy greckiego z III wieku przed naszą erą, wsławionego zjadliwą i niesprawiedliwą krytyką dzieł Homera.

119 Konwikcje (z łac.) — przekonania.

220 Generose (łac.) — wspaniałomyślnie.

221 Pacta conventa (łac.) — układy umówione. Królowie obieralni w Polsce przed objęciem władzy musieli zaprzysiąc pacta conventa, tzn. warunki przedstawione im przez sejm elekcyjny.

222 Gryf — herb hetmana J. K. Branickiego.

223 Activitatem tłac.) — czynność, działanie; in passivitate (łac.) — w bierności, w niemocy działania. Mowa tu o korzystaniu przez pojedynczych posłów z prawa liberum veto (por. t. I przypis 192), stawiającego sejm w niemocy działania.

224 Ni fallor (lac.) — jeżeli się nie mylę.

225 Infanstum (łac.) — nieszczęście.

226 Capacitates (łac.) — zdolności; tu ludzie zdolni.

227 Wenerować (z łac.) — poważać, szanować.

228 Mediator intra potestatem et libertatem (łac.) — pośrednik pomiędzy władzą i wolnością. Tymi słowami określano w XVIII wieku rolę polityczną hetmana jako pośrednika pomiędzy królem i szlachtą.

229 De publico bono (łac.) — o dobro publiczne.

330 De republica reformanda (łac.) — o naprawie rzeczy pospolitej

331 At tandem (łac.) — a potem.

332 Volens nolens (łac.) — chcąc nie chcąc.

333 Dii minores (łac.) — mniejsi bogowie; tu: mniejsze rody szlacheckie.

334 Dictum acerbum. (łac.) — gorzkie powiedzenie, ostre słowa.

335 intimus (łac.) — zaufany.

336 Adiatur et altera pars (łac.) — należy wysłuchać i drugiej strony

337 Po wersalsku — hetman J. K. Branicki urządził swój dwór w Białymstoku na wzór wspaniałego dworu królów francuskich w Wersalu (por. t. I przypis 95).

338 Adherent (z łac.) — stronnik.

339 Wena (z łac.) — ochota, humor.

440 Marucha — ludowa nazwa niedźwiedzia.

441 Praeter propter (łac.) — mniej więcej.

442 Ainsi va le monde (fr.) — tak to się dzieje na świecie.

443 Konie tarantowe (z niem.) — konie maści niejednolitej (składające się z łat białych pomieszanych z czarnymi, siwymi itd.).

444 Wołodkowicz, Rejtan — serdeczni przyjaciele księcia, por. przypis 52.

445 Alba — wioska pod Nieświeżem, w której książę Panie Kochanku miał dom wiejski z ogrodem i w której chętnie przebywał z przyjaciółmi, zorganizowanymi przez niego w stowarzyszenie nazywane „bandą albeńską”, wsławioną przez pijackie wyczyny. Książę był naczelnikiem towarzystwa, Ignacy Wołodkowicz kanclerzem, a Michał Rejtan sekretarzem.

446 Mengs — Antoni Rafał Mengs (1728–1779), malarz nadworny Augusta III.

447 Zawisza Czarny z Grabowa — rycerz słynny ze szlachetności i zwycięstw w turniejach, starosta spiski; walczył pod Grunwaldem, zginął w r. 1428 w służbie cesarskiej, opuszczony przez cesarza Zygmunta w bitwie pod Golubcem nad Dunajom,

448 Skryptury (z łac.) — pisma.

449 W kamysz, właściwie: w komysz — w gąszcz, w zarośla; daleko precz.

550 Sa1amandra — płaz podobny do jaszczurki, z ognistymi plamami na skórze; wg wierzeń średniowiecznych duch ognia.

551 Simplex servus Dei (łac.) — prosty sługa Boga.

552 Przepiszę — tu: przewyższę, prześcignę, zakasuję. (Por. w Panu Tadeuszu po polowaniu: „Trzeba było, ażeby jeden kaptur, popi… przepisał wszystkich strzelców powiatu?”).

553 Muszkieter (z fr.) — jak wielu bogatych paniczów, hetman J. K. Branicki, kiedy miał lat kilkanaście, służył w gwardii przybocznej króla francuskiego Ludwika XIV, złożonej z dwu kompanii muszkieterów; była to zresztą jedyna szkoła wojskowa, którą przeszedł późniejszy hetman, a więc naczelny wódz wojsk polskich.

554 Parc aux Cerfs (fr.) — Park Jeleni, dzielnica w Wersalu zbudowana w miejscu dawnego parku. Tu król Ludwik XV zakupił sobie domek, w którym przez kilkanaście lat utrzymywano dla niego mały harem dziewcząt kupowanych lub nawet porywanych.

555 Asamble (z fr.) — zebrania, zabawy wieczorne, rauty.

556 Sprawa kurlandzka — Kurlandia (część dzisiejszej Łotwy) była od r. 1561 księstwem lennym Polski, rządziła w niej książęca dynastia Kettlerów. Po wygaśnięciu tej dynastii w r. 1737 i dłuższych trudnościach w uzgodnieniu nowego kandydata August III mianował księciem lennym swego młodszego syna Karola (żonatego później z Franciszką Krasińską). W r. 1763 caryca Katarzyna III usunęła z Kurlandii księcia Karola i osadziła tam Kurlandczyka Jana Ernesta Birona (1690–1772), który był już księciem lennym w latach 1737–1740.

557 Substytut (z łac.) — zastępca, pełnomocnik.

558 Extra (łac.) — oprócz.

559 S’il y en a (fr.) — jeśli są.

660 Profuzja (z łac.) — rozrzutność, nadmierna obfitość.

661 Bel esprit (fr.) — człowiek dowcipny.

662 Ma foi (fr.) — na moją wiarę, daję słowo, doprawdy.

663 Sur le retour (fr.) — starzejące się.

664 Geoffrin — Maria Teresa Geoffrin (1699–1777), paryżanka, wdów a po bogatym przemysłowcu, kobieta wyróżniająca się wielkim wykształceniem; w salonie jej gromadzili się najsławniejsi w owym czasie literaci, artyści i uczeni. Stanisław August, będąc królem, utrzymywał z nią stałą korespondencję. W r. 1776 odwiedziła króla w Warszawie.

665 Williams — poseł angielski w Polsce za czasów Augusta III

666 Irresistible (fr.) — któremu nie można się oprzeć.

667 Decorum (łac.) — pozory, formy zewnętrzne.

668 Sensytywa (fr.) — czułek, mimoza; osoba bardzo wrażliwa

669 Berżerka (z fr.) — rodzaj fotela wyściełanego lub kanapki.

770 Pani krakowska — Izabela z Poniatowskich Branicka, żona kasztelana krakowskiego, którego zazwyczaj nazywano panem krakowskim (por. t. I przypis 82). Tytułem pani krakowskiej obdarzano pospolicie Izabelą Branicką zwłaszcza już po śmierci hetmana J. K. Branickiego.

771 Politeista (z gr.) — wierzący w wielu bogów.

772 Arbiter (z łac.) — rozjemca, świadek; obecny na sejmie, ale nie należący do składu sejmowego.

773 Regalistka (z łac.) — stronniczka króla.

774 Preliminaria (z łac.) — układy przedwstępne.

775 Crimen laesae Majestatis (łac.) — zbrodnia obrazy majestatu.

776 Adonis — w mitologii greckiej młodzieniec niezwykłej piękności, w którym zakochała się bogini Afrodyta; zazdrosny Ares, bóg wojny, przemieniwszy się w dzika, zranił go śmiertelnie podczas polowania.

777 Małachowski — Adam Małachowski (1712–1767), gorliwy stronnik Sasów, przez 30 lat brał żywy udział w sejmikach, sejmach i trybunałach, na których słynął z ceremonialnego krasomowstwa; by} marszałkiem pięciu zerwanych sejmów; słynął również jako jeden z czterech najtęższych opojów w czasach saskich. Na sejmie w r. 1762 nie był jeszcze sędziwym starcem, miał dopiero 50 lat

778 Instygować (z łac.) — składać skargę, oskarżać.

779 Scrutinium (łac.) — obliczanie głosów oddanych przy tajnym głosowaniu; tu: wytoczenie sprawy sądowej.

880 Solwować sesję (z łac.) — odłożyć, odroczyć sesję.

881 Ad videndum (łac.) — do zobaczenia.

882 Kompars (z łac.) — aktor grający niemą rolę na scenie, osoba nie biorąca udziału w akcji, figurant.

883 Buduar (z fr.) — elegancki pokoik damski do przyjmowania poufalszych gości.

884 Ifigeniczne — na wzór Ifisenii, córki króla Agamemnona, który ją złożył w ofierze bogom dla przebłagania ich w czasie oblężenia Troi (wg Iliady Homera).

885 Allez donc, et demandez au comte qu il vienne me voir (fr.) — proszę więc pójść i powiedzieć hrabiemu, ażeby przyszedł zobaczyć się ze mną.

886 Est–ce possible? (fr.) — czyż to możliwe?

887 Chère comtesse (fr.) — kochana hrabino.

888 Raubritter (niem). — rycerz rozbójnik.

W czasach średniowiecznych rycerze niemieccy często wypadali ze swych niedostępnych zamków i rabowali podróżnych i wędrownych kupców.

889 Obsedować (z łac.) narzucać się natarczywie, nalegać.

990 Se laissera faire une douce violence (fr.) — pozwoli zadać sobie słodki gwałt.

991 Ultima ratio (łac.) — ostatni, najsilniejszy argument.

992 Iterum iterumąue (łac.) — ponownie i jeszcze raz.

993 Summo mane (łac.) — wczesnym rankiem, o świcie.

994 Pieśń żyrowicka — pieśń do Najświętszej Marii Panny Żyrowickiei.

Żyrowice, miasteczko w powiecie słonimskim, słynęło z cudownego obrazu Matki Boskiej, znajdującego się w klasztorze bazylianów od 1480 roku.

995 Żemajtys kukutys (litewskie) — Żmudzin brudas.

996 Ramifikacje (z łac.) — rozgałęzienia.

997 Curriculum vitae (łac.) — życiorys.

998 Mores (łac.) — obyczaje; znać mores — być posłusznym, karnym.

999 Budny — jeden z przodków wymienionego tu szlachcica, Szymon Budny (ok. 1535–1596), był jednym z najgorliwszych szermierzy arianizmu w końcu XVI wieku; jego przekład Biblii na język polski jest nazwany „Biblią nieświeską”. Po nim w rodzie pozostało głębokie przywiązanie do religii protestanckiej.

1100 Factum est (łac.) — stało się, zrobione.

1102 Szablunkować — żartobliwie: wywijać szablą.

1102 Heraldyk (z łac.) — znawca herbów.

1103 Procedencja (z łac.) — pochodzenie, rodowód.

1104 Silentium (łac.) — milczenie, cisza.

1105 Rachuby pomocy obcej — Czartoryscy, przeciwstawiając się Brühlowi, opierali swe rachuby polityczne na pomocy rosyjskiej.

1106 Odium (łac.) — nienawiść, wstręt; tu: wina.

1107 Ad futura (łac.) — do przyszłych (czasów), na później.

1108 Modus exeundi (łac.) — sposób wychodzenia.

1109 Ne kupy w bat’ko szapki, nechaj uszy merznut (ukraińskie) — nie kupił ojciec czapki, więc niech uszy marzną.

1110 Egzasperacja (z łac.) — rozdrażnienie, rozjątrzenie.

1111 Sub poena infamiae (łac.) — pod karą hańby.

1112 Faenum graecum (łac.) — siano greckie (ziele używane do opatrywania ran).

1113 Kompakcja (z fr.) — ból, skrucha.

1114 Necessitates (łac.) — konieczności.

1115 Sieniawscy — ród magnacki z Podola. Ostatni z Sieniawskich, Adam Mikołaj, hetman wielki koronny : kasztelan krakowski, zmarł w r. 1726, a jego córka jedynaczka Zofia przez małżeństwo z Augustem Czartoryskim (por. t. I przypis 17) wniosła w dom Czartoryskich ogromny swój majątek i ułatwiła im nabycie znaczenia politycznego w XVIII wieku.

1116 Plejzerowani (z niem.) — poranieni.

1117 Biskup Sołtyk — Kajetan Ignacy Sołtyk (1715–1788), wychowanek i protegowany prymasa Teodora Potockiego, biskup krakowski, gorliwy stronnik i doradca Augusta III. W historii Polski upamiętnił się jako jeden z głównych przywódców szlachty w konfederacji radomskiej (1767), występującej przeciwko Stanisławowi Augustowi. Nie mogąc przełamać jego oporu ambasador M. Repnin porwał go wraz z trzema innymi senatorami i wywiózł do Kaługi, skąd senatorowie wrócili w r. 1773.

1118 Fornica — miał to być astrolog szwedzki, który w chwili urodzenia Stanisława Augusta miał mu przepowiedzieć, że będzie królem i że spotkają go wielkie nieszczęścia

1119 Dywdyk (z tur.) — tkanina, zazwyczaj szkarłatna przetykana złotem, do przykrycia konia.

1 Cekhauz (z niem.) — skład broni, zbrojownia, arsenał.

2 Kwartet (z łac.) — utwór muzyczny na cztery instrumenty.

3 Lawenda (z łac.) — roślina ogrodowa o silnym zapachu, służąca do wyrobu wody pachnącej.

4 Dymitować (z łac.) — oddawać, przekazywać.

5 Sepeciki (z tur.) — kuferki, skrzynki (sepet — kufer).

6 Sykstyna, Grosz Cezara… — najsławniejsze obrazy wielkich włoskich malarzy, znajdujące się w Galerii Drezdeńskiej. Madonna (Matka Boska) Sykstyńska Rafaela Santi (1483–1520), Grosz czynszowy Tycjana Vecello (1477–1576), Magdalena i Święta noc Antoniego Correggio (1494–1534).

7 Hasse — Jan Adolf Hasse (1699–1783), kompozytor i śpiewak niemiecki. Kraszewski bliżej ukazuje go w powieści pt. Brühl.

8 Talestris, regina delle Amazoni (wł.) — Talestris, królowa Amazonek, opera Marii Antoniny Walpurgis. (Por. przypis 9, t. III).

9 Maria Antonina (1724–1780) — córka elektora bawarskiego Karola, żona elektora saskiego Fryderyka Chrystiana, najstarszego syna Augusta III.

110 Leucippo — opera Jana Adolfa Hassego.

111 11. Kurfirst (z niem.) — książę elektor Fryderyk Chrystian, najstarszy syn Augusta III; zmarł 17 grudnia 1763.

112 Konfederacja (z łac.) — w dawnej Polsce związek szlachty, zawiązywany najpierw w czasie bezkrólewia (np. po śmierci Ludwika i Zygmunta Augusta) dla obrony kraju przed najazdem i zamieszkami, później również dla obrony interesów politycznych. Konfederacje wielokrotnie powstawały przeciwko władzy króla lub hetmanów. Konfederacje obejmujące cały kraj nazwano generalnymi. Niekiedy posłowie zebrani na sejm zawiązywali konfederację i wtedy uchwały zapadały zwykłą większością głosów, a nie uznawano „liberum veto” (por. t. I przypis 142). Ostatnim sejmem „zawiązanym pod laską konfederacji” był Sejm Czteroletni, który uchwalił konstytucję 3 maja 1791 r.

113 Henryk Brühl zmarł 28 października 1763 r.

114 Cest du grec pour moi (fr.) — dla mnie to jakby język grecki, nie rozumiem nic z tego.

115 Impresja (z łac) — wrażenie.

116 Abbé (fr.) — ksiądz. W XVIII wieku wielu francuskich księży, a za nimi wielu młodych ludzi udających księży, wędrowało po Europie i przyjmowało pracę nauczycieli domowych; prowadzili oni na ogół tryb życia mało duchowny, a często nie tylko świecki, ale nawet swawolny. Przezywano ich pogardliwie labusiami.

117 Porpora — Mikołaj Antoni Porpora (1686–1766), kompozytor włoski, autor kilku oper.

118 Książę Siewierza — biskupi krakowscy używali tego tytułu od czasu, kiedy na początku XV wieku biskup Zbigniew Oleśnicki kupił od książąt śląskich księstwo siewierskie i zatorskie.

119 Magdalena — Magdalena pokutująca, obraz malarza włoskiego Pompeo Girolamo Batoni (1708–1786), znajdujący się w Galerii Drezdeńskiej.

220 Rekryminacja (z łac.) — wytaczanie pretensji, zarzucanie winy, obrzucanie się wyrzutami.

221 Potężniejszego sprzymierzeńca — carycę Katarzynę II.

222 Powietnik (st. pol.) — mieszkaniec tego samego powiatu.

223 Łubieński — Władysław Aleksander Łubieński (1703–1767), arcybiskup gnieźnieński, prymas Polski. Z tytułu swego stanowiska prymas był pierwszym senatorem Rzeczypospolitej i w czasie bezkrólewia zastępował króla. On również przewodniczył elekcji i ogłaszał wybór nowego króla.

224 Quod Deus avertat (łac.) — co oby Bóg odwrócił.

225 Beatus, qui tenet (łac.) — szczęśliwy ten. który posiada.

226 Tadeusza śpiewać — śpiewać pieśń żebraczą o świętym Tadeuszu, a więc: żebrać, być w nędzy.

227 Horrendum (łac.) — okropność.

228 Sejm konwokacyjny (z łac.) — sejm zwoływany w czasie bezkrólewia przez prymasa, dla załatwienia pilnych spraw.

229 Polanowski — Aleksander Polanowski, stolnik gdański i kasztelan lubelski, pułkownik, towarzysz broni Stefana Czarnieckiego i Jana Sobieskiego; został wysunięty przez swych żołnierzy jako kandydat na króla w r. 1669. Kandydatura nie została przyjęta, a królem został wówczas Michał Korybut Wiśniowiecki.

330 Pretorianie (z łac.) — przyboczna gwardia cesarzy rzymskich. Często odgrywała ona dużą rolę przy obalaniu i powoływaniu cesarzy.

331 Lapsus linguae (łac.) — omyłka w mowie.

332 Sądy kapturowe — sądy nadzwyczajne w czasie bezkrólewia, mające za zadanie rozsądzanie przestępstw przeciwko bezpieczeństwu publicznemu.

* Historyczne (Przypis autora).

333 Gurowski — Józef (lub Roch) Władysław Gurowski (1717–1790), intrygant posługujący się wszystkimi środkami dla zrobienia kariery politycznej; przez pewien czas był agentem Augusta III w Petersburgu; później, w r. 1781, został marszałkiem wielkim litewskim.

334 Prorex (łac.) — zastępca króla; tak określano funkcję polityczną prymasa w czasie bezkrólewia (por. przypis 23, t. III).

335 Noviter repertis (łac.) — termin prawniczy, oznaczający wznowienie postępowania karnego na podstawie nowego uzasadnienia; tu: nowo wynalezionymi sposobami.

336 Tebinki lub tybinki — dosłownie: kawałki skóry wiszące u siodła dla ozdoby; tu: pośladki.

337 Cudzoziemskim autoramentem — mowa o wojskach Katarzyny II, wezwanych do Polski przez Czartoryskich. (Por. t. I przypis 3’0).

338 Centum laudes (łac.) — sto pochwał.

339 Praepotentia (łacj — nadmiar władzy, przemoc.

440 Infamis (z łac.) — człowiek nikczemny, łajdak.

441 Massalscy — ród książęcy na Litwie, który w XVIII wieku zdobył duże znaczenie poprzez Michała Józefa Massalskiego (zm 1768), hetmana wielkiego litewskiego i gorliwego stronnika Czartoryskich. Synem hetmana był Ignacy Józef Massalski (1729–1794), mianowany w r. 1761 biskupem wileńskim, a powieszony w r. 1794 w czasie powstania kościuszkowskiego jako zdrajca ojczyzny.

442 Brawada (z fr.) — przechwałki.

443 C‘est peu dire (fr.) — to mało powiedzieć, jest to za słabe określenie. (Uczucie było większe niż szacunek).

444 Esterhazy — Mikołaj Józef Esterhazy (1714–1799), magnat węgierski, dyplomata i feldmarszałek austriacki, opiekun sztuk i nauk, protektor Franciszka Józefa Haydna (1732–1809) — jednego z największych muzyków austriackich.

445 Stradivarius — Antoni Stradivarius (1644–1737), najsławniejszy na świecie lutnik (budowniczy skrzypiec); warsztat jego znajdował się w Cremonie we Włoszech.

446 Allegro moderat o, adagio cantabile, presto (wł.) — nazwy części dłuższego utworu muzycznego, oznaczające zmiany nastroju i rytmu.

447 Un Christ alla moneta (wł.) — Chrystus z pieniądzem — mowa tu o obrazie Tycjana Grosz czynszowy (por. przypis 6, t. III); Tartuffe, zob. t. II przypis 3, 6

448 Excusez du peu (fr.) — wybaczcie, że tak mało.

449 Au depourvu (fr.) — znienacka, niespodzianie.

550 Narcyz — w mitologii greckiej młodzieniec niezwykłej urody, zakochał się on we własnym odbiciu w wodzie, po śmierci został przemieniony w kwiat nazwany jego imieniem.

551 Sapieźyna wojewodzicowa — Elżbieta z Branickich Sapieźyna, siostra Franciszka Ksawerego Branickiego, późniejszego hetmana wielkiego koronnego, żona Jana Sapiehy, wojewódzka mścisławskiego; była jedną z pierwszych kochanek Stanisława Augusta, później go przez całe życie szantażowała i wyłudzała od niego pieniądze. Kasztelanie bracławski — Franciszek Ksawery Branicki (ok. 1730–1819), najpierw przyjaciel i zwolennik Stanisława Augusta, później jego przeciwnik, jeden z twórców i wodzów konfederacji targowickiej. Słynął z nieopanowanego charakteru i hulanek

552 Dydona — postać legendarna, założycielka Kartaginy (na terytorium dzisiejszego Tunisu); jest bohaterką Eneidy Wergiliusza (por. t. I przypis 74). Dydoną nazywano starościnę małogoską, którą opuścił mąż, podobnie jak w Eneidzie Dydonę opuścił Eneasz.

553 Bachantka (z łac.) — w mitologii rzymskiej kobieta w orszaku boga wina Bachusa i uczestniczka jego pijatyk.

554 Diana — w mitologii rzymskiej bogini lasów i zwierząt.

555 Falanga (z gr.) — tu: zastęp, oddział bojowy.

556 Kalambur (z fr.) — dowcipna gra wyrazów.

557 A coeur ouvert (fr.) — z otwartym sercem.

558 Celadon — bohater romansu Honoriusza d’Urfe (1568–1626) pt. Astree; oznacza kochanka wiernego, czułego, drskretnego i bojaźłiwego.

559 Tantal — w mitologii greckiej król frygijski z Azji Mniejszej, skazany po śmierci na wieczny głód i pragnienie: stał w wodzie i miał nad głową gałąź z owocami, ale gdy sięgał po nie, woda mu uciekała spod nóg, a gałąź się uchylała.

660 C‘est du plus mauvais genre (fr.) — jest to w bardzo złym guście.

661 Habemus regem (łac.) — mamy króla.

662 Ekonomczuk. — Po elekcji Stanisława Augusta pochlebcy biorąc za punkt wyjścia jego herb Ciołek, po łacinie Vitellus, wyprowadzali jego rodowód od starorzymskiej rodziny Viteliuszów i włoskiego hrabiowskiego rodu Torellich, natomiast złośliwi przeciwnicy twierdzili, że jego dziad był nieprawym synem jednego z Sapiehów, u którego potem był ekonomem. Oba poglądy były fałszywe. (Por. t. I przypis 35). Kraszewski pisze: Torricelli, podając błędnie nazwisko znanego fizyka włoskiego z XVII wieku.

663 Chryzostomus — Jan (317–407), patriarcha konstantynopolitański, sławny z pięknej wymowy i dlatego nazwany „Złotoustym” (z grecka: Chryzostom); patron kaznodziejów.

664 Sic vos non vobis (łac.) — tak wy nie dla was (siebie).

Wergiliusz (por. t. I przypis 74) napisał dwuwiersz pochlebny dla cesarza Augusta, zestawiający go z bogiem Jowiszem, ale nie podał swego autorstwa. Skorzystał z tego inny poeta, przypisał ten wierszyk sobie i otrzymał nagrodę. Urażony Wergiliusz ułoży} nowy wierszyk, w którym zaznaczył cztery wiersze tylko słowami sic vos non vobis… Cesarz upominał się o cały tekst wiersza, ale nagrodzony poeta nie umiał go dokończyć. Wtedy dopiero Wergiliusz przyznał się do autorstwa i wiersz uzupełnił. Oto ten wiersz w polskim przekładzie:


Ode mnie początek te wierszyki miały,

Drugi za nie otrzymał z nagrodą pochwały.

Tak to wy nie dla siebie, ptaki, gniazdka tkacie,

Tak to wy nie dla siebie, owce, wełnę macie,

Tak to wy nie dla siebie, miód robicie, pszczoły,

Tak to wy nie dla siebie pług ciągniecie, woły.

665 Recesować (z łac.) — cofać się.

666 Konfirmować (z łac.) — potwierdzać.

667 Intime (łac.) — poufnie.

668 O wypadku — tu: o wyniku wyborów (elekcji).

669 Parol (z fr.) — hasło, wyraz umówiony.

770 Ignominia (z łac.) — hańba, zniewaga.

771 Patientia (łac.) — cierpliwość.

772 Schronił się na Węgry — W czasie bezkrólewia Karol Radziwiłł wraz ze swymi wojskami zosta} pobity przez wojska konfederacji generalnej (por. t. III przypis 12), zorganizowanej przez Familię, i odsądzony od urzędów, majątku i czci. uszedł więc przez Mołdawię, pozostającą pod panowaniem tureckim, na Węgry, pozostające pod panowaniem austriackim, i osiadł na pewien czas w Preszowie (w dzisiejszej Słowacji, ok. 50 km od granicy polskiej). Wrócił do kraju i odzyskał swe dobra i godności po dwóch latach, kiedy przyobiecał, że będzie popierał politykę Katarzyny II. W czasie konfederacji barskiej (1768–1772) Karol Radziwiłł musiał ponownie uchodzić za granicę, a Po powrocie już nie brał udziału w życiu politycznym kraju, ograniczając się do gospodarowania w swych majątkach (np. założył fabrykę pasów w Słucku).

773 Cesarzowa — Maria Teresa (1717–1780) rządziła Austrią od r. 1740; wzięła udział w pierwszym rozbiorze Polski, zagarniając dla Austrii Galicję.

774 Proskrybowany (z łac.) — wyjęty spod opieki prawa.

775 Bassa teremtete węg.) — wulgarne zaklęcie węgierskie

776 Pour planter les choux (fr.) — ażeby sadzić kapustę.

777 Tarant (z niem.) — koń maści niejednolitej.

778 Dziesięcioletni — Hieronim Radziwiłł (1759–1786), przyrodni brat księcia Karola; jego syn Dominik był spadkobiercą całej fortuny bezdzietnie zmarłego księcia „Panie Kochanku”.

779 Dolman (z węg.) — krótki płaszczyk huzarów węgierskich, obszyty futerkiem, zarzucany na lewe ramie.

880 Suknię — tu: sierść.

881 Amazonki — w mitologii greckiej plemię kobiet wojowniczych, zamieszkujące południowe wybrzeże Morza Czarnego; walczyło z nimi wielu bohaterów greckich. Nazwa została przyjęta na określenie kobiety jadącej konno.

882 Księżny Kunegundy — imię nieznane w najbliższej rodzinie księcia Karola. W Preszburgu mogła z nim być jego macocha, matka Hieronima i młodszych jego sióstr, Anna Ludwika z Myeielskich. Matką księcia Karola Panie Kochanku była pierwsza żona jego ojca, Franciszka Urszula z Wiśniowieckich Radziwiłłowa (1705–1753), kobieta na swoje czasy bardzo wykształcona, poetka i autorka kilkunastu dramatów i komedii, napisanych dla teatru dworskiego w Nieświeżu.

883 Salvo respectu (łac.) — bez ujmy szacunku, z przeproszeniem.

884 Tympaniści (z gr.) — grający na tympanach (instrumentach podobnych wówczas z kształtu do bębnów z naciągniętymi grubymi strunami, w które uderzano pałeczkami).

885 Eljen (węg.) — niech żyje, wiwat.

886 Intra parenthesim (łac.) — nawiasem mówiąc.

887 Pro peccatis (łac.) — za grzechy.

888 Dryzlować (z niem.) — zwijać nici.

889 Deguibusdam aliis (łac.) — o niektórych innych. Jest to druga część przysłowia: de omni re scibili et quibusdam aliis — o wszystkich sprawach dających się poznać i o niektórych innych.

990 Iure caduco (łac.) — prawem kaduka, bezprawnie.

991 Ad feliciora (łac.) — do szczęśliwszych (czasów).

992 Najjaśniejszej Monarchini — cesarzowej Marii Teresy (por. przypis 73).

993 Spes unie a Deus (łac.) — Bóg jedyną nadzieją.

994 Berejter (z niem.) — ujeżdżacz koni.

995 Fryczyński — Jakub Fryczyński, oficer, później generał wojsk radziwiłłowskich i marszałek dworu księcia Panie Kochanku. W młodości brał czynny udział w organizowaniu przedstawień w teatrze dworskim w Nieświeżu, a po śmierci księżny Franciszki Urszuli wydał drukiem w r. 1754 jej utwory dramatyczne. (Por. przypis 82).

996 Masztarnia (z niem.) — komora przy stajni do przechowywania uprzęży, siodeł itp.

997 Basza silistryjski — basza (lub pasza) — wielkorządca lub dowódca turecki odpowiadający randze generała; Silistra — miasto okręgowe w Bułgarii, dawniej ważna forteca turecka.

998 Renegat (z łac.) — odstępca od wiary lub narodu, zaprzaniec.

999 Alembikować — destylować, przepuszczać przez aparat oczyszczający, przecedzać; alembik (z arabskiego) — naczynie chemiczne do destylacji płynów, stosowane często przy oczyszczaniu alkoholu.

1100 Deprekacja (z łac.) — uroczyste przeprosiny.

1101 Fiat voluntas Tua (łac.) — Bądź wola Twoja (słowa modlitwy „Ojcze Nasz”).

1102 Koronacja — w maju odbył się sejm konwokacyjny, elekcja Stanisława Augusta w dniu 6 wrześnie 1764 r., koronacja zaś nie we wrześniu, lecz w dniu 25 listopada (dzień imienin carycy Katarzyny).

1103 Fadejek — ukraińskie zdrobnienie imienia Tadeusz.

1104 Indygenat (z łac.) — nadanie szlachectwa polskiego cudzoziemcowi pochodzenia szlacheckiego.

1105 Restytucja (z łac.) — przywrócenie.

1106 Efemeryczny (z gr.) — krótkotrwały, przemijający.

1107 Krajem zawichrzyły — mowa tu o konfederacji barskiej (1768–1772), zorganizowanej głównie dla obalenia Stanisława Augusta.

1108 Ad R e giam Maiestatem (łac.) — do Majestatu Królewskiego.

1109 Validitatis (łac.) — ważności.

1110 Inpugnata (łac.) — nie do obalenia. (W pierwodruku błędnie: inpregnata).

1111 Raptus (łac.) — porwanie.

1112 Gertruda Komorowska — „Straszliwa historia” została przez Kraszewskiego przedstawiona zgodnie z zachowanymi dokumentami i przekazami pamiętnikarskimi. Wywołała ona ogromne wzburzenie przeciwko staremu wojewodzie kijowskiemu i długi proces, zakończony dzięki wielu wpływowym pośrednictwom wypłaceniem przez Potockich większej kwoty gotówką ojcu zamordowanej Gertrudy Szczęsny Potocki, który zawierając potajemnie małżeństwo z Gertrudą miał dopiero 18 lat, później żenił się jeszcze dwukrotnie: wkrótce po powrocie zza granicy, zgodnie z wolą ojca, z Marianną Józefiną Mniszchówną, a po jej śmierci w r. 1798 z kupioną od generała Witta jego żoną Greczynką Zofia Clawona Celice.

Zabójstwo Gertrudy Komorowskiej wielokrotnie było tematem utworów literackich. Najsławniejszym z nich jest poemat Antoniego Malczewskiego pt. Maria, wydany w r. 1825. Kraszewski historii tej poświęcił powieść pt. Starościna bełska, wydaną w r. 1853.

1113 Benedykt Hulewicz (1750–1817) — dworzanin Szczęsnego Potockiego, późniejszy szambelan królewski i poseł łucki na Sejm Czteroletni; słynął ze złośliwego dowcipu.

1114 Gratias agamus (łac.) — składajmy dzięki.

1115 Płonka — dziura w lodzie, przerębla.

1116 Siedli do karety — ze Szczęsnym Potockim w r. 1771 odbył podróż nie Alojzy Brühl, lecz jego młodszy brat Karol Adolf.

1117 Sprawa toruńska. — W r. 1724 w Toruniu na mocy wyroku sejmowego ścięto 11 luteranów, wśród nich burmistrza, za sprowokowanie napadu na kolegium jezuickie. Przyczyną napadu były częste zatargi między uczniami kolegium jezuickiego a ludnością protestancką.

1118 Porwanie króla. — Konfederaci barscy porwali Stanisława Augusta wieczorem 3 listopada 1771 r., ażeby go nakłonić do przystąpienia do konfederacji W nocy napastnicy rozbiegli się, a król, lekko ranny, następnego dnia wrócił do Warszawy.

1119 Skończyła życie — Maria z Potockich Brühlowa zmarła w r. 1779.

1120 Tulczyn — miasteczko w województwie bracławskim na Ukrainie; tam przeniósł swą siedzibę Szczęsny Potocki (por. t. I przypis 110, t. III przypis 112), tam założył wspaniały ogród nazwany Zofiówką.

1121 Gangloffsommern — por t. I przypis 33.

1122 Rotunda Albuzzi — willa na przedmieściu Drezna, zbudowana przez ministra Henryka Brühla dla najsławniejszej w swoim czasie śpiewaczki operowej Teresy Albuzzi.

1123 Sansovinowie — Andrzej i Jakub Sansovino, sławni budowniczowie włoscy na przełomie XV i XVI wieku.

1124 Prokuracja (z wł.) — urząd prokuratora; tu: wspaniałe gmachy urzędów przy placu Świętego Marka.

1125 Dandolo, Contarini, Falieri — nazwiska rodów weneckich, z których pochodzili naisławniejsi dożowie w XIII i XIV wieku. (Doża — naczelnik rządu w Republice Weneckiej).

1126 Paweł Werończyk (Veronese), Tycjan, Tintoretto, Bellini — sławni malarze weneccy w XV–XVI wieku.

1127 Lido — wyspa w pobliżu Wenecji, sławne miejsce kąpielowe.

1128 Piazetta (wł.) — placyk położony obok pałacu dożów pomiędzy placem Świętego Marka a wybrzeżem.

1129 Signoria (wł.) — najwyższa rada w Rzeczypospolitej Weneckiej.

1130 Pulcinella (wł.) — błazen, jeden z czterech typów komicznych występujących w ludowych komediach włoskich.

1131 Menu (fr.) — spis potraw.

1132 Signore (wł.) — panowie.

1133 Canal Grande (wł.) — Kanał Wielki; przecina on łukiem całe śródmieście Wenecji i stanowi główną drogę komunikacyjną w mieście.

1134 C’est convenu (f r.) — rzecz uzgodniona, wiadomo.

1135 Halte là (fr.) — stój, zatrzymaj się, dosyć.

1160 Przeczucie zgonu — małżeństwo Alojzego Brühla z Sołłohubową trwało dwa lata: ślub odbył się 24 sierpnia 1780 r., śmierć drugiej jego żony nastąpiła 23 listopada 1782 r.

1137 Sit transit gloria., (łac.) — tak przemija sława, tak przemija życie, tak przemija miłość i wszystko.

- 129 -


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kraszewski JI Warszawa 1794 r
Józef Ignacy Kraszewski Pan starosta kaniowski
System Warset na GPW w Warszawie
Strategie adaptacyjne do starości
prezentaja Warszawa i okolice
ZADANIA WÓJTA I STAROSTY W ZARZĄDZANIU KRYZYSOWYM
IV SA Wa 198 08 Wyrok WSA w Warszawie ws zakazu reklamy świetlnej
Dederko Guma Warszawska
Oblicza Kraszewskiego
Catalyst Przewodnik dla inwestorów, Giełda Papierów Wartościowych, Warszawa 2009
67 Starostka Patyk Przeglad barier
PRAWO HARCERSKIE W HUFCU WARSZAWA PRAGA PÓŁNOC
test nr 7 wyrażenia regularne, STUDIA, LIC, TECHNOGIE INFORMACYJNE POLONISTYKA ZAOCZNE UW Uniwersyt
czesciowe PROTEZY SZKIELETOWE skrot spiechowicz, Warszawski Uniwersytet Medyczny, protetyka
A2-3, Przodki IL PW Inżynieria Lądowa budownictwo Politechnika Warszawska, Semestr 4, Inżynieria kom
M3, WSFiZ Warszawa, Semestr II, Technologie informacyjne - ćwiczenia (e-learning) (Grzegorz Stanio)
Warszawa 12 cv, cv