Ziemkiewicz Walc stulecia

ZlEMKIEWICZ

WALC STULECIA











































Ból może nie być jałowy, jeśli tylko uda się go w coś przemienić.

James Jones Stąd do wieczności


1.

Potem, gdy rozpamiętywał w nieskończoność, jego my­śli wciąż wracały do balu w wiedeńskiej operze; do tej niepowtarzalnej chwili, gdy pośród blasku kryształowych lamp, pośród wirujących w rytm walca kandelabrów, ga­lowych mundurów i koronek oznajmiał zdumionej lady Chatsworth, że nikt nie musi ich sobie przedstawiać, bo to on właśnie jest stwórcą tego świata.

Ale najpierw była rozmowa z Alem, menedżerem AC Games. Rozmowa, do czasu której Orin wciąż liczył, że jakoś z tego wszystkiego wybrnie. Właściwie nie; nie tyle liczył, co faktu, że już nie może na to liczyć, wciąż jeszcze nie przyjmował do wiadomości. W tym dziwnym stanie nieprzyjmowania do wiadomości trwał przez kilka ostat­nich tygodni. Wiedział, oczywiście, że ostateczny termin kontraktu na „Walc stulecia" upływa nieubłagalnie i że wyszedł ze wszystkich wynegocjowanych limitów. Wie­dział, że powinien się jakoś przygotować do przykrej roz­mowy, skonsultować z doradcą jej strategię, zgromadzić argumenty, przemyśleć zawczasu, z czego może po dłu­gich targach ustąpić, a co po prostu musi zostać jak jest. Wiedział, ale jakby nie wiedział. To znaczy: wiedział nie on, tylko coś w nim wiedziało i bezskutecznie próbowało się z tą wiedzą przebić do jego rozsądku. A on z dnia na dzień odkładał przemyślenie tej sprawy do jutra, skupia-

jąc się na mozolnym sprawdzaniu muzealnych archiwów w poszukiwaniu dwumiejscowego nieuporta czy lodówki dla Trockiego - tak obsesyjnie uważnym, jakby zależały od niego losy całego świata.

Dopiero po rozmowie z Alem przestało to już być możli­we.

- Nie możemy tego zrobić, Orin - westchnął Al tak ża­łośnie, jakby to własną pracę niweczył tymi słowami. - Po prostu nie możemy, nawet dla ciebie.

Rozmawiali przez sieć. To by nawet Orinowi odpowia­dało; coraz częściej czuł wręcz fizyczną przykrość na myśl o wyjściu z domu, a wszystkie te biznesowe rytuały i hie­rarchie, regulowane etykietą sztywną jak obyczaje dworu Ludwików, naprawdę mało go obchodziły Odpowiadałoby mu to, gdyby fakt, że tym razem nie zaproszono go już na rozmowę osobistą, nie był ze strony koncernu jasnym, zrozumiałym komunikatem. „Twoja integrity podupada" -krzyczało każde z uprzejmych słów kontaktującego się z nim asystenta. Aby mu ten bezlitosny komunikat osło­dzić, kiedy już przemierzył wszystkie olśniewające, ko­sztowne pejzaże głównych interfejsów firmy, Al przyjął go w swojej prywatnej komórce, w nieoficjalnym awatarze. Ten z kolei gest miał podkreślić dawne zasługi Orina i to, że wciąż pozostaje dla koncernu kimś więcej niż tylko jed­nym z wielu kontraktowych kreatorów. Oczywiście, wie­dział doskonale, że to tylko trik, obmyślony przez podpro-gowców firmy. Tak samo, jak sposób, w jaki Al i inni me­nedżerowie koncernu prowadzili negocjacje - zawsze otwarci aż do bólu, jakby z całego serca pragnęli ci jakoś pomóc. Wiedział, że to sztuczki, ale mimo wszystko, jak każdy, dawał się tymi sztuczkami rozbroić.

- Uważacie, że to jest złe? - zapytał Orin, zdając sobie sprawę, że w żadnym wypadku nie jest to reakcja, na którą jego rozmówca nie byłby doskonale przygotowany.

- Złe?! - Widmowa postać Ala, nachylona w kapitań­skim fotelu, rozłożyła bezradnie ręce. - Daj spokój, chło­pie, ty nie robisz złych rzeczy. To jest bardzo dobre. Wię­cej, po prostu wspaniałe. I właśnie na tym polega kłopot. Za dobre: rozmach, dopracowanie szczegółów, komplikacja

fabuły, obfitość postaci... Sam schemat bazowy interakcji rozgryzałem parę dni. Przeszedłeś samego siebie, bez żad­nej przesady. Tylko, proszę, spójrz na to z naszej strony: koszty podstawowej obsługi co najmniej dziesięciokrotnie większe niż przy „Wilhelmie Zdobywcy", a szansę rozpo­wszechnienia mniejsze.

- To po prostu coś nowego. Nikt jeszcze dotąd takiej gry nie zrobił.

Tego też nie chciał powiedzieć, dobrze wiedział, że na­tychmiast stanie się żałosny. Nienawidził się za te słowa już w tej samej chwili, kiedy awatar Ala złożył modlitew­nie ręce i uniósł oczy ku sufitowi, jakby pragnął zade­monstrować w ten sposób bogu menadżerów, z jakimi ludźmi musi się męczyć.

Prywatna komórka sieci Ala była zrobiona na kapitań­ską kajutę starego żaglowca i tak samo, jak komórka ofi­cjalna, wystawiała projektantom koncernu znakomite świadectwo. Każdy słój na ścianie, każde włókno zwinię­tej w kącie konopnej liny, dawały stuprocentowe złudze­nie rzeczywistości. Ciężki, mosiężny zegar, przyśrubowa­ny nad fotelem, lśnił pełgającymi plamami światła stylo­wej lampy naftowej, pokrywające blat papiery szeleściły przy poruszeniu, gdzieś zza ścian docierały szum morza i marynarskie pokrzykiwania, a cała kajuta zdawała się z lekka kołysać - tak delikatnie, że nie było się pewnym, czy to fale, czy tylko pobudzona tą scenografią wyobraź­nia.

- Otóż to, chłopie, otóż to - Al uśmiechnął się smutno. - Skoro nikt wcześniej nie zrobił takiej gry, to znaczy, że takich gier się po prostu nie robi. Gdyby to był interes, gdyby nawet mogło się zwrócić, przynajmniej zwrócić, ktoś by już dawno się połaszczył.

- Nie zrozumiałeś mnie. Nikt takiej gry dotąd nie zro­bił, to znaczy, że nikt nie jest w stanie ocenić jej szans w rozpowszechnianiu. Wasze ankiety mogą zbadać popyt na coś, czego ludzie się spodziewają, ale nie powiedzą ci nic o szansach rzeczy zupełnie nowej. Klienci muszą ją dopie­ro zobaczyć, spróbować i wtedy się okaże, czy to ich za­chwyci.

Al uśmiechał się tylko łagodnie i smutno, jakby chciał pokazać, że docenia wiarę Orina, ale nie potrafi jej po­dzielić.

- To by oznaczało poważne inwestycje, nawet sobie nie zdajesz sprawy, o jakich sumach mówisz. Kiedy sprzeda­jesz coś, co klient zna i czego się spodziewa, wystarczy się odwołać do tych oczekiwań. A tu musielibyśmy wykreo­wać popyt od zera, przeprowadzić kampanię zdolną prze­bić inne i wzbudzić zainteresowanie nowością. Tego się już nie robi. Wiesz, że ludzie dzisiaj w ogóle nie są cieka­wi nowości, w żadnej branży.

- Oczywiście, że to by oznaczało inwestycję. Nie ma dużego zysku bez dużego ryzyka, w sztuce obowiązują te same prawa, co u was. Więcej tego samego, co się już spo­dobało, to recepta na mały sukces. Wielki sukces można odnieść tylko czymś zupełnie niespodziewanym, czymś, co zaskoczy i zachwyci.

Mówił to wszystko bez nadziei, że zdoła się przebić przez argumentację Ala. Po prostu uważał, że trzeba to powiedzieć.

- Chyba nie myślisz, Orin, że podejmowaliśmy decyzję bez dokładnych badań i kalkulacji? To wszystko, co mó­wisz, to oczywiście prawda. Tylko że nas w obecnej sytu­acji rynkowej po prostu na takie ryzyko nie stać. Żeby uzyskać czterdziestoprocentową szansę osiągnięcia w pier­wszym miesiącu rozpowszechniania dziesięcioprocentowe­go zainteresowania w segmencie potencjalnych nabyw­ców, musielibyśmy zainwestować równowartość planowa-nych zysków z półrocza...

Głos Ala i jego intonacja nie zmieniły się ani odrobinę, ale rytm zdań zachwiał się gwałtownie - albo cytował ja­kieś ściągnięte z sieci dane, albo po prostu oddał głos sy­stemowi eksperckiemu. Tak jest właśnie z rozmową przez sieć; nigdy nie wiesz, co tak naprawdę ma w ręku czło­wiek skryty za awatarem, nie wiesz nawet, czy ktoś tam w ogóle naprawdę jest. Właśnie dlatego biznesowa etykie­ta kazała tak celebrować rytuał osobistego spotkania.

Al urwał po kilku zdaniach, gdy tylko zauważył, że wy­sypywane na rozmówcę dane osiągnęły cel. Orin powtó-

rzył jeszcze, że powinni wypuścić przynajmniej betę i wy­sondować rynek choćby przez kluby, ale na te wszystkie „przecież" Ala nie mógł znaleźć dobrej odpowiedzi. Prze­cież tendencją światową jest geograficzna dywersyfikacja oczekiwań konsumentów, segmenty rynku się oddalają, a ten europejski, poza którym „Walc" w ogóle nie może mieć szans, na dodatek maleje, i coś tam, i coś jeszcze, w każdym razie, tak czy owak, AC musi minimalizować swoje koszty. Proste.

Al przeszedł do dalszej części rozgrywki. Znowu był te­raz uosobieniem życzliwości.

- Naprawdę, chciałbym z tego jak najwięcej ocalić. Te­go rosyjskiego oficera i sprawę kolei transsyberyjskiej; to na pewno. Jest dobre tło, sceneria, jest pomysł na misję... No i ten nastrój. W tym jesteś znakomity, naprawdę. Tyl­ko dodać jakąś sensowną kobietę, no i zredukować drugi plan.

- To właśnie drugi plan buduje nastrój.

- No tak... Tak, wiem. Zrozum, naprawdę to docenia­my, że u ciebie byle statysta, byle konduktor do prze-dziurkowania biletów ma jakąś ludzką cechę, jakieś swoje życie... Ale koszty, chłopie, koszty dystrybucji! Przecież wiesz, jak to żre pamięć.

- Przepraszam, Al, nie ucz mnie mojej roboty. Zuży­wam dokładnie tyle pamięci, ile jest potrzebne do uzyska­nia optymalnego efektu. Każda oszczędność w ten czy in­ny sposób zabije złudzenie rzeczywistości.

Awatar Ala pokiwał uprzejmie głową i podjął przerwa­ny wątek, jakby w ogóle nie słyszał ostatnich słów roz­mówcy

- Zdaję sobie sprawę, że dla kogoś z twoim nazwi­skiem taka propozycja może brzmieć jak obraza... Ale tyl­ko tyle mogę ci na razie zaoferować. A musimy coś zrobić szybko, żeby jakoś podtrzymać twój kontrakt.

Tego się nie spodziewał.

- Podtrzymać kontrakt? Musimy podtrzymać mój kon­trakt?

Zza kapitańskiego biurka dobiegło go ciężkie westchnie­nie.

- Czy ty w ogóle nie sprawdzasz stanu konta? Mój Bo­że, jak ja bym chciał być artystą. Chłopie, nie możesz li­czyć całe życie na swojego „Wilhelma". Wiesz, ile osób sięgnęło w ostatnim miesiącu po demo? Sto siedemnaście. Jeśli zejdzie poniżej setki, po trzech miesiącach zdejmą go z naszych serwerów, takie są zasady. I jeśli do tego czasu nie będę miał od ciebie nic nowego... No, wybacz, ale żad­na firma nie rozdaje zasiłków.

- Nie potrzebuję zasiłków, do cholery! - a jednak nie wytrzymał. - Zrobiłem najlepszą grę, jaką kiedykolwiek miałeś w dystrybucji i...

- I ja jej nie mogę kupić. Uwierz, naprawdę mnie to boli, ale nie mogę. Nie w tej wersji. Chcesz, idź do konku­rencji, punkt dwudziesty szósty kontraktu. Słuchaj - za­wahał się nagle, z błyskiem podejrzenia w oku - a może ty mnie specjalnie tak przyciskasz, żeby otworzyć tę opcję? Jeśli tak, to nie musisz, dam ci zgodę od ręki. Ja, wszystko, co mogę z tego wziąć, to jeden wątek: prosta misja, sensacja i szczypta erotyki, na jedną, góra dwie po­staci. I bez tej całej polityki. Ludzie rzygają polityką. Za­łatwię ci nawet na główną kobiecą postać Lukę, chcesz?

Nie chciał. Jak wszystkie sławne postaci, była pewnie obłożona dziesiątkami idiotycznych pomysłów swojego kreatora.

- Daj spokój, Luka jest przechodzona.

Przez dłuższą chwilę Al patrzył tylko na niego smut­nym, współczującym wzrokiem. Wcale nie musiał mówić tego na głos.

- Nie musimy dzisiaj podejmować decyzji - rzucił po­jednawczo. - Prześpij się z tym, zobacz, co się dzieje na twoim koncie. Ja wiem, że to ciężko kroić własną fabułę, kiedy się nad nią tyle pracowało. Ale musisz mnie zrozu­mieć...

Dopiero wracając poprzez surrealistyczne pejzaże sieci AC Games, jakby powyjmowane z albumów Salvadora Dalego, uświadomił sobie, że najbardziej zabolał go w tej rozmowie nie wyrok na ukochane dzieło, ale to, czego Al wcale nie powiedział na głos. Czego nie musiał mówić.

Ty też już jesteś przechodzony". Miał to po prostu wypi­sane w oczach, mimo całej tej nieszczerej życzliwości, ja­ką napełnił je komputerowy retusz.

Problemy z AC Games. Właściwie było to coś oczywi­stego, do czego dawno już przywykł. Zaczęły się niemal nazajutrz po sukcesie, przy „Bitwie pod Cuszimą". Orin przygotowywał ją przez to o pół roku dłużej, niż przewi­dywał kontrakt, i ostatecznie dał się przekonać do odstą­pienia od pierwotnego zamysłu. W efekcie powstał system znacznie lepiej skonstruowany od „Wilhelma", lecz nie do­równujący mu popularnością. Owszem, miał publiczność i, tak jak poprzednia gra, przyniósł mu nagrodę Wahren-hoffa. Ale wzbudził uznanie głównie pośród kolegów po fachu i konkurentów, którzy natychmiast zaczęli zrzynać jego pomysły krótkich łączy matrycy i zbiorowego modelo­wania przez jeden jej obszar wielu postaci. AC Games zdjęło „Cuszimę" z serwerów i zarchiwizowało ją już pra­wie rok temu.

Tłumaczyli słabe zainteresowanie brakiem w grze ko­biet. Rzeczywiście. Jakim niby cudem Orin miałby tam wsadzić kobiety? Do gry, która zaczynała się wyrusze­niem rosyjskiej floty z Bałtyku, a kończyła jej beznadziej­ną rzezią na Morzu Japońskim? Do fabuły, która niemal w całości rozgrywała się na okrętach wojennych?

- W porządku, chłopie - perswadował na to sejlsmen koncernu. - To idź w grę strategiczną. Zrób głównym bo­haterem Rożestwieńskiego, Niebogatowa albo Enkwista, któregoś z oficerów sztabu, daj ludziom możliwość popro­wadzenia bitwy, ustawienia szyku, walki...

Ustąpił. Teraz nie mógł tego odżałować.

W AC Games nic nie rozumieli. Bohaterem „Cuszimy" nie miał być żaden z admirałów ani dowódców pancerni­ków, bo Orinowi nie chodziło o to, kto wygra morskie starcie. Wiadomo było, kto je wygra, Rosjanie nie mieli ani cienia szansy. Bohaterem gry, w pierwotnym zamyśle, miał być skromny porucznik Cywiński, dowódca wieży działowej średniej artylerii na liniowcu „Borodino". Nikt,

kto by zmieniał bieg historii, przeciwnie, jeden z takich, po których historia przejeżdża się jak walec, nie dając szansy ani na przeżycie, ani na sensowną śmierć. Jeden z wielu Polaków, służących w ówczesnej rosyjskiej mary­narce, a zarazem jeden z nielicznych, którego zdjęcie za­chowało się i, zrekonstruowane komputerowo, wpadło Orinowi w ręce podczas przetrząsania archiwów floty w Sankt Petersburgu. Porucznik Cywiński z pancernika „Borodino": młody oficer w odprasowanym mundurze ga­lowym, upozowany z prawą ręką na biodrze i dumnie uniesionym podbródkiem, z teatralnie wypielęgnowanymi bokobrodami oraz czarnym, przystrzyżonym wąsem, któ­ry w jego czasach musiał rozpalać pożądanie kobiet. Zgi­nął w bitwie.

Kim był, zastanawiał się wtedy, patrząc godzinami na wyświetlone na głównym ekranie pracowni zdjęcie, stara­jąc się przemknąć myślą dzielące go od tego człowieka stulecie wojen, zbrodni i nieszczęść. Czy dręczyło go po­czucie daremności starań i poświęceń, nieuchronności za­wisłego nad światem zła? Oficer rosyjskiej floty, ale Po­lak, więc ktoś wszędzie obcy, nie mający powodu życzyć dobrze ani carowi, ani jego imperium, któremu służył; tak przynajmniej Orin go sobie wyobrażał. Oficer rangi na tyle niskiej, by nie móc nic zmienić - ale już dość wy­sokiej, by znać sytuację w całym jej absurdzie. By wi­dzieć, jak głupota, ośli upór i kompleksy admirała pchają całą eskadrę w sytuację bez wyjścia, jak potężna ekspedy­cja, żegnana kwiatami i pewnością zwycięstwa, zamienia się w korowód pogrzebowy, ciągnący przez pół świata na niechybną zagładę, na śmierć w niepotrzebnej nikomu ofierze za nieudolnego władcę i jego skazane na rychły upadek imperium.

Oczywiście, w AC Games najpierw zamilkli ze zdumie­nia, a potem podnieśli wrzask: przecież tak pomyślana gra w ogóle nie miała zwyczajowej w scenariuszach „mi­sji", którą gracz powinien wykonać, aby zdobyć rękę księżniczki i pół królestwa. Dla Orina nie miało to zasad­niczego znaczenia; chodziło o przeżycie historii, znalezie­nie się w skórze człowieka poddanego takim musom i o to,

by pozostać w zgodzie z wymogami oficerskiego honoru, nie poddać się do końca, nie dać się zgnoić. Nie zdezerte­rować podczas bunkrowania w wietnamskim porcie, oprzeć się pokusie uczestniczenia w rewolucyjnym spisku młodych oficerów, zainspirowanym, jak miało się w końcu okazać, przez japoński wywiad. Zwycięstwem gracza było polec w bitwie, do ostatniej chwili na stanowisku, z pełną świadomością, że wszystko to nie ma za grosz sensu. To był jeszcze czas, gdy Orin, może pod wpływem Malaspiny, bardzo był przejęty takim łatwym romantyzmem.

Niewiele z tych zamiarów zostało w ostatecznej wersji. Albo, patrząc na to z innej strony, zostało z nich jednak za dużo. Zmienił w końcu bohatera, znalazł w archiwach innego Polaka, dowódcę kontrtorpedowca, jednego z trzech okrętów, które zdołały się wyrwać z bitwy i przedrzeć do portu. AC Games nadal narzekało, ale w końcu to kupiło - wyjść cało z rzezi i ujść pogoni, to już była jakaś misją, którą potrafili zrozumieć. Krótko mówiąc, „Cuszima" zmieniła się w jeszcze jedną rozgrywkę wojenną, tak, że koncern nie miał problemów z przyszeregowaniem jej do odpowiedniego działu. Ale został ten nastrój, który ogar­nął Orina nad zdjęciem porucznika carskiej marynarki i z którego „Cuszima" powstała. Nastrój beznadziejności, upiornego korowodu, przygnębienia, tego bólu, który Orin pewnego dnia odkrył w sobie i którym chciał się dzielić.

- Chłopie, fantastycznie zrobiona gra - powiedział mu jeden z ważniaków na którymś z tych przeklętych, wy­twornych przyjęć, na jakie wyciągała go Malaspina. - Ale muszę ci się przyznać, że nie wytrzymałem nawet do po­łowy. Dla mnie to zbyt ponure.

To był właśnie jego problem, jako kreatora systemów. Ludzie nie chcieli, by ich poił swoją goryczą. Sięgali po grę, aby się oczyścić, przeżyć łatwe, proste wzruszenia świata, w którym wiadomo, gdzie dobro, gdzie zło i jak się znaleźć. Słali potem do firmy pełne obelg maile, wycedzo­ne zduszonym wściekłością głosem. Ale przecież bywało także inaczej. Wiedział to na pewno, miał ich listy, że byli tacy, którzy zrozumieli, którzy poczuli to, czym chciał się podzielić, przeżyli... I to było najważniejsze.

Odpuścił z „Cuszimą", bo, prawdę mówiąc, już wtedy traktował ją jak odprysk, drobny fragment poważniejsze­go projektu, o którym zaczął w którymś momencie prze-myśliwać. Jak przymiarkę do „Walca stulecia", krótko mówiąc. Wtedy to był jeszcze mglisty zarys, niejasne przeczucie jakiejś wielkiej, ważkiej historii - no i to, od czego, prawdę mówiąc, zazwyczaj zaczynały mu się gry: nastrój. Podobny jak w „Cuszimie", ale jeszcze bardziej wszechogarniający nastrój upadku, rozprzężenia, zagłady.

- Cały czas jesteś u nas gwiazdą - powiedzieli mu dwa lata temu, kiedy przedstawiał pierwszy zarys nowej gry; wtedy jeszcze rozmawiali nie przez sieć, ale osobi­ście, w biurach filii w Reims. A teraz, kiedy był już tak blisko końca, wirtualny fantom Ala rozkładał przed nim bezradnie ręce, mówiąc, że nie stać go na takie inwestycje.

To nie było w porządku. •

Długo czekał wieczorem na Malaspinę. Zeszła na kola­cję późno, zmęczona i zła - coraz częściej widział ją w ta­kim stanie, a może tylko coraz częściej zwracał na ten stan uwagę. Musiała być tuż po treningu; na szyi przysy-chały strużki potu, oddech wciąż jeszcze zdradzał niedaw­ny wysiłek. Falujące piersi napinały kusząco materiał błękitnego szlafroczka.

- Już skończyłeś? - powiedziała tylko. Kuchnia była dość ciasna, przy projektowaniu domu woleli przeznaczyć więcej miejsca na salon i kiedy tak siedział koło drzwi, po swojemu oparty ramieniem o ścianę, Malaspina, żeby wejść, musiała się o niego niemal otrzeć. Na chwilę ogar­nął go delikatny, przytłumiony dezodorantami zapach jej potu. Nigdy nie mógł zrozumieć, co w tym zapachu tak go brało; w każdym razie choć doskonale wiedział, co będzie dalej, choć tysiące razy poprzysięgał sobie, że już nigdy -gdy nachyliła się nad wyświetlaczem, a skraj błękitu pod­jechał wysoko po jej udzie, aż do krawędzi majtek, wy­ciągnął rękę i pogładził skórę żony, tak samo gładką i ję­drną jak zawsze.

- Jestem spocona! - uchyliła się gwałtownie, jak pora-

żona prądem, ale ani na chwilę nie przestała błądzić pal­cami po fosforyzujących wzorach wyświetlacza. - Jadłeś?

- Nie... Nie, na razie dziękuję.

Wyglądała w tym szlafroczku cholernie kusząco. We wszystkim wyglądała cholernie kusząco. Malaspina: wy­soka, posągowo zbudowana blondynka, smukłe uda, wy­pracowane ćwiczeniami oraz elektrostymulacją pośladki i talia, sterczące wyzywająco piersi, a do tego wszystkie­go to spojrzenie: wyniosłe i jakby pogardliwe, spojrzenie kobiety która doskonale zna swoją wartość i nie zamierza tracić za darmo bodaj jednego uśmiechu. Każdy, kto wi­dział Malaspinę, marzył, by ją z miejsca rzucić na naj­bliższy mebel i przelecieć. Wszyscy o tym marzyli.

Jej mąż także.

Cofnął dłoń, nie przestając się przypatrywać w zamy­śleniu niknącemu między pośladkami żony klinowi cie­niutkiej bawełny.

- Znowu kogoś zećpali - powiedziała, prostując się po­woli. Podstawiła dzbanek pod kran filtru wody, czekając, aż Orin jakoś zareaguje na jej słowa.

- Tak?

- Tuż koło nas - oznajmiła. - Dwie przecznice w stro­nę miasta.

- Niemożliwe?! - oderwał od niej wzrok, uświadamia­jąc sobie znaczenie tych słów.

Ten jej nawyk oglądania wiadomości. Zawsze ćwiczyła w goglach, by potem męczyć go streszczaniem, co w nich zobaczyła. Zresztą Malaspinę przynajmniej usprawiedli­wiała jej praca. Inni wślepiali się w serwisy informacyjne zupełnie bezinteresownie, chłonęli je z zapałem i w takich ilościach, że w końcu wszystkie wiadomości mieszały się ze sobą, wymazywały jedna drugą, i nie zostawało z tego nic, tylko zalepiający mózg glut z poodrywanych słów i mi­gających obrazków.

Orin nie chciał zalepiać sobie mózgu. Starał się, na ile to było możliwe, kiedy pracowało się głównie w sieci, omi­jać serwisy i polityczne klipy jak najdalej. Malaspinę to irytowało. Widziała w tym przejaw rezygnacji i bierności, których nie pochwalała. Dlatego korzystała z podobnych

okazji, by przekazać mężowi wiedzę o najnowszych wyda­rzeniach. Inna sprawa, że z reguły wybierała do tego po­litykę i sprawy międzynarodowe, a nie kroniki lokalne.

- Jakiegoś faceta - podjęła. - Nie pamiętam nazwiska, w każdym razie nic mi nie mówiło. Nikt znajomy.

- Co tutaj robił? Wzruszyła ramionami.

- Pewnie jakiś włóczęga. Przecież nie o to chodzi. Tak, nie o to chodziło. A o co? O to, że takie rzeczy nie

powinny zdarzać się w ich dzielnicy. W mieście, owszem, tam można się było spodziewać wszystkiego. W mieście takie rzeczy były na miejscu, ale przecież nie tu, na ich osiedlu, pełnym elektronicznych bramek, kamer i strażni­ków.

- Cholera - powiedział. - To się nie powinno u nas zdarzać. Za co, do diabła, płacimy tyle pieniędzy?

- Właśnie - odparła Malaspina. Filtr zamrugał kilka­krotnie zielonym światełkiem, elektroniczna pozytywka odegrała skoczną, krótką melodyjkę, sygnalizując, że ana­liza oraz uzdatnianie gwarantowaną metodą SuperSec zostały zakończone i że woda nadaje się do picia. Kran otworzył się na kilka sekund i automatycznie zamknął po napełnieniu dzbanka do dwóch trzecich.

- Dom, sto stopni. Właśnie - podjęła, wstawiwszy dzba­nek do ekspresu. - Skoro jesteśmy przy pieniądzach...

Westchnął równie boleśnie, jak niedawno robił to fan­tom Ala.

- Orin, nie chcę cię męczyć, ale od pół roku jedziemy tylko na moich zarobkach. Zamierzasz wreszcie coś z tym

zrobić?

- Tak, zamierzam. Pewnie, że zamierzam. Musimy o tym rozmawiać właśnie teraz?

- A kiedy mamy o tym rozmawiać? - Usiadła naprze­ciwko z filiżanką naparu i sałatką. - Ilekroć wspomnę o pieniądzach, mówisz dokładnie to samo: „Czy musimy o tym rozmawiać akurat teraz?" Powiedzmy, że teraz nie musimy. Tylko bądź łaskaw wyznaczyć jakiś termin. No, więc kiedy?

- Myślę o tym, nie martw się. Wzruszyła gniewnie ramionami.

- Myśl o tym, jak skończyć grę i ją sprzedać. Rozma­wiałeś już z nimi?

Prawdę mówiąc, po to tu właśnie siedział, czekając, aż Malaspina wyjdzie ze swoich pokoi. Po to, by porozma­wiać o „Walcu stulecia", o AC Games i propozycji Ala. By opowiedzieć jej to, wyrzucić z siebie, podeprzeć się jej radą.

- Jeszcze się nie odezwali.

- A jeśli nie wezmą? - powiedziała nagle.

- Ich strata. Najlepsza gra, jaką w życiu zrobiłem. Nie oni, to inni, ktoś zawsze kupi.

Nie wyglądała na przekonaną.

- Mogę zawsze spróbować poza główną siecią. To nie jest tak, że poza wielkimi koncernami nie ma już żadnego rynku. Są dziesiątki niezależnych firm, małych, ale rzut­kich...

- Komu będziesz bajki opowiadał - zgasiła go. Milczeli przez chwilę. - Więc nie wezmą?

- Nie wiem! Co się martwisz na zapas. Coś wymyślę. Jakież to było wkurzające. Cokolwiek obudził w nim

zapach jej potu, zostało tą rozmową skutecznie przepę­dzone.

- Orin, przestań mnie i siebie oszukiwać - perswado­wała. - Nie wiedzie ci się ostatnio. To się zdarza, rozu­miem. Nie masz powodu histeryzować, po prostu trzeba się chłodno zastanowić nad sytuacją i wyciągnąć z niej wnioski, tylko tyle. Od pół roku praktycznie nie zara­biasz. Ja się zdecydowałam pracować przy kampanii, mu­szę zawiesić praktykę, a to znaczy, że tracę większość do­chodów, przynajmniej na parę miesięcy. A odsetki trzeba spłacać.

Ten jej ton, kiedy tak wykładała coś punkt po punkcie - to go po prostu dobijało.

- To co, mam nie zamawiać scenografii, robić każdy drobiazg samemu? W takim tempie nie skończę za dzie­sięć lat.

Był pewien, że zaraz usłyszy coś podobnego, jak w roz­mowie z Alem: ogranicz się, bądź rozsądny, zmniejsz licz­bę postaci, nie pakuj tylu wątków. Ale Malaspina zbyt do­brze go znała.

- Nie mówię, że powinieneś oszczędzać na grze. Osz­czędzaj na czym innym.

- Podpiszemy drugi kredyt, najwyżej. Sprzedam grę, to oddamy.

Pokręciła głową.

- A jak nie sprzedasz? Wolałabym, żebyś raczej zała­twił sprawę z ubezpieczeniami.

No tak.

- Nie chcę o tym słyszeć - zebrał się w sobie, aby jego głos zabrzmiał jak najbardziej stanowczo. - Rozmawiali­śmy już na ten temat i więcej nie będziemy.

- Owszem, będziemy - to nie był dobry pomysł, jej głos także natychmiast stwardniał, niemal w ułamku se­kundy; zabrzmiała w nim skrywana furia. Wiedział, że je­szcze moment, jeszcze jedna taka wymiana zdań i Mała-spina wybuchnie złością. - Uparłeś się jak dziecko i bę­dziemy o tym rozmawiać tak długo, aż zaczniesz myśleć.

- Proszę cię, przestań - musiał teraz przybrać cichy, żałosny ton, jakby miał zaraz umrzeć. - Nie dziś. Jestem zmęczony, nie chcę się na noc denerwować, znowu nie bę­dę mógł zasnąć.

- To pobiegaj trochę - powiedziała już spokojniej. -Tylko wysiadujesz po całych dniach w gnieździe, nic dzi­wnego, że nie możesz spać. Obrosłeś już sadłem, aż wstyd się gdzieś z tobą pokazać.

Ugryzł się w język, żeby na to nie odpowiedzieć. Kiedyś by ci to nie przeszkadzało, myślał tylko, patrząc, jak żona wstaje od stołu i odkłada naczynia do zmywarki.

- Idę spać. Przyjdziesz dziś?

Przyjdziesz dziś. Parsknąłby drwiąco, gdyby nie fakt, że to też, nawet tyle, byłoby rozdrapywaniem czegoś, cze­go instynktownie nie chciał ruszać. Nie miał sił, żeby ru­szać.

To nie była oziębłość, znudzenie partnerem - nic pro­stego, co znalazłby w seksuołogicznych poradnikach. W za­sadzie, gdyby podejść do sprawy czysto mechanicznie, wszystko było w porządku. Tylko ta jakaś nieludzka sztywność; jakby kochał się z robotem. Jakby jej tam nie było, pod tą wypielęgnowaną, pachnącą skórą. Niczego

w ogóle: tylko pobudzające impulsy korowe z przyłącza. Bez łącza nie było w ogóle mowy, nie pozwoliłaby na to, tak jak nieodzowny był cały rytuał kąpieli, przygotowa­nia, kosmetyki na noc... Marzył, by kiedyś ot, tak po pro­stu, pójść do łóżka, bez robienia z tego od razu przedsię­wzięcia. Ale kiedy próbował coś delikatnie sugerować, Malaspina sztywniała jeszcze bardziej i wtedy to było już w ogóle dno, aż uznał, że trzeba się z tym po prostu pogo­dzić, nie można mieć wszystkiego. Jakoś się przyzwyczaił, byle tylko o tym nie myśleć.

Muszę jeszcze popracować. I pobiegać.

Zaśmiała się, odchodząc. Śledził ją kątem oka, kiedy ściągała szlafrok i wchodziła do kabiny natrysku.

Nie chciał pokazać Malaspinie, jak bardzo zdołała go dotknąć. Nie chciał dać jej poznać, jak skuteczną broń zdołała wymyślić - zachowałaby ją wtedy w swoim arse­nale i używała bezlitośnie. Nie chciał się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Nie chodziło wcale o sadło. Rzeczywiście - w drodze do schodów zatrzymał się na chwilę przed lustrem w przedpokoju - jego ciało sflaczało i jakby opuchło, powoli upodabniał się do bladego, tłuste­go robaka, rozdymanego od wewnętrz ciśnieniem wodni­stej treści. Nieważne. Któregoś dnia wróci mu nastrój, by o siebie zadbać i wtedy szybko odzyska formę.

To było co innego. Gdyby był nadal na fali, mógłby do woli obrastać sadłem. Dopóki był na fali, Malaspinie nie przeszkadzały jego kaprysy, przepłacana składka w ubez­pieczeniach ani dziecięcy upór. O tak, wtedy się nie wsty­dziła z nim pokazywać. To ten facet od „Wilhelma Zdo­bywcy", słyszałem, że podobno robi teraz „Bitwę pod Cu­szimą". Pół roku w pierwszej dwudziestce, jak na grę hi­storyczną to po prostu rewelacja. Twój mąż ma prawdzi­wy talent, Malaspina, wszyscy ci zazdroszczą, uśmiech -uśmiech.

Prawdziwy talent. Na krótko tego talentu starczyło, pewnie mówili za jego plecami, jeśli jeszcze mówili o nim w ogóle.

Szlag.

I tym sposobem wszystko wróciło do punktu wyjścia -do „Walca stulecia". Z łazienki dobiegło go buczenie uru­chamianego natrysku. Oderwał się od lustra i ruszył ku schodom, poddając się bezwolnie walczącym gdzieś głębo­ko w jego wnętrznościach siłom - tej jednej, która ciągnę­ła go do gniazda komputera, popychała, by zaraz podłą­czyć implant i nie dbając o późną porę, wrócić do gry, i tej drugiej, która go od tego odpychała. Zawsze tak ze sobą walczyły, sprawiając, że krążył i krążył wokół gniazda, przekładając jakieś nieistotne drobiazgi, wynajdując sobie w nieskończność bezsensowne zajęcia i marnotrawiąc czas. A kiedy wreszcie siadał do pracy, też jeszcze nie potrafił się do niej zabrać od razu - najpierw długo bawił się kon-figurowaniem po raz nie wiedzieć który podstawowego in­terfejsu czy bezmyślnym przepatrywaniem domowych za­pisów.

Być może właśnie chcąc tego uniknąć, nieoczekiwanie dla samego siebie, skręcił w stronę pokoju gimnastyczne­go. Gogle wisiały tak, jak je zostawiła Malaspina, na po­ręczy slimslidera. Podniósł je; wciąż były włączone.

Postawił prawą stopę na jednej z klamer, ślizgających się miękko po równoległych, zakrzywionych niczym biegu­ny fotela szynach. Pokrycie klamry wydęło się, otaczając pantofel twardym, półtoracentymetrowym występem. Po­stawił drugą nogę, a potem założył gogle, w których wciąż jarzył się interfejs serwisów informacyjnych, i na oślep chwycił otulone miękką pianką uchwyty dla rąk.

Szarpnął się i z trudem wykonał pierwszy krok, a po nim kilka następnych. Jego nogi i ręce z ledwością poko­nywały opór.

- Słabiej - powiedział i przez kilka sekund daremnie czekał na efekt. - Dom - powtórzył, teraz już z właściwą komendą - zmniejsz obciążenie. Jeszcze... Wystarczy.

Opór ustąpił. Orin ruszył długimi, rytmicznymi posu­nięciami rąk i nóg w komputerowy błękit, sączony mu do oczu przez gogle. Odetchnął parę razy głęboko, rozgrze­wając się.

W przednią część uchwytu na prawą dłoń wtopiono chropawą, twardą płytkę uczulonego na dotyk tworzywa. Przejechał po niej wskazującym palcem - świetlna strzał-

ka, skryta w rogu pola widzenia gogli, ożyła, wędrując posłusznie w prawo, w lewo i do góry, gdziekolwiek skie­rował ją ruch palca. Wciąż poruszając się rytmicznie, ni to płynąc, ni biegnąc przez nieistniejącą przestrzeń, Orin naprowadził kursor na okno serwisów lokalnych, a kiedy urosło ono, spychając na bok inne, i ożyło, wywołał spis dzisiejszych wiadomości. Nie musiał długo szukać, mor­derstwo w Muizon było główną informacją dnia; krwisto­czerwone odsyłacze na dole strony informowały o jej roz­szerzeniach oraz komentarzach w serwisach regionalnych i krajowych. Jak na złość dopadła go akurat reklamówka ubezpieczalni - zanim zaczęły się newsy, jakaś świetnie zakonserwowana czterdziestka zapewniała przez pół mi­nuty, że dzięki jakiemuś tam programowi czuje się wspa­niale, jest bezpieczna i oszczędza mnóstwo pieniędzy.

Nawet nie zauważał, że jego ruchy stają się coraz bar­dziej gwałtowne; szarpał uchwytami, jakby chciał je pood-rywać od aparatu. Człowiek, którego nadjedzone zwłoki leżały dzisiaj o dwie przecznice od willi Orina, nazywał się Thoury, Leon Thoury, i w chwili, gdy go znaleziono, miał na sobie smoking ze smartu, sztucznego jedwabiu z inteligentną strukturą kolantowych włókien, samoczyn­nie zmieniającego barwy i desenie. Kolorowe prążki wciąż mieniły się na trupie, gdy pod wścibskimi oczami kamer znoszono go do policyjnego ambulansu.

Autochton, sądząc po nazwisku, powyżej czterdziestki, raczej średnio zamożny, choć z jakiegoś powodu tej nocy starał się chyba sprawić wrażenie lepiej sytuowanego niż w rzeczywistości. Pewnie nie wiedział, że wśród napraw­dę bogatych stroje ze smartu od pewnego już czasu ucho­dzą za przejaw złego gustu. Ten szpan kosztował go życie - biały, bogaty i po czterdziestce, ulubiona ofiara pastusz­ków. W chwili śmierci miał we krwi zero sześć promila alkoholu. Akurat dość, by doskonale zdawać sobie sprawę z tego, co go spotkało, ale już za dużo, by zdołać uciec. Zresztą zapewne nie miał dokąd uciekać. Mordercy we­pchnęli mu do ust jego osobisty sygnalizator, alarm był uruchomiony, ale najwyraźniej nikogo nie sprowadził.

W każdym razie w ich okolicy znalazł się przypadkowo,

już martwy. Musieli przywieźć go tu samochodem i zrzu­cić z idącej górą estakady, z głową zmiażdżoną licznymi uderzeniami wypełnionych ołowiem pałek oraz z wyrżnię­tym sercem i pośladkami, jak to zazwyczaj robili młodzi kanibale. Komputerowe animacje pokazywały w zwolnio­nym tempie, jak widmowe postacie zrzucają trupa z esta­kady, później zastąpiła je rekonstrukcja ciała, na której czerwone linie prezentowały kolejne ślady noży i miejsca uderzeń.

Nie skorzystał z oferowanych przez serwis wypowiedzi policjantów, psychologów i specjalistów od młodzieżowych subkultur, z montażowych felietonów o ostatnich podo­bnych zdarzeniach i wszystkiego, co z wielkim poświęce­niem przygotowały dla niego sieci telewizyjne. Przez chwi­lę machinalnie zostawił komentarz, ale nie rejestrował sensu cieknących mu w uszy zdań; coś tam się tylko stale powtarzało o jessenistach. W pewnym momencie poczuł, że już dłużej nie może i zaciskając konwulsyjnie palce na uchwycie, wyłączył serwis; na moment zatonął w ciemno­ści, a potem rozpaliła się przed nim znajoma komórka do­mowego interfejsu, z migoczącym sygnałem nie odebranej poczty.

Ale właściwie go nie dostrzegał. Niepotrzebnie obejrza­na wiadomość wystarczyła, by jego imaginacja, wiecznie obolała i drżąca jak otwarta ostryga, zaczęła to, do czego ją od lat ćwiczył i rozwijał, świadomie potęgując swą wra­żliwość aż poza granice rozsądku i bólu: by zaczęła pod­suwać mu obrazy, sytuacje i emocje, zasypywać go nimi tak, że zupełnie nie mógł się opędzić..

Oto byl tam, był tym podpitym, wystrojonym w drogi smoking nieszczęśnikiem, wracającym z jakiejś niezbyt legalnej imprezy, przed którym nagle stanęła banda dzie­ciaków. Podobno nie wyglądali jakoś specjalnie - żadnych tam łańcuchów, skórzanych kurtek, ruchomych tatuaży, jak wśród dawnych gangów z podmiejskich dżungli; zwy­kle dzieci ze szkół, przejęte swą dziejową misją, walką o lepszy, sprawiedliwy i wolny od zła świat. A więc dzieci, ulica - albo stacja napowietrznej kolejki, a może wagon9 W każdym razie ta wataha, osaczająca go ze wszystkich

stron. Czy próbował negocjować? Tłumaczył się jakoś, je­szcze liczył na ocalenie, czy od razu rzucił się do ucieczki albo próbował pięściami wywalczyć sobie wyjście z kręgu napastników?

A może po prostu poddał się biernie swemu losowi?

W wyobraźni Orin rzucał się na pastuszków, miażdżył pięściami dziecięce twarze, pastwił się nad nimi. Rozsą­dek natychmiast korygował te wizje, przypominał, że w żadnym wypadku nie mógłby liczyć na siłę i sprawność swoich zaniedbanych mięśni, więc w rękach wyimagino­wanego Orina pojawiały się malownicze narzędzia do za­bijania, jakieś wielkokalibrowe spluwy, rozkwaszające trafionych napastników na miazgę, wzięte wprost z pry­mitywnych gier taniej masówki AC Games i jemu podo­bnych koncernów. Ałe to nie było to i zaraz, wbrew roz­sądkowi, powracał obraz, na którym Orin miażdżył twa­rze małych potworów gołą pięścią albo zaciskał im ręce na gardłach, aż do chrupnięcia skręconego karku, i te ob­razy otaczały go coraz ciaśniej, nieodparte, obsesyjne, po­wtarzane wciąż i wciąż...

Uświadomił sobie nagle, że się dusi.

Zatrzymał się. Teraz dopiero dotarł do jego świadomo­ści alarmujący komputerowy pisk, narastający z każdym powtarzanym wściekle przez Orina ruchem. Puls rozsa­dzał mu skronie, serce uwięzło wysoko w gardle, trawio­ne ogniem płuca nie przyjmowały powietrza. Nawet zdję­cie z twarzy gogli sprawiło mu trudność.

Zszedł z maszyny do ćwiczeń i usiadł ciężko na podło­dze, spocony, czerwony na twarzy, oddychając z trudem. Wariat. Chciało mu się rzygać, z wysiłkiem powstrzymy­wał torsje, czując, jak wewnętrzne ciśnienie wysadza mu z głowy gałki oczne. Boże, co za wariat.

Mdłości, dudniące tętno i ból w tchawicy odpędziły od niego obrazy walki z pastuszkami. Odpędziły też wspo­mnienie zapachu Malaspiny, nawet wściekłość na Ala i ca­łe AC Games. Siedział wciąż w pokoju ćwiczeń, nawet wtedy, gdy oddech i tętno już się uspokoiły, a w wyłożo­nych metalem ustach znowu pojawiła się ślina. Siedział, ogarnięty nagłą słabością, wdychając zapach sosnowego

odświeżacza, który dom rozpylił w pomieszczeniu, gdy tyl­ko jego czujniki wywąchały pot Orina. Dom: żadnego nie­przyjemnego zapachu, żadnej odrobiny brudu albo kurzu.

To nie było prawdą, że uciekał przed informacjami, aby nie zalepiły mu mózgu kolorowym glutem, nie ogłupiły. Uciekał przed nimi, żeby go nie poraniły. Miał nerwy na wierzchu - musiało tak być, jeśli jego światy miały być prawdziwe, jeśli ludzie, którzy z nimi obcowali, mieli po­znać w nich prawdziwe emocje, prawdziwe życie. Tego właśnie Malaspina uparcie nie chciała zrozumieć, przera­żona rosnącymi zastraszająco składkami z ubezpieczenia. Musiał pielęgnować swoją cienką skórę, musiał rozhuśty-wać emocje w naprzemiennym cyklu przygnębienia i eu­forii. Tylko dzięki temu umiał czasem poczuć to Coś, cze­go szukał i co wydawało mu się najważniejsze. Mieć ner­wy na skórze nie było przesadną ceną szlachectwa, ceną bycia tym Orinem Bethlenem, któremu od lat na każ­dym zjeździe stowarzyszenia autorów gotowano długą owację na stojąco.

Tylko że to bolało.

Dotarł do łóżka, kiedy Malaspina spała już głęboko, ale nie mógł zasnąć. Gdy wreszcie zapadł w wymęczoną leże­niem drzemkę, śniło mu się, że jego ciało pożerają robaki: drążyły w nim setki cienkich, poplątanych kanalików, a on nie był w stanie się bronić.

Dał za wygraną i poszedł do swego gniazda w pokoju na górze pospacerować trochę po cesarsko-królewskim Wiedniu. To był jeden ze skutkujących zawsze sposobów ukojenia: przemierzać w nocnej ciszy opustoszałe zaułki, ścigany tylko dalekim echem turkoczących wozów do­stawczych i pogłosem okrzyków rozbawionego towarzy­stwa opuszczającego nad ranem kawiarnie. A potem aź do świtu - tamtejszego świtu - stać na moście, podziwiając świat, umarły ponad stulecie wcześniej, nim wydobył go z nicości i puścił raz jeszcze w ruch.


2.

Nawet gdyby Prepostvary starał się zapamiętywać wszystkie mijane drzwi i kolejne zakręty, nie zdołałby w labiryncie Tannenbaumu zachować zbyt długo orienta­cji. Pomimo swoich zdolności, spotęgowanych łatami ćwi­czeń, i pomimo tego, że chodzenie w gęstwinie otwierają­cych się jeden po drugim korytarzy i rozległych sal, w tej chwili wygaszonych i ciemnych, przypominało do złudze­nia wędrówkę po interfejsach worldnetu. Z tą różnicą, że net standardowo wizualizował się jako struktura schodzą­ca w dół, jakby system wirtualnych, ciągnących się bez końca jaskiń - tutaj zaś kolejne windy i ażurowe schody w szybach awaryjnych prowadziły wciąż wyżej i wyżej.

Oczywiście nawet tego nie próbował, wręcz walczył z własnym umysłem, który odruchowo starał się zapa­miętywać drogę. Choć przemierzał ją po raz pierwszy -ale nie ostatni, co do tego był głęboko przekonany - nie trzeba było wielkiej bystrości umysłu, by się domyślić, iż oprócz laserowych ostrzy, skanujących na kolejnych eta­pach tęczówki i linie papilarne, szczytu Sosenki i spokoju jej władców pilnować muszą także skanery elektroaktyw-ności kory mózgowej. Z dużym prawdopodobieństwem mógł nawet pokazać, gdzie je umieszczono, a w każdym razie gdzie on by to zrobił: w krzyżowych, fosforyzujących wspornikach pseudogotyckich sklepień wąskiego koryta­rza, zarezerwowanego najwyraźniej dla prywatnych gości suwerena. Przechodząc w tych miejscach, nie sposób było nie zbliżyć do nich głowy. Oczywiście, wbrew nabożnemu lękowi, jakim nowoczesna technika śledcza napełniała przeżuwaczy, żaden detektor nie był w stanie czytać w my­ślach; ale rytm, jaki wzbudziłyby w umyśle Prepostva-ry^ego podobne próby, na pewno nie spodobałby się pro­gramowi analizującemu skany.

O obfitości i niezawodności elektronicznej straży świad­czył także fakt, iż przydzielanie wezwanym eskorty naj­wyraźniej uważano tu za zbędne. Prowadził ich tylko po­rtier w błękitnej, mundurowej koszuli, nie noszący przy

sobie żadnej broni. Szedł pierwszy, pewnym, równym kro­kiem, nie zmieniając tempa ani gdy wchodzili znienacka w mrok wielkiej sali, ani kiedy trzeba się było wspinać po schodach. O dwa kroki za portierem szedł stryj Prepost-yar/ego, on sam - dopiero jako trzeci. Tak powinno być. Chociaż to Prepostvary był tym, kogo suweren potrzebo­wał, jego stryj, formalnie rzecz biorąc, przyprowadzał mu bratanka, protegował go i symbolicznie wprowadzał do kręgu ludzi godnych zaufania; symbolicznie, bo przecież jego lojalność była zapewniona i sprawdzona metodami stokroć skuteczniejszymi niż więzy krwi. Ale stary Kuru-ta przywiązywał do podobnych rytuałów wielką wagę, a jego synowie ściśle stosowali się do oczekiwań ojca, nie tylko w tym względzie.

U końca drogi czekała na nich otwarta kabina windy, o ścianach wyświetlających pejzaż rozsłonecznionego lasu. Gdy drzwi zasunęły się za plecami Prepostyary^ego, ścia­ny zmieniły nagle barwę, widok drzew i zieleni zastąpiły poruszające się szybko drobne prążki interferujące we wszystkich barwach tęczy. Poza tym nie działo się nic, nie dało się wyczuć najdrobniejszego ruchu windy, aż Prepo-stvary zaczął powoli dochodzić do wniosku, że nie była to wcale winda, tylko jakaś poczekalnia, być może służąca poddaniu przychodzących dokładniejszemu podsłuchowi.

Ale jednak musiała to być winda; po siedmiu minutach miejsce kolorowych interferencji zajął ponownie obraz la­su, a trzydzieści sekund później pośród tego lasu otworzy­ły się drzwi. Ciągnął się za nimi kolejny korytarz, rów­nież utrzymany w pseudogotyckim stylu, ale szerszy od poprzednich i o ścianach nie imitujących cegieł, tylko jed­nolicie białych, jakby pobielono je wapnem; ceglane były jedynie wsporniki pod sufitem i obramowania głębokich na kilkadziesiąt centymetrów wykuszy, które, idąc za po­rtierem, mijali co jakiś czas to po lewej, to po prawej stro­nie. W większości z nich umieszczono nieco ponad podło­gą wysokie na półtora metra obrazy. Wyglądały jak wybi­te w murze okna, za którymi rozpościerały się rozmaite światy, skrzące się kolorami i kształtami prawdziwszymi od prawdziwych.

Wreszcie portier zatrzymał się w miejscu nie wyróżnia­jącym się na oko zupełnie niczym i z półobrotem wskazał uprzejmym ruchem dłoni nieskazitelnie białą, gładką ścianę. Stryj Prepostvar/ego bez chwili wahania wkro­czył w nią i zniknął. Chwilę później zrobił to także jego

bratanek.

Ściana była projekcją. Od drugiej strony nie dało się jej dostrzec; mieli za sobą po prostu szerokie drzwi w zakoń­czonym ostro łuku, zasuwające się automatycznie po ich

przejściu.

Ta część sali, w której się znaleźli, była pusta, jeśli nie liczyć fotela ustawionego przodem do szyby przedzielają­cej pomieszczenie. Czekało na nich dwóch ludzi. Pierw­szego z nich Prepostvary zaledwie omiótł wzrokiem; sto­jący przy drzwiach mężczyzna w szarym garniturze wy­glądał na jednego z licznych tu zapewne sekretarzy -upewniał co do tego niewielki czarny tablid w jego ręku.

Drugi z obecnych siedział po przeciwnej stronie szyby w stylowym fotelu z ciemnego drewna, mając za plecami elegancki biedermei^rowski gabinet. Nie mógł być wiele starszy od Prepostvary'ego; miał najwyżej około trzydzie­stu lat, śniadą cerę południowca i czarne włosy rozdzielo­ne przedziałkiem. Z kieszeni cytrynowożółtej kamizelki zwisał mu złoty łańcuszek imitujący dewizkę zegarka. Komputerowy wizjer na prawym oku udawał doskonale staroświecki monokl z cienkiego złotego drutu i szkła tak grubego, że oko użytkownika, wyświetlane po zewnętrz­nej stronie, wyglądało jak widziane przez butelkę.

Ten człowiek był jednym z synów Ivana Kuruty, które­go nieliczni szczęśliwcy - w ich liczbie i Prepostvary -mieli prawo nazywać: „nasz starik". Urodzenie czyniło go automatycznie jednym z szefów licznych korporacji, bractw

1 struktur administracyjnych, które miały swą centralę w budynku, nazywanym od dziwnego kształtu Tannen-oaumem, lub czasem, bardziej po swojsku, Sosołoczką. Wśród przeżuwaczy chodziła plotka - niezbyt intesywnie; ich uwaga, skupiona na konstruktach sławnych postaci

2 gier, rozrywki i polityki, rzadko sięgała osób tak waż-nych - że stary Kuruta kazał się sklonować. Miał tego do-

wodzić fakt, że synów doczekał się dopiero grubo po skoń­czeniu setki i że wszyscy byli jakoby do niego łudząco po­dobni.

Jak większość kursujących po sieci opinii, i ta była wy­ssaną z palca bzdurą. Prepostvary widział kiedyś starsze­go z synów Kuruty i patrząc teraz przez panoramiczną szybę na jego brata, ledwie dostrzegał przejawy rodzinne­go podobieństwa. Ojca, znanego Prepostvary'emu z roz­maitych zapisów, obaj nie przypominali w większym sto­pniu niż sam Prepostvary stryja.

Ten ostatni zatrzymał się o kilka kroków od gospoda­rza i powitał go lekkim skłonieniem głowy. Odczekał chwilę, aż młody Kuruta odwzajemni pozdrowienie, i wy­powiedział tych kilka słów, dla wypowiedzenia których przemierzył labirynt sal i korytarzy.

- Panie przyjacielu, przyprowadzam mojego bratanka, syna Riszy Kokoczki, psychologa, który pracował kiedyś dla twojego ojca i zasłużył na jego wdzięczność. Nazywa się Wiktor Prepostvary i jest psychologiem, tak samo jak jego ojciec. Mój brat przekazał mu swoje doświadczenia i wychował na porządnego człowieka, a dzięki pomocy twojego ojca chłopiec ukończył dobre szkoły. Jest zdolny, pracowity, oddany Sprawie i przyjaciołom. Ręczę za niego jak za samego siebie.

Kuruta pokiwał z zadowoleniem głową. - Przyjmuję twoją porękę, Jovanie. Dziękuję ci w imie­niu ojca, że przyprowadziłeś tu swojego bratanka i że opiekowałeś się nim, dopóki nie osiągnął pełnoletności i nie udowodnił swoich talentów. Możesz zawsze liczyć na naszą pomoc, gdyby była ona potrzebna.

Stryj odczekał jeszcze chwilę, na wypadek, gdyby Ku­ruta miał do niego jakieś pytania albo polecenia, potem pożegnał się i ruszył do drzwi. Prepostvary nie oglądał się, czując, że zainteresowanie człowieka zza szyby sku­pia się teraz na nim.

Diabli zresztą wiedzieli, czy była to szyba, pole zabez­pieczające, czy po prostu ścienny ekran, wyświetlający ob­raz z zupełnie innego pomieszczenia. Umeblowanie za plecami rozmówcy zdawało się wskazywać na to ostatnie.

- Siadaj, Wiktorze - powiedział Kuruta.

Zajmując miejsce w przeznaczonym dla siebie fotelu, mógł rzucić szybkie spojrzenie ku drzwiom. Sekretarza już tam nie było, musiał wyjść razem ze stryjem.

Kuruta milczał jeszcze przez chwilę, w końcu zaśmiał się i zdjął monokl z oka.

- To dość niezwykłe, muszę przyznać - powiedział. -Ty się naprawdę nie denerwujesz?

- Nie. - Już wcześniej postanowił sobie odpowiadać na każde pytanie natychmiast, bez chwili wahania. - Je­stem... podekscytowany, tak bym to ujął. Przejęty. Ale nie, nie widzę powodu do zdenerwowania, skoro już tutaj dotarłem.

Suweren pokiwał głową.

- Logiczne. Tylko że mało kto bywa logiczny.

- Ja bywam. W każdym razie staram się. Kiedy czło­wiek przestaje rozumieć swoje zachowanie, prędzej czy później rodzi się w nim słabość.

- Tak... To jedna z nauk twojego ojca, prawda?

- Chyba tak.

- Twój ojciec bardzo się zasłużył dla Sprawy w czasie podziału regionu i walki o autonomię. Nie było nikogo, kto tak by umiał rozgryźć każdego przeciwnika i znaleźć sposób na jego wyprofilowanie. Uczył cię tego, prawda?

- Uczył mnie, że jest pięć sposobów na człowieka. Władza, misja, pieniądze, strach i seks. Któryś z nich za­działa zawsze. Jeśli kogoś nie można kupić, na pewno można go albo zastraszyć, albo omotać. Trzeba tylko od razu wybrać właściwą drogę. Mój ojciec to umiał. Podob­no jeszcze tam, na Bałkanach, mówiono, że radzi sobie z każdym.

- Nie tylko to. Potrafił wyczuć, nad kim opłaca się pracować, a nad kim nie. Bo nie każdego warto rozpraco­wywać. Byle kogo łatwiej po prostu zniszczyć.

Tym razem Prepostvary musiał się chwilę zastanowić, jakiej odpowiedzi oczekuje po nim rozmówca.

- Jak dotąd nie powierzano mi tego rodzaju decyzji. Kuruta pokiwał głową.

- Wiem, czym się dotąd zajmowałeś i z jakimi efekta­mi. Jak ci się podoba praca u Schweinherza?

Tę dziwną nazwę ich watch dog zawdzięcza! pierwsze­mu dyrektorowi. Różni sensaci do dzisiaj twierdzili, że żył on z wszczepionym sercem świni. W istocie wszyli mu je kiedyś tylko na kilka dni, zanim udało się znaleźć immunopozytywnego dawcę do sklonowania autoprze-szczepu, po tym, jak ówcześni konkurenci Sprawy podziu­rawili faceta pociskami igłowymi z przesuniętym środ­kiem ciężkości. Ale przezwisko „Świńskie Serce" przy­lgnęło i w końcu stało się oficjalną nazwą spółki, nawet po tym, gdy jej szef znowu dostał się pod lufy i tym ra­zem już go nie zdołano poskładać. Kurucie spodobała się ta nazwa, przypominająca, że batiuszka w potrzebie dba o swoich ludzi - takie wszycie kosztowało kasę dla prze­ciętnego pacjenta niewyobrażalną, którą starik wyłożył bez zmrużenia oka.

- To prosta praca. Powoli zaczynam mieć wrażenie, że już niewiele mogę się tam nauczyć. Monitoring, wszystkie rzeczy, które należą do tego typu agencji, dają dobrą orien­tację w sieci i doświadczenie w pracy z ludźmi, ale to tyl­ko dość podstawowy poziom. Nie jestem podprogowcem, chociaż się na tym znam. Chciałbym się zająć aktywnym profilowaniem, tak jak ojciec. Rekonstruowanie osobowo­ści, odczytywanie jej to miła zabawa. Ale dopiero zabrać się do jej zmiany, posterować obiektem... To musi w sobie mieć coś upajającego, tak sądzę. Zresztą ojciec czasem mi opowiadał, na ile oczywiście mógł, bez zdradzania tajem­nic...

- Tak... Jednym słowem: czas na zmierzenie się z ja­kimś poważnym zadaniem?

- A czy nie po to zostałem tutaj wezwany? Jego rozmówca skinął głową.

- Tylko że sam wiesz, jak to jest z poważnymi zada­niami. Jest nagroda za sukcesy... ale jest i kara za niepo­wodzenia. Musi być.

Prepostvary uśmiechnął się jedynie.

- Więc tak, rzeczywiście po to cię tu wezwałem. Rzecz może w swej istocie nie różni się tak bardzo od przygoto­wywania profili dla Świńskiego Serca. Różnica będzie tyl­ko w dyskrecji. Tym razem wszystko zrobisz sam. Sam

będziesz grzebał w sieci, sam zbierał kontakty, a potem sam je zinterpretujesz. Jeśli zajdzie potrzeba, zajmiesz się także operacyjną stroną zagadnienia.

- Tak.

Kuruta poruszył się w fotelu i dzieląca ich szyba, co do której Prepostvary zdążył już nabrać pewności, że jest ściennym ekranem, zamgliła się na moment, a potem roz­płynęła bez śladu. Gabinet po drugiej stronie nie był pro­jekcją.

- Nie chce mi się powtarzać tych wszystkich banałów - wyznał szczerze gospodarz, podnosząc się z fotela. -Gdybym nie miał pewności, że można na ciebie liczyć i że się przyłożysz do roboty, nie dotarłbyś tu. Zbliż się.

Podszedł do swojego suwerena sztywnym, ceremonial­nym krokiem. Kuruta otworzył ramiona i przycisnął Pre-postyar/ego do siebie, całując go w usta. Więc tak wyglą­dał ten przełomowy moment życia. Powinien coś teraz czuć, dumę, radość, cokolwiek, myślał, oddając uścisk. Ale, prawdę mówiąc, nic takiego nie było. Po prostu jesz­cze jedna z takich chwil w życiu, które trzeba zaliczyć po drodze do celu.

- Jak się zapewne domyślasz, panie przyjacielu, tra­ktuję to jako swoją osobistą sprawę, choć rzecz dotyczy interesów. Grywasz w „Wilhelma Zdobywcę", prawda?

- Nawet nieźle mi to wychodzi.

- Więc tutaj będą obowiązywać podobne zasady. Jedy­ną osobą, która wie, kim się zajmujesz, jestem ja. Spo­strzeżenia, wątpliwości, zapytania... wszystko do mnie. Wyznaczyłem człowieka, który pomoże ci opanować na­rzędzia Tannenbaumu, ale on nie wie, czym konkretnie masz się zająć i dla którego z nas. I tak ma pozostać.

- Rozumiem.

- Pytania?

Zastanowił się. Wszystko i tak znajdzie się w pakiecie danych z zadaniem.

- Tak tylko, z czystej ciekawości: kobieta czy mężczy­zna?

- Lepiej sprawdź sam. Pozory często mylą - wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu. - Nie zawiedź mnie, pa­nie przyjacielu.

Prepostvary skłonił głowę.

- Wolałbym umrzeć - odparł. Całkowicie szczerze; ta szczerość była jedną z rzeczy, której ci inni, czasem nawet wydawałoby się z głową na karku, ale nie należący do Sprawy, nigdy nie umieli pojąć. I zapewne to właśnie zde­cydowało, że Sprawa wyglądała tak, a nie inaczej.

- Prepostvary! - Zatrzymał go głos suwerena, gdy już się odwracał, - Pamiętasz, co wpisałeś w ankiecie na wej­ściu do Schweinherzu?

- Tak. Chodzi o kwalifikacje?

- Nie. O plany. Napisałeś, że zamierzasz zostać mędr-cem. To była jakaś sztuczka, żeby zwrócić na siebie uwagę?

- Nie. Ja zawsze jestem szczery, zresztą w tych cza­sach inaczej nie można. Takie mam po prostu marzenie.

Kuruta zaśmiał się.

- Nigdy w życiu się z czymś podobnym nie spotkałem. Ale życzę spełnienia marzeń. Ta robota na pewno ci do­starczy materiału do myślenia.

Sekretarz czekał za drzwiami, w pseudogotyckim kory­tarzu. Na widok Prepostvary'ego ścisnął kciukiem i du­żym palcem brzeg swojego tablidu; z ukrytej szczeliny wyskoczyła mu prosto w dłoń cienka jak opłatek, kwadra­towa karta pamięci. Podał ją bez słowa Prepostvaryemu i poprowadził go do windy, w której przejrzystych ścia­nach wciąż kołysały się na lekkim wietrze gałęzie i młode liście.

Kilka godzin później Prepostvary znowu znalazł się w tym samym gotyckim korytarzu o sklepieniu żebrowa­nym czerwoną cegłą. Tym razem jednak była to projekcja komputera; tak właśnie zwizualizował się wewnętrzny in­terfejs Tannenbaumu, do którego wprowadziły go kody z otrzymanej od sekretarza karty.

Dobrze, że w ogóle zdążył dotrzeć do domu, zanim przeszył go zjadliwy świergot kapusia. Chociaż wylotowe estakady w tej części miasta były pustawe nawet w go­dzinach szczytu, blokowały je czerwone światła w miej­scach, gdzie krzyżowały się z pasmami uprzywilejowany-

mi. Odkąd sięgał pamięcią, owe wyodrębnione według niezrozumiałych zasad pasma były powodem narzekań i złorzeczeń, i odkąd pamiętał, nikt nie umiał tego zmie­nić. Pod drzwiami pożegnał się ze swoim cieniem — zgod­nie z zasadą, że w strefie czuwania domu jego właściciel odpowiada za bezpieczeństwo swoje i gości sam. Liczył, że zanim odezwie się człowiek zapowiedziany przez Kurutę, coś jeszcze przekąsi, zwłaszcza iż wieczorna sesja zapo­wiadała się na długą i kłopotliwą. Ale zdążył tylko umyć ręce i rozłączyć wyjściowe ubranie. Przynaglany wezwa­niem sięgnął pod kuchenny blat po przechowywany z my­ślą o takich sytuacjach koncentrat. Wrzucił do ust dwie kostki i czując, jak powoli rozpływają mu się na języku, usadowił się w gnieździe.

Potrafił w razie potrzeby wchodzić w sieć błyskawicz­nie i z każdego miejsca. W szerokim pasie obszernego, cie­mnego garnituru zawsze spoczywał wzmacniacz; jedno i drugie należało do zawodowego umundurowania. Pła­skie złote pudełko, upodobnione do staroświeckiej papie­rośnicy z monogramem, dostrojono do wprasowanych w tkaninę obwodów unerwiających wysoki kołnierz koszu­li, ten zaś ciasno otulał podgolony kark i niczym przed­wieczny vatermoder uciskał sprężyście dolną szczękę, gdzie sensory drajwera komunikowały się z przedłużenia­mi nerwowymi implantu. W banalnych, związanych z pra­cą sprawach nie trzeba było nawet przerywać codzien­nych czynności. Wielokrotnie zdarzało mu się przeszuki­wać jakąś kartotekę czy wymieniać opracowania i jedno­cześnie prowadzić samochód, patrząc na drogę przez pło­nące wewnątrz oczu okna komputerowych interfejsów.

Ale tym razem nie chodziło o żadną banalną czynność wynikającą z pracy dla watch doga. Tym razem trzeba się było porządnie wymościć przy bezpośrednim przyłączu, musiało to potrwać kilkadziesiąt sekund. Gniazdo: ogni­sko domowe doby postinformatycznej. Miękki kokon na cie­lesny futerał człowieka przebywającego właśnie w swym ulubionym serialu, w grze, którymś z miejsc rozrywek al­bo - to może najrzadziej - w miejscu pracy.

Na ścianę ozdobioną murzyńskimi maskami (wielkose-

ryjne kopie ściągnięte z podrzędnego sklepiku w Dubaju; na prawdziwą, ręczną robotę jeszcze nie było go stać) za­czął nakładać się w jego oczach migoczący wszystkimi barwami obraz dostrajania. Wcisnął do szczeliny odczytu kartę z Tannenbaumu i przymknął powieki.

Jednym niedbałym ruchem dłoni wygasił wszystkie standardowe testy wejścia i otworzył panel komunikacji. Zasygnalizował gotowość połączenia. Sterownik programu karty już zdążył porozumieć się z wzywającym; w panelu nawigacji zamigotało żądanie potwierdzenia. Zgasił je.

Program poprowadził go jakimś skróconym łączem, z pominięciem interfejsu macierzystej firmy i węzłów ustawionych w setapie jego prowadzącego serwera. Nie było to przyjemne uczucie - leciał w pustkę, w straszliwą, nieprzeniknioną czerń. Niczym w sennym koszmarze, tracił cielesną integralność, pozbawiony bodźców system nerwowy rozpadał się na dziesiątki swędzących bądź bo­lących punktów, oddalających się na wszystkie strony, jak rozsadzone eksplozją big-bangu słońca.

Na szczęście trwało to tylko moment. Po chwili zawrót głowy ustał, wróciły wzrok, słuch, dotyk, czucie głębokie, a w końcu i równowaga statyczna.

Stał w wąskim, sklepionym wysoko korytarzu prowa­dzącym do pomieszczenia, gdzie dopiero co rozmawiał z nim Kuruta.

- No, wreszcie - odezwał się stojący przed nim zwali­sty grecki hoplita, o opalonym na brąz, muskularnym i lśniącym od oliwy ciele, pokrytym złotymi tatuażami. Niektóre z nich poruszały się i falowały, trzeba było do­piero dłuższej chwili, by stwierdzić, że ruchem tym rządzi jakaś trudna do opisania, ale niewątpliwa regularność. -Słuchaj, koleś, panie przyjacielu, nie mam tyle czasu, że­by na niego czekać, w kija złamanego, nawet jeśli to sam batiuszka go tu wkręca. Jasne?

- Jasne. Sorry, prastitie... panie przyjacielu, kij ci w oko. Hoplita zaśmiał się - serdecznie i bez cienia urazy.

- Tobie kij w oko. Mnie tam rybka, pokażę, co mam pokazać, potem będzie miał własny pejdż i ident, i niech sobie radzi, jak umie. Doszedł do siebie?

Poruszył się ostrożnie, z obawą, czy ten ruch nie wzbu­dzi jakichś nowych funkcji podpiętych mu przez nieznany program.

- W porządku.

- Dobra, odwrócił się. Ta dziura z tyłu to będzie jego okno na świat. W czym dotąd robił?

- W synteku - odmruknął, rozważając, czy przypad­kiem nie powinien się czuć dotknięty Ale sądząc po tonie głosu, przewodnik raczej nie miał zamiaru go obrażać. Widać tutaj, w centrali Tannenbaumu, panowały po pro­stu takie zwyczaje.

- No, to spoko. U nas prawie tak samo, tylko jakby chciał dżampnąć, to musi najpierw zbekrandować cały autlajn. Setap ustawia lewym panelem, Pomagiera woła podwójnym egzekiem, spid standardowo na szóstce... Co tam jeszcze... Co do samej bazy, zanim wejdzie, musi po­dać cerberowi ident, potem czeka, aż potwierdzi i dosta­nie link na narzędziownię...

Prepostvary pospiesznie otwierał wokół siebie kolejne wymieniane przez hoplitę panele. Tamten potwierdził swo­im kodem komendy zmiany serwera prowadzącego.

- A tamte obrazki? Na prawo i lewo? Cudze gniazda, czy wejścia do innych danych?

- To bardziej złożony system, koleś - oznajmił hoplita takim tonem, jakby oprowadzał dzikusa po metrze. - W ra­zie potrzeby Pomagier wprowadzi, jest na to ustawiony. Ale to kiedyś, jak dobrze pójdzie. Trzeba mieć wyższy przywilej. Ustawiłem mu ścieżkę do danych od kierownic­twa i dostrojenie wspomagania, tyle powinno wystarczyć.

- Wystarczy. Podprogramy są moje?

- Wspólne. Ale można zażądać czasowej wyłączności, jeśli idzie jakiś ważny risercz dla naczalstwa. No, koleś, nie mam czasu się bawić, panie przyjacielu. Jakby coś mu się obsrywało, może mnie wzywać przez Pomagiera. -Sięgnął dłonią ku jednemu ze swych tatuaży. - A, niech pyta o Platona - przypomniał sobie w ostatniej chwili o autoprezentacji, zanim dotknął rozstawionymi szeroko palcami złotych linii na swej skórze i zniknął.

Prepostvary przez chwilę jeszcze wpatrywał się z iryta­cją w miejsce, gdzie wcześniej tkwił awatar Platona.

- A chuj ci w dupę i złamany kij, panie przyjacielu -powiedział wreszcie głośno i dobitnie, po czym, już spo­kojniejszy, odwrócił się do swojego gniazda. Wkroczył po­między zawieszone dookoła panele kontrolne i zanurzył się, nogami naprzód, w przydzielonym mu oknie. Wektor pionu, dotąd wskazujący sufit, zmienił się gwałtownie o dziewięćdziesiąt stopni. Tkwił w przejrzystym grania-stosłupie, niczym w opuszczanej na dno morza szklanej budce telefonicznej.

Interfejs należał do najbardziej intuicyjnych, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia; cała głupia robota, od której zawsze trzeba było zaczynać pracę w nowym miej­scu, konfigurowanie podprogramów, definiowanie makro-poleceń, uczenie programu prowadzącego swych podsta­wowych reakcji i wszystkie te męczące przygotowania nie zajęły mu więcej niż pół godziny. Oczywiście, zdanie się na standardowe defolty skróciłoby sprawę do kilku mi­nut, ale coś podobnego nikomu szanującemu się nie mogło nawet przyjść do głowy - paradować po necie w standar­dach, jak jakiś przeżuwacz, który wygrał sprzęt w trójko­wym turnieju i rzucił się na poszukiwanie rozkodowanych gier.

Z drugiej strony, zanadto był ciekaw swego zlecenia, żeby zbyt długo się bawić. Przeniósł więc tylko większość ustawień z dotychczasowego serwera prowadzącego, włą­cznie ze swoim awatarem w czerwonym mundurze sa­skiego grenadiera i trójkątnym pierogu z pióropuszem.

Z wolna budziło się w nim to cudowne, niezwykłe pod­niecenie, jakiego dostarczyć potrafiła tylko ta praca. Mó­wiło się o kretach z globali, że są tak skuteczni w sieci, bo mają programy prowadzące sprzęgane z ośrodkiem se­ksualnym w mózgu i osiągnięcie wyznaczonego zleceniem celu sterownik wynagradza im orgazmami. Globale: kil­kanaście czy kilkadziesiąt, tylko fachowcy wiedzieli to do­kładnie, ogromnych światowych superkoncernów, łączą­cych banki, firmy, media czy partie z różnych kontynen­tów w jedno gigantyczne mrowisko i niczym pradawne ce­sarstwa mające na swe rozkazy całe armie specjalistów. Może to była jeszcze jedna z niezliczonych legend cho-

dzących po ludziach. Jak z tymi kluczami - zawsze mu się chciało śmiać, niby tyle się na świecie zmieniło, a wia­ra w czary i cuda trwała w najlepsze. Tyle że miejsce zło­tych rybek czy graali zajęły tajemnicze programy, poukry-wane przez dawnych twórców w systemowym softłerze i czekające na właścicieli odpowiednich haseł, aby im speł­nić życzenia. Bzdury oczywiste.

Ale w warunkowanie kretów Prepostvary gotów był uwierzyć, bo on sam, bez żadnych przeróbek, potrafił od­czuć przy pracy coś na kształt nieomal seksualnej ekscy-tacji, wynagradzającej nawet całe godziny mordęgi. To nie znaczy, że zgodziłby się poddać takiemu przestrojeniu. Był człowiekiem Sprawy, jak wszyscy jego pobratymcy pielęgnującym swą dumę; zredukowanie siebie samego do roli prowadzonego na neuronowej smyczy niewolnika anonimowego koncernu nie wchodziło w ogóle w grę. Tym bardziej, że nie był byle kretem. Był psychologiem, wy­uczonym do aktywnego profilowania - a aktywne profilo­wanie to była sama śmietanka wśród specjalistów, wywo­dząca się wprost od pracowników tajnych laboratoriów służb specjalnych, jeszcze z czasów, gdy służyły one rzą­dom państw. Między Prepostvarym a kretem istniała ta­ka różnica, jak między baronem a prostym knechtem. Nawet jeśli na razie, aby udowodnić swe kwalifikacje i prawa, musiał sam wziąć się za krecią robotę.

Ale czasem, w takich chwilach podniecenia wirtualnym światem, w który się zagłębiał, majaczył mu jakiś cień zrozumienia dla tych nieszczęsnych durniów. To musiała być kusząca obietnica - obietnica rozkoszy w stanie czy­stym, bez tych wszystkich spazmów i podrygiwania spo­conego miecha, bez cuchnącej fizjologii, cieknących pły­nów ustrojowych i zwierzęcych ruchów.

Baza, na której pracował, początkowo wydawała mu się zupełnie niezrozumiałym labiryntem identycznych ka­talogowych szaf. W jednej z nich, do której doprowadziły go instrukcje z karty, sygnalizując zaraz potem wykona­nie i samolikwidację programu, czekała na niego w szu­fladzie staroświecka, skórzana aktówka. Kiedy jej do­tknął, rozpostarła się w szeroki ekran, który zawisł przed

nim ukośnie, niczym deska kreślarska, upstrzona po bo­kach przyciskami filtrów wyszukiwania.

Świadomość, że ten widok powinien mu się z czymś ko­jarzyć, męczyła go przez dobrych kilka minut, zanim wre­szcie przyszło olśnienie. Oczywiście - ten pejzaż i sposób wizualizowania danych omawiano kiedyś w biuletynie, już ładnych parę lat temu, kiedy sprawa była nowa. Zre­sztą dlatego go zapamiętał. Odkąd ukończył szkołę i za­czął piąć się po szczeblach kariery, nie miał już czasu ani ochoty tak pilnie śledzić rynku.

Znajdował się w zintegrowanym systemie danych służb bezpieczeństwa regionu. Systemie, który po latach hała­śliwych sporów i dyskusji stworzono, by chronić prawa obywatelskie poprzez ich przemyślane ograniczenie. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Przede wszystkim dlate­go, że korzystanie z tej obfitości danych, ich aktualizowa­nie i sortowanie, angażujące potężne obszary pamięci i wiele godzin pracy centrów przeliczeniowych netu, było po prostu potwornie drogie, a miało sens jedynie wtedy, jeśli robiło się to stale. Ani administracji, ani policji nie było na to stać i system, do którego sięgano od święta, wydawało się, umarł naturalną śmiercią, jak setki otrą­bionych głośno reform przedtem i potem.

Ale jednak istniał nadal, i oto Prepostvary stał się jed­nym z jego autoryzowanych użytkowników.

Nie miał czasu o tym myśleć. Niecierpliwym ruchem rzucił na stół przed sobą przygotowany pakiet, zastrzeżo­ny na jego osobisty kod. Otwierał jeden dokument po dru­gim i przeglądał je, na razie starając się niczego z niczym nie kojarzyć, dopóki nie zbierze danych wystarczających do wyrobienia sobie pełnego obrazu sytuacji. Tak jak się należało spodziewać, zleceniem było rozpracowanie osoby. Kobiety. Niebrzydkiej, choć o urodzie dość banalnej, zde-cydownie nie w jego typie - wyglądem, na pierwszy rzut oka, nie odbiegała zanadto od kanonów mody lansowa­nych przez żurnale kosmedów, choć gdy przyjrzał się bli­żej twarzy, odniósł wrażenie, jakby było w niej coś inte­resującego. Wykładał na wirtualny pulpit po kolei skany jej twarzy z ewidencji ludności i całego ciała z rejestrów

ubezpieczeniowych, diagramy uzębienia i historię chorób, dokumentacje operacji korekcyjnych, klipy filmowe z eg­zaminów i rozmów kwalifikacyjnych, potwierdzenia ma­jątkowe i rozliczenia podatków, zapisy urzędowe - doku­ment po dokumencie. Całe gigabajty bezsensownie za­pchanej pamięci, gromadzone bez ustanku o każdym, kto choć odrobinę liczył się w społeczeństwie - i prawie nigdy nie wykorzystywane.

Z punktu widzenia Prepostvary'ego wszystko to było prawie bezużyteczne. O człowieku nie mówiło nic. Ale mogło podpowiedzieć, gdzie szukać dalej.

Najwięcej czasu zajęła mu pierwsza selekcja. Większość dokumentów trafiła z powrotem do bloków pamięci, pew­nie już na zawsze. Te, po których mógł sobie cokolwiek obiecywać, zwijał i zostawiał na później, aż w końcu tkwił przy swoim wirtualnym, dwuwymiarowym pulpicie oto­czony gęstwą lewitujących wokół kolorowych karteczek i piktogramów symbolizujących zbiory zatrzymane w pod­ręcznej pamięci. Wyglądał jak astronauta remontujący w stanie nieważkości stację kosmiczną, pośród roju części zamiennych, narzędzi i starych nitów.

Zanim skończył pobieżny przegląd dokumentów, poczuł pierwsze objawy narastającego zniechęcenia. Ogrom da­nych i ich zupełna nieprzydatność wywoływały poczucie kompletnego bezsensu i dojmującej bezradności. Zapłacze się w tym wszystkim, ugrzęźnie na długi czas w setkach szczegółów i w końcu pozostanie z pustymi rękami.

To nie było nic nienormalnego - zwyczajny rytm pracy. Przywykł już, że zanim cokolwiek stanie się jasne, naj­pierw musi okazać się całkowicie beznadziejne. Widocznie jego umysł potrzebował takiego momentu zwątpienia, by zmobilizować wszystkie siły. Nie wpadał już z tego powo­du w panikę. Zmusił się, by dokończyć wstępny przegląd i zasuspendował program, żeby zrobić sobie chwilę przerwy.

Otworzył oczy i wstał z gniazda; nie rozłączał kapusia, na wypadek, gdyby nagle coś go olśniło, ale zdławił go prawie do zera, tak że znieruchomiały obraz pulpitu zblakł niemal zupełnie i powracał wyraźniej dopiero po zmrużeniu powiek.

W przepierzeniu pomiędzy kuchnią a pokojem dzien­nym wybita była na wysokości oczu podłużna dziura, wy­łożona imitacją drewna. Nie miał pojęcia, po co - kupił gotowe mieszkanie, urządzone przez kogo innego i nigdy nie miał za grosz czasu ani ochoty, by cokolwiek w jego wystroju zmieniać. W zionącej pośrodku mieszkania dziu­rze ustawił tylko rząd ruskich drewnianych bab. W jednej z większych, drugiej od prawej, trzymał papierosy. Otwo­rzył ją teraz i przez chwilę ugniatał w palcach białą bi­bułkę ozdobioną srebrną pajęczyną chińskich ideogra-mów. Tytoń uginał się sprężyście pod naciskiem jego pal­ców i roztaczał delikatny, upojny zapach. Papieros: pra­wdziwy, drogi, z azjatyckiej kontrabandy. Nie miał w zwy­czaju używać żadnego z tych pobudzających czy tonizują-cych świństw, sprzedawanych w legalnych sieciach, jaki­mi podkręcała się oraz usypiała ludzka mierzwa z miast. - Dom, czasowa dezaktywacja czujników pożarowych - zarządził, siadając na taborecie w kuchni. Nie chciało mu się szukać zapalniczki, rozpalił więc papierosa od pły­ty żarowej pieca. Trwało to dłuższą chwilę, ale i tak sta­nowiło najmniej kłopotliwy sposób uzyskania otwartego ognia w pomieszczeniu, którego projektanci w zasadzie nie brali takiej możliwości pod uwagę. Zresztą skupienie się na tej czynności było mu teraz na rękę - pozwalało oderwać się od pracy, której ogrom wciąż działał na niego porażająco.

Zaciągnął się głęboko mocnym, siwym dymem. Dawno nie palił; zawirowało mu w głowie, aż przez chwilę musiał się przytrzymywać krawędzi taboretu, by z niego nie spaść. Jakby ktoś go zdzielił po czerepie. Dobrze. Potrzebował teraz takiego kopa. Stopniowo zawrót głowy mijał, a po ciele rozlewała się fala przyjemnego odrętwienia. Zaciąg­nął się jeszcze raz.

Kwalifikacji profilera nie zdobywało się w szkołach. Tak zresztą było z większością umiejętności naprawdę da­jących pozycję w życiu. Prawdziwą wiedzę sprzedawało się drogo, a tej najlepszej nie sprzedawało się w ogóle, strzegąc ją dla swojego klanu, konglomeratu czy rodziny. Uczelnie miały przede wszystkim produkować nosicieli

naukowych tytułów, kreowanych potem przez media. Wi­ktor zrozumiał sens tego układu społecznego jeszcze jako nastolatek i od razu uznał go za słuszny: kreowane elity poprawiały samopoczucie przeżuwaczy, dając im wraże­nie, że droga do góry jest otwarta, a w każdym razie wi­doczna.

Z tą świadomością przeżył całe studia, śmiejąc się w du­chu ze wszystkich przygłupów, nie znających prawdzi­wych reguł gry; ale zarazem czuł do nich pełną wyrozu­miałości sympatię, nie wymagał od nikogo zbyt wiele, umiejętnie dostosowywał się do poziomu otoczenia i w su­mie czas studiów wspominał miło. Zajmował się na uczel­ni głównie siecią, dodając podstawowe kwalifikacje kreta do praktyki odbywanej od dzieciństwa pod okiem ojca.

Ojciec zaczynał jeszcze przed tym wszystkim, w sta­rych krajach, przy operacjach na skalę, jakiej na Zacho­dzie ani się wtedy nie domyślano, ani nie rozumiano. To im zresztą dało przewagę, stanowiącą podwaliny Sprawy i jej sukcesów w walce o znalezienie dla uchodźców nowe­go, godnego miejsca na świecie.

Wiktor nie uważał zresztą, żeby stary Kuruta należy­cie odwzajemnił się jego ojcu za usługi oddane w budowa­niu imperium Tannenbaumu. Umieszczenie pierworodne­go na dobrej uczelni i praca w Schweinherzu to było zale­dwie minimum przyzwoitości. Może zresztą - czasem miał takie wrażenie - coś tam potem pomiędzy nimi zaiskrzy­ło; coś, o czym nie wiedział. Starał się o tym jak najmniej myśleć, bo takie myślenie do niczego nie prowadziło.

Tak czy owak, nie było w tym wszystkim nic nowego. Biała cywilizacja mogła się brzydzić obdzieraniem jeńców ze skóry, uprawianym przez starożytnych Chińczyków, ale zdobytą w ten sposób wiedzę medyczną podchwytywa­ła z szacunkiem, nie mniej skwapliwie, niż korzystała z medycznych zdobyczy niemieckich obozów koncentracyj­nych. Pewnie było prawdą, że stare kraje wyniszczyło i doprowadziło do upadku właśnie to ostatnie stulecie i władza oparta na ludziach takich, jak jego ojciec i on sam. Ale nie ulegało kwestii, że bez zdobytej dzięki ko­munizmowi wiedzy o kierowaniu ludźmi ten świat wyglą-

dałby zupełnie inaczej. Z punktu widzenia Prepostvary'e-go - zdecydowanie gorzej.

Miał to dość dobrze przemyślane. Tam, na starym Wschodzie, zanim jeszcze wszystko poszło w rozsypkę, popełnili tylko jeden zasadniczy błąd: usiłowali sterować ludźmi przez strach i ból, a człowiek nie może stale żyć w strachu i bólu. Prawdziwą władzę nad nim daje spra­wianie mu przyjemności. Nie trzeba straszyć i katować, tylko schlebiać i łechtać. A jeszcze lepiej, pozwolić, by łe-chtał się sam.

Czy ona może to wszystko wiedzieć? - jego myśli wró­ciły do obiektu. Jak oni wszyscy - i tak, i nie. Większość specjalistów jej pokroju panowała nad praktyczną wiedzą płynącą z rozumienia świata; jednocześnie, mocą tajemni­czej cechy ludzkiego umysłu, nie przyjmując oczywistości. z których wiedza ta wypływała. Chyba że jest znacznie mądrzejsza, niż podświadomie zakładał, widząc wysoką, dobrze zbudowaną blondynkę. Pułapka, na którą powi­nien był od razu wziąć poprawkę - skarcił się w duchu.

Zawrót głowy minął. Mózg, pobudzony nikotynowym uderzeniem, przyspieszał obroty, jak silnik popchnięty busterem. Prepostvary podniósł się z miejsca i z dopalają­cym się papierosem w ręku krążył po salonie. Od czasu, gdy się tu sprowadził, zdążył już wydeptać na podrobio­nym persie wyraźny ślad; szeroka ukośna linia na cięci­wie łuku, wyznaczonego przepierzeniem kuchni i gniaz­dem.

Więc dobrze. Kobieta, pijarka - profesjonalistka od bu­dzenia i gaszenia uczuć. Specjalizacja Ka A, Kreowanie Autorytetów. Prepostvary miał o zasadach public rela-tions bardzo ogólne pojęcie, ale dla ludzi od Kreowania Autorytetów, i w ogóle do publicznych kampanii czuł in­stynktowny szacunek, odkąd zyskał jakie takie pojęcie, na czym to polega. Umiejętność sprzedawania postaci, po­mysłów, wrażeń, i wmawiania przeżuwaczom, że to ich własne, że sami wpadli na to właśnie, na co powinni wpaść, i że gorąco pragną tego, co powinni zrobić - praca zbliżona do jego własnego zajęcia, tylko wykonywana od drugiego końca. Jeśli od analizy miałby przejść do rozpra-

cowania operacyjnego, nada to zagadnieniu wymiar swe­go rodzaju pojedynku pomiędzy dwoma szkołami. Cieszył się na to.

Z zapisów wynikało, że obiekt obecnie pracuje przy kampanii Bensona Dobrej Zabawy. Czy była jego współ-kreatorką? Wątpił. W takim wypadku dane w zintegro­wanym systemie byłyby znacznie bardziej skąpe. Nie wie­dział, kto stał za tą akurat kampanią (oczywiście, spraw­dzić - zanotował w pamięci), ale trochę już zdążył poznać styl działania globali, do których tą czy inną drogą za­wsze się dochodziło, badając powiązania poszczególnych grup we władzy. Wiedział, że ważniejszym specjalistom mają zwyczaj czyścić kartoteki i zapewniać rutynową ochronę przed wścibstwem cudzych kretów. Jego obiekt -starał się nie przyjmować do wiadomości jej imienia; to rodziło jakiś niepotrzebny związek emocjonalny z rozpra­cowywaną osobą - najwyraźniej taką ochroną objęty nie był. Nie mogła więc pełnić w tej kampanii żadnej kluczo­wej funkcji.

Ale z drugiej strony, musiał być jakiś powód, dla które­go mu ją zlecono. Jakiś powód, dla którego Kuruta przy­pomniał sobie właśnie o synu puszczonego przed laty w odstawkę Kokoczki, który potrafił równie dobrze wyko­nać krecią robotę, jak i zinterpretować jej wyniki.

Prędzej czy później znajdzie tę przyczynę, oczywiście.

A może zacząć właśnie od tego? Od kampanii? Spróbo­wać ustalić, czego naprawdę chce grupa Bensona The Pretty Fun i z jakiego punktu widzenia zainteresowała suwerena - jako potencjalny sojusznik, jako narzędzie własnych planów, a może jako zagrożenie dla Sprawy?

Niewykluczone, że odpowiedź na to pytanie zależeć bę­dzie właśnie od tego, co on, Prepostvary, ustali na temat obiektu.

- Zbyt wiele niewiadomych - powiedział na głos.

Cóż, każda kampania miała jeden i ten sam sens. Była pojedynkiem między pijarami obydwu stron, pojedynkiem na to, kto silniej zdoła żgnąć przeżuwaczy w tyłek i pobu­dzić ich dowolnym sposobem, aby raz jeszcze wzięli udział w tym, w czym intuicyjnie wyczuwali szwindel - choć na

czym ów szwindel polegał, ich móżdżki pojąć nie mogły. Prepostvary nie miał do tego żadnego emocjonalnego sto­sunku. Metoda rozgrywania walki o władzę, jak inne prze­ćwiczone w dziejach, ani lepsza, ani gorsza niż sprawdza­nie, kto jest w stanie skrzyknąć więcej zbrojnych, zgonić do swoich zagród więcej bydła albo zgromadzić więcej akcji. Na uczelni, pamiętał, szalenie modnie było mówić, że cała ta demokracja i licytowanie się głosami przeżuwaczy to jeden wielki nonsens. Ale dość szybko doszedł do wnio­sku, że było to gadanie warte tyle samo, co każdy inny modny tekst, przechodzący z towarzystwa do towarzy­stwa, z ust do ust, i zazwyczaj - gdyby można było prze­śledzić jego historię wstecz - mający początek w którymś z reklamowych czy pijarowskich projektów. Nie, w istocie takie urządzenie spraw miało swój sens, bo zresztą gdyby go nie miało, zostałoby już dawno pod ciśnieniem rzeczy­wistości odrzucone. W istocie demokracja premiowała władzą dwie rzeczy zasadnicze dla popychania cywilizacji w przód: kapitał i wiedzę. Tym więcej głosów, im więcej pieniędzy możesz przeznaczyć na kampanię i im lepszych specjalistów zatrudnić do jej prowadzenia. A że z kolei kapitał wynikał ze skuteczności, premia trafiała - biorąc rzecz na chłodno, statystycznie - mniej więcej tam, gdzie trzeba.

Było to dla Prepostvary'ego procesem równie oczywi­stym, jak rynkowa alokacja kapitałów i naprawdę nie wiedział, dlaczego nigdy u nikogo się na tę myśl nie na­tknął. Być może łatwiej mu było o tym myśleć - status prawny mniejszości chronił go przed emocjami, jakie w in­nych budziła myśl o ich iluzorycznej, ale upragnionej rów­ności i wpływie na to, co się z nimi działo.

Tylko że rozmyślania na ten temat oddalały go od pro­blemu, zamiast przybliżać do jego rozwiązania.

Zatrzymał się przy gnieździe i podkręcił intensywność łącza. Pod zmrużonymi powiekami miał znowu rozłożony ukośnie pulpit i porozwieszane wokół kolorowe kartelusz-ki. Ściągnął skan obiektu i rozwinął go na pulpicie. Z twa­rzy człowieka, przy pewnej praktyce, można było czasem coś wyczytać.

Pod warunkiem, że nie została zrobiona przez kosmeda.

Ta była nazbyt kształtna, zanadto zbliżona do kanonu mody, kształtowanego przez postaci interaktywnych wido­wisk trójki i gier, by podejrzewać ją o naturalność. Na nic. Zmiął skan i odsunął go na bok, pomiędzy inne doku­menty.

Od czego, u cholery, ma zacząć? - myślał rozpaczliwie, czując, że pomimo przerwy i papierosa jest wciąż równie bezradny.

Jeśli nie wiesz, od czego zacząć, zacznij od początku. Nic lepszego nie mógł wymyślić. Od początku, czyli od dzieciństwa. Może znajdziesz jakieś zapisy pozwalające odkryć coś ważnego o relacjach z matką, o wydarzeniach kształtujących osobowość - a to pozwoli znaleźć pierwszy ścieg, uczepić się i podążać za nim w nadziei, że do czegoś doprowadzi.

Żmudna, solidna robota, bez cienia finezji. Szukanie igły w stogu siana poprzez metodyczne przeglądanie jed­nego źdźbła po drugim. W taki sposób się w życiu nie podpada, ale też i nie dokonuje się niczego wielkiego.

To może inaczej: zachować się jak typowy, prosty kret, który tylko zbiera informacje i nie dba o ich głębsze sen­sy. Może zacząć od tego: poszperać wokół domu i prowa­dzącego serwera, założyć program czuwający przy łączu bankowym, zasadzić się na echo domowego węzła sieci -słowem, pozbierać skrawki codziennego życia i dopiero za jakiś czas przystąpić do ich sklejania?

Z tym z kolei wiązało się pewne ryzyko. Obiekt chyba nie był pod specjalną ochroną, ale jakąś formę ostrożności na pewno stosował. Krecia robota była zawsze pojedyn­kiem, w którym nie dało się wyeliminować ani nawet zre­dukować do rozsądnych dla Prepostvary'ego wymiarów czynnika losowego; dlatego zresztą zawsze uważał ją za coś nieskończenie niższego od jego właściwej profesji, i dlatego pewnie trzeba było do niej motywować frajerów łechtaniem ich w mózgowe ośrodki rozkoszy. Istnieje kil­kadziesiąt sposobów wyciągania informacji z sieci i istnie­je kilkadziesiąt sposobów ich ochrony przed wyciąganiem. Każdy sposób jest skuteczny na niektóre inne sposoby A na inne nie jest.

Jak w dziecięcej grze w kamień, papier i nożyce. Jeśli trafi go niefart i w pierwszym wejściu użyje niewłaściwe­go knyfu, może być od razu po meczu.

A może spróbować połączyć jedno z drugim? Trochę po­grzebać w dostępnych danych, trochę pozbierać co łatwiej­szych do wzięcia ścinków z węzła Domu i stopniowo je po­równywać, porcja po porcji, aż coś z tego wyniknie?

Świetny pomysł na harmonijne połączenie złych stron obu możliwych strategii.

Na coś się musiał zdecydować.

Zdecydował się na jeszcze jednego papierosa. Zasada: kiedy możesz podejmować decyzję dłużej, nie spiesz się z nią zanadto. Dzięki temu, gdy ją już podejmiesz, nie bę­dziesz tracił energii na wracanie myślą do przesłanek i gdybanie.

Inna zasada: atakuj problem tak, jak dawna pancerna jazda atakowała czworoboki piechoty. Rozpęd, uderzenie - i jeśli nie przełamie się oporu pierwszym impetem, od razu, odwrót i nabranie rozpędu do następnej szarży. Le­piej odpuścić, niż grzęznąć w bezowocnej dłubaninie. Ar-chimedes guzik by odkrył, gdyby w odpowiedniej chwili nie wziął na wstrzymanie i nie poszedł się dla relaksu wypluskać.

Wciąż z przymrużonymi powiekami, wpatrzony w do­kumenty na pulpicie, dopalił papierosa, tak że niedopałka prawie już się nie dało utrzymać w ręku. Utopił go z sy­kiem w zlewie i wrócił wydeptaną na dywanie ścieżką do gniazda. Zanim usadowił się w miękkim kokonie, wywo­łał z bocznego, domowego panelu budzik i wydał mu kate­goryczne polecenie rozłączenia sesji równo o dwudziestej trzeciej, po trzech ostrzegawczych sygnałach w półtorami-nutowym odstępie.

Potem zabrał się do dokumentów, ale jego myśli, za­miast skupić się na obiekcie, krążyły jeszcze przez chwilę wokół pomysłu na wieczór. Prawdę mówiąc, miał ochotę wynająć wóz i wyskoczyć po jakąś panienkę na drgawy. Ale żeby to miało sens, musiałby poświęcić całą noc i je­szcze pół następnego dnia na regenerację sił. To nie była­by kąpiel Archimedesa, tylko zupełne oderwanie się od

sprawy, na jakie nie mógł sobie teraz pozwolić. Pozosta­wał tylko pałac wirtualnego seksu u Madame O., pełen podrasowanych elektronicznie blondynek w typie obiektu, o nienaturalnie długich nogach, wąskich taliach i obłęd­nie wielkich biustach. Jakoś nie miał ochoty na mastur-bowanie się nimi.

Zdecydował się w końcu ograniczyć do krótkiej prze­chadzki po lesie, z Lektorem czytającym pamiętniki Mar­ka Aureliusza.


3.

Al nawet nie zapytał go, dlaczego akurat „Walc stule­cia", choć było to pierwsze pytanie, jakiego Orin oczeki­wał. Według przyjętych zwyczajów system powinien nazy­wać się „Wielki spisek", „Sekrety historii" czy „Tajna służ­ba", w tym stylu - bardziej komercyjnie i w sumie bliżej treści. Pierwotnie zresztą jakoś tak zamierzał go zatytuło­wać. „Walc stulecia" przyszedł mu do głowy późno, kiedy miał już gotową co najmniej połowę matrycy, głównych bohaterów i ogólny schemat interakcji. Ten schemat, na prześledzenie którego sejlsmen potrzebował, jak przyznał się podczas rozmowy, kilku dni.

W istocie, to, co sobie zamierzył Orin i co po większej części udało mu się już zrealizować, odbiegało daleko od standardu interaktywnej fabuły. Zazwyczaj kreatorzy kła­dli w systemie główny nacisk na misję postawioną przed graczem, a ściślej, przed bohaterem, w którego gracz się wcielał. Można było mniej lub bardziej komplikować jej wykonanie, piętrzyć rozmaite utrudnienia, ale w gruncie rzeczy cała matryca namotana była, niczym kłębowisko nitek, wokół jednego właściwego tropu, jedynej dobrej ścieżki prowadzącej do właściwego rozwiązania. Z techni­cznego punktu widzenia program matrycy ograniczał się do kontrolowania, czy gracz zbacza z właściwej ścieżki, czy na nią wraca i stosownym do tego odsyłaniu go do po-

przedniej sekwencji zdarzeń bądź przepuszczaniu do na­stępnej.

Wilhelm Zdobywca", jego trzeci system, a pierwszy, który był coś wart i który przyniósł mu powodzenie, jesz­cze niewiele od tego standardu odbiegał. Wszystkim, na co wpadł wtedy Orin, było rozbudowanie drugiego planu i postaci. Enpisów, jak zwykło się to nazywać w środowi­skowym żargonie - od skrótu NPC, non-playing charac-ter, postać nie będąca graczem. Aby stać się z wydziedzi­czonego bękarta władcą Normandii i królem Anglii, prze­drzeć się przez gęstą sieć intryg, pojedynków, wojen i tra­ktatów, gracz musiał nie tylko wykazać się sprytem, wie­dzą oraz zręcznością. Musiał również pozyskiwać przyja­ciół. Zjednywać ich, zastraszać, przekupywać - w każdym wypadku inaczej, bo każda z postaci systemu była inną, odmiennie zaprojektowaną osobą, mającą swój charakter, swoje cele i zamiary, swoje słabości oraz zalety, na któ­rych należało się poznać. Każda z nich żyła podczas gry namiastką własnego życia, nie na tyle jeszcze, by zmie­niać znacząco sytuację gracza, ale wystarczająco, by mog­ła ulegać zmianom sama.

Prawdę mówiąc, nabrał do tej gry wstrętu. Od kilku lat, odkąd odniosła sukces, nie zajrzał do niej ani razu -choć nie musiałby nawet w tym celu dekompresować ar­chiwów, „Wilhelm" aż dotąd utrzymywał się na aktyw­nych serwerach AC Games.

Nabrał do tej gry wstrętu, bo jako jedyny wiedział, czym powinna ona być naprawdę. Pamiętał, jak wygląda­ła jeszcze przed swym powstaniem, kiedy siadał do pier­wszych konstruktów, i bodaj jedyny na świecie zdawał so­bie sprawę, jak wiele brakowało postaciom oraz sytu­acjom, które zyskały takie uznanie użytkowników i recen­zentów. Tak naprawdę, kiedy je tworzył, niewiele jeszcze wiedział. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak wiele świat może mieć odcieni i jak wiele rodzajów bólu może spra­wić. Wszystko, co zrobił, mieściło się w drobnej części skali, dlatego że tylko tyle jej wtedy znał, i dlatego, że brakowało mu cierpliwości, spieszył się, żeby jak najszyb­ciej dokończyć system i poznać opinie pierwszych graczy.

Uśmiechnął się, przypominając sobie, co wtedy czuł. Był to dziwny uśmiech. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale zawsze uśmiechał się w ten sposób, kiedy myślał o so­bie samym, jakim był kiedyś. Chociaż tak naprawdę słabo siebie samego sprzed lat pamiętał.

Nabrał w płuca powietrza, zamknął oczy i sięgnął ku złączu komunikującemu się bezpośrednio z implantem neurowszczepu. Charakterystyczny dreszcz: implant prze­jął zbieranie mikroprądów mózgu, tłumiąc jednocześnie ich przekazywanie rdzeniem kręgowym dalej, do ciała, na ile było to możliwe bez narażania go na szwank. Poruszył rękami - już nie tymi prawdziwymi, odłożonymi na porę­cze jak na magazynową półkę, tylko rękami swego awata-ru, komputerowego fantomu, w jaki przemienił go ten zimny dreszcz. Zawieszone wokół niego w wirtualnej przestrzeni panele komory głównego interfejsu zadrgały i zaczęły się przesuwać. Wpłynął pomiędzy nie, pchnięty ruchem ramion.

Ominął programy domowe i sięgnął ku oknu ze swoją pracą. Rozrosło się zaraz, spychając na bok wszystkie in­ne; ikona korespondencji pulsowała rytmicznym świat­łem, informując o nie odebranej poczcie, ale teraz, gdy już się zdecydował wziąć do pracy, nie miał czasu ani chęci otwierać skrytki. Im dłużej pracował nad systemem, tym trudniej było mu po raz kolejny w niego wejść - i tym trudniej przychodziło się z nim potem rozstać.

Otworzył skrót do serwerów roboczych AC Games; na długą chwilę zawisł w nierzeczywistej przestrzeni, pod­czas gdy programy Domu i centrum koncernu identyfiko­wały się wzajemnie, wymieniały hasłami i obwąchiwały w poszukiwaniu wirusów. Wreszcie procedury dobiegły końca, serwer zaakceptował ostatni, osobisty kod identy­fikacyjny i Orin znalazł się w swojej Pracowni.

Była urządzona bardzo starannie; wykorzystywał na to czas odpływów natchnienia, kiedy zupełnie nie potrafił ni­czego poważnego stworzyć, a musiał odbębnić dzień w sie­ci, by nie łamać narzuconej sobie dyscypliny. Nie składał Pracowni z gotowych elementów - zaprogramował ją od początku do końca, kształty, faktury, półcienie... Trochę

się tym bawił, a trochę wyżywał; meblował ją jak swoją siedzibę, tak jak umeblowałby dom, gdyby nie musiał się przy tym liczyć z gustem Malaspiny. Panele sterowania rozmieścił na ustawionym pośrodku pomieszczenia szero­kim pulpicie z wykończonego na mat drewna; zmienił je przy tym w szeregi przycisków, pokręteł i suwaków, tak że przypominały stół mikserski w zabytkowym studiu ra­diowym albo telewizyjnym. Pozostawił Pracownię w pół­mroku, z którego tylko pulpit wycięty był stożkiem świat­ła stylowej, mosiężnej lampy o ciemnozielonym kloszu. Interfejsy głównego menedżera Domu i programów robo­czych, których mógł potrzebować, zwizualizował sobie ja­ko rząd rozstawionych na stole telefonów i interkomów; w razie potrzeby mógł rozwinąć panele każdego z nich jednym dotknięciem palca.

Przed pulpitem umieścił trójwymiarowy ekran pełnego podglądu. Było tam jeszcze znacznie więcej szczegółów -wielki, stylowy zegar po prawej stronie, bazy danych, zwizualizowane jako wielkie szafy katalogowe z pociąg­niętego lakierem bezbarwnym drewna, pomocnicze ekra­ny na bokach. No i wygodny fotel dla stwórcy i jedynego użytkownika całego przepychu. Znalazł ten fotel w jakimś muzeum, zupełnie przypadkiem, przy kompletowaniu sce­nografii do którejś z zarzuconych w końcu gier, i ściągnął go sobie do osobistego użytku. Zrobiony z ciemnego gięte­go drewna w stylu empire, miał siedzenie wyścielone cie­mnoczerwonym atłasem, a poręcze dla rąk, wyrobione na wzór rzymskiego krzesła kurulnego, wieńczyły odlane z mo­siądzu głowy orłów. Lubił zaciskać na tych orlich głowach dłonie i gładzić palcami metalowe dzioby, kiedy zastana­wiał się, jak rozegrać sytuację, jak poprowadzić losy bo­haterów, jak wreszcie ukształtować charaktery postaci.

Usiadł w swoim fotelu. W tym nierzeczywistym pokoju spędzał od dobrych dwóch lat prawie połowę każdego dnia. A ściślej: tu zaczynał ją spędzać. Najczęściej wy­świetlał sobie na głównym ekranie wszystko, co zrobił po-przednio, czasem przeglądał także zarzucone, ale jeszcze nie skasowane warianty. A potem zabierał się do popra­wek. Wprowadzało go to w odpowiedni nastrój, tak że

w którymś momencie mógł niepostrzeżenie przejść do rze­czy nowych, nie tkniętych.

Pochylił się ku pulpitowi i uaktywnił matrycę gry. Nie-rzeczywistość zapłonęła wokół niego jaskrawymi barwami ekranów wyświetlających schematy interakcji, alokację postaci, wzajemne zależności między poszczególnymi se­kwencjami fabuły. Nawet on z trudem ogarniał tę plątani­nę osób, miejsc i zdarzeń, do generowania której zmusił centrum obliczeniowe AC Games.

Otworzył przed sobą pulpit z programami i powędro­wał matrycą ku Staniewskiemu; chyba dlatego, że rozmo­wa z Alem naprowadziła jego myśli na „Cuszimę", a Sta-niewskij był tym właśnie bohaterem, który najbliżej łą­czył jego obecne, wymarzone dzieło z poprzednią grą. Z ja­kiegoś powodu, sam nie wiedział potem dlaczego, zmienił nagle zdanie. Mógł po prostu wejść boczną furtką wprost do konkretnej scenografii, tak jak się to robiło przy pracy nad poszczególnymi segmentami pejzażu gry - bez uru­chamiania postaci i zegara, który je popychał. Tak właś­nie zamierzał zrobić, ale teraz, skoro już znalazł się w pracowni, naszła go wielka ochota raz jeszcze przepa­trzyć swoją robotę z ostatnich tygodni. Lubił tak przyglą­dać się postaciom, interakcjom, planom scenograficznym - jak bogacz, obracający w dłoni i oglądający w nieskoń­czoność swój ulubiony brylant.

Z punktu widzenia gracza wejście w osobę bohatera za­czynało się niezmiennym, długim wstępem - intro, jak nazywano to w grze. Intro przypominało zwykły film w trójce, ogólnodostępnej telewizji trójwymiarowej, bo choć wizualizowane z punktu widzenia bohatera, nie da­wało graczowi możliwości działania. Obserwował on tylko biernie ściśnięte montażem wydarzenia, poznając z nich wspomnienia osoby, w którą się wcielał. Historię jej życia, pozycję, szczególne uzdolnienia. Poznawał także świat, w który się zanurzał. Orin, ku niechęci sejlsmenów, zwykł przypisywać temu wstępowi jeszcze jedną funkcję: powi­nien on wprowadzać w atmosferę gry. Ktokolwiek zechciał akurat wetknąć głowę w komputerowy hełm albo uaktyw­nić implant, powinien zostać przez intro systemu oddzie-

lony od dnia, w którym to zrobił; powinien zostać obrany stopniowo ze wszystkiego, o czym myślał i czym żył jesz­cze przed chwilą, a potem wtopiony całkowicie w świat systemu. To wymagało czasu, dlatego Orin zwykł przygo­towywać dla swoich bohaterów wstępy dłuższe, niż prze­widywał standard. Tb także nie wzbudzało zachwytu me­nedżerów koncernu. Dodatkowo irytowało ich stosowanie przez Orina rozmaitych sposobów manipulowania pod­świadomością wprowadzanego w system gracza. Choćby to, że pierwsze sceny bywały zamglone, o wyblakłych ko­lorach, przestrzeń ulegała w nich rozmaitym deforma­cjom, a głosy przypominały dalekie echa. Sceny, początko­wo krótkie, bez początku i końca, zmieniały się w szyb­kim rytmie, pęczniały, nabierały stopniowo dramaturgii, aż w końcu zaczynały układać się w logiczną opowieść, doprowadzoną aż do chwili wejścia w system.

W swym niedokończonym dziele Orin uczynił tą chwilą karnawałowy bal w 1914 roku - wielki, cesarski bal w wiedeńskiej operze, urządzany jak co roku w ostatni czwartek karnawału. Zgromadził na nim wszystkich bo­haterów, jakich wymyślił do gry, i większość jej pierwszo­planowych postaci. Każdy z bohaterów przybywał tu z określonym zadaniem i każdemu tu właśnie zdarzyć się miało coś, co powinno go pchnąć w przewidzianym przez scenarzystę kierunku. Każdy wpadał też od razu w wir wydarzeń.

Staniewskij, oficjalnie, przybywał na bal jako członek rosyjskiego poselstwa w Wiedniu. Takim był w oczach ge­nerowanych przez komputer postaci oraz innych graczy. Ale w istocie Staniewskij był majorem rosyjskiego wywia­du i przysłano go do Wiednia z konkretną misją. Tutaj, na balu, miał spotkać się z amerykańskim przemysłow­cem Grosmanem, przedstawicielem nowojorskiej finansje-ry, przebywającym w cesarstwie jakoby dla wykupu dłu­gów jednego z austriackich banków, kontrolujących zna­czną część cesarsko-królewskiego potencjału zbrojeniowe­go; rzecz w oczywisty sposób pozostająca w orbicie zainte­resowań Rosji. W istocie Grosman był kimś znacznie waż­niejszym, jednym z organizatorów tajnej roboty konsor-

cjum bankowego Loeb, Kuhn & Co. Jeśli Staniewskij zdo­ła dobrze odegrać swą rolę, Amerykanin zwerbuje go na łącznika pomiędzy konsorcjum a rosyjskimi rewolucjoni­stami.

Może też się okazać, że gracz zawiedzie, nie zdoła ode­grać swojej roli albo, co najgorsze, zdekonspiruje się. Ame­rykanin uzna go wtedy za niebezpiecznego i czym prędzej przekaże pracującym dlań mordercom. Pierwszą próbę Orin przewidywał jeszcze tego samego dnia. Kobieta, z którą oficer opuści salę balową, spróbuje mu wbić w serce ukry­wany pod szeroką suknią sztylet. Kiedy dokładnie podej­mie tę próbę - tego Orin nie wiedział. Choć potrzebna tyl­ko do tego celu, tylko na jedną chwilę gry, ta kobieta ob­darzona została swoim samodzielnym programem i zdol­nością oceny, w którym momencie zaatakować, by najsku­teczniej wykonać zadanie i zdołać bezpiecznie ujść śledz­twu. Tak, obdarzył ją nawet instynktem samozachowaw­czym, choć jej dalszy los nie miał dla fabuły praktycznie żadnego znaczenia. Dzięki temu gracz zmuszany był do stoczenia prawdziwego pojedynku. Jeśli go wygrał, co na tym etapie gry nie mogło jeszcze być trudne, zyskiwał trop mogący go doprowadzić na ślad przepływających przez szwedzki Nya Bank pieniędzy dla rosyjskich rewolucjoni­stów, i dalej - na pośredników, przez których niemiecki wywiad i amerykańskie banki kontaktowały się z rosyj­ską socjaldemokratyczną emigracją.

Al miał rację - to żarło pamięć. Ale dawało rezultaty. Układanie matrycy gry też było grą. Grą pomiędzy kre­atorem systemu a jego użytkownikami, starającymi się często zrobić właśnie to, czego autor nie przewidział. Im matryca mniej elastyczna, a postacie mniej inteligentne, tym większa szansa, że komuś uda się zawiesić grę - do­prowadzić w niej do takich sprzeczności logicznych, żeby system nie umiał się obronić przed całkowitym zdezorga­nizowaniem. Gracze, którym się udało czegoś podobnego dokonać, stawali się lokalnymi sławami w sieciach fanów. A potem, zazwyczaj, dostawali znakomite angaże w kon­cernach obsługujących systemy gier.

Żadnej z produkcji Orina Bethlena nie udało się nigdy

nikomu zawiesić. Miało to swój udział w sławie, jaką cie­szył się w stowarzyszeniu.

Przerzucił na główny ekran schemat miejsc Wiednia. Właściwie mało jeszcze nad nim pracował. Wiedeń skła­dał się u niego z wielkiego balu, posterunku policji, zam-tuzu, hoteliku, kawiarni, Prateru oraz kilkudziesięciu skompresowanych pejzaży. No i kilkunastu sprzężeń fa­bularnych, dzięki którym matryca sprowadzała na właści­wą drogę każdego bohatera, który zechciałby objechać fia­krem całe miasto, tak tylko, dla poddania próbie kreato­ra. Z myślą o takich klientach Orin przygotował kilka pro­stych, bezbłędnie działających ścieżek, eliminujących ich w przyspieszonym tempie z gry. Tak było przyjęte - po­rządnemu graczowi wypadało dać na początku trochę po­żyć, nawet gdy poczynał sobie wyjątkowo niezgrabnie. Ale jeśli ktoś chce grać przeciwko kreatorowi, niech płaci za kolejną aktywację w systemie.

Zamierzał jeszcze zabrać się któregoś dnia do tego Amerykanina. Zebrało mu się w zapiskach paręnaście zmian, których wymagała postać, ale odkładał ich nano­szenie do chwili, gdy będzie miał więcej natchnienia. Wy­magało to wejścia w całą sieć spisków, z którymi powiąza­ne było Loeb, Kuhn & Co. Trzeba będzie przeorganizować cały 120 Broadway, fabianistów i J. P. Morgana, Rotschil-dów... Nie obyłoby się bez zajrzenia zarówno do rządo­wych sfer Paryża oraz Londynu, jak i do carskiego dworu w Petersburgu, londyńskich gmachów rządowych, szwaj­carskich kawiarni, zamków niemieckiej i austriackiej ary­stokracji, gdzie odprawiały swe rytuały sekty pangerma-nistów, i dziesiątek innych miejsc. Na razie jakoś nie miał na to ochoty. Na razie, ilekroć brał się do pracy, poprze­stawał na drugorzędnych postaciach z balu. Jedna po drugiej wywoływał je na wirtualny ekran, sprawdzał wy­gląd, sposób mówienia, zasób kwestii dialogowych, prze­widywane reakcje. Poprawiał. Czasem skreślał kwestie, które nagle wydały mu się nietrafione, przesadzone albo nazbyt ułatwiające graczowi działania. Czasem dodawał reakcje, przewidywane zachowania, zwiększał liczbę nie­widzialnych nici wiążących daną postać z innymi - bądź

zmniejszał ją, jeśli coś, co dodał poprzednio, z perspekty­wy czasu przestało mu się podobać. Ale nie pogrążał się zanadto w tej pracy. Po prostu przyglądał się swemu dziełu.

Francuski emerytowany generał, w grze organizujący logistyczne zaplecze dla Du Mitr/ego: gorący rewanżysta, antydreyfusista i wyznawca doktryny elan uital, modlący się o wybuch Wielkiej Wojny równie żarliwie, jak setki ty­sięcy jego historycznych współczesnych. Prusak Von Hof-fenberg, poseł pełnomocny: giętki, o nienagannych manie­rach i zarazem oddany jak pies cesarskim planom eks­pansji - a całkiem już przy okazji, gdyby któryś z graczy zdołał się do tego dokopać, głęboko nieszczęśliwy, niezre­alizowany intelektualista, który oddał się w służbę impe­rialnej idei w gruncie rzeczy po to tylko, by wyrwać się jakoś z zaklętego kręgu niemożności, w jaki wtrącił go nadmiar wiedzy. Młody dramaturg Clairgerie, człowiek wrażliwy, którego ta wrażliwość pchnęła do starannie skrywanych sympatii anarchistycznych i z ust którego popłynie w stosownej chwili namiętna krytyka schyłko­wej, domagającej się jakiegoś prawdziwego, wielkiego dra­matu epoki - zresztą zaczerpnięta wprost z pamiętników. Wiedeński radca handlowy Karlićek - o, z tej postaci Orin był naprawdę dumny. Wesoły, otwarty, serdeczny kompan do piwa i kiełbasek, członek cesarsko-królewskiej delegacji do haskiej komisji arbitrażowej, niepoprawny optymista, gorliwy czytelnik oraz entuzjasta Blocha, go­tów w każdej chwili zrobić każdemu z bohaterów wykład, dlaczego na pewno nie dojdzie do światowego konfliktu, bo jest on po prostu niemożliwy; wykład tak spójny i logi­czny, że żaden z graczy, mimo całej wiedzy człowieka XXI wieku, nie zdoła znaleźć w nim jakiejkolwiek logicznej dziury - Orin był tego pewien, bo sam wielokrotnie pró­bował zbić Karlićka z tropu i nigdy mu się nie udało.

No i wreszcie Trocki: fanatyczny, zimny i wyrachowa­ny, prorok i kapłan zbliżającej się ery mordu, pożogi i po­gardy. Punkt, w którym skupiały się wszystkie nici spi­skowej roboty. Ale dla zwykłego gracza — postać prawie niezauważalna, jakby jeden ze statystów, ot, adwokacina, który zjawił się tylko na chwilę, w sobie wiadomym celu, nie wiadomo skąd mając zaproszenie.

Na balu zebrał takich postaci dwadzieścia cztery, nie licząc oczywiście statystów kierowanych jednym, zbior­czym podprogramem matrycy. Ci mieli za zadanie głów­nie tańczyć według skomplikowanej choreografii dostar­czonej przez podproducenta - Orin miał wśród małych firm dezajnerskich opinię wyjątkowo męczącego klienta i była to opinia zgodna z prawdą, ten taniec zwracał do poprawek już kilka razy. Na ewentualne próby zagadnię­cia ich tancerze odpowiadali jakimś losowo wybranym ze wspólnej listy frazesem, nie pozwalając wciągnąć się w rozmowę.

Odpoczywał, przeglądając tak osobę po osobie, a potem realia, cyzelując w nieskończoność drobne, nie zauważone wcześniej szczegóły. To wyciągał na ekran całą postać, by reagowała na jego pytania tak, jakby zadawał je któryś z bohaterów w grze, to znowu kazał komputerowi rozry­sowywać strukturę osobowości i rozmyślał leniwie, czy nie należałoby wymyślić i dopisać w odpowiednim pun­kcie schematu jeszcze czegoś, co postać powinna zrobić w reakcji na taki lub inny rozwój fabuły albo co mogłaby powiedzieć.

W końcu pootwierane programy podmatryc i osobowo­ści otoczyły go całego jak pajęczyna. Wybierał sobie na chybił-trafił jedną z jej nitek i wędrował nią wokół swoje­go świata, od postaci do postaci, od planu do planu, do­chodząc aż do tych obszarów matrycy, które nadawały je­go systemowi tę właśnie rangę, jaką sobie dla niego wy­marzył.

Do miejsc, których bohaterowie nigdy nie mieli odwie­dzić.

To był ten pomysł, dzięki któremu miał pełne prawo mó­wić, że stworzył coś zupełnie nowego. Nikt przed nim na to nie wpadł - a jeśli ktoś wpadł, nie zastosował. Wyod­rębnione, autonomiczne obszary matrycy, w których raz uruchomione zegarem czasu systemowego procesy działy się same z siebie i same dla siebie. Same dla siebie w tym sensie, że bez prostej interakcji z bohaterami. Tkwiły tu postaci o pełnej osobowości enpisa, o określonym za­kresie działań, ale ograniczone tylko do programu - bez

ciała, twarzy i wszystkich niezbędnych rekwizytów. Choć niedostępne dla gracza, popychały wydarzenia w nieunik­nionym kierunku, napędzały szaleństwo historii - a przy okazji czuwały i nad nim, śledziły raporty swoich szpie­gów, analizowały nieostrożnie pozostawione przez bohate­ra ślady i reagowały na nie. Przywódcze gremia spisków, loża pangermańska, sztaby wojskowe i kamaryle, dwory kajzera, cara i cesarza..,

Był z tego pomysłu bardzo dumny. Stabilizował w ten sposób system, czynił z niego prawdziwy, autonomiczny świat - a nie tylko zbiór prostych reakcji na takie lub in­ne wybory gracza.

Za ten pomysł AC Games powinno go całować po rę­kach. Gdyby tylko pracowali tam ludzie zdolni myśleć perspektywicznie, a nie pozbawieni wyobraźni buchalte-rzy, zdolni jedynie do sumowania słupków w obrębie jed­nego, dwóch kwartałów.

Tylko zegar w kącie pracowni i rozbłyskujące od czasu do czasu interkomy na pulpicie przypominały mu, że czas mimo wszystko płynie. A przecież obiecywał sobie tylko odświeżający nocny spacer po zaułkach Wiednia. Zaczął zwijać podprogramy.


Orin mógł bez trudu obejść intro systemu kodem pro­gramisty, a przynajmniej przyspieszyć je albo skrócić. Nigdy tego nie robił; a już zwłaszcza, kiedy wchodził do gry Staniewskim, pierwszym bohaterem, jakiego do niej wymyślił, i wciąż najbardziej ze wszystkich lubianym.

Sceny z dzieciństwa w Sankt Petersburgu. Wielki mie­szczański dom na pierwszym piętrze kamienicy. Rodzice, nienaturalnie wysocy. Strzępy zapamiętanych rozmów, mieszających polskie i rosyjskie wtrącenia. Irytacja ojca nad jakimś listem od dalszej rodziny. Ta sytuacja miała wrócić, potem, już w dorosłych wspomnieniach bohatera, jeśli gracz dotrze do budzących je słów. Lubił używać w grze wspomnień o sprawach pominiętych w intro, wspomnień budzonych słowami albo widokiem jakiegoś miejsca lub czyjejś twarzy. Można było w ten sposób do-

pchać wiele potrzebnych graczowi informacji bez prze­ładowywania wstępu, a dodatkowo dać mu czas w chwi­lach trudnych decyzji - bo uruchamiane programem wspomnienia nie istniały w czasie systemowym, zatrzy­mywanym aż do końca przeglądanej sekwencji.

Ten list zawierał rodzinną anatemę, rzuconą na ojca Staniewskiego za pozostawanie w Petersburgu i robienie kariery wśród ciemiężycieli Ojczyzny. Sytuacja, jak pra­wie wszystko w jego grach, a w tej już zwłaszcza, była prawdziwa. Poprzerabiał ją, ale sam zarys wydobył z ja­kichś pamiętników, znalezionych w jednej z bibliotek. To zainteresowanie Polakami w dawnej Rosji nie miało przy­czyn etnicznych, jak czasem sądzono. Orin nie miał pol­skich korzeni, jeśli już, węgierskie - chociaż dla nich cała Europa Środkowa to było jedno. W polskich oficerach car­skiej floty czy armii dostrzegł po prostu znakomity przy­kład tego, co go szczególnie fascynowało: przykład całko­witej obcości. Ci, którzy próbowali, jakoś przeżyć w jedy­nym istniejącym dla nich systemie carskiego samodzier-żawia, rozwijać się, realizować życiowe ambicje, dla roda­ków stawali się tym samym zdrajcami, kolaborantami i odszczepieńcami - dla tych zwłaszcza, którym brakowa­ło życiowych aspiracji i talentów. A Rosjanie i tak widzieli w nich zawsze tylko obcych, dumnych Polaków, których lojalność i wierność batiuszce stała zawsze pod znakiem zapytania.

Nie mógł oczywiście wiedzieć, jak będzie na te sprawy patrzył gracz, który wcieli się w Staniewskiego - ale sta­rał mu się podsunąć pewne wątki. Między innymi dobie­rając takie, a nie inne sceny w intro. Zauważalna nieuf­ność innych kadetów szkoły oficerskiej, wahanie, z jakim ostatecznie przyjęto go do tajnej służby, jedynie dzięki uporowi jego wysokiego protektora, hrabiego Witte. Sceny rozmów z nim właściwie podrzucały przyszłym graczom klucz do poprowadzenia rozgrywki, jeśli tylko zdołaliby je zawczasu zrozumieć. Prawdę mówiąc, wątpił, czy ktokol­wiek zdoła.

Scena po scenie, kariera Staniewskiego rozwijała się, aż doprowadziła go do rozmowy z Wielkim Księciem Mi-

kołajem. Dla gry była to ważna postać - sugerowały to od samego początku sceny oficerskich papojek i ujawniająca się tam, powszechna w armii opinia, iż stryj cara jest je­dynym prawdziwym mężczyzną wśród Romanowych. To właśnie Wielki Książę zleci Staniewskiemu tę karkoło­mną, przedziwną misję. To on wyjaśni mu, jak wiele zmieniła na świecie budowa kolei transsyberyjskiej i po­śle go do Wiednia na spotkanie z Amerykaninem.

Intro zbliżało się do końca. Siedem scen przed rozpo­częciem aktywnej gry w tle dźwiękowym pojawiła się mu­zyka, wciąż jeszcze nie był pewien - za wcześnie czy za późno. Najpierw delikatna, brzmiąca gdzieś na krawędzi słyszalności, miał nadzieję - odbierana przez gracza pod-progowo, ale nie docierająca przez dłuższy czas do jego świadomości. Potem ta muzyka nabierała siły, powoli, nieznacznie, rytm przemiennych obrazów podporządko­wywał się jej - twarde, grubiańskie słowa Wielkiego Księ­cia, kolej żelazna, Wiedeń, ambasada, przygotowania do wielkiego balu...

Walc Nad pięknym, modrym Dunajem; z minuty na minutę głośniejszy, ogarniający gracza, porywający go, wprawiający cały świat w rozwirowanie. Aż do chwili, gdy intro dobiegało końca, film wygasał i na długą chwilę wo­kół bohatera zapadała nieprzenikniona ciemność, w któ­rej pozostawała tylko muzyka, tylko szalony, nieodparty, porywający walc. A potem ciemność przecierała się nagle i gracz, teraz już sprawujący pełną władzę nad osobą, w którą został wcielony, wychodził z ciemności wprost w blask kryształowych kandelabrów, w szelest koronko­wych sukien, gwar rozmów, pomiędzy roziskrzone klejno­tami kreacje dam, białe gorsy i raniące blaskiem oczy szamerunki wojskowych...

Wkroczył, właściwie tylko dał się muzyce unieść w wid­mowy taniec zamierzchłej epoki, nie zdającej sobie spra­wy, że jej los właśnie waży się przed nieznanym trybuna­łem i już spisuje się wyrok. Że tylko miesiące dzielą ten świat rozwirowanych falban, oficerskiego honoru i pros­tych powinności ludu od ponurego, bezsensownego końca w błocie okopów, w rzezi rewolucji i ogniu podpalanych pałaców. Kryształowe lustra zostaną potrzaskane, wiara w sens i porządek rzeczy zgnije w zaduchu bitewnych pól, złodzieje powyrywają z marmuru kandelabry, a damy o wypielęgnowanych dłoniach nauczy szlochu byle żołdak. Ilekroć wchodził na tę salę, jak na rzymską arenę, okolo­ną wysoko niczym dno białej studni poczwórnym pierście­niem ustrojonych bukietami balkonów, nie mógł się oprzeć uczuciu bezbrzeżnego żalu, niemal fizycznie ści­skającego za gardło.

Walc ścichł, zatonął w gwarze rozmów. Staniewskij rozglądał się, przechodząc wśród tłumu statystów i wyłu­skując z niego wzrokiem enpisów. Emisariusz Loeb, Kuhn & Co. powinien w tej chwili być w kuluarach, w bufecie, i zabawiać tam przygodne damy opowieścią o drapaczach chmur. Ta opowieść nie była przypadkowa. Nie była też zaprogramowanym nagraniem, odtwarzanym za każdym razem z mechaniczną bezdusznością. Grosman reagował na pytania statystek tak, jak reagowałby na każdą z nie­możliwych do przewidzenia kwestii Staniewskiego lub ja­kiegokolwiek innego gracza. Był entuzjastą wielkich bu­dowli, zarówno tych wznoszonych z cementu i stali, jak i tych, które podobni mu konspiratorzy zamierzali wkrót­ce stworzyć z milionów żywych istnień, projektując na no­wo społeczeństwa i przemeblowując cały świat. Musiał być taki, aby wypełnić w systemie swoją rolę.

Nie miał na i"azie ochoty się z nim spotykać. Zdjął nie­dbale z tacy przechodzącego kelnera kieliszek z szampa­nem i odszedłszy z najbardziej zatłoczonego przejścia, po prostu czekał, wsłuchując się w gwar balowej sali, aż zainteresuje się nim któryś z enpisów. Wiedział, że matry­ca i tak zaraz postara się go sprowadzić do bufetu.

- Kapitan Staniewski! Dalibóg, cóż za spotkanie. Po­znajesz mnie pan przecież?

Nawet gdyby nie pamiętał, podprogram wspomagający gracza wyświetlił mu migawkę stosownych wspomnień, ledwie zdążył się obrócić do swego nieoczekiwanego roz­mówcy: kapitan Frejer, wzór oficera, którego właściwym żywiołem były raczej podobne do tej sale, niż manewry.

- Major, jeśli łaska. Poznaję niezawodnie. To pan, ka­pitanie, już nie w ministerialnej służbie?

- Wojażuję, majorze. - Można to tak nazwać; były adiu­tant Suchomlinowa stanowił jedną z mniej istotnych figur szpiegowskiej menażerii, stworzonej na wypadek, gdyby matryca została przez działania gracza zmuszona do po­ważnego skomplikowania fabuły. W chwili obecnej jednak wybrany został najwyraźniej tylko po to, by sprowadzić bohatera w okolice bufetu. - Myślę, że trzeba się z tej okazji koniecznie napić czegoś lepszego. A przy okazji opo­wiesz mi pan, co cię sprowadziło do Wiednia...

Staniewskij udawał, że słucha, przepatrując niedbale salę. Coś nagle przyciągnęło jego wzrok: coś, czego w żad­nym razie zobaczyć tutaj nie powinien.

- Z wielką ochotą, kapitanie, z wielką ochotą, ale za chwilę - odparł, nie odrywając wzroku od pogrążonych w rozmowie postaci pod kolumnadą loży honorowych. -Wybaczy pan: dama.

Zostawił Frejera, unoszącego w porozumiewawczym geście dłoń ku podkręconym z niemiecka wąsikom, i ru­szył ku dostrzeżonej z dala parze.

Pod jednym z wielkich płócien, przedstawiających chwalebne chwile rodu Habsburgów, stał austriacki puł­kownik, pogrążony w rozmowie z jasnowłosą kobietą. Stał przodem do sali balowej, tak że Orin nie mógł widzieć twarzy jego rozmówczyni. Wystarczyło jednak, że pozna­wał suknię, jedną z kilkunastu, które zamówił specjalnie dla niej w czeskim muzeum. Poznawał też niepowtarzal­ny, w całym systemie zarezerwowany tylko dla niej kolor włosów - odrobinę bardziej rudawy niż blond, ale nie aż tak, by uznać ją za rudą.

Była to bez cienia wątpliwości lady Chatsworth. Oso­ba, która po prostu nie miała prawa znaleźć się tutaj tak nagle, teraz, bez jego wiedzy i zgody.

Rozmawiała z cesarsko-królewskim sztabowcem, puł­kownikiem Weitzlichtem, będącym dla niej tym, kim dla Staniewskiego Grosman - pierwszą nicią wiodącą do kłę­bowiska spisków, z których mozolnego odkrywania matry­ca układała dla gracza interaktywną fabułę. Dwa lata wcześniej Weitzlicht, potomek hrabiowskiego rodu, prze­szedł inicjację w tajnym zakonie neotemplariuszy, założo-

nym przez niemieckich arystokratów z myślą o oczyszcze­niu i zjednoczeniu rasy germańskiej. Nienawidził Habs­burgów, Rzymu i Żydów, natomiast, jak wielu podobnych mu budowniczych nowego stulecia, żywił irracjonalne przekonanie, że Anglia, jako kraj rządzony przez potom­ków nordyckich zdobywców, jest naturalnym sojuszni­kiem pangermańskich planów. Tę właśnie słabość miała szansę wykorzystać lady Chatsworth, przybywająca do Wiednia na poufne zlecenie dworu królewskiego, by wy­sondować możliwości wpływu tajnej dyplomacji brytyj­skiej na wiedeńskie koła rządzące.

Oczywiście wiedział wszystko znacznie lepiej, niż mog­ła to wiedzieć ona sama - to, że jej misja ma drugie, trze­cie i czwarte dno, że Weitzlicht zasiada także w loży ma­sońskiej gromadzącej najbardziej wpływowe osoby dworu, przy czym przywódcy masońscy doskonale wiedzą o jego związkach z ezoteryczną sektą i uważają go za swojego agenta wśród neotemplariuszy, podczas gdy przywódcy za­konu uważają, że jest dokładnie odwrotnie. Z kolei przez masońskie powiązania Weitzlichta i dzięki jego znajomo­ści z zasiadającym w tej samej loży szefem wschodniego departamentu wywiadu lady Chatsworth mogła bez tru­du dojść do jednej z nitek tej samej pajęczyny, którą mo­zolnie snuł nad Europą Grosman, wciąż prawdopodobnie zabawiający statystki przy barze swym entuzjazmem dla wszechpotęgi budowniczych Nowego Świata.

To wszystko nie miało w tej chwili znaczenia. Lady Chatsworth nie była postacią, taką jak Grosman, Weitz­licht czy inni. Orin nie zaprojektował jej charakteru, nie mógł znać jej reakcji, nie wiedział, co myśli i jak postąpi. Była bohaterem gry, jak Staniewskij, Du Mitry i agenci tajnych służb. Miała określone miejsce w tym świecie, swoją historię i zadanie, ale podlegała całkowicie woli po­sługującego się nią gracza.

Tylko że na tym balu nie miał jeszcze prawa gościć ża­den gracz poza Orinem. Nie zapraszał nikogo do prezen­tacji systemu, wciąż dalekiego do ukończenia i funkcjo­nującego tylko na roboczych serwerach AC Games.

W pierwszej chwili to nieoczekiwane najście wzbudziło

w nim gwałtowną irytację. Gdyby lady Chatsworth poja­wiła się bliżej, najpewniej nie powstrzymałby się przed okazaniem jej swego gniewu, nawet krzykiem. Na szczę­ście dzielił ich zatłoczony parkiet, którego przebycie zaję­ło Staniewskiemu nieproprocjonalnie więcej czasu, niż wynikałoby z odległości. Matryca nie mogła przeszkodzić w realizacji jakiegokolwiek zamiaru, ale z zasady starała się nie dopuścić do przypadkowego kontaktu dwóch gra­czy. Na prostej z pozoru drodze nagle zrobiło się tłoczno, prąd przypadkowych przechodniów dyskretnie, ale za­uważalnie popychał go w inną stronę; musiał dosłownie przeciskać się, przystając co chwila i przepraszając. Dało mu to czas na uświadomienie sobie, że osoba, która mimo wszystko mogła się tutaj znaleźć, musi być pracownikiem koncernu. Być może - jego wysokim pracownikiem. Kimś ważnym, mającym zamiar zweryfikować decyzję podwład­nych, o której przed kilkoma godzinami poinformował go AL

Nic właściwie nie przemawiało za tą ostatnią hipotezą, poza tym, że właśnie o czymś podobnym Orin marzył. Za­zwyczaj bywa to powód w zupełności wystarczający, by uwierzyć.

Wreszcie dotarł na miejsce. Zatrzymał się o pół kroku, odczekał chwilę, aż kobieta zwróci na niego uwagę, by skłonić się lekko i powiedzieć:

- Lady Chatsworth, to doprawdy niezwykłe spotkać tu panią właśnie dzisiaj.

Oczy, w które spoglądał, nie były jego dziełem, podob­nie jak nie była nim twarz kobiety - regularna, raczej owalna niż pociągła, o pełnych wargach i wyraźnie zazna­czonym nosie. Inne były nawet włosy, choć w zaprojekto­wanym przez niego kolorze - dłuższe, opadające na kark i ramiona w niesfornej plątaninie; prawdę mówiąc, ukła­dały się w zupełnej niezgodzie z duchem epoki, ale jakoś nie sprawiało to wrażenia wizualnego dysonansu.

Ale przede wszystkim przykuły jego uwagę oczy -chłodne, zdystansowane, jakby znudzone, w sam raz dla angielskiej arystokratki. Kimkolwiek była ta kobieta, wy­brała z przygotowanego przez Orina zestawu postać, do której pasowała najbardziej.

- Proszę wybaczyć - odezwała się z obojętną uprzej­mością - ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy byliśmy sobie przedstawieni.

- Nie byliśmy sobie przedstawiani. Mnie, droga pani, nikt tutaj nie musi przedstawiać. Bo to ja jestem stwórcą tego świata.

- Ach, tak? - W jej oczach błysnęło nagle zaintereso­wanie, zmrużyła powieki i powiodła wzrokiem po całej sylwetce majora Staniewskiego, od wypielęgnowanych ba-czków aż po lśniące elektryczną czernią cholewy oficer­skich butów.

- Pozwoli pan, majorze... - głos pułkownika Weitzlich-ta brzmiał doskonale, było w nim słychać wszystko, co ów czciciel germańskiego hartu i prężności musiał czuć na widok poczynającego sobie tak bezczelnie i prostacko sło­wiańskiego ciołka, a czego hrabiowskie maniery w żad­nym wypadku nie pozwalały mu okazać.

Staniewskij uświadomił sobie, że zupełnie zapomniał o istnieniu Weitzlichta. Jeśli nieznajoma nie zechce z nim rozmawiać, będzie musiał pogodzić się z gafą i odejść -w przeciwnym razie znajdzie się w zgoła absurdalnej sy­tuacji, zmuszony do konfliktu, a może nawet do pojedyn­ku z postacią przypisaną w matrycy zupełnie innemu bo­haterowi.

Na szczęście zdążyli się tylko zmierzyć wzrokiem. Skło­nił sztywno głowę w pełnym dystansu powitaniu z puł­kownikiem, gdy lady Chatsworth ruchem dłoni postrzy-mała zapowiadającą się wymianę zdań.

- Ach, rzeczywiście... Tak, poznaję pana. Pułkowniku, najmocniej pana przepraszani, lecz gdyby zechciał nas pan na chwilę zostawić samych...

Niemiec przez moment jeszcze wpatrywał się w rywala pełnym pogardy wzrokiem, skinął jednak uprzejmie lady Chatsworth na znak, iż szanuje każde jej życzenie, choć­by najdziwniejsze - po czym odszedł energicznym kro­kiem, nie zaszczycając Staniewskiego dalszą uwagą. Gdy­by gra miała trwać dłużej, Staniewskij miałby w niej już jednego śmiertelnego wroga.

Nie odprowadzał go wzrokiem; zastanawiał się, czy

twarz, którą oglądał, teraz najwyraźniej zaciekawiona, była jej prawdziwą twarzą. Zapewne tak - wskanowywa-nie własnej powierzchowności jako części osobistego opro­gramowania gracza, zamiast postaci oferowanej przez twórców systemu, było zwyczajem dość częstym i każdy system przewidywał możliwość występowania w nim we własnym awatarze. Inna sprawa, że powszechne było również poprawianie swego wyglądu, nawet najdalej idą­ce - tak że równie dobrze twarz ta mogła mieć niewiele wspólnego z prawdziwą powierzchownością rozmówczyni.

Prawdę mówiąc, chciał, aby było inaczej.

Przyglądali się sobie przez chwilę w niezręcznym mil­czeniu, gdy Orin rozpaczliwie usiłował wymyślić jakiś po­czątek rozmowy z przypatrującą mu się kobietą.

- Prawdę mówiąc... - zaczął wreszcie, uświadamiając sobie, że przygładza odruchowo wąsy.

- Tak?

- Prawdę mówiąc, jestem trochę zaskoczony pani poja­wieniem się tutaj. Nie byłem jeszcze przygotowany...

Zaśmiała się. Miał wrażenie, że w odrobinę szczególny sposób.

- Rzeczywiście. Powinnam uprzedzić, należą się panu przeprosiny. Ale niech pan mi nie ma za złe, kiedy okaza­ło się, że mam... przyjść na ten bal, tak mnie to podekscy­towało, że nie chciałam czekać. Nie będzie się pan gnie­wał, prawda?

- Gniewał? Skąd - wzruszył ramionami, odzyskując z wolna swobodę zachowania. - Nie chciałbym tylko, aby się pani rozczarowała, kimkolwiek pani jest. Nie wszy­stko jest tutaj jeszcze takie, jak być powinno. Nawet pani przyjaciel Weitzlicht...

- Trochę natrętny, prawdę mówiąc.

- O, jest nie tylko natrętny. Jest... zresztą nie wiem, czy powinienem zdradzać pani sekrety swoich postaci. Każda z nich w pewnym sensie stanowi pułapkę.

- Pan też? - A potem, nie czekając na odpowiedź, po­wiedziała znienacka: - Podoba mi się tutaj. Podoba mi się ta suknia, muzyka, smak wina... sala...

Nie wymyślił nic lepszego niż lekki, smutny uśmiech.

- Mnie też. Prawdę mówiąc, tęskniłem za tym wszy­stkim. Dlatego właśnie to wszystko musiało powstać.

Muzyka znowu ucichła na chwilę, dając tancerzom czas na przeformowanie się na parkiecie. Jeszcze jeden taniec, uświadomił sobie, a na sali pojawi się arcyksiążę-ca para. Matryca musi teraz dać mu kolejną szansę zetk­nięcia z Grosmanem, a to znaczyło, że rozmowa z lady Chatsworth, z punktu widzenia wymogów fabuły zupełnie zbędna, jeśli nie wręcz szkodliwa, zostanie za chwilę w ten czy inny sposób przerwana.

Nie chciał, żeby ją teraz przerywano.

Przyszedł mu do głowy tylko jeden sposób, by temu za­radzić - wytwornym, odpowiednim dla tej epoki i tej sali gestem podał swej rozmówczyni dłoń, skłaniając głowę, i uchwyciwszy lekko jej rękę, poprowadził w stronę par­kietu.

- Ale... - nie opierała się, mimo zaskoczenia - nie wiem, czy potrafię.

- Oczywiście, że tak. Tutaj nasze ciała same doskona­le wiedzą, co robić, Ma mnie pani za partacza?

Cała choreografia zmieniła się w jednej chwili, włącza­jąc ich do zaprogramowanego z zegarową precyzją mecha­nizmu. Stanął wraz z lady Chatsworth w miejscu podpo­wiedzianym instynktem swej wirtualnej postaci i wiedzio­ny tym samym instynktem przybrał odpowiednią pozę, wyprostowany, ze ściągniętymi łopatkami i wysuniętą w bok lewą ręką, czując na prawym przedramieniu deli­katne ciepło promieniujące od jej ciała.

- Proszę się rozluźnić - nie mógł powstrzymać uśmie­chu, wyczuwając, jak jego partnerka napina z tremą mię­śnie.

Znieruchomieli na długi ułamek sekundy - a potem muzyka zerwała się nagle, w jednej chwili, jak wiatr, ze wszystkich stron naraz, od roziskrzonych tysiącem świec, zdobnych stiukami balkonów i runęła falą ku środkowi parkietu, porywając dziesiątki par niczym liście - a wraz ze wszystkimi innymi i ich. Było dokładnie tak, jak po­wiedział: ich ciała same wiedziały, co robić, jakby pamięć każdego kroku była w nich od dawna zakodowana i wy-

starczyło ją przywołać. Ruszyli; obrazy, złocenia, wyłożo­ne czerwonym pluszem poręcze balkonów, kandelabry, wszystko zakręciło się wokół, rozmazało w pełną blasku mgłę, na której tle jedynymi wyraźnymi punktami pozo­stali dla siebie tylko oni - trzymający się w uścisku, z gło­wami odchylonymi do tyłu, jakby chcieli się wyraźniej wi­dzieć, ale z każdą chwilą coraz bliżej siebie. Nie mógł nie spojrzeć jej przy tym głęboko w oczy; w pierwszej chwili aż zdumiał się własną śmiałością, ale odpowiedzią był tyl­ko delikatny, zachęcający uśmiech. Każde pociągnięcie smyczków zdawało się unosić ich coraz wyżej i wyżej, aż do zawrotu głowy - nie pozostawało nic poza muzyką, po­za wszechogarniającym walcem, poza wirowaniem gdzieś na granicy nieba i ziemi i poza trzymaną w ramionach lady Chatsworth. Nie była już komputerowym fantomem. Czuł bijące od jej ciała ciepło i subtelny zapach kwiatów, czuł przez cienki materiał opinający plecy partnerki, jak pod skórą grają mięśnie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że podświadomie przyciska ją do siebie coraz mocniej, na ile było to możliwe w tańcu, aż w końcu niemal zetknęli się udami i biodrami. Lady Chatsworth zmrużyła powieki i z łagodnym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem skłoniła lekko głowę ku jego ramieniu, poddając się bez reszty ryt­mowi walca i uściskowi partnera. Nie odrywał oczu od jej twarzy, studiując ten niezwykły uśmiech, jakiego nigdy nie zdołałby wyrzeźbić na twarzy żadnej ze swych postaci.

Muzyka wyniosła ich na wysoki brzeg i odpłynęła, zo­stawiając samych pośrodku nagle przywróconej do istnie­nia balowej sali, gdzie jeszcze przez kilka sekund usiło­wali rozpaczliwym trwaniem w bezruchu przedłużyć osta­tnią, przebrzmiewającą i tonącą w rozgwarze nutę.

Uniosła głowę z jego ramienia i kiedy ich spojrzenia znowu się zetknęły, dotarło do niego, że stoi przed nim już zupełnie inna kobieta niż ta, do której przeciskał się, zirytowany jej nagłym wtargnięciem tutaj. Nie pozostało w niej nic z tamtego chłodu i znudzenia.

- To było fantastyczne - powiedziała wreszcie. - Na­prawdę, świetnie pan to wszystko urządził.

Nie miał wątpliwości, że mówiła szczerze.

- Nie widziała pani jeszcze najlepszego: przybycia arcyksięcia z żoną. Najlepiej stanąć po prawej stronie drzwi, trochę na ukos, wtedy nikt nie zasłania. Niestety -westchnął - nie będę mógł pani towarzyszyć.

- Dlaczego?

- Przez pana Grosmana. To mój Weitzlicht, właśnie tu idzie werbować mnie do spisku. Za długo już ze sobą roz­mawiamy.

- To chyba prawda. Zwracamy na siebie uwagę, majo­rze - zaśmiała się. - Nie psujmy tej misji. W końcu, je­stem tu po to, żeby ją wykonać. Lepiej - dodała po chwili milczenia — pójdę się rozejrzeć.

- Będę czekać przy stolikach - powiedział jeszcze, za­nim odwróciła się i rzuciwszy mu przez ramię krótkie, rozbawione spojrzenie, ruszyła ku głównemu wejściu sali. Orkiestra nie zaczynała już następnego walca. Nikt poza Orinem nie dostrzegłby, że ruch krążących po sali postaci ulegał stopniowej zmianie; statyści przegrupowywali się, by stworzyć za chwilę wielki szpaler, którym z całą dwor­ską pompą wkroczy na salę arcyksiążę Karol z małżonką. Był pewien, że to wejście przypadnie lady Chatsworth do gustu.

Odnalazł pikolaka z tacą pełną kieliszków wina. Opró­żnił szkło tuż przy nim, jednym haustem, ściągając zacie­kawione spojrzenia - ale w końcu był przecież rosyjskim majorem - by odstawiwszy kieliszek na tacę, sięgnąć od razu po następny.

Smak wina, musiał to uczciwie przyznać przed samym sobą, nie zasługiwał na pochwałę lady Chatsworth. Mu­siał się z tym pogodzić - niewiele firm scenograficznych umiało sobie poradzić z takim zadaniem, a tylko nieliczne w ogóle godziły się z nim zmierzyć. Niemniej, działało tak, jak powinien działać alkohol: dawało uczucie ciepła w żołądku i przysparzało animuszu, minimalnie zaburza­jąc percepcję - osłabiając nieco kontrolę gracza nad jego wirtualnym ciałem, pozwalało łatwiej sięgać do zapisa­nych w programie sterującym odruchów i nawyków, ta­kich, jak choćby przećwiczona przez Staniewskiego przed chwilą umiejętność tańca. Dawało to przyjemne wrażenie,

zbliżone do rzeczywistego rauszu. Oczywiście, gdyby wy­pił więcej, jego bohater mógłby mu zacząć odmawiać po­słuszeństwa, bełkotać lub potykać się. Ale doskonale wie­dział, po którym kieliszku i po jakim czasie by się to za­częło.

Właściwie miał ochotę nie tyle na szmerek w głowie, co na tę drobną ceremonię - uniesienie kieliszka w górę i opróżnienie go. Po prostu po to, by jakoś uczcić... wtedy chyba jeszcze nie wiedział, co czci tym kieliszkiem wina. Myślał o lady Chatsworth tylko jako o szansie na odwró­cenie wyroku na system; przynajmniej starał się tak my­śleć. Właściwie spodziewał się, wierzył cały czas, cokol­wiek mówił Al, że jak w dobrym scenariuszu, coś się na­gle w sprawie zmieni. Ktoś musiał się na tej grze poznać.

- Obawiałem się już, majorze, że nie dotarł pan do Wiednia - odezwał się Grosman, podchodząc. Staniewskij uśmiechnął się do niego szeroko; był w tej chwili gotów uśmiechnąć się do każdego, nawet do odrażającego w każ­dym calu Von Hoffenberga. Zastanawiał się, co dostrzegł

,w tym uśmiechu Grosman. Najpewniej po prostu wrodzo­ną słowiańską serdeczność. A może prymitywny sposób maskowania rzeczywistej intencji.

Obawiał się, że Staniewskij nie dotarł do Wiednia. Przecież stworzył tę postać tylko po to, aby pozwoliła ma­jorowi rosyjskiego wywiadu rozpocząć swą życiową misję. Ilekroć którykolwiek z graczy uruchomi grę dla innego bohatera, tylekroć Grosman, gnany niezrozumiałym, we­wnętrznym niepokojem, będzie wyruszał z bufetu na dłu­gą wędrówkę po balowych salach w poszukiwaniu swego rozmówcy. I tylekroć będzie obawiać się, że z jakiejś przy­czyny Staniewskij nie dotarł na miejsce.

- Nie było powodu, szanowny panie - odrzekł wresz­cie, wciąż się uśmiechając. - Nie ma już powodu troszczyć się o podróż. Kolej żelazna skróciła drogi, nieprawdaż, pa­nie Grosman?

Na usta bankiera zabłąkał się przez chwilę uśmieszek. Zupełnie inny niż szeroki słowiański uśmiech majora Sta­niewskiego. Uśmiech Grosmana miał w sobie coś lisiego. Aż nazbyt lisiego - Orin zastanawiał się przez chwilę, czy

nie było to przerysowaniem. Choć z drugiej strony, świat gry wymagał momentami przerysowań.

- To prawda, kolej żelazna skróciła drogi. I potaniia ich koszty. Dla jednych to radość, bo zarabiają fortuny, dla innych zmartwienie, bo fortuny tracą... Tak, majorze, mówiąc wprost, bo skorośmy się spotkali, wybaczy pan, że jak to w moim zawodzie przyjęte, przejdę od razu do sedna; mówiąc wprost, jedna niefortunnie ułożona droga żelazna bardzo zmieniła obraz świata.

Zaczął tę rozmowę właściwie odruchowo; nie zamierzał przecież prowadzić rozgrywki.

- Może i tak. Ale póki co, panie Grosman, dajmy spo­kój tej dyskusji. Zdaje się, że to już czas na przybycie arcyksiążęcej pary. Dla pana, obywatela Ameryki, to pew­nie rzadka okazja, popatrzeć na następców tronu.

- Widywałem już koronowane głowy - rzucił pogardli­wie Grosman. - Nic ciekawego, prawdę mówiąc. Chyba, że czujesz pan sentyment do naftaliny.

Odwrócił się do rozmówcy, zostawiając tym samym roz-gwar podnieconej sali za plecami, zdecydowawszy się na­gle ciągnąć tę grę. Przynajmniej dopóki nie upewni się, jak długo zamierza w niej pozostawać lady Chatsworth.

- Mniejsza o to. Miewałem już do czynienia ze znacz­niejszej rangi władcami, nie muszę gnieść się w ciżbie do arcyksięcia. Bo ponoć miłościwie panujący cesarz i król nie mógł dziś przybyć do Wiednia.

- Takich rzeczy nie da się utrzymać w tajemnicy. Pan to wie, ja to wiem i jeszcze pół Wiednia: zapalenie płuc. W wieku Franza Josefa już się z tego nie wychodzi. Nie wyobrażam sobie, co mogłoby teraz przeszkodzić Ferdy­nandowi wreszcie zasiąść na tronie.

Pokiwał tylko głową. Na prawdziwym balu w 1914 ro­ku nikt nie mógł myśleć inaczej.

- Tak. A kajzer, jak pan doskonale wiesz, spędził ostatnio dwa dni na oglądaniu oranżerii Konopisztu. Pa­radne; przyjechał z Niemiec tylko po to, by obejrzeć oran­żerie Ferdynanda. Ci Niemcy, doprawdy, zupełnie nie dbają o pozory.

- Krótko mówiąc, w czym chyba jesteśmy zgodni: ma­my wojnę.

- W pierwszym dniu, kiedy tylko Ferdynand zasiądzie na tronie. - Grosman wskazał uprzejmym ruchem dłoni jedno z pomniejszych wyjść z sali. Dookoła nich zrobiło się nagle zupełnie pusto, wszyscy uczestnicy balu stłoczy­li się obserwować przybycie gospodarzy. - Porozmawiaj­my o niej, majorze.

Prawdę mówiąc, nie miał nic lepszego do roboty. Ru­szył za Grosmanem ku ozdobnym drzwiom, a potem w głąb opustoszałego korytarza.

- Porozmawiajmy - podjął Staniewskij. - Oczywiście, budując kolej transsyberyjską, uderzyliśmy w wasze inte­resy. Brytyjskie i amerykańskie parowce, by dostać się z Londynu do Szanghaju lub Władywostoku, potrzebują trzydziestu sześciu dni, a my przewieziemy pasażera i każdy towar w dwa tygodnie. I trzy razy taniej, tylko trzysta rubli za pierwszą klasę. Jeśli pamiętać, że rocznie kolej transsyberyjską przewozi, powiedzmy, siedemset ty­sięcy osób i jakieś dwadzieścia tysięcy ton ładunków...

- Znam te liczby - przerwał mu sucho Grosman. -I zdołał mnie pan już przekonać, że jest dobrze przygoto­wany do rozmowy.

Oczywiście. Jak na razie robił tylko to, od czego, jak sądził, będzie zaczynać każdy gracz - wykonywał instru­kcje hrabiego Witte z intro.

- A wy, ludzie Zachodu, zawsze tacy niecierpliwi... Niech pan pozwoli, panie Grosman, że dokończę. Otóż wszystkie te liczby nie tłumaczą jeszcze, dlaczego dziś, w przeddzień wojny, pan tu ze mną rozmawia. Dlaczego daliście kredyt Japonii na rosyjską wojnę... tak, to tłumaczą. Dlaczego wspieracie pieniędzmi Habsburgów, czemu pańscy pobra­tymcy tak usilnie pomagają wszelkim mącicielom i anar­chistom w Rosji... i to też. Ale jeszcze parę lat temu, niech pan przyzna, nie przybyłby pan na takie spotkanie z ja­kimś majorem Staniewskim, choćby go polecał panu nie tylko hrabia Witte, ale sam Rotschild.

- Załóżmy, że to przyznam. Jakiż zatem wyciąga pan z tego wniosek?

- Ano, na jedne liczby trzeba znaleźć inne. Weźmy wy­dobycie ropy naftowej. Jeszcze kilka lat, a prześcigniemy

w nim pańską Amerykę. A węgiel? A rudy metali? Na ca­łym świecie skończą się trzy razy, zanim nam ich zabrak­nie. A ile zboża może urodzić rosyjska ziemia? Starczy dla wszystkich, chód, jak pan wie, rocznym przyrostem lud­ności znacznie wyprzedzamy Niemcy, o Francji czy Anglii nawet nie wspominając. Czytał pan zapewne ten nowy traktat Edmonda Threya? „Jeżeli sprawy potoczą się tak, jak toczyły się od 1900 do 1912, Rosja zdominuje Europę w połowie obecnego wieku, tak z punktu widzenia polity­cznego, jak gospodarczego i finansowego".

- Jeżeli potoczą się tak, jak się toczyły - powtórzył Grosman. Stanął przy oknie i z niezwykłym natężeniem wpatrywał się w perspektywę Philharmonikerstrasse oraz piętrzący się za nią hotel Sacher. - Powtórnie zapytam: I jaki wyciąga pan z tego wniosek?

- Że ktoś na Wall Street zmienił co do Rosji zdanie, panie Grosman. No tak, mała Japonia z angielskimi okrętami i amerykańskimi pieniędzmi zdołała nas upoko­rzyć. Może tak by się zdarzyło jeszcze i drugi raz... a choć­by i dziesięć. Tylko co z tego? Zna pan tę ruską opowieść o Ilji Muromcu? Tacy właśnie jesteśmy: śpimy, śpimy, śpi­my, ale jak się w końcu zbudzimy... Pan to wie, i pańscy przyjaciele też, panie Grosman. Z Rosją nie trzeba się wa­dzić, z Rosją się trzeba układać.

- Myśl wcale nieodległa od moich. Tylko z Rosją, to znaczy z kim? Z carem?

- A czemu nie z carem?

- Pan to wie lepiej ode mnie - parsknął bankier. -Dlatego, chociażby, że kiedy mu przyniesiono telegram

0 pogromie pod Cuszimą, zmiął go, wsadził w kieszeń

1 dalej grał w tenisa. Dlatego, że na jego dworze więcej od imperatora ma do powiedzenia jakiś brudny chłop, w któ­rym jaśnie pani raczyła uczcić proroka. Czyż nie tak?

- Tak. Ale car nie jest wieczny.

Grosman zawiesił na jego twarzy przenikliwe spojrze­nie.

- Może nawet więcej, majorze. Nie tylko car, ale i jego korona nie jest wieczna. Nie uwierzę, że nigdy nie przy­chodziła panu do głowy taka wywrotowa myśl.

Od balowej sali, zza zamkniętych drzwi, znowu niosła się korytarzem muzyka - cesarski marsz, stłumiony odle­głością i zwielokrotniony pogłosem.

- Niebezpieczna myśl, panie Grosman. Bardzo niepra-womyślna. Wy nawet nie wiecie, jak bardzo takie myśli nie powinny poddanym najjaśniejszego pana w ogóle przychodzić do głowy.

Grosman milczał.

- Więc dobrze, może nie z carem. Może z jego bratem. A może z tajną służbą jego cesarskiej mości. Ja bym po­wiedział tak; my wiemy, ile wasze bankierskie rody wy­dają rok w rok na rewolucję w Rosji. Wiemy to doskonale, bo wśród finansowanych przez was przywódców prawie nie ma takiego, który by nie został rewolucjonierem lub anarchistą z polecenia Ochrany. Powiem szczerze; marnu-

. jecie pieniądze. Nie robicie interesu, tylko dajecie upust swej plemiennej nienawiści. Ale gdybyście tak, zamiast fi­nansować rewolucjonistów, zawarli układ z tymi, którzy mają w Rosji realną siłę...

- Wy... Niechże pan wreszcie powie, kogo pan ma wła­ściwie na myśli, tak mówiąc: „Wy"?

- A to z kolei rzecz, którą pan wie lepiej ode mnie -odparował Staniewskij. - Ja wiem tylko, że gdzie są pie­niądze, gdzie jest interes, tam prędzej czy później ludzie muszą się porozumieć, by o ten interes zadbać. Dobrze ja mówię, panie Grosman?

Męczyła go straszna chęć, by jeszcze napić się wina. Zanotował to w pamięci: wymyślić jakiś sposób, aby boha­terowie mogli łatwiej sięgać po wino.

- Różni bywają ludzie, majorze - bankier pokiwał tyl­ko głową. - Jedni myślą tylko o interesach, inni sięgają myślą naprzód. Zechce pan uwierzyć, to uwierzy, nie, pańska sprawa. Pan mi tu obieca: przyjdzie potem inny car i ten będzie lepszy, mądrzejszy od poprzedniego. A my, skoro już zaczęliśmy owego „my" w naszej rozmo­wie używać, my uważamy, że żadnemu carowi pożyczać nie warto. Bo czasy królów i cesarzy wkrótce się skończą, po prostu.

- A czyje nastaną? Bankierów, dobrze zgaduję?

- Może i bankierów, ktoś przecież musi ludziom poma­gać. Na razie mówimy o pańskim kraju. Tak, pan jest mądrym człowiekiem, majorze, i ktokolwiek pana przy­słał, też. Dobrze już wiecie, że to w taki sposób trwać dłu­go nie może. Prędzej czy później coś wstrząśnie podstawa­mi monarchii, a wtedy Duma przestanie być fasadą, sta­nie się rzeczywistą władzą...

- A jeśli rządzi parlament, to kto rządzi? Ten, co daje partiom i politykom pieniądze. Prawda?

Grosman pokręcił głową, wciąż wpatrując się w okno.

- Pieniądze to tylko narzędzie, majorze. Nowa broń, stosowna do nowej epoki. Mniejsza z tym. Powiedzmy tak: ma pan rację, chcemy się ułożyć z Rosją, ale nie z tą, co jest teraz, bo wojna zdmuchnie ją jak świecę. Tak sa­mo, jeśli to pana pocieszy, jak zdmuchnie kajzera, Franca Józefa czy króla Jerzego. Pan jest mądrym człowiekiem, majorze. Tak uważam: mądrym, młodym i zdolnym. Sam pan wyciągnie z tej rozmowy najrozsądniejsze wnioski. A gdy je pan wyciągnie i zechce omówić szczegóły, moje drzwi są dla pana otwarte. Jak pan wie - wskazał pod­bródkiem na rysujący się na tle nieba budynek za oknem - mieszkam u Sachera.

Staniewskij jeszcze przez chwilę stał przy nim nieru­chomo, zastanawiając się w milczeniu, czy Grosman po­stanowił właśnie posłać za nim morderczynię, czy też uz­nał majora carskiego wywiadu za dobry materiał do wer­bunku na podwójnego agenta.

W końcu bez słowa, w ciszy odwrócił się od Grosmana i ruszył korytarzem ku odległym drzwiom sali balowej. Bankier nadal tkwił przy oknie, nie oglądał się. Wyjął z kieszeni cygaro i zapaliwszy je od wyjętej z kandelabru świecy, wydmuchiwał obłok siwego dymu. Pogłos kroków oficera mieszał się z coraz głośniejszymi dźwiękami walca.

A0A556B76800

Zabiją go, uświadamia sobie, po prostu chcą go zabić. Powinien być tym faktem przerażony. Tak, naprawdę go chcą zabić, przyszli po jego mózg. Jeśli nie co innego, do­wodzi tego choćby sposób, w jaki ten wyższy rozłącza teraz

operacje jego komputera - zupełnie nie stara się o zacho­wanie zapisów, nie dba, czy niechcący nie odpali przy tym samoniszczących zabezpieczeń archiwów. Wezmą te dane skądinąd, wprost z białek jego szarej substancji.

Jezu, powinienem być przerażony. To przecież jest na­prawdę, naprawdę, tym razem to jest naprawdę, jeżeli te­raz światło zgaśnie, to już się nigdy więcej nie zapali.

Ten wyższy kręci palcami, jakby gmerał w lewym pane­lu; ciekawość, przez chwilę. Pewnie chce porozłączać nici roboczego serwera, tak, to logiczne, da im czas się stąd za­brać, ale czy tak w ogóle można? Można. Jeśli weszli tu przez zabezpieczenia jak w rozgrodzone pastwisko, to mu­si za nimi stać taki softłer, że ze sprzętem, jaki tu miał, mogą zrobić wszystko.

Ten niższy kiwa lufą pistoletu na drzwi i zarazem uśmiecha się jakby przepraszająco. Chodź, Leon, mówi ła­godnie, idziemy. Trzyma broń niedbale, a może niezgrab­nie, inaczej niż w projekcjach - gdyby rzucić się, spróbo­wać wytrącić... To tylko myśl, jeśli mają klucze, przecież nie ucieknie nawet paru metrów. Ale kto się odważył, kto mógł? Jakiejż to gniewnej potędze tego świata stanął nie­świadomie na drodze skromny, podstarzały kret, przez ca­łe życie spełniający posłusznie wolę swych przełożonych?

Jak w rozgrodzone pastwisko. Nie czuł się szczególnie przywiązany do tego domu, dom jak każdy inny - a jed­nak coś go bolało w tym, że tak łatwo tu wniknęli, tak bezczelnie - szara furgonetka rozwalona na podjeździe, przy niej jeszcze jeden, na ich widok otwiera szeroko tylne drzwi, kładź się Leon, twarzą w dół, mówi ten przy drzwiach, trzyma coś w ręku, rękojeść z wystającymi dru­tami, przykłada mu do pleców - nie może być tak źle, nie zabiją go może tylko po co to wszystko inaczej nie szarpią go czarna porowata guma przed twarzą i drobne ukłucie gdzieś w karku Jezu zabili go niemożliwe to naprawdę


4.

Kiedy Staniewskij z trzymającą go pod rękę lady Chatsworth wychodzili ze Staatsoper, niebo zaczynało się już przejaśniać i nabierać od wschodu granatowej barwy. Nocne powietrze rzeźwiło twarze. Lady Chatsworth przy­mknęła oczy; wydawała się oszołomiona muzyką i winem.

- Sama arcyksiężna raczyła zaszczycić mnie rozmową - zaśmiała się. - Czy to przypadkiem nie pańskim stara­niem?

- Skądże. To oczywiste, jest pani przecież ważną da­mą, członkiem brytyjskiego dworu.

- To prawda - powtórzyła głosem, w którym rozbawie­nie mieszało się z dziecinną dumą. - Tutaj jestem ważną damą. Muszę się do tego przyzwyczaić.

Od grona kilkunastu mężczyzn, zabijających czas poga­wędką u stóp niedalekiej fontanny, odłączył się nagle wy­soki człowiek w ciemnym płaszczu i charakterystycznym, wysokim kapeluszu. Zbliżał się w ich stronę energicznym krokiem, podbiegając co chwilę. Staniewskij wyczuł, jak palce kobiety zaciskają się nerwowo na jego ramieniu, a całe jej ciało napina się nagle; odniósł wrażenie, że lady Chatsworth ma ochotę schować się za nim.

- To tylko pani służący - wyjaśnił uspokajająco. Milczała przez dłuższą chwilę, wyraźnie zła, że dała się

przyłapać na takim odruchu.

- Chyba nie sądziła pani, że ważna dama sama będzie prowadzić swój powóz? Nie mógłbym na to pozwolić.

Służący zatrzymał się bez słowa o dwa kroki, czekając na polecenia.

- I co teraz? - zapytała.

- Może pani wracać do brytyjskiego poselstwa. Tam­tejsza dama do towarzystwa zasypie panią pytaniami o bal, ale radziłbym nie mówić jej zbyt szczerze o Weitz-lichcie; dorabia ona sobie, dzieląc się z innymi posiadaną wiedzą. Albo, no cóż...

- Tak?

- Może go pani odprawić i przyjąć moje zaproszenie

na nocny spacer po mieście. Odprowadzę panią potem. Al­bo jeszcze lepiej, weźmiemy fiakra. To bardzo przyjemny sposób podróżowania po Wiedniu.

Uśmiechnęła się. Zaczynał naprawdę lubić ten uśmiech.

- Ufam, majorze, że w razie czego obroni mnie pan -powiedziała, gdy służący odszedł. Przeszli przez opusto­szałą Philharmoniker, ku Kartnerstrasse - w stronę pla­cu świętego Stefana i kanału, na jednym z mostów które­go Orin lubił witać wstający nad Wiedniem dzień. Wzmian­ka o obronie spotęgowała przyjemne poczucie siły, które i tak wypełniało go już od dłuższego czasu. Nie miał do­tąd okazji oprowadzać po swoim świecie pięknej kobiety i zasługiwać na jej pochwały. W istocie, nie było to zajęcie przykre ani nudne.

- Nie sądzę, by była taka potrzeba. Owszem, niektó­rzy gracze, jeśli nie uważają na swoje słowa, powinni po wyjściu z balu mieć się na baczności. Ale pani nie, tutej­sza masoneria jeszcze się panią nie zainteresowała, a pan-germanie uważają panią za sojusznika, przynajmniej na razie... Weitzlicht chyba już to pani powiedział?

- Nie myślałam o kimś, kto dybałby konkretnie na mnie. To po prostu odruch... Noc, miasto...

- Tutaj nie ma się pani czego obawiać. Może pani spo­kojnie podziwiać architekturę starego Wiednia.

- Oczywiście. Przepraszam, ale to wszystko jest tak prawdziwe, że myślałam...

- Ależ nie, zupełnie nie tak. - Nie zirytowało go to, raczej rozczuliło. - Myśli pani, zdaje się, że nie zaproje­ktowałem żadnych rzezimieszków, żeby ten świat upię­kszyć. A on jest właśnie dokładnie taki, jaki był, do naj­drobniejszych szczegółów. Przecież mamy rok 1914! W No­wym Jorku, w Chicago i Londynie zdarza się, w przeli­czeniu na liczbę mieszkańców, sto razy mniej przestępstw niż pod koniec stulecia. Mówię o przestępstwach, ale to głównie drobne kradzieże ze straganów. Oczywiście, cza­sem dochodzi też do różnych aktów przemocy, do bójek, nawet zbrodni... - Przyjemnie było robić jej wykład po­środku opustoszałej, zeszłowiecznej ulicy — Gdzieś na przedmieściach albo w dzielnicach portowych, pośród włó-

częgów. Zdarza się to na tyle rzadko, że każde morder­stwo stanowi wielką sensację, piszą o nim wszystkie ga­zety, drukuje się jarmarczne broszury...

Zatrzymał się, aby pokazać palcem wyłaniającego się zza odległego rogu Annagasse żandarma, z wielką kitą kogucich piór na kapeluszu.

- On na przykład jest tutaj po to, by przypominać mieszkańcom o cesarsko-królewskim majestacie, a nie że­by kogoś łapać. Chyba że jakiegoś anarchistę. Ludzie z tych czasów niewiele słyszeli o tolerancji i humanitary­zmie, nikt im jeszcze nie mówił, że człowiek jest najwy­ższą wartością i tak dalej, ale nie przyszłoby im przez myśl, by po europejskich miastach mogły krążyć bandy zdziczałych dzieci i mordować przechodniów, ot tak, z nu­dów. ..

Umilkł, uświadamiając sobie, że lady Chatsworth pa­trzy na niego z dziwnym uśmiechem. Musiała czuć teraz to samo, co on sam podczas politycznych wykładów Mala-spiny. Ogarnęła go wściekłość, że się tak nagle rozgadał.

Ale uśmiech lady Chatsworth, kiedy przyjrzał się le­piej, sprawiał wrażenie raczej rozmarzenia niż kpiny.

- Tak, powiedział pan, że tęskni za tą epoką i stąd ca­ły ten świat. Teraz wiem, dlaczego on jest taki dobry, taki piękny i dlaczego tak mi się podoba. Bo pan go kocha. Po prostu.

- Naprawdę jest taki dobry, taki piękny i tak się pani podoba?

Skinęła poważnie głową.

- Tak. - I zaraz dodała, jakby zaniepokojona, że za­nadto się odsłoniła: - Jak dotąd, oczywiście. Być może, gdy pobędę w nim dłużej, czegoś mi zacznie brakować.

- Chciałbym bardzo, żeby niczego pani nie zabrakło.

- Naprawdę? To brzmi obiecująco.

Obróciła się ze śmiechem i ruszyła dalej, środkiem uli­cy, wciąż opustoszałej - tylko gdzieś daleko, w perspekty­wie kamieniczek starego śródmieścia trudzili się ludzie znoszący wielkie paki z konnego furgonu. Któryś zawołał przeciągle, podrzucając ciężar na barki; spłoszony tym okrzykiem koń zarżał krótko.

Z rogu następnej przecznicy widać już było plac i strze­lające w niebo wieże katedry. Z piwnicznych okienek ka­mienicy na rogu buchała para.

- To pralnia hotelowa - wyjaśnił.

- Pomyślał pan o jeszcze jednym hotelu? Jest czynny?

- Oczywiście. U Sachera mieszkają dyplomaci, nastę­pcy tronu, generałowie. Trudno by tam było o zachowanie dyskrecji. A ten mały hotelik specjalizuje się właśnie w dy­skrecji.

Przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle.

- Chce go pani zobaczyć?

Wejście do hotelu znajdowało się za rogiem. Przez chwi­lę lustrowała wnętrze poprzez grube szkło, wypełniające górną część dębowych drzwi; potem pchnęła je i wkroczy­ła energicznym krokiem do środka. Na głębokich fotelach i nad niskim stolikiem do kart zalegał błękitnawy, poran­ny półmrok, rozjaśniany żółtawym światłem lampy gazo­wej, zawieszonej nad pulpitem recepcjonisty, nad grubą, oprawną w ciemnobrązową skórę księgą hotelową.

Lady Chatsworth przyglądała się zdobiącym ściany stiukom i oprawionym fotografiom, malowanym ręcznie słabo widocznymi w tym świetle pastelowymi barwami. Mrużyła przy tym oczy w sposób, który nadawał jej twa­rzy szczególny, łobuzerski wyraz.

Wszystko było tutaj tak, jak - najprawdopodobniej -wiosną 1914 roku. Poza jednym drobiazgiem: wielkie, zaj­mujące prawie całą ścianę lustro zastąpione zostało wzię­tym z innego hotelu obrazem bitwy pod Wagram. Progra­my scenograficzne bardzo nie lubiły luster, zwłaszcza du­żych i Orin nie miał innego wyjścia, niż ustąpić przed te­chnicznym ograniczeniem.

- Tak - powiedziała po chwili tak długiej, że niemal już zdążył zapomnieć, o co pytał. - Tak, chciałabym.

Zza drzwi zaplecza wyszedł wprost za kontuar rece­pcjonista w ciemnozielonej kamizelce i koszuli w prążki. Na pierwszy rzut oka stanowił uosobienie mieszczucha -nalana twarz, druciane okulary, bokobrody. Ale oczy za owalnymi szkłami nie były oczami człowieka ospałego czy mało bystrego. Człowiek ospały lub nie dość bystry nie

nadawałby się do roli, jaką miał tutaj spełniać - nie tylko rozdając hotelowe klucze, ale także pamiętając, komu i kiedy je wręczał, albo przeciwnie - w czas o tym zapo­minając.

Recepcjonista skłonił się Staniewskiemu, witając go grubym, poczciwie brzmiącym głosem, tak zwyczajnie, jakby nie był to blady świt, ale słoneczne popołudnie. Nie dotykając nawet hotelowej księgi, zebrał z drewnianego blatu położony tam przez Staniewskiego banknot. Wkła­dając go do szuflady, wydobył z niej pudełko zrobione z cienkich, oklejonych fioletową bibułką płatków drewna. Na jaskrawopomarańczowej etykiecie odznaczały się cha­rakterystyczne, niemieckie litery półkolistego napisu. We­wnątrz znajdowało się kilkanaście długich na dwa i pół cala zapałek z wielkimi jak krople żywicy, zielonkawymi łebkami. Niektóre były już nadpalone, należała do nich także ta, którą recepcjonista wydobył z pudełka i przy­tknął do płomienia gazowego nad swym stanowiskiem. Potem zapalił nią niewielką, ozdobną lampę naftową, dru­gą ręką przytrzymując uchylony klosz.

Z zapaloną lampą w ręku i pobrzękującymi kluczami w drugiej wyszedł zza kontuaru z uprzejmym:

- Proszę za mną, Herr Offizier.

Jeśli nawet jego wzrok przez chwilę spoczął przypad­kiem na stojącej obok majora lady Chatsworth, przenik­nął ją na wylot, nie zatrzymując się ani na ułamek se­kundy. Jak przystało w tym fachu, recepcjonista nie za­uważał damy, dopóki nie został poinformowany, że dama życzy sobie być zauważoną.

Damę ta demonstracyjna dyskrecja zdawała się nie­zwykle bawić. Wspinając się po stromych schodach, ucze­piona lewego ramienia towarzysza odrobinę mocniej niż wypadało, zachichotała nagle.

- Czuję się jak duch... Jakbym zwiedzała czyjś sen. Za zakrętem schodów krąg miodowego światła ogarnął

ich całkowicie; szli za milczącym recepcjonistą pośród kładących się na tapety długich cieni.

- Nie wygląda pani na zmęczoną balem - zauważył Staniewskij.

- O, nie. Czuję się wspaniale. Dawno nie byłam w ta­kiej formie.

Ich przewodnik otworzył jeden z pokoi i wszedł pier­wszy. Wydobył z kieszeni kamizelki zapałki i powtórzył operację zapalania światła, tym razem odwrotnie, przeno­sząc płomień z lampy naftowej na gazową. Odwrócił się, upewnił, czy gość go widzi, i zademonstrował działanie pokrętła regulującego siłę światła. Potem skłonił się raz jeszcze i ruszył do drzwi.

- Chwileczkę - powstrzymał go Staniewskij i sięgając ponownie do portfela, bardziej stwierdził do swojej towa­rzyszki, niż zapytał:

- Nie zakończymy przecież chyba takiego wieczoru bez szampana, prawda?

Kiedy drzwi się zamknęły, lady Chatsworth ściągnęła z głowy kapelusz i rzuciła go niedbałym ruchem na stół. Powstrzymał ją, kiedy zabrała się do ściągania płaszcza.

- Ależ nie, prawdziwa dama nie robi tego bez pomocy.

- Jeśli tylko ma w pobliżu prawdziwego dżentelmena. Płaszcz był lekki i miękki; prawie nie poczuł, kiedy

znalazł się w jego rękach, zsunięty z ramion kobiety, któ­ra znowu znalazła się bardzo blisko niego. Odwróciła się powoli, szeleszcząc koronkami sukni i uniosła wzrok z oczekiwaniem.

Był zbyt podniecony, by się zawahać. Wystarczyło tylko pochylić kark, minimalnie, o centymetry. Jej usta, wilgot­ne i ciepłe, smakowały winem. Nie była bierna; natych­miast poczuł na języku delikatne, regularne muśnięcia, od których przeniknął go całego gorący dreszcz. Wydawa­ło mu się, że trwało to długo; ale w momencie, gdy łady Chatsworth cofnęła głowę i ich usta rozłączyły się, naty­chmiast zmienił zdanie.

Znowu dostrzegł na jej twarzy ten tajemniczy, koci uśmiech. Odwróciła się do drukowanego w japońskie wzo­ry parawanu, oddzielającego od reszty pokoju wannę z emaliowanej blachy - właściwie coś bardziej przypomi­nającego wysoką, rozciągnętą balię niż wannę - i odszedł­szy parę kroków, odwinęła ściągający suknię pod biustem szeroki, jedwabny pas. Przerzuciła go przez poręcz fotela. Wygięła ręce do tyłu, sięgając zapięcia.

- Niech mi pan pomoże - usłyszał w chwili, gdy mozo­lił się niezgrabnymi palcami ze sprzączkami szabli.

Pomógł jej i znowu się odsunął, by mogła zdjąć suknię. Zsuwała ją z siebie powoli, świadomie, dając mu czas, by należycie się rozpalił. Wierzchnia, koronkowa warstwa okazała się prawie nie łączyć z ledwie spod niej widocz­nym nieprzejrzystym materiałem; tylko trójkątny klin na plecach mocował je do siebie, podtrzymując mgłę mister­nie ułożonych falban na ramionach. Ostrożnie wydobyła z nich ręce i obracając się do niego przodem, zsunęła suk­nię z piersi i z bioder, a potem po prostu wyszła z niej, zostawiając na podłodze biały rozpruty kokon, niczym świeżo narodzony motyl.

Uświadomił sobie, że bezwiednie gładzi i podkręca pra­wy wąs, nie mogąc się doczekać zamówionego szampana. Lady Chatsworth miała teraz na sobie tylko lekki gorset bez fiszbinów. Odpięła podwiązki, rozplatała ściągnięty na lędźwiach trok i rozluźniła go kilkoma zdecydowanymi szarpnięciami. Chwilę potem gorset spoczął o krok od sukni.

Wyraźnie podobało jej się to, co robiła. Patrzyła mu prosto w oczy, wodząc delikatnie czubkami paznokci po materiale cieniutkiej, sięgającej ledwie ponad pępek ko­ronkowej koszulki w kolorze kości słoniowej, okrywającej piersi. Potem zdjęła ją przez głowę, jednym płynnym ru­chem, pozostając tylko w butach, opadających pończo­chach i uszytych z tego samego co koszulka materiału majteczkach, zapiętych z boku na trzy drobne, obciągnię­te błyszczącym jedwabiem guziczki.

Nie próbowała się ukryć ani schować, kiedy rozległo się pukanie do drzwi; dopiero gdy major stawiał odebraną od pokojówki tacę na stole obok kapelusza, zasłoniła się skromnie jedną ręką, wyciągając drugą po kieliszek.

- Obawiam się, że nie będzie taki dobry, jak na balu -rzekł, popisując się jedną z kawaleryjskich sztuczek majo­ra Staniewskiego: odbijaniem korka górną, nie ostrzoną częścią głowni szabli, tuż pod rękojeścią. Doceniła ten po­pis, unosząc wąski, długi kieliszek ku górze, w milczącym toaście.

- Zastanawiam się - powiedziała, rozkoszując się przez

chwilę smakiem - czy będę mogła tu zabijać? To znaczy, czy będę musiała tutaj zabijać? - poprawiła się zaraz.

- Być może. - Zdejmowanie wojskowego munduru, zwłaszcza oficerskich butów, trudno było połączyć z dbało­ścią o godną prezencję. - Przecież wszystko zależy od cie­bie. Umknęliśmy naszym opiekunom i schowaliśmy się rra chwilę, ale tam wszędzie - machnął ręką w nieokre­ślonym geście - gra się już toczy.

Usiadła bokiem do niego i zaczęła rozsznurowywać bu­ty. Położyła przy tym stopę na oparciu fotela, niemal do­tykając kolanem do piersi i nie zginając pleców.

- Prawdę mówiąc, nie staram się specjalnie o nasyca­nie moich systemów jakąś brutalną walką. Oczywiście, czasem to bywa niezbędne, żeby z czegoś wybrnąć, no i ni­czego nie mogę ludziom zabronić; ta szabla jest ostra, re­wolwery strzelają prawdziwymi pociskami...

- Tylko ktoś, kto tego będzie nadużywać, daleko nie zajedzie?

Skinął głową.

- Raczej nie wróżę mu sukcesów. U mnie trzeba prze­de wszystkim myśleć, Helen. - Po raz pierwszy użył imie­nia, które tu nosiła.

- To chyba dość rzadkie podejście. Większość kreato­rów stawia raczej na proste zadania.

- Bo ludzie to bardzo lubią: zabijanie. Po prostu. Dużo potworów albo wrogich żołnierzy, i żeby łatwo się dawali uśmiercić. To, co robię ja, to może nie jest recepta na wielki sukces, ale na to, by się jakoś z tego fachu utrzy­mać, owszem.

Ściągnęła uwodzicielsko jedną po drugiej pończochy, od czasu do czasu sprawdzając dyskretnym rzutem oka, czy wciąż na nią patrzy. Potem, zanim ruszyła w stronę łóż­ka, na parę sekund zastygła oparta o poręcz fotela, prę­żąc uda i łydki. Zwilżyła wargi końcem języka.

- Ja też lubię. Czasem. Po to się gra, prawda?

- Czasem. Niektórzy jeszcze po to, żeby móc się bez­piecznie napić, zapalić... I kochać się.

- Uhmm... Te trzy guziczki są dla pana, majorze.

W pierwszej chwili zdumiewało go, że ma tak małe

piersi; w porównaniu z Malaspiną wydawała się prawie pozbawiona biustu. Większość kobiet dodawała sobie w tym miejscu przynajmniej parę centymetrów, zwłaszcza przy skanowaniu swojego awataru, kiedy było to prostsze niż mycie zębów. Ale to zdziwienie minęło, kiedy położył na tych małych piersiach dłoń.

- Zawsze tak się prężą? - spytał, zakreślając czub­kiem palca coraz ciaśniejsze kręgi wokół sterczących du­mnie ciemnoróżowych pąków.

- Nie - westchnęła. - Nie zawsze.

Nie potrzebowali długich wstępów; sposób, w jaki od­słoniła swe ciało, rozpalił ich oboje. Musiał włożyć wiele wysiłku, by nie wypaść z narzuconego przez nią powolne­go rytmu stopniowania pieszczot, posuwania ich coraz da­lej i dalej. Powoli przesuwał rękę w dół, w końcu położył dłoń na trójkątnym skrawku materiału u zbiegu linii ud. Później najlepiej ze wszystkiego pamiętać miał ten uśmiech, jaki właśnie wtedy pojawił się na jej twarzy. Uśmiech ko­ta w spiżarni, pełen nieopisanej satysfakcji i pewności nadchodzących rozkoszy, coraz bardziej błogi, w miarę jak Staniewskij radził sobie z kolejnymi guzikami, jak odnaj­dywał właściwe miejsca i uczył się ich dotykać w odpo­wiedni sposób.

Lady Chatsworth nie pozostała mu dłużna; dwa sple­cione nagie ciała pogrążały się w morzu zapomnienia, w gorących oddechach i oszalałym tętnie, za zasłoną wpółopuszczonych rzęs. Nieraz miał się potem dziwić, że tak niewiele umiał sobie z tej chwili przypomnieć. Z ich późniejszych spotkań zapamiętał prawie wszystko. Z tego — tylko ten uśmiech, i to, że nie uległ żadnemu chwilowe­mu szaleństwu, żadnemu impulsowi chwili ani nastrojo­wi, jaki łady Chatsworth potrafiła wokół siebie roztoczyć. Nie. Chciał jej, chciał tego od pierwszej chwili, kiedy spoj­rzał jej w oczy; myślał o tym, wręcz planował pójście z nią do łóżka, choć robił to we właściwy sobie sposób, nie przy­znając się do tej myśli przed samym sobą. Kiedy propono­wał jej spacer i przechadzkę po nocnym Wiedniu, i kiedy prowadził ją opustoszałą uliczką ku Kartnerstrasse, umiał to sobie wytłumaczyć inaczej, niż było w istocie. Gdyby

wykonała bodaj jeden gest sprzeciwu, najpewniej naza­jutrz w ogóle by nie pamiętał, że cokolwiek podobnego przyszło mu do głowy - i nie czułby z tego powodu ani cienia wyrzutu. Ale od chwili, gdy w uścisku jej palców, w uśmiechu czy może w drżeniu głosu wyczuł to samo po­żądanie, musieli wylądować w łóżku i nic nie mogło już tego zmienić.

Potem miał wrażenie, jakby długo wracał z bardzo da­leka. Leżał na wznak, wodząc wzrokiem po misternych wzorach tapet, i rozkoszował się dawno nie zaznanym przypływem energii. Wstał ostrożnie, by nie wyrywać jej ze stanu błogości, i zbliżył się do skrytego we wnęce za kotarą okna - w podwójnych ramach z solidnego drewna,

0 niewielkich szybach, których drobne nierówności znie­kształcały zabawnie widok, jakby po drugiej stronie szkła spływała wilgoć.

Ulicą przejeżdżał furgon węglarza: stuk kopyt, mono­tonny turkot kół na bruku. Policjant, którego widzieli wcześniej na rogu Annagasse, przechadzał się wolno wzdłuż witryn i szyldów Zur Schónen Laterne.

Czuł przejmującą, potworną niechęć do opuszczenia te­go miejsca i czasu.

Ludzie lubili w grach seks, to była na pewno jedna z rzeczy, które przyciągały do nich publiczność. Lubili w grach zabijanie komputerowych fantomów, to też nie ulegało wątliwości. Ale było coś, co lubili w wirtualnych światach jeszcze bardziej: umieranie. Przeżywanie włas­nej śmierci, nieprawdziwej, wirtualnej właśnie - ale za każdym razem malowniczej, bohaterskiej lub dumnej, z uniesioną głową i w imię wielkiej sprawy. Śmierci, po której interfejs systemu informował o stanie punktacji

1 uprzejmie pytał, czy gotów jesteś zapłacić za nową roz­grywkę, a jeśli tak, to czy życzysz sobie pozostać tą samą

postacią.

Nie zdawał sobie sprawy, że dokonuje odkrycia, kiedy wpisywał tak liczne śmierci do „Wilhelma Zdobywcy"; od sztyletu spiskowców i trucizny, na polu walki, w pojedyn­ku, w morskiej burzy. Wpisywał je, bo tak mu podpowia­dała intuicja - i trafił. To one właśnie zapewniły grze po-

wodzenie. Teraz, miał wrażenie, w tej klasie systemów, jaka go interesowała, standardem już się stało przywiązy­wanie szczególnej wagi do sposobu, w jaki matryca koń­czyła sekwencje poszczególnych misji - bo przecież śmierć postaci była w grze oczywista, prędzej czy później. „Walc", oczywiście, też pełen był czyhających na gracza pułapek, któraś z nich musiała zadziałać. Jeśli majora Staniew-skiego nie zasztyletują spiskowcy, zastrzeli go, jako nie­bezpiecznego dla swych interesów, wszechwładna Ochra­na albo wskutek intryg madame Wyrubowej wyląduje na froncie, gdzie jeśli nie zginie w bezsensownym ataku na niemieckie cekaemy, zostanie rozstrzelany za dezercję. I tak dalej, wachlarz możliwych śmierci rozszerzał się w nieskończoność, bo sposoby i powody umierania, na które sam Orin nie mógłby w tej chwili wpaść, generowa­ne były na bieżąco przez matrycę według ogólnych, prze­widzianych dla danej postaci algorytmów. Na tym wła­śnie polegała magia gry: zmienić bieg wydarzeń, jedno­cześnie unikając samemu, jak długo się dało, niezliczo­nych śmierci - i zaczerpnąć pełną garścią przemierzane­go świata. Miłość, misja i śmierć. Wszystko, co najważ­niejsze.

Rozłożył przedramiona na wewnętrznej ramie okna i przyglądał się świtowi, myśląc o Helen i czując, jak od tych myśli i dotyku zimnego szkła z wolna powraca mu erekcja. A potem usłyszał lady Chatsworth; przylgnęła mu ciepło do pleców i sięgnąwszy bez skrępowania po je­go stwardniałą męskość, masowała ją przez chwilę umie­jętnym, pełnym wyczucia ruchem palców.

Mogło się zdawać, że podsłuchiwała jego myśli.

- Kochaj mnie - zamruczała głosem, w którym było wszystko. - Jutro nam utną głowy, ale dzisiaj mnie ko­chaj, kochaj ze wszystkich sił - i nie rozluźniając uchwy­tu, delikatnie, ale stanowczo zaprowadziła go z powrotem do łóżka.


5.

Leon Thoury, kimkolwiek był wcześniej, teraz stano­wił już tylko rzecz. Pusty, zniszczony futerał po istocie lu­dzkiej. Wszystko, co pozostało do zrobienia, to obrządzić ten futerał i pochować, przez szacunek dla człowieka, któ­ry go przez lata używał - i bardziej jeszcze przez szacu­nek dla Tego, do którego człowiek ten teraz powrócił, po­zostawiając wydziałowi medycyny sądowej w Reims zmal­tretowane ciało, leżące na plastmetalowym blacie, już umyte i zawinięte w białe płótno.

Walter Schida, aspirant policji regionalnej, wiedział, co powinien czuć na widok martwego. Chciał skrzesać w so­bie to uczucie. Ale po całodziennym dyżurze, po godzi­nach patrolowania ulic, a potem zabezpieczania miejsca odkrycia zwłok, żmudnego przygotowywania dokumenta­cji i przepychania się z operatorami trójwizji był tylko zmęczony, nic więcej. Pragnął już iść do domu, tak jak po­zostali. Tylko że był najmłodszy, a ktoś musiał poczekać, aż dopełnione zostaną formalności i trup wyląduje w jed­nej z numerowanych przegród chłodni, czekając na decy­zję prokuratury o pochówku bądź o ewentualnym pono­wieniu autopsji.

Nie będzie długo czekał. Umarzanie tego typu spraw

szło rutynowo.

Próbował zmówić modlitwę, ale słowa przesypywały się tylko w mózgu niczym drewniane paciorki pękniętego ró­żańca - pozbawione istotnego znaczenia, machinalne. Przerwał czym prędzej. Potrzebował jedynie chwili odpo­czynku, zebrania sił. Dołączy dziś do wieczornej modlitwy psalm za duszę zmarłego. Wieczorem, przed zaśnięciem. Bo teraz nie był w stanie przejąć się jego losem.

Sięgnął do kieszeni na lewej piersi, upewniając się, że karta pamięci jest tam nadal, a zapięty guzik nie pozwoli

jej wypaść.

- No, gdzie ten cholerny klecha - irytował się sekcyj­ny. Był mulatem, rzecz sama w sobie dość rzadka, i w tej lśniąco białej, oświetlonej jaskrawo sali, w białym kitlu, wyglądał jak nieporozumienie.

- Nie spieszy się - mruknął Schida.

- Jasne. Ten to się nie musi spieszyć, klienci mu nigdy nie uciekną. Gdzie ja miałem rozum, też trzeba było iść na duszpasterza. Nie?

- Trzeba było. - Naprawdę nie chciało mu się rozma­wiać o czymkolwiek. I w przeciwieństwie do sekcyjnego nie czuł irytacji wobec spóźniającego się kapelana. Może dlatego, że zawsze, nawet ekumenista, był to jakiś du­chowny. Wcale nie wszyscy byli cynicznymi karierowicza­mi.

Sekcyjny najwyraźniej zakończył wypisywanie i wpro­wadzanie do pamięci wszystkich formularzy sekcji, prze­prowadzonej dla oszczędności według skróconej procedury - pełną stosowano właściwie tylko w wyjątkowych przy­padkach. Przechadzał się wzdłuż prosektoryjnego stołu, pomiędzy zwłokami a krzesłem, na którym, przymykając oczy, siedział Schida. Cień krążącego po sali sekcyjnego musnął twarz młodego policjanta i - po jakimś czasie -raz jeszcze. Nie, jeśli Schida chciałby po prostu tylko sie­dzieć w odrętwieniu, sam na sam ze swymi myślami, na pewno nie będzie na to szans. Sekcyjny wyraźnie nie umiał wytrzymać zbyt długo w ciszy.

- Nie tak, jak ci moi - podjął, zanim cień, jaki rzucał w świetle zawieszonej nad stołem lampy, dotknął Waltera po raz trzeci. - Raz, dwa, stwierdzone, spisane i do domu. Tylko ja muszę siedzieć i czekać. No, inna sprawa, nie by­ło się nad czym zastanawiać. Oni zawsze wyglądają tak samo.

Głupiec.

- Jak by się komuś chciało zastanawiać - powiedział wbrew sobie Schida - to by na pewno znalazł, nad czym.

Sekcyjny myślał chwilę, popijając z kartonowego kub­ka. Na pewno któryś z tych kolorowych, pobudzających softów. To dlatego nie mógł chwili usiedzieć na miejscu ani pomilczeć. Potem będzie musiał zasnąć, więc sięgnie po inny napój z substancjami tonizującymi, po to, by na­stępnego dnia znowu wlewać w siebie spidy. Tak w kółko. Właśnie z tej przyczyny Schida wolał po prostu znieść i przeczekać zmęczenie.

- To znaczy, nad tym, skąd się tacy gówniarze biorą, na przykład? - upewnił się sekcyjny, by pogardliwie wzru­szyć ramionami. - E, to przecież każdy wie. Synalkowie bogaczy, speców. Przecież normalnemu dzieciakowi nie przyszłoby coś takiego do głowy.

Po chwili dorzucił:

- Dlatego się ich wcale nie starają łapać. No nie? Przecież gdybyście naprawdę chcieli, to byście ich wyła­pali. Tylko tamci dobrze wiedzą, że to ich gówniarze. I nie

pozwolą tknąć.

Opinia, którą powtarzał, była w policji dość powszech­na. I chyba - nie zastanawiał się nad tym - uzasadniona. Rzeczywiście, z pozycji zwykłego funkcjonariusza trudno było dopatrzyć się determinacji przełożonych w ściganiu pastuszków. Zawsze kończyło się na gadaniu. A na po­rządne śledztwo i tak nigdy nie było kredytu.

- Wszystko złe idzie stamtąd, z tych zamkniętych dzielnic. Pastuszkowie, jesseniści, całe to sekciarstwo -stwierdził dobitnie sekcyjny. Zatrzymał się przed stołem i patrzył na zniekształconą twarz trupa. - A taki zwykły człowiek, to, o. Nikt się nie ujmie.

Westchnął ciężko.

- Mógłby, cholera, już przyjść... No, bo powiedz sam -nie zamierzał rezygnować z tego wątku, choć Schida sły­szał to wszystko już dziesiątki razy, od różnych ludzi, ale niemal zawsze tymi samymi słowami. - Woziłeś kiedyś kogo z zamkniętych dzielnic? Najlepszy dowód: oni u sie­bie nie rozrabiają...

- Ten właśnie był w zamkniętej dzielnicy - nie po­wstrzymał się Schida. - W Muizon.

Sekcyjny zasępił się.

- To wyjątek. Jeszcze nie słyszałem...

- Wyjątek. Podobno go wyrzucili z samochodu, z esta­kady na górze. To jest właśnie jedna z tych rzeczy, nad którymi by się można pozastanawiać, gdyby kto chciał.

Walter nabrał w płuca powietrza i energicznie odrzucił głowę, wyginając plecy do tyłu, aż do chrzęstu kręgosłu­pa. Westchnął, a potem oderwał korpus od oparcia krzes­ła i pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.

- No. na przykład - podjął. - Napadli go i zabili gdzie indziej, a potem wsadzili do samochodu i wywieźli, żeby wyrzucić akurat nad Muizon? Dlaczego?

- No, dlaczego?

- Nie wiem. Ale to dziwne. Pastuszkowie tak nie ro­bią. Mordują, kroją i uciekają.

- No, tak.

- Albo głowa. Ci twoi zwrócili na to uwagę?

- Na co?

- Na mózg.

- Nie ma mózgu. Przecież oni tak zawsze; rozbijają głowę,, wybierają mózg, serce, pośladki, czasem coś tam jeszcze. Ilu ja już tutaj takich widziałem; bez rąk, bez nóg. Potem to żrą. Tfu, przecież trzeba by ich jednego po drugim... jak Arabowie. U nich jest taki porządek, bo jak coś takiego się zdarzy, to się nie cackają. Całą rodzinę...

- Tak. tak - przerwał. - Żrą. Ale do żarcia nie musie­liby go tak równo wycinać, jak krionicznym skalpelem. Równa, okrągła dziurka, jakby najpierw wycięli ośrodki pamięci, a dopiero potem całą resztę.

Też tak powinni robić. Teoretycznie: zbadać zawartość pamięci znalezionych zwłok. Podobno w większości wy­padków zapis ostatnich chwil życia pozostawał czytelny jeszcze godzinami. Podobno, bo przecież nigdy się takich operacji nie robiło. Skanowanie pamięci, bagatelka - pół­roczny budżet catej jednostki. Nie opłacało się.

Nic się nie opłacało. To był może najbardziej wymowny znak tych podłych czasów; wszystko stało się możliwe, tylko że nic się nie opłacało. Na nic nigdy nie było kredy­tu. Cuda na kiju i nanotechnologie. ale na co dzień trzeba liczyć na własny radiowóz i służbowy komputer. Dobrze, że przynajmniej tyle dawali. Jedyny pożytek z tej pracy.

- Zauważyli to? Wpisywałeś w protokół sekcji? Sekcyjny z wahaniem pokręcił przecząco głową. Był

wyraźnie stropiony Rozmowa wyskoczyła z koleiny, w której powinna tkwić; Walter powinien był dołączyć do narzekania na specjalistów, bogaczy i innych takich, ul­żyć sobie razem z sekcyjnym i poczuć ulgę. A zamiast te­go zaczął go zmuszać do intelektualnych wysiłków.

To zresztą i tak nie byl najgorszy rozmówca. Przynaj­mniej na tyle młody, żeby nie sprowadzać wszystkiego do wyliczania, ile czego można było kupić za pensję sprzed iluś tam lat. Jak te znajome matki - potrafiły blokować takim stękaniem domowe łącze całymi godzinami.

- To co myślisz? - wydobył wreszcie z siebie sekcyjny.

Powstrzymał się od zwracania jego uwagi na fakt dziw­nego ułożenia śladów po uderzeniach żelaznych rurek. Cale ciało skatowane, połamane żebra, ręce, złamany nos - i ani jednego uderzenia w głowę, choć wydawałoby się, że taki właśnie cios po prostu się przy napadzie narzucał. A jeśli nawet: dlaczego bezwładne ciało, zrzucone jakoby z przebiegającej kilkanaście metrów wyżej estakady, nie upadło na głowę? Nic się tutaj nie trzymało kupy. A pano­wie śledczy jakoś nie zwrócili uwagi na rzeczy, które dla prostego i zapewne pogardzanego przez nich aspiranta były uderzające.

Niepotrzebnie w ogóle zaczął. To niby tylko sekcyjny, zwykły pomocnik, ale zawsze przecież jest cień szansy, że komuś coś niepotrzebnie powtórzy. Machnął lekceważąco ręką.

- Myślę, żeby on już wreszcie przylazł i chodźmy stąd w diabły - powiedział. - Jeszcze się muszę przebrać, od­począć, a mam na wieczór nagraną sesję.

- Grasz? - ożywił się sekcyjny, rad, że rozmowa wróci­ła do zrozumiałego schematu.

- Trochę, jak mam dłuższe wolne. A jutro mam.

- I w co?

- „Avalon". Rycerze króla Artura.

- Aha. Ja wolę o piratach. To znaczy, na trójce. Kiedyś grałem, ale wiesz, kto ma tyle czasu.

- Tak. Ja jeszcze mam, na razie.

- Ale, to znaczy, masz sprzęt w domu? Zaśmiał się gorzko.

- Z pensji aspiranta? Nie przesadzaj. Zapisałem się do

klubu.

Ta możliwość obudziła w sekcyjnym szczególne zain­teresowanie. Zaczął wypytywać o składki, warunki abo­namentu, szczegóły gier - rozmowa pomknęła gładko, od­dalając się z każdą chwilą od leżących na stole zwłok.

Kapelan pojawił się, kiedy doszli do organizacji druży­ny „Avalonu" w wersji dla zaawansowanych. Był mężczy­zną, przynajmniej tyle. Gładko wygolone, obwisłe policzki grubasa nie pasowały zupełnie do młodzieńczej gęstwy włosów, ponad wszelką wątpliwość implantowanych. To było stosunkowo tanie. Liposukcja też nie była bardzo droga, ale najwyraźniej jeszcze na nią nie uskładał. Na dłuższą chwilę zapatrzył się w Schidę; jego usta złożyły się w delikatny uśmiech, który ten ostatni znał i który przyprawiał go o obrzydzenie.

- Przepraszam osoby - powiedział kapelan łagodnym, służbowym barytonem, rozkładając na krześle walizeczkę z czarnej, chropawej imitacji skóry. - Od paru dni mamy drugi wóz w naprawie.

Podchodząc do stołu, już w stulę, z modlitewnikiem i kadzidłem, ponownie zatrzymał wzrok na Schidzie. Tym razem policjant dostrzegł w tym wzroku jakiś smutek.

Może był na tym punkcie przewrażliwiony; jego blond włosy, rysy cherubinka i wysportowana sylwetka niejed­nokrotnie ściągały nań mniej lub bardziej dyskretne zalo­ty. Zazwyczaj było to tylko niesmaczne, czasem - kiedy aluzje do miłości i kariery wychodziły od przełożonych -niebezpieczne, bo odwoływanie się do skargi regulamino­wej z różnych względów nie wchodziło w grę.

- Chrześcijanin? - upewnił się kapelan. Schida po­twierdził skinieniem głowy. Głupie pytanie; gdyby nie by­ło to jasno zaznaczone w formularzu osobowym niebosz­czyka, obaj z sekcyjnym dawno już siedzieliby w domach.

- Umiłowany nasz Ojcze i Matko, spojrzyj w swoim nieskończonym miłosierdziu na tego naszego brata, które­go wezwałeś do siebie. Prosimy, przyjmij go do swojej chwały, obdarz ukojeniem po trudach życia i napełń... -Liturgia ekumenistów pozostawiała kapłanowi wielką swobodę w doborze modlitw i obrzędów, ale ten akurat nie silił się na oryginalność. Nie starał się też przedłużać egzekwii, co owocowało zauważalną wdzięcznością ze stro­ny sekcyjnego. Ale zarazem nie starał się ich skracać ani przyspieszać, za co z kolei odrobinę wdzięczności odczu­wał ku niemu Schida.

Policjant stał w milczeniu ze spuszczoną głową, zma­gając się ze zmęczeniem, nie myśląc o niczym szczegól­nym, gdy kapłan beznamiętnie wykonywał swoje służbo­we obowiązki. Jedynemu zaburzeniu ich rytmu winne by­ło kadzidło, z najwyraźniej wyczerpanym już wkładem; trzeba było kilkunastu sekund potrząsania i energicznego pokręcania aktywującym pierścieniem.

Zanim dobrnęli do ostatniego „amen", Schida pochwy­cił jeszcze kilka ukradkowych spojrzeń kapelana, udawał jednak, że ich nie dostrzega. Przeżegnali się wszyscy trzej; ceremonia była skończona. Kapelan wykonał jesz­cze jakiś ostatni gest nad bielą, w jaką standardowo pa­kowano odsyłanych do kostnicy klientów i ściągając zmę­czonym ruchem stułę, odszedł ku swojej walizeczce. Se­kcyjny chwycił za krótszy koniec stołu, zwalniając nogą hamulec, i wyturlał zmarłego do sąsiedniego pomieszczenia.

I to tyle, myślał Schida, zdając sobie sprawę, że ruty­nowa modlitwa ekumenicznego kapelana była i tak ostat­nim przejawem zainteresowania, na jakie mógł liczyć Le­on Thoury ze strony świata. Skoro nie pracował dla żad­nej z wielkich firm, a rodzina, jak wynikało z akt, nie wy­raziła zainteresowania pochówkiem, kremacja i pogrzeb będą już tylko anonimową, bezduszną formalnością. Pro­gramy dzisiejszych serwisów informacyjnych, w których przez kilkanaście godzin był bohaterem, za parę dni zo­staną wycofane z sieci i zarchiwizowane, a prawdopodob­nie w ogóle skasowane. Niewiele dłużej przetrwają jego dane z kartoteki personalnej - Leon Thoury odejdzie nie zostawiając śladu, jak bez śladu odchodzą co dnia tysiące innych. Minęły czasy, gdy ludzie starali się pamiętać o tych, którzy odeszli. Teraz pragną o nich jak najszybciej zapomnieć. Przebić zmarłego niepamięcią jak drewnia­nym kołkiem, by nie wracał, nie narzucał się myślom z upiornym, nieznośnym; byłem, a już mnie nie ma. Żyłem i nie żyję. Tym byłem, czym ty jesteś - tym bę­dziesz, czym ja jestem.

- Cóż, chłopcze - wyrwał go z zamyślenia głos kapela­na - to wstrząsające, wiem. Pewnie jesteś od niedawna w tej służbie?

- Prawie pół roku, proszę osoby - niepotrzebnie po­wiedział to tak oschle, ale zirytowała go bezkarność, z ja­ką kapelan, wykorzystując swą funkcję, mógł się z nim spoufalać. Ten ostatni zresztą najwyraźniej nie wyczuł w jego tonie niechęci.

- Tak, to niedługo. Ale uwierz mi chłopcze, nie ma dość długiego czasu, żeby się pogodzić ze złem. Mówię to, bo starsi koledzy pewnie ci powtarzają, że z czasem przy­wykniesz i przestaniesz się przejmować. Ja radzę: nie słuchaj ich i nie przywykaj.

Dopiero teraz Schida zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas stał jak podczas modlitwy, patrząc w ślad za wy­wiezionym przez sekcyjnego ciałem. Ekumenista musiał zrozumieć to jego zamyślenie po swojemu.

- Pytam - podjął kapelan - bo jeszcze cię nie widzia­łem. Jesteś wierzący, prawda?

Spojrzał tylko na niego, nieco zdziwiony niedopuszczal­ną obcesowością tego pytania.

- Nie, nie, przepraszam - spłoszył się natychmiast ka­pelan. - Oczywiście, nie pytam o to. Chciałem tylko po­wiedzieć, że gdybyś kiedyś potrzebował chwili rozmowy, wsparcia, to zapraszam cię do nas.

- Dziękuję księdzu, będę pamiętał. - Zerknął na zega­rek i aż syknął; dochodziła ósma. Wiedział, że jest spóź­niony, ale aż tak?

Zmęczenie: uświadomił sobie, że nie powinien tego oka­zywać, ale było już za późno.

- Podrzucę cię, chłopcze - zaoferował kapelan.

- Bardzo księdzu dziękuję, ale...

- Ależ nie ma o czym mówić, to w końcu przez moje spóźnienie. Bardzo proszę...

Dobrze, w końcu co mu się stanie? W służbowym sa­mochodzie będzie razem z nimi kierowca. A z czasem, co tu gadać, było krucho - kolejka o tej porze chodziła co pół godziny, nie dojedzie do domu wcześniej niż o dziewiątej. Właściwie powinien uznać, że propozycja kapelana spadła mu z nieba.

Wyszli z prosektorium, nie żegnając się z sekcyjnym -pewnie już zresztą był w drodze do dzielnicy etnicznej, na

przeciwnym końcu miasta niż osiedle Schidy. Kapelan niósł swoją walizeczkę, Walter zabraną z szatni torbę. Je­szcze tylko przejechać osobistą kartą przez szczelinę czuj­nika bramki na wartowni i już wychodzili na parking, w wieczór duszny i parny, aż podświadomie chciałoby się wrócić do miłego chłodu prosektorium.

Kierowca w zaparkowanym wozie wydawał się pogrą­żony w letargu; odcięty od świata goglami i sensorycznym sterownikiem trójwizji, tkwił w swoim fotelu nieruchomy niczym poczwarka w kokonie. Dopiero gdy wsiadający ka­pelan klepnął go lekko w ramię, poruszył się i z tłumioną niechęcią, oderwany widocznie od jakiejś ważnej sceny, zaczął powracać ze świata iluzji. Uwagę Schidy zwróciło, że choć samochód miał wyraźnie swoje lata - trudno zre­sztą wymagać, by do wożenia kapelanów przeznaczano nowy tabor, skoro brakowało go na patrole - to używany przez kierowcę sprzęt sprawiał wrażenie świeżo zainsta­lowanego.

Szofer powitał go zdawkowym skinieniem głowy i za­palił silnik, tracąc szybko zainteresowanie dodatkowym gościem. Kiedy sadowili się na szerokiej tylnej kanapie, kapelan przerwał na chwilę rozpoczęty jeszcze na scho­dach komendy wywód o przyczynach zbrodni, jakich do­puszczali się pastuszkowie, by spytać Waltera o adres. Zapewnił, że to jak najbardziej po drodze, kierowca po­nownie skinął głową, Walter nie wiedział - potwierdzając, że po drodze, czy po prostu kwitując przyjęcie do wiado­mości celu jazdy. Ruszyli i gdy przekraczali zewnętrzny posterunek, kapelan wrócił do przerwanego wątku.

- Tak naprawdę, chłopcze, za tym wszystkim stoją se-kciarze. Jesseniści - skonkretyzował na wszelki wypadek.

Na szczęście tym razem Schida powstrzymał cisnący się na twarz lekceważący uśmiech. Oczywiście. Jesseniści są winni wszystkiemu. Jesseniści, nieprzyjaciele rodu lu­dzkiego. Jesseniści, którzy czczą głowę osła i zatruwają studnie.

- Tak ksiądz mówi? - spytał naiwnie. - Ale nam nic takiego na odprawach nie podawali.

- No tak, widzisz, to przełożenie jest bardziej złożone

- wyjaśnił kapelan. - Oni nie inspirują tej zbrodni bez­pośrednio. Mam tylko na myśli pewną atmosferę, jaką wytwarzają. Stan wojny pomiędzy jakąś grupą, która uważa się za wtajemniczoną, za mającą monopol na słu­szność, a resztą społeczeństwa. Pastuszkowie to tylko za­gubione dzieci, nie rozumiejące tak naprawdę zbrodni, które popełniają. Zagubione dzieci, które zostały zdepra­wowane. A kto je zdeprawował? Właśnie ta atmosfera wy­twarzana w społeczeństwie przez sekciarzy. Władze nie doceniają rangi tego problemu.

Nie mówił, wbrew temu, czego można by się spodzie­wać, z jakimś szczególnym żarem. Po prostu mówił, jak mówi się coś do przygodnego towarzysza podróży, żeby nie być nieuprzejmym.

- A dlaczego właściwie ksiądz; uważa...

- Khiel - powiedział kapelan. - Po prostu Khiel.

- Uhm. Walter. Więc dlaczego uważasz, że akurat ja mam to wiedzieć?

Samochód zwinął się w ciasnym zakręcie na ślimaczni­cy estakady, siła odśrodkowa popchnęła Khiela ramie­niem na Schidę. Walter sprężył się, podświadomie przeko­nany, że kapłan wykorzysta tę chwilę, by go w jakiś szczególny sposób dotknąć, ale nic podobnego nie nastąpiło.

- Bo o tym się za mało mówi - ciągnął kapelan. Umilkł na chwilę, a potem westchnął, jakby z jednej stro­ny uważał za swój święty obowiązek mówić dalej, a dru­giej, nie miał do tego za grosz serca. - A ty, Walterze, wi­dzisz, po prostu kogoś mi bardzo przypominasz...

- Tak?

- Mnie samego. Mnie samego, kiedy byłem młody. Pa­trzyłem, jak się modlisz. Pod tym względem bardzo się różnisz od większości swoich kolegów. I dlatego właśnie boję się, że prędzej czy później sekciarze do ciebie przyj­dą. Niestety, nie ma już co do tego wątpliwości: jesseniści kierują wielki wysiłek na spenetrowanie aparatu pań­stwowego. Umieszczają swoich ludzi w urzędach, w insty­tucjach wychowawczych. Także w policji.

- Czy to wstęp do jakiegoś pytania?

- Dobrze wiesz, że nawet nie wolno mi takich pytań

zadawać. Niestety - powtórzył to słowo po raz kolejny -regulaminy zupełnie wiążą nam ręce. A sekciarze nie mu­szą się nimi przejmować. Szukają ludzi o konkretnych, określonych profilach psychologicznych. Podatnych, ideo­wych, szukających Boga i dobra. Osaczają ich, stosują rozmaite chwyty werbunkowe...

- Chyba rozumiem - aspirant wpatrywał się w prze­mykające za oknem światła mijanej dzielnicy. - Ale mogę zapewnić, mnie na razie nikt nie osaczał.

- Krótko tu jesteś, Walterze. W każdym razie, gdybyś miał takie pokusy, nie dawaj ucha ich propagandzie. Przyjdź, porozmawiamy, udowodnię ci, że to tylko tak pięknie brzmi, ale naprawdę świat jest dużo bardziej skomplikowany.

- Dobrze. Będę pamiętał.

- Ludzi gubi nieznajomość historii - Khiel nie zamie­rzał teraz przerywać. - Nie mogą pamiętać, co było przed ich urodzeniem, nie chce im się dowiadywać, a nic ich do tego nie zmusza. I wydaje im się, że zło, jakiego akurat doświadczają, jest najgorszym złem. Dlatego sekciarze od­noszą takie sukcesy...

- Odnoszą sukcesy? Nam mówiono...

- Cóż, nie jest ich wielu, ale to wszystko ludzie bardzo krzykliwi, energiczni, rzucający się w oczy. No i uważają za swój najświętszy obowiązek pozyskiwanie nowych wy­znawców. Jak w każdej sekcie...

- Jak w każdej sekcie - powtórzył Schida, coraz bar­dziej zmęczony tym nieoczekiwanym wykładem. - To chy­ba nie ma powodu do alarmu. Są różne sekty, ale jakoś, chwalić Boga, od lat udaje sieje trzymać pod kontrolą.

- No tak, w sensie ogólnym masz rację. W sensie ogól­nym jesseniści nie stanowią zagrożenia, to znaczy dla społeczeństwa jako takiego, jego instytucji i mechani­zmów. Ale są zagrożeniem dla każdego człowieka, który wpadnie w ich ręce i nie zdoła się obronić przed manipu­lacją. Widzisz, dla kogoś, kto nie ma szerszej wiedzy o przeszłości, te ich idee brzmią szalenie ciekawie. Pro­sto, jasno tłumaczą wszystko. Zamiast przyzwolenia: spo­łeczny ład, w którym każdy ma swoje miejsce i swoje za-

danie do wykonania. Zamiast zagubienia: ścisłe zakazy i nakazy. Zamiast zwątpienia: całkowita pewność oparta na bezpośrednim nakazie bożym i udowodniona dwoma tysiącami lat tradycji. Wystarczy uwierzyć i wszystko na­biera sensu. Prawda?

- Nie wiem. Nie jestem sekciarzem. - Poznał świetlną tablicę z odległościami; zbliżali się, Bogu dzięki.

- Tylko że to wszystko już było. I wcale nie wyglądało tak różowo. Miliony podeptanych sumień. Stosy. Dwie światowe wojny, rewolucje, nienawiść na każdym kroku... Tak wyglądał świat urządzony po jessenistowsku. Ludzie bardzo długo musieli dochodzić do tej prawdy, że nie da się zbudować świata bez zgody na odmienność, bez tole­rancji, bez przełamania uprzedzeń. A teraz tak łatwo jest znaleźć chętnych do odrzucenia tego wszystkiego... Za­miast świat naprawiać, woleliby go burzyć. Bo to o wiele łatwiejsze. Jakby zbyt wiele lat panował spokój, jakby lu­dzie się znudzili wygodnym, bezpiecznym życiem i coraz mniej znajdują w sobie woli, żeby się opierać sekciarzom...

Znowu znaleźli się na ślimacznicy, tym razem zjazdo­wej. Schida napiął mięśnie, zapierając się o oparcie, by nie dać się sile skrętu rzucić na wciąż snującego swój wą­tek kapelana. Zmęczenie, które gnębiło go od kilku go­dzin, nagle okazało się darem, wyraźnym znakiem opieki. Znakomicie tłumiło chęć wdawania się w jakikolwiek spór, przed czym Walter nie zawsze potrafił się powstrzy­mać. Od czasu do czasu kiwał tylko głową, ni to twierdzą­co, ni przecząco.

Kapelan zresztą wydawał się nie czekać na odpowiedź, nawet nie zauważał jego potakiwania. Rozgadał się; do­brze, bo znaczyło to, że rozmowa nie była ukartowaną wcześniej próbą wybadania młodego policjanta. Kapelan musiał ten wykład powtarzać wielokrotnie, przez począ­tek brnął z pewnym znudzeniem, ale potem rozkręcił się i wyraźnie ożywił, rozsnuwając przed Schidą - a prawdę mówiąc, bardziej przed sobą samym - czarne wizje minio­nego stulecia i jeszcze czarniejsze nieuchronnych kata­strof, jakie spowodować by musiała jessenistowska do­ktryna, gdyby zdołano ją wcielić w życie.

Na szczęście nie miał już na swoje wywody wiele cza­su. Limuzyna kręciła przez chwilę w labiryncie podjaz­dów szesnastej dzielnicy, by w końcu zatrzymać się na wysokości drzwi jego budynku. Schida nie przerywał ka­pelanowi; odczekał kilka sekund, aż ten sam zdał sobie sprawę, iż dotarli już na miejsce.

Khiel przerwał w pół zdania i uśmiechnął się łagodnie, jakby przepraszająco.

- Wybacz mi ten wykład, Walterze. Widzisz, naprawdę wyczułem w tobie jakieś podobieństwo. A ciągle mnie mę­czy myśl, że gdybym zetknął się z jessenistami wcześniej, mając mniej wiedzy, to kto wie, czy dzisiaj nie byłbym je­dnym z nich.

Schidzie wydało się, że w głosie kapelana zabrzmiała nuta smutku.

Pożegnał się, pamiętając, by nie być ani zbyt oschły, ani nazbyt wylewny, skinął ręką kierowcy, który całkowi­cie ten gest zignorował, i z torbą w ręku ruszył w stronę drzwi budynku.

Było już ciemno, w świetle pobliskich lamp nie dostrze­gał na ulicy żywego ducha. Przesunął kartą przez szczeli­nę drzwi zewnętrznych, wystukał swój kod na wejściowej klawiaturze windy. Zazwyczaj chodził po schodach, poob-łupywanych, zaśmieconych i zniszczonych, tak jak wszy­stko inne. Ale tym razem po prostu nie miał sił na ćwi­czenia fizyczne.

Matka, jak zwykle, ledwie zauważyła jego wejście. W szerokich goglach, opleciona rurkami i kablami syste­mu medycznego sprawiała w półmroku wrażenie pilota zdalnego kosmolotu, przebywającego o całe lata świetlne od swego fotela. Skąd przyszło mu do głowy takie skoja­rzenie? Jakiś stary, trójkowy serial - dawno, jeszcze w szkolnych czasach. Tamten pilot także był inwalidą, przykutym do medycznego fotela, co oczywiście nie prze­szkadzało mu sto razy na minutę dokonywać bohater­skich czynów i ratować ludzkość przed coraz to paskud-niejszymi kosmitami. W tamtych czasach podobne wątki powtarzano w kółko: niepełnosprawny, a bohater, ba, awangarda ludzkości.

Zauważyła go dopiero, kiedy włączył światło, i zaraz podjechała do niego fotelem, ściągając z twarzy gogle. Musiał się mocno schylać, żeby pocałować ją w policzek.

- Cześć, mamo. Co dzisiaj grają?

~ A, od razu wiedziałam, że się spóźnisz. Zjesz coś?

- Nie, dziękuję. Jadłem w pracy.

Matka, jakby nie słysząc, skierowała fotel do kuchni. Może zresztą rzeczywiście nie słyszała; zsunęła gogle, ale w lewym, lepiej słyszącym uchu wciąż tkwiła słuchawka.

- Był tu ten twój Lascez - zawołała po chwili.

- Tak? I coś mówił?

- A, nie, nic nie mówił. Zjesz coś?

- Dziękuję, jadłem w pracy.

Z ulgą wyzwolił się z munduru, złożył bluzę i spodnie na krześle; z koszuli, po staranniejszych oględzinach i chwili namysłu, wypiął końcówki obwodów służbowego asystenta i wrzucił ją do prania.

Lascez, tak jak Schida się spodziewał, zostawił książ­kę. Nie przychodziłby inaczej. Musiał dopiero co wyjść, inaczej matka by nie pamiętała. Zresztą to logiczne, przy­chodził w porze, gdy Walter zazwyczaj był w domu, żeby wziąć od razu następny tom.

Obejrzał książkę uważnie, czy nie została uszkodzona, ale ten test Lascez zdał już wcześniej. Podszedł do półki i ustawił gruby tom na jego miejscu, wyjmując stamtąd kartkę z nazwiskiem Lasceza. Ściślej mówiąc, nie wyjmo­wał jej, przesunął tylko obok. Dwie wieże zajęły jego pod­opiecznemu raptem tydzień; czytał coraz szybciej. Chyba już nie przestanie. Jeszcze jeden, którego udało się Walte­rowi zarazić słowem. Minie jeszcze wiele czasu, zanim bę­dzie mu mógł zacząć pokazywać, jakie z tego daru płyną korzyści - ale początek został zrobiony. Uśmiechnął się do swego odbicia w lustrzanej ścianie łazienki, wchodząc pod prysznic.

Paręnaście minut później był znowu gotów do wyjścia.

- Od razu wiedziałam, że się spóźnisz. Cały dzień po­kazywali ten wypadek. To już wiedziałam, że cię tam pe­wnie przytrzymają.

Wypadek? Ach tak, przedwczoraj był wypadek na auto­stradzie pod miastem, rzeczywiście.

- No tak, taka praca - mówił, dopinając się. - Będzie mama czegoś ode mnie potrzebować?

- Nie. Nie będę. - I nieoczekiwanie wyrzuciła z siebie: - Marnujesz czas. Mówił dzisiaj w telewizji taki profesor, żebyś słyszał, jak mądrze... A ty się uparłeś być jakimś

głupkiem.

Uśmiechnął się pobłażliwie, podchodząc.

- Mamo, tyle razy ci tłumaczyłem. To wszystko pozo­ry. Na studiach niczego nie uczą, tylko wmawiają ci, że skoro tu jesteś, skoro myślisz tak, jak ci każą, to jesteś mądry, Ja bez żadnych studiów będę mądrzejszy od tego twojego profesora z telewizji.

Pogładził łagodnie jej włosy. Fotel medyczny, plątanina rurek - a od drugiej strony migocząca bezustannie wprost w oczy, bełkocząca do uszu trójwizja. I ona pośrodku -okruch człowieka.

- Ja wiem, synku, właśnie wiem... To ciebie tam kie­dyś powinnam zobaczyć. Wszyscy cię tam powinni wi­dzieć.

- Daj spokój, mamo. Wiesz, jak to się robi? Podpisu­jesz kontrakt z firmą reklamową i oni cię lansują, profe­sora, artystę, kogo tam. A w zamian trzeba mówić to, cze­go oni akurat potrzebują dla swoich klientów. To się nazy­wa Ka A, kreowanie autorytetów. Poważnie, nie wierzysz mi? Tam na górze mają do tego specjalistów. Potrafią z każdego zrobić...

Przerwał. Nie mówiła już, że z kimś się zadał, żeby nie powtarzał takich głupstw - po prostu, kiedy wchodził na takie tematy, przestawała go słuchać. A w gruncie rzeczy nie chodziło o dźwięki, jakie między sobą wymieniali. Matka potrzebowała po prostu tej chwili dotyku. Skarcił się w duchu za zapomnienie. Chwila najczulszej, syno­wskiej pieszczoty, podtrzymująca pożeraną przez trojwizję duszę, jak sploty rurek i przewodów podtrzymywały zżar-te chorobą ciało.

Milczała, jakby między zdaniami zapomniała nagle, o czym w ogóle mówili, może zresztą tak właśnie było. Zastygła tak na chwilę pod jego dłonią. A potem nagle po­ruszyła się bez słowa, fotel poturlał się energicznie.

- No, ale zjedz coś, przecież ty nic nie jadłeś!

- Nie, mamo, dziękuję. Jadłem w pracy. - I dodał: Niech mama na mnie wieczorem nie czeka. A jakby mnie ktoś szukał, jutro będę w domu.

- Dobrze, powtórzę. No, to jak masz iść, to już idź,

Z zawiniętą w plastikową torbę książką pod ręką za­szedł najpierw do sąsiedniego bloku; tylko na to mógł so­bie teraz pozwolić, inne sprawy musiały poczekać do ju­tra. Otworzył drzwi na dole kartą służbową, dzwonek mieszkania numer 7022 nacisnął dopiero wtedy, gdy zna­lazł się na piętrze.

Starszy, łysawy mężczyzna na porysowanym displeju domofonu sprawiał zdecydowanie antypatyczne wrażenie. Kiedyś zapewne był potężnie zbudowany, teraz wydawał się całkowicie zaniedbany; nie golona, siwa szczecina, ob­wisłe ciało, niechlujny podkoszulek. I wzrok przymulony nieco bardziej, niż mogły to spowodować zwykłe tonizery.

- Syna nie ma - burknął, obrzuciwszy Waltera nie­chętnym spojrzeniem.

- Ja właściwie do pana. Walter Schida, jesteśmy są­siadami.

Przez długą chwilę na twarzy rozmówcy malował się wyraźny wysiłek.

- Pan jest ten policjant, tak? - zapytał po dłuższym namyśle.

- Chcę z panem porozmawiać jako sąsiad, nie jako po­licjant.

- No to mów pan.

- Kiedy tu chodzi o prywatne sprawy pańskiego syna. Może lepiej mnie pan wpuści?

- On już jest dorosły. Prawie dorosły.

- On potrzebuje pomocy albo wkrótce bardzo źle skoń­czy - Walter powstrzymywał się z całej siły, żeby nie oka­zać irytacji. Ile już odbył podobnych rozmów, a zawsze do­prowadzały go one do furii. - Naprawdę to pana nie ob­chodzi? Wie pan w ogóle, co on porabia?

- Jest dorosły. Już rok temu złożył o mieszkanie, nie­długo się wyprowadzi. Gdyby nie ten cały bajzel, już by go tu nie było. Niech pan rozmawia z nim.

Powierzchnia wyświetlacza ściemniała.

- Żebyś wiedział, głupi spaśluchu, że porozmawiam.

Wychodząc, minął pod klatką schodową parę starszych ludzi; nie przypominał ich sobie, ale - ku jego zaskocze­niu - ukłonili się mu. Widać zaczynał być już tutaj znany. Pierwszy krok do sukcesu, jak mówiono - być ludziom bliskim, pomocą i autorytetem, zawsze im służyć.

Ruszył w stronę domu Lasceza, przemagając ogarniają­ce go znowu zmęczenie i starając się nie myśleć o bólu, który jak cienka stalowa igła wbijał się coraz mocniej w lewą skroń.

Wejście klubu nie było łatwe do znalezienia - w szczy­towej ścianie starej, gruntownie przebudowanej kamieni­cy, osłoniętej z góry ślimacznicą przelotówki. Ani w prze­zroczystym tworzywie, z którego zrobiono szerokie skrzyd­ła drzwi, ani ponad nimi nie umieszczono żadnego szyldu, holograficznego neonu czy bodaj najskromniejszego napi­su, który wyjaśniałby, co się mieści w środku. Ktoś właś­nie wchodził; Schida zatrzymał się o kilka kroków, czeka­jąc, aż drzwi się zamkną, i dopiero wtedy zbliżył się do nich, wciskając do szczeliny w odrzwiach swą kartę klu­bową.

W korytarzu, kilka metrów dalej, czekała kolejna bram­ka. Tu już karta nie wystarczała, trzeba było odczekać, aż płaszczyzna rubinowego światła przesunie się od góry do dołu przez twarz, zaglądając oślepiającym błyskiem w oczy. O tej porze zdążyła się już do niej ustawić kolejka. Kilku ze stojących poznawał z widzenia, ale zgodnie z obowią­zującą wszystkich zasadą nie pozdrawiali się po tej stro­nie bramki ani nie nawiązywali rozmowy. Także stojący obok strażnik milczał, nieruchomy j ak posąg.

Komputer potwierdził identyfikację, otwierając przed Walterem jedną z bramek - prowadzącą osobną drogą, nieco w bok, ku pomieszczeniom dla obsługi klubu. Na wyświetlaczu pojawił się numer 23. Kiedy wszedł do ozna­czonego tą liczbą gabinetu, z radością dostrzegł siedzące­go w głębokim fotelu ojca Josefa.

- Laudetur Iesus Christus - powiedział, przyklękając i podnosząc dłoń kapłana do ust. - Nie sądziłem, że ojciec sam...

- Na wieki wieków, na wieki - siwiejący, szczupły mężczyzna w zakonnym habicie uśmiechał się radośnie. Uniósł dłoń i pieszczotliwie poczochrał czuprynę klęczące­go. - A co, Walterze, co ja mam lepszego do roboty?

- O, niech ojciec nie bluźni - zaśmiał się. - Wszy­stkich nas ma ojciec na głowie, i jeszcze nie wiadomo ile innych spraw. - Usiadł w fotelu naprzeciwko kapłana. -Strasznie się cieszę, że ojca widzę. Naprawdę - powie­dział.

- A jak ja się cieszę, Walterze, jak ja się cieszę, kiedy mi tutaj o twojej pracy opowiadają... No, mam w tobie godnego ucznia.

Schida poczuł, że rumieni się od nagłego przypływu dumy.

- Co ojciec, co ojciec - bąknął tylko, żeby jakoś rato­wać" sytuację. - A, co ja tam robię... Trochę się staram, ale jeszcze na razie nic wielkiego. Uczę się.

- Ucz się, Walterze, ucz. Dobrze ci idzie.

- Chyba będę miał kogoś nowego... - zawahał się, czy nie za wcześnie jeszcze chwalić się Lascezem. - To zna­czy, taką mam nadzieję. Ale jest na dobrej drodze, jest i kilku innych... może niedługo kogoś do nich poproszę.

Tak się robiło; do zwykłego wiernego należało tylko wy­typować i przygotować nowego członka wspólnoty. Schida nie rozmawiał nigdy o wierze z Lascezem ani innymi, nad nawróceniem których pracował wcześniej. Samo na­wracanie należało już powierzyć kapłanom, którzy byli do tego odpowiednio przygotowani i wyposażeni. Walter rów­nież marzył o zostaniu jednym z nich. Być rybakiem Pa­na, łowić dla niego ludzi; nie wyobrażał sobie lepszego lo­su. Wiedział, że aktywne profilowanie wymaga żmudnej pracy i długich studiów, ale nie wątpił, że podoła.

- Dobrze, mój synu, bardzo dobrze... Tylko bądź ostro­żny. Pamiętaj, że to nie jedyne twoje zadanie.

- Każdy powinien...

- Tak - przytaknął zakonnik. - Każdy dobry przykład,

jaki dasz w swoim środowisku, każdy nowy człowiek, w którym rozpalisz zainteresowanie, to wielka radość w Niebie. Nie wątpię, Walterze, że spoczęła na tobie szczególna łaska i to jest jej wyraźny znak. Ale właśnie dlatego, pamiętaj, co ci zawsze powtarzałem...

- Pamiętam, ojcze: Pan zawsze wymaga więcej. Będę ostrożny.

- Jak ci idzie w policji?

- Lepiej, niż się spodziewałem. Tacy sami ludzie, jak gdzie indziej. Bardzo zagubieni. Powoli zaczynają mnie słuchać.

Zupełnie zapomniał, dlaczego w ogóle prosił rano o spo­tkanie. Sięgnął do kieszeni, po kartę, na którą skopiował dane o zamordowanym w Muizon.

- A to ta dzisiejsza sprawa. Ktoś się powinien nad tym zastanowić, sprawdzić, kim on był.

Ojciec Josef posmutniał na chwilę, jakby coś go zabola­ło; pochylił głowę.

- Ktoś go będzie w urzędzie dzielnicy likwidować, za­zwyczaj nawet im się nie chce tego kodować... - konty­nuował Schida.

- Likwidować... - powtórzył zakonnik głucho.

- No, wie ojciec, sprawy spadkowe, odbiór mieszkania, cała ta biurokracja. Można bardzo łatwo wziąć dane przez komisję sądu jako dokumentację do roszczenia... nie wiem, o jakieś spowodowanie wypadku czy cokolwiek. Zresztą, na pewno inni się na tym lepiej znają ode mnie...

Ojciec Josef przez chwilę obracał kartę w palcach, po­tem odłożył ją na stół; zanim odpowiedział, jego habit ode­zwał się cichym, modulowanym świergotem.

- No, czas do stołu pańskiego - powiedział poważnie ojciec Josef, podnosząc wzrok, i znowu był tym, kogo Schida tak dobrze znał i tak głęboko pokochał: pogodnym, troskliwym przewodnikiem, z którego promieniowała do­broć. Ale pod dobrotliwością czuło się także nieugiętą siłę, siłę człowieka, który przez całe życie nie zszedł ani na krok z obranej drogi, choć najlepsze lata przypadły mu na czasy, kiedy szykany wobec prawdziwej wiary nie miały charakteru tak odruchowego jak dziś.

Człowieka, musiał to dodać, w towarzystwie którego

doświadczał niezwykłej, nie znanej mu dawniej ulgi, gra­niczącej z uniesieniem.

Przyjdź do mnie jeszcze po nabożeństwie - rzekł za­konnik już w drzwiach.

Kiedy Schida zszedł do sali na dole, była już ona kapli­cą, gotową do cowieczornej mszy. Większą część wystroju stanowiły wprawdzie holoprojekcje, dające się w razie po­trzeby wygasić w jednej chwili, ale trudno było je odróż­nić od tych części ołtarza, które wystawiono ze schowków w ścianach. Kaplica nie była miejscem tajnym ani zaka­zanym przez prawo, tak jak nie było formalnie nic złego w istnieniu i działaniu wszelkich zgromadzeń, nawet w świetle starych przepisów przeciwko sektom uznanym za zagrożenie dla praw człowieka. Ale nikt też nie uważał za pogwałcenie prawa, jeśli firma kogoś wedle swego uzna­nia nie awansowała, jeśli czyjeś prace nie znajdowały uzna­nia w oczach kolegiów naukowych, jeśli kogoś omijały granty, popularność czy choćby tylko premie. Kiedy Ko­ściół został przez wrogi mu świat zepchnięty z powrotem do katakumb, wielu jego wyznawców musiało ukrywać swe poglądy. Walter nie uważał tego za konieczne, ale nie on o tym decydował.

Na pewno nie były projekcją świece wokół ołtarza, od których niósł się przyjemny zapach rozgrzanego wosku, mieszający się z wonią kadzideł. Ta woń i ogarniająca wszystko muzyka stanowiły balsam na zbolałą duszę. Bal­sam, którego kojącemu działaniu Walter poddawał się z lubością, z którego czerpał siłę, pewność i nadzieję. Te­raz już nie było mowy o zmęczeniu. Czuł się radosny, lek­ki, uniesiony; chciał śpiewać Panu swe szczęście, coraz bardziej, aż trudno było mu doczekać początku Ofiary; nawet nie zauważył, kiedy dołączył do chorału, wspiera­jąc swoim głosem licznie zgromadzonych w kaplicy współ­wyznawców. Gdyby mógł tu wejść ktoś z zewnątrz, nie uprzedzony, zdumiałby się zapewne, widząc, że tak wielu było pośród nich ludzi młodych, często znacznie młod­szych od Schidy.

Śpiew umilkł łagodnie, gasnąc u stóp ołtarza, i zaanon­sowany dzwonkiem, pojawił się ojciec Josef w błyszczą-

cym ornacie. Zaintonował mocnym, radosnym głosem: „In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti"; potem odwró­cił się od ołtarza. „Amen. Dominus vobiscum. Et cum spi-ritu tuo..."

Walter powtarzał głośno łacińskie słowa modlitw. Nie nauczył się jeszcze łaciny tak dobrze, jak chciał, stale brakowało na to czasu - ale liturgię pamiętał i rozumiał doskonale, w każdym niezmienionym od dwóch tysiącleci słowie. „Peccavi nimis, cogitatione, verbo, operę et omis-sione..." Porywała go i unosiła, tak jak przez dziesiątki pokoleń porywała i unosiła szeroką falą innych, wprost do Królestwa Niebieskiego.

Ciekawa rzecz, głos ojca Josefa, tak dobrze mu znany, podczas sprawowania Ofiary zmieniał się całkowicie. Na co dzień cichy, dobrotliwy, nabierał mocy i ostrości. Gdy czytał Ewangelię, gdy wygłaszał kazanie, ojciec Josef mó­wił, jak musiał kiedyś mówić do Izraelitów Mojżesz, w na­rastającym natchnieniu. Nie sposób było, słuchając, nie ulec oczarowaniu. Walter wpatrywał się z natężeniem w suchą, drobną figurę kapłana na ambonie, chłonąc jego słowa, choć znał je tak dobrze, że niemal mógłby mówić sam, jednocześnie z nim, jakby te same myśli równocześ­nie płynęły do niego wprost z serca. Ojciec Josef zresztą lubił poświęcać homilię temu właśnie tematowi, co dziś: posłuszeństwu. Pierwszej i najważniejszej z cnót chrześci­janina. Nic, co się stało ku zbawieniu ludzi, nie zdarzyło­by się bez posłuszeństwa. Bez owego: „Niech mi się stanie według słowa Twego..."

- Credo in unum Deum, Patrem omnipotentem, facto-rem caeli et terrae... - powtarzał Walter wraz z innymi, wznosząc oczy ku wspartemu o sufit szczytowi misternie wyrzeźbionego ołtarza zwieńczonego drzewem Jessego. Drzewem o sześciu uschniętych gałęziach i tej jednej, naj­słabszej, wzgardzonej, ale żywej jak wiara apostołów, z której całe drzewo się odradzało. Kamień odrzucony przez budowniczych stał się kamieniem węgielnym. Na­wet jeśli zepsucie sięgnęło ku samemu sercu Kościoła, na­wet jeśli zło zdołało zdeprawować Piotrowy tron i samego następcę Rybaka - drzewo nie zginie. Na tobie zbuduję

mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą. Nie przemogą... - Przecież tak powiedział, jak można by wąt­pić?

Ledwie zauważył, kiedy Ofiara się skończyła. Nikt nie ruszał się z miejsca. Ojciec Josef wrócił po chwili, już bez liturgicznego stroju, i klęknął przed ołtarzem, przewodni­czyć modlitwie.

Modlitwa była zapomnianym darem od Boga, darem, który ludzie zgubili i za utratę którego płacili ciężko przez całe pokolenia. Tak mówił ojciec Josef, ale Walter uświadamiał sobie przedziwną moc modlitwy od chwili, gdy pierwszy raz tej mocy doświadczył. A nawet już wcześniej, kiedy poszukiwanie Pana - wtedy jeszcze nie uświadamiał sobie, jaki to głód nim powoduje - zawiodło go do oficjalnie działających wyznań i praktyk medytacyj­nych. A przecież medytacja była zaledwie bladą, pogań­ską kopią prawdziwej rozmowy z Panem. Medytacja: er-satz, który oszałamiał, sprowadzając modlitwę do autohi-pnozy, do rytmicznie powtarzanych formuł. Wprawiała du­cha w stan, w którym mógł się zbliżyć do Pana - ale czy­niła to w sposób tak perfidny, żeby pokazawszy człowie­kowi początek drogi, zabronić na nią wstępu, żeby oma­mić go mirażem własnej sprawczości, wmówić, że dalej nie ma nic, że oto zgłębił już całą tajemnicę i sam staje się dla siebie władcą, sam będzie siebie stwarzać i decy­dować o swoich losach.

To wszystko było niczym wobec rzeczy, jakie mogła zdziałać łaska płynąca z bliskości Boga. Schida roztapiał się w tej bliskości, rozpływał w niej - a jednocześnie w tym właśnie nieistnieniu odnajdywał niewyczerpane si­ły, nieugiętą wolę pracy nad sobą i poświęcenia. Zawie­rzyć. Zaufać. Powierzyć się Ojcu. Słowa, które oficjalny, trójkowy Kościół sprowadził do wciąż skracanych i przez nikogo nie traktowanych poważnie formułek, nagle odzy­skiwały treść.

Nie umiałby tego opisać nikomu, kto nie nauczył się prawdziwie modlić - i zresztą wiedział, że nikt taki nie zrozumiałby go, jak on nie umiałby nic zrobić, zanim spo­częła na nim łaska. Zatracał się i jednocześnie odnajdy-

wał w tym zatraceniu. Rozpływał i przepalał, krzepnąc zarazem. Gubił w rozmodlonym tłumie i tam właśnie od­najdywał niewzruszoną pewność, że wszystko jest możli­we, że czuwa nad nim wszechpotężna, życzliwa siła, że pod jej znakiem zawsze zwycięży.

Jakby unosił go ku wszystkim tym przyszłym zwycię­stwom niewidzialny, przedziwny pęd.


6.

Musiał dość długo stać na rogu ulicy, ze wzrokiem wbi­tym w ogrodzony stalowymi sztachetami budynek brytyj­skiego poselstwa w Wiedniu, zanim dotarło do niego, że robi z siebie durnia. Świadomość tego faktu nie wystar­czyła jednak, by ruszyć go z miejsca. Prawdę mówiąc, w ogóle niewiele go to obeszło. Ze skrzyżowania ulic, gdzie stał, oparty ramieniem o żeliwny słup latarni, wi­dział doskonale dwa okna na pierwszym piętrze rezyden­cji. Dwa okna należące do pokojów zajmowanych przez lady Helen Chatsworth.

Nie dało się w nich jednak zauważyć żadnego ruchu, choć czekając na bodaj najdrobniejsze drgnienie firanek, palił drugą już cygaretkę w ciemnobrązowej gilzie. Dym, na początku gryzący, z czasem okazał się mieć dość przy­jemny smak; trochę tylko kręciło się od niego w głowie. Był prawie pewien, że w ostatecznej wersji programu i tak mu to zestrzelą, bojąc się paragrafu o propagowaniu szkodliwych wzorców zachowań, ale uważał, że tego ro­dzaju szczegóły również mieściły się w czymś, co najogól­niej nazywał nastrojem systemu.

W końcu zadarł bezceremonialnie nogę i długo, z na­maszczeniem rozgniatał niedopałek o podeszwę oficer­skiego buta. Nabrał bolesnego przekonania, że Helen nie ma w tym budynku, pod który odwiózł ją dorożką na ko­niec poprzedniej tury gry i pod którym, skryci pod da-

chem powozu, całowali się po raz ostatni. Że w ogóle nie ma jej w tym świecie.

I że może nigdy już do niego nie wróci.

Gdyby podjęła taką decyzję, matryca natychmiast by to odpowiednio zaaranżowała; najpewniej okazałoby się. że lady Chatsworth pilnie wyjechała z powrotem do kra­ju. Właściwie wystarczyło przekroczyć secesyjną bramę, pociągnąć szeroką, atłasową, o zdobionych czerwoną la-mówką brzegach taśmę dzwonka i zapytać.

Nie mógł się na to zdobyć. Nie dlatego, by wstydził się komputerowych fantomów, które sam tam poumieszczał -tak przynajmniej to sobie tłumaczył. Dlatego, że bał się takiej właśnie odpowiedzi.

Cóż by w tym było dziwnego? Niemal sobie wyobrażał tę scenę, jak Helen - jakkolwiek się w rzeczywistości na­zywała - wychodzi ze swego domowego gniazda, gdzieś w jakimś pięknym domu, godnym specjalistki wielkiego koncernu, i tak samo jak on, spoglądając w ścienne lustro pyta zdumiona samą siebie, jak właściwie mogła to zro­bić, wiedząc, kim jest człowiek, z którym spędziła tę noc w wiedeńskim hotelu. Gdyby było inaczej, gdyby byli w systemie poddanym już normalnym prawom dystrybu­cji - wtedy nie łamaliby żadnych zasad. Pełna anonimo­wość, przynajmniej dopóki nie przekroczy się prawa: bło­gosławieństwo i zarazem przekleństwo oferowane przez net.

Ale ta szalona noc nie korzystała z takiego alibi. Ta noc była, jakkolwiek próbował ją usprawiedliwić, złama­niem tabu. Przedstawił się lady Chatsworth bez mała na­zwiskiem i nie można już było tego cofnąć. Z drugiej stro­ny, on także, bez większego problemu, jak przypuszczał, mógł sprawdzić w archiwach ruchu wewnętrznego AC Games, kim była zwiedzająca jego świat osoba.

Wyobrażał ją sobie, jak podchodzi rano do lustra, jak przeglądając się charakterystycznym dla siebie, powłóczy­stym ruchem odrzuca z czoła włosy; do tego momentu by­ło za każdym razem tak samo. Potem wizja zaczynała rozszczepiać się na rozmaite warianty. W jednym z nich Helen uśmiechała się z rozmarzeniem i przymykała oczy, przywołując chwile przeżytej rozkoszy. W innych na jej

twarzy pojawiał się wyraz przerażenia i krańcowej dez­aprobaty dla siebie samej, że tak dała się ponieść nastro­jowi walca i wiedeńskiego balu, a to za każdym razem prowadziło do decyzji o wykasowaniu z domowego kom­putera połączeń gry i dezaktywacji bohatera.

Jeśli miało tak być, chciał jeszcze zachować nadzieję. Bądź co bądź, mówił sobie, pojawiła się tutaj po coś. Być może jeśli nie co innego, to właśnie ta sprawa zmusi ją do powrotu, bodaj na krótko. Taka szansa istniała i dopóki istniała, nie wolno mu było przerywać rozgrywki i zwijać całego świata gry na powrót do pamięci roboczych.

Z wściekłością, aż wyduszającą łzy z kącików oczu, ko­pnął w słup latarni; pusta w środku żeliwna kolumna od­powiedziała głuchym pogłosem, przechodzący opodal żan­darm zwolnił kroku, wreszcie zatrzymał się, patrząc z za­ciekawieniem na dziwne zachowanie obcego oficera. Sta­nie wskij zmusił się do opanowania i udając, że nic nie do­strzega, ruszył energicznym krokiem w stronę Phil-harmonikerstrasse. Nie zdołał się jednak powstrzymać, by w ostatniej chwili, zanim zakrył mu go narożny gmach, nie obejrzeć się raz jeszcze na budynek poselstwa. Zasłony w oknach Helen pozostawały nieruchome. Jaki to zresztą wszystko miało sens? Równie dobrze mogła je po­ruszyć sprzątająca pokoje służba.

Trzeba było zmusić się do myślenia, zacząć robić cokol­wiek, nim matryca uzna go za nieaktywnego i wciągnie w jakieś gwałtowne wydarzenia, z których potem długo nie będzie mógł się wyplątać. Jeśli założyć, że Helen po­zostanie w grze - co może zrobić dalej?

Pomniejszył znacznie Wiedeń na użytek scenografii i od Sachera dzieliły go tylko trzy przecznice, na szczę­ście i to było dystansem wystarczająco długim, by prze­myśleć sprawę i dojść do jakichś wniosków. Choćby gracz nie wiem jak tego pragnął, po balu nie dało się długo po­zostawać w Wiedniu. Na tym etapie realizacji scenariu­sza swoboda bohatera była jeszcze bardzo ograniczona, wynikało to z powszechnie przestrzeganej, sprawdzonej zasady konstruowania interaktywnych fabuł, która kaza­ła do pewnego momentu prowadzić gracza za rękę i sto­pniowo zwalniać ten uchwyt dopiero po kilkunastu turach.

Lady Chatsworth mogła udać się teraz do Paryża, Ber­lina lub Stambułu. Pierwsza możliwość była najmniej prawdopodobna; w tej aktywacji system w ogóle nie mu­siał na razie używać źródeł francuskich, nie wszedł do fa­buły żaden z bohaterów, którzy potrzebowaliby tamtej­szych wątków i postaci. Berlin stanowił ewentualność niewiele bardziej realną. Orin nie wiedział i nie chciał sprawdzać, jak potoczyła się znajomość lady Chatsworth z Weitzlichtem. Zakładał jednak, że wczoraj - według czasu gry - chciała się go szybko pozbyć, a skoro tak, puł­kownik nie zdecydował się powierzyć jej sekretów swojego bractwa. W takim razie wysyłanie bohaterki do Berlina nie miało jeszcze sensu i matryca powinna raczej wyzna­czyć jej Stambuł, gdzie śledząc dla Brytyjczyków grę ro-syjsko-austriackich interesów na Bałkanach, Helen otrzyma jednocześnie kolejną szansę wtajemniczenia.

Problem polegał na tym, że wśród możliwych kursów Staniewskiego Turcji akurat nie było. Teoretycznie mógł zignorować otrzymane rozkazy, czy cokolwiek matryca wymyśli dla posłania go do którejś z europejskich stolic, ale sam wiedział najlepiej, że do niczego to nie prowadzi­ło, brnąłby tylko w coraz głębsze komplikacje, a celu by nie osiągnął i tak.

Hotel Sacher stosunkowo niewiele zmienił się przez ostatnie sto lat, aż się zdziwił porównując swą scenografię ze współczesnym folderem. Meble w rozległym hallu były wciąż łudząco podobne do tych z przełomu wieków, podo­bnie było z całym bogatym, jeszcze ubiegłowiecznym wy­strojem wnętrza. Tym, co w minionych latach zanikło i co Orin mógł z nieopisaną satysfakcją rekonstruować, było zachowanie ówczesnych ludzi, od portierów, przez rece­pcjonistów, z punktu widzenia pozostałych pracowników hotelu stanowiących jego arystokrację, aż po zganianych po piętrach hotelowych chłopców w zielono-złotych mun­durkach. Prawdę mówiąc, gdyby Orin miał zdecydować, co w budowaniu gier było naprawdę sztuką, powiedziałby, że tworzenie pięknych, urokliwych miejsc. Postaci, fabu­ła, to oczywiście też było ważne, ale powtarzalne, nazbyt rzemieślnicze, by chciało się pracować tylko dla nich.

A wyczarować z niczego miejsce, jakiego nigdzie jeszcze w żadnej ze światowych sieci nie ulokowano, miejsce, gdzie chce się być, jak kunsztowny, niepraktyczny, niko­mu do niczego nie potrzebny drobiazg - to właśnie zda­niem Orina zasługiwało naprawdę na miano sztuki.

Niechętnie sięgał po to ostatnie słowo i zresztą nie miewał okazji; nie uczestnicząc z wyboru w żadnym Ka A, pozostawał poza zainteresowaniem trójkowych progra­mów, autorów wywiadów czy reportażystów. Nie mógłby zresztą powiedzieć, że tego żałował.

- Proszę zaanonsować panu Grosmanowi majora Sta­niewskiego - rzucił do recepcjonisty i nie patrząc, jak ten, skłoniwszy się uprzejmie, przywołuje chłopca na posyłki, sięgnął po kolejną cygaretkę. Postaci, które przewidział dla bohaterów, jeśli gracz nie starał się prowadzić każde­go ich kroku, dysponowały pewną autonomią. Podsuwały swoje gesty, sposób poruszania się, drobne nawyki; z do­świadczenia Orin wiedział, że z czasem większość graczy akceptowała je i podchwytywała, był to jeden z łatwych i skutecznych sposobów silniejszego przywiązywania ich do postaci. Staniewskij, jeśli pozostawiało się mu swobo­dę, lubił przechadzać się wyprostowany, z papierosem bądź cygaretką sterczącą spomiędzy palców środkowego i serdecznego prawej dłoni, którą trzymał zwiniętą na wysokości splotu słonecznego, grzbietem do przodu. Od czasu do czasu otwierał dłoń i zdecydowanym, szybkim ruchem podnosił papierosa do ust, by się zaciągnąć. Jeśli był akurat, tak jak teraz, w mundurze galowym, lewą dłoń kładł na rękojeści szabli i niedbale postukiwał w nią palcami. Wszystko to było odrobinę niezgrabne, prostowa­nie kręgosłupa przesadne, ruch ręki, w zamierzeniu zde­cydowany, nieco zbyt miękki i za szeroki. Te same gesty, które u takiego na przykład Weitzłichta wyglądały natu­ralnie, Staniewskiemu kazał Orin wykonywać tak, by zdradzały naśladownictwo. Musiały takie być, jeśli miał to być ten Staniewskij, którego sobie wymyślił.

Przemierzył niespiesznym krokiem hali trzy albo czte­ry razy, nim chłopiec przybiegł z wiadomością, że pan Grosman już na niego czeka. Staniewskij rzucił mu nie-

dbale jakąś wydobytą z kieszeni monetę i ruszył do win­dy. U wejścia klatki z kutego w finezyjne sploty żelaza, na przyśrubowanym do podłogi taborecie siedział wystro­jony w hotelową liberię nocny recepcjonista z hoteliku, w którym spędzili noc z Helen. Przyjrzał mu się uważnie; siwe włosy i bokobrody nieco maskowały niedoróbkę, ale twarz była ponad wszelką wątpliwość ta sama. Będzie musiał sprawdzić, gdzie ją zamawiał i zrobić im dziką awanturę.

Wszedł bez pukania — to też był jeden z odruchów Sta-niewskiego - spodziewając się zastać Grosmana w grana­towej jedwabnej bonżurce, przy filiżance kawy i cia­stkach. Ku jego zaskoczeniu, bankier był ubrany jak do wyjścia, choć wedle najlepszej wiedzy Orina, przed spot­kaniem z nim absolutnie nie powinien się nigdzie wybierać.

- W ostatniej chwili, majorze — rzekł Grosman z nutą przygany w głosie. - Gdyby się pan nie pospieszył, nic by z tego spotkania nie wyszło.

- W takim razie dobrze, że zdążyłem - odparł, zdu­miony tymi słowami, a bardziej jeszcze tym, że u drzwi sypialni stały na podłodze podróżne kufry Amerykanina, już spakowane i przygotowane do zabrania. - Czyżby gdzieś pan wyjeżdżał?

- Interesy w Konstantynopolu, majorze. Cóż pora­dzić...

- Parvus? - domyślił się Staniewskij. Wciąż jeszcze zaskoczony, zapewne dlatego nie powstrzymał się przed powiedzeniem tego na głos.

Parvus: Izrael Łazarewicz Gelfond, postać, nad którą namęczył się bardziej niż nad razem wziętymi Leninem, Trockim i całym bolszewickim KC. Dziwny typ, w prze­ciwieństwie do tamtych, bezwzględnych i cynicznych fa­natyków, pozostawał dla Orina kimś skomplikowanym,, o niezrozumiałych i nie do końca przez historyków wyjaś­nionych motywacjach. Co go popychało? Nienawiść do im­perium carów, osobiste urazy doznane od warstw wy­ższych, lojalność wobec żydowskiego wychodźstwa z Rosji, niemiecki patriotyzm? Orin założył ostatecznie, że po tro­sze wszystko. Komunista, który po przegranej rewolucji

przedzierzgnął się w międzynarodowego spekulanta i fi­nansistę, by zdobytą niejasnymi sposobami fortunę prze­znaczyć na kolejną rewoltę. W przeciwieństwie do ascety­cznego Lenina, żyjący jak szejk i wyprawiający w szwaj­carskich willach orgie godne Kaliguli, w końcu życia za­przysięgły wróg bolszewików, którzy bez niego do późnej starości wędziliby się w kawiarnianych oparach Zurychu. Ale w tej chwili, wiosną 1914, jest głównym doradcą fi­nansowym Turcji i Bułgarii, człowiekiem, który wciągnie oba te państwa do wojny po stronie Niemiec. Oczywiste, że dla Grosmana to po Trockim jeden z najważniejszych ludzi, z którymi trzeba się w obliczu wybuchu skontakto­wać.

Bankier nie odpowiedział. Mierzył Staniewskiego wzro­kiem, z tym swoim lisim uśmiechem na twarzy.

- Nie mam wiele czasu, majorze. Porozmawiajmy otwarcie - rzekł wreszcie. - Jeśli dobrze zrozumiałem, proponował nam pan udziały w towarzystwie kolei trans-syberyjskiej, jeśli... właśnie, jeśli co?

- Jeśli ustanie działalność tajnych lóż i stowarzyszeń rewolucyjnych.

- Nie przecenia mnie pan? Czy wyglądam na anarchi­stę?

- Mieliśmy mówić otwarcie, sam pan tego chciał -Staniewskij rozsiadł się w fotelu, nie czekając dłużej na zaproszenie gospodarza. - Od lat nie było zamachu, straj­ku, do licha, naj marniej szej ulotki, których nie łączyłyby jakieś nici z Wall Street. Panie Grosman, szkoda tracić

czas...

- Szkoda - zgodził się bankier. - Propozycja jest nie do przyjęcia. Za późno i złożona przez niewłaściwą stronę.

- Rozumiem. Liczycie na przewrót w Rosji i na znacz­nie więcej ze strony nowych władz.

- Szczerze mówiąc, nie całkiem tak - Grosman zawa­hał się, w końcu także usiadł. - Nie liczymy. Jesteśmy pewni. I pan też tej pewności nabierze, jeśli się chwilę za­stanowi. Wielka wojna jest nieuchronna, arcyksiążę w po­rozumieniu z niemieckim sztabem przygotowuje ją już od dawna. Pierwszy nadarzający się pretekst do aneksji Ser­bii i Europa, kraj po kraju, wpada w zawieruchę jak klo-

cki domina. Cóż się wówczas dzieje z Rosją? Zna pan je wodzów, jej sprzęt wojskowy, jej zasoby amunicji. Po pier­wszej klęsce car zmieni głównodowodzących, po drugie; rząd, a po trzeciej lud zmieni cara. Jeśli będzie miał kto w porę na czele ludu stanąć, ale o to bym się nie martwił

- Nie mówi mi pan tego przypadkiem.

- Nie. Mówię to po to, aby wróciwszy do swoich moco­dawców, przekazał im pan, że zaproponowana przez nich transakcja ma szansę powodzenia, jakkolwiek pański roz­mówca podbija cenę. Pan jest rozsądnym człowiekiem, majorze, i wie pan, że lepiej być po stronie skazanej na zwycięstwo.

- Cóż mi pan może zagwarantować?

- Gwarantować? Nie przesadzajmy, majorze. Ja panu mogę tylko dać szansę. Ktoś się do pana zgłosi, zresztą ktoś, kogo najmniej się pan w tej roli spodziewa. Przeka­że panu polecenia, odbierze przysięgę... Idą wielkie zmia­ny i sam pan wie, można bardzo wiele zyskać, można i wiele stracić.

Staniewskij podniósł się powoli.

- Przyjmę pańską propozycję - rzekł. - Ale pod jed­nym warunkiem.

- Żadnych warunków - uciął sucho Amerykanin.

- To sprawa śpiśle osobista.

- Cóż, więc spróbujmy.

- Proszę mi powiedzieć, dlaczego zdecydował się pan na tak nagły wyjazd, akurat tego poranka?

Grosman zaśmiał się, autentycznie zdumiony.

- Cóż to za pytanie?

- Powiedzmy, że sprawdzam swoje umiejętności zawo­dowe. Byłem przekonany, że przyjechał pan tutaj wyłącz­nie po to, by spotkać się ze mną. Bardzo mi zależy, by do­wiedzieć się, skąd ta moja pomyłka.

Grosman również już stał; przygładził dłońmi poły sur­duta, jakby chciał w ten sposób pokazać dobitnie, że roz­mowa jest skończona i on, Grosman, zbiera się już do wyjścia.

- Doprawdy, majorze, nie spodziewa się pan chyba od­powiedzi na takie pytanie. Myślę, że zakończyliśmy oma­wianie naszych spraw?

- Nie dał mi pan wielkiego wyboru.

- Sztuka życia nie polega na wybieraniu, tylko na chwytaniu w porę szansy - rzekł bankier. Orin nie mógł sobie przypomnieć, by umieszczał w jego programie cokol­wiek, co by przypominało tę dziwną sentencję. Może zre­sztą nieoczekiwana samodzielność postaci uczyniła go te­raz przewrażliwionym.

Staniewskij wyjął z pochwy szablę, zgrabnym ruchem przyłożył ją do piersi Grosmana i natychmiast, zanim bankier zdążył cokolwiek zrobić, pchnął z całą siłą. Stal zagłębiła się miękko w śnieżnobiały gors. Bankier wydał odgłos, jakby próbował odchrząknąć lub zakasłać, nie ma­jąc na to dość powietrza w płucach. Zatoczył rękami i z nie­mym zaskoczeniem w oczach runął na podłogę.

Pochylony, by obetrzeć ostrze o ubranie, Staniewskij przyjrzał się przelotnie ranie. Sztych został zadany we właściwe miejsce, pod lewym ramieniem, nieco z przodu; pozostała jedynie niewielka rana, prawie nie krwawiąca. To było ważne, ze względu na możliwość ukrycia zwłok.

Schował szablę do pochwy i zabrał się do przeglądania rzeczy zabitego. Nie dlatego, by nie wiedział, co w nich znajdzie; trochę pieniędzy, bilety na kolej i statek oraz parę dokumentów, w tym list, na który i tak musiał jakoś w najbliższym czasie natrafić. Chciał ten list od razu przejrzeć, by matryca zanotowała ten fakt i uwzględniła go w dalszej fabule.

Grosman, choć obywatel amerykański, podróżował z paszportem szwajcarskim, przypominającym w tych czasach misternie wykaligrafowany i złożony na cztery dyplom. Szwajcaria nie uznawała w papierach żadnych fotografii, ich funkcje pełnił w dokumencie rysopis: wzrost wysoki, włosy ciemne, rysy regularne... Stanie­wskij pasował do tego opisu równie dobrze jak Grosman i parę tuzinów innych postaci.

Przeszukawszy podręczny sakwojaż z dokumentami i pieniędzmi, otworzył największy z kufrów. Wybrał jedno z podróżnych ubrań bankiera, sporo innych wyrzucił na pawlacz w sypialni, by zrobić w kufrze miejsce na zwłoki. Zasapał się potężnie, zanim zdołał upchać je w środku,

nakryć jakimiś koszulami i domknąć wieko. Przysiadł n& kufrze, żeby chwilę odsapnąć i przy okazji rozejrzeć się czy o czymś nie zapomniał lub nie zostawił śladów.

Prawdę mówiąc, sam był bardzo ciekaw, jak matryce zareaguje na jego postępek. Zwłaszcza wobec zaskakują­cej dla niego samodzielności, jaką w tej grze wykazała po­stać Grosmana. Stracił oczywiście możliwość wygranej -nie oszukiwał, mówiąc Helen, że w jego grze zabijanie się nie opłaca. Najdalej za kilkanaście dni, jeśli niczego nie zaniedbał, powinien spodziewać się pierwszych morder­ców. Ale w końcu nie chodziło mu o zwycięstwo, chciał tylko dostać się do Konstantynopola. Jeśli przy okazji przetestuje w praktyce sprawność fabuły, tylko mu się te przyda do dalszej pracy.

Pokoje w Sacherze miały już normalne łazienki, z ręcz­nie malowanymi kafelkami i pomimo rozległości pomiesz­czenia - śmiesznie małą wannę, nad którą sterczała ze ściany wielka, lśniąca mosiądzem i białą porcelaną bate­ria. Wrócił do pokoju, położył na stole banknot, zadzwonił na chłopca hotelowego, po czym schowawszy się w łazien­ce, odkręcił oba kurki do oporu.

Pukanie do drzwi rozległo się przed upływem minuty.

- Wejść! - zawołał.

Przez szparę w drzwiach sypialni obserwował, jak chło­piec w zielono-złotej liberii rozgląda się niepewnie po po­koju.

- Pan wzywał?

- Tak! - wątpił, by chłopiec zapamiętał głos Grosma­na, ale lepiej było mówić, przekrzykując się z hałasującą w wannie wodą; po prostu na wszelki wypadek. - Zbliż no się tutaj, chłopcze.

- Słucham wielmożnego pana.

- Widzisz kufry? Trzeba je będzie znieść na dół i zna­leźć fiakra. Ale kufer ciężki, sam nie poradzisz.

- To nic, proszę pana, wezwę kogoś do pomocy. Za pięć minut bagaże będą w dorożce.

- Wystarczy za kwadrans. Zostawię pokój otwarty, sam go potem zamkniesz i oddasz klucze. Na stole masz napiwek, tylko uważajcie na kufer, żeby nie upadł!

Pokornie dziękuję wielmożnemu panu! Będzie zro­bione! — zawołał chłopak, znikając za drzwiami.

Chwilę później Staniewskij był już przy recepcji, gdzie wyjaśniał z uśmiechem, że jego przyjaciel gwałtownie zmienił plany i zajęty przygotowaniami do podróży prosił go o sprawdzenie, czy wszystkie rachunki zostały uregu­lowane. Załatwiwszy tę sprawę, wrócił na górę przebrać się w podróżny strój Grosmana. Mundur Staniewskiego wcisnął do jednego z sakwojaży, jego szablę, której nie da­ło się nigdzie pomieścić, wepchnął ostatecznie do dużego kufra i opuścił pokój, zanim mogli zjawić się w nim wez­wani przez chłopca hotelowego tragarze.

Wciągnęło go to wszystko; poczuł tę ekscytację, ten szczególny rodzaj podniecenia, w jaki powinna wprawiać gracza dobrze ustawiona fabuła. Matryca jednak nie pod­jęła przeciwdziałania, premiując w ten sposób aktywność gracza. Bagaż znalazł się w dorożce w komplecie, bez znaków, by ktokolwiek próbował się do niego dobrać. Nikt w hotelu nie wydawał się zdumiony zniknięciem majora Staniewskiego ani nagłym wyjazdem Grosmana. Doroż­karz nie protestował, gdy po pierwszym poleceniu: „Na kolej żelazną" major kazał mu skręcić w zupełnie prze­ciwną stronę i na dłuższą chwilę zatrzymać się przed po­selstwem brytyjskim.

Dorożka miała półotwartą kabinę i na tyle lekką kon­strukcję, że ograniczając pasażerowi widoczność i tak nie kryła go przed niczyim wzrokiem. Żeby lepiej przyjrzeć się oknom, należącym do apartamentów Helen, wyszedł więc na trotuar.

Nic z tego. Zasłony zostały wprawdzie odsunięte, ale w identyczny sposób na wszystkich piętrach. Poselstwo, upewniał się co do tego powoli, było w tej chwili atrapą, pustym wewnątrz elementem dekoracji.

Wrócił już do dorożki i kazał fiakrowi ruszać, gdy do­strzegł nadchodzącego ulicą wysokiego mężczyznę o śmie­sznych, fircykowato przystrzyżonych wąsikach. Mężczy­zna nie miał munduru, ubrany był w czarny płaszcz, sprawiający wrażenie nieco przykusego - w istocie skrojo­ny według najnowszej, na tę chwilę, paryskiej mody. Ten

strój sprawił, że Staniewskij nie poznał go od razu. Do­piero gdy wyobraźnia podsunęła mu obraz tego samego mężczyzny we francuskim, wojskowym mundurze...

- Stój! - zawołał do fiakra. I zaraz potem, zdawszy so­bie sprawę, że w ten sposób może wzbudzić podejrzenia Francuza, dodał: - Nie, jedź dalej. Tylko powoli.

Dorożkarz ledwo zauważalnie pokręcił głową nad za­chciankami swego dziwnego klienta, ale posłusznie wyko­nał jego polecenie.

Przejechał tuż obok Francuza, nie wzbudzając jego naj­mniejszych podejrzeń - podobnie jak na balu nie wzbu­dził w pierwszej chwili zainteresowania Helen. Najpra­wdopodobniej Francuz w ogóle nie dostrzegł dorożki, bo w chwili, gdy go mijała, zadzierał wysoko głowę, wpatru­jąc się w okna budynku poselstwa.

Idącym ulicą człowiekiem był Du Mitry, kolejna postać spośród tych, które przeznaczył dla bohaterów gry. Jeżeli jednak lady Chatsworth nie miała prawa pojawić się na wczorajszym balu, to Du Mitr/ego nie powinno tutaj być wręcz do kwadratu. Pomijając wszystko inne, system nie pozwalał włączać się do gry w trakcie jej trwania, od dru­giej tury.

Powinien był jak najszybciej wyjść, przenieść się do pracowni i zdezaktywować całą toczącą się rozgrywkę, a potem spędzić parę dni nad programami testującymi wszystkie struktury logiczne matrycy. Nie powinno się przedłużać funkcjonowania aktywnego systemu, jeśli za­czynał ujawniać sprzeczności w sterowaniu.

Ale to oznaczałoby defintywną utratę szansy na po­nowne spotkanie Helen.

Popełni} błąd; powinien od razu wysiąść z dorożki i po­dejść do Du Mitry^ego. Zdecydował się na to dopiero, kie­dy fiakier dojechał do narożnej latarni - tej samej, w któ­rą parę godzin wcześniej kopał w irytacji, ku zdumieniu żandarma. Wyskoczył na trotuar i ruszył z powrotem. Ale po kilku krokach zatrzymał się bezradnie. Du Mitry'ego już nie było.

Wyglądało, jakby rozpłynął się w powietrzu. Po jednej stronie miał zamkniętą na głucho bramę poselstwa, po

drugiej rząd domów. Nie wydawało się możliwe, by zaraz po przejeździe dorożki rzucił się tam przez ulicę, by skryć się na którymś z podwórek.

Wrócił do dorożki, zastanawiając się, w jaki sposób mogło dojść do przebicia, wskutek którego postać przewi­dziana dla gracza potraktowana została przez matrycę jak zwykły statysta. Bo inaczej się wyjaśnić tego spotka­nia nie dało.

Omal nie zapomniał z tego wszystkiego, że pociąg stoi już na stacji i gotów odjechać bez pasażera Grosmana.

- Chcecie zarobić dziesiątaka? ~ rzucił do fiakra. Ten obrócił się tylko podejrzliwie, starając się nie pokazać po sobie żadnych myśli ani odczuć.

- A za cóż pan szanowny daje dziś dziesiątaki? - spy­tał ostrożnie.

- Piątkę za trzymanie gęby na kłódkę, a drugą za po­śpiech. Skręć tu w prawo i zjedź nad kanałek.

- Nad kanał lepiej od rynku...

- Tu - przerwał dorożkarzowi. - Z zaułka jest ścieżka, koło zagajnika, zmieścisz się.

Dźwigając wspólnie z dorożkarzem kufer, wpadł na po­mysł, jak sprawdzić, co właściwie dzieje się w matrycy, bez przerywania gry. Wystarczało tylko uaktywnić fran­cuską część scenariusza.

- Ej, raz! - Kufer plasnął ciężko o metr, dwa od piono­wego w tym miejscu brzegu.

Nie miał złudzeń, że dorożkarz zapytany przez kogo­kolwiek, o wszystkim opowie. Chodziło tylko o to, by nie rozgadywał sam z siebie, przedwcześnie naprowadzając prześladowców Staniewskiego na jego trop. Na wszelki wypadek do obiecanej dziesiątki dodał jeszcze pięć koron, co było hojną opłatą za kurs.

Resztę bagażu, jaki mu pozostał, mógł już spokojnie powierzyć tragarzom. Do odjazdu zostało jeszcze dość cza­su, by zdążył odwiedzić dworcową pocztę i za kolejną piątkę wysłać telegram do wskazanego mu przez hrabiego zaufanego w paryskiej misji Jego Wysokości:

PRZESZKODY W ROZMOWACH STOP KONIECZNY STAMBUŁ STOP CZY LICZYĆ NA KONSULTACJĘ

SOJUSZNIKÓW STOP ODPOWIEDŹ POSELSTWO STAMBUŁ STOP STANIEWSKIJ

Jeśli w grze został zaktywizowany Du Mitry, odpo­wiedź powinna to uzwględnić. Że przy okazji Staniewskij wpadał w obszar zainteresowania wywiadu niemieckiego, mającego swe źródła informacji w paryskim przedstawi­cielstwie - nie wydawało się w tej chwili groźne.

Wsiadając do pociągu, pomyślał o Helen. Miał teraz przed sobą drogę do Triestu, a ściślej do chwili, gdy znu­żony jednostajnym łoskotem kół zapadnie w drzemkę; czas, który matryca, zgodnie ze scenariuszem pozostawi Staniewskiemu na grzebanie w papierach Grosmana i do­wiadywanie się wszystkiego, czego major wiedzieć nie mógł, a co Orin oczywiście wiedział doskonale.

Innymi słowy, czekało go do końca tury jeszcze parę go­dzin bolesnych myśli o Helen. Zresztą, prawdę mówiąc, w najmniejszym stopniu nie liczył, by wyjście z gry mogło tu cokolwiek zmienić.

AF345308C342

Rysunkowy piesek na reklamie, zabawny, łaciaty czwo­ronóg z disnejowskich kreskówek, z wielką marchewką w pysku, ktoś mu na agapie opowiadał o tym coś zabaw­nego, o tej marchewce - aha, podobno kiedyś ten pies miał w pysku kość, ale to w końcu wywołało oburzenie, brat mniejszy pożerający innych braci mniejszych, cóż za wzo­ry dla młodego pokolenia. Firma zarządzająca prawami autorskimi sama zaproponowała, żeby wymaskować tę kość i zamienić na marchewkę.

Obwody munduru ożywają.

- Aspirant Walter Schida?

- Służba patrolowa - regulaminowa odpowiedź. - Po­dać pozycję ?

- Nie trzeba, mam cię na ekranie. Nadinspektor Kuza. Polecenie przeniesienia z interwencji, potwierdź i przejdź na wysoką.

- Potwierdzam, przechodzą na pasmo szyfrowane po szczegółowe instrukcje.

Który to ten Kuza? Jeden z wyższych szefów wydziału, zdaje się.

Na szyfrowanym cisza. Schida czeka. Postukuje palca­mi w chropawą, plastikową listwę pod przednią szybą. Za szybą pustawa ulica. Reklama przelewa się w nowy kształt, zamiast pieska pojawia się bajkowo kolorowy do­mek wśród lasu.

- W porządku, teraz jest bezpiecznie. Walterze, będzie polecenie specjalne.

Mimo woli przełyka ślinę.

- Jak specjalne?

- Znasz się trochę na grach i podobno lubisz historię, tak znalazłem w kartotekach. - Tak, ale chyba nie w poli­cyjnych, tam przecież nic nie mówił. Czyżby? - Akurat ktoś taki jest potrzebny. Właśnie ci załatwiam delegację na indywidualne zadanie.

Dobrze. Sterczenie na ulicy to nie jest najciekawsze za­jęcie.

- Co mam zrobić?

- Myśleć, przede wszystkim. Dostaniesz zaraz link do pewnego człowieka w Stowarzyszeniu Kreatorów. Znasz Stowarzyszenie?

- Znam, czasem czytam ich biuletyn.

- To porządny człowiek, Walterze, można z nim szcze­rze porozmawiać.

A więc tak! Mimowolny uśmiech. Owszem, ojciec Josef wspominał, że nie jest sam, ale...

- Wolałbym, żebyśmy się nie spotykali osobiście, więc to on ci wszystko przekaże. W największym skrócie, pa­miętasz tego zabitego z Muizon?

- Tak.

- Znaleźliśmy trochę nie wytartych zapisów o jego działalności, chcę, żebyś za mmi poszedł i znalazł jednego

człowieka.

Ruch palca na glide-boksie deski rozdzielczej, wóz ru­sza miękko, reklama, znowu rozlewająca się w bezbarwną plamę, znika w tyle.

- Rzecz w tym - kończy głos na wysokiej - że trzeba go szukać w 1914 roku. A ty, mówiono mi, podobno trochę wiesz o tych czasach?


7.

Trzeci dzień po spotkaniu lady Chatsworth był dniem depresji. Dlatego wiadomość o awansie Malaspiny dotarła do Orina dopiero późnym wieczorem.

Depresja: po prostu podnosisz rano powieki i stwier­dzasz, że świat stracił kolory. Nie w sensie fizycznym, oczywiście; dla obiektywu kamery wszystko wyglądałoby tak samo. Zmieniło się coś po twojej stronie oczu. Kształ­ty, które dostrzegasz, wydają się złowrogie, nasycone ja­kąś sprężoną, nieprzyjazną energią. Jeśli czegoś do­tkniesz, będzie to tak, jak przez niewidzialną rękawicę. Mózg zamienił się w ciężką, mokrą gąbkę, przepuszczają­cą wszystko z opóźnieniem. Dla odmiany reszta ciała wy­daje się wydrążona do pusta. Każdy ruch wymaga przeła­mania jakiegoś trudno zrozumiałego bezwładu, każdy jest odrobinę za mocny albo za słaby, niezgrabny, przesadzony - za to myśli całymi rojowiskami tłuką się rozpaczliwie i bezładnie po pustym wnętrzu, niczym stada zbudzonych nagle nietoperzy w opuszczonej katedrze. Wydaje się, że w środku głowy wytrysnął nieoczekiwanie zdrój pomy­słów, jak nafta na pustyni pod wiertłem zniechęconych już bezowocnymi poszukiwaniami geologów. I tak jak po­szukiwacze patrzą z rozpaczą na marnujący się, wsiąka­jący w piach skarb, tak samo tobie wszystkie te pomysły, za które w innych dniach trzeba płacić godzinami mozołu, przeciekają pomiędzy palcami, uciekają jak krople rtęci, nie dając się ze sobą łączyć, broniąc się przed zapamięta­niem, przed zamknięciem w jakimkolwiek ciągu słów czy obrazów.

Kiedy zdarzy ci się to po raz pierwszy, będziesz obijał się przez cały dzień o ściany i szarpał pomiędzy lękiem a przygnębieniem, nie mogąc pojąć, co się z tobą dzieje. Potem człowiek stopniowo przywyka, nabiera umiejętno­ści przeczekiwania. Z czasem wreszcie uczy się ów dziwny stan wykorzystywać.

Orin miai tę naukę już dawno za sobą. Przywykł do swych depresji wystarczająco, by nawet ich nie zapamię-

tywać. Za każdym razem, kiedy - jak tego dnia - budził się w dołku, nie umiał sobie uświadomić, czy ostatni raz było to przed tygodniem, czy przed miesiącem. Starał się tylko schodzić z oczu Malaspinie, by nie przypominać jej swym zachowaniem o nie załatwionej sprawie z ubezpie­czeniami. Nic oczywiście nie mówiła od razu, wracała do sprawy dopiero, kiedy już odzyskał humor, i zazwyczaj w najmniej oczekiwanym momencie. Orin, zauważywszy to, zaczynał coraz częściej przedłużać na pokaz depresję, udawać, chroniąc się tym sposobem przed jej „poważnymi rozmowami", choć to było oczywiście na dłuższą metę zgubne, bo tylko wzmacniało determinację Malaspiny, by coś wreszcie z tymi dręczącymi męża napadami zrobić.

Tego dnia nie musiałby udawać. Tego dnia wzięło go naprawdę mocno - czuł to już w łazience, gdzie jak zwy­kle wykazywał się obrzydliwą niewrażliwością na palące problemy świata, przez wiele minut polewając się cenną dla środowiska wodą. Jakby nie mógł się nadziwić, że rozpędzone wirem kabiny natryskowej kropelki, mimo ca­łego swego impetu, nie są w stanie dotrzeć do jego ciała, tylko rozpryskują się i rozpłaszczają na niewidzialnej ba­rierze o ułamek milimetra wcześniej - tak blisko, że nie sposób tej odległości zauważyć, choć wyraźnie sieją czuje. W jakiś sposób było to zabawne.

Zżył się i pogodził z tajemniczą sinusoidą swego orga­nizmu, z tym, że od czasu do czasu musi go ona zepchnąć w ocean braku szans i kolorów, po to, by innego dnia mógł nagle wejść na wysokie obroty i zaskakiwać nawet samego siebie nowymi pomysłami, łatwością, z jaką kleiły się one w całe sekwencje. O ile prostsze byłoby życie, gdy­by potrafiła to zrozumieć Malaspina - o towarzystwach ubezpieczeniowych nie wspominając. Próbował nawet przewidywać kolejne zakrzywienia sinusoidy i analizować w tym celu przyczyny, dla których czul się tego dnia aku­rat tak, a nie inaczej.

Nerwy z AC Games, to raz. A ta dziewczyna, to dwa -myślał, stojąc wciąż pod natryskiem. Z czasem tracił nad­zieję, że jeszcze kiedykolwiek otrzyma od niej jakiś znak. Właściwie nie rozumiał nawet, skąd mógł na początku tę

nadzieję mieć. Takie spotkania w grze do niczego przecież nie zobowiązywały - choć złamali z lady Chatsworth nie­pisane prawo, wymagające pełnej anonimowości. Gdyby się zastanowić, była w tym straszna obłuda, że ich społe­czeństwo, tak surowo obwarowując dziesiątkami przepi­sów cielesny kontakt dwojga ludzi, zupełnie nie dostrze­gało tych wszystkich obsesyjnie mokrych rojeń, zapycha­jących gigantyczne połacie sieci, i hektolitrów spermy wy­lewanych co noc na cześć wirtualnych fantomów. Gdyby się zastanowić; oczywiście ani w głowie było mu się nad tym zastanawiać. Tak jak wszyscy, przyjmował po prostu instynktownie ten sposób obchodzenia sprzeczności po­między nieprzepartą fizjologią z jednej strony, a koniecz­nością ochrony struktury społecznej z drugiej. Więc cze­kał na jakiś znak od niej, wrócił do głównej myśli, bez skutku, i wreszcie napięcie wywołane jednym i drugim zeszło, i przyszedł czas na odreagowanie. To tylko dlatego grzęźniesz w lepkiej, gęstej rozpaczy, tylko dlatego masz ochotę zakopać się gdzieś w najgłębszych ciemnościach u korzeni ziemi. Sam wiesz, że za parę godzin przygnę­biająca szarość zacznie się przejaśniać, a do wieczora zo­stanie z niej już tylko melancholia, nawet przyjemna na swój sposób, a w każdym razie na pewno sprzyjająca snu­ciu dalszych losów majora Staniewskiego.

Wszystko można było sobie wyjaśnić bardzo prosto i przekonująco. Może nie były te wyjaśnienia wiele warte, ale przynosiły jakieś wytchnienie.

Nie chciał w takim stanie wdawać się w długie rozmo­wy z Malaspiną i odczuł głęboką ulgę, gdy okazało się, że żona wychodzi do firmy. Wiedział, że do firmy; kiedy je­chała na miasto, ubierała się inaczej, w proste, maskują­ce doskonałość figury płaszcze, i zawsze ukrywała włosy pod chustką. Firma Malaspiny: gigantyczna fabryka irra­cjonalnej miłości i nienawiści, w zależności od tego, co za­mówił zleceniodawca pragnący coś lub kogoś sprzedać.

Nie jadł śniadania. I tak nie miało teraz za grosz sma­ku. W takich dniach istniało tylko jedno lekarstwo i trze­ba było zażyć je jak najprędzej, zanim resztki woli ulegną paraliżowi przygnębienia. Trzeba było zebrać wszystkie

siły, zmusić się, by wejść do gniazda, zasiąść za swoim pulpitem i zabrać do czytania. Choćby miało ono przez całe godziny być tylko bezsensownym, męczącym miele­niem oczami rzędów liter, z których prawie nic nie prze­nikało do mózgu - prędzej czy później świat, odżywający z wizualizowanych przez program kart książek, przewra­canych z szelestem ruchem dłoni, zacznie go wciągać, od­wracać uwagę od rzeczywistości, podsuwać przed oczy ob­razy minionych stuleci.

Im dłużej zajmował się tworzeniem gier, tym więcej czytał. Do „Wilhelma Zdobywcy" wystarczały mu jeszcze filmy i rekonstrukcje; po zapisy druku sięgał tylko w pa­ru niejasnych kwestiach, na tyle szczegółowych, że twór­cy progTamów historycznych prześlizgiwali się nad nimi. Wszystko, co potrzebne, znalazł wtedy w jednej bibliote­ce. Z „Walcem stulecia" także pod tym względem było inaczej. Rodził się z setek przerabianych stron, ściąga­nych z księgozbiorów amerykańskich, brytyjskich, nawet z państw-miast Rosji. Większość z nich kopiował do pa­mięci Domu, obciążając dodatkowo ich rodzinny kredyt. Tu zresztą Malaspiną dała się łatwo przekonać, kopiowa­nie i tak wychodziło taniej. Musiał wracać do tych ksią­żek wielokrotnie, a opłaty za korzystanie z bibliotek, zwłaszcza z ich zbiorów rzadkich, przekraczały cenę pię­ciokrotnego abonamentu wejścia do przeciętnie modnej gry.

Wchodząc do gniazda, popełnił błąd. Ta część jego isto­ty, która zawsze opierała się przed pracą, przed oddaniem światu gry kolejnej porcji sił witalnych, uczepiła się roz­paczliwie migoczącej w panelu ikony poczty i byle tylko zyskać na czasie, zmusiła go do otwarcia skrzynki.

Potem przez cały dzień miał do siebie pretensje, że tam zajrzał, choć niczego przecież w ten sposób nie zmie­nił. Zawiadomienie, z punktu widzenia urzędu, zostało już doręczone i to, czy je przeczytał, czy nie, niczego nie zmieniało.

Miał wrażenie, że czatowała z wyjściem ze swego poko­ju, aż usłyszy na schodach jego kroki. Jeden z tych tysię-

cznych drobiazgów, które dostrzega się dopiero po latach małżeństwa: nigdy nie dałaby po sobie poznać, że chciała z nim rozmawiać, nie, ot, przypadek, właśnie akurat skończyła pracę. Orin, gdy tego potrzebował, siadał po prostu w kuchni, jeśli go coś gryzło, albo na kanapie w salonie i czekał na nią. Malaspina nigdy.

- Wyleli szefa kampanii - oznajmiła, sypiąc susz owo­cowy do jogurtu w mikserze. - Przechodzę na jego miej­sce.

Jej ton i mina nie wskazywały, by fakt ten stanowił po­wód do radości czy choćby najlżejszego zadowolenia.

- Awansujesz? - Orin zajęty był myślami tak odległy­mi, że potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, co znaczą jej słowa.

Czytał tego dnia po raz kolejny Quigleya, z którego przerzucił się do pamiętników Dymitra von Lar-Larskie-go. To doprowadziło go do prób zawarcia separatystyczne­go, niemiecko-rosyjskiego pokoju w 1915 i w końcu, gdy najgorsze przygnębienie jakoś go odeszło, zabrał się za tę sekwencję w matrycy. Rozgałęział ją w rozłożyste drzewo potencjalnych interakcji, przeplecionych w wielokrotnych wzajemnych sprzężeniach i zależnościach. Ale cokolwiek jeszcze dodał w środku, wszystko i tak pozostawało na razie zawinięte od zewnątrz i ściągnięte w nieprzekra­czalną pętlę, odsyłającą do sekwencji końcowej. Żadna z przyjętych przez gracza strategii, żaden jego najbar­dziej nawet zaskakujący i nieprzewidziany ruch nie mógł tej pętli rozerwać i zakończyć rokowań sukcesem. Roz­wiązania fabuły trzeba było szukać gdzie indziej. Nie mógł tego rozegrać inaczej, a mimo to czuł z powodu ta­kiego ograniczania gry głębokie rozgoryczenie.

Z jednej strony, Orina obowiązywała rzetelność wobec faktów; z drugiej jednak podświadomie pragnął, by które­muś z graczy udało się kiedyś przejść tę sekwencję pomy­ślnie i tym samym zmusić matrycę do wygenerowania zu­pełnie nowych parametrów świata. To była pokusa: gdyby w 1915 zawarto rozejm na froncie wschodnim, nie doszło­by do rewolucji bolszewickiej i rozpadu monarchii Habs­burgów. Weź teraz zgromadź dane wyjściowe do wymode-

lowania dalszej historii, zarezerwuj stosowny do tego ob­szar w pamięci... Gdyby spróbował otworzyć program na tę ewentualność, AC Games chyba by go odesłała do do­mu wariatów.

Malaspina wzruszyła ramionami.

- Nie o to chodzi.

- Dlaczego nie? Chyba po to się właśnie pracuje, żeby odnosić sukcesy, prawda?

- Naprawdę? I kto to mówi.

- A tak konkretnie - zapytał po chwili - to co to wła­ściwie oznacza?

Westchnęła ciężko, z niezrozumiałą dla Orina irytacją.

- Że jak sobie nie dam rady, to mnie wyleją tak samo jak jego! Tyle. Więcej odpowiedzialności, więcej okazji, że­by coś zepsuć, przegapić, źle ocenić...

- Daj spokój, dasz sobie radę. Siedzisz w tej branży od lat...

Parsknęła. Nic nigdy nie irytowało jej bardziej, niż kie­dy próbował ją pocieszać - choć przecież zachowywała się w ten sposób właśnie po to, żeby ją pocieszać, podtrzymy­wać na duchu, przypominać odniesione sukcesy i tłuma­czyć, że potrafi.

- Akurat ty coś o tym wiesz!

- W porządku. Mogę nic nie mówić.

Zabrał się w milczeniu za ragout z witariańskiej imita­cji baraniny. Nie znosili oboje z Malaspina syntetycznych produktów żywnościowych, ale jeszcze bardziej nie znosili poświęcać czasu czatowaniu na dostawy czegoś lepszego.

- A wiesz, na czym Duncan się wyłożył? Ja bym zrobi­ła dokładnie to samo co on.

Dzięki pracy niemal już zapomniał o tym przeklętym zawiadomieniu, leżącym wciąż w skrzynce pocztowej. Te­raz ta świadomość wróciła nagle ze zwielokrotnioną siłą.

- Na pastuszkach. Rozumiesz?

Nie powinien był sięgać do poczty Od razu zauważył nagłówek, który pod jego wzrokiem rozwinął się w for­malne zawiadomienie z ubezpieczeń, iż wobec nieskorzy­stania przez osobę z możliwości okresowych badań i spon­sorowanego leczenia, urząd opiekuńczy zmuszony jest do

kolejnego podniesienia składki. Zawiadomienie z upo­mnieniem, żeby być ścisłym.

- Do cholery, przestań na chwilę myśleć o Leninie i Wilhelmie II, kiedy do ciebie mówię!

- Tak, kochanie? Machnęła ręką z rezygnacją.

- Idź do diabła. Tyle z ciebie pomocy, nawet nie ma z kim porozmawiać. Zamówię sobie u Wei-Czenów tego ich wirtualnego przyjaciela.

- To zwykły szajs. Ma tylko potakiwać i w każdej sprawie utwierdzać klienta w przekonaniu, że jest genial­ny. W mojej grze byle portier w hotelu byłby lepszym partnerem do rozmowy.

Podniosła się, zgarniając resztki z talerza do zsypu od­padów organicznych.

- No, przepraszam, zamyśliłem się. Wzruszyła ramionami.

- Nic cię to nie obchodzi.

- Obchodzi. Przez pastuszków, powiedziałaś. To zna­czy co?

- Kurt Ulitz, wiesz, kto to w ogóle jest?

- No przecież, ten wasz główny wróg. Szef Bezpieczeń­stwa.

- Komitetu organizacyjnego. Szefem jest nominalnie główny projektant kandydata.

- Wiedziałem.

- Okazało się, że jego syn jest pastuszkiem. Tego Uli-tza. Był w ubiegłym roku aresztowany na podstawie zapi­su z miejskiej kamery i miał sprawę na komisji.

Zastanawiał się, czy powiedzieć Malaspinie od razu, decydując się na kolejną nie kończącą się bitwę na słowa. czy czekać, aż odkryje zawiadomienie sama. Ale to oczy­wiście nie było żadne rozwiązanie. Znając życie, Malaspi-n.a sięgnie do poczty akurat w najbardziej niesprzyjającej chwili. Lepiej już wybrać moment awantury samemu.

- I co? - zapytał przytomnie, nie pozwalając, by cisza po ostatnich słowach żony znowu trwała za długo. - Ska­zali go?

- Nie. W ogóle rzadko się kogoś skazuje na podstawie

tych zapisów, przecież oni wiedzą, które obszary są reje­strowane. Policja kieruje pierwszą sprawę do komisji ra­czej po to, żeby dać szczeniakowi ostrzeżenie i zwrócić na niego uwagę wychowawców. Ale udało nam się dobrać do nie skasowanych zapisów. Rozprawa przed komisją ma dobry rytm i dramaturgię, wizualnie rzecz była mocna i powinna sugerować, że tatuś skorzystał ze swych kone­ksji, żeby zdusić sprawę.

- Głupi byłby. Powinien się cieszyć, że ktoś wreszcie szczeniakowi dołoży.

Malaspina puściła jego uwagę mimo uszu.

- Duncan postanowił tego użyć - zatrzymała się przy spiżarce i z irytacją uderzyła pięścią w jej lśniąco biały blat. — Ja też bym użyła, przecież to oczywiste. Akurat ostatnio było kilka spektakularnych morderstw i w bada­niach pastuszkowie wychodzą jako jeden z głównych czynników stresu, przed terroryzmem i utratą źródeł utrzymania. Więc punkt do ataku doskonały, chwila też.

Milczała chwilę, wreszcie wzruszyła ramionami.

- Wydaliśmy pół miliarda na agity, zasypaliśmy kana­ły serwisowe informacjami, wykreowaliśmy kilka wyda­rzeń... I w ostatnich badaniach sympatia dla Bezpieczeń­stwa wzrosła.

- A oni ile wydali?

- Chyba trochę mniej, przecież nie o to chodzi. Wyło­żyła nam się cała koncepcja. Żeby nie mieć złudzeń, za­sadniczym czynnikiem tego wzrostu był znaczny przyrost sympatii właśnie do Ulitza. Stuprocentowa przeciwskute-czność. A ty się dziwisz, że jestem rozżalona?

Prawdę mówiąc, nie przypominał sobie, żeby wyrażał z tego powodu zdziwienie.

- No, nie wiem. Ja ci tego nie wyjaśnię.

Spraw urzędowych ominąć się nie da, nawet gdyby Malaspina nie zajrzała przez najbliższy miesiąc do poczty, w końcu znajdzie podniesioną opłatę w rejestrze domo­wych wydatków. Comiesięczne sprawdzanie wyciągów stanowiło jeden z jej domowych rytuałów.

- Nie musisz wyjaśniać, sama już wiem, co się zdarzy­ło. Chodzi o to, że powinnam była na to wpaść wcześniej.

- A co się zdarzyło?

- Podchwycili nasz obraz, tylko odwrócili jego konota­cje. Na zasadzie: rzeczywiście, Ulitz ma kłopoty z synem. Rzeczywiście, jego syn jest draniem, może nawet pastusz­kiem. Biedny, stary Ulitz nie może nad szczeniakiem za­panować. Biedny, stary Ulitz ma dokładnie te same pro­blemy co wy. Rozumiecie jego troski i on też rozumie wa­sze. My, z Bezpieczeństwa, jesteśmy tacy sami jak wy, i tak dalej.

Odsunął łokciem brudne naczynia i siedział oparty o ścianę, postukując od niechcenia o blat.

- To się w sumie trzyma kupy. Ludzie boją się swoich dzieci. A co z takim zrobisz, jak mu odbije? Będziesz się procesować?

Pokiwała głową.

- Szkolny błąd. I cztery punkty procentowe do odra­biania. Będę teraz musiała na gwałt wycofywać stare agi-ty i szybko wymyślić coś nowego.

- To wymyślisz. Co za problem? Za tydzień nikt już w ogóle o tej sprawie nie będzie pamiętał.

- Trochę już wymyśliłam. Bardziej się obawiam, co te­raz wykombinują oni. Od dłuższego czasu siedzą podej­rzanie spokojnie, jakby coś knuli.

Przyszło mu do głowy, że w takim razie Malaspina mo­że odłożyć sprawdzanie wydatków na później. To być mo­że dawało mu odrobinę więcej czasu na wybranie do dys­kusji o ubezpieczeniach najbardziej sprzyjającej chwili. Tak, dobrze: nie musi podejmować decyzji jeszcze dzisiaj. Przez parę dni na pewno jakoś się uda przejść to w miarę gładko.

- Ostatnie trzy dni przygotowywałam kwestie do no­wego badania. Ale ono było wymyślane jeszcze przed tą wpadką. I teraz sama się zastanawiam...

- Ciągle się zastanawiasz, czy coś, co już zrobiłaś, nie było aby niesłuszne. To nie ma sensu. Tak, jakbyś sama sobie podstawiała nogę.

- Bo nie wiem, może trzeba w ogóle zmienić główne punkty kampanii? Oparliśmy się na założeniu, że ich po­stać będzie najłatwiej zdyskredytować, uderzając w kon-

kretnych ludzi, którzy za nią stoją, i to właśnie w kwestię dla nich priorytetową, w bezpieczeństwo. A może zamiast w lęki trzeba było tak jak tamci sterować we współczucie, w potrzeby uczuciowe wyborców...

Teraz Malaspina zwracała się już bardziej do swoich myśli, niż do męża - on był tylko niezbędnym do tego pretekstem. Nie miał o to żalu, sam czasem potrzebował prawdziwego rozmówcy, nie komputerowych fantomów, zwłaszcza że te ostatnie były do znudzenia przewidywal­ne. On zresztą mógł, wręcz musiał, gadać stale z posta­ciami ze swej gry. Z kim miała rozmawiać Malaspina? Ze swoimi agitami?

- Stare, odwieczne spory pijarów, co jest w człowieku najsilniejsze - mruknął, sadowiąc się na kanapie. - Gdy­by to było wiadomo, nie byłoby już w ogóle żadnych kam­panii ani reklam, bo wszystkim dawałoby się sterować ze stuprocentową pewnością.

Malaspina pokręciła ze zniechęceniem głową.

- Taki z ciebie pożytek. Nigdy nic konstruktywnego.

- Kochanie, a co ja na litość boską mogę wiedzieć o lu­dziach, którymi wy się zajmujecie! Do publicznej sieci za­glądałem ostatni raz parę miesięcy temu, kiedy w stowa­rzyszeniu jakiś kretyn zarzucił mi plagiat ze swojego se­rialu. Nie utrzymuję z nikim podobnym towarzyskich kontaktów, nawet wiadomości prawie nie oglądam. Wyda­jecie kupę forsy na badania, co tacy ludzie sobie myślą i jak im się do tych myśli dobrać, a oni w ogóle nie myślą. Przypinają się do trójki i tylko chłoną. Cała wasza robota to wytwarzanie w nich dobrego samopoczucia, że mają swoich przedstawicieli i kontrolują sytuację.

Nie zauważył, kiedy Malaspina nalała sobie szklankę tonizera. Teraz sączyła go drobnymi łykami. Tonizer: po­prawi nastrój, wyostrzy myślenie, uwolni od złych myśli i nie zaszkodzi, bo wszystkie składniki tej kompozycji, przygotowanej przez najlepszych specjalistów, mają bio-

atest.

Podszedł do dystrybutora lodówki i nalał taką samą

szklankę sobie.

- Może powinieneś się tym właśnie zająć. Zamiast

gier. Gdybyś popracował dla trójki...

Miał na końcu języka, żeby powtórzyć to, co powiedział przy jakiejś kłótni, że Malaspina i jej podobni mogą się bawić w te wszystkie kampanie, głosowania i referenda tylko dzięki temu, że ludzie, którzy naprawdę rządzą, po­trzebują jeszcze jakichś ministrów i przewodniczących do zajmowania się zapewnianiem im prądu i kanalizacji. Po­wstrzymał się; bardzo źle wtedy na to zareagowała, wie­rzyła w doniosłość swego zajęcia, jak pewnie musi wie­rzyć każdy. Zresztą w grudę rzeczy mówił wtedy w złości i wcale tak nie myślał.

- Ej, zaraz, zaraz - aż podskoczył na kanapie. - Coś ty znowu wykombinowała?

- No co, przecież trzeba mieć coś w zapasie, jakiś wa­riant. Myślisz, że tak będzie zawsze? Robisz trzeci rok grę, której nie chcą kupić do dystrybucji. W końcu bę­dziesz musiał się czymś zająć. Czy zawsze ja mam myśleć za ciebie?

- Nie, nie masz. Chwila ciszy.

- No, powiedz do końca. Przecież cię znam. Znikąd ci to nie przyszło do głowy.

- Oż, kurwa, po prostu, miałam konferencję z paroma firmami od funu, które współuczestniczą w naszym Ka A. Potem chwilę rozmawialiśmy, nieco luźniej, poza protoko­łem. Spytałam tylko, mówią, że projektantów z doświad­czeniem w robieniu fabuł biorą od razu...

Piękny pomysł. Sprzedać się jakiemuś trójkowemu koncernowi i nie mieć potem dla siebie nawet weeken­dów. Sam nie wiedział, czy powinien się na nią wściekać, czy cieszyć, że o nim myślała. Instynkt podpowiadał pier­wszą z tych reakcji, rozsądek kazał się powściągnąć.

- Kochanie - starał się, żeby jego głos zabrzmiał mo­żliwie stanowczo i, o dziwo, udawało mu się to. - Pocze­kaj, usiądź, No więc, kochanie, raz na zawsze: nie skoń­czyłem się jeszcze jako kreator gier, rozumiesz? A „Walc stulecia" nie jest wpadką, po której bym musiał zmieniać zawód. Miałem już na ten temat parę rozmów, AC począt­kowo się wzbraniało, bo gra odbiega od ich standardów, ale teraz sprawa poszła wyżej i pewnie ją kupią. Nie, te-

raz ja mówię. A gdyby przypadkiem coś takiego mi grozi­ło, to sam sobie znajdę zajęcie, ł bardzo proszę, żebyś tego nigdy więcej nie robiła.

- Jesteś przewrażliwony na swoim punkcie. Nic się nie stało, tylko zapytałam...

- Owszem, stało się, nie udawaj, że nie rozumiesz. Gość, z którym rozmawiałaś, albo ktoś pracujący nad za­pisami konferencji powtórzy komuś, tamten jeszcze ko­muś i już jest nadana informacja, że wypadam z branży.

Przy ostatnich słowach musiał się powstrzymywać całą siłą woli, żeby nie wybuchnąć.

- Pewnie, wszyscy tylko czekają na plotki o tobie. Chyba się trochę przeceniasz.

Wzruszenie ramion, sztuczny, lekceważący ton. Cała ona: wie, że źle zrobiła, ale za nic tego nie przyzna na

głos.

- Wiesz co? Jeśli nadal mi się nie będzie wiodło, to mam prostszy pomysł. Zrobię ci białego, chrześcijańskiego dzidziusia i skasujemy premię za rozrodczość. Albo od ra­zu dwa i będziemy mogli oboje rzucić tę głupią robotę.

Roześmiała się wraz z nim.

- Czyli co, parę tysięcy zjadaczy chleba dostanie swoją szansę na wygraną? - podjął po dłuższej chwili, wracając do tonu jak-gdyby-nigdy-nic.

Wiedział, że tak zazwyczaj robili swoje badania; wcią­gając respondentów w trójturniej z możliwością wyloso­wania darmowego dostępu do jakiegoś modnego archi­wum z grami, drgawami albo czym tam jeszcze. Dla ko­goś, kto przez cały tydzień mógł sobie pozwolić raptem na kilka godzin płatnej sieci, było to wystarczającym magne­sem, by przez kilkadziesiąt minut cierpliwie odpowiadać na nie mające z pozoru ani cienia sensu pytania, w do­datku powtarzające się w kółko z niewielkimi zmianami.

- Nie tak do końca. Waśnie o to chodzi, żeby badania trochę dokładniej sprofilować. Myślę, że tu był błąd Dun-cana: uogólnił nastawienia, które miały chwilowy chara­kter i nie potwierdziły się w innym kontekście. Wiesz, to jest coraz częstszy efekt: skraca się czas zmiany reakcji, ta sama osoba w krótkiej perspektywie może dawać zu-

pełnie inne wybory, w zależności od wydarzeń dnia i spo­sobu, w jaki do niej dotarły bodźce podstawowe.

- To przecież żadna nowość. Gdyby ludzie mieli jakieś stałe, utarte poglądy, cała ta wasza polityka nie byłaby do niczego potrzebna.

Popatrzyła na niego sponad szklanki, kręcąc przy tym głową, jakby z niedowierzaniem.

- Ja nie wiem, jak ty możesz się czuć artystą. To musi być poza. Nie można być artystą, kiedy się tak pogardza ludźmi.

- Co ty pleciesz?

- No pewnie. Artysta, taki prawdziwy, nie salonowy piesek, to zawsze był ktoś, kto stawał w obronie prostych ludzi. Solidaryzował się z nimi. Walczył po stronie tych, którzy byli w jakikolwiek sposób pokrzywdzeni, upośle­dzeni, prześladowani...

- Teraz ja powiem: akurat się na tym znasz - postano­wił jej przerwać, zanim zanadto ulegnie kaznodziejskie­mu uniesieniu. - Nie nadaję się na intelektualistę i nie mam chęci podpisywać kontraktu z żadnym Ka A.

- Czasem się zachowujesz jak starzec.

- Jestem stary. Ty też. Wszyscy jesteśmy starzy od urodzenia, cały nasz świat jest stary. Wszystkiego już spróbowaliśmy, o wszystkim wiemy, i nic nie wydaje się warte wysiłku, więc nic nam się, tak naprawdę, nie chce. Dlatego to wszystko tak wygląda. Cholera! - dopił i od­stawił szklankę koło kanapy. - Zawsze są jacyś pokrzyw­dzeni, zawsze będą i zawsze ich jedynym marzeniem jest się odegrać i teraz, dla odmiany, trochę pokrzywdzić in­nych. To nie jest żaden temat na fabułę, z tego nie może być żadnej prawdziwej sztuki!

- To nie jest temat? Żartujesz. Ty żeś chyba w szkole tylko grał w inwadersów, zamiast się uczyć.

- Oczywiście, że nie jest. Bo to nie jest prawdziwy problem, rozumiesz? To tylko objaw. Ażeby stworzyć pra­wdziwe przeżycie, trzeba dojść do prawdziwego problemu.

- To nie jest prawdziwy problem? Co ty chrzanisz, Bethlen! To rzuć mi jakiś prawdziwy problem, dla przy­kładu.

Zamyślił się, rozdarty między chęcią powiedzenia tego a świadomością, że nie ma sensu mówić, otwierać się, przyznawać - że lepiej byłoby żartować.

- Prawdziwy problem jest tylko jeden, kochanie. Ten, że człowiek żyje tylko jakieś dziewięćdziesiąt lat, a z tego jeszcze ze trzydzieści jest za młody, a drugie tyle za stary. I zawsze gnębi go takie straszne podejrzenie, że ten czas mu ucieka, że powinien robić i mieć coś zupełnie innego. To dlatego dzieci biedaków dorabiały się zębami i pazura­mi, a dzieci bogaczy zostawały komunistami. Pastuszko­wie też głęboko wierzą, że walczą o lepszy świat. Przynaj­mniej dopóki nie dorosną.

Nie warto było tej rozmowy ciągnąć.

- Zresztą, jeśli tak cię boli los pokrzywdzonych, to to jest właśnie robota dla polityków, a nie dla mnie. Po­krzywdzonych trzeba uświadomić, zorganizować i wyje­chać na ich karkach do władzy.

Malaspina też dopiła już swój tonizer i był przekonany, że zastanawia się nad następną porcją.

- A myślisz, że nie? - odparła śmiertelnie poważnie. -Nawet jako szef kampanii zarabiam mniej niż normalnie w firmie. I na dodatek ryzykuję swoją nieobecnością, że ktoś udowodni szefom, że jest lepszy i powinni go wziąć

na moje miejsce.

- Dobrze wiesz, że nie będziesz już tam musiała wra­cać. Benson się spodoba.

- Rzecz tylko w tym, czy się wie, co chcesz osiągnąć, i w jaki sposób. Co jest środkiem, a co celem. Na tym to wszystko polega. Ten świat nie jest wcale taki stary, by­wały starsze. On tylko jest chory, już ci kiedyś mówiłam.

- Już ci kiedyś mówiłem, że ty go nie wyleczysz.

Nie powinni tego ciągnąć. Poważne, życiowe rozmowy, z których nic nie wynika. A jeszcze jedna szklanka tonize-ra musiałaby przedłużyć dyskusję. Więc żeby zmienić te­mat dodał szybko:

- Przyślą ci jakąś oficjalną nominację?

- Nie. A właśnie, zaglądałeś ostatnio do poczty? Mia­łam przez parę dni taki mętlik z tym badaniem, że nawet nie pomyślałam...

O Boże, nie. Cofnąć to jakoś.

Ale Malaspina już podchodziła do wyświetlacza.

- Dom, główny panel - powiedziała. W odgradzającej narożnik salonu szybie rozjarzył się wejściowy interfejs; sięgnęła dłonią ku ikonie poczty. Ekran zapełnił się roz­winięciem nagłówków. Wodziła po nich palcem, kasując wszystkie reklamówki i inne brednie, którym udało się przechytrzyć filtr Domu i wejść do wewnętrznej skrzynki.

Zatrzymała się nad jednym z listów, czytała dłuższą chwilę, ale to najwyraźniej jeszcze nie był ten, bo skaso­wała go i poszła dalej. Omal nie zaczął się modlić, żeby wreszcie już zaczęła.

- Jest coś do ciebie - powiedziała wreszcie. Zdecydował się w ostatniej chwili. Nie będzie mówił

o męczącej go od rana chandrze, nie będzie opowiadać

0 wizycie w jego grze kobiety z szefostwa AC Games -

1 tak nie byłoby mowy o szczegółach, oczywiście, ale na­wet o tym nie wspomni. W ogóle nie będzie lawirować ani unikać kłótni. Nie, postawi na swoim. Może ustępować w różnych innych sprawach, ale nie pozwoli, żeby mu grzebali w jego humorach i nastrojach, nie podda się dy­ktatowi ubezpieczeń, nie zaryzykuje obniżenia swoich twórczych możliwości po to, by usatysfakcjonować jakie­goś anonimowego urzędasa. Bez względu na koszty, jakie ma to za sobą pociągnąć.

Aż sam się zdziwił, skąd znalazł w sobie nagle tyle zdecydowania.

- Puść na głos - powiedział. - Nie chce mi się wsta­wać.

- To jest napisane.

- To sięgnij po lektora.

Lektor należał do najbardziej standardowego oprogra­mowania domowego; oczywiście teoretycznie wszyscy umieli czytać, ale powiedzmy, że mogło im się nie chcieć, więc program przekładający wciąż jeszcze dość częste w sieci materiały pisane na dźwięki należał do powszech­nie używanych.

Nagłówek, odczytany przyjemnym barytonem lektora, informował, że list nadany został z biura głównego spe-

cjalisty DoppelDynastyEntertainment Co., oddziału EarthFire Co., z przeznaczeniem dla osoby Orin Bethlen. Dalej była właściwa informacja. Odarta z licznych grzecznościowych frazesów i biznesowych formuł dawała się pomieścić w kilku zdaniach: wobec otwarcia opcji

0 scedowaniu praw autorskich w stałym kontrakcie Ori-na Bethlena z koncernem AC Games, główny specjalista DoppelDynastyEntertainment Co., Radu Michnea, wyra­ża zainteresowanie prawem do rozpowszechniania nowej gry Orina Bethlena. Jeśli osoba Orin Bethlen również jest zainteresowana ewentualną współpracą, Radu Mich­nea prosi o ustalenie terminu spotkania z asystentem.

Asystent zmaterializował się po odczytaniu przez lek­tora ostatnich słów listu w postaci siwego, brodatego skryby, taszczącego pod pachą wielką księgę. Skłonił się zza ołowiowej szyby osłupiałemu Orinowi, szurając po staroświecku nogą i przykładając do piersi prawą dłoń, w której trzymał długie białe pióro.

Omal mu się nie odkłonił. Stał obok kanapy, tak jak poderwał się z niej podczas czytania nagłówka, zupełnie zaskoczony. Podszedł do ekranu i raz jeszcze przeczytał cały wyświetlony na nim list.

Nie wyglądał na żart ani nic w tym rodzaju. Normalny służbowy list z luźną propozycją nawiązania kontaktu, od firmy, o której nigdy w życiu nie słyszał. Musiała być albo zupełnie nowa, albo bardzo mała, albo w ogóle spoza branży. Tę ostatnią możliwość można było odrzucić od ra­zu: po cóż byłby Orin firmie spoza branży?

Malaspina jak gdyby nigdy nic nalewała sobie drugą szklankę tonizera.

Czasem w takich sytuacjach do listu załączano pro­spekt informacyjny. Zapytał o to, ale poza asystentem list nie miał żadnych załączników.

- Jeśli jest pan zainteresowany naszą propozycją, pro­simy zaproponować termin spotkania - powtórzył skryba

1 ukłonił się ponownie.

W ostatniej chwili przypomniał sobie, by zapytać o zda­nie Malaspinę. I tak się już zdecydował, nie wyobrażał so­bie zresztą, by go zniechęcała, ale pominięcie tego drob­nego rytuału na pewno by ją dotknęło.

- I co myślisz? Nie odpowiedziała.

- Jestem zainteresowany. Proponuję jutro.

- Godziny przedpołudniowe czy popołudniowe?

- Przedpołudniowe.

- Nasz specjalista będzie w takim razie czekał na pańskie przybycie o jedenastej.

- Potwierdzam.

Skryba otworzył swą księgę i ze zręcznością dostępną jedynie animacjom pisał w niej przez chwilę z szelestem, zawijając fantazyjnie końcem pióra ponad głową. Potem wydarł z księgi zapisaną stronicę i zawiesił ją w powie­trzu obok siebie, napisem w stronę użytkownika.

- Życzę udanego wieczoru, panie Bethlen - powiedział i zniknął wraz listem, by zwrotnym połączeniem, wygene­rowanym przez przywołany funkcją końcową listu pro­gram Domu zanieść odpowiedź Orina do swojej firmy. Na ekranie pozostała tylko wydarta z pergaminowej księgi karta z zapisanym adresem. Rzucił na nią przelotnie wzrokiem: Reims-Theatre, na granicy strefy zabytkowej, może wręcz wewnątrz niej. Ciekawe miejsce na biuro.

Dotknął koniuszkiem palca do ekranu, w miejscu wy­świetlenia karty.

- Dom, zapis w księdze adresowej - polecił i odwrócił się do żony. - No, i co ty na to?

Patrzyła na niego tajemniczym wzrokiem - złym wzro­kiem, uświadomił sobie - zaciskając wargi w sposób nie wróżący nic dobrego.

- No i sama widzisz - postanowił udawać, że nie do­strzega w jej zachowaniu niczego dziwnego. - Jak na za­wołanie. Może jeszcze się nadaję do czegoś poważniejsze­go niż trójkowe głupawki?

Odczekał chwilę.

- Naleję sobie coś do picia - poinformował ją wreszcie, kierując się w stronę kuchni.

- Orin! - powiedziała ostro Malaspina.

- O co ci chodzi? - obrócił się w drzwiach. Jeszcze pa­rę minut temu przygotowywał się do starcia, ale wtedy wiedział o co.

- Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? Charakterystyczne, wściekłe zmrużenie oczu.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Więc?

- Nic nie mówiłeś o otwarciu opcji.

- Nie pytałaś - sparował natychmiast.

- Rozmawiamy, jeszcze się nie zdecydowali... tak? A naprawdę po prostu cię odwalili i udajesz, że...

- Wcale nie! Nic jeszcze nie odwalili, ostatecznej decy­zji dotąd nie ma...

- Nie traktuj mnie jak idiotkę! Jeżeli obca firma po­wołuje się na otwarcie opcji scedowania praw, to znaczy, że AC kopnęło cię w tyłek i już to ogłosiło. Tylko mnie nie raczyłeś się pochwalić!

- Po co cię miałem martwić? I tak wiedziałem, że ktoś weźmie.

Podniosła się z kanapy, z do połowy opróżnioną szklan­ką, wściekła.

- Orin - wycedziła. - Nie graj sobie ze mną. Nie je­stem postacią z twojej fabuły. Jestem twoją żoną, pamię­tasz?

- O czym ty...

- Nie graj sobie ze mną jak z kimś obcym, słyszysz? Ja wiele znoszę. Wiedziałam, że wyjść za kogoś takiego jak ty to będzie krzyż pański. Ale jeśli spróbujesz mnie kiedykolwiek w życiu okłamywać, to tego nie zniosę. To sobie nawet nie wyobrażasz, jak tego będziesz żałować!

- Nie waż się mnie okłamywać - powtórzyła za jego plecami po nieznośnie długim milczeniu. - Nigdy. Rozu­miesz?

Lodówka Trockiego okazała się czymś znacznie więcej niż tylko rekwizytem w grze. Zwykłe rekwizyty zamawia­ło się po prostu w pakietach scenograficznych, dostarcza­nych przez wyspecjalizowane firmy dezajnerskie. Podob­no cały przemysł, obsługujący net, grzązł od paru lat w stagnacji - ale mimo wszystko popyt na projektowanie przestrzeni wirtualnej był wciąż ogromny i Orin mógł swobodnie przebierać w dostawcach. Zresztą musiał wśród

nich przebierać. Większość przyzwyczaiła się do partanin dla popularyzatorskich programów trójki albo podrzęd­nych strzelanek. On chciał mieć w swoim świecie przed­mioty i pejzaże masymalnie zbliżone do prawdziwych. o zapisanych w programie wszelkich funkcjach: szuflady musiały się otwierać, zamki przy pokręcaniu kluczem sta­wiać opór i wydawać odpowiedni dźwięk, alkohole i jedze­nie, na ile to tylko było możliwe, smakować. Najlepiej wy­wiązywały się z tego typu zleceń małe firmy dla bardzo wyspecjalizowanych odbiorców, zazwyczaj prowadzone przez dalekowschodnich kolekcjonerów albo szukające rozpaczliwie dofinansowania muzea.

Ale czasami, kiedy jakiś drobiazg stawał się dla niego wyjątkowo ważny, zajmował się nim od początku do koń­ca sam. Musiał go osobiście znaleźć, porównać z dziesiąt-kiem innych i wybrać. Musiała się pomiędzy nim a tym przedmiotem narodzić jakaś uczuciowa więź. Absurd? Dla ludzi pokroju Ala na pewno. Dla Orina nie.

Z lodówką Trockiego tak właśnie było. Okazała się zbyt ważna, bo zmieniła jeśli nie generalną koncepcję gry, to w każdym razie jej emocjonalną zawartość. „Walc stule­cia" stał się z jej powodu czymś innym, niż Orin zakładał, konstruując pierwsze sprzężenia matrycy.

Bo pierwotnie miała to być przede wszystkim gra wy­wiadów. Ludzi takich, jak Nicolai, House czy Wiseman, starających się o wywołanie wojny światowej. Wojny, któ­ra raz na zawsze zakończyła wiek pokojowego rozwoju i wtrąciła Europę w otchłań klęsk, komór gazowych i gu-łagów, sfanatyzowanych, wyrzynających się nawzajem mas, a wreszcie socjalnego i ekonomicznego rozpadu. Wy­myślał pierwszych enpisów i pierwsze interakcje - jakże się to wydawało dawno - z zamiarem ustawienia rozgry­wki, w której żaden z historycznych protagonistów nie zdaje sobie nawet sprawy ze skutku swych poczynań, a gracz, w którąkolwiek z postaci się wcielił, nie może od­wrócić biegu wypadków.

Siłą rzeczy nie mogła ta gra ominąć siatek rewolucjoni­stów; socjalistycznych deputowanych z międzynarodówki, emerytowanych królobójców-anarchistów, wciągniętych

w tryby międzynarodowej marksistowskiej biurokracji, a wreszcie tych najbardziej fanatycznych i nieprzejedna­nych, zawodowych rewolucjonistów. Orin, jak wszyscy wykształceni ludzie swoich czasów, orientację na ten te­mat opierał na szkolnych filmach dokumentalnych, uzu­pełnianych potem ściąganymi z banków pamięci progra­mami edukacyjnymi. Jak wszyscy więc miał w pamięci obrazy. Dokumentalne zdjęcia: piwniczna izba i unoszący się z narów wychudzony, zarośnięty człowiek o płonących oczach, w zniszczonej, zgrzebnej koszuli i narzuconym na ramiona, rozprutym jutowym worku. Redakcja „La Re-volte": zagracona papierami, słojami farby i drukarskimi rupieciami, gdzie pod łuszczącą się ścianą, przy prostym, drewnianym stole pracują, a może dyskutują żarliwie równie młodzi oberwańcy w kaszkietach i przykusych, po-przecieranych surdutach. Ttum biedoty, tratowanej na ode-skich schodach przez idącą na bagnety tyralierę rosyj­skich strzelców. Strajk marynarzy w Liverpoolu, rok 1911. I tak dalej: zdjęcia, ryciny, obrazy, oryginalne lub rekon­struowane, barwione i animowane komputerowo. Setki obrazów, ożywionych przez wyobraźnię, zestawionych w kontrapunktach z portretem uśmiechniętego zarazem wyniośle i drwiąco lorda Ribblesdale'a, z powłóczystością śnieżnych sukien sióstr Wyndham, z pewną siebie, tępą i rozpustną twarzą obwieszonego orderami niczym staro­świecka choinka ministra Suchomlinowa.

Ten kontrapunkt po prostu się narzucał, Orin przejmo­wał go w całej jego nieodpartej malowniczości właściwie machinalnie. Piękny, czarodziejski świat fin de siecle'u -i jego ciemna strona. Rozświetlona balowymi lampionami rezydencja Chatsworth i piwniczne izby. Wykwint - i głód. Panowie we frakach, kładący swe podpisy na karcie kon­wencji haskiej, pierwsze automobile, aeroplany, ścielące się przez kontynent wstęgi szyn - a z drugiej strony bez­denna rozpacz odepchniętych i wydziedziczonych, pchają­ca ich do krwawej, okrutnej rebelii, która w końcu zgotu­je całemu temu światu okropną zagładę.

Ale w obrazach brakowało szczegółów i żeby je wypeł­nić, sięgnął w którymś momencie do pamiętników - bo-

dajże były to wtedy wspomnienia Angeliki Balabanoff. I tam właśnie natrafił na akapit opisujący przedziwne, nowoczesne urządzenie w amerykańskim domu Trockiego - lodówkę.

Z pozoru błaha informacja w pierwszej chwili jakoś nim nie szarpnęła. Dopiero wieczorem, w tej najważniej­szej chwili tuż przed zaśnięciem, gdy człowiek rozpamię­tuje niespiesznie kończący się dzień i snuje leniwe plany na przyszłość, nagle uderzył go dysonans, jaki słowa zapi­sane w starej książce stanowiły z przechowywanymi w pa­mięci obrazami.

Lodówka w roku 1917 nie była przedmiotem powszech­nego użytku, nawet w Ameryce. Była luksusem. Trudno było dostrzec romantycznego reprezentanta głodującego ludu w kimś, kto na co dzień mieszkał w luksusowym apartamencie, z doprowadzonym prądem i kanalizacją, wypełnionym zabawkami oferowanymi przez najnowo­cześniejszą ówczesną technikę.

Właściwie dopiero wtedy zadał sobie pytanie: z czego utrzymywał się Trocki i podobni mu zawodowi rewolucjo­niści? Z propagandowych artykułów do „Prawdy"? Ale przecież pismo, drukowane nielegalnie i przemycane do Rosji, gdzie całe partie nakładu wpadały wraz z kolporte­rami, było raczej bezdennym workiem na pieniądze, niż źródłem dochodów. Więc skąd? Od francuskich, niemiec­kich socjaldemokratów, działających legalnie, korzystają­cych z poselskich diet i składek związkowych? Ale nie wy­dawało się, by materialne możliwości komunistów zmiej-szyły się po zerwaniu z międzynarodówką.

Przeciwnie.

A przecież koszty własnego mieszkania i utrzymania to śmieszne sumy wobec kosztów konspiracyjnego zakupu papieru, organizowania podziemnych drukarń, wobec ko­nieczności załatwiania lewych papierów, posyłania z każ­dą sprawą osobnych, godnych zaufania kurierów...

Więc skąd mogły się brać te pieniądze? Programy oświatowe nie dawały na to odpowiedzi. Zaczął szukać w bibliotekach. Opracowania przeważnie okazywały się bądź spisaną wersją scenariuszy, bądź ich podstawą,

prześlizgiwały się gładko nad pytaniami. Musiał długo przewracać w swojej pracowni wirtualne stronice, zanim zaczął znajdować jakieś odpowiedzi. Potem zaczął wyno-towywać z bibliografii źródła i szukać bezpośrednio w pa­miętnikach, autobiografiach, zbiorach dokumentów. Oczy­wiście uzgodniony z AC Games harmonogram przygoto­wania gry wziął w łeb. Nie dbał o to.

Tą drogą trafił najpierw do Jacoba H. Schiffa, jednego z dyrektorów Loeb, Kuhn & Co., i do dwudziestu milio­nów dolarów, jakie tylko on jeden zadysponował na konta różnych rosyjskich organizacji rewolucyjnych. Śledząc drogę tych pieniędzy przez banki szwedzkie i francuskie, przez Niemcy i Austrię, nagle wpadł na dom bankierski J. P. Morgana, trzymającego w ręku finansowe nici łączą­ce Francję z Rosją; na pracującą bezustannie, rozgałęzio­ną w dziesiątki spółek fortunę Rockefellerów, na giganty­czne w skali swych czasów sumy przepompowywane w Konstantynopolu przez Izraela Parvusa, na japońskie pożyczki wojenne - aż stopniowo dotarł, konfrontując róż­ne zapisy i opracowania, na 120 Broadway.

Zza siatki tajnych służb, zza gry wywiadów, nagle wy­łoniła się siatka bankierów. Gdziekolwiek w historii dały o sobie znać komunistyczne konspiracje, gdziekolwiek od­notowano w rocznikach bunt, strajk lub krwawe zamiesz­ki, tam prędzej czy później odnajdywał w ściąganych z bi­bliotek książkach płynące dziesiątkami kanałów z Amery­ki pieniądze.

Słowa zaprzeczały obrazom. Chciał teraz, pracował nad tym, aby podobne odkrycie stało się udziałem gracza - w jakąkolwiek wcieliłby się postać. Sam długo nie mógł zrozumieć tego dysonansu z zakrzepłą przed dziesięciole­ciami i nikogo już nie interesującą wizją historii. Bankie­rzy - a więc w świetle marksistowskiej idei najgorsi krwiopijcy, wyzyskiwacze, czerpiący zyski ze spychania w nędzę wyniszczanych szkorbutem i pracą ponad siły mas robotniczych. Zarazem: pierwsi w planowanej rewo­lucji kandydaci do zawiśnięcia na szubienicy.

Kapitaliści sami sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy" - zapisał, nagle go zrozumiawszy, często

powtarzany cytat z Lenina. Nieprawdziwy. Kapitaliści ni­czego bolszewikom i eserom nie sprzedawali, dawali za darmo, nawet nie kłócąc się o pokwitowania. Dlaczego?

Szukał odpowiedzi u współczesnych. Wilenkin, agent rosyjski, wysłany do Paryża przez hrabiego Witte dla ro­kowań z bankierem Schiffem. Według wspomnień Ale­ksandra Dawidowa, na proponowane koncesje za zaprze­stanie dotowania rosyjskich rewolucjonistów Schiff odpo­wiada krótko: „Za późno". Niemal identyczne słowa Rot-schilda do pani Seligmann: „Za późno, madame, i żadnych rokowań z Romanowymi!" Witte w memoriale, cytowa­nym w pamiętnikach bankiera odeskiego Rafałowicza, za­klina cara, by nie zaniedbać pertraktacji mogących roz­wiązać problem żydowski, a przynajmniej ograniczyć wsparcie domów bankierskich dla anarchistów i spiskow­ców. Memoriał napisany pół roku przed pierwszym zama­chem bombowym na Stołypina, zamachem, który pochło­nął życie trzydziestu sześciu osób z otoczenia i służby premiera.

Więzy narodowościowe? Zemsta? Niechęć religijna ostatniego z Romanowych do Żydów, jego poparcie dla dyskretnie organizowanych przez policję pogromów trud­ne były do pominięcia dla któregokolwiek z historyków. Z drugiej strony, w tym samym wieżowcu przy 120 Broad-way zapadają jeszcze w 1915 roku decyzje o pożyczkach dla carskiego rządu. I stamtąd też płyną pieniądze dla lóż masońskich i tajnych stowarzyszeń pangermańskich, kre­dyty, z których korzysta niemiecka machina wojenna i jej wywiad, nawet gdy Ameryka formalnie znajdzie się z ce­sarstwem Wilhelma II w stanie wojny. Więc - po prostu interesy?

Olof Aschberg w liście do wspólników: „Z chwilą, gdy w Petersburgu zajdą pewne zmiany, masowy handel z Ro­sją nabierze rozmachu".

Czy jeszcze inaczej: wielka idea nowego, wspaniałego świata? E. H. Doheny w liście do Barrona: „Większość profesorów na amerykańskich uczelniach naucza bolsze-wizmu... Oni nawet nie wiedzą, o czym mówią". Nie wie­dzą - co magnat naftowy, zaniepokojony szerzeniem się

wśród warstw wyższych wywrotowych idei, chciał w tych słowach powiedzieć? Może to: entuzjaści Marksa i Bern-steina w rewolucyjnych ruchach widzą tylko środek do obalenia nacjonalizmów i militaryzmów, do skruszenia tronów, stojących na drodze powszechnej demokracji, wła­dzy parlamentów, w których każda frakcja prędzej czy później przyjść musi pokornie po pieniądze do bankierów - i dostatku ludów, które tylko wtedy będą mogły konsu­mować, nakręcać koniunkturę i umacniać potęgę władców pieniądza?

Ile jest wyrachowania w głoszeniu wzniosłych idei, ile wzniosłych idei rodzi się dla usprawiedliwienia najpro­stszej chciwości? Orin nie umiał tego rozstrzygnąć. A prze­cież musiał teraz przełożyć całą swą gorączkę, z jaką wgryzał się w świat pozostawionych na papierze znaków, na język interaktywnej fabuły. Tak skonstruować enpi-sówj by stali się zapalnikami zaciekawienia, emocji, wre­szcie potrzeby działania u bohatera. Tak, aby wszystko, nad czym się zastanawiał, co przeżywał w swojej pracow­ni, przesączyło się przez tę grę do owego nieznanego, wyobrażanego sobie zaledwie mgliście człowieka, który zaryzykuje włączenie się na ten właśnie interfejs i przy­spieszone przeżycie jeszcze jednej zmyślonej biografii. Tak, aby nie mógł potem o nim zapomnieć.

Z wielobarwnej, trójwymiarowej siatki powiązań w głó­wnym ekranie Pracowni, zagęszczającej się z każdą prze­czytaną stronicą, zaczynały się stopniowo rodzić postaci. Znowu: wertowanie biografii, pamiętników, relacji, tym razem już nie w poszukiwaniu faktów, lecz charakterysty­cznych zdań i myśli, dających się zanalizować i przetwo­rzyć na karmę dla programów substytuujących osobowo­ści wirtualnych postaci. Odtworzyć ludzi tej epoki, sięg­nąć poza zastygłe na starych zdjęciach twarze, przedrzeć się przez strojone do obiektywu dumne lub zadumane mi­ny. Zrozumieć, przeniknąć myśli bankierów, polityków, arystokratów, intelektualistów, tak chętnie poddających się twardej jak młot mowie rewolucjonistów, wojskowych. Socjaliści i militaryści, anarchiści i klerykałowie, monar­chiści i pacyfiści - wszystkim trzeba oddać sprawiedli-

wość i należne miejsce w pejzażu epoki. To przecież oczy­wiste, choć nie podejmował się tłumaczyć tego Alowi i in­nym sejlsmenom AC Games.

Trwało całe miesiące, nim przegryzł, przepalił w sobie cały ten wchłonięty materiał. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny otworzył przed sobą robocze panele kształtowania postaci, uświadomił sobie, dlaczego ta epoka naprawdę by­ła skazana na zagładę i dlaczego nawet mimo istnienia takiej opcji w matrycy, jeśli tylko odda ten świat prawdzi­wie, nikt w żaden sposób nie zdoła go zawrócić w pędzie ku katastrofie.

Ze wszystkich wspomnień, zapisków i diariuszy przebi­jało jakieś najgłębsze, nieprzeparte znużenie uporządko­wanym i szczęśliwym życiem oraz trwającym blisko pół wieku pokojem; jakaś niepojęta dla Orina, człowieka cza­sów o bez mała półtora stulecia późniejszych, gotowość, ba! - potrzeba wręcz podłożenia pod to wszystko ognia, zburzenia całej omszałej struktury królestw i republik, utopienia jej we krwi, zduszenia w wielkim paroksyzmie - żeby było jeśli nie lepiej, to przynajmniej inaczej. To ten właśnie pęd do samozniszczenia kazał jednym hołubić wi­zje rewolucji i krwawej anarchii, a innym marzyć o odda­niu życia za to, by ludzie mówiący jednym językiem mogli do woli upokarzać i eksploatować tych, którzy mówili in­nym. To on eksplodował w sierpniowych dniach 1914 ro­ku, gdy na wieść o wojnie ludzie wiwatowali na ulicach i szturmowali na ochotnika komisje poborowe, a zapłakane z uwielbienia kobiety całowały maszerujących na rzeź żoł­nierzy i wciskały im kwiaty.

To było w tej szczęśliwej epoce fascynujące nie mniej, niż niepowtarzalny rozwój, jaki przyniosła: ów niewytłu­maczalny obłęd, nieprzeparta potrzeba zbiorowego samo­bójstwa. Oczywiście, odkryta i zrozumiana, powinna bu­dzić w nim grozę. I nie mógłby zaprzeczyć: budziła. Ale w tej grozie był także podziw, i podziwu było więcej. Nie mógł nie podziwiać takiej żarliwości, takiego uniesienia, takiej intensywności żywionych uczuć - on, dziecko epoki schyłku i ostatecznego wyziębienia serc, epoki, która wszystko zamieniła w blade, bezsilne fantomy, przywoły-

wane jednym kliknięciem w panel sterowania i równie bezproblemowo oddalane. Jeśli czasy Orina cierpiały na wszechogarniającą czczość, widmowość i atrofię rzeczywi­stości, to czasy majora Staniewskiego chorowały na nad­miar uczuć, które je w końcu pchnęły do bezmyślnych rzezi.

I te odczucia także chciał w jakiś sposób przekazać graczom, którzy kiedyś wcielą się w przygotowane dla nich postaci i ruszą do rozgrywki, w labirynt spisków i knowań cesarskich wywiadów. A wszystkie one w jakiś sposób wiązały się teraz dla niego z najbanalniejszym z pozoru sprzętem, jakim była lodówka Trockiego. Czy mógł ją w tej sytuacji po prostu zamówić w firmie sceno­graficznej? To, że żaden z graczy być może w ogóle nie zwróci na ten szczegół uwagi, nie było dla Orina przeko­nującym argumentem. Tym bardziej nie to, że trawiąc czas na przeszukiwanie wszystkich możliwych muzeów i archiwów zeskładowanych skanów rozmaitych muzeal­nych rupieci, z czasów, kiedy jeszcze były na to rozmaite państwowe dotacje, zawala kolejne terminy i niweczy swoje szansę w AC Games.

Usprawiedliwiał się w ten sposób? Nie. Prawdę mó­wiąc, nie myślał o tym. Lodówka, którą ostatecznie wy­brał, została już wpisana do scenografii gry i na wszelki wypadek zapisana w rezerwowych pamięciach. Może sta­ła się dla niego tak ważna także dlatego, że pozwoliła nie myśleć o sprawach nieistotnych i nieprzyjemnych.


8.

Zazwyczaj, wychodząc o tej godzinie, nie wzywał ta­ksówki z cieniem. Cieni zresztą, odkąd zamieszkali w tej okolicy, w ogóle wynajmował rzadko; do kompleksu spor­towego, marketu i szkół, jeśli coś kogoś tam zaintereso­wało, chodziło się na osiedlu po prostu spacerem. Z usług

ochroniarzy korzystali tylko, gdy wybierali się z Malaspi-ną na jakiś elegancki iwent gdzieś dalej.

Kiedy musiał załatwić coś w mieście, najchętniej korzy­stał z kolejki. Od ich domu szło się do stacji kilkanaście minut chodnikiem wzdłuż osiedlowej drogi, obsadzonej po obu stronach niemal identycznymi, młodymi drzewkami. Drzewka produkowano w podobny sposób, jak syntetycz­ną żywność, którą w marketach można było kupić bez żadnego problemu, i dzięki genetycznym manipulacjom roztaczały wokół intensywny zapach, zbliżony do używa­nego przez domowe odświeżacze. Pozwalało to Orinowi je­szcze przynajmniej przez kilka minut nie czuć przykrego zaduchu, jaki panował na zewnątrz.

Powietrze na zewnątrz: jedna z dziesiątek drobnych przyczyn zniechęcających do wychodzenia z domu. Tak, jak na przykład niemożność odcięcia się od reklam. Do­mowe przyłącze, za dziesięcioprocentową dopłatą do abo­namentu, eliminowało większość z nich, pozostawiając je­dynie te mające nadany przez ministerstwo przywilej społecznej użyteczności. Wchodząc do sieci gdziekolwiek indziej, Orin atakowany był kretyńskimi przyśpiewkami, że „najjędrniejsze bułeczki, u Tiomkina babeczki", zanim jeszcze w ogóle pojawił się miejski interfejs.

Reklamy atakowały także na dworcu - tutaj miejsce zarezerwowane było tylko dla treści uznawanych za spo­łecznie użyteczne. Nad wejściem do wind rozanielona, wielodzietna rodzina demonstrowała pasażerom, że w ko­ściele jest bezpiecznie i błogo; natrętny, nieodparty szept, ograniczony oczywiście tylko do ustawowej strefy oddzia­ływania plakatu, przypominał o podatkowych korzyściach z regularnego uczestnictwa w praktykach religijnych. Orin pamiętał, że kiedyś zaścielające pole widzenia rekla­my kusiły do kupowania, zachęcały, by wypróbować naj­nowszy model, najnowsze odkrycie, groziły: nie możesz być ostatnim, który to kupi. Nowy, najnowszy - to były ich najczęściej powtarzające się słowa. Potem, z roku na rok, zachęty do kupowania nowego i najnowszego coraz bardziej ustępowały miejsca hasłom, wezwaniom i apelom. Minął w milczeniu strażników pilnujących dworca, kła-

dąc dla identyfikacji dłoń na metalowej kuli, wieńczącej pseudosecesyjną poręcz bramki. Odsunął się na bok, by przepuścić wysiadających, ale kabina windy okazała się pusta, a on był jedyną osobą zabierającą się na górę i jed­ną z kilku kręcących się po peronie, mimo iż do najbliż­szego odjazdu zostało zaledwie kilka minut.

W kolejce przeszedł dwa zupełnie puste wagony, zanim znalazł jakichś innych pasażerów. Kilka osób czytało ze słuchawkami w uszach, dwoje ludzi w średnim wieku roz­mawiało cicho, kilkanaście innych osób korzystało z gogli trójwizji. Orin usiadł przy oknie, w przyzwoitej odległości od pozostałych, i nie mając lepszego pomysłu, także wy­ciągnął gogle z wgłębionego schowka w oparciu. Zanim je­szcze rozwinął kabel do końca, nabrał podejrzeń, że są uszkodzone. Trójwizyjne gogle: zazwyczaj już trzymając je w ręku, można było usłyszeć cichutkie, owadzie brzęcze­nie. Te milczały. Zbliżył je do oczu właściwie tylko po to, by się upewnić.

Tego rodzaju gogle, umieszczane w publicznych miej­scach i budkach telefonicznych, nie miały żadnych przełą­czników ani pokręteł do regulacji - wszystko zatopione zostało w opływowej oprawie z matowowęglistego spieku o chropawej fakturze. Długa kropla tego samego spieku chroniła kabel przed wyrwaniem z ukrytego pod nią gniazda - nie musiał próbować, by wiedzieć, że obudowa jest niezwykle wytrzymała, tłuczenie nią o podłogę czy deptanie byłoby zwykłym marnowaniem czasu. Przesiadł się o dwie ławki dalej. Tamtejsze gogle były również ciemne i głuche.

Nie będzie przecież jak idiota biegał pomiędzy siedze­niami, szukając sprawnych gogli. Na co mu zresztą wła­ściwie były potrzebne? O wiadomości, gdyby go intereso­wały, mógł spytać Malaspinę albo ściągnąć je w ułamku sekundy z Domu, a reszta ogólnodostępnego programu była zwykłą obrazkową sieczką. Oparł się ramieniem o panoramiczną szybę, zmętniała nieco u dolnej krawę­dzi, i z braku lepszego zajęcia przyglądał się mijanym kwartałom podmiejskiej zabudowy,

W dole uciekały pod brzuch kolejki prostokąty i kwa-

draty ulic przecinających zielone, pierzaste obłoczki par­ków. Czasem pojawiały się, wycyrklowane starannie, okrą­głe skwery pośrodku osiedli i nietypowe budynki, czy to o specjalnym przeznaczeniu, czy też starsze, oszczędzone podczas gwałtownej ekspansji miasta przed kilkudziesię­ciu laty i wtopione harmonijnie w pejzaże luksusowych osiedli. Gdzieniegdzie mignął mu człowiek, czasem kilku; częściej widział samochody, gramolące się nitkami we­wnątrzosiedlowych dróg i spiralnymi estakadami na bieg­nącą równolegle do szyny kolejki, nieco od niej wyżej, auto­stradę. Od czasu do czasu monotonię tego krajobrazu oży­wiała tafla sztucznego jeziorka lub kanał. Daleko, w kie­runku jazdy piętrzyły się wieżowce miasta, odległe jesz­cze, ale coraz bliższe.

Wewnątrz wagonu panowała cisza; tylko szept dwojga nieznajomych i ledwie wyczuwania wibracja podłogi przy­pominały o istnieniu świata. Na następnym przystanku do wagonu wsiadło kilka osób. Uwagę Orina przyciągnął najpierw młody, może siedemnastoletni chłopak; zresztą nie tylko Orina. Niemal dało się poczuć, jak skupia się na nim podejrzliwa niechęć wszystkich pasażerów, nie odcię­tych od świata kolorowymi pejzażami trójki. Ale chłopak zachowywał się spokojnie, poza tym był sam. Poszedł pro­sto do jednej z ławek u końca wagonu i zastygł tam ple­cami do współpasażerów.

Na tym samym przystanku, co siedemnastolatek, wsiadł także mężczyzna w średnim wieku, w stroju imitującym nieudolnie garnitury specjalistów. Poruszał bezgłośnie ustami, robiąc miny i gestykulując, jakby z kimś rozma­wiał - a raczej wygłaszał kazanie, nie przerywał bowiem tej milczącej przemowy ani na chwilę. Usiadł na ławce, którą wcześniej zajmował Orin. Gdy stwierdził, że gogle nie działają, jego gestykulacja wzmogła się gwałtownie. Zerwał się z siedzenia niczym oparzony i wręcz podbiegł do drugiego. Tamtejsze gogle najwyraźniej również nie działały, bo nieznajomy odrzucił je zirytowany na siedze­nie. Dopiero następnym razem trafił właściwe; naciągnął je na twarz w taki sposób, jakby obawiał się, że przez te pół minuty stracił coś niewiarygodnie ważnego.

Uciekał przed ciszą, przypadkiem wiedział Orin. Kie­dyś zwrócił na to uwagę: przeciętnego człowieka nawet chwila ciszy przerażała, wręcz podrywała do natychmia­stowego przeciwdziałania. Zaczynał się rozglądać nerwo­wo, oczami narkomana, któremu podstępnie zabrano strzykawkę, gdzie by tu można coś włączyć, coś, co wypeł­ni pustkę dookoła gadaniem, muzyką lub chichotami -czymkolwiek, byle było to wystarczająco głośne. Zazwy­czaj zresztą znajdował jakieś źródło hałasu bez najmniej­szego trudu. Orin obserwował to przy różnych okazjach kilka razy i doszedł do wniosku, że przyczyna mogła być tylko jedna; cisza rzuca człowieka nagle na pastwę jego myśli. Albo te myśli były u przeciętnego obywatela trudne do wytrzymania, albo, jeszcze gorzej - nie było ich w ogó­le i każda chwila ciszy uświadamiała mu boleśnie, jak bardzo jest w środku pusty.

Orin pochlebiał sobie, że takiego zagłuszania siebie sa­mego nigdy nie potrzebował. Nawet przeciwnie, lubił ci­szę. Przy jego pracy była sprzymierzeńcem. W ciszy ro­dziły się obrazy, strzępy dialogów i sytuacje, które potem przenosił do matrycy albo wzorców postaci. Choć kiedy przychodziło je opracowywać, zazwyczaj sięgał po jakąś muzykę do banku pamięci, który Dom uzupełniał regular­nie z darmowych ofert, nadsyłanych obficie przez siecio­wych dystrybutorów. Wyłącznie po instrumentalną - jaki­kolwiek wokal, choćby w zupełnie nieznanym języku, na­tychmiast go rozpraszał, zmuszając do mimowiednego śledzenia linii melodycznej. Natomiast muzyka instru­mentalna po kilku minutach wtapiała się w tło, z pozoru znikała, przenosząc oddziaływanie na podświadomość i udzielając Orinowi swego nastroju. Był to jedyny rodzaj samoprogramowania, z jakiego korzystał; wszystkie prób­ki softłeru do medytacji, stymulacji rytmów mózgu czy hi­pnotyzowania się kolorami, nadsyłane darmowo przez rozmaite towarzystwa doskonalenia świadomości, wywa­lał od razu do kosza.

Po raz kolejny wagon zatrzymał się, osiadając delikat­nie na magnetycznej szynie, a zniekształcony do niemoż­ności głos zaanonsował nazwę stacji. Oderwał wzrok od

współpasażera, wciąż wygłaszającego bezgłośnie swoje przemówienie. Wagon zaczął się stopniowo wypełniać, po­jawiły się pierwsze osoby, dla których nie starczyło miejsc siedzących. Znowu skupił uwagę na krajobrazie za oknem.

Kolejka przemykała teraz nad zewnątrznym pasem miasta. Komentatorzy w wiadomościach od dawna nie nazywali go już dżunglą, widocznie budziło to jakieś pro­testy, ale nazwa ta nadal funkcjonowała w mowie potocz­nej. Kiedy Orin był jeszcze dzieckiem, dżungle stanowiły tereny naprawdę groźne, na które nawet policja nie zapu­szczała się inaczej niż w zwartych kompaniach, z tarcza­mi, kaskami i wozami pancernymi do walk ulicznych. Przypominał sobie nie kończące się relacje z zamieszek, oglądane przez ojca jeszcze w starej, płaskiej telewizji -kanciaste zarysy pancerek i sylwetki policjantów na tle płomieni. Z czasem przedmieścia jakoś się uspokoiły i sie­ciowe agity do dziś kłóciły się zawzięcie, co było tego uspokojenia przyczyną: ustawa o samorządach etnicznych i inne ustępstwa czy zapoczątkowane przez następną władzę uszczelnianie wewnętrznych i zewnętrznych gra­nic. Orin, tak jak większość ludzi zmuszanych uparcie do sędziowania w podobnych sporach, instynktownie przy­znawał rację obydwu stronom. I dodawał w duchu od sie­bie, że nie bez znaczenia musiało być także zwykłe zmę­czenie i utrata wiary, by cokolwiek było do wywalczenia. No i postępujące powoli wyludnienie, obejmujące, choć w różnym stopniu, wszystkie grupy ludności.

Mimo to, oglądana z góry, dżungla nadal wyglądała niesympatycznie. Zeszłowieczne, cmentarnograniaste blo­ki przypominały pełen rojących się robaków śmietnik i chyba musiały tak wyglądać zawsze, nawet w dniu, kie­dy uroczyście oddawano je do użytku.

Szyna kolejki powoli zniżała się, by na granicy dżungli zejść do podziemnego tunelu. Na ułamek sekundy zapad­ła ciemność, zanim rozjarzyły się fluorescensyjne pasy nad profilowanymi oknami.

Nieznajomy kaznodzieja, o twarzy zasłoniętej goglami, wciąż wyrzucał z siebie potok niesłyszalnych słów; ich szmer dobiegł Orina, gdy mijał go, kierując się ku rozsu-

wanym drzwiom. Nie uchwycił niczego, co miałoby sens. Facet mówił coś o domu i wieszakach, takie przynajmniej Orin odniósł wrażenie, ale nie wiedział nawet, jakim języ­kiem posługuje się nieznajomy.

Na stacji śmierdziało czymś trudnym do określenia. Nie był to jakiś straszny smród, od którego ukręcałoby nos, po prostu nieprzyjemny, stęchły zapaszek. Skierował się do windy, w niewielkiej grupce pasażerów - większość wprost z peronu ruszyła ku ruchomym schodom. Dlacze­go, zrozumiał dopiero na widok naklejonej w poprzek drzwi kabiny samoprzylepnej sztrajfy. Przebiegający ją z prawa na lewo świetlny napis zapewniał pasażerów, że awaria dźwigu wprawia bliżej nieokreślone kierownictwo w stan głębokiej rozpaczy. Zważywszy, że taśma zdążyła już mocno zszarzeć i od brzegów podwijała się z zeschnię­cia, długotrwała rozpacz powinna już dawno przywieść rzeczone kierownictwo do popełnienia seppuku.

Tutaj, na znacznie ludniejszym dworcu w sercu miasta, czuł szczególnie boleśnie obecność innych ludzi. Nie lubił jej czuć, choć zarazem od czasu do czasu potrzebował. Ra­niło go w jakiś sposób, kiedy się zbliżali, bezceremonial­nie gwałcąc niewidzialną granicę jego prywatnej domeny. Może to wynikało z faktu, że nie umiał ich ignorować, że coś zmuszało go do oglądania się, przyglądania twarzom, odgadywania, co kryje się za taką lub inną zmarszczką na czole lub zaaferowanym przygryzieniem warg. Tak jakby każdy z mijanych ludzi mógł nieść w sobie ziarenko tajemnicy, które, gdyby Orin je odnalazł i zasadził w algo­rytmach modelu osobowości któregoś ze swych enpisów, uczyniłoby z niego postać niepowtarzalną, wyrazistą, nie dającą o sobie zapomnieć. Ani na moment nie mógł prze­stać być twórcą wirtualnych światów; idąc, jakby rozpo­ścierał wokół siebie jakieś radarowe pole, w którym każ­da cudza obecność odzywała się absorbującym, przenikli­wym impulsem.

Najwyraźniejszym z takich impulsów była dziewczyn­ka, szczupła dwunasto-czternastolatka na drewnopodob­nej ławce pośrodku peronu. Siedziała z kolanem podciąg-nętym pod samą brodę, z drugą nogą i rękami rzuconymi

bezwładnie jak u miotniętej na śmietnik lalki: opuszczo­na głowa, zamknięte oczy, związane w niedbały ogon wło­sy opadające na ramię. Może coś przedawkowała, może spała, może nie żyła. Aż zatrzymał się, jedyny spośród przechodzących obojętnie po obu stronach, i wiedziony pierwszym impulsem, omal nie podszedł, żeby dotknąć, zapytać - dopiero chwilę potem smagnęła go zimnym bi­czem świadomość, czym może się skończyć podejrzenie

0 molestowanie dziecka. Mimo to stał jeszcze kilka se­kund, a potem oglądał się aż jeszcze ze szczytu schodów, bezskutecznie prosząc dziewczynkę wzrokiem o jakikol­wiek ruch - choć i takie okazywanie zainteresowania na oczach dworcowych kamer nie było zbyt rozsądne. Potem jeszcze przez jakiś czas powidok tego obrazu ciągnął się za nim, związany z niejasnym, ale bolącym poczuciem wi­ny; za to potem znikł z pamięci defitywnie i w jednej chwili, tak jak otoczony milczącą niechęcią nastolatek czy mamroczący pod nosem nieznany kaznodzieja. Taki właś­nie był; wszystko rysowało go głęboko, ale tylko na chwi­lę, stare wrażenia znikały natychmiast pod nowym zapi­sem i tylko czasem, przy pracy coś wyłaniało się nagle z głębin mózgu, wyciągnięte z niebytu jakąś całkowicie niezrozumiałą grą podświadomych prądów, by posłużyć za surowiec tworzonych obrazów i nastrojów.

Wyjechał w końcu na poziom ulicy, odczekawszy chwi­lę, by nie cisnąć się w tłoku. Dopiero stanąwszy na wą­skim chodniku, niczym na dnie kanionu, uświadomił so­bie, że jak zwykle nie ma nic. Jak zwykle nie przemyślał strategii rozmowy, nie zgromadził zawczasu argumentów, porównań ani nawet żarcików do rozładowania w razie potrzeby rodzącego się napięcia.

Z drugiej strony, jak mógłby to zrobić, mając zaledwie mgliste pojęcie o ofercie, która go czekała? W końcu nie chodzi tu o dopięcie jakiejkolwiek umowy, a tylko o pier­wsze spotkanie, o osobisty kontakt, otwarcie rozmów. Po­tem skonsultuje wszystkie ich propozycje z Malaspiną

1 przygotuje odpowiedź.

Asystent zaprotestował ostrzegawczym piskiem, gdy Orin skręcił w złą przecznicę. Rozejrzał się nieprzytomnie

i wrócił na właściwą drogę. Dzielnica nie była tak repre­zentatywna jak pobliskie centrum, najdziwniejsze style architektoniczne mieszały się tutaj z pozostawionymi bez remontu, najczęściej tylko zabezpieczonymi folią i bloka­mi przezroczystego tworzywa ruderami. Dołem, przy uli­cy, biegł wprawdzie nieprzerwany pas kolorowych, zadba­nych witryn, wabiących oko soczystą zielenią lub błęki­tem tropikalnych mórz, ale okna, wyglądające z górnych pięter poczerniałych elewacji, były przeważnie ślepe od kurzu. Najczęściej oznaczało to, że leżące za nimi miesz­kania nie były użytkowane. Lokale na Starym Mieście, wskutek trudności z przeprowadzaniem w zabytkowej ur­banistyce nowoczesnych instalacji i zapewnieniem pod­stawowych usług komunalnych, pozostawały nierozsądnie drogie, mimo znikomego popytu, a przy tym daleko mniej wygodne od przedmieść. Tylko dotacje z państwowej kasy mogły pozwolić na utrzymanie ich w jako takim stanie -ale w państwowej kasie chronicznie brakowało pieniędzy na wszystko. Ciekawe, swoją drogą, pomyślał, że wciąż mówi się państwowy, państwowe, choć pojęcia te dawno nie miały sensu.

Budynek szesnasty na ulicy, która od jakiegoś czasu znowu nosiła nazwę Rue de Saint Basile, sprawiał wraże­nie, jakby przeniesiono go do Reims wprost z Amsterda­mu. Była to wąska na kilka okien kamienica, wciśnięta w dziurę między dwoma większymi budynkami, ale odci­nająca się od nich stosunkowo niedawno odświeżoną fasa­dą. Cofnięta o kilka metrów, tworzyła coś w rodzaju pro­stokątnego ogródka, wykorzystywanego na holograficzną projekcję reklamową; przedstawiała ona z wysokości ogro­mnego, skalnego urwiska, widok na rozległy prehistorycz­ny las, nad którym szybowały pterodaktyle. Pterodaktyle widział dzisiaj, odkąd wyszedł z domu, już po raz któryś - widocznie konkwistadorzy i Aztecy, którzy osaczali go, gdy jechał do miasta ostatnim razem, już byli nieaktual­ni. Nie chciało mu się zainteresować, co reklamowały bło-noskrzydłe stwory. Jak zwykle w każdym razie czyniły to w sposób debilny, kreśląc raźno kółka i ósemki niczym morskie ptaki, do czego, jeśli sobie dobrze przypominał, prawdziwe pterodaktyle były fizycznie niezdolne.

Kogo to zresztą obchodziło. Odwrócił się szybko, zanim program reklamy nie uzna go za zainteresowanego i nie poszczuje ptaszydeł, by zasypały potencjalnego klienta namowami i zachętami.

Wejście do budynku znajdowało się obok projekcji, na końcu wąskiego chodnika wzdłuż odgradzającego posesję parkanu z czarnych, żelaznych sztachet. Orin wszedł po schodkach i położył dłoń na mosiężnej gałce sterczącej w drewnopodobnych drzwiach. Spoczywający w przezna­czonej dla siebie kieszeni szerokiego pasa pecet ożywił się - oczywiście, była to tylko imaginacja Orina, bo niczego nie dawało się poczuć ani zauważyć - odbierając przez ob­wody ubrania mikroimpulsy elektryczne, wysłane po jego skórze przez komputer zarządzający domu Rue de Saint Basile 16. W ułamku sekundy oba komputery, asystent i dom, wymieniły swoje kody identyfikujące, przymierzyły je do struktury logicznej programów i uznawszy za pasu­jące, potwierdziły identyfikację, po czym przeszły do kon­kretów. Dom porównał dane asystenta Orina z zaprogra­mowanym u siebie terminarzem interesantów i potwier­dziwszy zgodność, zadecydował o odblokowaniu drzwi i jednoczesnym uruchomieniu bloku zintegrowanych z nimi detektorów, zarazem przekazując informację o jego przyj­ściu do gabinetu Radu Michnei. Asystent, korzystając z okazji, połączył się za pośrednictwem domu, w którym gościł ze swoim gniazdem w Muizon, sprawdzając, czy od czasu poprzedniego połączenia - podczas dysponowania z konta należności za przejście bramki kolejki - nie nade­szła pilna korespondencja lub innego rodzaju dane, wy­magające poinformowania użytkownika.

- Witamy w siedzibie DoppelDynastyEntertainment. Odzienie wierzchnie można pozostawić w szafie na lewo od wejścia, prosimy o wydanie osobnej dyspozyji, jeśli wy­maga ono specjalnego oczyszczenia lub regeneracji. Po oczyszczeniu i zdezynfekowaniu obuwia zapraszamy do gabinetu na piętrze.

Orin zdjął płaszcz i odwiesił go zgodnie z dyspozycją. Przez chwilę poddawał się zabiegom wydymającej się wo­kół jego butów wycieraczki.

- Zapraszamy do gabinetu na piętrze - powtórzył głos domu, jak we wszystkich domach aksamitny i obrzydli­wie miły. Orina korciło czasami, by u siebie ustawić głos zdarty i chrypiący. Oczywiście mógł tylko bawić się taką myślą, Malaspina nigdy by się nie zgodziła; zresztą po co - nie odwiedzał ich nikt, kogo można by w ten sposób za­skoczyć.

Wnętrze gabinetu na piętrze urządzone było zgodnie z wymogami stylu neoazjatyckiego - minimalne obniże­nie płaszczyzn siedzeń i blatów, charakterystyczne ele­menty zdobnicze, na ścianie ośmiokątne lustro z ideogra-mami, przed nim kolekcja rurowych dzwonków, odgania­jących dźwiękiem złe siły. Na ścianie ponad biurkiem de­korator umieścił jakieś chińskie albo japońskie malowidło na płótnie.

W ogóle tego wszystkiego wtedy nie zauważył. Stał w wejściu, pod łukowym sklepieniem, czując, jak nagłe ogarnia go fala gorąca i słabości.

Czytał gdzieś, jak kaukascy górale dokonywali rytual­nego uboju barana: rzezak rozcinał pierś zwierzęcia, chwytał gołą dłonią odsłonięte serce i zaciskał w pięści, dławiąc jego coraz bardziej rozpaczliwą szamotaninę. Orin poczuł się w tej chwili właśnie tak> jak mordowane tym sposobem ofiarne zwierzę. Zakręciło mu się w głowie, ale nie miał nawet siły podnieść ręki i oprzeć się o ścianę. Ze zdumieniem stwierdził, że mimo wszystko wciąż stoi, a kobieta, unosząca się z miejsca za biurkiem, ze służbowym uśmiechem przyklejonym do twarzy, sprawia wrażenie, jakby nie zauważyła w jego zachowaniu nicze­go dziwnego.

Miała inne włosy; ciemniejsze, przystrzyżone od skroni i ściągnięte z tyłu we współczesną fryzurę. I inny maki­jaż, podkreślający linię ust i uwydatniający oprawę oczu. Jej sukienka była prosta w kroju, błękitna, ze złotą, roz­iskrzoną kunsztownym hologramem klamrą na ramieniu. Ale poza tym była to ta sama lady Chatsworth, z którą kochał się do upojenia kilka dni temu w wiedeńskim ho­teliku.

- Bardzo miło pana widzieć, panie Bethlen - uśmiech-

nęła się, podając mu na powitanie dłoń, od której dotyku całe jego ciało przeniknął prąd. - Proszę się rozgościć.

- Przyszedłem... - zdołał wreszcie wykrztusić - do pa­na Michnei. Pana Radu Micnnei.

- Nie ma nikogo takiego - zaśmiała się, i to także był dokładnie ten sam śmiech, zapamiętany z gry. - To ja je­stem Radu Michnea. Wiem, że to męskie imię, ale moi ro­dzice albo tego nie wiedzieli, albo po prostu za bardzo im się podobało.

- Bardzo przepraszam.

- Absolutnie nie ma za co. - Wróciła płynnym kro­kiem za swoje biurko, kołysząc delikatnie biodrami, jak musiały się kołysać najpiękniejsze klipry na spienionej fali. - Bardzo się cieszymy, że zechciał pan okazać zain­teresowanie naszą propozycją. Oczywiście, należy się pa­nu najpierw informacja o nas samych. Wszystkie szczegó­ły znajdują się w prospekcie, który jest do pana dyspozy­cji, i w naszych zasobach sieciowych, do których z przyje­mnością udostępnię panu klucz. Może jednak powiem na początek...

To nie mogła być ona, pojął z przeraźliwą jasnością. Może któraś z jej podwładnych czy koleżanek (któryś...? -pomyślał i natychmiast odrzucił taką myśl, przejmującą dreszczem oburzenia) ośmieliła się posłużyć w sieci jej awatarem? To groziło, jeśli bez wiedzy i zgody właściciela, sprawą karną. Ale przecież mogła kiedyś dać się zeskano-wać za pieniądze, jak wiele dziewczyn u progu kariery, i ten awatar mógł trafić potem do jakiegoś ogólnodostę­pnego banku, do wypożyczenia za grosze dla każdego chętnego.

- ...obawiać się, że nasza krótka obecność w tej branży łączy się z naszymi niewielkimi w sumie kwalifikacjami, Wchodzimy na rynek gier z całkowicie nową koncepcją. Pańskie doświadczenie byłoby dla nas przy jej wdrażaniu nieocenioną pomocą, którą DoppelDynasty jest skłonna docenić stosownie do reprezentowanych przez pana umie­jętności.

Umilkła na chwilę. Patrzyła mu prosto w oczy, jak spi­kerka trójki, i z trudem uświadamiał sobie, że nie ma

bladego pojęcia, o czym w ogóle ta kobieta mówi. Widział tylko te płonące oczy i pełne, wilgotne wargi, które tak niedawno...

- Panie Bethlen? Drgnął.

- Tak?

- Jestem zmuszona zapytać, czy jest pan związany ja­kimś stałym kontraktem opiniotwórczym?

- Ma pani na myśli, czy uczestniczę w czyimś progra­mie kreowania autorytetów? Nie, nie uczestniczę. Jakoś zdołałem się w życiu obejść bez tego.

Bogu dzięki, przynajmniej jakoś jeszcze panował nad swoim głosem. Nawet zdołał się uśmiechnąć.

- Bardzo dziękuję. Przepraszam za pytanie, ale to istotne dla naszej propozycji.

- Oczywiście, proszę bardzo. Nie ma niczego, co mu­siałbym ukrywać.

Skinęła głową.

- Rozumie pan zapewne, że w wypadku, gdyby nasza propozycja nie znalazła pańskiego uznania, muszę prosić o zachowanie jak najdalej posuniętej dyskrecji?

- Oczywiście - powtórzył. Przy ostatnich słowach spoj­rzała na niego trochę przekrzywiając głowę, tymi oczyma wielkimi i roziskrzonymi jak największe szmaragdy z ce­sarskiego skarbca w Hofburgu. A jednak to musiała być ona, uznał.

I co? Co powinien powiedzieć, co mógł powiedzieć?

Nie znali się. Spotkanie w sieci nie było żadnym spot­kaniem. To on złamał wszelkie zasady dobrego wychowa­nia, ba - elementarnego bezpieczeństwa, przedstawiając się rozmówczyni jako twórca gry. Nie powinien tego robić, pod żadnym pozorem. A skoro już zrobił, nie miał teraz prawa jej tego przypominać.

- Widzi pan... Ach, przepraszam, nie zaproponowałam panu żadnego poczęstunku, to naprawdę niewybaczalne. Proszę wybaczyć, jestem taka przejęta tą rozmową - przy ostatnim słowie jakby ugryzła się w język. Tak, to na pewno była ona. - Z pewnością zechce się pan czegoś na­pić, prawda?

Zaprzeczył. Dlaczego? Owszem, potrzebował teraz cze­goś mocniejszego jak zbawienia, czegoś naprawdę mocne­go, co dałoby mu tęgiego kopa w łeb i pozwoliło odzyskać zdolność myślenia. Na szczęście Radu nalegała.

Po chwili trzymał w dłoni szklankę niebieskiej ophry. Powinien poprosić o fioletową, z kodecyzyną, ale to za­pewne zostałoby potem policzone przez analityków Mich-nei na jego niekorzyść. Tak, jak na pewno policzony zo­stanie mu na minus pierwszy łyk koktajlu: łapczywy, szybki, bez czekania, aż Radu zamknie podręczny barek i usiądzie - tym razem obok niego, na kanapie. Jeszcze jedna sztuczka doradzana przez psychologów, ostrzegła go pamięć.

- Chciałabym panu zaproponować coś zupełnie nowe­go. Rozwinięcie dla naszych potrzeb „Walca stulecia". AC Games twierdzi, że system jest jak na ich potrzeby na­zbyt rozbudowany, ma zbyt wiele wątków, postaci i możli­wości zmian. My natomiast właśnie poszukujemy gry, czy raczej czegoś w rodzaju gry, o takich właśnie cechach. Stąd zwróciliśmy uwagę na pański projekt. Pana dotych­czasowy kontrahent, jak się wstępnie zorientowaliśmy, jest gotów odstąpić nam swoją promesę.

- Mówi pani: czegoś w rodzaju gry?

- Słyszał pan o technologii procesorów świetlnych?

- Coś tam... Bardzo ogólnie: zwielokrotnienie i pota­nienie mocy obliczeniowej.

- Otóż istnieje projekt budowy kilku wielkich centrów obliczeniowych, właśnie w tej technologii, które stopniowo zrewolucjonizowałyby przemysł rozrywkowy.

- Gra interaktywna stałaby się równie dostępna, jak obecnie trójka?

- Pod względem technicznym tak.

Ajednak chyba nie była to ona. Ciało to samo, niektóre gesty również, ale nie umiałby sobie wyobrazić lady Chats-worth przemawiającej w taki sposób.

- Trudno mi uwierzyć, by ktoś zainwestował takie pie­niądze w umilanie życia... no, niższym klasom.

- Trudno? Pan się chyba mało interesuje polityką, prawda?

- Co fakt, to fakt.

Jak wszystkie inne wymyślane przez firmowych dorad­ców od wpływania podprogowego sztuczki, także i ta z przysiadaniem się do rozmówcy na kanapie była skute­czna. Chcąc nie chcąc, musiał się dostosowywać do zwią­zanej ze skróceniem dystansu luźniejszej i bardziej otwar­tej formy konwersacji.

- Ale oprócz bariery technicznej istnieją innego typu przeszkody w upowszechnieniu interaktywnej fabuły -przez chwilę pozwalała mu podziwiać swój profil, zwraca­jąc się w zamyśleniu do jedwabnego malowidła nad swo­im biurkiem. - Widzi pan, badania koncernów wykazują, że wielu ludzi nie korzysta z gier, choć teoretycznie mo­gliby sobie na to pozwolić. Nie ze względu na ich świat, ten, owszem, fascynuje ich. Jest inna przyczyna. Domyśli

się pan, jaka?

- Niech pani mówi, proszę - nie musiał się wysilać, by zabrzmiało to szczerze. Dziewczyna zwróciła na niego wielkie, roziskrzone oczy lady Chatsworth i ponownie uznał, że chyba jednak to była ona.

- Chodzi o podstawową zasadę, jaką rządzą się inter­aktywne fabuły. O misję. Ludzie z klas pracujących pod­chodzą do tego inaczej; są od dziecka tak wychowywani, by podejmować decyzje. Podejmowania decyzji wymaga się od nich w pracy. Fabuła gry to dla nich znakomita rozrywka, bo świadomość, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, pozwala ćwiczyć się w wyborach bez ponosze­nia istotnych, życiowych konsekwencji. Psychika przecięt­nego trójwidza, w świetle badań psychologicznych, okazu­je się odmienna. Po pierwsze, cechuje go znacznie słabszy stopień wartościującego rozróżniania rzeczywistości i świata kreowanego. Ten widz przeżywa świat serialu i utożsamia się z nim niemal równie mocno, a czasem wręcz mocniej niż z prawdziwym. A po drugie, nadmiar wyborów jest dla niego silnym czynnikiem stresogennym.

Przerwała na chwilę, by zanurzyć usta w koktajlu. Płyn z jej szklanki także ubywał w szybszym tempie, niż zazwyczaj mógł to obserwować podczas tego rodzaju roz-

mów.

- Od razu przypomniała mi się pańska „Bitwa pod Cu­szimą". Tam na dobrą sprawę gracz mógłby nie mieć żad­nej misji.

- To prawda. Pierwotnie jej nie miał. Chodziło mi o coś innego, o... przedstawienie pewnego losu i skłonienie od­biorcy, by się nim przejął. Niestety, nie było na to popytu,

- Bo wtedy jeszcze nie było na rynku nas.

Gdy mówiła, wydawała się całkiem swobodna i spokoj­na, do chwili, gdy zaczął się przyglądać uważnie jej pal­com. Drżały ledwie dostrzegalnie, a to mogło znaczyć tyl­ko to, że ona również przeżywa podczas tej rozmowy po­dobne napięcie. To odkrycie sprawiło, że Orin poczuł gwałtowny nawrót gorąca, jakie ogarnęło go w progu ga­binetu. Z tą tylko różnicą, że tym razem zamiast wraże­nia, iż serce się zatrzymało, czuł, jak jego puls przyspie­sza i przybiera na sile.

- I pani firma chciałaby rozpowszechniać „Cuszimę" w jej pierwotnej wersji?

- Moja firma chciałaby wejść na nowy rynek najszyb­ciej, jak tylko byłoby to możliwe. Zaraz po tym, jak udo­stępnienie w publicznej sieci programów o dużym zapo­trzebowaniu pamięci i mocy obliczeniowej stanie się real­ne. I oczywiście, potrzebujemy do tego odpowiedniego programu, który odbiorcom przyzwyczajonym odbierać fa­buły pasywnie umożliwi funkcjonowanie w ramach zinte­growanego, spójnego świata gry, ale w sposób zindywidu­alizowany.

Odstawiła szklankę na pleciony dywanik obok stopy, by podkreślić wagę kolejnych słów gestem; wystudiowa­nym gestem, oczywiście, podrzuconym przez specjalistę od mowy ciała.

- Konkretnie: bardzo podoba nam się „Walc stulecia", jego nastrój, spójność świata, zawartość emocjonalna. Nie robiliśmy jeszcze badań na próbach statystycznych, ale nasi recenzenci ocenili rzecz bardzo wysoko. Odkupiliby­śmy pański kontrakt od AC Games, jeśli zgodziłby się pan dostosować do naszych wymogów w sferze technologii gry.

Mimo całego oczarowania jej głosem i twarzą, poczuł po tych słowach ostrzegawczy dreszcz.

- Jakie to wymogi?

- Znaczne rozszerzenie galerii bohaterów. Wystarczy­łoby dodać do już istniejącej struktury szereg postaci in­nego typu, nazwalibyśmy je bohaterami biernymi. Chodzi o zaspokojenie pewnej potrzeby psychicznej, określanej przez naszych ankieterów jako potrzeba autorytetu i bez­pieczeństwa. Widz uczestniczyłby w akcji pod okiem bo­hatera głównego, będącego częścią gry. Jak giermek przy rycerzu. To rycerz będzie wspaniały, nieomylny i bohater­ski, to on będzie zawsze wiedział, jak wybrnąć z trudnej sytuacji i jak wyciągnąć gracza z opresji. Oczywiście -miał wrażenie, że tu jej głos niepostrzeżenie drgnął - na­der wskazane jest także stworzenie pomiędzy taką parą więzi erotycznej.

Kiwał tylko głową, nie podnosząc na nią wzroku. Nie wiedział, jak powinien się zachować. Prawdę mówiąc, w ogóle nie był zdolny do skupienia się na temacie roz­mowy, choć rozsądek przypominał co chwila, jaką wagę ma dla niego znalezienie dystrybutora dla „Walca stule­cia". Szarpał się boleśnie między przemożną chęcią, by wybiec z tego gabinetu jak najdalej na ulicę - a równie przemożną potrzebą objęcia swej rozmówczyni ramiona­mi, przyciśnięcia do siebie i sprawdzenia, czyjej ciało jest równie gładkie i jędrne, jak było w wiedeńskim hotelu.

- Domyślam się, że przygotowywała się pani do konta­ktu ze mną i zna moje, jak to nazywają w AC Games, na­rowy. Dla mnie to, co robię, jest bardzo ważne. A trójka, jak się domyślam, wymaga pewnego... uprzystępniania

kreowanego świata.

- Na jednej z konferencji stowarzyszenia sam pan mó­wił, że dobry system powinien coś oferować każdemu. Kto zdoła, przeżyje z niego wszystko, ale kto potrzebuje jedy­nie mocnej przygody, również powinien wyjść usatysfa­kcjonowany.

Tak, mówił to, odbierając nagrodę za konstrukcję ma­trycy w „Cuszimie". Dopiero teraz uświadomił sobie, że musiał się wtedy podświadomie usprawiedliwiać.

- Poza tym - ciągnęła - nie gwarantujemy wcale, że będzie pan naszym jedynym kreatorem. Chcemy umieścić

pański system w sieci jako jeden z pierwszych, ale i jako jeden z wielu. Reszta będzie zależeć od odbiorców. Pra­wdę mówiąc, nie jesteśmy w tej chwili w stanie przewi­dzieć ich reakcji. Nie możemy zbadać zapotrzebowania rynku na coś, czego klienci nie znają; wszelkie otrzymane przy takim badaniu wyniki będą tylko zawracaniem gło­wy. Być może dla użytkownika nowego typu „Walc stule­cia" okaże się strzałem w dziesiątkę, a być może klapą. Liczymy się także z tą drugą ewentualnością, dlatego na­sza propozycja ma charakter... sprzedaży wiązanej, tak to nazwijmy. Zobowiązujemy się do promocji i dystrybucji pańskiego systemu, ale pan zobowiązuje się pracować dla nas bez względu na jej powodzenie lub jego brak. Chce­my, żeby przeszedł pan do nas na dobre.

- Po co wam, gdyby do tego doszło, stały kontrakt z kreatorem nie trafionego systemu?

- Panie Orin, to chyba przesadna skromność. Pan się zna na robieniu gier jak mało kto. Trafienie w rynek lub nie to osobna sprawa, a pańska wiedza jest po prostu czymś, co uważamy za warte kupienia...

Zaczęła malować przed nim obiecujące perspektywy pracy konsultanta, a w perspektywie specjalisty DDE. Oczywiście brzmiało to wszystko jak bajka. Kiedy podpi­sywał kontrakt o stałej współpracy z AC, też wszystko brzmiało jak bajka. Najdziwniejsze było to, że z perspe­ktywy minionego czasu nie mógł wskazać jakiegoś kon­kretnego punktu, w którym jego kontrahenci minęliby się wtedy z prawdą. Nie oszukali go. Po prostu umieli przed­stawić sprawę w taki sposób, że nie zauważył jej cie­mnych stron. Na tym w końcu polegała ich praca.

Michnea również była w tej sztuce doskonała, tak przynajmniej pomyślał. Mógłby jej słuchać, rozsnuwającej wizje przyszłej współpracy, bez końca. Może tylko ze względu na jej głos i melodyjny sposób mówienia, budzą­cy w jego sercu coś niezrozumiałego, ale niewątpliwie przyjemnego, co chciałoby się przytrzymać jak najdłużej. A może dlatego, że to, co mówiła, było w istocie tym, cze­go podświadomie oczekiwał i co chciał usłyszeć.

Aż wreszcie zorientował się, że zalega między nimi nie­zręczna cisza.

- Oczywiście, nie wymagamy od pana natychmiasto­wej decyzji. Proszę w dowolnej chwili skontaktować się ze mną, gdybym mogła udzielić jeszcze jakichś dodatkowych

informacji.

Powiedziała to tonem pełnym beznadziejnego smutku. Znowu siedziała za swoim biurkiem. Opuściła głowę, jak­by zaczęła coś czytać.

Cień rzęsy na smutnej twarzy.

Ona.

Nie mógł tak dłużej siedzieć. Spotkania biznesowe re­gulowane były przecież sztywną etykietą. Ich czas rów­nież. Zwłaszcza.

- Bardzo dziękuję - powiedział, podnosząc się. Zbyt oschle to zabrzmiało, powinien coś dodać, jakieś gładkie zdanko, że się cieszy i ma nadzieję.

Zacisnął tylko w ręku plastikową teczkę z kartami pa­mięci, która nie wiadomo skąd się tam wzięła, i skiną­wszy głową już w drzwiach, powtórzył:

- Dziękuję bardzo. Wychodził.

Samemu w to nie wierząc, schodził ku drzwiom budyn­ku, by założyć płaszcz, wyjść na ulicę i skierować się z po­wrotem ku stacji.

Nie powinien tak wychodzić.

Zostały mu trzy schodki, gdy uświadomił sobie, że jeśli to zrobi, zmarnuje całą resztę swego życia. Skaże sam siebie na wieczne rozpamiętywanie tej chwili, na tęsknotę za czymś, co być może przechodziło właśnie tuż obok nie­go. Uświadomił sobie, że cokolwiek się może zdarzyć, bę­dzie zawsze mniej straszne od tego, co się nie zdarzy - bo tego, co nie zaistniało, co rozwiało się na krawędzi snu, nie sposób będzie nigdy zapomnieć ani pogodzić się ze

stratą.

Przystanął na schodach, a potem, przemagając drże­nie, zawrócił i powoli wspiął się na górę. Czuł się ciężko chory; nogi odmawiały posłuszeństwa, w żołądku zalegał potworny ciężar, oddech rwał się jak w gorączce. Ale był zdecydowany, z każdym krokiem coraz bardziej. Nie wyj­dzie stąd w ten sposób.

Trząsł się cały, łecz jego umysł pozostawał przeraźliwie wręcz jasny. Doskonale sobie zdawał sprawę, co może być dalej - i pragnął tego, tak jak ci wychowani w mieszczań­skim dobrobycie uporządkowanego świata chłopcy z prze­łomu wieków pragnęli w duchu wielkiego, oczyszczające­go kataklizmu o niemożliwych do przewidzenia skutkach. Nie było to tak, by oszalawszy na punkcie lady Chats-worth zapomniał o wszystkim. Oszalał na jej punkcie, do­skonale pamiętając o wszystkich konsekwencjach, na ja­kie go to szaleństwo naraża. Ale jeśli istniał cień szansy, był gotów wszystkie te konsekwencje ponieść, byle tylko jej nie zaprzepaścić.

I samo uświadomienie sobie tego faktu poskutkowało tak, jakby wszystko już się zdarzyło; z każdym krokiem pod górę spływał na niego coraz większy spokój i opano­wanie. Ustało drżenie rąk i nóg, rozpłynął się gdzieś leżą­cy na żołądku ciężar, oddech wyrównał. Gdy wrócił do ga­binetu Radu Michnei, mogłoby się zdawać, że jest zimny jak lód. Choć w istocie było dokładnie odwrotnie, cały pło­nął.

Siedziała wciąż dokładnie tak samo, jak ją zostawił -oparta na łokciu, z pochyloną głową i wbitym w blat biur­ka wzrokiem. Jak wyczerpana jakimś ogromnym wysił­kiem. Podniosła wzrok dopiero, gdy się zbliżył. W ciągu tych kilkudziesięciu sekund, jakie spędził, walcząc ze so­bą na schodach, jej twarz zupełnie się zmieniła. Zniknął służbowy uśmiech i chłodna pewność siebie. Pojawiło się coś, co mogło być tylko cierpieniem.

- Przepraszam, ale zanim wyjdę, muszę... po prostu muszę o coś zapytać.

Nie mówił prawdy. Wcale nie musiał. Już wiedział.

- Czy - podjął po chwili milczenia - czy... to byłaś ty? Nie odpowiadała długo.

- Powinnam zaprzeczyć - odezwała się wreszcie. - Za­przeczyć i skończyć to raz na zawsze. Wybacz, i niech mi Bóg wybaczy, ale nie potrafię.

Dotknął delikatnie jej dłoni. Odsunęła ją, a potem, jak­by nagle znalazła w sobie jakieś nowe siły, wstała energi-

cznie zza biurka i ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się przy zamontowanej we wnęce kasecie. Dotknięciem palca wygasiła mrugające na niej zielone i czerwone światełka. Potem odwróciła się do niego i czekała, aż wyjdzie z gabi­netu.

Kiedy drzwi zamknęły się, Michnea była już na scho­dach prowadzących w górę. Dogonił ją na półpiętrze i ob­jął ramionami. Osunęła się w nie ruchem, jakim ratujący się resztką sił pływak opada na piasek plaży.

Jej usta były gorące, a piersi i podbrzusze twarde. Ścisnęła udami nogę Orina, wpychającą się zaborczo na zdobywane terytoria. Nie odwzajemniała uścisku ramion; oparła tylko miękko obie dłonie na jego barkach.

- Odejdź, błagam cię - szepnęła, przeginając się w tył, jakby omdlewała. - Nie mogę, nie wolno mi...

Odsunął się, na ile to było możliwe bez wypuszczenia Michnei z objęć, by móc spojrzeć jej w twarz. Było nieopi­saną, zapomnianą już zupełnie rozkoszą trzymać w ra­mionach kobietę, poddającą się namiętnie jego uściskowi, reagującą nań gorąco.

- Dobrze - powiedział. - Odejdę. Jeśli spojrzysz mi w oczy i powiesz, że naprawdę tego chcesz, odejdę.

Jej oczy stawały się coraz bardziej zamglone, oddech coraz bardziej nierówny i przyspieszony. Poruszyła tylko bezgłośnie ustami.

Całował ją, długo, delikatnie, odkrywając rzeczy, o któ­rych zdążył już zapomnieć, a ona poddawała się temu miękko, drżąca, obezwładniona jego dotykiem i podnieco­na. Właśnie to ostatnie, uświadomił sobie później, działa­ło na niego najbardziej; to, że czuł się pożądany jak jesz­cze nigdy w życiu, to, że tak piękna kobieta pragnęła go do szaleństwa i wydawała się być dla niego gotowa na wszystko. Upoiło go to, przyprawiło o euforię, o poczucie nadludzkiej mocy, jakby mógł unosić się w powietrzu, stą­pać po wodzie albo przewracać góry. Smak ust lady Chats-worth, ciepło jej ciała, muśnięcia jej palców - wszystko to z każdą sekundą budziło w jego organizmie jakieś uśpio­ne dotąd głęboko fabryki chemikaliów, pompujące do żył po­budzające koktajle oszołomienia, wszechmocy, entuzjazmu...

Wystarczyła chwila, by znaleźć dotykiem odpowiednie punkty hologramu broszy, spinającej błękit na ramieniu Michnei. Materiał zsunął się bezszelestnie po gładkiej, aksamitnej skórze. Wodził ustami po jej ciele, od pachną­cych kwiatami dołków za uchem i koło szyi, aż po cudow­nie obrzmiałe i drżące różane szczyty, wyłuskane z lek­kich jak świeży śnieg koronek stanika.

- Chodź - nie przyszło mu do głowy nic innego, niż słowo, którym w takich samych sytuacjach mobilizowała go Malaspina. W analogicznych sytuacjach, poprawił się w duchu. Na ułamek sekundy obudziła się w nim rozpa­czliwa myśl o żonie, obowiązkach i kontrakcie małżeń­skim, któremu podlegał, właściwie tylko cień myśli, który rozwiał się szybko i bez śladu. Ściągał z Michnei suknię, coraz bardziej niecierpliwymi palcami.

- Tam - westchnęła cicho pod jego pieszczotami. - Na górze.

Wziął ją na ręce i wniósł na piętro, gdzie za drewnia­nymi, uchylnymi drzwiami urządzone było mieszkanie w takim samym jak gabinet, neoazjatyckim stylu. Za sa­lonem znajdowała się sypialnia z wielkim, niskim tapcza­nem; ułożył na nim Michneę jak kruchy, drogocenny po­sążek. Pomagała mu, kiedy delikatnymi ruchami pozba­wiał ją do reszty sukni i gdy powoli ściągał z jej ramion koronkowy staniczek.

Kończył zrywać z siebie ubranie, gdy poraziła go nagle lodowato zimna myśl, że przecież to nie jest gra.

- Nic nie mam - powiedział bezradnie, czując się nie­opisanie żałosny i groteskowy.

Uśmiechnęła się delikatnie, samymi kącikami ust.

- Nie martw się o to - szepnęła, przywołując go nie znoszącym sprzeciwu gestem.

Jakimś cudem znalazł w sobie dość woli, by się nie spieszyć. Poznawał ciało Michnei raz jeszcze, jak major Staniewskij poznawał lady Chatsworth - tylko teraz wszystko było mocniejsze, wyostrzone - starając się być delikatniejszym od obłoku, wsłuchując się w rytm jej od­dechu, znajdując wskazówki w cichych westchnieniach i bezgłośnych poruszeniach warg, dopóki nie nabrał pew-

ności, że nadchodzi właściwa chwila; gdy odważył się wreszcie sięgnąć ku temu miejscu, budząc głębokie, na­miętne westchnienie, było już gorące i wilgotne. Pieścił ją, to muskając językiem i wargami piersi, to znów przy­patrując się, jak na pobladłe policzki Michnei występują rumieńce, jak w niezwykły, podniecający sposób wy­ostrzają się rysy jej twarzy.

- Zrób to - wydyszała. - Proszę...

Gdyby nawet obdarto go teraz ze skóry, zostawiając nerwy całkowicie odsłonięte, nie mógłby czuć tego bar­dziej intensywnie. Wchodził w nią powoli, straszliwie po­woli, przyspieszając niemal niezauważalnie, rozciągając tę chwilę do granic możliwości i poza nie. Docierał do kra­wędzi bólu i zatrzymywał się tuż przed nią, zarazem wciąż zdolny się kontrolować, wciąż zachowując świado­mość, że być może zdarza się to ostatni raz w życiu i mu­si być warte niepowtarzalności tej chwili. Tak właśnie starał się to zrobić, nawet nie pamiętając w tym momen­cie jej słów: jakby miał jutro umrzeć, jakby nigdy już nie miało się powtórzyć, jakby za chwilę zza któregoś z luster miał się odezwać zimny, bezlitosny głos: jesteście martwi. Walczył rozpaczliwie o każdą sekundę, o każdy jej uła­mek, o podtrzymanie tego niezwykłego, niepowtarzalnego rytmu jeszcze przez moment, aż kobieta pod nim wes­tchnęła albo krzyknęła cicho, przejmująco, głęboko, zaci­skając palce na jego pośladkach, i wtedy wszechświat eksplodował, a potem eksplodował jeszcze raz i znowu, w wielkim, nieustającym wybuchu jak u samego początku dziejów - a z nieba sypały się odłamki gwiazd, sypały się wciąż i wciąż, bez końca.

2D453FE09BB

Świat wciąż kręci się, wiruje upojnie, jak wtedy, w wal­cu, kiedy poczuła to po raz pierwszy. Senna błogość. Roz­leniwienie. La Petite Morte - mała śmierć, tak to nazwał kiedyś jakiś Francuz.

Mówi to na głos.

Mężczyzna obok porusza się, jakby te słowa przypo­mniały mu o czymś. Jego dłoń ożywa. Dotyka z czułością

- wodzi palcami po podbródku, obojczyku, ku prawej pier­si; przyjemne. Ma głębokie oczy, trudne do zapamiętania -myślące, pełne uczucia, może bólu. Cała reszta jego ciała, no cóż, można jej nie zauważać, nie ma znaczenia. Jeszcze ten zapach, dotyk palców, no i tam. Gładzi skórę, bardzo delikatny, choć przecież silny, brał ją tak, że Boże -jeszcze jej tam wszystko w środku chodzi, wspomnienie odbiera dech, i tak pozostanie, mogła być pewna - aż tak chyba nigdy jej jeszcze nie rozebrało, kiedy ją objął, dotknął, ta­ka gorąca bezradność, poddanie, jakieś obezwładnienie; mógł z nią zrobić, co chciał. I właściwie zrobił.

Wciąż przyjemne. Pomruk - niech o tym wie.

To jego spojrzenie; co mówiła? Ach, obsesja śmierci, na pewno ma to na końcu języka. Powie? Czy jeszcze się nie ośmieli, jeszcze uzna, że nie znają się wystarczająco? Co trzeba ze sobą zrobić, jeśli w ogóle jest coś takiego, żeby się znać wystarczająco?

- Mnie to przypomina raczej modlitwę - mówi on. Poruszyć się, przemóc tę rozkoszną słabość i wirowanie

świata. Przywiera do niego, kładzie mu głowę na ramie­niu. Tak dobrze.

- Modlisz się? - unosi na niego oczy.

- Czasem... Tak jak wszyscy. Ale kiedyś, wiesz, kiedy byłem młody, to tak. Potrafiłem modlić się tak, że wszy­stko wokół przestawało istnieć...

I co z tym darem zrobiłeś, mój biedaku? Dlaczego o nim zapomniałeś?

~ Zabawne. Nie pamiętałem już o tym, wiesz?

Teraz jest inny; zrelaksowany, zaspokojony, dumny z sie­bie. Powinna też czuć odrobinę dumy, że go takim uczyni­ła. Czuła.

- Wiesz, ukochana, zastanawiam się...

Mój Boże: ukochana, nie zdawkowe: „kochanie", wy­świechtane w trójkowych serialach. Niech to powtórzy. Th-k rozkosznie słuchać: ukochana, ukochana, powtarza w pamięci.

- -.dlaczego ciągle mówisz o śmierci? Czy ja ci się ja­koś kojarzę?

Więc jednak, odważył się.

- Przepraszam, jeśli ci to przeszkadza. Już nie będę.

- Nie, nie chodzi o to. Podobasz mi się taka, jaka je­steś, nie musisz niczego udawać...

Zawieszenie głosu. Boże, powtórz to raz jeszcze: ukocha­na.

- ...ukochana. Pytam po prostu. To dość... niestereo-typowe. Jakiś klucz do ciebie. A ja bym cię chciał zrozu­mieć. Dlatego.

Zrozumieć? Śmieje się krótko,

- Zboczenie zawodowe - odpowiada. - Nie przejmuj się.

- Zawodowe? A cóż to za zawód?

- Właściwie hobby. Projektowałam trochę dla uniwer­sytetu lozańskiego. Średniowiecze. Dużo czytałam. Wczu-wałam się. Bardzo kocham tę epokę. - Uśmiech: wspo­mnienie. - Tak jak ty fin de siecle.

- Wiesz, co jest najbardziej uderzające, kiedy obcuje się z ludźmi z dawnych wieków? - podejmuje po chwili mil­czenia. ~ To, że oni wszystko przeżywali tak szalenie moc­no. Zobacz te wiersze; ich miłość wydaje się dzisiaj śmie­szna, ich strach przeraźliwy, ich nienawiść szaleńcza. My­ślę, że to właśnie dlatego: ta świadomość, że kostucha wisi nad głową, że to wszystko jest chwilowe, kruche, ulotne, kazała wyciskać z życia każdą sekundę do ostatniej łzy. Ten świat miał prawdziwe kolory.

Podekscytowanie; jak zawsze, gdy o tym myśli albo roz­mawia.

- Jak się miało szczęście i było rycerzem albo opatem. Wątpię, czy jakiś zwykły chłop...

- Aha. Rozumiem. Artysta... obrońca uciśnionych.

- Ależ skąd. Nie znoszę takich. To tylko poza: ależ ja jestem wspaniały, patrzcie na mnie, pochylam się nad po­krzywdzonymi, wzruszam się ich losem, ach! Tandeta.

- Chciałabym żyć wtedy, nawet jako zwykła chłopka. Zresztą umierało się zawsze tak samo...

Całuje ją.

- Przestań. Nie chcę myśleć o śmierci, akurat teraz,

przy tobie...

- Nikt nie chce. Nikt nawet nie próbuje. Te wszystkie

fabułki i gry z dziesiątkami trupów powodują, że nikt w naszych czasach nie traktuje śmierci poważnie, jako czegoś, co go dotyczy. Ludzie myślą, że to tylko napis: GA­ME OVER, po którym wcisną enter i zaczną jeszcze raz, od nowa. A jeżeli nawet śmierć stała się konfekcją, to już nic nie może być na poważnie! Rozdrażnienie.

- O rany.

- Nie lubisz przemądrzałych kobiet, ukochany? Dlaczego teraz zabrzmiało to z takim przekąsem?

- Nie to. Mówisz, jakbyś była pastuszkiem. To przecież ich ideologia: dorośli sprowadzili wszystko do konsum­pcji, więc żeby nimi wstrząsnąć i przywrócić światu real­ność, trzeba robić coś, co jest prawdziwe: zabijać i pożerać swoje ofiary.

- Nie trzeba być specjalnie bystrym, żeby zauważyć, że żyjemy wśród widm. I produkujemy tylko nowe widma. Ty to robisz. Ja to robią. Moja firma: fantomy, miraże, fata­morgany. Po średniowieczu stoją do dzisiaj katedry i za­mki, a my? Wystarczy wyłączyć prąd i wszystko się roz­wieje.

Złość.

- To co zrobiliśmy teraz, było naprawdę - mówi on po długiej chwili. Pochyla się w jej stronę, usiłuje pocałować. Nie; uchylić się.

~ A kiedy stąd wyjdziesz, to też jeszcze będzie napra­wdę? Wrócisz do domu, położysz się do łóżka z żoną i doj­dziesz do wniosku...

Wściekłość.

~ ...dojdziesz do wniosku, że to był zawrót głowy. Zo­stałeś podstępnie uwiedziony, straciłeś kontrolę nad sobą, i tyle. No to idź. Idź. Dostałeś, co chciałeś, nie ma tego po co przedłużać!

Jego twarz: zdezorientowana, zdumiona - jakby nagle chlasnęła go przez gębę. Ale przecież tak jest, odejdzie. Nigdy nie będzie do niej należeć. Nie będzie się z nią ko­chać, ilekroć go zapragnie, a jeżeli, to ukradkiem, jak zło­dziej. Po co było to zaczynać, nie powinna, och, wiedziała doskonale, że nie powinna. Wściekłość.

- Co ty... Co takiego zrobiłem? Jakby nie rozumiał.

- Nic. Nic. Wszystko w porządku, panie Bethlen. Zała­twiliśmy sprawy, przypieczętowaliśmy deal, i dajmy już spokój. Niech pan sobie idzie.

Mężczyzna podnosi się zdezorientowany, niepewny. Szu­ka ubrania. Och, niech już idzie. Może nikt się o tym nie dowie, może uda się jakoś zapomnieć. Zapomnieć o tym cudownym dotyku, o ciężarze jego ciała, o oczach.

Żal.

Płacz.

On nachyla się, dotyka szyi, muska pocieszająco ramio­na. Niepowstrzymane bolesne łkanie, szarpiące przez pierś, ale zarazem w jakiś dziwny sposób oczyszczające.

- Nie odpędzaj mnie - mówi on, nie zaprzestając po­wolnej, kojącej pieszczoty. - Proszę. Nigdy nie spotkałem... To znaczy... Kocham cię. Nie odpędzaj mnie.

Szloch. Rezygnacja. Przez łzy:

- Prędzej czy później i tak odejdziesz. Więc lepiej zrób to teraz.

- Nie potrafię. Odpędź mnie. Przeczący ruch głową.

- Nie potrafię. Rezygnacja. Wyznaj to:

- Oszukuję cię. I po chwili:

- Spotkaliśmy się tylko po to, żebym cię oszukiwała.

To też była jedna z tych chwil, do których bezustannie potem powracał: czas, kiedy starał się zrozumieć. Mich-nea Radu: ułamek sekundy pomiędzy miłosnymi wes­tchnieniami a przemową o śmierci, pomiędzy zachwytem a wybuchem gniewu, między krzykiem rozkoszy a krzy­kiem, by się wynosił.

Chyba zafascynowało go to nie mniej niż jej skóra, pę­czniejące pod dotykiem sutki i gorące westchnienia.

Był poruszony jej wyznaniem.

- Co to znaczy, że mnie oszukujesz? Roześmiała się nagle sztucznie.

- Tak tylko żartowałam. Naprawdę.

Tym razem poczuł wściekłość; ścisnął jej nadgarstki, przygważdżając je do pościeli.

- Co to znaczy, że mnie oszukujesz?! - powtórzył z na­ciskiem.

I znowu się zmieniła. Teraz: Radu Michnea, nie potra­fiąca mu się oprzeć.

- Mam cię namówić do naszego Ka A. Ale to dopiero później, kiedy już oswoisz się z myślą o przejściu do nas, nabierzesz zdecydowania. Stopniowo. Tak zadecydowali profilerzy firmy. To podobno pasuje do twojego profilu; zgodzisz się na wszystko, byle nie było to nagle.

Aż się bał o to zapytać.

- I kochałaś się ze mną, żeby...

- Nie! Nie. Wierzysz mi?

Radu Michnea. Teraz: płonące oczy, ściągnięta błagal­nie twarz.

- Tak. Wierzę.

- Tak naprawdę chodzi o jeszcze coś innego - odezwa­ła się po długim milczeniu. - O twój sposób zorganizowa­nia matrycy. Zdaniem analityków to całkowita rewelacja. Żeby mieć ten patent w prawach firmy, są gotowi...

- Powiedz: utopić pieniądze w rozpowszechnianiu nie­ciekawej gry, nie mającej szans na sukces. Tak?

Pokiwała tylko głową.

- Patrz, zdradzam dla ciebie firmę. Wiesz, co to dla mnie znaczy? To nie są Amerykanie, to Azjaci, cholerni guanxi. Dla nich firma to ojciec, matka i wszyscy krewni, to władca twego życia i śmierci. To oni zrobili z ciebie człowieka i za to należysz do nich ciałem i duszą, na za­wsze. Za nielojalność idzie się na bruk. A to gorsze niż śmierć.

Przyciskał ją do siebie, gładząc miękko włosy.

- Kocham cię - mówił.

- Tak - szepnęła, zanim opadli znowu w zapomnienie.

O0OOA00O7692

To na nic. Nie ma sensu. Okłamuje mnie własna pa­mięć.

Najgorsza ze zdrad.

Mój umysł nie chce pojąć, że tym razem oczekuję po nim czegoś innego niż fabuły; poprawia wydarzenia, za­miast je zachowywać. Tworzy na nowo, zamiast odtwa­rzać. Nie umiem inaczej.

Pamięć rośnie jak kryształ; zachowuje drobinki czasu i przestrzeni, wtapiając je w sztywną strukturę, według raz na zawsze obowiązującego schematu. Deformacja wspomnień jest ceną za ich istnienie.

To biuro przy Świętego Bazylego, i mieszkanie na gó­rze: sypialnia na wprost, w lewo pokój gimnastyczny, to na pewno. Łazienka też na lewo od drzwi, ale nie pamię­tam już dokładnie koloru wykładziny. Jaśniejszy, cie­mniejszy - każdy wydaje się równie prawdziwy. Nie pa­miętam. Ten fotel - stał tu naprawdę, czy dostawiłem go w myślach? Idiotyczna sprawa z tą łazienką, z tym rytu­ałem mycia się przed i po, nie pasującym zupełnie do schematu zapamiętanego z interaktywnych fabuł. Czy za pierwszym razem poszliśmy do łóżka bez tego1? Tak mi podsuwa pamięć. Ale chyba nie. Powinniśmy tak, owszem, jak w grze, bez czegoś tak prozaicznego jak brud, co psuje nastrój.

Nie wiem, nie pamiętam; jak przy zbieraniu dokumen­tacji, nikt nie da głowy, co było autentycznym obrazem z epoki, a co kawałkiem o kilkanaście lat późniejszego fil­mu fabularnego. Nie dojdziesz jednej prawdy, powszech­nej i dla Du Mitry'ego, i dla Staniewskiego, dla wszy­stkich.

Nasza pamięć nas zdradza.

Może z litości.


9.

Doskonale to sobie wyobrażał; znowu będzie ta wypeł­niona lasem winda, pseudogotycki korytarz i ten sekre­tarz, jak posąg, z wyłożonym na lewe przedramię, niczym staroświecki notatnik, displejem końcówki systemu. A we­wnątrz, za szklaną ścianą - Kuruta. Nie będzie na niego krzyczał ani klął, jak, opowiadał ojciec, zdarzało się stare­mu. W żadnym wypadku. Będzie tylko rozczarowany wy­nikami pracy Prepostyar/ego, a ściślej - właśnie ich bra­kiem. Przejrzy niedbale to, co udało mu się osiągnąć, ową stertę faktów i fakcików rozsypujących się w kupę piasku bez wapna, i w najlepszym wypadku wzruszy ramionami. Prepostvary nie dostarczył suwerenowi tego, na co ten li­czył. Prepostvary zawiódł. Trudno. Nikt nie będzie nad tym boleć, poza samym Prepostvarym.

I tak się działo. Z każdym mijającym bez sukcesu dniem coraz wyraźniej wyobrażał sobie rozczarowanie Kuruty i skutki, jakie będzie ono miało dla jego przyszło­ści. Mimo wszelkich starań, zaczynał robić się nerwowy. Szukał jednocześnie tu i tam, w zapisach bieżących i w ar­chiwach, pracował nad profilem psychologicznym i nad drzewem interakcji obiektu, rekonstruował jej decyzje służbowe - i nie można powiedzieć, w każdej z tych dzie­dzin coś tam odkrywał, posuwał się do przodu, zapisy sprawy puchły - tylko wciąż nic z tego nie wynikało. Ro­biły mu się odleżyny od siedzenia w gnieździe, interfejsy Tannenbaumu migały w oczach, kiedy próbował zasnąć, i wciąż miał równie blade jak na początku pojęcie, czego właściwie oczekuje od niego Kuruta.

Zatrzymał wóz na parkingu urządzonym w niszy pod wspinającą się ponad poziom dachów estakadą drogi przelotowej, wciśniętą między dawno nie odnawiane, se­cesyjne kamieniczki. Betonowe filary po bokach, na nich szary, wznoszący się nieznacznie strop, pobrużdżony odbi­tym na wieczność deseniem niedbale ułożonych oszalo-wań. Automat w bramce parkingu był zepsuty. Obok nie­go stał plastikowy kontener strażnika; sam strażnik prze-

chadzał się w tę i we w tę w poprzek wjazdu, niosąc w rę­ku wielką jak prastara krótkofalówka końcówkę sieci z czytnikiem. Bez słowa podsunął ją Prepostvary'emu; ten położył palce na płytce sensorycznej i odczekawszy, aż elektroniczny świergot potwierdzi transakcję, ruszył cie­mną ulicą w stronę Robespierre'a.

Szedł na drgawy. Ostatnie pół dnia spędził na coraz bardziej rozpaczliwych próbach rozszyfrowania bodaj czę­ści kodu z przechwyconych pakietów; nic znowu nie zwo­jował, za to gdy w końcu wyszedł z gniazda na papierosa, poczuł nagle, że się po prostu dusi. Że jeszcze kilka go­dzin w ten sposób, a zacznie miotać się po domu jak po klatce, waląc głową o ściany i meble. Dochodził do grani­cy umysłowego wysiłku. To nieważne, że cały ten wysiłek nic na razie nie dał; dłużej już nie mógł. Trzeba było od­prężyć się, za wszelką cenę przewietrzyć głowę - poszaleć, przeciąć coś i zapomnieć o wszystkim na jakiś czas.

Skręcił w większą przecznicę; tu już się robił ruch. Lu­dzie, mający samochody mniej wypakowane drogocenną elektroniką niż Wiktor, zostawiali je po prostu na bocz­nym paśmie ulicy, przy chodniku. Zebrało się ich tam już więcej niż na strzeżonym pod estakadą. Przy niektórych dostrzegał grupki ludzi, zazwyczaj w średnim wieku, przekrzykujących jeden przez drugiego, jakby tym wrza­skiem musieli udowadniać, że są fantastycznie wyluzowa-ni i świetnie się bawią.

Przewietrzyć głowę, nie myśleć... Łatwiej było to posta­nowić, niż zrobić. Myśl bezustannie, uparcie wracała po rozgałęzieniach podejmowanych w ostatnich dniach decy­zji. Gdzie była pominięta nieopatrznie droga, która mogła doprowadzić go do sukcesu? Co przeoczył, o czym zapo­mniał?

Najgorzej było z tymi pakietami szyfrowymi, odsyłany­mi dokądś regularnie przez dom obiektu. Nie mógł ich ugryźć od żadnej strony. Podchodził tak i tak, próbując tego lub tamtego - za każdym razem jedynym skutkiem było uruchomienie autodestrukcji atakowanego zbioru. Oczywiście, swoim zwyczajem, nie ugrzązł wyłącznie w tym. Po każdej nieudanej próbie czyścił zwielokrotnia-

ną pamięć operacyjną Sosenki - posługiwanie się jej na­rzędziami coraz bardziej mu się podobało, tak nawiasem - i na parę godzin wracał do zwykłej, kreciej roboty. W ra­mach tej ostatniej dokopał się do kartoteki ubezpieczenio­wej ojca obiektu. W innej sytuacji przyjąłby to jak odkry­cie żyły złota. Portret psychologiczny obiektu, naszkico­wany dotąd zaledwie kilkoma zgrubnymi kreskami, za­czął się błyskawicznie wypełniać. Mógł już formułować pytania o nie więcej niż trzech, czterech wariantach odpo­wiedzi. Jak na ten etap pracy, było to całkiem nieźle i gdyby szło o zwykłe profilowanie, pewnie by kładł się spać z poczuciem, że jest na dobrej drodze i posuwa się nią raźno.

Ale rozsądek podpowiadał, że Kuruta nie tego po nim oczekuje. Miał swoich profilerów pod dostatkiem, w żad­nym wypadku nie musiałby angażować Wiktora tylko do tego. Chodziło mu o coś innego, coś konkretnego, jakąś wyczuwalną w tym wszystkim, ale wciąż dla Wiktora nie­uchwytną tajemnicę, może związaną - na to zdawały się wskazywać słowa suwerena - z wewnętrzną rywalizacją w samym Tannenbaumie.

Ale co by to mogło być - Wiktor nie miał nawet śladu pomysłu. Odgadnąć, czego się po nim oczekuje, było pier­wszym, podstawowym punktem testu; i właśnie go oble­wał. A chętnych na to samo miejsce czekało na pewno dość.

Naprawdę ważny mógł być właśnie ten strumień nie dającego się rozgryźć szyfru, poupychanego w pakietach rutynowych danych technicznych, jakie każdy dom wysy­ła wiele razy dziennie do zarządu i administracji osiedla, siłowni, banku, poczt i gdzie tam jeszcze. Z faktu, że w ogóle go odkrył, też powinien być dumny i pewno by °ył. gdyby szło o jego pomysłowość jako kreta. Patent, który zastosował dla bieżącego kopiowania autputu domu obiektu, był jego własnym, oryginalnym pomysłem jesz­cze ze studiów. Rzecz była tak prosta, że w głębi ducha nie wierzył, by nie wymyślił jej nikt przed nim; ale w każ­dym razie on jej u nikogo nie podpatrzył, wpadł na to sam. Po prostu został właścicielem niewielkiej firmy spe­dycyjnej, jakich funkcjonowało w światowym necie dzie-

siątki tysięcy. Trzeba było zarejestrować ją jako wietnam­ską spółkę państwową, ałe z tym nie było problemu; u Świńskiego Serca wszyscy po prostu musieli doskonale znać adresy firm odsprzedających za drobne pieniądze już gotowe, certyfikowane przez tamtejsze ministerstwa spół­ki ze wszystkimi przysługującymi im, na mocy euroazja­tyckich traktatów, przywilejami. Już więcej problemu by­ło z formalnościami w brukselskim węźle koncesyjnym; gdyby nie wsparcie Sosenki, rejestrowanie filii na jednym z jego prywatnych adresów mogłoby się przeciągnąć nie wiadomo ile.

Jako konsultant Schweinherzu zaangażował potem swoją własną firmę do utrzymywania stałej linii wymiany z podobnym biurem monitoringowym w jednym z rosyj­skich miast - na tych terenach, gdzie opanowany chwiej­nymi umowami chaos stał się normą, zdemaskowanie fi-kcyjności całego kontraktu było trudniejsze niż w Azji, Ameryce czy nawet Afryce.

Pewnie, dobrego kreta nie zmyliłoby to na dłużej niż parę minut. Ale dobry kret mógł rozłupać wszystko. Eko­nomika zabezpieczenia własnej pracy, tak jak się jej Pre-postvary nauczył, nie zachęcała, by tracić czas na nad­mierne zabezpieczenia, z tego samego powodu, dla które­go nikt normalny nie zakłada w domu pancernych drzwi od bankowego skarbca. Wystarczy zamek na tyle solidny, by zniechęcił pętaków. Prawdziwy fachowiec, jeśli taki właśnie uzna nas za godny cel swych starań, poradzi so­bie i tak.

Cała ta operacja z lewymi spedycjami dala mu formal­ną możliwość ściągania rezerwowych kopii przesyłu da­nych z węzłów, z których sam korzystał. Mógł też chodzić po śladach połączeń obiektu, zgłaszać się ze swą ofertą reklamową pod te same adresy i tym samym podkładać zupełnie legalny program akwizycyjny, który leżąc w skrzynce adresata, nie zauważany, całymi miesiącami - a komu się chce przeglądać przychodzące do niego re­klamówki? - monitorował kolejne połączenia i pozwalał, gdyby to było potrzebne, rejestrować sieć interakcji obiektu.

Dom obiektu z pozoru nie był w sieci o wiele aktywniej-

szy od innych; gdyby nie ponadnormalne ilości otrzymy­wanej poczty, lokowałby się nawet poniżej przeciętnej. Ty­le, że kiedy Wiktor ze zwykłego poczucia obowiązku sko­piował taki pakiet na węźle i w swoim obszarze Sosenki zabrał się do jego dekompresji, znalazł w nim mnóstwo gęstego kodu, mającego się do codziennej paplaniny mie­szkaniowych podstacji tak, jak wóz bojowy piechoty do furgonetki dostawczej. Sekwencja kodująca i dekodująca, na ile zdołał się zorientować, tkwiła już w samym na­główku i stąd musiało być jakieś przejście programu zabezpieczającego wprost na moduł korekcji, sprawdzają­cy sam podstawowy zapis... I ta przedziwna, trudna do ogarnięcia konstrukcja sekwencji...

Uświadomił sobie nagle, że odruchowo, po raz któryś, szkicuje ten odgadywany schemat pakietu palcem na omszałych cegłach pod drzwiami klubu. Z głośników nad wejściem dudnił regularny jak łoskot śmigłowca puls ba­sów, mieszający w tłumie przed bramką, wprawiający go w rytmiczne drganie, rozchodzące się przez kłębowisko ciał niczym fale na wodzie. Jakimś sposobem, zupełnie te­go nie rejestrując, zdołał się przebić przez ciżbę - prawda, że nie w kierunku podwyższonego o kilka schodków wej­ścia, ale w poprzek, aż do zabytkowej ściany, pod którą stał teraz nie wiedzieć od jak dawna. Spojrzał z niesma­kiem na uwalane ceglanym brudem czubki palców, pocie­rając nimi o wnętrze dłoni, aż przyblakły. Dołączył do jed­nostajnego, posuwistego ruchu tłumu.

Mógłby z marszu podać kilkanaście adresów znajo­mych krakerów, z których każdy rzuciłby się na ten kod z wściekłą radością i pewnie najdalej po jednym dniu dał­by mu jeśli nie pełny przekład, to przynajmniej charakte­rystykę wystarczającą, by domyślić się, co to w ogóle jest. Ale Kuruta nie pozostawił mu ani cienia swobody. Wszy­stko -r- samemu. Żadnych konsultantów, podwykonawców, współpracowników; albo umiesz sobie poradzić bez nich, albo widać się nie nadajesz.

Nie, dość, dość, naprawdę już dość o tym. Nawal się, wywołaj bójkę, wyrwij jakąś panienkę - cokolwiek, byle skończyć wreszcie z ciągłym rozpamiętywaniem własnej bezsilności. Za grosz sensu, niech to szlag i w ogóle!

Najbliżej stojący unikali ocierania się o Wiktora, odsu­wali łokcie i ramiona, na ile pozwalał ścisk - widoczny znak respektu, jaki wzbudzał napakowany wewnętrznymi obwodami, „inteligentny", jak się go określało za czasów ojca Prepostvary'ego, garnitur speca. Może to była próż­ność, ale lubił czuć respekt, jaki mu okazywano. Mężczy­źni nabierali natychmiast czujnego dystansu - szmalow-ny gość i na dodatek diabli wiedzą, jakie możliwości goto­we w każdej chwili uaktywnić takie wdzianko; panienki posyłały rozgotowane spojrzenia, obiecujące wszystko, gdyby tylko właściciel takiego bajeru zechciał okazać się tym oczekiwanym księciem z bajki. Pewnie. Nie intereso­wał się nigdy zbyt wnikliwie przeżuwaczami, a już męską częścią ich populacji zwłaszcza, ale jakie były założenia funkcjonującego od dziesięcioleci programu zdrowego spo­łeczeństwa, musiał się choć pobieżnie orientować. Z jed­nej strony, system się sprawdził, o poważnych rozru­chach, jak trzydzieści, czterdzieści lat temu, dawno już nie słyszano. Z drugiej, ci faceci, których na nic nie było stać i musieli powielać standardowy tani życiorys, warun­kowany trójką i kryteriami progowymi zasiłku, po prostu musieli być potwornymi dupkami, biernymi i bezradnymi aż do obrzydliwości. Dziewczyny czuły to przez skórę, choć nie mogły sobie zdawać sprawy, na czym to polega. W każdym razie dla prawdziwego faceta, takiego jak on, były gotowe na wszystko.

Odnotowywał z umiarkowaną satysfakcją ich spojrze­nia, rozglądając się zza wypukłych, kolorowych szkieł, na­dających jego twarzy owadzi wyraz. Był tutaj inny od większości. Smartowy garnitur, wycięty z tyłu w jaskół­czy ogon, olśniewająco biały gors z samoczyszczącego, wy­czulonego na dotyk kolanteksu i nieodłączne okulary. Żadnych tęczowych wirów wokół głowy, żadnych hologra-ficznych świecidełek i zabaw inteligentnym światłem, udających implanty aplikacji i wszystkich tych roziskrzo­nych bajerów, tak w gruncie rzeczy przytłaczających i nudnych. Co druga z panienek pindrzyła się na tę chwi­lę przez pół dnia, tylko po to, by do złudzenia przypomi­nać pozostałe. Prepostvary zawsze zastanawiał się, jaki-

mi właściwie kryteriami kierowali się bramkarze, prze­czesujący leniwie wzrokiem cały ten towar; kogo wpuścić, kogo przytrzymać.

Bramkarze, ustawieni szpalerem po obu stronach go­tyckiego portalu, przypominali ogromne chrząszcze w czarnych pancerzach i przyłbicach z opalizującego szkła, jak w okularach Prepostvary'ego; nie dawało się nawet odróżnić w tym mężczyzny od kobiety. Pracowali zwartym szykiem, miło było patrzeć na ich współdziałanie — wysu­nięta dwójka przebierała wśród chętnych, za każdym z nich po dwóch następnych czesało gości indykatorami i przepuszczało ich przez ekrany detekcyjne, za którymi delikwent dostawał swój klips i ruszał ku jednej z tanecz­nych naw. Od czasu do czasu przy przejściu pojawiał się szef ochrony, o nienaturalnej, rozdętej mięśniami postu­rze japońskiego zapaśnika i twarzy tak usianej wszczepa­mi, że przypominała powiększone mikroskopowo żwaczki ogromnego żuka. Cały jego wygląd miał wzbudzać lęk, i wszystkie wydatki, jakie musiał w tym celu ponieść, nie poszły na darmo; choć Prepostvary akurat byl przekona­ny, że w walce wręcz łatwo by sobie z tą monstrualną ku­pą mięśni i wspomagaczy poradził.

Był tutaj inny. Także dlatego, iż ochroniarze nigdy nie robili mu najdrobniejszych kłopotów z wejściem. Nie cze­kał na zapraszające skinięcie, jak byle kto, po prostu do­pchawszy się do wejść, ruszał prosto pomiędzy szpalery bramkarzy, z których żaden nie próbował go zatrzymać. Zresztą było to oczywiste; wyglądał na gościa zdolnego za jednym zamachem zostawić w interesie więcej kasy, niż parunastu innych. Przeczekując kilkusekundową proce­durę kontrolną, wydobył z wewnętrznej kieszeni portfel -cienką jak opłatek, giętką kartę, ozdobioną holograficz-nym wizerunkiem Całunu Turyńskiego albo Myszki Miki, zależnie, od której strony złapać. Nigdy w takich sytu­acjach nie płacił z konta, blokował je wcześniej, ładując w zamian kilkaset brudasów na kartę; wystarczało aż nadto na dobry ubaw i przyzwoity prezent dla dziewczyny. Ma­szynka w ręku bramkarza potwierdziła transakcję kil­kusekundowym śmiechem, jak ze ścieżki dźwiękowej trój-

kowych komedii - podsunął klapę garnituru pod klips i już mógł iść dalej ażurowym trapem ku sieci stalowych kładek, podwieszonych w półmroku pod wysokim sklepie­niem centralnej nawy; w miły, jakby piwniczny chłód, przyjemnie kojący po parnym wieczorze na zewnątrz.

Kiedyś, jeszcze przed paroma dziesięcioleciami była tu katedra - tak długo, dopóki wydział kultury Wspólnot stać było na refundowanie kosztów jej utrzymania. Kiedy subsydia się skończyły, trzeba było budynek sprzedać pod działalność komercyjną. Nawet potem, po zmianie polity­ki kulturowej, nikt już nie był zainteresowany przywraca­niem mu sakralnego charakteru; jak na ten rodzaj po­trzeb był po prostu zbyt wielki. Był w ogóle zbyt wielki na wszystko, poza drgawami.

I to było dla Prepostyaryego w porządku, tak jak cały porządek świata, którego drgawy stanowiły jeden z drob­nych komponentów. Nie wiedział, jak to wyglądało u prze­żuwaczy, ale w kręgach, w jakich się obracał Prepostvary, chyba nikt nie traktował chrześcijańskiego Boga zbyt po­ważnie; nie broniło go nic, nawet tania egzotyka wschod­nich rytuałów. Owszem, europejskie dziedzictwo, tożsa­mość kulturowa, wiecznie żywe źródło tradycji personali­zmu i praw osoby ludzkiej, taki tam szajs - ale prawdę mówiąc, ten cały kurs na kulturowe korzenie dostarczał im tylko jeszcze jednego dowodu, iż jako intelektualiści są czymś nieskończenie lepszym od szarej masy. (Dlaczego mówiło się szarej? Waśnie kolorowej, rozmigotanej, zako­chanej w błyskotkach jak sroki!) Lepsi, bo wiedzą, że trzeba kultywować jakąś religię na użytek mas, hucznie, ceremonialnie i dęto, ale oni, ludzie z lepszej gliny, tak między sobą, wiedzą przecież, co o tym myśleć. Ludzie z lepszej gliny - trudno mu się było nie śmiać na myśl

0 tych utytułowanych głupolach, dumnych ze swych stu­diów, stażów i tytułów, fikcyjnej wiedzy, jaką posiedli,

1 równie fikcyjnych stanowisk.

W każdym razie dzisiaj do starej katedry lepiej paso­wały drgawy niż modlitwy. Powinna pozostawać miejscem żywym, odwiedzanym tłumnie, miejscem, gdzie przycho­dzi się z nadzieją na coś i zostawia autentyczne emocje -

a nie zatopionym w mysim zapachu muzeum. Prepostva-ry bywał tu częściej lub rzadziej, zależnie od wolnego cza­su i poziomu hormonów, nie wymagając nic, poza solidną rozrywką - jak osiemnastowieczny hrabia, mieszający się w balowej masce między pospólstwo na redutach. Dla wielu przeżuwaczy tutaj znajdował się środek świata i sens życia. Obserwował z zaciekawieniem urządzane dla nich konkursy, jak zapamiętywali się w ekstazie, jak tańczyli bez przerwy godzinami, otoczeni wianuszkami wielbicieli i uczniów.

Każdy krok, postawiony na metalowych płytach, roz­brzmiewał głuchym pogłosem, mieszając się z krokami in­nych i z przytłumionym pulsem głośników znad bramy. Muzyka z dołu tutaj nie sięgała. Nisko, kilka metrów pod stopami spacerujących, wypiętrzały się ku górze przejrzy­ste, wypełnione wielobarwnym światłem półkule pola wy­ciszającego. Wypełniało je nieme drganie stłoczonych ciał, pod każdą z kopuł w innych rytmach; jak w komórkach wielobarwnego ula, obdartego z kryjących go warstw i za­topionego w nienaturalnej ciszy. I w każdą z tych komó­rek, jak słomka w bańkę mydlaną, wbita była metalowa, lśniąca srebrem, miedzią lub złotem kolumna, sięgająca stropu, każda zaledwie o kilkanaście centymetrów od któ­rejś z kładek, pozbawionych w tych miejscach poręczy.

Szedł powoli, z rękami w kieszeniach, poddając się na­strojowi - pastelowym światłom, błyskającym z dołu, jed­nostajnemu rytmowi, przeszywającemu wszystko ledwie zauważalną wibracją. Co kilka kroków mijał zawieszone po obu stronach kładki dystrybutory z pigułkami i softa-mi. Tutaj, w zamkniętym przybytku, obrót spidami regu­lowało osobne prawo. Obok drinków i pigułek dostępnych na co dzień, obok tych najdroższych, ale powszechnie do-zwalanych, można było brać i ostrzejsze; cokolwiek dusza chciała, byle tylko nie wynosić na zewnątrz. Tak czy owak, zabawa musi się udać. Można było dostać nawet alkohol, choć żałośnie słaby; przejechał portfelem przez szczelinę i od razu pociągnął parę łyków z wysokiej, oszronionej szklanki. W miarę, jak obniżał się poziom pły­nu, zbędna krawędź szkła malała niepostrzeżenie, tak, by nigdy nie sięgać więcej niż centymetr ponad lustro.

Wyjął z wewnętrznej kieszeni papierosa. Tytoniu tutaj nie oferowali, aż tak dobrze nie było, jedynie jakąś żałos­ną trawiastą namiastkę, od której żylaki wychodziły za uszami - ale i nie czepiali się, jak kto przyszedł z włas­nym. Zresztą przychodziło wielu; to była jeszcze jedna ze spraw pozostawianych w zawieszeniu, niby zakazano, ale przymykano oko.

Sztachnął się głęboko: no, więc dobrze. Zabawa musi się udać. Lubił nastrój, jaki tworzył się na drgawach — i tam, w pulsujących łomotem i kolorowymi światłami bąblach, i tu, w półmroku pod gotyckim sklepieniem. Pół­mrok był zresztą niejednolity; pośrodku nawy, gdzie siat­ka pomostów układała się gęściej, poświata wydawała się jaśniejsza, tańczyła barwnymi poblaskami, przydając nie­oczekiwanego wyrazu nawet najbardziej banalnym twa­rzom. Im dalej ku ścianom, tym czerń bardziej gęstniała, okrywając pary, obmacujące się po kątach w oczekiwaniu na swoją kolejkę do kanciap.

Zresztą nie, poprawił się w myślach, o tej porze jeszcze nie powinno być kolejek. Widać po prostu lubili się tak pomacerować w miłym, nastrojowym pólświetle, nim przejdą do rzeczy. Ta myśl przypomniała, że sam nie robił tego, odkąd zabrał się za zlecenie Kuruty, i że poniekąd był tu właśnie w tej sprawie. Oderwał się od barierki, sponad której spoglądał na drgające w dole pęcherze ze światłem, i ruszył powoli wzdłuż nawy. Na środkowym, najszerszym pomoście, prowadzącym wprost od wejścio­wych schodów, nie było jeszcze tłoczno, ale już dość gęsto; nie aż na tyle, by ocierać się przy przechodzeniu, ale co i raz trzeba było przystanąć lub odstąpić o pół kroku, by kogoś przepuścić.

Ta dziewczyna wpadła mu w oko głównie chyba z po­wodu dziwacznych kolczyków z miedzianego drutu; wyda­wała się w ogóle mieć styl, no, bez przesady - jakąś na­miastkę stylu, coś, co ją w każdym razie odróżniało od wypełniających sale klubu panienek z blond czubami na głowach i wymalowanymi wewnątrz na czerwono małżo­winami uszu; to czerwone świństwo w uszach mierziło go, nie wiedzieć czemu, szczególnie. Poza tym nie patrzyła

na niego, jakby miała się zaraz zlać z wrażenia, tylko po prostu z normalnym zaciekawieniem, jak przystało na ko­bietę dostrzegającą na widnokręgu atrakcyjny obiekt se­ksualny. Może dlatego, że była wyraźnie na żyletach, i musiały ją już nieźle ciąć od brzucha. A może ten ściąg­nięty, ekstatyczny wyraz twarzy miał coś wspólnego z mie-dzianodrucianymi bombkami na uszach; zanim się jeszcze zbliżył, asystent zasygnalizował mu idące od nich modu­lowane pole elektryczne.

~ Cześć - powiedział, stając tak blisko, że gdy oparł lewą dłoń o barierkę stalowego trapu obok dziewczyny, wyglądało to jakby już ją objął. - Co za głupek zostawił cię tu samą?

- Jeden taki nudziarz - wzruszyła ramionami. - A my się znamy?

- Oczywiście. Śniłaś mi się tej nocy, nie pamiętasz?

Śmiech miała taki sobie, ale poza tym mogła być. Po­dobała mu się; czarne włosy na chłopczycę, zastępująca suknię dziwna konstrukcja ze skóropodobnych popręgów, ni to gorset, ni uprząż, z czymś w rodzaju szczątkowej krynoliny, ledwie ocieniającej zbieg ud i skrawek gołego ciała ponad krawędzią pończoch.

- Ale ty mi nie.

- Zgadza się. Ja ci się zamierzam przyśnić dopiero tej nocy.

Odbije to jakoś, wykaże się choćby śladową aktywno­ścią mózgu? Znowu tylko ten śmiech. Cielęcina, jak wszy­stkie inne.

To był chyba objaw starości; zaczynały go irytować głu­pie dziewczyny. Seks tracił większą część swego uroku, jeśli nie wiązał się z jakąś minimalną choćby grą, jeśli gi­mnastyki mięśni nie poprzedzał flirt, pozwalający choć odrobinę popisać się zręcznością w żonglowaniu słowami i myślami. Zaczynał rozumieć zagadkę, która w szkolnych czasach wydawała mu się całkowicie niepojęta: czemu dla niektórych kobiet ludzie gotowi są tracić głowę, skoro o chętny do ścięcia towar łatwiej niż o cokolwiek innego.

- Ale ja ci nie pozwoliłam, żebyś mi się śnił - jednak w końcu coś tam wymyśliła. - Przynajmniej na razie. Na to trzeba zasłużyć.

- Mogę ci przynieść kwiat paproci - machinalnie sięg­nął po rzeczy, które latały ostatnio na trójce. - Ale to by musiało potrwać.

- Długo?

- Jakieś sto łat. Poczekasz tyle?

- Wiesz co? Na razie zeskoczmy na dół, zanim mój nu­dziarz wróci. Masz gadane - pochwaliła go, odwracając się w stronę jednego z metalicznych słupów, podpierają­cych strop równoległym do stalowego trapu szpalerem.

Fakt, miał gadane. Miał też swoje metr dziewięćdzie­siąt pięć, i to sam z siebie, bez żadnej medycznej stymu­lacji — sam nie wiedział skąd, ojciec był raczej niski, mat­ka podobno też. W każdym razie, być wysokim i wygada­nym - już dawno zauważył, że w zasadzie to jedyne dwa warunki, żeby podobać się kobietom. Wszystko inne było mniej ważne.

Przeskoczyła lekko z pomostu kładki na strażacki słup, obejmując go lekko, w ostatniej chwili, przedramieniem i łydką. Pole chwyciło ją i pozwoliło delikatnie opaść w dół, nie za wolno i nie za szybko, akurat tak, by pęd powietrza na chwilę uniósł szczątek spódniczki, pozwala­jąc dostrzec kształtne, należycie umięśnione pośladki i trójkącik jaskrawej czerwieni majtek. Prepostvary odbił się lekko, chwilę po niej, prawie nie unosząc rąk - na tyle tylko, by zamortyzować lekkie uderzenie o słup - i po­mknął za dziewczyną.

Przeniknęli jedno po drugim granicę niewidzialnego bąbla, by na dłuższą chwilę oślepnąć i ogłuchnąć. To sa­mo pole, które chroniło przed upadkiem, u dołu ode­pchnęło ich od podstawy słupa, wstrzeliwując w rozedrga­ne ludzkie ciasto. Wpadli jedno na drugie, bezwiednie przytrzymując się nawzajem za ramiona i ubrania. Dziewczyna zapiszczała z rozkoszy, bardziej to wyczuł, niż zobaczył czy usłyszał. Moment wskoku do bąbla był rze­czywiście fantastyczny - stroboskopowe błyski, rytmiczna wibracja, przenikająca aż do rdzenia, interferująca w nie pokrywających się pętlach niskich i wysokich dźwięków; tylko kilkanaście sekund, a już zaczynało się czuć jej skutki. Specjalnie dobrane częstotliwości i rytmy oddzia-

ływały na nerwy i mięśnie niesamowicie stymulująco, chciało się natychmiast skakać, wrzeszczeć. Nie opiera! się temu; zacisnął lewą dłoń na pasku dziewczyny, pra­wym ramieniem przyciskając ją do siebie i unosząc głowę do góry niczym wyjący na księżyc pies, wydarł się całą piersią, triumfalnym, zwierzęcym rykiem. Jego krzyk utonął bez śladu w pulsującym hałasie, ale dziewczyna odebrała sygnał właściwie. Ocierali się o siebie, skacząc i obijając się w tłumie, mieszanym regularnym, obłąkań­czym rytmem; pobudzone tym ocieraniem i błądzeniem dłoni hormony rozchodziły się po całym ciele przyjemną falą, mieszały w ożywcze koktajle, tłoczone do pracują­cych intensywnie mięśni.

Jeśli dziewczyna chciała go sprawdzić, wybierając bą­bel z jednym z najszybszych rytmów, to na pewno się nie zawiodła. Mimo kilku dni intensywnej pracy w gnieździe, a może wręcz dzięki nim, czuł w sobie niespożytą energię i potrzebę, by się wyszaleć. Po paru minutach, kiedy już się oswoił z rytmem i należycie rozgrzał, porwał dziew­czynę za biodra i podrzucił do góry; najpierw lekko, kon­trolnie, ale łapała, o co chodzi, więc zaczął wywijać już śmielej, zaczynając od podstawowych ewolucji, aż do ta­kich, przy których wyczuł, że sięgają granic akrobatycz­nych umiejętności partnerki. Za każdym podrzutem po­wtarzała ten radosny, dziki pisk, jakim powitała wpad­nięcie do bąbla.

Wywalczyli w ten sposób trochę więcej miejsca wokół siebie, ale Prepostvary nie próbował przesunąć się ku głośniejszej części bąbla, zarezerwowanej niepisanym prawem drgaw dla zawodników. Wibracja była tam sil­niejsza, światła nieco ostrzejsze, a podłoga, stale wybrzu­szająca się i zapadająca w dziwaczne kształty, stwarzała większe możliwości popisu. Zawodnicy nie mieszali się ze zwykłymi, przypadkowymi gośćmi. Sprawiali wrażenie, jakby wszystkie ich skoki były sztuką dla sztuki, nie po­trzebującą żadnej publiczności. Częściowo była to prawda; o ile wiedział, ci ludzie, dla których drgawy były od lat sposobem życia, właściwie miejscem stałej pracy, stanowi­li zamkniętą kastę, żyjącą sama dla siebie i mającą swoje

wewnętrzne hierarchie. Goście, którzy przychodzili się tu po prostu odprężyć w wolnym czasie i którzy chwilami, zmęczeni tańcem, przystawali podziwiać ich umiejętności, byli z innego świata.

I raz! - do góry, ku niewidzialnemu sufitowi dźwięków - przewinięcie, chwyt - i przytrzymać przez moment przy koszuli, poczuć gorąco rozgniatanych na piersi cyc­ków, złapać garścią za uda, i znowu, bez chwytania odde­chu, bez chwili przerwy - raz, raz!

Wolny czas; śmiać się chciało. Tylko on mógł tutaj mieć wolny czas. Żeby mieć wolny czas, trzeba mieć i czas za­jęty, poświęcony naprawdę czemuś, nie pozorowaniu ist­nienia. Żeby mieć wolny czas, przede wszystkim, trzeba być w stanie panować nad swoim czasem i swoim postę­powaniem - a nie reagować jedynie na mniej lub bardziej dyskretne polecenia trójki... Zresztą do diabła z tym wszystkim. Poddawał się masującym nerwy i mięśnie ryt­mom, wymiatającym stopniowo z mózgu każdy ślad my­śli. Skakał, wyginał się, powtarzał skomplikowane układy kroków, znowu, znowu, znowu - migoczący świat, eksta­tyczny wyraz na rzeźbionych feerią błysków twarzach do­koła. Ja-uuuu, uuu! Samo drgające mięso, wypuszczony z klatek zwierz. Ee-kstra!

Był pewien, że dziewczyna długo tego tempa nie wy­trzyma, i tak się w końcu stało, chociaż i tak wytrwała dłużej, niż z początku sądził. Wreszcie zaczęła szarpać go za rękę, dając przy tym błagalne znaki - unosiła dłoń, a potem przykładała do ust, mówiąc coś, czego oczywiście nie mógł słyszeć. Gest był zresztą wystarczająco wymow­ny: potrzebowała następnej żylety. Skinął głową i ciągnąc dziewczynę za rękę, zaczął torować w tłoku drogę do słu­pa. Teraz pole wypchnęło ich samoczynnie do góry, na stalowe trapy, gdzie zrobiło się już tłoczniej. Skinieniem pokazał jej, żeby dała spokój dystrybutorom z tanimi środ­kami. Wyraźnie na ten gest czekała. Bogaty strój zobo­wiązywał; podeszli do automatu z najdroższym asorty­mentem Ballantine'a, nawet nie bardzo patrzył, co wybra­ła: jakieś zielone galaretki, lepkie i rozedrgane jak meduza.

Była cała spocona; on prawie nie, materiał koszuli i bie-

lizną absorbowały doskonale. Pewnie miał tylko czerwoną twarz, ale w tym świetle nie było tego widać, i serce bito jak po długim biegu.

- Kurde, nieźle szkaczesz - wysapała z ustami zakle­jonymi galaretką. - Gdziesz ty sze wczeszniej chował?

- Za dnia trzymają mnie w skrzyni, w oleju - nachylił się do jej ucha. - Bo wiesz, ja jestem robotem. Tylko tego nie rozgadaj.

Pokręciła z uznaniem głową.

- Chyba naprawdę. Aleś mnie zmordował.

- Dopiero cię zmorduję.

- No?

- Potem. Na razie trochę zwolnimy - obiecał i ruszył w stronę połyskującego błękitnie słupa u końca nawy, do bąbla z wolniejszymi wibracjami, zagarniając ją bezcere­monialnym chwytem za tyłek; przyjemnie było czuć pod palcami sprężysty, ciepły pośladek. Nie protestowała; te­raz, po galaretce, to ona miała zobowiązania.

W pęcherzu światła były stonowane, a drgania powol­ne, głębokie; dawały wrażenie, jakby głęboko w podbrzu-szu ktoś uderzał regularnie w ogromny bęben, a drżenie roznosiło się po kościach i skórze. Kleili się do siebie pa­ręnaście minut, aż zielona galareta zaczęła ją ciąć na do­bre. Wtedy znowu przeskoczyli do innego bąbla, a potem do jeszcze innego, zmieniając rytmy, aż do chwili, gdy stwierdził, że błogie zmęczenie rozlewa się już równo­miernie po wszystkich mięśniach.

Skrajne ściany obu bocznych naw starej katedry po­kryte były, niczym plastrem miodu, ośmiokątnymi komór­kami z dźwiękochłonnego plastiku, wielkości akurat w sam raz na łóżko z jednorazową pościelą i małą kabinę natrysku. W tych półgodzinnych kanciapach prędzej czy później kończyły się wszystkie zawierane na drgawach znajomości i kiedy wreszcie oboje uznali, że mają już dość, dziewczyna machinalnie skierowała się trapem w stronę kantorku ochrony, gdzie sprzedawano klucze. Powstrzymana uściskiem ręki patrzyła przez chwilę na niego zdumiona. Wzrok miała teraz przymulony i pełen chcicy, ale na wiadomość, że ma tutaj w pobliżu chatę, za-

reagowała tak, jak zazwyczaj one wszystkie w pierwszej chwili reagowały: odruchowym sprzeciwem.

Zawsze go to bawiło, kiedy obserwował tę z góry prze­graną walkę, jaką rozsądek dziewczyny toczył z wcześniej już przesądzonym zamiarem należytego zakończenia wie­czoru. Najpierw było oczywiście zdecydowane nie, odruch uwarunkowany codziennymi trójkowymi fabułami i ser­wisami. Potem, kiedy nie nalegał, zastanowienie. Uwa­runkowany strach, osłabiony spidami, ścierał się z chcicą i z zaufaniem, które wzbudzał. Prepostvary sam nie miał pojęcia dlaczego, ale że je wzbudzał, przekonał się już nieraz.

Przyłapał się nagle, że myśli o tym, czy wzbudziłby ta­kie zaufanie także w obiekcie. Myśl była idiotyczna; oczy­wiście, że nie, ona była zbyt rozważna, zbyt zestresowana życiem, w każdej sytuacji starająca się przewidzieć wszy­stkie możliwe warianty rozwoju wypadków i zabezpieczyć się przed nimi -jak rozgrywający partię szachów kompu­ter. A po pierwsze, ona w ogóle nie poszłaby na drgawy, w Robespierze czułaby się tylko ogłuszona i oszołomiona. Ale najbardziej idiotyczne było to, że dopiero teraz uświa­domił sobie, iż bezwiednie wracał ciągle myślami do roz­pracowywanej kobiety - podczas tańca czy na pomoście, bezustannie czaiła się gdzieś koło niego.

- No, chodź - rzucił, zirytowany sam na siebie, nie czekając, aż dziewczyna upora się ze swoją rozterką. W każdym razie była już tego bliska, bo dała mu się grze­cznie wyprowadzić do bocznego przedsionka, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby na odchodne wepchnąć w siebie jeszcze parę galaretek. Dopiero gdy przepchnęli się do wyjścia, oddając ochroniarzom klips, poznał jej imię. Se-ba. W życiu nie słyszał, żeby mieć takie imię - ale co go to obchodziło. Powiedział jej, że bardzo ładne.

Chyba przesadziła z tymi galaretkami w ostatniej chwili. Albo może odreagowywała stres, że oto idzie nie wiadomo dokąd z facetem, który diabli wiedzą, czy nie poćwiartuje jej i nie wpuści potem zapisu tego wydarze­nia pod lewym adresem do netu; czasem miał wrażenie, że to je dopiero rajcowało, ten potwór ze złego snu, jakim

mógł się okazać. W każdym razie paplała niemal całą drogę. Poszli piechotą. Dzielnica należała do słabo zalu­dnionych, w mieszkaniach można było przebierać. To, które wynajął na takie okazje, znajdowało się od Robe-spierre'a o paręnaście minut miłego, orzeźwiającego spa­ceru. Kiedy je wynajmował, liczył, że prędzej czy później ktoś go podczas takiego spaceru zaczepi. Jak dotąd, nikt się nie odważył. Byłoby dobrze spróbować kiedyś, czy z realnym przeciwnikiem radziłby sobie równie szybko jak z fantomami sali trenigowej Schweinherzu.

Seba najpierw uznała za stosowne opowiedzieć mu o swoich studiach. Pisała właśnie swój pierwszy doktorat z jakiegoś kultowego serialu, wypuszczonego przez trójkę w coś dziewięciu czy dziesięciu tysiącach odcinków. I tak nie chciała uwierzyć, że ktokolwiek może go nie znać, więc nie spierał się o to. Potem musiała się upewnić, czy Wiktor na pewno da radę ją obronić, gdyby chcieli ich zjeść pastuszkowie, i skorzystała z tej okazji, by podnie­cać się obmacywaniem jego bicepsów i torsu. A w końcu zafascynowały ją papierosy i czy nie boi się raka: koniecz­nie chciała, żeby dał się jej zaciągnąć, i oczywiście mało nie wypluła płuc od kaszlu, a kiedy z trudem odzyskała równy oddech, zaraz chciała jeszcze raz. I to też było do obrzydzenia typowe. Czego wymagać, to przecież nie wy­sokiej rangi specjalistka od Podprogowego czy Ka A, zwykła dziewczyna z drgaw - sam nie rozumiał, bo za­wsze go takie właśnie bawiły, a dziś całe to dziewczyń-stwo stało się jakoś irytujące. Nic innego, tylko wyłaził ten wciąż nie odreagowany strach przed „niestety" Kuruty.

Wyłożył jej, z braku lepszego tematu do rozmowy, swo­ją teorię o tytoniu - że to taki sam pic jak ze wszystkim innym. Raka i tak będzie miał w końcu prawie każdy, od płyt budowlanych, syfów w powietrzu, pól elektromagne­tycznych i czego tam jeszcze; jakoś mimo wszystkich tych zakazów współczynniki zdrowotne ani drgnęły. Ludzie

1 tak będą przedwcześnie umierać, nie ma ich za co le­czyć, a z rozpowszechnionych technologii się wycofać nie sposób, tylko trzeba mieć jakiegoś kozła ofiarnego. Popad­ło akurat na koncerny tytoniowe, bo swego czasu posta­wiły nie na tych, na których trzeba było stawiać.

Nie była partnerką do takiej rozmowy, zwłaszcza w tym stanie. Szukała już tylko pretekstu, żeby zatrzymy­wać się co chwilę i pieścić; sprawiała wrażenie gotowej rżnąć się na środku ulicy. Trudno było pozostać na to obo­jętnym, więc kiedy w końcu dociągnął ją jakoś do miesz­kania, zabrali się za siebie niemal od progu, bez żadnych wyrafinowanych pieszczot czy gier wstępnych. Ciemne, równo przycięte włosy dziewczyny rozsypały się na błękit­nej pościeli; ten widok przypomniał mu nieoczekiwanie Valentinę ze starej interaktywnej gry - zwariowanej gry z odjazdowym nastrojem, gdzie nigdy nie wiadomo było, co jest jawą, a co snem; bardzo ją za to lubił. Rzeczywi­ście, Seba była tak samo ostrzyżona i w ogóle podobna, więc zrozumiał przynajmniej, dlaczego akurat ona.

To odkrycie sprawiło mu nieoczekiwaną satysfakcję, dodając seksualnej energii. Pomiętosił z uśmiechem dziewczynę tam, gdzie wiedział, że dziewczyny lubią być miętoszone, nasuwając się na nią powolnym ruchem ni­czym wąż. Święto mięsa; właśnie tak, właśnie tego chciał i potrzebował. Jeśli nawet banalne i głupie jak wszelka fizjologia, to był za bardzo podniecony, by się tym przej­mować.

- Czekaj - wysapała, gorąca jak lokomotywa, sięgając poza łóżko, ku swojej rzuconej na futrzak ni to sukni, ni uprzęży. Główny pas, opinający biodra, mieścił płaską kieszeń. Wyciągnęła z niej łechtacz i przypięła sobie swo­ją część za uchem. Odsunął łagodnie jej rękę, kiedy poda­wała mu drugą końcówkę, ale nie chciało mu się zdumie­wać Seby wyjaśnianiem, dlaczego.

- Nie z moim implantem, kochana. Połóż to na bok, po prostu, samo się dostroi.

- O rany, spec to mnie jeszcze nigdy nie walił. No,

wsadź go wreszcie.

- Nogi szerzej - zakomenderował, właściwie niepo­trzebnie.

Asystent oczywiście dostroił się błyskawicznie, tyle że przysyłał do łechtacza wcale nie encefaliczny skan z kory mózgowej Prepostvarego, a impulsy sterowane progra­mem, który kiedyś ściągnął z sieci, trochę dla zgrywy, i po-

tem postanowił sobie zostawić. Bardziej wytrawna ko­chanka zauważyłaby pewnie szybko brak wzajemnego sprzężenia, ale Seba była już zbyt napalona, by zwracać uwagę na cokolwiek. Miał nadzieję, że mimo wszystko w doprowadzeniu jej do tego stanu miał choć odrobinę swo­jego udziału, obok galaretek z automatu w Robespierze.

Święto mięsa; tak. Mocne, twarde wejście, potem już tylko gonienie długimi, rytmicznymi susami obiecanej przez naturę premii za dopełnienie ewolucyjnych obo­wiązków. Nie uważał, żeby ta premia była rozdzielona sprawiedliwie, gdy patrzył, jak Seba wije się i rzuca pod spodem, jakby miotały nią uderzenia prądu. Nachodziła go w takich chwilach straszna chęć, by choć raz rzeczywi­ście podłączyć się do łechtacza, poczuć to spięcie dwóch neurosystemów, tak podobno niesamowite. Nigdy się na to nie zdobył: mogłoby mu się jeszcze spodobać. W jakiś sposób podobało mu się zresztą patrzeć, jak program z nie­ludzką, wyliczaną bezbłędnie sprawnością prowadzi dzie­wczynę po ostrej grani paroksyzmów. Gdyby wiedziała, nie powinna przecież mieć żalu, że zamiast się połączyć, onanizował ją swoim osobistym komputerem. Nie widział większej różnicy, poza technologią, niż gdyby pieścił ją palcami albo językiem. To znaczy - tej w taki sposób nie pieściłby na pewno. Ale gdyby tamta...

Zamknął oczy i przyspieszył z nagłą wściekłością, szturchając dziewczynę, jakby chciał ją rozerwać, ukarać w ten sposób za coś, sam nie wiedział za co. Nie, nic tak naprawdę od niej nie chciał; próbował się tylko zapamię­tać w tym rytmie, zaczerpnąć z niego, ile tylko się da ulgi i przyjemności, roztopić w tym uczuciu, jakby wszystkie zaległe w ciele zmory scedzały się powoli i spływały do lędźwi, gęstniejąc długo w rosnące do granic możliwości obrzmienie, by wreszcie u samego szczytu wytrzymałości mięśni i nerwów eksplodować, opuścić go w ognistej fon­tannie, gdzieś w diabły, do ostatniej kropli, pozostawiając trudną do opisania ulgę.

Ale nieopatrznie przywołany w umyśle obraz wciąż w nim tkwił - zepchnięty gdzieś na bok, lecz nie dający się zgasić. Kobieta, dziwnym kaprysem Kuruty uczyniona

nagle jego fatum, ośrodkiem wszystkich myśli, towarzysz­ką każdej minuty, niepostrzeżenie pojawiła się gdzieś w tym wszystkim — bardziej rzeczywista niż Seba, której spazmowanie dochodziło niczym zza szyby.

Zwalił się z przeciągłym westchnieniem na spocone ciało pod sobą, z dziwnym uczuciem, jakby przez kilkana­ście ostatnich minut w ogóle go nie potrzebował. Machi­nalnym ruchem przeciągnął palcami po brzuchu i pier­siach dziewczyny, odnotowując przeszywające ją wciąż ostatnie, słabnące dreszcze. Ona też go nie potrzebowała. Gdyby była bogatsza, mogłaby mieć tę porcję sterowanych komputerem impulsów w dowolnej chwili, bez podstawia­nia się pod miętoszenie łapami i wtykanie tryskającej mę­ską wydzieliną wypustki. Nie byłby sobą, gdyby nie scho­wał troskliwie do jakiejś szufladki w mózgu myśli, która mu przy tym błysnęła, że taki układ, choć wytwarzany spontanicznie przez naturę, był dobry i miał swoje głębo­kie uzasadnienie. Uczynienie elektronicznego seksu atra­kcyjniejszym od fizycznego, przy pozostawieniu go w sfe­rze trudno dostępnych luksusów, zniechęcało społeczną elitę do reprodukcji, zmuszając, by stale dokooptowywała do siebie najzdolniejszych przedstawicieli społecznych ni­zin. Za jednym zamachem znikał problem debilowatych następców tronu i genialnych plebejuszy, których niemoż­ność spełnienia w istniejącym układzie społecznym popy­chała dawniej do rewolucji.

Z sobie wiadomych przyczyn fizjologia chciała, by omdle­niu wszystkich mięśni towarzyszył wzlot myśli. Prepost-vary pozwolił im na swobodę, rozkładając się wygodnie obok pojękującej coraz ciszej dziewczyny. Z początku my­ślał o tym mieszkaniu, używanym raz na kilka tygodni. Domowy komputer, klimatyzacja, termostaty - wszystko przecież działało, choć na jałowym biegu. Ciągłe sprawoz­dania do asystenta; pakiety zbędnych danych o utrzymy­waniu wszystkiego w normie - elektroniczny śmieć zale­wający miasta, całą Europę, gdzie Europę, cały świat... Pożałował tylko na zmianę wystroju mieszkania; kicz i tandeta, ale z dala śmierdzące pieniędzmi. Panienkom z trójkowych klas pewnie to pasowało do wyobrażeń

o specu. Może dlatego lubił przekraczać tę granicę między światami. Tam, w Schweinherzu, zaledwie jeden z młod­szych psychooperacyjnych, tutaj, zszedłszy o krok niżej, stawał się półbogiem.

Pogładził machinalnie i niedbale ciało dziewczyny, że­glującej cicho gdzieś po swoich marzeniach - był pewien, że oscylujących wokół jego osoby. Tamtej by tak łatwo nie zaimponował, pewnie by w ogóle nie zwróciła na niego uwagi. Nie, nie musi być tak skromny. Zresztą dużo już

0 niej wiedział, mógł dowiedzieć się jeszcze więcej - z pe­wnością obmyśliłby właściwą strategię postępowania. Broniłaby się, na pewno, bo przecież była w swojej branży dobra. Ale on byłby lepszy, pomyślał ze smutkiem.

W gruncie rzeczy cała praca psychologa, pijara zresztą pewnie też, była przeraźliwie smutna. Smutne było Akty­wne Profilowanie, smutne było Sterowanie Podprogowe

1 równie smutne musiało być Kreowanie Autorytetów. Psychikę speca rozdzierała nie dająca się niczym zakleić sprzeczność między profesjonalną świadomością powta­rzalności ludzkich zachowań a prywatną wiarą we włas­ną wyjątkowość, szczególność i niepowtarzalność. Ta właśnie wiara, niezbędna każdej ludzkiej istocie do za­chowania wewnętrznej równowagi, była w ich wypadku skazana na zniszczenie. Jeśli na własne oczy przekonuję się codziennie, że człowiek jest tylko skomplikowanym, ale przewidywalnym systemem określonych reakcji na określone bodźce, jeśli umiem pociskaniem odpowiednich dźwigni skłaniać go, nieświadomego mego istnienia, do podejmowania określonych działań - a tu różnica między Prepostvarym a Nią była tylko różnicą pomiędzy pracą na jednostce a pracą na zbiorach statystycznych - prze­cież nie mogę się znieczulać głupią wiarą, że sam stano­wię istotę z gruntu odmienną i obdarzoną wolną wolą.

Warto się kiedyś nad tym zastanowić; w jaki sposób on sam bronił się przed tą świadomością, której przyjęcie ob­niżało nieuchronnie samoocenę i niszczyło nieodzowne do pracy poczucie wyższości nad ludzkim tworzywem? Zna­lazł na to sposób dość prosty i może nawet rozpowszech­niony. Wierzył, że człowiek świadomy, pracujący nad sobą,

gromadzący wciąż w szarych komórkach kapitał wiedzy o sobie samym, o świecie i rządzących nim prawach, mo­że dzięki temu mozołowi wyzwolić się z biologicznego de-terminizmu. To dlatego, a nie dla żadnych ezoterycznych bredni, sensem życia było samodoskonalenie, o którym tyle mówiono, bełkotano raczej, pozorując je ogłupiającym recytowaniem mantr czy wmawianiem sobie, że się jest świetnym. To stąd marzenie o mądrości, której zdobycie wynosiło człowieka ponad innych.

A jak radziła sobie z tym Ona?

Nie radziła sobie, było to widać po jej profilu.

Musiała należeć do tych, którzy potrafią całkowicie od­dzielić siebie samego od modelu istoty ludzkiej i uznać, że posiadana wiedza odnosi się tylko do innych. Przecież analiza dzieciństwa i stosunków z rodzicami to abecadło, czy w profilowaniu, czy w jakiejkolwiek innej dziedzinie psychologii; sprawdź, jak to się układało, i już wiesz, z kim masz do czynienia, gdzie facet ma słabe punkty, jak nim manipulować. On sam, na przykład, zawdzięczał swą psychiczną spoistość, niepodatność na stresy i siłę właśnie doskonałym stosunkom z rodzicami - kochająca, akceptująca bezwarunkowo matka i ojciec będący dosko­nałym wzorcem do naśladowania i nauczycielem, gdy trzeba surowym, gdy trzeba wyrozumiałym. Był pewien, że to mu w przyszłości jeszcze nie raz zaprocentuje. Bo z tym swoim niezwykłym zrównoważeniem i pozytywnym podejściem do świata stanowił w gruncie rzeczy niesamo­witą rzadkość, nawet wśród elit, z reguły poświęcających swemu potomstwu więcej uwagi i pieniędzy. Większość ludzi w ten czy inny sposób, wprost czy w kontrze, przej­mowała psychiczne deformacje swych rodziców, męczyła się z nimi całe życie i w końcu przekazywała potomstwu.

Ona też. Praktycznie brak matki, zastępowanej przez różne kobiety, zmieniające się zbyt często, by mogła zaist­nieć właściwa więź uczuciowa - więc oczywiste zaburze­nie wzorca żeńskiego. Częste zmiany miejsca pobytu, w miarę jak stary wylatywał z kolejnych firm - wyobco­wanie z grup rówieśniczych. I apodyktyczny ojciec, życio­wy nieudacznik, wiecznie niezadowolony, na dodatek

w ostatnich latach coraz bardziej chory. W dawniejszych czasach wykorkowałby szybko, zanimby zdążył narobić w osobowości córki spustoszeń. Ale podtrzymywany przy życiu protezami, za których funkcjonowanie trzeba było coraz więcej płacić, przedłużającymi konanie o całe lata... Podręcznikowa, oczywista historia. Chorobliwie niska sa­moocena, kompulsywne dążenie do doskonałości, wieczne niezadowolenie z siebie. Życie zamienione w pokutę nie wiadomo za co. Przecież musiała sobie w którymś mo­mencie życia z tych wszystkich swoich uwarunkowań oso­bowościowych doskonale zdać sprawę; a jednak nie próbo­wała sobie pomóc. Nie próbowała nawet pozbyć się tego nieudacznika, z którym się związała, a w którym - dałby sobie za to obciąć rękę - musiała zobaczyć kolejne wciele­nie swego ojca; ten sam kontrast między zdolnościami a nieumiejętnością ich zdyskontowania, tę samą potrzebę stałej opieki, doskonałego konsumenta niezauważanych poświęceń. Cholera, nie powinna mieć takiego partnera, to ją dołowało, niszczyło - to powinien być ktoś zupełnie innego rodzaju...

Poczuł nagle, że znalazł się niezwykle blisko czegoś ważnego - ale co to było? O czym przed chwilą myślał? Ze nie próbowała sobie pomóc. A może przyjęła zasadę cał­kowicie odwrotną niż Wiktor, zasadę, by właśnie nie pró­bować się zmienić, przyjąć siebie samą taką, jaką jest, czy uwiera, czy nie - po prostu starać się żyć.

To też, właściwie, dylemat: czy w końcu jest jakiś wzo­rzec siebie samego, który należałoby sobie narzucać? Przeprowadzać operacje na własnej duszy? W imię czego - bo ktoś tak zarządził? A może to się musi skończyć jak te programy zdrowia nerwowego w regionalnych ubezpie­czeniach, gdzie leczono przymusowo każdą troskę, każdą wątpliwość, zatruwającą bierne zadowolenie z siebie. W od­niesieniu do ludzi potrzebnych światu tylko jako konsu­menci miało to społeczne uzasadnienie; ale jeśli jest się kimś ważniejszym - czy nie należy unikać psychicznych znieczuleń?

Trudno byłoby to pojąć Sebie czy ludziom, wśród któ­rych żyła. Dla nich spec znaczyło tylko wysoki status;

cierpienia i mozołu, jakie się z nim wiązały, nie można by im nawet wytłumaczyć. Trzeba by zacząć od podstawo­wych pojęć, ale kto by tego w ogóle słuchał - że jest tylko jak program komputerowy, wystarczy poznać algorytm, według jakiego zakodowano jego osobniczy mechanizm podejmowania wyborów, aby wiedzieć, jakiej udzieli odpo­wiedzi, zanim jeszcze ktoś zapyta...

Znowu: aż otworzył oczy i poruszył się, wstrzymując z lękliwej ostrożności oddech, by nie spłoszyć myśli, która zaczaiła się gdzieś obok - drżący, nieuchwytny motyl. Wy­silał rozpaczliwie, coraz bardziej rozpaczliwie mózg, usi­łując przewinąć myśli wstecz, prześledzić skojarzenia, aż do punktu, który wzbudził to szczególne uczucie...

Tuż-tuż, na krawędzi niewypowiedzianego, tkwiło ocze­kiwane olśnienie, ale nie był w stanie go przeciągnąć przez tę granicę do siebie, choć z wysiłku aż bezwiednie napiął wszystkie mięśnie. Więc że ten status nieuchron­nie wiąże się z wewnętrznym dysonansem... No, wiąże się, i co z tego. To nie to.

Poddał się, ale już nie był w stanie wrócić do swobod­nego, leniwego toku myśli. Podłożył pięści pod brodę. Roz­koszne rozleniwienie mijało - mógł wracać do gniazda, znowu gonić za diabli wiedzą czym i mozolić się nad pa­kietami, ukrytymi w informacyjnych śmieciach z domu obiektu. Zagapił się bezmyślnie na złożony w kącie domo­wy sprzęt - nie używany, bo wziął to mieszkanie w in­nym celu: po prostu część wyposażenia, jak meble. I wte­dy uświadomił sobie tę myśl, na którą przed chwilą polo­wał. Zupełnie normalnie, bez rozbłysku olśnienia, krzyku: „Eureka!" Była w tym tylko ulga.

Poznać algorytm, według którego zakodowano program - takie to było proste, aż jak zwykle nie chciało się wie­rzyć, iż nie stanowiło pierwszej w ogóle myśli. Nie roz-kodowywanie, a samo kodowanie. Pakiety danych, umie­szczone w strumieniu wyjściowym Jej domu, musiały być szyfrowane jakimś specjalnie do tego celu wprowadzonym tam pakerem. Gdyby szyfr bazował na którymkolwiek z algorytmów dostępnych w zwykłym domowym oprogra­mowaniu, narzędzia Sosenki rozprułyby go jak puszkę

konserw. Zamiast tracić całe dni na beznadziejne odbija­nie się od kodu, cały wysiłek skupić powinien na znalezie­niu tego pakera i odwróceniu jego działania.

Błysnęła mu ta myśl, teraz to sobie uświadomił, już na samym początku - ale odrzucił ją natychmiast i zapo­mniał, tak właśnie, jak to się często zdarza na początku rozwiązywania jakiegoś problemu, gdy liczba możliwości wydaje się jeszcze nieskończona.

Odrzucił ją wtedy odruchowo, uznając za sprzeczną z podstawową zasadą, jaką wpoili mu jego nauczyciele kreciej roboty: prawo informacyjne można obchodzić, ale nie wolno go łamać, zwłaszcza w sposób tak bezczelny, że demaskacja stawała się bardziej prawdopodobna od su­kcesu. Ukrywanych informacji szukało się w analizie sta­tystycznej, w gromadzeniu porozrzucanych po różnych pamięciach strzępków, w dedukcji - na tym ta sztuka po­legała. O wchodzeniu do czyjegoś domu po prostu nie było mowy. Oczywiście, trafiali się nielegałowie, którzy się za takie rzeczy brali. Prawo nie dotyczyło wszystkich, wiel­kie korporacje, zwłaszcza rozmaite agencje działające w majestacie urzędniczych przywilejów Wspólnot, mogły sobie pozwolić na jego mniej lub bardziej otwarte lekce­ważenie - mało kto miał szansę wyprocesować od nich swoje, chyba że dostał wsparcie od któregoś z równie po­tężnych konkurentów. Ale Kuruta nie dał mu prawa do podobnych zagrań, gdyby PreposWar/ego nakryto na wej­ściu, jasno i wyraźnie wyczerpującym znamiona określo­ne paragrafami o naruszeniu prywatności danych, nie ująłby się za nim nawet Schweinherz, usiadłby po prostu jak zwykły, drobny złodziejaszek.

Teraz, gdy wrócił do tego punktu, wiedząc już, że po­zornie prostsza możliwość, choć rodzi całe ogromne drze­wo wyborów, ostatecznie kończy się niczym, dostrzegł przeoczoną wcześniej ścieżkę do prawidłowego rozwiąza­nia. Kwestią nie było znalezienie pakera, który tkwił gdzieś tam w domowym oprogramowaniu. Kwestią było znalezienie drogi, jaką został tam wprowadzony, i mo­mentu, kiedy tego dokonano.

Podniósł się z materaca, jeszcze czując ślad zmęczenia

w mięśniach, ale myśląc już tak rześko, jakby miał za so­bą długą, wygodnie przespaną noc. Nie ubierając się, pod­szedł do barku i wydobył z niego kwadratową butelkę; czerwono-biały Jasio Wędrowniczek kroczył na etykiecie w otoczeniu napisów wykonanych chińskimi krzaczkami. Nalał parę kropel do szklaneczki, niewiele, tylko żeby przemóc uczucie zmęczenia. Smakując pierwszy łyk, przy­pomniał sobie o dziewczynie.

- Chcesz trochę? - zapytał, obracając się z uśmiechem, przekonany, że pytanie stanowi czystą formalność; ale ona milczała, znieruchomiała z dziwną, jakby nadąsaną miną. Ignorując pytanie, sięgnęła do karku i zaczęła odpi­nać łechtacz. Rzuciła go na ziemię jak zdechłego śliskiego węża, a potem przewróciła się na brzuch, kryjąc twarz w złożonych przedramionach.

Odrzucony przez dziewczynę przewód zahaczył jedną z przylg o kasetę asystenta, tkwiącą w kieszeni przewie­szonego przez krzesło frakowego pasa. Wiktor podszedł do domowego gniazda i uaktywnił je, po raz pierwszy nie wiedzieć od kiedy. Końcówka, przyłączana do implantu, była tu prawie taka sama, jak w jego mieszkaniu, ale sam interfejs, poukładany kiedyś przez kogoś tam do nie wiadomo jakiej pracy, zupełnie inny. Zajęło mu ładnych parę minut przywrócenie standardowych ustawień i zna­lezienie ikony portu bezprzewodowego; dopiero gdy udało mu się połączyć gniazdo z asystentem, poczuł się pewniej. Wszedł przez asystenta do sterowników swojego domu, te zaś w ciągu kilkunastu sekund połączyły go z Tannenbau-mem. Nie była to jakość połączenia, do jakiej przywykł, ale chciał już, jak najszybciej przyjrzeć się schematowi domowego oprogramowania obiektu.

Pseudogotycki korytarz przesłonił białą ścianę, stertę sprzętu i kryjący podłogę samoczyszczący futrzak. Prepo-stvary wysączył ostatnie krople whisky, przytrzymując płyn na języku, by poczuć jego ożywcze działanie jak naj­szybciej, odstawił po omacku szklankę i przymknąwszy oczy sięgnął do wykuszu swojego węzła. Usiadł przy tym machinalnie w gnieździe, ale poprzestawał na razie na małej mocy połączenia, na tyle, by nie inicjować blokady rdzenia.

Błąd w jego rozumowaniu polegał na machinalnym za­łożeniu, że poszukiwanie pakera wiązać by się musiało z włamaniem do jej domu. Gdyby wtedy się nad sprawą zastanowił, znalazłby inne możliwości. Ktokolwiek i jak­kolwiek umieścił paker w domu obiektu, z jej wiedzą czy bez, wpisując go przez domowe końcówki czy wprowadza­jąc połączeniem zewnętrznym - musiał go dołączyć, jako specjalizowany moduł, do standardowego oprogramowa­nia domowego. A standardowe oprogramowania miały to do siebie, że podlegały ciągłym modyfikacjom. Pracowały bezustannie, kontrolując dla wygody użytkownika setki głupstw i drobiazgów, o których nie chciał on być zawia­damiany. Utrzymując kontakt z programami sieci, z jed­nej strony musiały odsyłać do niej rozmaite dane lub po­lecenia, z drugiej - przyjmować je. W tym, co przyjmowa­ły* były także abgrejdy z usprawnieniami bądź uaktual­nieniami domowych programów, kierowane od producen­ta, i bekapy rozmaitych ustawień, wracających do niego dla dopuszczanych ustawą celów marketingowych i staty­stycznych.

Rozścielił przed sobą ekran wirtualny, zapalając we­wnątrz niego interfejs programu odtwarzającego - bodaj czy nie najcenniejszego, co znalazł w dostępnej sobie czę­ści skarbca Sosołoczki. W świecie rzeczywistym coś mogło po prostu tylko istnieć, tak jak istnieje kamień czy budy­nek. W necie to, co statyczne, stawało się niewidoczne i martwe. Sieć istniała dynamicznie, była strumieniami informacji przepływających pomiędzy jej punktami, ist­niejącymi tylko w momencie przesyłu lub odczytu; świat sieci odwzorowywał rzeczywistość niczym kaskada obija­jących się o nią iskier, jak lawina bezustannych, elektry­cznych wyładowań pomiędzy ciemnymi, martwymi przed­miotami, wydobywających je z mroku tylko na ułamki se­kund. Czytanie w sieci było więc sztuką rekonstruowania tych wyładowań i śladów po nich; często też i prowokowa­nia następnych, tak by poprowadziły do przedmiotu. Pro­gram, który zaglądał mu w oczy szeregami ośmiokątnych okien, do tego właśnie służył.

O tym, że właścicielka dopisała do swego oprogramo-

wania ów paker, program domowy powinien poinformo­wać swoich producentów przy pierwszym rutynowym po­łączeniu. Oczywiście, paker mógł być ucharakteryzowany na coś zupełnie innego i pewnie był - dla domu stanowił program ogrodniczy, sanitarny albo coś równie poczciwe­go. By spełniać swoje zadania, a zwłaszcza by dawać tak gęsty i pokrętnie szyfrowany kod, musiał jednak mieć określone cechy, po których Wiktor miał nadzieję odróżnić go od zwykłych produktów. O innowacji w programie dom powinien poinformować także wtedy, gdy pochodziła ona z zewnątrz - bo i taką możliwość trzeba było brać pod uwagę, jakkolwiek uznawał ją za mało prawdopodobną. Chociaż wolałby ją; w takim wypadku wcale prawdopo­dobne byłoby podanie domowi pakera ucharakteryzowa-nego na legalny abgrejd z firmy macierzystej. Takie za­granie było bardzo cienkie z prawnego punktu widzenia, ale od biedy dawało się podciągnąć pod legalne promo, w ostateczności płacąc jakąś całkiem symboliczną grzyw­nę. A jakość szyfrowania pakera wskazywała jasno, że nie był on dziełem j akiegoś drobnego amatora, za którym by nikt nie stał.

Tak czy owak, trzeba było w jakiś sposób dobrać się do korespondencji pomiędzy domem obiektu a firmą, która go wyposażała. Ustalenie tej ostatniej będzie banalnie proste - tego typu osiedla stawiane były w ramach prze­targów publicznych i jako takie administrowane pod nad­zorem władz regionalnych, rozdzielających zyski z nich w miarę równo pomiędzy lokalne oddziały koncernów. Co dalej - nad tym musiał się zastanowić. Działanie najpro­stsze, odnalezienie w zapisach firmy konta tego konkret­nego budynku, wydawało się zbyt ryzykowne. Wolał już raczej sięgnąć po swoją metodę - zgłosić administracji sieci, przedstawiając się jako dalekowschodnia firma spe­dycyjna, prawdopodobną deformację przesyłanego tym sa­mym kanałem materiału i w ten sposób całkowicie legal­nie dobrać się do archiwum rejestracji przesyłów.

Zabierał się właśnie do określania zadań programu od­twarzającego, kiedy poczuł szarpnięcie za ramię. Otwo­rzył oczy; zza rozświetlonych rzędami cyfr i liter oknami

dostrzegł stojącą nad nim Sebę. Stłumił ruchem ręki in­tensywność obrazu z implantu - interfejsy przybladły i dopiero teraz zauważył, że dziewczyna patrzy na niego bez cienia życzliwości, jakiej po tych wszystkich krzykach i spazmach oczekiwał.

- Nie będę stąd wracać na piechotę - rzuciła, już pra­wie ubrana. Palce lewej ręki miała zaciśnięte we wście­kłym geście.

- Aha - myślami był wciąż przy firmie, która wyposa­żała Jej dom. - To już chcesz iść?

- A co, mam tu zostać?

- No, znaczy... Nie, jak chcesz, to idź. Czekaj - wstał niemrawo z gniazda; jej wzrok sprawił, że chyba po raz pierwszy czuł się przy kobiecie głupio z powodu swej na­gości. Nie, nie było to złudzenie: od dziewczyny po prostu biła wrogość, jakby jej coś zrobił.

Wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel; ob­róciła kartę kilkakrotnie w ręku, wydymając wargi, jakby miała zamiar ją wyrzucić i splunąć mu pod nogi. Oczywi­ście nic takiego nie zrobiła, za dużo tam było kasy. Inna by się za tyle rzuciła go całować po wszystkim, w co aku­rat miałby ochotę być całowany. Cholera z nią, idiotką -wyciągnął z interfejsu ikonę telefonu, przywołał dla niej taksówkę z cieniem i zasiadł z powrotem w gnieździe, że­by nie miała wątpliwości, ile go obchodzą jej humory. Ale właściwie tylko markował pracę - drażniło go i rozpra­szało, kiedy kręciła się po pokoju i łazience. Sygnał inter-komu, że taksówka już czeka, przyjął niemalże z ulgą.

Nie wyszła bez pożegnania, bo to chyba miało być po­żegnanie: stanęła nad nim, tak aby musiał zwrócić na nią uwagę i patrząc z góry, z głęboką pogardą w oczach, wy­cedziła:

- I na pewno mi się nie będziesz śnił.

Głupia, bezczelna bladź! Powinien zerwać się i odebrać jej swoją kartę z pieniędzmi, ale prawdę mówiąc, jej za­chowanie zanadto go zaskoczyło, by zdążył z jakąkolwiek reakcją. Nie miał najmniejszej ochoty zastanawiać się te­raz, o co jej mogło chodzić. Ale też zanadto go zirytowała, by mógł się skupić na pracy.

Wstał, zapalił papierosa i uświadomił sobie, że właści­wie nie ma najmniejszego powodu siedzieć w garsonierze, zamiast wracać do domu gdzie miał porządne gniazdo i wszystkie potrzebne programy w podręcznej.

Uspokajał się powoli. Nie było sensu myśleć o głu­pstwach; miał przed sobą ładnych parę godzin intensyw­nej pracy. Przede wszystkim dokładnie ukierunkować program odtwarzający; uruchomiony, będzie działał sam z siebie wystarczająco długo, by pojechać przez ten czas do domu, zjeść coś, nawet uciąć sobie krótką drzemkę.

Odetchnął głęboko, jakby wchodził do wody z zamia­rem przepłynięcia wpław całego morza, i pozostawiając wszystkie myśli na brzegu, jednym zdecydowanym ru­chem ręki wyostrzył zaczajony pod powiekami obraz in­terfejsów Sosenki.

Siedem i pół godziny później, już w domu, zanotował pierwszy sukces. Jeszcze nie wiedział, jak odszyfrować zapis pakera, choć był już pewien, że do tego dojdzie. Od­nalazł natomiast dograną programowi domowemu se­kwencję, która w najbliższym węźle kazała się kopiować zawartym w danych pakietom i zmieniając kopiom siecio­wą kwalifikację, kierowała je pod konkretny adres. W re­jestrze osiedla węzeł ten figurował pod nazwiskiem Leon Thoury.


10.

Później, po chwilach spędzonych z Michneą w mieszka­niu ponad biurem DDE, właściwie nie mógł już myśleć o tym, co mu się zdarzyło jako o historii jednego siebie. Dalej powinien by snuć dwa równoległe wątki wspo­mnień, o dwóch osobach, mających przypadkiem to samo nazwisko, numery bankowe i podatkowe oraz te same ko­biety. Brzmiało to straszliwie banalnie i gdyby dostał coś podobnego do zrecenzowania w stowarzyszeniu, autor za­robiłby u niego krechę przez całą kratkę. Tylko że ten ba-

nalny koncept pozostawał teraz jedynym sposobem, za pomocą którego potrafił sam sobie objaśniać, co się z nim właściwie działo.

Rzecz była w rozdwojeniu nie tyle charakteru, choć może i to, ale przede wszystkim w pojawieniu się jakiejś dwuznaczności doznań. Cokolwiek się zdarzyło, odbierał różnymi częściami swej osobowości zarazem jako dobre i złe, rozkosz nie obywała się bez bólu, zadowolenie bez rozgoryczenia; nie mogąc się zdecydować, co myśli o sa­mym sobie, nie mógł też jasno myśleć o niczym innym. Dopiero przyjęcie do wiadomości stanu rozdwojenia da­wało jakąś szansę uporządkowania.

W gruncie rzeczy ten chwyt był także daleko idącym uproszczeniem. Jeśli rozdwojenie, to nie proste, statycz­ne, tylko wynikające z ruchu; tak jak naginana długo sprężyna, gdy ją gwałtownie zwolnić, rozdwaja się w oczach obserwatora w rozcapierzone, połączone mgłą powidoki. Życie Orina, jego płynące dotąd spokojnym tempem my­śli, zostały pchnięte pierwszym spotkaniem z Radu Mich-neą do tak niezwykłej gonitwy, że jego odczucia i opinie zmieniały się bezustannie; w głowie trwał ciągły zamęt, w którym chichot przepychał się co chwila z łzawością, a euforia z samobójczymi wyrzutami sumienia i z pewnej perspektywy mógł sobie poradzić z tym wszystkim tylko na dwa sposoby. Albo, jak to się najczęściej robi, uznać, że przeżył ten czas w odurzeniu i pogodzić się z jego wieczną utratą w niepamięci - ale to właśnie, oddanie czegokol­wiek niepamięci, było ostatnią rzeczą, na jaką teraz mógł się zgodzić; albo pamiętać siebie tak, jakby było ich dwóch, przynajmniej do momentu, gdy znalazł się w wię­zieniu.

Więc kiedy tego pierwszego wieczora, pełen entuzja­zmu, zawołał do Malaspiny: „Kupują «Walc stulecia»!" -ten entuzjazm był, jak wszystko, zarazem szczery i wyra­chowany. Szczery, bo Orin dosłownie tryskał energią, ra­dością życia i wigorem, jak nie zdarzało mu się od niepa­miętnych czasów. I nie, bo oczywiście faktu pojawienia się poważnego kontrahenta na grę używał świadomie jako maskowania. Tego, co zrobiło z nim szaleństwo, jakiemu

poddał się w sypialni Radu Michnei, Malaspina nie mogła przecież nie zauważyć, i trzeźwiejsza część jego istoty do­skonale wiedziała, że nie ma co ukrywać swego stanu, można tylko spróbować podsunąć wyjaśnienie, na szczę­ście brzmiące prawdopodobnie,

- Wiedziałam, że ci się w końcu uda - Malaspina po­całowała go, jak to ona: jakby całował go przewodniczący Wspólnot tuż po przypięciu orderu. Ona też miała jakiś powód do radości, więc dzień nagle zamienił się w dawno nie goszczące w ich domu święto. I to też, jak wszystko, było i w porządku, i nie w porządku: w radosnym nastro­ju nie dopytywała się o nic, przy rozmowie o czym zmie­szanie Orina mogłoby wzbudzić jej podejrzliwość - a z dru­giej strony co jakiś czas uderzało jak młotem poczucie ab­surdu, jakim było świętowanie razem z żoną tego szczęśli­wego wydarzenia, iż właśnie zdobył się, by ją zdradzić nie tylko w myślach.

Zgoda, był przez wszystkie te tygodnie, które się teraz zaczynały, niczym odurzony - ale był z tych narkomanów, którzy w głębi ducha uznają swój stan za głęboko hanieb­ny i starają się go wszelkimi sposobami ukryć. Fakt, że tak długo mu się to udawało, tłumaczył wtedy wyłącznie szczęściem, a - w rzadkich przypływach lepszego mnie­mania o sobie - także nabytą przy wymyślaniu wirtual­nych światów sprawnością w fantazjowaniu.

Z innej strony, wyjaśnienie stanu, w jakim się znajdo­wał, nie tylko zabrzmiało wystarczająco prawdopodobnie, by Malaspina je kupiła, ale i nie było do końca niepra­wdą. Tego jednego wieczora, wpiąwszy się do gniazda, po­pchnął grę więcej niż przez ostatnich kilka miesięcy, pra­wie kończąc szwajcarską część matrycy - szczególnie ważną z uwagi na ośrodkującą rozmaite zabiegi tamtej­szą emigrację rosyjską. Radu Michnea, w sposób, którego nie próbował przenikać, połączyła się w jego umyśle nie­rozerwalnie z lady Chatsworth, z sukcesem gry, której po­święcił tyle czasu i sił - i tak miało zostać już do końca.

- Będziesz teraz mógł dużo w systemie pozmieniać -powiedziała mu Michnea przy następnym spotkaniu. Uparcie nazywał ją w myślach po nazwisku, choć kiedy

mówił tak do niej, protestowała. Z kolei samo Radu jakoś źle mu brzmiało; w końcu stanęło na lady Chatsworth.

- Żadnych ingerencji, lady Chatsworth - usiłował za­mienić to w ot, takie sobie, radosne przekomarzanie się zakochanych.

- Pomyśl sam: inne wymagania, masowy dostęp, taka komplikacja materiału! Ale będziesz za to mógł, co chcesz, nie jak u AC. Ktoś zabija Lenina? Świetnie, jedziemy da­lej bez Lenina. Ktoś uratuje Ferdynanda... proszę bardzo, historia toczy się teraz z żywym arcyksięciem. Chabalow stłumił rozruchy w Petersburgu i w efekcie nie ma rewo­lucji? Zobaczymy... U nas masz na to dość pałeru. Oczywi­ście - dodała po chwili, wzruszając ramionami - jeśli się podejmujesz skonstruować taką matrycę.

Trafiła go tym w najlepszy punkt, lepiej niż potrafiłby to wymyślić jakikolwiek podprogowiec. Zresztą nie pier­wszy i nie ostatni raz.

A poza tym:

- Wiesz, kochanie, będę musiał tam czasem trochę pojeździć. Tej roboty ze zmianami matrycy jest jednak znacznie więcej niż myślałem, i ciągle się nabijam na ja­kieś techniczne sprawy. No wiesz, wolę to załatwiać u nich na miejscu.

- Tak, tak - odmruknęła Malaspina, zajęta swoimi myślami.

Nie pytał jej o te myśli. Od czasu do czasu sama nabie­rała nagle chęci, żeby opowiedzieć mu, co się dzieje w kampanii. Nie słuchał zbyt uważnie, ale pogrążony w myślach spawiał takie wrażenie. Malaspina mówiła o Gerszonie Kaufmanie, o wyraźnym zwrocie w bada­niach - Benson szedł do góry, do tego stopnia, że rywale musieli na gwałt wprowadzać do swojego konstruktu zmiany i wydawało się pewne, że wybory będą wielkim sukcesem jego żony. Oczywiście samej Malaspinie coś po­dobnego nie przechodziło przez gardło. Po pierwsze, żeby nie zapeszyć wyniku wyborów, a po drugie, bo poprawę sytuacji przypisywała jedynie pozyskaniu przez politycz­ne kierownictwo kampanii większej życzliwości sponso­rów, dzięki czemu Benson miał teraz więcej od rywala kontaktów z abonentami sieci i trójki.

Nie obchodziło go to wszystko nic a nic. W ogóle nie rozumiał, co kogokolwiek mogło obchodzić, która z wypra­cowanych przez pijarowskie i polityczne sztaby wirtual­nych postaci będzie przez następną kadencję królować w mediach. I wcale nie uważał, że wszyscy doskonale wiedzą, iż owe konstrukty to tylko symbol, znak stojących za nimi partii i ich zespołów eksperckich. Przeciwnie -był pewien, że dla trójkowców, na których użytek przecież urządzano te demokratyczne igrzyska, Benson Dobra Za­bawa czy Adler Bezpieczeństwo byli postaciami daleko bardziej rzeczywistymi niż ludzie stojący za nimi i napra­wdę przejmujący po zwycięstwie stanowiska; istnienia tych ostatnich przeciętni obywatele po prostu nie byli so­bie w stanie uświadomić, cóż mówić o podjęciu decyzji, któremu z nich ostatecznie przysłużyć się swoim głosem. Malaspina tłumaczyła mu jak dziecku, że przecież dlate­go właśnie w ogóle pojawiły się medialne konstrukty, że trzeba było upersonifikować politykę, związać ją silniej z przeciętnym wyborcą - i że cóż w tym szczególnego, czy on myśli, że w czasach, gdy do wyborczej rywalizacji sta­wali prawdziwi ludzie, nie byli oni kreowani przez swoje sztaby, nie pracowano nad każdym ich słowem, gestem, szczegółem wyglądu? - więc niech się nie kompromituje powtarzaniem głupot.

Nie dyskutował. Podziwiał tylko, jak Malaspina potra­fiła łączyć swoje umiejętności zawodowe - a przecież ile szczebli zdążyła przeskoczyć przez tych paręnaście lat, gdy byli małżeństwem? - z politycznym zaangażowaniem, z wiarą, że to wszystko ma sens i że system, w którym uczestniczą, pozostaje tym, czym wciąż twierdzi się, że jest, to znaczy czymś z zasady lepszym niż wschodnie czy południowe dyktatury. Wśród swoich znajomych z sieci Orin nie znajdował takiej wiary zbyt wiele, a w środowi­sku Malaspiny, miał wrażenie, noszono ją jak element

stroju.

Teraz ten podziw przerodził się w bolesne uczucie, że właśnie w chwili, kiedy Malaspina stała przed swą wiel­ką szansą, właśnie w momencie, gdy po latach starań miała rozegrać partię decydującą o jej dalszej karierze -

on, zamiast jakoś ją wesprzeć, a przynajmniej zachować wobec niej lojalność, odwrócił się do innej kobiety. Nie mógł odpędzić takich myśli podczas jej wieczornych opo­wieści i to one właśnie musiały nadawać jego twarzy wy­raz skupienia i zasłuchania.

Ale gdy zaraz potem zanurzał się w swojej wirtualnej pracowni i stamtąd łączył się z Michneą przez serwery firm - zwykłej linii nie używali, bo jego połączenia wyka­zywane były w domowym interfejsie, poza tym, Malaspi-na mogłaby wtedy przypadkiem wejść w rozmowę - wszy­stko zmieniało się w ułamku sekundy, świat zamierał i nie było w nim już nic, poza dźwięcznym głosem i cudownie gładką skórą lady Chatsworth. To pierwsze z jego wychy­leń, które bardziej niż kiedykolwiek od lat zbliżyło go do żony, nękane było natłokiem nie dających się odsunąć myśli. To drugie, ożywające u boku kochanki, stawało się tym szczęśliwsze, wolne od wszelkich udręk. Widok jej twarzy, dotyk dłoni, dźwięk głosu odpędzały w jednej chwili wszelkie problemy, zły nastrój, zmęczenie. Obojęt­ne, czy byli ze sobą naprawdę, czy przemierzali razem uliczki ubiegłowiecznego Istambułu, Berlina albo Paryża - bo teraz, mając stały kontakt, znajdowali się na po­szczególnych etapach gry bez trudu - czy tylko mógł sły­szeć jej głos w pracowni, bliskość Michnei upajała go i koiła.

Tym bardziej, że jej bliskość nierozerwalnie wiązała się z fizyczną namiętnością, jakiej nigdy w życiu nie doświad­czał. Nie potrafił się nasycić Michneą. Nawet gdy jego męskie siły całkiem się już wyczerpywały, w duchu pozo­stawał równie niezaspokojony, jak przed pierwszym poca­łunkiem, równie łasy na bodaj jedno jeszcze muśnięcie lub choćby tylko czułe przytulenie do siebie. Był zdumio­ny swoim niewiarygodnym apetytem i zarazem dumny z niego, zwłaszcza odkąd upewnił się, że Michneą tego właśnie od niego oczekuje i w niewyżytej natarczywości, z jaką ciągnął ją już od progu do łóżka, znajduje najwy­ższy składany sobie hołd.

Ale znowu, im więcej było wtedy zapomnienia, zatrace­nia się, tym głębiej pogrążał się później w bezradności, usiłując bezsilnie rozplatać swoje uczucia.

Uświadomił sobie przede wszystkim, że Malaspina nie jest mu obojętna, choć jeszcze parę tygodni wcześniej tak mu się właśnie chwilami wydawało. Wściekła namiętność, jaką wzbudziła w nim lady Chatsworth, wydobyła zara­zem spod warstwy codzienności uczucia, które żywił dla żony i świadomość, iż nie umiałby żyć bez niej. Nie cho­dziło o formalności, dom, źródło kredytu, numer identu, ubezpieczenie i wszystkie te sprawy, tworzące nie zauwa­żaną na co dzień siatkę utrzymującą człowieka w przewi­dzianym dla niego miejscu społecznej konstrukcji. Kon­trakt małżeński można było rozwiązać, ze zgodą stron czy nie. Praca dla kogoś, kto miał podobne do niego doświad­czenie w kreowaniu rzeczywistości wirtualnej, na pewno by się zawsze znalazła i choćby miał zostać zdegradowany do roli zwykłego deząjnera, finansowo wyszedłby nawet na tym do przodu. A gdyby zrezygnował z niezależności i sprzedał się jakiejś znaczniejszej firmie, dom, kredyt czy ubezpieczenia nie byłyby problemem.

Nie chodziło o to. I nawet nie o to, ile zawdzięczał Ma-laspinie, nie o to, że bez tej atmosfery dostatku, spokoju i bezpieczeństwa, jaką mu tworzyła, biorąc na siebie wszystkie życiowe głupstwa i codzienne udręki, „Wilhelm Zdobywca" nie wyszedłby mu tak dobrze, a do „Cuszimy", nie mówiąc o „Walcu", nawet by się nie zabrał.

Przyblakłe już wspomnienia spędzonych razem chwil nabrały znowu ostrości, rozpaliły się i momentami miał wrażenie, że Malaspina nigdy jeszcze nie była mu równie niezbędna do życia. Od dawna nie spędzali wieczorami tyle czasu na rozmowach, nie okazywali sobie tyle serde­czności i zainteresowania swoimi sprawami - co zresztą, miał świadomość, prędzej czy później musiało się skoń­czyć katastrofą. Ale po każdej z tych rozmów po prostu musiał wejść do gniazda i połączyć się z Michneą, choćby na chwilę, byle tylko przypomnieć sobie jej głos. Gdyby ktoś mu wcześniej powiedział, że to możliwe, po prostu by go wyśmiał - ale tak właśnie było, uczucia do żony i ko­chanki nie przeszkadzały sobie wzajemnie, wręcz potęgo­wały się, najlepiej było mu z Malaspina, kiedy wracał zmęczony od Michnei, i najlepiej było mu z Michneą, gdy

zanim do niej przyszedł, zdołał naciągnąć choć na chwilę rozmowy wiecznie zapracowaną Malaspinę.

Czasem, w przedstawicielstwie DDE, gdy czuł, jak ko­bieta u jego boku z trudem odzyskuje równy oddech po spazmach rozkoszy, do których zdołał ją doprowadzić, zdarzało mu się myśleć o tym zupełnie inaczej. Zdarzało mu się myśleć, że dopiero teraz odkrył prawdziwego sie­bie, swoją istotę. Prawdziwy Orin Bethlen, przez całe lata przytłoczony kompleksami i urazami: zawodem nieudacz-nego kochanka, który nie potrafił ani rozpalić kochanej kobiety, ani dać jej należytej satysfakcji; czczością nie­spełnionego twórcy, zdolnego przedstawić światu ledwie blade cienie tego, co w sobie nosił; zniechęceniem nie-pogodzonego z rzeczywistością marzyciela, pragnącego tylko uciec jak najdalej od absurdalnego świata swoich czasów, zapamiętać się bez reszty we wskrzeszaniu powi-doków minionych wieków. Teraz, za sprawą szaleńczego oddania, jakiego dowodów nie skąpiła mu Michnea, ten prawdziwy Orin nagle się obudził i po prostu należało mu się prawo do ułożenia sobie życia na nowo, odpowiednio do swego odkrytego wreszcie ja.

Za którymś razem zagalopował się, to był może trzeci, może piąty tydzień ich znajomości, w każdym razie na ty­le długo po ostatnim z tych dziwnych napadów lady Chats-worth, że z właściwą sobie zdolnością niedostrzegania mniej przyjemnych stron rzeczywistości zupełnie już o nich zapomniał. Może dlatego, że był tego dnia akurat w wyjątkowo dobrej kondycji, może po prostu chciai być dla Michnei szczególnie miły - w każdym razie kiedy le­żeli wyczerpani, czując, jak paruje z nich upojenie, coś podkusiło go, żeby zacząć mówić o tym, jak bardzo ją ko­cha. Bethlen w swoim życiu wpisał do programów roz­maitych postaci wiele godzin wariantowych sekwencji dia­logowych i układanie gładkich, dobrze brzmiących zdań przychodziło mu łatwo. Zbyt łatwo. Dopóki tylko opowia­dał jej, co czuje w takich chwilach i jak mu z tym dobrze, Michnea słuchała z ni to pobłażliwym, ni rozmarzonym uśmiechem. Ale w którymś momencie zaczął rozsnuwać wizję, w której byliby ze sobą częściej i dłużej. Nie tych

kilka godzin w tygodniu, kiedy mógł znaleźć w miarę wia­rygodny pretekst do wyjazdu poza teren osiedla - ale dłu­żej, znacznie dłużej, po prostu na stałe.

Uśmiech Michnei stopniowo gasł, a ciało sztywniało; nie nauczył się jeszcze należycie odczytywać tych znaków.

- Przestań! - przerwała mu wreszcie nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Przestań w tej chwili! Za kogo mnie uważasz, za byle idiotkę?

Oczywiście, że powinien natychmiast się zamknąć. Ale rozmarzony, bujający gdzieś z dala od rzeczywistości, nie miał dość refleksu; próbował coś bezradnie wyjaśnić i właśnie to doprowadziło Michneę do ostatecznej furii.

- Jak śmiesz mnie tak traktować! Wynoś się! Zabieraj swoje rzeczy i się wynoś, nie chcę cię tu więcej widzieć! -krzyczała głosem drżącym na granicy załamania w śmie­szny pisk. Zerwała się z posłania i obiegając sypialnię, ci­skała w Orina jego rzeczami, zbieranymi z foteli, poręczy krzeseł i podłogi.

Jak zwykle w takiej sytuacji zgłupiał. Bełkotał coś nie­składnie pod nosem, nie umiał sobie dokładnie przypo­mnieć co, usiłując chwytać frunące w jego stronę pociski - goły, zdezorientowany i nieopisanie żałosny.

- Po co tak gadasz?! Po co mnie jeszcze ranisz? Żesz... żesz... żesz kurwa mać... - usiadła bezradnie na brzegu łóżka i rozpłakała się, ten płacz zabolał go bardziej i głę­biej niż wszystkie możliwe obelgi czy krzyki. Ale gdy spróbował zbliżyć się, przytulić czy pogładzić ją po wło­sach, znowu dostała furii, omal go nie rozerwała gołymi rękami na strzępy. Był gotów przepraszać na wszelkie sposoby, choć naprawdę nie rozumiał, za co - ale nie dała mu takiej szansy. Dosłownie zrzuciła go ze schodów, ci­skając na pożegnanie jego butem, zatrzasnęła na głucho drzwi sypialni i nie reagowała na żadne słowa. Wydawało mu się, że słyszy zza drzwi płacz, ale była to raczej ima-

ginacja.

Przez pół dnia był wtedy przekonany, że ich związek jest już nieodwołalnie skończony. Nie mógł dla siebie znaleźć miejsca, ogarniała go rozpacz, to znowu niesamo­wita ulga; czuł bolesny skurcz w żołądku i niepokój, nie

pozwalający usiedzieć ani chwili na miejscu. Ale wieczo­rem zdobył się, choć bez cienia nadziei, na połączenie z nią przez firmowy komputer przedstawicielstwa DDE w Reims i była znowu taka sama jak zawsze - uśmiech­nięta, oddana, gotowa na wszystko. Nie wracała naj­mniejszą nawet aluzją do sposobu, w jaki się rozstali. On też nie odważył się tego zrobić. Jak gdyby nic się nie stało. Zapomniał o tym szybko, choć nie do końca - pozostała ustawiona w myślach bariera, by więcej nie dotykać te­matów i nie wypowiadać słów, które obudziły złość Mich-nei. Jakiś czas później, w dokładnie takiej samej sytuacji. wygłosił ostrożnie przeciwną tezę, że nie mogliby się tak bardzo kochać, gdyby spotkali się w jakichś innych okoli­cznościach, gdyby ich namiętność nie została przez wa­runki skondensowana do kilku szalonych godzin w tygo­dniu, no i gdyby Michnea była narażona na jego nieznoś­ne, codzienne wady, jakie musi znosić Malaspina. Tego wysłuchała jeśli nie z aprobatą, to w każdym razie bez sprzeciwu.

Niejasno zdawał sobie sprawę, że teraz będzie się po­zwalał terroryzować już nie jednej, ale dwóm kobietom, że będzie musiał jeszcze częściej wywijać się ich preten­sjom różnymi sztuczkami, do prawdziwych lub symulowa­nych depresji włącznie - ale nie potrafił na to nic pora­dzić. Musiał się spotykać z Michneą i kochać się z nią, co­kolwiek miałoby go za to spotkać - pół dnia rozpaczy uświadomiło mu to ponad wszelką wątpliwość.

Z kolei Malaspina dostała furii, gdy w końcu znalazła czas na przejrzenie kontraktu, jaki wstępnie zaparafował z DDE. Właściwie był on pierwszą rzeczą, o jaką go spy­tała, ale akurat przywalona swoimi sprawami, zadowoliła się informacją, prawdziwą zresztą, że konsultuje wszy­stko z prawnikami stowarzyszenia. Poszło o opcję otwie­rającą ze strony Orina możliwość poddania się ich progra­mowi Kreowania.

Furia Malaspiny objawiała się oczywiście zupełnie od­miennie niż u Michnei; tak jak pod każdym innym wzglę­dem, także i tu były swoim dokładnym przeciwieństwem. Z pozoru mogło się wydawać, że Malaspina jest właśnie wyjątkowo spokojna i za grosz nie zainteresowana tą in-

formacją. Ale znał ją zbyt dobrze, żeby ten spokojny, zim­ny ton, po jaki sięgnęła, nie przyprawiał go o dreszcze.

Zgodziłeś się, żeby oni cię wykreowali? - upewniła się głosem sędziego, który bardzo uważa, by przez niedo­kładne poznanie sprawy nie wydać pochopnie stronnicze­go wyroku.

Skinął głową.

Dlaczego?

Nauczył się już, że w takich chwilach trzeba myśleć szybko.

No tak - wyrzucił z siebie najbardziej gorzkim to­nem, na jaki było go stać, i przez długą chwilę patrzył po­nuro w stół. - Chcesz mi powiedzieć, że to kapitulacja? Owszem, to jest kapitulacja. Ale ile tak można? Mam szansę wreszcie wyjść z tą grą na szerszy rynek. Niepo­wtarzalną szansę...

Nie sądzisz, że powinniśmy wcześniej o tym poroz­mawiać?

Kochanie, siedzę w tym fachu już paręnaście lat i co? Lokalna sława w stowarzyszeniu. „Walc" to parę lat pracy. Zależy mi na tym kontrakcie.

Orin, nie o tym mówię - w jej głosie pojawiło się już to niebezpieczne drżenie, zwiastujące nadciągającą burzę. — Dlaczego nie porozmawialiśmy o tym wcześniej?

No wiesz, kochanie... Byłaś taka zajęta.

Nie mógł powiedzieć nic gorszego. Oczywiście, to miało być: nie chciałem ci przeszkadzać, i tak masz dość trosk. Ale dla Malaspiny musiało zabrzmieć jak wyrzut: zanie­dbałaś mnie, nie wywiązujesz się z tego, co do ciebie jako do żony należy. Wtedy naturalnie tego nie rozumiał, jak zwykle.

Wyglądało to tak, jakby w mózgu Malaspiny zaczął na­gle przeciekać, z każdą chwilą coraz mocniej, niczym pę­kająca tama, jakiś zbiornik, w którym od lat zlewała wszystkie urazy do męża, wszystkie jego niezręczności, złe humory, wszelkiego rodzaju przykrości doznane od niego kiedykolwiek. Cedziła tym swoim nieludzko zi­mnym głosem o wszystkich życiowych sprawach, jakie za niego załatwia od lat z bankiem, administracją i kim tam

jeszcze, bo pan artysta jest ponad to, że ma wielkopański kaprys nie chodzić na badania kontrolne, bo mu to prze­szkadza w twórczości, a te przepłacane składki to prze­cież także jej pieniądze, właściwie głównie jej pieniądze, wyciągała jakieś sprzeczki czy kłótnie sprzed lat - skóra cierpła, gdy sobie to przypominał.

Zresztą, co było zawsze u niej najgorsze, miała w tym wszystkim rację, to znaczy w jakimś stopniu ją miała. To znaczy, z ubezpieczeniami nie: wiedziała doskonale, że le­karz natychmiast wpisałby mu jego depresje do kartoteki i wtedy już cała machina ubezpieczeń nie spoczęłaby, do­póki by go nie „wyleczyła" i przerobiła na jeszcze jednego wiecznie zadowolonego kretyna - albo wykończyliby go na­kazami sądowymi, i od tego musiał uciec za wszelką cenę.

Ale miała rację w innych sprawach: od początku twar­do odmawiał kontraktu poddającego go firmowemu Ka A, tracił na tym, bo sława znaczyła większe pieniądze i wię­ksze powodzenie gier, a to też znaczyło większe pienią­dze, a większe pieniądze znaczyłyby zrobienie takiego na przykład „Walca stulecia" o połowę szybciej i lepiej - ale odmawiał, zarabiając tym jakieś punkty szacunku u żony; i teraz nagle mówił jej, że to już nieaktualne.

- Taką rzecz robisz w ogóle mnie nie pytając, nic nie mówiąc? Kiedy akurat na tym całym cholernym kreowa­niu autorytetów znam się jak na mało czym, wiem, jakie się sztuczki robi z klientami, i nawet nie raczysz mnie za­pytać? No, może mi to wyjaśnisz?!

Nic nie wyjaśniał, siedział jak karcony uczniak, w du­chu trzymając się kurczowo myśli, że to się przecież wre­szcie kiedyś skończy, i żeby już. Bezruch i milczenie: za­zwyczaj wystarczały, by Malaspina powiedziawszy swoje, uznała sprawę za załatwioną. Ale tym razem ułożyło się jakoś inaczej. Tym razem była jak bokser, który im dłużej tłucze przeciwnika, tym bardziej jest na niego wściekły, że tamten jeszcze nie padł, i bije jeszcze mocniej, coraz bardziej nieprzepisowo, aż w końcu zapomina o wszy­stkim poza tą wściekłością i gotów jest nawet gryźć, ko­pać po genitaliach, byle tylko wreszcie go przewrócić.

To było coś takiego: pod tą skorupą udawanego spokoju

roznosiła ją furia, rosnąca ze zdania na zdanie; szukała wściekle słów, które mogłyby go zranić jeszcze głębiej, je­szcze mocniej - i oczywiście znalazła je w końcu.

- Co z ciebie za scenarzysta, co przez dziewięć lat zro­bił trzy pełne fabuły na krzyż i trochę drobiazgu? Myślisz sobie, że ci wszystko wolno, bo jesteś wybitnym artystą i to cię usprawiedliwi? Guzik tam. Dobrze się zapowia­dasz. Odkąd cię znam, tylko się dobrze zapowiadasz. Zdą­żyłeś się spaść jak wieprz, niedługo wyłysiejesz do reszty, ale jeszcze jako stary grzyb będziesz jechał na tym, że przecież się tak dobrze zapowiadasz. A ja, idiotka, będę cię obsługiwać jak dziecko, żebyś tylko miał spokojną gło­wę i mógł tworzyć, bo przecież tylko czekać, jak zrobisz coś takiego, że o, Jezu. Tylko jakoś nic z tego nie wycho­dzi. To może już powinieneś dać z tym spokój, nie umiesz robić gier, nie udało się: trudno, wracaj do projektowania albo załap się gdzieś w pijarze, zarabiaj jakieś pieniądze, ile jeszcze mam cię utrzymywać? Nie umiesz zrobić takiej gry, żeby się naprawdę podobała ludziom, żeby to kupo­wali, no to trudno, przyjmij to wreszcie do wiadomości, bądź mężczyzną!

- I nie myśl sobie - podjęła po chwili - że sprzedaż to nic, ważne, że są dobre. Wcale nie są takie dobre jak są­dzisz. Wiesz?!

Tak, udało jej się - wstał i wyszedł bez słowa, dotknię­ty jak jeszcze nigdy w życiu i miał potem często wracać do tych słów, gdy bezskutecznie próbował ją znienawidzić, a przynajmniej choć odrobinę się usprawiedliwić.

Ale i to skończyło się na niczym, z pozoru tak samo jak z Michneą. Nic: parę dni milczenia i burkliwego wymie­niania najprostszych komunikatów, a potem jak gdyby nigdy nic. Jakby - to zrozumiał już później - furia Mala-spiny, wypaliwszy się w jednym nagłym wybuchu, pozo­stawiła po sobie tylko rezygnację i zgodę na takiego Ori-na, jaki był, bo innego być nie mogło.

Coś jednak od tego czasu między nimi pękło. Gdy na­stępnego dnia jechał do DDE, był zdecydowany nic Mala-spinie nie wyjaśniać. Nie kręcić więcej o przerabianiu matrycy, nie opowiadać, że nowy kontrahent ma w tutej-

szej filii daleko lepszy sprzęt przekładający w czasie rze­czywistym jego animację na podgląd przekazu typowego dla trójki - choć nawet prawdopodobnie to brzmiało; po prostu wychodzi, jego sprawa gdzie. Nie miał okazji, bo demonstracyjnie nie okazała najmniejszego zainteresowa­nia tym, dokąd się wybiera, nie szukała też potem w pa­mięci Domu, sprawdził - ale sam fakt, że przyłapał się na gotowości do takiego zachowania, aż go zdumiał.

- Moje małżeństwo to spółka akcyjna - zwierzył się la­dy Chatsworth, a była tym razem wyjątkowo dla niego tkliwa i wyrafinowana w pieszczotach, jakoś wyczuwała, czego potrzebuje. - Po prostu prowadzimy razem takie przedsiębiorstwo, które się nazywa państwo Bethlenowie. Mam bywać razem z żoną na biznesowych rautach i ja­kichś tam integrałkach, zaświadczać, że ma uregulowane, stabilne życie osobiste i można ją awansować, ot, tyle.

- U mnie jest tak samo - powiedziała.

Trwało kilka sekund, nim sobie uświadomił, że właści­wie nie wie o Michnei absolutnie nic, poza tym, co przy­padkiem wyszło w rozmowach; ile ma lat, gdzie się uro­dziła, ilu miała przed nim mężczyzn, nawet tego, że, jak się właśnie okazało, ma gdzieś jakiegoś męża - gdzie, ko­go, dlaczego w takim razie jest z Orinem? I nie chodziło o to, że tego nie wie, tylko że zupełnie, naprawdę zupeł­nie go to nie obchodzi, że w ogóle do głowy nie przyszło mu jej o takie rzeczy pytać.

Nie zapytał także i tym razem.

Można by to powiedzieć jeszcze inaczej: zapadał się. Ten Orin, który był z Michneą, pogrążał się w zapomnie­niu, jakie mu dawała. Ten, który był z Malaspiną, zaczął w pewnym momencie cofać się w czasie; chyba właśnie od momentu, gdy Malaspiną uznała, że złamał lojalność wo­bec niej, podpisując taki kontrakt, i gdy coś między nimi pękło na dobre.

Właściwie jeszcze inaczej, bo to zaczęło się od Michnei:

- Gdyby jeszcze te twoje kobiety były lepiej zrobione...

Pamiętał, że się wtedy obruszył. Mogła mieć swoje hu-

mory, krzyczeć i płakać, ale jej uwielbienie i podziw dla niego pozostawały zawsze poza dyskusją. Nigdy wcześniej ani później nie zdarzyło się jej kwestionować czegokol­wiek w twórczości Bethlena.

- Moje kobiety nie są dobrze zrobione?

- Są potworne - miała akurat jakiś przypływ szczero­ści. - Pierwszą prawdziwą postacią kobiecą w dziełach Orina Bethlena była lady Chatsworth, ale też dopiero, od wiesz którego momentu.

- Żartujesz chyba... - aż go przytkało ze zdumienia, ale mimo rozpaczliwej gonitwy myśli nie mógł znaleźć kontrargumentu. Musiał mieć przy tym potwornie głupią minę, bo aż zaczęła się śmiać; powiedziała coś w tym ro­dzaju, że teraz mu pokaże, co prawdziwa kobieta robi ukochanemu mężczyźnie i zrobiła to, sprowadzając całą sprawę do bezpiecznego grepsu.

Ale Orinowi te słowa nie dawały potem spokoju. Sam był zaskoczony, że jakoś nigdy wcześniej tego nie zauwa­żył, ale rzeczywiście: postaci kobiece w jego grach były zawsze niesympatyczne - chyba że, jak w „Cuszimie", nie było ich w ogóle. Jakieś głupawe dworki albo zrzędliwe matrony, przemykające po komnatach zamków odwiedza­nych przez Wilhelma, jakieś wrzeszczące baby z ulic gro­dów, w najlepszym wypadku zimne morderczynie.

Z pozoru wyjaśnienie było proste. Nie mogło być w jego grach dobrych kobiet, skoro nie było ich w jego życiu. Po­za Malaspiną, oczywiście, która, wydawało się, była od zawsze; ale jej do żadnej z fabuł nie przeniósł, nigdy na­wet nie miał takiej pokusy. Kochał Malaspinę, cieszył się jej obecnością przy sobie, ale w życiu nie przyszłoby mu do głowy wgłębiać się w jej osobowość, zgadywać, dlacze­go jest taka, a nie inna, analizować jej postępowanie. Nie myślał o niej nigdy jako o materiale na pierwszoplanową postać. W ogóle nie myślał o pierwszoplanowych posta­ciach kobiecych. Wszystko, co go fascynowało, wiązało się z byciem mężczyzną.

- W kobietach nie ma nic ciekawego - wrócił do tej sprawy innym razem.

Nie. Powiedział to inaczej.

- W kobietach jeszcze nigdy nie znalazłem nic, co by dla mnie było ciekawe. Dlatego nie starałem się o jakieś szczególnie dopracowane kobiece postaci. Robię gry o wal­ce, o polityce i wojnie. Gry historyczne, w realiach epok, kiedy kobiety się ani do wojny, ani do polityki nie mieszały.

- Tak? Uważaj, ja trochę znam historię. Mam ci za­cząć wymieniać?

- No dobrze, były wyjątki, oczywiście. Ale ogólne na­stawienie...

- Chodzi o twoje nastawienie, nie o ogólne. Twoje na­stawienie jest takie, że kobiet używasz tylko jako postaci negatywnych. I już nawet nie to, że robisz je zawsze pa­skudne, ale że tak przekonująco ci to wychodzi. Wkładasz w ich obrzydzanie całe serce, nie zauważyłeś?

Protestował słabo, zresztą zaraz go zarzuciła przykła­dami. Bronił się, przypominał wszystkie negatywne po­stacie męskie, jakie zrobił - a lady Chatsworth za każ­dym razem udowadniała mu, że mężczyźni, nawet naj­bardziej wredni, wychodzą mu zawsze jacyś sympatycz­niejsi.

- Nie ma się co wykręcać, ukochany. Po prostu coś do kobiet cierpisz - podsumowała.

- Niby co? - zrezygnował z oporu.

- Bałeś się ich - wzruszyła obnażonymi ramionami, jakby wyjaśnienie było najoczywistsze pod słońcem. - Ba­łeś się, że mógłbyś dla którejś oszaleć i całe twoje upo­rządkowane życie rozsypałoby się wtedy w gruzy, więc na wszelki wypadek starałeś się zawczasu myśleć o wszy­stkich jak najgorzej...

Ugryzł się w język, by nie odpowiedzieć; ona też, jakby

0 jedną chwilę za późno, uświadomiła sobie, dokąd musi zaprowadzić dalsza rozmowa na ten temat. Umilkli na moment, a potem oboje zaczęli mówić naraz, żeby tylko zmienić temat.

Tak, to właśnie pchnęło jedno z jego wychyleń do cofa­nia się w czasie, aż do tego momentu, gdy był jeszcze pro­jektantem w Kroll GmbH, programującym po nocach

1 w niedziele prościutkie fabułki fantasy, prawie że zręcz-nościówki. Malaspina pojawiła się wtedy na jakimś szko-

leniu, bo to był jeszcze ten czas, kiedy firmy wariowały na punkcie szkoleń i integrowania pracowników, potem to stopniowo zarzucano, żeby redukować koszty. Pracowała dla jakiejś małej firmy, którą Kroll wynajął do rozwijania swoich struktur macierzowych; zabawne było w tym wszystkim, że kiedy spotkali się po raz pierwszy, właśnie podczas jakiegoś workshopu, w ogóle nie zwrócili na sie­bie uwagi. Dopiero parę tygodni później, na kończącym cały cykl zajęć raucie przeszła między nimi ta iskra.

Ta iskra - czyli co? Obrazy zetlały w pamięci, zbladły nie wiadomo kiedy, jak dwudziestowieczne filmy ze wschodnich archiwów, nie przekodowane w porę na zapis cyfrowy. Daleko lepiej pamiętał to, jak konstruował swoje pierwsze gry, niż to, jak wchodził w dorosłe życie. Sam nie wiedział, czy przypomina sobie to, co było, czy raczej to odgaduje, rekonstruuje, wypełniając pustkę po sobie sprzed lat sobą teraźniejszym. Złościło go to, ale i zdu­miewało, że człowiek może się tak bardzo od siebie same­go oddalić, nie wiadomo kiedy. Do tego stopnia, że gdyby jakimś cudem można było wskrzesić tamtego Orina i spotkać się z nim, wcale nie wiadomo, czy podałby temu dzisiejszemu rękę.

I odwrotnie; im więcej sobie przypominał, tym trudniej mu było wierzyć, że to naprawdę on tak postępował i że to z jego ust padały słowa, przechowane nielitościwie w zakamarkach pamięci. Szczególnie przykro było mu cofać się jeszcze głębiej, odgrzebywać w umyśle swe pierwsze, żenująco nieudane kontakty z dziewczynami. Płonęły mu policzki, gdy uświadamiał sobie, że to naprawdę kiedyś miało miejsce. Zakompleksiony, chorobliwie nieśmiały, no­toryczny onanista, odbijający sobie niezdolność znalezie­nia z nimi wspólnego języka na kobiecych fantomach z pornosoftów, ściąganych cichcem, pod lewą etykietą, że­by matka nie zauważyła ich w domowym komputerze. Wolał sobie nie wyobrażać, co myślały o nim wtedy te dziewczyny, wobec których zachowywał się tak idiotycz­nie. Zapewne miały go za ostatniego egoistę.

Miało to jakiś związek z Malaspina, i to wyobcowanie, i onanizm; w gruncie rzeczy jedno i drugie było niezbęd-

ne, by przez całe lata tworzyli ze sobą udany związek. Przyzwyczajenie do onanizmu było może nawet potrzeb­niejsze, pozwalając na bezpieczne ulewanie co jakiś czas nadmiaru energii, która inaczej musiałaby w końcu roz­sadzić to przymierze dusz. Wystarczało tylko pamiętać

0 założeniu przed wejściem w odpowiedni interfejs pre­zerwatywy, żeby potem nie wychodzić z gniazda w mo­krych spodniach. Te prezerwatywy najczęściej brał z bez­płatnych dystrybutorów pod marketami biednych dziel­nic, a jeśli nie miał pretekstu, by przez którąś z nich przejeżdżać, kupował z karty gotówkowej, żeby Malaspi-na nie znalazła ich w domowych rachunkach, choć dałby głowę, i tak musiała się przecież domyślać - ale poza tym było to tak bezproblemowe, że w ogóle nie zauważał tej sfery swojego życia, nie przyjmował jej do wiadomości

1 poza chwilami, gdy akurat to robił, raz na jakiś czas. sprawa po prostu nie istniała.

Teraz grzebał się w sobie coraz głębiej i bodaj po raz pierwszy w życiu nabierał do siebie narastającej odrazy. To było szczególnie bolesne: zbrzydzenie samym sobą. Nic bardziej nie może uwierać człowieka, którego mogło boleć wszystko inne, cały świat, ale który siebie samego zawsze po prostu lubił.

A więc Malaspina, którą wtedy poznał: zaradna, pełna energii, radząca sobie w życiu - jakby drugie wcielenie jego matki, tylko młodsze o dwadzieścia lat. Zresztą nie znosiły się szczerze; Malaspina ledwie ukrywała, że zwła­szcza kolejni mężczyźni matki budzą w niej odrazę. Mat­ka z kolei nie wyglądała na zmartwioną, gdy jej kontakt z Orinem słabł i w końcu urwał się zupełnie. Sam Orin prawie tego nie zauważył. Przeszedł płynnie spod opieki jednej kobiety pod opiekę drugiej; ta nowa opieka była le­psza, szczelniejsza, pozwalała mu zrezygnować z Kroiła i złapać pracę w AC, najpierw przy rozszerzaniu popular­nych systemów, a wreszcie całkowicie zanurzyć się w zu­pełnie już własnym świecie „Wilhelma Zdobywcy". Teraz wydawało mu się oczywiste, co naprawdę zobaczył w Ma-laspinie i dlaczego tak się w niej rozkochał - może zre­sztą tylko się do niej przywiązał, ale w jego ówczesnym

języku te dwa pojęcia były tożsame. Co Malaspina zoba­czyła w nim, tego nie mógł być pewien.

Zrozumiał natomiast, podczas tych ciągnących się z dnia na dzień rozpamiętywań, coś innego. Że człowiek jest taki albo inny tylko w określonym momencie swego istnienia. To złudzenie, że jest się jedną i tą samą osobą przez całe życie. Całe życie jest za krótkie, by przesie­dzieć je w jednej tylko postaci. Trzeba się zmieniać w ko­goś innego; nie tylko można, ale wręcz trzeba. Orin, któ­rego spotkała Michnea, był kimś zupełnie innym od Ori-na, który stanął na drodze Malaspiny. Wydawało się to pocieszające, jakby zza nich obu miał wychynąć jeszcze inny Orin, trzeci, który będzie mógł znowu siebie, to zna­czy ich obu, polubić.

I zrozumiał jeszcze jedno; że nie jest w stanie wyobra­zić sobie istnienia bez Małaspiny, zaczynania życia na no­wo. Nie kłamał wcale Michnei, gdy po wielokroć zapew­niał ją o swojej miłości. Ale braku miłości mniej się bał, choć sam z siebie nie wyrzekłby się jej nigdy, niż utraty dotychczasowego bezpieczeństwa.

Uświadomił to sobie ostatecznie, przyłapując się na ob­sesji ukrywania pleców. Z pozoru był to zupełny drobiazg: podczas któregoś z szaleństw lady Chatsworth przejecha­ła mu paznokciami przez łopatki, zostawiając kilka czer­wonych kresek. Często zdarzało się jej drapać go albo gryźć lekko, lubił to, jak wszystko, co utwierdzało go w przyjemnym samczym poczuciu mocy wprowadzania kobiety na szczyty rozkoszy. Ale zazwyczaj jakoś się opa­nowywała, by nie zrobić tego zbyt mocno. Tym razem, nie pamiętał już, czym akurat tak ją rozpalił, podrapała go mocniej niż zwykle i wieczorem, pod natryskiem, zerkną­wszy przez ramię w lustro, dostrzegł, że wciąż ma na ple­cach charakterystyczne, czerwone pręgi.

Poraziła go przypadkowość tego odkrycia, a raczej to, że przecież mógł niczego nieświadom pokazać się z odsło­niętymi plecami Malaspinie. Że ocalił go właściwie tylko przypadek. Założył szybko koszulkę, ale nie mógł długo opędzić się przed podsuwanymi przez wyobraźnię wizja­mi, w których żona odkrywa wstydliwe piętno na jego

plecach i na różne sposoby każe sobie wyjaśniać, skąd się wzięło.

Z początku to była tylko ostrożność, stopniowo przera­dzająca się w nadwrażliwość. Po każdym spotkaniu z la­dy Chatsworth przyglądać się starannie plecom; ale to nie dawało uspokojenia, pojawiła się dręcząca myśl, że mógł jakiś ślad przeoczyć. Więc - zawsze pamiętać o ko­szulce, na wszelki wypadek. Nigdy nie pokazywać Mala-spinie gołych pleców. Ale, zorientował się, to też nie da­wało poczucia bezpieczeństwa. Zaczął nosić po domu gru­bą koszulę. Odruchowo odwracał się do Malaspiny, jakby mogła dostrzec ślad po paznokciach rywalki nawet przez podwójną warstwę materiału.

Był oczywiście świadom, że to wariactwo i usiłował z nim walczyć, w końcu zaczął wręcz zmuszać się, by od czasu do czasu pod byle pretekstem obrócić się do żony plecami; sięgnąć po coś w czasie rozmowy albo zajrzeć do paneli komputera, cokolwiek. Ale całym wysiłkiem woli nie mógł się opanować dłużej niż dwie, trzy sekundy; ple­cy zaczynały go dosłownie palić, szyja sztywniała i popa­dała w jakieś nieopanowane drgawki, aż głowa trzęsła mu się niczym paralitykowi, a do gardła podjeżdżał po­tworny strach. Musiał szybko skończyć takie ekspery­menty, żeby nie wpaść na dobre.

Z czasem napady irracjonalnego lęku zaczęły mu się zdarzać także wtedy, gdy Malaspiny w ogóle nie było w pobliżu. Ale nie był to lęk przed czymś konkretnym, przed zdemaskowaniem, przed tym, że straci Michneę al­bo Malaspinę, bo nie umiał się pogodzić z myślą o oddale­niu od którejkolwiek z nich. Po prostu ogarniała go jakaś przemożna chęć ucieczki w nie wiadomo którą stronę, po­czucie lękliwego uwrażliwienia na każdy dźwięk, każdy kształt; z trudem opanowywał się w takich momentach, by nie biegać w kółko po swoim pokoju. Tak jakby od cza­su do czasu organizm musiał odreagowywać podwójne ży­cie, choć przez większość czasu znosił je dość bezproble­mowo; gdy był z jedną z nich, druga chwilowo nie istnia­ła, zmieniając się w zatrzymany nieruchomo i odłożony na bok slajd w pamięci.

Jeśli zgiąć mocno sprężynę i puścić, wciąż nie umiał wymyślić nic lepszego niż to porównanie, amplituda jej drgań będzie się stopniowo zmniejszać, dwa rozrzucone po skrajach widma zaczną się do siebie zbliżać i w końcu na powrót zleją się w jedno. Tutaj metafora zawodziła. Było inaczej: im dłużej to trwało, tym bardziej obu Ori-nów oddalało się od siebie. Ten pierwszy mógł się wychy­lać coraz głębiej w przeszłość, bo ten drugi coraz głębiej zapadał się w Michneę, przy każdym spotkaniu odkrywa­jąc w niej coś nowego, aż do tego, co odkrył na końcu: że lady Chatsworth z całego serca nienawidziła świata.

Starał się nie zgubić w niepamięci niczego, żadnego z ich spotkań, ze słów, jakie na nich padały; chciał pamię­tać każde muśnięcie palców, każdy szczegół bielizny, któ­rą zsuwał delikatnie z lady Chatsworth przy akompania­mencie gorących oddechów. Nie zawsze się to udawało. Często zmuszony był obserwować, rozpaczliwie bezradny, jak zapamiętane obrazy blakną i wsiąkają w niepamięć, jak plączą się słowa, jak zanikają doznania. Oczywiście próbował to wszystko zawczasu rekonstruować, z począt­ku blokował zapisami takich rekonstrukcji mnóstwo pa­mięci, ale nic z tego nie wynikało poza wściekłością; pa­mięć nie dawała się odtworzyć, powstawały tylko scenki płaskie i banalne, aż w końcu w napadzie depresji wszy­stko skasował, blok po bloku, z ponurą wściekłością wdu-szając na panelu nie kończące się potwierdzenia. Pozosta­wił sobie tylko jeden klip, zupełnie nierealistyczny, z Mi-chneą, tańczącą nago przy powolnej melodii, w koloro­wych światłach - po jej ciele wspinały się i wiły lśniące złocistotęczowo węże, a piersi kołysały się, jak wtedy gdy pochylona nad nim całowała jego oczy, usta, podbródek... Był to jedyny portret lady Chatsworth, z jakiego po ukoń­czeniu pozostał zadowolony - może właśnie dlatego, że za­pisał tylko wizję, która przyszła do niego w jakimś śnie.

Bo gdyby spojrzeć na historię ich romansu z zimnym dystansem, cudzymi oczami, wydawała się przygnębiająco nudna. Jeśli nie liczyć coraz rzadszych spotkań w grze -

coraz rzadszych, bo rozkręcająca się fabuła czyniła ciesze­nie się sobą coraz trudniejszym, sam to zresztą spowodo­wał, zabijając Grosmana - widywali się tylko w służbo­wym mieszkanku należącym do DDE. Wyrywał się tam dwa, trzy razy w tygodniu, zależnie, czy pojawiał się jakiś w miarę wiarygodny pretekst dla Malaspiny. Nie było to zresztą kłopotliwe, w ostatnim okresie kampanii jej uwa­ga stale była zaprzątnięta. Malaspina wprawdzie starała się okazywać zainteresowanie każdym krokiem Orina, py­tała, co akurat robi, co zamierza i gdzie wychodzi, ale szybko się zorientował, że cokolwiek odpowiadał, żona i tak tego nie zapamiętuje. Nawet więcej, im bardziej nie była w stanie myśleć o jego sprawach, tym bardziej stara­ła się okazywać nimi zainteresowanie. Mimo to dbał, aby zawsze mieć pod ręką wiarygodnie brzmiącą opowieść.

Nie miałoby sensu ukrywać, że będzie w biurze DDE; Malaspina nie miała we zwyczaju rozmawiać z nim aku­rat wtedy, gdy był na mieście, w ogóle nie lubili naduży­wać tych funkcji Domu, ale zawsze przecież mogło się zdarzyć coś, co by jej kazało sprawdzić w pamięciach miejsce pobytu męża. Z początku czasami wykorzystywy-wał znaleziony w sieciowym magazynie dla panów pro-gramik, przygotowujący asystenta na nagłe kontakty z żoną - ale oczekiwanie, czy ze złożonego przy łóżku ubrania (Michnea, w przeciwieństwie do niego, rozrzucała swoje rzeczy jak bądź) nie rozlegnie się nagle alarmujący świergot, na dłuższą metę okazało się nie do wytrzyma­nia. Lepiej już było stworzyć przekonującą opowieść o tym, jak w wewnętrznej sieci DDE pracuje mu się nad własnym systemem, ale oglądanym teraz od zupełnie in­nej strony. Właściwie wykreował całą osobną historię, je­szcze jedną w jego życiu. Sprzedawał ją Malaspinie po kawałku podczas rozmów w kuchni - i niemalże sam w nią wierzył, tak dobrze, choć mimochodem udało mu się wymyślić nie tylko postaci fikcyjnych współprogrami-stów, szefa filii koncernu, jego zastępcy - ale przede wszystkim wizję własnych odczuć wobec całej tej pracy, którą tam rzekomo wykonywał. Za każdym razem miał w głowie, na wypadek gdyby była potrzebna, zainspiro-

waną zmyślonymi wydarzeniami opowieść. Jeśli w tym fi­kcyjnym świecie ktoś go zdenerwował, potrafił odegrać przed Malaspina zdenerwowanie. Jeśli któryś z nieistnie­jących współpracowników upokorzył go, zakwestionował jego pomysły lub pokłócił się o coś, Orin odreagowywał to przy kolacji, nawet jeśli nie było takiej potrzeby - i robił to tak przekonująco, że sam miał wrażenie, jakby wszy­stko to było prawdą. Przerabianie gry na potrzeby nowe­go rodzaju sieci stawało się całym wirtualnym światem, z rozbudowywaną stopniowo galerią postaci.

W istocie przez wszystkie te tygodnie poświęcał pracy nad „Walcem" bardzo niewiele czasu. Z początku i tak wy­starczało to, by przeorganizować algorytmy fabuł, pootwie­rać zamknięte wcześniej wskutek wymogów AC Games pętle i przygotować miejsca na nowe postaci. Do samych postaci przymierzał się i przymierzał, ale w końcu nie zdążył się za nie zabrać. Nawet za Ines Armand, w której postanowił sportretować Michneę i zrehabilitować się tym w jej oczach za swoje dotychczasowe, antypatyczne kobiety.

Przerwał całą tę robotę w samym środku, gdy nagle olśniło go, że powinien koniecznie zrobić zupełnie inną hi­storię - historię arcyksięcia Rudolfa Habsburga. To było właśnie coś w sam raz dla systemu, nad jakim pracowało DDE. Materiał na znakomitą fabułę, bez misji, za to z mrocznym, ciężkim od niejasności i tajemnic nastrojem, plątaniną tajemniczych spisków i tragedią miłosną. Zapa­lił się do tego pomysłu tak, że zostawiając rozgrzebanych bolszewików w szwajcarskim kegel-klubie ugrzązł na pa­rę dni w archiwach, ściągając z nich opracowania na te­mat nie wyjaśnionej nigdy podwójnej śmierci w Mayerlin-gu. Im głębiej się w nie wczytywał, im dłużej przechadzał się po wydobytych z wiedeńskiego muzeum trójwymiaro­wych rekonstrukcjach stanu pałacu z epoki, tym bardziej przywiązywał się do nieszczęsnego arcyksięcia. Oto czło­wiek umieszczony kaprysem losu w zupełnie dla siebie nieodpowiednim miejscu świata i przygwożdżony nieod­partą namiętnością. Nie mógł nie zapalić się do myśli o takiej fabule.

- Tak samo jak z nami - opowiadał lady Chatsworth.

- Oszaleli na swoim punkcie i w końcu ta miłość ich za­biła. Muszę to zrobić.

Nie dała się porwać jego entuzjazmowi.

- Zrobiłbyś to cudownie - uśmiechnęła się tylko smut­no. - Nie mam wątpliwości, że byś to zrobił cudownie.

- No pewnie. Wszyscy by wstawali od gry spłakani jak bobry.

- Nie. Nie łudź się. Przerywaliby w połowie, zanudze­ni na śmierć.

- Co takiego, ukochana? Wątpisz w mój talent? - po­wiedział z grubo przerysowaną urazą w głosie, celowo te­atralną intonacją, by nie miała wątpliwości, że to żart. Ale pod warstwą żartu tkwiło jakieś ziarenko autentycz­nej pretensji.

- Nie, ukochany - przysunęła się bliżej, żeby go poca­łować. - Nie wątpię, nigdy nie zwątpię. Wątpię w to, by ten cały plebs był w stanie ciebie zrozumieć. Tb znaczy, nie wątpię, tylko wiem. Przecież mamy stałe, dokładne badania rynku. Znam statystycznego przedstawiciela każ­dej z grup odbiorców lepiej, niż oni sami kiedykolwiek siebie poznają. I wiem, czego nie kupią. Na pewno nie kupią takiej miłości. Nie zrozumieją jej. Lekka, erotyczna fabuła, owszem. Jakaś historia, jak sprytny chłopak prze­konuje dziewczynę, żeby z nim poszła do łóżka, albo jak sprytna dziewczyna zdobywa upatrzonego chłopaka. Seks, przygoda i dużo humoru, wszystko w jasnych bar­wach. Ale nie tragedie, nie szaleństwo. Nie zrozumieją te­go. Nie mają w ogóle tych kawałków mózgu, które są do takich uczuć potrzebne.

Leżeli na niskim, sprężystym łóżku jej służbowego mieszkania w taki sposób, by ani na moment nie tracić ze sobą kontaktu - dotykać się choć czubkiem palca, ko­lanem, czymkolwiek, byle przez zmęczone ciała przepły­wał ten ożywczy prąd.

- To nie są czasy dla kochanków - podsumowała po dłuższym milczeniu. - My jesteśmy ostatnimi. I dobrze. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek robił taką fabułę.

- Dlaczego? Teraz mógłbym tam włożyć całego siebie...

- Właśnie dlatego. Włożyłbyś tam całego siebie i mnie,

i wszystko, co się między nami zdarzyło. Nie chcę, żebyś to sprzedawał. Chcę, żeby to zostało tylko tutaj i umarło razem z nami, kiedy nam utną głowy.

Kiedy utną nam głowy: często jej się zdarzało to po­wtarzać. Przywykł, nigdy nie tracąc czasu na domysły, skąd mogło jej się to wziąć.

- Masz rację - zgodził się po namyśle. - Chciałbym zrobić tę grę, gdybym mógł, tylko dla ciebie jednej. Żeby to nas przeżyło, zostało, ale i żeby nikt nie mógł w to wsadzić nosa... Rzeczywiście, to nie są czasy dla kochan­ków.

- To w ogóle nie są czasy dla ludzi.

- No, a my?

Uniosła się na łokciach, zaglądając mu w oczy.

- Ależ ukochany, przecież my jesteśmy odmieńcami. Potworami. Sam to wybrałeś: nie gonić za pieniędzmi, nie kreować się... A ubezpieczenia? Gdybyś nie ignorował ba­dań, nie wyrzucał wezwań do kosza, byłbyś zdrowym, zrównoważonym osobnikiem, bez okresowych załamań nerwowych i bez skłonności do reakcji histerycznych...

- I bez krzty talentu - uśmiechnął się. - Naprawdę, opowiadałem ci o bojach z ubezpieczalnią?!

- Nie pamiętasz?

- Nie, oczywiście... Pamiętam.

- W każdym razie, jeśli się zastanawiasz, dlaczego mogliśmy na swoim punkcie zwariować, to odpowiedź brzmi: właśnie dlatego, że jesteśmy, w świetle zasad obo­wiązujących w naszych czasach, nienormalni.

- Ty też wojujesz z ubezpieczeniami? Pokręciła głową.

- Ja nie musiałam. Ludzie z globali podlegają zawsze swojemu prawu, bez względu, na jakim akurat teryto­rium się znajdą.

- DDE jest firmą globalu?

- Diabli wiedzą, jaka firma jest dzisiaj czyja - wzru­szyła ramionami. - Albo z innej strony: w ten czy inny sposób do globali należy prawie wszystko. Nie chce mi się o tym rozmawiać.

Wodził palcami prawej dłoni po jej skórze; po wgłębię-

niu poniżej pleców, po krągłości pośladków, aż do tego miejsca, gdzie ustępowała ona smukłości ud.

- Od tego czasu, gdy major Staniewskij zapraszał lady Chatsworth do walca, wszystko się zmieniło. Kiedyś był mężczyzna i była kobieta, a między nimi to napięcie, któ­re gnało oboje przez życie. Był cesarz albo król, nad nim Bóg, obaj nieomylni, była ojczyzna, służba i wszystko jas­ne. Wiesz, dlaczego twój „Walc stulecia" będzie przebo­jem? Bo ludzie sobie uświadomią, jak bardzo mają czego zazdrościć tym sprzed stu kilkudziesięciu lat. Tak, nie znali witamin ani antybiotyków, tracili zęby przed czter­dziestką, umierali przed pięćdziesiątką, ale wiedzieli, po co żyją i po co umierają. A teraz...

- Wszystko przez cekaem.

Wybił ją tym tekstem z rozpoczynanego właśnie wątku.

- Poważnie tak myślisz?

- No, cekaem, artylerię, bombowce i tak dalej. Wcześ­niej wojna kształtowała rycerzy: odwaga, honor, wszy­stkie męskie cnoty. A pierwsza światowa okazała się bez­sensowną rzezią. Milion ludzi biega w tę i we w tę, nikt nie wie, co się dzieje, a nagle coś jebudu! i sto tysięcy idzie do piachu. A dlaczego ci, a nie tamci? Bo stali aku­rat w tym miejscu, gdzie rąbnęło. Wiesz: przestało mieć znaczenie, czy jesteś bohaterem, czy robisz pod siebie ze strachu. Przestali być potrzebni mężczyźni. No, a dalej...

- A dalej jakoś tak samo z siebie wyszło?

- No tak. Odsunęła się lekko.

- Samo wyszło! Jakbym słuchała tych wykreowanych kretynów! Wszystko tak jakoś samo z siebie wychodzi, nie można nikogo winić... Orin, ty chyba w ogóle nie wiesz, co napisałeś.

- Co napisałem?

- Napisałeś grę, która jest mądrzejsza od ciebie. Do cholery, historia nie dzieje się sama z siebie, to brednia dla przygłupów przyklejonych do trójki! Historię się two­rzy. Dobrze zorganizowana, sprawna grupa spiskowców znaczy więcej niż miliony zajętych sobą zjadaczy chleba. Ilu ludzi zabrał do Rosji Lenin, w tym zaplombowanym wagonie?

- Dwudziestu ośmiu.

- A Trocki na statku?

- Trochę mniej niż trzystu.

- Trzystu trzydziestu facetów, fanatycznie oddanych wodzowi i idei, mających za sobą Wall Street, loże masoń­skie oraz spółkę niemieckiego wywiadu z Parnasem; i w cią­gu kilku lat podbili największe imperium ówczesnego świata. Cortez czy Pizarro to przy nich pętaki. Samo z sie­bie tak wyszło? Naprawdę wierzysz, że tamten świat zgi­nąłby, gdyby nie lata snucia misternej pajęczyny spi­sków? Orin, przecież zrobiłeś cały fantastyczny system właśnie o tym, jak spiski żydowskich bankierów, maso­nów, wywiadów i zawodowych wywrotowców na ich usłu­gach wykoleiły Europę... I ja ci to muszę tłumaczyć?

Był zaskoczony. Przywykł do gwałtownych zmian na­stroju lady Chatsworth, ale tym razem przemówiło przez nią coś, czego nigdy wcześniej nie okazywała. Nie bardzo umiał zareagować.

- Nie myślałem o tym w taki sposób - mruknął wresz­cie.

- Nie myślałeś o tym, co piszesz? - pogłaskała go nie­oczekiwanie po policzku, rozbrojona tym wyznaniem.

Poczuł się jak przy Malaspinie: jak bezradny chłop­czyk, któremu trzeba tłumaczyć oczywiste sprawy. Nie znosił tego.

- Pisanie systemu nie polega na myśleniu. To się czu­je. Trzeba tylko dobrze oddać postaci i realia, a każdy już potem będzie rozumiał po swojemu.

Pokręciła głową.

- Mniejsza z tym. Myślałam, że to zrobiłeś świadomie. Zresztą nieważne. Ważne, że po paru turach w grze nie można nie znienawidzić tych, którzy nas tak urządzili.

- Jaki sens nienawidzić ludzi sprzed stu kilkudziesię­ciu lat?

Nie odpowiedziała na to.

- Żeby zmienić historię, trzeba mieć tylko ideologię. No, jeszcze plan i kilkuset ludzi, gotowych ponieść każdą ofiarę. Ale zaczyna się od ideologii, która porwie tych kil­kuset. Wtedy cała reszta prędzej czy później pójdzie za

nimi. Ludzkość to stado. Albo je poprowadzisz, albo po­zwalasz, żeby cię pędziło.

- Ja dziękuję. Żadnej ideologii, proszę - tak napra­wdę, słuchał wtedy jednym uchem, zastanawiając się, czy lady Chatsworth odzyska jeszcze tego dnia ochotę na seks, czy czeka go już tylko prelekcja na temat zmienia­nia historii.

- Nie bądź dzieckiem. Co jakiś czas nadchodzą w dzie­jach takie chwile, kiedy wszyscy mają już dość i chcą cze­goś nowego. Lepszego, gorszego, nieważne... byle nowego. I to jest właśnie moment dla tych kilkuset.

Siedziała teraz na tapczanie, naga i piękna jak zawsze - uosobienie życiowej siły, jak pogańska bogini.

- Na szczęście to już nie dzisiaj — mruknął. - Nikomu by się nie chciało.

- Na razie. Na razie, póki działają programy stabilno­ści społecznej.

Właściwie nie było to tak, jak wcześniej pomyślał. Nie spodziewał się po niej takich myśli i słów, to znaczy nie spodziewał się ich świadomie, ale coś w nim, jakiś in­stynkt twórcy musiał już dawno wyczuć tę część jej osobo­wości. Musiała przecież istnieć jakaś przyczyna, dla któ­rej, choć nigdy wcześniej nie rozmawiali o porządku świa­ta, od razu pomyślał o portretowaniu Michnei właśnie ja­ko Inessy Armand.

- Wiesz, co mam na myśli - ciągnęła, wpatrując się w zamyśleniu w ścianę. - To się rozpada. Ten świat. Dali­śmy sobie namieszać w głowach. Daliśmy sobie wmówić, że szczęście to to samo, co przyjemność. Że lepsze życie to życie wygodniejsze. A drugi człowiek jest jak chustka do nosa: po użyciu zmiąć i wyrzucić. Nic nie powinno boleć, za nic nie warto nadstawiać karku, aby tylko jakoś prze­ślizgnąć się przez życie. Myśleli, że wszystko da się zała­twić chemikaliami, edukacją i mediami... A człowiek, żeby żyć, musi mieć komu służyć. Znać swoje miejsce w szere­gu, cel i przyczynę...

Musnął wargami jej kark, potem zaczął całować ramio­na.

- Tak - powiedział, gdy na chwilę umilkła. To „tak"

nie znaczyło wcale, że się z nią zgadza. Znaczyło tylko ty­le, że chce, aby mówiła dalej. Cokolwiek, byle mógł słu­chać jej głosu.

- Ale chyba już to do nich dotarło. Wiesz dlaczego? Przez pastuszków. Bo to przecież mieli być ich następcy. Nie zwykły motłoch, trzymany przez całe życie w luksu­sowej oborze, tylko przyszli specjaliści, deweloperzy, kre­ty, profilerzy... I nagle się okazuje, że oni już nie potrafią się w takim świecie znaleźć. Że wolą zabijać przypadko­wych ludzi i ich pożerać, byle zrobić coś przeciwko temu wszystkiemu.

Odetchnęła głęboko.

- Może będziesz się kiedyś zastanawiać, dlaczego by­łam taka, a nie inna. Więc chcę, żebyś wiedział: dlatego, że tak nie można żyć. Żaden program stabilności, żadne masowe oddziaływania: taki świat po prostu nie powinien istnieć. Nienawidzę go, Orin. Chcę, żeby on zginął.

Przerwał.

- O Boże, teraz mówisz jak muzułmanie.

- A może ja jestem muzułmanką? Przecież ty nic o mnie nie wiesz.

- Nie wygłupiaj się. Wzruszyła tylko ramionami.

- No dobrze, teraz twoja kolej. Słucham.

- Co mam powiedzieć?

- Co myślisz. Pokaż mi, że łączy nas coś więcej niż seks, rozmawiaj ze mną o najpoważniejszych sprawach. Chcę wiedzieć, co ty myślisz o tym świecie. Otwórz się, Orin.

Starał się, naprawdę się starał wymyślić coś mądrego, co definitywnie zażegnałoby drżącą gdzieś głęboko w jej głosie groźbę kolejnego wybuchu.

- Nie wiem, co myślę - przyznał bezradnie. - Staram się w ogóle nie myśleć.

- O nie, ukochany, tak łatwo się nie wykręcisz. No.

- Wiesz, kiedy tak się zastanowię... Ja nie mam żad­nych wyrazistych poglądów, nie mogę ich mieć, w żadnej sprawie. Ja się rozmyłem. Napisałem parę tysięcy plików dialogów, stworzyłem kilkaset postaci, i w każdą musia-

łem się wczuć, każdą zrozumieć, dać jej jakieś ludzkie ce­chy. Każda musiała mieć swoją rację, wierzyć w nią i umieć ją obronić. Nie mogłem być bardziej za jedną czy za dru­gą, musiałem rozumieć je wszystkie - wzruszył ramiona­mi. - Rozmyłem się. Nie umiem w nic tak do końca uwie­rzyć, bo zaraz przychodzi mi do głowy, że przeciwna stro­na też ma swoją rację, którą też muszę podzielić.

- To są uniki, Orin. Luksus, na który cię akurat stać. Ale jeśli staniesz kiedyś przed wyborem, jesteś z tymi czy z tymi, to co?

- Nie wiem. Myślę, że masz rację, ale ja się z tą racją nie potrafię pogodzić. Świat na pewno lepiej by wyglądał, gdyby ludzie wiedzieli, że jego porządek jest ustalony raz na zawsze, nieomylny, dany z samych niebios i inaczej być nie może. Taka wiara jest jak znieczulenie w choro­bie, jeśli nawet zwątpisz na chwilę, widzisz, że cały świat dookoła wierzy, więc i ty znowu zaczynasz wierzyć. Tylko ja się nie zmuszę, żeby w coś uwierzyć, skoro wiem, że wszystko już przymierzaliśmy, wszystkie możliwe szczyt­ne idee, wolność, miłosierdzie, ochronę słabszych, co tam jeszcze... I wiesz, co z tego zawsze wychodzi.

- Nie przekonuj mnie - podjął po chwili namysłu, unosząc się na łokciach - że świat jest zły, bo wszystko tak czy owak należy do globali, a miliardy frajerów są profilowane, stabilizowane i tak uzależnione od banku, ubezpieczeń i zarządu administracyjnego, że nie stać ich na myślenie. Proszę bardzo, zgadzam się, że to strasznie niegodziwe wobec nich. Smutno mi z tego powodu, ale le­piej i tak nie będzie. Chciałbym, żeby znowu był tamten Wiedeń i cesarskie dwory, ale historia nie zawróci.

Zapadła cisza.

- To wszystko, co umiałem wymyślić. Jesteś zdegusto­wana?

- Nie. Wiem, że jesteś artystą, a nie bojownikiem. Ale artyści też są do zmieniania świata potrzebni, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Dla ciebie ten świat jest równie zły, jak każdy inny, ja go nie chcę, mniejsza. Nie mówmy już o tym.

Przytuliła się do niego i przez długą chwilę wydawało

się, że znowu nie ma między nimi nic, poza namiętnością do siebie. Ale niefortunny temat pozostawił po sobie jakiś nieuchwytny nastrój, z którego nie było łatwo wrócić do

miłości.

- I jeszcze czegoś nie chcę - powiedziała nagle, nabra­wszy głęboko powietrza, jak przed czymś nieskończenie trudnym. - Nie chcę, żeby to się skończyło tak, jak się musi skończyć. Nie chcę, żebyśmy pewnego dnia uświado­mili sobie, że nasze ciała już nas coraz mniej podniecają, że sypiamy ze sobą już tylko z przyzwyczajenia...

- Na pewno nie, ukochana.

- Och, daj spokój. Oczywiście, że tak. Któregoś dnia podrzucisz mi informację, że coś ważnego cię zatrzymało, i tak już będzie coraz częściej. Któregoś dnia będziemy do siebie mówić, myśląc o czym innym albo patrząc w sufit, i będziemy kochać się, przymykając oczy i przywołując z pamięci to, co się już wypaliło. Nagle uświadomię sobie, że całe szaleństwo ulotniło się, wyparowało i została tylko prosta fizjologiczna reakcja na pobudzanie sfer erogen-nych. Nie chcę.

Przytuliła się mocno.

- Kocham cię - szepnęła tym pełnym pożądania gło­sem, który uwielbiał. I dodała po chwili:

- Kurwa, jakie to beznadziejnie smutne.

- Nie myśl o smutku.

- Dobrze.

Pocałował ją, a potem przez długą chwilę zaglądał głę­boko w oczy, szklące się ledwie powstrzymanymi na kra­wędzi powiek łzami.

- Powiedziałem: nie myśl.

Spróbował się do niej uśmiechnąć. Trwało chwilę, za­nim odpowiedziała tym samym.

- Masz ochotę? - zapytał wtedy.

- Wiesz.

- Powiedz. Chcę to usłyszeć.

- Tak. Chcę tego. Chcę ciebie.

- Powiedz to jeszcze raz.

- Chcę ciebie. Kochaj mnie. Kochaj mnie tak, jakby to był ostatni raz, jakby jutro...

Wiedział, co miało być dalej. Zamknął jej usta pocałun­kiem.

Pamiętał dokładnie. Tylko ta pamięć podtrzymywała teraz jego istnienie.

Wieczorem tego samego dnia zasiadł w gnieździe, by połączyć się z lady Chatsworth i powiedzieć jej dobranoc. Ale serwer DDE pozostawał na jałowym trybie, reagując na wszystkie wezwania tą samą standardową animacją. W końcu wyszedł z pracowni i tknięty nie przeczuwanym impulsem, wybrał w głównym interfejsie Domu połącze­nie z centrum handlowym.

Przesuwał rozciągające się po obu bokach pasy wielo­barwnej mozaiki sklepowych witryn, samemu nie bardzo wiedząc, czego szuka, aż natrafi! na kwiaciarnię. Ikona rozwinęła się pod jego palcami w zroszoną spływającymi kroplami szybę, zza której, jak zza ściany deszczu, śmiały się do niego kolorowe pąki i girlandy. Pchnął szklane drzwi. Spośród morza kwiatów wyszła mu naprzeciwko sprzedawczyni - wiotka i eteryczna, jakby projektant wi­tryny celowo chciał podkreślić jej nierzeczywistość. Może dziewczyna, która zarobiła parę groszy za zeskanowanie się do tej roli, była rzeczywiście tak księżycowo blada, a może zrobili to retuszem - w każdym razie czyniło to jej uśmiech niezwykle delikatnym i zachęcającym. Jako człowiek z branży potrafił to docenić.

- Potrzebuję pięknych kwiatów - powiedział- - Kwia­tów dla pięknej dziewczyny. Takich, które przekonają, że będę ją kochał zawsze.

- To muszą być róże - szepnęła sprzedawczyni, prze­wijając ruchem dłoni otaczający ich kwietny pejzaż, aż znaleźli się po kolana w ogromnym jak kolorowy dywan polu róż. Przyglądał się długo i starannie, dopytując o na­zwy odmian i wybierając te, których barwa była najbar­dziej pąsowa, a zroszone delikatnie płatki rozchylone nie za mocno i nie słabo.

- Na pewno będzie zachwycona, może mi pan wierzyć. Żadna kobieta nie może zostać obojętna na taki dar - za­pewniła go sprzedawczyni, wciąż z tym bezbłędnie zapro-

jektowanym uśmiechem, gdy wreszcie się zdecydował. -Gdzie mamy je wysłać?

Ściągnął ruchem palców interfejs Domu i przepisał z niego adres samodzielnego przedstawicielstwa DDE na Pikardię, Nadrenię i Szampanię. Tej nocy przed zaśnię­ciem wyobrażał sobie w nieskończoność, na najrozmaitsze sposoby, jedną, wciąż tę samą scenę: jak zaskoczona lady Chatsworth otwiera nieoczekiwaną przesyłkę i jak jej twarz rozjaśnia powoli łagodny, pełen czułości uśmiech.

935F6C2365A2

Poszło. W każdym razie, coś zaczyna się wreszcie z tego kłuć. Diabli wiedzą co, ale na pewno coś.

Świetnie, Prepostuary. Ojciec byłby dumny: bez niczyjej pomocy, uporem, metodą prób i błędów - i w końcu poszło. Dobrze, za wcześnie jeszcze. Na razie jest tyle: sekwen­cja szyfrująca z pokera, podesłanego do domu Obiektu, po przetransferowaniu jej w standardowy program krypto­graficzny okazała się zgodna z szyfrem pakietu. I coś roz-kodowuje. Diabli wiedzą co, ale...

Przesuwa widmową dłonią projekcję operacji rozkodo­wania na panel dublujący, potem wyszukuje na listwie poleceń wykaz filtrów. Zmienia je po kolei, szukając najodpowiedniejszego. Słaba nadzieja, że któryś odczyta zapis, filtry są częścią rozpowszechnionego softłeru, profe­sjonalnego wprawdzie, ale zestandaryzowanego. A to coś, cokolwiek zawierają ukryte pakiety, wygląda na robotę adresowaną tylko do jednego, bardzo konkretnego progra­mu odbiorczego.

Przerzuca filtry po prostu po to, by znaleźć najcieka­wsze odwzorowanie graficzne. Prawdę mówiąc - najład­niejsze.

Drobna tajemnica zawodowa; kiedy nie ma zupełnie czego się uczepić, pozostaje kryterium estetyczne. Patrzeć na niezrozumiały zapis jak na abstrakcyjny obraz. Rozbu­dowany wzór matematyczny potrafi przemówić samą swą urodą, przemówić oczywiście nie werbalnie, ale do skoja­rzeń, intuicji.

Najlepiej to widać w TwinTracu; deszyfrowany zapis

rozwija się w trójwymiarowym polu projekcyjnym jak widmowa katedra.

Coś to przypomina (Boże, jak cudowne są te chwile, ad­renalina buzująca w tętnicach, wszystkie nerwy drżą jak cięciwa napiętego łuku, a myśli rwą niczym górski potok). Zarys, znany każdemu psychooperacyjnemu; najwyższe se­kwencje sterujące, schodzące w plątaninę doraźnych fun­kcji, w gąszcz zwrotnych i nawykowych... Bazowy schemat osobowości na grafie Lundsdorfa, abecadło podprogowców i profilerów.

Rozwiązanie: jej mąż, to przecież kreator systemów. A więc to coś, wyrysowane w przestrzeni projekcyjnego, to po prostu konstrukt którejś z jego postaci. Klasyczne szpie­gostwo przemysłowe. Ten cały Thoury podkrada po prostu na bieżąco duplikaty efektów pracy kreatora konkurencji.

Nie, to nie takie proste.

Zapis tylko przypomina graf osobowościowy. Zachowuje podobny układ - ale to coś więcej. Dużo większa kompli­kacja, a już zwłaszcza jeśli spojrzeć na wynikowe; pęcznie­ją z każdym przetworzeniem, jak kwiat róży, kipiący z pę­kniętej łupiny.

Na brzegach płatków charakterystyczne sekwencje; to już gdzieś widział -jakby notacja dyskursywna opleciona rejestratami zmiennych interakcyjnych...

Tak. Przepuści te fragmenty przez zwykły program czy­tający, jak tylko skończy się przetwarzanie, ale już jest pe­wien. Zapis sytuacyjny, z obrazem i tekstem, wpasowany w graf osobowościowy, właściwie raczej - generowany z niego. Co to może być?

Tylko jedno: skan.

Głośno:

Skan.

Tego w Schweinherzu nie widywał, ale wiedział, że rzecz jest możliwa, jeśli tylko skanowany człowiek miał neurogeniczny implant - ale kto go dziś nie miał oprócz ostatnich trójkowców? Wprowadzało się do softłeru im-plantu specjalny saport i jeśli panowałeś nad oprogramo­waniem macierzystego gniazda, dalej szło już prosto.

Kogo skanuje Leon Thoury? Ją czy jego?

Widmowa dłoń ściąga link narzędziowni Tannenbaumu.


11.

Gdy zbliżali się do brzegu, samolot wpadł nagle w dziu­rę powietrzną; zakołysał się gwałtownie i osunął w dół, jakby ktoś wyszarpnął mu spod skrzydeł oparcie. Uczucie spadania i podjeżdżający do gardła żołądek wyrwały Du Mitry'ego z drzemki. Szarpnął się w przerażeniu, od razu z pełną świadomością miejsca i czasu, z bijącym mocno sercem, czując, że za chwilę bez żadnej szansy ratunku roztrzaska się o ołowiane, pręgowane białymi grzbietami fal morze, jakie zapamiętał o kilkaset metrów poniżej swych stóp.

Trwało dobrych parę sekund, nim zwierzęce przeraże­nie ustąpiło. Maszyna wyrównała lot, silnik terkotał mia­rowo, plując obficie błękitnym dymem ze sterczących po obu burtach rur wydechowych. Mdlący zapach spalin mieszał się z morską bryzą, łopoczącą długim, białym szalikiem pilota w pierwszej kabinie. Ten sam wiatr za-szczypał Du Mitry'ego w policzki, gdy wychylił się ponad niską, okalającą go półkoliście owiewkę. Rozpędzone po­wietrze zawodziło monotonnie, drąc się na statecznikach i cięgłach pomiędzy górnym a dolnym płatem.

W ustach Du Mitry czuł niesmak byle jak zażywanego snu.

- Niech go diabli - powiedział głośno, przypominając sobie, co tutaj robi. A właściwie tylko chciał powiedzieć to głośno: pęd powietrza wtłoczył mu słowa z powrotem do otwartych ust, a turkot motoru i gwizd skrzydeł zagłuszył je całkowicie.

Wychylił się jeszcze bardziej naprzeciw pędowi powie­trza, niemalże kładąc na kadłubie, i sięgnąwszy z wysił­kiem, poklepał pilota po ramieniu. Ten obrócił ku niemu zasłoniętą ogromnymi goglami twarz. O jakiejkolwiek rozmowie nie było w tych warunkach mowy, ale pytający gest Du Mitry'ego był dla pilota czytelny. Pokręcił głową, wskazując coś dłonią w obszernej, skórzanej rękawicy. Z początku Du Mitry nie zobaczył tam nic; dopiero po dłuższej chwili jego oczy wydobyły z jednostajnej gładzi

przed nimi ciemniejszą nitkę, która mogła być tylko zbli­żającą się linią brzegu.

Roztaczający się pod brzuchem maszyny widok był rze­czywiście imponujący i Francuz na dłuższy czas zatonął w milczącej kontemplacji rozlewającego się nad morzem różowego blasku. Kiedy wylatywali z fińskiego portu, gdzie pilot uzupełniał paliwo, było jeszcze zupełnie jasno, choć wedle zegara powinna już zapaść noc. Równie jasno było teraz; być może na tych szerokościach geograficz­nych noc w ogóle nie istniała. Istniał w każdym razie świt, zabarwiający jutrzenką niebo ponad spiętrzonym na brzegu miastem, zaglądający promiennym uśmiechem w widoczne już zaułki ulic, połyskujący na zwilżonych po­ranną rosą brukach bulwarów i przeglądający się w ka­nałach. Du Mitry odchylił się wygodnie w fotelu i przema-gając poranne dreszcze, wpatrywał się w rosnące z wolna miasto. Podchodzili już blisko, kiedy zalśnił nad nim skraj wznoszącej się powoli słonecznej tarczy. Mały dwu­płatowy samolocik sunął powoli nad falami wprost w jej środek, w rodzący się blask.

Nad imperium carów wstawało słońce; błyszczały jak ogniste miecze niezliczone krzyże na kopułach cerkwi, blask rozlał po falach złotą ścieżkę ku brzegom.

Niech go diabli, pomyślał raz jeszcze o człowieku, któ­rego przyleciał tu szukać. Przyłapał się na tym, że pod­świadomie wypatruje w otaczającym go pejzażu jakiegoś niedociągnięcia albo przerysowania. Pilot, jakby chciał mu to ułatwić, ściągnął tuż przed pierwszymi nadbrzeża­mi ster i kładąc samolot na skrzydle, skierował go wzdłuż linii falochronów, w stronę skąpanych w porannym słońcu dachów Pałacu Zimowego. Dopiero po dłuższej chwili Du Mitry przekonał się, że celem tego manewru nie było za­prezentowanie cudzoziemcowi rosyjskiej stolicy w całej krasie. Za pałacem, w trójkącie utworzonym przez rzekę, las i obwałowanie wojskowego fortu, rozciągało się pole wzlotów jednostki areonautycznej.

Zanim samolot okrążył lądowisko i usiadł pewnie, za­trzymując się u jego węższego końca, gdzie pośród skupi­ska hangarów zaczynała się już poranna krzątanina,

słońce zdążyło wzejść całkowicie. Silnik ucichł; nagła, nie­oczekiwana cisza zadzwoniła w uszach Du Mitry^go, nie­malże go ogłuszając. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim zaczął słyszeć cokolwiek. Najpierw były to miarowe, jed­nostajne okrzyki podoficera; na skraj pola wzlotów wbie­gała od strony fortu kolumna półnagich żołnierzy w śmie­sznych, długich gaciach. Posłuszni komendzie, rozbiegli się parami po trawie i zaczęli ćwiczyć przysiady, po dwóch, opierając się o siebie plecami.

Pilot podniósł się ze swego fotela, ale najwyraźniej nie zamierzał jeszcze opuszczać maszyny. Rozsiadł się wygod­nie na kadłubie, z jedną nogą spuszczoną do wnętrza ka­biny, na opuszczony przed chwilą fotel i drugą, w wyso­kim, futrzanym bucie, opartą o skraj owiewki. Zdjął ręka­wice, gogle, ściągnął z głowy skórzaną haubę; przez chwi­lę czochrał palcami pszeniczne, krótko przycięte włosy, potem zaczął rozpinać podbitą futrem kurtkę. Du Mitry poszedł w jego ślady, uświadamiając sobie nagle, że wokół panuje przyjemne ciepło. Mroźne, ostre powietrze, które przez całą noc obmacywało go przejmująco zimnymi pal­cami, usiłując znaleźć jakąś szparę w grubych ubraniach, nagle ustąpiło pogodnemu porankowi, niedwuznacznie zapowiadającemu południowy upał. Gdyby nie zlodowa­ciałe na kamień policzki, można by sądzić, że ziąb panu­jący na wysokościach stanowił tylko złudzenie.

Pilot przyglądał się ćwiczącym żołnierzom z miną świadczącą o głębokiej dezaprobacie dla zachodnich nowi­nek, do jakich większość jego kolegów zaliczała wprowa­dzoną przez nowego ministra wojny obowiązkową gimna­stykę. Zdawał się nie zwracać uwagi na Francuza. Musiał jednak obserwować go spod oka, bo gdy Du Mitry machi­nalnie, nie zdając sobie sprawy z tego gestu, sięgnął po papierośnicę, zareagował natychmiastowym sprzeciwem.

- Tu lepiej nie, kapitanie - powiedział, pokazując na silnik, od którego wciąż zalatywało gorącą benzyną i ole­jem rycynowym. Du Mitry pokiwał przepraszająco głową, chowając papierosa. Odłożył futrzaną kurtkę na fotel, wy­dobyte spod niego mundurowe kepi nasadził sobie na gło­wę zamiast skórzanej pilotki. Potem zmienił buty, z tru-

dem radząc sobie w ciasnocie z wysokimi cholewami i ze­brawszy z kabiny mapnik, wygramolił się z niej z trudem, ześlizgując się po burcie na świeżą, soczystą trawę.

- Idziemy, poruczniku? - zapytał, unosząc głowę. Rosjanin pokręcił głową.

- Silnik - wyjaśnił. - Wolę zaczekać, aż wystygnie. Je­śli pan się spieszy, kapitanie, proszę znaleźć dyżurnego pola wzlotów, w tym większym baraku po lewej stronie. Przy okazji niech mi przyśle ludzi, to zatoczymy aeroplan od razu do hangaru.

- W takim razie dziękuję, poruczniku, za tę podróż. Stracił pan z mojego powodu sen w jakimś wygodnym łóż­ku.

Pilot uniósł tylko lekko kąciki ust.

- Dla mnie taki nocny lot to sama przyjemność. Ale panu, obawiam się, dał trochę w kość?

- Mniej, niż gdybym miał tę trasę pokonać na koniu.

Rosjanin zaśmiał się, szeroko i głośno, z jakąś słowiań­ską wylewnością, która tak uwodziła rodaków Du Mitr/e-go i ich brytyjskich sojuszników.

- Zobaczy pan, dopiero w tej wojnie aeroplany pokażą, co mogą. Wiem, że wasi sztabowcy się z nich śmieją, nasi prawdę mówiąc też, ale jeszcze będą się mieli z pyszna.

- To myśli pan, że wojna pewna?

- Nie dziś, to jutro. Oby jak najszybciej, póki człowiek młody, prawda?

- Życzę powodzenia, poruczniku. I jeszcze raz dziękuję. Uścisnęli sobie ręce. Du Mitry ruszył ku wskazanym

przez pilota budynkom. Trzech mężczyzn w kombinezo­nach roboczych ze zgrzebnego płótna wytaczało z hanga­ru pokraczny samolot, dziwaczną konstrukcję z dykty, płótna i drewnianych listew, zaopatrzoną w śmieszny, ustawiony za kabiną pilota silnik. Dopiero porównanie z tym aparatem unaoczniało, ile uroku miał w sobie ich dwumiejscowy nieuport. Du Mitry obrócił się, by jeszcze raz popatrzeć na samolot, od śmigła aż po spłaszczony, eliptyczny statecznik. Na świeżej farbie, kryjącej kadłub, rozpierał się biało-niebiesko-czerwony krąg. Wysoki blon­dyn w rozpiętej kurtce wciąż siedział na kadłubie, jak

wiejski chłopak na kosiarce; powinien jeszcze trzymać w ręku jabłko i ogryzać je, spluwając na dół pestkami. Wi­dząc, że Du Mitry się ogląda, pomachał mu jeszcze raz ręką. Francuz odwrócił się, nie odpowiadając już na ten gest. Po drewnianych schodkach, wiodących na coś w ro­dzaju tarasu schodził właśnie ku niemu rosyjski oficer w towarzystwie ordynansa. Du Mitry zasalutował i za­meldował się; nie musiał tego robić, mógł po prostu się przedstawić, ale chciał okazać uprzejmość.

- Lejtnant Kozowski. Witam, kapitanie - rosyjski ofi­cer docenił ten gest. - Jak minęła podróż?

- Znakomicie. Nie wiem, czy...

- Ależ oczywiście, uprzedzano nas o pańskim przylo­cie. Zapraszam - wskazał za siebie. - Pewnie zechce pan odsapnąć chwilę...

Lejtnant nosił wąsy i bokobrody, zapewne chcąc dodać sobie w ten sposób powagi. Widać było jednak, że nie jest starszy od pilota. Rosyjska awiacja najwyraźniej pozosta­wała jeszcze dziedziną młodych zapaleńców.

- Prawdę mówiąc - Du Mitry ruszył za gospodarzem -zmęczony się nie czuję. Jeśli to możliwe, wolałbym...

- Przysyłali już po pana szofera - zapewnił Kozowski. - Problem, że nicpoń znudził się oczekiwaniem i gdzieś się właśnie zawieruszył. Już kazałem go szukać. Gdyby się nie udało, bez obawy, chętnie służę naszą podwodą. Ale póki co, samowar u nas gorący...

- Tego nie odmówię, lejtnancie.

Następnych kilkadziesiąt minut spędził w pokoju dy­żurnego, popijając gorącą herbatę, doprawioną - „tylko na specjalne okazje, ale przecież dla takiego gościa..." -zastrzegał lejtnant -jakimś aromatycznym alkoholem. Po drugiej filiżance tego napitku resztki zmęczenia nocną podróżą ulotniły się bez śladu. Rozmawiali sami, bo za­glądający tu czasem szeregowcy nie odważali się niepoko­ić panów oficerów; dopiero po jakimś czasie pojawił się pi­lot, niosąc na ręku futrzane okrycia, które cisnął na ster­tę innych w kącie pomieszczenia. Rozmowa krążyła naj­pierw wokół perspektyw użycia samolotu jako samodziel­nej siły bojowej; rozważano niepowodzenia kampanii tu-

nezyjskiej, które obaj lotnicy tłumaczyli niezrozumieniem przez dowódców specyfiki nowego środka walki. Du Mitry już wcześniej zauważył, że jeśli nic nie przychodzi mu do głowy, może zdać się po prostu na odruch; potrzebne zda­nie pojawiało się w ostatniej chwili zupełnie samo. Ponie­wczasie uświadomił sobie, że pozwalając sobie na taki sposób pogawędki powiedział lejtnantowi kilka słów za dużo o swych zamiarach w Peteresburgu. Nie miało to może praktycznego znaczenia - tylko ktoś wtajemniczony mógłby z tych kilku niepotrzebnych słów wysnuć właści­wie wnioski; ale obudziło nieprzyjemną świadomość, że nie wcielił się należycie w przeznaczoną mu postać.

Ani lejtnant, ani pilot nie wydali się zresztą zaintere­sowani wydobywaniem z niego jakichkolwiek informacji. Wyglądali po prostu na nieco znudzonych służbą, a fran­cuski kurier dyplomatyczny, przysyłany tak niecodzienną drogą, budził ciekawość sam z siebie, bez żadnych podte­kstów. Rozmowa zaczynała się przeciągać, nie bardzo wie­dział, czy wypada mu ją przerywać; szczęściem służbowy podoficer zameldował wreszcie, że szofer z ambasady już czeka przy automobilu. Du Mitry dopił herbatę z arakiem - tak nazywał ten alkohol lejtnant - raz jeszcze pożegnał się, dziękując za wylewne i nie kończące się życzenia suk­cesów dla swego bohaterskiego kraju. Sukces oznaczać musiał oczywiście rychłe odebranie Niemcom Alzacji i Lo­taryngii w wojnie, na którą młodzi oficerowie, jak niemal wszyscy, z kimkolwiek dotąd rozmawiał, czekali z entu­zjazmem i nadzieją.

Powitał kierowcę cierpką uwagą na temat niedopełnia­nia obowiązków, ucinając zdecydowanie jego tłumaczenia. Skarcony szofer prowadził teraz w milczeniu, nie odrywa­jąc wzroku od pustawych ulic. Już drugi błąd w ciągu po­ranka, uświadomił sobie Du Mitry, przyglądając się mija­nym budynkom. U kogo mógłby lepiej zasięgnąć nieofi­cjalnych informacji o środowisku, w którym miał się wkrótce znaleźć, niż u miejscowego szofera, gdyby go so­bie głupio nie zraził? Teraz było już za późno.

Starał się nie powtórzyć tego błędu wobec sekretarza ambasadora, który powitał go w budynku zajmowanym

przez poselstwo, ale ten z kolei, choć nienagannie uprzej­my, nie miał wyraźnie ochoty rozmawiać o niczym kon­kretnym. Wyraził tylko radość pana ambasadora z przy­bycia oczekiwanego posłańca i zaprosił w jego imieniu na skromne śniadanie, j ak tylko kapitan odświeży się po po­dróży i rozgości w przeznaczonym dla niego apartamencie. Określenie, że śniadanie ma być skromne, oznaczać miało prawdopodobnie, iż będzie ono miało prywatny czy wręcz roboczy charakter. Du Mitry nie umiałby nazwać skromną ani zastawy, rozłożonej na ruchomym stoliku, podtoczonym w tej chwili do ambasorskiego biurka, ani tym bardziej zapełniających stolik potraw i win. Inna sprawa, że jak dotąd wszystkie spożywane posiłki wyda­wały się Du Mitry'emu nadzwyczaj obfite i okazałe. Może w tych czasach ludzie po prostu lepiej jedli. Na pewno smaczniej.

- Nareszcie, kapitanie. Nie spieszył się pan chyba? Postanowił puścić tę jawnie niesprawiedliwą uwagę

mimo uszu, ograniczając się do skinięcia głową i uścisku ręki.

Byli w jednym z prywatnych pokoi ambasadora, urzą­dzonym w ciemnych kolorach, z wyraźnym smakiem i umiarkowaniem. Sam gospodarz miał na sobie jeszcze jedwabny szlafrok, a na nogach domowe pantofle. Sie­dział na samym brzegu odsuniętego od biurka fotela, ty­łem do pulpitu, o który opierał niedbale łokieć. Uniósł się tylko na chwilę, by przywitać gościa, i zaraz wrócił do po­przedniej pozycji - z rozłożoną gazetą w lewym ręku, się­gając od czasu do czasu prawą do talerza.

Du Mitry przyglądał mu się ciekawie. Maurice Paleo-logue, poseł pełnomocny francuskiego rządu, nie wyglądał na wielkiej klasy dyplomatę ani zręcznego gracza w poli­tycznych intrygach. Lekko łysiejący, o dobrotliwej twarzy, mógłby być burmistrzem w jakimś sielskim, prowincjo­nalnym miasteczku. Tylko sposób, w jaki zagryzał ze zło­ścią wargi, nie pasował do tego skojarzenia.

Doczytał szybko gazetę, cokolwiek go w niej intereso­wało, i odłożył na stos innych, wznoszący się za jego ple­cami na biurku.

- Niechże się pan częstuje, kapitanie - przypomniał

sobie o gościu. - Proszę wybaczyć, ale trudno mi te głu­pstwa czytać spokojnie.

- Dziękuję - skorzystał skwapliwie z okazji do posma­kowania tutejszych specjałów, spodziewając się, że śnia­danie u ambasadora musi być do tego szczególną okazją. Nie mylił się.

- Domyśla się pan, o czym też raczą pisać wszystkie nasze gazety? - westchnął Paleologue. - O Rosji, oczywi­ście. Rosyjski walec parowy. Dwa miliony karnego, przy­wykłego do ofiar żołnierza, które zmiażdżą butnego Pru­saka samą swą liczbą, ledwie ruszając cynglów. Mało: ja­kiś pisarczyk z „Le Quotidien'" widział już okręty z woj­skami kozackimi, które w największym sekrecie zawinąć miały przed kilku dniami do naszych portów. Dobrze poinformowane źródła przekazały mu poufnie, że co naj­mniej sto tysięcy poddanych imperatora Mikołaja czeka tylko znaku, by wesprzeć naszą ofensywę w Alzacji... -ambasador machnął z irytacją ręką.

- Cóż, takie bajki krzepią bojowego ducha w społe­czeństwie. Zapewniam pana, ekscelencjo, że austriaccy i niemiecc}' dziennikarze nie pozostają w tyle za naszymi.

- Przecież nie to mnie irytuje, kapitanie. Gdybym te, jak raczył je pan trafnie określić, bajki, czytał tylko w ga­zetach, śmiałbym się z nich jak najchętniej. Ale ja je wi­dzę również w oficjalnej korespondencji, tak. tak! Nie aż do tego stopnia, oczywiście, nikt w gabinecie nie uwierzy, że Joffre chowa gdzieś po stogach sto tysięcy Kozaków. Ale panowie w Paryżu zaczadzieli w oparach ogólnego za­chwytu nad rosyjskim walcem parowym. Uwierzyli świę­cie. Są tak pewni rosyjskiego uderzenia na Niemcy, że nie uważają w ogóle za stosowne jakkolwiek się o to postarać. Wie pan, ile Niemcy wydają tutaj na swoją agenturę? Ile starań wkładają w omotanie cesarskiej pary siecią swych zauszników i stronników? A co mi przysyłają z Paryża? Pana! Z całym niezbędnym szacunkiem, kapitanie, trud­no mi to uznać za wystarczające wsparcie.

- Przykro mi, ekscelencjo...

- Dajże pan sobie pokój z tym ekscelencją, kiedy jeste­śmy prywatnie - uciął Paleologue i przerwał na chwilę.

gdyż do gabinetu weszła pokojówka ze świeżymi, gorący­mi jajkami na grzankach. Du Mitry ledwie znalazł dość siły, by nie rzucić się na nie niczym wygłodniały chłop; niejasno zdał sobie sprawę, że brak manier nie posłuży dobrze jego kontaktom z ambasadorem, a co za tym idzie - misji, jaką miał do spełnienia. Tej prawdziwej.

- Proszę, kapitanie, niech pan się posila, po podróży zapewne... hm, właśnie, daruje pan, zapomniałem spytać: jak też upłynęła?

- W pośpiechu.

Ambasador uśmiechnął się kwaśno.

- Niechże pan zatem się posila, a ja spróbuję z grub­sza nakreślić panu sytuację w Petersburgu. Widzi pan, kapitanie, prawda jest taka, że rosyjski udział w wojnie zdaje się na dziś nader wątpliwy. Większość oficerów jest oczywiście za, wiadomo: wojna to sława, zaszczyty, karie­ra... Ale to też dotyczy głównie młodszej części korpusu. Sztabowcy tutejsi przywykli zdobywać szlify raczej w dwor­skich intrygach niż na manewrach.

- Ale - ambasador wstał ze swego fotela i przez chwi­lę rozgarniał jakieś papiery na swoim biurku - o wszy­stkim decyduje car. A car jest słaby, chwiejny, żeby nie powiedzieć, całkiem entre nous, kapitanie: głupi. We wszy­stkim słucha carycy, ta zaś nie dość, że Niemka, to ze szczętem religijna maniaczka, od lat pod wszechwładnym urokiem Rasputina... A ów, rękę dam sobie obciąć, agent niemiecki.

- Paryż w tej kwestii jest odmiennego zdania...

- Paryż jest daleko, a ja mam o tym człowieku stałe raporty! Nie wprost, ale przez bankiera Manusa, zresztą Żyda ponad wszelką wątpliwość w służbie kajzera, bierze z Berlina co miesiąc ładny grosz. Pewnie, że to tylko na­rzędzie w cudzych rękach, bo za głupi... Ale na każdym kroku przeciwko wojnie, na każdym kroku za przyjaźnią z Niemcami. Kamaryla carowej jest doskonale pod uro­kiem takich myśli. A kamaryla carowej rządzi rosyjską polityką, jak chce. Mianuje, kogo zapragnie, dymisjonuje, jak jej przyjdzie ochota. Całe nasze nadzieje wiszą na wątłym włosku. A jeśli Prusacy nie zostaną zaszachowani

od wschodu, tylko rzucą wszystkie siły na Paryż, sam pan się domyśla, kapitanie... Du Mitry pokiwał głową.

- Hrabia Witte? - zapytał.

- O tak, hrabia Witte, ma się rozumieć, też człowiek nader niebezpieczny, acz na inny sposób. Gdybyśmy byli w jakim republikańskim kraju, rzekłbym, że znacznie bardziej niebezpieczny od Rasputina i całej tej czeredy obłąkanych proroków, sekciarzy i szaleńców. Hrabia Witte zna się na polityce jak mało kto i perswaduje carowi czar­no na białym, z logiką, której bystrzejsze umysły nie umiały się nijak oprzeć: rosyjska armia to nie żaden wa­lec parowy, tylko kolos na glinianych nogach. Na jedną dywizję ma dwa razy mniej dział od Niemiec, a na każde działo trzy razy mniej pocisków. Brakuje właściwie wszy­stkiego: amunicji, karabinów, mundurów, zwłaszcza zimo­wych... Kolei, samochodów, telegrafu tyle co nic. Do tego wielu dowódców całkiem niezdatnych, piją, pojedynkują się, wreszcie we łby sobie pałą o byle co, a rozprzężenie między wojskiem, że Boże mój: sam dowiaduję się o wszy­stkim, co sekretne, bez najmniejszego problemu, a to zna­czy, że także przed Berlinem i Wiedniem nic tajne nie jest.

Znowu podszedł do biurka i szukał chwilę w pokrywa­jących je papierach.

- Czekajże pan, kapitanie, mam tu gdzieś odpis jego memoriału dla jego wysokości... O. Tak... Długotrwała wojna to zguba dla imperium; rozprzężenie w armii, bra­ki w materiałach wojennych, słabość przemysłu, jednym słowem: długotrwała wojna zrujnuje kraj; głód i klęski pchną biedotę do buntów, na większą skalę i prawdopo­dobnie lepiej zorganizowanych, niż przed dziewięciu la­ty... To idee fixe hrabiego Siergieja: wojna to dla Rosji zguba, gdyż przez wyniszczenie doprowadzić musi do re­wolucji socjalnej i upadku samodzierżawia.

- Nie można zaprzeczyć - Du Mitry otarł z zadowole­niem wargi i sięgnął po wino - że argumenty hrabiego brzmią zasadnie.

- Dlatego właśnie mówię, że w rozsądnym kraju byłby on daleko bardziej dla nas niebezpieczny od tego wiecznie

pijanego muzyka i hipnotyzera... Szczęściem, hrabia Wit­te jest w głębokiej niełasce i nawet nie my musieliśmy się

0 to starać.

- A jeśli on ma rację, jak pan uważa? Jeśli w Rosji istotnie wybuchnie rewolucja?

Ambasador wzruszył ramionami.

- Powiem szczerze, kapitanie, że to jak najbardziej w naszym interesie. Rzecz w tym, że tutejsze samodzierża-wie musi upaść tak czy owak i, jak sądzę, wszystkie zachodnioeuropejskie rządy są już od dawna zdecydowa­ne mu w tym nie przeszkadzać. Nawet spokrewniony z Mikołajem dwór naszych nowych sojuszników, jak mam powody myśleć, zdążył to z góry przeboleć. Domyślam się, że zna pan sytuację, na ile można ją znać z raportów, ale gdyby tak jak ja na własne oczy obserwował pan ten głu­pi, tchórzliwy reżim, ile tu absurdu, nieudolności, serwili-zmu i marnotrawstwa... Żadne, największe nawet impe­rium nie może długo trwać w takim stanie. To oczywiste, że prędzej czy później czekają Rosję rządy republikańskie. Jeśli wojna je przyspieszy, tym lepiej dla wszystkich.

- Przyzna pan jednak, że rewolucja na zapleczu frontu nie powiększa potencjału wojskowego kraju.

Paleologue wyglądał na zdziwionego.

- Więc tego się w Paryżu obawiają? Trudno mi uwie­rzyć...

- Nie, to tylko moja, całkowicie prywatna wątpliwość.

- Cóż, kapitanie, brakuje tu jeszcze siły, która mogła­by ewentualne bunty przekuć w jakość polityczną. Duma słaba, stronnictwa nieliczne, politycy mało komu znani, terroryści wszystkim obcy, poza grupkami straceńców

1 garścią adwokacin. Tłum zaś może sarkać na urzędni­ków cara, ale przeciwko niemu samemu nie zbuntuje się łatwo. Rewolucja w Rosji to kwestia lat, a wojna... najwy­żej tygodni. Hrabia Witte może nie ufać w nasze siły, ale pan, oficer do specjalnych poruczeń, doprawdy nie powi­nien. Niech tylko Rosja zmobilizuje się i uderzy, jak to obiecała w poufnych ustaleniach, niech odciąży zachodni front... choćby i poniosła całkowitą klęskę, my przez ten czas przełamiemy Niemców i zdobędziemy Berlin. No i tu

- ambasador uderzył pięścią w biurko - tu właśnie jest zadanie dla pana, dla nas wszystkich, kapitanie! Zneu­tralizować niemiecką klakę na dworze, choćby na kilka tygodni: teraz właśnie, kiedy sprawa będzie się ważyła.

Ambasador przerwał, by zadzwonić na kamerdynera i polecić mu podanie w saloniku kawy.

- Mam swoje instrukcje, które pan zapewne zna - po­wiedział Du Mitry. - Ale skoro zatrąciliśmy o hrabiego Witte... Pan, jak sądzę, jest zorientowany w jego ru­chach?

- To niezbyt trudne. Hrabia siedzi w Brukseli. Odkąd jego wysokość zaszczycił go niechęcią, rzadko wraca do oj­czyzny, próbując jedynie wskórać co przez swoich zausz­ników.

- Właśnie jednego z nich staram się odszukać. Niejaki Staniewskij.

Paleologue zamyślił się głęboko.

- Nie - odparł po długiej chwili. - Nie słyszałem. Na pewno nie słyszałem. Kto zacz?

- Protegowany, oficer wywiadu. Bawił niedawno z taj­ną misją w Wiedniu, ale wiem na pewno, że musiał już wrócić do Rosji.

- W jakich sprawach tam jeździł, jeśli to nie tajemnica?

- Nie przed panem. Spotykał się z niejakim Grosma-nem, zaufanym bankiera amerykańskiego, który, jak wie­my, wykłada sporą część swej fortuny na finansowanie rosyjskiego i emigracyjnego anarchizmu. Ów Grosman wyjechał później do Konstantynopola, sam Staniewskij, niestety, zdołał nam się wymknąć.

Paleologue machnął lekceważąco ręką.

- Jeśli zajmuje się tropieniem rewolucjonistów, to w ten czy inny sposób musi być poddany operacyjnej zwierzchności Ochrany. Albo też sam jest agentem spi­skowców w Ochranie. Najpewniej jedno i drugie. Widzi pan, kapitanie, to dobry przykład tej dogłębnej rosyjskiej degeneracji, o jakiej tu panu wspominałem. Niemal wszy­scy przywódcy wywrotowców, wszyscy owi esdecy, eserzy i inni, są na żołdzie tajnej policji jego wysokości, jeśli nie w ogóle z jej inspiracji zgromadzeni i od niej instruowa-

ni... Gdyby tajna służba chciała rozbić ich organizacje, dość by jej na to było jednego dnia. Ale w żadnym razie tego nie czyni, co i oczywiste, bo po cóż by wtedy istniała, jaki miałaby wpływ na cara? I ciekawa rzecz, że anarchi­stom udają się zazwyczaj zamachy na te właśnie osoby, które z jakichś przyczyn stały się u dworu niewygodne. Może to ciekawy przyczynek do naszej rozmowy, dlaczego tutejszy reżim musi upaść... No, ale to na stronie. W każ­dym razie o owym Staniewskim niczego nie słyszałem, ale u pani Rosen zapewne znajdziesz pan jakiegoś wspól­nego znajomego.

- Kiedy? - zapytał.

- Czym prędzej, kapitanie, czym prędzej! Jeszcze dziś. Mam nadzieję, że zdrzemnął się pan nieco po drodze? Je­śli nie, niech pan to do wieczora nadrobi. Rasputin to wy­jątkowo twarde bydlę, jak tylko tutejsze muzyki być mo­gą. Pan wie, że podobno doszedł jeszcze o własnych siłach do domu? Innego by już ponieśli na marach, a on gotów za parę dni zjawić się znowu u boku carowej i wtedy cała nasza praca na nic... Mój Boże, z jakimże fanatyzmem wierzy w niego ta kobieta!

To był istotny powód wysłania Du Mitr/ego do Peters­burga, w tak wielkim pośpiechu, do którego nagliły pary­ską centralę listy Paleologue'a. Niejaka Gusiewa, była prostytutka, z wiekiem popadająca w coraz głębszą dewo­cję, ugodziła Rasputina nożem. Kto za tym stał - w Pary­żu nie wiedziano, okrzyk: „Zabiłam Antychrysta!", jakim chwaliła się sprawczyni zamachu, wskazywałby na strą­conych za sprawą Rasputina w carską niełaskę dostojni­ków cerkwi. Nie miało to zresztą znaczenia. Główna prze­szkoda francuskiej polityki na jakiś czas znikała z bezpo­średniej bliskości dworu, na którym, jak w całej Europie, od czasu zamachu na Ferdynanda, wrzała wojna stron­nictw wojennych i antywojennych. Jeśli zresztą owo wrze­nie trwało aż tak długo bez rozwiązania, było to w wiel­kim stopniu winą właśnie niepewnej postawy Rosji.

Z politycznego punktu widzenia sprawa wydawała się prosta: ultimatum, jakie sztabowcy austriaccy postawili Serbii, było dla międzynarodowego prestiżu Rosji siarczy-

stym policzkiem. Policzek ten Austriacy wymierzyli zre­sztą z całą świadomością, dla sprowokowania reakcji, któ­ra z kolei nie mogła pozostawić obojętnymi Niemiec; a na ruch tych ostatnich nieuniknioną była odpowiedź Francji. Plany podpalenia Europy, układane podczas poufnych zjazdów w Konopist, realizowały się, z właściwą dla dzie­jów ironią, po śmierci ich inspiratora i jako jej skutek. Ten, który przesuwając po wojskowych mapach strzałki, widział siebie podczas triumfalnego przejazdu ulicami Wiednia, zdołał w istocie rzucić iskrę na bałkańską becz­kę z prochem; tyle, że swój przejazd odbył w ozdobionej złoceniami i herbami trumnie. Ponoć Pan nie zna dla lu­dzi gorszej kary niż spełnianie ich marzeń.

Tymczasem od dwóch tygodni Rosja przyjmowała zgo­towane jej upokorzenie nadzwyczaj powściągliwie. Między stolicami trwała gorączkowa wymiana depesz, kraje zasy­pywały swych ambasadorów dziesiątkami zapytań i pole­ceń, ale oczekiwane z dnia na dzień proklamacje wciąż się nie ukazywały; Europa, wtoczywszy się na przygoto­waną dla niej równię pochyłą, wbrew wszelkim rachubom - zastygła na niej. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, dlaczego.

I oto nieoczekiwany postępek nikomu wcześniej nie znanej nożowniczki z Pokrowska otwierał możliwość po­pchnięcia biegu spraw dalej ku swemu przeznaczeniu. Paleologue depeszował z przynagleniami; potrzebował na gwałt kogoś zdolnego poprowadzić obmyśloną przez niego intrygę, kogoś zarazem wtajemniczonego, ale i nowego, nie kojarzonego jeszcze z żadną ze skłóconych koterii.

Du Mitry sam był zdumiony faktem, iż misja ta zaczę­ła go do tego stopnia wciągać.

- Jakkolwiek pan to zrobi - mówił ambasador - trze­ba dotrzeć do Badmajewa. Mikołaj ma do tego hohszta-plera dziwną słabość, przez niego wiedzie droga do ucha dygnitarzy. Niech pan obiecuje co chce: pieniądze, tytuły hrabiowskie, stanowiska, byle car bombardowany był w najbliższych dniach odwołaniami do jego honoru. To, jak sądzę, jedyne, co go skłania do odpowiednich decyzji. Mikołaj wierzy we własne słowa, w obietnice, jakie skła-

dał, i musimy go ciągnąć na tym sznurku, tak jak tamci korzystają bezlitośnie z jego nieuleczalnych mrzonek o światowym pokoju.

Du Mitry skinął głową.

- Czas na kawę, kapitanie - ton głosu Peleologue'a zmienił się nieznacznie. - To zapewne zbędne ostrzeżenie, ale w obecności służby wolałbym nie rozmawiać otwarcie o politycznych sprawach.

Nie znaczyło to wcale, żeby przy kawie Du Mitry mógł się rozluźnić i mniej uważać. Z pozoru wymieniali tylko towarzyskie ciekawostki. On sam opowiadał plotki z Pa­ryża, ambasador rewanżował się historiami z życia tutej­szej socjety. Kapitan jednak łatwo poznawał, iż w wię­kszości z owych historii kryło się znacznie więcej, niż za­bawna anegdota o niewiernych żonach i mężach, karcia­nych długach, oficerskich samobójstwach czy pijackich przygodach wysokich urzędników. Ambasador zręcznymi aluzjami naprowadzał go na ślady osób, pomiędzy który­mi powinien się wkrótce znaleźć.

Rozmowa mogłaby trwać długo, gdyby ambasadora nie czekały obowiązki. Wypiwszy kawę, pożegnał się i odszedł do swoich spraw. Du Mitry czuł nieodpartą ociężałość, rozlewającą się po całym ciele. W gruncie rzeczy, było to oczywiste i uzasadnione: męcząca podróż, noc przedrze-mana byle jak w tylnej kabinie nieuporta. Ale prawdziwa przyczyna była rzecz jasna inna. Musiało stanowić nieli­chą sztukę tak ułożyć mu życie w tym świecie, aby powy­cinać z niego wszystko, co mogłoby znużyć, wszystko, co nie służyło rozwijaniu intryg, w które był wplątany i co nie absorbowałoby jego uwagi w należytym stopniu. Cykl snu i poobiednich drzemek, służąc temu zadaniu, odmie­rzał jednocześnie czas płynący na zewnątrz - za każdym razem było to pół godziny, bez względu na to, ile pomię­dzy jednym a drugim zaśnięciem zdarzyło się w świecie Du Mitry'ego. I pozwalał za każdym razem na podjęcie decyzji, czy chce obudzić się w tym świecie, czy w gnieździe.

Domyślał się też, że ów rytm musiał służyć także dopa­sowaniu do siebie poczynań różnych zaangażowanych w rozgrywkę postaci.

Podniósł się od stolika i nie walcząc z sennością, po­zwolił się zaprowadzić do pokoju na tyłach ambasador-skiej rezydencji. Pamiętał o zamówieniu ciepłej wody na kąpiel, ale rozpakowywanie bagaży zostawił sobie już na później. Wyjął tylko z sakwojażu galowy mundur, by od­dać go do odprasowania pokojówce. Rozebrał się do bieli­zny, odświeżył, ogolił i położył na zasłanym równo łóżku. Zasypiając, potwierdził pozostanie w grze.

Salon baronowej Rosen, jeśli istotnie był jednym z naj-wykwintniejszych miejsc w Petersburgu, podkreślał jedy­nie dojmującą wtórność tutejszej arystokracji. Od ciężkich kotar po filigranowe sygnaturki, od obrazów na ścianach po meble, wszystko było prawie paryskie; ale tylko pra­wie. Czuło się w doborze barw i kształtów jakąś parwe-niuszowską niepewność. Nie stała za nim żadna potrze­ba, nikt, kto urządzał pomieszczenie tak albo inaczej, aby dobrze się w nim czuć, względnie zapewnić dobre samopo­czucie swym gościom. Poustawiano takie meble, bo sądzo­no, że takie właśnie powinny być ustawione. Du Mitry miał jednak nieodparte wrażenie, że gdyby wystarczająco wyraźnie zasugerował, iż jakąś część wystroju należało wy­mienić, zrobionoby to skwapliwie zaraz następnego dnia.

Nie podzielił się tą refleksją z nikim. Uśmiechał się nieznacznie, uprzejmie, ale nie aż tak, by ktokolwiek mógł go posądzić o nadskakiwanie, i odpowiadając na grzecznościowe pytania ze strony prezentowanych dam, przywoływał co i raz idiotyczną frazę o „Paryżu Północy".

Sodoma Północy" - poprawiał się w myślach, przypo­minając sobie plotki opowiadane przez ambasadora i nie gubiąc przy tym z twarzy uprzejmego uśmiechu. Do tego zresztą, do ukrywania swych prawdziwych myśli, był wy­jątkowo dobrze przygotowany.

Wprowadzający go do salonu książę Jusupow nie wie­dział nic o prawdziwych zamiarach francuskiego kapita­na. Paleologue, który zaaranżował jego spotkanie z księ­ciem, wybrał tego ostatniego znakomicie. Książę, nie ko­jarzony z żadną koterią, a przez powszechnie znaną sła-

bość, jaką żywił do niego Rasputin, uważany wręcz za wroga francuskich interesów, zapewniał mu od razu wy­soki start w petersburskim towarzystwie. Postawiony przez Paleologue'a w sytuacji, w której wypadało mu za­prosić kapitana na eskapadę do baronowej, nie dał w ża­den sposób po sobie poznać, żeby zmieniało to jego plany. Jeśli nawet domyślał się, iż kryje się za tym cokolwiek więcej, niż ciekawość tutejszego towarzystwa ze strony przybysza, nie próbował tego domysłu weryfikować.

Zarazem Jusupow wydawał się przez cały czas odrobi­nę nieobecny, schowany w samym sobie, i Du Mitr/ego, który znał dobrze ten szczególny sposób zachowania, drę­czyła myśl, iż wbrew wszystkiemu, co mu mówiono, ksią­żę musi być człowiekiem z krwi i kości.

Zresztą pomoc księcia potrzebna była tylko na począt­ku; raz wprowadziwszy Du Mitry'ego na salony, mógł nie­postrzeżenie zniknąć gdzieś pośród ludzi je zaludniają­cych. Na chwilę funkcję przewodnika przejęła sama baro­nowa, prezentując oficera kilku wybranym ze swych go­ści, a ci z kolei następnym, gdy baronowa oddaliła się ku kolejnym przychodzącym. W szybkim czasie został tą me­todą zaznajomiony z większością obecnych, ledwie spa-miętując ich nazwiska - z wyjątkiem oczywiście tych, które znał już wcześniej. Szybko też zauważył, że niektó­rzy z rozmówców zajęci są swoimi sprawami, inni zaś okazują jego osobą większe zainteresowanie, niż wynika­łoby tylko z sytuacji towarzyskiej. Tych drugich odnoto­wywał w pamięci, na razie jednak nie zaszczycając niko­go dłuższą wymianą zdań.

- To zaszczyt dla mnie. Słyszałem wiele wspaniałych opowieści o waszej książęcej mości.

- Książę Andronnikow. - O tym ambasador uprzedzał, że jest niemal półoficjalnym przedstawicielem policji w wyższych sferach, jego zainteresowanie miało więc cha­rakter niejako zawodowy.

- Dziękuję, generale. To przyjemność widzieć prawdzi­wego żołnierza, zwłaszcza z sojuszniczej armii.

- Generał Wojejkow.

- Prawdziwy dla mnie zaszczyt, panie ministrze.

- Fredericks, minister dworu, Sołowiow, skarbnik sy­nodu... - Baronowa Rosen dobierała swych gości według zwykłego dla salonów schematu: kilku arytokratów, okre­ślonej rangi urzędnicy i ci spośród oficerów, którzy mogli pochwalić się należytymi koneksjami. Dla uzupełnienia paru przemysłowców lub bankierów, jakiś inżynier, na­ukowiec, artysta -jeśli akurat się o kimś takim mówiło.

Każda z postaci mogła się okazać ważna; każda na in­ny sposób i do innej gry. Nie było reguły, on jej w każdym razie nie dostrzegał. Goremykin, choć premier i wedle Paleologue'a jedna z ważniejszych osób na dworze, spra­wiał wrażenie nieciekawego biurokraty, nie zainteresowa­nego nie tylko Du Mitrym, ale i w ogóle niczym poza przekąskami i alkoholem. Znacznie więcej ciekawości okazywały mu damy, na czele z panią Czerwińską, wartą zawarcia bliższej znajomości ze względu na pokrewień­stwo z wciąż bardzo wpływowym ministrem wojny i pra­wdopodobnym wodzem naczelnym, Suchomlinowem.

Pod sam koniec, jako - formalnie - jedną z mniej tutaj istotnych person książę Mieszczerski przedstawił mu bankiera Manusa, swojego „protegowanego", u którego w istocie siedział w kieszeni. Ten, z dziwnym błyskiem w oku, spytał: „Czy nie widzieliśmy się przypadkiem u Burdukowa?" Dosłownie chwilę wcześniej powiedziano mu, że Du Mitry dopiero właśnie przybył do Petersburga, nie mogła to więc być pomyłka, raczej chęć celowego po­kazania mu, że bankier doskonale wie, z kim ma do czy­nienia. A może miało to stanowić jakiś sygnał.

Wszystko mogło stanowić jakiś sygnał. Każde słowo, każdy gest stanowiły zaproszenia do podjęcia jakiejś okre­ślonej rozgrywki, której reguły i cele miały dopiero zostać mu wyjaśnione. Poznawanie kolejnych osób, wymieniane uwagi, zwłaszcza przymierzane do informacji Paleologue'a, z wolna pozwalały mu ogarnąć wzajemne powiązania bądź niechęci, łączące jego rozmówców. To wciągało, zacieka­wiało i Du Mitr/emu niemal było przykro, że ma tutaj inne zadanie, niż postawili mu Paleologue i paryska cen­trala.

Gdyby było inaczej, powinien starać się zbliżyć do mi-

nistra Fredericksa i wraz z nim przenieść na jakąś „pa-pojkę", jaką niewątpliwie grono podobnych mu dworaków zakończyć zamierzało ten wieczór. A może winien jednak więcej uwagi poświęcić madame Czerwińskiej? Nie był te­go pewien.

Nie dał po sobie poznać, że dostrzegł dyskretny znak, jaki uczynił podczas powitania z nim jeden z obecnych w salonie oficerów. Ukończywszy wreszcie obowiązkowe powitania, wymieniane z panami polityczne uwagi i otwie­rające możliwość flirtu wymiany grzeczności z paniami, odnalazł owego oficera wzrokiem i powtórzył ten sam znak, kładąc lewą dłoń na piersi, z kciukiem odgiętym pod kątem prostym do góry. Upewnił się, że znak został dostrzeżony.

- Proszę panie o wybaczenie - rzekł odstawiając kieli­szek i żegnany uśmiechami oraz zalotnymi spojrzeniami rozmówczyń, wymknął się w stronę jednego z bocznych pokojów, okupowanych głównie przez starszych panów. Uprzejmie wymawiając się od przyłączenia do konwersa­cji lub kart, wyszedł na niewielki balkon, zwieszony po­nad ulicą. Nie było stąd widać morza ni rzeki; jedynie są­siednie domy, w tym samym przyciężkim stylu, i przejeż­dżające od czasu do czasu powozy.

Oficer nazywał się Sablin i pojawił się na balkonie chwilę później. Tak samo jak Du Mitry wydobył papieroś­nicę, potem przez chwilę manipulował zapałkami, by wre­szcie cicho, ale bez przesadnego zniżania głosu, spytać jak o rzecz najoczywistszą pod słońcem:

- U Wyrubowej już pan bywał, kapitanie? Du Mitry pokręcił przecząco głową.

- Wprowadzić pana?

- A Staniewskij tam bywa?

- Szuka go pan?

Nie otrzymawszy potwierdzenia, Sablin pokiwał głową.

- Staniewskij nie jest mile widziany w tajnej kancela­rii. Prawdę mówiąc, są przeciw niemu paskudne podej­rzenia. Ale cóż, pan nie może mieć z tym nic wspólnego.

- Po prostu zna blisko kogoś, kogo i ja chciałbym po­znać. Wrócił już do Petersburga?

- Słyszałem, że tak. W poselstwie angielskim mogliby wiedzieć na jego temat coś więcej.

- Wiem, kim pan jest, i dlaczego go pan szuka, więc pomogę panu - rzekł wreszcie Sablin. - Proszę zwlekać z wyjściem stąd, póki nie dam znaku.

- Dziękuję.

W głównym salonie rozpoczęły się tymczasem tańce, przez resztę wieczoru francuski oficer należał więc do dam. Było to nawet niezłym pretekstem, by odwlec chwilę wyjścia jeszcze odrobinę później niż większość dostojnych gości.

- Nie chciałem, by Czerwińska widziała nas udających się gdzieś razem - wyjaśnił Sablin. - To oko i ucho pani Gołowinowej, a Gołowinowa o wszystkim donosi temu za­pitemu prostakowi.

Zapitym prostakiem mógł być tylko Rasputin, z czego płynął oczywisty wniosek, że gdziekolwiek zamierza go zawieźć Sablin, nie będzie to towarzystwo stronników „oj­czulka".

- A właśnie - podjął temat Du Mitry. - Słyszałem, że nie wiadomo, czy jeszcze w ogóle wróci do stolicy.

- Wróci, wróci. Tacy jak on nie giną łatwo. Ot, swoją drogą, chciałbym zobaczyć wszystkie te nasze wytworne damy, jak szalałyby po jego śmierci. Nie uwierzysz pan, ten... cham na salonach, mało tego, klepie je przy wszy­stkich po zadkach, prawi sprośności, każe się całować po rękach... Caryca, „Saszka", jak to on powiada, sama szyje mu i haftuje koszule, czym oczywiście chwali się na pra­wo i lewo, wyciągając je z gaci w środku towarzystwa.

- Może to plotki?

- Jeśli takie plotki mogą być bezkarnie powtarzane po całej stolicy, od pałaców po budy biedoty, i tłum wiernych poddanych nie rozrywa bluźnierców gołymi rękami, to nawet nie jest już ważne, ile w nich prawdy. To rozkład Romanowych, kapitanie, zgodnie z proroctwami... - Sab­lin wzruszył ramionami i najobojętniej dorzucił: - Trzeba będzie ściąć" paręnaście czy parędziesiąt tysięcy łbów, a kraj się oczyści.

Du Mitry nie odpowiedział już na to nic, a Sablin

zmienił temat, wypytując, czy francuscy socjaliści zastraj-kują w wypadku wojny razem z niemieckimi. Nie wiedząc dokładnie, co jego rozmówca chciałby usłyszeć, udzielał odpowiedzi wymijających i tak niejednoznacznych, że w końcu Sablin skinął głową, jakby stwierdzając: „Rozu­miem, tajemnica", i dalej jechali już w milczeniu. Podróż trwała dość długo; nie pytał, ale musieli przez ten czas dojechać do granic miasta, a może je nawet przekroczyć. I rzeczywiście, zatrzymali się przed jakąś willą, może pa­łacem - trudno to było rozeznać w szarówce, przez którą przebijało się zaledwie kilka rozświetlonych okien. Sablin odprawił dorożkarza i ruszył przodem, prowadząc Fran­cuza ciągnącą się od bramy żwirową aleją w głąb ogrodu.

- Wiem, że to będzie trudne, ale niech się pan w żad­nym wypadku nie odważy zaśmiać - szepnął, gdy zbliżali się do na oko zupełnie już opustoszałego domu. - Musimy się dla niepoznaki zmieszać z tymi błaznami.

Przy skwerze naprzeciwko drzwi ktoś stał, skryty w cie­niu ogrodowej figury. Du Mitry minąłby go, nie dostrzega­jąc; zatrzymał się dopiero, słysząc ostry, syczący głos:

- Kto idzie nocą?

- To, co z góry i z dołu, i w siedmiu żywiołach - wyre­cytował właściwą odpowiedź Sablin.

- Błogosławiony, który pozostaje w cieniu - odparł głos.

- Bo jego czas nadchodzi.

W budynku panowała cisza i głęboki półmrok, z które­go jedyna świeca wydobywała małe, uchylone teraz drzwi - wejście do piwnicy. Schodzili ku sączącemu się zza zało­mu schodów czerwonemu światłu. Piwnica nie była głębo­ka; już po następnym zakręcie znaleźli się w szerokiej, długiej izbie, w jakich gospodarze setek podobnych wiej­skich rezydencji zwykli trzymać swoje zapasy wina. Ta jednak piwnica została przebudowana do innych celów. Jeśli istniały w niej kiedykolwiek jakieś półki czy zagro­dy, zostały usunięte, wstawiono natomiast do środka wielki stół, przypominający ołtarz, i kilkanaście ozdob­nych foteli. Ziemię pokrywały dywany, rzucone wprost na klepisko. Powietrze, mimo intensywnej woni palonych ziół, było lekko zatęchłe, grobowe; ze stęchlizną tą mie-

szał się zapach, bijący od płonących pod ścianami lamp

0 kulistych czerwonych kloszach.

U stóp drewnianego ołtarza, pod obróconym głową w dół krucyfiksem i płonącą krużą kulił się ktoś w czar­nym chałacie; wił się w milczeniu, przebierając nogami, szarpiąc rękami za włosy, to znowu wczepiając paznokcie w ziemię. Kilkanaście osób na fotelach wpatrywało się w tę postać z najwyższym natężeniem.

- Zostań pan tu i czekaj - szepnął Sablin.

W dojmującej ciszy rozlegać się zaczął coraz głośniej­szy, miarowy charkot; leżący pod ołtarzem rzęził, jakby konał. Nagle wyprężył się, szarpnął i przetoczył się na plecy; rozdrapywał pazurami policzki do krwi, podskaki­wał i skręcał się konwulsyjnie, jak w ataku epilepsji, si­niał, półprzymknięte oczy wychodziły mu z orbit - a gdy od czasu do czasu zdołał chwycić haust powietrza, wyda­wał z siebie rytmiczny, nieartykułowany pomruk. Kryjący się w półmroku u wejścia Du Mitry usiłował rozróżnić w nim jakieś słowa, ale pomruk zdawał się składać z nic nie znaczących, szeleszczących zgłosek: „Sza-haa-la-szaa-hisz~laa..."

Siedzący podchwycili tę dziwaczną, kilkunastosekundo-wą sekwencję niezrozumiałych dźwięków, powtarzając ją najpierw cicho i powoli, potem coraz głośniej i szybciej,

1 raz jeszcze, i znowu, bez ustanku, wciąż głośniej i szyb­ciej, leżący zaś tarzał się po podłodze, miotany szaleńczy­mi, śmiertelnymi skurczami, jakby ciskany na wszystkie strony tajemniczą mocą, bił głową o dywan i podstawę oł­tarza, rzucał na wszystkie strony rękami, charcząc, krztusząc się i podskakując w przyspieszającym rytmie. „Sza-haa-la-szaa..." Du Mitry poczuł, jak od tych dudnią­cych w głowie, powtarzających się dźwięków zaczynają mu przebiegać ciarki po plecach.

Zebrani tymczasem pogrążeni byli w najgłębszym transie. Wreszcie, w chwili gdy ich rytmiczny zaśpiew sięgnął najszybszego tempa i wysokości, ponad którą mógł już być tylko nieartykułowany pisk, miotający się po ziemi szaman nagle wyprężył się, jakby konał, i wydał z siebie długi, przenikliwy, przeraźliwie głośny skowyt, który jak nożem uciął panujący w piwnicy zgiełk.

W pełnej napięcia ciszy leżący podniósł się i wyprosto­wany, z uniesionymi do piersi rozcapierzonymi dłońmi, potoczył wokół przekrwionymi oczami. Jego twarz, i bez tego nieopisanie brzydką, o haczykowatym nosie, spicza­stym podbródku i skąpym, żółtawym zaroście, wykrzy­wiał obrzydliwy, porażający wręcz grymas. Twarz ta do złudzenia przypominała teraz fizjonomie czartów ze śred­niowiecznych malowideł. Kiedy przekrwione, złe oczy spo­częły na Du Mitrym, ten uczuł nagle ogarniający go nie­odparcie strach, przerażenie, odbierające oddech i rozsą­dek; może rzuciłby się do panicznej ucieczki, gdyby strach nie poraził także jego nóg. Szczęśliwie ów napad lęku trwał zaledwie chwilę. Zdołał nad nim zapanować i pod­niósł ponownie wzrok, gotów wytrzymać spojrzenie złego ducha — ale ten nie zwracał na niego szczególnej uwagi.

Kimkolwiek był ten człowiek, odegrał wcielanie się de­mona fantastycznie - albo też wcielenie owo nastąpiło na oczach Du Mitr/ego naprawdę. Tak czy owak, rozejrza­wszy się uważnie po obecnych, szaman wyrzucił triumfal­nie ręce ponad głowę i rozdarł się jeszcze głośniejszym niż przedtem zwierzęcym skowytem, na który wyznawcy za­reagowali obłędnym, ekstatycznym wyciem. W akompa­niamencie tego wycia szaman odwinął poły czarnego ha­bitu i zrzucił go z ramion. Miał muskularne, włochate jak u zwierza ciało i Du Mitry przysiągłby, że zwisający po­między udami, na wpół wzwiedziony członek kapłana był na końcu rozdwojony; ale ledwie to dostrzegł poprzez cis­nącą się ku ołtarzowi ciżbę.

Z owej ciżby mistrz ceremonii jednym zdecydowanym ruchem ręki wyciągnął za włosy nienajmłodszą już kobie­tę i władczym gestem zaczął z niej zdzierać suknię. Ko­bieta, sądząc po wyrazie twarzy nieopisanie uszczęśliwio­na tym wyborem, pomagała mu ile sił, raczej drąc, niż rozpinając swe odzienie, w czym pomagali kłębiący się wokół współwyznawcy. Dopiero ostrzegawcze, groźne warknięcie kapłana, podobne dźwiękowi wydawanemu przez zdenerwowanego psa, kazało im odskoczyć o kilka kroków i poprzypadać do ziemi. Przykucnięci w tej pozy­cji zawodzili rytmicznie i bili dłońmi o podłogę, patrząc,

jak szaman w pośpiechu odziera swą wybrankę z resztek bielizny i rzuca ją brutalnie na krawędź stołu, głową obok przewróconego krucyfiksu i płonącego znicza - a po­tem zadziera kobiecie nogi i z nieartykułowanym rykiem wbija pomiędzy nie swój korzeń.

Obnażona kobieta była niezgrabna i miała tłuste, ob­wisłe ciało, na którym czerwonymi znakami odcisnęła się zbyt ciasna bielizna oraz troki sukni. Sflaczałe pośladki i fałdy na brzuchu trzęsły się w rytm potężnych szturch­nięć szamana i Du Mitry miał wrażenie, że gdyby nie ekstatyczne wycie uczestników pogańskiego obrzędu wo­kół rozlegałoby się miękkie, rytmiczne klapanie. Wszy­stko to razem było tak obrzydliwe, że z największym nie­smakiem odwrócił głowę. Szczęściem nikt nie zwracał tu na niego najmniejszej uwagi; stojący na granicy światła i cienia, jakby zupełnie nie istniał. Zastanawiał się, co właściwie zrobi, jeśli człowiek, który go tutaj przywiózł, zniknie gdzieś na dobre, pozostawiając go nie wiadomo gdzie, pomiędzy wyznawcami nie wiadomo jakiej sekty.

Na szczęście Sablin wrócił, zanim spółkująca na ołta­rzu para zakończyła. Jaki więc był dalszy los tego obrzę­du, Du Mitry się nie dowiedział i nie interesowało go to w najmniejszym stopniu. Tym bardziej, że Sablin był wyraźnie podekscytowany. Skinął nań ręką i poprowadził z powrotem na górę. Prawie wbiegli do hallu, nie wracali jednak tą samą drogą, ale przeszedłszy przez kilka opu­stoszałych pokoi i kuchnię, wydostali się na zewnątrz drzwiami dla służby. W jednym z mijanych pomieszczeń odbywało się wyraźnie jakieś spotkanie, zza uchylonych drzwi sączyła się smużka jaśniejszego światła i dobiegał toczony stłumionymi, ale pełnymi wściekłości głosami spór. Nie pytał o jego uczestników ani sens.

- Rewolwer pan masz? - upewnił się Sablin.

- Tak jest - odpowiedział, odruchowo sięgając do pasa.

- Lepiej odbezpiecz pan od razu. To człowiek obeznany z bronią i może się mieć na baczności. Czeka tam, widzisz pan, o, w tej altance. Nie na pana, na pewną damę. Rób pan swoje i uciekaj potem ścieżką na lewo, między krze­wami. Tam, zaraz za boczną furtką, nieco od drogi, stoi

czarny automobil. Pan oczywiście znasz się na prowadze­niu automobilu?

- Ma się rozumieć.

- W mieście zostawisz pan go na carskim placu. Po­szedłbym chętnie z panem, ale wobec tego, co ma się zda­rzyć, nie mogę być w żadnym wypadku z tym miejscem kojarzony. Muszę wracać co duchu do cesarskiego pałacu, by mnie tam widziano. Pan oczywiście nie możesz niko­mu powiedzieć, żeśmy się jeszcze po wyjściu od baronowej widzieli.

- Jak pan sobie życzy.

- Zresztą pan też, na wszelki wypadek, postaraj się o alibi. Najpewniej od jakiej damy; służyłbym adresami, ale z przebiegu dzisiejszych prezentacji u baronowej wno­szę, że to zgoła zbędne.

Pozwoliwszy sobie na ten dowcip, Rosjanin wykonał przy czapce pospieszny gest, z grubsza przypominający salut, i wycofał się szybko do domu, zamykając za sobą kuchenne drzwi.

Du Mitry został sam w parkowej alejce. Ruszył powoli we wskazaną stronę, wypatrując w altanie śladu jakiegoś ruchu - bezskutecznie. Idąc w ten sposób, środkiem alei, nie próbując się ukryć, popełniał kolejny tego dnia błąd.

Altana była pusta. Zajrzał do niej; później, nie wiedząc za bardzo, co w tej sytuacji zrobić, obszedł dookoła, nie znajdując żywego ducha. W końcu zatrzymał się na żwi­rowej alejce.

- Masz trzy sekundy, żeby powiedzieć, kim jesteś i jak się tutaj dostałeś, Du Mitry - usłyszał za sobą męski, jak­by znużony głos, któremu towarzyszył dźwięk odciągane­go kurka w naganie.

- Szukam pana, panie Bethlen - odparł.

Odwrócił się powoli, żeby tamten nie strzelił i nie ka­zał mu zaczynać wszystkich poszukiwań od nowa.

Stał za nim wysoki, barczysty mężczyzna z czarnym wąsem i w czarnym surducie. Stał, trzymając w ręku wy­mierzony w Du Mitry^go rewolwer.

- Dlaczego?

- Dlaczego pana szukam? Z powodu pewnej kobiety.

Twarz mężczyzny zmieniła się niezauważalnie. Scho­wał rewolwer. Powolnym ruchem, jakby nagle zaczęła mu drżeć ręka.

- Gdzie ona jest? - zapytał wreszcie.

- Nie wiem. Jestem tylko posłańcem.

- Od niej?

- Nie. Raczej wręcz przeciwnie. Kazano mi pana ostrzec. Może długo to trwało, ale starałem się. Niestety, nie mie­liśmy innej możliwości dostępu do pana, niż przybyć... tu­taj. Wie pan, o czym myślę.

Mężczyzna zdawał się go nie słyszeć.

- Przepraszam - powiedział wreszcie, ocknąwszy się z zadumy. - Chodźmy stąd. Prawdę mówiąc, spodziewa­łem się tutaj albo jej, albo morderców. Raczej morderców. Jakim cudem pan się tu...? Zresztą, to potem. Chodźmy.

Czarny automobil, którym Sablin kazał mu wracać do Petersburga, okazał się należeć do Staniewskiego. Kilka minut później byli już na drodze; Du Mitry szczęśliwy z dopełnienia misji, jego rozmówca wciąż pogrążony w pełnej goryczy zadumie. Zaciskał podświadomie palce na drewnianej kierownicy, aż bielały mu kostki.

Du Mitry nie odważył się przerywać tej zadumy.

- Polują tu na mnie - rzekł wreszcie Staniewskij prze­praszającym tonem. - W ich świecie jestem mordercą Grosmana i niebezpiecznym agentem, który przejrzał ich konspirację. A ja nie mogę pozwolić, żeby mnie zastrzelili, bo to ostatnia nadzieja, jaka mi została, żeby ją znaleźć.

To był głos człowieka załamanego; wiedział to, bo mi­mo młodego wieku zdarzało mu się już z takimi spotykać.

- A poza tym już zauważyli, że interesuje mnie wszy­stko, co się łączy z poselstwem brytyjskim, i wykorzystują to, zastawiając pułapki. Właściwie powinienem być dum­ny. Naprawdę miałem nadzieję, że ona przyjdzie... - wes­tchnął ciężko. - Co to zresztą pana obchodzi. Skąd się pan w ogóle tutaj wziąłeś?

- Zdaje się, że wzięto mnie za szukającego pana mor­dercę.

- Do diabła z tym, pytam, jakżeś się pan w ogóle tutaj znalazł. I kto pan jesteś.

- Nazywam się, tak naprawdę, Schida. Walter Schida. Jestem policjantem. Ale to nie ma znaczenia. Tylko o ty­le, że wykorzystaliśmy jedną z policyjnych central, żebym mógł tutaj wejść.

- Tb jest w ogóle legalne?

- Zależy, jak wiele ma pan pieniędzy na adwokatów. Zresztą...

Zamilkł, wbrew własnej woli. Świat, w którym się znaj­dowali, nie akceptował takich słów jak „macierzysty ser­wer", niszczących mozolnie wypracowywany nastrój. Mu­siał to ująć inaczej.

- ...podstawa tego świata, wie pan, co mam na myśli, należy do spółki, która formalnie podlega właśnie śle­dztwu.

- Niech pan mówi dalej.

- Prawdę mówiąc, tutaj będzie mi szalenie trudno. Może teraz, skoro zdołałem już do pana dotrzeć, skon­taktowalibyśmy się na zewnątrz?

- To pan nie wie, gdzie ja jestem? Du Mitry pokręcił głową.

- Mieliśmy w zapisach jedynie ten świat, po tym zdo­łaliśmy odnaleźć pańskie nazwisko, ale wszelkie pozosta­łe informacje zostały zastrzeżone.

- Nie o to pytam. To pan nie wie, gdzie ja jestem te­raz? Policja tego nie wie?

- Nie szukałem pana jako policja. To zupełnie inna sprawa.

- Niech pan powie, jaka.

- Jak pan chce. Otóż zamordowano pewnego człowie­ka. Ten człowiek zajmował się szpiegostwem, podsłuchi­wał pewne rzeczy... - mimo starań, momentami milkł. -No, wie pan gdzie? Mordercy odebrali mu pamięć, ale zo­stały jego notatki, zapisy, które policja przekazała miej­skiemu urzędowi. Widzi pan, w tych zapiskach znalazły się pewne rzeczy, które on podsłuchał. Znalazła się tam dusza pewnej kobiety. Jakby to powiedzieć: dusza... pew­ne zmiany, jakie w tej duszy powodowano...

- No?

- Niech się pan nie irytuje, panie Bethlen. To naprą-

wdę trudno powiedzieć, kiedy nie można użyć żadnego z narzucających się słów. Wie pan, że w naszych czasach specjaliści potrafią na różne sposoby modelować ludzką.... ludzką duszę. Można ją też poznawać. Niech pan sobie wyobrazi, że fachowiec, specjalista od dusz, obserwuje ko­goś bardzo długo i uważnie. Pewnego mężczyznę, zresztą powiedzmy otwarcie, właśnie pana. Obserwuje po to, żeby stworzyć taką kobietę, której ten obserwowany mężczy­zna nie będzie w stanie się oprzeć. Robi to dla przedsię­biorstwa, o którym wiemy tylko tyle, że tak naprawdę na­leży do pewnej obcej potęgi i można je podejrzewać o nie­czyste intencje. Znaleźliśmy takie właśnie notatki u za­mordowanego. Po co je wykradł i komu, czy właśnie dla­tego zginął, tego wszystkiego nie wiem. Ale czy to pana zdaniem nie wystarcza, żeby spotkać się gdzieś na zew­nątrz?

- Panie Bethlen - podjął po nieskończenie długim mil­czeniu. - Panie Bethlen, czy pan słyszał?

Mężczyzna obok niego siedział nieruchomo jak posąg, ściskając zbielałymi rękami kierownicę, ze wzrokiem wbi­tym tępo w przestrzeń przed sobą.

Du Mitry pomyślał, że nigdy jeszcze w życiu nie zda­rzyło mu się widzieć równie pustych oczu.

935F6C2365A2

Kaufman miał tylko trochę racji w tych swoich kryty­kach oświecenia. Fakt, jeśli spojrzeć w przyszłość, to nie widać niczego innego, tylko paroksyzmy. Bolesne i krwa­we. Ale z drugiej strony, czy spoglądając w przeszłość da się zobaczyć coś innego? Tamta dziewczyna mówiła, że dwudziesty wiek nie miał prawa być tak okrutny i podły, skoro głosił tak piękne i wzniosłe ideały. To typowo uczu­ciowy stosunek do świata i historii; bo czy którykolwiek z wieków poprzednich nie miał na sztandarach rzeczy wzniosłych? Po prostu z zamierzchłych epok ludzie pamię­tają tylko ich podłości, by kontrastowały z rajeni, jaki -chcą wierzyć - właśnie dziś, teraz dopiero, budują.

Niedługo przeżuwacze uwierzą, aż do bólu oczu w ja­kiegoś nowego bożka i jego obietnice, równie szlachetne

i równie oczywiste, jak niedawno jeszcze wolność, rów­ność, braterstwo i te rzeczy. O wiekach dwudziestych będą pamiętać, że była to epoka skorumpowanej demokracji, bezustannych wojen, nieludzkiej nędzy i bezprecedenso­wych zbrodni, dokonywanych na skalę nigdy wcześniej nie spotykaną. Byłbym przecież głupi, wierząc wraz z nimi, że unikną nędzy, zbrodni i bezustannych wojen.


12.

Nie było żadnych przeczuć. Był tylko dziwny, niezrozu­miały nastrój, w jakim Orin się obudził; inny, niż kiedy zbliżała się depresja, ale równie ciężki i przepojony zmę­czeniem. Nie lubił programować rytmów mózgu ani do­kładnej pory budzenia i zazwyczaj wypływał ze snu dłu­go, nierównomiernie, wynurzając się, a potem zapadając jeszcze na chwilę. A nawet gdy już się wreszcie zbudził, lubił leżeć jeszcze dłuższy czas nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w sufit, obracając leniwie w myślach jakiś pozo­stały w pamięci fragment nocnych marzeń.

Zupełnie inaczej niż Malaspina. W nowym domu od ra­zu rozdzielili między siebie sypialnie, inaczej trudno by było wytrzymać: Malaspina kładła się spać i wstawała do­syć regularnie, on czasem potrafił wylegiwać się pół dnia, a kiedy indziej dzień i noc omalże nie wychodzić z gniazda.

Tym razem było inaczej niż zwykle. Tym razem otwo­rzył oczy już zupełnie obudzony, jakby nagle jakaś wyjąt­kowo wysoka fala rzuciła go daleko na brzeg i pozostawi­ła tam.

Podniósł się, spojrzał na wyświetlony przez Dom zegar, i, przecierając oczy, powlókł w stronę łazenki. Pod natry­skiem przypominał sobie poprzedni dzień, popołudnie spędzone z lady Chatsworth oraz wieczorne wybieranie dla niej kwiatów. Na pewno już je dostała. Uśmiechał się, myśląc o tym.

Sypialnie w ich domu mieściły się na górze, po przeciwnej stronie niż gabinety do pracy. Gdy wychodził spod natrysku, już rześki i odświeżony, z pokojów Małaspiny nie dochodziły żadne dźwięki.

Nie było jej także na dole, w kuchni. Orin sięgnął do lodówki, wydobywając pierwszy z brzegu zestaw śniada­niowy. Jadł, nie myśląc o tym, co bierze do ust i nie sta­rając się w tym czymś znaleźć żadnego smaku.

Dom wypełniała cisza. Usiłował sobie przypomnieć, czy Malaspina nie mówiła mu aby poprzedniego dnia, że gdzieś wychodzi.

Pewnie tak. Pewnie mówiła. Ale w tej chwili niczego takiego nie pamiętał.

Nie chciało mu się pracować. Nie miał nic lepszego do roboty, zresztą celowo starał się nie mieć, inaczej w ogóle już nie mógłby się pozbierać, żeby wejść do gniazda. Ale za każdym kolejnym tygodniem było mu coraz trudniej zmusić się, żeby to zrobić.

Znał to uczucie, choć może nie tak silne, z pracy nad poprzednimi systemami. Kiedy zbyt długo ślęczał nad ty­mi samymi miejscami, postaciami i rekwizytami, szlifując je w nieskończoność, zniechęcenie, wręcz obrzydzenie wy­dawało się dość zrozumiałą reakcją obronną umysłu. Na samą myśl, żeby zrobić coś innego - choćby o Rudolfie Habsburgu - czuł w żyłach ożywczy prąd. Coś nowego, tak, a nie znowu Trocki, Kiereński, Rotschild...

Ukończenie gry, wbrew pozorom, stanowiło trudny problem. Nigdzie w systemie nie było miejsca, w którym należało postawić słowo: „Koniec". Gdyby nawet było, cóż miałoby wynikać z jego postawienia? Matryca nie była ja­kąś fabularną linią, nie biegła od - do, wszystkie jej sprzężenia zapętlały się i odsyłały po wielokroć do siebie nawzajem. Poszczególni gracze mieli szansę poznać jedy­nie drobną ich część, prędzej czy później ginąc z mocy podjętego przez grę wyroku. Po zamknięciu pierwszego, ogólnego schematu interakcji wypełniało się go i uszcze-góławiało bez końca, i trzeba to było robić we wszystkich odniesionych do siebie miejscach naraz. Nie przypominało to biegu od startu do mety, raczej okrążanie w nieskoń­czoność zamkniętej bieżni stadionu. W którymś momencie trzeba było system oddać, ale to wcale nie oznaczało, że

jest już skończony, zawsze można było przecież dodawać do niego nowe postaci i miejsca, formułować nowe misje. W masówce właśnie tak się robiło, jeśli system trafił w oczekiwania użytkowników, rozbudowywały go latami całe sztaby kreatorów.

Przy „Wilhelmie Zdobywcy" i „Cuszimie" nie potrafił uchwycić tego momentu, gdy gra była już gotowa i dalsze zmiany przestawały ją udoskonalać, a zaczynały psuć. Ale wtedy jeszcze nie rozumiał, że człowiek w czasie nie jest ten sam. To uświadomił sobie dopiero teraz. A jeśli człowiek nie jest ten sam, jeśli niepostrzeżenie dla same­go siebie przeradza się w inną, choć zajmującą to samo miejsce w świecie postać - to właśnie jego przemiana wy­znacza chwilę, gdy pracę nad systemem trzeba przerwać.

Walc stulecia" został ukończony, uświadomił sobie.

Zapomniał o jedzeniu, zastanawiając się nad tym nie­oczekiwanym odkryciem. Im dłużej się zastanawiał, tym większej nabierał pewności. Orin Bethlen, który zaczął pracę nad systemem, był ponad wszelką wątpliwość in­nym Orinem Bethlenem niż ten, który wczoraj wybierał kwiaty dla Radu Michnei. W którymś momencie, gdzieś między spotkaniem na karnawałowym balu w Staatsoper a dzisiejszym porankiem, dokonała się zmiana, która uniemożliwiała mu już poprawienie dzieła.

Walc stulecia" został ukończony nie dlatego, że nie po­zostało w nim nic do zrobienia, przeciwnie - wydawało mu się, że lista absolutnie niezbędnych zmian i przeróbek nigdy jeszcze nie była tak długa jak teraz. Został ukoń­czony dlatego, że dokonanie którejkolwiek z tych zmian nie było już możliwe, z braku kreatora, który mógłby to

zrobić.

Była w tym zarazem nieopisana ulga i przygnębiający smutek. Ulga, że praca, która od tylu miesięcy wysysała z niego wszystkie myśli i siły, wreszcie kończy się i oddaje go życiu. I smutek, że trzeba oddać DDE rzecz tak niedo­skonałą, tak odległą od zamierzeń, zaledwie słaby, wybla­kły cień wizji, jaka stanęła przed nim kiedyś i rozwinęła się z wolna wirującą w rytm walca epoką.

Poczuł jednoczesne zmęczenie i przypływ energii. Pod-

niósł się od stołu i ruszył na poszukiwanie Malaspiny. Co­kolwiek mówić i myśleć - skończył. Skończył i musiał jej to powiedzieć, musiał to w ogóle powiedzieć komuś.

Salon na dole był opustoszały, łazienka i pokoje na gó­rze również. Ostrożnie uchylił drzwi do gabinetu Mala­spiny i wsunął się do środka. Jej gniazdo było puste; przystawki poukładane w równy stos na podłodze, obok tablidu z kartami pamięciowymi. Pomiędzy obrazami w ścianie pojawił się niewielki fotograficzny portret; bro­daty, siwy staruszek z jakimś zamkowym wzgórzem w tle. Orin przyglądał się przez chwilę; nie pamiętał, żeby widział go kiedykolwiek wcześniej.

A więc najpierw powie to lady Chatsworth. Zamknął starannie drzwi u Malaspiny i poszedł do siebie. Dom, wyczuwając jego obecność w gabinecie, samoczynnie ua­ktywnił gniazdo. Już siadając w nim, Orin miał wrażenie, że coś jest nie w porządku, ale dopiero próba rozwinięcia głównego interfejsu uświadomiła mu co.

Większość ikon na panelach była nieruchoma, płaska i tak blada, że rozróżnić dawało się tylko kontury tego, co zazwyczaj wyobrażały. Sięgnął po jedną z nich, nie dowie­rzając własnym oczom, potem po następną. Jego widmo­we palce przenikały przez obrazki, nie natrafiając na opór, nie uruchamiając niczego. Płaskie, wyblakłe kalko­manie - jak miejskie sztrajfy z przeprosinami za remont lub czasowe odłączenie.

Programy, które miał standardowo zainstalowane w ste­rowniku, nie działały, ale ikona osobistego edytora wyglą­dała normalnie. Odpali! ją i przez chwilę pocieszał się, że przynajmniej to, co najważniejsze, funkcjonuje po stare­mu. Ale było tak tylko do momentu, gdy znalazł się w pra­cowni. Próby połączenia się z DDE, wywołania zamrożo­nego „Walca stulecia" albo wejścia do notatek kończyły się komunikatem o niemożności wykonania komendy.

- Asystent! - zakomenderował z irytacją. Program ua­ktywnił się i pojawił obok. - Sprawdź system.

- System bezawaryjny. Nieaktualna konfiguracja.

- Co się dzieje?

- Zablokowane połączenia zewnętrzne. Przyczyna za-

blokowania nieustalona, prawdopodobnie o charakterze zewnętrznym. Możliwości: uszkodzenie mechaniczne bądź zablokowanie zewnętrzne łączy, blokada selektywna węz­ła sieci lub zmiana kodów komunikacyjnych. - Asystent milczał kilka sekund, po czym podjął: - Sugestie: spraw­dzić, czy system jest prawidłowo zasilany i czy nie doszło do uszkodzeń mechanicznych sprzętu. Sprawdzić, czy zo­stały terminowo uregulowane rachunki za użytkowanie sieci i eksploatacje infrastruktury osiedla. Sprawdzić, czy administracja osiedla nie zakwestionowała wywiązywania się przez dzierżawcę posesji ze zobowiązań...

- Dość.

Wyszedł z pracowni, zgasił ruchem dłoni główny inter­fejs i stojąc na środku pokoju, uświadomił sobie, że jest bezradny jak dziecko.

Pierwsza myśl: Malaspina. Niech wyjaśni z admini­stracją, o co chodzi. Ale przecież Dom był odcięty od świa­ta i połączenie z Malaspina stało się niemożliwe.

Tak samo, jak połączenie w ogóle z kimkolwiek.

Kręcił się po pokoju, nie umiejąc nic wymyślić. To się nigdy dotąd nie zdarzyło - całkowite odcięcie Domu od sieci.

Przez pierwszych paręnaście minut nie zdawał sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji. Może przecież po prostu wyjść z Domu, czyż nie?

Owszem, może. Ale to nic nie da - osobiste obwody asystenta, wszyte w ubranie, pracowały przecież wyłącz­nie jako mobilna końcówka Domu.

Skorzystać z publicznej końcówki sieci? Ale żeby to zrobić, trzeba połączyć się z bankiem i zadysponować przelew z konta. A połączenie bankowe należy do podsta­wowego pakietu obsługiwanego przez Dom.

Mógłby przecież użyć karty płatniczej. Owszem, mógł­by, gdyby wcześniej wpadł na to, żeby ją nabić. Teraz było to tak samo niemożliwe, jak opłacenie czegokolwiek prze­lewem. Z braku lepszego zajęcia zszedł nawet na dół, do szafy, żeby sprawdzić, ale pamięć go nie zawodziła: na za­pomnianej w kieszeni karcie zostały jakieś marne centy­my, nie dość nawet na przejazd kolejką do Reims.

Jeszcze raz wywołał główny interfejs, sprawdzić, czy w skrzynce pocztowej nie leżały jakieś pisma z admini­stracji albo banku. Było to całkowicie nieprawdopodobne; jeśli w ogóle trafiała się sprawa nie ujęta w poleceniach Domu, Malaspina zazwyczaj załatwiała ją z przykładną pilnością - ale Orin po prostu nie umiał nic lepszego wy-myśleć. Jakieś niezapłacone rachunki, zażalenia, diabli wiedzą, cokolwiek. Albo jeszcze gorzej: gdzieś głęboko zro­dziła się myśl, że może to mieć coś wspólnego z ubezpie­czeniami. Nie przypominał sobie, żeby była taka możli­wość, ale obawa pozostawała.

W skrzynce pocztowej nie było oczywiście niczego.

Pozostawała więc tylko awaria. Z jednej strony, ulga -bo zatarg z administracją, bankiem czy ubezpieczeniami nie dawał wielkich szans na zwycięstwo. Z drugiej - awa­ria to znaczyło właściwie nadał nie wiadomo co.

Chociaż nie, Malaspina przecież w końcu wróci do do­mu. Malaspina będzie mogła przez publiczną sieć odwołać się do serwera Mailardu, swojej macierzystej firmy.

Ale co do tego czasu?

Pomiędzy schodami a wejściem do salonu znajdowały się niewielkie drzwi, tak doskonale wpasowane w ścianę i upodobnione do niej deseniem okładziny, że na co dzień się ich nie zauważało. Orin nie przypominał sobie, by kie­dykolwiek były otwierane. Raz - po awansie Malaspiny z Kroiła do Media Connect, kiedy oboje wymienili sobie imlanty i instalowali w domu bardziej wydajny hardłer. Ładnych parę lat temu. Ale i wtedy do piwnicy wchodzili tylko instalatorzy z serwisu. Po co zresztą miałby tam wchodzić ktokolwiek inny?

- Dom, otwórz drzwi do piwnicy.

Przynajmniej Dom działał bez zarzutu - dopóki nie za­żądało się czegoś, co zmuszałoby go do połączenia z wę­złem sieci. Wewnątrz drzwi szczęknęły ledwie dosłyszał-nie rygle. Pchnął klamkę.

Schody na dół jeszcze przez ułamek sekundy tonęły w ciemności. Dopiero gdy postawił stopę na najwyższym stopniu, załopotały jarzeniowe ogniki w ciągnących się wzdłuż lamperii szklanych bańkach. Jednocześnie w ciszy

rozległ się delikatny, elektryczny brzęk, jak dźwięk owa­dów nad rozsłonecznioną łąką. To obudziły się magnetycz­ne filtry, pilnujące elektronowego mózgu Domu przed ku­rzem. W połowie schodów, a potem jeszcze raz na samym dole, Orin przeszedł przez ich pole, jakby przenikał nie­widzialną błonę, łaskoczącą śmiesznie i stawiającą dęba każdy najdrobniejszy włosek na jego ciele.

Stanął na gładkiej kamiennej podłodze w miejscu o po­łowę mniejszym niż ich gabinety, nie wspominając o salo­nie. Pierwszy raz w życiu zaglądał do pomieszczenia, od którego przez prawie dziesięć łat dzieliła go tylko wąska warstwa betonu; było to tak dziwne uczucie, że na mo­ment aż zapomniał, co go tutaj sprowadziło. Nigdy tu nie był, nigdy nie czuł najmniejszej potrzeby, żeby tu wejść. Nigdy, uświadomił sobie, nie widział własnego Domu od tyłu. Nawet nie był pewien, czy byłoby którędy go obejść. W jednej chwili, jeśli tego potrzebował, mógł załatwić do­wolną sprawę w Tokio, Pekinie, Los Angeles czy gdziekol­wiek indziej na świecie - a jednocześnie, gdyby nie dzi­siejsza awaria, mógłby umrzeć, nie dotknąwszy przez ca­łe życie stopą podłogi we własnej piwnicy.

Spodziewał się, sam nie wiedział na jakiej podstawie, jakichś pobudzających wyobraźnię splotów połyskujących miedzią drutów, wielkich szaf pełnych elektroniki, zapa­chu jonizacji, paneli kontrolnych, usianych sygnalizacyj­nymi lampkami, całej frankensteinowej maszynerii. Ni­czego takiego oczywiście tam nie było, tylko kilka wyso­kich do sufitu statywów z metalowych kątowników, perfo­rowanych okrągłymi i owalnymi otworami. Pomiędzy ty­mi kątownikami umieszczone były tu i ówdzie rozległe blaty, jak półki. Leżące na nich urządzenia zdawały się w ażurowej konstrukcji śmiesznie małe. Kabli, wpiętych zatrzaskowymi wtyczkami w biegnącą wzdłuż ściany sze­roką listwę, też było stosunkowo niewiele. Pod listwą do­strzegł coś w rodzaju tablicy kontrolnej, jedynej w całym pomieszczeniu. Jeśli cokolwiek pokazywała, Orin nie był w stanie tego zrozumieć; być może zresztą wymagała naj­pierw jakiegoś uaktywnienia.

Szara plastikowa skrzynka, umieszczona na ażurowym

regale niemal dokładnie pośrodku pomieszczenia, niczym sarkofag faraona w piramidzie, stanowiła prawdopodob­nie główną część Domu. Ale z zewnątrz była tylko szarą gładką skrzynią, bez widocznego wieka czy spojenia po­krywy; i tak zresztą nie odważyłby się jej podnieść. Obok. na półce i koło jednej z metalowych nóg rusztowania wa­lało się parę kawałków pokruszonej płytki izolacyjnej i kropla przezroczystej substancji z zatopioną wewnątrz metaliczną kostką - jedyny przejaw chaosu w sterylnym pomieszczeniu. Musiał je przed sześciu laty rzucić tutaj monter, którego pamięć Orina zredukowała dawno do roz­mazanej sylwetki w błękitnym kombinezonie.

Po bardzo długim namyśle doszedł do wniosku, że naj­większy wskaźnik, umieszczony w rogu tablicy, podaje prawdopodobnie temperaturę i wilgotność powietrza. To było wszystko. Może komputery uległy uszkodzeniu, a może nie — nic nie mógł na ten temat wiedzieć. Niepo­trzebnie tutaj wchodził.

Odwracał się już w stronę schodów, kiedy Dom oznaj­mił swoim dźwięcznym, łagodnym głosem:

- Potwierdzam dezaktywację systemu alarmowego.

- Dom! Nie wydawałem polecenia... - zaczął machi­nalnie i urwał, porażony myślą, która dopiero zaświtała mu w głowie.

- Dom! - zawołał, przebijając niewidzialną, łaskoczącą po twarzy kurtynę. - Dom!

Dom nie potwierdzał. Nie reagował na jego głos. Ktoś jednak wydawał mu komendy, bo po chwili oznajmił znowu:

- Potwierdzam zdjęcie blokady terenu.

Orin zatrzymał się pośrodku przedpokoju, ogarnięty fa-łą zwierzęcego przerażenia, całkowicie bezradny. Gdyby, tak jak Malaspina, oglądał wiadomości regularnie, być może ta myśl przyszłaby mu do głowy od razu, ale i tak nie mógłby nic poradzić. Napad. Boże, to się nie mogło zdarzyć. Nie jemu, nie teraz. Nie.

Rozległ się huk i Orin dostrzegł, że wysadzone z zawia­sów drzwi wejściowe wlatują do wnętrza hallu. Rzucił się w przeciwną stronę, do salonu, po to tylko, by dostrzec czarną, zwalistą sylwetkę wybijającą okno.

Nie przypominał sobie wielu szczegółów; zdaje się, że po prostu skamieniał ze strachu w przejściu między poko­jem a korytarzem, trzęsąc się i wydając z gardła jakiś nieartykułowany skrzek i obserwując, jak intruzi prze­chodzą przez panoramiczne okno. Byli od stóp do głów ubrani w czarną matową skórę, na głowach mieli bania­ste hełmy, w rękach coś, czego kształtów nie potrafił określić. Na zapisanym w jego pamięci niemym filmie po­ruszali się z powolnym dostojeństwem, choć w istocie wszystko nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund.

W każdym razie najpierw dopadli go ci, którzy weszli przez wysadzone drzwi. Jakaś potężna siła rzuciła go twarzą ku ziemi, wykręciła ręce wysoko do tyłu. Paraliżu­jący ból w stawach, słony smak w ustach, ból rozbitego o podłogę nosa, promieniujący na całe ciało i wyciskający łzy z oczu. I wrzask. I tupot niezliczonych buciorów, bie­gających w górę i w dół po schodach, wypełniających całe mieszkanie, gwałcących brudnymi śladami pielęgnowane przez Malaspinę sterylne podłogi i dywany.

Podnieśli go za ramiona, bezradnego i załzawionego, a potem wyprowadzili do ogrodu. Przy zdeptanym żywo­płocie stały policyjne pancerki. Wsadzili go do jednej z nich, do tylnej, oddzielonej matową szybą części wozu. Nie szarpali, nie starali się sprawiać mu dodatkowego bó­lu. Posadzili go na obitej skóropodobną wykładziną ławie, przypinając do ściany wozu za kajdanki, założone tak, że nadgarstki znajdowały się między łopatkami, rażąc bole­śnie prądem przy silniejszych próbach poruszenia się.

Jeden z policjantów zaświecił mu czerwonym światłem w oczy i powiedział zniekształconym elektroniczną modu­lacją głosem:

- Tożsamość potwierdzona. Osoba Orin Bethlen, jeste­ście aresztowani, próba ucieczki może spowodować użycie przemocy do zastrzelenia włącznie. Należy podporządko­wać się zarządzeniom i nie stawiać oporu. Wszystkie wąt­pliwości zgłaszać podczas przesłuchania przedwstępnego albo rozmowy z prawnikiem.

Odklepał swoje i zatrzasnął drzwi, zostawiając Orina samego. Tak jak pozostali, miał twarz osłoniętą przyłbicą

z ciemnego szkła. Przez cały czas Orin nie widział ani jednej twarzy.

Zostawili go na kilka, może kilkanaście minut; później tylko gwałtowne szarpnięcie, aż oślepł na chwilę z bólu, pozwalało się domyślić, że ruszyli. Zapewne mogli obser­wować więźnia z zewnątrz; Orin widział tylko matową, całkowicie nieprzejrzystą szybę. Nie rozglądał się zresztą. Trząsł się cały jak w febrze i, zdaje się, płakał. I wkrótce był gotów dziękować swym prześladowcom za każdy za­kręt wzięty na tyle łagodnie, że od nadgarstków nie prze­szywał go obezwładniający ból.

Dopiero znacznie później uświadomił sobie, że jego spodnie są mokre i cuchną.

Potem wóz zatrzymał się i znowu przez długi czas nie działo się zupełnie nic. Czasem zza ścian kabiny dobiega­ły jakieś głosy, kroki, raz czy drugi zdawało mu się, że ktoś w nią zapukał - może było to złudzenie. Wykręcone ramiona stopniowo przestawały boleć, a potem w ogóle istnieć, aż w końcu postanowił szarpnąć po to tylko, by celowo sprowokować uderzenie prądem - ale i ból nie był w stanie przywrócić mu czucia na dłużej niż kilka chwil.

Wreszcie, po nieskończonym czasie, drzwi otworzyły się.

- No, tu siedzi, mówiłem...

Ci tutaj nie mieli na sobie skórzanych kombinezonów ani hełmów i tylko jeden z trójki, cofnięty o parę kroków, trzymał w ręku broń. Odpięli go od ściany wozu i zdjęli elektryczne kajdanki, pozostawiając je w wozie. Prowa­dzili Orina przed sobą, nie trzymając go nawet za ręce -tylko parę razy jeden ze strażników klepnął go od tyłu w ramię, każąc skręcić w lewo lub prawo. Rozmawiali półgłosem o jakiejś kobiecie, wobec której używali dość wulgarnych określeń, i pozwalali Orinowi zająć się swoi­mi zdrewniałymi, obolałymi rękami, którymi powoli od nowa uczył się poruszać.

Furgonetka, którą go tu przywieziono, stała w podzie­mnym garażu, skąd przez kilka pilnowanych przez straż­ników bramek i rozsuwających się bezszmerowo krat do­tarli do miejsca, gdzie Orinowi jeszcze raz zaświecono w oczy, zadano kilka pytań i kazano przyłożyć palce do

teflonowej płytki wtopionej w używany przez urzędnika tablid. Potem odebrano mu ubranie, znowu kazano przy­łożyć palce do innego tablidu i przegoniono przez kabinę natryskową, z której wyszedł cuchnący środkiem dezynfe­kcyjnym. Inny urzędnik przy użyciu wielkiej jak szafa maszyny nałożył mu na rękę metaliczną bransoletę, przy­legającą tak ściśle do skóry, że kiedy później próbował, nie był w stanie wcisnąć pod nią nawet paznokcia. Jesz-cze inny wydał mu jaskrawopomarańczowy kombinezon i płócienne mokasyny na miękkiej podeszwie, które zno­wu musiał pokwitować przyłożeniem palców do kolejnego tablidu. Potem jego trzej strażnicy zaprowadzili go do niewielkiej celi, gdzie - przynajmniej w porównaniu z je­go domem - było raczej brudno i śmierdziało intensywnie cytrynowym, najtańszym odkażaczem. Po zamknięciu drzwi nie było nawet widać ich śladu. Jedna ze ścian wy­glądała, jakby wtopiono w nią ekran, ale był on w tej chwili wygaszony. Pod przeciwległą stało wąskie łóżko, nakryte kocem. Poza tym w celi nie było nic. Panowała giucha cisza i nikt nie odpowiadał, kiedy chciał o coś za­pytać.

Usiadł na łóżku, podciągając kolana pod brodę i tak, zwinięty niczym embrion, znowu dostał ataku drżączki i płaczu.

Przed drzwiami sali przesłuchań, kiedy wreszcie, po długim czasie, coś zaczęło się z nim dziać, po raz pierwszy zobaczył innego aresztanta. Był tak samo jak Orin ubra­ny w pomarańczowy kombinezon i miał taką samą bran­soletę na ręku; w przeciwieństwie do Orina natomiast zdawał się wolny od jakichkolwiek trosk i stresów, a na­wet wręcz zadowolony z życia. Wyprowadzano go właśnie z sali, do której wprowadzano Orina. Przez moment ich spojrzenia spotkały się, ale tamten najwyraźniej nie był nim zainteresowany, a Orin nie wiedział, czy w ogóle wol­no mu się odezwać do drugiego więźnia; zresztą twarz tamtego sprawiała odpychające wrażenie.

Prokurator siedziała za podwyższonym stołem, mając

przed sobą wyświetlacz komputera i szklankę z jakimś spidem. Prokurator: nigdy w życiu nie widział kobiety równie antypatycznej, ale być może zapamiętał ją tak po prostu wskutek okoliczności, w jakich się spotkali.

Wydawało się w każdym razie, że prokurator jest albo zmęczona, albo krańcowo rozdrażniona, albo jedno i dru­gie.

- Nazwisko osoby - rzuciła bez żadnych wstępów, za­nim jeszcze zdążył zająć wskazane mu przez strażnika miejsce. Zirytowana zapadłą po tych słowach ciszą unios­ła głowę i wbiła w Orina pełne niechęci spojrzenie.

- Osoba ma odpowiadać na pytania niezwłocznie i wy­czerpująco. Osoba rozumie? Nazwisko i imię.

- Orin Bethlen.

- Pracodawca?

- Nie mam.

- W takim razie numer programu społecznego.

- Nie podlegam.

- Jeśli osoba nie pozostaje w stałym stosunku pracy ani nie podlega szczególnym uregulowaniom prawa kor­poracyjnego lub samorządowego, musi podlegać któremuś z programów...

- Jestem kreatorem systemów, pracuję indywidualnie, na czasowe zlecenia. Korzystam z rejestracji w Stowarzy­szeniu Kreatorów i Scenografów.

Prokurator sięgnęła do swojego wyświetlacza.

- Rzeczywiście - stwierdziła po długim milczeniu. Nastąpiła seria pytań o poprzednie adresy i numery

ubezpieczeń społecznych, w końcu prokurator odchyliła się od wyświetlacza i głosem prawie pozbawionym intona­cji zaczęła recytować gdzieś w przestrzeń:

- Do protokołu: przesłuchanie przedwstępne zatrzy­manego Orin Bethlen, status prawny stały obywatel eu­ropejski rejestrowany w regionie Nadrenia-Pikardia, za­mieszkały Muizon, dystrykt czternasty, obwód dwudzie­sty siódmy, status pracy uregulowany, stan cywilny żona­ty, bezdzietny. Z oskarżenia: o nękanie seksualne, z para­grafu szóstego artykułu 274 prawa karnego, osoba skar­żąca Radu Michnea, status prawny czasowy obywatelka

korporacji Asean-Indonezja, rejestrowana według prawa korporacyjnego, dane osobiste utajnione decyzją oficera śledczego ze względu na ochronę osoby skarżącej - tu prokurator zawiesiła na chwilę głos i dodała: - którą to decyzję prokuratura podtrzymuje ze względu na ochronę osoby skarżącej. Jednocześnie prokuratura stwierdza właściwość władz sądowych obwodu Reims dla rozpatrze­nia skargi osoby skarżącej, a tym samym uznaje się za właściwą do rozstrzygnięcia o niezbędności zastosowa­nych w śledztwie środków prewencyjnych wobec osoby oskarżonej. Czy osoba zna oskarżenie, któremu podlega? — Orin, zbierający z trudem myśli, potrzebował długiej chwili, by uświadomić sobie, że ostatnie zdanie prokura­tor skierowała bezpośrednio do niego.

- Nie.

- Do protokołu: osoba oskarżona zaprzecza znajomości aktu oskarżenia. Prokuratura zakłada, iż oświadczenie to zostało złożone w dobrej woli i postanawia o przedstawie­niu osobie oskarżonej oskarżenia. Osoba Orin Bethlen oskarżona jest o to, że w okresie od siedemnastego czerw­ca do dwudziestego czwartego października bieżącego ro­ku dopuszczał się uporczywego molestowania seksualnego i nękania osoby skarżącej, wykorzystując przymus konta­ktowania się przez osobę skarżącą z osobą oskarżoną, wy­nikający z czynności służbowych osoby skarżącej. Ponie­waż osoba oskarżona dopuszczała się przy tym jaskrawe­go naruszenia prywatności osoby nękanej, co wyczerpuje znamiona przemocy psychicznej na podłożu seksualnym, oficer śledczy po zasięgnięciu opinii komisji socjalnej wła­ściwej dla miejsca zamieszkania osoby oskarżonej i miej­sca wykonywania czynności służbowych osoby skarżącej powziął decyzję o zastosowaniu wobec osoby oskarżonej środków prewencyjnych. Czy osoba oskarżona rozumie zarzuty?

Z trudem wydobył głos z zaciśniętego, wyschniętego

nagle gardła.

- Nie wierzę w to.

- Osoba wypowiada się jaśniej - w głosie prokurator zabrzmiała teraz wyraźna pogróżka.

- Nie wierzę, żeby Radu Michnea złożyła przeciwko mnie takie oskarżenie. To jakaś... - chciał powiedzieć: „Po­myłka", ale nie było to właściwe słowo. - To jakieś oszu­stwo. Kłamstwo. Chcę zobaczyć na własne oczy, inaczej nie uwierzę.

- Do protokołu: osoba oskarżona kwestionuje fakt oskarżenia i domaga się wglądu w materiały śledztwa. Wniosek zostaje odrzucony z braku podstawy prawnej. Czy osoba oskarżona zaprzecza swojej znajomości z osobą skarżącą?

- Nie.

- Czy osoba oskarżona zaprzecza seksualnemu chara­kterowi tej znajomości?

- Do protokołu: osoba oskarżona milczy, tym samym odmawiając odpowiedzi. W związku z powyższym proku­ratura udziela osobie oskarżonej następującego poucze­nia. Osoba oskarżona jest poddawana przesłuchaniu przedwstępnemu, które służyć ma wyłącznie ustaleniu zasadności zastosowania wobec niej środka prewencji w postaci zatrzymania i zadecydować o utrzymaniu go w mocy bądź ewentualnym zarzuceniu. Jako taka więc osoba oskarżona nie ma obowiązku udzielania odpowiedzi na pytania prokuratury. Jednak powinna sobie zdawać sprawę, że nie udzielając ich uniemożliwia prokuraturze ewentualne stwierdzenie, że nie stanowi zagrożenia dla osoby skarżącej, a tym samym jej odmowa zeznań może w świetle obowiązujących uregulowań proceduralnych zo­stać uznana za wystarczający powód utrzymania wobec niej w mocy środka prewencji w postaci zatrzymania. Czy osoba odmawia dalszego udziału w przesłuchaniu?

- Nie.

Jednostajny, świdrujący głos ledwie widocznej zza wy­świetlacza prokurator zaczynał przyprawiać go o rozpacz­liwy ból głowy.

- Czy osoba zaprzecza istnieniu zażyłości o charakte­rze seksualnym pomiędzy nią a Radu Michneą?

- Nie zaprzeczam.

- Czy osoba zaprzecza, że dopuszczała się nękania se­ksualnego osoby skarżącej, wbrew jednoznacznie wyrażo­nej przez nią woli o zerwaniu wymienionej zażyłości?

- Nigdy nie wyrażała, to znaczy... - Miał kłopoty z wy-języczeniem się w tych prawniczych łamańcach. - Nie zrywaliśmy ze sobą.

- Czy Radu Michnea nie dała osobie jednoznacznie do zrozumienia, iż uważa zażyłość tę za zakończoną?

- Rozstaliśmy się w całkowitej zgodzie.

- Do protokołu: prokuratura stwierdza, że zeznanie osoby Bethlen pozostaje w głębokiej sprzeczności ze skar­gą osoby Michnea. Czy osoba oskarżona przyznaje się, że w dniu wczorajszym naruszyła prywatność osoby skarżą­cej, poprzez przysłanie jej bukietu kwiatów z załączonym aluzyjnym listem o jednoznacznym posmaku seksual­nym?

- Zaraz. Naprawdę nie rozumiem...

- Osoba ma odpowiadać na pytania. Wysłała osoba czy nie?

- Chcę najpierw wiedzieć, kto złożył to oskarżenie. To jest jakiś absurd, Radu Michnea nigdy... Nic nie działo się wbrew jej woli. Nie wierzę, żeby mogła to zrobić. Ktoś się pod nią podszył. Nie wiem kto, ale wyjaśnię to. Znajdźcie ją tylko i spytajcie. Cholera, sam ją znajdę!

- Co mi tu osoba podnosi głos! - krzyknęła zirytowana prokurator. - W jakim celu wysłała osoba te kwiaty?

- Wysłałem... Bo ją kocham, chciałem, żeby o tym wie­działa. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, była zmartwio­na, powiedziała, że to się musi skończyć, że nie możemy być razem zawsze...

Prokurator wychyliła się na moment zza wyświetlacza, żeby zmierzyć Orina pełnym pogardy wzrokiem.

- Do protokołu: prokuratura stwierdza, że osoba oskarżona dopuściła się sprzeczności w zeznaniach co do kwestii wyrażenia przez osobę skarżącą woli zakończenia ich związku. Jednocześnie osoba oskarżona zadeklarowa­ła jednoznaczną wolę dalszego nachodzenia osoby skarżą­cej. Mając na uwadze powyższe i kierując się ustawową zasadą ochrony kobiety przed sprawcą nękania seksual­nego, prokuratura postanawia o podtrzymaniu środka prewencji przeciwko osobie oskarżonej na czas niezbędny do zbadania okoliczności sprawy przez sąd. Osoba Orin

Bethlen pozostanie zatrzymana w areszcie na okres trzech miesięcy, jako aresztant o częściowo ograniczonej wolno­ści, w rozumieniu regulaminu penitencjarnego, z prawem do nieograniczonej, ale ściśle monitorowanej komunikacji przez sieć. Jednocześnie uprzedza się osobę, że wszystkie jej kontakty będą sprawdzane pod kątem nieutrudniania śledztwa i w wypadku prób matactwa lub organizowania zmowy sądowej, a także w wypadku posłużenia się przez osobę swobodą komunikacji dla wywierania presji na oso­bę skarżącą lub jej świadków, lub prób jej odnalezienia, lub podejmowania innych działań idących w tym kierun­ku, będzie zastosowana względem osoby sankcja naty­chmiastowego pozbawienia prawa do komunikacji oraz ewentualne dodatkowe sankcje, o których zadecyduje sąd. Prokuratura postanawia również o poddaniu osoby za­trzymanej standardowym testom psychologicznym, mają­cym na celu ustalenie jej zdolności do kierowania swoimi zachowaniami seksualnymi.

Chwilę, gdy prokurator oznajmiła o zakończeniu prze­słuchania i kazała strażnikowi go wyprowadzić, Orin przyjął niemal z ulgą.

- Fatalnie, fatalnie pan zrobił - adwokat kręcił głową z najgłębszą dezaprobatą. - Jak tak można, naprawdę...

Gdy wrócił do celi, ścienny ekran już żył, wyświetlając standardowy interfejs publicznej sieci. Bez swojego osobi­stego sprzętu mógł się wprawdzie nim posługiwać tylko wybierając poszczególne funkcje dotknięciem dłoni, ale i tak stanowiło to o nieporównywalnej poprawie jego sy­tuacji. Ogarnięty radością, zaczął natychmiast wybierać połączenia z Domem. Wcale nie poszło łatwo - musiał bardzo długo i mozolnie wyszukiwać w informacji osiedla swoje numery. Nigdy dotąd nie musiał ich używać, były przy wszelkich połączeniach zgłaszane automatycznie przez asystenta.

Adwokat przerwał nagle i przyjrzał mu się podejrzliwie:

- Mam nadzieję, że pan nie próbował połączyć się z Ra­du Michneą?

Tego akurat błędu zdołał uniknąć, choć sam nie wie­dział jakim cudem.

Kiedy kupowali z Malaspiną Dom, w pakiecie promo­cyjnym znajdowała się stała obsługa prawna, dołączona -nie wnikał, na jakiej zasadzie, to były układy między ni­mi a firmą eksploatującą osiedle - przez jedną z czwórki wielkich firm prawniczych, dzielących między siebie euro­pejski rynek. Dotąd zdarzyło im się korzystać z niej kilka razy, konsultując jakieś drobne sprawy. Teraz okazało się, że bez tego domowego kontraktu byłby w jeszcze wię­kszych opałach, bo ze strony kancelarii prawnej Stowa­rzyszenia, dowiedział się dopiero teraz, przysługiwała mu pomoc tylko w konkretnych, ściśle wyliczonych w statucie przypadkach związanych z działalnością zawodową.

- No, dobrze... Niech pan tego w żadnym wypadku nie robi. Nawet, gdyby nie został pan obarczony oskarżeniem dodatkowym, sąd z reguły uznaje takie próby za okolicz­ność obciążającą. Poza tym stracilibyśmy możliwość kon­taktu.

Adwokat nazywał się De Gaurdaux i wyglądał na zain­teresowanego sprawą. W pierwszej chwili obudziło to w Orinie nadzieję, zanim uświadomił sobie, że jest to wy­łącznie zainteresowanie zawodową ciekawostką.

- To dość rzadko dzisiaj używana ustawa - mówił De Gaurdaux. - Dawniej władze sądowe były bardziej wy­czulone na takie napięcia, dzisiaj polityka społeczna i me­dialna już je w znacznym stopniu rozładowała. Ale prawo jest prawem. Natomiast może pan na tym skorzystać w postępowaniu rozwodowym, jeśli wystąpimy z wnio­skiem o uznanie oskarżenia za istotny czynnik emocjonal­ny, wpływający na pańską żonę...

To, że Malaspiną złoży pozew rozwodowy wydawało się oczywiste. Powinien się tego spodziewać od pierwszej chwili, gdy zdecydował się wziąć w ramiona Michneę. Ale aż dotąd udawało mu się nie przyjmować do wiadomości, że może to nastąpić.

- Chyba się pan tego spodziewał? - Urzędowo życzli­wa i pełna współczucia mina adwokata. I jeszcze: - Wie pan przecież, że jako wasz prawnik domowy jestem w tej

sprawie reprezentantem zarówno pana, jak i żony. Oczy­wiście może pan wystąpić do firmy o dywersyfikację ob­sługi prawnej, ale szczerze mówiąc, obecna sytuacja jest dla państwa bardzo korzystna, oszczędzacie wiele czasu na wewnętrznej komunikacji między prawnikami.

- Żona nie chce ze mną rozmawiać. Nie odbiera połą­czeń.

- Tego też nie powinien pan próbować.

- Na litość boską, niech się pan zastanowi! Przecież coś muszę zrobić. Nie wiem, kto wniósł to oskarżenie, ale na pewno nie Radu Michnea. Jeśli tylko ona się o tym do­wie, wszystko wyjaśni...

- To nie jest dobra linia postępowania, panie Betlen. Oskarżenie zostało wniesione w sposób całkowicie zgodny z zasadami, przez koncesjonowaną kancelarię, która na pewno nie dopuściłaby się żadnych uchybień. Niech mi pan wierzy, znam zasady panujące w firmie...

- Więc w jej imieniu także występuje pańska firma?

- Panie Bethlen, pan powinien się z tego tylko cieszyć, to oznacza, że sprawy będą załatwione rzetelnie i zgodnie z prawem. Poza tym nasza pozycja na rynku usług pra­wniczych dawno wymusiła szeroką autonomię poszczegól­nych pracowników, więc absolutnie nie musi się pan oba­wiać.

Orinowi błysnęła myśl, że skoro tak, De Gaurdaux miał przynajmniej możliwość skontaktować się z prawni­kiem, który kontaktował się z Michneą.

- Panie Bethłen, niech pan naprawdę w ogóle o tym nie myśli. Nowelizacja ustawy o ochronie praw kobiet stanowi, że w wypadku podejrzenia przemocy seksualnej ochrona anonimowości i bezpieczeństwa kobiety jest standardową procedurą. Prywatnie mogę panu powie­dzieć, że mój kolega, prowadzący tę sprawę, też najpra-wdopodobnie nie kontaktował się osobiście ze zlecenio-dawczynią, tylko z kancelarią jej pracodawcy, to zwyczaj­na procedura.

Po kilku rozmowach z De Gaurdaux, zawsze za krót­kich i urywanych w którymś momencie, dowiedział się, że adwokat właściwie uważa już jego sprawę za rozwiązaną.

Oczywiście, potrwa to parę miesięcy, jeśli nie dojdzie do jakichś przeszkód proceduralnych, ale za ostateczny rezul­tat De Gaurdaux może ręczyć. Kluczowe dla ich linii bę­dzie orzeczenie komisji lekarskiej. W świetle zaniedbania przez Orina badań osobowościowych, prawdopodobnie uda się ją skłonić do stwierdzenia u Orina zaburzeń po­budliwości i samorealizacji seksualnej. Wprawdzie nieja­ko automatycznie oznaczać to będzie przegraną w spra­wie wytoczonej mu przez Radu Michneę, ale także auto­matycznie uwolni go od jej roszczeń, przechodzących tym samym na ubezpieczalnię i regionalny fundusz odszkodo­wań. A, co najważniejsze, uzyskanie takiego orzeczenia, potwierdzonego wyrokiem w innej sprawie, zupełnie zmieni szansę Orina w procesie o podział majątku; oczy­wiście pod warunkiem przekonującego udowodnienia są­dowi, że współżycie seksualne małżonków było nie z jego winy głęboko niesatysfakcjonujące.

- Niech pan nie mówi pochopnie takich rzeczy -uśmiechał się tylko łagodnie, jak do dziecka. - Nie wolno się poddawać. To przecież dorobek pańskiego życia.

- Panie Orin, doskonale rozumiem stan, w jakim pan teraz się znajduje. Proszę mi wierzyć, mam doświadcze­nie. Nie musimy jeszcze teraz podejmować decyzji, na ra­zie tylko rozpocznę pewne czynności wstępne. Jestem głę­boko przekonany, że z czasem całkowicie podzieli pan mój punkt widzenia.

- Oczywiście, ale zostawmy decyzje na później. Zmie­niając nieco temat, bo zaraz mam umówioną ważną kon­ferencję: oczywiście jako aresztant o częściowo ograniczo­nej wolności ma pan prawo używać w areszcie sprzętu spinającego pana z siecią bezpośrednio przez implant, to nie jest problemem. Chodzi tylko o to, że sprzęt z pań­skiego domu pozostaje współwłasnością żony i na czasowe przemieszczenie go musi ona wyrazić zgodę. I skoro tak panu na tym zależy, obiecuję panu, że zrobię wszystko, aby żona zechciała się z panem skontaktować.

Malaspina nie pojawiła się na ekranie ściennym. Przy­szła sama. Wczesnym popołudniem, zaraz po posiłku po-

jawił się strażnik z zapowiedzią widzenia. Po raz pier­wszy i ostatni Orin został zaprowadzony do dużej sali, przypominającej staroświecką kawiarnię. Jak w całym areszcie, nie było tu przesadnie czysto. Przy jednym z kil­kunastu stolików siedziała samotna kobieta w płaszczu z postawionym kołnierzem, chustce na głowie i ciemnych okularach. Siedziała, jakby bolał ją żołądek; przygarbio­na, ze splecionymi na brzuchu przedramionami i nogami założonymi jedna na drugą tam mocno, że wydawały się krzyżować dwukrotnie.

To była jego żona.

Strażnik pokazał mu gestem, że może do niej podejść. Zrobił to ze ściśniętym sercem. Nie widać było, żeby ktoś słuchał ich rozmowy; zresztą gdy usiadł, otoczyła ich nie­przezroczysta zasłona - iluzoryczna, bo widoczna zapew­ne tylko od ich strony, ale na pewno ułatwiająca toczone w tym pomieszczeniu rozmowy.

Przemawiał do niej przez dwie noce, powtarzając roz­mowę w najróżniejszych wariantach, otwierając serce, kłamiąc i mówiąc prawdę, prosząc i zachowując dumę. I teraz, kiedy naprawdę przyszła, był już tymi wszystki­mi imaginacyjnymi rozmowami zbyt wypalony i zmęczo­ny, by znaleźć pierwsze zdanie. Oparł się ciężko o blat stołu, czekając na jakieś jej słowo, które pozwoliłoby mu zacząć. Czekał długo. Milczała, kręcąc nerwowo palcami.

- Nic mi nie powiesz? - odezwał się wreszcie. Poruszy­ła głową; na czarnych szkłach zalśniły tęczowe refleksy. Nie wiedział, co się za nimi działo. Czy patrzyła na niego, czy płakała, czy w ogóle tam była.

- Zdradziłeś mnie - stwierdziła głucho, takim głosem, jakby ten fakt dawno już przestał ją obchodzić.

Nie było sensu mówić: „Tak".

- Nie spodziewałam się tego. Nigdy się nie spodziewa­łam.

- Kocham cię - powiedział. Jej wargi drgnęły ledwo dostrzegalnie. Może w pierwszej chwili chciała się skrzy­wić pogardliwie, ale zaraz później uznała, że lepiej w ogó­le puścić to mimo uszu.

- Myślałam, że wiele rzeczy może mi się z twojej stro-

ny przydarzyć, ale nie to, nie inna kobieta. Nie dlatego, żebym tak bardzo w wierzyła twoją uczciwość albo że mnie tak bardzo kochasz. Po prostu zawsze myślałam, że jesteś na to zbyt wielkim dupkiem. Ona cię chyba musiała za­ciągnąć do łóżka siłą.

To było to samo, co pierwszy raz odczuł parę tygodni wcześniej: mówiła tak, żeby zranić każdym słowem. Każ­de było jak nóż i każde starała się wbić jeszcze mocniej; nie wiedział tylko, czy w niego, czy w samą siebie. Bo miał wrażenie, że te słowa najbardziej bolą ją samą.

- Jesteś dupkiem, Orinie Bethlen. Koszmarnym, bez­nadziejnym nieudacznikiem, którego przez całe swoje ży­cie niosłam na grzbiecie i którego musiałam niańczyć jak dziecko specjalnej troski. A teraz mi się robi niedobrze. Nie potrafię zrozumieć, jak mogłam ci się tak poświęcać. Nie jesteś tego wart.

- Wiem. Teraz już wiem. Przepraszam cię...

- Przestań. Rzygać mi się chce. „Przepraszam". „Ko­cham cię"; daruj to sobie.

- Prze... To nie jest tak, posłuchaj, proszę...

- Zamierzasz wytaczać proces o podział majątku? -W ogóle go nie słuchała.

Pokręcił przecząco głową. Nawet o tym nie pomyślał.

- To dobrze. Bo właściwie nie masz wielkich szans. Prawnicy mówią, że sprawa jest ewidentna i wszystko należy do mnie. Tantiemy za „Walc stulecia" też. Jeśli w ogóle będą za to jakieś tantiemy, w co wątpię. Z góry cię uprzedzam, że nie zamierzam płacić za składowanie twoich gier. Jeśli będą chcieli którąś z nich skasować, to proszę bardzo.

Pokiwał w milczeniu głową.

- Może z czasem je odkupię.

- Za co? Zamierzasz pójść do jakiejś pracy? A kiedy bę-dzisz tworzyć swoje gry?

- Nie będę, kochanie. Już nie...

- Nie mów tak do mnie! - wysyczała. - Nie mów tak do mnie, bo wstanę i wyjdę, w tej chwili, rozumiesz?

- Przepraszam.

- Boże, nie mogę na ciebie patrzeć! - zawołała wście­kle. - Co ja w tobie mogłam zobaczyć.

Milczał, z niejasnym przekonaniem, że nie wyjdzie. Je­szcze nie w tej chwili; nie można tak łatwo wyjść po tylu latach spędzonych ze sobą.

- Orin - zadała wreszcie to pytanie, zmienionym, ci­chym głosem. - Orin, dlaczego? Czego ci brakowało?

Cisza.

- Chodziło o seks, prawda?

- Zakochałem się w niej. Po prostu. Kocham ją — nie przypominał sobie, żeby w życiu było mu coś trudniej po­wiedzieć.

Spodziewał się złości, krzyku, ale Malaspina tylko po­kręciła przecząco głową.

- Kłamiesz - stwierdziła smutno. - Może nawet sam w to wierzysz, ale kłamiesz. I to już drugi raz. Nie ko­chasz jej. Mnie też nigdy nie kochałeś. Ty nie umiesz ni­kogo kochać. Ty nawet sam siebie nie kochasz. Ty się tyl­ko umiesz nad sobą litować. Wzruszasz się sam sobą i wy­daje ci się, że to jakiś romantyczny smutek, jakiś egzy­stencjalny ból, który cię usprawiedliwia. Ale nie, Orinie Bethlen. To tylko zaburzenia w twoim wydzielaniu we­wnętrznym, nic więcej.

Wyprostowała się, rozplątując skrzyżowane nogi i ręce. Popatrzyła na niego zza ciemnych szkieł i nabrała głębo­ko powietrza, szykując się do zadania ostatniego, śmier­telnego ciosu - ale rozmyśliła się, wypuściła powietrze z płuc i przez chwilę siedziała w milczeniu, spoglądając w zamyśleniu na blat stołu.

- Wiesz, co w tobie zobaczyłam? Robiłeś piękne rzeczy. Takie piękne i tak wzruszające, aż nie mogłam nie wie­rzyć, że to całe piękno jest w tobie. Że warto, abym zrobi­ła wszystko, byle tylko stworzyć ci takie warunki, w któ­rych będziesz mógł je z siebie wydobyć i pokazać światu w całej okazałości. Tak wtedy myślałam, cóż. Nie uwie­rzyłabym, nawet gdyby mi to ktoś tłumaczył, że tak na­prawdę to jesteś po prostu kupą gówna; kupą gówna, w której zachodzą jakieś reakcje, niezależne ani od ciebie, ani ode mnie, ani w ogóle od niczego. Nie wiem, dlaczego Pan Bóg tak to urządził, żeby piękno rodziło się w jakiejś takiej kupie gówna jak ty, ale pewnie nie jestem jedyną, która się na to nabrała.

Siedziała jeszcze chwilę, a potem podniosła się energi­cznie.

- Miałam ci powiedzieć, że cię nienawidzę. Właściwie tylko po to tutaj przyszłam.

Odwróciła się na obcasie; ciemna zasłona wokół stolika rozpłynęła się w powietrzu. Patrzył, jak odchodzi w stro­nę wejść po przeciwległej, niedozwolonej dla niego stronie hali. Zatrzymała się na moment przy przezroczystej bud­ce straży, czekając, aż otworzą jej drogę. Potem odeszła, nie oglądając się ani razu.

Na zawsze.

Następnego dnia, kiedy wrócił z sali gimnastycznej, za­stał w celi otwarty kontener z błękitnego plastiku, monte­ra w kombinezonie tego samego koloru, kończącego właś­nie instalację gniazda oraz dwa oficjalne zawiadomienia. Pierwsze z nich mówiło o zgodzie żony na czasowe prze­mieszczenie części ich wspólnego mienia, tak by umożli­wić Orinowi korzystanie z ich wspólnego węzła sieci, z klauzulą zmiany decyzji, gdyby próbował wykorzysty­wać ten fakt do zakłócania jej prywatności lub narzuca­nia kontaktów ze sobą. Drugie informowało o przekaza­niu przez ubezpieczalnię, zgodnie z wnioskiem adwokata, dokumentacji osoby Orin Bethlen do wglądu powołanej przez prokuraturę komisji lekarskiej oraz naznaczeniu terminu badania przez konsylium.

- Szukałem jej wszędzie - powiedział Staniewskij francuskiemu oficerowi, gdy już był w stanie o tym mó­wić. - Ale chyba jej tu nie ma. Nie wierzyłem, nie wierzę, żeby mi to zrobiła.

To nie było do końca prawdą: właśnie w tym momen­cie, po kilku dniach przeszukiwania gry w poszukiwaniu najdrobniejszego śladu obecności lady Chatsworth, zaczął wątpić. Słowa Du Mitr/ego zburzyły w jednej chwili kon­strukcję, którą zaczął budować w myślach na widok błę­kitnego kontenera i podłączanego gniazda. Konstrukcję opartą na jednej, obsesyjnej wręcz nadziei: że ktokolwiek zadecydował o wszystkim, co się stało, zrobił to wbrew

woli lady Chatsworth. Kto i dlaczego, nie mógł wiedzieć. Czy była to jej firma, czy ktokolwiek inny - ona w każ­dym razie została od tego odepchnięta, pozbawiona możli­wości kontaktu z Orinem tak samo, jak jego pozbawiono kontaktu z nią. To było oczywiste - wszędzie pojawiali się prawnicy reprezentujący innych prawników i wszystkie ich działania skupiały się na uniemożliwieniu mu dotar­cia do tej, w której imieniu rzekomo działali.

A skoro tak, nie ulegało kwestii, że ona także będzie szukała kontaktu z nim. Aresztowali go, uniemożliwiając kontakt osobisty. Nadzorowali jego połączenia w sieci.

Ale pozostawała jeszcze gra i cień szansy, że tak samo, jak spotkali się po raz pierwszy, tak samo uda im się spotkać raz jeszcze. Tak długo, jak długo udawało mu się ciągnąć tę turę i ratować Staniewskiego przez śmiercią z rąk chcących pomścić Grosmana spiskowców, mógł się tą nadzieją ratować.

Z drugiej strony, chwilami dopadało go czarne zwątpie­nie. Przypominał sobie wtedy i roztrząsał w pamięci te jej nagłe zmiany nastroju, tę drżącą momentami w głosie hi­sterię, którą z takim trudem uczył się zażegnywać.

- Chyba jej tu nie ma - potwierdził Du Mitry, stojąc na poboczu szosy do Petersburga, w półmroku północnej nocy. Oparł nogę w oficerskim bucie o oponę z pełnej gu­my, odlewaną bezpośrednio na szprychowe koło samocho­du, i dodał smutnym głosem: - Panie Bethlen, jej może już w ogóle nie być.

Zabijał go i jednocześnie budził do życia. Orin-Stanie-wskij - słuchał; więcej, chłonął wtedy jego słowa z takim skupieniem uwagi, jakie dotąd w życiu zdarzało mu się zaledwie kilka razy przy budowaniu kluczowych scen i postaci.

- Musi pan wiedzieć, że nie jestem specjalistą od tego, co nazywam tutaj duszami, od ich zmieniania, przewidy­wania... Wybrano mnie, żebym spróbował do pana do­trzeć, tylko dlatego, że trochę czytałem o tej epoce. Ale mniej więcej orientuję się, jak to mogło wyglądać. Rozma­wiałem z fachowcami.

- Mów pan. - Staniewskij, siedząc na stopniu samo-

chodu, objął dłońmi głowę, jakby się bał, że zaraz rozpęk-nie mu się ona na strzępy.

- Warunkowanie... To znaczy, można wpływać na ludz­ki wygląd, tak jak i na ludzkie zachowanie. To wszystko kwestia techniki, jakiej się użyje. No i pieniędzy. To takie czasy, panie Bethlen. Takie właśnie czasy, w jakich przy­szło nam żyć.

- Nie wierzę, żeby ona...

- A czy myśli pan, że musiała wiedzieć? Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, kto na pana wpływa i jak? Kto bawi się pańską duszą, wsadza w nią łapy, kroi sobie lancetem, potem zszywa po swojemu?

Wiara, którą wcześniej Du Mitry zburzył, teraz odro­dziła się w jednej chwili, jeszcze gorętsza.

- Miłość, majorze - powiedział Du Mitry i Orin miał wrażenie, jakby postać sięgnęła tu po jedną z jego kwe­stii, którą zapisał w roboczych plikach dialogowych, nie zdając sobie sprawy z jej sensu - zawsze jest prawdziwa, skądkolwiek przyszła. I zawsze ma tę samą moc rozgrze­szania.

- Ona jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie - uświa­domił sobie. - Ona mnie potrzebuje. Ja muszę stamtąd wyjść, niech pan znajdzie jakiś sposób.

Następnego dnia człowiek, którego poznał jako Du Mi-tr/ego, pojawił się na ekranie jego celi i przedstawił mu sposób. Tak prosty, że w Orinowi trudno było uwierzyć we własne szczęście.


13.

Deweloper z globalu. Prepostvary wiedział, oczywiście, o istnieniu deweloperów. Potrafił sobie nawet wyobrazić, choć mgliście, czym się zajmują. Ale jak dotąd globale i ich sprawy istniały zbyt daleko, żeby w ogóle był sens o nich myśleć. Z drugiej strony, tak właśnie wygląda droga przez życie: człowiek stoi na nie kończących się schodach.

Wie mniej więcej, co jest w górze, a co na dole, ale w mia­rę dokładnie widzi tylko po kilka najbliższych stopni.

Spotkanie z Deweloperem przyjął więc jako znak, że po prostu wspiął się o parę stopni wyżej. Znak jeszcze bar­dziej dobitny, niż aprobata na twarzy Kuruty.

- To jest Deweloper z naszego globalu - tak właśnie przedstawił go Kuruta, kiedy pojawili się w mieszkaniu Prepostyar'ego. Półtora dnia po tym, jak sam Prepostva-ry zgłosił się do Kuruty pod otrzymany podczas spotkania adres sieciowy i przekazał mu wyniki swojej pracy. Półto­ra dnia niepewności.

Deweloper był szczupły, o bladej cerze, bardzo wąskich ramionach i smukłych, długich palcach. Pewnie, myślał później Prepostvary, syn dewelopera i wnuk dewelopera, jakkolwiek się to tam dawniej nazywało, od dziecka przy­gotowywany przez nauczycieli i neurochirurgów do swojej roli. Zakrywał oczy wypukłymi okularami z onyksowo-czarnego szkła, które wyglądały jakby wprasowano je wprost w oczodoły; może zresztą nie były to okulary, tylko zastępujące gałki oczne implanty. Mimo ich owadziej czerni, Deweloper sprawiał dość sympatyczne wrażenie. Może dlatego, że uśmiechał się życzliwie i że przy powita­niu sam pierwszy wyciągnął do Prepostyary^ego rękę.

Wiktor nie miał w domu foteli, krzesło kuchenne nie wydawało mu się godne zaproponowania, zresztą było tyl­ko jedno, więc rozmawiali stojąc. Uznał, że wyrażanie za­skoczenia, zapewnianie o zaszczycie, jaki mu w ten spo­sób zrobili i temu podobne, nie ma najmniejszego sensu, więc przez pierwszych parę minut mówił tylko Kuruta, podczas gdy Deweloper, wciąż z tym życzliwym uśmie­chem, przyglądał się komputerowi Prepostvary'ego, jego ruskim babom na półeczce i wydeptanemu na podłodze śladowi po nie kończących się przechadzkach.

- Zaskoczył mnie - powiedział Kuruta, wskazując z uśmiechem na Prepostvary'ego. - Nawet przez chwilę podejrzewałem, że był jakiś przeciek o tym Thourym, albo że gdzieś nam się włamał.

- Nie było przecieku - powiedział Deweloper. - Po prostu zdolny chłopak.

- Wiem o tym. Zdolny i godny zaufania. Mój ojciec ma rację, powtarzając, że trzeba się opierać na rodzinie.

Wiktor słuchał tego rozluźniony, spokojny, z lekkim uśmiechem na twarzy.

- Traktowałem to jak test. I wyobraź sobie, zgłasza się do mnie od razu z dwoma profilami psychologicznymi i z in­terakcją, o którą jeszcze go nie prosiłem. Przysyła mi wy­kresy, jak można profilować tę dziewczynę przez jej męża, a jak jego przez nią, mało: jeszcze całą kolekcję zapisów scen z ich codziennego życia i wstępnie opracowane archi­wum przypadku Thour'ego. A ja mu naprawdę nie mówi­łem, o co w sprawie chodzi. Chciałem, żeby sam zgadł.

- Tak się to właśnie powinno robić - mruknął Dewelo­per. Wyciągnął rękę po tę akurat matrioszkę, w której Prepostvary trzymał papierosy, wyjął jednego z nich i po­kazał pytającym gestem Wiktorowi.

- Proszę, oczywiście.

Deweloper pstryknął stylową staroświecką zapalniczką i zaciągnął się głęboko. Kątem oka Wiktor zerknął na do­mowe kontrolki przy kuchni - system przeciwpożarowy był zdezaktywowany, choć Prepostvary na pewno tego nie

robił.

Facet popisywał się zupełnie niepotrzebnie. Wiktor ży­wił dla niego wystarczającą dozę respektu; kuglarskie sztuczki niczego nie zmieniały - prędzej mogły podkopać jego szacunek, niż umocnić.

- No, to co tam słychać w naszym globalu? - powie­dział, proponując papierosa Kurucie, a gdy ten odmówił, zapalając samemu.

Deweloper nie zareagował na tę drobną prowokację,

uśmiechnął się tylko łagodnie.

- Sporo słychać. Szykują się duże zmiany.

- Szybkie?

- Nie, niezbyt szybkie. Trzeba o nie trochę powalczyć. Poważnych zmian nie da się przeprowadzać szybko.

- Chciałbym wiedzieć, w jakim kierunku.

- Tego byś na razie nie zrozumiał. Ale mogę ci dora­dzić, żebyś poczytał Gerszona Kaufmana. Wśród młodych, rozsądnych ludzi to dzisiaj bardzo modny myśliciel, Wi­ktorze.

- Nad zmianami w globalu popracujemy później -oświadczył Kuruta. - Jeśli w ogóle. Na razie musimy się zająć pewnymi usprawnieniami na własnym podwórku, tu na dole.

- Na górze czy na dole, mamy do czynienia z tym sa­mym problemem. On zresztą zaznacza się w dziejach od wielu pokoleń - Deweloper znowu zaciągnął się głęboko. - Ale w dzisiejszych czasach, przy tej technice medycznej, szczególnie silnie. Problemem polegającym na tym, że niektórzy ludzie żyją dłużej niż ich pomysły na urządza­nie świata. A człowiek powyżej pewnego wieku nie jest w stanie zmienić swojego myślenia. Jeśli nawet wszystkie fakty przeczą jego przyzwyczajeniom, gotów jest odrzucić raczej fakty niż przyjęte kiedyś założenia interpretacyjne.

To chyba było w nich wszystkich najbardziej wyrazistą częścią wschodniego dziedzictwa: niezdolność do mówie­nia rzeczy ważnych wprost. Aluzje, napomknienia, wszy­stko takie niby nic, ale może coś, może i ma jakieś drugie dno, chociaż kto to właściwie może wiedzieć. Jego ojciec też był taki. Prepostyar'ego w jakimś stopniu to irytowa­ło, właściwie nie tyle irytowało, co śmieszyło. Na studiach przez parę lat miał możliwość stykać się z Amerykanami, straszni idioci, nie gorsi od miejscowych, ale jedno mu bardzo w nich imponowało - w takich sobie rozmówkach bla-bla jak wszyscy, ale kiedy przechodzili do rzeczy, to walili wszystko prosto w oczy, jasno i zwięźle.

- Ja jeszcze jestem młody - odpowiedział. Cokolwiek myślał, przywykł do rozmów prowadzonych w takim nie­jasnym, aluzyjnym stylu i doskonale wiedział, co ma... -jak to czasem mawiała matka? - a tak, co ma piernik do wiatraka. No, więc wiedział.

- To dobrze. Bo młodzi powinni trzymać się razem.

A więc takie buty? Nie żeby się tego nie spodziewał. Starik z wolna dobijał sto czterdziestych urodzin, to jesz­cze daleko do rekordu, ale kwestia sukcesji musiała prę­dzej czy później stanąć na porządku dziennym. A że syno­wie się przy tym posprzeczają, trzeba się było liczyć. Ale jednak po plecach przeszły mu na moment ciarki. Ostra gra.

Oczywiście, że ostra. Nie grać ostro, kiedy się wie, że się wygra, byłoby marnowaniem czasu.

- Powiedz, Wiktor, jak tam twoje życie religijne? O, cholera. Nieźle zagadnął.

- Przykładnie - odparł bez zmrużenia powiek, patrząc wprost na suwerena.

- Nie ogarnia cię czasem taka czczość w duszy? Taka głęboka, wewnętrzna potrzeba, żeby się zbliżyć do Boga?

- Czasem ogarnia.

- To dobrze - teraz pałeczkę przejął Deweloper. -Idziesz z duchem czasu.

- Naprawdę?

- Widzisz, my w naszym globalu też ostatnio wszyscy bardzo się zainteresowaliśmy religią. Zetknąłeś się kiedyś z tak zwanymi jessenistami?

- Coś słyszałem.

- No i co o nich myślisz?

Musiał się zastanowić. Chwilę. Jak najkrócej.

- Myślę, że muszą mieć bardzo dobrych ludzi. W sen­sie: sprawnych, posłusznych i oddanych sprawie.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Bo byli przez ostatnich parędziesiąt lat albo tępieni, albo ledwie tolerowani. Zahartowali się dzięki temu, nie mają w swoich szeregach karierowiczów ani ciepłych kluch. Ja osobiście patrzyłbym na to w kontekście nastę­pstwa pokoleń, trochę się tym zajmowałem na różnych hi­storycznych przykładach. Otóż sprawność urządzenia spo­łecznego wyraża się w tym, na ile jest w stanie prawidło­wo lokować ludzi w takich miejscach struktury, gdzie mo­gą oni wykorzystać swoje zdolności z największym zy­skiem dla całości. Bo zakładam i sądzę, że można to udo­wodnić, iż zdolności takie pojawiają się zgodnie z rozkła­dem statystycznym. Jeśli struktura jest pod tym wzglę­dem niesprawna, nadmiernie spetryfikowana, i zamyka możliwość awansu przed jakąś częścią młodych obdarzo­nych dużymi zdolnościami, a jednocześnie lokuje w ne­wralgicznych punktach ludzi o małych zdolnościach, to zaczyna nabrzmiewać rewolucja. Sądzę, że jesseniści to w naszych czasach taka właśnie nabrzmiewająca rewolu­cja, chociaż nie wiem, jakie są jej rozmiary.

Kompletna cisza.

- Ale oczywiście to nie jest najważniejsze. Najważniej­sze jest to, że jesseniści, tak zwani jesseniści, mają w co wierzyć, i tej ich wiary rzeczywiście można się chwycić, rękami i nogami. U ekumenistów z chrześcijaństwa zo­stały tylko dęte oficjałki o nazwie dziedzictwo kulturowe, muzeum i od czasu do czasu jakiś charytatywny show w trójce.

Deweloper pokiwał aprobująco głową.

- Już się zaczynałem obawiać - rzekł. - Ale na szczę­ście przedwcześnie. Widzisz, rzecz jest w tym, że argu­mentów natury praktycznej, takich w rodzaju: jesseniści mają lepszych ludzi, możemy oczywiście czasem używać, kiedy jest to argument docierający do określonej osoby, którą potrzebujemy przekonać. Ale między sobą nie po­winniśmy tego robić, bo takie myślenie rodzi pokusę cyni­zmu. Spójrz na to od innej strony, Wiktorze. Wiara nie poddaje się rozumowym motywacjom, ale rozumowe mo­tywacje mogą nas popchnąć w stronę wiary. W przebiegu dziejów można zobaczyć wolę Boga: w ludzkich klęskach, w triumfach. My w globalach widzimy ją szczególnie ja­skrawię. Nigdy nie sądź, że kierujemy się motywacjami cynicznymi. Staramy się uratować to, co zostało z cywili­zacji po ideowym bankructwie naszych poprzedników.

Kuruta zakrył oko swoim monoklem i wydawał się cał­kowicie zaprzątnięty tym, co on akurat wyświetlał.

- Przyjmij ode mnie taką radę, skoro już do tego do­szliśmy. Otóż może kiedyś wyda ci się, że coś, w czym uczestniczysz, jest cynicznym draństwem. Jeśli tak, nie wchodź w to. Najpierw musisz uwierzyć. A kiedy uwie­rzysz, zrozumiesz, że jest to dobre, i dopiero wtedy bę­dziesz mógł coś zdziałać. Wtedy, gdy będziesz rozumiał, że to dobre.

Odwrócił na chwilę ku niemu twarz. Wiktor spokojnie skinął głową.

- Widziałeś kiedyś zdjęcia, jak wyburzano wieżowce z poprzedniego stulecia? Na dole eksplozja roznosi wszy­stko w strzępy, w miejscu parteru jest już tylko powietrze i dym. A nad tym kilkadziesiąt, sto pięter, wiszących

w pustce. Przez ułamki sekundy; w końcu te kilkadzie­siąt pięter zsunie się pionowno w dół, w chmurę pyłu, i koniec, zagłada. Widzisz to? Prepostvary skinął głową.

- Ale teraz zwolnij ten film milion razy i będzie się wydawać, że wszystko jest w porządku, budowla stoi so­bie w najlepsze. A że pod nią nic nie ma? No to nie pa­trzeć w dół i problem z głowy. Jak dobrze wiesz, procesy historyczne przebiegają strasznie, strasznie wolno. Lu­dzie tam na dole w ogóle ich nie zauważają, nawet jeżeli widzą. Dlatego właśnie ludzkość potrzebuje deweloperów.

- Jasne.

- Europa jest dziś takim wyburzanym wieżowcem. Naszym przodkom udało się zniszczyć absolutnie wszy­stko, na czym się trzymała. A to, co proponowali w za­mian, okazało się nieprzekazywalne. Młode pokolenia po prostu tego nie kupiły. Świat się nie zeuropeizował, a tymczasem Europa zaczęła się walić. A kiedy coś się wali, nie ma tam mowy o robieniu interesów. Zresztą wi­dać to już na każdym kroku. Pełna klęska. Rozumiesz tę sytuację?

- Tak.

- A zarazem okazało się, że takie małe, zwarte grupy, jak choćby wasza Sprawa, potrafią się temu rozpadowi oprzeć. Ich to nie dotyczy, trzymają się razem, rozwijają ekspansywnie... Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego? Otóż my w globalach często się nad tym zastanawiamy. Różni ludzie wyciągnęli z tych rozważań różne wnioski. Ale ge­neralnie wszyscy się zgadzają, że trzeba z takich grup brać przykład, trzeba ten zawieszony w powietrzu gmach czym prędzej osadzić na nowych, twardych fundamen­tach. Trzeba je znaleźć albo zbudować, inaczej cała bu­dowla wkrótce runie w gruzy. Niektórzy uważają, że sytu­acja zaszła za daleko, że nie ma już szans na samodziel­ność i musimy tylko wybrać obszar cywilizacyjny, do któ­rego powinniśmy się wlać; najczęściej stawiają na islam. Ja sądzę, że to mylna kalkulacja. Myślę, że łatwiej ludzi przerobić tak, by zaczęli przypominać własnych przod­ków, niż wtłoczyć ich od zera w całkowicie obcy im sy­stem pojęć. Zresztą zobaczymy.

- A poza tym - powiedział Kuruta - powinieneś wie­dzieć o jeszcze jednej rzeczy. Wśród tych młodych, rozsąd­nych ludzi, o których mówiliśmy, przeważa dziś przekona­nie, że wspólne, globalne regulacje przestały się spraw­dzać i ożywienie wymaga powrotu do ekonomicznej dy­wersyfikacji, zgodnej z dywersyfikacją kulturową.

- Ale to nie jest moja działka i nie chcę dzisiaj o tym rozmawiać. Naszemu przyjacielowi wystarczy wiedzieć, że trzeba całkowicie zmienić kierunek działania. Wszy­stko szło dotąd w złą stronę. Zamiast poprawić swoją sy­tuację, nasi poprzednicy ukręcili bat na własny tyłek. a raczej na nasz. I teraz musimy to odkręcić. Jakimi me­todami?

Na chwilę zapadła ciężka do wytrzymania cisza.

- Polityką? - powiedział niepewnie Prepostvary.

- Oczywiście nie. Polityka to doraźność, z naszego punktu widzenia wręcz głupstwa: ten czy inny konstrukt, występujący w mediach... Rzecz jasna, kontrolujemy to, ale nie poświęcamy takim rzeczom większej uwagi. Cho­dzi o coś daleko ważniejszego niż władza. Chodzi o profi­lowanie nie jednostek, ale całej społeczności.

Deweloper zgasił papierosa na żaroodpornym blacie kuchenki.

- Dobrze, żebyś wiedział, Wiktorze, co robisz. Otóż rozmawiasz z człowiekiem, który odpowiada właśnie za owo, nazwijmy to, profilowanie. Nie będę cię wtajemni­czać w szczegóły sprawy, ale częścią tego, co sobie zapla­nowałem, było wszczepienie do powszechnej świadomości odpowiedniego obrazu źródeł naszej epoki. Wtłoczenie wi­dzom trójki obrazu tego, co utracili wskutek błędu historii.

- Rozumiem. Ta gra Bethlena...

- Ktoś nas po prostu usiłował ubiec - to znowu Kuru­ta. - Bardzo perfidnie. I prawie mu się udało.

- Oddałeś nam przysługę - potwierdził Deweloper.

- Więc miałem rację, to nie ona? Nie chodziło o nią, tylko o to, jak przez nią można wpłynąć na niego?

- Miałeś rację, nie chodziło o nią. Po co mi ona? Ben-sona The Pretty Fun mogę w każdej chwili przejąć przez kredytujący bank, tak jak każdą inną kompanię. Tak jak

teraz przejąłem DDE. Nie, chciałem po prostu mieć w rę­ku ten system i decydować o jego dalszych przeróbkach. I jeszcze jeden deweloper też bardzo chciał tego samego. Ale okazał się ode mnie gorszy. A wiesz dlaczego? Bo po­stanowiłem trzymać się razem z wami - wyciągnął nie­znacznie rękę w stronę Kuruty. - Bo uznałem, że tu jest przyszłość, nie w strukturze koncernów, nawet po ich dy­wersyfikacji.

Prepostvary odetchnął głęboko. Parę tygodni temu, kie­dy stryj prowadził go do młodego Kuruty, Wiktor wie­dział, że powinien czuć coś niezwykłego, że to przełomowy moment jego życia - ale nie czuł niczego. Tym razem było odwrotnie. Tym razem, gdy słuchał spokojnego, monoton­nego wręcz wykładu Dewelopera, czuł w sobie rosnącą ekscytację, aż miał wrażenie, że zaraz wyskoczy ze swego ciała.

- Powinieneś jeszcze coś wiedzieć - rzekł Kuruta. -

Żenię się.

- Tak?

- Nie zapytasz, z kim?

- Z kim?

- Prawdę mówiąc, jeszcze nie mam pojęcia. Ale już wiem, że to bardzo porządna, chrześcijańska dziewczyna i że jestem w niej strasznie zakochany. Tak strasznie za­kochany, że chyba dam się jej sprowadzić na dobrą drogę i też zostanę porządnym chrześcijaninem. I dobrym, ko­chającym ojcem dla swoich podwładnych.

- Tak... Jasne, no tak, jasne... - powtarzał bezwiednie. - A czy przypadkiem nie szykuje nam się jakiś nowy pa­pież, właśnie z kręgu tych uznawanych dotąd za sektę jessenistów?

Znowu zapadła cisza, aż przez moment Prepostvary przypominał sobie studencki lęk, czy aby nie palnął cze­goś niewłaściwie.

- Facet myśli - powiedział wreszcie Deweloper.

- Mówiłem. Wiesz co, Wiktorze? Ty też możesz się oże­nić. Chciałbym, żeby wszyscy z mojego bliskiego otocze­nia dawali światu dobry przykład i wartościowych potom­ków.

- Prawdę mówiąc, myślałem o czymś takim, ale na ra­zie...

- Teraz już tak. Tylko, jeśli masz jakąś kandydatkę, skontaktuj się z Platonem i każ mu ją sprawdzić. Pamię­taj, że mówiłem o wartościowych potomkach.

Skinął głową.

- A ta sprawa jest już zamknięta?

- Dla nas właściwie tak. Pozostaje tylko jedna kwestia; co zrobić z tym Bethlenem.

- Chcę, żeby był jeszcze do dyspozycji - odezwał się znowu Deweloper. - Jak najdłużej.

- To trudna sprawa - Prepostvary zastanowił się. -Mam wrażenie, że on traci stabilność. Tamci go mocno przyspieszyli, a tego typu ludzie, o słabej konstrukcji, źle to znoszą.

- Dasz sobie z tym radę, Wiktorze - powtórzył Dewe­loper. - Chcę go mieć na przyszłość. Scenarzystów, którzy rozwiną dowolną wizję w serial czy spójny system, można mieć na pęczki. Ale stworzyć wizję, taką żeby urzekała, narzucała mit, to już nie każdy potrafi. Szkoda marnować talent, kiedy już go mamy w ręku.

- „Wilhelm Zdobywca" - dodał po chwili - był przez kilka lat wśród naszej młodej kadry najczęściej wybiera­nym sposobem spędzania wolnego czasu. Właśnie to mnie pchnęło na właściwy trop. To zresztą jedna z przyczyn, dla których Europa tak się posypała. Niszczyli mity, nie panując nad budowaniem nowych. Nie rozumieli, że bez takich Bethlenów wszystko, co robią, to tylko szarpanina drobnych gangsterów i chciwych łapowników. I jak bar­dzo potrzebny jest ktoś, kto zrobi z tego Iliadę.

- Dobrze - powiedział Prepostvary. - Zajmę się nim.

- Jeśli będziesz potrzebował, zgłoś się po klucze -rzekł Kuruta.

A więc to była prawda.

- Zawsze myślałem, że z tymi kluczami to jeszcze jed­na bajka.

- Nie. Klucze istnieją i to bardzo różne. Takie od pro­stych spraw i takie od encefaloskanów. Rób to, co robisz, dalej, staraj się, a stopniowo będziesz ich gromadził coraz więcej.

Prawie nie zauważył, kiedy wyszli, ogłuszony tym wszystkim, co się zdarzyło.

No, teraz musiało się tutaj dziać. Kuruta i Deweloper z globalu razem, z nieoczekiwaną wizytą w zwykłym osiedlowym mieszkaniu. Wyobrażał sobie, jaki balet mu­siał się wokół tego odbyć. Najpierw fala kretów, spraw­dzających i dyskretnie biorących pod kontrolę wszystkie miejscowe końcówki systemu. Gdzieś tam, w mniej lub bardziej odległej centrali — gwałtowne zainteresowanie tym akurat kawałkiem terenu, przegląd skanów, zapisów, analiza bezpieczeństwa. Potem do baletu musiała włączyć się armia cieni - dwie armie, każdy miał swoją, więc jesz­cze dodatkowo dogrywanie współdziałania. I nikt nic nie wie, poza swoją wąziutką działką, zanim nie podjedzie li­muzyna z nimi dwoma. A teraz cała ta armia cieni mu­siała się równie niepostrzeżenie zwijać, niewidzialna dla znieczulonych przez kretów terminali i detektorów. Waś­nie dlatego mógł to sobie tylko wyobrażać.

Więc z tymi kluczami - słyszał, oczywiście, wielokrot­nie, ale nigdy nie wierzył. Więc Deweloper się nie popisy­wał, dla niego to było po prostu naturalne. Klucze: znane tylko wtajemniczonym sekwencje ukryte w standardowym oprogramowaniu, przesiąkającym światowe infostrady, które odpowiednim kodem można było ożywić, zmuszając proste, poczciwe, domowe programy do wykonywania fun­kcji nawet nie przeczuwanych przez ich właściciela.

Stał jeszcze długą chwilę po ich odejściu, wstrząśnięty

i oszołomiony.

Najdłuższe podróże odbywa się bez wychodzenia z domu.

Sięgnął do szafki z kontrabandą i wydobył swoją butel­kę whisky, jeszcze coś w niej było, ale już czas zakrzątnąć

się koło następnej.

Odkręcił i powoli, jakby trwożnie nabrał alkoholu w usta. Odrobinę, symbolicznie. Jak to mawiał ojciec: Niech służy. Niech się powiedzie.

Odrobina ceremonii; konieczna, by opanować rozpiera­jące go podniecenie, przekuć je w długotrwałą, pożyteczną

energię.

Trzeba było się brać za tyle rzeczy naraz, trudno wręcz zdecydować, co najpierw. Ale zanim założy swój garnitur

i wyjdzie po raz ostatni pokazać się w Schweinhertzu, po­stanowił dać sobie jeszcze pół godziny spokoju.

Podkręcił wzmocnienie łącza w gnieździe i przysiadając na jego krawędzi, zabrał się do szukania Gerszona Kauf-

mana.

Zajęło mu to ponad pół godziny. Głównie dlatego, że nazbyt zasugerował się użytym przez Dewelopera okre­śleniem „myśliciel" i zaczął poszukiwania od uniwersytec­kich wydziałów filozofii. Uniwersytety zaś, choć wiecznie narzekały na władze regionów za niewystarczające finan­sowanie, produkowały rokrocznie całe góry nowych prac, zajmujących rozległe pola pamięci. Archiwizowały także wszystkie wypowiedzi swoich pracowników i absolwen­tów, udzielane trójce i serwisom sieciowym, nawet ich występy w medialnych akcjach i ceremoniach ekumenicz­nych. Wszystko to było wprawdzie znakomicie skatalogo­wane, ale do posłużenia się owymi katalogami nie wy­starczało samo nazwisko. Program wyszukujący od razu wyrzucił Prepostvary'emu trzech Kaufmanów, mających na pierwsze lub drugie imię Gerszon, potem co jakiś czas dorzucał do listy następnego. Żaden zresztą nie miał nic wspólnego z tym właściwym.

Prepostvary w pierwszej chwili chciał dobrać się do ar­chiwum. Na szczęście szybko się opamiętał: znalezienie czegokolwiek tą metodą mogło trwać parę godzin. Stuk­nął się w głowę, skasował całe dotychczasowe wyszukiwa­nie, zmienił przeglądarkę i po prostu zwrócił się do biura statystyki sieci.

Założył, że owi „młodzi rozsądni ludzie", o których mó­wił Deweloper, ściągają sobie lektury z powszechnie do­stępnej części sieci. Ich własne adresy są pewnie otoczone klauzulą poufności, ale samego faktu połączeń z zastrze­żonymi domenami administracja nie miała powodu utaj­niać.

Ten trop był dobry. Wystarczyło kilka uściśleń w zało­żeniach, by odkryć jako jeden z wierzchołków komunika­cyjnego grafu Fundację Gerszona Kaufmana. Fundacja,

zarejestrowana na wyspach Pitcairn, powitała go w swo­jej komórce sieci krótką informacją, iż powołano ją w celu zebrania, opracowania i udostępniania zainteresowanym spuścizny po filozofie, z inicjatywy jego uczniów, a także że jest non profit i utrzymuje się całkowicie z donacji pry­watnych. Można było wnosić, iż sponsorzy fundacji nale­żeli do wyjątkowo skąpych: cena za przelanie oferowa­nych tekstów sprawiała wrażenie wręcz zaporowej, szcze­gólnie na tle zwyczajowych taryf bibliotecznych.

Ten fakt ostatecznie przekonał Prepostyar'ego, że do­tarł do właściwego miejsca. Bez zbędnych deliberacji wy­brał z oferowanej listy to, co wyceniano na niej najwyżej - syntetyczne opracowanie wszystkich opublikowanych dzieł Kaufmana z indeksami. Krótką biografię autora fundacja dodawała za darmo. Potwierdził przelew, odłą­czył się i zaraz zabrał do niecierpliwego rozpakowywania kupionego programu.

Gerszon Kaufman zmarł kilkanaście lat temu; zanim się to stało, usunięto go kolejno z kilku uniwersytetów, miał też proces o propagowanie faszyzmu i nawoływanie do waśni rasowych, zakończony zawieszeniem pozwu wo­bec niestwierdzenia rozstrzygających dowodów winy. Zgo­dnie z zamieszczoną notą Kaufman był za swe poglądy bojkotowany towarzysko i przemilczany w opracowa­niach. To tłumaczyło jego nieobecność na serwerach uni­wersyteckich. Kultywowaniem pamięci filozofa i udostę­pnianiem jego dorobku zajmowała się wyłącznie Fundacja. Było tam jeszcze kilka zdjęć, wszystkie przedstawiają­ce starca nie różniącego się niczym specjalnym od wszy­stkich innych starców, oraz mrowie szczegółów biograficz­nych, które na razie pominął. Sięgnął ku ikonie otwiera­jącej syntezę filozoficznych dokonań Kaufmana, pominął oferowany wstęp i rozpostarł przed sobą wirtualny ar­kusz czytnika. Program Fundacji upodobnił go do wiel­kiej, starej księgi, otwartej na indeksie tytułów. Już samo ich brzmienie wyjaśniało niechęć żywioną do Kaufinana przez współczesnych mu filozofów: Filozofia Przymusu, Nikczemność Demokracji, Obrona Rasizmu, Pochwała Hi­pokryzji...

Sięgnął po ten ostatni tytuł i nacisnął go widmową projekcją dłoni, tak jak każdą z ikon w panelach kompu­tera, ożywiając tym samym animacje przeglądarki. Pożół­kłe, jakby pergaminowe karty księgi, na których program wizualizował indeksy, poruszyły się i zbliżyły ku niemu, rosnąc, a potem rozpływając we mgle. Dało to wrażenie, jakby czytający przenikał przez wybrane słowo, dociera­jąc do następnych kart.

Teraz miał przed sobą wykaz szczegółowych wątków, ujętych w numery rozdziałów i paragrafów oraz opatrzo­nych odsyłaczami. Wybrał na chybił trafił ze środka pod­tytuł: Epizod Narodowy. Znowu przeniknął do kolejnej karty, na której pojawiały się, zależnie od tego, gdzie skierował wzrok, słowa wybranego tekstu. Swoim zwy­czajem zaczął czytać od środka.

Hipokryzja Niewiktoriańska, nie-obyczajowa i politycz­na, jako pozytywny efekt Epizodu Narodowego początku stulecia, musi być odróżniona od Hipokryzji Liberalnej, będącej nieodrodnym dziedzictwem demokracji i progra­mowego odrzucenia Przymusu na rzecz Uwodzenia...

Pagina u góry strony, nad przewijanym stosownie do spojrzenia czytelnika tekstem, informowała iż przegląda­ny akapit pochodzi z rozdziału Eskalacja Przemocy skut­kiem odrzucenia Przymusu.

Sięgnął do paska struktury dokumentu i przesunął wyświetlanie z tekstu in extenso na pole: „Cytaty z ko­mentarzami". Karty księgi zamgliły się na moment, tekst uległ przeformatowaniu.

Epizod Narodowy"; [w:] Nikczemność Demokracji; Po­chwała Hipokryzji # omówienie szczegółowe Francja, Nie­mcy, Austria; Obrona Rasizmu # wzmiankowane # wnio­ski # Turcja przykład.

Wszedł we „Wnioski".

Kaufman, jak większość filozofów, posługiwał się włas­nym, dziwacznym językiem, pełnym reinterpretowanych pojęć, pisanych wielką literą i zazwyczaj odsyłających ze strony na stronę. Wczytywał się z trudem w tekst; każdy

z cytatów przywoływanych przez program, gdy żądał wy­jaśnienia jakiegoś pojęcia, gmatwał je, zamiast uprzystę­pniać.

Zaciął ze złości zęby, ale nie był fizycznie zdolny odło­żyć lektury na później, zanim nie odniesie wrażenia, że

zaczyna rozumieć.

Wrócił do rozdziału o Epizodzie Narodowym i zaczął mozolnie wczytywać się w tekst, tym razem od początku. Posługując się paskiem struktury i odsyłaczami, zrekon­struował jego sens na tyle, że krótsze lub dłuższe okresy ; rządów partii narodowych, jakie miały miejsce w krajach europejskich w początkach stulecia, zdaniem Kaufmana, dowodziły niemożności zwycięstwa nad liberalizmem, je­śli podejmowało się bitwę na polu przez liberalizm wyzna­czonym, to znaczy w ramach systemu demokracji liberal­nej. Jako przykład pozytywny funkcjonowała w tym rozu­mowaniu ubiegłowieczna Turcja. Fundamentaliści islam­scy, zdobywszy władzę w sposób demokratyczny, stracili ją w ciągu kilku lat, ulegając znacznej kompromitacji. Kilkanaście lat później, wziąwszy ją przemocą - na co nigdy nie zdecydowały się europejskie fronty narodowe -spowodowali w równie krótkim czasie dramatyczne i nie­odwracalne przekształcenie społeczeństwa.

Wydało mu się to myślą nazbyt banalną, jak na wysi­łek, który trzeba było włożyć w rozszyfrowywanie wszy­stkich owych pisanych dużą literą pojęć. Ale niejako z roz­pędu szedł dalej w poznawanie Kaufmanowego języka. Jednym z kluczowych, najczęściej powtarzanych w nim słów-kluczy był Przymus. To właśnie zgoda na zaniecha­nie Przymusu determinowała klęskę reakcji narodowej, zamieniając jej sukcesy z początku stulecia w grę pozo­rów. Bez Przymusu nacjonaliści mogli popchnąć Europę ku celebrowaniu chrześcijańskiego dziedzictwa kulturo­wego i obwarować surowymi prawami obyczajowość oraz Rodzinę, przy zepchnięciu seksu do sieciowego podziemia - ale nie mogli dokonać odejść od kultury Uwodzenia

i złej Hipokryzji.

Złą Hipokryzją, polityczną, było, jeśli dobrze rozumiał, utrzymywanie pozorów równości, wolności i sprawiedli-

wości społecznej, w ogóle mechanizmów demokratycz­nych, a tym samym podtrzymywanie złudzenia wpływu obywatela na państwo lub jego możliwości kierowania własnym losem. Natomiast Hipokryzja obyczajowa była dla Kaufmana godna pochwały, jako forma narzucanego sobie dobrowolnie Przymusu - Prepostyary^mu nie chcia­ło się wgłębiać w logikę takiego sformułowania - służące­go Kulturze Doskonalenia.

Kultura Doskonalenia, jak sprawdził po wejściu w to pojęcie, była zaprzeczeniem Kultury Uwodzenia, a więc tego, co wypracowała demokracja liberalna, a co stanowi­ło według Kaufmana logiczny i nieodzowny skutek zane­gowania podstawowej dla kondycji ludzkiej i przebiegu dziejów roli Przymusu. W ten sposób „zamiast dążyć do lepszego, Demokracja do perfekcji opanowała sztukę uda­wania, że jest lepiej, a transcedentny pęd ludzki ku do­skonałości wygasiła sztuką wprawiania swych obywateli w lepsze samopoczucie".

To już była Nikczemność Demokracji, ku której prze­szedł niepostrzeżenie, tropiąc znaczenia nadawane przez Kaufmana słowu „przymus". Momentami nabierało ono cech terminu metafizycznego; filozof upatrywał przyczynę cywilizacyjnego zwycięstwa Wschodu nad Europą w fa­kcie, iż Wschód, właśnie dzięku docenieniu wagi Przymu­su, stanowczo uniemożliwił masowość dociekań nad aksjomatyką społeczną, która w Europie doprowadziła do stanu powszechnej niewiary w Boga, maskowanej zdro­worozsądkową argumentacją na rzecz dobrowolnego za­chowywania jej pozorów jako pożytecznych dla porządku państwowego. Co z kolei przypominało Kaufmanowi sytu­ację starożytnego Rzymu.

Przyszło mu do głowy sprawdzić w panelu parametrów rozmiary archiwum. Okazało się, że ma przed sobą lektu­ry, gdyby chciał się w nie naprawdę wgłębiać, na dobrych parę miesięcy. Przy okazji jego wzrok padł na umieszczo­ny w panelu zegar. Przypomniał sobie o tym, co Kuruta nazwał eufemistycznie porządkami na swoim podwórku, o ściągnięciu Bethlena do Tannenbaumu, kontakcie z jes-senistami i innych czekających go sprawach.

Wycofał program aż do wstępu, jakim opatrzył Gerszon Kaufman swą Filozofią Przymusu:

Człowiek ukształtował się jako istota nienaturalna, a przez to skazana na walkę przeciwko swej Naturze o siebie samego. U każdego innego ze zwierząt mechanizm instynktów wzajemnie się blokuje i uzupełnia, powodując zwierzęciem w sposób korzystny dla niego samego i dla gatunku. Agresja wybucha i wygasa, chroniąc przeżycie, popęd płciowy ograniczany jest okresami rui [#]. Instynkty człowieka, przeciwnie, rozwijają się nieskrępowanie do ekstremów i poza nie. Człowiek, poddając się instynktom, uruchamia przeto mechanizm samozniszczenia jednostko­wego i zbiorowego. Dlatego tak powszechnie stawiana dziś alternatywa Natury lub Cywilizacji (rozumianej tu jako realizacja Przymusów) jest fałszywa, albowiem poddanie się Naturze oznacza nawet nie zezwierzęcenie, lecz rozpad człowieka i jego środowiska.

Dlatego człowiek, jakikolwiek założymy sens jego istnie­nia f#], a bodaj uczynimy tym sensem samo tylko istnienie i jego powielanie, musi rekompensować brak naturalnego mechanizmu obronnego Przymusem , a ściślej całym szeregiem Przymusów, stojących na straży jego Istnienia [#Doskonalenie]. Owe Przymusy, oscylujące pomiędzy Wo­lą a Przemocą, określają sytuację człowieka na każdym z pięter istnienia, co zostanie w niniejszej pracy szczegóło­wo zanalizowane i udowodnione...

Zwinął summę Kaufmana przeciągnięciem wskaźnika na pole archiwizacji i kazał ją przepisać do domowych za­sobów podręcznych.

Potem wrócił do swojego bazowego interfejsu, ale jesz­cze przez chwilę nie wychodził z niego. Pozostał mu do załatwienia jeden drobiazg, właściwie formalność - nie miał najmniejszych wątpliwości, że wynik będzie pozy­tywny. Wydobył z pamięci podręcznej dane z kartotek ubezpieczeniowych Malaspiny i wywołał Platona.


14.

- Robi pan błąd, poważny błąd! - irytował się w swo­im wirtualnym gabinecie De Gaurdaux. - Jako prawny reprezentant pańskich interesów zdecydowanie to panu odradzam.

- Wcale się nie dziwię - odparł. - W ten sposób prze­stanie pan być prawnym reprezentantem moich intere­sów i pożegna się z honorariami z kredytu mojego i mojej żony. Pan wybaczy, ale już podjąłem decyzję.

- Nie przemyślał pan tego.

- Panie mecenasie, skończmy to. Otrzymałem propo­zycję i ta propozycja odpowiada mi znacznie bardziej niż pański pomysł, żebym odstawiał przed lekarzami seksu­alnego frustrata. Czy ma pan jakiekolwiek racjonalne ar­gumenty, dla których miałbym ją odrzucić?

Propozycja renaturalizacji pojawiła się w koresponden­cji jego węzła już z samego rana; kimkolwiek był Du Mi­try, spełnił swą obietnicę szybko. Przysłał gotowy, po­świadczony już przez drugą stronę kontrakt stwierdzający zrzeczenie się europejskiego obywatelstwa na rzecz statu­su mniejszości etnicznej.

- Owszem. Zgodnie z prawem o samorządach etnicz­nych będzie pan teraz podlegał ich wyłącznej władzy są­downiczej.

- Przecież o to mi właśnie chodzi! Wychodzę stąd i pań­ski kolega, który twierdzi, że działa z upoważnienia Radu Michnei, będzie mógł się zwrócić do nich z prośbą o are­sztowanie mnie. A oni mu na to odpowiedzą, że w ich, to znaczy naszym prawie etnicznym, takie przestępstwo, jak nękanie seksualne, nie istnieje. I koniec.

- W tym prawie etnicznym nie istnieje także wię­kszość cywilizowanych instytucji zapewniających obiekty­wizm wymiaru sprawiedliwości...

- Takich jak pan i pańska firma?

Nie powiedział na głos, że uważa to raczej za zaletę te­go rozwiązania niż jego wadę.

Adwokat uśmiechnął się łagodnie.

- Panie Bethlen, ja naprawdę doskonale rozumiem pańską determinację, ale niech pan nie podejmuje zbyt szybko nieodwracalnych kroków. Swego czasu Europa by­ła zmuszona wprowadzić prawo o samorządach mniejszo­ści, ale to był wyłącznie skutek gwałtownych migracji, związanych z kryzysem globalnym. Pogodziliśmy się, że część obywateli pozostanie poddana zacofanym, patriar-chalnym prawom, nie gwarantującym im pełni wolności osobistej, ale to było tylko czasowe opóźnienie ich inte­gracji. Pan, przedstawiciel europejskiego dziedzictwa kul­turowego...

- Jak na posunięcie czasowe, dość długo to już trwa.

- Pan, przedstawiciel tego dziedzictwa kulturowego, po prostu nie zdaje sobie sprawy, iż w takiej legislacyjnej enklawie nie będą mu przysługiwać prawa, które uważa za tak oczywiste, że dotąd nawet o nich nie pomyślał. Tam wciąż istnieje system całkowitego podporządkowa­nia: dzieci rodzicom, pracowników przełożonemu, a wszy­stkich starszemu członkowi klanu...

- Niech mi osoba przestanie zawracać głowę! - Sam nie wiedział kiedy jego irytacja sięgnęła takiego poziomu, że aż podniósł głos. - Zdecydowałem się już i nie proszę

o poradę.

- A prawa autorskie, prawa osobiste do pańskich gier, pomyślał pan o tym? Czy na nich także panu nie zależy?

Wzruszył ramionami, ale dopiero po chwili zastanowie­nia.

- I tak zawsze rozporządza nimi ktoś inny. Ten, kto

ma serwer, pola pamięci...

- Ależ panie Bethlen, mimo to ma pan przynajmniej...

- Dość, dość! De Gaurdaux, rezygnuję z pańskich usług, rozumie pan? Oczekuję przygotowania mi tego dokumen­tu i rozwiązuję umowę między nami. Czy takie oświadcze­nie jest dla pana wystarczająco wiążące z prawnego pun­ktu widzenia?

- Owszem - odparł adwokat po dłuższej chwili - jeżeli uzupełni je pan stwierdzeniem, iż zrzeka się wszelkich roszczeń, z jakimi ewentualnie mógłby w przyszłości wy­stępować wobec naszej firmy z tytułu owych usług i obo­wiązującej do dziś między nami umowy.

- Zrzekam się — powiedział z ulgą.

Akurat przyszłoby mu do głowy pozywać o cokolwiek firmę prawniczą. Choć może takie wypadki się zdarzały. Może kiedy były klient jednej firmy przechodził do dru­giej... Co go to zresztą obchodziło.

De Gaurdaux nie zaszczycił już więcej Orina osobistym połączeniem, ale jego kancelaria przygotowała dokumen­ty towarzyszące kontraktowi w ciągu kwadransa. Bethlen podpisał je w zewnętrznym interfejsie firmy, przez nikogo już tam nie adorowany i nie obdarzany uśmiechami. I od razu, zgodnie z radami Du Mitr'ego, posłał kopię kontra­ktu do prokuratury, jako załącznik wniosku o natychmia­stowe zwolnienie z aresztu w związku ze zmianą statusu prawnego na czasowy, wykluczający właściwość władz są­dowych obwodu Reims dla jego sprawy.

- To się zdarza znacznie częściej, niż ktokolwiek myśli - powiedział mu później Walter Schida, wioząc go w stro­nę Rue de Saint Basile. Musiało się to odnosić nie do jego problemów z prawem, tylko do decyzji o rezygnacji ze sta­tusu obywatela europejskiego na rzecz przepisów o auto­nomii etnicznej.

Nie zrozumiał wtedy, bo cały był zaprzątnięty myślami

0 Radu Michnei i DDE; teraz, gdy wreszcie urwał się z ka­gańca, nie pozwalającego mu nawet myśleć o jej poszuki­waniach. Myśl, że pierwszym miejscem, gdzie pojadą z więzienia, nie będzie biuro DDE, w ogóle nie miała do niego dostępu. Prosił o to, ledwie się zdążył przywitać z czekającym na niego chłopakiem, którego zresztą nigdy by nie podejrzewał o to, że był Du Mitrym: łagodny blon­dynek o prawie dziecinnej twarzy.

- Panie Bethlen, pojedźmy po prostu do ludzi, którzy pana stąd wyciągnęli - oponował słabo. - Myślę, że wię­cej panu pomogą.

Nie było mowy. Ledwie pamiętał, gdy już gorączka opadła, żeby w ogóle spytać chłopaka o nazwisko i podzię­kować mu.

- Nie mnie. Przypadkiem okazało się, że ma pan przy­jaciół, a ja mogłem się przyczynić tylko pośrednictwem.

Pojechałby pod DDE nawet w domowym szlafroku

1 miękkich pantoflach, bo tak właśnie, co też uświadomił

sobie poniewczasie, wyrwali go z domu. Na szczęście w depozycie czekało na niego ubranie wyjściowe; musiała mu je przysłać Malaspina. Ostatni pożegnalny gest: wyj­ściowy garnitur z obwodami asystenta, samoczyszczący, z regulacją termiczną i wszystkimi funkcjami porządnego ubrania. Włożyła mu nawet do kieszeni kartę płatniczą, pewnie były na niej jakieś pieniądze, ale nie zdążył już sprawdzić, ile.

Rue de Saint Basile wyglądała równie pusto jak za­wsze; trójwymiarowa reklama wyświetlała żołnierzy, mniej więcej z połowy dwudziestego wieku, walczących z ogromnymi mrówkami. Nic się nie zmieniło. Tylko to jedno, że drzwi, które zawsze prowadziły do biura DDE, a wyżej, na piętrze, do służbowego mieszkania Michnei, były zamknięte na głucho, a nadzorujący je dom nie odpo­wiadał na żadne wezwania. Przekazał tylko asystentowi, kiedy Orin dotknął palcami złotej gałki na drzwiach, że lokal jest czasowo poza eksploatacją, a w kwestii ewentu­alnego wynajmu należy zgłosić się do wydziału nierucho­mości zabytkowych dzielnicy.

Zrobił to, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek o DDE, ale według danych dzielnicy cała ulica świętego Bazylego po­zostawała poza eksploatacją od lat, wszystkie urządzenia infrastuktury mieszkalnej były trwale zakonserwowane i dzielnica polecała raczej lokale w innym punkcie, rów­norzędnej klasy, a wobec braku potrzeby aktywowania urządzeń, znacznie tańsze.

Schida czekał cierpliwie w samochodzie, aż Orin prze­kona się, że nic nie może zrobić i wróci.

- Sam pan nic nie wskóra - rzucił ponad kierownicą, gdzieś w przestrzeń.

- Tak. Chyba rzeczywiście nic nie wskóram. Przepra­szam, ale...

- Ale musiał się pan o tym sam przekonać. Rozumiem. Orin skinął głową.

- Tak. Musiałem sam. Przepraszam, jeśli...

- Żaden problem. Mam jeszcze czas. - Chłopak przeje­chał dłonią po tablicy rozdzielczej, budząc do życia kon-trolki wodorowych ogniw i gotowości do jazdy. Przekręcił

manetkę przy kierownicy i odczekawszy na zezwolenie systemu bezpieczeństwa drogi, ruszył.

- Myślę - podjął, kiedy dotarli do pierwszej przecznicy

- że sam na pewno nie da pan sobie z tym rady. Ale sko­ro prosili, żeby podrzucić pana do Tannenbaumu, to nie traciłbym nadziei. Jeśli będą chcieli pomóc, to znajdą spo­sób. Tak myślę.

- Pan nie jest od nich? To znaczy, z tej mniejszości, do której podpisałem akces?

- Nie - chłopak uśmiechnął się. - To zupełnie inna hi­storia. Ja, no, jestem członkiem pewnego bractwa, które stara się pomagać ludziom. Moi przełożeni poprosili mnie, żebym do pana dotarł, wtedy, w sieci. A potem do nich zgłosili się właśnie ci, jak to pan mówi, z mniejszości. Zdaje się, że ma pan i tam jakichś entuzjastów swoich gier. Zgłosili się, że są gotowi pomóc. - Zastanowił się. -Tak sądzę. Bo osobiście nie brałem w tym udziału.

- Dziękuję. Nie wiem, co to za bractwo, do którego pan należy, ale niech wam się powodzi. Dziękuję.

- Nie ma za co. Zresztą, może kiedyś i pan... Kiedyś, myślę, będą do niego należeć wszyscy.

- Dziękuję — powtórzył Orin. Przez chwilę jechali w milczeniu.

- Pan ciągle szuka tej kobiety, którą panu podstawili?

zapytał nagle kierowca. Orin w pierwszej chwili chciał odruchowo zaprotestować, żachnąć się. Ale zareagował spokojnie:

- Nie wierzę w to. Nie wierzę, że ją podstawili. Czuł, że brakuje jeszcze, tylko jednego słowa, aby zaraz

znienawidził swojego dobroczyńcę. Ale on na szczęście te­go jednego słowa nie powiedział.

- Kocha ją pan?

Na to pytanie Bethlen mógł odpowiedzieć bez wahania:

- Tak.

- Ale pan jest przecież żonaty.

Pytanie było tak proste, że wydało mu się oburzająco głupie. Gorzej, wydało się brutalnym, nieprzyzwoitym wręcz atakiem na jego najbardziej prywatne, skrywane głęboko uczucia. Choć, kiedy nad tym pomyślał, właści-

wie się narzucało; to tylko on przez ostatnie miesiące ro­bił, co mógł, aby wypchnąć je ze świadomości. Nie odpowiedział.

- To znaczy, że żony pan już nie kocha?

- Nie, to nie jest tak... - zaczął, a potem westchnął ciężko i powiedział bezradnie: - Wie pan, nie umiem tego wyjaśnić.

Chłopak pokiwał głową.

- Powinienem teraz powiedzieć coś w tym stylu, że ży­cie jest niełatwe.

- Chyba tak.

- Nie wiem. Często bywa, wie pan, spotykam się z bar­dzo różnymi sytuacjami, naprawdę.

- Tak, jest pan policjantem, mówił pan. Pamiętam.

- I mam wrażenie, że każde zło, z jakim się w życiu zetknąłem, okazywało się zawsze skutkiem czyjegoś pój­ścia na skróty. Ktoś chciał sobie ułatwić życie, wygodniej

.mu było zboczyć z drogi, którą miał przeznaczoną, i wie pan, karambol, jak ten w trzydziestym siódmym na auto­stradzie. Kiedy człowiek mówi sobie: „Należy mi się", „Mam prawo", to zaraz kogoś okaleczy, zepchnie z jego drogi, a tamten następnego, i tak to idzie... Rodzice kale­czą dzieci, mężowie żony, przełożeni podwładnych. Prze­kazują sobie zło, wyrządzone krzywdy, często nawet nie­świadomie. Człowiek nie chce wiedzieć, że za jego prawo do przyjemności ktoś inny będzie musiał zapłacić; a na dodatek on sam w końcu też stwierdzi, że nic nie zyskał. Nie wiedział, czy miały w tym być jakieś aluzje do jego sytuacji, czy też młody policjant tak tylko dzielił się z przy­padkowym rozmówcą swoimi przemyśleniami z długich

dyżurów.

- Myśli pan, że dałoby się kiedyś tego uniknąć? Żeby, jak pan to powiedział, każdy chodził tą swoją przeznaczo­ną drogą i nie szkodził innym?

- Myślę, że trzeba się starać - uśmiechnął się, skręca­jąc z przelotówki. - I myślę też, że na szczęście ludzie po­trafią też przekazywać dalej wyświadczone im dobro. Nig­dy nie wiadomo, kiedy ktoś do nas wyciągnie rękę. Tak jak z panem teraz. Spodziewał się pan, że panu pomogą?

- Nie. Nie wiem nawet, kim są ani dlaczego to robią.

- Niech pan ich spyta, ja się mogę mylić. Nam też, w każdym razie, sporo ostatnio pomagają.

- Może mają na pieńku z tymi, którzy porwali Mich-neę. Myślę, że tak. Myślę, że ktokolwiek za tym stał, mu­si mieć równie silnych przeciwników. I to moja jedyna szansa.

Zatrzymali się przed bialo-czerwonym szlabanem prze­cinającym zakręt wiodący ku podstawie widocznego już z przelotówki wieżowca. Chłopak wystukał coś na senso-rycznym wyświetlaczu obok kierownicy. Barierka była wątła, symboliczna, gdyby samochód się nie zatrzymał, prysnęłaby niczym zapałka. Ale pewnie lepiej było tego nie próbować.

- Czekają już na nas.

Uniósł głowę, kiedy wjeżdżali w cień budynku. Nie przypominał w niczym drzewa i nie wiedział, skąd mogła się wziąć ta jego nazwa. Sprawiał raczej wrażenie złowro­giego zikkuratu. Coś kazało się Orinowi wzdrygnąć, gdy bryła wieżowca zasłoniła słońce, chociaż rozsądek podpo­wiadał, że powinien to miejsce polubić.

Wyjechali z parkingu ruchomymi schodami do hallu. Wokół recepcji kręciło się kilkanaście osób, gwar rozmów mieszał się z relaksacyjną muzyką, sączoną przez poukry-wane dyskretnie głośniki. Nie musieli nawet podchodzić do lady recepcyjnej; portier w niebieskiej koszuli rozpo­znał ich na wyświetlaczu swojego tablidu i uprzejmym ge­stem wskazał, by szli za nim do windy.

Mężczyzna, który czekał na nich w gabinecie na górze, wyglądał młodo, miał ciemną karnację ciała, czarne włosy i zarost tak mocny, że nadawał starannie wygolonym po­liczkom błękitny odcień. Nie dał Orinowi czasu na wyra­żenie zdziwienia.

- Witam pana w nowym domu - powiedział, podając mu z szerokim rozmachem dłoń.

Gabinet: trochę jak te surrealistyczne pejzaże, które Orin zapamiętał z interfejsów AC Games. Pustynia barw, z których wyrastały kontrastowe figury geometryczne -ostrosłupy, równoboki. Kanapa, na której Orin podpisy­wał cyrograf, wyglądała jak marsjańska wydma, biurko za którym siedział Prepostvary - tak się nazywał, Prepo-

stvary - tworzyły dwa lekko nachylone ku sobie, szerokie walce, jak zrośnięte pieńki drzew albo zasłaniające per­kusistę przed publicznością kongi. Zapamiętał jeszcze na­turalnej wielkości kopię antycznej rzeźby Afrodyty, oży­wianą światłem kolorowych podświetlać zy.

- Naprawdę cieszę się, że mogliśmy panu pomóc - mó­wił Prepotsvary. W tym gabinecie w ogóle pamiętał tylko Prepostvar/ego. Chociaż ten chłopak, który go tam przy­wiózł, Schida, też musiał tam być. Ale pewnie się nie od­zywał, a on, Orin, był zanadto przejęty, by zwracać na niego uwagę. Przeglądał długo papiery, nie przynaglany przez gospodarza. Nie było w tym podejrzliwości, nie wczytywał się wcale; przerzucał sztywne, lśniące karty, z których wynikało, że został właśnie członkiem rady ja­kiejś spółki czy instytutu, w każdym razie czegoś od pro­jektowania przestrzeni, więc brzmiało zupełnie prawdopo­dobnie; były tam załączniki bankowe i aneks do umowy ubezpieczeniowej, słowem, zupełnie normalne, stan­dardowe papiery do podpisania. Nowe życie. Dlatego tak się z tymi papierami pieścił, rozmawiając jednocześnie o niczym i zastanawiając się jakąś cząstką umysłu, kiedy bez zrażania gospodarza będzie mu wypadało poruszyć sprawę poszukiwań Michnei i ewentualnej pomocy, jaką ktokolwiek mógłby mu w nich zaoferować.

W końcu zorientował się, że za długo trzyma te papie­ry na kolanach, wertując je, jakby węszył, że chcą go osz-wabić. Podpisał szybko, już nie czytając, i oddał Prepost-vary'emu. Ten, odkładając je niedbale na jeden ze współ­tworzących biurko walców, jakby nagle coś sobie przypo­mniał. Zastanawiał się chwilę,

- A właściwie, może już załatwmy to od razu do koń­ca? Wie pan, mamy tu do siebie słówko. - Więc oczywi­ście, chłopak musiał tam być, a on nawet mu nie podzię­kował. - A pan i tak będzie musiał porobić badania... No, wiem, że to śmieszne, ale wie pan, każda taka firma jak nasza to dla ubezpieczeń wróg, musimy mieć zawsze da­ne wszystkich pracowników. Nic pilnego, podstawowe analizy fizjologiczne, ale właściwie...

- Oczywiście, załatwmy to od razu do końca. Prepostvary wziął od Bethlena mieniącą się tęczowo

kartę, którą na poręcznym klipsie przypięli jemu i chło­pakowi do koszul w recepcji. Wystukał coś na wyświetla­czu, przejechał tą kartą przez szczelinę i oddał. A zaraz później pojawił się ten sam portier w błękitnej koszuli.

Chyba jednak pożegnał się z tym chłopakiem, choć bar­dziej uśmiechem niż słowem. A potem korytarz i winda, i znowu korytarz, którym postępował w ślad za płynącą przed nim w przestrzeni niebieską koszulą. Tak zwyczaj­na, tak pospolita chwila, że w pamięci nie pozostało z niej nic, czego można by się uchwycić.

Może tylko ta dziewczyna, bardzo ładna dziewczyna w ambulatorium, która posadziła go na fotelu, kazała wsunąć przedramię w plastmetalowy rękaw maszyny diagnostycznej i na chwilę przed zapadnięciem ciemności uśmiechnęła się do niego łagodnie, mówiąc, że zaraz do­stanie zastrzyk.

Schida chciał od razu wyjść, ale Prepostvary'emu wy­raźnie zależało na rozmowie.

- Niech pan chwilę poczeka, proszę — powiedział, wskazując mu miejsce na kanapie. Walter nie starał się podsłuchiwać jego rozmowy z tym grubawym, wzdragał się myśleć: cielakowatym mężczyzną, którego podrzucił do ich firmy spod okręgowego aresztu. Zresztą nie była to, jak się zdaje, ważna rozmowa. Dał mu do podpisania kontrakt, a potem znalazł pretekst, żeby go odesłać dla załatwiania jakichś formalności. Walter nie miał tu wła­ściwie nic do roboty.

- Przepraszam, że cię przetrzymuję - podjął gospodarz po wyjściu Bethlena. - Mam nadzieję, że to ci nie zepsuło żadnych planów?

- Nie. Mam służbę dopiero wieczorem.

- Może przejdźmy na ty? Chciałbym po prostu, żeby­śmy się lepiej poznali. Będziemy współpracować, wiesz już o tym?

Zaskoczony, pokręcił przecząco głową.

- Rozmawiałem z ojcem Josefem, powie ci. Zresztą bardzo cię chwalił.

1

- On jest dla mnie zawsze bardzo miły. Boję się, że mogę do tych pochwał nie dorosnąć.

Prepostvary zaśmiał się.

- Sprawdzimy. Tu u nas, wiesz, jest inaczej niż na zewnątrz. Kto jest dobry, leci w górę, kto marny, żadnej litości. Napijesz się?

- Nie, dziękuję. Raczej nie używam tonizerów.

- No oczywiście, ja też tego świństwa nie biorę do ust. - Prepostvary sięgnął w projekcję piaszczystej wydmy i wydobył z niej butelkę z ciemnego szkła i dwie rżnięte grubo szklaneczki. Nalał do obu po odrobinie brązowej cieczy, dosłownie na samo dno.

- To alkohol? Prepostvary skinął głową.

- Nigdy nie próbowałeś?

- Nie szukałem okazji. Ale chętnie spróbuję. - Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, przypominając sobie: - Ojciec Josef mawia, że Pan nie męczyłby się stwarza­niem smacznych rzeczy, gdyby przeznaczał je tylko,dla

grzeszników.

- Muszę to sobie zapisać. Zdaje się, że do ojca Josefa

mamy obaj podobny stosunek.

Spróbował alkoholu, ostrożnie, na czubek języka. Wy­dał mu się ohydny, ale nie dał tego po sobie poznać, w każdym razie starał się.

- Czy to znaczy, że chodzi nam w życiu o to samo?

- Jeśli rozumiesz przez to, że jesteśmy współwyznaw­cami, to nie. Przynajmniej na razie. Ale nie byłoby tej rozmowy i przede wszystkim nie pomagalibyśmy sobie wzajemnie, gdyby wasza wiara tu u nas, w Sosołoczce, nie cieszyła się wielką sympatią. Jeśli już o tym rozma­wiamy, mój ojciec był chyba prawosławny, jak większość z nas. I ja też zostałem ochrzczony w tym obrządku. Ale potem, kiedy ogłoszono akt ekumeniczny, wszystko jakoś się rozlazło. Myślę zresztą, że od kiedy Rosja rozkruszyła się na te wszystkie państewka, prawosławie straciło sens. Ta religia wymaga cara i imperium, bez niego jest na nic.

- Wszystkie chrześcijańskie religie były ostatnio w kło­potach - powiedział Walter. - Ale to na szczęście mija. Myślę, że niedługo spotkamy się w jednym kościele.

- Skąd to przekonanie? Wiara?

- Trochę też w ojca Josefa, skoro tutaj dotarł...

- To prawda. On jeszcze będzie kimś ważnym, możesz mi wierzyć. Bardzo ważnym.

~ Daj Boże.

Prepostvary przechylił szklankę i opróżnił ją do końca.

- Fakt faktem, że podoba mi się to, co głosicie. Zwła­szcza z tą wstrzemięźliwością seksualną.

- No, zaskakujesz mnie. Zazwyczaj z tym jest najwię­kszy problem.

Prepostvary, siedząc na swym biurku, uśmiechnął się szeroko, prowokacyjnie.

- Ależ o to mi właśnie chodzi, że to jest problem. Mó­wiąc ściśle, że to w ogóle niemożliwe. Organizm ma swoje prawa, może ktoś wyjątkowo silny potrafi je przełamać, ale czymś zawsze za to zapłaci. A reszta musi mieć wy­rzuty sumienia. I właśnie to mi się podoba: że na każdego ze swoich ludzi macie haka. Żądacie od nich niemożliwe­go, oni oczywiście nie są w stanie tego dotrzymać, no i po­tem są od razu grzeczniejsi, bo sumienie ich gryzie.

Dość trudno było mu słuchać tego nieoczekiwanego wy­wodu. Odstawił pustą szklankę.

- To nie jest tak, Prepostvary...

- Wiktor.

- Przepraszam. Więc to nie jest tak, Wiktorze. Myślę, że nie chodzi o wyrzuty sumienia. Chodzi o to, czy jeste­śmy niewolnikami biologii, czy potrafimy nad sobą od­nieść zwycięstwo. Człowiek jest istotą nienaturalną i naj­wyższym sensem jego istnienia jest pokonać siebie samego.

- Czytałem Kaufmana. Jeśli chodzi o teorię, jestem już znakomicie przygotowany, muszę jeszcze tylko uwie­rzyć. Właśnie nad tym pracuję. To, co mówiłem, to nie by­ła żadna gryząca ironia, nie myśl przypadkiem. Mnie wa­sza wiara naprawdę się podoba. Na dzisiejsze czasy jest skuteczna, najskuteczniejsza z możliwych. Zresztą ojciec Josef mawia też, że Pan Bóg spełnia swe dzieła także przez ludzi, którzy ich wcale nie rozumieją. Może ja właś­nie jestem takim człowiekiem?

Prepostvary miał jednak w sobie coś niezwykłego. Coś, co nie pozwalało być pewnym, czy mówi poważnie, czy kpi.

- Chyba muszę już iść - Walterowi nie udało się wy­myślić niczego lepszego.

- No tak, nie będę cię zatrzymywał, bo on zaraz wróci. - Prepostvary sięgnął do szuflady, wydobył z niej kartę pamięci i podał mu. - Skontaktuj się ze mną, kiedy już się dowiesz szczegółów. Będziemy mieli dużo roboty. No, to już na później. Cieszę się, że cię poznałem...

Jeszcze na parkingu, wsiadając do samochodu, wciąż zastanawiał się, o co właściwie Prepostvary'emu mogło

chodzić.

Miał się nad tym zastanawiać jeszcze bardzo długo.

Walc, walc, walc - jak wtedy. Tak, tańczyli ze sobą. Właśnie tutaj, w takt tej obłędnej, upojnej melodii. Czuł pod palcami, przez materiał sukni, ciepło jej ciała i gład­kość skóry. Bolesne wspomnienia. Orin oparł dłonie o zim­ny kamienny parapet; stał w półmroku korytarza Staats-oper, a niosący się walc wciąż wirował dookoła, jak wtedy, aż coś dusiło w gardle.

A potem był ten mały hotelik przy Kartnerstrasse. Jak­że dawno.

Tak, ból. Jedyne, co mu pozostało.

Muzyka na chwilę przybrała na sile; w ciemnej perspe­ktywie korytarza, tam, gdzie wychodził on z galerii, poja­wiło się i zaraz zniknęło słabe światło otwieranych drzwi. Potem w sączącym się z okien księżycowym poblasku za­majaczyła zbliżająca się sylwetka Grosmana. Jego kroki stawały się coraz głośniejsze, aż zatrzymał się tuż przy

Staniewskim.

- Prepostvary? - zapytał Orin, Grosman skinął w milczeniu głową.

- Co się dzieje? Co tutaj robimy?

- Kazałem przepisać bazową wersję „Walca stulecia" na nasze serwery i zaktywować go jako twój stały pod­kład mentalny. Trochę dostosowany do potrzeb programu indywidualnego, oczywiście. Zostanie tutaj z tobą, z bez­ustanną, otwartą aktywacją... Taki, jakim go stworzyłeś. Bo sam się domyślasz, że przed rozpowszechnianiem trze­ba jeszcze będzie dodać sporo przeróbek.

- Innymi słowy - podjął po chwili milczenia - ratuję twój świat, Bethlen. I ratuję ciebie. Właśnie ocalam ci ży­cie. Oto, co tutaj robimy.

- Życie?

- Tak. Przez cały ten czas wciąż jeszcze byłeś znieczu­lony; oczekiwaniem, nadzieją, próbami odnalezienia tej dziewczyny z DDE. Ale w końcu, za jakiś czas, ochłonął­byś i zaczął się zastanawiać nad sobą. A skutek tych roz­ważań mógł być tylko jeden. Taki, że Orin Bethlen po prostu palnąłby sobie w łeb, połknął coś albo skoczył z trzydziestego piętra Tannenbaumu.

- Bzdura. Nie mam najmniejszego zamiaru...

- Masz. Może jeszcze o tym nie wiesz, ale nosisz go w sobie. Możesz mi wierzyć, jestem profilerem.

Orin skulił się w sobie, wciąż zapatrzony w nocny Wie­deń za oknem. Tak, Prepostvary miał rację; nosił w duszy taki zamiar, choć jeszcze nie zdążył go sobie uświadomić. Teraz to do niego dotarło. Wypalił się. Nie miał już ochoty na grę o Rudolfie Habsburgu, nie miał już ochoty na żad­ne gry, na nic. Chciał wrócić do Malaspiny i chciał odna­leźć Radu Michneę. Chciał być z jedną z nich w domu, a z drugą w łóżku, i żeby jeszcze choć trochę było tak, jak było. Ale tak nie mogło być, więc właściwie nie chciał już niczego. Tak, uświadomił sobie, zakiełkowała już w nim myśl o śmierci.

-Tym profilerem?

- Nie. Tym nie. On zresztą już nigdy nie będzie się to­bą zajmował. Ale i tak znam cię lepiej, niż znasz siebie sam. Nawet twoje myśli.

W ostatnim rozpaczliwym odruchu sprzeciwu podniósł obie ręce i zacisnął je kurczowo, wykonując ten gest -gest, jaki zawsze zostawiają sobie dla wygody kreatorzy, by móc w razie potrzeby szybko wyjść z systemu. Ale nic się nie stało; powtórzył go jeszcze raz, bezwiednie, zanim to sobie uświadomił.

- Taki to świat, Orin - ciągnął z westchnieniem Gros-man. - Spieprzyłeś swoje życie, ale przynajmniej zdołałeś ściągnąć na siebie uwagę bogów. To się rzadko zdarza. Sa­mo tylko skanowanie elektro aktywności mózgu, wiesz ja-

kie to potworne pieniądze? Naprawdę rzadko kiedy się to robi.

- No - odparł po dłuższej chwili. - Słyszę cię. Profiluj dalej. Jestem miękki i bezbronny. Nie władam już nawet własną grą.

- Nie profiluję, Bethlen. Przyszedłem, bo uznałem, że ci się to należy. Kazano mi cię zmierzyć, zważyć i wydać wyrok, więc zrobiłem to, a teraz przychodzę ci go ogłosić i uzasadnić. Nie ma potrzeby, żebyś dalej żył, ale nie chcę też, żebyś umarł. Wśród tych wielu rzeczy, które można w dzisiejszych czasach robić, a na które w mniej ważnych przypadkach nie ma pieniędzy, jest też przechowywanie mózgów. Umysł wysokiej klasy specjalisty bywa zbyt cen­ny, żeby pozwalać mu tkwić w kruchym wapiennym poje­mniku, na łasce tak zawodnych narządów jak serce czy płuca. Co by to miało za sens, inwestować w taki umysł i jednocześnie pozostawiać go narażonym na miażdżyce, wylewy, nie wspominając o rozbiciu głowy po poślizgnię­ciu się w wannie? - zawiesił głos. - Chodź, Orin, przej­dziemy się. Nikt nam nie będzie przeszkadzał, wszyscy poszli witać arcyksięcia i jego małżonkę.

Ruszył posłusznie za Grosmanem, w głąb korytarza.

- Ciekawe, swoją drogą, jak to się zaczęło. Pewnie ktoś ważny zaczął chorować na coś paskudnego, przewle­kłego i kosztownego. Aż jego kredytodawca uznał, że za­miast wysilać się na podtrzymywanie tego marnego, na­turalnego pokrowca, można za tę samą kasę stworzyć le­pszy. To tak jak podłączenie płuco-serca, tylko oczywiście znacznie drożej. Wiedziałeś o tym? Ja też nie. Dowiedzia­łem się dopiero przed paroma dniami, kiedy się zastana­wiałem, co z tobą zrobić. W globalach mają już podobno całe tłumy takich wirtuali. Bardzo to posunęło badania nad kreowaniem przestrzeni, bo domyślasz się, wyesktra-howany mózg potrzebuje kompletu bodźców. I interakcji: trzeba tworzyć im całe widmowe miasta... Ale to akurat ciebie nie dotyczy. Ty potrzebujesz samotności.

- Kogo Bóg chce ukarać, spełnia jego największe ma­rzenia - powiedział Orin, trochę zdziwiony, że tak gładko i spokojnie przyjmuje to wszystko do wiadomości. - A to

było chyba największe marzenie ludzkości: nieśmiertel­ność.

- Zaraz tam nieśmiertelność — skrzywił się jego roz­mówca. - Długowieczność, owszem. Ale tkanka się starze­je, nie zatrzymasz tego. Sprzęt też czasem się psuje. No a przede wszystkim, co tu ukrywać, oni w końcu wariują. Mimo że wiedza psychologiczna tak bardzo poszła do przodu. Ale przecież pracuje się nad tym. Sprawdzają: czy człowiek funkcjonuje lepiej, kiedy wie, czy kiedy nie wie. Czy podawać więcej pożywki, czy mniej, co do niej doda­wać, i tak dalej. I czy nie dałoby się odpiąć umysłu od biologicznej tkanki, przenieść go na jakiś trwały nośnik? Jest co badać. Trzeba tylko, żeby świat kręcił się dalej, że­by jakoś się trzymał kupy. To jest dobrze urządzone: ci. którzy najwięcej mogą, mają też najwięcej do stracenia. Po prostu muszą się o wszystko troszczyć. A trzoda na do­le, nie mająca na nic wpływu, nawet na siebie, może w za­mian za to pozwolić sobie na beztroskę.

- Moja matka pracowała przy pszczelich gruczołach -powiedział Orin. Na chwilę urzekła go wizja widmowych miast, wizja wielkiej, kreowanej przestrzeni dla ludzi, dla których przestrzeń ta będzie jedyną, prawdziwą prze­strzenią życia. Urzekła i owładnęła jego wyobraźnią tak, że zdołał całkiem zapomnieć o sobie i swojej sytuacji. Mo­że po to właśnie profiler mu to wszystko mówił. - Zre­sztą, pewnie o tym wiecie. Kiedyś mnie tam zabrała: ja­kieś śmieszne, bardzo poskręcane szklane rurki, w któ­rych żyły te pszczele gruczoły, posadzone na takich płyt­kach, trochę jak w układach elektronicznych. Zbierali z nich propolis, czy jak to się nazywało. Powinienem po­myśleć wtedy, że w końcu to samo zacznie się robić z lu­dźmi.

- To mnie najbardziej w twoim profilu zastanawia, tak z zawodowego punktu widzenia: w warstwie werbali­zacji jesteś taki sobie, nic specjalnego. W życiu straszny dureń, ani o włos nie lepszy od zwykłego przeżuwacza. Ale jeśli przejść na poziom obrazów, dźwięków, nagle po­trafisz być przenikliwy. To ciekawa działka, psychologia twórcy. Może się tym zajmę na poważnie. Tak, bardzo

trafne porównanie. Może nie do wszystkich wirtuali się stosuje, ale do ciebie tak.

- Ale ze mnie nic nie zbierzecie. Nie będę już tworzył. Nie zmusicie mnie.

- Nikt cię nie będzie zmuszać.

- Naprawdę, mogę tego nie robić.

- Bethlen, Bethlen - pogroził mu palcem, gestem przygotowanym dla Grosmana. - Nie próbuj oszukiwać swojego profilera.

Przystanął pod portretem jednego z dawnych dyrekto­rów wiedeńskiej opery, jakby był w muzeum. Na chwilę w korytarzu zrobiło się jaśniej, bez wyraźnej przyczyny, po prostu dlatego, by Prepostvary mógł lepiej obejrzeć płótno.

- Powiedziałem, że ocalam ci w ten sposób życie, i to jest prawda, ale wiem, że nie będziesz mi wdzięczny. Śmierć byłaby dla ciebie niezasłużonym błogosławień­stwem. Będziesz musiał żyć w tym świecie, nie władając nim, i każdy jego fragment będzie ci przypominał o tym, co chciałbyś zapomnieć. Będziesz w nieskończoność rozpa­miętywać ostatnie miesiące swego życia i wciąż szukać odpowiedzi, znajdować je, odrzucać, wracać do poprze­dnich... Nie ukrywam, że będziesz się męczyć. Sztuka na tym zyska. Bez bólu nie da się niczego stworzyć.

- Dlaczego? - zapytał wreszcie.

- Dlatego, że moim zdaniem tak będzie sprawiedliwie. Kazano mi cię osądzić i wydać wyrok, więc wydałem go. -Grosman przystanął i wyprostowany, oficjalny, odwrócił się do Staniewskiego, podkreślając tym gestem wagę słów. - Te ruchome obrazki to jedyne, o co naprawdę dbałeś, i dlatego zostaniesz z nimi. Będziesz miał swoją pracow­nię i możliwość tworzenia, żeby jak najdłużej ocalić się przed szaleństwem. Oczywiście będziesz nadzorowany przez nasz program, kierujący realiami twojego świata. I nie będziesz już mógł nikogo skrzywdzić.

Obrócił się i poszedł powoli dalej, nie oglądając się na Orina. Ten dogonił go po chwili.

- Stój. Zaczekaj. Chcę jeszcze coś wiedzieć.

- Tak. Wiem co, ale zapytaj na głos.

- Czy ona... Michnea, czy to było naprawdę?

- Nie wiem do końca. Ale z tych skanów, które znam,

myślę, że niczego nie udawała. Oczywiście, była wypro­filowana specjalnie do ciebie, ale nie spełniłaby swojej ro­li, gdyby naprawdę nie oszalała na twoim punkcie. A to wymagało, żeby nie wiedziała, o co naprawdę chodzi. My­ślę, że to było szczere. Zresztą u niej też dawało się za­uważyć postępujące objawy destrukcji osobowości, tak jak to się zdarza przy silnym przegięciu.

- Przy przegięciu?

- Psychologiczny żargon zawodowy. Chyba nie my­ślisz, że uważamy się za cudotwórców? Jeśli zbyt mocno wypychasz psychikę profilowanego człowieka z kolein, które dla siebie wyżłobił, to oprócz skutków pożądanych musisz mieć także uboczne. Przegięciem nazywa się sytu­ację, kiedy te skutki uboczne stają się na tyle silne, że ni­szczą profilowanego. Ale czasem, kiedy trzeba, robi się i tak. Tak jak było z tobą. Przez całe lata żyłeś, jeśli nie liczyć sfery twórczości, w kompletnym psychicznym bez­ruchu, całkowicie podporządkowany emocjonalnie swojej żonie, rozładowując napięcie seksualne przez przygodne kontakty w sieci. I nagle dali tej dziewczynie polecenie sprawdzenia twojej gry, żeby was ze sobą zetknąć. Zako­chałeś się, zacząłeś podwójne życie i to było właśnie kla­syczne przegięcie, zresztą, jak sądzę, zamierzone przez tamtego. Gdyby utrzymać taką sytuację dłużej, w końcu straciłbyś do reszty psychiczną integralność. Potrzebny był dopiero szok: aresztowanie, zerwanie z żoną, z ko­chanką. Za parę miesięcy może i ten szok już by cię nie wyprowadził. Z nią chyba jest podobnie. Musiała to cięż­ko przypłacić.

- O Malaspinę nie zapytasz? - dodał po chwili. - Ona cię już nie interesuje?

- Tak, zapytam. Co z nią? Grosman skrzywił się z niechęcią.

- Nie będę ci mówił. Wcale cię to nie obchodzi. Myślisz w głębi ducha, że ona przecież i tak sobie poradzi, prze­cież jest taka zaradna, silna i w ogóle. Przeżyłeś z tą ko­bietą tyle lat i nigdy cię nie interesowało, czego ona po­trzebuje, co myśli. Nie zastanowiłeś się nawet, dlaczego jest taka, a nie inna. I czy coś byś mógł dla niej zrobić.

- A co ty możesz o tym wiedzieć - zirytował się Orin, wywołując tym na twarzy Grosmana szeroki, pełen zado­wolenia uśmiech.

- Oczywiście, że wiem. I powiem ci to, chociaż wcale tego nie chcesz wiedzieć. Ta kobieta nigdy nie była z tobą szczęśliwa, chociaż tak jej się wydawało. Całe życie ucie­kała przed swoim ojcem. Wszystko robi w strachu, że ten staruch wychynie skądś i wytknie bezlitośnie: tego nie dopatrzyłaś, tego nie umiesz, to sknociłaś, jesteś bezna­dziejna, nieudaczna, w ogóle dno. Dlatego musi wszystko robić najlepiej, wszystko musi powtarzać, sprawdzać, do-szlifowywać i nigdy tego lęku nie może odegnać, nigdy nie wierzy, że jest dobrze. Gdyby trafiła w życiu na po­rządnego, normalnego mężczyznę, potrafiłby jej z czasem pomóc. Ale trafiła na narcyza, który chciał tylko, żeby ktoś nim rządził i go obsługiwał.

Kłamał, oczywiście, mówiąc na początku, że go nie bę­dzie profilować. To było zbyt dobrze przygotowane, zbyt staranne; nawet długość pauz między jednym dobijają­cym zdaniem a drugim, właśnie taka, żeby zdążyło go głęboko zaboleć, ale zbyt krótka, by mógł zebrać myśli.

- Ty się ciągle nie poczuwasz wobec niej do winy. Brak ci jej, jak tasiemcowi jelita, w którym siedział całe życie, ale poczucia winy nie masz. Odbijasz je przekonaniem, że skoro wam nie wychodziło w łóżku, to miałeś prawo, na­leżało ci się. Ale to nie ona była beznadziejna, tylko ty. Ona się po prostu za bardzo starała, tak jak we wszy­stkim. Tak potwornie się starała, żeby ci dogodzić, że nie była w stanie nic z tego mieć. Jeden wielki kłębek ner­wów. A ty co? Próbowałeś ją kiedykolwiek uspokoić, od­prężyć? Pomóc jej jakoś? Nie. Ty tylko czekałeś na obsłu­gę. Ale skoro obsługa nie była taka, jak w sieci, nawet nie ukrywałeś niezadowolenia. Za każdym razem ta biedna dziewczyna była bardziej zestresowana, aż zrobiła się z te­go jakaś paskudna, ciężka młócka przez przyłącze, równie nieprzyjemna dla obu stron.

Pamiętał, że odrętwienie walczyło w nim z rozpaczliwą chęcią, by rzucić się na Prepostvary'ego, by go dusić, gryźć, kopać. Trzęsła nim wściekłość, ale nie wiedział sam, przeciw komu właściwie skierowana.

Dotąd nim trzęsła.

- Prawdę mówiąc, w życiu nie miałem do czynienia z facetem, który budził we mnie więcej odrazy i pogardy niż ty - podsumował Grosman. - To nie byłoby w porząd­ku, gdybyś teraz mógł sobie po prostu strzelić w łeb. Masz to wszystko rozpamiętywać. Tak długo, dopóki nie uznamy, że szkoda już pieniędzy na dalsze podtrzymywa­nie cię przy życiu. Wtedy to wszystko zgaśnie, nawet nie zauważysz kiedy. Wolno ci marzyć o tej chwili, ale nie licz, że nastąpi ona szybko. Zresztą sam wiesz, co można w wirtualnym świecie robić z czasem. Odkąd dostałeś za­strzyk, na zewnątrz minęło już paręnaście dni. Ale kiedy stąd pójdę, możemy ci każdą minutę rozciągnąć w tygodnie.

Poza wszystkim, ten człowiek musiał go naprawdę nie­nawidzić. Ale za co, tego Bethlen dotąd nie był w stanie zrozumieć.

- Dobrze przynajmniej, że tu już się w tobie nie zako­cha żadna kobieta. To, zdaje się, nie przynosi im szczę­ścia - dorzucił, żeby na koniec dobić go już do reszty.

Niepostrzeżenie, podążając bezwiednie za Grosmanem, stanął u końca korytarza, przy wejściu na galerię. Musie­li gdzieś po drodze zawrócić albo może był to taki sam po­kaz władzy Prepostyar'ego, jak światło przy obrazie - po prostu przewinął dekorację niczym sklepowe półki. Jakież to zresztą miało znaczenie.

- Jeśli masz jeszcze jakieś pytania, to to jest ostatnia szansa, kiedy możesz je zadać, wiedząc, że na pewno sły­szę. Potem już nigdy takiej pewności nie będziesz miał.

- Tylko taki... techniczny drobiazg. Jak to robicie, to znaczy, z mózgiem? Obcinacie głowę?

Grosman wydawał się tym pytaniem wyraźnie rozba­wiony, a może tylko chciał pod pozorami rozbawienia ukryć zdziwienie.

- Dokładnie nie wiem, ale chyba tak. Żeby wyłuskać mózg razem z pniakiem, najwygodniej jest najpierw ob­ciąć głowę, nie?

- Tak myślałem.

- Wybacz, że nie będę ci niczego życzył. Ale w końcu nie o to chodzi.

Grosman obrócił się na obcasie i odszedł w głąb koryta-

rza, zostawiając Orina twarzą do drzwi galerii. Nie od­wrócił się. Nie było słychać oddalających się kroków.

Staniewskij pchnął prawe skrzydło drzwi i sztywnym krokiem wszedł w rozgwar galerii, wypełnionej postacia­mi we frakach i sukniach. Rozchodziły się właśnie, wra­cając od barierki, zaczynały się rozmowy, śmiechy. Prze­szedł pomiędzy nimi. Oparł dłonie o wyłożoną czerwienią balustradę.

W dole, kilka metrów pod jego stopami, trwał bal. Koń­czyły się ustawiać pary, ktoś skinął głową, ktoś zawołał -koniec trzymanej przez dyrygenta batuty opadł gwałtow­nie i zza krawędzi nieistnienia wypłynęły pierwsze deli­katne tony. Zawisły ponad parkietem, poruszyły w tej sa­mej chwili dziesiątkami nóg i głów, a potem nabierając powoli impetu, zakręciły czekającymi tej chwili ludźmi, zawirowały ponad nimi, obijając się o biel, o czerwień i złoto - aż wreszcie zwycięski walc runął kaskadą, pory­wając wszystko i wszystkich w narastający, niepowstrzy­many, ogłuszający wir.

I trwał.


15.

Malaspina nie świętowała sukcesu kampanii Bensona. Przyjęła gratulacje, których przyjęcia nie dało się unik­nąć, uścisnęła dłonie tym, którym trzeba je było uścisnąć, okazała oczekiwaną po niej dozę radości - i opuściła roz­świetlony budynek firmy najszybciej, jak mogła. Ktoś, ko­go inni nie zdążyli jeszcze wtajemniczyć w jej małżeńskie kłopoty, zapytał ją zdumiony w korytarzu, dlaczego się nie cieszy. Nie wyjaśniała, jak to było. Cieszyła się, oczy­wiście. Ale nie pozostał jej ani jeden skrawek .duszy na tyle wolny, by mogła go poświęcić na odczuwanie tej radości.

Teraz siedziała sama w salonie, ze szklanką tonizera w dłoni - sama już nie wiedziała, którą - opuszczona, sa­motna i pewna tylko jednego: że zmarnowała życie.

Zmarnowała je, chociaż zawsze tak bardzo, ze wszystkich sił starała się nikogo nie zawieść. A może właśnie dlatego.

Dom zaleczył już rany. Zapłaciła za remont, nie próbu­jąc nawet wyprocesować kosztów od władz regionu, więc przeprowadzili go jeszcze tego samego dnia. Zewnętrzne drzwi zostały zamocowane w nowej framudze i wzmocnio­ne dodatkową blokadą, w oknach kazała wstawić nowe szyby. Zadeptane policyjnymi buciorami dywany z gabine­tów i sypialń wyczyściła najstaranniej, trzykrotnie prze­puszczając przez standardowy program odświeżania; ten z salonu, najbardziej zniszczony, wyrzuciła i ściągnęła ze sklepu nowy, tak samo zrobiła z pościelą, której dotykali swoimi łapami. Dom wydawał się taki jak zawsze, przy­tulny, cichy i bezpieczny, choć Malaspina wiedziała do­brze, że już nigdy nie zdoła w nim zasnąć tak spokojnie i ufnie jak kiedyś. Drzwi, ściany, czujniki strzegące płotu, nigdy już nie dadzą dawnej pewności bezpieczeństwa.

Ale z Domu ubyło czegoś więcej. Nie od razu zdała so­bie z tego sprawę, czego. Nie było w nim zapachu Orina. Dawniej, gdy tego nie zauważała, ten delikatny, nie­uchwytny zapach przepajał wszystko, nie dając się przy­tłumić, mimo dozowanych przez Dom dezodorantów. Był - codzienny sygnał, że świat trzyma się wyznaczonych mu ram, że można spać, jeść i oddychać.

Teraz tego sygnału zabrakło.

Siedziała w półmroku, sącząc tonizer i po raz któryś z rzędu trawiąc swe upokorzenie. Czuła się winna. Jak zawsze, w każdej sytuacji: czuła się winna. Gdyby nie rzuciła się tak obłędnie w wir pracy, gdyby miała dla nie­go więcej czasu, gdyby bardziej się starała...

De Gaurdaux patrzył na nią ze zgrozą i politowaniem, dokładnie tak: ze zgrozą i politowaniem.

- Ale droga pani! - powiedział z tą swoją przeciągłą, łagodnoojcowską intonacją. - Wycofać pozew? To w ogóle nie wchodzi w grę...

Tak, tego właśnie sobie życzyła. Chce wycofać pozew. Otworzy mu drogę do powrotu. Spróbuje jeszcze raz.

- Niech pani się zastanowi. Ma pani wszystkie atuty w ręku, drugi raz już się tak nie ułoży. Jeśli pani mu te-

raz wybaczy, a w końcu i tak się będziecie rozwodzić, bę­dzie musiała pani ustąpić co najmniej jedną trzecią ma­jątku.

- Tak chcę - powiedziała i De Gardaux musiał to przyjąć do wiadomości. Obiecał, że skontaktuje się z Ori-nem, jak tego chciała, i przekaże mu jej wolę.

Teraz czekała, myśląc o nim, pełna bólu.

Noc.

Kiedy w końcu odezwał się świergot dzwonka bramy wejściowej, musiała użyć całej siły woli, żeby nie pode­rwać się i rzucić do ekranu. Opanowała się z trudem. Po­woli, wstrzymując oddech, sięgnęła palcami ku szklanej płaszczyźnie w kącie pokoju.

- Dom, brama - powiedziała, dziwiąc się, że jej głos nie drży bardziej. Na ekranie pojawił się obraz z kamery przy bramie. Mężczyzna w czekającym tam samochodzie nie był Orinem. Nie przypominał go nawet; wysoki, czar­nowłosy, o urodzie południowca. Miał na sobie czarny garnitur, jakie zazwyczaj nosili specjaliści; śnieżnobiały kołnierz sięgał podbródka. Mężczyzna uniósł wzrok i spoj­rzał wprost w kamerę, prosto w oczy Malaspiny; a potem się uśmiechnął. Pomimo wszystkiego, co się działo w jej duszy, pozwoliła sobie na myśl, że uśmiechał się bardzo milo i że był przystojny.

- Bardzo panią przepraszam, że o takiej porze pozwa­lam sobie osobiście - powiedział łagodnie, z delikatnym, słowiańskim zaśpiewem. - Jestem Wiktor Prepostvary, z biura Tannenbaumu. Niech mi pani pozwoli wejść.

Patrzyła przez chwilę w jego oczy, trochę roześmiane, trochę bezczelne - i choć rozsądek podpowiadał co innego, w końcu sięgnęła do panelu Domu i otworzyła mu drzwi.

Kiedyś, znacznie później, miało się pojawić niejasne uczucie, że ktoś musiał wszystko tak ułożyć.

Ale starała się o tym nie myśleć.

sierpień 1998



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Podziękowania dla rodziców Bayer Full - Walc dla rodziców, TEKSTY PIOSENEK
Walc dla rodziców, Teksty piosenek, TEKSTY
walc dla młodej pary 6IWFTVI5N3MNW7CNKKJ3MS5CFPZTQIMNU22ST4Y
M.Walczak - wyklad 4 - rachunek kosztów zmiennych a rachunek kosztów pełnych, Zarządzanie, rachunkow
Ruch liberalny w Iranie u schylku XX stulecia (2)
Szekspirowski bohater tragiczny, DRAMATY SZEKSPIROWSKIE - WYJAŚNIJ ZAINTERESOWANIE NIMI TRWAJĄCE OD
II.CZŁOWIEK MIĘDZY WIARĄ A ROZUMEM.EUROPA W XVII STULECIU, 19.Kultura i sztuka baroku w Europie, Mar
Ziemkiewicz Rarfał Dobra Wróżka
Polskie Transakcje Stulecia
Tańce, Wykonanie kroku podstawowego i krótkiego układu walca angielskiego, Walc angielski - nauka kr
dydaktyka, Jesteśmy w wieku zwanym, stuleciem kompetencji
Niebieski walc akordeon
97 Niebieski walc
pkm mdi s3 pr walc
ziemkiewicz+rafa%b3+ +ta%f1cz%b9cy+mnich H6EVSFFHPXK5Y4NDJGC73JM5N3ZOBSLXV2R52YI
kazanecki Walc Barbary z Nocy I Dni partytura i głosy