Gurdżijew Georgij Spotkania z wybitnymi ludźmi



G.I.GURZIJEW
SPOTKANIA Z WYBITNYMI LUDZMI
(Meetings with Remarkable Men / wyd. orygin.: 1994)




Wstep do wydania angielskiego


Gurdzijew prawie cale swoje zycie poswiecil na bezposrednie przekazywanie uczniom systemu poznania; dopiero na krótko przed smiercia zdecydowal sie na opublikowanie pierwszej z trzech ksiazek, w których zawarl swoje idee, zatytulowanej: Wszystko i o wszystkim, albo Opowiesci Belzebuba [All and Everything: Beelzebub's Tales to His Grandson, Routledge & Kegan Paul Limited, Londyn 1950]. Cytujac jego wlasne slowa, celem Opowiesci Belzebuba mialo byc bezlitosne zniszczenie - poprzez wywolanie w umysle czytelnika strumienia niepowszednich mysli - przekonan i pogladów, które na przestrzeni wieków zakorzenily sie w umyslach i uczuciach ludzi. Dziesiec lat po smierci Gurdzijewa jego uczniowie postanowili opublikowac calosc jego idei, do których dotychczas tylko oni mieli dostep. Drugi tom, stanowiacy to, co Gurdzijew nazwal drugim cyklem swoich pism, opublikowany po raz pierwszy we Francji w 1960 roku, ukazuje sie teraz po angielsku pod tytulem Spotkania z wybitnymi ludzmi. Jak powiedzial sam Gurdzijew, jego zadaniem w tym cyklu bylo dostarczenie “materialu potrzebnego do stworzenia odczucia nowego swiata" - odczucia rzucajacego inne swiatlo na zycie czlowieka. Jednoczesnie jest to ksiazka autobiograficzna, która zawiera jedyne dostepne informacje na temat wczesnych etapów jego zycia oraz zródel posiadanego przez niego poznania. Gurdzijew zaczyna od opisu zdarzen ze swego dziecinstwa, szczególnie zas wplywu ojca, jednego z ostatnich ludzi, którzy przechowali slady pradawnej kultury, przekazywanej droga tradycji ustnej. Dostawszy sie w mlodosci pod kuratele dziekana Katedry w Karsie, otrzymal od tego czlowieka - który wiedzial, jak pielegnowac zamilowanie do wazkich wartosci - zarówno przeszkolenie religijne, jak i nowoczesne wychowanie naukowe. W miare jak dorastal, jego pragnienie zrozumienia sensu ludzkiego zycia stalo sie tak silne, ze zaczal przyciagac do siebie grupe “wybitnych ludzi" - wsród nich inzynierów, lekarzy, archeologów itd. Wyruszyl z nimi do wielu krajów Bliskiego Wschodu i Azji Srodkowej w poszukiwaniu poznania, które, jak czuli, na pewno kiedys istnialo, ale którego prawie wszystkie slady gdzies zaginely. Po wielu ogromnych i nieprzewidzianych trudach odnalazl, wraz ze swoimi towarzyszami, zaledwie kilka osób i odizolowanych grup - za kazdym razem otrzymujac od nich fragmenty owego poznania - az do chwili, w której wrota pewnej szkoly, gdzie wreszcie pojal, jak mozna polaczyc wszystkie zasady ezoterycznego nauczania, stanely przed nim otworem. Szkole te nazywa po prostu Bractwem Swiatowym i nic poza tym o niej nie mówi. Od tego momentu, az do samej smierci, Gurdzijew zaczyna “zyc" tymi zasadami, wystawiajac je na próbe najsurowszych dyscyplin wewnetrznych. Gurdzijew wspomina równiez o trzecim cyklu swoich dziel, zatytulowanym Zycie jest rzeczywiste tylko wówczas, gdy “Ja jestem". Jego celem w tym cyklu bylo “asystowanie przy powstawaniu w mysli i czuciu czlowieka prawdziwego obrazu rzeczywistego swiata, zamiast swiata iluzorycznego, który czlowiek postrzega obecnie". Trzecia ksiazka sklada sie glównie z wypowiedzi i wykladów Gurdzijewa przeznaczonych dla jego uczniów. Ukazuje on w niej droge do bezposredniej pracy nad soba, wskazuje pulapki oraz udostepnia srodki umozliwiajace lepsze zrozumienie warunków wewnetrznych, niezbednych do samorozwoju czlowieka. Od tlumacza wydania francuskiego Praca Gurdzijewa ma wiele aspektów. Ale bez wzgledu na to, w jakiej formie on sam sie wyraza, jego glos zawsze brzmi jak wezwanie. Gurdzijew apeluje do nas, poniewaz cierpi z powodu wewnetrznego chaosu, w jakim zyjemy. Wzywa nas do otwarcia naszych oczu. Pyta, dlaczego znalezlismy sie tutaj, czego pragniemy, jakim silom jestesmy posluszni. I przede wszystkim pyta nas, czy rozumiemy, czym jestesmy. Chce, zebysmy wszystko podali w watpliwosc. Poniewaz nalega i jego uporczywosc zmusza nas do odpowiedzi, powstaje w ten sposób zwiazek miedzy nim i nami, zwiazek, który stanowi integralna czesc jego pracy. Przez prawie czterdziesci lat jego wezwanie brzmialo z taka moca, ze przybywali do niego ludzie z calego swiata. Ale spotkanie z nim zawsze oznaczalo prawdziwa próbe. W jego obecnosci kazda postawa wydawala sie sztuczna. Zbyt ulegla albo przeciwnie, pretensjonalna, juz od pierwszej chwili padala w gruzach i nie pozostawalo nic oprócz ludzkiego istnienia obdartego z maski, przez moment ukazujacego sie takim, jakie naprawde jest. Bylo to doswiadczenie bezlitosne i dla niektórych nie do zniesienia. Ludzie nie potrafili mu przebaczyc, ze przejrzal ich na wskros, a gdy tylko znalezli sie poza zasiegiem jego wzroku, próbowali na wszelkie mozliwe sposoby usprawiedliwiac sie. Stad wlasnie wziely sie najbardziej niestworzone legendy. Samego Gurdzijewa smieszyly takie opowiesci. Posuwal sie nawet tak daleko, ze czasami - jesli tylko moglo to go uwolnic od ludzi ciekawskich, niezdolnych do zrozumienia sensu jego poszukiwan - sam je prowokowal. Co zas sie tyczy tych, którzy wiedzieli, jak sie do niego zblizyc, i dla których spotkanie z nim bylo punktem zwrotnym w ich zyciu, to kazda próba opisania ich doswiadczenia wydaje sie smieszna. Dlatego tez tak sporadyczne sa bezposrednie swiadectwa. Nie mozna jednak oddzielac wplywu, jaki Gurdzijew wywarl - i dalej wywiera - od Gurdzijewa-czlowieka. Uzasadniona jest zatem chec dowiedzenia sie czegos, chocby w zarysie, na temat jego zycia. Dlatego wlasnie jego uczniowie postanowili opublikowac te ksiazke, przeznaczona pierwotnie do czytania na glos dla ograniczonego kregu uczniów i gosci. Gurdzijew opowiada w niej o najmniej znanym okresie swojego zycia: dziecinstwie, mlodosci i pierwszych etapach swojego poszukiwania. Ale jesli Gurdzijew mówi o sobie, to czyni to zawsze posluszny celowi swego zycia. Z pewnoscia nie mamy tu do czynienia z autobiografia, w scislym tego slowa znaczeniu. Dla niego przeszlosc jest warta wspomnien tylko wówczas, gdy moze sluzyc za przyklad. Opowiadajac o swoich przygodach, nie proponuje, zeby je zewnetrznie nasladowac, lecz przedstawia zupelnie nowy sposób konfrontowania zycia, który bezposrednio nas dotyka i daje nam przedsmak rzeczywistosci innego rzedu. Gurdzijew nie byl i nie mógl byc jedynie pisarzem. Jego zadanie polegalo na czym innym. Gurdzijew byl mistrzem. Pojecie mistrza, tak popularne na Wschodzie, jest prawie zupelnie obce na Zachodzie. Nie przywoluje ono na mysl niczego konkretnego; jego zawartosc jest bardzo niejasna, wrecz podejrzana. Wedlug koncepcji tradycyjnych, funkcja mistrza nie ogranicza sie do nauczania doktryny, lecz zaklada równiez faktyczne wcielenie poznania, dzieki któremu mistrz moze obudzic innych ludzi i sama swoja obecnoscia pomóc im w poszukiwaniu. Jego zadaniem jest stworzenie warunków do doswiadczenia, które umozliwi jak najpelniejsze “przezycie" poznania. To jest prawdziwy klucz do zycia Gurdzijewa. Od chwili przyjazdu na Zachód Gurdzijew nieustannie pracowal nad tym, by zgromadzic wokól siebie grupe ludzi gotowych dzielic z nim zycie calkowicie nakierowane na rozwój swiadomosci. Wykladal im swoje idee, podtrzymywal i ozywial ich poszukiwanie, a takze przekonal ich, ze aby to doswiadczenie stalo sie pelne, musi ono obejmowac wszystkie aspekty istoty ludzkiej. Na tym wlasnie polega idea “harmonijnego rozwoju czlowieka", stanowiaca oparcie dla dzialan Instytutu, który Gurdzijew przez wiele lat próbowal powolac. Dazac do tego celu, musial toczyc nieustanna walke ze wszystkimi trudnosciami spowodowanymi wojna, rewolucja i wygnaniem, a takze z obojetnoscia jednych i wrogoscia drugich. By dac czytelnikowi pewne pojecie o tej walce i o jego niestrudzonej pomyslowosci w jej prowadzeniu, dodano jeden rozdzial, którego pierwotnie nie planowano wlaczyc do tej ksiazki. Jest to opowiesc, która Gurdzijew przedstawil pewnego wieczoru w odpowiedzi na pytanie - pozornie bardzo niedyskretne - dotyczace srodków finansowych Instytutu. To zadziwiajace opowiadanie, zatytulowane “Kwestie finansowe", moze przyczynic sie do lepszego zrozumienia tego, jak zycie oraz wszystkie dzialania mistrza sa podporzadkowane wypelnieniu jego misji.



Wprowadzenie


Uplynal dokladnie miesiac od chwili, w której ukonczylem prace nad pierwszym cyklem moich dziel, czyli dokladnie taki okres uplywu czasu, jaki zamierzalem przeznaczyc wylacznie na wypoczynek tych czesci mojej zbiorczej obecnosci, które sa podporzadkowane mojemu czystemu rozumowi. Zgodnie z tym, co napisalem w ostatnim rozdziale pierwszego cyklu [Ibid. str. 1236], przyrzeklem sobie, iz przez caly ten czas nie napisze ani slowa, lecz dla dobrego samopoczucia tych sposród owych podporzadkowanych czesci, które najbardziej na to zasluguja, powoli i ostroznie wypije wszystkie butelki starego kalwadosu z piwnicy winnej w Prieure - celowo umieszczone tam w poprzednim stuleciu przez ludzi potrafiacych zrozumiec prawdziwy sens zycia - które zrzadzeniem losu trafily do moich rak. W dniu dzisiejszym postanowilem, a obecnie pragne - wcale sie do tego nie zmuszajac, a wrecz przeciwnie, czyniac to z ogromna przyjemnoscia - ponownie zabrac sie do pisania, oczywiscie korzystajac tym razem nie tylko z pomocy wszystkich odpowiednich sil, lecz takze z prawowitych rezultatów kosmicznych, splywajacych ze wszystkich stron na moja osobe jako rezultat zyczen pomyslnosci od czytelników pierwszego cyklu. Proponuje obecnie nadac wszystkiemu, co napisalem w ramach drugiego cyklu, forme zrozumiala dla kazdego, majac jednoczesnie nadzieje, ze owe idee posluza za konstruktywny material przygotowawczy, sluzacy do zbudowania nowego swiata w swiadomosci stworzen do mnie podobnych; swiata wedlug mnie rzeczywistego, lub przynajmniej takiego, który na wszystkich poziomach ludzkiej mysli moze byc postrzegany, bez cienia watpliwosci, jako rzeczywisty, w przeciwienstwie do swiata iluzorycznego, jaki wyobrazaja sobie ludzie wspólczesni. I doprawdy rozum czlowieka wspólczesnego, niezaleznie od jego poziomu umyslowosci, potrafi poznawac swiat jedynie za pomoca danych, które ozywione przypadkowo lub w sposób zamierzony, powoduja powstanie w nim wszelkiego rodzaju dziwacznych impulsów. Z kolei owe impulsy, nieustannie wplywajac na tempo przeplywu wszystkich pojawiajacych sie w umysle skojarzen, stopniowo zupelnie dysharmonizuja caloksztalt jego funkcjonowania i przynosza tak oplakane skutki, iz kazdy czlowiek bedacy w stanie choc troche odizolowac sie od wplywów wywieranych przez ugruntowane juz anomalne warunki naszego zycia codziennego i sklonny potraktowac te sprawe powaznie poczuje zgroze wywolana na przyklad faktem, ze z kazdym dziesiecioleciem skraca sie dlugosc naszego zycia. Najpierw, aby “rozkolysac mysl", to znaczy ustanowic zgodny rytm zarówno mojego, jak i Twojego myslenia, pragne w pewnym stopniu skorzystac z przykladu Wielkiego Belzebuba i nasladowac forme myslenia, która stosowal ktos wysoce ceniony przez niego oraz przeze mnie, a byc moze juz takze przez Ciebie, dzielny czytelniku moich dziel - oczywiscie, o ile miales odwage przeczytac do samego konca caly pierwszy cykl. Innymi slowy, juz na samym poczatku mojego obecnego dziela chce przedstawic cos, co drogi nam wszystkim mulla Nassr Eddin [Mulla Nassr Eddin to legendarna postac bedaca uosobieniem modrosci ludowej, znana w wielu krajach Bliskiego Wschodu] nazwalby “delikatna kwestia filozoficzna". Pragne uczynic to na samym poczatku, poniewaz zarówno teraz, jak i w moich pózniejszych wywodach zamierzam obficie korzystac z wiedzy tego medrca, który zdobyl juz uznanie prawie na calym swiecie i któremu niedlugo, jak wiesc niesie, zostanie nadany przez wlasciwa osobe tytul “Jednego Jedynego". Obecnosc tej delikatnej kwestii filozoficznej mozna wyczuc juz w pewnego rodzaju zaklopotaniu, które nieuchronnie pojawi sie w swiadomosci kazdego czytelnika po przeczytaniu chocby tylko pierwszego ustepu niniejszego rozdzialu; wystarczy, ze porówna on liczne dane stanowiace baze jego pogladów na tematy medyczne z faktem, iz ja, autor ksiazki Opowiesci Belzebuba, po wypadku, który kosztowal mnie nieomal zycie, z nie w pelni jeszcze ustabilizowanym funkcjonowaniem mojego organizmu - co jest wynikiem nieustannego aktywnego wysilku, polegajacego na zapisywaniu moich mysli w celu jak najdokladniejszego przekazania ich innym ludziom - calkiem niezle w tym czasie wypoczalem, zawdzieczajac to glównie spozyciu nieumiarkowanej ilosci alkoholu w postaci wspomnianego powyzej starego kalwadosu i jego rozmaitych pelnokrwistych meskich krewnych. Tak naprawde, zeby zupelnie szczerze i wyczerpujaco ustosunkowac sie do owej postawionej impromptu delikatnej kwestii filozoficznej, nalezy najpierw sprawiedliwie osadzic wystepek, którego sie dopuscilem, polegajacy na niedokladnym wypelnieniu narzuconego sobie obowiazku wypicia wszystkich pozostalych jeszcze butelek wspomnianego wczesniej starego kalwadosu. Rzecz w tym, ze w okresie przeznaczonym na mój odpoczynek, wbrew calemu mojemu automatycznemu pragnieniu, nie potrafilem ograniczyc sie do pozostalych pietnastu butelek starego kalwadosu, o których wspomnialem w ostatnim rozdziale pierwszego cyklu, lecz bylem zmuszony polaczyc ich szlachetna zawartosc z zawartoscia dwustu innych butelek - których sam widok juz wprawia w zachwyt - nie mniej szlachetnego napoju, znanego pod nazwa stary armaniak, tak by owa suma substancji kosmicznych wystarczyla zarówno dla mnie, jak i dla calej bandy tych, którzy w ciagu ostatnich lat stali sie moimi niechybnymi pomocnikami w trakcie owych “swietych ceremonii". Zanim zapadnie nade mna wyrok, trzeba jeszcze wziac pod uwage fakt, iz juz od pierwszego dnia porzucilem swój zwyczaj picia armaniaku z tak zwanych kieliszków i zaczalem pic go w tak zwanych kuflach. I jak mi sie wydaje, stalo sie to instynktownie - najwyrazniej po to, by takze i tym razem zatryumfowala sprawiedliwosc. Dzielny czytelniku, nie wiem jak Twój, ale rytm mojego myslenia juz sie ustalil, tak ze bez zadnego przymusu moge znowu zaczac sie madrzyc na calego. W niniejszym, czyli drugim cyklu zamierzam, miedzy innymi, przedstawic i wyjasnic siedem powiedzen wywodzacych sie z zamierzchlej przeszlosci, które dotarly do nas w postaci napisów na róznych pomnikach, a które mialem okazje zobaczyc i odcyfrowac w trakcie moich podrózy. W tych powiedzeniach nasi odlegli przodkowie sformulowali pewne aspekty prawdy obiektywnej, dostrzegalne nawet dla rozumu czlowieka wspólczesnego. Powinienem wiec zaczac od powiedzenia, które oprócz tego, iz posluzy za dobry punkt wyjscia do nastepujacego pózniej wywodu, bedzie jednoczesnie stanowilo ogniwo laczace nas z ostatnim rozdzialem pierwszego cyklu. . To bardzo stare powiedzenie, wybrane przeze mnie na poczatek drugiego cyklu moich dziel, brzmi nastepujaco: Tylko ten zasluguje na miano czlowieka i moze liczyc na to, co przygotowano dla niego w Górze, kto zebraljuz odpowiednie dane, umozliwiajace zachowanie w stanie nienaruszonym zarówno wilka, jak i owcy powierzonej jego opiece. “Filologiczno-psychoskojarzeniowa analiza" owego powiedzenia naszych przodków, która przeprowadzili pewni wspólczesni uczeni mezowie - oczywiscie nie wywodzacy sie sposród tych wylegajacych sie na kontynencie europejskim - wyraznie pokazala, ze slowo “wilk" symbolizuje calosc zasadniczego i odruchowego funkcjonowania ludzkiego organizmu, zas slowo “owca" calosc funkcjonowania ludzkiego czucia. Co sie tyczy funkcjonowania ludzkiego myslenia, to we wspomnianym powiedzeniu reprezentuje je sam czlowiek - taki czlowiek, który w procesie swojego odpowiedzialnego zycia, dzieki swiadomym trudom i dobrowolnemu cierpieniu, uzyskal w swojej zbiorczej obecnosci odpowiednie dane, pozwalajace na stworzenie w dowolnej chwili warunków do wspólistnienia tych dwóch róznorodnych i wzajemnie obcych sobie stworzen. Tylko taki czlowiek moze liczyc na otrzymanie i stac sie godnym posiadania tego, co, jak twierdzi owo powiedzenie, jest przygotowane w Górze i ogólnie przynalezne ludziom. Jest rzecza ciekawa, ze wsród licznych przypowiesci i pomyslowych rozwiazan zawilych szarad, z których korzystaja rózne plemiona azjatyckie, istnieje jedno, wedlug mnie bardzo bliskie istocie przed chwila zacytowanego starego powiedzenia, w którym równiez pojawia sie wilk i - zamiast owcy - koza. Pytanie postawione w tej zawilej szaradzie brzmi nastepujaco: w jaki sposób czlowiek, który jest wlascicielem wilka, kozy i w danym wypadku równiez glowy kapusty, moze przewiezc je na drugi brzeg rzeki, pamietajac O tym, ze jego lódka moze pomiescic tylko jego samego oraz jedna z trzech czesci jego dobytku, i jednoczesnie, ze bez jego bezposredniej obserwacji oraz wplywu wilk w kazdej chwili moze zagryzc koze, a koza zjesc kapuste. Wlasciwa odpowiedz na te ludowa zagadke wyraznie pokazuje, ze przewoznikowi nie wystarczy sama pomyslowosc, która powinna cechowac kazdego normalnego czlowieka; osiagnie on swój cel pod warunkiem, ze nie bedzie leniwy l nie szczedzac sil przeplynie rzeke dodatkowy raz. Jesli powrócimy do sensu wybranego przeze mnie starego powiedzenia - zachowujac w pamieci sedno wlasciwego rozwiazania tej zagadki ludowej - i jednoczesnie pomyslimy o niej bez zadnych z góry wyrobionych opinii, które zawsze powstaja w wyniku bezczynnych mysli charakteryzujacych czlowieka wspólczesnego, to bedziemy musieli przyznac wlasnym rozumem i rozpoznac wlasnymi uczuciami, ze ten, kto nazywa siebie czlowiekiem, nigdy nie moze byc leniwy, lecz nieustannie wynajdujac przerózne kompromisy, musi walczyc z rozpoznanymi przez siebie slabosciami; w ten sposób osiagnie on wyznaczony cel, a mianowicie zachowa w stanie nienaruszonym oba powierzone opiece jego rozumu samodzielne zwierzeta, które juz w samej swojej esencji sa diametralnie rózne. Skonczywszy wczoraj to, jak je nazwalem, “madrzenie sie w celu rozkolysania mysli", dzisiaj rano wzialem ze soba rekopis zawierajacy streszczenie tego, co napisalem w ciagu dwóch pierwszych lat mojej dzialalnosci pisarskiej, a co mialo posluzyc mi za material do pierwszej czesci drugiego cyklu, i udalem sie do parku, aby zasiasc tam i popracowac w cieniu historycznej alei drzew. Po przeczytaniu dwóch albo trzech pierwszych stron zapomnialem o otaczajacym mnie swiecie i wpadlem w gleboka zadume nad tym, co mam pisac dalej; w ten sposób przesiedzialem do póznego wieczora nie napisawszy ani slowa. Owe rozwazania tak bardzo mnie pochlonely, ze ani razu nie spostrzeglem, jak moja najmlodsza bratanica - której zadaniem jest dopilnowanie, zeby kawa po arabsku, która lubie pic zwlaszcza wówczas, gdy wykonuje intensywna prace fizyczna albo umyslowa, nie wystygla - zmienila ja w filizance, jak sie pózniej dowiedzialem, dwadziescia trzy razy. Czytelniku, abys zrozumial powage tego pochlaniajacego mnie rozmyslania i chocby tylko w przyblizeniu wyobrazil sobie zawilosc mojego polozenia, musze Ci powiedziec, ze kiedy przeczytalem te stronice, przypomnialem sobie droga skojarzen cala zawartosc rekopisu, z którego zamierzalem skorzystac przy pisaniu niniejszego wprowadzenia, i stalo sie dla mnie jasne, iz po uzupelnieniach i zmianach, jakich dokonalem w trakcie koncowej redakcji pierwszego cyklu, wszystko to, nad czym, ze tak powiem, “wzdychalem" w czasie tylu bezsennych nocy, okazalo sie zupelnie bezuzyteczne. Zdawszy sobie z tego sprawe, mniej wiecej przez pól godziny doswiadczalem stanu, który mulla Nassr Eddin okresla slowami: “czuc sie wepchnietym w kalosze az po same brwi". Tak wiec w pierwszej chwili bylem gotów sie poddac i postanowilem napisac od nowa caly rozdzial. Jednakze pózniej, zupelnie automatycznie przypominajac sobie najprzerózniejsze zdania z mojego rekopisu, powrócilem mysla, miedzy innymi, do miejsca, w którym, chcac wyjasnic, dlaczego przyjalem postawe bezlitosnego krytyka literatury wspólczesnej, zacytowalem slowa pewnego sedziwego i inteligentnego Persa, które uslyszalem we wczesnej mlodosci i które moim zdaniem, najlepiej jak to jest mozliwe, opisuja cechy charakterystyczne cywilizacji wspólczesnej. Uznalem zatem, ze nie wolno mi pozbawiac czytelnika informacji o tym, co na ten temat zostalo powiedziane, jak równiez wszystkich innych, ze tak powiem, zrecznie umieszczonych we wspomnianym ustepie mysli, które dla kazdego, kto potrafi je odcyfrowac, moga sie okazac niezmiernie cennym materialem, umozliwiajacym wlasciwe zrozumienie tego, co w formie dostepnej dla kazdego poszukiwacza prawdy pragne naswietlic w dwóch pozostalych cyklach. A zatem wspomniane okolicznosci zmusily mnie do zastanowienia sie nad tym, w jaki sposób - nie pozbawiajac czytelnika tych wszystkich informacji - spowodowac, by forma przedstawienia tematu, która pierwotnie zastosowalem, odpowiadala formie wymaganej obecnie, dostosowanej do ogromnych zmian dokonanych przeze mnie w pierwszym cyklu. I rzeczywiscie, to, co napisalem w trakcie pierwszych dwóch lat praktykowania tego nowego dla mnie zawodu - który zreszta bylem zmuszony obrac - nie moglo odpowiadac temu, czego wymagala obecna sytuacja, poniewaz w pierwszej wersji zapisalem wszystko w formie streszczenia - które tylko ja jestem w stanie zrozumiec - zamierzajac nastepnie rozwinac caly zgromadzony material w trzydziestu szesciu ksiazkach, z których kazda miala byc poswiecona tylko jednej wybranej kwestii. Po uplywie dwóch lat zaczalem nadawac temu szkicowi forme przedstawienia tematu, która mogliby zrozumiec inni ludzie, przynajmniej ci wycwiczeni w tak zwanym mysleniu abstrakcyjnym. Poniewaz jednak stopniowo coraz lepiej opanowywalem sztuke ukrywania powaznych mysli w powabnej latwej do uchwycenia formie zewnetrznej i powodowania, by wszystkie mysli okreslane przeze mnie terminem “dostrzegalne tylko z uplywem czasu" wyplywaly z innych mysli, do których wspólczesni ludzie sa juz przyzwyczajeni, zmienilem zatem moja dotychczasowa zasade i zamiast osiagnac wyznaczony sobie cel dzieki pisaniu “na ilosc", przyjalem zasade, ze osiagne go wylacznie poprzez jakosc. Zaczalem wiec od poczatku przegladac wszystko, co zapisalem w streszczeniu - tym razem z zamiarem podzielenia calego materialu na trzy cykle, z których kazdy, w wersji ostatecznej, mial dzielic sie na kilka ksiazek. Fakt, iz zamyslilem sie dzisiaj tak gleboko, wynika byc moze takze z tego, ze nie dalej jak wczoraj na nowo odzylo w mojej pamieci stare powiedzenie: zawsze nalezy dazyc do tego, by wilk byt syty i owca cala. Kiedy wiec w Fontainebleau zapadl wreszcie zmierzch i unoszaca sie z ziemi slynna lokalna wilgoc zaczela przenikac moje “angielskie podeszwy", wplywajac w ten sposób na tok moich mysli, w górze zas rózne Bogu mile stworzenia, zwane ptaszkami, z coraz wieksza czestotliwoscia zaczely wywolywac mrozne doznanie na mojej zupelnie gladkiej czaszce, z mojej zbiorczej obecnosci wyplynela odwazna decyzja, by nie zwracac uwagi na nic i na nikogo, i po prostu wlaczyc do pierwszego rozdzialu drugiego cyklu to, co wspólczesni pisarze zawodowi nazwaliby wstawka dygresyjna, a mianowicie niektóre sprawiajace mi osobiscie przyjemnosc, wyszlifowane fragmenty wspomnianego rekopisu, i dopiero pózniej, kontynuujac prace, scisle trzymac sie zasady, jaka przyjalem przy pisaniu tego cyklu. Takie rozwiazanie jest chyba korzystne zarówno dla mnie, jak i dla czytelnika, poniewaz uchroni mnie od dodatkowego wytezania mojego i tak juz nadwerezonego mózgu, a czytelnik, szczególnie jesli przeczytal wszystko, co do tej pory napisalem, dzieki wspomnianej wyzej wstawce dygresyjnej bedzie w stanie wyobrazic sobie, jakiego rodzaju obiektywnie bezstronna opinia na temat skutków wywolanych sposobami manifestowania sie ludzi cywilizacji wspólczesnej ksztaltuje sie w psychice tych, którzy przypadkowo otrzymali nalezyte wychowanie. Niniejszemu wprowadzeniu, które pierwotnie zamierzalem umiescic w ksiedze trzydziestej, nadalem tytul: Dlaczego zostalem pisarzem i opisalem w nim wrazenia zebrane w trakcie mojego zycia, które stanowia podstawe mojego obecnego niezbyt pochlebnego zdania na temat przedstawicieli literatury wspólczesnej. W nawiazaniu do tego tematu, jak juz wspominalem, umiescilem we wprowadzeniu przemowe, która uslyszalem dawno temu, kiedy w mlodosci, podczas mojego pierwszego pobytu w Persji, uczestniczylem któregos dnia w zgromadzeniu perskiej inteligencji, poswieconemu literaturze wspólczesnej. Jednym z tych, którzy zywo brali udzial w owej debacie byl, wspomniany juz przeze mnie, sedziwy i inteligentny Pers; inteligentny nie w europejskim sensie tego slowa, ale w znaczeniu, w jakim pojmuje sie je na kontynencie azjatyckim, to znaczy nie tylko z punktu widzenia wiedzy, lecz takze bycia. Ów wszechstronnie wyksztalcony i szczególnie dobrze zorientowany w temacie kultury europejskiej Pers powiedzial miedzy innymi: - To wielka szkoda, ze obecny etap rozwoju kultury, który przyszle pokolenia, tak jak my, beda nazywaly “kultura europejska", stanowi w calym procesie doskonalenia sie ludzkosci okres pusty i nieudany. Dzieje sie tak dlatego, ze z punktu widzenia rozwoju umyslu, który jest glównym inspiratorem procesu samodoskonalenia, ludzie naszej cywilizacji nie sa w stanie przekazac w spadku potomnym nic wartosciowego. Na przyklad jednym z glównych srodków rozwoju umyslu czlowieka jest literatura. Ale co takiego ma nam do zaoferowania literatura wspólczesna? Zupelnie nic, z wyjatkiem rozwoju, ze tak sie wyraze, “prostytucji slowa". Moim zdaniem glównym powodem tej korupcji literatury wspólczesnej jest to, ze stopniowo cala uwaga pisarzy skupila sie nie na jakosci mysli i wiernosci jej przekazu, lecz jedynie na dazeniu do “zewnetrznego polysku" lub, jak to sie czasami nazywa, “pieknego stylu", w wyniku czego pojawilo sie to, co nazywam “prostytucja slowa". I faktycznie, mozesz spedzic caly dzien czytajac rozwlekla ksiazke i dalej nie wiedziec, co takiego autor chcial przekazac. Dopiero gdy juz ja prawie skonczyles, marnujac tyle swojego czasu - którego i tak brakuje ci nawet do wypelnienia elementarnych obowiazków narzuconych przez zycie - odkrywasz, ze cala ta symfonia opiera sie na malostkowej, niemal zupelnie bezwartosciowej idei. Cala literatura wspólczesna dzieli sie, pod wzgledem zawartosci, na trzy kategorie: pierwsza obejmuje tak zwany zakres naukowy, na druga skladaja sie opowiadania, a na trzecia tak zwane opisy. Ksiazki naukowe zawieraja z reguly wybór wszelkiego rodzaju starych hipotez, wymieszanych na rózne sposoby i zastosowanych do wyjasnienia rozmaitych nowych teorii, które dla wszystkich staly sie juz oczywiste. W opowiadaniach, znanych tez pod nazwa powiesci - na które równiez przeznaczono grube tomiska - prawie zawsze natrafia sie na nie szczedzace detali opisy, jak to niejaki Jan Jasinski i niejaka Maria Kowalska zadoscuczynili swojej “milosci" - temu swietemu uczuciu, które stopniowo w ludziach uleglo degeneracji z powodu ich slabosci i braku woli, a obecnie w czlowieku wspólczesnym calkowicie zamienilo sie w wystepek, mimo ze mozliwosc naturalnego manifestowania sie tego uczucia otrzymalismy od naszego Stwórcy w celu zbawienia naszych dusz i wzajemnego moralnego wsparcia, potrzebnego nam do w mi^re szczesliwego wspólnego zycia. Trzecia kategoria ksiazek zawiera opisy podrózy, przygód oraz flory i fauny z najprzerózniejszych krajów. Dziela tego rodzaju pisza z reguly ludzie, którzy nigdy nigdzie nie byli i w rzeczywistosci niczego na wlasne oczy nie widzieli; ludzie, którzy, jak to sie mówi, nigdy nie opuscili rodzinnych progów. Z nielicznymi wyjatkami wszyscy oni daja po prostu upust swojej wyobrazni lub przepisuja fragmenty z ksiazek napisanych przez innych, takich samych jak oni, minionych marzycieli. W obliczu tak slabego zrozumienia odpowiedzialnosci spoczywajacej na dzielach literackich i ich znaczenia wspólczesni pisarze, dazac do rozwoju coraz piekniejszego stylu, czesto wymyslaja wierszowany groch z kapusta, w celu uzyskania tego, co uwazaja za pieknie brzmiace rymy, i tym samym jeszcze bardziej zacieraja juz i tak watly sens wszystkiego, co pisza. Choc moze to wydac sie wam dziwne, moim zdaniem wielka krzywde wspólczesnej literaturze wyrzadzily gramatyki, a mianowicie gramatyki jezyków wszystkich narodowosci uczestniczacych w, jak to nazywam, “wspólnym katastrofonicznym koncercie" cywilizacji wspólczesnej. Niemal zawsze gramatyki tych róznych jezyków sa zbudowane sztucznie; zazwyczaj ulozyli je i w dalszym ciagu zmieniaja ludzie, którzy pod wzgledem rozumienia rzeczywistego zycia oraz stworzonego przez nie w celu utrzymywania wzajemnych stosunków jezyka sa prawe zupelnymi “analfabetami". Tymczasem u wszystkich narodów minionych epok, jak to bardzo dokladnie dokumentuje historia starozytna, gramatyke zawsze ksztaltowalo stopniowo samo zycie, zgodnie z róznymi etapami rozwoju tych narodów, warunkami klimatycznymi panujacymi w glównym miejscu ich egzystencji i podstawowa metoda zdobywania pozywienia. W dzisiejszej cywilizacji gramatyki niektórych jezyków do tego stopnia wypaczaja znaczenie tego, co chcial przekazac autor, iz czytelnik, szczególnie jesli jest obcokrajowcem, nie ma zadnej mozliwosci uchwycenia chocby kilku plochych mysli, które wyrazone inaczej, to znaczy bez uzycia danej gramatyki, byc moze móglby jeszcze zrozumiec. Aby lepiej wyjasnic to, co przed chwila powiedzialem - kontynuowal ów sedziwy i inteligentny Pers - przedstawie pewien epizod z mojego zycia. Jak wiecie, jedyny bliski krewny, jaki mi pozostal, to mój bratanek ze strony ojca, który kilka lat temu odziedziczyl szyb naftowy polozony niedaleko Baku i musial sie tam przeprowadzic. Od czasu do czasu udaje sie wiec w podróz do tego miasta, poniewaz mój bratanek, zawsze zajety licznymi interesami handlowymi, rzadko kiedy moze mnie, swojego starego wuja, odwiedzic tutaj, w miejscu naszych narodzin. Obecnie okreg obejmujacy szyby naftowe, jak równiez samo miasto Baku naleza do Rosji, która jako jeden z duzych narodów wspólczesnej cywilizacji produkuje obfitosc literatury. Prawie wszyscy mieszkancy Baku i okolic naleza do róznych narodowosci, które nie maja nic wspólnego z narodowoscia rosyjska; w swoich domostwach mówia oni wlasnymi jezykami, ale w stosunkach ze swiatem zewnetrznym zmuszeni sa uzywac rosyjskiego. W trakcie moich wizyt nawiazalem tam kontakty z róznymi ludzmi, a poniewaz moje osobiste potrzeby wymagaly tego, zebym byl w stanie z nimi rozmawiac, postanowilem nauczyc sie tego jezyka. W przeszlosci przyszlo mi nauczyc sie juz tylu jezyków, ze rosyjski nie stanowil dla mnie zadnej trudnosci. Tak wiec wkrótce potrafilem calkiem plynnie nim sie poslugiwac, ale oczywiscie, jak wszyscy tubylcy, z akcentem i tylko do pewnego stopnia. Jako ktos, kto niejako moze sie uwazac za “lingwiste", czuje sie zobowiazany zwrócic przy tej okazji uwage na fakt, iz nie mozna myslec w jezyku obcym - nawet gdy sie go opanowalo do perfekcji - jesli nadal mówi sie w rodzimym lub w jakims innym jezyku, w którym czlowiek przywykl myslec. Dlatego tez, kiedy zaczalem mówic po rosyjsku, ciagle jednak myslac po persku, szukalem w umysle rosyjskich slów, które odpowiadalyby moim perskim myslom. I wlasnie wtedy zdalem sobie sprawe z róznych niespójnosci - w pierwszej chwili zupelnie dla mnie niezrozumialych - obecnych w tym wspólczesnym i cywilizowanym jezyku. Czasami z ich powodu nie mozna bylo dokladnie przekazac nawet najprostszych i najpospolitszych wyrazen opisujacych nasze mysli. Poniewaz problem ten mnie interesowal, a jednoczesnie nie spoczywaly na mnie zadne zyciowe obowiazki, zabralem sie najpierw do studiowania gramatyki rosyjskiej, a pózniej gramatyk kilku innych jezyków wspólczesnych. Pojalem wówczas, ze przyczyna zauwazonych przeze mnie niespójnosci sa owe sztucznie skonstruowane ichnie gramatyki. Wlasnie wtedy zrodzilo sie we mnie, wyrazone juz wczesniej, niezachwiane przekonanie, a mianowicie, ze gramatyki jezyków, w których powstaja dziela literatury wspólczesnej, sa wymyslem osób, które z punktu widzenia prawdziwej wiedzy znajduja sie na poziomie nizszym niz zwykli prosci ludzie. Niechaj to, co przed chwila powiedzialem, zilustruje jedna z licznych, dostrzezonych przeze mnie juz na samym poczatku niespójnosci wystepujacych w jezyku rosyjskim, która zainspirowala mnie do podjecia szczególowych badan tej kwestii. Pewnego razu, kiedy rozmawialem po rosyjsku i jak zwykle tlumaczylem moje mysli, które formowaly sie w jezyku perskim, odczulem potrzebe skorzystania z czesto uzywanego przez nas, Persów, w rozmowie wyrazenia mian-diaram, które po francusku znaczy je dis, a po angielsku I say. Ale bez wzgledu na to, jak bardzo staralem sie odszukac w pamieci rosyjski odpowiednik, mimo ze znalem juz wtedy prawie wszystkie rosyjskie slowa uzywane w literaturze albo w zwyklych kontaktach miedzy ludzmi o róznym poziomie umyslowosci, nie potrafilem znalezc takiego wyrazenia. Fakt, ze nie udalo mi sie znalezc slowa odpowiadajacego temu prostemu, tak czesto przez nas uzywanemu wyrazeniu, tlumaczylem najpierw tym, ze po prostu takiego slowa jeszcze nie poznalem. Zaczalem wiec szukac go w moich licznych slownikach i wypytywac róznych ludzi, uznanych za autorytety w tej dziedzinie, o rosyjskie slowo, które znaczeniowo odpowiadaloby znanemu mi perskiemu wyrazeniu. Okazalo sie jednak, ze we wspólczesnym rosyjskim takie slowo nie istnieje, a zamiast niego uzywa sie wyrazenia ja gawarju, co po persku znaczy mian-soil-jaram, po francusku je parle, a po angielsku I speak. Poniewaz tak jak ja jestescie Persami i dysponujecie taka sama zdolnoscia umyslowa, umozliwiajaca przyswajanie znaczenia przekazywanego za pomoca slów, chcialbym was zapytac: czy ja lub jakikolwiek inny Pers czytajacy we wspólczesnej literaturze rosyjskiej slowo odpowiadajace znaczeniem perskiemu soil-jaram, móglby, nie odczuwajac przy tym zadnego instynktownego poruszenia, przyjac je za równoznaczne ze slowem diaram. Oczywiscie, ze nie; soil-jaram i diaram - innymi slowy: mówic i powiadac - to dwa calkiem odmienne doswiadczane dzialania. Ten drobny przyklad jest znamienny dla tysiecy innych niespójnosci wystepujacych we wszystkich jezykach uzywanych przez ludzi reprezentujacych tak zwany “kwiat wspólczesnej cywilizacji". Wlasnie owe niespójnosci powoduja, iz dzisiejsza literatura nie moze sluzyc za podstawowy srodek rozwoju umyslów ludzi uwazanych za przedstawicieli tej cywilizacji, a takze tych, którym obecnie - z przyczyn oczywiscie przeczuwanych juz przez pewne osoby nie pozbawione zdrowego rozsadku - zabraklo niejako szczescia i zamiast nadania statusu czlowieka cywilizowanego uznano ich, jak wskazuja na to dane historyczne, za zacofanych. W wyniku tych wszystkich niespójnosci jezykowych wystepujacych w literaturze wspólczesnej kazdy czlowiek - zwlaszcza przedstawiciel rasy, która nie nalezy do cywilizacji wspólczesnej - dysponujacy mniej wiecej normalna zdolnoscia myslenia i potrafiacy nadac slowom ich rzeczywiste znaczenie, slyszac lub czytajac jakies slowo uzyte niewlasciwie, jak chocby w podanym przed chwila przykladzie, oczywiscie bedzie pojmowal mysl przewodnia zdania w zgodzie z tym niewlasciwie uzytym slowem i w rezultacie zrozumie cos calkiem odmiennego od tego, co to zdanie mialo wyrazic. Mimo ze umiejetnosc uchwycenia znaczenia zawartego w slowach rózni sie u róznych ras, niemniej jednak dane umozliwiajace doznawanie doswiadczanych dzialan, powtarzajacych sie i utrwalonych w procesie ludzkiego zycia, jednakowo ksztaltuje w nich wszystkich samo zycie. Juz sam brak we wspólczesnym rosyjskim slowa, które dokladnie oddawaloby znaczenie przytoczonego przykladowo perskiego slowa diaram, potwierdza moje, ponoc nieuzasadnione twierdzenie, ze niepismiennym parweniuszom naszych czasów, którzy nie tylko sami nazywaja sie “gramatologami", lecz co gorsza, za takich uwazaja ich tez inni, udalo sie przeksztalcic jezyk wypracowany przez samo zycie w, ze sie tak wyraze, niemiecki ersatz. Musze wam w tym miejscu wyznac, ze kiedy w celu ustalenia przyczyn tych licznych niespójnosci zaczalem studiowac gramatyke rosyjska oraz gramatyki kilku innych jezyków wspólczesnych, postanowilem - jako ze w ogóle pociaga mnie filologia - zapoznac sie równiez z historia powstania i rozwoju jezyka rosyjskiego. Moje badania wykazaly, iz uprzednio zawieral on slowa, które dokladnie odpowiadaly wszystkim doswiadczanym dzialaniom, utrwalonym juz w procesie ludzkiego zycia. I jedynie wówczas, gdy osiagnawszy na przestrzeni wieków wzglednie wysoki poziom rozwoju, jezyk ten stal sie narzedziem uzywanym do “ostrzenia kruczych dziobów", czyli wymadrzania sie rozmaitych niepismiennych parweniuszy, wiele slów uleglo wypaczeniu lub nawet zupelnie wyszlo z uzycia wylacznie dlatego, ze ich brzmienie nie odpowiadalo wymaganiom cywilizowanej gramatyki. Wsród nich znalazlo sie równiez poszukiwane przeze mnie slowo, dokladnie odpowiadajace naszemu diaram, które wymawiano: skazywaju. Godnym uwagi jest fakt, ze slowo to zachowalo sie do dnia dzisiejszego, ale uzywaja go, w sposób dokladnie odpowiadajacy jego znaczeniu, wylacznie ci ludzie narodowosci rosyjskiej, którym udalo sie uniknac skutków wspólczesnej cywilizacji, czyli ludzie z róznych prowincji polozonych z dala od jakiegokolwiek centrum kulturalnego. Ta sztucznie wymyslona gramatyka dzisiejszych jezyków, której na calym swiecie musi sie uczyc mlode pokolenie, to w moim przekonaniu jedna z podstawowych przyczyn tego, ze u wspólczesnych Europejczyków rozwinela sie tylko jedna z trzech grup niezaleznych danych, koniecznych do pozyskania zdrowego ludzkiego rozumu, a mianowicie tak zwane myslenie, które zdaje sie dominowac ich indywidualnosc; tymczasem, jak o tym wie kazda obdarzona normalnym rozumem osoba, dostepne czlowiekowi rzeczywiste rozumienie nie moze sie uksztaltowac bez czucia i instynktu. Podsumowujac wszystko, co powiedzialem na temat dzisiejszej literatury, nie potrafie znalezc lepszego okreslenia niz to, ze “jest ona pozbawiona duszy". Wspólczesna cywilizacja zniszczyla zarówno dusze literatury, jak i wszystkiego, na co zwrócila swoja laskawa uwage. Moja bezlitosna krytyka tego wytworu nowoczesnej cywilizacji znajduje tym wieksze uzasadnienie, jesli wezmiemy pod uwage fakt, ze zgodnie z najbardziej wiarygodnymi danymi historycznymi, które dotarly do nas z odleglej przeszlosci, dysponujemy konkretnymi informacjami o tym, iz literatura minionych cywilizacji potrafila w duzej mierze wspomagac rozwój ludzkiego umyslu; przekazywane z pokolenia na pokolenie rezultaty tego rozwoju sa odczuwalne nawet po uplywie wielu stuleci. Uwazam, ze czasami kwintesencje danej idei doskonale przekazuja anegdoty i przypowiesci, których autorem jest samo zycie. Tak wiec, zeby uwidocznic róznice miedzy literatura wspólczesnej i minionych cywilizacji, chce tym razem skorzystac z dobrze znanej w Persji przypowiastki, zatytulowanej Rozmowa dwóch wróbli. Anegdota ta opowiada o dwóch wróblach, mlodym i starym, które pewnego razu przysiadly na gzymsie wysokiego domu. Wdaly sie one wlasnie w dyskusje na temat wydarzenia, które wsród wróbli stalo sie “palaca sprawa"; spowodowal je sluzacy mully, który na miejsce, gdzie wróble zwykly sie gromadzic i baraszkowac, wyrzucil przez okno cos, co wygladalo jak resztki owsianki, ale okazalo sie posiekanym korkiem; kilka mlodych, jeszcze niedoswiadczonych wróbli spróbowalo go i malo co nie peklo. Mówiac o tym, stary wróbel niespodziewanie nastroszyl pióra i z bolesnym grymasem zaczal szukac pod skrzydlem dokuczajacych mu pchel, majacych zwyczaj legnac sie na niedokarmionych wróblach; zlapawszy jedna, powiedzial wzdychajac gleboko: “Czasy bardzo sie zmienily; dzisiaj nasze bractwo nie ma juz z czego wyzyc. Dawniej, tak samo jak dzisiaj, siadalysmy gdzies tutaj na dachu, zapadajac spokojnie w drzemke, gdy nagle dobiegal nas z ulicy halas, brzek albo loskot, a zaraz potem roznosil sie zapach, od którego wypelniala nas radosc; mialysmy wtedy pewnosc, ze kiedy sfruniemy na ziemie i dolecimy do miejsca, w którym to wszystko sie wydarzylo, bedziemy mogly zaspokoic nasze podstawowe potrzeby. I dzisiaj nie brakuje halasu, brzeku oraz wszelakiego loskotu, wraz z którym takze roznosi sie zapach; tylko ze ta won jest prawie nie do zniesienia. Gdy zapadnie cisza, czasami z przyzwyczajenia zlatujemy na ziemie, zeby poszukac czegos pozywnego, i chociaz szukamy z napieta uwaga, nie znajdujemy nic oprócz przyprawiajacych o mdlosci kropli spalonej benzyny." Ta opowiesc, jak na pewno sami sie domysliliscie, odnosi sie do starych powozów ciagnietych przez konie i do dzisiejszych samochodów; choc te drugie, jak powiedzial stary wróbel, powoduja wiecej halasu, brzeku, loskotu i wydzielaja silniejsza won, nie odgrywaja one zadnej roli w karmieniu wróbli. A bez jedzenia, jak sami rozumiecie, nawet wróblom trudno jest wydac na swiat zdrowe potomstwo. Moim zdaniem ta przypowiesc doskonale obrazuje róznice, na która chcialem zwrócic uwage, istniejaca miedzy wspólczesna cywilizacja a cywilizacjami minionych epok. Zarówno w obecnej, jak i w starych cywilizacjach zadaniem literatury jest i bylo ogólne doskonalenie ludzkosci; ale w tej dziedzinie - jak we wszystkim innym, co wspólczesne - nie istnieje nic konkretnego, co mogloby nam pomóc w osiagnieciu naszego podstawowego celu. Wszystko jest jedynie zewnetrzna fasada; tak jak w opowiesci starego wróbla: pozostal tylko halas, brzek i przyprawiajaca o mdlosci won. Przedstawiony przeze mnie punkt widzenia moze ostatecznie potwierdzic kazdy bezstronny czlowiek; wystarczy, ze przyjrzy sie róznicy miedzy stopniem rozwoju czucia u ludzi, którzy urodzili sie i spedzili cale swoje zycie na kontynencie azjatyckim, i tych urodzonych oraz wychowanych na kontynencie europejskim w warunkach wspólczesnej cywilizacji. Jest rzecza powszechnie znana, ze wsród wszystkich obecnych mieszkanców kontynentu azjatyckiego, którzy na skutek geograficznych i innych okolicznosci nie maja kontaktu z wytworami wspólczesnej cywilizacji, czucie osiagnelo o wiele wyzszy poziom rozwoju niz u któregokolwiek z mieszkanców Europy. A poniewaz czucie jest podstawa zdrowego rozsadku, to owi Azjaci, mimo ze ich wiedza ogólna jest ubozsza, lepiej rozumieja dowolny obserwowany przez siebie przedmiot niz ci, którzy przynaleza do samego cymesu wspólczesnej cywilizacji. U Europejczyka rozumienie obserwowanego przez niego przedmiotu ksztaltuje sie za pomoca wszechstronnego, ze tak powiem, powiadomienia matematycznego o danym przedmiocie, podczas gdy wiekszosc ludzi mieszkajacych w Azji pojmuje niekiedy prawdziwa istote obserwowanego przedmiotu tylko dzieki swoim uczuciom, albo nawet wylacznie instynktownie. W tym momencie swojego wystapienia poswieconego wspólczesnej literaturze nasz inteligentny i sedziwy Pers zajal sie miedzy innymi kwestia - która obecnie fascynuje wielu Europejczyków - tak zwanych “krzewicieli kultury'". Powiedzial on, co nastepuje: - W przeszlosci ludzie zamieszkujacy Azje bardzo interesowali sie literatura europejska; odczuwajac jednak cala pustke jej zawartosci, stopniowo tracili ciekawosc, tak ze obecnie prawie nikt juz jej tam nie czyta. Sadze, ze glówna role w oslabieniu ich zainteresowania literatura europejska odegrala galaz wspólczesnego pisarstwa, znana pod nazwa powiesc. Jak juz wspominalem, owe slynne powiesci skladaja sie glównie z dlugich, w róznej formie ujetych opisów przebiegu choroby, która dotknela czlowieka wspólczesnego, a która, w wyniku jego slabosci oraz braku woli, ciagnie sie juz dosyc dlugo. Ludzie zamieszkujacy Azje, którzy jeszcze nie tak bardzo oddalili sie od Matki Natury, sa swiadomi tego, ze ów stan psychiczny pojawiajacy sie zarówno u kobiet, jak i mezczyzn jest, ogólnie rzecz biorac, niegodny istoty ludzkiej - szczególnie zas ponizajacy dla mezczyzny - i instynktownie odnosza sie do takich osób z pogarda. Co sie tyczy innych galezi literatury europejskiej, na przyklad naukowych, opisowych i innego rodzaju ksztalcacych komentarzy, Azjata, dzieki temu, ze w mniejszym stopniu utracil zdolnosc czucia, czyli bedac blizszym przyrody, instynktownie doznaje i pólswiadomie czuje, ze autorowi brakuje zarówno jakiejkolwiek wiedzy na temat rzeczywistosci, jak i prawdziwego zrozumienia poruszanego przez siebie tematu. To wszystko spowodowalo, ze Azjaci, którzy w pierwszej chwili okazali wielkie zainteresowanie literatura europejska, z czasem w ogóle przestali sie nia zajmowac, a obecnie zupelnie ja ignoruja; tymczasem w Europie pólki ksiegarni, jak równiez publicznych oraz prywatnych bibliotek uginaja sie pod ciezarem z dnia na dzien rosnacej liczby ksiazek. Niewatpliwie stawiacie sobie pytanie: jak to, co przed chwila powiedzialem, mozna pogodzic z faktem, iz ogromna wiekszosc mieszkanców Azji to, w scislym tego slowa znaczeniu, analfabeci? Odpowiem na to, ze rzeczywistym powodem braku zainteresowania literatura wspólczesna sa jej wlasne niedociagniecia. Sam widzialem, jak setki niepismiennych ludzi gromadzilo sie wokól jednego wyksztalconego czlowieka, aby wysluchac swietych pism albo opowiesci znanych pod nazwa Basnie z tysiaca i jednej nocy. Oczywiscie odpowiecie, ze opisane w tych opowiesciach zdarzenia pochodza z zycia tych ludzi i dlatego sa dla nich zrozumiale i interesujace. Ale nie w tym rzecz. Owe pisma - szczególnie zas Basnie z tysiaca i jednej nocy - to dziela literackie w pelnym tego slowa znaczeniu. Kazdy, kto je czyta albo ich slucha, czuje wyraznie, ze cala ich zawartosc to tylko wytwór fantazji; ale jest to fantazja odpowiadajaca prawdzie, nawet jesli same opowiadania skladaja sie z epizodów, których prawdopodobienstwo zdarzenia sie w zyciu codziennym jest prawie zadne. Budza one jednak ciekawosc czytelnika lub sluchacza, który zachwycony subtelnoscia autora w zrozumieniu psychiki calego przekroju otaczajacych go ludzi, sledzi uwaznie, jak stopniowo z tych drobnych, wzietych z zycia zdarzen rozwija sie opowiesc. Wymagania cywilizacji wspólczesnej doprowadzily do powstania jeszcze jednej specyficznej formy literackiej, zwanej dziennikarstwem. Nie moge pominac milczeniem tej nowej formy literackiej, poniewaz oprócz tego, ze w zaden sposób nie przyczynia sie ona do rozwoju umyslu, stala sie moim zdaniem podstawowym zródlem zla w zyciu ludzi wspólczesnych, a to z powodu szkodliwego wplywu, jaki wywiera na ich wzajemne stosunki. Owa forma literacka ostatnio bardzo sie rozpowszechnila, dlatego ze - zgodnie z moim niezachwianym przekonaniem - bardziej niz wszystkie pozostale formy wzmaga slabosci i pretensje, które powoduja u ludzi niepohamowany wzrost braku woli. To z kolei prowadzi do przyspieszenia procesu zanikania nawet tych ostatnich, pozostalych im jeszcze mozliwosci zdobycia danych, które w przeszlosci pozwalaly im na wzgledne poznanie wlasnej indywidualnosci; a tylko owo poznanie moze doprowadzic do stanu nazywanego przez nas pamietaniem siebie, który stanowi niezbedny czynnik w procesie samodoskonalenia. Poza tym ta pozbawiona skrupulów literatura codzienna przyczynila sie do tego, ze funkcja myslowa ludzi jeszcze bardziej oddzielila sie od ich indywidualnosci; to z kolei spowodowalo, iz sumienie, które dotychczas sie w nich budzilo, przestalo odgrywac jakakolwiek role w ich mysleniu. Tak wiec obecnie sa oni pozbawieni czynników, które dawniej pozwalaly im na znosne zycie, chocby tylko z punktu widzenia ich wzajemnych stosunków. Jest naszym wspólnym nieszczesciem, ze owa literatura dziennikarska - która z roku na rok coraz bardziej przenika zycie ludzi - oslabia i tak juz slaby umysl czlowieka, czyniac go zupelnie bezbronnym wobec wszelkich podstepów oraz zludzen i sprowadzajac na manowce jego wzglednie logiczny tok myslenia; w ten sposób, zamiast zdrowego osadu, stymuluje ona w ludziach rozmaite godne pogardy cechy, jak na przyklad niedowierzanie, oburzenie, strach, obludny wstyd, hipokryzje, dume i tak dalej. Aby ukazac wam w sposób bardziej konkretny wszystkie zgubne skutki, jakie przynosi ludziom ta nowa forma literacka, opowiem o kilku zdarzeniach sprowokowanych przez gazety; zdarzeniach, których prawdziwosc nie ulega dla mnie najmniejszej watpliwosci, poniewaz przypadkowo sam w nich uczestniczylem. Tak sie zlozylo, ze mialem w Teheranie bliskiego przyjaciela, Ormianina, który na jakis czas przed smiercia uczynil mnie wykonawca swojego testamentu. Mial on niemlodego juz syna, który ze wzgledu na interesy musial osiedlic sie wraz ze swoja liczna rodzina w jednym z duzych miast europejskich. Pewnego smutnego wieczoru, po zjedzeniu kolacji, on i czlonkowie jego rodziny pochorowali sie i jeszcze tej samej nocy wszyscy zmarli. Bedac wykonawca testamentu z ramienia rodziny, musialem udac sie na miejsce tragedii. Tam dowiedzialem sie, ze zanim doszlo do tego wydarzenia, przez kilka dni z rzedu ojciec owej nieszczesnej rodziny czytal w jednej z licznych prenumerowanych przez siebie gazet dlugie artykuly o sklepie rzezniczym, w którym, wedlug tych artykulów, w jakis szczególny sposób sporzadzano z najlepszych skladników specjalna kielbase. Takze w pozostalych gazetach natrafil na wielkie ogloszenia reklamujace ów sklep. Mimo ze ani on sam, ani czlonkowie jego rodziny, wszyscy wychowani w Armenii, gdzie nie jada sie kielbasy, wcale za nia nie przepadali, pod wplywem tych informacji dal sie skusic na jej kupno. I jeszcze tego samego wieczoru, po zjedzeniu na kolacje wspomnianej wedliny, cala rodzina smiertelnie sie zatrula. To niezwykle wydarzenie wzbudzilo moje podejrzenia i przy wspólpracy agenta “prywatnej tajnej policji" w krótkim czasie zdolalem ujawnic nastepujace fakty: Pewna duza firma zakupila po niskiej cenie od przedsiebiorstwa wywozowego ogromna partie kielbasy, przeznaczona pierwotnie na eksport za granice, która odrzucono z powodu opóznienia w dostawie. Zeby jak najszybciej pozbyc sie calego towaru, wspomniana firma nie szczedzila srodków na oplacenie dziennikarzy, którym powierzyla te tragiczna w skutkach kampanie prasowa. Inne zdarzenie: W trakcie mojego pobytu w Baku przez kilka kolejnych dni czytalem w kupowanych przez mojego bratanka miejscowych gazetach dlugie artykuly, zajmujace prawie polowe calego wydania, w których rozplywano sie w zachwytach na temat scenicznych cudów dokonywanych przez pewna slynna aktorke. Tyle i tak urzekajaco rozpisywano sie na jej temat, ze nawet ja, czlowiek juz niemlody, do tego stopnia sie zapalilem, ze pewnego wieczoru, odkladajac na pózniej wszystko, co mialem zrobic, i lamiac moja wieczorna rutyne, wybralem sie do teatru, zeby zobaczyc to cudo. I jak wam sie wydaje, co takiego ujrzalem? Cos chocby w najmniejszym stopniu odpowiadajace temu, co napisano na jej temat w artykulach, które wypelnialy polowe gazety?.. .Nic w tym rodzaju. Widzialem w zyciu wielu przedstawicieli tej galezi sztuki, dobrych oraz zlych, i bez przesady moge powiedziec, ze przez pewien czas uwazano mnie za autorytet w tej dziedzinie. Jednakze, niezaleznie od moich osobistych pogladów na sztuke, jako zwykly smiertelnik musze wyznac, ze jeszcze nigdy w zyciu nie widzialem drugiej takiej osoby, która zarówno pod wzgledem braku talentu, jak i najbardziej elementarnego pojecia o zasadach grania roli mozna by porównac z ta gwiazda. Wszystko, co robila, bylo do tego stopnia pozbawione sladu jakiejkolwiek prezencji scenicznej, ze sam, choc z natury jestem altruista, nie pozwolilbym, zeby to cudo pelnilo role pomocy kuchennej w mojej kuchni. Jak sie pózniej dowiedzialem, pewien wlasciciel rafinerii naftowej z Baku, posiadacz sporej fortuny, dal kilku dziennikarzom wysoka lapówke, obiecujac, ze zaplaci drugie tyle, jesli uda im sie wykreowac na gwiazde jego kochanke, która dotychczas byla pokojówka w domu rosyjskiego inzyniera, a która uwiódl wykorzystujac spotkania w sprawie interesów, jakie odbywal z tym inzynierem. Jeszcze jeden przyklad: W jednej z niemieckich gazet ukazujacej sie w duzym nakladzie natrafialem od czasu do czasu na wzniosle panegiryki wyslawiajace pewnego malarza; po lekturze tych artykulów wyrobilem sobie opinie, ze ów malarz to naprawde wyjatkowe zjawisko w sztuce wspólczesnej. Mój bratanek, który skonczyl wlasnie budowe domu w Baku, postanowil, w ramach przygotowan do wlasnego wesela, niezwykle bogato udekorowac wszystkie wnetrza. Poniewaz w tym roku juz dwukrotnie natrafil niespodziewanie na nowe poklady ropy obiecujace zwiekszone wydobycie - które zapewniloby mu znaczny dochód - poradzilem mu, zeby nie szczedzac pieniedzy zatrudnil tego slynnego malarza do nadzorowania prac dekoratorskich i do namalowania kilku fresków na scianach domu. Przynajmniej w ten sposób skorzystaliby na jego i tak juz ogromnej rozrzutnosci jego potomkowie, którzy odziedziczyliby freski i inne dziela wykonane reka niezrównanego mistrza. Mój bratanek tak wlasnie uczynil i nawet pojechal osobiscie zaprosic wielkiego malarza europejskiego. Wkrótce potem ów malarz przybyl na miejsce, przywozac ze soba caly orszak pomocników, rzemieslników, a nawet, jak mi sie wydawalo, wlasny harem - oczywiscie w europejskim znaczeniu tego slowa - i bez zadnego pospiechu zabral sie w koncu do pracy. Wynik poczynan owej znakomitosci byl nastepujacy: po pierwsze, wesele musiano przelozyc na pózniejsza date, a po drugie, trzeba bylo wydac wcale niemala sume na przywrócenie wnetrzu pierwotnego stanu, tak by prosci perscy rzemieslnicy mogli wszystko urzadzic, pomalowac i ozdobic w sposób bardziej zgodny z duchem autentycznej sztuki. W danym wypadku dziennikarze - zeby oddac im sprawiedliwosc - uczestniczyli w nakrecaniu kariery tego miernego malarza prawie zupelnie bezinteresownie, po prostu jako koledzy i skromni pomocnicy. Za ostatni przyklad posluzy mi smutna historia nieporozumienia spowodowanego przez pewna “gruba rybe", przedstawiciela tej szczególnie zgubnej galezi wspólczesnej literatury. Kiedy mieszkalem w miescie Chorasan, pewnego razu w domu naszych wspólnych znajomych spotkalem mlode malzenstwo europejskie, z którym szybko nawiazalem bliskie kontakty. Odwiedzili oni Chorasan kilkakrotnie, ale za kazdym razem tylko z krótka wizyta. Mój nowy przyjaciel, podrózujac ze swoja mloda zona, gromadzil w róznych krajach rozmaite informacje i przeprowadzal analizy majace na celu ustalenie skutków oddzialywania na organizm i psychike czlowieka nikotyny pochodzacej z rozmaitych odmian tytoniu. Zebrawszy w kilku krajach azjatyckich wystarczajace dane na ten temat, powrócil z zona do Europy i rozpoczal prace nad obszerna ksiazka poswiecona rezultatom swoich badan. Poniewaz jednak jego mloda zona, ze wzgledu na swój wiek i brak doswiadczenia w przygotowywaniu sie na tak zwana czarna godzine, wydala w czasie wspólnych podrózy wszystkie ich zasoby pieniezne, teraz, zeby umozliwic mezowi skonczenie ksiazki, zmuszona byla sie zatrudnic jako maszynistka w duzym wydawnictwie. Jej biuro czesto odwiedzal pewien krytyk literacki, który tam wlasnie ja poznal, a nastepnie, jak to sie mówi, zakochal sie w niej i chcac zaspokoic swoje pozadanie, próbowal nawiazac z nia zazyle stosunki; jednakze ona, jak przystalo na uczciwa zone, która dobrze zna swoje obowiazki, nie ulegla jego zalotom. Tymczasem, gdy w wiernej zonie europejskiego meza nadal tryumfowala moralnosc, w tym wstretnym wspólczesnym typie, wprost proporcjonalnie do niezaspokojenia pozadania wzrastalo - normalne wsród ludzi tego pokroju - pragnienie zemsty; i dzieki najprzerózniejszym intrygom udalo mu sie doprowadzic do zwolnienia jej z pracy bez zadnego konkretnego powodu. Kiedy jej maz, a mój mlody przyjaciel, skonczyl pisac ksiazke i ja opublikowal, ten swoisty wrzód naszych czasów z powodu swojej urazy zaczal pisac w gazecie, z która wspólpracowal, a takze w innych czasopismach i periodykach, cala serie artykulów zawierajacych najrozmaitsze oszczerstwa. Do tego stopnia zdyskredytowaly one ksiazke, iz okazala sie ona zupelnym niewypalem - to znaczy nikt sie nia nie zainteresowal ani jej nie kupil. Tak wiec dzieki temu pozbawionemu sumienia przedstawicielowi owej niegodziwej literatury sprawy przybraly taki obrót, iz ów uczciwy i pracowity czlowiek oraz jego ukochana zona wydali wszystkie swoje pieniadze i nie majac juz srodków nawet na kupienie chleba, postanowili razem sie powiesic. Z mojego punktu widzenia, owi krytycy literaccy, dzieki wplywowi, jaki ich autorytet pisarski wywiera na cala mase naiwnych i latwo ulegajacych sugestii ludzi, przynosza tysiac razy wiecej szkody niz wszyscy nierozgarnieci mlodociani dziennikarze. Znalem osobiscie krytyka muzycznego, który nigdy w zyciu nie dotknal instrumentu muzycznego, a wiec nie mial zadnego praktycznego zrozumienia muzyki; nawet ogólnie nie wiedzial, co to jest dzwiek, ani nie znal róznicy pomiedzy nutami do i re. Jednakze w wyniku ugruntowanych anomalii wspólczesnej cywilizacji udalo mu sie zajac odpowiedzialna pozycje krytyka muzycznego, dzieki czemu stal sie autorytetem dla czytelników znanej wysokonakladowej gazety. I tak, w oparciu o wynikajace z jego nieuctwa wskazówki, we wszystkich czytelnikach ksztaltowaly sie niezachwiane opinie na temat muzyki - temat, który powinien byc drogowskazem umozliwiajacym wlasciwe zrozumienie jednego z aspektów prawdy. Opinia publiczna nigdy nie wie, kto naprawde jest autorem; zna tylko nazwe gazety nalezacej do grupy doswiadczonych biznesmenów. Czytelnicy przewaznie nie maja pojecia, co osoba piszaca na lamach naprawde wie lub co dzieje sie w redakcji za kulisami; tak wiec wszystko, co owe gazety drukuja, ludzie biora za dobra monete. Zgodnie z moim przekonaniem, które wreszcie stalo sie niezachwiane jak skala - i zreszta kazdy w miare bezstronnie myslaca osoba dojdzie do tego samego wniosku - to wlasnie dzieki owej literaturze dziennikarskiej kazdy czlowiek, który próbuje rozwijac sie za pomoca srodków udostepnionych przez wspólczesna cywilizacje, nabywa zdolnosci myslenia wystarczajacej, w najlepszym wypadku, do dokonania “pierwszego wynalazku Edisona", zas pod wzgledem emocjonalnym rozwija on w sobie, jakby to ujal mulla Nassr Eddin, “subtelnosc uczuc na poziomie krowy". Tak jak bawiace sie ogniem dzieci, czolowe postacie cywilizacji wspólczesnej, znajdujac sie na bardzo niskim poziomie rozwoju moralnego i psychicznego, nie potrafia dojrzec sily i znaczenia wplywu, jaki wywiera taka literatura na szerokie masy. Studiujac historie starozytna odnioslem wrazenie, ze czolowe postacie minionych cywilizacji nigdy nie pozwolilyby na to, zeby tego typu anomalia trwala przez tyle czasu. Moja opinie potwierdzaja dostepne nam autentyczne informacje na temat powaznej postawy, jaka jeszcze nie tak dawno temu zajmowali wobec literatury codziennej ludzie rzadzacy naszym panstwem, a mianowicie w okresie, kiedy uwazano nas za jeden z najwspanialszych narodów, czyli wówczas, gdy Wielki Babilon nalezal do Persji i byl jedynym osrodkiem kultury uznawanym przez wszystkich mieszkanców ziemi. To samo zródlo podaje, ze istniala tam równiez prasa codzienna w formie tak zwanych drukowanych papirusów, oczywiscie wychodzaca w nieporównanie mniejszym nakladzie niz dzisiaj. Jednakze w tamtych czasach do wspólpracy przy redagowaniu czasopism literackich dopuszczano wylacznie osoby starsze i wykwalifikowane, szanowane przez wszystkich za ich powazne zaslugi i godziwy zywot; istniala nawet zasada, wedlug której ludzi wybranych na te stanowiska zaprzysiegano i pózniej nazywano ich wspólpracownikami przysieglymi, tak samo jak obecnie istnieja biegli i sedziowie przysiegli. Ale w dzisiejszych czasach kazdy chlystek moze zostac dziennikarzem, jesli tylko potrafi ladnie i, jak to sie mówi, literacko sie wyrazac. Szczególnie dobrze poznalem psychike i ogólnie ocenilem bycie tych wytworów wspólczesnej cywilizacji, które swoimi wypocinami wypelniaja gazety i periodyki, kiedy to we wspomnianym juz miescie Baku codziennie przez trzy lub cztery miesiace mialem okazje uczestniczyc w ich zebraniach i wymianie zdan. Oto jak do tego doszlo: Pewnego razu, kiedy udalem sie do Baku z zamiarem spedzenia calej zimy u mojego bratanka, odwiedzilo go kilka mlodych osób i poprosilo o zgode na odbywanie spotkan ich “Nowego Zwiazku Literatów i Dziennikarzy" w jednym z duzych pomieszczen na parterze jego domu, w którym pierwotnie zamierzal urzadzic restauracje. Mój bratanek zgodzil sie od razu i poczawszy od nastepnego dnia, najczesciej wieczorami, mlodziency zaczeli schodzic sie na swoje, jak je nazywali, spotkania otwarte i uczone dysputy, w których mogli uczestniczyc równiez ludzie z zewnatrz. Poniewaz wieczorami bylem przewaznie wolny, a moje mieszkanie znajdowalo sie bardzo blisko pokoju, w którym odbywaly sie spotkania, czesto wiec przysluchiwalem sie ich dyskusjom. Wkrótce kilkoro z nich zaczelo ze mna prowadzic rozmowy i stopniowo nawiazaly sie miedzy nami przyjacielskie stosunki. Moi rozmówcy byli w wiekszosci jeszcze calkiem mlodzi, slabi i zniewies-ciali, a twarze niektórych wyraznie pokazywaly, iz ich rodzice sa albo pijakami, albo cierpia z powodu innych wywolanych brakiem woli namietnosci, lub tez, ze sami wlasciciele tych twarzy maja rózne zle nawyki, skrzetnie ukrywane przed innymi. Choc w porównaniu z wiekszoscia dzisiejszych wielkich metropolii Baku to tylko male miasto, a zgromadzone tam wspólczesne typy ludzkie w najlepszym wypadku reprezentowaly “ptaki niskiego lotu", nie waham sie wysnuc wnioski odnoszace sie do ich kolegów na calym swiecie. I czuje, ze mam do tego prawo, poniewaz pózniej, podczas moich podrózy po Europie, czesto spotykalem przedstawicieli literatury wspólczesnej i wszyscy robili na mnie to samo wrazenie, jeden do drugiego podobny jak dwie krople wody. Róznili sie tylko stopniem nadawanej sobie waznosci, zaleznie od tego, z jakim czasopismem wspólpracowali, to znaczy w zaleznosci od reputacji i nakladu gazety lub periodyku, w którym zamieszczano ich wypociny, albo w zaleznosci od wyplacalnosci firmy handlowej, która byla wlascicielem danego czasopisma, jak równiez wszystkich pracowników literackich razem wzietych. Wielu z nich, z takiego lub innego powodu, nazywa siebie poetami. Obecnie w Europie kazdemu, kto napisze chocby tylko krótki bzdurny tekst, jak na przyklad: Purpurowe mimozy Róze zielone Boskie se jej pozy Jak snujace sie wspomnienia i tak dalej - ludzie nadaja tytul poety; niektórzy nawet wytlaczaja ten tytul na swoich wizytówkach. Wspólczesni pisarze i dziennikarze maja czasami bardzo silnie rozwiniete poczucie wspólnoty; wzajemnie sobie pomagaja i przy kazdej nadarzajacej sie okazji, bez zadnego umiaru, nawzajem sie wychwalaja. Sadze, ze w glównej mierze ta wlasnie cecha przyczynila sie do powiekszenia ich sfery wplywów, jak równiez do wzmocnienia ich obludnego autorytetu, któremu podporzadkowuja sie masy, a takze spowodowala nieswiadome i sluzalcze plaszczenie sie tlumu, bijacego poklony przed tymi - jak i. czystym sumieniem mozna ich nazwac - zerami. Na tych odbywajacych sie w Baku spotkaniach z reguly jeden z nich wchodzil na podium i zaczynal czytac cos w rodzaju przytoczonej przeze mnie strofy lub mówil o tym, dlaczego pewien minister z takiego a takiego kraju zajal podczas bankietu takie, a nie inne stanowisko w jakiejs sprawie. Nastepnie prelegent konczyl swoja przemowe, oznajmiajac mniej wiecej, co nastepuje: - Zapraszam teraz do zabrania glosu niezrównanego luminarza nauki wspólczesnej, pana takiego a takiego, który przypadkiem odwiedzil nasze miasto w niezwykle waznych sprawach i byl tak mily, ze zgodzil sie zaszczycic swoja obecnoscia nasze dzisiejsze spotkanie. Bedziemy miec teraz przywilej wysluchania na wlasne uszy jego czarujacego glosu. Po wejsciu na podium zapowiedziana slawa zaczynala swoja przemowe od slów: - Szanowne panie i panowie, mój kolega byl tak skromny, ze nazwal mnie osoba slawna (nalezy tutaj wspomniec, ze nie mógl on slyszec, co powiedzial jego kolega, poniewaz wszedl otworzywszy drzwi prowadzace z drugiego pokoju, a ja doskonale znalem akustyke tego domu i solidnosc jego drzwi). Nastepnie kontynuowal: - W rzeczywistosci, w porównaniu z nim nie jestem nawet godzien tego, by zasiadac w jego obecnosci. Prawdziwa slawa to nie ja, lecz on, czlowiek znany nie tylko w naszej wielkiej Rosji, lecz takze w calym cywilizowanym swiecie. Potomnosc bedzie wymawiac jego imie z kolaczacym sercem i wszyscy zachowaja w pamieci jego zaslugi dla nauki oraz przyszlego dobrobytu ludzkosci. Ten bóg prawdy, wbrew temu, co moze sie nam wydawac, niewatpliwie odwiedzil nasze nic nie znaczace miasto nie przypadkiem, lecz z sobie tylko znanych, bardzo waznych powodów. Tak naprawde jego miejsce nie jest tutaj, wsród nas, lecz na Olimpie, u boku starozytnych bogów - M, itp. I dopiero po takim wprowadzeniu ta nowa wybitna osobistosc wypowiadala kilka absurdalnych zdan, na przyklad na temat: “Dlaczego Sirikitsi wypowiedzialo wojne Parnakalpi". Zawsze po tych uczonych wykladach podawano kolacje, w czasie której serwowano dwie butelki taniego wina. Wielu uczestników biesiady chowalo do kieszeni przystawki: kawalek kielbasy lub calego sledzia z kromka chleba; a jesli ktos przypadkowo to zauwazyl, wyjasniali: “To dla mojego psa - ten lobuz juz sie przyzwyczail i zawsze, kiedy pózno wracam do domu, oczekuje, ze cos mu przyniose". Nastepnego dnia w miejscowych gazetach ukazywalo sie nieprawdopodobnie napuszone sprawozdanie z tego spotkania; cytowano mniej wiecej doslownie wygloszone przemówienia, ale oczywiscie nic nie wspominano o skromnej kolacji ani o zwinieciu kawalka kielbasy dla psa. I to wlasnie tacy ludzie pisza w gazetach o najrózniejszych “prawdach" i odkryciach naukowych, a naiwny czytelnik, ani tych ludzi nie widzac, ani nie wiedzac, jak wyglada ich zycie, z pustych slów napisanych przez owych literatów, którzy w sprawach dotyczacych zycia ludzkiego sa po prostu pokreconymi i niedoswiadczonymi “analfabetami", wyciaga wnioski na temat róznych idei i wydarzen. Praktycznie we wszystkich, prócz kilku, miastach europejskich autorzy ksiazek lub artykulów to wlasnie tacy niedojrzali roztrzepancy, którzy zawdzieczaja swój stan glównie cechom dziedzicznym oraz swym slabosciom. Z mojego punktu widzenia, nie ma cienia watpliwosci, ze twórczosc dziennikarska, dzieki swojemu demoralizujacemu i szkodliwemu oddzialywaniu na ludzka psychike, stanowi przyczyne podstawowa i najbardziej oczywista sposród wszystkich innych przyczyn licznych anomalii cywilizacji wspólczesnej. Bardzo dziwi mnie to, ze wsród przedstawicieli wspólczesnej cywilizacji ani jeden rzad nie zdal sobie z tego sprawy i mimo wydawania ponad polowy dochodu narodowego - tylko po to, by wymóc na obywatelach wiernosc i moralne zachowanie - na utrzymywanie policji, wiezien, sadów, kosciolów, szpitali itp. oraz na oplacanie urzedników panstwowych, ksiezy, lekarzy, agentów tajnej policji, prokuratorów, misjonarzy i tym podobnych, zadne panstwo nie przeznacza ani grosza na przeprowadzenie jakiejs akcji, która mialaby na celu zniszczenie juz u samego zródla tej oczywistej przyczyny wielu zbrodni i nieporozumien. Na tym zakonczylo sie wystapienie tego sedziwego i inteligentnego Persa. Tak wiec, mój dzielny czytelniku, który byc moze “masz juz jedna stope w kaloszach", po tej wypowiedzi - dolaczonej tutaj wylacznie dlatego, iz w moim przekonaniu wyrazone w niej idee moga okazac sie bardzo pouczajace i przydatne, szczególnie dla tych wielbicieli cywilizacji wspólczesnej, którzy naiwnie uwazaja ja za nieporównywalnie wyzej postawiona niz minione cywilizacje z punktu widzenia stopnia doskonalenia rozumu ludzkiego - moge juz zakonczyc to wprowadzenie i przejsc do opracowywania materialu przeznaczonego do niniejszego cyklu moich dziel. Kiedy przystapilem do redagowania tego materialu, w celu nadania mu formy jak najbardziej zrozumialej i przystepnej dla kazdego, zrodzila sie we mnie mysl, iz te prace powinienem wykonywac zgodnie z bardzo rozsadna porada zyciowa, z której czesto korzystal nasz wielki mufla Nassr Eddin i która on sam wyrazil w sposób nastepujacy: Zawsze i we wszystkim daz do osiagniecia tego, co jest pozyteczne dla innych i jednoczesnie przyjemne dla ciebie samego. Co sie tyczy wprowadzenia w zycie pierwszej czesci tej niezwykle rozsadnej rady naszego madrego nauczyciela, to nie mam sie czego obawiac, poniewaz idee, które zamierzam przedstawic w niniejszym cyklu, same w pelni uczynia temu zadosc. A jesli chodzi o przyjemnosc, to zamierzam sprawic ja sobie, nadajac wyznaczonemu materialowi forme wypowiedzi, która poczawszy od tej chwili uczyni moja egzystencje wsród spotykanych przeze mnie ludzi bardziej znosna pod pewnymi wzgledami niz ta, jaka wiodlem, zanim stalem sie pisarzem. Wyjasniajac, co chce przekazac za pomoca wyrazenia “znosna egzystencja", musze powiedziec, ze po wszystkich moich wyprawach do krajów Azji i Afryki - kontynentów, którymi z jakiegos powodu w ciagu ostatnich piecdziesieciu lat zainteresowalo sie wielu ludzi - juz dawno temu uznano mnie za czarnoksieznika i specjaliste od “kwestii transcendencji". W wyniku tego kazdy, kto mnie poznal, uwazal, ze ma prawo przeszkadzac mi tylko po to, by zaspokoic swoja prózna ciekawosc na temat owych “kwestii transcendencji" lub zmusic mnie do opowiedzenia jakiegos zdarzenia z mojego zycia albo przygody, która mnie spotkala w trakcie moich podrózy. I bez wzgledu na to, jak bardzo czulem sie zmeczony, bylem zobowiazany cos odpowiedziec, bo w innym razie ludzie mogliby sie obrazic i bedac zle do mnie usposobieni, juz na sam dzwiek mojego imienia zawsze mówiliby cos, co mogloby zaszkodzic mojej dzialalnosci i pomniejszyc znaczenie mojej osoby. Dlatego tez, redagujac material przeznaczony do niniejszego cyklu, postanowilem zaprezentowac go w formie oddzielnych, niezaleznych od siebie opowiesci i zawrzec w nich rózne idee, które moga posluzyc za odpowiedzi na wszystkie zadawane mi czesto pytania; dzieki temu, gdyby przyszlo mi jeszcze kiedys miec do czynienia z tymi bezwstydnymi prózniakami, bede mógl po prostu odeslac ich do tego lub innego rozdzialu i zaspokoic ich automatyczna ciekawosc. To z kolei umozliwi mi prowadzenie z niektórymi z tych ludzi rozmów w sposób dla nich nawykowy, czyli wylacznie za pomoca ciagu skojarzen, a takze pozwoli mi na chwile wytchnienia, w której znajdzie sie miejsce na aktywne myslenie, nieodzownie potrzebne mi do swiadomego i sumiennego wypelnienia zyciowych zobowiazan. Wsród pytan czesto zadawanych mi przez ludzi reprezentujacych rózne klasy i stopnie poinformowania najczesciej, o ile pamietani, stawiano mi wlasnie te: Jakich wybitnych ludzi mialem okazje spotkac? Jakie cuda widzialem na Wschodzie? Czy czlowiek ma dusze i czy jest ona niesmiertelna? Czy wola czlowieka jest wolna? Co to jest zycie i dlaczego istnieje cierpienie? Czy wierze w nauki okultystyczne i spirytystyczne? Co to jest hipnoza, magnetyzm i telepatia? Jak doszlo do tego, ze zainteresowalem sie tymi sprawami? W jaki sposób doszedlem do systemu stosowanego w Instytucie noszacym moje imie? Podziele wiec teraz niniejszy cykl na oddzielne rozdzialy, stanowiace odpowiedz na pierwsze z wyliczonych pytan, a mianowicie: “Jakich wybitnych ludzi mialem okazje spotkac?" W poszczególnych relacjach z tych spotkan umieszcze, zgodnie z zasada logicznego porzadku, wszystkie idee i mysli, które zamierzam przedstawic w niniejszym cyklu, tak by mogly one posluzyc za konstruktywny material przygotowawczy, a jednoczesnie odpowiem na wszystkie inne czesto zadawane mi pytania. Co wiecej, owe oddzielne opowiesci uloze w takiej kolejnosci, by wylonil sie z nich takze wyrazny zarys mojej “autobiografii". Zanim zapedze sie dalej, musze dokladnie wyjasnic znaczenie okreslenia “czlowiek wybitny", poniewaz tak samo jak wszystkie inne okreslenia, które odnosza sie do konkretnych pojec, ludzie wspólczesni pojmuja je zawsze wzglednie, czyli czysto subiektywnie. Na przyklad wielu ludzi uwaza kuglarza za czlowieka wybitnego; jednakze nawet dla nich, gdy tylko poznaja tajemnice jego sztuczek, przestaje on byc wybitny. Aby - nie wdajac sie w dlugie wywody - zdefiniowac, komu mozna nadac miano czlowieka wybitnego i kogo mozna za takiego uwazac, powiem na razie tylko, w stosunku do których ludzi sam uzywam tego okreslenia. Wedlug mnie, czlowiekiem wybitnym mozna nazwac tego, kto wyróznia sie wsród otaczajacych go ludzi wszechstronnoscia umyslu i wie, jak powsciagac manifestacje wywodzace sie z jego wlasnej natury, a jednoczesnie sprawiedliwie i z tolerancja odnosi sie do slabosci innych. Poniewaz pierwszym takim czlowiekiem, którego mialem okazje poznac i którego wplyw pozostawil slad na calym moim zyciu, byl mój ojciec, zaczne wlasnie od niego.



Mój ojciec


Pod koniec poprzedniego i na poczatku obecnego stulecia mój ojciec zdobyl szeroki rozglos jako aszok, czyli poeta i gawedziarz. Wszyscy znali go pod pseudonimem “Adasz" i chociaz nie byl zawodowym aszokiem, lecz tylko amatorem, to jeszcze za zycia stal sie postacia niezwykle popularna wsród mieszkanców wielu krajów Zakaukazia i Azji Mniejszej. W Azji i na Balkanach nazywano aszokami miejscowych bardów, którzy ukladali, recytowali lub spiewali wiersze, piesni, legendy, basnie ludowe oraz najprzerózniejsze opowiesci. Ludzie, którzy w dawnych czasach poswiecali sie tej profesji, w dziecinstwie nie uczeszczali nawet do szkoly podstawowej i byli w wiekszosci niepismienni; mimo to dysponowali pamiecia i bystroscia umyslu, jakie obecnie uznano by za nieslychane, lub wrecz fenomenalne. Znali na pamiec nie tylko niezliczone, czesto bardzo dlugie opowiadania i poematy oraz odtwarzali ze sluchu najrozmaitsze melodie, ale takze, kiedy improwizowali w swój, ze tak powiem, subiektywny sposób, z zadziwiajaca predkoscia potrafili znalezc odpowiednie rymy do swoich wierszy, czy tez dokonac wlasciwych zmian rytmu. Dzisiaj juz nie spotyka sie ludzi, którzy posiadaliby taka niezwykla umiejetnosc. Nawet w czasach mojej mlodosci mówilo sie, ze jest ich coraz mniej. Na wlasne oczy widzialem wielu slawnych w tamtych czasach aszoków i ich twarze mocno utkwily mi w pamieci. Mialem okazje ich zobaczyc, poniewaz w dziecinstwie ojciec zabieral mnie na konkursy, na których spotykali sie poeci-aszocy z róznych krajów. Przybywali z Persji, Turcji, Kaukazu, a nawet z niektórych rejonów Turkmenii, i przed wielkim tlumem sluchaczy przescigali sie w improwizacji i spiewie. Konkurs zazwyczaj przebiegal w nastepujacy sposób: Zaczynal go jeden z uczestników, wybrany droga losowania, który spiewajac zaimprowizowana melodie, zadawal swojemu partnerowi jakies religijne, filozoficzne albo dotyczace znaczenia i zródla dobrze znanej legendy, tradycji lub wierzenia pytanie, na które ten drugi, takze spiewajac wlasna improwizowana subiektywna melodie, odpowiadal. Co wiecej, owe improwizowane melodie subiektywne musialy harmonizowac z tonalnoscia uprzednio wyspiewanych konsonansów, a takze z tym, co prawdziwa nauka o muzyce nazywa echem rozchodzacym sie ansapalnijnie. Wszystko to wyspiewywano wierszem, najczesciej w jezyku turecko-tatarskim, który uznawano wówczas za wspólny jezyk ludzi mówiacych róznymi dialektami, a zamieszkujacych tamtejsze obszary. Owe konkursy ciagnely sie tygodniami, a czasami nawet miesiacami. Na ich zakonczenie spiewakom, którzy, zgodnie z werdyktem ogólu, najbardziej sie wyróznili, wreczano nagrody w postaci darów ofiarowanych przez widownie, najczesciej skladajacych sie z bydla, dywanów itp. Bylem swiadkiem trzech takich konkursów, z których pierwszy odbyl sie w Turcji w miescie Wan, drugi w Azerbejdzanie w miescie Karabach, a trzeci w miasteczku Subatan niedaleko Karsu. W Aleksandropolu i w Karsie, czyli dwóch miastach, w których mieszkalem wraz z rodzina w okresie dziecinstwa, czesto zapraszano mojego ojca do udzialu w wieczornych zgromadzeniach; przychodzilo na nie wielu znajomych, aby posluchac jego piesni i opowiesci. W trakcie tych zgromadzen ojciec recytowal wybrany przez obecnych poemat albo jedna z licznych znanych sobie legend, lub tez w formie piesni przedstawial rozmowe kilku postaci. Czasami na opowiedzenie calej historii nie starczalo jednej nocy i publicznosc spotykala sie ponownie nastepnego wieczoru. W sobote albo w przeddzien swiat, korzystajac z tego, ze nastepnego ranka nie musielismy wczesnie wstawac, ojciec opowiadal nam, swoim dzieciom, historie o dawnych wielkich narodach oraz wspanialych ludziach albo o Bogu, przyrodzie i tajemniczych cudach; na zakonczenie zawsze przytaczal basn z Tysiaca i jednej nocy, a znal ich tyle, ze naprawde starczyloby po jednej na kazda z tysiaca i jednej nocy. Sposród wielu wrazen wywolanych przez te pozostawiajace niezatarty slad opowiesci mojego ojca jedno co najmniej piec razy posluzylo mi za czynnik uduchawiajacy, pozwalajacy zrozumiec to, co niezrozumiale. Owo silne wrazenie, które wiele lat pózniej posluzylo mi za czynnik uduchawiajacy, wykrystalizowalo sie we mnie pewnego wieczoru, gdy mój ojciec recytowal i spiewal legende o Potopie poprzedzajacym wielki Potop, a potem z jednym ze swoich przyjaciól podjal dyskusje na ten temat. Dzialo sie to w okresie, kiedy okolicznosci zyciowe zmusily mojego ojca do obrania zawodu stolarza. Wspomniany przyjaciel czesto odwiedzal go w warsztacie i czasami spedzali tak cala noc, zastanawiajac sie nad znaczeniem starych legend i powiedzen. Tym przyjacielem byl nie kto inny, jak sam dziekan Borsz z Katedry Wojskowej w Karsie, który juz wkrótce mial sie stac moim pierwszym wychowawca, twórca i autorem mojej obecnej indywidualnosci oraz, ze tak powiem, “trzecim obliczem mojego wewnetrznego Boga". Owej nocy, kiedy miala miejsce ta dyskusja, w warsztacie oprócz mnie znajdowal sie jeszcze mój wuj, który tego samego wieczoru przybyl do miasta z pobliskiej wioski, gdzie mial ogrody warzywne i winnice. Obaj siedzielismy cicho w kacie na miekkich struzynach, sluchajac mojego ojca, który spiewal legende o babilonskim bohaterze Gilgameszu i objasnial jej znaczenie. Dyskusja wywiazala sie w momencie, gdy ojciec skonczyl dwudziesta pierwsza piesn legendy, w której pewien Ut-Napisztim opowiada Gilgameszowi O tym, jak potop zniszczyl ziemie Szuruppak. Po zakonczeniu piesni ojciec przerwal na chwile, zeby nabic fajke, i powiedzial, ze jego zdaniem legenda o Gilgameszu wywodzi sie od Sumerów, narodu starszego od Babilonczyków. Dodal, ze z pewnoscia ta sama legenda jest zródlem znajdujacej sie w piecioksiegu opowiesci o Potopie i ze wlasnie na niej opiera sie swiatopoglad chrzescijanski, tylko nazwy i w niektórych miejscach pewne szczególy ulegly zmianie. Ojciec dziekan zaprotestowal, cytujac wiele przeczacych temu danych, i dyskusja tak sie ozywila, ze obaj zapomnieli odeslac mnie do lózka, co zwykli czynic w takich sytuacjach. Ich spór tak bardzo zainteresowal wuja i mnie, ze lezelismy bez ruchu na miekkich struzynach do samego switu, kiedy to po skonczonej dyskusji mój ojciec i jego przyjaciel w koncu sie rozstali. Owa dwudziesta pierwsza piesn tyle razy powtarzano tej nocy, ze wyryla sie w mojej pamieci na cale zycie. Oto jej tresc: Wyjawie ci, Gilgameszu, Smutna tajemnice Bogów: Jak kiedys spotkali sie i powzieli zamiar Zeslac potop na ziemie Szuruppak. Jasnooki Ea, nic nie mówiac ojcu swemu Anu, Ni Panu, poteznemu Ellilowi, Ni siewcy szczescia, Nemuru, Ani nawet ksieciu zaswiatów, Enu Wezwal do siebie syna Ubara-Tutu; Rzeki do niego: “Dom swój rozbierz, korab zbuduj; Wszystkiej rodzinie i krewienstwu kaz wstapic do nawy, Z wszystkiego ptactwa i zwierzyny nasienie tam wprowadz; Bogowie nieodwolalnie postanowili Zeslac potop na ziemie Szuruppak." [W oparciu o wyd. Gilgamesz: epos starozytnego Dwurzecza, tlum. R. Stiller, PIW, Warszawa 1980.] Dane uksztaltowane we mnie w dziecinstwie w wyniku silnych wrazen, jakich doznalem w trakcie dyskusji na ten abstrakcyjny temat, prowadzonej przez dwie osoby - które do samej starosci toczyly w miare normalne zycie - mialy dobroczynny wplyw na ksztaltowanie sie mojej indywidualnosci. Zdalem sobie z tego sprawe o wiele pózniej, a mianowicie tuz przed powszechna wojna europejska [pierwsza wojna swiatowa], i od tamtego czasu owe dane zaczely sluzyc mi za wspomniany wyzej czynnik uduchawiajacy. Poczatkowy wstrzas, którego doznaly moje umyslowe i uczuciowe skojarzenia, a który spowodowal pojawienie sie we mnie owej swiadomosci, wygladal nastepujaco: Któregos dnia przeczytalem w jednym z czasopism artykul o tym, ze wsród ruin Babilonu odkryto tablice z inskrypcjami pochodzacymi, jak twierdzili uczeni, sprzed co najmniej czterech tysiecy lat. W tym samym numerze opublikowano te inskrypcje wraz z tlumaczeniem; okazalo sie, iz byla to wlasnie legenda o bohaterskim Gilgameszu. Kiedy uswiadomilem sobie, ze jest to ta sama legenda, której tak czesto sluchalem w dziecinstwie z ust mojego ojca, a szczególnie kiedy przeczytalem dwudziesta pierwsza piesn brzmiaca niemalze identycznie jak w jego piesniach i opowiesciach, ogarnelo mnie tak wielkie podniecenie wewnetrzne, ze wydawalo mi sie wówczas, iz od tego odkrycia zalezy cale moje przyszle zycie. Uderzyl mnie fakt - którego w pierwszej chwili nie potrafilem sobie wytlumaczyc - ze choc aszocy przekazywali te legende z pokolenia na pokolenie przez cale tysiaclecia, to przetrwala ona do naszych czasów praktycznie nie zmieniona. Po tym wydarzeniu, dzieki któremu wreszcie jasno pojalem dobroczynny wplyw wrazen uksztaltowanych we mnie w dziecinstwie przez opowiesci ojca - wplyw, który doprowadzil do wykrystalizowania sie we mnie czynnika uduchawiajacego, pozwalajacego na zrozumienie tego, co z reguly wydaje sie niezrozumiale - czesto zalowalem, ze dopiero tak pózno zaczalem nadawac starozytnym legendom nalezne im, jak to teraz rozumiem, ogromne znaczenie. Ojciec opowiedzial mi kiedys jeszcze inna legende o Potopie poprzedzajacym Potop; po tym wydarzeniu nabrala ona dla mnie równiez calkiem szczególnego znaczenia. Legenda ta, takze wierszowana, opowiada o tym, jak dawno, dawno temu, az siedemdziesiat pokolen przed ostatnim potopem (jedno pokolenie równalo sie wówczas jednemu stuleciu), kiedy tam, gdzie dzisiaj plynie woda, znajdowala sie pustynia, a na miejscu dzisiejszej pustyni plynela woda, kwitla na ziemi wielka cywilizacja, której glównym osrodkiem byla nie istniejaca juz wyspa Haninn, stanowiaca centrum calej ziemi. Korzystajac z innych danych historycznych, umiejscowilem wyspe Haninn mniej wiecej tam, gdzie dzisiaj znajduje sie Grecja. Jedynymi ludzmi, którzy przetrwali wczesniejszy potop, byli pewni bracia zakonni z nie istniejacego juz Bractwa Imastun [w starym ormianskim slowo imastun znaczy “medrzec"; uzywano go równiez jako tytulu nadawanego wszystkim wybitnym postaciom historycznym. Na przyklad nadal umieszcza sie je przed imieniem Króla Salomona]; jego czlonkowie stanowili kaste rozrzucona po calej ziemi, ale glówny osrodek miescil sie wlasnie na tej wyspie. Czlonkami Bractwa Imastun byli uczeni mezowie zajmujacy sie miedzy innymi astrologia. Przed samym potopem rozjechali sie oni po calej ziemi, zeby z róznych miejsc obserwowac zjawiska zachodzace na sklepieniu niebieskim. Jednakze bez wzgledu na to, jak duza odleglosc dzielila ich od siebie, utrzymywali ze soba nieustanny kontakt i za pomoca telepatii przekazywali do centrum wszystkie uzyskane informacje. Wykorzystywali do tego celu tak zwane pytie, które spelnialy role odbiorników. Wchodzac w trans, nieswiadomie odbieraly one i rejestrowaly wszystko, co przekazywali im z róznych miejsc bracia Imastun, i zapisywaly informacje w jednym z czterech uzgodnionych kierunków, w zaleznosci od tego, z której strony swiata dotarla do nich wiadomosc. Innymi slowy, zapisywaly od góry do dolu wiadomosci pochodzace z miejsc polozonych na wschód od wyspy; z prawa na lewo te z poludnia; z dolu do góry te, które nadeszly z zachodu (z obszarów, gdzie kiedys znajdowala sie Atlantyda, a dzisiaj roztacza sie Ameryka); z lewa na prawo wiadomosci przekazywane z terenu zajmowanego dzisiaj przez Europe. Poniewaz przedstawiajac w logicznej sekwencji niniejszy rozdzial poswiecony pamieci mojego ojca, wspomnialem o moim pierwszym wychowawcy, dziekanie Borszu, uwazam teraz za konieczne opisanie pewnej procedury ustalonej przez tych dwóch mezczyzn, którzy zyli normalnie do póznej starosci i którzy wzieli na siebie obowiazek przygotowania do odpowiedzialnego zycia chlopca tak nieswiadomego jak ja, a teraz, dzieki swojej sumiennej i bezstronnej postawie wobec mnie, zasluguja na to, by stac sie dla mojej esencji “dwoma obliczami boskosci mojego wewnetrznego Boga". Owa procedura - co sie okazalo dopiero pózniej, kiedy ja zrozumialem - byla niezwykle oryginalnym srodkiem sluzacym do rozwoju umyslu oraz do samodoskonalenia. Nazywali ja kastusilia; ten termin, jak mi sie wydaje, pochodzi ze starego asyryjskiego i mój ojciec najwyrazniej zaczerpnal go z jakiejs legendy. Oto jak wygladala ta procedura: Niespodziewanie jeden zadawal drugiemu calkiem niedorzeczne pytanie, a ten drugi, bez pospiechu, spokojnie i powaznie dawal na nie pozornie logiczna odpowiedz. Na przyklad pewnego wieczoru, kiedy znajdowalem sie w warsztacie, pojawil sie tam nagle mój przyszly wychowawca, który wchodzac zapytal ojca: - Gdzie w tej chwili znajduje sie Bóg? - Bóg jest teraz w Sari Kamisz - odpowiedzial bardzo powaznie mój ojciec. Sari Kamisz to zalesiony obszar polozony wzdluz dawnej granicy rosyjsko-tureckiej, gdzie rosna slynne na calym Zakaukaziu i w Azji Mniejszej, niespotykanie wysokie sosny. Otrzymawszy taka odpowiedz, dziekan zapytal: - I co takiego robi tam Bóg? Mój ojciec odrzekl, ze Bóg buduje tam podwójne drabiny, a na ich szczycie przymocowuje szczescie, tak by cale narody i pojedynczy ludzie mogli wchodzic do góry i schodzic na dól. Zarówno pytania, jak i odpowiedzi byly wypowiadane powaznym i spokojnym glosem, tak jakby jeden z nich pytal sie, jaka jest dzisiaj cena ziemniaków, a drugi odpowiadal, ze w tym roku zbiór ziemniaków byl bardzo nieudany. Dopiero o wiele pózniej pojalem glebokie mysli ukryte w tych pytaniach i odpowiedziach. Prowadzone przez nich w podobnym duchu czeste rozmowy dla kogos z zewnatrz brzmialy jak pogawedki dwóch stuknietych staruszków, którzy tylko przez pomylke, zamiast trafic do wariatkowa, znalezli sie na wolnosci. Wiele z tych rozmów, wówczas wydajacych mi sie bez znaczenia, zaczelo nabierac dla mnie sensu dopiero pózniej, kiedy spotkalem sie z pytaniami tego samego rodzaju; wtedy dopiero zrozumialem, jak wielka wage obaj starcy Przywiazywali do tych pytan i odpowiedzi. Mój ojciec mial bardzo prosty, jasny i calkiem okreslony poglad na cel zycia ludzkiego. W mlodosci wiele razy mi powtarzal, ze podstawowym dazeniem kazdego czlowieka powinno byc zdobycie wewnetrznej wolnosci w stosunku do zycia i przygotowanie dla siebie szczesliwej starosci. Uwazal, iz nieodzownosc i absolutna koniecznosc posiadania w zyciu takiego celu jest czyms tak oczywistym, ze bez specjalnego madrzenia sie kazdy powinien to zrozumiec. Jednakze czlowiek, aby móc osiagnac ów cel, musi w okresie od dziecinstwa do osiemnastego roku zycia zebrac dane umozliwiajace sumienne wypelnienie nastepujacych czterech przykazan: Pierwsze: Kochaj wlasnych rodziców. Drugie: Zachowaj wstrzemiezliwosc seksualna. Trzecie: Na zewnatrz badz uprzejmy dla kazdego, bez wzgledu na to, jaka wyznaje religie, czy jest biedny, czy bogaty, czy to przyjaciel, czy wróg, wladca czy niewolnik; ale wewnatrz pozostan wolny i nikomu ani niczemu nigdy za bardzo nie ufaj. Czwarte: Kochaj prace dla samej pracy, a nie dla korzysci, jakie przynosi. Ojciec, który darzyl mnie, swojego pierworodnego syna, wyjatkowa miloscia, wywarl na mnie ogromny wplyw. W naszych bezposrednich stosunkach traktowalem go bardziej jak starszego brata niz ojca; on zas, prowadzac ze mna nie konczace sie rozmowy i opowiadajac mi niezwykle historie, wielce przyczynil sie do tego, ze zrodzily sie we mnie poetyckie obrazy i szczytne idealy. Mój ojciec byl z pochodzenia Grekiem. Jego przodkowie wyemigrowali z Bizancjum po zdobyciu Konstantynopola przez Turków, uciekajac przed przesladowaniami najezdzców. Najpierw osiedlili sie w glebi Turcji, ale pózniej, szukajac odpowiednich warunków klimatycznych i lepszych terenów do wypasu bydla stanowiacego czesc ogromnego bogactwa zgromadzonego przez moich przodków, przeniesli sie na wschodnie wybrzeze Morza Czarnego, w poblize miasta, które obecnie nazywa sie Gumuszchane. Jeszcze pózniej, niedlugo przed ostatnia wielka wojna rosyjsko-turecka, uciekajac przed nowymi przesladowaniami tureckimi, przeniesli sie do Gruzji. Tam ojciec oddzielil sie od swoich braci, a nastepnie dotarl do Armenii i osiedlil sie w Aleksandropolu, który za panowania tureckiego nazywal sie Gumri. W wyniku podzialu rodzinnych bogactw otrzymal on olbrzymi jak na tamte czasy majatek, miedzy innymi kilka stad bydla. Rok albo dwa po przeniesieniu sie do Armenii, w wyniku kleski niezaleznej od ludzi, mój ojciec stracil cale odziedziczone bogactwo. Towarzyszyly temu nastepujace okolicznosci: Kiedy z cala rodzina, pasterzami i stadami osiedlil sie w Armenii, stal sie najbogatszym hodowca w regionie i zgodnie z panujacym zwyczajem biedniejsze rodziny przekazaly mu w opieke swoja mniej liczna rogacizne oraz bydlo; w zamian za to otrzymywaly od niego w sezonie pewna ilosc masla i sera. I wlasnie wówczas, gdy w ten sposób jego stado powiekszylo sie o kilka tysiecy sztuk, wybuchla wsród bydla na calym Zakaukaziu zaraza przyniesiona z Azji. Owa masowa epidemia szerzyla sie tak gwaltownie, ze w ciagu kilku miesiecy prawie wszystkie zwierzeta padly, a z nielicznych, które przezyly, zostala sama skóra i kosci. Poniewaz przyjmujac zwierzyne mój ojciec, zgodnie ze zwyczajem, ubezpieczyl ja od wszelkich nieszczesliwych wypadków - wlaczajac w to nawet liczne porwania owiec przez wilki - w wyniku zarazy stracil nie tylko wlasne stado, lecz musial takze sprzedac prawie caly swój dobytek, zeby zaplacic za bydlo, które nalezalo do innych. Tak wiec z czlowieka, któremu sie powodzilo, ojciec niespodziewanie zamienil sie w biedaka. Nasza rodzina Uczyla wtedy tylko szesc osób: mój ojciec, matka, babka, która zapragnela spedzic ostatnie dni u boku najmlodszego syna, i trójka dzieci - ja, mój brat oraz moja siostra - z których ja bylem najstarszy. Mialem wtedy okolo siedmiu lat. Poniewaz utrzymanie takiej rodziny, rozpuszczonej ponadto dotychczasowym zyciem w dostatku, kosztowalo duzo pieniedzy, ojciec, straciwszy caly majatek, zmuszony byl otworzyc nowy interes. A zatem po zebraniu wszystkiego, co pozostalo z ogromnego i wytwornego domostwa, otworzyl tartak oraz, zgodnie z lokalnym zwyczajem, znajdujacy sie przy nim warsztat stolarski, przystosowany do produkcji najprzerózniejszych przedmiotów z drewna. Ojciec nigdy przedtem nie trudnil sie handlem i nie mial zadnego doswiadczenia w prowadzeniu interesów, tak wiec juz w pierwszym roku tartak okazal sie zupelnym fiaskiem. Ostatecznie musial go zamknac i ograniczyc sie do stolarni specjalizujacej sie w produkcji niewielkich drewnianych przedmiotów. To drugie niepowodzenie finansowe mojego ojca mialo miejsce cztery lata po pierwszym wielkim nieszczesciu. Przez caly ten czas mieszkalismy z rodzina w Aleksandropolu. W tym samym okresie Rosjanie zdobyli Kars, pobliskie miasto-twierdze, i szybko je odbudowali. Pojawila sie tam mozliwosc zarobienia pieniedzy i mój wuj, który juz sie tam urzadzil, przekonal ojca, zeby przeniósl swój warsztat do Karsu. Ojciec najpierw pojechal sam, a nastepnie sprowadzil cala rodzine. Tymczasem owa rodzina powiekszyla sie o trzy “aparaty kosmiczne do przetwarzania pokarmu" w postaci moich trzech, w tamtym okresie doprawdy uroczych, sióstr. Po osiedleniu sie w Karsie ojciec najpierw postal mnie do szkoly greckiej, ale wkrótce przeniósl do rosyjskiej szkoly komunalnej. Poniewaz bylem bardzo bystrym uczniem, tracilem niewiele czasu na odrabianie lekcji i w wolnych chwilach pomagalem ojcu w warsztacie. Szybko pozyskalem nawet wlasnych klientów, z poczatku wsród moich kolegów, dla których konstruowalem rózne przedmioty, jak na przyklad strzelby, piórniki itp., a pózniej stopniowo zajalem sie powazniejsza praca, wykonujac w domach rózne male naprawy. Mimo ze bylem wtedy tylko malym chlopcem, pamietam wszystkie najdrobniejsze szczególy z tego okresu zycia naszej rodziny. Na tym tle wybijaja sie w mojej pamieci niebywaly spokój ojca w obliczu nieszczesc, które go spotkaly, i wewnetrzna niezaleznosc, jaka zachowywal we wszystkich swoich zewnetrznych przejawach. Z cala pewnoscia moge teraz stwierdzic, ze mimo rozpaczliwej walki z nieszczesciami, które spadaly na niego jak z rogu obfitosci, we wszystkich ciezkich momentach zycia udawalo mu sie zachowac dusze prawdziwego poety. Sadze, ze wlasnie dlatego w okresie mojego dziecinstwa w naszej rodzinie, pomimo cierpianych przez nas niedostatków, zawsze panowala nadzwyczajna zgoda, duch milosci i chec wzajemnej pomocy. Dzieki wrodzonej zdolnosci do odnajdywania natchnienia w pieknie drobnych szczególów mój ojciec nawet w najciezszych chwilach naszego zycia rodzinnego byl dla wszystkich zródlem odwagi; zaraziwszy nas wolnoscia od troski, zaszczepil nam jednoczesnie wspomniane wyzej porywy szczescia. Piszac o moim ojcu, nie moge pominac milczeniem jego pogladów dotyczacych tak zwanej “kwestii transcendencji". Jego wyobrazenie na ten temat bylo zarówno bardzo osobliwe, jak i bardzo proste. Pamietam, ze kiedy odwiedzilem go po raz ostatni, zadalem mu jedno ze stereotypowych pytan, juz od trzydziestu lat sluzacych mi do przeprowadzania specjalnych badan i poszukiwan w trakcie spotkan z wybitnymi ludzmi, którzy zebrali w sobie dane powodujace przyciaganie swiadomej uwagi innych. Zapytalem go - oczywiscie nie bez uprzedniego wprowadzenia, które w takich wypadkach stalo sie juz moim zwyczajem - zeby bardzo prosto, bez zadnego wymadrzania sie czy filozofowania, powiedzial mi, jaka opinie wyrobil sobie w trakcie swojego zycia na temat tego, czy czlowiek ma dusze i czy jest ona niesmiertelna. - Jak ci to powiedziec? - odrzekl. - W owa dusze, która, jak wierza ludzie, czlowiek ponoc ma i o której mówia, ze istnieje niezaleznie i odbywa wedrówke po smierci, ja nie wierze; a jednak w trakcie zycia “cos" sie w czlowieku formuje, nie mam co do tego zadnej watpliwosci. Tlumacze to sobie w nastepujacy sposób: czlowiek przychodzi na swiat obdarzony wlasciwoscia, dzieki której w ciagu zycia niektóre z jego doswiadczen wytwarzaja w nim pewna substancje; z tej substancji stopniowo formuje sie w nim to “cos", co moze istniec prawie niezaleznie od ciala fizycznego. Po smierci to “cos" nie rozpada sie wraz z cialem fizycznym, lecz o wiele pózniej, dopiero po oddzieleniu sie od niego. Mimo ze to “cos" zbudowane jest z tej samej substancji, co cialo fizyczne czlowieka, charakteryzuje je o wiele subtelniejsza materialnosc i, jak sie wydaje, o wiele wieksza chlonnosc na wszelkie postrzezenia. Sadze, ze wrazliwosc jego percepcji mozna porównac z... przypominasz sobie doswiadczenie, który przeprowadziles na niedorozwinietej umyslowo Ormiance imieniem Sando? Mial na mysli eksperyment, który przeprowadzilem w jego obecnosci wiele lat wczesniej, podczas wizyty w Aleksandropolu. Polegal on na tym, ze w róznym stopniu zahipnotyzowalem osoby reprezentujace rozmaite typy ludzkie, aby w ten sposób wyswietlic wszystkie szczególy zjawiska nazywanego przez uczonych hipnotyzerów “eksterioryzacja wrazliwosci" lub przekazywaniem doznania bólu na odleglosc. Eksperyment przeprowadzilem w nastepujacy sposób: Z mieszanki gliny, wosku i bardzo drobnego srutu zbudowalem figure przypominajaca medium, które zamierzalem wprowadzic w stan hipnozy, czyli w ów stan psychiczny czlowieka nazywany przez prastara galaz nauki “utrata inicjatywy"; stan, który zgodnie ze wspólczesna klasyfikacja Szkoly z Nancy odpowiada trzeciemu etapowi hipnozy. Nastepnie dokladnie nasmarowalem jedna czesc ciala medium mascia zrobiona z mieszanki oliwy i oleju bambusowego. Potem zebralem z ciala medium olej i nasmarowalem nim odpowiednia czesc figury, a nastepnie zajalem sie wyswietlaniem wszystkich interesujacych mnie szczególów tego zjawiska. Mojego ojca bardzo zadziwilo to, ze kiedy naklulem igla miejsce na figurze nasmarowane olejem, odpowiadajace mu miejsce na ciele medium drgalo, a jesli wbilem igle jeszcze glebiej, to dokladnie w tym samym miejscu na ciele medium pojawiala sie kropla krwi. Szczególnie zdziwilo go to, iz po przebudzeniu, odpowiadajac na zadane pytanie, medium twierdzilo, ze nic sobie nie przypomina i ze w ogóle nie czulo bólu. Tak wiec mój ojciec, który byl swiadkiem owego doswiadczenia, odwolujac sie do niego, powiedzial: - Dokladnie w ten sam sposób to “cos", zarówno przed, jak i po smierci, reaguje na pewne dzialania srodowiska i podlega ich wplywowi az do chwili swojego rozpadu. Wzgledem mojego wychowania ojciec stosowal pewne okreslone, jak je nazywalem, “systematyczne zabiegi". Jeden z najbardziej uderzajacych - który pózniej niewatpliwie przyniósl dobroczynne skutki, silnie odczuwane przeze mnie, jak równiez przez ludzi, których mialem okazje spotkac w trakcie moich wedrówek w poszukiwaniu prawdy na róznych dziewiczych terenach naszego globu - polegal na tym, ze w dziecinstwie, czyli wówczas, gdy w czlowieku ksztaltuja sie dane budzace odruchy, którymi bedzie on dysponowal w trakcie swojego odpowiedzialnego zycia, mój ojciec przy kazdej nadarzajacej sie okazji stosowal srodki powodujace, ze zamiast odruchów grymaszenia, odrazy, przewrazliwienia, leku, niesmialosci itp. tworzyly sie we mnie dane wywolujace postawe zobojetnienia na wszystko, co normalnie budzi tego rodzaju reakcje. Bardzo dobrze pamietam, jak w tym celu podrzucal czasami do mojego lózka zabe, robaka, mysz albo jakies inne zwierze mogace wywolac takie odruchy; innym znów razem kazal mi wziac do reki niejadowitego weza i nawet bawic sie z nim itp. Pamietam, ze sposród tych wszystkich systematycznych zabiegów ojca jeden zwlaszcza niepokoil starszych ludzi z mojego otoczenia, na przyklad matke, ciotke i naszych najstarszych pastuchów. Polegal on na tym, ze ojciec zawsze zmuszal mnie do wstawania o poranku, kiedy dzieci szczególnie slodko spia, nastepnie szedl do fontanny i oblewal sie zimna zródlana woda, a potem biegal caly nagi; jesli próbowalem sie sprzeciwic, nigdy nie ustepowal i chociaz byl dla mnie bardzo dobry i mnie kochal, wymierzal mi wtedy kary nie okazujac zadnej litosci. W pózniejszych latach czesto to wspominalem i w takich chwilach dziekowalem mu calym moim byciem za to, co dla mnie zrobil. Bez tego nigdy nie bylbym w stanie przezwyciezyc wszystkich przeszkód i trudnosci, na które natrafilem w trakcie moich pózniejszych podrózy. On sam prowadzil niemalze pedantycznie regularne zycie i pod tym wzgledem byl wobec siebie bezlitosny. Na przyklad kladl sie spac wczesnie, tak by wczesnym rankiem zaczac to, co zawczasu postanowil zrobic; i nie odstapil od tej zasady nawet w noc weselna córki. Mojego ojca widzialem po raz ostatni w roku 1916. Mial wtedy osiemdziesiat dwa lata; ciagle byl zdrowy i pelen sil. W jego brodzie z trudem mozna bylo dostrzec kilka pierwszych siwych wlosów. Zmarl rok pózniej, ale nie byla to smierc naturalna. Owo zdarzenie - smutne i bolesne dla wszystkich, którzy go znali, a szczególnie dla mnie - mialo miejsce w trakcie ostatniej wielkiej okresowej psychozy ludzkiej. Podczas tureckiego ataku na Aleksandropol moja rodzina musiala ratowac sie ucieczka; ojciec nie chcial jednak zostawic domostwa na pastwe losu i broniac rodzinnego dobytku odniósl rany. Wkrótce potem zmarl i zostal pochowany przez kilku starców, którzy pozostali w miescie. Na nieszczescie wszystkich ludzi myslacych teksty napisanych albo podyktowanych przez niego legend i piesni - które moim zdaniem stanowilyby najlepsza pamiatke po nim - zagubily sie podczas kolejnych grabiezy naszego domu; byc moze jednak wsród rzeczy, które pozostawilem w Moskwie, ocalalo jakims cudem kilkaset spiewanych przez niego piesni, które utrwalono na walkach fonograficznych. Gdyby nie udalo sie odnalezc tych nagran, ludzie, którzy potrafia docenic wartosc dawnego folkloru, poniesliby niepowetowana strate. Sadze, ze indywidualnosc i typ umyslowosci mojego ojca najlepiej ukaze czytelnikowi kilka jego ulubionych “subiektywnych powiedzen", które czesto przytaczal w trakcie rozmowy. Godnym uwagi jest fakt, ze zarówno ja, jak i wielu innych ludzi zauwazylo, iz kiedy w czasie rozmowy on sam uzywal tych powiedzen, kazdy ze sluchaczy odnosil wrazenie, ze nie mozna by tego trafniej lub lepiej powiedziec; ale jesli wypowiadal je ktokolwiek inny, wydawalo sie, iz to czyste bzdury albo uwagi zupelnie nie na temat. Oto kilka przykladów: Nie ma cukru bez soli. Popiól jest dzieckiem ognia. Sutanna sluzy do ukrywania glupca. On jest na samym dole, poniewaz ty jestes na samej górze. Jezeli ksiadz skreci na prawo, to nauczyciel musi bezwarunkowo skrecic na lewo. Jesli czlowiek jest tchórzem, to dowodzi, ze ma wole. Czlowieka zaspokaja nie ilosc jedzenia, lecz brak zachlannosci. Tylko dzieki prawdzie mozna miec spokojne sumienie. Gdzie nie ma slonia ani konia, tam nawet osiol jest potezny. W ciemnosci wesz jest straszniejsza niz tygrys. Jesli obecne jest we mnie Ja", to ani Bóg, ani Diabel sie nie licza. Jesli raz wezmiesz to na barki, to nie ma nic lzejszego na swiecie. Obraz Piekla - wytworny but. Obecnosc nieszczescia na ziemi jest wynikiem madrzenia sie kobiet. Glupcem jest ten, kto jest “sprytny". Szczesliwy czlowiek, który nie widzi wlasnego nieszczescia. Mistrz udziela oswiecenia - kto zatem jest ostem? Ogien grzeje wode, ale woda gasi ogien. Dzyngis-chan byt wielki, ale jesli chcesz, to ciesz sie, ze nasz dzielnicowy jest jeszcze wiekszy. Jesli jestes pierwszy, to twoja zona jest druga; jesli twoja zona jest pierwsza, lepiej zebys byt zerem: tylko wtedy twoje kury beda bezpieczne. Jesli chcesz byc bogaty, zaprzyjaznij sie z policja. Jesli chcesz byc stawny, zaprzyjaznij sie z dziennikarzami. Jesli chcesz byc syty - z tesciowa. Jesli chcesz miec spokój - z twoim sasiadem. Jesli chcesz spac - ze swoja zona. Jesli chcesz utracic wiare - z ksiedzem. Aby stworzyc pelniejszy obraz indywidualnosci mojego ojca, musze wspomniec o pewnej sklonnosci przejawiajacej sie w jego naturze, która rzadko mozna zaobserwowac u ludzi wspólczesnych, a która frapowala wszystkich, którzy dobrze go znali. Wlasnie glównie dzieki owej sklonnosci, juz na samym poczatku, kiedy stracil majatek i musial wziac sie do interesów, jego sprawy potoczyly sie tak zle, ze przyjaciele i ci, którzy musieli z nim pertraktowac, uznali go za czlowieka nie tylko niepraktycznego, ale wrecz wykazujacego brak sprytu w tej dziedzinie. I rzeczywiscie, wszystkie przedsiewziecia finansowe ojca konczyly sie fiaskiem i nie przynosily rezultatów uzyskiwanych przez innych. Przyczyna tego nie byl jednak fakt, iz byl on czlowiekiem niepraktycznym lub pozbawionym zdolnosci umyslowych w tej dziedzinie, lecz jedynie wspomniana sklonnosc. Te najwidoczniej uksztaltowana jeszcze w dziecinstwie sklonnosc, która charakteryzowala jego nature, zdefiniuje w nastepujacy sposób: “instynktowna niechec do czerpania korzysci z cudzego nieszczescia i naiwnosci". Innymi slowy, bedac czlowiekiem prawym i uczciwym, mój ojciec nie mógl budowac wlasnego dobrobytu kosztem nieszczescia blizniego. Poniewaz jednak jego otoczenie stanowili w wiekszosci typowi ludzie wspólczesnej cywilizacji, wykorzystywali oni jego uczciwosc i z wyrachowaniem próbowali go oszukac, nieswiadomie umniejszajac w ten sposób znaczenie tej cechy jego psychiki, na której opieraja sie wszystkie przykazania Naszego Wspólnego Ojca. Mozna wiec doskonale zastosowac do mojego ojca nastepujaca parafraze zdania pochodzacego ze swietych pism i cytowanego obecnie przez wyznawców wszystkich religii na calym swiecie, która opisuje anomalia naszego zycia codziennego, dajac jednoczesnie praktyczna rade: Uderz - a nie bedziesz uderzony. Ale jesli nie uderzysz - zatluka cie na smierc jak koze Sidora. Mój ojciec, pomimo ze czesto znajdowal sie w sytuacjach nie podlegajacych kontroli czlowieka i powodujacych rozmaite ludzkie nieszczescia, a takze wbrew temu, iz prawie zawsze napotykal podle zachowanie otaczajacych go osób - przypominajace zachowanie szakali - nie stracil serca, nigdy z niczym sie nie utozsamil, pozostal wewnetrznie wolny i zawsze byl soba. Brak w jego zyciu zewnetrznym czegokolwiek, co jego otoczenie uznaloby za przynoszace korzysc, wewnetrznie w ogóle mu nie przeszkadzalo; gotów byl ze wszystkim sie pogodzic, pod warunkiem, ze starczalo na chleb i ze mial zapewniony spokój w czasie godzin przeznaczonych na medytacje. Najbardziej go irytowalo, jesli przeszkadzano mu wieczorem, kiedy mial zwyczaj siedziec na dworze i patrzec na gwiazdy. Z mojej strony moge teraz tylko powiedziec, ze calym swoim byciem pragne móc byc takim, jakim znalem go na starosc. Okolicznosci zycia, niezalezne ode mnie, spowodowaly, ze nie widzialem grobu, w którym lezy cialo mojego ukochanego ojca, i istnieja male szanse, abym kiedykolwiek w przyszlosci mógl odwiedzic jego grób. Dlatego, konczac ten rozdzial poswiecony ojcu, nakazuje któremukolwiek z moich synów, czy to przez krew, czy w duchu, odszukac, kiedy tylko nadarzy sie okazja, ów samotny i opuszczony z powodu okolicznosci wynikajacych glównie z ludzkiej plagi nazywanej instynktem stadnym grób i umiescic tam kamien z nastepujacym napisem: JESTEM TOBA, JESTES MNA, ONJESTNASZ, OBAJ JESTESMY JEGO. NIECHAJ WIEC WSZYSTKO BEDZIE DLA NASZEGO BLIZNIEGO.



Mój pierwszy wychowawca


Jak juz wspominalem w poprzednim rozdziale, moim pierwszym wychowawca byl dziekan Borsz. W okresie, o którym mowa, byl on dziekanem Katedry Wojskowej w Karsie i w calej okolicy, dopiero od niedawna znajdujacej sie pod kontrola Rosjan, uwazano go za najwyzszy autorytet w sprawach duchowych. Mozna powiedziec, ze na skutek calkiem przypadkowych okolicznosci zyciowych stal sie on dla mnie “czynnikiem oddzialujacym na wtórna warstwe mojej obecnej indywidualnosci". W okresie, kiedy uczeszczalem do szkoly miejskiej w Karsie, któregos dnia przeprowadzono wsród uczniów nabór do chóru przy Katedrze Wojskowej; poniewaz mialem wtedy dobry glos, znalazlem sie wsród wybranców. Od tego czasu zaczalem chodzic do Katedry Rosyjskiej na zajecia spiewu. Przystojny, starszy juz wiekiem dziekan interesowal sie nowym chórem glównie dlatego, ze byl kompozytorem róznych swietych kantyków, które tego roku mialy znalezc sie w naszym repertuarze. Czesto wiec przychodzil na nasze zajecia, a poniewaz kochal dzieci, zawsze byl bardzo dobry dla nas, malych chórzystów. Z jakiegos powodu juz wkrótce zaczal mi okazywac szczególna serdecznosc; byc moze dlatego, ze mialem wyjatkowo dobry glos, wyrózniajacy sie nawet wówczas, gdy spiewalem w tle, albo byc moze po prostu dlatego, ze bardzo lubilem platac figle, a on darzyl sympatia takich urwisów. W kazdym razie coraz bardziej sie mna interesowal i niebawem zaczal nawet pomagac mi przy odrabianiu lekcji. Pod koniec roku przez caly tydzien nie przychodzilem do katedry, poniewaz zarazilem sie jaglica. Dowiedziawszy sie o tym, Ojciec dziekan sam przyszedl do nas, przyprowadziwszy ze soba dwóch wojskowych okulistów. Mój ojciec byl wtedy w domu i kiedy lekarze po skonczonym badaniu wyszli, postanowiwszy przyslac pielegniarza, zeby dwa razy dziennie przyzegal moje oczy siarczanem miedzi i co trzy godziny smarowal je zlocista mascia, ci dwaj mezczyzni, którzy wzglednie normalnie dozyli starosci - zywiac niemal identyczne przekonania, mimo ze ich przygotowanie do wkroczenia w odpowiedzialny wiek odbywalo sie w calkiem odmiennych warunkach - po raz pierwszy mieli okazje ze soba rozmawiac. Juz od pierwszego spotkania przypadli sobie do gustu i pózniej stary dziekan czesto odwiedzal ojca w warsztacie; z reguly siadali wtedy na miekkich struzynach znajdujacych sie w glebi pomieszczenia i pijac kawe przygotowana przez ojca, godzinami prowadzili rozmowy na rózne religijne i historyczne tematy. Pamietam, ze dziekan ozywial sie szczególnie wówczas, gdy ojciec mówil cos o Asyrii, której historie znal bardzo dobrze, a która z jakiegos powodu w owym czasie bardzo interesowala dziekana Borsza. Ojciec Borsz mial wtedy siedemdziesiat lat. Byl wysoki, szczuply, o pieknym wyrazie twarzy, kruchego zdrowia, ale silny i stanowczy na duchu. Wyróznial sie glebia i rozlegloscia wiedzy; w sposobie zycia i w pogladach znacznie odstawal od swojego otoczenia, które z tego powodu uwazalo go za dziwaka. I faktycznie, jego sposób zycia usprawiedliwial taka opinie. Wystarczy powiedziec, ze chociaz byl czlowiekiem zamoznym, który otrzymywal wysokie wynagrodzenie oraz mial przydzial na specjalne mieszkanie, zajmowal tylko jeden pokój z kuchnia w strózówce przy katedrze, podczas gdy jego asystenci-ksieza, zarabiajacy o wiele mniej, mieszkali w szescio-, a nawet dziesiecio- pokojowych pomieszczeniach, wyposazonych we wszystkie mozliwe wygody. Zyl w odosobnieniu, malo obcowal z ludzmi i rzadko ich odwiedzal. W owym czasie do swojego pokoju dopuszczal tylko mnie i swojego ordynansa, któremu jednak nie wolno bylo tam wchodzic pod jego nieobecnosc. Sumiennie wypelniajac swoje obowiazki, caly czas wolny przeznaczal na studiowanie nauki, szczególnie astronomii i chemii. Czasami dla odpoczynku zajmowal sie muzyka; gral wówczas na skrzypcach albo komponowal kantyki, z których wiele zyskalo popularnosc w calej Rosji. Wiele lat pózniej sluchalem z plyt gramofonowych niektórych z tych skomponowanych w mojej obecnosci kantyków, na przyklad: Na Twoje wezwanie Wszechmocny Panie, Lagodne swiatto, Tobie Chwata itp. Dziekan czesto odwiedzal mojego ojca. Zazwyczaj dzialo sie to wieczorem, kiedy obaj byli wolni od obowiazków. Aby, jak to mówil, “nie wodzic innych na pokuszenie", staral sie, by te wizyty przeszly nie zauwazone. Dziekan zajmowal w miescie bardzo wazna pozycje i prawie wszyscy znali go z widzenia, podczas gdy mój ojciec byl tylko zwyklym stolarzem. W czasie jednej z rozmów, która toczyla sie w mojej obecnosci w warsztacie ojca, dziekan zaczal mówic o mnie i o moich studiach. Powiedzial, ze uwaza mnie za bardzo zdolnego chlopca i ze wedlug niego nie ma sensu, zebym pozostal w szkole i zmarnowal osiem lat jedynie po to, by otrzymac swiadectwo ukonczenia trzeciej klasy. Rzeczywiscie, szkoly miejskie funkcjonowaly wtedy w sposób zupelnie absurdalny. Program byl podzielony na osiem rocznych klas, ale swiadectwo koncowe odpowiadalo jedynie ukonczeniu trzech klas liceum siedmioletniego. Tak wiec dziekan Borsz przekonal mojego ojca, zeby wypisal mnie ze szkoly i zebym zaczal pobierac lekcje w domu, obiecujac, ze sam bedzie uczyl mnie niektórych przedmiotów. Powiedzial, ze jesli w przyszlosci bedzie mi potrzebne swiadectwo, to w dowolnej szkole moge przystapic do egzaminu z odpowiedniego przedmiotu. Po odbyciu rodzinnej narady tak tez postanowiono. Opuscilem wiec szkole i od tamtej chwili Ojciec Borsz zajal sie moja edukacja; niektórych przedmiotów uczyl mnie sam, pozostalych zas wyznaczeni przez niego nauczyciele. Moimi pierwszymi nauczycielami byli dwaj seminarzysci, Ponomarenko i Krestowski, którzy po ukonczeniu seminarium duchownego, w oczekiwaniu na objecie funkcji kapelanów wojskowych, sluzyli jako diakoni w miejscowej katedrze. Lekcji udzielal mi równiez doktor Sokolów. Ponomarenko uczyl mnie geografii i historii, Krestowski - katechizmu i rosyjskiego, Sokolów - anatomii i fizjologii; matematyki oraz pozostalych przedmiotów uczyl mnie sam dziekan. Bardzo powaznie zabralem sie do nauki. Mimo ze bylem wybitnie uzdolniony i nie mialem zadnych trudnosci w uczeniu sie, to ledwo znajdowalem czas na przygotowanie sie do tylu lekcji i rzadko potrafilem znalezc wolna chwile. Bardzo czasochlonne okazalo sie samo chodzenie od domu jednego nauczyciela do drugiego, poniewaz mieszkali oni w róznych czesciach miasta. Szczególnie dluga byla droga do domu Sokolowa, który mieszkal w szpitalu wojskowym w forcie Czarmak, cztery czy piec kilometrów za miastem. Moja rodzina chciala najpierw, zebym zostal ksiedzem, ale Ojciec Borsz mial bardzo specyficzny poglad na temat tego, jaki powinien byc prawdziwy ksiadz. Wedlug niego, ksiadz powinien nie tylko sprawowac opieke nad duszami swoich owieczek, lecz takze wiedziec wszystko o chorobach ich ciala i o tym, jak je leczyc. W jego pojeciu obowiazki ksiedza powinny laczyc sie z obowiazkami lekarza. - Tak jak lekarz, który nie ma dostepu do duszy swojego pacjenta, nie jest w stanie naprawde mu pomóc - mówil - tak samo nie mozna byc dobrym ksiedzem, jesli jednoczesnie nie jest sie lekarzem, poniewaz cialo i dusza sa wzajemnie polaczone. Czesto nie udaje sie wyleczyc ciala dlatego, ze przyczyna choroby znajduje sie w duszy i vice versa. Uwazal, ze powinienem zdobyc wyksztalcenie medyczne, ale nie w sposób tradycyjny, lecz tak, jak on je pojmowal, to znaczy stawiajac sobie za cel stanie sie lekarzem ciala i spowiednikiem duszy. Mnie jednak pociagalo zycie calkiem odmienne. Majac juz od wczesnego dziecinstwa upodobanie do budowania najprzerózniejszych przedmiotów, marzylem o specjalizacji technicznej. Poniewaz nie podjeto jeszcze ostatecznej decyzji w sprawie mojej przyszlej drogi zyciowej, przygotowywalem sie zarówno do pelnienia roli ksiedza, jak i lekarza; tym bardziej ze w obu wypadkach niektóre przedmioty obowiazkowe pokrywaly sie. Potem wszystko potoczylo sie samo i dzieki moim zdolnosciom moglem sie ksztalcic w obu kierunkach. Znajdowalem nawet czas na czytanie róznych ksiazek podarowanych mi przez Ojca Borsza, a takze innych prac, które po prostu wpadly mi w rece. Ojciec dziekan intensywnie pracowal ze mna nad przedmiotami, których podjal sie mnie nauczyc. Czesto po zakonczeniu lekcji pozwalal mi zostac; czestowal mnie wówczas herbata i czasami prosil, zebym zaspiewal kilka skomponowanych ostatnio przez niego kantyków, tak by mógl sprawdzic, czy sa dobrze rozpisane na glosy. Podczas tych czestych i przeciagajacych sie wizyt prowadzil ze mna dlugie rozmowy na temat zakonczonych wlasnie lekcji lub tez o calkiem abstrakcyjnych sprawach; stopniowo nasze stosunki ulozyly sie w taki sposób, ze zaczelismy rozmawiac jak równy z równym. Szybko sie z nim oswoilem i zniknela moja poczatkowa niesmialosc. Mimo calego szacunku, jakim go darzylem, czasami jednak zapominalem sie i podejmowalem z nim dyskusje. Nie zywil z tego powodu najmniejszej urazy, lecz - jak teraz rozumiem - nawet go to cieszylo. W rozmowach ze mna czesto podejmowal temat seksu. Któregos dnia powiedzial mi na temat pozadania seksualnego, co nastepuje: -Jesli mlodzieniec choc raz zaspokoi to pozadanie przed osiagnieciem dojrzalosci, to spotka go to samo, co spotkalo biblijnego Ezawa, który za miske soczewicy sprzedal swoje pierworództwo, czyli caly swój dorobek zyciowy; jesli mlodzieniec choc raz ulegnie tej pokusie, straci na cale zycie mozliwosc stania sie wartosciowym czlowiekiem. Zaspokojenie pozadania przed osiagnieciem dojrzalosci przypomina wlewanie alkoholu do mollawalskiego madzaru [Mollawali to mala miejscowosc polozona na poludnie od Karsu, a madzar to rodzaj bardzo mlodego, nie sfermentowanego jeszcze wina (moszczu winnego)]. Tak jak z madzaru, do którego dodano chocby tylko krople alkoholu, nigdy nie otrzyma sie wina, lecz jedynie ocet, tak samo zaspokojenie pozadania przed osiagnieciem dojrzalosci powoduje, ze mlodzieniec zamienia sie w potwora. Ale gdy dorosnie, moze juz robic wszystko, na co tylko ma ochote; tak samo rzecz sie ma z madzarem: gdy zamieni sie w wino, mozna dolac do niego dowolna ilosc alkoholu. Nie tylko nie zepsuje to wina, lecz dzieki temu, wedle upodobania, mozna zwiekszyc jego moc. Ojciec Borsz mial bardzo osobliwa koncepcje swiata i czlowieka. Jego poglady na temat czlowieka i celu ludzkiej egzystencji róznily sie diametralnie od pogladów jego otoczenia i od wszystkiego, co slyszalem lub przeczytalem na ten temat. Przytocze tutaj kilka jego mysli, które odzwierciedlaja to, jak pojmowal role czlowieka i czego od niego oczekiwal. Zwykl mówic: - Do momentu osiagniecia dojrzalosci czlowiek nie odpowiada za swoje czyny, obojetne, czy sa one dobre, czy zle, dobrowolne czy bezwiedne; odpowiedzialnosc ponosza jedynie ludzie, którzy swiadomie lub wskutek przypadkowych okolicznosci podjeli sie przygotowania go do odpowiedzialnego zycia. Dla kazdej istoty ludzkiej, kobiety lub mezczyzny, mlodosc to okres przeznaczony na rozwój zarodka poczetego w lonie matki, az do osiagniecia tak zwanej pelnej dojrzalosci. Od tej chwili, czyli od momentu, gdy ów proces rozwoju dobiegnie konca, czlowiek staje sie osobiscie odpowiedzialny za wszystkie swoje dobrowolne oraz mimowolne przejawy. Zgodnie z prawami przyrody, wyjasnionymi i sprawdzonymi dzieki wielowiekowym obserwacjom prowadzonym przez ludzi czystego rozumu, wspomniany proces rozwoju, w zaleznosci od warunków geograficznych panujacych w miejscu narodzin i ksztaltowania sie danej osoby, ustaje u mezczyzn miedzy dwudziestym a dwudziestym trzecim, zas u kobiet miedzy pietnastym a dziewietnastym rokiem zycia. Jak to wyjasnili medrcy zyjacy w minionych epokach, owe grupy wiekowe ustanowila, zgodnie z prawem, sama przyroda w celu umozliwienia czlowiekowi osiagniecia niezaleznego bycia; bycia, na którym ciazy osobista odpowiedzialnosc za wszystkie przejawy danej osoby. Niestety w dzisiejszych czasach prawie nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, czego powodem, moim zdaniem, jest przede wszystkim lekcewazenie we wspólczesnym systemie edukacji spraw seksu, które odgrywaja przeciez najwazniejsza role w zyciu kazdego czlowieka. Co sie tyczy odpowiedzialnosci ponoszonej za wlasne czyny, to choc na pierwszy rzut oka moze wydawac sie to dziwne, wiekszosc ludzi wspólczesnych, którzy osiagneli lub nawet przekroczyli wiek dojrzewania, okazuje brak jakiejkolwiek odpowiedzialnosci za swoje przejawy, co zreszta, wedlug mnie, jest w pelni zgodne z prawem. Jedna z glównych przyczyn istnienia owej absurdalnej sytuacji jest fakt, ze wiekszosc ludzi wspólczesnych cierpi w tym wieku na brak odpowiedniego typu osoby plci przeciwnej, niezbednej - zgodnie z prawem - do pelnego rozwoju wlasnego typu, który z przyczyn od nich niezaleznych, wynikajacych z tak zwanych Wielkich Praw, jest sam w sobie “czyms nie dokonczonym". W tym wieku osoba, która nie ma w poblizu przedstawiciela odpowiedniego typu plci przeciwnej - niezbednego do pelnego rozwoju swojego nie w pelni rozwinietego typu - tak samo podlega prawom natury i musi zaspokoic swoje potrzeby seksualne. Nawiazujac kontakt z typem nie odpowiadajacym wlasnemu typowi i podlegajac prawu polaryzacji oraz, do pewnego stopnia, wplywowi tego nieodpowiedniego typu, traci ona mimowolnie i niepostrzezenie prawie wszystkie typowe przejawy swojej indywidualnosci. Dlatego wlasnie jest niezbedne, aby w procesie odpowiedzialnego zycia kazdy mial obok siebie osobe plci przeciwnej odpowiedniego typu, tak by pod kazdym wzgledem móc wzajemnie sie dopelniac. Te bezwzgledna koniecznosc, wsród wielu innych, doglebnie i opatrznosciowo pojeli nasi odlegli przodkowie prawie we wszystkich minionych epokach; chcac wiec zapewnic warunki umozliwiajace mniej wiecej normalna egzystencje zbiorowa, uwazali oni za swoje najwazniejsze zadanie jak najdokladniejszy i najlepszy dobór typów z przeciwnych plci. Wiekszosc dawnych narodów miala nawet zwyczaj dobierania w pary osób nalezacych do plci przeciwnych - innymi slowy: zareczyn - kiedy chlopiec ukonczyl siedem lat, a dziewczynka rok. Od tej chwili obowiazkiem obu rodzin przyszlej, tak wczesnie zareczonej pary bylo dopilnowanie, by wszystkie nawyki wyksztalcone u mlodych w trakcie dorastania, na przyklad sklonnosci, upodobania, gusty itp., wzajemnie sobie odpowiadaly. Równie dobrze przypominam sobie nastepujace slowa Ojca dziekana: - Aby czlowiek po osiagnieciu odpowiedzialnego wieku okazal sie prawdziwym czlowiekiem, a nie pasozytem, jego edukacja musi bezwzglednie opierac sie na dziesieciu nastepujacych zasadach, które nalezy wpajac dziecku juz od najwczesniejszych lat: Oczekiwanie kary za nieposluszenstwo. Nadzieja na otrzymanie nagrody, tylko jesli sie na nia zasluzylo. Milosc do Boga - ale obojetnosc wobec swietych. Wyrzuty sumienia z powodu znecania sie nad zwierzetami. Obawa przed przysporzeniem zmartwien rodzicom i nauczycielom. Brak leku przed diablem, wezami i myszami. Radosc z zadowalania sie tym, co sie ma. Smutek z powodu utraty zyczliwosci innych. Cierpliwe znoszenie bólu i glodu. Dazenie do tego, zeby wczesnie zaczac zarabiac na zycie. Ku memu wielkiemu zmartwieniu nie bylo mi dane towarzyszyc temu godnemu i tak niezwyklemu jak na nasze czasy czlowiekowi w ostatnich dniach jego zycia; nie moglem wiec oddac ostatniej ziemskiej poslugi mojemu niezapomnianemu wychowawcy, który stal sie moim drugim ojcem. Pewnej niedzieli, wiele lat po jego smierci, ksieza i parafianie Katedry Wojskowej w Karsie okazali wielkie zdziwienie i ciekawosc, kiedy jakis zupelnie nie znany w ich okolicy czlowiek zamówil msze zalobna, która odprawiono nad samotnym i opuszczonym grobem - jedynym znajdujacym sie w obrebie katedry. Nastepnie ludzie widzieli, jak ów nieznajomy z trudem powstrzymal lzy i hojnie wynagrodziwszy ksiedza, nie patrzac na nikogo, kazal woznicy odwiezc sie na stacje. Spoczywaj w pokoju, drogi Nauczycielu! Nie wiem, czy spelnilem lub spelniam Twoje marzenia, ale wiem, ze ani razu nie zlamalem zadnego z otrzymanych od Ciebie przykazan.



Bogaczewski


Bogaczewski, czyli Ojciec Ewlissi, do dzisiejszego dnia cieszy sie dobrym zdrowiem. Szczesliwy los pozwolil mu zostac zastepca opata glównego klasztoru Braci Essenskich, polozonego na wybrzezu Morza Martwego. Przypuszcza sie, ze bractwo to powstalo dwanascie wieków przed narodzinami Chrystusa i ponoc wlasnie w tym zakonie Jezus Chrystus otrzymal pierwsze wtajemniczenie. Moje pierwsze spotkanie z Bogaczewskim, czyli Ojcem Ewlissi, mialo miejsce, kiedy byl jeszcze bardzo mlody i po ukonczeniu Rosyjskiego Seminarium Duchownego, oczekujac na swiecenia kaplanskie, zostal diakonem w Katedrze Wojskowej w Karsie. Wkrótce po przyjezdzie do Karsu, za namowa mojego pierwszego wychowawcy, dziekana Borsza, Bogaczewski zastapil innego kandydata na ksiedza, mojego nauczyciela Krestowskiego, którego kilka tygodni wczesniej mianowano kapelanem pulku stacjonujacego gdzies na terenie Polski. Bogaczewski przejal wówczas jego funkcje w miejscowej katedrze. Okazal sie on niezwykle milym i towarzyskim czlowiekiem; szybko zdobyl zaufanie calego duchowienstwa, nawet Ponomarenki, takze kandydata na ksiedza, czlowieka szorstkiego, gbura w pelnym tego slowa znaczeniu, bedacego w stanie wojny ze wszystkimi. Ale jego stosunki z Bogaczewskim ukladaly sie tak dobrze, ze zamieszkali we wspólnym mieszkaniu, polozonym w poblizu ogrodów miejskich, niedaleko posterunku wojskowej strazy pozarnej. Mimo ze bylem wtedy jeszcze bardzo mlody, od razu zaprzyjaznilem sie z Bogaczewskim. W wolnych chwilach czesto go odwiedzalem, a kiedy po poludniu mialem z nim lekcje, wielokrotnie zostawalem po ich zakonczeniu, zeby sie przygotowac do innych zajec lub przysluchiwac jego rozmowom z Ponomarenka i róznymi znajomymi, którzy nieustannie go odwiedzali. Czasami pomagalem im w prostych zajeciach domowych. Czestymi goscmi Bogaczewskiego byli inzynier wojskowy Wsieslawski, jego rodak, a takze oficer artylerii i pirotechnik Kuzmin. Usadowieni wokól samowara, dyskutowali “o wszystkim i o niczym". Poniewaz w tamtym czasie czytalem wiele greckich, ormianskich i rosyjskich ksiazek o najrozmaitszej tematyce i interesowalem sie wieloma sprawami, zawsze bardzo uwaznie przysluchiwalem sie rozmowom Bogaczewskiego i jego kolegów, jednakze ze wzgledu na mlody wiek nigdy nie wlaczalem sie do dyskusji. Ich opinie byly dla mnie miarodajne i z racji ich wyzszego wyksztalcenia darzylem tych mezczyzn wielkim szacunkiem. Co wiecej, to wlasnie owe rozmowy i dyskusje prowadzone przez gosci mojego nauczyciela Bogaczewskiego, a sluzace zabijaniu czasu w monotonnym zyciu bardzo nieciekawego i polozonego z dala od wszystkiego Karsu, rozbudzily we mnie trwale zamilowanie do rozwazan abstrakcyjnych. Poniewaz owo zamilowanie pozostawilo slad na calej mojej pózniejszej egzystencji i odegralo wazna role w moim zyciu, a takze dlatego, ze wydarzenia, które je rozbudzily, mialy miejsce w okresie, z którego pochodza moje wspomnienia o Bogaczewskim, zatrzymam sie nad nimi troche dluzej. Pewnego razu w trakcie jednej z tych rozmów rozgorzala dyskusja na temat spirytyzmu i wirujacych stolików, którymi wówczas wszyscy sie pasjonowali. Inzynier wojskowy twierdzil, iz to zjawisko jest dzielem uczestniczacych w nim duchów. Pozostali przeczyli temu, tlumaczac je innymi silami natury: magnetyzmem, sila przyciagania, autosugestia itd. Nikt jednak nie podwazal istnienia samego faktu. Jak zwykle przysluchiwalem sie wszystkiemu uwaznie i kazda wyrazona opinia budzila moje zainteresowanie. Mimo ze przeczytalem juz wiele ksiazek “o wszystkim i o niczym", to po raz pierwszy zetknalem sie z tym zagadnieniem. Ta rozmowa o spirytyzmie wywarla na mnie szczególnie silne wrazenie, poniewaz miala miejsce wkrótce po smierci mojej ulubionej siostry; ciagle jeszcze bylem pograzony w bólu i nie potrafilem sie pozbierac. Czesto wówczas o niej myslalem i mimowolnie rodzily sie we mnie pytania na temat smierci i zycia pozagrobowego. To, o czym mówiono tamtego wieczora, brzmialo jak odpowiedz na moje mysli i na nieswiadomie powstajace we mnie pytania, które domagaly sie odzewu. W rezultacie dyskusji postanowiono urzadzic eksperyment ze stolem. Potrzebny byl do tego stól o trzech nogach, dokladnie taki, jaki znajdowal sie w rogu pokoju; ale inzynier wojskowy, specjalista od tego rodzaju doswiadczen, nie zgodzil sie go uzyc, poniewaz wbite byly w niego gwozdzie. Wyjasnil, ze w stole nie moze byc ani odrobiny zelaza; wyslano mnie wiec do sasiada, który byl fotografem, abym sie wypytal, czy ma odpowiedni stól. Poniewaz okazalo sie, ze ma, przynioslem go ze soba. Dzialo sie to wieczorem. Zamknawszy drzwi i przyciemniwszy swiatlo, wszyscy zasiedlismy wokól stolu, a nastepnie w okreslony sposób polozylismy na nim rece i czekalismy. Niezawodnie, po uplywie dwudziestu minut, nasz stól zaczal sie ruszac, a kiedy inzynier zapytal go o wiek kazdego z obecnych, wystukal odpowiednia liczbe jedna z nóg. W jaki sposób i dlaczego stól wystukiwal te liczby, bylo to dla mnie rzecza niezrozumiala. Nie próbowalem nawet niczego sobie wyjasnic - tak silne bylo wrazenie rozleglych i nieznanych obszarów, które w tamtej chwili sie przede mna otworzyly. To, co uslyszalem i zobaczylem, wstrzasnelo mna do tego stopnia, ze po powrocie do domu rozmyslalem nad tym przez cala noc i jeszcze nastepnego rana; postanowilem nawet poruszyc ten temat w trakcie lekcji z Ojcem Borszem. Tak tez uczynilem i opowiedzialem mu o rozmowie oraz o eksperymencie, który przeprowadzilismy poprzedniego wieczora. - To wszystko bzdury - odpowiedzial mój pierwszy wychowawca. - Nie mysl juz o tym ani sie tym nie przejmuj, ucz sie tylko tego, co ci bedzie potrzebne do prowadzenia znosnej egzystencji. Nie mógl sie jednak oprzec i dodal: - Chodz tu moja glówko czosnku - to bylo jego ulubione powiedzenie. - Pomysl! Jesli duchy naprawde potrafia stukac noga od stolu, to znaczy, ze dysponuja pewna sila fizyczna. I jesli tak jest, to dlaczego uciekaja sie do tak idiotycznych i, co wiecej, skomplikowanych metod komunikowania sie z ludzmi, jak stukanie noga od stolu? Z pewnoscia moglyby przekazac wszystko, co chca powiedziec, przez dotyk albo w jakis inny sposób! Mimo ze cenilem sobie opinie mojego starego wychowawcy, nie moglem jednak bezkrytycznie przyjac jego kategoryczne; odpowiedzi, tym bardziej ze wydawalo mi sie, iz mój mlodszy nauczyciel i jego przyjaciel, którzy ukonczyli seminarium i inne szkoly wyzsze, moga wiedziec wiecej o niektórych rzeczach niz starzec, który uczeszczal na studia w czasach, kiedy nauka nie stala jeszcze na tak wysokim poziomie. A zatem, pomimo szacunku dla starego dziekana, jego poglady na pewne tematy dotyczace materii wyzszych budzily moje watpliwosci. Moje pytanie pozostalo wiec bez odpowiedzi. Próbowalem je rozwiazac czytajac ksiazki, które dostalem od Bogaczewskiego, od dziekana i innych. Jednakze moje studia nie pozwalaly mi zbyt dlugo zastanawiac sie nad tematami nie zwiazanymi z nimi; po pewnym czasie zapomnialem o calej sprawie i wiecej juz do niej nie wracalem. Czas uplywal. Moja praca z Bogaczewskim i innymi nauczycielami stala sie bardzo intensywna i tylko sporadycznie, podczas swiat, odwiedzalem wuja w Aleksandropolu, gdzie mialem wielu przyjaciól. Jezdzilem tam takze, zeby zarobic troche pieniedzy. Nieustannie potrzebowalem pieniedzy na osobiste wydatki, ubrania, ksiazki itp., a od czasu do czasu równiez po to, by pomóc komus z rodziny, kto wlasnie znalazl sie w potrzebie. Jezdzilem pracowac do Aleksandropola, poniewaz wszyscy znali mnie tam jako “majster-klepke" i zawsze mnie proszono, zebym cos zrobil albo naprawil. Jednemu klientowi naprawialem zamek, drugiemu reperowalem zegarek, trzeciemu budowalem specjalny piec ciosany z miejscowego kamienia, a jeszcze innemu haftowalem poduszke potrzebna do wyprawy panny mlodej albo do ozdobienia salonu. Krótko mówiac, mialem tam ogromna klientele i pelno pracy, za która, jak na tamte czasy, bardzo dobrze mi placono. Innym powodem moich wyjazdów do Aleksandropola bylo to, ze w Karsie utrzymywalem kontakty z ludzmi nalezacymi, podlug mego mlodzienczego rozumienia, do “uczonych" i “wyzszych" kregów i nie chcialem, zeby uwazali mnie oni za rzemieslnika albo podejrzewali, ze moja rodzina nie ma pieniedzy i ze zmuszony jestem zarabiac na siebie jako prosty robotnik. W owym czasie tego typu rzeczy gleboko ranily moja pyche. Jak zwykle spedzalem wiec Wielkanoc w Aleksandropolu, oddalonym tylko sto kilometrów od Karsu. Zatrzymalem sie u rodziny wuja, do którego bylem bardzo przywiazany i który zawsze traktowal mnie jak swojego ulubienca. Drugiego dnia pobytu moja ciotka w trakcie obiadu powiedziala do mnie: - Sluchaj, uwazaj, zeby nic ci sie nie stalo. Bylem zaskoczony. Cóz takiego mialoby mi sie przydarzyc? Spytalem ja, co ma na mysli. - Sama chyba w to nie wierze - odpowiedziala - ale czesc przepowiedni na twój temat juz sie sprawdzila i obawiam sie, ze reszta tez moze sie sprawdzic. Nastepnie opowiedziala mi nastepujaca historie: Jak kazdego roku, tak i tym razem z nadejsciem zimy pojawil sie w Aleksandropolu pomyleniec Eung-Aszok Mardiross. Z jakiegos powodu ciotce przyszlo do glowy, zeby wezwac tego wrózbite do siebie i poprosic, zeby przepowiedzial moja przyszlosc. Sposród wielu rzeczy, które zgodnie z jego proroctwem mnie oczekiwaly, niektóre, zdaniem ciotki, juz sie wypelnily. Przytoczyla nastepnie pewne zdarzenia, które rzeczywiscie przytrafily mi sie w tym czasie. - Ale dzieki Bogu - kontynuowala - dwie rzeczy jeszcze cie nie spotkaly: jedna, ze bedziesz mial duzy ropien na prawym boku, druga, ze grozi ci powazny wypadek z bronia palna. Musisz wiec bardzo uwazac, jesli uslyszysz jakas strzelanine - zakonczyla ciotka, podkreslajac, ze chociaz nie wierzy temu oblakancowi, to na wszelki wypadek lepiej jest zachowac ostroznosc. Bylem bardzo zaskoczony tym, co mi powiedziala, poniewaz dwa miesiace wczesniej na moim prawym boku rzeczywiscie pojawil sie ropien, którego wyleczenie zajelo miesiac. Prawie codziennie chodzilem wówczas do szpitala wojskowego, zeby zmieniac opatrunek. Nawet w domu nikomu o tym nie powiedzialem, jak wiec ciotka, która mieszkala daleko, mogla sie o tym dowiedziec? Nie przywiazywalem jednak znaczenia do jej opowiesci, poniewaz nie wierzylem w zadne tego rodzaju wrózby; wkrótce wiec zapomnialem o przepowiedni. W Aleksandropolu mialem przyjaciela, który nazywal sie Fatinow. Jego kolega byl Gorbakun, syn dowódcy pulku z Baku, stacjonujacego w poblizu dzielnicy greckiej. Mniej wiecej tydzien po tym, jak uslyszalem opowiesc ciotki, Fatinow zaprosil swojego przyjaciela i mnie na polowanie na dzikie kaczki. Na miejsce polowania wybrali jezioro Alagheuz, polozone u stóp góry o tej samej nazwie. Zgodzilem sie do nich dolaczyc, myslac, iz bedzie to wysmienita okazja, zeby troche wypoczac. Bylem naprawde przemeczony, poniewaz bez wytchnienia studiowalem wtedy pasjonujace ksiazki o neuropatologii. Ponadto, juz od wczesnego dziecinstwa bardzo lubilem polowac. Pewnego razu, kiedy mialem zaledwie szesc lat, bez pozwolenia ojca wzialem jego strzelbe i zaczalem strzelac do wróbli; i chociaz pierwszy strzal powalil mnie na ziemie, nie tylko sie nie zniechecilem, ale wrecz przeciwnie, nabralem jeszcze wiekszego zapalu do polowania. Oczywiscie natychmiast odebrano mi strzelbe i powieszono ja tak wysoko, zebym nie mógl do niej dosiegnac. Ja jednak z lusek wystrzelonych naboi zrobilem sobie druga, która ladowalem tekturowymi kulami do mojego karabinu-zabawki. Owa strzelba po zaladowaniu jej malym olowianym pociskiem trafiala nie gorzej niz prawdziwa i szybko stala sie artykulem tak poszukiwanym przez moich kolegów, ze zaczalem zbierac od nich zamówienia na bron palna wlasnej produkcji; uchodzac wiec za swietnego rusznikarza, zarabialem wtedy niezle pieniadze. Dwa dni pózniej Fatinow z przyjacielem przyszli po mnie do domu i razem wyi uszylismy na polowanie. Poniewaz musielismy przejsc dwadziescia kilometrów, wyszlismy o swicie, tak by bez pospiechu dotrzec wieczorem na miejsce i nastepnego dnia wczesnie rano zaczaic sie na wzlatujace w góre kaczki. Bylo nas czterech, poniewaz dolaczyl do nas ordynans ojca Gorbakuna. Kazdy z nas niósl karabin, a Gorbakun mial nawet sluzbowa strzelbe. Zgodnie z planem dotarlismy do jeziora, nastepnie rozpalilismy ogien, zjedlismy kolacje, zbudowalismy szalas i polozylismy sie spac. Zbudziwszy sie przed switem, kazdy z nas mial obserwowac inny brzeg jeziora, czekajac na pojawienie sie ptaków. Na lewo ode mnie usadowil sie ze swoja strzelba Gorbakun, który wypalil do pierwszej wzbijajacej sie w powietrze kaczki, kiedy ta znajdowala sie jeszcze bardzo nisko, i kula trafila prosto w moja noge. Na szczescie przeleciala na wylot, omijajac kosc. To oczywiscie popsulo cale polowanie. Moja noga obficie krwawila i zaczela mnie bolec. Poniewaz nie bylem w stanie isc, koledzy musieli zaniesc mnie do samego domu na zrobionych ze strzelb prowizorycznych noszach. W domu rana szybko sie zagoila, poniewaz uszkodzone byly jedynie miesnie. Ale jeszcze dlugo potem utykalem. Zbieznosc tego wypadku z przepowiednia miejscowego wrózbity sklonila mnie do intensywnego myslenia. W trakcie pózniejszej wizyty w domu mojego wuja dowiedzialem sie, ze Eung-Aszok Mardiross jest znowu w okolicy, i poprosilem ciotke, zeby po niego poslala. Tak tez sie stalo. Wrózbita byl wysoki, szczuply i mial przygasle oczy; poruszal sie jak pomyleniec, nerwowo i bezladnie. Wzdrygal sie od czasu do czasu i bez przerwy palil papierosy. Bez watpienia byl to czlowiek bardzo schorowany. Przepowiadal przyszlosc w nastepujacy sposób: Zasiadal przed dwoma zapalonymi swiecami, podnosil kciuk na wysokosc oczu i tak dlugo wpatrywal sie w paznokiec, az zapadal w rodzaj drzemki. Nastepnie opowiadal, co zobaczyl w paznokciu, opisujac najpierw ubranie danej osoby, a potem, co sie jej przydarzy. Jesli przepowiadal przyszlosc kogos z nieobecnych, pytal wpierw o imie osoby, nastepnie o szczególowy opis jej twarzy, przyblizone miejsce zamieszkania i, jesli to bylo mozliwe, o wiek. Tym razem znowu przepowiedzial moja przyszlosc i z pewnoscia któregos dnia opowiem o tym, jak owe przepowiednie sie sprawdzily. Tego samego lata zetknalem sie w Aleksandropolu z jeszcze jednym zjawiskiem, którego nie bylem w stanie wówczas pojac. Na wprost domu mojego wuja znajdowal sie pusty plac z malym topolowym gajem posrodku. Lubilem to miejsce i czesto chodzilem tam poczytac albo nad czyms popracowac. Na placu bawila sie dzieciarnia z calego miasta. Mozna bylo tam spotkac dzieci wszystkich kolorów i ras: Ormian, Greków, Kurdów i Tatarów. Robily potworny halas i zamieszanie, co jednakze nigdy nie przeszkadzalo mi w pracy. Pewnego razu zasiadlem pod topolami i zajalem sie praca zamówiona przez mojego sasiada na wesele jego siostrzenicy, zaplanowane na nastepny dzien. Moje zadanie polegalo na narysowaniu monogramu na tarczy, która miala zawisnac nad drzwiami jego domu; na monogram skladaly sie inicjaly jego siostrzenicy i jej przyszlego meza. Oprócz tego musialem zmiescic na tarczy takze date tego wydarzenia. Tak sie dzieje, ze niektóre silne wrazenia wbijaja sie czlowiekowi gleboko w pamiec. Jeszcze dzisiaj pamietam, jak lamalem sobie glowe, zeby znalezc najlepsze miejsce na cyfry skladajace sie na rok 1888. Bylem calkowicie pograzony w pracy, kiedy uslyszalem rozpaczliwy krzyk. Podskoczylem przekonany, ze cos stalo sie któremus z bawiacych sie dzieci. Pobieglem w ich kierunku i zobaczylem nastepujaca scene: W srodku narysowanego na ziemi kola stal maly zaszlochany i dziwnie poruszajacy sie chlopczyk; reszta dzieci ustawila sie w pewnej odleglosci, robiac sobie z niego zarty. Nic z tego nie rozumialem i poprosilem o wyjasnienie. Dowiedzialem sie, ze stojacy w srodku chlopiec to Jezyda i ze narysowano wokól niego kolo, z którego nie bedzie mógl sie wydostac dopóty, dopóki ktos tego kola nie zetrze. Dziecko rzeczywiscie próbowalo z calych sil wydostac sie z magicznego kregu, ale wszystkie jego wysilki spelzaly na niczym. Podbieglem wiec do niego i szybko starlem fragment kola; on wtedy natychmiast wyskoczyl na zewnatrz i uciekl najszybciej jak potrafil. Wprawilo mnie to w takie oslupienie, ze stalem jak zaczarowany az do chwili, gdy odzyskalem w koncu normalna zdolnosc myslenia. Mimo ze w przeszlosci dochodzily mnie sluchy o Jezydach, nigdy jednak nie budzili oni mojego zainteresowania; ale to zdumiewajace zdarzenie, które zobaczylem na wlasne oczy, zmusilo mnie teraz do powaznego zastanowienia sie nad ta sprawa. Rozejrzawszy sie i zobaczywszy, ze chlopcy wrócili do zabawy, pograzony w myslach poszedlem na swoje miejsce i ponownie zabralem sie do pracy nad monogramem; choc szla mi ona opornie, za wszelka cene musialem ja skonczyc jeszcze tego samego dnia. Jezydzi to sekta mieszkajaca na Zakaukaziu, glównie w okolicy góry Ararat. Czasami nazywa sie ich czcicielami diabla. Wiele lat po opisanym wydarzeniu sprawdzilem to zjawisko doswiadczalnie i odkrylem, ze rzeczywiscie, jesli wokól Jezydy zakresli sie kolo, to nie jest on w stanie sie z niego wydostac sila wlasnej woli. Wewnatrz okregu porusza sie swobodnie i im wieksze kolo, tym wiekszy jest zasieg jego ruchu, ale w zaden sposób nie moze sie z niego wydostac. Jakas dziwna sila, znacznie przekraczajaca jego wlasna moc, trzyma go w srodku. Mimo ze jestem silny, sam nie potrafilem wyciagnac z kola slabej kobiety; potrzebny byl do tego drugi równie silny mezczyzna. Jezyda, sila wyciagniety z kola, natychmiast zapada w stan nazywany katalepsja, który ustaje w chwili, gdy znowu znajdzie sie w srodku okregu. Jesli jednak nie przyprowadzi sie go z powrotem do srodka, to powraca do normalnego stanu dopiero - jak to stwierdzilismy - po trzynastu albo dwudziestu jeden godzinach. Nie istnieje zaden inny sposób na przywrócenie go do normalnego stanu. Przynajmniej ani mnie, ani moim kolegom to sie nie udalo, mimo ze mielismy do dyspozycji wszystkie znane wspólczesnej nauce o hipnozie srodki, sluzace wyprowadzeniu ludzi ze stanu katalepsji. Jedynie ich kaplani potrafili temu przeciwdzialac za pomoca pewnych krótkich inkantacji. Skonczywszy i jeszcze tego samego wieczoru dostarczywszy wspomniana tarcze, udalem sie do dzielnicy rosyjskiej, w której mieszkala wiekszosc moich przyjaciól i znajomych. Mialem nadzieje, ze pomoga mi oni zrozumiec to dziwne zjawisko. W dzielnicy rosyjskiej mieszkala cala miejscowa inteligencja. Powinienem tutaj wspomniec, ze juz od ósmego roku zycia, na skutek róznych okolicznosci, zarówno w Aleksandropolu, jak i w Karsie mialem o wiele starszych ode mnie przyjaciól, którzy nalezeli do rodzin o wyzszym statusie spolecznym niz moja. W greckiej czesci Aleksandropola, gdzie uprzednio mieszkali moi rodzice, nie mialem zadnych przyjaciól. Wszyscy oni mieszkali w dzielnicy rosyjskiej polozonej na drugim krancu miasta i byli dziecmi oficerów, urzedników oraz duchowienstwa. Czesto ich odwiedzalem i dzieki temu, ze poznawalem ich rodziny, stopniowo otworzyly sie przede mna drzwi prawie wszystkich domów tej dzielnicy. Pamietam, ze pierwsza osoba, z która rozmawialem na temat owego tak zdumiewajacego dla mnie zjawiska, byl o wiele starszy wiekiem, mój bliski przyjaciel Ananiew. Nie pozwolil mi nawet dokonczyc tego, co chcialem powiedziec, i przerywajac mi, autorytatywnie stwierdzil: - Ci chlopcy po prostu wykorzystali twoja latwowiernosc. Nabrali cie i zrobili z ciebie glupka. Spójrz lepiej na to cudo! - dodal wybiegajac do drugiego pokoju, z którego wrócil po chwili w nowiutkim mundurze (niedawno zostal mianowany urzednikiem pocztowym). Nastepnie zaproponowal, zebysmy poszli razem do miejskiego ogrodu. Wymigalem sie brakiem czasu i poszedlem odwiedzic Pawiowa, który mieszkal na tej samej ulicy. Urzednik skarbowy Pawlów byl z natury czlowiekiem porzadnym, który nie stronil jednak od alkoholu. W jego domu znajdowali sie wtedy: Ojciec Maksym - diakon kosciola w warowni, oficer artylerii Artemin, kapitan Terentiew, nauczyciel Stolmach i dwie inne osoby, które znalem bardzo slabo. Pili wlasnie wódke i kiedy wszedlem, poczestowali mnie pelnym kieliszkiem i poprosili, zebym do nich dolaczyl. Musze sie przyznac, ze w tym samym roku zaczalem juz pic - co prawda nieduzo - i nigdy nie odmawialem, gdy proponowano mi alkohol. Poczatek temu dalo pewne wydarzenie w Karsie. Któregos ranka, bardzo zmeczony calonocna nauka, zamierzalem wlasnie sie polozyc, gdy niespodziewanie w drzwiach pojawil sie zolnierz z wezwaniem dla mnie do stawienia sie w katedrze. W jednym z fortów miano odprawic tego dnia nabozenstwo - nie pamietam juz w czyjej intencji - i w ostatniej chwili postanowiono wlaczyc do niego chór; tak wiec po calym miescie rozeslano pomocników i ordynansów z wezwaniami dla chórzystów. Strome podejscie prowadzace do fortu i samo nabozenstwo tak mnie zmeczyly po nie przespanej nocy, ze z trudem stalem na nogach. Po nabozenstwie wydano obiad dla zaproszonych gosci. Czlonkowie chóru zasiedli przy specjalnie przygotowanym dla nich stole. Zobaczywszy, jak bardzo jestem oslabiony, kierownik chóru - czlowiek trunkowy - naklonil mnie do wypicia malego kieliszka wódki. I rzeczywiscie od razu poczulem sie o wiele lepiej, a po kolejnym kieliszku odzyskalem pelnie sil. Od tego czasu, zawsze kiedy bylem bardzo zmeczony albo zdenerwowany, wypijalem jeden lub dwa, a czasami nawet trzy male kieliszki. Równiez wspomnianego wieczoru wypilem jeden kieliszek z moimi przyjaciólmi, ale pomimo ich nalegan nie zgodzilem sie wypic nastepnego. Przyjecie dopiero sie zaczelo, tak wiec towarzystwo bylo jeszcze w miare trzezwe. Doskonale jednak wiedzialem, jak w tej wesolej gromadce bedzie wygladal ciag dalszy: najpierw trunek uderzy do glowy Ojcu diakonowi, któremu wystarczy, zeby byl tylko lekko podpity, a juz z jakiegos powodu zaczyna intonowac modlitwe za spokój duszy wiernego, czcigodnego itd., swietej pamieci Aleksandra Pierwszego... Ale ujrzawszy, ze ciagle jeszcze siedzi ponury, nie moglem sie powstrzymac i opowiedzialem mu o tym, co dzisiaj zobaczylem. Moje slowa nie brzmialy jednak tak powaznie jak w czasie rozmowy z Ananiewem; tym razem mówilem nawet troche zartobliwie. Wszyscy uwaznie i z wielkim zaciekawieniem mnie wysluchali, a kiedy skonczylem opowiesc, wyrazili kolejno swoje opinie. Najpierw zabral glos kapitan, który powiedzial, ze sam widzial ostatnio, jak zolnierze narysowali kolo wokól stojacego Kurda, który niemalze z placzem blagal ich, zeby je wytarli. I dopiero wówczas, gdy on sam, to znaczy kapitan, rozkazal jednemu z zolnierzy wytrzec czesc okregu, Kurd sie w koncu wydostal. - Sadze - dodal kapitan - ze oni skladaja przysiege, iz nigdy nie wyjda z zamknietego kola, i nie wychodza z niego nie dlatego, ze nie moga, lecz dlatego, ze nie chca zlamac przysiegi. - To sa czciciele diabla - powiedzial diakon - i w normalnych okolicznosciach diabel sie do nich nie dobiera, bo to jego ludzie. Poniewaz jednak sam diabel jest tylko podwladnym i z urzedu musi wszystkich obarczyc swoim jarzmem, tak wiec - mozna by powiedziec, ze dla zachowania pozorów - ograniczyl w ten sposób niezaleznosc Jezydów, aby inni ludzie nie domyslili sie, iz to jego sludzy - Dokladnie tak samo miala sie sprawa z Filipem. Filip byl posterunkowym, którego, z braku innego kandydata, niniejsze towarzystwo wysylalo czasami po papierosy i wódke. Mozna zreszta stwierdzic, ze ówczesna policja w najlepszym razie nadawala sie do “rozsmieszania kotów". - Jesli na przyklad - kontynuowal diakon - wywolam awanture na ulicy, to obowiazkiem Filipa jest zaprowadzenie mnie na posterunek policji; i dla zachowania pozorów, by innym nie wydawalo sie to dziwne, tak wlasnie postapi, ale tuz za rogiem pozwoli mi odejsc, nie omieszkajac powiedziec: “Wasza Wielmoznosc, prosze nie zapomniec o malym napiwku..." Otóz, mozna by powiedziec, ze Szatan dokladnie tak samo postepuje ze swoimi slugami Jezydami. Nie wiem, czy wymyslil te historie na poczekaniu, czy tez byla ona prawdziwa. Oficer artylerii powiedzial, ze nigdy nie slyszal o takim zjawisku i ze wedlug niego nic takiego nie ma prawa istniec. Bylo mu przykro, ze tacy inteligentni ludzie jak my nie tylko wierza w cuda, ale jeszcze lamia sobie nad nimi glowe. Nauczyciel Stelmach odparl, ze sam, przeciwnie, wierzy w zjawiska nadprzyrodzone i ze jesli nauka pozytywistyczna nie jest w stanie wyjasnic jeszcze wielu rzeczy, to jest calkiem przekonany, iz juz wkrótce nauka wspólczesna udowodni, ze wszystkie tajemnice swiata metafizyki maja przyczyny fizyczne. - Co sie tyczy opisanego przez ciebie wydarzenia - kontynuowal - sadze, ze jest to jedno ze zjawisk magnetycznych, które badaja obecnie naukowcy z Nancy. Chcial jeszcze cos powiedziec, gdy przerwal mu Pawlów wykrzykujac: - Niech diabli wezma tych wszystkich czcicieli diabla! Dajcie kazdemu z nich pól butelki wódki, a wówczas zaden diabel ich nie powstrzyma. Wypijmy za zdrowie Izakowa! (Izakow byl wlascicielem miejscowej bimbrowni.) Owe dyskusje nie tylko mnie nie uspokoily, lecz wrecz przeciwnie, wychodzac z mieszkania Pawiowa jeszcze bardziej sie zamyslilem; jednoczesnie pojawily sie we mnie watpliwosci co do ludzi, których dotychczas uwazalem za wyksztalconych. Nastepnego dnia rano spotkalem przypadkowo doktora Iwanowa, glównego lekarza 39. Dywizji. Wezwano go do naszego sasiada, Ormianina, i poproszono mnie, zebym sluzyl choremu za tlumacza. Doktor Iwanów cieszyl sie dobra reputacja wsród miejscowej ludnosci i mial wielu pacjentów. Znalem go dobrze, poniewaz czesto odwiedzal mojego wuja. Po zakonczeniu wizyty u chorego sasiada zapytalem go: - Wasza Ekscelencjo! - (Mial range generala.) - Prosze, niech mi pan wyjasni, dlaczego Jezydzi nie moga wydostac sie z kola. - Masz na mysli tych czcicieli diabla? - spytal. - To po prostu histeria. - Histeria? - zapytalem. - Tak, histeria... - i zaczal plesc bzdury na temat histerii, z których potrafilem zrozumiec jedynie, ze histeria to histeria. O tym sam juz dobrze wiedzialem, poniewaz w bibliotece szpitala wojskowego w Karsie nie bylo takiej ksiazki o neuropatologii i psychologii, której bym nie przeczytal; pragnac znalezc w tych naukach wyjasnienie zjawiska wirujacych stolików, przeczytalem wszystkie ksiazki bardzo uwaznie, zatrzymujac sie prawie nad kazda linijka. Tak wiec wiedzialem juz, ze histeria to histeria, jednakze chcialem dowiedziec sie czegos wiecej. Im bardziej zdawalem sobie sprawe z tego, jak trudno jest znalezc odpowiedz, tym bardziej zzeral mnie robak ciekawosci. Przez kilka dni nie bylem soba i niczym nie mialem ochoty sie zajac. Tylko jedna mysl krazyla mi po glowie: “Gdzie lezy prawda? W ksiazkach i w tym, czego ucza mnie moi nauczyciele, czy tez w stwierdzonych przeze mnie faktach?" Wkrótce potem mialo miejsce inne zdarzenie, które wprawilo mnie w zupelne oslupienie. Piec albo szesc dni po historii z Jezyda szedlem rano umyc sie do fontanny. W tamtych okolicach istnial zwyczaj mycia sie codziennie rano woda ze zródla. Po drodze zobaczylem na rogu ulicy grupe kobiet prowadzacych bardzo ozywiona rozmowe. Podszedlem do nich i dowiedzialem sie, co nastepuje: Ostatniej nocy w dzielnicy tatarskiej pojawil sie gornach. Tak nazywano tam zlego ducha, który korzysta z ciala niedawno zmarlego czlowieka i przyjmujac jego postac, dopuszcza sie najrozmaitszych lajdactw, szczególnie w stosunku do wrogów nieboszczyka. Tym razem jeden z tych duchów pojawil sie w ciele Tatara pochowanego poprzedniego dnia, syna Mariam Baczi. Wiadomosc o smierci i pogrzebie owego Tatara dotarla do mnie juz wczesniej, poniewaz jego dom stal obok naszego dawnego domu, w którym mieszkala nasza rodzina przed wyjazdem do Karsu. Bylem tam poprzedniego dnia, zeby pobrac od lokatorów czynsz, l przy tej okazji odwiedzilem kilku naszych tatarskich sasiadów; widzialem wiec, jak wynoszono zwloki nieboszczyka. Znalem go dobrze, poniewaz czesto nas odwiedzal. Byl to mlody mezczyzna, który dopiero niedawno wstapil do strazy policyjnej. Kilka dni temu spadl z konia w czasie zawodów dzygitówki i, jak to sie mówi, dostal “skretu kiszek". Mimo ze lekarz wojskowy Kulczewski, zeby “je wyprostowac", przepisal mu cala szklanke rteci, biedak zmarl i zgodnie z tatarskim zwyczajem zostal bardzo szybko pochowany. Wlasnie wtedy, jak sie wydaje, wszedl w jego cialo ów zly duch i próbowal zaciagnac je z powrotem do domu; ale przypadkowy swiadek zaczal krzyczec i podniósl alarm. Nie chcac dopuscic do tego, by duch narobil duzej szkody, dobrzy sasiedzi szybko poderzneli gardlo nieboszczykowi i zaniesli go z powrotem na cmentarz. Poniewaz zgodnie ze zwyczajem tatarskim trumne najpierw zakopuje sie plytko, przysypujac ja troche ziemia i czesto wkladajac do srodka jedzenie, wyznawcy religii chrzescijanskiej z tamtych rejonów wierza, iz owe duchy wstepuja wylacznie w zwloki Tatarów. Duchom trudno byloby oddalic sie z pochowanymi gleboko w ziemi cialami chrzescijan i dlatego wola Tatarów. To wydarzenie wprawilo mnie w stan calkowitego oszolomienia. Jak moglem je sobie wytlumaczyc? Co sam o tym wszystkim wiedzialem? Rozejrzalem sie dokola. Na rogu ulicy rozmawiali na ten temat: mój wuj, szanowny Georgij Merkurow wraz z synem - juz wkrótce maturzysta - oraz funkcjonariusz policji. Wszyscy oni budzili szacunek ludzi, kazdy z nich zyl o wiele dluzej niz ja i z pewnoscia wiedzial wiele rzeczy, o których nawet mi sie nie snilo. Czy dostrzeglem na ich twarzach wyraz oburzenia, smutku lub zdziwienia? Nie. Wszyscy wygladali na zadowolonych z tego, ze tym razem udalo sie komus ukarac zlego ducha i zapobiec jego psotom. Ponownie wiec oddalem sie lekturze, majac nadzieje, ze w ten sposób zaspokoje glód zzerajacego mnie robaka. Bogaczewski bardzo mi pomagal, ale niestety wkrótce musial wyjechac, poniewaz dwa lata po przyjezdzie do Karsu zostal mianowany kapelanem garnizonu w miescie polozonym za Morzem Kaspijskim. W czasie pobytu w Karsie, kiedy byl moim nauczycielem, Bogaczewski wprowadzil do naszych stosunków osobliwa zasade, a mianowicie co tydzien mnie spowiadal, chociaz nie byl jeszcze wyswiecony na ksiedza. Przed wyjazdem, miedzy innymi, poprosil mnie, zebym raz na tydzien zapisywal moja spowiedz i wysylal mu ja w liscie. Obiecal, ze co jakis czas bedzie odpowiadal. Ustalilismy, ze listy bedzie wysylal na adres wuja, który nastepnie mi je przekaze. Rok pózniej Bogaczewski zrezygnowal z funkcji kapelana we wspomnianym miescie i zostal mnichem. Mówiono wówczas, ze powodem tej decyzji byl ponoc romans jego zony z jakims oficerem. Bogaczewski wyrzucil ja z domu i nie chcial pozostac w miescie; zrezygnowal równiez z pelnienia jakiejkolwiek funkcji w kosciele. Wkrótce po wyjezdzie Bogaczewskiego z Karsu przenioslem sie do Tyflisu. Tam otrzymalem przeslane przez mojego wuja dwa listy od Bogaczewskiego. Potem na dlugi czas zaginal po nim wszelki slad. Wiele lat pózniej spotkalem go przypadkowo w Samarze, kiedy wychodzil z domu miejscowego biskupa. Mial na sobie habit mnisi, pochodzacy z dobrze znanego klasztoru. W pierwszej chwili nie poznal mnie, poniewaz wyroslem i bardzo sie zmienilem. Kiedy jednak mu powiedzialem, kim jestem, bardzo sie ucieszyl i czesto sie spotykalismy, az do naszego wyjazdu z Samarry. Bylo to nasze ostatnie spotkanie. Dowiedzialem sie pózniej, ze Bogaczewski nie chcial pozostac w swoim klasztorze w Rosji i wkrótce udal sie do Turcji, a potem na swieta góre Athos, gdzie równiez zatrzymal sie tylko na krótko. Nastepnie porzucil zycie zakonne i pojechal do Jerozolimy. Tam zaprzyjaznil sie ze sprzedawca rózanców, który handlowal niedaleko Swietego Grobu. Owym sprzedawca byl mnich z zakonu Braci Essenskich, który stopniowo przygotowawszy Bogaczewskiego, wprowadzil go nastepnie do swojego bractwa. Bogaczewski, dzieki przykladnemu zyciu, zostal najpierw kustoszem, a po kilku latach przeorem klasztoru w Egipcie; jeszcze pózniej, po smierci jednego z zastepców opata glównego klasztoru, zajal jego miejsce. Podczas pobytu w Brussie dowiedzialem sie od mojego przyjaciela, tureckiego derwisza, który czesto spotykal sie z Bogaczewskim, wielu rzeczy na temat niezwyklego zycia, jakie prowadzil on w tamtym okresie. Jeszcze wczesniej wuj przekazal mi jeden list od niego. Oprócz krótkiego blogoslawienstwa w liscie znajdowalo sie male zdjecie Bogaczewskiego w stroju greckiego mnicha oraz kilka widoków miejsc swietych w poblizu Jerozolimy. W czasie pobytu w Karsie, jeszcze w okresie oczekiwania na swiecenia kaplanskie, Bogaczewski glosil bardzo oryginalne poglady na temat moralnosci. Nauczal mnie wówczas, ze istnieja na ziemi dwie moralnosci: jedna obiektywna, ustanowiona na przestrzeni tysiacleci przez samo zycie, i druga subiektywna, odnoszaca sie zarówno do poszczególnych osób, jak i do calych narodów, królestw, rodzin, grup spolecznych itd. - Moralnosc obiektywna - powiedzial mi kóregos dnia - ustanawia samo zycie oraz przykazania, które otrzymalismy od Samego Pana Boga poprzez Jego proroków. Stopniowo staje sie ona podstawa do ksztaltowania sie w czlowieku tego, co nazywa sie sumieniem. I to wlasnie owo sumienie wspiera moralnosc obiektywna. Moralnosc obiektywna nigdy sie nie zmienia, moze jedynie z uplywem czasu sie poszerzyc. Natomiast moralnosc subiektywna zostala wymyslona przez czlowieka i dlatego jest pojeciem wzglednym, znaczacym co innego w róznych miejscach i dla róznych ludzi; jednoczesnie zalezy ona od specyficznego, dominujacego w danej epoce zrozumienia pojecia dobra i zla. Na przyklad tutaj, na Zakaukaziu - powiedzial Bogaczewski - jesli kobieta rozmawiajac z gosciem nie zakryje twarzy, wszyscy uznaja ja za osobe niemoralna, zepsuta i zle wychowana. Z kolei w Rosji, wrecz przeciwnie, jesli kobieta zakryje twarz i nie przywita goscia ani nie zabawi go rozmowa, wszyscy uznaja, ze jest zle wychowana, niegrzeczna, niemila itd. Inny przyklad: tutaj, w Karsie, jesli raz na tydzien albo przynajmniej raz na dwa tygodnie mezczyzna nie pójdzie do lazni tureckiej, cale jego otoczenie przestanie go szanowac, poczuje do niego odraze, a nawet uzna, ze nieladnie pachnie - co wcale nie musi byc zgodne z prawda. Jednakze w Petersburgu sprawa ma sie zupelnie inaczej: wystarczy, ze czlowiek wspomni w rozmowie o chodzeniu do lazni, a od razu zostanie uznany za zle wychowanego, nieinteligentnego, gburowatego itd.; jesli zas przypadkiem rzeczywiscie tam sie uda, to bedzie ukrywal ten fakt przed innymi, aby go nie oskarzano o brak dobrego smaku. Abys lepiej zrozumial wzglednosc pojecia tak zwanej moralnosci lub honoru - kontynuowal Bogaczewski - wezmy dla przykladu dwa zdarzenia z kregu oficerów karskich, które mialy miejsce w ciagu ostatniego tygodnia i wywolaly ogólne poruszenie. Pierwsze z nich to proces porucznika K.; drugie to samobójstwo porucznika Makarowa. Porucznik K. stanal przez sadem wojskowym za brutalne pobicie szewca Iwanowa, w wyniku którego ten ostatni stracil oko. Na podstawie faktów ujawnionych w czasie dochodzenia, wskazujacych na to, ze szewc dokuczal porucznikowi K. i rozpuszczal obrazliwe pogloski na jego temat, sad wydal wyrok uniewinniajacy. Bardzo zainteresowala mnie ta historia i postanowilem na wlasna reke, nie biorac pod uwage zgromadzonego przez sad materialu dowodowego, przepytac rodzine i znajomych nieszczesnego szewca, aby sie upewnic co do rzeczywistych powodów postepowania porucznika K. Jak sie dowiedzialem, ów porucznik zamówil u szewca Iwanowa najpierw jedna, a pózniej jeszcze dwie pary butów i obiecal, ze przesle mu pieniadze dwudziestego, w dniu swojej wyplaty. Poniewaz porucznik nie wyslal pieniedzy dwudziestego, szewc udal sie do jego domu, zeby upomniec sie o swoja naleznosc. Oficer obiecal, ze zaplaci nastepnego dnia, ale nastepnego dnia znowu go zbyl, odraczajac zaplate do nastepnego dnia i mówiac krótko, przez dlugi czas karmil Iwanowa nadzieja na tak zwane “jutro". Iwanów jednak za kazdym razem wracal i domagal sie pieniedzy, które stanowily dla niego pokazna sume; bylo to niemal wszystko, co posiadal: wszystkie oszczednosci jego zony praczki, która na zakup materialów na buty porucznika dala mezowi pieniadze skladane grosz do grosza przez wiele lat. Innym powodem, dla którego Iwanów wytrwale przychodzil po swoja zaplate, byl fakt, iz musial wyzywic szóstke malych dzieci. Porucznik K., zirytowany w koncu naleganiem Iwanowa, kazal swojemu ordynansowi oznajmic, ze nie ma go w domu; nastepnym razem po prostu przegonil Iwanowa, grozac mu wiezieniem, a na koniec polecil ordynansowi sprawic mu porzadne lanie, jesli osmieli sie jeszcze wrócic. Ordynans, czlowiek z usposobienia lagodny, wbrew rozkazowi swojego pana nie pobil Iwanowa, lecz chcac po przyjacielsku go przekonac, zeby nie zaklócal porucznikowi spokoju ciaglymi wizytami, zaprosil szewca na rozmowe do kuchni. Iwanów usiadl wiec na stolku, a ordynans zabral sie do skubania gesi przeznaczonej do upieczenia. Widzac to, Iwanów zauwazyl: “Wiec to tak! Wielcy panstwo codziennie jedza pieczona ges i nie placa dlugów, a tymczasem moje dzieci chodza glodne!" W tym momencie wszedl do kuchni porucznik K. i uslyszawszy, co powiedzial Iwanów, w ataku furii wzial ze stolu duzego buraka i tak mocno uderzyl nim Iwanowa w twarz, az wypadlo mu oko. Drugie zdarzenie - kontynuowal Bogaczewski - mozna by powiedziec, ze jest przeciwienstwem pierwszego. Niejaki porucznik Makarow nie byl w stanie splacic dlugu zaciagnietego u niejakiego kapitana Maszwelowa i z tego powodu sie zastrzelil. Trzeba dodac, ze ów Maszwelow byl nalogowym hazardzista, uwazanym przez wszystkich za wielkiego szulera. Nie bylo dnia, zeby w czasie gry “nie obdarl kogos ze skóry"; wszyscy doskonale wiedzieli, ze oszukuje. Kilka dni temu porucznik Makarow gral w karty z grupa oficerów, wsród których znajdowal sie Maszwelow, i przegral nie tylko wszystkie swoje pieniadze, lecz równiez sume pozyczona od Maszwelowa, która obiecal oddac za trzy dni. Poniewaz byla to pokazna suma, porucznik Makarow nie zdolal jej uzbierac w ciagu trzech dni i nie mogac dotrzymac danego slowa, wolal sie zabic, niz splamic swój oficerski honor. Powód obu tych wydarzen byl ten sam: dlugi. W pierwszym wypadku dluznik wybil wierzycielowi oko; w drugim - dluznik sie zastrzelil. Dlaczego? Po prostu dlatego, ze wszyscy ludzie z otoczenia Makarowa surowo potepiliby go za to, ze nie oddal dlugu oszustowi Maszwelowowi, podczas gdy w wypadku szewca Iwanowa, nawet gdyby jego dzieci umarly z glodu, wszystko i tak byloby w porzadku. W koncu kodeks honorowy oficera nie wymaga splacenia dlugu zaciagnietego u szewca. Ogólnie rzecz biorac, powtarzam, zdarzenia tego rodzaju maja miejsce po prostu dlatego, ze dorosli wbijaja swoim dzieciom do glowy - jeszcze w okresie ksztaltowania sie w nich “przyszlego czlowieka" - wszystkie mozliwe konwenanse i w ten sposób uniemozliwiaja Przyrodzie rozwijanie w nich sumienia, które uformowalo sie w ciagu tysiacleci walki prowadzonej przez naszych przodków przeciwko takim wlasnie konwenansom. Bogaczewski czesto naklanial mnie, bym nie dostosowywal sie do zadnych konwenansów narzucanych mi zarówno przez krag moich najblizszych, jak i przez wszystkich innych ludzi. Powiedzial kiedys: - Z konwenansów, które wbija sie czlowiekowi do glowy, ksztaltuje sie moralnosc subiektywna; ale realne zycie wymaga moralnosci obiektywnej, której jedynym zródlem jest sumienie. Sumienie jest wszedzie takie samo: tutaj, w Petersburgu, w Ameryce, na Kamczatce i Wyspach Salomona. Dzisiaj akurat jestes tutaj, ale jutro mozesz znalezc sie w Ameryce. Jesli masz prawdziwe sumienie i zyjesz z nim w zgodzie, to niezaleznie od tego, gdzie bedziesz, wszystko ulozy sie pomyslnie. Jestes jeszcze mlody; tak naprawde twoje zycie jeszcze sie nie zaczelo. Wszyscy tutaj moga mówic, ze jestes zle wychowany; byc moze nie umiesz wlasciwie sie uklonic ani powiedziec tego co trzeba w odpowiednim momencie. Nie ma to jednak zadnego znaczenia, pod warunkiem, ze kiedy dorosniesz i rozpoczniesz wlasne zycie, bedziesz mial w sobie prawdziwe sumienie, czyli podstawe, na której opiera sie moralnosc obiektywna. Moralnosc subiektywna jest pojeciem wzglednym; jesli jestes pelen wzglednych pojec, to kiedy dorosniesz, zawsze i wszedzie bedziesz postepowal oraz osadzal innych, kierujac sie konwencjonalnymi pogladami i stereotypami, które ci wpojono. Musisz nauczyc sie nie zwazac na to, co otaczajacy cie ludzie uwazaja za dobre lub zle, i postepowac w zyciu w zgodzie z tym, co dyktuje ci sumienie. Niczym nie skrepowane sumienie zawsze wie wiecej niz wszystkie ksiazki i wszyscy razem wzieci nauczyciele. Na razie jednak, do czasu, gdy uformuje sie twoje sumienie, zyj w zgodzie z przykazaniem naszego Nauczyciela Jezusa Chrystusa: Nie czyn drugiemu, co tobie niemile. Tak sie zlozylo, ze Ojciec Ewlissi, obecnie juz bardzo sedziwy, to jeden z niewielu ludzi na ziemi, który umie zyc tak, jak tego zyczyl nam wszystkim Nasz Boski Nauczyciel Jezus Chrystus. Niechaj jego modlitwy przyjda z pomoca kazdemu, kto pragnie nabyc umiejetnosci zycia podlug Prawdy!



Pan X, czyli kapitan Pogosjan


Sarkis Pogosjan, znany obecnie jako Pan X, jest wlascicielem kilku okretów parowych i sam dowodzi statkiem kursujacym na jego ulubionej trasie miedzy Sunda i Wyspami Salomona. Z pochodzenia Ormianin, urodzil sie w Turcji, ale dziecinstwo spedzil na Zakaukaziu, w Karsie. Moja znajomosc i przyjazn z Pogosjanem datuja sie z czasów jego mlodosci, kiedy konczyl studia w seminarium duchownym w Eczmiadzynie i przygotowywal sie do przyjecia swiecen kaplanskich. Jeszcze zanim go spotkalem, slyszalem o nim od jego rodziców, którzy mieszkali w Karsie niedaleko naszego domu i czesto odwiedzali mojego ojca. Wiedzialem wiec, ze mieli tylko jednego syna, który przed wstapieniem do seminarium duchownego w Eczmiadzynie studiowal w “Temagan Dproc", czyli w seminarium duchownym w Erewaniu. Rodzice Pogosjana pochodzili z Turcji, z miasta Erzerum, i przeprowadzili sie do Karsu wkrótce po tym, jak miasto zajeli Rosjanie. Jego ojciec byl zawodowym poiadzi [poiadzi znaczy “farbiarz". Ludzi trudniacych sie tym zawodem mozna zawsze latwo rozpoznac po tym, ze ich rece S| po lokcie ubarwione na niebiesko od farby, której nie da sie zmyc], zas jego matka hafciarka specjalizujaca sie w wyszywaniu zlota nicia kubraków i pasów skladajacych sie na dzupy [dzupa to specjalny kostium noszony przez kobiety ormianskie w Erzerum]. Zyli oni bardzo skromnie i wszystkie oszczednosci przeznaczali na zapewnienie synowi dobrego wyksztalcenia. Sarkis Pogosjan rzadko odwiedzal swoich rodziców, nie mialem wiec nigdy okazji poznac go w Karsie. Spotkalismy sie dopiero w trakcie mojego pierwszego pobytu w Eczmiadzynie. Zanim sie tam udalem, pojechalem na kilka dni do Karsu, zeby spotkac sie z ojcem. Rodzice Pogosjana dowiedziawszy sie, ze wybieram sie do Eczmiadzynu, poprosili mnie, bym zabral maly pakunek z bielizna dla ich syna. Celem mojej wyprawy do Eczmiadzynu bylo jak zwykle poszukiwanie odpowiedzi na pytania dotyczace zjawisk nadprzyrodzonych; moje zainteresowanie owymi zjawiskami nie tylko nie zmalalo, lecz wrecz przeciwnie, wzroslo. Musze w tym miejscu przyznac, o czym zreszta wspominalem juz w poprzednim rozdziale, ze moje namietne zainteresowanie zjawiskami nadprzyrodzonymi spowodowalo, iz zaglebilem sie w ksiazki, jak równiez zwrócilem sie do róznych przedstawicieli nauki z prosba, by wyjasnili mi pochodzenie owych zjawisk. Poniewaz jednak ani w ksiazkach, ani u ludzi, do których sie zwrócilem, nie znalazlem zadnych zadowalajacych odpowiedzi, postanowilem skierowac moje poszukiwania w strone religii. Odwiedzilem rózne klasztory i spotkalem ludzi, którzy znani byli ze swojej poboznosci. Przeczytalem swiete Pisma, Zywoty Swietych i przez trzy miesiace sluzylem u slynnego Ojca Jewlampiosa w klasztorze Sanaine; odbylem równiez pielgrzymki do prawie wszystkich “miejsc swietych" róznych, tak licznych na Zakaukaziu wyznan. Ponownie bylem swiadkiem calej serii zjawisk, których prawdziwosc nie ulegala watpliwosci, ale których nie potrafilem w zaden sposób wyjasnic. Wszystko to sprawilo, ze poczulem sie jeszcze bardziej zdezorientowany. Na przyklad pewnego razu, kiedy z grupa pielgrzymów wyruszylem z Aleksandropola na swieto religijne odbywajace sie na górze Dzadzur, w miejscu, które po ormiansku nazywa sie Amenaprec, bylem swiadkiem nastepujacego zdarzenia: Z malej wioski Paldewan wieziono do owego swietego miejsca pewnego paralityka. Po drodze wdalem sie w rozmowe z towarzyszacymi kalece krewnymi. Ów paralityk, który mial ledwie trzydziestke, byl chory juz od szesciu lat. Wczesniej jednak cieszyl sie doskonalym zdrowiem i odbyl nawet sluzbe wojskowa. Rozchorowal sie po powrocie z wojska, tuz przed swoim slubem, i w nastepstwie stracil wladanie w lewej czesci ciala. Wysilki róznych lekarzy i uzdrowicieli nie przyniosly zadnych rezultatów. Wyslano go nawet na specjalne leczenie do Mineralnych Wód na Kaukazie, a teraz jego krewni, nie poddajac sie rozpaczy, wiezli go do Amenaprec w nadziei, ze swiety mu pomoze i ulzy jego cierpieniom. W drodze do sanktuarium, tak jak wszyscy pielgrzymi, zatrzymalismy sie w wiosce Diskiant, by pomodlic sie przed cudownym obrazem Naszego Zbawiciela, znajdujacym sie w domu pewnej rodziny ormianskiej. Inwalida, który takze pragnal sie pomodlic, zostal wniesiony do domu, w czym zreszta sam pomoglem biedakowi. Wkrótce potem dotarlismy do stóp góry Dzadzur, na której zboczu znajduje sie maly kosciólek, a w nim grób swietego. Zatrzymalismy sie na koncu bitej drogi, w miejscu, gdzie pielgrzymi zostawiaja zazwyczaj swoje wozy, furgony i furmanki. Pozostala czesc podejscia - okolo czterystu metrów - trzeba przebyc pieszo. Zgodnie ze zwyczajem, wielu pielgrzymów idzie na bosaka, niektórzy nawet na kolanach lub w jakis inny specjalny sposób. W chwili, gdy podniesiono paralityka z wozu, zeby zaniesc go na szczyt, ów niespodziewanie zaczal stawiac opór, chcac samemu, tak jak potrafil, doczolgac sie na góre. Polozono go wiec na ziemi, a on zaczal sie podciagac na swoim zdrowym boku. Czynil to z takim wysilkiem, ze na sam ten widok kroilo sie serce; on jednak uparcie odmawial wszelkiej pomocy. Wielokrotnie odpoczywajac po drodze, po trzech godzinach dotarl w koncu na szczyt, nastepnie doczolgal sie do grobu swietego w srodku kosciola i pocalowawszy nagrobek, natychmiast stracil przytomnosc. Jego krewni, z pomoca moja i ksiezy, próbowali go ocucic. Wlalismy mu wode do ust i obmylismy glowe. I wlasnie w chwili, gdy sie ocknal, zdarzyl sie cud: jego paraliz zniknal bez sladu. W pierwszym momencie mezczyzna byl oszolomiony; ale kiedy zdal sobie sprawe, ze moze ruszac wszystkimi konczynami, podskoczyl i niemalze zaczal tanczyc. Nastepnie niespodziewanie zebral sie w sobie, po czym z glosnym okrzykiem rzucil sie na ziemie i zaczal sie modlic. Wszyscy zgromadzeni, z ksiedzem na czele, padli natychmiast na kolana i takze zaczeli sie modlic. Po chwili ksiadz powstal i posrodku kleczacych wiernych odmówil modly dziekczynne w intencji swietego. Inne, równie zagadkowe zdarzenie mialo miejsce w Karsie. Owego lata w calym regionie panowaly upal i susza; prawie wszystkie plony splonely, grozil glód i ludzie stawali sie coraz bardziej niespokojni. Tego samego lata przybyl do Rosji archimandryta z patriarchatu antiochijskiego, przywozac ze soba cudowna ikone - nie pamietam, czy byl to obraz swietego Mikolaja Cudotwórcy czy Najswietszej Marii Panny - w celu zorganizowania pomocy dla Greków, którzy ucierpieli w wojnie na Krecie. Podrózujac po Rosji, odwiedzal glównie miejsca zamieszkane przez ludnosc pochodzenia greckiego, w tym równiez Kars. Nie wiem, czy kryla sie za tym polityka czy religia, ale przedstawiciele rzadu rosyjskiego w Karsie, zreszta jak wszedzie indziej, zorganizowali mu imponujace powitanie ze wszystkimi naleznymi honorami. W trakcie jego pobytu przenoszono ikone z kosciola do kosciola i cale duchowienstwo witalo ja z wielkim nabozenstwem, wychodzac jej na spotkanie z choragwiami. Dzien po przyjezdzie archimandryty do Karsu rozeszla sie pogloska, ze w miejscu polozonym za miastem cale duchowienstwo wezmie udzial w specjalnej mszy na intencje deszczu, odprawionej przed owa ikona. I rzeczywiscie, tego samego dnia, kilka minut po dwunastej, ze wszystkich kosciolów wyruszyly w kierunku wyznaczonego miejsca ceremonii procesje niosace choragwie i obrazy. W nabozenstwie uczestniczylo duchowienstwo ze starego kosciola greckiego, z niedawno odbudowanej katedry greckiej, z katedry garnizonowej, z kosciola pulku kubanskiego, a takze z kosciola ormianskiego. Byl to szczególnie upalny dzien. W obecnosci prawie calej miejscowej ludnosci ksieza, z archimandryta na czele, odprawili uroczyste nabozenstwo, które zakonczylo sie wspólna procesja w kierunku miasta. I wtedy zdarzylo sie cos, czego w zaden sposób nie sa w stanie wytlumaczyc ludzie wspólczesni. Niespodziewanie niebo pokrylo sie chmurami i zanim procesja dotarla do miasta, spadla taka ulewa, ze wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki. Próbujac wyjasnic to lub podobne zjawiska, mozna oczywiscie uzyc stereotypowych slów: “zbieg okolicznosci", które staly sie ulubionym wyrazeniem tak zwanych ludzi myslacych; ale nie da sie zaprzeczyc, iz tym razem ów zbieg okolicznosci byl troche przesadny. Trzecie zdarzenie mialo miejsce w Aleksandropolu w okresie, gdy moja rodzina z powrotem przeniosla sie tam na krótki czas i znowu zamieszkalismy w naszym starym domu. W sasiednim budynku mieszkala moja ciotka. Jedno z pomieszczen wynajela Tatarowi, który pracowal jako urzednik lub sekretarz w urzedzie miejskim. Zamieszkal on razem ze swoja stara matka, mlodsza siostra i niedawno poslubiona piekna dziewczyna z pobliskiej wioski Karadagh. Z poczatku wszystko ukladalo sie dobrze. Czterdziesci dni po slubie mloda zona, zgodnie z obowiazujacym wsród Tatarów zwyczajem, wybrala sie w odwiedziny do swoich rodziców. Byc moze przeziebila sie tam albo byl jeszcze jakis inny powód, w kazdym razie po powrocie poczula sie niedobrze i musiala polozyc sie do lózka. Stopniowo jej stan zdrowia znacznie sie pogorszyl. Mimo najlepszej opieki i kuracji przepisanych przez kilku lekarzy, wsród których, jesli sobie dobrze przypominam, znajdowal sie lekarz miejski Reznik i byly lekarz wojskowy Kilczewski, stan chorej zmienial sie tylko ze zlego na gorszy. Mój znajomy, pielegniarz, na polecenie doktora Reznika robil jej codziennie zastrzyk. Ów pielegniarz, którego imie wylecialo mi z glowy - przypominam sobie tylko, ze byl nieprawdopodobnie wysoki - czesto nas odwiedzal. Pewnego ranka pojawil sie w chwili, gdy razem z matka pilismy herbate. Zaprosilismy go do stolu i w trakcie rozmowy zapytalem go, miedzy innymi, o stan zdrowia naszej sasiadki. - Jest bardzo chora - odpowiedzial. - To galopujace suchoty i niewatpliwie dlugo juz nie pociagnie. Jeszcze przed jego wyjsciem stara kobieta, tesciowa chorej, przyszla do nas i poprosila moja matke, zeby pozwolila jej zebrac w naszym malym ogrodzie troche platków dzikiej rózy. Cala we lzach opowiedziala nam, jak ostatniej nocy Mariam Ana - tak Tatarzy nazywaja Matke Boska - objawila sie we snie chorej kobiecie i nakazala jej, zeby uzbierala platków rózy, ugotowala je w mleku i nastepnie wypila wywar. Chcac wiec uspokoic chora, tesciowa postanowila spelnic jej zyczenie. Slyszac to, pielegniarz nie mógl sie powstrzymac od smiechu. Moja matka oczywiscie sie zgodzila i nawet poszla z nia do ogrodu, zeby jej pomóc. Ja tez, odprowadziwszy pielegniarza, dolaczylem do nich. Jakiez bylo moje zdziwienie, gdy nastepnego ranka w drodze na targ spotkalem chora i jej tesciowa wychodzace z ormianskiego kosciola Sew-Dziam, w którym znajduje sie cudowny obraz Matki Boskiej; tydzien pózniej widzialem, jak sasiadka myje okna swojego domu. Doktor Reznik, nawiasem mówiac, wyjasnil, ze jej wyzdrowienie, które zakrawalo na cud, bylo kwestia przypadku. Te niewatpliwe fakty, które widzialem na wlasne oczy, jak równiez wiele innych, o których dowiedzialem sie w trakcie moich poszukiwan - wszystkie wskazujace na obecnosc czegos nadprzyrodzonego - w zaden sposób nie daly sie pogodzic z tym, co dyktowal mi zdrowy rozsadek, ani z wnioskami, jakie wyciagnalem z mojej wówczas juz rozleglej znajomosci nauk scislych, które wykluczaly sama idee zjawisk nadprzyrodzonych. Owa istniejaca w mojej swiadomosci sprzecznosc nie dawala mi spokoju i stawala sie coraz bardziej nieznosna, poniewaz z obu stron fakty oraz dowody byly równie przekonywajace. Niemniej jednak kontynuowalem poszukiwania w nadziei, ze gdzies i kiedys znajde w koncu prawdziwa odpowiedz na te nieustannie dreczace mnie pytania. I wlasnie ten cel przywiódl mnie, miedzy innymi, do Eczmiadzynu, glównego osrodka jednej z wielkich religii; mialem nadzieje, ze uda mi sie tam znalezc chocby niewyrazny trop, który naprowadzi mnie na wlasciwe rozwiazanie. Dla Ormian Eczmiadzyn, nazywany takze Wagarszapat, jest tym, czym Mekka dla muzulmanów i Jerozolima dla chrzescijan. Znajduje sie tu siedziba katolikosów calej Armenii, jak równiez centrum kultury ormianskiej. Kazdej jesieni w Eczmiadzynie odbywaja sie wielkie swieta religijne, na które przybywaja pielgrzymi nie tylko z calej Armenii, lecz takze z calego swiata. Tydzien przed rozpoczeciem takiego swieta wszystkie okoliczne drogi zapelniaja sie pielgrzymami; niektórzy podrózuja pieszo, inni na wozach i furmankach, a jeszcze inni na koniach i oslach. Tak wiec umiesciwszy tlumok na wozie nalezacym do czlonków sekty Molokanów, wyruszylem pieszo w towarzystwie pielgrzymów z Aleksandropola. Po przybyciu do Eczmiadzynu, zgodnie ze zwyczajem, poszedlem do wszystkich miejsc swietych, zeby sie pomodlic, a nastepnie wyruszylem do miasta w poszukiwaniu jakiejs kwatery; jednakze bez skutku, poniewaz wszystkie zajazdy (w tamtych czasach nie istnialy jeszcze hotele) byly nie tylko pelne, lecz wrecz przepelnione. Jak wielu innych pielgrzymów, zdecydowalem sie wiec ulokowac za miastem pod jakims wozem albo furmanka. Poniewaz bylo jeszcze wczesnie, postanowilem najpierw dopelnic obowiazków, to znaczy odnalezc Pogosjana i przekazac mu jego pakunek. Pogosjan mieszkal niedaleko glównego zajazdu, u swojego dalekiego krewnego, archimandryty Sureniana. Zastalem go w domu. Byl to mlodzieniec sredniego wzrostu, mniej wiecej w moim wieku, mial ciemne wlosy i maly wasik. W jego oczach malowal sie smutek, ale od czasu do czasu rozblyskal w nich wewnetrzny ogien. W prawym oku mial lekkiego zeza. W tamtym okresie zdawal sie bardzo watly i niesmialy. Najpierw wypytal mnie o swoich rodziców, a dowiedziawszy sie w trakcie rozmowy, ze nie udalo mi sie znalezc zadnej kwatery, wybiegl i zaraz wrócil, proponujac, zebym zatrzymal sie w jego pokoju. Oczywiscie zgodzilem sie i od razu poszedlem po swoje rzeczy pozostawione na wozie. Wlasnie skonczylismy scielic moje lózko, gdy zawolano nas na kolacje u Ojca Sureniana, który uprzejmie mnie powital, a nastepnie wypytal o rodzine Pogosjana i ogólnie o to, co slychac w Aleksandropolu. Po kolacji wyszedlem z Pogosjanem zobaczyc miasto i zwiedzic sanktuaria. Trzeba powiedziec, ze w czasie swieta ulice Eczmiadzynu pulsuja zyciem przez cala noc; wszystkie kawiarnie i aszhany sa wtedy otwarte. Tamten wieczór i wszystkie nastepne dni spedzilem w towarzystwie Pogosjana. Oprowadzil mnie po calym miescie, które znal jak wlasna kieszen. Odwiedzilismy miejsca, do których zwykli pielgrzymi nie maja wstepu; bylismy nawet w Kanzaranie, gdzie ukryte sa skarby Eczmiadzynu i gdzie rzadko wpuszcza sie ludzi z zewnatrz. Z naszych rozmów wyniklo, ze interesowaly go te same kwestie, które i mnie nie dawaly spokoju; obaj zebralismy juz duzo materialu na ich temat i teraz moglismy sie nim podzielic. Nasze rozmowy stawaly sie coraz bardziej bezposrednie i szczere, i stopniowo nawiazala sie miedzy nami gleboka wiez. Pogosjan konczyl studia w seminarium duchownym i za dwa lata mial przyjac swiecenia kaplanskie, ale jego stan wewnetrzny zupelnie nie przystawal do takiej perspektywy. Bedac czlowiekiem religijnym, byl jednoczesnie bardzo krytycznie nastawiony do swojego otoczenia i mysl o znalezieniu sie wsród ksiezy, których sposób zycia wydawal mu sie sprzeczny z jego wlasnymi idealami, budzila w nim niechec. Gdy stalismy sie juz przyjaciólmi, Pogosjan duzo opowiedzial mi o ukrytej stronie zycia miejscowego kleru; na mysl, ze po przyjeciu swiecen kaplanskich bedzie zmuszony do zycia w takim srodowisku, cierpial wewnetrznie i byl bardzo strapiony. Po zakonczeniu swieta zatrzymalem sie w Eczmiadzynie jeszcze przez trzy tygodnie, mieszkajac z Pogosjanem w domu archimandryty Sureniana, wielokrotnie mialem wiec okazje rozmawiac o interesujacych mnie sprawach z samym archimandryta, jak równiez z innymi mnichami, których dzieki niemu poznalem. Jednakze mój pobyt w Eczmiadzynie nie przyniósl mi odpowiedzi, której tam szukalem, i spedziwszy wystarczajaco duzo czasu, zeby zdac sobie sprawe z tego, ze tam jej nie znajde, wyjechalem z uczuciem glebokiego wewnetrznego rozczarowania. Z Pogosjanem rozstalem sie jak z bliskim przyjacielem. Obiecalismy sobie, ze bedziemy do siebie pisac i dzielic sie obserwacjami na interesujace nas tematy. Dwa lata pózniej, któregos pieknego dnia, Pogosjan zjawil sie w Tyflisie i zatrzymal sie u mnie. Po skonczeniu studiów w seminarium spedzil troche czasu u swoich rodziców w Karsie. Do objecia jakiejs parafii brakowalo mu tylko tego, by sie ozenil. Rodzina znalazla mu nawet narzeczona, ale on sam byl bardzo niezdecydowany i nie wiedzial, co ma dalej robic. Calymi dniami pograzal sie w lekturze moich ksiazek, a wieczorem, po moim powrocie z dworca kolejowego w Tyflisie, gdzie pracowalem jako palacz, wyruszalismy razem do ogrodów w Musztaid; tam, spacerujac wzdluz bezludnych sciezek, prowadzilismy nie konczace sie rozmowy. Pewnego razu podczas przechadzki w Musztaid zartem zaproponowalem, zeby zaczal pracowac ze mna na dworcu kolejowym; wielkie bylo moje zdziwienie, gdy nastepnego dnia Pogosjan zaczal nalegac, zebym pomógl mu w znalezieniu tam pracy. Nie próbowalem mu odradzac i wysla-iem go z kartka do mojego dobrego przyjaciela, inzyniera Jarosliewa, który od reki wreczyl mu Ust polecajacy do kierownika stacji, a ten zatrudnil go lako pomocnika slusarza. Do pazdziernika wszystko toczylo sie bez zmian. Nadal pochlanialy nas abstrakcyjne pytania i Pogosjan ani myslal o powrocie do domu. Pewnego dnia w domu Jarosliewa poznalem innego inzyniera, Wasiliewa, który przyjechal wlasnie na Kaukaz, zeby ustalic plany Unii kolejowej prowadzacej z Tyflisu do Karsu. Po odbyciu kilku spotkan, któregos dnia Wasiliew zaproponowal, zebym towarzyszyl mu w pracy terenowej w roli nadzorcy i tlumacza. Pensja byla bardzo kuszaca - prawie cztery razy wieksza niz ta, która pobieralem. Poza tym moja ówczesna praca zaczynala mnie nudzic i kolidowala z moimi poszukiwaniami; ostatecznie wiec perspektywa wiekszej ilosci wolnego czasu spowodowala, ze sie zgodzilem. Zaproponowalem Pogosjanowi, zeby dolaczyl do mnie w takiej czy innej roli; on jednak odmówil, poniewaz zainteresowala go praca slusarza i pragnal ja kontynuowac. Przez trzy miesiace podrózowalem z inzynierem Wasiliewem waskimi dolinami rozciagajacymi sie miedzy Tyflisem i KarakaUi. Udalo mi sie zarobic w tym czasie duzo pieniedzy, poniewaz oprócz pensji oficjalnej mialem jeszcze kilka innych zródel dochodu, dosyc watpliwego pochodzenia. Wiedzac z góry, przez które wioski i miasteczka bedzie przebiegac kolej, wysylalem do “sprawujacych wladze" w owych wioskach i miasteczkach umyslnego z oferta “zalatwienia" tego, zeby znalazly sie one na trasie linii kolejowej. W wiekszosci wypadków moja oferta byla przyjmowana, a ja za swój trud otrzymywalem prywatne wynagrodzenie, parokrotnie w postaci sporej sumy pieniedzy. Dodajac do tego wczesniejsze oszczednosci, zgromadzilem dosc znaczna sume i po przyjezdzie do Tyflisu nie musialem juz wracac do pracy; calkowicie oddalem sie wiec badaniu interesujacych mnie zjawisk. Pogosjan awansowal wtedy na slusarza i takze mial sporo czasu na czytanie ksiazek. Ostatnio szczególnie pasjonowala go stara literatura ormianska, w która obficie zaopatrywal sie u tych samych ksiegarzy co ja. Obaj doszlismy juz wtedy do stanowczego wniosku, ze naprawde istnieje to cos, o czym w przeszlosci ludzie wiedzieli, i ze obecnie owa wiedza poszla w zapomnienie. Stracilismy wszelka nadzieje, ze klucz do niej uda sie nam odnalezc w nowoczesnych naukach scislych albo we wspólczesnej literaturze, czy tez u ludzi wspólczesnych; skierowalismy wiec cala uwage na literature starozytna. Poniewaz udalo sie nam natrafic na duza kolekcje starych ksiag ormianskich, które bardzo nas zainteresowaly, postanowilismy udac sie do Aleksandropola w poszukiwaniu spokojnego miejsca, gdzie moglibysmy calkowicie oddac sie naszym studiom. Po przybyciu do Aleksandropola nasz wybór padl na odosobnione ruiny dawnej stolicy Armenii, Ani, znajdujace sie piecdziesiat kilometrów od miasta; zbudowawszy wsród ruin szalas, zamieszkalismy tam, zaopatrujac sie w zywnosc w pobliskich wioskach i u pasterzy. Ani stalo sie stolica Armenii za panowania dynastii Bagratydów w roku 962. W 1042 roku dostalo sie w rece cesarza bizantyjskiego. Juz wtedy nosilo nazwe “miasta tysiaca kosciolów". Pózniej zdobyli je Turcy seldzuccy, a miedzy 1125 i 1209 piec razy odbijali je Gruzini; w 1239 roku zostalo zajete przez Mongolów i w 1313 uleglo zupelnemu zniszczeniu w czasie trzesienia ziemi. Wsród ruin mozna znalezc, miedzy innymi, pozostalosci kosciola Patriarchów, ukonczonego w 1010 roku, resztki dwóch kosciolów, równiez pochodzacych z jedenastego wieku, a takze innego kosciola, którego budowa dobiegla konca w roku 1215. W tym punkcie mojej narracji nie moge pominac milczeniem faktu, który, jak sadze, moze zainteresowac niektórych czytelników, a mianowicie, ze owe przytoczone wlasnie dane dotyczace starej stolicy Armenii, Ani, sa pierwszymi i, mam nadzieje, ostatnimi, jakie zaczerpnalem z oficjalnie uznanych na ziemi informacji; innymi slowy, jest to pierwszy wypadek od chwili rozpoczecia mojej dzialalnosci pisarskiej, gdy odwolalem sie do encyklopedii. Do dzisiaj krazy na temat Ani bardzo ciekawa legenda, która wyjasnia, dlaczego temu miastu, nazywanemu przez dlugi czas “miastem tysiaca kosciolów", nadano pózniej miano “miasta tysiaca i jednego kosciola". Owa legenda brzmi nastepujaco: Pewnego razu zona pasterza uzalala sie przed swoim mezem na skandaliczne zachowanie ludzi w kosciolach. Powiedziala, iz nie mozna znalezc spokojnego miejsca, zeby sie pomodlic, i gdziekolwiek by sie poszlo, wszystkie koscioly, jak ule, sa pelne ludzi i halasu. Tak wiec pasterz, poruszony slusznym oburzeniem zony, zaczal budowac kosciól przeznaczony specjalnie dla niej. W dawnych czasach slowo “pasterz" mialo inne znaczenie niz obecnie. Pasterze byli wtedy wlascicielami wypasanych przez siebie stad i nalezeli do najbogatszych ludzi w kraju, a niektórzy posiadali nawet po kilka stad i trzód. Ukonczywszy budowe kosciola, nasz pasterz nazwal go “kosciolem poboznej zony pasterza" i od tego czasu Ani nazywa sie “miastem tysiaca i jednego kosciola". Inne zródla historyczne utrzymuja, ze jeszcze zanim pasterz zbudowal ów kosciól, w miescie znajdowalo sie juz ponad tysiac kosciolów; niemniej jednak w czasie najnowszych prac wykopaliskowych odnaleziono kamien, który zdaje sie potwierdzac wiarygodnosc legendy o pasterzu i jego poboznej zonie. Zyjac wsród ruin tego miasta i spedzajac czas na czytaniu oraz studiach, czasami dla odpoczynku prowadzilismy wykopaliska, powodowani nadzieja, ze uda sie nam cos odkryc. Ruiny Ani kryja w sobie liczne podziemne przejscia. Pewnego razu, rozkopujac jedno z tych przejsc, spostrzeglismy, ze w pewnym miejscu konsystencja ziemi sie zmienila. Kopiac dalej, odkrylismy inne, wezsze przejscie, zasypane z jednej strony kamieniami. Usunelismy kamienie i przed naszymi oczami ukazalo sie male pomieszczenie z rozsypujacymi sie ze starosci lukami. Wszystko wskazywalo na to, iz byla to cela klasztorna. Nie pozostalo w niej nic oprócz paru skorupek i zmurszalych kawalków drewna, niewatpliwie stanowiacych pozostalosci po starych meblach. Jednakze w rogu, w czyms na ksztalt niszy, znajdowal sie stos pergaminów. Niektóre z nich zamienily sie w pyl, podczas gdy inne zachowaly sie dosyc dobrze. Z najwieksza ostroznoscia przenieslismy je do naszego szalasu i tam spróbowalismy je odcyfrowac. Zawarty w nich tekst napisany byl chyba po ormiansku, ale w nie znanym nam dialekcie. Mimo ze dobrze znam ormianski, nie wspominajac o Pogosjanie, nie moglismy jednak nic zrozumiec, poniewaz byl to prastary ormianski, bardzo rózniacy sie od jezyka wspólczesnego. To znalezisko tak nas pochlonelo, ze postanowilismy przerwac wszystkie inne zajecia i jeszcze tego samego dnia wrócilismy do Aleksandropola, gdzie spedzilismy wiele dni i nocy próbujac odcyfrowac przynajmniej kilka slów. W koncu, po wielu wysilkach i konsultacjach ze specjalistami, okazalo sie, ze owe pergaminy zawieraja po prostu listy jednego mnicha do drugiego - niejakiego Ojca Arema. Szczególnie zaciekawil nas jeden list, w którym autor powolywal sie na otrzymana przez siebie informacje, dotyczaca jakichs misteriów. Niestety, ów pergamin byl jednym z najbardziej zniszczonych przez czas i wielu slów moglismy sie jedynie domyslic. Niemniej jednak udalo sie nam w koncu odtworzyc caly list. Nasza uwage zwrócil nie tyle jego poczatek, co koniec; list zaczynal sie od dlugiego pozdrowienia, a nastepnie przechodzil do opisu drobnych codziennych zdarzen z zycia pewnego klasztoru, w którym - jak moglismy wywnioskowac - zamieszkiwal uprzednio Ojciec Arem. W ostatniej czesci listu szczególnie zainteresowal nas jeden fragment. Brzmial on nastepujaco: “Nasz czcigodny Ojciec Telwant dowiedzial sie wreszcie prawdy o Bractwie Sarmung. Rzeczywiscie ich ernos [rodzaj stowarzyszenia]znajdowal sie w poblizu miasta Siranusz. Piecdziesiat lat temu, niedlugo po okresie wedrówki ludów, oni takze przeniesli sie i osiedlili w dolinie Izrumin, trzy dni drogi od Niwsi..." Nastepnie autor listu zmienil temat. Najwieksze wrazenie zrobilo na nas slowo Sarmung, na które natrafilismy kilkakrotnie w ksiedze nazywanej Merchawat. Jest to nazwa slynnej szkoly ezoterycznej, która podlug tradycji powstala w Babilonie 2500 lat p.n.e. Rózne przekazy podaja, ze do szóstego czy siódmego wieku szkola ta istniala gdzies w Mezopotamii; jednakze jej pózniejsze losy okrywa gleboka tajemnica. Przypisywano jej posiadanie ogromnej wiedzy, kryjacej klucz do wielu tajemnych misteriów. Wielokrotnie rozmawialem z Pogosjanem o tej szkole; marzylismy, ze uda sie nam znalezc jakies autentyczne informacje na jej temat. I oto wlasnie natrafilismy na jej slad! Bylismy bardzo podekscytowani. Niestety, znaleziony przez nas list zawieral jedynie nazwe szkoly. Nie dowiedzielismy sie niczego nowego na temat tego, kiedy i w jaki sposób ta szkola powstala, gdzie sie znajdowala lub gdzie moglaby sie znajdowac obecnie. Po kilku dniach wytezonych wysilków udalo sie nam ustalic jedynie, co nastepuje: W szóstym albo siódmym wieku Bizantyjczycy wygnali Azerów, potomków Asyryjczyków, z Mezopotamii do Persji; prawdopodobnie znalezione przez nas listy powstaly wlasnie w tym okresie. Nastepnie zdolalismy sprawdzic, ze wspólczesne miasto Mosul, dawna stolica panstwa Niewi, nazywalo sie kiedys Niwsi, czyli tak samo jak miasto wspomniane w pergaminie; dowiedziawszy sie, ze tamtejsza ludnosc sklada sie glównie z Azerów, doszlismy do wniosku, iz najprawdopodobniej nasz list wspominal wlasnie o nich. Jesli taka szkola naprawde istniala i we wspomnianym okresie sie przemiescila, znaczyloby to, ze byla to szkola azerska; a jesli nadal istnieje, to z cala pewnoscia wlasnie wsród Azerów. Uwzgledniajac wspomniane trzy dni drogi z Mosul, musi znajdowac sie gdzies miedzy Urmia i Kurdystanem, a zatem dokladne ustalenie jej polozenia nie powinno byc takie trudne. Postanowilismy wiec wyruszyc tam i za wszelka cene sie dowiedziec, gdzie znajduje sie ta szkola, a nastepnie do niej wstapic. Azerzy, jak juz wspomnialem, to potomkowie Asyryjczyków. Obecnie sa rozrzuceni po calej ziemi, a ich duze skupiska mozna znalezc na Zakaukaziu, w pólnocno-zachodniej Persji, wschodniej Turcji oraz na calym obszarze Azji Mniejszej. Ich liczbe ocenia sie na trzy miliony. W wiekszosci wyznaja nesto-rianizm, czyli nie uznaja boskiej natury Chrystusa. Pozostali to jakobici, maronici, katolicy, gregorianie i inni; znajduje sie wsród nich takze mala grupa Jezydów, czyli czcicieli diabla. Ostatnio misjonarze róznych religii z wielkim zapalem zabrali sie do nawracania A2erów. Trzeba przyznac, ze Azerzy z nie mniejsza gorliwoscia “nawrócili sie", przyjmujac nowa wiare i ciagnac z tego tak duze materialne korzysci, ze ich zachowanie stalo sie przyslowiowe. Mimo istniejacych róznic wyznaniowych prawie wszyscy podlegaja patriarchatowi Indii Wschodnich. Azerzy zamieszkuja glownie male wioski, nad którymi wladze sprawuja kaplani; kilka wiosek sklada sie na jeden rejon lub klan, którym rzadzi ksiaze albo, jak go nazywaja, melik. Ten z kolei podlega patriarsze, którego urzad jest dziedziczny i przechodzi z wuja na bratanka. Mówi sie, ze pierwszym patriarcha byl Szymon, Brat Panski. Nalezy dodac, ze Azerzy bardzo ucierpieli w trakcie ostatniej wojny [pierwsza wojna swiatowa], bedac pionkiem w rekach Rosji i Anglii. Polowa z nich zginela w wyniku zemsty Kurdów i Persów, a ci, którzy przezyli, zawdzieczaja to konsulowi amerykanskiemu Dr Y i jego zonie. Jesli Dr Y jeszcze zyje, to moim zdaniem Azerzy, szczególnie ci zamieszkali w Ameryce - a jest ich tam wielu - powinni sie zorganizowac i dwadziescia cztery godziny na dobe trzymac przy jego drzwiach azerska warte honorowa, zas po smierci bezwarunkowo wystawic mu pomnik w jego miejscu urodzenia. W tym samym roku, w którym postanowilismy odbyc nasza wyprawe, pojawily sie wsród Ormian silne ruchy nacjonalistyczne; wszyscy mieli na ustach nazwiska bohaterów walczacych o wolnosc, szczególnie zas mlodego Andronikowa, który pózniej stal sie bohaterem narodowym. Wsród tureckich, perskich i rosyjskich Ormian powstawaly wszedzie przerózne partie i komitety, i pomimo gorzkich sporów, które nieustannie wybuchaly miedzy róznymi frakcjami, usilowano stworzyc wspólny front. W skrócie, Armenia - zreszta nie po raz pierwszy - byla wówczas terenem gwaltownego wrzenia politycznego, z calym ciagiem wynikajacych z tego konsekwencji. Któregos wczesnego ranka w Aleksandropolu, zgodnie z moim zwyczajem, szedlem wykapac sie w rzece Arpa. W polowie drogi, w miejscu nazywanym Karakuli, dogonil mnie zdyszany Pogosjan i powiedzial, ze poprzedniego dnia dowiedzial sie z rozmowy z ksiedzem Z, iz Komitet Ormianski szuka wsród czlonków partii kilku ochotników, zeby wyslac ich z tajna misja do Muszu. - Po powrocie do domu - mówil dalej Pogosjan - przyszlo mi nagle do glowy, ze mozemy wykorzystac te okazje do naszego celu, to znaczy do poszukiwania sladów Bractwa Sarmung; wstalem wiec o swicie i przyszedlem z toba o tym porozmawiac, ale poniewaz sie spóznilem, musialem ruszyc biegiem, zeby cie dogonic. Przerwalem mu mówiac, ze po pierwsze, nie nalezymy do partii, a po drugie... Nie pozwolil mi dokonczyc, tylko oswiadczyl, ze wszystko juz przemyslal i wie, jak mozna to zalatwic; jedynej rzeczy, której mu brakowalo, to mojej zgody na ten plan. Odpowiedzialem, ze zaplace kazda cene za to, zeby sie dostac do doliny nazywanej kiedys Izrumin, i jest dla mnie bez znaczenia, czy dotre tam na grzbiecie diabla, czy pod reke z ksiedzem Wlakowem (Pogosjan wiedzial, ze Wlakow byl najbardziej nie lubianym przeze mnie czlowiekiem, którego obecnosc juz w odleglosci póltora kilometra wyprowadzala mnie z równowagi.) - Jesli twierdzisz, ze jestes w stanie to zorganizowac - kontynuowalem - to rób, co uwazasz za konieczne i czego wymagaja okolicznosci, a ja z góry na wszystko sie zgadzam, pod warunkiem, ze pomoze to nam dotrzec do miejsca, które wyznaczylem sobie za cel. Nie wiem, co takiego Pogosjan zrobil ani z kim i w jaki sposób rozmawial; w kazdym razie kilka dni pózniej, wyposazeni w znaczna sume rosyjskich, tureckich i perskich pieniedzy, a takze ogromna liczbe listów polecajacych, zaadresowanych do osób zamieszkalych w róznych miejscach polozonych na trasie naszej podrózy, wyruszylismy z Aleksandropola w kierunku Kagizmanu. Po dwóch tygodniach dotarlismy nad brzeg rzeki Araks, stanowiacej naturalna granice miedzy Rosja i Turcja. Przekroczylismy ja korzystajac z pomocy grupy Kurdów, którzy specjalnie przybyli nam na spotkanie. Wydawalo sie, ze najwieksze trudnosci mamy juz za soba, i mielismy nadzieje, iz poczawszy od tej chwili wszystko ulozy sie pomyslnie i gladko. Podróz odbywalismy glównie pieszo, zatrzymujac sie po drodze u pasterzy albo u ludzi poleconych nam we wioskach, do których uprzednio dotarlismy, lub tez u adresatów dostarczanych przez nas listów. W tym miejscu nalezy wyznac, ze chociaz wzielismy na siebie pewne zobowiazania i, na ile to bylo mozliwe, staralismy sie ich dotrzymac, nigdy jednak nie stracilismy z oczu prawdziwego celu naszej podrózy, której trasa nie zawsze przebiegala przez miejsca, gdzie powierzono nam misje do wypelnienia; w takich wypadkach bez wahania porzucalismy owe zobowiazania i prawde mówiac, nie odczuwalismy z tego powodu wielkich wyrzutów sumienia. Po przekroczeniu granicy rosyjskiej postanowilismy udac sie droga prowadzaca przez szczyt góry Agridag (Ararat) - mimo ze byla to trasa najtrudniejsza - poniewaz w ten sposób mielismy wieksze szanse na unikniecie spotkan z licznymi bandami Kurdów i oddzialami tureckimi, które scigaly Ormian. Minelismy przelecz, zostawiajac za soba po prawej stronie zródla dwóch wielkich rzek, Tygrysu i Eufratu, i skierowalismy sie na poludnie, w kierunku jeziora Wan. W czasie podrózy spotkalo nas tysiace przygód, których nie bede opisywal; ale jednej z nich nie moge pominac milczeniem. Mimo ze dzialo sie to tyle lat temu, wspomnienie tego zdarzenia ciagle jeszcze pobudza mnie do smiechu i przywoluje doznanie instynktownego leku polaczonego z przeczuciem nadciagajacej katastrofy, jakiego wtedy doswiadczylem. Pózniej wielokrotnie znajdowalem sie w krytycznych sytuacjach. Na przyklad nie raz otaczal mnie tlum niebezpiecznych wrogów, stalem tez oko w oko z turkiestanskim tygrysem i wiele razy bylem doslownie trzymany na muszce; nigdy jednak, bez wzgledu na to, jak komiczne moze wydawac sie to teraz, gdy jest juz po fakcie, nie doswiadczylem podobnego uczucia. Spokojnie podazalismy przed siebie. Pogosjan nucil pod nosem jakis marsz i wymachiwal kijkiem. Nagle, nie wiadomo skad, pojawil sie pierwszy pies, a za nim kolejne - razem okolo pietnastu owczarków, które zaczely na nas szczekac. Pogosjan nierozsadnie rzucil w nie kamieniem, co spowodowalo, ze wszystkie na nas skoczyly. Byly to bardzo niebezpieczne owczarki kurdyjskie, które lada chwila rozerwalyby nas na kawalki, gdyby nie to, ze instynktownie pociagnalem Pogosjana i zmusilem go, zeby usiadl kolo mnie na ziemi. Juz sam fakt, ze usiedlismy, spowodowal, iz psy przestaly warczec i rzucac sie na nas, i otoczywszy nas, takze sie rozsiadly. Uplynelo troche czasu, zanim doszlismy do siebie; kiedy zdalismy sobie sprawe z naszej sytuacji, wybuchnelismy smiechem. Dopóki siedzielismy, psy równiez siedzialy spokojnie i bez ruchu, a kiedy z plecaków rzucalismy im kawalki chleba, jadly je z wielka przyjemnoscia, niektóre nawet merdajac z wdziecznosci ogonem. Jednakze, kiedy upewnieni ich przyjazna postawa, próbowalismy sie podniesc, wtedy: “O co to, to nie!" - natychmiast podskakiwaly i ostrzac zeby gotowaly sie do ataku, ponownie wiec musielismy usiasc. Gdy jeszcze raz spróbowalismy wstac, psy okazaly wobec nas tak wielka wrogosc, ze na trzecia próbe nie starczylo nam juz odwagi. Owa sytuacja utrzymywala sie przez trzy godziny. Bóg wie jak dlugo musielibysmy tak siedziec, gdyby nie kurdyjska dziewczyna zbierajaca w polu kiziak, która ujrzelismy w oddali w towarzystwie osiolka. Wymachujac w jej kierunku, zdolalismy w koncu zwrócic jej uwage; kiedy sie do nas zblizyla i zobaczyla, na czym polega klopot, poszla po znajdujacych sie niedaleko za wzgórzem pasterzy, do których nalezaly psy. Pasterze przyszli i przywolali bestie do siebie. My jednak nie odwazylismy sie od razu wstac; odczekalismy, az psy oddala sie na bezpieczna odleglosc: kanalie caly czas nie spuszczaly nas z oka. Okazalismy sie bardzo naiwni myslac, ze po przekroczeniu rzeki Araks najwieksze trudnosci bedziemy mieli za soba; w rzeczywistosci byl to dopiero poczatek. Podstawowy klopot polegal na tym, ze po przekroczeniu rzeki granicznej i pokonaniu góry Agridag nie moglismy juz dluzej udawac Azerów - jak do czasu naszej przygody z psami - poniewaz znalezlismy sie na obszarze zamieszkanym przez rodowitych Azerów. Udawanie Ormian takze nie wchodzilo w rachube. Byli oni wówczas przesladowani przez wszystkie rasy zamieszkujace tereny polozone na trasie naszej podrózy. Udawanie Turków lub Persów równiez grozilo niebezpieczenstwem. Najlepiej bylo uchodzic za Rosjan lub Zydów, jednakze nasz wyglad na to nie pozwalal. W owym czasie nalezalo zachowac wielka ostroznosc, jesli chcialo sie ukryc wlasna narodowosc; zdemaskowanie klamstwa grozilo ogromnym niebezpieczenstwem. Tubylcy nie przebierali w srodkach, gdy chodzilo o pozbycie sie niepozadanych cudzoziemców. Na przyklad krazyly wówczas wiarygodne pogloski o tym, jak kilku Anglików zywcem obdarto ze skóry za to, ze próbowali przerysowac jakies napisy. Po dlugim namysle postanowilismy w koncu przebrac sie za Tatarów kaukaskich. Dokonalismy wiec wymaganych zmian w naszym ubiorze i wyruszylismy w dalsza podróz. Dokladnie dwa miesiace po przekroczeniu rzeki Araks dotarlismy do miasta Z, za którym roztaczala sie przelecz prowadzaca w kierunku Syrii. Przechodzac przez nia, jeszcze przed slynnym wodospadem K, zboczylismy ze szlaku i udalismy sie w strone Kurdystanu; liczylismy, ze wlasnie na tej trasie znajdziemy miejsce, które bylo glównym celem naszej podrózy. Z czasem przystosowalismy sie do otaczajacych warunków i dalsza wedrówka przebiegala w miare gladko do momentu, w którym jedno nieoczekiwane zdarzenie zmienilo wszystkie nasze zamiary i plany. Któregos dnia siedzielismy na poboczu drogi, jedzac prowiant skladajacy sie z chleba i ryby tarech [tarech to nazwa popularnej na tym terenie bardzo slonej ryby, która mozna zlowic tylko w jeziorze Wan]. W pewnym momencie Pogosjan niespodziewanie zakrzyknal i podskoczyl, a ja ujrzalem czmychajaca spod niego ogromna zólta tarantule. Od razu pojalem przyczyne jego wrzasku i zerwawszy sie zabilem pajaka, a nastepnie podbieglem do Pogosjana. Zostal ukaszony w noge. Zdajac sobie sprawe, ze ukaszenie tego owada czesto okazuje sie smiertelne, natychmiast rozdarlem ubranie Pogosjana i zaczalem wysysac rane. Widzac jednak, ze zostal ukaszony w miesista czesc nogi, i wiedzac, ze przy najmniejszym skaleczeniu ust wysysanie rany moze byc niebezpieczne, zdecydowalem sie na mniejsze ryzyko dla nas obu: wyciagnalem nóz i blyskawicznie wycialem kawalek lydki mojego przyjaciela - tyle ze w pospiechu wycialem troche za duzo. Zapobiegajac w ten sposób niebezpieczenstwu smiertelnego zatrucia, uspokoilem sie nieco; natychmiast zabralem sie do przemywania rany i opatrzenia jej najlepiej, jak sie dalo. Rana byla gleboka; Pogosjan stracil duzo krwi i nalezalo sie obawiac róznych komplikacji. Na razie nie bylo wiec mowy o kontynuowaniu marszruty. Musielismy szybko zadecydowac, co robic dalej. Po wymianie zdan postanowilismy spedzic noc w tym samym miejscu, a nastepnego dnia rano zorganizowac transport do miasta N polozonego w odleglosci piecdziesieciu kilometrów. Mieszkal tam pewien ksiadz ormianski, któremu mielismy dostarczyc list - czego wczesniej nie uczynilismy, poniewaz miasto N nie znajdowalo sie na wyznaczonej przez nas przed tym wypadkiem trasie. Nastepnego dnia, z pomoca starego Kurda, który akurat przechodzil tamtedy i okazal sie calkiem zyczliwy, wynajelismy w pobliskiej wiosce wóz zaprzezony w pare wolów, jakiego uzywa sie do przewozenia nawozu. Polozywszy na nim Pogosjana, udalismy sie w kierunku N. Pokonanie tego krótkiego odcinka zajelo nam prawie czterdziesci osiem godzin, poniewaz co cztery godziny zatrzymywalismy sie, zeby nakarmic woly. Po dotarciu do N udalismy sie prosto do wspomnianego ormianskiego ksiedza; oprócz listu, który mielismy mu dostarczyc, przynieslismy ze soba takze zaadresowany do niego list polecajacy. Przyjal nas bardzo serdecznie, a dowiedziawszy sie, co sie przytrafilo Pogosjanowi, natychmiast zaoferowal mu pokój w swoim domu, na co oczywiscie zgodzilismy sie z najwieksza wdziecznoscia. Pogosjan jeszcze w drodze dostal wysokiej goraczki; mimo ze po trzech dniach goraczka opadla, rana jednak zaczela sie jatrzyc i nalezalo na nia bardzo uwazac. Tak wiec przez prawie miesiac korzystalismy z goscinnosci ksiedza. Kiedy mieszkalismy pod jednym dachem, czesto rozmawiajac “o wszystkim i o niczym", stopniowo zawiazala sie miedzy nami przyjazn. Pewnego razu podczas rozmowy ksiadz wspomnial o pewnym posiadanym przez siebie przedmiocie i o zwiazanej z nim historii. Byl to bardzo stary pergamin zawierajacy szkic jakiejs mapy. Znajdowal sie on od bardzo dawna w posiadaniu rodziny ksiedza, który otrzymal go w spadku po pradziadku. - Dwa lata temu - powiedzial ksiadz - przybyl tutaj zupelnie nie znany mi mezczyzna i poprosil, zebym pokazal mu te mape. Nie mam pojecia, w jaki sposób sie dowiedzial, ze jest u mnie. Wszystko to wydawalo mi sie podejrzane; nie wiedzac nawet, kim jest, w pierwszej chwili nie chcialem mu jej pokazac i wrecz zaprzeczylem, ze ja mam; kiedy jednak dalej nalegal, pomyslalem: “Dlaczego mam mu odmówic?" i w koncu sie zgodzilem. Ledwo tylko rzucil okiem na pergamin, od razu sie zapytal, czybym go nie sprzedal, proponujac mi za niego dwiescie funtów tureckich. Mimo ze byla to znaczna suma, nie chcialem go sprzedac, poniewaz nie potrzebowalem pieniedzy i nie chcialem rozstac sie z przedmiotem, do którego juz sie przyzwyczailem i który stanowil cenna pamiatke. Okazalo sie, ze nieznajomy zatrzymal sie w domu naszego beja. Nastepnego dnia sluzacy beja przyszedl do mnie w imieniu nowo przybylego goscia, proponujac piecset funtów za pergamin. Musze przyznac, ze od chwili, w której nieznajomy opuscil mój dom, wiele rzeczy wzbudzilo moje podejrzenia: po pierwsze, ów mezczyzna najwidoczniej odbyl dluga podróz tylko po to, zeby zdobyc ten pergamin; po drugie, nie moglem pojac, w jaki sposób sie dowiedzial, ze go posiadam; i po trzecie, zaintrygowalo mnie ogromne zainteresowanie, z jakim go ogladal. Wynikalo z tego, ze jest to cos bardzo cennego. Kiedy wiec zaproponowal mi piecset funtów, mimo ze czulem wewnetrzna pokuse, balem sie, ze sprzedam mape zbyt tanio, i postanawiajac zachowac ostroznosc, znowu odmówilem. Wieczorem nieznajomy zlozyl mi kolejna wizyte, tym razem w towarzystwie samego beja. Kiedy ponownie zaproponowal mi piecset funtów za pergamin, zdecydowanie oswiadczylem, ze nie zamierzam go sprzedac. Poniewaz jednak przyszedl razem z bejem, zaprosilem ich obu do srodka. Przyjeli zaproszenie i pijac kawe zaczelismy rozmawiac o róznych sprawach. Okazalo sie, ze mezczyzna, który zlozyl mi wizyte, jest rosyjskim ksieciem. Powiedzial mi, miedzy innymi, ze interesuja go antyki i ze ów pergamin bardzo pasuje do jego kolekcji; bedac koneserem, chcial go kupic za sume znacznie przewyzszajaca jego wartosc. Uznal jednak, ze byloby glupota zaplacic jeszcze wiecej, i z zalem przyjal moja odmowe. Bej, który uwaznie przysluchiwal sie naszej rozmowie, zainteresowal sie pergaminem i wyrazil zyczenie, zeby go zobaczyc. Kiedy go przynioslem i obaj ogladali pergamin, bej najwyrazniej byl bardzo zdziwiony, ze cos takiego jest warte az tyle pieniedzy. Niespodziewanie w trakcie rozmowy ksiaze zapytal, za jaka sume pozwolilbym mu przerysowac pergamin. Zawahalem sie, nie wiedzac, co odpowiedziec, bo szczerze mówiac, obawialem sie, ze stracilem dobrego klienta. W koncu sam zaproponowal mi dwiescie funtów za zrobienie kopii; tym razem wstydzilem sie targowac, poniewaz moim zdaniem placil te sume za nic. Tylko pomyslcie, dostalem dwiescie funtów za samo pozwolenie na zrobienie kopii pergaminu! Bez zastanowienia zgodzilem sie na zaproponowana sume, mówiac sobie, ze w koncu pergamin i tak zostanie u mnie, i ze jesli tylko zechce, zawsze bede mógl go sprzedac. Ksiaze wrócil nastepnego ranka. Rozlozylismy pergamin na stole, potem ksiaze dolal wody do sproszkowanego alabastru, który przyniósl ze soba, i pokrywszy pergamin olejem, rozprowadzil po nim alabaster. Po kilku minutach zdjal alabaster, owinal go w kawalek starego dzedzinu, który mu podarowalem, zaplacil dwiescie funtów i wyszedl. Tak wlasnie Bóg zeslal mi dwiescie funtów za nic, ja zas mam ów pergamin do dzisiejszego dnia. Opowiesc ksiedza bardzo mnie zainteresowala; nie dalem jednak tego po sobie poznac i niby przez grzecznosc poprosilem, zeby mi pokazal to cudo, za które zaproponowano mu tak duza sume pieniedzy. Ksiadz podszedl do skrzyni i wyjal z niej zwój pergaminu. W pierwszym momencie, kiedy go rozwinal, nie moglem sie zorientowac, co to jest; gdy jednak przyjrzalem sie blizej... Mój Boze! Nigdy nie zapomne wrazenia, którego doswiadczylem w tamtej chwili. Dostalem silnych drgawek, tym gwaltowniejszych, ze próbowalem opanowac sie wewnatrz i nie okazac podniecenia. To, co ujrzalem - czyz nie bylo to dokladnie to, o czym rozmyslalem przez wiele miesiecy bezsennych nocy! Byla to mapa tak zwanego “przedpustynnego Egiptu". Z wielkim wysilkiem próbowalem nadal ukryc moje zainteresowanie i zmienilem temat rozmowy. Ksiadz zwinal pergamin i wlozyl go z powrotem do skrzyni. Nie jestem rosyjskim ksieciem i nie moglem sobie pozwolic na zaplacenie dwustu funtów za zrobienie kopii; pomimo to ta mapa byc moze byla mi nie mniej potrzebna niz jemu. Z miejsca postanowilem wiec, ze za wszelka cene musze ja przerysowac, i natychmiast zaczalem rozmyslac nad tym, w jaki sposób do tego doprowadzic. Zdrowie Pogosjana polepszylo sie na tyle, ze zaczelismy wynosic go na taras, gdzie godzinami wysiadywal na sloncu. Umówilismy sie, ze da mi znac, kiedy ksiadz wyjdzie zalatwiac swoje sprawy, i juz nastepnego dnia na jego znak zakradlem sie do pokoju ksiedza, zeby podrobic klucz do skrzyni. Przy pierwszym podejsciu nie potrafilem odtworzyc wszystkich szczególów klucza i dopiero za trzecim razem, po wielokrotnym wygladzaniu pilnikiem, udalo mi sie go dopasowac. Pewnego wieczoru, dwa dni przed naszym wyjazdem, ponownie dostalem sie do pokoju ksiedza pod jego nieobecnosc i wyjalem ze skrzyni pergamin. Zanioslem go do naszego pokoju i pokrywszy natluszczonym papierem, przez cala noc odrysowywalismy z Pogosjanem wszystkie szczególy mapy. Nastepnego dnia odnioslem pergamin na miejsce. Od chwili, w której ów skarb - pelen tylu tajemnic i obietnic - znalazl sie w bezpiecznym miejscu, w niewidoczny sposób zaszyty w podszewce mojego ubrania, poczulem, jakby wszystkie inne moje zainteresowania i zamiary wyparowaly. Zrodzilo sie we mnie niepowstrzymane postanowienie, aby bez zwloki i za wszelka cene dotrzec do miejsc, w których z pomoca owego skarbu móglbym wreszcie ugasic pragnienie wiedzy; pragnienie, które w ciagu ostatnich dwu czy trzech lat zzeralo mnie od srodka jak robak, nie dajac mi spokoju. Po tym byc moze usprawiedliwionym, niemniej - jakkolwiek by na to spojrzec - karygodnym potraktowaniu goscinnosci ormianskiego ksiedza omówilem sytuacje z moim jeszcze na wpól chorym przyjacielem Pogosjanem. Przekonalem go, zeby nie szczedzac swoich skromnych srodków finansowych, zakupil w okolicy dwa dobre wierzchowce - podobne do tych, które zauwazylismy w czasie pobytu tutaj i które wzbudzaly nasz podziw swoim specyficznym szybkim klusem - tak bysmy mogli jak najszybciej wyruszyc w kierunku Syrii. Rzeczywiscie, cwal koni hodowanych w tej okolicy jest tak plynny, ze mozna na nich jezdzic niemalze z szybkoscia lotu duzego ptaka i trzymajac w rece szklanke wody, nie rozlac przy tym ani kropli. Nie bede opisywal wszystkich wzlotów i upadków, które nas spotkaly w czasie podrózy, ani nieprzewidzianych okolicznosci, które wielokrotnie zmusily nas do zmiany trasy. Powiem tylko, ze dokladnie cztery miesiace po opuszczeniu domu owego goscinnego i uprzejmego ormianskiego ksiedza dotarlismy do miasta Smyrna, gdzie wieczorem, w dniu naszego przybycia, spotkala nas przygoda, która okazala sie punktem zwrotnym w pózniejszych losach Pogosjana. Owego wieczoru udalismy sie do malej greckiej restauracji, zeby troche sie rozerwac po uciazliwych i wyczerpujacych przezyciach. Saczylismy wlasnie slynne duziko i zgodnie z lokalnym zwyczajem czestowalismy sie róznymi zakaskami - od suszonej makreli po solony groch - ulozonymi na licznych spodkach. W restauracji oprócz nas znajdowalo sie jeszcze kilka innych grup, skladajacych sie glównie z zagranicznych zeglarzy, którzy zeszli ze statków zakotwiczonych w porcie. Zachowywali sie oni dosc awanturniczo; niewatpliwie juz wczesniej odwiedzili inne tawerny, byli wiec, jak to sie mówi, “porzadnie przycmieni". Od czasu do czasu wybuchala sprzeczka miedzy zeglarzami róznych narodowosci, siedzacymi przy oddzielnych stolach; na poczatku ograniczala sie ona do wymiany glosnych epitetów wypowiadanych w osobliwym zargonie, glównie mieszance greckiego, wloskiego i tureckiego - potem jednak, niespodziewanie i bez ostrzezenia, doszlo do wybuchu. Nie wiem, co dolalo oliwy do ognia, w kazdym razie w jednej chwili zerwala sie z miejsca dosyc duza grupa zeglarzy, którzy wymachujac rekami i wznoszac grozne okrzyki, rzucili sie na druga grupe, siedzaca kolo nas. Ci drudzy takze powstali i w mgnieniu oka w sali rozgorzala ogólna bijatyka. Pogosjan i ja, równiez nieco podnieceni oparami duziko, pospieszylismy na pomoc mniej licznej grupie zeglarzy. Nie mielismy pojecia, o co poszlo ani po czyjej stronie byla racja. Kiedy w koncu rozdzielili nas pozostali goscie restauracji i przechodzacy wlasnie patrol wojskowy, okazalo sie, ze prawie zaden z uczestników bójki nie wyszedl bez szwanku: jeden mial zlamany nos, drugi plul krwia itd. Ja stalem na samym srodku, ozdobiony ogromnym siniakiem pod okiem, a Pogosjan, przeklinajac caly czas po ormianski, jeczal i sapal, skarzac sie na nieznosny ból pod piatym zebrem. Gdy wreszcie, jakby powiedzieli zeglarze, burza ucichla, Pogosjan i ja, uznawszy, ze dzieki tym dobrym ludziom - nawet o to nie proszac - juz wystarczajaco sie zabawilismy i ze jak na jeden wieczór mamy dosyc przygód, zawleklismy sie do domu i polozylismy sie spac. Nie mozna powiedziec, zebysmy w drodze do domu byli bardzo rozmowni; moje oko mimowolnie sie zamykalo, a Pogosjan pojekiwal i klal na siebie, ze wmieszal sie w nie swoje sprawy. Nastepnego ranka w czasie sniadania, oceniwszy nasz stan fizyczny i raczej idiotyczne zachowanie poprzedniego wieczoru, postanowilismy nie odwlekac dluzej planowanej wyprawy do Egiptu, uznajac, ze dluga podróz statkiem i czyste morskie powietrze zupelnie wylecza nasze “rany bitewne". Wyruszylismy wiec natychmiast do portu, zeby sie dowiedziec, czy jakis statek, odpowiedni na nasza kieszen, wyplywa wkrótce do Aleksandrii. Okazalo sie, ze znajdowal sie tam zaglowiec grecki, który plynal wlasnie do Aleksandrii; w pospiechu udalismy sie do biura zeglugi rozporzadzajacego tym statkiem, aby uzyskac niezbedne informacje. Bylismy juz prawie w drzwiach, gdy podbiegl do nas zeglarz, który belkoczac cos lamanym tureckim, caly podniecony, zaczal serdecznie sciskac nam obu dlonie. Z poczatku nic nie rozumielismy, ale wkrótce sie wyjasnilo, ze byl on angielskim zeglarzem nalezacym do grupy, w której obronie stanelismy poprzedniego wieczoru. Dajac nam na migi do zrozumienia, zebysmy poczekali, szybko gdzies pobiegl i po kilku minutach wrócil w towarzystwie trzech kolegów, z których jeden, jak sie pózniej dowiedzielismy, byl oficerem. Wszyscy serdecznie dziekowali nam za to, co zrobilismy poprzedniego dnia, i nalegali, zebysmy udali sie do pobliskiej restauracji greckiej i wypili tam z nimi po kieliszku duziko. Po trzech kolejkach cudownego duziko - owego godnego potomka dobroczynnego mastiku starozytnych Greków - nasza rozmowa stala sie glosniejsza i bardziej swobodna, oczywiscie dzieki odziedziczonej przez nas wszystkich zdolnosci porozumiewania sie za pomoca “starozytnej mimiki greckiej" oraz “starozytnej rzymskiej gestykulacji", a takze dzieki slowom wywodzacym sie ze wszystkich jezyków portowych na ziemi. Gdy zeglarze sie dowiedzieli, ze chcemy sie dostac do Aleksandrii, wówczas ów dobroczynny wplyw tego godnego potomka wynalazku starozytnych Greków niechybnie zamanifestowal sie w najbardziej uderzajacy sposób. Zeglarze, jakby zapomniawszy o naszym istnieniu, zaczeli rozmawiac miedzy soba; nie wiedzielismy, czy sie klóca, czy zartuja. Nagle dwóch z nich, oprózniwszy jednym lykiem kieliszki, wyszlo w wielkim pospiechu, a dwóch pozostalych tonem zyczliwej troski przescigalo sie w uspokajaniu i zapewnianiu nas o czyms. W koncu zaczelismy sie domyslac, o co w tym wszystkim chodzi, i jak sie pózniej okazalo, nasze przypuszczenia niemal zupelnie sie potwierdzily: ich dwaj koledzy, którzy niespodziewanie nas opuscili, udali sie w odpowiednie miejsce, zeby wstawic sie za nami i zalatwic nam wstep na ich statek, odplywajacy juz nastepnego dnia do Pireusu, a nastepnie plynacy przez Sycylie do Aleksandrii, gdzie czekal go mniej wiecej dwutygodniowy postój przed wyplynieciem w droge do Bombaju. W czasie przeciagajacego sie oczekiwania na powrót zeglarzy, przy akompaniamencie przeklenstw we wszystkich jezykach, oddalismy sprawiedliwosc wspanialemu potomkowi mastiku. Kiedy czekalismy na pomyslne wiadomosci, mimo tak mile spedzanego czasu, Pogosjan, pamietajac najwidoczniej o swoim piatym zebrze, stracil nagle cierpliwosc i zaczal nalegac, zebysmy juz dluzej nie siedzieli, tylko natychmiast wrócili do domu; ponadto, z najwieksza powaga mnie zapewnil, ze moje drugie oko takze zaczyna siniec. Biorac pod uwage fakt, iz Pogosjan jeszcze nie calkiem wyzdrowial po ukaszeniu tarantuli, nie moglem sie sprzeciwic i nic nie wyjasniajac naszym przypadkowym wspólnikom w spozyciu duziko, poslusznie wstalem i poszedlem z nim. Zeglarze, zaskoczeni nieoczekiwanym i milczacym odejsciem swoich obronców z poprzedniego dnia, takze sie podniesli i ruszyli za nami. Czekala nas dosyc dluga droga, w trakcie której kazdy zabawial sie po swojemu: jeden spiewal, drugi gestykulowal, jakby chcial cos komus dowiesc, a trzeci wygwizdywal jakis marsz wojskowy... Po przybyciu do domu Pogosjan, nawet sie nie rozbierajac, od razu polozyl sie spac, a ja, oddawszy swoje lózko starszemu zeglarzowi, polozylem sie po prostu na podlodze, dajac znac drugiemu z gosci, zeby uczynil to samo. Kiedy obudzilem sie w srodku nocy z potwornym bólem glowy i urywkowo przypominalem sobie wszystko, co zaszlo poprzedniego dnia, pomyslalem takze o zeglarzach, którzy przyszli razem z nami do domu; kiedy jednak rozejrzalem sie po pokoju, odkrylem, ze juz wyszli. Z powrotem zasnalem. Bylo juz pózno, gdy obudzil mnie brzek naczyn - którego sprawca byl Pogosjan przygotowujacy herbate - oraz dzwiek specjalnej porannej modlitwy ormianskiej Lusacaw lusn est parin jes awedem ceir gentanin, która mój przyjaciel spiewal codziennie rano. Owego ranka zaden z nas nie mial ochoty na herbate, za to obaj chcielismy napic sie czegos bardzo kwasnego. Wypilismy tylko troche wody i nie zamieniajac ani slowa, z powrotem polozylismy sie spac. Obaj bylismy bardzo przygnebieni i pod kazdym wzgledem znajdowalismy sie w oplakanym stanie. Ponadto, mialem wrazenie, jakby w moich ustach spedzilo noc przynajmniej tuzin kozaków wraz z konmi i uprzeza. Kiedy lezelismy w tym stanie, milczaco pograzeni we wlasnych myslach, nagle otworzyly sie drzwi i do pokoju wtargnelo trzech zeglarzy angielskich. Tylko jeden z nich byl z nami poprzedniego dnia; dwóch pozostalych widzielismy po raz pierwszy. Przerywajac sobie wzajemnie, próbowali nam cos powiedziec. Wypytujac ich i wysilajac mózg, zdolalismy wreszcie zrozumiec, iz chodzilo im o to, zebysmy wstali, szybko sie ubrali i udali sie z nimi na statek, poniewaz zdobyli wlasnie pozwolenie na zabranie nas “w charakterze majtków". Gdy sie ubieralismy, zeglarze, jak wynikalo z ich twarzy, kontynuowali wesola rozmowe, az nagle, ku naszemu zaskoczeniu, wszyscy sie podniesli i zaczeli pakowac nasze bagaze. Kiedy ubrawszy sie wezwalismy ustabasza z karawanseraju i zaplacilismy za pobyt, nasze rzeczy byly juz starannie spakowane, a zeglarze, z których kazdy niósl czesc bagazu, dali nam do zrozumienia, zebysmy podazali za nimi. Wyszlismy wszyscy na ulice i udalismy sie w strone portu. Po dotarciu na miejsce ujrzelismy na nabrzezu lódke z dwoma zeglarzami, którzy najwyrazniej na nas czekali. Weszlismy na nia i po pólgodzinie wioslowania i nieustannego spiewu angielscy zeglarze dowiezli nas do calkiem duzego statku wojennego. Na pokladzie juz na nas czekano, poniewaz kilku zeglarzy stojacych na trapie od razu zabralo nasze rzeczy i zaprowadzilo nas do malej kabiny, która specjalnie przygotowano w ladowni, niedaleko kuchni. Urzadziwszy sie w tym dusznym, ale - jak nam sie wydawalo - bardzo przytulnym zakatku statku, wyszlismy na górny poklad w towarzystwie jednego z zeglarzy, za którymi ujelismy sie w restauracji. Usiedlismy na zwinietych linach i wkrótce otoczyla nas prawie cala zaloga - zarówno zwykli marynarze, jak i mlodsi oficerowie. Wszyscy bez wzgledu na range zdawali sie darzyc nas wyrazna sympatia. Kazdy czul sie zobowiazany uscisnac nam dlonie i biorac pod uwage nasza nieznajomosc angielskiego, próbowal za pomoca gestów i róznych znanych sobie obcojezycznych slów powiedziec cos przyjemnego. W trakcie tej bardzo oryginalnej wielojezycznej rozmowy jeden z zeglarzy, mówiacy nie najgorzej po grecku, zaproponowal, zeby podczas podrózy kazdy postawil sobie zadanie nauczenia sie codziennie przynajmniej dwudziestu slów - my po angielsku, a oni po turecku. Wszyscy przyjeli propozycje glosnymi oklaskami i natychmiast dwóch zeglarzy, z którymi sie zaprzyjaznilismy jeszcze poprzedniego dnia, zaczelo wybierac i zapisywac angielskie slowa, których wedlug nich powinnismy sie nauczyc w pierwszej kolejnosci; z kolei Pogosjan i ja przygotowalismy dla nich liste slów tureckich. Kiedy szalupa wiozaca starszych oficerów doplynela do statku i zblizyla sie godzina wyplyniecia, cala zaloga rozeszla sie do swoich obowiazków, natomiast Pogosjan i ja od razu zabralismy sie do nauki pierwszych dwudziestu slów angielskich, zapisanych fonetycznie greckimi literami. Tak bardzo bylismy pochlonieci nauka owych dwudziestu slów i próba poprawnego wymawiania nowych i obco brzmiacych dzwieków, ze nie spostrzeglismy nawet, kiedy zapadl wieczór i statek wyplynal w morze. Przerwalismy nasze zajecia dopiero wówczas, gdy podszedl do nas zeglarz kolyszacy sie w rytmie statku i wyjasnil nam za pomoca niezwykle wyrazistego gestu, iz nadszedl juz czas posilku, a nastepnie zaprowadzil nas do naszej kabiny znajdujacej sie obok kuchni. W trakcie posilku omawialismy miedzy soba rózne sprawy i po zasiegnieciu opinii zeglarza, który mówil niezle po grecku, postanowilismy poprosic o zgode - której udzielono nam jeszcze tego samego wieczoru - na to, bym ja od nastepnego dnia zaczal czyscic metalowe i mosiezne czesci statku, a Pogosjan podjal jakas prace w maszynowni. Nie bede sie rozwodzil nad tym, co dzialo sie przez reszte pobytu na tym okrecie wojennym. Po przybyciu do Aleksandrii serdecznie pozegnalem sie z goscinnymi zeglarzami i opuscilem statek z palacym postanowieniem jak najszybszego dotarcia do Kairu. Jednakze Pogosjan, który w trakcie rejsu zaprzyjaznil sie z kilkoma zeglarzami i byl entuzjastycznie nastawiony do pracy w maszynowni, chcial pozostac na pokladzie i kontynuowac podróz. Ustalilismy, ze bedziemy w kontakcie. Jak sie pózniej dowiedzialem, po naszym rozstaniu Pogosjan dalej pra-cowai w maszynowni na tym angielskim statku wojennym i z czasem nabral zamilowania do mechaniki, a takze zaprzyjaznil sie z kilkoma zeglarzami oraz mlodszymi oficerami. Z Aleksandrii poplynal do Bombaju, a nastepnie, zawijajac najpierw do róznych portów Australii, wyladowal w koncu w Anglii. Tam, za rada i dzieki wplywom swoich nowych angielskich przyjaciól, wstapil do Wyzszej Szkoly Inzynierii Morskiej w Liverpoolu, w której podjal intensywne studia techniczne, doskonalac jednoczesnie znajomosc jezyka angielskiego. Po dwóch latach zostal wykwalifikowanym inzynierem mechanikiem. Konczac niniejszy rozdzial poswiecony Pogosjanowi, pierwszemu koledze i przyjacielowi mojej mlodosci, chce wspomniec o pewnej niezwykle oryginalnej cesze jego psychiki, widocznej juz od najmlodszych lat, która bardzo dobrze charakteryzuje jego indywidualnosc: Pogosjan zawsze byl zajety, zawsze nad czyms pracowal. Nigdy nie siedzial, jak to sie mówi, z zalozonymi rekami; nikt nie widzial, zeby sie v:y!egiwal jak jego koledzy czytajacy lekkie lektury, które nie daja nic prawdziwego, a jedynie rozpraszaja uwage. Jesli zas nie mial zadnej konkretnej pracy do wykonania, to wymachiwal rytmicznie rekami albo odmierzal tempo stopami, czy tez dokonywal najrozmaitszych manipulacji palcami. Kiedys go spytalem, dlaczego, jak glupiec, nigdy nie odpoczywa, skoro i tak nikt mu nie placi za robienie tych bezuzytecznych cwiczen. - Tak, rzeczywiscie - odpowiedzial - na razie nikt mi nie placi za te moje, jak ty i wszyscy inni kiszacy sie w tej samej beczce je nazywacie, glupie blazenstwa. Jednakze w przyszlosci albo wy sami, albo wasze dzieci zaplaca mi za nie. Odkladajac zarty na bok: robie to, poniewaz lubie pracowac. To nie moja natura lubi pracowac; ona jest tak samo leniwa jak natura innych ludzi i nigdy nie chce sie zajmowac niczym pozytecznym. To mój zdrowy rozsadek sprawia, ze lubie pracowac. Prosze, pamietaj - dodal - ze kiedy uzywam slowa “ja", to nie mam na mysli calego siebie, lecz tylko mój rozum. Uwielbiani pracowac i wyznaczylem sobie zadanie przyzwyczajenia, dzieki wytrwalosci, calej mojej natury, nie tylko rozumu, do umilowania pracy. Poza tym jestem naprawde przekonany, ze na swiecie nigdy nie marnuje sie swiadoma praca. Wczesniej czy pózniej ktos musi za nia zaplacic. Tak wiec pracujac w ten sposób osiagam dwa cele. Po pierwsze, moze uda mi sie oduczyc moja nature lenistwa, a po drugie, zabezpiecze sie na starosc. Jak wiesz, nie moge Uczyc na to, ze moi rodzice zostawia po smierci spadek, który mi wystarczy na utrzymanie wówczas, gdy nie bede juz mial sily zarabiac na zycie. Innym powodem, dla którego pracuje, jest to, ze jedyna prawdziwa satysfakcje w zyciu daje praca swiadoma, a nie przymusowa; tym wlasnie czlowiek rózni sie od karabachskiego osla, który takze pracuje dzien i noc. Jego rozumowanie znalazlo pelne pokrycie w faktach. Mimo ze cala mlodosc - najcenniejszy okres zycia na zabezpieczenie wlasnej starosci - spedzil na pozornie bezuzytecznych wedrówkach i nigdy sie nie troszczyl o zarobienie pieniedzy na pózniej, a powaznymi interesami zajal sie dopiero w 1908 roku, obecnie jest jednym z najbogatszych ludzi na ziemi. Co sie tyczy uczciwosci srodków, które posluzyly do zgromadzenia tej fortuny, to jest ona poza wszelkimi podejrzeniami. Mial racje twierdzac, ze zadna swiadoma praca sie nie marnuje. On sam dzien i noc, rzeczywiscie jak wól, pracowal swiadomie i sumiennie przez cale zycie, we wszystkich okolicznosciach i warunkach. Niechaj Bóg zesle mu teraz zasluzony odpoczynek.



Abram Jelow


Abram Jelow to, po Pogosjanie, jeszcze jeden z tych wybitnych ludzi spotkanych przeze mnie w wieku przygotowawczym, którzy zarówno z wlasnej woli, jak i mimowolnie stanowili czynniki ozywcze w procesie pelnego ksztaltowania sie róznych aspektów mojej indywidualnosci. Nasze pierwsze spotkanie mialo miejsce wkrótce po tym, jak stracilem wszelka nadzieje na to, ze uda mi sie dowiedziec od ludzi wspólczesnych czegokolwiek prawdziwego na temat owych pytan, które calkowicie mnie pochlonely; dzialo sie to wiec zaraz po moim powrocie z Eczmiadzynu do Tyflisu, kiedy pograzylem sie w lekturze starych tekstów. Glównym powodem mojego powrotu do Tyflisu byl to, iz moglem zdobyc tam wszystkie interesujace mnie ksiazki. Zarówno wówczas, jak i w trakcie mojej ostatniej wizyty w tym miescie bez trudu mozna bylo tam znalezc wszystkie “biale kruki", i to w dowolnym jezyku, szczególnie zas po ormiansku, gruzinsku i arabsku. Po przyjezdzie zamieszkalem w dzielnicy Didubej i prawie codziennie wyruszalem stamtad na Bazar Zolnierski, gdzie na jednej z ulic, biegnacej po zachodniej stronie Parku Aleksandra, znajdowaly sie prawie wszystkie ksiegarnie Tyflisu. Na tej samej ulicy, zwlaszcza w dni targowe, drobni kupcy i handlarze rozkladali na ziemi przed ksiegarniami swoje ksiazki i obrazy. Jednym z nich byl pewien mlody Azer, który kupowal, sprzedawal lub bral w komis najrózniejsze ksiazki. Byl to wlasnie Abramjelow, czyli Abraszka, jak nazywano go w mlodosci; prawdziwy spryciarz - jesli taki sie narodzil - dla mnie jednak niezastapiony przyjaciel. Juz wtedy byl chodzaca encyklopedia; znal niezliczone tytuly ksiazek prawie we wszystkich jezykach i nazwiska ich autorów, znal takze date oraz miejsce wydania dowolnej ksiazki i wiedzial, gdzie mozna ja zdobyc. Na poczatku po prostu kupowalem od niego ksiazki, pózniej jednak wymienialem lub zwracalem te przeczytane, a on pomagal mi znalezc inne, których potrzebowalem. I tak wkrótce zawiazala sie miedzy nami przyjazn. Abram Jelow przygotowywal sie wtedy do egzaminów do Szkoly Kadetów i prawie caly wolny czas poswiecal na nauke; a poniewaz pociagala go jednoczesnie filozofia, zdolal tez przeczytac niejedna ksiazke na jej temat. I wlasnie jego zainteresowanie problemami filozoficznymi zapoczatkowalo nasza przyjazn. Nieraz wieczorami spotykalismy sie w Parku Aleksandra albo w Musztaid i dyskutowalismy na tematy filozoficzne. Czesto przetrzasalismy stosy starych ksiazek i z czasem zaczalem nawet pomagac mu w prowadzeniu interesów w dni targowe. Nasza przyjazn umocnilo jeszcze bardziej nastepujace zdarzenie: W dni targowe pewien Grek ustawial swój stragan obok Jelowa. Handlowal on róznymi wyrobami z gipsu: statuetkami, popiersiami slynnych ludzi, posazkami Kupidyna i Psyche, pasterza i pasterki, oraz skarbonkami we wszystkich mozliwych rozmiarach, w ksztalcie kotów, psów, swinek, jablek, gruszek itp. - w skrócie, cala tandeta, jaka zgodnie z ówczesna moda zdobila stoly, komody i etazerki. Pewnego dnia, w chwili zastoju w sprzedazy, Jelow skinal w strone owych przedmiotów i w typowy dla niego sposób powiedzial: - Ktokolwiek robi te tandete, zbija na tym góre pieniedzy. Slyszalem, ze jakis przejezdny wloski brudas produkuje te smieci w swojej smierdzacej norze; a ci idioci straganiarze, jak chocby ten Grek, napychaja mu kieszenie pieniedzmi mozolnie zarobionymi przez glupców, którzy kupuja te straszydla, zeby udekorowac nimi swoje idiotyczne domy. My zas tkwimy tutaj marznac przez caly dzien, zeby wieczorem miec prawo udlawic sie kawalkiem czerstwego chleba z maki kukurydzianej i w ten sposób ledwo utrzymac w kupie nasze cialo i dusze, a nastepnego dnia znowu wracamy tutaj, do tej przekletej harówki. Wkrótce potem podszedlem do greckiego straganiarza i dowiedzialem sie, ze wspomniane wyroby rzeczywiscie wytwarza Wloch, który skrzetnie pilnuje, zeby nikt nie wykradl mu tajemnicy produkcji. - Jest nas dwunastu straganiarzy - dodal - i z trudem nadazamy ze sprzedaza tych wyrobów w calym Tyflisie. Te informacje, jak równiez oburzenie Jelowa bardzo mnie poruszyly. Z miejsca pomyslalem, iz spróbuje wyprzedzic Wlocha; tym bardziej ze wlasnie nosilem sie z zamiarem zalozenia jakiegos interesu, poniewaz moje pieniadze rozchodzily sie jak “exodus Izraelitów". Najpierw przeprowadzilem rozmowe z greckim straganiarzem, oczywiscie umyslnie wzbudzajac w nim uczucia patriotyczne; nastepnie, ulozywszy w glowie plan dzialania, udalem sie z nim do Wlocha, proszac, zeby ów mnie zatrudnil. Mialem szczescie, albowiem sie okazalo, ze za kradziez narzedzi zwolniono wlasnie chlopca, który dla niego pracowal, i Wloch potrzebowal kogos do dolewania wody w trakcie mieszania gipsu. Poniewaz zgodzilem sie pracowac za byle grosz, od razu mnie przyjeto. Zgodnie z moim planem, od samego poczatku udawalem durnia. Pracowalem bardzo ciezko, prawie za trzech, ale pod innymi wzgledami zachowywalem sie jak glupek. Wloch szybko mnie za to polubil i przestal taic przede mna - tepym i nieszkodliwym mlodzieniaszkiem - tajemnice, które pieczolowicie ukrywal przed innymi. Po dwóch tygodniach wiedzialem juz, jak robi sie wiele rzeczy. Mój pracodawca wzywal mnie, zebym potrzymal klej, wymieszal miksture itp. W ten sposób udalo mi sie dostac do jego swiatyni i wkrótce poznalem wszystkie drobne, bardzo jednak istotne w tej pracy szczególy; na przyklad rozpuszczajac gips trzeba wiedziec, ile kropli soku z cytryny nalezy dodac, zeby wyroby byly gladkie i na gipsie nie pojawily sie pecherzyki; w przeciwnym razie subtelne detale statuetek, takie jak nos, ucho itp., beda mialy brzydkie wglebienia. Poza tym przy robieniu odlewów trzeba znac wlasciwe proporcje kleju, zelatyny i gliceryny; wystarczy, ze czegos jest troche za duzo lub za malo, a wszystko sie psuje. Samo poznanie procedury, bez znajomosci tych wszystkich tajemnic, nie wystarczy do uzyskania dobrych rezultatów. Mówiac krótko, póltora miesiaca pózniej pojawily sie w sprzedazy podobne wyroby mojej produkcji. Do modeli Wlocha dodalem kilka smiesznych glówek wypelnionych srutem, które sluzyly za obsadki do wiecznych piór. Wprowadzilem takze na rynek kilka specjalnych skarbonek, które bardzo dobrze sie sprzedawaly, a które ochrzcilem nazwa “chory w lózku". Mysle, ze nie bylo wówczas w Tyflisie domu, który nie mial wsród ozdóbek którejs z moich skarbonek. Po pewnym czasie zatrudnilem kilku robotników i przyjalem na nauke rzemiosla siedem mlodych Gruzinek. Jelow pomagal mi we wszystkim z najwieksza przyjemnoscia i w dni robocze przestal nawet handlowac ksiazkami. Jednoczesnie obaj kontynuowalismy nasza prace: czytalismy ksiazki i studiowalismy rózne zagadnienia filozoficzne. Po kilku miesiacach, kiedy zgromadzilem juz spora sume pieniedzy i poczulem sie znuzony ta praca, sprzedalem warsztat po dobrej cenie dwóm Zydom w momencie, gdy interes krecil sie na pelnych obrotach. Poniewaz musialem opuscic mieszkanie, które stanowilo czesc warsztatu, przenioslem sie na ulice Molokanów, niedaleko stacji kolejowej, gdzie dolaczyl do mnie Jelow razem ze swoimi ksiazkami. Jelow byl krepy i niskiego wzrostu; jego oczy nieustannie zarzyly sie jak dwa wegliki. Byl bardzo owlosiony, mial kosmate brwi oraz rosnaca niemal spod samego nosa brode, prawie zupelnie zakrywajaca policzki, na których jednak zawsze mozna bylo dostrzec rumience. Urodzil sie w Turcji w prowincji Wan, w Bitlis albo w jego okolicach. Cztery lub piec lat przed naszym spotkaniem jego rodzina przeniosla sie do Rosji. Po przyjezdzie do Tyflisu Jelow zaczal uczeszczac do tak zwanego pierwszego liceum; mimo ze panowaly tam bardzo proste i bezceremonialne zwyczaje, Jelow wkrótce przekroczyl granice wytrzymalosci nawet tej instytucji i za jakis wybryk lub zart wylecial ze szkoly decyzja rady pedagogicznej. Niedlugo potem ojciec wyrzucil go z domu i od tamtego czasu zyl jak wolny duch. Krótko mówiac, jak sam to wyrazil, byl czarna owca w rodzinie. Jednakze jego matka, bez wiedzy ojca, czesto przysylala mu pieniadze. Jelow zywil do matki bardzo czule uczucia, co przejawialo sie nawet w najdrobniejszych rzeczach; na przyklad nad jego lózkiem zawsze wisiala jej fotografia, która calowal za kazdym razem, gdy wychodzil z domu, a wracajac, jeszcze w drzwiach wolal: “Dzien dobry, mamo" albo “Dobry wieczór, mamo". Teraz wydaje mi sie, ze wlasnie za to jeszcze bardziej go polubilem. Jelow kochal równiez ojca, ale po swojemu - uwazal go za malo waznego, próznego i butnego czlowieka. Jego ojciec pracowal jako przedsiebiorca budowlany i cieszyl sie opinia czlowieka bardzo zamoznego. Ponadto, byl wazna osobistoscia dla Azerów, bedac ponoc potomkiem - choc tylko po matce - rodziny Marszimun, z której w przeszlosci wywodzili sie królowie azerscy. Mimo ze dynastia upadla, wszyscy patriarchowie nadal pochodza z tej samej rodziny. Abram mial równiez brata, który studiowal wówczas w Ameryce, jak mi sie wydaje, w Filadelfii. Jednakze nie zywil do niego najmniejszej sympatii, twierdzac, ze jest dwulicowym egoista i zwierzeciem pozbawionym serca. Jelow mial dziwne obyczaje; miedzy innymi zawsze podciagal spodnie i nas, jego przyjaciól, kosztowalo to pózniej wiele wysilku, by wykorzenic ów nawyk. Pogosjan czesto z tego powodu robil sobie z niego zarty, mówiac: “Cha, cha! I ty chciales zostac oficerem! Biedny idioto, juz po pierwszym spotkaniu z generalem znalazlbys sie w wartowni, bo zamiast zasalutowac, podciagnalbys spodnie..." (Pogosjan formulowal to jeszcze mniej delikatnie.) Pogosjan i Jelow zawsze lubili sie draznic; nawet w trakcie przyjacielskiej rozmowy Jelow nazywal Pogosjana “solonym Ormianinem", a Pogosjan Jelowa chaczagoch. Ormian powszechnie nazywa sie solonymi Ormianami, zas Azerów chaczagochami. Slowo chaczagoch znaczy doslownie “zlodziej krzyzy". Wydaje sie, ze pochodzenie tego przezwiska jest nastepujace: Wiadomo, iz Azerzy to cwani lobuzi. Na Zakaukaziu mówi sie o nich tak: “Wrzuc do kotla siedmiu Rosjan, a wyjdzie jeden Zyd; ugotuj siedmiu Zydów, a dostaniesz jednego Ormianina; ale tylko z siedmiu Ormian wyjdzie jeden Azer". Wsród Azerów rozrzuconych po calym tamtejszym obszarze znajdowalo sie wielu ksiezy; wiekszosc z nich sama sie wyswiecila, co zreszta nie bylo wtedy takie trudne. Mieszkajac w okolicach góry Ararat, wyznaczajacej granice trzech krajów: Rosji, Turcji oraz Persji, i majac niemal zupelna swobode przekraczania kazdej z tych granic, w Rosji podawali sie oni za Azerów z Turcji, w Persji za Azerów z Rosji itp. Nie tylko celebrowali nabozenstwa, lecz takze z wielkim powodzeniem handlowali najprzerózniejszymi tak zwanymi swietymi relikwiami, wykorzystujac naiwnosc religijnych i nieswiadomych ludzi. Na przyklad w glebi Rosji, podajac sie za ksiezy greckich, których Rosjanie darza wielkim zaufaniem, zbijali interesy sprzedajac przedmioty rzekomo sprowadzone z Jerozolimy, z góry Athos i z innych miejsc swietych. Wsród tych relikwii znajdowaly sie prawdziwe fragmenty krzyza, na którym zawisl Chrystus, wlosy Matki Boskiej, paznokcie swietego Mikolaja z Miry, przynoszacy szczescie zab Judasza, kawalek podkowy konia swietego Jerzego, a nawet zebro albo czaszka któregos z wielkich swietych. Naiwni chrzescijanie, szczególnie kupcy rosyjscy, nabywali te przedmioty, otaczajac je wielka czcia. Tak wiec w niezliczonych domach i kosciolach swietej Rosji znalazly sie relikwie wyprodukowane przez azerskich ksiezy. Dlatego tez Ormianie, którzy dobrze znaja to bractwo, przezwali Azerów “zlodziejami krzyzy". Co sie tyczy Ormian, to przezywa sie ich “solonymi", poniewaz maja zwyczaj solenia niemowlat zaraz po narodzeniu. Musze przy okazji dodac, ze moim zdaniem ów zwyczaj ma swoje uzasadnienie. Dzieki specjalnym obserwacjom udalo mi sie stwierdzic, ze niemowleta innych ras prawie zawsze cierpia na wysypke w miejscach, które posypuje sie jakims proszkiem, zeby zapobiec zapaleniu; jednakze dzieci ormianskie urodzone na tych samych terenach prawie nigdy nie miewaja owej wysypki, mimo ze przechodza wszystkie inne choroby dzieciece. Przypisuje to wlasnie temu zwyczajowi solenia. Ale pod jednym wzgledem Jelow zupelnie nie przypominal swoich rodaków: chociaz mial bardzo gwaltowne usposobienie, nigdy nie zywil urazy. Jego zlosc trwala krótko i jesli sie zdarzylo, ze kogos obrazil, to gdy tylko sie uspokoil, z calych sil próbowal zalagodzic to, co przed chwila powiedzial. Byl niezwykle delikatny w sprawach dotyczacych przekonan religijnych innych ludzi. Pewnego razu w trakcie rozmowy na temat nasilonej akcji propagandowej prowadzonej przez misjonarzy prawie wszystkich krajów europejskich, a majacej na celu nawrócenie Azerów na odpowiednie wiary, powiedzial: - Nie w tym rzecz, do kogo czlowiek sie modli, tylko w tym, jaka jest jego wiara. Wiara to sumienie, którego podstawy ksztaltuja sie w dziecinstwie. Jesli czlowiek zmienia religie, oznacza to, ze traci sumienie, a sumienie jest najbardziej wartosciowa rzecza w czlowieku. Szanuje wiec jego sumienie, a poniewaz wiara, która wspiera sumienie, sama jest wspierana przez religie, zatem szanuje takze jego religie; i bylby to dla mnie wielki grzech, gdybym mial osadzac jego religie albo go do niej zniechecac; w ten sposób zniszczylbym jego sumienie, które mozna nabyc jedynie w dziecinstwie. Po tym oswiadczeniu Pogosjan zapytal: - Dlaczego wiec chciales zostac oficerem? Abram natychmiast sie zaczerwienil i gwaltownie wykrzyknal: - Idz do diabla, ty solona tarantulo! Jelow byl niezwykle oddanym przyjacielem. Jak to sie mówi, gotów byl oddac dusze za kazdego, z kim czul sie zwiazany. Kiedy Jelow i Pogosjan sie poznali, od razu bardzo przywiazali sie do siebie. Niechaj Bóg uczyni, by wszystkich braci laczyl taki zwiazek. Jednakze zewnetrzne przejawy ich przyjazni byly bardzo osobliwe i trudne do wyjasnienia. Im bardziej sie kochali, tym bardziej byli wobec siebie opryskliwi. Ale pod ta opryskliwoscia kryla sie milosc tak czula, ze kazdy, kto ja postrzegal, nie mógl nie czuc sie poruszony w glebi serca. Wiedzac, co chowa sie pod tymi obrazliwymi wyzwiskami, kilka razy bylem tak wzruszony, ze nie moglem powstrzymac lez, które mimowolnie cisnely mi sie do oczu, jak chocby w obliczu nastepujacej sceny: W czasie wizyty w jakims domu poczestowano Jelowa cukierkiem. Zgodnie ze zwyczajem, zeby nie obrazic ofiarodawcy, Jelow powinien byl zjesc cukierka na miejscu. Tymczasem, mimo ze sam bardzo lubil slodycze, nie zjadlby go za nic na swiecie, tylko chowal do kieszeni, zeby zaniesc go Pogosjanowi. Pózniej jednak nie dawal mu go zwyczajnie, lecz przy akompaniamencie najprzerózniejszych drwin i potoku obelg. Zazwyczaj robil to tak: Podczas rozmowy przy obiedzie rzekomo niespodziewanie znajdowal w kieszeni cukierka i ofiarowywal go Pogosjanowi, mówiac: - Do diabla, jakim cudem ten smiec znalazl sie w mojej kieszeni? Bierz, napchaj sie tym swinstwem; jestes specem od polykania wszystkiego, czego inni nie wezma nawet do ust. Pogosjan bral cukierka, wypominajac: - Taki przysmak nie nadaje sie do twojego ryja. Ty umiesz tylko obzerac sie zoledziami, jak twoje przyjaciólki swinie. A kiedy Pogosjan zjadal cukierka, Jelow z wyrazem pogardy mówil: - Zobaczcie, jak napycha sie slodyczami; rozkoszuje sie nimi jak karabachski osiol, który chrupie oset! Teraz bedzie za mna ganial jak maly piesek, tylko dlatego, ze dalem mu to wstretne paskudztwo. I w ten sposób rozmowa toczyla sie dalej. Jelow oprócz tego, ze byl prawdziwym geniuszem pod wzgledem znajomosci ksiazek i autorów, pózniej stal sie równiez fenomenem w zakresie znajomosci jezyków. Ja, który mówilem wówczas osiemnastoma jezykami, w porównaniu z nim czulem sie jak zóltodziób. Jeszcze zanim zaczalem sie uczyc pierwszego jezyka europejskiego, on juz tak biegle wladal prawie kazdym z nich, ze trudno bylo sie domyslic, iz jezyk, którym mówi, nie jest jego jezykiem ojczystym. Na przyklad któregos dnia mialo miejsce nastepujace zdarzenie: Skrydlow, profesor archeologii (o którym bedzie mowa pózniej), musial przewiezc przez Amu-darie pewne swiete relikwie afganskie. Bylo to jednak niemozliwe, poniewaz wszystkie osoby przekraczajace w dowolna strone granice rosyjska podlegaly scislej kontroli zarówno strazników afganskich, jak i zolnierzy brytyjskich, których obecnosc z jakiegos powodu byla wtedy bardzo liczna. Jelow, zdobywszy jakims cudem stary mundur oficera brytyjskiego, wlozyl go, a nastepnie podszedl do posterunku i udal oficera brytyjskiego z Indii, który przyjechal polowac na turkiestanskie tygrysy. Swoimi angielskimi opowiastkami potrafil tak dobrze odwrócic uwage zolnierzy, ze nie zauwazeni przez nikogo, bez pospiechu przenieslismy, co tylko chcielismy, z jednego brzegu na drugi. Jelow, niezaleznie od wszystkich innych zajec, zawsze intensywnie sie uczyl. Nie wstapil, jak wczesniej planowal, do Szkoly Kadetów; udal sie za to do Moskwy, gdzie wzorowo zdal egzaminy do Instytutu Lazariewa i kilka lat pózniej otrzymal stopien naukowy w dziedzinie filologii na uniwersytecie w Kazaniu, jesli dobrze pamietam. Tak jak Pogosjan mial osobliwe poglady na temat pracy fizycznej, tak Jelow mial bardzo oryginalne zdanie na temat pracy umyslowej. Kiedys powiedzial: - Czy nam sie to podoba, czy nie, nasze mysli pracuja w dzien i w nocy. Zamiast wiec pozwalac, by gonily za czapkami niewidkami i skarbami Aladyna, pozwól, by zajely sie czyms pozytecznym. Oczywiscie nadajac mysli kierunek, zuzywa sie na to pewna ilosc energii, która nie jest jednak wieksza od ilosci potrzebnej do strawienia jednego posilku. Dlatego wlasnie postanowilem uczyc sie jezyków - i to nie tylko po to, zeby moje mysli nie próznowaly, ale takze, zeby swoimi idiotycznymi marzeniami i dziecinnymi fantazjami nie przeszkadzaly mi w innych czynnosciach. Oprócz tego znajomosc jezyków sama w sobie moze czasami okazac sie przydatna. Ów przyjaciel mojej mlodosci zyje do dzisiejszego dnia. Obecnie osiedlil sie w jednym z miast Ameryki Pólnocnej, gdzie prowadzi wygodne i dostatnie zycie. Wojne spedzil w Rosji, mieszkajac prawie przez caly czas w Moskwie. Rewolucja rosyjska dopadla go na Syberii, gdzie odwiedzal jeden ze swoich sklepów z ksiazkami i materialami pismiennymi. W czasie rewolucji byl poddany wielu ciezkim próbom i caly jego majatek zmieciono z powierzchni ziemi. Dopiero trzy lata temu jego bratanek, doktor Jelow, przyjechal z Ameryki i przekonal go, zeby tam wyemigrowal.



Ksiaze Jurij Lubowiecki


Rosyjski ksiaze Jurij Lubowiecki byl czlowiekiem wybitnym i nie przystajacym do potocznosci zycia. O wiele starszy ode mnie, przez prawie czterdziesci lat byl moim starszym kolega i najblizszym przyjacielem. Uboczna i posrednia przyczyna naszego spotkania na szlaku zycia, i bedacej jego nastepstwem wieloletniej przyjazni, bylo zdarzenie, które spowodowalo, iz nagle i tragicznie urwalo sie jego zycie rodzinne. W mlodosci, jako oficer gwardii, szalenczo zakochal sie w pieknej dziewczynie o podobnym charakterze i nastepnie sie z nia ozenil. Mieszkali w Moskwie, w domu ksiecia na ulicy Sadowej. Ksiezniczka zmarla przy porodzie pierwszego dziecka. Ksiaze, szukajac ujscia dla swojego zalu, zainteresowal sie spirytyzmem, z nadzieja, ze uda mu sie nawiazac lacznosc z dusza ukochanej malzonki; nastepnie, nie zdajac sobie z tego sprawy, coraz bardziej zaczal sie pasjonowac naukami okultystycznymi i poszukiwaniem sensu zycia. Owe studia pochlonely go do tego stopnia, ze zmienil sie caly jego dotychczasowy tryb zycia: nikogo nie przyjmowal, nigdzie nie wychodzil i zamknawszy sie w bibliotece, caly swój czas poswiecal interesujacym go zagadnieniom zwiazanym z okultyzmem. Pewnego dnia, gdy szczególnie gleboko pograzyl sie w lekturze, jego odosobnienie przerwala wizyta nieznajomego starca. Wprawiajac w zdziwienie wszystkich domowników, ksiaze natychmiast go przyjal i zamknawszy sie z nim w bibliotece, bardzo dlugo z nim rozmawial. Niedlugo po tej wizycie ksiaze opuscil Moskwe i prawie cala reszte swojego zycia spedzil w Afryce, Indiach, Afganistanie i Persji. Do Rosji wracal rzadko, jedynie wówczas, gdy zaistniala taka koniecznosc, i zawsze na bardzo krótko. Ksiaze byl czlowiekiem bardzo bogatym, jednakze cala swoja fortune wydal na “poszukiwania" i organizowanie wypraw do miejsc, gdzie, jak sadzil, uda mu sie znalezc odpowiedz na dreczace go pytania. Zyl przez dlugi czas w róznych klasztorach i poznal wielu ludzi interesujacych sie podobnymi problemami co on. Kiedy spotkalem go po raz pierwszy, byl juz czlowiekiem w srednim wieku, ja natomiast bylem wtedy jeszcze mlodziencem. Od tamtej pory, az do jego smierci, zawsze pozostawalismy w kontakcie. Nasze pierwsze spotkanie mialo miejsce w Egipcie, u stóp piramid, niedlugo po mojej podrózy z Pogosjanem. Wrócilem wlasnie z Jerozolimy, gdzie zarabialem na zycie oprowadzaniem po miescie turystów, glównie Rosjan, i udzielaniem im konwencjonalnych informacji; krótko mówiac, pracowalem tam jako zawodowy przewodnik. Po powrocie do Egiptu postanowilem nie zmieniac zawodu. Dobrze znalem arabski, grecki, a takze wloski, który w owym czasie byi niezbedny w kontaktach z Europejczykami. W ciagu kilku dni nauczylem sie wszystkiego, co powinien wiedziec przewodnik, i z grupa mlodych sprytnych Arabów zaczalem nabierac naiwnych turystów. Tak wiec, majac duze doswiadczenie w tego rodzaju pracy, zostalem przewodnikiem, zarabiajac w ten sposób pieniadze potrzebne mi do zrealizowania planów. Musze przyznac, ze moje kieszenie swiecily wtedy pustkami. Któregos dnia zatrudnil mnie w roli przewodnika pewien Rosjanin, jak sie pózniej okazalo, profesor archeologii nazwiskiem Skrydlow. Kiedy przechodzilismy od Sfinksa do piramidy Cheopsa, przywolal go lekko posiwialy mezczyzna, który nazwal go “grabarzem", a nastepnie, najwyrazniej ucieszony spotkaniem, spytal go o zdrowie. Rozmawiali ze soba po rosyjsku; mój pracodawca, z którym porozumiewalem sie za pomoca lamanego wloskiego, nie wiedzial, ze znam takze rosyjski. Usiedli u stóp piramidy, ja zas, usadowiwszy sie w poblizu, zeby wyraznie slyszec, o czym mówili, zaczalem jesc czurek. Jak sie okazalo, spotkany przez nas mezczyzna byl ksieciem. Wsród pytan, jakie stawial profesorowi, byly miedzy innymi i te: - Czy naprawde dalej grzebiesz w prochach ludzi, którzy zmarli dawno temu, i zbierasz bezwartosciowe smiecie, rzekomo uzywane przez nich w trakcie ich glupiego zycia? - O co ci chodzi? - odpowiedzial profesor. - To przynajmniej cos rzeczywistego i namacalnego, a nie cos tak nieuchwytnego jak to, czemu ty poswieciles swoje zycie; zycie, które jako zdrowy i zamozny mezczyzna mogles w pelni wykorzystac. Ale ty szukasz prawdy wymyslonej kiedys przez jakiegos oblakanego nieroba. To, co robie, nawet jesli nie zaspokaja ciekawosci, przynajmniej wypelnia kieszenie. Dlugo rozmawiali ze soba w ten sposób, w koncu jednak mój pracodawca stwierdzil, ze chce odwiedzic jeszcze inne piramidy, i rozstal sie z ksieciem, umówiwszy sie z nim na nastepne spotkanie w Tebach. Trzeba dodac, ze caly wolny czas spedzalem wówczas wlóczac sie jak opetany po okolicy, w nadziei, ze z mapa przedpustynnego Egiptu w reku uda mi sie znalezc odpowiedz na zagadke Sfinksa i innych pomników starozytnosci. Kilka dni po spotkaniu profesora z ksieciem siedzialem gleboko zamyslony u stóp jednej z piramid, trzymajac w dloniach otwarta mape. Nagle poczulem, ze ktos nade mna stoi. W pospiechu zwinalem mape i popatrzywszy w góre, ujrzalem tego samego mezczyzne, który zaczepil mojego pracodawce kolo piramidy Cheopsa. Blady i bardzo podniecony, zapytal mnie po wlosku, gdzie zdobylem te mape. Po jego wygladzie i zainteresowaniu okazanym mapie od razu sie domyslilem, ze jest ksieciem opisanym przez ormianskiego ksiedza, w którego domu potajemnie ja przerysowalem. Nie odpowiadajac na jego pytanie, zapytalem po rosyjsku, czy to on chcial kupic te mape od takiego to a takiego ksiedza. Odpowiedzial: - Tak, to ja - i usiadl kolo mnie. Wówczas powiedzialem mu, kim jestem, jak owa mapa trafila do moich rak, a takze, jak to sie stalo, ze wiedzialem juz o jego istnieniu. Stopniowo wdalismy sie w rozmowe. Kiedy ksiaze sie uspokoil, zaproponowal, zebysmy udali sie do jego mieszkania w Kairze i tam ja kontynuowali. Wspólne zainteresowania sprawily, ze od tamtego dnia wytworzyla sie miedzy nami prawdziwa wiez. Czesto sie spotykalismy i przez prawie trzydziesci piec lat bez przerwy do siebie pisalismy. W ciagu tego czasu odbylismy wiele wspólnych podrózy do Indii, Tybetu i róznych miejsc w Azji Srodkowej. Nasze przedostatnie spotkanie mialo miejsce w Konstantynopolu, gdzie na Perze, niedaleko ambasady rosyjskiej, znajdowal sie dom ksiecia, w którym ten czasami zatrzymywal sie na dosyc dlugi czas. Spotkanie odbylo sie w nastepujacych okolicznosciach: Wracalem z Mekki w towarzystwie poznanych tam bucharskich derwiszów oraz zmierzajacej do domu grupy pielgrzymów z Sartu. Najpierw chcialem dotrzec do Tyflisu przez Konstantynopol, a potem do Aleksandro-pola, zeby odwiedzic rodzine; nastepnie planowalem udac sie z derwiszami do Buchary. Ale wszystkie te plany zmienily sie po spotkaniu z ksieciem. Po przybyciu do Konstantynopola dowiedzialem sie, ze nasz parowiec zatrzyma sie tam na szesc albo siedem dni. Wcale nie ucieszyla mnie ta nowina. Perspektywa tygodniowego wyczekiwania i bezczynnego walesania sie zupelnie mi nie odpowiadala. Postanowilem zatem wykorzystac ten czas i pojechac do Brussy, zeby zlozyc wizyte znajomemu derwiszowi i przy okazji odwiedzic slynny Zielony Meczet. Po zejsciu na brzeg w Galacie postanowilem najpierw udac sie do domu ksiecia, zeby sie odswiezyc i jednoczesnie odwiedzic jego sympatyczna ormianskia gospodynie, staruszke Mariam Badzi. Z ostatnich listów ksiecia wynikalo, ze powinien byc juz na Cejlonie; jednakze, ku memu zaskoczeniu, okazalo sie, ze nie tylko byl w Konstantynopolu, ale wrecz u siebie w domu. Jak juz powiedzialem, czesto pisalismy do siebie, ale od dwóch lat sie nie widzielismy; tak wiec to spotkanie bylo dla nas obu radosna niespodzianka. Mój wyjazd do Brussy sie opóznil; musialem nawet zrezygnowac z planów udania sie na Kaukaz, poniewaz ksiaze poprosil mnie, zebym towarzyszyl w podrózy do Rosji mlodej kobiecie, której pojawienie sie spowodowalo przelozenie na pózniej jego podrózy na Cejlon. Jeszcze tego samego dnia poszedlem do lazni i odswiezywszy sie zjadlem z ksieciem kolacje. Opowiadal mi o sobie i z wielkim ozywieniem, niezwykle barwnie przedstawil historie mlodej kobiety, której mialem towarzyszyc w drodze do Rosji. Poniewaz owa historia dotyczy kobiety, która moim zdaniem okazala sie pod kazdym wzgledem postacia wyjatkowa, pragne zatem nie tylko powtórzyc to, co przekazal mi ksiaze Lubowiecki, ale takze powiedziec cos o jej pózniejszych losach, opierajac sie na tym, czego sie dowiedzialem i co zaobserwowalem w trakcie moich spotkan z nia; tym bardziej ze oryginal rekopisu zatytulowanego Wyznania Polki, w którym zawarlem bardziej szczególowy opis zycia tej wybitnej kobiety, razem z wieloma innymi rekopisami pozostal w Moskwie i jego losy ciagle jeszcze nie sa mi znane. Witwicka Ksiaze opowiedzial mi nastepujaca historie: - Dokladnie tydzien temu mialem poplynac na Cejlon statkiem “Dobrowolnyj Flot". Bylem juz na pokladzie. Wsród odprowadzajacych mnie osób znajdowal sie attache ambasady rosyjskiej, który w trakcie rozmowy zwrócil moja uwage na jednego pasazera, sedziwie wygladajacego staruszka. “Widzi pan tego starca? - spytal. - Czy uwierzylby pan, ze to wazny przemytnik bialych niewolników? A jednak to prawda." Powiedzial to w przelocie. Na pokladzie panowala wrzawa. Wielu ludzi przyszlo mnie odprowadzic, tak wiec, nie majac czasu myslec o starcu, zupelnie zapomnialem, co powiedzial mi attache. Statek wyplynal w morze. Byl pogodny poranek. Siedzialem na pokladzie pograzony w lekturze, a tuz obok baraszkowal Jack (tak nazywal sie foksterier, który zawsze towarzyszyl ksieciu). Ladna dziewczyna przechodzac poglaskala Jacka. Nastepnie przyniosla mu kostke cukru; poniewaz Jack nigdy nie bierze niczego od obcych bez mojego pozwolenia, zadarl wiec leb, jakby pytajac: “Czy moge?" Skinalem glowa i powiedzialem po rosyjsku: “Tak, mozesz". Okazalo sie, ze mloda kobieta mówi po rosyjsku; zaczelismy wiec rozmawiac. Na tradycyjne pytanie o cel podrózy odpowiedziala, ze plynie do Aleksandrii, gdzie ma objac posade guwernantki w domu konsula rosyjskiego. W trakcie naszej rozmowy wszedl na poklad starzec, na którego zwrócil moja uwage konsul, i przywolal do siebie mloda kobiete. Kiedy odeszli, nagle sobie przypomnialem, czego dowiedzialem sie o tym czlowieku, i jego znajomosc z dziewczyna wydala mi sie podejrzana. Zaczalem zastanawiac sie i grzebac w pamieci. Znalem konsula w Aleksandrii i, o ile pamiec mnie nie mylila, wcale nie byla mu potrzebna guwernantka. Moje podejrzenia rosly. Nasz statek musial zacumowac w kilku portach. Podczas pierwszego postoju na Dardanelach wyslalem dwa telegramy: jeden do konsula z Aleksandrii, pytajac go, czy potrzebuje guwernantki, a drugi do konsula w Salonikach, które byly miejscem naszego nastepnego postoju. Moimi podejrzeniami podzielilem sie takze z kapitanem statku. Krótko mówiac, w Salonikach okazalo sie, ze mam racje i ze dziewczyna zostala podstepnie uprowadzona. Poniewaz czulem do niej sympatie, postanowilem uchronic ja przed niebezpieczenstwem i zabrac z powrotem do Rosji, odkladajac podróz na Cejlon do czasu, gdy uda mi sie cos dla niej zorganizowac. Zeszlismy na lad w Salonikach i tego samego dnia odplynelismy innym statkiem, który wracal do Konstantynopola. Natychmiast po powrocie chcialem odeslac ja do domu, okazalo sie jednak, ze nie ma do kogo pojechac. Oto dlaczego bylem zmuszony opóznic moja podróz. Losy tej kobiety sa dosyc niezwykle. Jest Polka urodzona na Wolyniu; w dziecinstwie mieszkala niedaleko Równego, w posiadlosci pewnego hrabiego, u którego jej ojciec pracowal jako zarzadca. Miala dwóch braci i dwie siostry. Matka zmarla, gdy byli jeszcze dziecmi, i wychowywala ich stara ciotka. Ojciec zmarl, kiedy miala czternascie lat, a jej siostra szesnascie. Jeden z braci, który chcial zostac ksiedzem katolickim, odbywal studia we Wloszech. Drugi okazal sie wielkim lotrem. Rok wczesniej rzucil studia i krazyly wiesci, ze ukrywa sie gdzies w Odessie. Po smierci ojca zatrudniono nowego zarzadce i obie siostry wraz z ciotka zmuszone byly opuscic posiadlosc hrabiego. Przeniosly sie do Równego. Wkrótce potem zmarla ich stara ciotka. Siostry znalazly sie w ciezkiej sytuacji. Za rada dalekich krewnych sprzedaly caly swój majatek i przeniosly sie do Odessy, gdzie zapisaly sie do szkoly krawieckiej. Witwicka byla bardzo piekna i w przeciwienstwie do starszej siostry, lekkomyslna. Miala wielu wielbicieli, wsród nich komiwojazera, który ja uwiódl i zabral do Petersburga. Poklóciwszy sie z siostra, wziela swoja czesc spadku, a w Petersburgu komiwojazer okradl ja i porzucil; tak wiec wyladowala bez grosza w obcym miescie. Po wielu zmaganiach i niepowodzeniach zostala w koncu kochanka starego senatora; ten jednak szybko stal sie zazdrosny z powodu jakiegos mlodego studenta i wyrzucil ja za drzwi. Zamieszkala wiec z “szanowana" rodzina pewnego lekarza, który w bardzo oryginalny sposób wykorzystal ja do zwiekszenia liczby swoich pacjentów. Zona doktora spotkala ja w ogrodzie na wprost Teatru Aleksandra; przysiadla sie i przekonala ja, zeby wprowadzila sie do ich domu; pózniej zas nauczyla ja nastepujacego manewru: Zadaniem Witwickiej bylo przechadzac sie po Prospekcie Newskim, a kiedy zaczepial ja jakis mezczyzna, to zamiast go zbyc, miala pozwolic, zeby odprowadzil ja do domu i dyplomatycznie go zachecajac, pozegnac sie przed drzwiami. Oczywiscie mozna bylo liczyc na to, ze mezczyzna wypyta o nia dozorce, który powie, ze jest towarzyszka zony lekarza. W rezultacie doktor zdobywal wiec nowych pacjentów, którzy w nadziei na przyjemne spotkanie wymyslali najprzerózniejsze dolegliwosci tylko po to, aby dostac sie do jego mieszkania. Na ile bylem w stanie poznac charakter Witwickiej - stwierdzil z przekonaniem ksiaze - musiala ona odczuwac podswiadomy wstret do tego rodzaju zycia i tylko prawdziwa koniecznosc zmusila ja do pójscia na taki uklad. Pewnego dnia, spacerujac po Newskim w celu zwabienia nowych pacjentów, zupelnie nieoczekiwanie spotkala mlodszego brata, którego nie widziala juz od kilku lat. Byl bardzo elegancko ubrany i sprawial wrazenie czlowieka zamoznego. Owo spotkanie z bratem rzucilo promyk swiatla na jej ponure zycie. Okazalo sie, ze brat prowadzi jakies interesy w Odessie i za granica. Kiedy sie dowiedzial, iz powodzi sie jej nie najlepiej, zaproponowal, zeby przyjechala do Odessy, gdzie ma wiele znajomosci i moze jej zorganizowac cos korzystnego. Zgodzila sie. Po przyjezdzie do Odessy brat znalazl dla niej bardzo dobra oferte z doskonalymi perspektywami na przyszlosc - posade guwernantki w rodzinie konsula rosyjskiego w Aleksandrii. Kilka dni pózniej przedstawil ja niezmiernie dystyngowanemu starszemu panu. Okazalo sie, iz mezczyzna ten wybieral sie wlasnie do Aleksandrii i zgodzil sie jej towarzyszyc. Tak wiec któregos pieknego dnia weszla na poklad statku i wyruszyla w droge w towarzystwie tego rzekomo godnego zaufania dzentelmena. Co zdarzylo sie pózniej, sam juz wiesz... Ksiaze powiedzial mi, iz wedlug niego wylacznie okolicznosci i nieszczesne warunki zycia rodzinnego doprowadzily Witwicka do upadku; ze nie jest zepsuta z natury i ma wiele wspanialych cech. Sam wiec postanowil zainteresowac sie jej zyciem i sprowadzic ja na dobra droge. - W tym celu - kontynuowal ksiaze - najpierw musze wyslac to nieszczesliwe dziewcze do posiadlosci mojej siostry w obwodzie Tambowskim, zeby mogla tam wreszcie dobrze wypoczac, a potem zobaczymy... Znajac idealizm i zyczliwosc ksiecia, przyjalem bardzo sceptyczna postawe wobec calej historii i uznalem, ze tym razem wszystkie jego wysilki pójda na marne. Pomyslalem nawet: “Co spada z wozu, idzie na straty!" Nie wiem dlaczego, ale jeszcze zanim zobaczylem Witwicka na wlasne oczy, zrodzilo sie we mnie cos na ksztalt nienawisci do niej; nie moglem jednak odmówic ksieciu i z ciezkim sercem zgodzilem sie zaopiekowac ta, jak mi sie wtedy wydawalo, bezwartosciowa kobieta. Pierwszy raz ujrzalem ja kilka dni pózniej przy wejsciu na statek. Byla to dosyc wysoka, bardzo piekna i zgrabna brunetka. Patrzylo jej dobrze i uczciwie z oczu, które chwilami stawaly sie jednak diabelsko chytre. Wydawalo mi sie, ze tak wlasnie musiala wygladac attycka kurtyzana Tais. Przy pierwszym kontakcie wzbudzila we mnie dwojakie uczucie: czasami nienawisci, czasami litosci. Tak wiec dotarlem z nia do obwodu Tambowskiego. Tam zamieszkala w domu siostry ksiecia, która bardzo ja polubila i czesto zabierala ze soba w dlugie podróze za granice, najczesciej do Wloch. Stopniowo, pod wplywem ksiecia i jego siostry, Witwicka zainteresowaly ich idee, które wkrótce staly sie integralna czescia jej wlasnej esencji. Zaczela z zapalem pracowac nad soba i kazdy, kto choc raz mial okazje ja spotkac, mógl odczuc rezultaty tej pracy. Odwiózlszy ja do Rosji, nie widzialem jej przez dlugi czas. Wydaje mi sie, ze dopiero cztery lata pózniej spotkalem ja przypadkowo we Wloszech, w towarzystwie siostry ksiecia. Naszemu spotkaniu towarzyszyly nastepujace okolicznosci: Pewnego dnia, jak zwykle w pogoni za moim celem, dotarlem do Rzymu. Poniewaz bylem juz prawie bez pieniedzy, skorzystalem z rady dwóch spotkanych tam Azerów i z ich pomoca zaczalem pracowac jako pucybut. Nie mozna powiedziec, zeby na poczatku dobrze mi sie powodzilo. Chcac wiec zwiekszyc dochód, postanowilem wprowadzic pewne oryginalne innowacje. W tym celu zamówilem specjalny fotel, pod którym w niewidocznym miejscu umiescilem fonograf Edisona. Podlaczylem do niego gumowa tube, na której koncu przymocowalem dwie sluchawki w taki sposób, ze osoba siedzaca w fotelu mogla zalozyc je na uszy, a ja wówczas dyskretnie puszczalem maszyne w ruch. Moi klienci sluchali wiec “Marsylianki" albo arii operowej, w trakcie gdy czyscilem ich buty. Oprócz tego na prawym oparciu umiescilem mala tace wlasnej konstrukcji, na której stawialem karafki z woda i z wermutem, szklanke oraz kilka pism ilustrowanych. Dzieki temu bardzo dobrze zaczelo mi sie powodzic i liry, a nie centymy, sypaly sie ze wszystkich stron. Najhojniejsi okazali sie zamozni mlodzi turysci. Przez caly dzien otaczal mnie tlum ciekawskich gapiów. Czekali oni na swoja kolejke, aby potem, zasiadlszy w fotelu - gdy ja czyscilem ich buty - delektowac sie czyms do tej pory nie znanym ludzkiemu oku ani uchu i jednoczesnie, niby przypadkiem, popisac sie przed innymi takimi jak oni zarozumialymi glupcami, którzy wystawali tam przez caly dzien. W tym tlumie czesto widywalem pewna mloda dame, która przyciagnela moja uwage. Wydawalo mi sie, ze skads ja znam; z braku czasu nie mialem jednak okazji przyjrzec sie jej z bliska. Pewnego dnia uslyszalem, jak powiedziala po rosyjsku do towarzyszacej jej starszej kobiety: - Zaloze sie, ze to on. Tak mnie to zaintrygowalo, ze uwolniwszy sie od klientów, podszedlem do niej i zapytalem po rosyjsku: - Prosze mi powiedziec, kim pani jest? Zdaje sie, ze gdzies juz sie spotkalismy. - Jestem osoba - odpowiedziala - kiedys znienawidzona przez pana do tego stopnia, ze muchy, które znalazly sie w zasiegu promieniowania owej nienawisci, padaly trupem. Jesli przypomina pan sobie ksiecia Lubowieckiego, to byc moze przypomni pan sobie takze nieszczesne dziewcze, którym opiekowal sie pan w drodze z Konstantynopola do Rosji. W tym momencie rozpoznalem zarówno ja, jak i towarzyszaca jej starsza pania, siostre ksiecia. Od tej chwili, az do dnia ich wyjazdu do Monte Carlo, spedzalem z nimi kazdy wieczór w hotelu, w którym sie zatrzymaly. Póltora roku pózniej, przed jedna z naszych wielkich wypraw, Witwicka przybyla wraz z profesorem Skrydlowem na ustalone miejsce spotkania i od tamtego czasu byla stalym czlonkiem naszej wedrownej grupy. Zeby ukazac charakter swiata wewnetrznego Witwickiej - kobiety, która znalazla sie na skraju moralnego upadku, a która pózniej, dzieki pomocy spotkanych na szlaku zycia oswieconych ludzi, stala sie, jak osmiele sie stwierdzic, osoba mogaca sluzyc za niedoscigly wzór kazdej kobiecie - ogranicze sie w tym miejscu do przedstawienia tylko jednego przykladu. Jej wielka pasja byla nauka o muzyce i sadze, ze rozmowa, która odbylismy w trakcie jednej z naszych wypraw, najlepiej pokaze, jak powaznie podchodzila do tej nauki. W czasie wspólnej podrózy w glab Turkmenii dzieki specjalnym Ustom polecajacym moglismy zatrzymac sie na trzy dni w pewnym trudno dostepnym klasztorze. Rano w dniu naszego wyjazdu Witwicka byla blada jak smierc, a jej reka z jakiegos powodu znalazla sie na temblaku. Przez dlugi czas nie byla w stanie wsiasc na konia i w koncu razem z kolega musielismy jej pomóc. Kiedy cala karawana wyruszyla, podjechalem do Witwickiej, która znajdowala sie na koncu grupy. Bylem bardzo ciekawy, co jej sie przydarzylo, i uporczywie zasypywalem ja pytaniami. Sadzilem, ze byc moze którys z naszych kolegów zachowal sie brutalnie i osmielil sie ja - kobiete, która wszyscy uwazalismy za swieta - obrazic; chcialem wiec sie dowiedziec, kim byl ów lajdak, by bez jednego slowa i nie schodzac z konia, móc zastrzelic go jak kuropatwe. Odpowiadajac na moje pytania, Witwicka powiedziala w koncu, ze przyczyna jej stanu jest, jak sie wyrazila, ta “przekleta muzyka", i spytala mnie, czy przypominam sobie muzyke, której sluchalismy przedostatniej nocy. Rzeczywiscie pamietalem, jak siedzac w jednym z zakatków klasztoru, prawie wszyscy zanosilismy sie placzem, sluchajac monotonnej muzyki wykonywanej przez braci zakonnych w trakcie jednej z ceremonii. I mimo ze dlugo pózniej o tym rozmawialismy, zaden z nas nie potrafil wyjasnic tego zjawiska. Po chwili milczenia Witwicka sama zaczela mówic, a to, co powiedziala na temat przyczyny jej dziwnego stanu, przeksztalcilo sie w dluga opowiesc. Nie wiem, czy krajobraz, który towarzyszyl nam tamtego poranka, byl szczególnie wspanialy, czy moze z jakiegos innego powodu, w kazdym razie to, co wówczas z taka szczeroscia mi opowiedziala, jeszcze po tylu latach pamietam prawie slowo w slowo. Kazde jej zdanie tak mocno wbilo mi sie w pamiec, iz mam wrazenie, jakbym slyszal ja w tej chwili. Oto jej opowiesc: - Nie moge sobie przypomniec, czy juz w mlodosci muzyka miala na mnie jakis wewnetrzny wplyw, ale doskonale pamietam, ze rozmyslalam na ten temat. Tak jak wszyscy inni, nie chcialam wykazac sie ignorancja i chwalac albo krytykujac utwór muzyczny, ocenialam go wylacznie glowa. Nawet wówczas, gdy uslyszany utwór nie budzil we mnie zadnej reakcji, to jesli mnie pytano, co o nim sadze, zaleznie od okolicznosci bylam za albo przeciw. Czasami, gdy wszyscy chwalili jakis utwór, ja poddawalam go krytyce, uzywajac przeróznych znanych mi terminów specjalistycznych; chcialam, by uwazano mnie nie za byle kogo, lecz za osobe wyksztalcona, która zna sie na wszystkim. Z kolei innym razem dolaczalam do chóru potepiajacego jakis utwór, poniewaz sadzilam, ze skoro zostal skrytykowany, to znaczy, ze niewatpliwie jest w nim cos, o czym nie wiem, a co zasluguje na krytyke. Jesli zas chwalilam jakas kompozycje, to dlatego, ze zakladalam, iz jej autor, poswieciwszy muzyce cale swoje zycie, nie pozwolilby ujrzec swiatla dziennego utworowi, który na to nie zasluguje. Krótko mówiac, zarówno chwalac, jak i ganiac, nigdy nie bylam szczera wobec siebie ani innych i nie czulam z tego powodu zadnych wyrzutów sumienia. Pózniej, gdy ta zyczliwa starsza dama, siostra ksiecia Lubowieckiego, wziela mnie pod swoje skrzydla, za jej namowa postanowilam nauczyc sie grac na pianinie. “Kazda dobrze wychowana i inteligentna kobieta - mawiala - powinna umiec grac na tym instrumencie". Chcac sprawic przyjemnosc kochanej staruszce, calkowicie oddalam sie nauce gry na pianinie i po szesciu miesiacach potrafilam juz tak dobrze grac, ze zaproszono mnie do udzialu w koncercie na cele dobroczynne. Wszyscy nasi znajomi obecni na tym koncercie wychwalali mnie pod niebiosa i wyrazali podziw dla mojego talentu. Pewnego dnia, gdy skonczylam grac, podeszla do mnie siostra ksiecia, która bardzo powaznie i uroczyscie mi oznajmila, ze skoro Bóg obdarzyl mnie takim talentem, grzechem byloby go zaprzepascic i nie pozwolic mu w pelni sie rozwinac. Dodala, ze skoro postanowilam zajac sie muzyka, to powinnam zdobyc w tym zakresie prawdziwe wyksztalcenie, a nie tylko grac jak jakas Maria Iwanowna; uwazala, ze najpierw musze poznac teorie muzyki i jesli okaze sie to konieczne, przygotowac sie nawet do konkursu. Od tego dnia sprowadzala dla mnie najprzerózniejsze ksiazki na temat muzyki i sama nawet pojechala po nie do Moskwy. Wkrótce sciany mojego pokoju do pracy pokryly ogromne pólki wypelnione rozmaitymi wydawnictwami muzycznymi. Z wielkim zapalem oddalam sie studiom nad teoria muzyki i to nie tylko dlatego, iz chcialam sprawic przyjemnosc mojej dobrodziejce, lecz przede wszystkim dlatego, ze owa praca zaczela mnie bardzo pociagac, a moje zainteresowanie prawami muzyki roslo z dnia na dzien. Jednakze posiadane przeze mnie ksiazki okazaly sie bezuzyteczne; w ogóle nie bylo w nich mowy o tym, czym jest muzyka ani na czym opieraja sie jej prawa. Powtarzaly one jedynie w róznych wariantach te same informacje z historii muzyki, na przyklad: ze nasza oktawa sklada sie z siedmiu nut, podczas gdy antyczna oktawa chinska skladala sie tylko z pieciu; ze w starozytnym Egipcie harfa nazywala sie tebuni, a flet mem; ze melodie starozytnych Greków zbudowane byly w oparciu o rózne skale: jonska, frygijska, dorycka i wiele innych; ze polifonia pojawila sie w muzyce w dziewiatym wieku, powodujac z poczatku tak kakofoniczny efekt, ze znany jest nawet wypadek poronienia przez kobiete, która nagle uslyszala w kosciele ryk organów grajacych owa muzyke; ze w jedenastym wieku pewien zakonnik, Guido d'Arezzo, wymyslil solfez itd., itp. Wspomniane ksiazki obfitowaly przede wszystkim w najrózniejsze szczególy na temat zycia slawnych muzyków i tego, w jaki sposób dorobili sie oni slawy; byly tam nawet informacje o tym, jaki krawat i okulary nosil taki a taki kompozytor. Ale co sie tyczy tego, czym jest muzyka i jaki jest jej wplyw na psychike ludzi, o tym nigdzie nie bylo zadnej wzmianki. Spedzilam caly rok studiujac tak zwana “teorie muzyki". Przeczytalam prawie wszystkie moje ksiazki i ostatecznie przekonalam sie, ze ta cala literatura na nic mi sie nie przyda. Jednakze moje zainteresowanie muzyka roslo. Postanowilam wiec porzucic wszystkie lektury i pograzylam sie we wlasnych myslach. Któregos dnia z nudów siegnelam w bibliotece ksiecia po ksiazke zatytulowana Swiat wibracji; ta ksiazka nadala moim myslom precyzyjny kierunek. Jej autor nie byl wcale muzykiem i z tego, co napisal, wynikalo, iz muzyka w ogóle go nie interesuje. Sam byl inzynierem i matematykiem. W ksiazce wspomnial o muzyce tylko po to, zeby na jej przykladzie wyjasnic swoja teorie wibracji. Twierdzil on, iz dzwieki muzyczne skladaja sie z pewnych wibracji, które niewatpliwie oddzialuja takze na wibracje obecne w czlowieku, i dlatego czlowiekowi podoba sie taka czy inna muzyka. Pojelam to od razu i w pelni zgodzilam sie z hipotezami inzyniera. W tamtym czasie wszystkie moje mysli zwrócone byly w tym kierunku i kazda rozmowe z siostra ksiecia usilowalam sprowadzic na temat muzyki i jej prawdziwego znaczenia. W rezultacie ona równiez zainteresowala sie ta kwestia i wspólnie nad nia rozmyslajac, zaczelysmy przeprowadzac doswiadczenia. Specjalnie w tym celu siostra ksiecia zakupila nawet kilka psów, kotów i pare innych zwierzat. Oprócz tego zaczelysmy zapraszac na herbate niektórych naszych sluzacych i calymi godzinami gralysmy dla nich na pianinie. Na poczatku nasze eksperymenty nie przynosily zadnych rezultatów; niespodziewanie jednak pewnego dnia, gdy goscilysmy pieciu sluzacych i dziesieciu chlopów ze wsi - która w przeszlosci byla wlasnoscia ksiecia - polowa obecnych zasnela sluchajac, jak gram skomponowanego przez siebie walca. Kilkakrotnie powtórzylysmy to doswiadczenie i za kazdym razem zasypialo coraz wiecej osób. Tak wiec, stosujac najrozmaitsze zasady, podjelysmy próby skomponowania innych utworów muzycznych, majacych na celu wzbudzenie w ludziach róznych reakcji; w rezultacie jednak udalo sie nam jedynie uspic naszych gosci. Nieustanna praca i rozmyslanie nad muzyka doprowadzily w koncu do tego, ze wygladalam na tak zmeczona i wychudzona, iz pewnego dnia starsza dama, przyjrzawszy mi sie uwaznie, zaniepokoila sie i za rada znajomego w pospiechu zabrala mnie za granice. Pojechalysmy do Wloch, gdzie moja uwage pochlonely odmienne wrazenia i stopniowo zaczelam odzyskiwac zdrowie. Dopiero piec lat pózniej, w trakcie naszej wyprawy w Pamir i do Afganistanu, gdzie bylismy swiadkami eksperymentów przeprowadzanych przez Braci Monopsychików, znowu zaczelam sie zastanawiac nad wplywem muzyki, tym razem jednak z o wiele mniejszym entuzjazmem. Wspominajac po latach moje pierwsze eksperymenty z muzyka, nie moglam powstrzymac sie od smiechu na mysl o naiwnosci, z jaka przypisywalysmy tak wielkie znaczenie temu, iz nasi goscie zasypiali przy dzwiekach naszych kompozycji. Nigdy nie przyszlo nam do glowy, ze ci ludzie zapadali w drzemke po prostu dlatego, ze stopniowo zaczeli czuc sie u nas jak u siebie w domu, oraz dlatego, ze po dlugim dniu pracy bylo bardzo przyjemnie zjesc dobra kolacje, wypic kieliszek wódki podany przez sympatyczna starsza pania i zasiasc w miekkim fotelu. Zobaczywszy na wlasne oczy eksperymenty przeprowadzane przez Braci Monopsychików i uzyskawszy od nich odpowiednie wyjasnienia, po powrocie do Rosji ponownie zabralam sie do moich doswiadczen. Za rada braci zakonnych, po zmierzeniu cisnienia atmosferycznego panujacego w miejscu, gdzie mial sie odbyc eksperyment, znajdowalam “la" absolutne i nastepnie wedlug niego stroilam pianino, biorac jednoczesnie pod uwage rozmiary pomieszczenia. Oprócz tego wybieralam do doswiadczen ludzi, którzy juz wielokrotnie byli poddani wrazeniom wywolywanym przez niektóre akordy; uwzglednialam równiez charakter miejsca i rase kazdego z obecnych. Nie potrafilam jednak uzyskac identycznych wyników, to znaczy nie bylam w stanie za pomoca tej samej melodii wywolac w kazdym jednakowego doswiadczenia. To prawda, ze w wypadku, gdy zgromadzone osoby dokladnie odpowiadaly wspomnianym warunkom, potrafilam na zawolanie wzbudzic we wszystkich smiech, lzy, zlosliwosc, dobroc itp. Gdy jednak stanowili oni mieszanke rasowa lub jesli psychika jednego z nich odbiegala od normy, wówczas rezultaty sie róznily i jak bym sie nie wysilala, nie potrafilam za pomoca tej samej melodii wywolac we wszystkich bez wyjatku pozadanego nastroju. Znowu wiec porzucilam moje doswiadczenia wierzac, ze osiagnelam zadowalajace rezultaty. Jednakze przedwczoraj ta prawie pozbawiona melodii muzyka wywolala w nas wszystkich - ludziach rózniacych sie nie tylko rasa i narodowoscia, lecz takze charakterem, typem, nawykami i temperamentem - identyczny stan. Wyjasnienie tego ludzkim “instynktem stadnym" nie wchodzi w rachube, poniewaz niedawno dowiedlismy doswiadczalnie, iz we wszystkich naszych kolegach, dzieki odpowiedniej pracy nad soba, to uczucie zupelnie zaniklo. Inaczej mówiac, przedwczoraj nie bylo tam niczego takiego, co mogloby wytworzyc podobne zjawisko ani w jakis sposób je wyjasnic. Po wysluchaniu muzyki wrócilam wiec do mojego pokoju i na nowo poczulam gorace pragnienie poznania prawdziwej przyczyny tego fenomenu, nad którym juz od tylu lat lamie sobie glowe. Nie moglam zasnac przez cala noc, tak bardzo dreczyla mnie chec odkrycia prawdziwego znaczenia tego wszystkiego. Wczoraj przez caly dzien snulam dalej podobne rozmyslania i nawet stracilam apetyt. Nic nie jedzac ani nie pijac, ostatniej nocy poczulam sie do tego stopnia zrozpaczona, ze ze zlosci albo z wyczerpania, lub moze z jakiegos innego powodu, prawie nie zdajac sobie z tego sprawy, wbilam zeby tak gleboko w palec, ze prawie go odgryzlam. Dlatego trzymam reke na temblaku. Sprawia mi ona taki ból, ze z trudem moge usiedziec na koniu. Jej historia poruszyla mnie bardzo gleboko i calym sercem chcialem jej w jakis sposób pomóc. Opowiedzialem wiec, jak rok wczesniej zetknalem sie z innym zjawiskiem, równiez zwiazanym z muzyka, które wprawilo mnie w wielkie oslupienie. Powiedzialem jej, ze dzieki listowi polecajacemu od pewnego wybitnego czlowieka, Ojca Ewlissi, który w dziecinstwie byl moim nauczycielem, mialem okazje odwiedzic Essenczyków, bedacych w wiekszosci Zydami; owi Bracia Essenscy hoduja rosliny, wykorzystujac w tym celu bardzo stare piesni i melodie hebrajskie. Nastepnie szczególowo opowiedzialem jej, jak to robia. Moja opowiesc tak ja pochlonela, ze nawet sie zarumienila. W rezultacie naszej rozmowy postanowilismy, ze zaraz po powrocie do Rosji osiedlimy sie w jakims miescie, gdzie nikt nam nie bedzie przeszkadzal i gdzie bedziemy mogli powaznie zajac sie eksperymentami z muzyka. Po tej rozmowie Witwicka przez reszte podrózy znowu byla soba. Mimo skaleczonego palca okazala sie najbardziej zwinna z nas wszystkich przy wspinaniu sie na skaly i z odleglosci prawie trzydziestu kilometrów potrafila dostrzec obeliski sluzace nam za drogowskazy. Witwicka zmarla w Rosji na skutek komplikacji po przeziebieniu, które zlapala w czasie podrózy Wolga. Zostala pochowana w Samarze. Na wiesc o jej chorobie przyjechalem z Taszkentu i bylem przy niej, kiedy umierala. Myslac o niej teraz, gdy mam juz za soba polowe zycia, w czasie której odwiedzilem prawie wszystkie kraje i widzialem tysiace kobiet, musze wyznac, ze nigdy nie spotkalem i chyba juz nie spotkam drugiej kobiety takiej jak ona. Wracajac do przerwanej opowiesci o starszym koledze i przyjacielu mojej esencji, ksieciu Lubowieckim, powiem, ze wkrótce po moim wyjezdzie z Konstantynopola on takze wyruszyl w droge i spotkalem go dopiero kilka lat pózniej. Jednakze dzieki listom, które regularnie pisywal, orientowalem sie w przyblizeniu, gdzie przebywal i co w danym okresie zycia najbardziej go interesowalo. Najpierw udal sie na Cejlon, a nastepnie wyruszyl w podróz w góre Indusu, chcac dotrzec do jego zródla. Pózniej pisal do mnie z Afganistanu, Beludzystanu i Kafirystanu, az do momentu, w którym nasza korespondencja nagle sie urwala i nie mialem juz wiecej zadnych wiadomosci na jego temat. Bylem przekonany, iz zginal w trakcie jednej ze swoich podrózy, i stopniowo oswoilem sie juz z mysla, ze na zawsze utracilem najblizszego mi czlowieka, kiedy to niespodziewanie i w zupelnie niezwyklych okolicznosciach spotkalem go w samym sercu Azji. Chcac lepiej naswietlic moje ostatnie spotkanie z czlowiekiem, który w warunkach zycia wspólczesnego reprezentuje, wedlug mnie, ideal godny nasladowania, musze jeszcze raz przerwac opowiesc i wspomniec o niejakim Solowiewie, który równiez stal sie moim przyjacielem i kolega. Solowiew zostal pózniej specjalista od tak zwanej medycyny wschodniej, a w szczególnosci medycyny tybetanskiej; byl równiez najwiekszym autorytetem na swiecie w dziedzinie oddzialywania opium i haszyszu na psychike oraz organizm czlowieka. Tak sie zdarzylo, ze moje ostatnie spotkanie z Jurijem Lubowieckim mialo miejsce w czasie podrózy przez Azje Srodkowa, w której towarzyszyl mi Solowiew. Solowiew Siedem lub osiem kilometrów od Buchary, stolicy chanatu bucharskiego, Rosjanie zbudowali wokól stacji polozonej na trasie Unii zakaspijskiej duze miasto o nazwie Nowa Buchara. I tam wlasnie mieszkalem, kiedy po raz pierwszy spotkalem Solowiewa. Przenioslem sie do Buchary przede wszystkim dlatego, iz chcialem odwiedzic miejsca, w których móglbym ugruntowac wiedze na temat podstawowych zasad religii mahometanskiej; chcialem równiez spotkac znajomych derwiszów bucharskich, miedzy innymi mojego starego przyjaciela Bogga-Eddina. Nie zastalem go wówczas w Sucharze i nikt nie wiedzial, dokad wyjechal; mialem jednak pewne podstawy, by Uczyc na jego rychly powrót. Po przyjezdzie do Nowej Buchary wynajalem maly pokój w domu tegiej Zydówki, która sprzedawala kwas chlebowy. W tym samym pokoju zamieszkal ze mna mój wierny przyjaciel, duzy owczarek kurdyjski Filos, który przez dziewiec lat towarzyszyl mi we wszystkich wedrówkach. Mój pies szybko stal sie slawny w miastach i wioskach, w których zatrzymywalem sie na jakis czas, szczególnie zas wsród malych chlopców. Powodem tego byl fakt, ze z czajchan i tawern, do których wysylalem go z czajnikiem, przynosil mi goraca wode na herbate. Chodzil tez po zakupy, trzymajac w zebach liste sprawunków. Moim zdaniem ten pies byl istota tak zadziwiajaca, ze nie wydaje mi sie przesada poswiecenie kilku chwil na zapoznanie czytelnika z niezwykla psychika Filosa. Niewiele wczesniej, za rada Bogga-Eddina, odwiedzilem bucharskie miasto P, zeby spotkac tam kilku derwiszów nalezacych do pewnej sekty. Pierwsze zdarzenie mialo miejsce zaraz po tym, jak derwisze opuscili P, a ja zdecydowalem przeniesc sie do Samarkandy. Moje zasoby finansowe byly na wyczerpaniu; po zaplaceniu za pokój w karawanseraju i uregulowaniu pozostalych dlugów w P, zostalo mi najwyzej szesc kopiejek. Zarobienie pieniedzy w tym miescie okazalo sie niemozliwe, poniewaz skonczyl sie juz sezon, a w miejscu tak odleglym od cywilizacji europejskiej bynajmniej nie bylo latwo sprzedac jakikolwiek przedmiot artystyczny lub nowosc techniczna. Za to w Samarkandzie pelno bylo Rosjan i innych Europejczyków; co wiecej, przewidujac, ze moge udac sie do Samarkandy, juz wczesniej polecilem, zeby wlasnie tam wyslano mi pieniadze z Tyflisu. Nie majac srodków na oplacenie podrózy, postanowilem przebyc cala droge, okolo stu wiorst, pieszo i któregos pieknego dnia wyruszylem w droge z moim przyjacielem Filosem. Przed podróza kupilem za piec kopiejek chleba, a za drugie tyle leb barani dla Filosa. Bylem bardzo oszczedny w racjonowaniu zywnosci, nie mozna wiec powiedziec, zebysmy czuli sie nasyceni. Przez jakis czas po obu stronach drogi rozposcieraly sie bostani, czyli warzywniaki. W wielu czesciach Turkmenii istnieje zwyczaj odgradzania ogrodów od siebie i od drogi zywoplotem z topinamburów, które rosna bardzo gesto i wysoko, zastepujac drewniany albo druciany plot. Idac, doszlismy wlasnie do takiego plotu. Poniewaz bylem bardzo glodny, postanowilem wykopac kilka bulw. Rozejrzalem sie dokola, zeby zobaczyc, czy nikt mnie nie widzi, i szybko wygrzebalem cztery duze topinambury, którymi zajadalem sie podczas dalszej podrózy. Kawalek dalem takze do spróbowania Filosowi, ale on tylko obwachal go i zostawil. Po przybyciu do Nowej Samarkandy wynajalem pokój w domu na przedmiesciu i od razu poszedlem na poczte, zeby sprawdzic, czy przyszly juz z Tyflisu moje pieniadze. Okazalo sie, ze nie. Przez chwile rozmyslalem o tym, jak móglbym cos zarobic, i postanowilem zajac sie produkcja sztucznych kwiatów z papieru. W tym celu udalem sie natychmiast do sklepu, zeby kupic kolorowy papier. Po przeprowadzeniu rachunków okazalo sie jednak, ze piecdziesiat kopiejek wystarczy tylko na bardzo mala ilosc papieru, postanowilem wiec kupic kilka barwników anilinowych oraz cienki bialy papier i samemu go pomalowac. W ten sposób moglem za grosze wyprodukowac duzo kwiatów. Ze sklepu poszedlem do ogrodu miejskiego, zeby na lawce w cieniu drzew troche odpoczac. Filos usiadl obok mnie. Pograzony w myslach, patrzylem na drzewa, gdzie w ciszy popoludnia wróble przefruwaly z galezi na galaz. Nagle przyszla mi do glowy mysl: “Czemu nie spróbowac zbic pieniedzy na wróblach? Lokalni mieszkancy, Sartowie, bardzo lubia kanarki i inne spiewajace ptaki, a w czym wróbel jest gorszy od kanarka?" Na biegnacej wzdluz ogrodu ulicy znajdowal sie postój dorozek, a na nim wielu wozniców, którzy w popoludniowym upale odpoczywali lub drzemali siedzac na kozlach. Podszedlem tam i z konskich grzyw wyrwalem wlosie potrzebne mi do zrobienia kilku sieci, które nastepnie rozlozylem w róznych miejscach. Filos przez caly czas przygladal sie mi z uwaga. Wkrótce pierwszy wróbel wpadl do sieci; ostroznie go wyjalem i zanioslem do domu. Od wlascicielki domu, w którym mieszkalem, pozyczylem nozyczki, ostrzyglem mojego wróbla na kanarka i przepieknie pomalowalem go farbami z aniliny, a nastepnie zanioslem do Starej Samarkandy, gdzie z miejsca go sprzedalem, twierdzac, iz jest to specjalny “kanarek amerykanski". Policzylem za niego dwa ruble, które od razu wydalem na zakup kilku prostych pomalowanych klatek, i zaczalem sprzedawac moje wróble w klatkach. W ciagu dwóch tygodni sprzedalem okolo osiemdziesieciu kanarków amerykanskich. Przez pierwsze trzy lub cztery dni zabieralem Filosa na polowanie n wróble. Pózniej jednak postanowilem nie brac go ze soba, poniewaz zdazyl ju • stac sie slawa wsród malych chlopców z Nowej Samarkandy, którzy tlumni • otaczali go w ogrodzie miejskim, ploszac wróble i przeszkadzajac mi je lapac. Dzien po tym, jak przestalem go ze soba zabierac, Filos zniknal z domu wczesnie rano i wrócil dopiero wieczorem, zmeczony i brudny, uroczyscie kladac na moim lózku wróbla - oczywiscie martwego. To samo powtarzalo sie kazdego dnia: wybiegal wczesnie rano i za kazdym wracal przynoszac i kladac na moje lózko martwego wróbla. Nie chcialem ryzykowac dlugiego pobytu w Samarkandzie. Balem sie, ze diabel splata mi figla i moje wróble zmokna na deszczu albo ze którys z kanarków amerykanskich wpadnie na pomysl, zeby wykapac sie w pojemniku na wode znajdujacym sie w klatce; z pewnoscia spowodowaloby to wielki zamet, poniewaz moje kanarki amerykanskie zamienilyby sie wtedy w pokraczne, ostrzyzone i mizernie wygladajace wróble. W trosce o wlasna skóre postanowilem wiec szybko wyjechac. Z Samarkandy udalem sie do Nowej Buchary, gdzie mialem nadzieje spotkac mojego przyjaciela, derwisza Bogga-Eddina. Czulem sie jak bogacz; moje kieszenie wypelnialo ponad sto piecdziesiat rubli - calkiem pokazna suma jak na tamte czasy. Jak juz wczesniej powiedzialem, w Nowej Bucharze wynajalem pokój u tegiej Zydówki, która sprzedawala kwas chlebowy. Pokój byl nieumeblowany, tak wiec w nocy rozkladalem w jednym z rogów czyste przescieradlo i spalem na nim bez poduszki. Nie robilem tego jedynie z oszczednosci. Nie... Choc nie da sie zaprzeczyc, ze rzeczywiscie takie posianie jest bardzo tanie, spalem na nim glównie z tej przyczyny, iz w tamtym okresie mojego zycia bylem pelnokrwistym wyznawca pewnego slynnego jogina hinduskiego. Jednoczesnie musze wyznac, ze nawet w chwilach wielkiej nedzy nie potrafilem odmówic sobie luksusu polozenia sie w nocy na czystym przescieradle i wysmarowania sie co najmniej osiemdziesietioprocentowa woda kolonska. Piec albo dziesiec minut pózniej, kiedy wedlug obliczen Filosa powinienem juz zasnac, on równiez kladl sie na moim prowizorycznym lózku - zawsze po stronie pleców, a nie od twarzy. U wezglowia tego “ultrawygodnego" lózka znajdowal sie nie mniej wygodny stolik, zbudowany ze zwiazanych sznurkiem ksiazek poswieconych zagadnieniom, które wówczas szczególnie mnie pasjonowaly. Na tym osobliwym stoliku bibliotecznym trzymalem wszystkie rzeczy, które mogly mi sie przydac w nocy: lampe oliwna, notes, proszek przeciw pchlom itp. Pewnego poranka, kilka dni po moim przyjezdzie do Nowej Buchary, znalazlem na tym prowizorycznym stole ogromnego topinambura. Pamietam, ze pomyslalem wtedy: “Och, co za figlarna gospodyni! Mimo swojej wagi jest tak bystra, ze od razu wyczula moja slabosc do topinamburów" - i zjadlem go z wielka przyjemnoscia. Bylem przekonany, ze to wlasnie gospodyni przyniosla mi bulwe, poniewaz do tej pory nikt inny nie wchodzil do mojego pokoju. Kiedy wiec tego samego dnia spotkalem ja w korytarzu, dyskretnie jej podziekowalem, a nawet troche poprzedrzeznialem z tego powodu; ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu gospodyni wyraznie dala mi do zrozumienia, ze nic o tym nie wie. Nastepnego ranka znowu znalazlem topinambura w tym samym miejscu i chociaz zjadlem go z nie mniejsza przyjemnoscia, zaczalem sie powaznie zastanawiac nad jego tajemniczym pojawieniem sie w moim pokoju. Jakze wielkie bylo moje zdziwienie, gdy trzeciego dnia powtórzylo sie to samo! Tym razem podjalem stanowcza decyzje o przeprowadzeniu dochodzenia, którego celem bylo niechybne wykrycie sprawcy tych zagadkowych, choc jednoczesnie przyjemnych zartów, jednakze przez kilka dni nic nie udalo mi sie odkryc, mimo ze kazdego ranka, punktualnie o tej samej godzinie i w tym samym miejscu, znajdowalem topinambura. Któregos dnia, zeby wyjasnic w koncu te coraz bardziej tajemnicza sprawe, schowalem sie w korytarzu za beczka fermentujacego kwasu. Po krótkiej chwili ujrzalem ostroznie przemykajacego obok Filosa, który niósl w pysku wielkiego topinambura. Wszedl do pokoju i polozyl go dokladnie tam, gdzie zawsze je znajdowalem. Od tego czasu zaczalem bacznie obserwowac mojego psa. Nastepnego ranka przed wyjsciem z domu poglaskalem Filosa po lewej stronie lba, co miedzy nami oznaczalo, ze udaje sie daleko i nie zabieram go ze soba; jednakze po wyjsciu na ulice przeszedlem tylko krótki odcinek, po czym zawrócilem do sklepu, który znajdowal sie na wprost naszego domu, i stamtad obserwowalem drzwi do mojego pokoju. Wkrótce pojawil sie w nich Filos, który rozejrzawszy sie dokola, wyruszyl w kierunku rynku; ukradkiem zaczalem go sledzic. Na rynku, w poblizu wagi publicznej, znajdowalo sie wiele sklepów spozywczych, wypelnionych tlumem ludzi. Patrzylem, jak Filos spokojnie przemyka sie przez tlum, i nie spuszczalem go z oka. Przechodzac przed sklepem, rozejrzal sie i kiedy sie upewnil, ze nikt go nie widzi, szybko wyciagnal bulwe ze stojacego tam worka i czym predzej uciekl; kiedy wrócilem do domu, znalazlem topinambura tam gdzie zawsze. Opisze jeszcze jedna ceche psychiki tego niezwyklego psa. Kiedy wychodzilem z domu i nie zabieralem go ze soba, Filos kladl sie zazwyczaj przed drzwiami i czekal na mój powrót. Pod moja nieobecnosc kazdy mógl wejsc do pokoju, nikomu jednak Filos nie pozwalal z niego wyjsc. Jesli ktos próbowal opuscic pokój, kiedy mnie tam nie bylo, ów ogromny pies zaczynal warczec i szczerzyc zeby, co wystarczalo, zeby kazdemu intruzowi serce podeszlo do gardla. Opowiem wiec jedno zdarzenie zwiazane z moim najprawdziwszym przyjacielem, swietej pamieci Filosem, które takze mialo miejsce w Nowej Bucharze. Dzien wczesniej odwiedzil mnie pewien Polak, wlasciciel kina objazdowego. Skierowali go do mnie miejscowi ludzie, wiedzac, iz jestem jedynym specjalista w okolicy, który potrafi naprawic pojemniki z acetylenem, sluzace wedrownym artystom do wyswietlania filmów. Obiecalem wiec Polakowi, ze wkrótce w chwili wolnego czasu go odwiedze i naprawie zepsuty pojemnik. Okazalo sie jednak, ze nazajutrz po naszej rozmowie polski kinooperator zauwazyl, ze z drugiego pojemnika ulatnia sie gaz; obawiajac sie, ze bedzie musial odwolac nastepny seans, postanowil na mnie nie czekac i sam przyniósl uszkodzony pojemnik. Kiedy sie dowiedzial, ze chociaz nie ma mnie w domu, mój pokój jest otwarty, postanowil nie dzwigac z powrotem ciezkiego pojemnika, lecz go zostawic. Tamtego poranka wybralem sie do Starej Buchary z zamiarem odwiedzenia pewnego meczetu; poniewaz wejscie psa do swiatyni lub otaczajacych ja kruzganków uwaza sie, szczególnie wsród wyznawców Mahometa, za wielkie swietokradztwo, bylem zmuszony zostawic Filosa w domu; on zas jak zwykle lezal przed drzwiami, czekajac na mój powrót. Filos, zgodnie ze swoim zwyczajem, pozwolil wlascicielowi kina objazdowego wejsc do pokoju, ale wyjsc - po jego trupie! Po kilku bezskutecznych próbach wydostania sie z pokoju biedny Polak zrezygnowal i caly zdenerwowany, bez jedzenia i picia, siedzial na podlodze az do mojego powrotu póznym wieczorem. Tak wiec osiedlilem sie w Nowej Bucharze. Tym razem na dobre zajalem sie produkcja sztucznych kwiatów. Ów sposób zarabiania pieniedzy przynosil mi wiele korzysci. Jako sprzedawca kwiatów mialem wstep do prawie wszystkich ciekawych miejsc w Bucharze, a poza tym o tej porze roku mój dochód zapowiadal sie obiecujaco. Zblizal sie koniec Wielkiego Postu i, jak wiadomo, w czasie Wielkanocy mieszkancy tych okolic lubia ozdabiac kwiatami pokoje i stoly. Poza tym byl to rok, w którym Pascha zydowska i Wielkanoc wypadaly prawie w tym samym czasie, a poniewaz ludnosc Nowej i po czesci Starej Buchary skladala sie glównie z wyznawców tych dwóch religii, zapotrzebowanie na sztuczne kwiaty bylo ogromne. Zakasalem wiec rekawy i pracowalem dniami i nocami, robiac przerwy tylko po to, by odwiedzic moich przyjaciól derwiszów lub czasami wieczorem, kiedy bylem bardzo zmeczony, zagrac w bilard w pobliskiej restauracji. W mlodosci bardzo lubilem te gre i calkiem niezle sobie w niej radzilem. Wieczorem w Wielki Czwartek po skonczeniu pracy poszedlem pograc w bilard; w trakcie gry uslyszalem nagle halas i wrzaski dobiegajace z pokoju obok. Rzuciwszy kij, pobieglem tam i ujrzalem czterech mezczyzn bijacych jednego. Mimo ze wcale ich nie znalem ani nie wiedzialem, o co poszlo, przybieglem broniacemu sie z pomoca. W mlodosci pasjonowalem sie japonskim dziu-dzitsu oraz chiwinskim fiz-liz-lu i zawsze sie cieszylem, gdy mialem okazje zastosowac w praktyce znajomosc tych dwóch metod. Tak wiec i tym razem, tylko dla zabawy, zaciekle wdalem sie w bijatyke; w rezultacie we dwójke sprawilismy naszym przeciwnikom porzadne lanie i szybko zmusilismy ich do odwrotu. Nowa Buchara byla wtedy jeszcze calkiem mlodym miastem. Sklad ludnosci byl przypadkowy; zylo tam miedzy innymi wielu zeslanców z Rosji wyposazonych w “wilcze bilety", którzy znajdowali sie pod stalym nadzorem policji. Byla to barwna mieszanina ludzi wszystkich narodowosci; niektórzy z nich mieli za soba jakas przeszlosc, a innych byc moze oczekiwala jakas przyszlosc. Znajdowali sie wsród nich przestepcy, którzy odsiedzieli juz wyrok, a takze wielu uchodzców politycznych, zeslanych tam nakazem sadowym albo na mocy decyzji administracyjnych, w tamtym czasie powszechnie stosowanych w calej Rosji. Otoczenie i warunki zycia tych zeslanców byly tak zalosne, ze wszyscy bez wyjatku stopniowo stawali sie alkoholikami; nawet ci, którzy uprzednio nigdy nie pili i nie mieli zadnej predyspozycji dziedzicznej do picia, calkiem naturalnie i z latwoscia ulegali tej popularnej sklonnosci. Mezczyzni, z którymi wdalem sie w bijatyke, nalezeli wlasnie do tej kategorii. Po bójce chcialem odprowadzic mojego towarzysza broni do domu, obawiajac sie, ze jesli zostawie go samego, cos niemilego moze go spotkac po drodze; okazalo sie jednak, ze mieszkal razem z pozostalymi czterema w wozach naprawczych na torach kolejowych. Poniewaz bylo juz pózno, nie pozostalo mi nic innego, jak zaproponowac mu, zeby poszedl do mnie, na co sie zgodzil. Mój nowy znajomy - byl to wlasnie Solowiew - okazal sie jeszcze calkiem mlody, ale nie dalo sie ukryc, ze zaczal juz pic. Wyszedl z walki dosyc poharatany; cala twarz mial w sincach i jedno oko porzadnie podbite. Nastepnego dnia rano oko spuchlo mu tak, ze prawie nie mógl go otworzyc; przekonalem go wiec, zeby nigdzie nie wychodzil i zatrzymal sie u mnie, az wydobrzeje, tym bardziej ze zaczely sie juz Swieta Wielkanocne i od poprzedniego dnia mial przerwe w pracy. Wyszedl gdzies w Wielki Piatek, ale na noc wrócil do mojego mieszkania. Nastepnego dnia bylem zajety prawie przez caly dzien, poniewaz musialem dostarczyc kwiaty zamówione na Wielkanoc. Wrócilem dopiero wieczorem; nie majac zadnych znajomych chrzescijan ani miejsca do swietowania, kupilem kulicz, pasche i kilka pisanek, czyli wszystko, czego wymaga zwyczaj, a takze mala butelke wódki i przynioslem to do domu. Solowiew gdzies wyszedl, wiec kiedy sie umylem i uczesalem - nie mialem zadnego ubrania na zmiane - poszedlem sam na wieczorne nabozenstwo do kosciola. Kiedy wrócilem, Solowiew juz spal. Poniewaz nie mialem w pokoju stolu, po cichu, zeby go nie obudzic, przynioslem z podwórka duza pusta skrzynie i przykrylem ja czystym przescieradlem; nastepnie polozylem na niej wszystkie rzeczy, które kupilem na te okazje, i dopiero wtedy obudzilem Solowiewa. Byl tym wszystkim bardzo zaskoczony i z przyjemnoscia zgodzil sie uczestniczyc w uroczystym posilku. Wstal i razem zasiedlismy do “stolu"; on na moich ksiazkach, a ja na odwróconym do góry nogami wiadrze. Najpierw nalalem kazdemu z nas po kieliszku wódki, ale ku memu zdziwieniu Solowiew podziekowal i odmówil. Wypilem wiec sam, a Solowiew zaczal jesc. Filos, który uczestniczyl w tej ceremonii, dostal podwójna porcje: dwa lby baranie. Siedzielismy w milczeniu spozywajac posilek. Dla zadnego z nas nie byly to wesole swieta. Przywolujac w wyobrazni znajomy obraz uczty swiatecznej, pomyslalem o znajdujacej sie daleko rodzinie. Solowiew równiez pograzyl sie w myslach i dosyc dlugo siedzielismy tak, nic nie mówiac. Nagle, jakby rozmawiajac ze soba, Solowiew wykrzyknal: - Na pamiatke tej nocy, pomóz mi Panie, bym nigdy juz nie pil tej trucizny, która doprowadzila mnie do takiego stanu! - Zamilkl, a nastepnie z gestem rozpaczy powiedzial pod nosem: - Oj Boze! - i zaczal opowiadac swoje zycie. Nie wiem, co mu sie stalo. Moze to Wielkanoc przywolala na pamiec odlegle i mile wspomnienia dni, kiedy zyl jak czlowiek; moze podzialal na niego widok zastawionego z pietyzmem stolu i nieoczekiwana uczta, a moze wszystko naraz. W kazdym razie Solowiew otworzyl przede mna serce. Okazalo sie, ze pracowal kiedys jako urzednik na poczcie. Ale byla to tylka kwestia przypadku. Pochodzil z rodziny kupieckiej z Samarze, gdzie jego ojciec byl wlascicielem czterech duzych mlynów. Matka wywodzila sie ze zubozalej rodziny szlacheckiej. Otrzymala wyksztalcenie w szkole dla dzieci arystokracji i wychowujac wlasne dzieci, uczyla ich jedynie dobrych manier oraz ukladnego zachowania; i tylko to wbijano im do glowy. Ojca prawie nigdy nie bylo w domu, poniewaz caly czas spedzal w swoich mlynach albo w spichrzu zbozowym. Ponadto byl nalogowym pijakiem i regularnie, kilka razy do roku, pil calymi tygodniami na umór. Ale nawet kiedy byl trzezwy, zgodnie ze slowami swojego syna, “mial zakuty mózg". Rodzice Solowiewa, kazde zyjace swoim zyciem i zajete wlasnymi sprawami, zaledwie tolerowali sie nawzajem. Solowiew mial mlodszego brata, z którym uczeszczal do szkoly publicznej. Rodzice nawet jakby podzielili sie miedzy soba dziecmi. Starszy byl ulubiencem matki, a mlodszy ojca, i z tego powodu czesto dochodzilo do scysji. Ojciec zawsze zwracal sie do starszego syna z drwina w glosie, co stopniowo doprowadzilo do powstania miedzy nimi wrogich uczuc. Matka, która otrzymywala od meza pieniadze na wydatki, co miesiac oddawala Solowiewowi pewna sume. Z czasem jednak jego apetyt urósl i kieszonkowe nie starczalo mu juz na podrywanie dziewczyn. Któregos dnia ukradl wiec bransoletke matki i sprzedal ja, zeby kupic jakis prezent. Matka, odkrywszy, co sie stalo, nic nie powiedziala mezowi; ale kradzieze zaczely sie powtarzac; pewnego dnia ojciec dowiedzial sie w koncu prawdy i po wielkiej awanturze wyrzucil Solowiewa za drzwi; pózniej jednak, po interwencji krewnych i matki, przebaczyl mu. Solowiew chodzil do piatej - czyli przedostatniej - klasy, kiedy w Samarze zatrzymal sie cyrk wedrowny i Solowiew stracil zupelnie glowe dla woltyzerki imieniem Wierka. Po przeniesieniu sie cyrku do Carycyna, podazyl tam za nia, podstepnie wyludziwszy pieniadze od matki. Juz wtedy zaczal zagladac do kieliszka. W Carycynie dowiedzial sie, ze jego Wierka zadaje sie z kapitanem policji konnej i z goryczy rozpil sie na calego. Stal sie bywalcem tawern i spotkal tam wielu podobnych do siebie kompanów. Któregos pieknego dnia skonczylo sie to tym, ze po pijanemu doszczetnie go okradziono; i tak znalazl sie w obcym miescie bez grosza, nie majac odwagi zawiadomic o tym rodziców. Stopniowo przehandlowal rzeczy osobiste i ubranie, zmuszony byl wiec zamienic swój strój na galgany, stajac sie wykolejencem w pelnym tego slowa znaczeniu. Glód zmusil go do zatrudnienia sie przy polowie ryb i ciagle zmieniajac prace, dotarl w koncu do Baku w towarzystwie innych wyrzutków. Tam przez chwile usmiechnelo sie do niego szczescie: ktos podarowal mu ubranie i dzieki temu zatrudniono go w centrali telefonicznej w okregu Balachna. Nieszczescia, które spotkaly go w ostatnim czasie, spowodowaly, ze poszedl po rozum do glowy i w rezultacie podjal stala prace. Pewnego dnia spotkal w Samarze kogos, kto dowiedziawszy sie, kim jest, to znaczy z jakiej pochodzi rodziny, postanowil mu pomóc w zdobyciu lepszej posady. Poniewaz mial wyksztalcenie równoznaczne z ukonczeniem drugiej klasy liceum, przyjeto go na pomocnika do sluzby pocztowo-telegraficznej; jednakze przez kilka pierwszych miesiecy musial pracowac za darmo. Potem zostal przeniesiony do Kuszki, gdzie pracowal jako urzednik. Dzieki abstynencji mógl sprawic sobie porzadne ubranie, a nawet zaoszczedzil troche pieniedzy. Kiedy skonczyl dwadziescia jeden lat, dostal powolanie do wojska. To zmusilo go do powrotu do rodzinnego miasta, gdzie zamieszkal w hotelu, a nastepnie wyslal list do matki. Matka, do której juz wczesniej pisywal, ucieszyla sie, ze syn najwyrazniej sie ustatkowal, i u ojca wyprosila dla niego przebaczenie. Solowiew mógl wiec wrócic do domu, a ojciec, widzac, ze syn odzyskal rozum, ucieszyl sie, ze wszystko skonczylo sie pomyslnie, i zaczal dobrze go traktowac. W drodze losowania powolano go do sluzby wojskowej, ale bedac telegrafista na poczcie, musial czekac kilka miesiecy na oddelegowanie do jednostki; o obsadzie wolnych miejsc poborowymi nalezacymi do tej kategorii decydowala bezposrednio komenda glówna wojska. Mieszkal wiec dalej u rodziców przez nastepne trzy lub cztery miesiace, az do chwili, gdy odeslano go do batalionu kontrolujacego linie zakaspijska, która w tamtym okresie ciagle jeszcze byla zmilitaryzowana. Po przyjezdzie do jednostki i odbyciu kilkutygodniowej przymusowej sluzby jako szeregowiec w drugiej kompanii przydzielono go do tak zwanej linii kuszkowskiej; ale wkrótce potem zachorowal na zóltaczke i zostal odeslany do szpitala w Merwie, gdzie stacjonowala jego kompania. Kiedy wyzdrowial, wyslano go do kwatery glównej batalionu w Samarkandzie, a nastepnie do tamtejszego szpitala polowego, zeby sprawdzic jego przydatnosc do sluzby wojskowej. Umieszczono go w glównym budynku szpitala, w którym znajdowal sie równiez oddzial wiezienny. Spacerujac po korytarzu i czasami prowadzac przez male okienko rozmowy z wiezniami, poznal jednego z nich, pewnego Polaka oskarzonego o falszerstwo. Kiedy z powodu slabego stanu zdrowia Solowiew uzyskal zwolnienie z wojska i opuscil szpital, ów wiezien poprosil go, zeby zabral list do jego przyjaciela, który mieszkal w Samarkandzie niedaleko stacji kolejowej. W ramach podziekowania za dostarczenie listu cichcem podal mu sloiczek z niebieskim plynem, wyjasniajac, ze za pomoca tego plynu mozna falszowac zielone banknoty trzyrublowe - ale zadne inne - w nastepujacy sposób: Zamoczony w tym plynie specjalny papier przyklada sie z obu stron do banknotu, a nastepnie wszystko razem przygniata sie wkladajac do ksiazki. Otrzymane w ten sposób negatywy kazdej ze stron banknotu wystarczaly na zrobienie trzech albo czterech dobrych odbitek. W Azji Srodkowej ludzie mieli malo do czynienia z rosyjskimi pieniedzmi i rozprowadzenie falszywych banknotów nie sprawialo zadnego klopotu. Solowiew pierwszy raz wypróbowal owa procedure z czystej ciekawosci, pózniej jednak, przed powrotem do domu, potrzebowal pieniedzy i bez wiekszego ryzyka rozprowadzil troche podrobionych banknotów. W domu czekalo go cieple przyjecie; ojciec nawet nalegal, zeby zostal i tak samo jak mlodszy syn, pomagal mu w pracy. Solowiew zgodzil sie i ojciec zlecil mu prowadzenie mlyna polozonego niedaleko Samarry. Ale po kilku miesiacach praca go znudzila; gnany tesknota za zyciem wlóczegi, poszedl do ojca i szczerze mu powiedzial, ze ma juz dosyc. Ojciec pozwolil mu na wyjazd i nawet dal mu sporo pieniedzy. Solowiew pojechal najpierw do Moskwy, a potem do Petersburga; znowu zaczal pic i w koncu pijany dojechal do Warszawy. Uplynal wtedy mniej wiecej rok od dnia, w którym zostal zwolniony z wojska. W Warszawie na ulicy zatrzymal go pewien mezczyzna; jak sie okazalo, byl to wiezien, którego poznal w szpitalu w Samarkandzie. Wygladalo na to, ze sad go uniewinnil, przyjechal wiec do Warszawy po papier i maszyne do drukowania pieniedzy, która miano dostarczyc z Niemiec. Zaproponowal Solowiewowi przystapienie do spólki i podjecie wspólnej “pracy" w Bucharze. Solowiewa kusila mozliwosc nielegalnego, ale za to latwego zarobku. Pojechal wiec do Buchary, gdzie oczekiwal na przyjazd swojego kompana; polski falszerz przedluzyl jednak pobyt w Warszawie, czekajac na dostawe maszyny. Solowiew pil na umór; kiedy wydal wszystkie pieniadze, wystaral sie o jakas robote na kolei i w chwili naszego spotkania pracowal tam juz trzy miesiace - upijajac sie przez caly ten czas. Ta szczera opowiesc Solowiewa gleboko mnie poruszyla. W owym czasie duzo juz wiedzialem na temat hipnozy i wprowadziwszy dana osobe w pewien stan, potrafilem droga sugestii doprowadzic do usuniecia z jej pamieci kazdego niepozadanego nawyku. Zaproponowalem wiec Solowiewowi, ze jesli naprawde chce sie pozbyc zgubnego nalogu picia wódki, to mu pomoge; nastepnie wyjasnilem, w jaki sposób moge to zrobic. Zgodzil sie, tak wiec poczawszy od nastepnego dnia codziennie wprowadzalem go w stan hipnozy i przekazywalem mu niezbedne sugestie. Stopniowo zaczal czuc taki wstret do wódki, ze nie mógl nawet patrzec na te, jak ja nazywal, “trucizne". Solowiew porzucil juz wtedy prace na kolei i zamieszkal u mnie. Zaczal mi pomagac przy produkcji kwiatów i czasami zanosil je na targ na sprzedaz. Solowiew zostal moim pomocnikiem. Kiedy mieszkalismy juz razem jak dwaj kochajacy sie bracia, mój przyjaciel, derwisz Bogga-Eddiii, o którym nie mialem zadnych wiesci od dwóch lub trzech miesiecy, powrócil w koncu do Starej Buchary. Nastepnego dnia, dowiedziawszy sie, ze mieszkam w Nowej Bucharze, przyszedl mnie odwiedzic. Na pytanie, dlaczego tak dlugo go nie bylo, Bogga-Eddin odpowiedzial: - Powodem tej dlugiej nieobecnosci bylo moje przypadkowe spotkanie z bardzo ciekawym czlowiekim, które mialo miejsce w Górnej Bucharze. Chcac go jak najczesciej widywac i odbyc z nim jak najwiecej rozmów na dreczace mnie tematy, zatrudnilem sie jako jego przewodnik w podrózy po Górnej Bucharze i wzdluz brzegów Amu-darii; i wlasnie z nim teraz wrócilem. Ów starzec - kontynuowal Bogga-Eddin - jest czlonkiem bractwa znanego wsród derwiszów pod nazwa Sarmung, którego glówny klasztor znajduje sie gdzies w glebi Azji. W trakcie jednej z rozmów z tym niezwyklym czlowiekiem okazalo sie, ze jakims cudem wie on bardzo duzo na twój temat. Spytalem go wiec, czy mialby cos przeciwko temu, gdybys chcial go poznac. Odpowiedzial, ze ucieszyloby go spotkanie z toba, czlowiekiem, który - chociaz urodzony jako kaftr - dzieki swojej bezstronnej postawie wobec wszystkich ludzi potrafil zdobyc dusze podobna do naszej. Kafir to nazwa nadawana wszystkim cudzoziemcom innej wiary - w tym takze Europejczykom - którzy w pojeciu miejscowych zyja bez zasad, jak zwierzeta, i wyzbyci sa wszelkiej swietosci. Wszystko, co Bogga-Eddin powiedzial mi na temat tego czlowieka, spowodowalo zamet w mojej glowie; z blaganiem w glosie poprosilem, zeby jak najszybciej zorganizowal nasze spotkanie. Chetnie sie zgodzil, poniewaz starzec zatrzymal sie niedaleko, u swoich znajomych w Kiszlak kolo Nowej Buchary. Umówilismy sie wiec, ze odwiedzimy go nastepnego dnia. Odbylem z tym starcem kilka bardzo dlugich rozmów. W trakcie ostatniej poradzil mi, zebym udal sie do jego klasztoru i zatrzymal sie tam przez jakis czas. - Byc moze - wyjasnil - uda ci sie tam porozmawiac z kims o interesujacych cie kwestiach i mozliwe, ze w ten sposób lepiej zrozumiesz, czego szukasz. Dodal, ze jesli zdecyduje sie na te podróz, to mi pomoze i znajdzie odpowiednich przewodników, pod warunkiem, ze zloze uroczysta przysiege, iz nigdy nikomu nie powiem, gdzie znajduje sie wspomniany klasztor. Oczywiscie od razu zgodzilem sie na wszystko. Zalowalem tylko, ze musze rozstac sie z Solowiewem, do którego bardzo sie przywiazalem; tak wiec na chybil trafil spytalem starca, czy moge zabrac ze soba dobrego przyjaciela. Po chwili zastanowienia odpowiedzial: - Mysle, ze tak; oczywiscie jesli mozesz reczyc za jego honor i za to, ze dotrzyma obietnicy, która tez bedzie musial zlozyc. Moglem w pelni reczyc za Solowiewa, poniewaz w trakcie naszej przyjazni dowiódl juz, ze potrafi dotrzymac slowa. Po uzgodnieniu wszystkich szczególów ustalilismy, iz dokladnie za miesiac nad brzegiem Amu-darii, w poblizu ruin Jeni-Hissar, beda czekali na nas ludzie, których rozpoznamy za pomoca hasla i którzy zaprowadza nas do klasztoru. W umówiony dzien przybylem z Solowiewem do ruin starozytnej fortecy Jeni-Hissar. Tego samego dnia spotkalismy czterech wyslanych po nas Kirgizów. Po tradycyjnym powitaniu zjedlismy razem posilek. Kiedy sie sciemnilo, powtórzylismy za nimi przysiege, po czym zalozyli nam na oczy basztyki [basziyk to kaptur, którym mozna zakryc cala twarz]. Nastepnie wsiedlismy na konie i wyruszylismy w droge. Przez cala podróz twardo i sumiennie dochowywalismy przysiegi, ze nie bedziemy sie rozgladac, usilujac zapamietac mijane miejsca i w ten sposób sie dowiedziec, któredy prowadzi szlak naszej wedrówki. Baszfyki zdejmowano nam z glowy tylko na noc i czasami w ciagu dnia, kiedy zatrzymywalismy sie w jakims odludnym miejscu, zeby cos zjesc. Jedynie dwa razy pozwolono nam w drodze odslonic oczy. Pierwszy raz, ósmego dnia podrózy, przed przejsciem przez most wiszacy, którego nie mozna bylo pokonac ani na koniach, ani idac parami; kazdy musial kroczyc oddzielnie, czego nie dalo sie zrobic z zaslonietymi oczami. Z krajobrazu, który ukazal sie wtedy przed naszymi oczami, wywnioskowalismy, ze znajdujemy sie w dolinie Piandzu albo Zerawszanu, poniewaz dolem przeplywala duza rzeka, a most w tym górzystym otoczeniu bardzo przypominal mosty znajdujace sie w przelomach tych dwóch rzek. Musze dodac, ze byloby o wiele lepiej, gdybysmy mogli przejsc przez ten most na oslep. Byc moze spowodowal to fakt, ze przez dlugi czas mielismy zawiazane oczy albo moze tez byla jakas inna przyczyna, w kazdym razie nigdy nie zapomne zdenerwowania i paniki, jakiej doznalismy przechodzac przez ów most. Przez dlugi czas nie potrafilismy nawet zdobyc sie na to, zeby na niego wejsc. Takie mosty czesto spotyka sie w Turkmenii, w miejscach, gdzie nie ma zadnej innej drogi, lub tam, gdzie trzeba by isc dwadziescia dni okrezna trasa, zeby posunac sie naprzód zaledwie o kilometr. Doznanie, jakiego sie doswiadcza stojac na jednym z tych mostów i patrzac w dól wawozu, gdzie zazwyczaj plynie rzeka, mozna porównac do wielokrotnie spotegowanego wrazenia odczuwanego w chwili, gdy patrzy sie ze szczytu wiezy Eiffla; spogladajac zas w góre, nie widzi sie wierzcholków gór, kore staja sie widoczne dopiero z odleglosci kilku kilometrów. Co wiecej, owe mosty prawie nigdy nie maja poreczy i sa tak waskie, ze na raz moze przejsc po nich tylko jeden juczny kon górski; ponadto bujaja sie one w góre i w dól jak dobre materace na sprezynach - nie wspominajac nawet o niepewnosci, jaka budzi ich wytrzymalosc. Niemal zawsze umocowane sa na linach zrobionych z lyka kory specjalnego rodzaju drzewa; jeden koniec przywiazuje sie do mostu, a drugi do stojacego na zboczu góry drzewa albo do wystajacej skaty. W kazdym razie nie polecalbym tych mostów nawet tym, których w Europie nazywa sie amatorami mocnych przezyc. Serce kazdego Europejczyka przechodzacego przez taki most na pewno podeszloby mu nie tylko do gardla, lecz o wiele wyzej. Drugi raz odstonieto nam oczy, kiedy zblizalismy sie do karawany. Najwidoczniej nasi przewodnicy nie chcieli, zeby dziwne kaptury zaslaniajace nam twarze przyciagnely uwage lub wzbudzily podejrzenia, uznali wiec za stosowne zdjac je na czas spotkania z karawana. Doszlo do niego dokladnie w chwili, gdy mijalismy obelisk przypominajacy te, które czesto spotyka sie w Turkmenii na szczycie przeleczy górskich. Ktokolwiek je tam umiescil, wykazal sie duza inteligencja, poniewaz bez nich na tym dzikim i bezdroznym obszarze podróznicy nie mieliby zadnych punktów orientacyjnych. Owe obeliski niemal zawsze znajduja sie na jakims wzniesieniu; tak wiec jesli zna sie ogólny plan ich rozlokowania, mozna je zauwazyc z bardzo daleka, czasami nawet z odleglosci kilkudziesieciu kilometrów. Sa to po prostu pojedyncze duze bryly kamienia albo wysokie slupy wbite w ziemie. Wsród zamieszkujacej tamtejsze góry ludnosci rozpowszechnione sa rozmaite wierzenia zwiazane z tymi obeliskami; na przyklad, ze w danym miejscu zostal pochowany lub wziety zywcem do nieba jakis swiety; ze ów swiety zabil tam “siedmioglowego smoka" albo ze przytrafila mu sie jakas inna niezwykla przygoda. Z reguly swiety, na którego czesc wzniesiono obelisk, uznawany jest za opiekuna calej okolicy i jesli podróznik szczesliwie pokona któres z przynaleznych temu obszarowi niebezpieczenstw - czyli jesli uda mu sie uciec przed zbójami albo drapieznikami, lub bezpiecznie pokonac góre, rzeke czy jeszcze inna przeszkode - przypisuje sie to opiece swietego. Dlatego tez kazdy kupiec, pielgrzym lub inny wedrowiec, który uniknal czyhajacych na niego niebezpieczenstw, z wdziecznosci sklada u stóp obelisku jakies dary. Zgodnie z miejscowymi wierzeniami, przyjelo sie wsród tutejszej ludnosci, ze rzeczy skladane w darze maja przypominac swietemu o modlitwach ofiarodawcy; na przyklad kawalek materialu, ogon jakiegos zwierzecia lub cos podobnego, co mozna przywiazac do obelisku jednym koncem, tak by drugi mógl swobodnie powiewac na wietrze. Dzieki tym poruszajacym sie na wietrze przedmiotom wszyscy podróznicy juz z daleka moga wypatrzyc miejsca, w których znajduja sie obeliski. Kazdy, kto zna ich przyblizone polozenie, moze je zlokalizowac patrzac z jakiegos wzniesienia i nastepnie podazac ich szlakiem. Nieznajomosc ich rozmieszczenia praktycznie uniemozliwia podróz po tych okolicach. Nie ma tam zadnych oznakowanych dróg ani szlaków, a nawet jesli zarysuje sie jakas sciezka, to nagle pogorszenia pogody i wywolane przez nie sniezyce bardzo szybko zmieniaja jej trase lub zupelnie ja zacieraja. A zatem bez tych obelisków podróznik szukajacy drogi stracilby glowe tak szybko, iz nie pomóglby mu nawet najczulszy kompas. Mówiac krótko, nie mozna podrózowac tam inaczej, jak tylko zmierzajac od jednego obelisku do drugiego. Pare razy w drodze zmienialismy konie i osly, a czasami nawet szlismy pieszo. Kilkakrotnie musielismy przeplynac rzeke i przejsc przez góry, a doswiadczane przez nas upaly i chlody wskazywaly, ze czasami schodzilismy w glebokie doliny, kiedy indziej zas wspinalismy sie bardzo wysoko. Kiedy po dwunastu dniach odsloniete nam w koncu oczy, znajdowalismy sie w waskiej przeleczy, przez która przeplywal maly potok o brzegach porosnietych bujna roslinnoscia. Okazalo sie, ze byl to nasz ostatni postój. Po posilku ruszylismy w droge, tym razem jednak z odkrytymi oczami. Jechalismy na oslach w góre strumienia i po pólgodzinnej drodze przez przelecz ujrzelismy mala doline otoczona wysokimi górami. Po prawej, na wprost i nawet troche po lewej stronie widac bylo wierzcholki pokryte sniegiem. Przejezdzajac przez doline, za jednym z zakretów, na zboczu po naszej lewej stronie, zobaczylismy z daleka jakies zabudowania. Zblizywszy sie rozpoznalismy cos na ksztalt fortecy przypominajacej o wiele mniejsze warownie polozone nad brzegami Amu-darii i Piandzu. Zabudowania otaczal ze wszystkich stron nieprzerwany wysoki mur. Dotarlismy w koncu do pierwszej bramy, gdzie czekala na nas stara kobieta. Nasi przewodnicy cos jej powiedzieli i natychmiast odjechali przez te sama brame. Zostalismy sami ze stara kobieta, która bez pospiechu zaprowadzila nas do jednego z malych, podobnych do cel pomieszczen otaczajacych nieduzy kruzganek; tam wskazala na dwa lózka i wyszla. Zaraz potem przyszedl do nas bardzo sedziwy starzec, który o nic nie pytajac, jak stary znajomy, zaczal bardzo uprzejmie rozmawiac z nami po turkmensku. Pokazal nam, co i gdzie sie znajduje, a nastepnie powiedzial, ze przez kilka pierwszych dni posilki beda nam przynoszone do pokoju. Poradzil, zebysmy wypoczeli po podrózy, dodal jednak, ze jesli nie czujemy sie zmeczeni, to mozemy wyjsc na zewnatrz i pospacerowac po okolicy. Innymi slowy, dal nam do zrozumienia, ze mozemy robic to, na co mamy ochote. Poniewaz rzeczywiscie bylismy wyczerpani podróza, postanowilismy sie polozyc, zeby troche odpoczac. Zasnalem jak kamien. Obudzilem sie dopiero nastepnego dnia rano, kiedy do drzwi zapukal chlopiec, który przyniósl nam samowar z zielona herbata i poranny posilek skladajacy sie z goracych placków kukurydzianych, owczego sera i miodu. Chcialem go zapytac, gdzie mozemy sie umyc, ale niestety okazalo sie, ze mówi tylko po przendzycku, a ja w tym jezyku znalem jedynie kilka przeklenstw. Solowiew gdzies wyszedl; wrócil mniej wiecej po dziesieciu minutach. Tak jak ja zasnal gleboko wieczorem, ale obudzil sie pózno w nocy i nie chcac zaklócac ciszy, lezal spokojnie w lózku, uczac sie na pamiec tybetanskich slówek. O swicie wyszedl, zeby sie rozejrzec; jednakze w chwili, gdy zblizyl sie do bramy, zawolala go stara kobieta i gestem skierowala do malego domku znajdujacego sie w rogu kruzganka. Poszedl za nia przekonany, ze zabrania mu wychodzic na zewnatrz, ale kiedy wszedl do jej mieszkania, okazalo sie, ze dobra kobieta chciala po prostu poczestowac go swiezym cieplym mlekiem, po czym nawet sama pomogla mu otworzyc brame. Poniewaz nikt inny nas nie odwiedzil, po wypiciu herbaty postanowilismy wybrac sie na spacer i zbadac okolice. W pierwszej kolejnosci obeszlismy dookola wysoki mur otaczajacy zabudowania. Oprócz bramy, przez która wjechalismy poprzedniego dnia, od strony pólnocno-zachodniej znalezlismy jeszcze inna, mniejsza brame. Wszedzie panowala wzbudzajaca niemalze groze cisza, która przerywal tylko monotonny dzwiek odleglego wodospadu i od czasu do czasu swiergot ptaków. Byl upalny letni dzien; powietrze bylo duszne. Popadlismy w apatie i w ogóle nie zwracalismy uwagi na majestat roztaczajacego sie wokól krajobrazu; jedynie wodospad swym magicznym dzwiekiem przywolywal nas do siebie. Nie zamieniajac ani slowa, odruchowo skierowalismy sie w strone wodospadu, który pózniej stal sie naszym ulubionym miejscem. Przez dwa nastepne dni nikt do nas nie zajrzal, ale regularnie trzy razy w ciagu dnia przynoszono nam jedzenie skladajace sie z nabialu, suszonych owoców oraz ryby - cetkowanego pstraga - i prawie co godzine napelniano samowar. Spedzalismy wiec czas lezac na lózku lub chodzac do wodospadu, gdzie w takt jego monotonnego rytmu uczylismy sie slówek tybetanskich. Ani przy wodospadzie, ani po drodze do niego nigdy nikogo nie spotkalismy; z wyjatkiem jednego razu, gdy siedzac tam zobaczylismy cztery dziewczynki, które na nasz widok szybko sie odwrócily i przechodzac przez maly gaj, zniknely w zauwazonej juz przez nas wczesniej bramie pólnocno--wschodniej. Trzeciego dnia rano siedzialem wlasnie w cieniu kolo wodospadu, a Solowiew z nudów wymadrzal sie we wlasciwy sobie sposób, próbujac za pomoca malych patyczków obliczyc wysokosc widocznych w oddali osniezonych górskich szczytów, kiedy to niespodziewanie zobaczylismy biegnacego w nasza strone chlopca, tego samego, który przyniósl nam pierwszy posilek. Wreczyl on Solowiewowi zlozona kartke papieru bez koperty. Solowiew wzial ja do reki i zobaczywszy na niej imie “Aga Georgij" napisane po sartowsku, podal mi ja z zaklopotaniem. Kiedy rozlozylem Ust i rozpoznalem charakter pisma, bylem tak bardzo zaskoczony, ze az zrobilo mi sie czarno przed oczami. Byl to doskonale znany mi charakter pisma ksiecia Lubowieckiego - czlowieka, który stal sie najdrozsza mi w zyciu osoba. Ust byl napisany po rosyjsku i brzmial nastepujaco: Moje drogie dziecko! Myslalem, ze zemdleje, kiedy sie dowiedzialem o Twoim przybyciu. Szkoda, ze nie moge wybiec Ci na spotkanie, lecz zmuszony jestem czekac, az sam przyjdziesz mnie odwiedzic. Leze w lózku i od kilku dni nigdzie nie wychodze ani z nikim nie rozmawiam; tak wiec dopiero teraz sie dowiedzialem, ze jestes tutaj. Jakze sie ciesze, ze juz wkrótce Cie zobacze! Moja radosc jest podwójna: ciesze sie, ze dotarles tutaj bez mojej pomocy oraz bez pomocy naszych wspólnych przyjaciól (o czym na pewno bylbym poinformowany), poniewaz dowodzi to, iz nie przespales tego czasu. Szybko przychodz i wtedy o wszystkim porozmawiamy! Wiem, ze przybyles z kolega. Chociaz go nie znam, przywitam go z radoscia jako Twego przyjaciela. Juz w polowie listu zaczalem pedzic, konczac czytanie w biegu i wymachujac do Solowiewa, zeby szybko przyszedl. Nie wiem, dokad gonilem. Solowiew i chlopiec biegli za mna. Kiedy dotarlismy do pierwszego kruzganka, gdzie mieszkalismy, chlopiec zaprowadzil nas do drugiego i wskazal cele, w której lezal ksiaze. Po radosnym powitaniu i wymianie uscisków zapytalem ksiecia, jak to sie stalo, ze zachorowal. - Do tej pory - odpowiedzial - czulem sie znakomicie. Dwa tygodnie temu obcinalem paznokcie po kapieli i nie spostrzeglem, ze jeden obcialem chyba za krótko, poniewaz pózniej, chodzac jak zwykle na bosaka, wbilem sobie za ten paznokiec drzazge i zaczalem odczuwac ból. Najpierw nie zwracalem na to uwagi, sadzac, ze wszystko zagoi sie samo; ale ból sie wzmagal i w koncu rana zaczela sie jatrzyc. Tydzien temu dostalem goraczki, która nieustannie rosla, talk wiec zmuszony bylem polozyc sie do lózka. Zaczalem nawet majaczyc. Bracia powiedzieli mi, ze dostalem zakazenia krwi; ale teraz niebezpieczenstwo minelo i czuje sie dobrze. Dosyc jednak mówienia o sobie. To nic groznego... Wkrótce wyzdrowieje. Opowiadaj, w jaki sposób i jakim cudem udalo ci sie tutaj dotrzec? W skrócie opowiedzialem mu o moich losach w ciagu tych dwóch lat, które uplynely od czasu, gdy sie ostatnio widzielismy; o przypadkowych spotkaniach, o przyjazni z derwiszem Bogga-Eddinem, o wyniklych z niej przygodach i o tym, jak w koncu znalazlem sie tutaj. Nastepnie zapytalem, co spowodowalo jego nagle znikniecie, dlaczego przez ten caly czas nie mialem od niego zadnych wiadomosci i dlaczego pozwolil na to, zebym do tego stopnia cierpial z powodu niepewnosci o jego losy, ze ostatecznie, z bólem w sercu, pogodzilem sie z mysla, iz utracilem go na zawsze. Opowiedzialem mu tez o tym, jak nie zwazajac na koszta, na wszelki wypadek - gdyby na cos moglo mu sie to przydac - zamówilem na jego intencje nabozenstwo zalobne, mimo ze nie w pelni wierzylem w jego skutecznosc. Potem zapytalem go, w jaki sposób on sam tutaj dotarl, na co ksiaze odpowiedzial mi, co nastepuje: - Juz w czasie naszego ostatniego spotkania w Konstantynopolu zaczalem odczuwac wewnetrzne znuzenie, rodzaj apatii. W drodze na Cejlon i przez nastepne póltora roku ta apatia stopniowo przechodzila w cos, co mozna by nazwac smetnym rozczarowaniem; w rezultacie ogarnelo mnie poczucie wewnetrznej pustki i wszystkie zainteresowania zwiazane z zyciem stracily blask. Po przyjezdzie na Cejlon poznalem slynnego mnicha buddyjskiego A. Przeprowadzilismy wiele szczerych rozmów, których rezultatem byla zorganizowana przez nas wyprawa w góre Gangesu. Trzymajac sie przygotowanego programu i podazajac szczególowo wyznaczona trasa, mielismy nadzieje, ze uda nam sie w koncu znalezc odpowiedzi na pytania, które najwidoczniej gnebily nas obu. To przedsiewziecie bylo dla mnie ostatnia deska ratunku. Tak wiec w momencie, gdy cala podróz okazala sie “pogonia za kolejnym mirazem", wszystko we mnie ostatecznie zamarlo i nie chcialem juz nic wiecej przedsiebrac. Po zakonczeniu wyprawy ponownie znalazlem sie w Kabulu, gdzie calkowicie oddalem sie wschodniej bezczynnosci; pozbawiony jakichkolwiek zainteresowan, mechanicznie, z przyzwyczajenia spotykalem sie ze starymi i nowymi znajomymi. Czesto odwiedzalem dom mojego starego przyjaciela Agi Chana. W towarzystwie gospodarza, który przezyl wiele przygód, dalo sie jakos zabic czas posród tchnacego nuda zycia w Kabulu. Pewnego dnia zauwazylem wsród jego gosci siedzacego na honorowym miejscu starego Tamila, którego strój zupelnie nie przystawal do atmosfery domu Agi Chana. Gospodarz przywital mnie i widzac moje zaklopotanie, w pospiechu powiedzial mi szeptem, ze ów sedziwy starzec to jego wielki przyjaciel, dziwak, wobec którego ma liczne zobowiazania i który nawet uratowal mu kiedys zycie. Starzec mieszkal gdzies na pólnocy, ale czasami przyjezdzal do Kabulu, zeby odwiedzic krewnych albo w jakiejs innej sprawie, i przy okazji zawsze go odwiedzal, co mojemu gospodarzowi sprawialo niewypowiedziana radosc, poniewaz nigdy w zyciu nie spotkal tak dobrego czlowieka. Poradzil mi, zebym z nim porozmawial, i dodal, ze powinienem mówic glosno, poniewaz starzec troche niedoslyszy. Rozmowa, która przerwalo moje pojawienie sie, toczyla sie dalej. Jej tematem byly konie. Starzec takze w niej uczestniczyl i bylo oczywiste, ze jest prawdziwym znawca koni, a kiedys musial byc ich wielkim milosnikiem. Nastepnie rozmowa przeszla na polityke. Mówiono o sasiednich krajach, o Rosji, a takze o Anglii. Kiedy padlo slowo “Rosja", Aga Chan, wskazujac na mnie, powiedzial zartobliwie: - Prosze, nie mówicie nic zlego o Rosji. Mozecie w ten sposób obrazic naszego rosyjskiego goscia. Choc powiedzial to zartem, bylo jasne, iz chcial uniknac nieuchronnej nagonki na Rosjan. Nienawisc do Rosjan i Anglików byla tam wtedy bardzo rozpowszechniona. Pózniej ogólna dyskusja ucichla i zaczelismy rozmawiac w malych grupach. Ja dolaczylem do starca, który coraz bardziej mnie fascynowal. Rozmawiajac ze mna w lokalnym dialekcie zapytal, skad przybywam i od jak dawna jestem w Kabulu. Niespodziewanie zaczal mówic bardzo plynnie - choc z wyraznym akcentem - po rosyjsku, wyjasniajac, ze byl kiedys w Rosji, w Moskwie i w Petersburgu, ze mieszkal równiez w Sucharze, gdzie poznal wielu Rosjan i w ten sposób nauczyl sie rosyjskiego. Dodal, iz bardzo sie cieszy, ze znowu ma okazje rozmawiac w tym jezyku, poniewaz pozbawiony mozliwosci poslugiwania sie nim, powoli zaczal go zapominac. Troche pózniej zaproponowal, ze jezeli mialbym ochote porozmawiac w moim rodzimym jezyku i jednoczesnie zaszczycic tym starca, to mozemy pójsc razem do czajchany, gdzie bedziemy mogli posiedziec i zamienic pare slów. Wyjasnil mi, ze juz od mlodosci siedzenie w kafejkach i czajchanach bylo jego slaboscia i nawykiem; dodal, ze obecnie, gdy tylko znajdzie sie w miescie, nie potrafi odmówic sobie przyjemnosci spedzenia wolnego czasu w ten wlasnie sposób, poniewaz mimo halasu i zgielku nigdzie indziej tak dobrze mu sie nie mysli. Dodal jeszcze: - Niewatpliwie to wlasnie ów halas i zgielk maja dobroczynny wplyw na moje mysli. Z najwieksza przyjemnoscia zgodzilem sie mu towarzyszyc; oczywiscie nie dlatego, zeby porozmawiac po rosyjsku, lecz z jakiegos innego, nie znanego mi powodu. Mimo ze sam bylem juz niemlody, zaczalem czuc wobec niego to, co moze odczuwac wnuk w stosunku do swego ukochanego dziadka. Wkrótce wszyscy goscie zaczeli sie rozchodzic. Ja wyszedlem razem ze starcem i po drodze rozmawialismy o tym i owym. W czajchanie usiedlismy na odkrytym tarasie, gdzie podano nam zielona herbate bucharska. Uwaga i powazanie, jakie okazywano starcowi, wskazywaly na to, iz wszyscy tam go znali i darzyli glebokim szacunkiem. Starzec zaczal mówic cos o Tadzykach, ale po pierwszej filizance herbaty przerwal nagle rozmowe i powiedzial: - Rozmawiamy tylko o glupstwach. Ale nie w tym rzecz. Przez chwile wpatrywal sie we mnie, a nastepnie odwrócil wzrok i zamilkl. Zarówno sposób, w jaki niespodziewanie przerwal rozmowe, jak i jego ostatnie slowa oraz ten przeszywajacy wzrok wydaly mi sie dziwne; powiedzialem do siebie: “Biedaczysko, niewatpliwie na starosc jego zdolnosc myslenia zaczela podupadac i po prostu bredzi" i zrobilo mi sie bardzo zal tego sympatycznego staruszka. Stopniowo to uczucie politowania zaczelo przechodzic na mnie samego. Zdalem sobie sprawe, ze niedlugo mój umysl równiez zacznie bladzic i ze zbliza sie juz dzien, kiedy nie bede w stanie panowac nad wlasnymi myslami. Tak bardzo pochlonely mnie te przytlaczajace, a zarazem przelotne refleksje, ze zapomnialem nawet o istnieniu starca. Niespodziewanie znowu uslyszalem jego glos. Slowa, które wypowiedzial, od razu przegonily moje ponure mysli i wyrwaly mnie z tego osobliwego stanu. Litosc ustapila zdziwieniu, jakiego chyba jeszcze nigdy nie doswiadczylem. - Ej Gogo, Gogo! Przez czterdziesci piec lat pracowales, cierpiales i nieustannie sie trudziles, ale ani razu nie potrafiles pracowac w taki sposób, by choc przez kilka miesiecy pragnienie twojego umyslu stalo sie pragnieniem twego serca. Gdybys umial to osiagnac, to teraz na starosc nie czulbys sie tak samotny! Wypowiedziane przez niego na poczatku imie “Gogo" wprawilo mnie w oslupienie. Jak to mozliwe, zeby ten Hindus, który gdzies w Azji Srodkowej widzi mnie pierwszy raz w zyciu, znal moje dzieciece przezwisko sprzed szescdziesieciu lat, którego uzywaly wówczas wylacznie moja matka i niania, a od tamtej pory nikt wiecej go nie wymawial? Czy potrafisz wyobrazic sobie moje zdziwienie? Od razu przypomnialem sobie starca, który odwiedzil mnie w Moskwie zaraz po smierci mojej zony, kiedy bylem jeszcze calkiem mlody. Zastanawialem sie, czy nie jest to przypadkiem ten sam tajemniczy czlowiek? Ale nie. Po pierwsze, tamten byl wysoki i zupelnie niepodobny do tego, a po drugie, musial umrzec juz dawno temu, poniewaz od tamtego czasu uplynelo ponad czterdziesci lat, a on juz wtedy byl bardzo stary. W zaden sposób nie potrafilem sobie wyjasnic niewatpliwego faktu, iz ów starzec zna nie tylko mnie, ale takze mój stan wewnetrzny, o którym nikt poza mna nie ma pojecia. Kiedy krazyly mi po glowie tego rodzaju mysli, starzec siedzial pograzony w glebokiej zadumie; wzdrygnal sie w chwili, gdy w koncu zebralem sily i wykrzyknalem: - Kim zatem jestes, ze tak dobrze mnie znasz? - Jakie w tej chwili ma dla ciebie znaczenie to, kim i czym jestem? - odpowiedzial. - Czy nadal odczuwasz ciekawosc, która jest jedna z glównych przyczyn tego, iz trud calego twojego zycia nie przyniósl zadnych rezultatów? Czy nadal jest ona tak silna, ze nawet w tej chwili jestes gotów oddac sie calym soba analizie wiedzy, która posiadam na twój temat, jedynie po to, by wyjasnic, kim jestem i w jaki sposób cie rozpoznalem? Zarzut starca uderzyl w mój najslabszy punkt. - Tak, ojcze, masz racje - przyznalem. - Rzeczywiscie, jakie znaczenie ma dla mnie znajomosc tego, co l w jaki sposób dzieje sie na zewnatrz mnie? Bylem swiadkiem wielu prawdziwych cudów, ale cóz takiego dzieki nim zrozumialem? Wiem tylko, ze teraz jestem pusty w srodku, i doskonale zdaje sobie sprawe, ze nie bylbym pusty, gdyby nie mój, jak go nazwales, wróg wewnetrzny i gdybym, zamiast tracic czas na zaspokajanie ciekawosci na temat tego, co sie dzieje na zewnatrz mnie, zmagal sie z tym wrogiem. Tak... jest juz za pózno! Powinienem zobojetniec na wszystko, co dzieje sie na zewnatrz. Dlatego nie chce wiedziec tego, o co przed chwila zapytalem, i nie chce juz dluzej cie meczyc. Prosze, wybacz strapienie, jakiego ci przyczynilem w ciagu ostatnich kilku minut. Siedzielismy potem przez dlugi czas, kazdy pograzony we wlasnych myslach. W koncu starzec przerwal milczenie i rzekl: - Byc moze nie jest jeszcze za pózno. Jezeli calym swoim byciem czujesz, ze naprawde jestes pusty, to radze ci spróbowac jeszcze raz. Jesli wyraznie czujesz i nie masz najmniejszej watpliwosci, ze wszystko, o co do tej pory walczyles, jest jedynie mirazem, i jesli zgodzisz sie na jeden warunek, to spróbuje ci pomóc. Ten warunek brzmi nastepujaco: musisz swiadomie umrzec dla swojego dotychczasowego zycia, to znaczy musisz natychmiast sie uwolnic od wszystkich automatycznie uksztaltowanych nawyków twojego zycia zewnetrznego i udac sie tam, gdzie wskaze. Prawde mówiac, nie mialem juz od czego sie uwalniac. Nie byl to dla mnie zaden warunek, poniewaz z wyjatkiem zwiazków z kilkoma osobami wszystko juz przestalo mnie interesowac, a co sie tyczy owych zwiazków, to ostatnio z róznych powodów musialem sie zmuszac, zeby o nich nie myslec. Z miejsca odpowiedzialem, ze jestem gotów wyruszyc tam, gdzie to bedzie konieczne. Starzec wstal i powiedzial, zebym zlikwidowal swoje interesy, a potem bez slowa zniknal w tlumie. Nastepnego dnia pozalatwialem wszystkie sprawy, wydalem stosowne polecenia, napisalem do kraju kilka urzedowych listów i zaczalem czekac. Trzy dni pózniej odwiedzil mnie mlody Tadzyk, który powiedzial lakonicznie: - Zostalem wynajety jako twój przewodnik. Podróz bedzie trwala okolo miesiaca. Przygotowalem do niej, co nastepuje... - w tym miejscu wyliczyl, co takiego przygotowal. - Prosze mi powiedziec, co jeszcze powinienem zamówic, oraz kiedy i gdzie ma sie zebrac karawana? Nic wiecej nie potrzebowalem, poniewaz wszystkie rzeczy niezbedne do podrózy zostaly juz zgromadzone; odpowiedzialem wiec, ze jestem gotowy wyruszyc nastepnego dnia rano, i zaproponowalem, zeby sam wyznaczyl miejsce spotkania. Rzekl tak samo lakonicznie jak poprzednio, ze powinienem czekac na niego jutro o szóstej rano zaraz za miastem w karawanseraju Kalmatas, na drodze do Uzune-Kerpi. Nasza karawana wyruszyla wiec nastepnego dnia i dwa tygodnie pózniej dotarlem na miejsce - a co takiego tutaj znalazlem, sam sie przekonasz. Teraz moze powiesz mi cos o naszych wspólnych znajomych. Widzac, ze opowiesc zmeczyla mojego starego przyjaciela, zaproponowalem, zebysmy odlozyli rozmowe na pózniej, kiedy z przyjemnoscia opowiem mu o wszystkim; tymczasem powinien odpoczac, zeby szybciej dojsc do zdrowia. Dopóki ksiaze Lubowiecki musial pozostac w lózku, odwiedzalismy go w jego celi na drugim kruzganku, ale kiedy zdrowie ksiecia polepszylo sie na tyle, ze mógl wychodzic na zewnatrz, sam zaczal do nas przychodzic i codziennie rozmawialismy przez dwie albo trzy godziny. Trwalo to przez dwa tygodnie, az pewnego dnia wezwano nas do trzeciego kruzganka, gdzie mieszkal szejk klasztoru, z którym porozumiewalismy sie za posrednictwem tlumacza. Szejk wyznaczyl na naszego przewodnika jednego z najstarszych mnichów, starca wygladajacego jak ikona, o którym inni bracia mówili, ze ma dwiescie siedemdziesiat piec lat. Mozna powiedziec, ze po tym spotkaniu wlaczylismy sie w zycie klasztoru; prawie wszedzie mielismy wstep i coraz wiecej dowiadywalismy sie o wszystkim. Posrodku trzeciego kruzganka znajdowal sie duzy budynek przypominajacy swiatynie, w którym dwa razy dziennie zbierali sie mieszkancy drugiego i trzeciego kruzganka, zeby ogladac swiete tance kaplanek albo posluchac swietej muzyki. Kiedy ksiaze Lubowiecki zupelnie wyzdrowial, stal sie wtedy naszym drugim przewodnikiem: wszedzie nam towarzyszyl i wszystko wyjasnial. Byc moze kiedys napisze osobna ksiazke, w której szczególowo opowiem o owym klasztorze, o tym, co on reprezentowal oraz co i w jaki sposób tam robiono. Tymczasem jednak czuje, ze musze jak najdokladniej opisac pewien osobliwy przyrzad, który tam zobaczylem i którego konstrukcja, kiedy juz mniej wiecej ja sobie przyswoilem, wywarla na mnie ogromne wrazenie. Ksiaze Lubowiecki, kiedy stal sie naszym drugim przewodnikiem, któregos dnia z wlasnej inicjatywy wystaral sie o pozwolenie, zeby zaprowadzic nas do czwartego, bocznego kruzganka, nazywanego kruzgankiem kobiet, gdzie moglismy ogladac zajecia prowadzone przez kaplanki-tancerki, które, jak juz wspominalem, codziennie uczestniczyly w swietych tancach w swiatyni. Ksiaze, wiedzac, jak bardzo mnie interesuja prawa rzadzace ruchem ludzkiego ciala i psychiki, poradzil, zebym podczas zajec zwrócil szczególna uwage na przyrzady, za pomoca których mlode kandydatki na kaplanki--tancerki uczyly sie swojej sztuki. Juz sam wyglad tych osobliwych przyrzadów wskazywal, iz powstaly one bardzo dawno temu. Zbudowane byly z hebanu inkrustowanego koscia sloniowa i masa perlowa. Kiedy staly nie uzywane, przypominaly razem drzewo wezanelnianskie, którego wszystkie galezie sa jednakowe. Ogladajac je z bliska, zobaczylismy, ze kazdy z tych przyrzadów sklada sie z wyzszej od czlowieka, gladkiej kolumny przymocowanej do trójnoga. W siedmiu miejscach wystawaly z niej specjalnie zaprojektowane rozgalezienia, które z kolei same dzielily sie na siedem czesci róznej wielkosci; kazda kolejna czesc byla krótsza i wezsza, proporcjonalnie do jej odleglosci od glównej kolumny. Kazdy segment rozgalezienia laczyl sie z nastepnym za pomoca dwóch wydrazonych kulek z kosci sloniowej w taki sposób, ze jedna znajdowala sie wewnatrz drugiej. Kulka zewnetrzna nie zakrywala w calosci kulki wewnetrznej, tak ze jeden koniec dowolnego segmentu rozgalezienia mozna bylo przymocowac do kulki wewnetrznej, a koniec nastepnego do kulki zewnetrznej. Zlacza zbudowane wiec byly tak samo jak staw barkowy czlowieka, dzieki czemu kazde rozgalezienie moglo sie poruszac we wszystkich pozadanych kierunkach. Na kulce wewnetrznej byly wyryte jakies znaki. W pomieszczeniu znajdowaly sie trzy takie przyrzady; za kazdym stal maly kredens wypelniony kwadratowymi plytami z metalu, na których takze widnialy jakies inskrypcje. Ksiaze Lubowiecki wyjasnil nam, ze te plyty to tylko kopie, a oryginaly zrobione ze szczerego zlota przechowuje u siebie szejk. Specjalisci ustalili wiek owych plyt i przyrzadów na co najmniej cztery tysiace piecset lat. Ksiaze dodal jeszcze, ze zestawienie znaków znajdujacych sie na kulkach wewnetrznych ze znakami na plytach umozliwia umieszczenie w okreslonych pozycjach owych kulek i przyczepionych do nich segmentów. Gdy wszystkie kulki sa rozmieszczone zgodnie z planem, wówczas precyzyjnie okreslaja one dana pozycje, zarówno pod wzgledem formy, jak i zasiegu ruchu; mlode kaplanki stoja godzinami przed tak ustawionymi przyrzadami, uczac sie w ten sposób doznawac dana pozycje i ja zapamietywac. Musi uplynac wiele lat, nim przyszle kaplanki beda mogly wykonywac tance w swiatyni, gdzie wolno tanczyc tylko starszym i doswiadczonym kaplankom. Wszyscy w klasztorze znaja alfabet tych pozycji i kiedy wieczorem w glównej sali swiatyni kaplanki wykonuja tance dobrane wedlug przepisanego na dany dzien obrzadku, bracia moga odczytac w tych tancach prawdy ukryte w nich przed tysiacami lat. Te tance spelniaja taka sama funkcje jak nasze ksiazki. Tak jak dzisiaj robimy to na papierze, tak kiedys zapisywano w tych pozycjach informacje o wydarzeniach, które mialy miejsce dawno temu; w ten sposób na przestrzeni stuleci przekazywano te wiedze z pokolenia na pokolenie. Wlasnie takie tance nazywa sie swietymi. Kandydatki na kaplanki to w wiekszosci mlode dziewczyny, które w wyniku slubu zlozonego przez rodziców lub z jakiejs innej przyczyny od najmlodszych lat poswiecily sie sluzbie Bogu albo któremus ze swietych. Oddaje sie je w dziecinstwie do swiatyni, gdzie otrzymuja potrzebne wyksztalcenie i przygotowanie, miedzy innymi w zakresie swietych tanców. Niedlugo po tym, jak po raz pierwszy zobaczylem zajecia tej grupy, mialem okazje obejrzec tance autentycznych kaplanek; i bylem doprawdy zdumiony, nie tyle sensem i zawartym w tych tancach znaczeniem - którego nie potrafilem jeszcze wtedy zrozumiec - co zewnetrzna precyzja i dokladnoscia ich wykonania. Ani w Europie, ani w zadnym innym miejscu, w którym mieszkalem i ze swiadomym zainteresowaniem ogladalem tego rodzaju zautomatyzowane ludzkie przejawy, nie widzialem nic, co mozna by porównac z tak nieskazitelna czystoscia wykonania. Mieszkalismy w klasztorze okolo trzech miesiecy i zaczynalismy juz sie przyzwyczajac do panujacych tam warunków, gdy nagle któregos dnia odwiedzil mnie zasmucony ksiaze. Powiedzial, ze tego samego ranka wezwal go szejk, który czekal na niego w towarzystwie kilku starszych braci. - Szejk powiedzial - mówil dalej ksiaze - ze zostaly mi tylko trzy lata zycia, i poradzil, zebym spedzil je w klasztorze Olman polozonym na pólnocnych zboczach Himalajów, aby w ten sposób lepiej wykorzystac ten czas na to, o czym marzylem przez cale zycie. Szejk powiedzial, ze jesli sie zgodze, to udzieli mi niezbednych wskazówek i wszystko zorganizuje w taki sposób, by mój pobyt tam okazal sie owocny. Bez wahania wyrazilem zgode i postanowiono, ze za trzy dni wyrusze w droge w towarzystwie pewnych upowaznionych osób. Pragne wiec w calosci spedzic tych kilka ostatnich dni z toba, czlowiekiem, który zrzadzeniem losu stal sie najblizsza mi w tym zyciu istota. Ten nieoczekiwany rozwój wydarzen wprawil mnie w oslupienie; przez dlugi czas nie bylem w stanie wypowiedziec ani slowa. Kiedy troche sie pozbieralem, potrafilem jedynie zapytac: - Czy to prawda? - Tak - odpowiedzial ksiaze. - To najlepsze, co moge zrobic, zeby wykorzystac ostatnie dni mego zycia; byc moze uda mi sie nadrobic czas, który tak bezuzytecznie i bezsensownie zmarnowalem, kiedy jeszcze mialem przed soba tyle lat pelnych mozliwosci. Zamiast o tym mówic, lepiej wykorzystajmy te ostatnie dni na cos istotniejszego w tej chwili. Jesli chodzi o ciebie, to dalej uwazaj mnie za kogos, kto zmarl dawno temu. Czyz sam ostatnio nie mówiles, ze zamówiles na moja intencje msze zalobne i stopniowo pogodziles sie z mysla o moim odejsciu? A wiec teraz, tak samo jak przypadkowo sie odnalezlismy, rozstaniemy sie bez zalu. Byc moze ksieciu latwo bylo mówic o tym z takim spokojem, mnie jednak trudno bylo sie pogodzic z utrata - tym razem juz na zawsze - tego najdrozszego mi ze wszystkich czlowieka. Prawie cale nastepne trzy dni spedzilismy razem, rozmawiajac “o wszystkim i o niczym". Ale przez caly ten czas czulem na sercu ciezar, szczególnie kiedy ksiaze sie usmiechal. Widok tego usmiechu rozdzieral moje serce, poniewaz przypominal mi o jego dobroci, milosci i cierpliwosci. Trzy dni dobiegly konca i tamtego bolesnego dla mnie poranka sam pomoglem zaladowac karawane, która miala zabrac na zawsze mojego ukochanego ksiecia. Nie chcial, zebym mu towarzyszyl. Karawana ruszyla i zanim zniknela za góra, ksiaze odwrócil sie, popatrzyl na mnie i trzy razy mnie poblogoslawil. Pokój Twojej duszy, swiety czlowieku, ksiaze Jurij Lubowiecki! Konczac rozdzial poswiecony ksieciu Lubowieckiemu, opisze szczególowo tragiczna smierc Solowiewa, która miala miejsce w niezmiernie dziwnych okolicznosciach. Smierc Solowiewa Wkrótce po zakonczeniu naszego pobytu w glównym klasztorze Bractwa Sarmung Solowiew dolaczyl do wspomnianej juz przeze mnie grupy Poszukiwaczy Prawdy. Przyjeto go do niej za moim poreczeniem i z czasem stal sie jej pelnoprawnym czlonkiem. Od tamtej pory równie wytrwale i sumiennie poswiecal sie pracy nad samodoskonaleniem, co i wszystkim wspólnym dzialaniom grupy, w których odgrywal wazna role. Uczestniczyl w rozmaitych specjalnie organizowanych przez nas wyprawach. I wlasnie w czasie jednej z tych wypraw, w 1898 roku, Solowiew stracil zycie na pustyni Gobi, ugryziony przez dzikiego wielblada. Opisze to zdarzenie najdokladniej jak potrafie, nie tylko dlatego, ze smierc Solowiewa miala miejsce w bardzo dziwnych okolicznosciach, ale równiez dlatego, iz sposób, w jaki pokonywalismy pustynie, byl bezprecedensowy i sam w sobie wysoce pouczajacy. Opis wydarzen zaczne od momentu, w którym, po bardzo uciazliwej wedrówce z Taszkentu w góre rzeki Szarakszan i po pokonaniu kilku przeleczy górskich, dotarlismy do F, malej miesciny polozonej na skraju pustyni Gobi. Postanowilismy, ze przed planowana przeprawa przez pustynie zatrzymamy sie tam na kilka tygodni. W czasie tego postoju wszyscy razem, albo pojedynczo, spotykalismy sie z tubylcami, którzy odpowiadajac na nasze pytania, opowiadali nam najprzerózniejsze wierzenia zwiazane z pustynia Gobi. Te najczesciej powtarzane mówily o tym, ze pod piaskami obecnej pustyni leza zagrzebane wioski, a nawet cale miasta; ze pustynia kryje wiele skarbów i bogactw, które nalezaly do starozytnych ludów zamieszkujacych ten onegdaj kwitnacy obszar. Powiedziano nam, ze dokladne polozenie tych bogactw znaly pewne osoby z sasiednich wiosek i ze informacje te przekazywano w tajemnicy z ojca na syna. Zlamanie przysiegi, jak wielu juz doswiadczylo na wlasnej skórze, pociagalo za soba kare, której wymiar zalezal od wagi zdradzonej tajemnicy. Czesto wspominano o pewnym rejonie pustyni Gobi, gdzie zgodnie z tym, co powiedzialo nam wiele osób, lezy zasypane duze miasto; z ta informacja wiazalo sie wiele laczacych sie w jedna calosc wskazówek, które przyciagnely uwage niektórych z nas, szczególnie zas profesora Skrydlowa, archeologa i uczestnika naszej wyprawy. Po wielu dyskusjach postanowilismy, iz trasa przeprawy przez pustynie Gobi bedzie przebiegala przez obszar, gdzie wedlug wspomnianych przed chwila informacji powinno sie znajdowac miasto zakopane w piasku. Zamierzalismy przeprowadzic tam wykopaliska badawcze pod kierunkiem starego profesora Skrydlowa - wybitnego specjalisty w tej dziedzinie. Tak wiec zgodnie z tym planem wyznaczylismy trase podrózy. Mimo ze wspomniany region polozony jest z dala od wszystkich mniej lub bardziej znanych dróg przebiegajacych przez pustynie Gobi, postanowilismy pozostac wierni naszej starej zasadzie unikania utartych szlaków; w pierwszej chwili, nie zwazajac na czekajace nas niebezpieczenstwa, wszyscy poczulismy w sobie nawet rodzaj radosnego podniecenia. Kiedy owo podniecenie troche opadlo, przystapilismy do opracowywania szczególowego planu i dopiero wówczas wyszlo na jaw, jak ogromne czekaja nas trudnosci; ich zakres postawil nawet pod znakiem zapytania cale przedsiewziecie. Problem polegal na tym, ze podróz wytyczonym przez nas szlakiem trwalaby bardzo dlugo i przy uzyciu zwyklych srodków nie miala szansy powodzenia. Najwieksza trudnosc sprawialo zabezpieczenie wystarczajacej ilosci wody i zapasów zywnosci; z najskromniejszych obliczen wynikalo, ze owa ilosc jest tak ogromna, iz dzwiganie takiego ciezaru nie wchodzi w rachube. Jednoczesnie nie bylo mowy o zabraniu zwierzat jucznych, poniewaz nie moglismy liczyc na to, ze znajdziemy po drodze chocby zdzblo trawy lub krople wody. Nie bylismy nawet pewni, czy spotkamy na trasie jakas mala oaze. Choc nie zrezygnowalismy z naszego planu, jednak po rozwazeniu sytuacji postanowilismy nic na razie nie przedsiebrac. W ciagu nadchodzacego miesiaca wszyscy mielismy skupic mysli na znalezieniu jakiegos wyjscia z tej beznadziejnej sytuacji; jednoczesnie kazdemu zapewniono srodki na to, aby mógl zrobic to, co zechce, i udac sie tam, gdzie tylko zapragnie. Kierowanie calym przedsiewzieciem powierzono profesorowi Skrydlowowi, najstarszemu i cieszacemu sie najwiekszym powazaniem uczestnikowi wyprawy; mianowano go tez naszym skarbnikiem. Otrzymawszy od niego pewna sume pieniedzy, niektórzy z nas opuscili wioske, inni zas zostali - kazdy zgodnie z wlasnym planem. Na miejsce spotkania wybralismy mala wioske polozona na skraju pustyni, skad zamierzalismy rozpoczac wyprawe. Miesiac pózniej zebralismy sie w umówionym miejscu i pod kierownictwem profesora Skrydlowa rozbilismy obóz; nastepnie kazdy zdal relacje z wyników swoich poszukiwan. O kolejnosci tych relacji zadecydowalo losowanie. Pierwszy zabral glos geolog Karpenko, po nim dr Sari-Ogle, a jako trzeci jezykoznawca Jelow. Ich sprawozdania, dzieki zawartym w nich nowym i oryginalnym pomyslom, jak równiez dzieki sposobowi przedstawienia, okazaly sie tak fascynujace, ze wryly mi sie gleboko w pamiec i jeszcze dzisiaj moge je odtworzyc prawie slowo w slowo. Karpenko rozpoczal swoja relacje tak: - Wiem, iz zaden z was nie lubi metod stosowanych przez naukowców europejskich, którzy zamiast zmierzac wprost do sedna sprawy, ciagna swoje dlugie i puste wywody, siegajace niemalze do Adama; niemniej jednak w tym wypadku, zanim przejde do wniosków, uwazam za konieczne przedstawienie wam refleksji i dedukcji, które doprowadzily mnie do tego, co chce wam dzisiaj zaproponowac. Po przerwie kontynuowal: - Jak twierdzi nauka, piaski pustyni Gobi utworzyly sie stosunkowo niedawno. Istnieja dwie koncepcje ich powstania: sadzi sie, ze pochodza one z dawnego dna morskiego albo ze zostaly naniesione przez wiatr ze skalistych wzgórzy Tienszanu, Hindukuszu i Himalajów, oraz z gór, które znajdowaly sie kiedys na pólnoc od tej pustyni, ale obecnie zniknely, zniszczone przez wiejace tam od stuleci wiatry. Tak wiec, biorac pod uwage to, ze przede wszystkim musimy zabezpieczyc wystarczajaca ilosc zywnosci na cala podróz, i to nie tylko dla siebie, lecz takze dla towarzyszacych nam zwierzat, rozpatrzylem obie teorie i spróbowalem rozwazyc mozliwosc wykorzystania do naszego celu piasku. Moje rozumowanie wygladalo nastepujaco: Jesli ta pustynia jest dnem pradawnego morza, to z pewnoscia piaski zawieraja warstwy lub strefy zbudowane z rozmaitych muszli; poniewaz muszle wytwarzane sa przez zywe organizmy, zatem same sa materia pochodzenia organicznego. Wystarczy wiec, abysmy znalezli jakas metode na przemiane tej materii w taka, która mozna bedzie strawic i w ten sposób uzyskac energie potrzebna do zycia. Z kolei, jesli piaski tej pustyni to piaski lotne, innymi slowy, jesli ich pochodzenie jest skaliste, w takim wypadku udowodniono ponad wszelka watpliwosc, ze gleba prawie wszystkich oaz w Turkmenii i w przyleglych do pustyni rejonach jest pochodzenia czysto roslinnego i sklada sie z substancji organicznych, naniesionych tam z wyzszych wysokosci. Mozemy wiec przyjac, ze na przestrzeni stuleci owe substancje organiczne zostaly naniesione na podstawowa mase piasku pustyni i zmieszane z nia. Nastepnie zdalem sobie sprawe, ze zgodnie z prawem przyciagania ziemskiego, wszystkie substancje i pierwiastki grupuja sie wedlug wagi; tak wiec równiez naniesione na te pustynie substancje organiczne, o wiele lzejsze niz piaski pochodzenia skalistego, musialy stopniowo sie zgrupowac w postaci specjalnych warstw lub stref. Aby wypróbowac w praktyce swoja konkluzje teoretyczna, zorganizowalem mala wyprawe; po trzech dniach podrózy przez pustynie rozpoczalem badania. Wkrótce w niektórych miejscach natrafilem na warstwy prawie niczym nie rózniace sie od podstawowej masy piasku, które jednak juz przy pobieznej analizie wykazaly zupelnie inne pochodzenie. Po zbadaniu pod mikroskopem i przeprowadzeniu analiz chemicznych skladników owej mieszanki substancji odkrylem, iz sklada sie ona z martwych cial malych organizmów i rozmaitych tkanek pochodzenia roslinnego. Zaladowawszy ten osobliwy piasek na wszystkie siedem towarzyszacych mi wielbladów, powrócilem tutaj; potem, za pozwoleniem profesora Skrydlowa, zakupilem liczne zwierzeta i zabralem sie do przeprowadzania na nich serii doswiadczen. Kupilem dwa wielblady, dwa jaki, dwa konie, dwa muly, dwa osly, dziesiec owiec, dziesiec kóz, dziesiec psów i dziesiec kotów keryskijskich. Nastepnie glodzac je, to znaczy dajac im bardzo ograniczona ilosc pokarmu, wystarczajaca zaledwie na to, zeby utrzymac je przy zyciu, powoli zaczalem dodawac do ich pokarmu ów piasek, który spreparowalem na kilka sposobów. Przez pare pierwszych dni mojego eksperymentu zadne ze zwierzat nie tknelo ani jednej z tych mieszanek. Jednakze kiedy zupelnie zmienilem sposób przygotowywania tego “piasku", niespodziewanie juz po tygodniu owce i kozy zaczely go jesc z wielka przyjemnoscia. W calosci skupilem wiec uwage wlasnie na tych zwierzetach. Po dwóch dniach przekonalem sie, ze zarówno owce, jak i kozy wola te mieszanke od reszty jedzenia. Skladala sie ona z siedmiu i pól czesci piasku, dwóch czesci mielonej baraniny i polowy czesci zwyczajnej soli. Na poczatku wszystkie zwierzeta poddane doswiadczeniu, wlaczajac w to owce i kozy, tracily codziennie od pól do dwóch i pól procenta wagi; jednakze od dnia, w którym owce i kozy zaczely jesc moja mieszanke, nie tylko przestaly tracic na wadze, lecz zaczely nawet przybierac od jednej do trzech uncji dziennie. W wyniku tych eksperymentów twierdze ponad wszelka watpliwosc, iz ów piasek mozna wykorzystac jako pokarm dla kóz i owiec, zakladajac, ze wymiesza sie go z odpowiednia iloscia ich wlasnego miesa. Moge zatem przedstawic wam dzisiaj nastepujaca propozycje: Aby przezwyciezyc glówna trudnosc naszej wyprawy przez pustynie, musimy zakupic kilkaset owiec oraz kóz i stopniowo, wedlug potrzeb, zabijac je, wykorzystujac ich mieso zarówno jako pokarm dla nas, jak i do przygotowywania wspomnianej mieszanki, majacej sluzyc jako pasza dla pozostalych zwierzat. Nie musimy sie obawiac, ze zabraknie nam odpowiedniego piasku, poniewaz wszystkie zgromadzone przeze mnie dane wskazuja, iz w niektórych miejscach jest on zawsze dostepny. Jesli chodzi o wode, to by zabezpieczyc wystarczajacy zapas, potrzeba nam bedzie duzo - dwa razy wiecej niz zwierzat - owczych i kozich pecherzy lub zoladków, które po przerobieniu na churdziny napelnimy woda, a nastepnie zaladujemy po dwa na kazda owce i koze. Sprawdzilem juz, ze bez trudu i nie wyrzadzajac sobie zadnej szkody, owca jest w stanie uniesc taka ilosc wody. Poza tym mój eksperyment i obliczenia wykazaly, iz ta ilosc wody wystarczy zarówno dla nas, jak i dla zwierzat, zakladajac, ze w ciagu dwóch lub trzech pierwszych dni bedziemy uzywac jej oszczednie. Nastepnie, wykorzystujac wode niesiona przez zwierzeta, które pózniej zabijemy, bedziemy mogli w pelni zaspokoic potrzeby nasze i pozostalych zwierzat. Kiedy Karpenko skonczyl swoja relacje, glos zabral dr Sari-Ogle, którego poznalem i z którym zaprzyjaznilem sie piec lat wczesniej. Urodzil sie on we wschodniej Persji, ale ksztalcil sie we Francji. Byc moze kiedys napisze o nim bardziej szczególowo, poniewaz byl to naprawde wybitny i niezwykly czlowiek. Relacja dr Sari-Ogle brzmiala mniej wiecej tak: - Co sie tyczy pierwszej czesci mojego wystapienia, to po wysluchaniu geologa Karpenki powinienem powiedziec: “pas", poniewaz uwazam, ze nic lepszego nie da sie juz wymyslic. Jednakze, przechodzac do drugiej czesci sprawozdania, dotyczacej znalezienia srodków, które pomoglyby nam przezwyciezyc trudnosci zwiazane z poruszaniem sie po pustyni w czasie burzy piaskowej, pragne przedstawic wam moje przemyslenia i wyniki przeprowadzonych doswiadczen. Sadze, ze wnioski, które wyciagnalem, jak i uzyskane doswiadczalnie dane, bardzo dobrze uzupelnia propozycje Karpenki. Powinienem zatem je wam przedstawic. Na tutejszych pustyniach bardzo czesto trzeba sie przebijac przez wichury i burze, podczas których wszelki ruch ludzi i zwierzat staje sie czasami niemozliwy. Dzieje sie tak dlatego, ze wiatr unosi w góre masy piasku i kolujac nim, tworzy wzniesienia tam, gdzie jeszcze przed chwila znajdowaly sie kotliny. Pomyslalem wiec, ze te wiry piaskowe moga zahamowac nasza podróz. Nastepnie stwierdzilem, iz piasek, ze wzgledu na wage, nie powinien sie unosic zbyt wysoko i ze prawdopodobnie istnieje pewna granica, ponad która nie moze wzbic sie nawet jedno ziarnko piasku. Kontynuujac w tym duchu rozwazania, postanowilem wyznaczyc owa hipotetyczna granice. W tym celu zamówilem w tutejszej wiosce bardzo wysoka skladana drabine; nastepnie wyruszylem na pustynie z dwoma wielbladami i jednym jezdzcem. Po calym dniu podrózy, kiedy wlasnie przygotowywalismy sie do rozbicia obozu na noc, niespodziewanie zerwal sie wiatr, który w ciagu godziny przerodzil sie w tak gwaltowna burze, ze z powodu unoszacego sie w powietrzu piasku nie dalo sie ustac w miejscu ani wrecz oddychac. Z wielkim wysilkiem zaczelismy ustawiac drabine, która ze soba zabralem, i uzywajac do tego celu nawet wielblady, umocowalismy ja najlepiej, jak sie dalo; nastepnie wspialem sie po niej i wyobrazcie sobie moje zdziwienie, gdy na wysokosci najwyzej siedmiu metrów nie znalazlem w powietrzu ani jednego ziarnka piasku. Moja drabina miala okolo dwudziestu metrów; nie wspialem sie nawet na jedna trzecia wysokosci, gdy wynurzylem sie z piekla. W poswiacie ksiezyca zobaczylem nad soba przepiekne rozgwiezdzone niebo. Dokola panowala cisza i spokój, jaki rzadko sie spotyka nawet u nas, we wschodniej Persji. W dole nadal dzialo sie cos nieprawdopodobnego i mialem wrazenie, jakbym znalazl sie na wysokiej skale nad brzegiem morza i ogladal z góry najstraszniejszy sztorm. Kiedy stalem na drabinie podziwiajac przepiekne niebo, burza powoli ucichla i po pólgodzinie zszedlem na dól. Tam jednak czekalo na mnie nieszczescie. Mimo ze wiatr byl teraz o polowe slabszy, towarzyszacy mi mezczyzna w dalszym ciagu uciekal przed wichura idac, zgodnie ze zwyczajem, po grani wydm i ciagnac za soba tylko jednego wielblada; powiedzial mi, ze drugi wyrwal sie wkrótce po tym, jak wspialem sie na drabine, i uciekl nie wiadomo dokad. O swicie wyruszylismy na poszukiwanie wielblada i niebawem niedaleko miejsca, w którym stala drabina, ujrzelismy jego kopyta wystajace z wydmy. Nie próbowalismy go odkopac, poniewaz niewatpliwie byl juz martwy, a poza tym zakopany gleboko w piasku. Natychmiast wyruszylismy w droge powrotna, pozywiajac sie w siodle, aby w ten sposób zyskac na czasie. Tego samego dnia wieczorem dotarlismy do naszej wioski. Nastepnego dnia zamówilem w róznych miejscach - zeby uniknac podejrzen - kilka par krótszych i dluzszych szczudel. Zabrawszy jednego wielblada obladowanego zapasami zywnosci i kilkoma artykulami pierwszej potrzeby, ponownie wyruszylem na pustynie; tam zaczalem trenowac chodzenie na szczudlach - najpierw na niskich, a potem stopniowo na coraz wyzszych. Chodzenie na szczudlach po piasku okazalo sie w miare proste po przymocowaniu do nich zelaznych okuc, które sam zaprojektowalem i - znowu zachowujac ostroznosc - zamówilem gdzie indziej niz szczudla. W czasie gdy cwiczylem chodzenie na szczudlach po pustyni, jeszcze dwa razy rozpetala sie burza piaskowa. Pierwsza, prawde mówiac, byla w miare lagodna, ale i tak przy uzyciu zwyklych srodków ani poruszanie sie, ani jakiekolwiek rozeznanie w terenie nie byloby mozliwe. Jednakze dzieki szczudlom w trakcie obu burz przechadzalem sie po piasku w dowolnym kierunku, tak jakbym znajdowal sie we wlasnym pokoju. Na poczatku czesto sie potykalem, poniewaz, szczególnie w trakcie burzy, wydmy maja rózne wzniesienia i dolki. Ale na szczescie szybko odkrylem, ze nierównosci w górnej warstwie powietrza nasyconego piaskiem dokladnie odpowiadaja nierównosciom terenu; tak wiec chodzenie na szczudlach znacznie ulatwil mi fakt, ze po zarysach tej warstwy moglem wyraznie odróznic, gdzie konczy sie jedna wydma, a zaczyna druga. W kazdym razie - podsumowal dr Sari-Ogle - udalo nam sie dowiesc, ze warstwa powietrza nasyconego piaskiem jest ograniczona i stosunkowo cienka oraz ze kontury górnej warstwy powietrza zawsze dokladnie odpowiadaja wglebieniom i wypuklosciom powierzchni samej pustyni; nie ulega wiec watpliwosci, ze podczas czekajacej nas podrózy powinnismy skorzystac z tego odkrycia. Trzecia relacje zlozyl jezykoznawca Jelow. Swoja wypowiedz rozpoczal jak zwykle w osobliwy i dosadny sposób: - Jesli panstwo pozwola, to zacytuje naszego szanownego ucznia Kskulapa, odnoszac sie do pierwszej czesci jego wystapienia, i powiem: “pas". Jednoczesnie pasuje takze, jesli chodzi o wszystko, co wymyslilem i nad czym medrkowalem przez ostatni miesiac. To, co dzisiaj zamierzalem wam przedstawic, jest tylko dziecinna igraszka w porównaniu z pomyslami geologa Karpenki i mojego przyjaciela doktora Sari-Ogle, wyrózniajacego sie nie tylko pochodzeniem, lecz takze zdobytym dyplomem. Niemniej jednak wlasnie przed chwila, kiedy dwaj poprzedni mówcy przedstawiali swoje propozycje, zrodzily sie we mnie pewne nowe pomysly zwiazane z nasza podróza, które byc moze uznacie za dopuszczalne i pozyteczne. A mianowicie: Zgodnie z propozycja doktora, w najblizszym czasie bedziemy cwiczyc sie w chodzeniu na szczudlach róznej wysokosci; jednakze szczudla, których uzyjemy w czasie podrózy i które kazdy z nas bedzie musial zabrac ze soba, maja co najmniej szesc metrów dlugosci. Z drugiej strony, jesli skorzystamy z pomyslu Karpenki, to bedziemy mieli bardzo duzo owiec i kóz. Uwazam, ze w czasie, gdy szczudla nie beda nam potrzebne, zamiast je dzwigac, mozemy bez trudu wykorzystac do ich niesienia owce i kozy. Jak wszyscy dobrze wiecie, stado owiec podaza zawsze za pierwsza owca, nazywana przewodnikiem stada; wystarczy wiec pokierowac owcami zaprzezonymi do pierwszej pary szczudel, a reszta pójdzie za nimi w dlugim rzedzie, jedna za druga. Uwalniajac sie w ten sposób od koniecznosci dzwigania szczudel, mozemy jednoczesnie wykorzystac owce do tego, zeby niosly nas samych. Pomiedzy umieszczonymi równolegle szesciometrowymi szczudlami mozna z latwoscia zmiescic siedem rzedów owiec, po trzy w rzedzie, czyli razem dwadziescia jeden owiec, a dla tylu owiec ciezar jednego czlowieka to doprawdy igraszka. Powinnismy wiec zaprzac owce do szczudel, zostawiajac w srodku pusta przestrzen, w przyblizeniu póltora metra dlugosci i metr szerokosci, gdzie przymocujemy wygodna kanape. W ten sposób kazdy z nas, zamiast meczyc sie i pocic pod ciezarem szczudel, bedzie mógl sie wylegiwac jak Muchtar Pasza w swoim haremie lub jak bogaty pasozyt jadacy w prywatnym powozie alejkami Lasku Bulonskiego. Pokonujac pustynie w takich warunkach, bedziemy nawet mogli w trakcie podrózy nauczyc sie wszystkich jezyków, które sie nam przydadza w przyszlych wyprawach. Po dwóch pierwszych wystapieniach i koncowej wypowiedzi Jelowa nie potrzebowalismy juz zadnych innych propozycji. To, co uslyszelismy, wprawilo nas w takie zdumienie, ze niespodziewanie wszystkie przeszkody zwiazane z przeprawa przez pustynie Gobi wydaly sie przesadzone, czy nawet wymyslone jedynie po to, zeby odstraszyc podróznych. Przystajac wiec na te propozycje, wszyscy bez dyskusji zgodzilismy sie, ze na razie bedziemy trzymac w tajemnicy przed miejscowymi nasza rychla wyprawe na pustynie - w ów swiat glodu, smierci i niepewnosci. Postanowilismy, ze profesor Skrydlow poda sie za smialego rosyjskiego kupca, którego przywiodlo w te strony jakies szalone przedsiewziecie handlowe. Celem jego wizyty mial byc zakup owiec przeznaczonych na transport do Rosji, gdzie owce sa w cenie, a nie tak jak tutaj, sprzedawane za grosze. Jednoczesnie Skrydlow mial rzekomo zorganizowac eksport mocnych, dlugich a zarazem cienkich zerdzi do rosyjskich fabryk, gdzie miano je przerabiac na ramy do rozciagania perkalu. Tego rodzaju twarde drzewo jest w Rosji nieosiagalne, a tamtejsze ramy szybko sie niszcza w wyniku nieustannego ruchu maszyn; innymi slowy, zerdzie z takiego drzewa mozna sprzedawac po wysokiej cenie. I wlasnie z tych powodów nasz odwazny kupiec podjal sie tej ryzykownej operacji handlowej. Po uzgodnieniu wszystkich szczególów nabralismy takiego wigoru, ze zaczelismy rozmawiac o czekajacej nas podrózy tak, jakby w gre wchodzilo co najwyzej przejscie przez plac Zgody w Paryzu. Nastepnego dnia przenieslismy sie nad brzeg rzeki i niedaleko miejsca, w którym jej wody znikaja w bezdennych otchlaniach pustyni, rozbilismy namioty przywiezione jeszcze z Rosji. Mimo ze nasz obóz znajdowal sie w poblizu wioski, okolica byla pusta i istnialo male prawdopodobienstwo, ze komus przyjdzie do glowy wybrac sie do tego miejsca polozonego u samych wrót wypalonego piekla. Niektórzy z nas, podajac sie za pracowników lub sluzacych ekscentrycznego rosyjskiego kupca Iwanowa, odwiedzali okoliczne bazary, gdzie kupowali cienkie zerdzie róznej dlugosci, a takze owce i kozy; wkrótce wiec zgromadzilismy w obozie cale stado. Nastepnie zaczelismy intensywnie trenowac chodzenie na szczudlach; najpierw na krótkich, a potem stopniowo na coraz dluzszych. Pewnego pieknego poranka, dwanascie dni pózniej, nasz niezwykly orszak wyruszyl na pustynie przy dzwiekach beczacych owiec i kóz, szczekajacych psów, rzacych koni oraz ryczacych oslów, które kupilismy na wszelki wypadek. Caly orszak szybko przeksztalcil sie w dluga procesje lektyk przypominajaca imponujace pochody starozytnych królów. Jeszcze dlugo slychac bylo nasze radosne piesni i wzajemne nawolywania z czesto oddalonych od siebie, prowizorycznych lektyk. Oczywiscie uwagi Jelowa jak zawsze wywolywaly wybuchy smiechu. Mimo ze spotkalismy po drodze dwie straszliwe burze piaskowe, to kilka dni pózniej, wypoczeci, zadowoleni i wladajacy juz potrzebnym nam jezykiem, dotarlismy niemal do samego serca pustyni, w poblize miejsca, które bylo zasadniczym celem wyprawy. Wszystko potoczyloby sie zgodnie z naszymi przewidywaniami, gdyby nie wypadek Solowiewa. Podrózowalismy glównie w nocy, korzystajac z umiejetnosci naszego przyjaciela, doswiadczonego astronoma Dasztamirowa, który bezblednie orientowal sie w terenie wedlug gwiazd. Któregos dnia zatrzymalismy sie o swicie, zeby cos zjesc i nakarmic owce. Bylo jeszcze bardzo wczesnie; slonce dopiero zaczynalo sie rozgrzewac. Zasiedlismy wlasnie do swiezo przygotowanej baraniny z ryzem, kiedy niespodziewanie na horyzoncie pojawilo sie stado wielbladów. Od razu sie domyslilismy, ze sa to dzikie wielblady. Solowiew, zapalony mysliwy i doskonaly strzelec, zlapal natychmiast za strzelbe i pobiegl w kierunku miejsca, gdzie ujrzelismy sylwetki wielbladów; my zas, smiejac sie z pasji Solowiewa do mysliwstwa, zasiedlismy do przygotowanego w tych niespotykanych warunkach, niezwykle smacznego i goracego posilku. Powiedzialem: niespotykanych, poniewaz - biorac pod uwage fakt, ze czasami na przestrzeni setek kilometrów nie spotyka sie nawet kawalka saksauta [drzewo albo krzew drzewopodobny rosnacy na piaskach] - sadzi sie, iz na piaskach daleko w glebi pustyni nie mozna rozpalic ognia; my jednak rozpalalismy ognisko co najmniej dwa razy dziennie, zeby przygotowac posilek i zaparzyc kawe lub herbate, i to nie tylko zwykla herbate, lecz równiez herbate tybetanska, parzona w wywarze z kosci ubitych owiec. Ów luksus zawdzieczalismy wynalazkowi Pogosjana, który wpadl na pomysl zbudowania ze specjalnych patyków siodel sluzacych do zaladowywania na owce pecherzy z woda; i teraz, w miare jak zabijalismy owce, mielismy codziennie wystarczajaca ilosc drewna na rozpalenie ogniska. Uplynelo póltorej godziny od chwili, kiedy Solowiew pobiegl za wielbladami. Szykowalismy sie juz do dalszej drogi, on jednak ciagle nie wracal. Odczekalismy jeszcze pól godziny. Znajac punktualnosc Solowiewa, który nigdy nie pozwalal na siebie czekac, i obawiajac sie, ze zdarzylo sie jakies nieszczescie, wszyscy z wyjatkiem dwóch osób zabralismy strzelby i wyruszylismy na jego poszukiwanie. Wkrótce ponownie zobaczylismy w pewnej odleglosci sylwetki wielbladów i podazylismy w ich kierunku. Kiedy sie do nich zblizylismy, wielblady, najwyrazniej wyczuwajac nasza obecnosc, uciekly na poludnie. My jednak kontynuowalismy poszukiwanie. Uplynely cztery godziny od znikniecia Solowiewa. Nagle ktos z nas spostrzegl czlowieka lezacego kilkadziesiat metrów dalej; podeszlismy blizej i wtedy rozpoznalismy Solowiewa; byl juz martwy i lezal z szyja przegryziona prawie do polowy. Ogarnal nas przejmujacy smutek, poniewaz wszyscy kochalismy tego wyjatkowo dobrego czlowieka. Na noszach zrobionych ze strzelb zanieslismy cialo Solowiewa do obozu. Tego samego dnia w samym sercu pustyni, pod kierunkiem Skrydlowa pelniacego obowiazki ksiedza, bardzo uroczyscie pochowalismy Solowiewa i niezwlocznie opuscilismy to przeklete miejsce. Mimo ze poszukiwania legendarnego miasta, które mielismy nadzieje odkryc w trakcie tej podrózy, byly juz zaawansowane, zmienilismy wszystkie plany i postanowilismy natychmiast opuscic pustynie. Skierowalismy sie wiec na zachód i po czterech dniach dotarlismy do oazy w Keriji. Stamtad wyruszylismy w dalsza droge, tym razem jednak bez drogiego nam wszystkim Solowiewa. Pokój Twojej duszy, uczciwy i zawsze wierny przyjacielu wszystkich przyjaciól!



Ekim Bej


Niniejszy rozdzial pragne poswiecic czlowiekowi, którego uwazam równiez za postac wybitna, a którego dorosle zycie - czy to za sprawa przeznaczenia, czy tez dzieki prawom dzialajacym w “autonomicznie rozwinietej indywidualnosci" - pod kazdym wzgledem ulozylo sie analogicznie do mojego. Przyjmujac zwykly punkt widzenia, jego stan zdrowia mozna uznac obecnie za dobry, ale mówiac miedzy nami, moim zdaniem dotyczy to tylko jego ciala fizycznego. Warto zwrócic uwage na fakt, ze wbrew ogólnie przyjetemu pogladowi, iz ludzie dwóch róznych narodowosci - od wieków uwiklanych w walke na tle rasowym - powinni czuc wobec siebie instynktowna wrogosc, a nawet nienawisc, juz od naszego pierwszego spotkania we wczesnej mlodosci, spotkania, które mialo miejsce w calkiem niezwyklych okolicznosciach, miedzy Ekimem Bejem i mna stopniowo zawiazala sie przyjazn. Pózniej zas, kiedy dzieki róznym drobnym zdarzeniom nasze swiaty wewnetrzne zblizyly sie do siebie jak “dwa przejawy tego samego zródla", mimo róznicy w wychowaniu, tradycji rodzinnej oraz odmiennych przekonan religijnych, czulismy do siebie to co bracia. W tym rozdziale opisze moje pierwsze, przypadkowe spotkanie z doktorem Ekimem Bejem, czlowiekiem szanowanym zarówno przez wszystkie powazne osoby, które mialy okazje go poznac, jak i przez prostych ludzi, uwazajacych go za wielkiego maga i czarodzieja. W skrócie opowiem takze o kilku istotnych zdarzeniach, które mialy miejsce podczas naszych wedrówek w glab Azji i Afryki. Obecnie, otrzymawszy w uznaniu za dotychczasowe zaslugi liczne i, jak sie okazalo, “wysokiej rangi" odznaczenia, Ekim Bej - obdarzony tytulem Wielkiego Paszy tureckiego - spedza swoje ostatnie lata w nieduzej miescinie w Egipcie. Nalezy zaznaczyc, ze chociaz stac by go bylo na zamieszkanie tam, gdzie tylko mu sie spodoba, jak i na korzystanie ze wszystkich nowoczesnych wygód, postanowil on spedzic stare lata w tym odludnym miejscu, glównie dlatego, zeby uniknac wscibstwa natretnych nierobów - owej cechy niegodnej czlowieka, która nieodlacznie towarzyszy prawie wszystkim ludziom wspólczesnym. Kiedy po raz pierwszy spotkalem Ekima Beja, byl jeszcze bardzo mlody. Studiowal wówczas w szkole wojskowej w Niemczech i jak co roku przyjechal wraz z ojcem na wakacje do Konstantynopola. Mial tyle samo lat co ja. Zanim opisze okolicznosci, które towarzyszyly naszemu spotkaniu, musze powiedziec, ze w okresie przed moja pierwsza wizyta w Eczmiadzynie i przed spotkaniem z Pogosjanem - opisanymi w jednym z poprzednich rozdzialów - czyli wówczas, gdy gonilem wszedzie jak nekany pies, szukajac odpowiedzi na pytania rodzace sie w mojej glowie - która zdaniem ludzi wspólczesnych cierpiala na psychopatie - trafilem takze do Konstantynopola, zwabiony pogloskami o licznych cudach dokonywanych tam ponoc przez miejscowych derwiszy. Po przybyciu do Konstantynopola zatrzymalem sie w dzielnicy Pera, a nastepnie zaczalem odwiedzac klasztory róznych zakonów derwiszy. Calkowicie pochloniety “derwiszomania", nie zajmowalem sie niczym pozytecznym i myslalem jedynie o najrózniejszych derwiszowych bzdurach; az pewnego smutnego dnia, pozbawiony wszelkich zludzen, zdalem sobie sprawe, ze lada chwila zostane bez tak zwanego “szmalu". Uswiadomiwszy sobie ów fakt, przez kilka dni chodzilem daleki od beztroski, zas pod moja czaszka, jak ulubione muchy mulów hiszpanskich, roily sie mysli o tym, w jaki sposób móglbym zdobyc troche tej godnej pogardy rzeczy, która dla czlowieka wspólczesnego stanowi niemalze jedyny bodziec do zycia. Któregos dnia, pelen tego rodzaju zmartwien, stalem na duzym moscie rozciagajacym sie miedzy Pera i Istambulem. Oparty o balustrade, zaczalem rozmyslac nad sensem i znaczeniem ruchu obrotowego wirujacych derwiszy, który na pierwszy rzut oka wydaje sie zupelnie automatyczny i pozbawiony jakiegokolwiek udzialu swiadomosci. Pod mostem oraz w jego poblizu nieustannie przeplywaly parowce i we wszystkich kierunkach kursowaly lódki. Na brzegu Galaty, zaraz obok mostu, znajdowala sie plywajaca przystan dla parowców kursujacych miedzy Konstantynopolem i przeciwnym brzegiem Bosforu. Kolo niej, w poblizu przyplywajacych i odplywajacych parowców, zobaczylem chlopców, którzy nurkowali w poszukiwaniu monet wrzuconych do rzeki przez pasazerów. Wzbudzilo to moja ciekawosc. Podszedlem blizej i zaczalem sie przygladac. Chlopcy, bez zadnego pospiechu i niezwykle sprawnie, wylawiali w róznych miejscach rzeki wszystkie bez wyjatku wrzucone do wody monety. Dlugo stalem podziwiajac ich swobode ruchu i zrecznosc. Wiekiem znacznie róznili sie miedzy soba, mieli od osmiu do osiemnastu lat. Nagle przyszla mi do glowy mysl: “Przeciez ja tez móglbym obrac ten zawód! Czyz jestem gorszy od tych chlopców?"... i juz nastepnego dnia poszedlem nad brzeg Zlotego Rogu, to znaczy do miejsca polozonego ponizej budynku admiralicji, zeby nauczyc sie nurkowac. Cwiczac nurkowanie, natrafilem nawet przypadkowo na nauczyciela, pewnego greckiego eksperta, który chodzil tam sie kapac. Z wlasnej inicjatywy wyjasnil mi niektóre tajniki owej “wielkiej wiedzy", a reszte wyciagnalem z niego wlasciwym mi juz wtedy podstepem, kiedy po kapieli pilismy kawe w pobliskiej kafejce greckiej. Oczywiscie nie bede sie rozwodzil nad tym, kto zaplacil za kawe. Na poczatku nurkowanie sprawialo mi duzo trudnosci. Trzeba bylo schodzic pod wode z otwartymi oczami, a woda morska, szczególnie w nocy, draznila zrenice powodujac ostry ból. Szybko jednak moje oczy sie przyzwyczaily i widzialem w wodzie równie dobrze jak w powietrzu. Dwa tygodnie pózniej dolaczylem do wspomnianej grupy miejscowych chlopców i zaczalem “zarabiac" na zycie wylawiajac monety w poblizu parowców. Oczywiscie na poczatku bez specjalnego powodzenia, ale bardzo szybko ja takze przestalem pudlowac. Musze zaznaczyc, ze moneta zaraz po wrzuceniu do wody bardzo predko opada na dno, ale im dalej od powierzchni, tym jej ruch staje sie wolniejszy; a zatem, jesli woda jest dostatecznie gleboka, uplywa duzo czasu, zanim moneta w koncu opadnie na dno. Wystarczy wiec przed nurkowaniem wypatrzyc dokladnie miejsce, w którym moneta wpadla do wody, a odnalezienie i wylowienie jej przestaje byc takie trudne. Któregos dnia pewien gleboko zamyslony pasazer wychylil sie za burte, obserwujac malych poszukiwaczy monet, kiedy nieumyslnie wypadl mu z reki rózaniec - przedmiot stanowiacy nieodlaczny atrybut kazdego szanujacego sie mieszkanca Wschodu w chwilach, kiedy nie jest on zajety wypelnianiem obowiazków zyciowych. Pasazer natychmiast zawolal mlodych nurków, zeby wylowili rózaniec; niestety, mimo wysilków nie potrafili go odnalezc, poniewaz znajdowali sie dosyc daleko od statku i nie zauwazyli, w którym miejscu wpadl do wody. Najwidoczniej rózaniec mial bardzo duza wartosc, bo pasazer obiecal, ze zaplaci znalazcy dwadziescia piec funtów tureckich. Jeszcze dlugo po odplynieciu parowca chlopcy kontynuowali poszukiwania, jednakze ich wysilki nie przyniosly zadnego skutku. Woda byla gleboka i, jak stwierdzili, “przetrzepanie dna" okazalo sie niemozliwe. Zawsze na duzej glebokosci trudno jest dotrzec do dna: tak jak na powierzchni woda z latwoscia unosi zywe cialo, tak samo stawia ona silny opór przy próbie opuszczenia sie na dno. Kilka dni pózniej w tym samym miejscu wylapywalem monety. Jeden z pasazerów rzucil monete tak daleko, ze zanim do niej doplynalem, zniknela juz z mojego pola widzenia. Poniewaz tego dnia mialem slaby “polów", postanowilem za wszelka cene ja odnalezc. W momencie, gdy do niej dotarlem, katem oka ujrzalem cos, co wygladalo jak rózaniec. Wyplynawszy na powierzchnie, przypomnialem sobie o rózancu, za którego znalezienie obiecano dwadziescia piec funtów. Zapamietalem dobrze miejsce i nikomu nic nie mówiac, ponownie zanurkowalem; zdalem sobie jednak sprawe, ze w zwykly sposób nie uda mi sie dotrzec do dna i nazajutrz przynioslem kilka ciezkich mlotów, które pozyczylem od kowala. Przywiazalem je wokól ciala i z tym obciazeniem opuscilem sie na dno. Szybko znalazlem rózaniec; okazalo sie, ze jest zrobiony z bursztynu i inkrustowany malymi diamentami oraz granatami. Tego samego dnia dowiedzialem sie, iz pasazerem, który zgubil rózaniec, jest Pasza N, byly naczelnik malej gminy polozonej niedaleko Konstantynopola, który obecnie mieszka po przeciwnej stronie Bosforu, w poblizu Skutari. Poniewaz w ostatnim czasie czulem sie nie najlepiej i mój stan zdrowia pogarszal sie z dnia na dzien, postanowilem, ze nazajutrz nie bede lowic monet, tylko odniose rózaniec wlascicielowi, a przy okazji odwiedze cmentarz w Skutari. Rano bez trudu znalazlem dom paszy. Byl u siebie, gdy poinformowano go, iz pewien wylawiacz monet nalega, zeby osobiscie sie z nim zobaczyc; najwyrazniej szybko sie domyslil, o co chodzi, i wyszedl mnie przywitac. Kiedy wreczylem mu rózaniec, jego szczera radosc i bezposredniosc tak mnie wzruszyly, ze za zadne skarby nie chcialem wziac obiecanej nagrody. Poprosil mnie, bym przynajmniej przyjal zaproszenie na obiad, czego mu nie odmówilem. Zaraz po obiedzie wyszedlem, zeby zdazyc na przedostatni parowiec. Ale po drodze poczulem sie tak slabo, ze musialem usiasc na schodkach jakiegos domu, gdzie stracilem przytomnosc. Przechodnie zwrócili uwage na mój stan, a poniewaz znajdowalem sie niedaleko domu paszy, szybko dotarla do niego wiadomosc, ze zaslabl jakis chlopiec. Dowiedziawszy sie, iz to ten sam, który przyniósl mu rózaniec, pasza przybiegl ze swoimi sluzacymi i zarzadzil, zeby zaniesiono mnie do jego domu i wezwano lekarza wojskowego. Szybko odzyskalem przytomnosc, nie bylem jednak w stanie sie ruszac, wobec tego postanowilem zatrzymac sie w domu paszy. Tej samej nocy na calym ciele zaczela pekac i nieznosnie mnie piec skóra; najwidoczniej, nieprzyzwyczajona do dlugiego zanurzenia w morzu, zareagowala w ten sposób na dzialanie soli. Ulokowano mnie w jednym ze skrzydel domu i opieke nade mna powierzono starej kobiecie imieniem Fatma Badzi. Pomagal jej syn paszy, student niemieckiej szkoly wojskowej. Byl to Ekim Bej, który pózniej stal sie moim serdecznym przyjacielem. W trakcie mojej rekonwalescencji rozmawialismy i gawedzilismy na wszystkie tematy; stopniowo jednak skupilismy sie na problemach filozoficznych i kiedy wyzdrowialem, bylismy juz dobrymi przyjaciólmi. Od tamtej chwili nieprzerwanie utrzymujemy korespondencje. W tym samym roku Ekim Bej porzucil szkole wojskowa w Niemczech i wstapil do akademii medycznej. W ten sposób dal wyraz zmianie swoich przekonan wewnetrznych, które sklonily go do zrezygnowania z kariery oficerskiej i obrania zawodu lekarza wojskowego. Uplynely cztery lata. Pewnego dnia na Kaukazie otrzymalem od niego list. Pisal w nim, ze uzyskal juz dyplom lekarza i chcialby sie ze mna spotkac, a przy okazji odwiedzic Kaukaz, który interesuje go od dawna; pytal, gdzie i kiedy moglibysmy sie umówic. Spedzalem wtedy lato w miescie Surami, gdzie zajmowalem sie produkcja przedmiotów z gipsu. Wyslalem wiec mu telegram z wiadomoscia, ze niecierpliwie czekam na jego przyjazd i kilka dni pózniej byl juz na miejscu. Tego samego roku Pogosjan, Jelow oraz mój przyjaciel z czasów dziecinstwa, Karpenko, przyjechali na lato do Surami. Ekim Bej szybko zzyl sie z moimi kolegami i czul sie jak w gronie starych przyjaciól. Spedzilismy w Surami cale lato, czesto organizujac krótkie, zazwyczaj piesze wycieczki. Wspielismy sie na góre Surami, a takze zbadalismy okolice Borzomi i Michailowa, szukajac ludzi, do których nie dotarl jeszcze wplyw nowoczesnej cywilizacji; udalo sie nam równiez odwiedzic slynnych Chewsurów, którzy doprowadzaja do obledu wszystkich uczonych etnografów. Kilka miesiecy zycia z nami - swoimi rówiesnikami, nafaszerowanymi po uszy donkiszoteria - w takich warunkach i uczestnictwo w naszych dyskusjach spowodowaly, ze Ekim Bej chcac nie chcac stal sie ofiara naszej “psychopatii" i tak samo jak nas palilo go teraz pragnienie, zeby “przeskoczyc wlasne kolana". Nasza czwórka: Pogosjan, Jelow, Karpenko i ja, toczyla wówczas liczne dyskusje na temat planu, który przedstawil nam niedawno ksiaze Jurij Lubowiecki. Proponowal on, zebysmy dolaczyli do niego i grupy jego przyjaciól udajacych sie na duza piesza wyprawe, prowadzaca z miasta granicznego Nachiczewan, przez Persje, az do Zatoki Perskiej. Nasze rozmowy i perspektywy, które otwierala ta podróz, zafascynowaly Ekima Beja do tego stopnia, iz poprosil, abysmy wstawili sie za nim u ksiecia, proszac o przyzwolenie na jego udzial w wyprawie; sam jednoczesnie zaczal zastanawiac sie nad tym, w jaki sposób uzyskac zgode ojca i pozwolenie od przelozonych na roczny urlop. W rezultacie - - po zalatwieniu wszystkich niezbednych spraw droga pocztowa lub osobiscie, kiedy pojechal do domu, zeby przygotowac sie do tej dlugiej podrózy - Ekim Bej po raz pierwszy wzial udzial w naszej duzej wyprawie, która wyruszyla z Nachiczewanu pierwszego stycznia nastepnego roku. Wystartowalismy o pólnocy i juz nastepnego dnia rano stalismy sie ofiarami “madrosci" owych dwunoznych mieszkanców naszej planety, nazywanych straza graniczna, którzy wszedzie na swiecie osiagneli równie wysoki poziom w sztuce dawania wyrazu swojej bystrosci i wszechwiedzy. Bylo nas dwadziescia troje, w tym wszyscy koledzy i przyjaciele, którym postanowilem poswiecic oddzielne rozdzialy w niniejszym cyklu moich dziel. O trzech z nich, Pogosjanie, Jelowie i ksieciu Lubowieckim, juz napisalem. W tym rozdziale zapoznam czytelników z doktorem Ekimem Bejem, a dwa nastepne poswiece inzynierowi Karpence i profesorowi archeologii Skrydlowowi. Podróz do Tabryzu zajela nam dziesiec dni i przebiegla bez zadnych przygód. Ale zaraz po opuszczeniu tego miasta doszlo do zdarzenia, które opisze bardzo szczególowo, i to nie tylko dlatego, ze Ekim Bej czynnie w nim uczestniczyl i bardzo byl nim poruszony, lecz takze dlatego, ze postawilo ono do góry nogami moja koncepcje swiata. Jeszcze w Tabryzie mielismy okazje wysluchac wielu opowiesci o pewnym perskim derwiszu, rzekomo prawdziwym cudotwórcy. Te opowiadania rozbudzily nasza ciekawosc. Troche pózniej znowu uslyszelismy o nim od pewnego ksiedza ormianskiego i mimo ze wspomniany derwisz mieszkal z dala od szlaku naszej podrózy, postanowilismy zmienic trase i zobaczyc na wlasne oczy, kim jest i co robi. Po trzynastu dniach meczacej wedrówki, w czasie której nocowalismy w malych osadach albo w szalasach perskich i kurdyjskich pasterzy, dotarlismy w koncu do wioski, gdzie mieszkal derwisz. Tam skierowano nas do jego domu oddalonego troche od wsi. Natychmiast udalismy sie we wskazanym kierunku; zastalismy go w poblizu domu, w cieniu drzew, gdzie mial zwyczaj rozmawiac z ludzmi, którzy go odwiedzali. Na ziemi siedzial po turecku bosy i odziany w lachmany starszy mezczyzna. Otaczala go grupa mlodych Persów, którzy, jak sie pózniej okazalo, byli jego uczniami. Podeszlismy blizej, proszac go o blogoslawienstwo, a nastepnie równiez zasiedlismy na ziemi, otaczajac go pólkolem. Zaczelismy rozmowe: my stawialismy pytania, on odpowiadal, po czym sam nas wypytywal. Na poczatku przyjal nas dosyc chlodno i zdradzal mala ochote do rozmowy; pózniej jednak, gdy sie dowiedzial, ze odbylismy dluga podróz specjalnie po to, aby z nim porozmawiac, stal sie bardziej serdeczny. Wyrazal sie prymitywnie, mial nieokrzesany jezyk i na poczatku - przynajmniej na mnie - sprawial wrazenie analfabety, czy mówiac inaczej, czlowieka niewyksztalconego, w europejskim znaczeniu tego slowa. Rozmowa z derwiszem toczyla sie po persku, ale w szczególnym dialekcie, który rozumielismy tylko ja, dr Sari-Ogle i czesciowo jeszcze jedna osoba z naszej grupy. Tak wiec Sari-Ogle i ja stawialismy pytania i na biezaco tlumaczylismy pozostalym wszystko, co zostalo powiedziane. Dzialo sie to w porze obiadowej. Jeden z uczniów przyniósl derwiszowi posilek - ryz w misce zrobionej z tykwy. Nie przerywajac rozmowy, derwisz zaczal jesc. Poniewaz nie jedlismy nic od wczesnego ranka, to jest od chwili, kiedy wstalismy i wyruszylismy w droge, otworzylismy plecaki i równiez zaczelismy jesc. Musze wam przypomniec, ze w owym czasie bylem zapalonym uczniem slynnych joginów hinduskich i bardzo scisle przestrzegalem wszystkich wskazówek tak zwanej hatha-jogi; jedzac próbowalem jak najlepiej przezuwac pokarm i dlugo po tym, jak wszyscy, wlacznie ze starcem, skonczyli swój prosty posilek, dalej jadlem powoli, próbujac, zgodnie z zasadami, przezuwac kazdy kes. Widzac to, derwisz zapytal mnie: - Powiedz mi, mlody przybyszu, dlaczego jesz w ten sposób? To pytanie - które wydalo mi sie bardzo dziwne i swiadczace nie najlepiej o jego wiedzy - wprawilo mnie w takie zdumienie, ze nie mialem nawet ochoty na nie odpowiadac i uznalem, iz niepotrzebnie nadlozylismy tyle kilometrów, jedynie po to, zeby spotkac sie z czlowiekiem, którego nie warto traktowac powaznie. Patrzac mu w oczy, czulem nie tylko litosc, lecz wrecz bylo mi za niego wstyd; odpowiedzialem wiec pewny siebie, ze dokladnie przezuwam pokarm, aby lepiej przyswoily go jelita, i powolujac sie na dobrze znany fakt, iz wlasciwie strawione jedzenie dostarcza organizmowi wiecej kalorii potrzebnych do wypelniania kazdej z naszych funkcji, powtórzylem wszystko, czego sie dowiedzialem z róznych ksiazek na ten temat. Potrzasajac glowa, starzec powoli i z przekonaniem w glosie zacytowal nastepujace, znane w calej Persji powiedzenie: Niechaj Bóg zabije tego, kto sam nie wie, a osmiela sie innym wskazywac droge do wrót Jego Królestwa. Nastepnie Sari-Ogle zadal derwiszowi pytanie, na które starzec krótko odpowiedzial, po czym ponownie zwracajac sie w moja strone, spytal: - Powiedz mi, mlody przybyszu, pewnie robisz tez gimnastyke? Rzeczywiscie, intensywnie wtedy cwiczylem, ale nie wedlug dobrze znanych mi metod polecanych przez joginów hinduskich, lecz w oparciu o system Szweda Miillera. Odpowiedzialem wiec derwiszowi, ze faktycznie uprawiam gimnastyke i uwazam, iz nalezy robic to dwa razy dziennie: rano i wieczorem, a nastepnie opisalem w skrócie wykonywane cwiczenia. - To wszystko sluzy wylacznie do rozwoju rak, nóg i w ogóle zewnetrznych miesni ciala - powiedzial starzec - ale my mamy tez miesnie wewnetrzne, na które twoje mechaniczne ruchy wcale nie dzialaja. - Tak, to prawda - odrzeklem. - Dobrze, wrócmy teraz do twojego sposobu przezuwania jedzenia - mówil dalej starzec. - Jezeli robisz to dla zdrowia albo zeby miec z tego jakas inna korzysc, to jesli naprawde chcesz wiedziec, co ja o tym mysle, powiem ci, ze wybrales najgorszy sposób. Jezeli zujesz jedzenie powoli, to twój zoladek slabo pracuje. Teraz jestes mlody i wszystko dziala jak trzeba, ale jesli przyzwyczaisz zoladek do lenistwa, to kiedy sie zestarzejesz, twoje miesnie, które nie mogly normalnie pracowac, zanikna. Jezeli bedziesz dalej w ten sposób przezuwal, na pewno tak sie stanie. Wiesz, na stare lata nasze miesnie i cale cialo robia sie slabsze. Wiec jak bedziesz stary, to bedziesz jeszcze slabszy przez to, ze odzwyczailes swój zoladek od pracy. Czy wyobrazasz sobie skutki? Przeciwnie, wcale nie trzeba zuc jedzenia powoli. W twoim wieku lepiej go w ogóle nie przezuwac; trzeba lykac cale kawalki, a jak sie da, to nawet kosci, zeby zmusic zoladek do pracy. Ludzie, którzy ci poradzili, zebys jadl w ten sposób, i ci, co pisza o tym ksiazki, slyszeli, jak to sie mówi, “ze bija w dzwony, ale nie wiedza, w którym kosciele". Te proste, dobitne i logiczne slowa wypowiedziane przez starca zupelnie zmienily moja poczatkowa opinie na jego temat. Dotychczas pytalem ze zwyklej ciekawosci, ale od tej chwili wzbudzil moje zainteresowanie i z najwieksza uwaga zaczalem sie przysluchiwac wszystkiemu, co mówi. Nagle zrozumialem calym swoim byciem, ze idee, które uwazalem do tej pory za niepodwazalne, okazaly sie bledne. Uswiadomilem sobie, ze dotychczas wszystko widzialem tylko od jednej strony. Teraz wiele rzeczy ujrzalem w zupelnie nowym swietle i w moim umysle zrodzily sie setki pytan na ten temat. Doktor i ja, przejeci rozmowa z derwiszem, zupelnie zapomnielismy o pozostalych kolegach i przestalismy im tlumaczyc, o czym jest mowa. Oni zas, widzac nasze wielkie zaciekawienie, bez przerwy przerywali nam pytaniami: “Co powiedzial?", “O czym mówi?", a my za kazdym razem zbywalismy ich, obiecujac, ze pózniej wszystko dokladnie opowiemy. Kiedy derwisz skonczyl mówic o sztucznym przezuwaniu, o róznych metodach przyswajania pokarmu i o jego automatycznym przeksztalcaniu zachodzacym w naszym organizmie, powiedzialem: - Ojcze, badz tak dobry i wyjasnij mi, co sadzisz o tak zwanym oddychaniu sztucznym. Wierzac, ze jest ono pozyteczne, stosuje je zgodnie ze wskazówkami joginów, a mianowicie, po wdechu zatrzymuje powietrze na pewien czas i nastepnie powoli je wydycham. Byc moze tego takze lepiej byloby nie robic? Derwisz, widzac, ze mój stosunek do tego, co mówi, zupelnie sie zmienil, zrobil sie zyczliwszy i wyjasnil mi, co nastepuje: - Jesli zujac w ten sposób jedzenie czynisz sobie krzywde, to tysiac razy bardziej szkodliwe jest takie oddychanie. Wszystkie cwiczenia oddechowe opisane w ksiazkach i nauczane dzisiaj w szkolach ezoterycznych czynia tylko szkode. Oddychanie, jak to powinien zrozumiec kazdy zdrowo myslacy czlowiek, to równiez proces odzywiania sie, tylko ze innym jedzeniem. Powietrze, kiedy znajdzie sie w ciele i zostanie strawione, tak samo jak nasz zwykly pokarm rozpada sie na wiele skladników. Te skladniki tworza potem nowe zwiazki, i to zarówno miedzy soba, jak i z odpowiednimi pierwiastkami niektórych substancji znajdujacych sie w ciele. Wlasnie tak udaje sie wyprodukowac niezbedne nowe substancje, które ciagle sie zuzywaja w róznych procesach zyciowych organizmu czlowieka. Na pewno wiesz, ze aby otrzymac nowa substancje, trzeba wymieszac w dokladnych proporcjach jej skladniki. Oto bardzo prosty przyklad. Masz upiec chleb. Musisz wiec najpierw przygotowac ciasto, ale do tego potrzebna jest odpowiednia ilosc maki i wody. Jesli dodasz za malo wody, to zamiast ciasta otrzymasz cos, co przy pierwszym dotknieciu sie rozkruszy. Jesli dolejesz za duzo wody, to wyjdzie z tego papka, która nadaje sie na pasze dla bydla. Ani za pierwszym, ani za drugim razem nie zrobisz ciasta, z którego mozna upiec chleb. Dokladnie tak samo jest ze wszystkimi substancjami, których potrzebuje nasz organizm. Ich skladniki musza byc wymieszane w odpowiednich proporcjach, i to jesli chodzi o ilosc, jak i jakosc. Kiedy normalnie oddychasz, to robisz to mechanicznie. Organizm bez twojej pomocy pobiera z powietrza potrzebne mu substancje. Pluca sa przyzwyczajone do pracy z okreslona iloscia powietrza. Ale jesli zwiekszysz te ilosc, to sklad substancji przeplywajacych przez pluca sie zmieni, co z kolei na pewno wplynie na wewnetrzne procesy mieszania sie i równowazenia tych substancji. Jesli nie znasz dokladnie praw, które rzadza oddychaniem, to oddychajac sztucznie, moze powoli, ale za to skutecznie sam sobie zaszkodzisz. Pamietaj, ze w powietrzu oprócz substancji potrzebnych organizmowi znajduja sie tez inne, niepotrzebne lub wrecz szkodliwe. A wiec oddychanie sztuczne, czyli wymuszona zmiana oddychania naturalnego, pozwala na przedostanie sie w glab organizmu wielu znajdujacych sie w powietrzu, szkodliwych dla zycia substancji; a to oczywiscie zaklóca równowage ilosciowa i jakosciowa substancji pozytecznych. Przy sztucznym oddychaniu zmienia sie tez stosunek ilosci pozywienia otrzymanego z powietrza do ilosci pozywienia otrzymanego ze wszystkich innych rodzajów pokarmu. Jezeli wiec zwiekszasz lub zmniejszasz ilosc wdychanego powietrza, to powinienes odpowiednio zwiekszyc lub zmniejszyc ilosc pozostalych pokarmów. Tylko znajac na wylot swój organizm, bedziesz w stanie zachowac wymagana równowage. Ale czy ty znasz siebie az tak dobrze? Na przyklad, czy wiesz, ze zoladek potrzebuje pokarmu nie tylko, zeby sie zywic, lecz równiez dlatego, iz jest po prostu przyzwyczajony do otrzymywania pewnej ilosci jedzenia? Jemy glównie dla smaku i po to, zeby poczuc w zoladku wypelnionym pokarmem parcie, do którego juz sie przyzwyczailismy. W sciankach zoladka znajduja sie tak zwane nerwy ruchome, które zaczynaja dzialac, gdy brakuje odpowiedniego nacisku, i które powoduja doznanie nazywane glodem. Istnieja wiec rózne rodzaje glodu: tak zwany glód cielesny albo fizyczny, a takze - jesli mozna tak powiedziec - glód nerwowy lub psychiczny. Wszystkie nasze narzady dzialaja mechanicznie i kazdy z nich, zgodnie z jego wlasciwosciami i nawykami, ma wlasny rytm funkcjonowania; te rytmy funkcjonowania róznych narzadów znajduja sie w okreslonym stosunku do siebie nawzajem. W organizmie istnieje wiec pewna równowaga. Jeden narzad zalezy od drugiego. Wszystko jest wzajemnie powiazane. Sztucznie zmieniajac oddychanie, zmieniamy przede wszystkim rytm funkcjonowania naszych pluc; a poniewaz dzialanie pluc wiaze sie, miedzy innymi, z dzialaniem zoladka, wiec najpierw tylko troche, a potem coraz bardziej zmienia sie równiez rytm funkcjonowania zoladka. Zoladek potrzebuje pewnego czasu na strawienie pokarmu; powiedzmy, ze pokarm musi pozostac w nim przez godzine. Ale jesli tempo, w jakim pracuje zoladek sie zmieni, to jednoczesnie zmieni sie tez czas, przez jaki pokarm sie w nim znajduje: moze on stac sie tak krótki, ze zoladek zdazy wykonac tylko czesc swojej pracy. To samo dzieje sie z innymi narzadami i dlatego jest tysiac razy bezpieczniej nic nie robic z naszym organizmem. Lepiej zostawic go w spokoju, nawet jesli jest uszkodzony, niz bez odpowiedniej wiedzy próbowac go naprawic. Powtarzam, nasz organizm to bardzo skomplikowany aparat. Jest on zbudowany z wielu narzadów, którymi kieruja procesy o róznych rytmach i potrzebach. Musisz zmienic wszystko albo nic. W innym razie, zamiast sobie pomóc, mozesz wyrzadzic sobie krzywde. Oddychanie sztuczne jest przyczyna wielu chorób. Czesto prowadzi do powiekszenia serca, zwezenia tchawicy, uszkodzenia zoladka, watroby, nerek i nerwów. Prawie zawsze ludzie uprawiajacy oddychanie sztuczne czynia sobie nieodwracalna krzywde. Unikaja tego losu tylko ci, którzy potrafia zatrzymac sie w pore. Kazdy, kto przez dlugi czas stosuje oddychanie sztuczne, wczesniej czy pózniej jest narazony na oplakane skutki. Dopiero gdy poznasz juz kazda najmniejsza srubke, kazdy najmniejszy sworzen swojej maszyny, bedziesz wiedzial, co masz robic. Ale jesli wiesz tylko troche i zaczynasz eksperymentowac, to bierzesz na siebie wielkie ryzyko, poniewaz twoja maszyna jest bardzo skomplikowana. Znajduje sie w niej wiele malutkich srubek, które latwo moze zlamac jakis silny wstrzas, a nie da sie ich pózniej kupic w zadnym sklepie. Wiec - skoro mnie o to pytasz - radze ci: zaprzestan swoich cwiczen oddechowych. Nasza rozmowa z derwiszem ciagnela sie jeszcze dlugo. Zanim go opuscilismy, zdazylem uzgodnic z ksieciem, co powinnismy robic dalej; podziekowawszy derwiszowi, powiedzialem mu, ze planujemy zatrzymac sie w okolicy dzien lub dwa; zapytalem go tez, czy moglibysmy sie z nim spotkac jeszcze raz. Wyrazil zgode, a nawet powiedzial, ze jesli chcemy, to mozemy go odwiedzic nastepnego wieczoru po kolacji. Zamiast planowanych dwóch dni zatrzymalismy sie tam caly tydzien i kazdego wieczoru chodzilismy porozmawiac z derwiszem; nastepnie do pózna w nocy Sari-Ogle i ja powtarzalismy kolegom tresc calej rozmowy. Kiedy po raz ostatni udalismy sie do derwisza, zeby mu podziekowac i sie z nim pozegnac, Ekim Bej, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, z niezwykla dla niego pokora w glosie, niespodziewanie zwrócil sie do starca po persku: - Drogi Ojcze! W ciagu tych kilku dni calym soba przekonalem sie, ze Ty... - Przerwawszy, pospiesznie poprosil Sari-Ogle i mnie, zebysmy sie nie wtracali i poprawiali go jedynie wtedy, jesli uzywane przez niego zwroty maja w lokalnym dialekcie specjalne znaczenie, które moze zmienic sens jego slów. Nastepnie kontynuowal: - .. .ze jestes czlowiekiem, którego, kierowany intuicja, szukalem; czlowiekiem, któremu moge powierzyc piecze nad swoim swiatem wewnetrznym, aby w ten sposób uporzadkowac i zneutralizowac walke, która ostatnio rozpetala sie we mnie miedzy dwoma przeciwstawnymi dazeniami. Jednoczesnie jednak liczne, niezalezne ode mnie okolicznosci zyciowe nie pozwalaja mi zamieszkac w Twoim poblizu, tak bym w razie potrzeby mógl Cie odwiedzac i pelen czci wysluchiwac Twoich wskazówek oraz rad na temat tego, jak powinienem zyc, aby polozyc kres temu zmaganiu wewnetrznemu, które tak mnie dreczy, i przygotowac sie do osiagniecia bycia godnego czlowieka. Dlatego wiec prosze Cie, jesli to mozliwe, zebys nie odmówil mi teraz kilku krótkich wskazówek dotyczacych zasad, którymi czlowiek w moim wieku powinien sie kierowac w zyciu. Ów czcigodny starzec, perski derwisz, odpowiedzial na te nieoczekiwana i górnolotnie brzmiaca prosbe Ekima Beja bardzo precyzyjnie i szczególowo. Nie bede tutaj, w drugim cyklu moich dziel, odtwarzal jego wyjasnien, poniewaz uwazam, ze dla powaznych czytelników byloby to posuniecie przedwczesne, które mogloby zaklócic ciaglosc postrzegania moich idei, a nawet mialoby szkodliwy wplyw na dazenie do osiagniecia autentycznego rozumienia. Tak wiec z czystym sumieniem postanowilem wylozyc kwintesencje tych wyjasnien dopiero pózniej, w odpowiednim rozdziale trzeciego cyklu moich dziel, zatytulowanym: “Cialo fizyczne czlowieka; jego potrzeby i mozliwosci manifestowania sie w zgodzie z istniejacymi prawami". Nastepnego dnia po ostatniej wizycie u derwisza, wczesnym rankiem, znowu wyruszylismy w droge. Zboczylismy jednak z wytyczonej trasy i nie udalismy sie w kierunku Zatoki Perskiej, lecz skierowalismy sie na zachód, w strone Bagdadu. Spowodowal to pogarszajacy sie z dnia na dzien stan zdrowia dwóch uczestników wyprawy: Karpenki i ksiecia Nidzeradze, którzy dostali wysokiej goraczki. Przybylismy do Bagdadu i po spedzeniu tam miesiaca rozjechalismy sie w róznych kierunkach. Ksiaze Lubowiecki, Jelow i Ekim Bej udali sie do Konstantynopola; Karpenko, Nidzeradze i Pogosjan postanowili dotrzec do zródel Eufratu, a nastepnie pokonac góry i przekroczyc granice rosyjska; doktor Sari-Ogle i ja uzgodnilismy z pozostalymi, ze wrócimy do Persji, zmierzajac w kierunku Chorasanu, i dopiero tam podejmiemy decyzje co do ostatniego etapu naszej podrózy. Wsród wielu powracajacych wspomnien o Ekimie Beju nie moge pominac milczeniem jego pasji do wszystkiego, co wiazalo sie z hipnotyzmem. Szczególnie interesowaly go zjawiska, które wspólnie okresla sie terminem “moc mysli ludzkiej" i których badaniem zajmuje sie specjalna galaz wspólczesnej nauki o hipnozie. Jego osiagniecia praktyczne, zwlaszcza we wspomnianej dziedzinie, byly doprawdy bezprecedensowe. Glównie dzieki eksperymentom, które przeprowadzal na róznych osobach w celu zbadania pod kazdym mozliwym katem rozmaitych przejawów mocy mysli ludzkiej, cieszyl sie on w swoim otoczeniu slawa groznego magika i czarodzieja. Doswiadczenia, które w tymze celu przeprowadzal na swoich przyjaciolach i znajomych, spowodowaly miedzy innymi, ze niektórzy ludzie po spotkaniu z nim, lub nawet tylko dowiedziawszy sie o jego istnieniu, zaczynali sie go bac, podczas gdy inni, wrecz przeciwnie, okazywali mu przesadny szacunek i nawet, jak to sie mówi, zaczeli lizac go po nogach. Uwazam, ze podstawowa przyczyna falszywego wyobrazenia, jakie ludzie wyrobili sobie na jego temat, byla nie tyle doglebna wiedza i osiagniety przez niego niespotykany poziom rozwoju sil wewnetrznych, co po prostu jego zrozumienie jednej z wlasciwosci funkcjonowania organizmu czlowieka, która byc moze do pewnego stopnia wiaze sie ze sluzalczoscia ludzkiej natury. Ta nieodlaczna i niezalezna od wieku czy pozycji spolecznej wlasciwosc prawie kazdego przecietnego czlowieka wspólczesnego polega na tym, ze kiedy mysli on o jakiejs konkretnej, znajdujacej sie na zewnatrz niego rzeczy, jego miesnie natychmiast sie napinaja, to znaczy wysylaja wibracje w kierunku, w którym podazaja jego mysli. Na przyklad, jesli czlowiek mysli o Ameryce i jego mysli zwrócone sa w kierunku, gdzie wedlug niego znajduje sie Ameryka, to niektóre jego miesnie, zwlaszcza te bardziej delikatne, wysylaja wibracje w tym samym kierunku; innymi slowy, napinaja sie tak, jakby chcialy go popchnac w tamta strone. Tak samo, jesli czlowiek znajdujacy sie na parterze mysli o drugim pietrze, to powoduje to pewne, skierowane w góre napiecie jego miesni; w skrócie, ruchowi mysli w okreslonym kierunku zawsze towarzyszy napiecie miesni zwrócone w tym samym kierunku. To zjawisko zachodzi nawet u tych, którzy sa swiadomi jego istnienia i wszelkimi znanymi sobie sposobami próbuja mu sie przeciwstawic. Prawdopodobnie kazdy z czytelników mial okazje zobaczyc w jakims teatrze, cyrku lub innym miejscu publicznym, jak rozmaici tak zwani hinduscy fakirzy, magicy, cudotwórcy i inni wybitni posiadacze tajników wiedzy nadprzyrodzonej wprawiaja ludzi w zdziwienie swoimi sztukami magicznymi, znajdywaniem ukrytych przedmiotów lub odgadywaniem tego, jakiego dzialania z ich strony zyczy sobie widownia. Wspomniani magicy, aby dokonac tych “cudów", trzymaja za reke jednego z widzów, który oczywiscie mysli o uzgodnionym wczesniej przez publicznosc posunieciu, i po prostu, dzieki nieswiadomym wskazówkom albo drganiom przekazywanym przez reke widza, “zgaduja", a nastepnie robia to, czego od nich oczekiwano. Swój sukces zawdzieczaja nie jakiejs niezwyklej wiedzy, lecz wylacznie temu, ze znaja tajemnice wspomnianej wlasciwosci ludzkiej. Kazdy posiadacz tej tajemnicy przy odrobinie praktyki moze zrobic dokladnie to samo. Wystarczy bowiem skupic uwage na rece drugiego czlowieka i wychwycic jej drobne, niemal niezauwazalne ruchy. Dzieki wytrwalosci i praktyce zawsze mozna, tak jak czarodziej, odgadnac cudze mysli. Na przyklad, jesli widz wie, ze magik powinien podniesc kapelusz znajdujacy sie na stole, to nawet jezeli zna te sztuczke i usiluje z calych sil myslec o butach stojacych pod kanapa, nieswiadomie nadal bedzie myslal o kapeluszu, zas miesnie obserwowane przez magika nateza sie w jego kierunku, poniewaz bardziej podlegaja one podswiadomosci niz swiadomosci. Jak juz wczesniej zaznaczylem, Ekim Bej przeprowadzal tego rodzaju eksperymenty na swoich przyjaciolach po to, by lepiej poznac ludzka psychike i okreslic w ten sposób przyczyny oddzialywan hipnotycznych. Jedno z doswiadczen, które przeprowadzal w tym celu, bylo tak niecodzienne, ze wprawialo niewtajemniczonych w wieksze zdumienie niz wszystkie sztuczki fakirów. Wygladalo ono tak: Na kartce papieru w kratke Ekim Bej wypisywal po kolei caly alfabet, a w ostatniej linijce umieszczal cyfry od jednego do dziewieciu i zero. W ten sposób przygotowywal kilka kartek, wypelniajac kazda alfabetem innego jezyka. Siedzac za stolem, kladl przed soba, po lewej stronie, jedna z kartek, zas w prawej rece trzymal olówek; potem sadzal po swojej lewej stronie, dokladnie na wprost alfabetu, ochotnika, na przyklad osobe, która prosila go, zeby przepowiedzial jej przyszlosc. Nastepnie bral w lewa reke prawa reke tej osoby i zaczynal mówic mniej wiecej, co nastepuje: - Najpierw dowiemy sie, jak pan ma na imie... Potem, jakby mówiac do siebie, kontynuowal powoli: - Pierwsza litera panskiego imienia to - i kladl na alfabecie reke osoby, która pragnela poznac swoja przyszlosc. Dzieki wspomnianej ludzkiej wlasciwosci reka, przesuwajac sie po literze, od której zaczynalo sie imie, odruchowo drgala. Ekim Bej, zdajac sobie sprawe ze znaczenia tego ruchu, odnotowywal go i mówil: - Panskie imie zaczyna sie od litery... - i wypowiadal litere, przy której reka zadrzala, a nastepnie zapisywal ja na papierze. W ten sam sposób odkrywal kolejne litery imienia, po czym zgadywal cale imie; na przyklad, majac litery S, T i E, mógl sie domyslic, ze chodzi o Stefana. Mówil wiec: - Ma pan na imie Stefan. Teraz musze sie dowiedziec, ile ma pan lat - i przesuwal reke po cyfrach. Nastepnie odgadywal, czy mezczyzna jest zonaty, ile ma dzieci, imie kazdego dziecka, imie najwiekszego wroga, najblizszego przyjaciela itp. Po kilku tego rodzaju “wrózbach" jego klienci byli wprowadzeni w takie oslupienie, ze zapominali o calym swiecie i sami dyktowali Ekimowi Bejowi wszystko, czego chcial sie dowiedziec. Wystarczalo wiec, ze powtarzal tylko to, co mu powiedzieli, a oni wierzyli juz potem we wszystkie wymysly jego wyobrazni na temat ich przyszlosci i cali w strachu sluchali kazdego slowa. Wszystkie osoby, na których Ekim Bej przeprowadzil swój eksperyment, mówily pózniej o tym przy kazdej mozliwej okazji i oczywiscie dodawaly od siebie tak niestworzone rzeczy, ze sluchaczom wlosy stawaly na glowie. Tak wiec ci, którzy go znali lub o nim slyszeli, stopniowo stworzyli obraz Ekima Beja w aureoli maga. Nawet jego imie wypowiadano szeptem i z drzeniem w glosie. Wielu ludzi, i to nie tylko z Turcji, lecz takze z innych, glównie europejskich krajów, pisalo do niego listy i zawracalo mu glowe najrozmaitszymi prosbami. Niektórzy blagali go, zeby przepowiedzial im przyszlosc na podstawie charakteru pisma; inni, zeby znalazl lekarstwo na nie odwzajemniona milosc, a jeszcze inni, zeby ich wyleczyl na odleglosc. Dostawal listy od paszów, generalów, oficerów, mullów, nauczycieli, ksiezy, kupców, od kobiet w kazdym wieku, szczególnie zas od mlodych panienek wszystkich narodowosci. Jednym slowem, otrzymywal tyle prósb, ze nawet gdyby chcial wysylac w odpowiedzi tylko puste koperty, musialby zatrudnic co najmniej piecdziesiat sekretarek. Któregos dnia, kiedy bylem z wizyta w domu jego ojca w Skutari, nad brzegiem Bosforu, pokazal mi niektóre z tych listów; pamietam, jak niemal pekalismy ze smiechu na widok takiej naiwnosci i glupoty ludzkiej. W koncu jednak to wszystko tak go zmeczylo, ze porzucil nawet umilowana prace lekarza i opuscil miejsca, gdzie byl znany. Jego doglebna wiedza na temat hipnotyzmu i wszystkich automatycznych wlasnosci psychiki przecietnego czlowieka okazala sie niezwykle przydatna w trakcie jednej z naszych podrózy, kiedy udalo mu sie wyciagnac nas z bardzo trudnej sytuacji. Pewnego razu Ekim Bej i ja wraz z kilkoma kolegami znalezlismy sie w miescie Jingisza na poludniu Kaszgaru, skad zamierzalismy wyruszyc w doliny Hindukuszu. Odbywalismy wlasnie jeden z naszych tradycyjnych dlugich postojów, kiedy Ekim Bej otrzymal wiadomosc od wuja z Turcji, ze zdrowie jego ojca gwaltownie sie pogarsza i ze prawdopodobnie jego dni sa policzone. Ta nowina tak nim wstrzasnela, iz postanowil przerwac podróz i jak najszybciej wrócic do Turcji, aby spedzic czas u boku ukochanego ojca, zanim bedzie za pózno. Poniewaz nieustanna wedrówka i towarzyszacy jej stres zaczely mnie meczyc, ja równiez zapragnalem odwiedzic moich rodziców. Postanowilem wiec zaniechac dalszej podrózy i towarzyszyc Ekimowi Bejowi az do Rosji. Opuscilismy naszych kolegów i podrózujac przez Irkesztam udalismy sie w kierunku Rosji. Omijajac uczeszczane szlaki prowadzace z Kaszgaru do Osz, po wielu przygodach i licznych trudnosciach dotarlismy w koncu do miasta Andizan w obwodzie Ferganskim. Postanowilismy podazac szlakiem prowadzacym przez ten niegdys kwitnacy obszar, aby odwiedzic tam ruiny kilku starych miast, o których wiele sie nasluchalismy, a które zamierzalismy odnalezc, opierajac sie glównie na logicznych wnioskach wyciagnietych z pewnych danych historycznych. Znacznie wiec wydluzylismy trase podrózy i dopiero w poblizu Andizanu wrócilismy na glówna droge. W Margelanie kupilismy bilety kolejowe do Krasnowodzka i kiedy siedzielismy juz w pociagu, zrozpaczeni zdalismy sobie sprawe, ze nie starczy nam pieniedzy ani na dalsza podróz, ani nawet na jedzenie nastepnego dnia. Co wiecej, w czasie podrózy przez Kaszgar nasze ubrania tak sie wystrzepily, ze nie moglismy sie w nich pokazac w zadnym miejscu publicznym; potrzebowalismy wiec takze pieniedzy na nowe ubrania. W tej sytuacji postanowilismy, ze nie pojedziemy do Krasnowodzka, tylko w Czerniewie przesiadziemy sie na pociag do Taszkentu, skad bedziemy mogli wyslac telegram z prosba o pieniadze i gdzie jakos przezyjemy do czasu ich nadejscia. Tak uczynilismy. Po przyjezdzie do Taszkentu wynajelismy pokój w tanim hotelu niedaleko stacji i od razu poszlismy wyslac telegramy. Poniewaz wydalismy w ten sposób prawie wszystkie pieniadze, udalismy sie na bazar, zeby sprzedac reszte swego dobytku: strzelby, zegarki, krokomierz, kompas, mapy - slowem, wszystko, co moglo przyniesc jakis zysk. Wieczorem przechadzalismy sie ulica tak przybici nasza sytuacja, zastanawiajac sie, gdzie w tej chwili znajduja sie adresaci telegramów i czy wpadna na pomysl, zeby natychmiast wyslac nam pieniadze, ze nawet nie spostrzeglismy, jak znalezlismy sie w Starym Taszkencie. Zasiedlismy w sartyjskiej czajchanie, dalej rozmyslajac o tym, co zrobimy, jesli pieniadze dotra do nas z opóznieniem; po dlugiej naradzie i zbadaniu róznych mozliwosci postanowilismy, ze Ekim Bej poda sie w Taszkencie za hinduskiego fakira, ja zas za polykacza mieczy i czlowieka, który moze spozyc dowolna ilosc substancji trujacych. Zaczelismy nawet robic sobie zarty. Nastepnego dnia rano udalismy sie najpierw do dzialu ogloszen lokalnej gazety, gdzie przyjmowano równiez zamówienia na najrózniejsze plakaty. Pracowal tam sympatyczny Zyd, który przyjechal niedawno z Rosji. Po krótkiej pogawedce ustalilismy z nim, ze nasze ogloszenia znajda sie we wszystkich trzech gazetach taszkenckich, i zamówilismy ogromne plakaty informujace o przybyciu pewnego fakira hinduskiego - nie pamietani w tej chwili, jak nazwal siebie Ekim Bej, ale mysle, ze Ganez lub Ganzin - który wraz ze swoim asystentem Salakanem nastepnego dnia wieczorem w sali klubowej da pokaz eksperymentów hipnotycznych i wielu innych zjawisk nadprzyrodzonych. Urzednik wystaral sie równiez o zezwolenie policji na rozlepienie plakatów w calym miescie. I tak nastepnego dnia plakaty informujace o nieslychanych cudach przykuwaly wzrok mieszkanców Nowego i Starego Taszkentu. Juz wczesniej znalezlismy dwóch bezrobotnych, którzy przybyli do Taszkentu z glebi Rosji, i najpierw ich wyslalismy do lazni miejskiej, zeby sie wyszorowali, a potem zaprowadzilismy do naszego hotelu i przygotowalismy do udzialu w seansach hipnotycznych. Ostatecznie udalo sie nam wprowadzic ich w stan tak glebokiej hipnozy, ze mozna bylo wbic im w klatke piersiowa ogromna szpilke, zaszyc usta i ulokowawszy ich miedzy dwoma krzeslami, z glowa na jednym, a stopami na drugim, polozyc im na brzuchu olbrzymie ciezary; nastepnie, kazdy, kto chcial, mógl do nich podejsc i wyrywac im wlosy z glowy... Najbardziej jednak zadziwilo wszystkich uczonych lekarzy, prawników i innych to, ze Ekim Bej - dzieki opisanej metodzie - potrafil odgadnac ich imiona albo wiek. Innymi slowy, po zakonczeniu pierwszego seansu oprócz pelnej kasy otrzymalismy setki zaproszen na obiad, nie wspominajac juz nawet o tym, ze wszystkie kobiety, bez wzgledu na status spoleczny, puszczaly do nas oko. Urzadzalismy seanse przez trzy kolejne wieczory i zarobiwszy wiecej pieniedzy, niz potrzebowalismy, niezwlocznie opuscilismy miasto, zeby uciec od uciazliwych wielbicieli. Piszac ten rozdzial, który odswiezyl wspomnienia naszych wypraw i wedrówek przez Azje, droga skojarzenia pomyslalem o dziwnym wyobrazeniu, jakie o tym kontynencie ma wiekszosc Europejczyków. Zyjac od pietnastu lat na Zachodzie i bedac nieustannie w kontakcie z ludzmi wszystkich narodowosci, doszedlem do wniosku, ze nikt w Europie nie zna ani nie ma zadnego pojecia o Azji. Wiekszosc Europejczyków i Amerykanów sadzi, ze Azja to jakis wielki kontynent graniczacy z Europa, zamieszkany przez niecywilizowane lub w najlepszym razie na wpól cywilizowane skupiska ludzi, którzy znalezli sie tam przypadkowo i zaczeli dziczec. Ich pojecie na temat wielkosci Azji jest bardzo mgliste; zawsze sa gotowi porównywac ja z krajami europejskimi, nie zdajac sobie sprawy, ze kontynent azjatycki pomiescilby niejedna Europe i ze zamieszkuja go narodowosci, o których nie tylko Europejczycy, ale nawet sami Azjaci nigdy nie slyszeli. Ponadto, wsród tych “dzikusów" niektóre nauki, na przyklad medycyna, astrologia, nauki przyrodnicze itd., wolne od przemadrzalstwa i wyjasnien hipotetycznych, juz dawno temu osiagnely poziom doskonalosci, na który cywilizacja europejska wzniesie sie byc moze dopiero za kilkaset lat.



Piotr Karpenko


Kolejny rozdzial poswiecam Piotrowi Karpence, mojemu przyjacielowi z dziecinstwa, który dzieki wlasnym osiagnieciom - a nie jedynie dzieki dyplomowi - zostal wybitnym geologiem i który rozstal sie juz z zyciem... Niechaj jego dusza osiagnie Królestwo Niebieskie! Sadze, ze aby stworzyc obraz wszystkich aspektów indywidualnosci Piotra Karpenki i jednoczesnie osiagnac cel, który wyznaczylem sobie w tym cyklu moich dziel - to znaczy przekazac czytelnikowi naprawde pouczajace i pozyteczne informacje - wystarczy, jesli rozpoczne niniejszy rozdzial od opisu okolicznosci, w jakich poznalismy sie z bliska, a nastepnie przedstawie perypetie jednej z naszych wypraw, w trakcie której mial miejsce ów nieszczesliwy wypadek prowadzacy do jego przedwczesnej smierci. Poniewaz poczatki naszej przyjazni siegaja jeszcze czasów dziecinstwa, spróbuje wiec jak najdokladniej opisac wszystko, co zdarzylo sie wtedy miedzy nami, majac nadzieje, ze byc moze rzuci to swiatlo na pewne ogólne cechy psychiki mlodych nicponi, którzy czasami wyrastaja pózniej na wybitnych ludzi. Mieszkalismy wówczas w Karsie, a ja bylem jednym z czlonków chóru katedry przy cytadeli. Najpierw musze zaznaczyc, ze od momentu, kiedy mój nauczyciel Bogaczewski wyjechal z Karsu, a mój pierwszy wychowawca, dziekan Borsz, poszedl na urlop zdrowotny, odczuwalem dotkliwy brak obu tych mezczyzn, którzy byli dla mnie prawdziwymi autorytetami, i nie chcialem juz dluzej zostac w tym miescie. Poniewaz jednoczesnie w mojej rodzinie mówilo sie o mozliwosci rychlego powrotu do Aleksandropola, zaczalem marzyc o przeniesieniu sie do Tyflisu, zeby dolaczyc tam do Chóru Archidiakona - co wielokrotnie mi proponowano i co bardzo schlebialo mojemu mlodzienczemu samolubstwu. Wlasnie w tamtym okresie zycia, kiedy tego typu marzenia stanowily srodek ciezkosci mojej nie w pelni jeszcze rozwinietej zdolnosci myslenia, któregos wczesnego poranka podbiegl do mnie jeden z chórzystów katedry, kwatermistrz wojskowy. Stal sie on moim przyjacielem glównie dlatego, ze czasami przynosilem mu dobre papierosy, zwedzone ukradkiem - jak musze wyznac - z papierosnicy wuja. Caly zdyszany powiedzial mi, ze niechcacy podsluchal rozmowe komendanta cytadeli, generala Fadiejewa, z dowódca policji konnej o aresztowaniu i przesluchaniach kilku osób w zwiazku z pewnym wydarzeniem na poligonie; w trakcie rozmowy wymieniono moje nazwisko jako jednego z podejrzanych. Ta wiadomosc bardzo mnie zaniepokoila, poniewaz, jak to sie mówi, mialem na sumieniu cos nie bez zwiazku z poligonem; pragnac wiec uniknac wszelkich nieprzyjemnosci, postanowilem nie zwlekac i juz nastepnego dnia wyjechalem z Karsu. To wlasnie ten wypadek na poligonie, dzieki któremu zrodzil sie w mojej psychice czynnik wywolujacy wyrzuty sumienia i który spowodowal ów przyspieszony wyjazd, zapoczatkowal moja serdeczna przyjazn z Piotrem Karpenka. W tamtym czasie mialem duzo kolegów, zarówno rówiesników, jak i sporo starszych ode mnie. Do tych pierwszych nalezal pewien bardzo mily chlopiec, syn producenta wódki. Nazywal sie Riauzow albo Riaizow, nie moge sobie teraz przypomniec. Czesto zapraszal mnie do siebie do domu, a czasami zdarzalo sie, ze zjawialem sie tam bez zaproszenia. Rodzice bardzo go rozpiescili. Mial oddzielny pokój, gdzie wygodnie moglismy odrabiac lekcje. Na jego biurku prawie zawsze stal talerz wypelniony swiezo upieczonymi ciastkami francuskimi, które bardzo mi wtedy smakowaly. Ale prawdopodobnie najwazniejsze bylo to, ze Riauzow mial dwunasto- albo trzynastoletnia siostre, która w czasie moich wizyt czesto przychodzila do pokoju. Zaprzyjaznilismy sie i nie spostrzeglem nawet, kiedy sie w niej zakochalem. Wygladalo na to, ze ja tez nie bylem jej obojetny. Krótko mówiac, nawiazal sie miedzy nami milczacy romans. Przychodzil tam równiez inny z moich przyjaciól, syn oficera artylerii, który tak jak my przygotowywal sie w domu do egzaminów wstepnych do jakiejs szkoly; wczesniej nie przyjeto go do korpusu kadetów, poniewaz okazalo sie, ze niedoslyszy na jedno ucho. Byl to wlasnie Piotr Karpenko. On równiez zakochal sie w siostrze Riauzowa, która najwyrazniej darzyla go sympatia. Byla mila dla niego chyba dlatego, ze czesto przynosil jej slodycze i kwiaty, zas dla mnie, poniewaz dobrze gralem na gitarze i potrafilem rysowac wzory na chusteczkach, które bardzo lubila haftowac; potem zreszta mówila, ze sama je wymyslila. Tak wiec obaj zakochalismy sie w dziewczynie i powoli, ze tak powiem, w naszych rywalizujacych sercach rozgorzal plomien zazdrosci. Pewnego razu, po wieczornym nabozenstwie w katedrze, na którym byla równiez owa “wladczyni serc", wymyslilem jakas wiarygodna wymówke i poprosilem kierownika chóru, zeby pozwolil mi wyjsc troche wczesniej, tak bym zdazyl odnalezc ja przy wyjsciu i odprowadzic do domu. Przy drzwiach katedry znalazlem sie twarza w twarz z moim rywalem. Mimo ze palalismy wzajemna nienawiscia, odprowadzilismy nasza “dame" do domu jak prawdziwi rycerze. Jednakze w drodze powrotnej nie moglem juz dluzej sie powstrzymac i poklóciwszy sie z nim o byle co, sprawilem mu porzadne lanie. Jak zwykle nastepnego wieczoru wybralem sie z kilkoma kolegami do dzwonnicy na wiezy katedry. W tamtym czasie w obrebie katedry nie bylo jeszcze prawdziwej dzwonnicy. Dopiero ja budowano i dzwony zawieszono w prowizorycznej konstrukcji drewnianej z wysokim dachem, przypominajacej osmiokatna budke straznicza. W przestrzeni miedzy dachem i belkami, na których wisialy dzwony, znajdowal sie nasz “klub", gdzie niemal codziennie sie spotykalismy; tam wlasnie, siedzac okrakiem na belkach albo na biegnacej wzdluz scian pod dachem waskiej krawedzi, palilismy papierosy, opowiadalismy sobie dowcipy, a nawet odrabialismy lekcje. Pózniej, kiedy ukonczono budowe kamiennej wiezy i zawieszono w niej dzwony, prowizoryczna konstrukcje rzad rosyjski podarowal nowo budujacemu sie kosciolowi greckiemu, który, jak sie wydaje, korzysta z niej do dzisiaj. Tamtego wieczoru oprócz regularnych czlonków klubu obecny byl równiez Pietia, mój przyjaciel z Aleksandropola, który przyjechal z wizyta do Karsu. Pietia byl synem Kerenskiego, kontrolera pocztowego, który polegl pózniej w randze oficera podczas wojny rosyjsko-japonskiej. Na wiezy znajdowal sie takze chlopiec z greckiej dzielnicy Karsu, przezywany przez nas Fechi, który naprawde nazywal sie Korchanidi i pózniej stal sie autorem wielu podreczników szkolnych. Przyniósl on ze soba grecka chalwe domowej roboty, która jego ciotka podarowala nam, chórzystom, wzruszona do glebi naszym spiewem. Siedzielismy wiec jedzac chalwe, palac papierosy i prowadzac rozmowy, kiedy to w towarzystwie dwóch rosyjskich chlopców, nie bedacych czlonkami klubu, pojawil sie Piotr Karpenko z zabandazowanym okiem. Podszedl do mnie, domagajac sie wyjasnien, dlaczego go zniewazylem poprzedniego wieczoru. Bedac typem mlodzienca, który czyta duzo poezji i lubi uzywac górnolotnych slów, wyglosil dluga oracje, niespodziewanie konczac ja nastepujacym kategorycznym oswiadczeniem: - Ziemia jest zbyt mala dla nas obu, dlatego jeden z nas musi umrzec. Sluchajac owej napuszonej tyrady, od razu chcialem wybic mu te bzdury z glowy. Jednakze w momencie, gdy moi przyjaciele zaczeli mnie przekonywac, ze tylko ludzie nie tknieci przez kulture wspólczesna, na przyklad Kurdowie, wyrównuja rachunki w taki sposób, natomiast ludzie godni szacunku stosuja bardziej cywilizowane metody, moja duma zaczela domagac sie swoich praw. A zatem, zeby nie nazwano mnie analfabeta albo tchórzem, podjalem powazna dyskusje na temat tego wydarzenia. Po dlugiej wymianie zdan, która nazwalismy “debata", okazalo sie, ze kilku chlopców stanelo po mojej stronie, a kilku innych po stronie mojego przeciwnika. Owa debata chwilami przeksztalcala sie w ogluszajaca wrzawe i w rezultacie bylismy niebezpiecznie blisko zrzucenia jeden drugiego ze szczytu wiezy. Na koncu postanowiono, ze musimy stoczyc pojedynek. Wtedy pojawilo sie pytanie: skad zdobyc bron? Znalezienie pistoletów albo szabli nie wchodzilo w rachube, tak wiec cala sytuacja stala sie klopotliwa. Wszystkie nasze emocje, które moment wczesniej osiagnely granice rozgoraczkowania, skupily sie nagle wokól tematu: jak pokonac te trudnosc. Byl wsród nas mój przyjaciel, chlopiec nazwiskiem Turczaninow, mówiacy bardzo piskliwym glosem, który wszystkim wydawal sie bardzo smieszny. Kiedy tak siedzielismy rozmyslajac, co by tu zrobic, niespodziewanie zaszczebiotal, wykrzykujac: - Trudno jest o pistolety, ale latwo o dziala armatnie. Wszyscy, jak zawsze, gdy otwieral usta, parskneli smiechem. - Z czego tak sie smiejecie, banda szatanów! - odpowiedzial ostro. - Jestem pewien, ze do waszego celu mozna uzyc dzial. Jest tylko drobny klopot. Postanowiliscie, ze jeden z was musi umrzec, ale w pojedynku na dziala mozecie zginac obaj. Jesli sie zgodzicie na to ryzyko, to nie ma nic prostszego na swiecie. Turczaninow zaproponowal, zebysmy obaj poszli na poligon, polozyli sie tam, a nastepnie, schowani gdzies pomiedzy dzialami i tarczami strzelniczymi, czekali na nasza zaglade. Ten, który zginie trafiony odlamkiem, umrze z wyroku przeznaczenia. Wszyscy bardzo dobrze znalismy ten poligon. Polozony byl niedaleko, u podnóza gór otaczajacych miasto; obejmowal spory kawalek ziemi, od pietnastu do dwudziestu kilometrów kwadratowych, na który w sezonie strzeleckim wstep byl surowo wzbroniony i którego strzezono wówczas ze wszystkich stron. Czesto, szczególnie noca, chodzilismy tam za namowa dwóch starszych chlopaków, Ajwazowa i Denisenki - do pewnego stopnia sprawujacych nad nami wladze - zeby zbierac, lub raczej krasc, miedziane czesci wystrzelonych pocisków i olowiane odlamki porozrzucane po wybuchach, które nastepnie po dobrej cenie sprzedawalismy na wage. Mimo ze samo zbieranie odlamków, nie wspominajac nawet o sprzedazy, bylo ostro zakazane, radzilismy sobie wykorzystujac swiatlo ksiezyca i przeprowadzajac akcje w chwilach, gdy straznicy byli mniej uwazni. W wyniku nowej debaty nad propozycja Turczaninowa wszyscy obecni stanowczo postanowili zrealizowac jego pomysl juz nastepnego dnia. Zgodnie z warunkami podyktowanymi przez “sekundantów" - po mojej stronie Czemuranwowa, Kerenskiego i Chorkanidi, a po stronie mojego przeciwnika Ornitopulo i dwóch nieznanych chlopców przyprowadzonych przez Karpenke - mielismy sie udac na poligon wczesnym rankiem przed rozpoczeciem strzelania, polozyc sie w pewnej odleglosci od siebie w jednym z duzych lejów, mniej wiecej sto metrów od tarcz, gdzie nikt nie bedzie nas widzial, i mielismy pozostac tam az do zmroku. Ten, który przezyje, bedzie mógl wtedy wstac i pójsc tam, gdzie mu sie spodoba. Sekundanci postanowili pozostac przez caly dzien w poblizu poligonu, nad brzegiem rzeki Kars, a wieczorem odszukac nas w lejach, zeby sie dowiedziec o wynik pojedynku. Gdyby sie okazalo, ze jeden z nas lub obaj odnieslismy tylko rany, to wówczas sami sie nami zajma; jesli natomiast sie okaze, ze obaj zginelismy, to rozpowiedza wsród wszystkich, ze poszlismy zbierac miedz i olów, nie wiedzac, iz beda tego dnia strzelac, i w ten sposób zostalismy “zalatwieni". Nastepnego dnia rano o swicie, zaopatrzeni w prowiant, udalismy sie wszyscy nad rzeke Kars. Tam otrzymalismy od sekundantów przydzial jedzenia i nastepnie dwóch z nich odprowadzilo nas na poligon, gdzie polozylismy sie w oddzielnych lejach. Sekundanci wrócili potem nad brzeg rzeki, do czekajacej na nich reszty grupy, i zajeli sie lowieniem ryb. Do tego momentu wygladalo to jak zart, ale kiedy zaczela sie strzelanina, wszystko przestalo byc smieszne. Nie mam pojecia, jaka forme obraly i w jakiej kolejnosci plynely subiektywne doswiadczenia oraz skojarzenia umyslowe mojego przeciwnika, ale doskonale wiem, co sie dzialo we mnie od chwili, w której padly pierwsze strzaly. To, czego doswiadczylem i co czulem wówczas, gdy zaczely latac i wybuchac nad moja glowa pociski, pamietam dzisiaj tak, jakby zdarzylo sie to wczoraj. Na poczatku bylem zupelnie oszolomiony; wkrótce jednak intensywnosc przeplywajacych przeze mnie uczuc i moc logicznej konfrontacji mysli tak bardzo sie wzmogly, ze w dowolnej chwili myslalem i doswiadczalem wiecej niz w ciagu calego roku. Równoczesnie po raz pierwszy zrodzilo sie we mnie calkowite doznanie siebie - które z chwili na chwile stawalo sie coraz silniejsze - wraz z pelnym uswiadomieniem sobie faktu, ze dzieki wlasnej bezmyslnosci znalazlem sie w sytuacji niemalze pewnej zaglady, poniewaz moja smierc wydawala sie wtedy nieunikniona. W obliczu owej nieuchronnosci cale moje bycie ogarnal taki lek, iz otaczajaca mnie rzeczywistosc zdawala sie zanikac, pozostawiajac jedynie nieprzezwyciezony zwierzecy strach. Pamietam, ze chcialem stac sie jak najmniejszy, zeby schowac sie za kopcem ziemi, i nic nie slyszec ani o niczym nie myslec. Dygotanie, które ogarnelo cale moje cialo, osiagnelo tak przerazajace natezenie, ze zdawalo sie, iz kazda tkanka wibruje niezaleznie; pomimo huku dzial bardzo wyraznie slyszalem bicie serca, a zeby szczekaly mi tak mocno, jakby za chwile mialy sie polamac. Przy okazji wspomne tutaj, ze moim zdaniem, wlasnie dzieki owemu zdarzeniu z czasów mlodosci po raz pierwszy pojawily sie w mojej indywidualnosci pewne dane, które w wyniku rozmaitych swiadomych oddzialywan wywieranych na mnie przez niektórych normalnie wyksztalconych ludzi, przybraly pózniej okreslona forme; te dane zawsze chronily mnie od zaburzen wywolywanych zyciowymi problemami, wynikajacymi jedynie z moich egoistycznych interesów; pozwolily mi one takze na usprawiedliwianie oraz doswiadczanie wylacznie prawdziwego strachu, umozliwiajac mi przy tym - bez zadnych uniesien lub zludzen - zrozumienie leku, jaki odczuwa drugi czlowiek, i wejscie w jego polozenie. Nie pamietam, jak dlugo lezalem w tym stanie; moge tylko powiedziec, ze jak zawsze i we wszystkim, i tym razem nasz najwspanialszy, nieublagany Wladca, Czas, nie omieszkal dojsc wlasnych praw; zaczalem wiec przywykac zarówno do tej ciezkiej próby, jak i do huku dzial oraz wybuchajacych wkolo mnie pocisków. Powoli natarczywe mysli o mozliwosci mojego smutnego konca zaczely ustepowac. Mimo ze strzelanie podzielone bylo jak zwykle na kilka czesci, nie dalo sie uciec w czasie przerwy, glównie dlatego, ze grozilo to pochwyceniem przez strazników. Nie pozostawalo wiec nic innego, jak tylko spokojnie lezec w miejscu. Po zjedzeniu posilku, nie zdajac sobie z tego sprawy, zdolalem nawet zasnac. Najwyrazniej mój system nerwowy byl tak wyczerpany intensywna praca, ze domagal sie odpoczynku. Nie wiem, jak dlugo spalem, ale kiedy sie obudzilem, bylo juz ciemno i wkolo panowala cisza. Kiedy w pelni doszedlem do siebie i uswiadomilem sobie przyczyny mojej obecnosci w tym miejscu, z wielka radoscia upewnilem sie, ze jestem caly i zdrowy; dopiero wówczas, gdy to egoistyczne zadowolenie opadlo, przypomnialem sobie nagle o Karpence i poczulem niepokój o los mojego towarzysza w nieszczesciu. Wyczolgalem sie wiec po cichu z leju i dobrze rozejrzawszy sie wkolo, podszedlem do miejsca, w którym powinienem go znalezc. Przerazilem sie widzac, ze lezy bez ruchu, chociaz bylem calkiem pewny, iz po prostu zasnal. Kiedy jednak ujrzalem nagle na jego nodze krew, zupelnie stracilem glowe i cala nienawisc z poprzedniego dnia zamienila sie we wspólczucie. Strach, jakiego wówczas doswiadczylem, w niczym nie ustepowal temu, jaki czulem kilka godzin wczesniej, kiedy lekalem sie o wlasne zycie. Przykucnalem, tak jakbym instynktownie ciagle jeszcze sie chowal. Tkwilem wciaz w tej samej pozycji, kiedy sekundanci podeszli do mnie na czworakach. Widzac, jak dziwnie sie przygladam rozpostartemu na ziemi Karpence, a nastepnie ujrzawszy krew na jego nodze, poczuli, ze zdarzylo sie cos potwornego, i tak samo skuleni jak ja, gapili sie na niego jak wryci. Pózniej powiedzieli mi, ze oni równiez byli calkiem pewni, iz nie zyje. Z tego stanu otepienia i hipnozy przypadkowo wyrwal nas Kerenski. Jak nam pózniej wyjasnil, siedzac caly skurczony i wpatrzony w Karpenke, poczul po pewnym czasie, ze boli go odcisk i pochyliwszy sie troche do przodu, zeby zmienic pozycje, zauwazyl, jak kraj plaszcza Karpenki podnosi sie miarowo. Podczolgal sie blizej i zobaczyl, ze Karpenko oddycha, o czym poinformowal nas niemalze krzykiem. Natychmiast sie ocknelismy i podczolgalismy sie blizej. Otoczywszy w rowie nieruchomego Karpenke, zaczelismy, ciagle sobie przerywajac, zastanawiac sie, co robic dalej. Potem nagle, w wyniku jakiejs milczacej zgody, zanieslismy rannego nad rzeke na zrobionym z naszych dloni krzeselku. Zatrzymalismy sie przy ruinach starej fabryki cegiel, gdzie w pospiechu zrobilismy z naszych ubran prowizoryczne lózko, na którym polozylismy Karpenke; nastepnie zaczelismy uwaznie badac jego rane. Okazalo sie, ze odlamek zadrasnal tylko jedna noge i ze rana nie jest grozna. Poniewaz Karpenko nadal nie odzyskiwal przytomnosci i nie wiedzielismy, co poczac, jeden z nas pobiegl do miasta, zeby odszukac naszego kolege, pomocnika chirurga, który równiez byl czlonkiem katedralnego chóru; inni w tym czasie obmyli i opatrzyli rane. Pomocnik chirurga szybko przybyl malym powozem. Wyjasnilismy mu, ze wypadek zdarzyl sie, gdy zbieralismy miedz, nie wiedzac, ze rozpocznie sie strzelanie. Zbadawszy rane, powiedzial, ze nie jest grozna i ze Karpenko zemdlal z powodu utraty krwi. I rzeczywiscie, kiedy dal pacjentowi do powachania troche soli, ów natychmiast doszedl do siebie. Oczywiscie blagalismy go, zeby nikomu nie powiedzial, jak doszlo do wypadku, poniewaz ze wzgledu na surowy zakaz wchodzenia na teren poligonu niewatpliwie znalezlibysmy sie w ogromnych tarapatach. Karpenko, jak tylko oprzytomnial, popatrzyl na wszystkich obecnych; kiedy zatrzymal wzrok na mnie dluzej niz na innych i usmiechnal sie, cos sie we mnie poruszylo i ogarnely mnie wyrzuty sumienia oraz wspólczucie. Od tamtej chwili zaczalem darzyc go braterska miloscia. Zanieslismy pacjenta do domu i wyjasnilismy jego rodzinie, ze kiedy, w drodze na ryby, szedl wawozem, od sciany oderwal sie glaz i spadl raniac mu noge. Rodzice uwierzyli w nasza opowiesc i pozwolili mi spedzac przy chorym kazdy wieczór, az do dnia, kiedy zupelnie wyzdrowial. Dopóki byl slaby i lezal w lózku, opiekowalem sie nim jak kochajacy brat i rozmawialismy o najrózniejszych sprawach. Tak wlasnie zawiazala sie miedzy nami przyjazn. Jesli chodzi o przyczyne calego zajscia, czyli milosc do naszej “damy", to zarówno z Karpenki, jak i ze mnie owo uczucie niespodziewanie szybko wyparowalo. 0 Gdy tylko wyzdrowial, rodzice zabrali go do Rosji, gdzie pózniej dostal sie na politechnike. Przez kilka lat po tym wydarzeniu nie widzialem sie z nim, ale regularnie na kazde imieniny i urodziny otrzymywalem od niego dlugi list. Karpenko zwykle zaczynal od szczególowego opisu swojego wewnetrznego i zewnetrznego zycia, a nastepnie pytal mnie o zdanie na temat wielu interesujacych go zagadnien, dotyczacych glównie religii. Powazne zainteresowanie wspólnymi nam ideami przejawilo sie u niego po raz pierwszy siedem lat po opisanym pojedynku. Pewnego lata w czasie wakacji Karpenko, podrózujac do Karsu dylizansem pocztowym - na tym obszarze nie kursowala jeszcze wówczas kolej - przejezdzal przez Aleksandropol, a dowiedziawszy sie, ze tam mieszkam, postanowil sie zatrzymac. Latem przenioslem sie wtedy do Aleksandropola, zeby w samotnosci i spokoju przeprowadzic pewne eksperymenty praktyczne zwiazane z problemami, które wówczas szczególnie mnie interesowaly, a które dotyczyly wplywu wibracji dzwiekowych na ludzi róznego typu oraz na inne formy zycia. W dniu jego przyjazdu zjedlismy razem obiad; nastepnie zaproponowalem, zebysmy udali sie do wielkiej stajni, zamienionej w osobliwe laboratorium, w którym spedzalem wszystkie popoludnia. Karpenko dokladnie obejrzal cale wyposazenie i tak bardzo zainteresowal sie tym, co robilem, ze tego samego dnia, wyjezdzajac do rodziny do Karsu, postanowil, ze wróci za trzy dni. Po powrocie spedzil ze mna prawie cale lato, tylko czasami wyjezdzajac na dzien lub dwa do rodziny w Karsie. Pod koniec lata dolaczylo do mnie w Aleksandropolu kilku czlonków naszej nowo powstalej grupy Poszukiwaczy Prawdy; chcielismy przeprowadzic wykopaliska w ruinach Ani, dawnej stolicy Armenii. Byla to pierwsza wyprawa, w której wzial udzial Karpenko. Kilkutygodniowy kontakt z róznymi czlonkami grupy sprawil, iz stopniowo zaczely go interesowac te same zagadnienia, które pasjonowaly nas wszystkich. Po zakonczeniu wyprawy powrócil do Rosji i wkrótce potem uzyskal dyplom inzyniera górnictwa. Znowu nie widzialem go przez trzy lata, ale dzieki korespondencji pozostawalismy w stalym kontakcie. W tym czasie Karpenko utrzymywal równiez kontakt listowny z innymi czlonkami grupy Poszukiwaczy Prawdy, którzy stali sie jego przyjaciólmi. Pózniej zostal pelnoprawnym czlonkiem naszego oryginalnego stowarzyszenia i uczestniczyl w kilku powaznych wyprawach do róznych zakatków Azji i Afryki. Wlasnie w czasie jednej z tych wielkich wypraw, której celem bylo przejscie przez Himalaje z Pamiru do Indii, zdarzyl sie wypadek bedacy przyczyna jego przedwczesnej smierci. Od samego poczatku wedrówki napotykalismy wielkie trudnosci. Kiedy sie wspinalismy po pólnocno-zachodnich zboczach Himalajów, w trakcie pokonywania stromej przeleczy, spadla na nas ogromna lawina, która pokryla nas sniegiem i lodem. Z wielkim wysilkiem wszyscy oprócz dwóch osób wygrzebalismy sie spod sniegu. Mimo ze jak najszybciej ich odkopalismy, okazalo sie, ze byli juz martwi. Pierwszym z nich byl baron X, zapalony okultysta, a drugim nasz przewodnik Karakir-Chajnu. W wyniku tej katastrofy stracilismy wiec nie tylko serdecznego przyjaciela, ale równiez przewodnika, który bardzo dobrze znal okolice. Musze powiedziec, ze caly ten obszar, gdzie zdarzyl sie wypadek, rozciagajacy sie miedzy Hindukuszem i wielkim lancuchem Himalajów, to labirynt waskich, przecinajacych sie wawozów; wsród wszystkich formacji, przez które przyszlo nam wedrowac, powstalych na skutek róznych kataklizmów na powierzchni naszej planety, nigdy nie spotkalismy równie zdumiewajacej. Mozna by sadzic, ze Wyzsze Moce sprzysiegly sie, zeby uczynic te rejony tak uciazliwymi i zawilymi, by zaden czlowiek nie odwazyl sie przez nie przedostac. Po tym wypadku, który pozbawil nas przewodnika, uwazanego nawet przez swoich za najlepszego znawce wszystkich zakatków i meandrów owego obszaru, przez kilka dni wedrowalismy szukajac wyjscia z tego niegoscinnego miejsca. Niewatpliwie kazdy czytelnik zapyta: - Czyz nie mieli ze soba mapy albo kompasu? Mapa, jak zwykl mawiac mój przyjaciel Jelow, nazywa sie w pewnym jezyku chormanupka, co znaczy “madrosc"; w tym samym jezyku slowo “madrosc" tlumaczy sie w nastepujacy sposób: “Dowód umyslowy, ze dwa razy dwa równa sie siedem i pól, minus trzy i jeszcze troche". Moim zdaniem, przy korzystaniu z map wspólczesnych byloby rzecza niezwykle pozyteczna zastosowanie w praktyce pewnego rozsadnego powiedzenia, które mówi: “Jesli chcesz osiagnac dowolny cel, popros o rade kobiete i zrób dokladnie na odwrót". Tak samo jest w tym wypadku: jesli chcesz znalezc wlasciwa droge, sprawdz na mapie i pójdz w przeciwnym kierunku, a na pewno dotrzesz do celu. Byc moze te mapy przydaja sie ludziom wspólczesnym, którzy siedzac w gabinetach i nie majac czasu ani mozliwosci udania sie dokadkolwiek, musza czytac najprzerózniejsze ksiazki podróznicze i przygodowe. Rzeczywiscie, dla tych ludzi te mapy to cos wymarzonego, poniewaz dzieki nim maja wiecej wolnego czasu na zmyslanie swoich fantastycznych opowiesci. Mozliwe, ze istnieja dobre mapy niektórych okolic, ale wsród wszystkich, na które natrafilem - poczawszy od starozytnych map Chin, a skonczywszy na specjalnych topograficznych mapach wojskowych - nie znalazlem ani jednej, która okazala sie przydatna w chwili, gdy naprawde byla mi potrzebna. Niektóre mapy moga czasami pomóc podróznikom zorientowac sie jakos w gesto zaludnionych terenach; ale na bezludziu, czyli tam, gdzie najbardziej sa potrzebne, na przyklad w Azji Srodkowej, lepiej byloby, zeby, jak juz powiedzialem, w ogóle nie istnialy, poniewaz wypaczaja rzeczywistosc do granic absurdu. W wypadku prawdziwych podrózników takie mapy moga spowodowac liczne niepozadane i przykre konsekwencje. Na przyklad przypuscmy, ze zgodnie ze wskazaniami mapy nastepnego dnia czeka cie przeprawa przez duze wzniesienie, gdzie oczywiscie spodziewasz sie niskiej temperatury powietrza. W nocy, pakujac bagaze, wyciagasz cieple ubrania oraz wszystko, co chroni przed zimnem, i odkladasz to na bok. Zwiazawszy pozostale rzeczy, ladujesz je na zwierzeta - konie, jaki itp. - a cieple ubrania kladziesz na wierzch, zeby miec do nich latwy dostep. Otóz prawie zawsze sie okazuje, ze nastepnego dnia, wbrew temu, co pokazuje mapa, idziesz przez doliny i niziny, a zamiast oczekiwanego oziebienia jest taki upal, ze chcesz doslownie rozebrac sie do naga. Cieple ubrania, które nie sa ani spakowane, ani dobrze przymocowane do grzbietów zwierzat, zeslizguja sie i przesuwaja przy kazdym kroku, zaklócajac równowage i drazniac nie tylko zwierzeta, ale takze samych podrózników. A co to znaczy przepakowywac sie w drodze zrozumie tylko ten, kto choc raz doswiadczyl tego w czasie calodziennej wedrówki po górach. Oczywiscie, jesli chodzi o organizowane w jakichs celach politycznych podróze rzadowe, na które przeznacza sie duze sumy pieniedzy, albo o wyprawe finansowana przez wdowe po bankierze, zapalona teozofke, to mozna wynajac wtedy dowolna liczbe tragarzy, którzy beda pakowac i rozpakowywac bagaze. Ale prawdziwy podróznik musi wszystko robic sam; i nawet gdyby mial sluzacych, bedzie zmuszony im pomóc, poniewaz w obliczu trudów podrózy trudno jest normalnemu czlowiekowi bezczynnie przygladac sie zmaganiom innych. Mapy wspólczesne sa takie, a nie inne najwidoczniej dlatego, ze przygotowuje sie je w sposób, któremu mialem okazje sie przyjrzec. Bylo to w trakcie mojej podrózy z kilkoma czlonkami grupy Poszukiwaczy Prawdy przez Pamir, droga prowadzaca przez szczyt Aleksandra III. W poblizu szczytu znajdowala sie wtedy glówna siedziba inspektorów Wojskowego Oddzialu Topograficznego. Dowódca tego oddzialu byl pewien pulkownik, przyjaciel jednego z uczestników wyprawy; postanowilismy wiec zatrzymac sie tam, zeby zlozyc mu wizyte. Pulkownik mial kilku pomocników w postaci mlodych oficerów sztabowych. Wszyscy przywitali nas z wielka radoscia, poniewaz od kilku miesiecy przebywali w miejscach, gdzie w promieniu kilkuset kilometrów trudno bylo znalezc zywa dusze. Chcac dobrze wypoczac, zatrzymalismy sie w ich namiotach przez trzy dni. Kiedy szykowalismy sie do drogi, jeden z mlodych oficerów zwrócil sie do nas z goraca prosba, zebysmy pozwolili mu dolaczyc do naszej grupy; okazalo sie, ze mial zrobic mape okolicy polozonej w odleglosci dwóch dni drogi w tym samym kierunku, w którym zmierzalismy. Do pomocy zabral ze soba dwóch szeregowców. W jednej z dolin natrafilismy na obóz koczowniczego plemienia Karakirgizów i nawiazalismy z nimi rozmowe. Towarzyszacy nam oficer równiez mówil w ich jezyku. Wsród koczowników byl starszy mezczyzna, najwyrazniej czlowiek z duzym doswiadczeniem. Oficer, jeden z moich przyjaciól i ja zaprosilismy go na wspólny posilek, majac nadzieje, ze uda nam sie wykorzystac jego wiedze i uzyskac od niego potrzebne informacje. Jedlismy i palilismy papierosy. Przynieslismy ze soba torby zrobione z baranich zoladków, które napelnilismy wysmienita kowurma; oficer mial takze wódke, która przywiózl z Taszkentu i która cieszy sie wielkim powodzeniem wsród koczowników, szczególnie wówczas, gdy inni czlonkowie plemienia nie widza, co takiego oni pija. Wlewajac w siebie wódke, stary Karakirgiz przekazal nam rózne informacje na temat okolicy i powiedzial, gdzie sie znajduja pewne godne uwagi miejsca. Wskazujac na pokryty wiecznym sniegiem szczyt góry, która juz wczesniej zauwazylismy, spytal: - Widzicie ten wierzcholek? Otóz zaraz za nim znajduje sie... a potem... tam wlasnie polozona jest slynna jaskinia Iskandera. Oficer narysowal to wszystko na papierze. Przy okazji wspomne, ze byl calkiem utalentowanym artysta. Kiedy posilek dobiegl konca i Karakirgiz wrócil do swojego obozu, popatrzylem na szkic narysowany przez oficera i zauwazylem, ze umiescil on wszystkie miejsca opisane przez starca nie za góra, to znaczy tam, gdzie Karakirgiz je wskazal, lecz przed nia. Zwrócilem mu uwage na te niezgodnosc; okazalo sie, ze oficer pomylil slowa “przed" i “za", które w tamtejszym jezyku brzmia prawie tak samo: bu-ti i pu-ti, i ktos, kto nie jest w nim biegly, bardzo latwo moze je pomylic, szczególnie kiedy wymawia sie je szybko w srodku zdania. Na moja uwage oficer zareagowal slowami: - Ach, do diabla, jakie to ma znaczenie! - i zamknal z trzaskiem szkicownik. Juz od dwóch godzin rysowal te mape i oczywiscie nie chcialo mu sie zaczynac wszystkiego od nowa, tym bardziej ze szykowalismy sie juz do drogi. Jestem przekonany, ze ów szkic znalazl sie pózniej na mapie dokladnie w takiej formie, w jakiej narysowal go oficer. Tak wiec drukarz, który nigdy nie byl w tych stronach, umiescil wszystkie detale nie po wlasciwej stronie góry, lecz po przeciwnej, i oczywiscie nasi bracia podróznicy tam wlasnie beda ich szukac. Z nielicznymi wyjatkami wszystko, co wiaze sie z robieniem map, dzieje sie dokladnie w ten sposób. Kiedy wiec mapa wskazuje, ze zblizasz sie do rzeki, nie zdziw sie, jezeli wlasnie wtedy staniesz w obliczu jednej z “okazalych córek Ich Wysokosci Himalajów". Przez kilka nastepnych dni kontynuowalismy wiec podróz na slepo, bez przewodnika, bardzo uwazajac, zeby nie natrafic na jedna z band rozbójników, którzy w tamtym czasie bynajmniej nie darzyli cieplymi uczuciami zlapanych Europejczyków; uroczyscie zatrzymywali ich jako jenców i pózniej, z nie mniejszym ceremonialem, wymieniali z jakims innym plemieniem zamieszkujacym te czesc powierzchni naszej drogiej planety za dobrego konia, najnowszy model strzelby lub po prostu mloda dziewczyne, oczywiscie takze trzymana w niewoli. Przemieszczajac sie z miejsca na miejsce, dotarlismy do malego strumienia i postanowilismy isc jego brzegiem, uznawszy, ze musi nas gdzies w koncu doprowadzic. Nie wiedzielismy nawet, czy zmierzamy na pólnoc, czy na poludnie, poniewaz znajdowalismy sie na obszarze wododzialu. Szlismy brzegiem strumienia tak dlugo, jak dlugo bylo to mozliwe, ale juz wkrótce stal sie on tak stromy i praktycznie nie do przebycia, ze bylismy zmuszeni isc samym korytem. Przeszlismy zaledwie kilka kilometrów, kiedy okazalo sie, ze strumien, zasilony woda z licznych malych doplywów, wezbral do tego stopnia, ze nie mozna bylo dluzej isc po dnie; musielismy wiec sie zatrzymac i powaznie sie zastanowic na tym, co robic dalej. Po dlugiej dyskusji postanowilismy zarznac kozy sluzace nam jako zwierzeta pociagowe oraz zródlo pozywienia i zrobic z ich skór burdiuki, które po napompowaniu mielismy przymocowac do tratwy, zeby poplynac dalej w dól rzeki. Do zrealizowania naszego zamiaru wybralismy wygodne miejsce niedaleko strumienia, gdzie w razie niebezpieczenstwa latwo moglismy sie bronic; tam tez rozbilismy obóz. Bylo juz za pózno, zeby zabrac sie do pracy; po rozbiciu namiotów rozpalilismy wiec, w przepisowy sposób, ogniska, zjedlismy posilek i polozylismy sie spac, oczywiscie ustaliwszy wczesniej, kto i w jakiej kolejnosci bedzie trzymal w nocy warte. Nastepnego dnia ze spokojnym sumieniem - zwyrodnialym jak u wszystkich ludzi wspólczesnych i dokladnie odpowiadajacym wymaganiom stawianym w piekle - w pierwszej kolejnosci zabilismy wszystkie kozy, które jeszcze wczoraj byly naszymi prawdziwymi przyjaciólkami i towarzyszkami dzielacymi trudy podrózy. Po tym godnym podziwu chrzescijansko-muzulmanskim postepku jeden z nas zaczal kroic mieso na male kawalki, zeby nastepnie je upiec i wypelnic nimi czesc skór; inni zajeli sie przygotowywaniem burdiuków i napelnianiem ich powietrzem; jeszcze inni skrecali kozie jelita, zeby zrobic z nich liny sluzace do zwiazania tratwy i przymocowania do niej burdiuków, a pozostali, w tym ja, wzieli siekiery i wybrali sie na poszukiwanie twardego drzewa potrzebnego do budowy tratwy. Szukajac drzewa oddalilismy sie znacznie od obozu. Potrzebny nam byl rodzaj platana, nazywanego tam karagacz, i wlóknista brzoza. Naszym zdaniem, sposród wszystkich gatunków okolicznych drzew tylko te dwa byly w stanie wytrzymac zderzenia ze skalami i glazami znajdujacymi sie w waskich korytach oraz na bystrzach. Niedaleko obozu natrafilismy przede wszystkim na figowce i inne gatunki drzew, za miekkie jak na nasze wymagania. Kiedy szlismy tak, sprawdzajac po kolei drzewa, ujrzelismy nagle siedzacego na ziemi mezczyzne, który nalezal do jednego z lokalnych plemion. Uzgodnilismy miedzy soba, ze podejdziemy do niego i zapytamy, gdzie mozna znalezc potrzebne nam drzewa. Z bliska zobaczylismy, ze mezczyzna ma na sobie lachmany, a z wyrazu jego twarzy wywnioskowalismy, iz jest to ez-ezunawuran, to znaczy czlowiek, który pracuje nad soba, zeby zbawic wlasna dusze, lub, jakby nazwali go Europejczycy, fakir. Poniewaz uzylem slowa “fakir", uwazam, ze nie bedzie przesada, jesli pozwole sobie na mala dygresje i rzuce troche swiatla na to slynne slowo. Rzeczywiscie, jest to jedno z wielu pustych slów, którym przypisuje sie bledne znaczenie i które, szczególnie ostatnio, oddzialuja automatycznie na wspólczesnych Europejczyków, stajac sie jedna z glównych przyczyn postepujacego zaniku ich zdolnosci myslenia. Mimo ze znaczenie, jakie Europejczycy nadaja slowu “fakir", jest nie znane mieszkancom Azji, niemniej jednak samo slowo jest tam powszechnie uzywane. Zródlem slowa “fakir", lub mówiac poprawnie), fachr, jest turkmenskie slowo “zebrak" i wsród prawie wszystkich narodowosci zamieszkujacych Azje, których jezyk wywodzi sie ze starozytnego turkmenskiego, slowo to oznacza obecnie “oszusta" albo “hochsztaplera". Tamtejsi ludzie uzywaja dwóch róznych slów w znaczeniu “oszust" lub “hochsztapler", pochodzacych ze starozytnego turkmenskiego. Jedno to “fakir", a drugie lun. Pierwsze oznacza oszusta, który podstepnie wykorzystuje dla swoich celów religijne uczucia innych ludzi, a drugie czlowieka, który po prostu wyzyskuje ludzka glupote. Wspomne, ze imie lun nadaje sie miedzy innymi wszystkim Cyganom, zarówno jako narodowi, jak i poszczególnym osobom jako przydomek. Ogólnie mówiac, Cyganie zyj a wsród wszystkich narodowosci i wszedzie prowadza koczowniczy tryb zycia. Zajmuja sie glównie handlem konmi, naprawa garnków, spiewaniem na festynach, wrózeniem itp. Z reguly rozbijaja obozy w poblizu duzych skupisk ludzkich i uciekajac sie do najprzerózniejszych podstepów, oszukuja naiwnych mieszkanców miast i wiosek. W rezultacie juz od dawna w Azji uzywa sie slowa lun, pierwotnie oznaczajacego Cyganów, do nazwania kazdego oszusta lub hochsztaplera bez wzgledu na jego rase. Znaczenie, które Europejczycy mylnie przypisuja slowu “fakir", oddaje kilka innych slów uzywanych przez mieszkanców Azji; najbardziej rozpowszechnione to ez-ezunawuran, wywodzace sie z mówionego turkmenskiego, a oznaczajace “tego, który bije siebie". Sam mialem okazje przeczytac i uslyszec liczne wypowiedzi Europejczyków na temat tak zwanych fakirów, w których twierdzi sie, ze ich sztuczki maja cechy nadprzyrodzone i cudowne; podczas gdy w rzeczywistosci, w opinii wszystkich w miare normalnych Azjatów, autorami owych sztuczek sa pozbawieni skrupulów oszusci i najwyzszego rzedu szalbierze. Zeby czytelnik zrozumial, jakie zamieszanie spowodowalo bledne uzycie tego slowa przez Europejczyków, sadze, iz wystarczy, jesli powiem, ze chociaz w czasie moich podrózy odwiedzilem prawie wszystkie kraje, w których, zdaniem Europejczyków, powinni znajdowac sie fakirzy, nie spotkalem tam ani jednego. Ostatnio jednak mialem okazje poznac autentycznego fachra, w znaczeniu nadawanym temu slowu przez mieszkanców Azji, i to nie w jednym z krajów, który, w opinii Europejczyków, zamieszkuja fakirzy, na przyklad w Indiach, ale w samym sercu Europy, w Berlinie. Któregos dnia przechadzalem sie po Kurfursten Damm, zmierzajac w kierunku glównego wejscia do Ogrodu Zoologicznego, kiedy na malym wózku stojacym na chodniku zauwazylem kaleke bez nóg, który nakrecal przedpotopowa pozytywke. W Berlinie, stolicy Niemiec, jak we wszystkich wielkich aglomeracjach miejskich reprezentujacych rzekomo kwintesencje cywilizacji wspólczesnej, nie wolno bezposrednio prosic o jalmuzne; kazdy za to moze zebrac, nie obawiajac sie interwencji policji, jesli gra na starej katarynce, sprzedaje puste pudelka od zapalek, nieprzyzwoite pocztówki i rozmaita pokrewna literature. Wspomniany zebrak ubrany byl w mundur niemieckiego zolnierza i nakrecal swoja pozytywke, której brakowalo polowy nut. Przechodzac obok, rzucilem mu kilka drobnych monet; kiedy jednak przypadkowo na niego spojrzalem, jego twarz wydala mi sie znajoma. O nic go nie zapytalem, trzymajac sie zasady, ze z moim lamanym niemieckim nigdy nie ryzykuje rozmowy w pojedynke z nieznajomymi, zaczalem sie jednak zastanawiac, gdzie go juz wczesniej widzialem. Po zalatwieniu wszystkich spraw wracalem ta sama ulica. Kaleka siedzial tam gdzie przedtem. Zblizylem sie bardzo powoli i dobrze sie mu przyjrzalem, próbujac bez skutku sobie przypomniec, dlaczego jego twarz wydaje mi sie taka znajoma. Dopiero po dojsciu do “Romanisches Cafe" uswiadomilem sobie nagle, ze ów mezczyzna to nie kto inny, jak maz pewnej damy, która kilka lat temu w Konstantynopolu przybyla do mnie z listem polecajacym od mojego przyjaciela i prosba o pomoc medyczna. Maz owej damy, byly oficer rosyjski, zostal ewakuowany z Rosji do Konstantynopola wraz z armia Wrangla. Nastepnie przypomnialem sobie, ze mloda dama zjawila sie u mnie ze zwichnietym ramieniem i posiniaczonym cialem. Kiedy nastawialem jej ramie, powiedziala mi, ze zostala pobita przez meza za to, ze nie chciala sie sprzedac za pokazna sume pewnemu Zydowi z Hiszpanii. Z pomoca doktorów Wiktorowa i Maksymowicza udalo sie mi nastawic jej ramie, po czym dama wyszla. Dwa albo trzy tygodnie pózniej siedzialem wlasnie w restauracji rosyjskiej “Czarna Róza" w Konstantynopolu, kiedy ujrzalem, jak podchodzi do mnie owa dama. Kiwajac glowa w kierunku towarzyszacego jej mezczyzny, powiedziala: - Oto on, mój maz. - i dodala: - Znowu sie z nim pogodzilam. To naprawde calkiem dobry czlowiek, chociaz czasami nad soba nie panuje. Powiedziawszy to, szybko odeszla. Przez dlugi czas siedzialem i uwaznie przygladalem sie twarzy tego oficera, poniewaz bardzo zainteresowal mnie ten rzadki okaz. I oto teraz ten sam oficer, kaleka bez nóg w mundurze zolnierza niemieckiego, nakrecal pozytywke i zbieral drobne monety. W ciagu jednego dnia wielu zyczliwych przechodniów rzucalo tej nieszczesnej ofierze wojny mase drobniaków! Moim zdaniem, ów mezczyzna byl prawdziwym fachrem, w znaczeniu, jakie nadaja temu slowu wszyscy Azjaci; a jesli chodzi o jego nogi, niechaj Bóg da mi równie zdrowe i silne! Ale skonczmy juz z tym tematem i powrócmy do rozpoczetej wczesniej opowiesci... Podeszlismy wiec do wspomnianego ez-ezunawurana i po odpowiednim przywitaniu usiedlismy obok niego. Zanim zadalismy mu pytania na interesujace nas tematy, zgodnie z obowiazujacym wsród miejscowych ceremonialem grzecznosciowym zaczelismy od zwyklej rozmowy. Warto zauwazyc, ze psychika ludzi zamieszkujacych te obszary zupelnie sie rózni od psychiki Europejczyków. Ci ostatni prawie zawsze maja na jezyku to, co chodzi im po glowie. Wsród Azjatów rzecz ma sie inaczej - w ich przypadku rozdwojenie psychiki jest daleko posuniete. Kazdy z tubylców, obojetne, jak bardzo na zewnatrz uprzejmy i przyjacielsko nastawiony, moze w duchu cie nienawidzic i myslec o tym, jak by ci zaszkodzic. Wielu Europejczyków, którzy spedzili kilkadziesiat lat wsród Azjatów, nie pojmujac tej osobliwosci i oceniajac ich w oparciu o wlasne normy, duzo w ten sposób traci i prowokuje mnóstwo niepotrzebnych nieporozumien. Mieszkancy Azji sa pelni dumy i samouwielbienia. Kazdy z nich, niezaleznie od zajmowanej pozycji, wymaga, zeby wszyscy przyjmowali wobec niego jako jednostki pewna postawe. Azjaci zawsze trzymaja najwazniejsza rzecz na zapleczu i trzeba podprowadzic do niej rozmówce niby przypadkowo; inaczej, w najlepszym wypadku skieruja cie na prawo, podczas gdy powinienes skrecic na lewo. Z drugiej strony, jezeli postepujesz zgodnie z obowiazujacymi zasadami, to nie tylko wskaza ci wlasciwa droge, lecz nawet, jesli tylko beda mogli, sami z wielka ochota pomoga ci dotrzec do celu. A zatem, podchodzac do tego czlowieka, nie spytalismy go od razu o to, czego chcielismy sie dowiedziec. Bron Boze, zebysmy, nie przestrzegajac na wstepie przyjetych zasad grzecznosciowych, pozwolili sobie na cos podobnego! Siedzac obok niego mówilismy o urokach krajobrazu, o tym, ze po raz pierwszy jestesmy w tych stronach; zapytalismy go, jak sie czuje, czy odpowiadaja mu tutejsze warunki itd. I dopiero o wiele pózniej, jakby mimochodem, wspomnialem: - Potrzebne jest nam do czegos takie a takie drzewo, ale nigdzie w okolicy nie udalo sie nam go znalezc. Odpowiedzial, ze jest mu bardzo przykro, lecz nie moze nam pomóc, poniewaz mieszka tutaj od niedawna, ale byc moze jego nauczyciel bedzie wiedzial cos na ten temat. Byl to zacny starzec, który od wielu lat mieszkal w grocie za wzgórzem i bardzo dobrze znal cala okolice. Nastepnie mezczyzna wstal, zeby pójsc do niego, ale doktor Sari-Ogle zatrzymal go i zapytal, czy sami mozemy zobaczyc jego czcigodnego nauczyciela i zapytac go o potrzebne nam drzewo. - Oczywiscie, chodzmy razem - odpowiedzial. - Mój nauczyciel to prawie swiety, zawsze jest gotów przyjsc kazdemu z pomoca. Juz z daleka ujrzelismy na lace mezczyzne siedzacego pod drzewem; nasz przewodnik, nie czekajac na nas, podbiegl do niego i powiedziawszy mu cos, dal nam znak, zebysmy podeszli. Po tradycyjnym wzajemnym powitaniu usiedlismy kolo niego. W tym momencie zjawil sie jeszcze jeden tubylec, który zasiadl obok nas. Pózniej sie okazalo, ze on równiez jest uczniem tego czcigodnego ez-ezunawurana. Twarz starca wydala sie nam tak zyczliwa i odmienna od twarzy zwyklego czlowieka, ze bez zadnych stereotypowych manipulacji wstepnych i niczego nie ukrywajac, powiedzielismy mu, co nas spotkalo oraz jak zamierzamy sie wydostac z tej okolicy. Poinformowalismy go równiez, co jest powodem naszej wizyty. Wysluchal nas z wielka uwaga i po chwili namyslu powiedzial, ze potok, nad którym sie zatrzymalismy, jest doplywem rzeki Czitral bedacej doplywem rzeki Kabul, która z kolei wpada do Indusu. Dodal, ze z tego rejonu mozna sie wydostac wieloma drogami, ale wszystkie sa dlugie i wyczerpujace. Jezeli bylibysmy w stanie podrózowac zgodnie z planem i gdyby szczesliwie udalo sie nam uniknac nabrzezy zamieszkanych przez ludzi wrogo nastawionych do obcych przybyszów, w takim wypadku trudno byloby o lepszy pomysl od naszego. Co sie tyczy drzewa, jakiego szukamy, to jego zdaniem nie nadaje sie ono do naszego celu; najlepszy bylby deren. Dodal, ze po lewej stronie sciezki, która przyszlismy, znajduje sie dolina zarosnieta gestymi kepami tych drzew. Nagle uslyszelismy w poblizu dzwiek, od którego kazdemu przeszlyby ciarki po grzbiecie. Starzec spokojnie odwrócil glowe i swoim starczym glosem wydal osobliwy okrzyk. Po kilku chwilach, w calej swojej krasie i mocy, wyszedl z zarosli ogromny szary niedzwiedz, który trzymal cos w pysku. Kiedy sie zblizyl do nas, starzec ponownie zawolal i niedzwiedz, spogladajac na nas blyszczacymi oczami, podszedl do niego i polozyl u jego stóp przedmiot, który niósl w pysku; nastepnie sie odwrócil i czlapiac ociezale, zniknal znowu w zaroslach. Wprawilo nas to, w pelnym tego slowa znaczeniu, w oslupienie, a drzenie, które ogarnelo nasze ciala, bylo tak silne, ze zaczelismy szczekac zebami. Starzec uprzejmie nam wyjasnil, ze niedzwiedz jest jego przyjacielem i czasami, jak wlasnie dzisiaj, przynosi mu czungari [gzungari to rodzaj kukurydzy, która rosnie w tej okolicy i której uzywa sie zamiast pszenicy]. Nawet po tych slowach zapewnienia nie potrafilismy w pelni dojsc do siebie; patrzylismy po sobie w glebokim milczeniu, a na naszych twarzach malowalo sie kompletne oszolomienie. Starzec, wstajac ociezale ze swojego miejsca, wyrwal nas z oslupienia mówiac, ze codziennie o tej porze udaje sie na spacer, wiec jesli chcemy, to moze zaprowadzic nas do doliny, w której rosna derenie. Nastepnie, odmówiwszy modlitwe, ruszyl przed siebie, a my i jego uczniowie podazylismy za nim. W dolinie rzeczywiscie znalezlismy wiele kep dereni; wszyscy, wlaczajac w to starca, od razu zabrali sie do scinania potrzebnych nam drzew, wybierajac te najwieksze. Kiedy gotowe juz byly dwa duze ladunki, uznajac, ze to powinno wystarczyc, zapytalismy starca, czy zgodzi sie odwiedzic nasz znajdujacy sie niedaleko obóz i czy pozwoli jednemu z naszych przyjaciól wykonac za pomoca specjalnej niewielkiej maszyny jego wierny portret, co nie powinno zajac duzo czasu. W pierwszej chwili starzec odmówil, ale jego uczniowie pomogli nam go przekonac i zabierajac drzewo udalismy sie nad brzeg strumienia, gdzie wczesnej zostawilismy przy pracy pozostalych uczestników wyprawy. Na miejscu szybko wszystko wyjasnilismy; profesor Skrydlow zrobil starcowi zdjecie swoim aparatem fotograficznym i natychmiast zabral sie do jego wywolywania. My tymczasem zgromadzilismy sie wokól starca w cieniu drzewa figowego. Towarzyszyla nam wtedy Witwicka, która miala owinieta szyje, poniewaz od wielu miesiecy cierpiala na bolesne, czesto dokuczajace ludziom w górach schorzenie gardla, które przejawialo sie w postaci wola. Na widok bandaza starzec zapytal, co jej jest. Po wysluchaniu naszych wyjasnien poprosil, zeby Witwicka podeszla do niego; uwaznie zbadal opuchlizne i powiedzial, zeby polozyla sie na plecach; nastepnie róznymi metodami zaczal masowac opuchlizne, jednoczesnie wypowiadajac szeptem jakies slowa. Jakiez bylo nasze zdziwienie, gdy po dwudziestu minutach masazu ogromna opuchlizna na szyi Witwickiej zaczela znikac na naszych oczach, a po nastepnych dwudziestu minutach nie pozostal po niej nawet slad. W tej samej chwili wrócil do nas profesor Skrydlow, który przyniósl wywolane zdjecie starca. On równiez byl bardzo zdumiony i gleboko sie klaniajac, z obca sobie pokora, usilnie poprosil starca, zeby ów usmierzyl ostry ból spowodowany dlugotrwalym schorzeniem nerek, który nekal go od kilku dni. Ez-ezunawuran spytal o kilka szczególów choroby i natychmiast poslal jednego ze swoich uczniów, który wkrótce wrócil z korzeniem nieduzego krzewu. Dajac go profesorowi, starzec rzekl: - Wez jedna czesc tego korzenia i dwie czesci kory z drzewa figowego, które rosnie tutaj prawie wszedzie; ugotuj z nich wywar i codziennie przez dwa miesiace pij szklanke tego plynu przed snem. Potem z uczniami obejrzal zdjecie przyniesione przez profesora, które szczególnie zadziwilo tych ostatnich. Nastepnie zaprosilismy starca na wspólny posilek skladajacy sie z koziej kowurmy i placków zrobionych z pochandu [pochand tomaka zrobiona z prazonego jeczmienia, z której wypieka sie bardzo smaczny chleb], czego nam nie odmówil. W trakcie rozmowy dowiedzielismy sie, ze sluzyl kiedys jako top-baszi, czyli dowódca artylerii emira Afganistanu; ze rzadzacy obecnie emir jest jego wnukiem, a takze, ze kiedy mial szescdziesiat lat, zostal ranny w czasie buntu Afganczyków i Beludzów przeciw jednemu z mocarstw europejskich, po czym powrócil do rodzinnego Chorasanu. Kiedy zupelnie wydobrzal, czujac swoje lata, postanowil porzucic sluzbe wojskowa i poswiecic reszte zycia na zbawienie wlasnej duszy. Najpierw nawiazal kontakt z perskimi derwiszami; nastepnie, tylko na krótko, stal sie baptysta, a jeszcze pózniej wstapil do klasztoru w poblizu Kabulu. Kiedy zrozumial juz wszystko, co bylo mu potrzebne, i przekonal sie, ze moze sie obejsc bez innych, zaczal szukac ustronnego, polozonego z dala od ludzi miejsca. Znalazlszy to miejsce, osiedlil sie tutaj w towarzystwie kilku osób, które pragnely zyc zgodnie z jego wskazaniami i teraz, majac juz dziewiecdziesiat osiem lat, czeka na smierc, poniewaz w dzisiejszych czasach rzadko komu udaje sie przekroczyc setke. Kiedy starzec szykowal sie juz do drogi, Jelow zwrócil sie do niego z pytaniem, czy bylby tak uprzejmy i poradzil mu, co ma zrobic ze swoimi oczami. Jelow kilka lat temu nabawil sie na Zakaukaziu jaglicy i mimo rozmaitych prób leczenia do tej pory nie wyzdrowial, a sama choroba stala sie chroniczna. - Chociaz oczy - powiedzial - nie zawsze sprawiaja mi klopot, niemniej jednak codziennie rano sa zaropiale i nie moge ich otworzyc; poza tym przy kazdej zmianie klimatu albo podczas burzy piaskowej bardzo mnie bola. Stary ez-ezunawuran poradzil Jelowowi, zeby zmielil bardzo drobno troche siarczanu miedzi i codziennie wieczorem, przed snem, slinil igle, a nastepnie zanurzal ja w siarczanie i przeciagal miedzy powiekami. Powinien robic to regularnie przez jakis czas. Powiedziawszy to, czcigodny starzec wstal i robiac w kierunku kazdego z nas gest, który w tamtej okolicy oznacza to, co nazywamy blogoslawienstwem, ruszyl w strone swojej siedziby; wszyscy, nawet nasze psy, odprowadzilismy go do domu. W drodze znowu zaczelismy z nim rozmawiac. Nagle Karpenko, bez uzgodnienia z nami zwrócil sie do niego po uzbecku: - Swiety Ojcze! Skoro z woli przeznaczenia spotkalismy Cie w tak niezwyklym miejscu, wszyscy, bez cienia watpliwosci, jestesmy przekonani, ze Ty, bedac czlowiekiem o ogromnej wiedzy i bogatym w doswiadczenia w zakresie zycia codziennego, jak i te dotyczace przygotowania sie do egzystencji, która czeka nas po smierci, nie odmówisz i doradzisz nam, oczywiscie na tyle, na ile to jest mozliwe, jak powinno wygladac nasze zycie i jakich idealów powinnismy sie trzymac, bysmy w koncu mogli zyc w sposób godny ludzi i w zgodzie z tym, co zaplanowano w Górze. Starzec, zanim odpowiedzial na to dziwne pytanie Karpenki, rozejrzal sie, jakby czegos szukal, a nastepnie podszedl do pnia zwalonego drzewa. Usiadl na nim i kiedy sie usadowilismy, niektórzy na pniu obok niego, a inni po prostu na ziemi, zwrócil sie do nas i powoli zaczal mówic. Jego odpowiedz, która byla bardzo interesujaca i gleboka, przerodzila sie w dlugie kazanie. Slowa wypowiedziane wówczas przez tego starego ez-ezunawurana zamieszcze dopiero w trzecim cyklu moich dziel, w rozdziale zatytulowanym: “Galo astralne czlowieka; jego potrzeby i mozliwosci manifestowania sie w zgodzie z istniejacymi prawami". Na razie wspomne tylko o wynikach leczniczych osiagnietych przez tego zacnego czlowieka, które mialem okazje sprawdzic na przestrzeni wielu lat. Od tamtego czasu Witwicka nie miala zadnego bólu ani najmniejszego objawu nawrotu choroby, na która uprzednio cierpiala. Profesor Skrydlow nie wiedzial, jak wyrazic swoja, prawdopodobnie dozgonna, wdziecznosc dla starca, który wyleczyl go z dolegliwosci dokuczajacych mu przez dwanascie lat. Co sie tyczy Jelowa, to po miesiacu jaglica zniknela bez sladu. Po tym waznym dla nas wszystkich wydarzeniu zatrzymalismy sie tam jeszcze przez trzy dni, w trakcie których obrobilismy drzewo, zbudowalismy tratwe i poczynilismy wszystkie niezbedne przygotowania. Czwartego dnia, wczesnym rankiem, spuscilismy nasza prowizoryczna tratwe na wode i poplynelismy w dól rzeki. Na poczatku nasz osobliwy statek nie zawsze unosil sie z pradem i czasami musielismy go popychac, albo wrecz niesc na rekach; jednakze, im woda w rzece stawala sie glebsza, tym latwiej tratwa plynela sama i zdarzalo sie, ze mimo calego obciazenia, gnala doslownie jak opetana. Nie mozna powiedziec, ze mielismy pelne poczucie bezpieczenstwa, szczególnie w chwilach, kiedy tratwa plynela waskim korytem i uderzala o skaly; pózniej jednak, gdy juz sie przekonalismy o jej wytrzymalosci i o skutecznosci urzadzenia wymyslonego przez inzyniera Samsanowa, poczulismy sie calkiem bezpiecznie i nawet zaczelismy opowiadac dowcipy. Ów genialny pomysl inzyniera Samsanowa polegal na przymocowaniu zarówno z przodu, jak i po bokach tratwy dwóch burdiuków, które przy uderzeniu o skaly sluzyly jako zderzaki. Drugiego dnia podrózy w dól rzeki doszlo do wymiany ognia z banda tubylców, którzy najwidoczniej nalezeli do jednego z plemion zamieszkujacych tereny przybrzezne. W czasie strzelaniny Piotr Karpenko zostal powaznie ranny. Zmarl dwa lata pózniej w bardzo mlodym wieku, w jednym z miast Rosji centralnej. Pokój Twojej duszy, niezwykly i prawdziwy przyjacielu!



Profesor Skrydlow


Chce teraz wspomniec o jednym z najblizszych przyjaciól mojej esencji. Byl nim o wiele starszy ode mnie profesor archeologii Skrydlow, którego poznalem w pierwszych latach mojego odpowiedzialnego zycia, a który zaginal bez wiesci w okresie wielkiego podniecenia umyslów w Rosji. Moje pierwsze spotkanie z nim, które opisalem w rozdziale poswieconym ksieciu Lubowieckiemu, mialo miejsce wówczas, gdy zatrudnil mnie jako przewodnika po Kairze i okolicach. Wkrótce potem spotkalem go ponownie w starozytnych Tebach - czyli koncowym punkcie mojej pierwszej wspólnej wyprawy z ksieciem Lubowieckim - gdzie profesor dolaczyl do nas, zeby poprowadzic jakies wykopaliska. Przez trzy tygodnie mieszkalismy razem w jednym z grobowców i nasze rozmowy, prowadzone w czasie przerw w pracy, skupialy sie na rozmaitych tematach abstrakcyjnych. Mimo róznicy wieku, stopniowo tak bardzo sie zaprzyjaznilismy, ze kiedy ksiaze Lubowieckiwyjechal do Rosji, postanowilismy sie nie rozstawac, lecz razem wybrac w dluga podróz. Z Teb wyruszylismy w góre Nilu, az do jego zródel; pózniej udalismy sie do Abisynii, gdzie zatrzymalismy sie na trzy miesiace. Nastepnie, po pokonaniu Morza Czerwonego, przedostalismy sie przez Syrie i w koncu dotarlismy do ruin Babilonu. Po spedzeniu tam czterech miesiecy profesor Skrydlow postanowil zatrzymac sie dluzej i kontynuowac swoje wykopaliska, a ja, w towarzystwie dwóch perskich kupców dywanów, których przypadkowo spotkalem w malej wiosce niedaleko Babilonu i z którymi zaprzyjaznilem sie dzieki wspólnej pasji do starych dywanów, udalem sie przez Meszhed do Isfahanu. Moje nastepne spotkanie z profesorem Skrydlowem mialo miejsce dwa lata pózniej, kiedy wraz z ksieciem Lubowieckim zjawil sie w Orenburgu. Wlasnie stamtad mielismy wyruszyc na wielka wyprawe przez Syberie; cel wyprawy wiazal sie z programem wytyczonym przez te sama grupe Poszukiwaczy Prawdy, o której wspominalem juz kilka razy. Po zakonczeniu podrózy przez Syberie czesto sie spotykalismy, zeby odbyc krótsze lub dluzsze wedrówki do odleglych miejsc polozonych glównie w Azji i Afryce, albo na krótka rozmowe, kiedy czulismy potrzebe wzajemnej konsultacji; zdarzalo sie tez, ze spotykalismy sie zupelnie przypadkowo. Opisze teraz, najdokladniej jak potrafie, jedno z naszych spotkan i dluga podróz, w która nastepnie wyruszylismy, poniewaz wlasnie w czasie tej podrózy w zyciu wewnetrznym profesora Skrydlowa nastapil punkt zwrotny: poczawszy od tamtej chwili jego psychika zaczela dzialac nie tylko pod wplywem mysli, lecz takze instynktu i uczuc. Te ostatnie zaczely nawet dominowac i, jak to sie mówi, przejmowac inicjatywe. Spotkalem go wtedy calkiem przypadkowo. Dzialo sie to w Rosji, zaraz po mojej wizycie u ksiecia Lubowieckiego w Konstantynopolu. W drodze na Zakaukazie, w któryms z bufetów dworcowych konczylem wlasnie w pospiechu jeden ze slynnych kotletów “wolowych", zrobionych z koniny, w które Tatarzy kazanscy zaopatruja stacje kolejowe w Rosji, gdy niespodziewanie objal mnie stojacy za mna mezczyzna. Obrócilem sie: byl to mój stary przyjaciel Skrydlow. Okazalo sie, ze jedzie tym samym pociagiem w odwiedziny do córki, która mieszkala wówczas w miejscowosci wypoczynkowej Piatigorsk. Spotkanie sprawilo nam ogromna radosc i postanowilismy spedzic razem pozostala czesc podrózy; profesor, chcac dolaczyc do mnie, z przyjemnoscia zrezygnowal z miejsca w wagonie drugiej klasy - jak sie rozumie samo przez sie, ja podrózowalem w trzeciej - i przez cala droge rozmawialismy. Powiedzial mi, ze po opuszczeniu ruin Babilonu wrócil do Teb, w poblizu których kontynuowal wykopaliska. W ciagu tych dwóch lat dokonal wielu cennych odkryc, ale w koncu, steskniony za rodzinna Rosja i swoimi dziecmi, postanowil zrobic sobie wakacje. Po powrocie do Rosji udal sie wprost do Petersburga, a nastepnie do Jaroslawia, gdzie mieszkala jego starsza córka. Obecnie jechal z wizyta do drugiej córki, która pod jego nieobecnosc “sprawila" mu dwójke wnuków. Jak dlugo zatrzyma sie w Rosji i co zrobi potem, tego nie potrafil jeszcze powiedziec. Nastepnie ja opowiedzialem mu, co robilem w ciagu ostatnich dwóch lat: jak wkrótce po naszym rozstaniu zainteresowalem sie islamem; jak przezwyciezajac liczne trudnosci i stosujac najrozmaitsze podstepy, dotarlem do Mekki i Medyny - gdzie chrzescijanie nie maja wstepu - z nadzieja zglebienia “tajemnego serca" tej religii i, byc moze, znalezienia odpowiedzi na niektóre pytania, które uwazalem za najistotniejsze. Jednakze wszystkie moje wysilki poszly na marne; nic nie znalazlem i pojalem jedynie, ze jezeli w tej religii cos sie kryje, to powinienem szukac tego nie, jak sie wierzy i powszechnie twierdzi, w Mekce i Medynie, lecz w Bucharze, miescie, w którym od samego poczatku skupiala sie wiedza tajemna islamu i które stalo sie jej glównym osrodkiem oraz zródlem. Poniewaz nie stracilem ani zainteresowania, ani nadziei, postanowilem wiec udac sie do Buchary z grupa Sartów, którzy wracali do domu po odbyciu pielgrzymki do Mekki i Medyny, i celowo nawiazalem z nimi przyjacielskie kontakty. Nastepnie opisalem okolicznosci, które spowodowaly, ze nie pojechalem wprost do Buchary; opowiedzialem wiec o tym, jak po przybyciu do Konstantynopola spotkalem ksiecia Lubowieckiego, który poprosil, zebym towarzyszyl pewnej osobie w drodze do posiadlosci jego siostry w obwodzie Tambowskim, skad wlasnie wracalem; teraz zas zamierzalem udac sie na jakis czas na Zakaukazie, zeby odwiedzic rodzine, a nastepnie ponownie skierowac kroki w kierunku Buchary i dotrzec tam... - ...z twoim starym przyjacielem Skrydlowem - dokonczyl za mnie. Dodal, ze w ciagu ostatnich trzech lat czesto marzyl o podrózy do Buchary i w okolice Samarkandy, aby sprawdzic tam pewne dane na temat Tamerlana, potrzebne mu do rozwiazania jakiegos zagadnienia archeologicznego, które niezmiernie go pasjonowalo. Ostatnio znowu o tym myslal, ale obawial sie wyruszyc w podróz samotnie; slyszac wiec teraz, ze wybieram sie w tamta strone, uznal, ze z najwieksza przyjemnoscia do mnie dolaczy, jesli nie mam nic przeciwko temu. Dwa miesiace pózniej zgodnie z umowa spotkalismy sie w Tyflisie. Stamtad wyruszylismy za Morze Kaspijskie z zamiarem dotarcia do Buchary, jednakze po przybyciu do ruin Starego Merwu zatrzymalismy sie tam na mniej wiecej rok. Zeby wyjasnic, jak do tego doszlo, musze powiedziec, ze na dlugo przed podjeciem decyzji o wspólnej podrózy do Buchary wielokrotnie rozmawialismy o mozliwosci przedostania sie do Kafirystanu, kraju, do którego Europejczycy nie mieli wówczas wstepu. Chcielismy tam dotrzec glównie dlatego, ze ze wszystkich informacji, jakie uzyskalismy w czasie rozmów z róznymi ludzmi, wynikalo, iz wlasnie tam bedziemy mogli znalezc odpowiedzi na wiele interesujacych nas psychologicznych i archeologicznych pytan. W Tyflisie zaopatrzylismy sie we wszystko, wlaczajac listy polecajace, co nalezalo zabrac w podróz do Buchary; spotkalismy sie tez i rozmawialismy z wieloma ludzmi, którzy znali te okolice. Pod wplywem tych rozmów i wyciagnietych z nich wniosków ogarnelo nas takie pragnienie przedostania sie do niedostepnego dla Europejczyków Kafirystanu, ze postanowilismy dotrzec tam za wszelka cene zaraz po opuszczeniu Buchary. Wszystkie nasze wczesniejsze zainteresowania jakby zniknely bez sladu i przez cala droge do Turkmenii myslelismy i rozmawialismy wylacznie o tym, jakie kroki bedziemy musieli podjac, zeby zrealizowac ów smialy projekt. Jednakze dopiero przypadek sprawil, iz nasz plan przedostania sie do Kafirystanu przybral konkretna forme. Stalo sie to w nastepujacych okolicznosciach: W czasie postoju na stacji Nowy Merw, polozonej na trasie kolei srodkowoazjatyckiej, poszedlem do bufetu po goraca wode na herbate i wracajac do naszego wagonu, niespodziewanie znalazlem sie w objeciach mezczyzny ubranego w strój Turkmenów tekinskich. Tym mezczyzna okazal sie mój stary dobry przyjaciel, Grek nazwiskiem Wasiliaki, z zawodu krawiec, który od wielu lat mieszkal w Merwie. Dowiedziawszy sie, ze jade do Buchary, usilnie prosil, zebym przerwal podróz i zatrzymal sie na jedna noc w Merwie, poniewaz wlasnie tego dnia wieczorem mialo sie odbyc wielkie swieto rodzinne z okazji chrzcin jego pierwszego dziecka. Jego prosba byla tak szczera i wzruszajaca, ze nie moglem zwyczajnie odmówic i powiedzialem, zeby chwile na mnie poczekal. Zdajac sobie sprawe, ze pociag ma zaraz odjechac, pobieglem najszybciej jak moglem, zeby poradzic sie w tej sprawie profesora, i przy okazji wylalem na siebie wrzatek. Kiedy w korytarzu z trudem przeciskalem sie przez tlum pasazerów wsiadajacych i wysiadajacych z wagonu, profesor na mój widok dal mi znak reka i wykrzyknal: - Biore juz swoje rzeczy. Szybko wracaj na peron, zebym mógl ci je podac przez okno. Najwidoczniej byl swiadkiem mojego przypadkowego spotkania i domyslil sie, co mi zaproponowano. Kiedy równie szybko wrócilem na peron i zaczalem odbierac przez okno bagaze, okazalo sie, ze nasz pospiech byl zupelnie zbyteczny, poniewaz pociag musial stac jeszcze przez dwie godziny, czekajac na spóznione polaczenie z Kuszki. Wieczorem przy kolacji, juz po zakonczeniu religijnej ceremonii chrztu, przysiadl sie do mnie stary turkmenski koczownik, przyjaciel gospodarza i wlasciciel duzego stada owiec karakulowych. W trakcie rozmowy wypytywalem go ogólnikowo o zycie koczowników oraz o rózne plemiona Azji Srodkowej, az w pewnym momencie poruszylismy temat niezaleznych plemion, które zamieszkuja obszar Kafirystanu. Po kolacji, która oczywiscie obfitowala w rosyjska wódke, kontynuowalismy rozmowe i starzec, mimochodem i jakby mówiac do siebie, wyrazil opinie, która zarówno ja, jak i profesor Skrydlow potraktowalismy bardzo powaznie; w oparciu o te wlasnie opinie ulozylismy konkretny plan, majacy sluzyc zrealizowaniu naszego zamierzenia. Starzec powiedzial, ze mimo niemal organicznej niecheci mieszkanców tego regionu do kontaktów z ludzmi nie nalezacymi do ich plemion, prawie u kazdego z tubylców, bez wzgledu na to, z jakiego pochodzi plemienia, rozwinelo sie cos takiego, co w naturalny sposób wzbudza w nim uczucie szacunku, a nawet milosci do ludzi wszystkich ras, którzy oddaja sie sluzbie bozej. Po tym, jak - byc moze tylko dzieki dzialaniu rosyjskiej wódki - ten przypadkowo spotkany koczownik uczynil wspomniana uwage, wszystkie rozwazania, jakie snulismy tej samej nocy i nastepnego dnia, opieraly sie na zalozeniu, ze bedziemy mogli dostac sie do Kafirystanu nie jako zwykli smiertelnicy, lecz pod postacia osób, którym okazuje sie tam specjalny szacunek i które moga wszedzie swobodnie sie poruszac, nie budzac zadnych podejrzen. Nastepnego dnia wieczorem, ciagle jeszcze zastanawiajac sie nad naszym planem, siedzielismy w jednej z tekinskich herbaciarni Nowego Merwu, gdzie dwie grupy turkmenskich kobiet wolnych obyczajów folgowaly sobie w kifle ze swoimi baczi, czyli mlodymi tancerzami; glówne zajecie tych niewiast - aprobowane przez prawo lokalne, a takze uznane przez prawodawstwo wielkiego Imperium Rosyjskiego, sprawujacego wówczas protektorat nad tym panstwem - wyglada dokladnie tak samo jak zajecie, któremu, równiez legalnie, oddaja sie w Europie kobiety z “zóltymi biletami". Wlasnie w takiej atmosferze postanowilismy kategorycznie, ze profesor Skrydlow przebierze sie za zacnego derwisza z Persji, a ja bede udawal potomka Mahometa w prostej linii, czyli seida. Zeby przygotowac sie do tej maskarady, potrzebowalismy sporo czasu, jak równiez spokojnego i odosobnionego miejsca. Dlatego wlasnie postanowilismy zamieszkac w ruinach Starego Merwu, które odpowiadaly naszym wymaganiom i gdzie w ramach wypoczynku moglismy czasami prowadzic wykopaliska. Nasze przygotowania polegaly na uczeniu sie na pamiec ogromnej liczby swietych piesni perskich i pouczajacych starozytnych maksym, a takze na zapuszczaniu wystarczajaco dlugich wlosów, abysmy wygladali na osoby, za które chcielismy sie podac; w tym wypadku charakteryzacja nie wchodzila w gre. Spedzilismy w ten sposób mniej wiecej rok. Kiedy w koncu poczulismy sie usatysfakcjonowani zarówno naszym wygladem, jaki znajomoscia wersetów oraz psalmów religijnych, pewnego wczesnego poranka opuscilismy ruiny Starego Merwu, które staly sie niemal naszym domem. Doszlismy pieszo az do stacji Bajram Ali, polozonej na trasie kolei srodkowoazjatyckiej; tam wsiedlismy do pociagu jadacego do Czardzou, skad nastepnie poplynelismy lodzia w góre Amu-darii. To wlasnie nad brzegami Amu-darii, nazywanej w czasach starozytnych Oksus i czczonej przez niektóre narody Azji Srodkowej jako bóstwo, pojawil sie na ziemi zarodek kultury wspólczesnej. W czasie mojej podrózy z profesorem Skrydlowem w góre tej rzeki mialo miejsce zdarzenie - niezwykle dla kazdego Europejczyka, za to bardzo charakterystyczne dla nie naruszonej jeszcze przez cywilizacje wspólczesna, miejscowej moralnosci patriarchalnej - którego ofiara byl pewien przesadnie dobroduszny stary Sart. Na wspomnienie tego wydarzenia czesto ogarniaja mnie wyrzuty sumienia, poniewaz z naszego powodu ów zyczliwy starzec stracil, byc moze na zawsze, swoje pieniadze. Pragne zatem jak najdokladniej opisac ten etap naszej podrózy do tego niedostepnego dla Europejczyków kraju. W tym celu spróbuje posluzyc sie stylem, którego nauczylem sie jeszcze w mlodosci - stylem pewnej szkoly literackiej, która, jak sie wydaje, powstala i kwitla nad brzegami tej wielkiej rzeki - a nazywanym tworzeniem obrazów bez slów. Glówne zródlo Amu-darii, która w górnym odcinku nosi imie Piandz, znajduje sie w Hindukuszu. Obecnie wplywa ona do Jeziora Aralskiego, ale wedlug pewnych danych historycznych w przeszlosci wpadala do Morza Kaspijskiego. W okresie, którego dotyczy moja opowiesc, owa rzeka przeplywala przez granice wielu panstw: dawnej Rosji, chanatów chiwanskiego i bucharskiego, Afganistanu, Kafirystanu, Indii brytyjskich itd. Dawniej podrózowano po niej specjalnymi tratwami, ale po podbiciu regionu przez Rosje spuszczono na rzeke flotylle plaskodennych parowców, które prócz pewnych zadan militarnych sluzyly do zeglugi pasazersko--towarowej miedzy Jeziorem Aralskim i górnymi odcinkami rzeki. Tak wiec teraz - po prostu po to, zeby odpoczac - oddam sie elukubracjom w stylu wspomnianej przed chwila, pradawnej szkoly literackiej. Amu-daria... wczesny pogodny poranek. Wierzcholki gór zloca sie w promieniach niewidocznego jeszcze slonca. Wieczorna cisza i monotonne szemranie rzeki stopniowo ustepuja miejsca swiergotowi zbudzonych ptaków, rykom zwierzat, ludzkim glosom i klekotowi sterów parowca. Po obu brzegach znowu rozpala sie wygasle w ciagu nocy ogniska; z komina kuchni okretowej zaczynaja unosic sie kleby dymu, które mieszaja sie z dusznym, wszechobecnym dymem mokrego saksaula [drzewo, które rosnie na piaskach]. Przez noc oba brzegi bardzo sie zmienily, mimo ze statek nie ruszyl sie z miejsca. Minelo juz dziewiec dni od wyplyniecia w droge z Czardzou do Kerki. Przez pierwsze dwa dni nasz statek plynal bardzo powoli, ale bez zadnych postojów; jednakze trzeciego dnia utknal na mieliznie i zatrzymal sie na dzien i cala noc, az do chwili, gdy Amu-daria sila wlasnego pradu wymyla lawice piaskowa i umozliwila nam dalsza podróz. Dokladnie to samo zdarzylo sie trzydziesci szesc godzin pózniej i teraz uplywa juz trzeci dzien, od kiedy parowiec utknal w miejscu, niezdolny do dalszej drogi. Pasazerowie i zaloga cierpliwie czekaja, az kaprysna rzeka sie zlituje i zezwoli im na dalsza podróz. W tych stronach zdarza sie to dosyc czesto. Amu-daria prawie nieustannie plynie po piaskach. Przy silnym pradzie i zmieniajacej sie ilosci wody rzeka czasem wymywa niepewne brzegi, innym znów razem gromadzi na nirh piasek; jej koryto ciagle sie zmienia, a tam, gdzie jeszcze wczoraj znajdowaly sie glebokie wiry, formuja sie lawice piaskowe. W niektórych porach roku lodzie plynace w góre rzeki poruszaja sie bardzo powoli; za to w dól leca wtedy jak opetane, prawie w ogóle nie uzywajac silnika. Nigdy, nawet w przyblizeniu, nie mozna z góry okreslic, ile czasu zajmie podróz z jednego miejsca do drugiego. Wiedzac o tym, ludzie udajacy sie w góre rzeki na wszelki wypadek zabieraja ze soba zywnosc na kilka miesiecy. Ze wzgledu na niski poziom wody pora roku, w której odbywa sie nasza podróz w góre Amu-darii, to okres najmniej sprzyjajacy. Zbliza sie zima, dobiegla konca pora deszczowa, a w górach, gdzie znajduje sie glówne zródlo rzeki, skonczyly sie juz roztopy. Sama podróz tez nie jest specjalnie przyjemna, poniewaz wypadla w okresie, kiedy przewozi sie najwiecej towarów i ludzi. Wszedzie zakonczyly sie zbiory bawelny; w zyznych oazach wysuszono juz owoce i warzywa; owce karakulowe posegregowano i wszyscy mieszkancy przybrzeznych wiosek wyruszaja teraz w podróz w dól albo w góre rzeki. Niektórzy wracaja do domu; inni zawoza sery na targ, by wymienic je na artykuly, których beda potrzebowali w ciagu krótkiej zimy; jeszcze inni wyruszaja na pielgrzymki albo udaja sie z wizyta do krewnych. Dlatego wlasnie statek, na który wsiedlismy, jest tak przepelniony. Wsród pasazerów znajduja sie Bucharczycy, Chiwanczycy, Turkmeni tekinscy, Persowie, Afganczycy oraz przedstawiciele wielu innych narodowosci azjatyckich. W tym malowniczym i pstrokatym tlumie wiekszosc stanowia kupcy; jedni przewoza towary, drudzy udaja sie w góre rzeki po nowa dostawe serów. Oto Pers, kupiec suszonych owoców; a oto Ormianin jadacy kupic kirgiskie dywany; obok niego nabywca bawelny z Polski, przedstawiciel firmy Poznanskiego; oto rosyjski Zyd, kupiec skór karakulowych, i litewski komiwojazer, który wiezie wzory ramek do obrazów zrobione z papier-mache oraz rozmaite ozdoby z pozlacanego metalu, z osadzonymi, sztucznie barwionymi kamieniami. Sa tutaj równiez Uczni urzednicy i oficerowie sluzby granicznej, strzelcy i saperzy Pulku Zakaspijskiego wracajacy z przepustek albo opuszczajacy swoje posterunki. Oto karmiaca niemowle zona zolnierza, w drodze do meza, któremu przedluzono sluzbe. Oto ksiadz “w delegacji", jadacy wyspowiadac zolnierzy katolików. Na pokladzie statku znajduja sie takze kobiety: zona pulkownika ze swoja wysoka i chuda córka, powracajaca z Taszkentu, dokad odwiozla syna udajacego sie na studia w Szkole Kadetów w Orenburgu. Oto zona kapitana kawalerii z gwardii granicznej, która pojechala do Merwu, aby zamówic u miejscowego krawca kilka sukienek; a oto zona lekarza wojskowego z Aszchabadu, eskortowana przez jego ordynansa; jedzie wlasnie w odwiedziny do meza, który odbywa sluzbe w samotnosci, poniewaz tesciowa nie potrafi zyc “bez towarzystwa", którego brak w miejscu, gdzie stacjonuje jej ziec. Oto tega kobieta z ogromna fryzura, niewatpliwie zrobiona ze sztucznych wlosów; na palcach ma liczne pierscionki, a na piersi przypiete dwie olbrzymie broszki; towarzyszy jej para bardzo ladnych dziewczynek, które mówia do niej “ciociu" - nietrudno jednak sie domyslic, ze nie sa jej siostrzenicami. Oto liczni przyszli i byli rosyjscy “tacy to a tacy", którzy jada Bóg wie dokad i po co. Jest tu równiez wedrowna trupa muzyków ze swoimi skrzypkami i basami. Juz pierwszego dnia po wyplynieciu z Czardzou wszyscy jakby sami sie porozdzielali; tak zwana inteligencja, burzuazja oraz chlopi uformowali oddzielne grupy i zaraz po zawarciu nowych znajomosci kazdy czul sie jak wsród dobrych przyjaciól. Ludzie nalezacy do danej grupy zaczeli spogladac na innych pasazerów z góry i z pogarda, albo wrecz odwrotnie, traktowali ich niesmialo i usluznie; jednoczesnie zupelnie im to nie przeszkadzalo w zorganizowaniu wszystkiego wedle wlasnych zyczen oraz nawyków, i stopniowo tak bardzo przywykli do swojego otoczenia, ze zdawalo sie, iz zaden z nich nigdy nie kosztowal innego rodzaju zycia. Ani opóznienie parowca, ani jego zatloczenie nikomu nie przeszkadzaly; wrecz przeciwnie, wszyscy urzadzili sie tak wygodnie, ze cala podróz sprawiala wrazenie serii pikników. Gdy okazalo sie, ze tym razem parowiec ugrzazl na dobre, prawie wszyscy pasazerowie zeszli na lad. Pod koniec dnia na obu brzegach pojawily sie rzedy napredce postawionych namiotów. Z wielu ognisk zaczal unosic sie dym, a po upojnym wieczorze przy muzyce i spiewie wiekszosc pasazerów postanowila spedzic noc na ladzie. Rankiem ich zycie powrócilo do rytmu z poprzedniego dnia. Niektórzy rozpalaja ogniska i robia kawe, inni gotuja wode na zielona herbate, jeszcze inni udaja sie na poszukiwanie pali saksaulowych, szykuja do wyprawy na ryby, odplywaja i przyplywaja na malych lódkach, przywoluja sie na przemian z ladu lub z parowca, albo tez z jednego brzegu na drugi; a wszystko to odbywa sie spokojnie, bez pospiechu; kazdy wie, ze gdy tylko bedzie mozna ruszyc w dalsza droge, to godzine przed odplynieciem parowca zacznie bic wielki dzwon i wszyscy beda mieli dosyc czasu, zeby wrócic na poklad. W naszej czesci statku, tuz obok nas, usadowil sie stary Sart. Najwyrazniej byl czlowiekiem zamoznym, poniewaz wsród jego bagazy znajdowalo sie wiele worków wypelnionych pieniedzmi. Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale w owym czasie w Bucharze i w okolicy nie bylo zadnych wartosciowych monet. I tak na przyklad w Bucharze jedyna moneta posiadajaca jakakolwiek wartosc nazywala sie tenga - byl to nierówno wyciety kawalek srebra, mniej wiecej równowartosc polowy franka francuskiego. Dlatego kazda sume wieksza od piedziesieciu franków trzeba bylo przewozic w specjalnych workach, które okazywaly sie bardzo nieporeczne, szczególnie w podrózy. Jesli wiec ktos mial w tych monetach równowartosc kilku tysiecy franków i musial podrózowac z pieniedzmi, to do ich przewozenia z miejsca na miejsce potrzebowal, doslownie, stada wielbladów lub koni. Tylko bardzo rzadko stosowano nastepujaca metode: pewnemu Zydowi z Buchary przekazywano jakas sume teng, która chciano przewiezc; on w zamian dawal kartke z pokwitowaniem dla swojego znajomego, takze Zyda, który mieszkal w miejscu, do którego udawal sie podrózujacy; tam, po odliczeniu stosownej kwoty za fatyge, miejscowy Zyd wyplacal klientowi te sama sume teng. A zatem po przybyciu do Kerki, koncowego przystanku na trasie statku, opuscilismy nasz parowiec, przesiedlismy sie do wynajetego kobzira [kobzir to rodzaj tratwy, której deski przymocowane sa do burdiuków, czyli nadmuchanych kozich skór]i ruszylismy w dalsza droge. Bylismy juz dosyc daleko od Kerki, kiedy w trakcie postoju w Termezie - gdzie profesor Skrydlow zszedl na lad z kilkoma sartyjskimi robotnikami, zeby w pobliskiej wiosce zrobic zakupy - do naszego kobzira zblizyl sie inny kobzir zpiecioma Sartami na pokladzie, którzy bez slowa zaczeli wyladowywac na nasza tratwe dwadziescia piec worków wypelnionych tengami. W pierwszej chwili nie pojalem, o co chodzi; dopiero po zakonczeniu przeladunku dowiedzialem sie od starego Sarta, iz byli oni pasazerami tego samego statku i po naszym zejsciu na lad znalezli worki teng w zajmowanym przez nas wczesniej miejscu. Przekonani, ze po prostu o nich zapomnielismy, i dowiedziawszy sie, w jakim kierunku poplynelismy, postanowili spróbowac nas dogonic i oddac nam tengi, o których w calym rozgardiaszu najwidoczniej zapomnielismy przez roztargnienie. Dodal nastepnie: - Postanowilem za wszelka cene was dogonic, poniewaz kiedys zdarzylo mi sie cos podobnego i doskonale wiem, co to znaczy przybyc do nieznanego miejsca bez zapasu teng. Poza tym nic sie nie stanie, jesli dotre do mojej wioski tydzien pózniej; to po prostu tak, jakby nasz parowiec jeszcze raz utknal gdzies po drodze. Nie wiedzialem, co mam odpowiedziec temu dziwnemu czlowiekowi; bylem tak zaskoczony, ze potrafilem jedynie udawac, iz bardzo slabo znam jego jezyk i czekac na powrót profesora. Tymczasem poczestowalem go i jego towarzyszy kieliszkiem wódki. Kiedy ujrzalem powracajacego Skrydlowa, szybko pobieglem na brzeg, udajac, ze chce pomóc mu niesc zakupy, i od razu opowiedzialem mu o wszystkim. Postanowilismy nie odmówic przyjecia pieniedzy i wziac adres tego nie zepsutego jeszcze czlowieka, aby w wyrazie wdziecznosci za jego trud wyslac mu pesz-kesz; nastepnie planowalismy przekazac tengi najblizszemu rosyjskiemu posterunkowi granicznemu, podajac nazwe statku i date jego ostatniego kursu oraz jak najdokladniej opisujac wszystkie szczególy mogace pomóc zidentyfikowac Sarta, naszego towarzysza podrózy, który zostawil te worki na statku. Tak tez uczynilismy. Wkrótce po tym zdarzeniu, które moim zdaniem nigdy nie mogloby miec miejsca wsród wspólczesnych Europejczyków, dotarlismy do slynnego miasta - nazwanego od imienia Aleksandra Macedonskiego - bedacego obecnie tylko zwyklym portem afganskim. Tutaj zeszlismy na brzeg i przybierajac ustalone wczesniej role, kontynuowalismy podróz pieszo. Podazajac z jednej doliny do drugiej i napotykajac najrozmaitsze plemiona, dotarlismy w koncu do glównej osady plemienia Afrydów, polozonej na obszarze uznawanym za samo serce Kaflrystanu. Po drodze zachowywalismy sie jak prawdziwi derwisz i seid: ja spiewalem po persku piesni religijne, a profesor, lepiej lub gorzej, wybijal odpowiedni rytm na tamburynie, do którego nastepnie zbieral jalmuzne. Nie bede opisywal pozostalej czesci podrózy i zwiazanych z nia wielu niezwyklych przygód, przejde natomiast od razu do relacji z przypadkowego spotkania z pewnym czlowiekiem, które mialo miejsce w poblizu wspomnianej osady - spotkania, które nadalo nowy kierunek naszemu zyciu wewnetrznemu i spowodowalo, ze wszystkie nasze oczekiwania, zamierzenia, a nawet sam plan dalszej podrózy, ulegly zmianie. Z osady Afrydów zamierzalismy udac sie w kierunku Czitralu. Na placu targowym w pierwszej wiekszej miescinie, która spotkalismy po drodze, podszedl do mnie starzec ubrany jak tubylec. Cichym glosem powiedzial najczystszym greckim: - Prosze sie nie bac. Calkiem przypadkowo dowiedzialem sie, ze jestes Grekiem. Nie chce wiedziec, kim jestes ani co tutaj robisz; sprawiloby mi jednak wielka przyjemnosc, gdybym mógl z toba porozmawiac i pooddychac tym samym powietrzem co mój rodak, poniewaz uplynelo juz piecdziesiat lat, odkad ostatni raz widzialem czlowieka, który urodzil sie na tej samej ziemi co ja. Glos i wyraz oczu tego starca wywarly na mnie takie wrazenie, ze natychmiast zaufalem mu jak wlasnemu ojcu i równiez po grecku odpowiedzialem: - Sadze, ze niezrecznie jest rozmawiac w tym miejscu. Ja w kazdym razie narazam sie na wielkie ryzyko; musimy wiec sie zastanowic, gdzie spokojnie moglibysmy sie spotkac, nie obawiajac sie nieprzyjemnych konsekwencji. Byc moze jeden z nas wpadnie na jakis pomysl albo znajdzie odpowiednie miejsce. Na razie chce tylko powiedziec, ze niezmiernie ciesze sie z tego spotkania, poniewaz czuje sie krancowo wyczerpany, majac nieustannie od tylu miesiecy do czynienia z ludzmi obcej krwi. Nic nie odpowiadajac, starzec poszedl w swoja strone, a profesor i ja wrócilismy do naszych zajec. Nastepnego dnia pewien czlowiek, tym razem ubrany w habit dobrze znanego w Azji Srodkowej zakonu klasztornego, zamiast jalumuzny wlozyl mi do reki kartke. Przeczytalem ja pózniej w aszkanie, gdzie wstapilismy na obiad. Z listu napisanego po grecku dowiedzialem sie, ze takze spotkany poprzedniego dnia starzec jest jednym z, jak ich nazywano, “zywych-wyzwolonych" mnichów nalezacych do tego zakonu i ze mozemy odwiedzic ich klasztor, poniewaz darzy sie tam szacunkiem wszystkich ludzi, niezaleznie od ich narodowosci, którzy daza do Jednego Boga, Stwórcy wszystkich bez wyjatku ludów i ras. Nastepnego dnia udalismy sie do tego klasztoru. Przyjelo nas kilku mnichów, a wsród nich znajomy starzec. Po zwyczajowej wymianie pozdrowien zaprowadzil nas na troche oddalone od klasztoru wzgórze; zasiedlismy tam nad stromym brzegiem malego potoku i zaczelismy spozywac jedzenie, które przyniósl ze soba. Kiedy usiedlismy, powiedzial: - Nikt nas tutaj nie widzi ani nie slyszy, mozemy wiec spokojnie rozmawiac o wszystkim, co nam serce dyktuje. W trakcie rozmowy okazalo sie, ze jest Wlochem; greckiego sie nauczyl, poniewaz jego matka byla Greczynka i w dziecinstwie nalegala, zeby niemal wylacznie mówil tym jezykiem. W przeszlosci byl misjonarzem chrzescijanskim i spedzil wiele lat w Indiach. Pewnego razu, prowadzac dzialalnosc misyjna w Afganistanie, w trakcie pokonywania jednej z przeleczy górskich zostal wziety do niewoli przez ludzi z plemienia Afrydów. Nastepnie, przekazywany z rak do rak jako niewolnik, zyl wsród róznych miejscowych grup etnicznych, nim znalazl sie tutaj na sluzbie u pewnego czlowieka. Poniewaz w trakcie dlugiego pobytu w tych odizolowanych rejonach zaslynal jako czlowiek bezstronny, który z pokora przystosowuje sie i podporzadkowuje wszystkim ustalonym na przestrzeni wieków lokalnym warunkom zycia, jego pan, któremu w jakis sposób bardzo sie przysluzyl, postaral sie, zeby darowano mu calkowita wolnosc i pozwolono swobodnie poruszac sie po okolicy, jak kazdemu czlonkowi miejscowych wladz. Tak sie zlozylo, ze wlasnie wtedy przypadkowo nawiazal kontakt z adeptami Bractwa Swiatowego, którzy dazyli do tego, o czym on marzyl przez cale zycie. Zostal przyjety do ich bractwa i od tego czasu zamieszkal z nimi w klasztorze, wyzbywajac sie na zawsze pragnienia, zeby szukac innego miejsca. Poniewaz zaufanie, jakim darzylismy Ojca Giovanniego - nazwalismy go tak, dowiedziawszy sie, ze byl kiedys ksiedzem katolickim i we wlasnym kraju nosil imie Giovanni - nieustannie roslo, uznalismy, ze powinnismy mu wyjawic, kim naprawde jestesmy i dlaczego ukrywamy sie w przebraniu. Wysluchawszy nas z wielkim zainteresowaniem i najwyrazniej chcac nas zachecic do dalszych wysilków w naszych dazeniach, zamyslil sie na chwile, a nastepnie z zyczliwym i niezapomnianym usmiechem rzekl: - Bardzo dobrze... z nadzieja, ze z wyników waszych poszukiwan skorzystaja równiez moi rodacy, zrobie wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc wam w osiagnieciu celu, który sobie postawiliscie. Dotrzymal slowa i jeszcze tego samego dnia uzyskal zgode na to, zebysmy zatrzymali sie w klasztorze do czasu, gdy wyjasnia sie nasze plany i zadecydujemy, co i w jaki sposób bedziemy robic dalej w tej okolicy. Nastepnego dnia wprowadzilismy sie do czesci mieszkalnej klasztoru i w pierwszej kolejnosci zazylismy odpoczynku, którego bardzo potrzebowalismy po tylu miesiacach intensywnego zycia. Moglismy robic tam wszystko, na co tylko mielismy ochote, i swobodnie poruszac sie wszedzie z wyjatkiem jednego budynku - bedacego siedziba glównego szejka - do którego codziennie wieczorem mieli dostep tylko ci adepci, którzy osiagneli juz wstepne wyzwolenie. Niemal kazdego dnia zasiadalismy z Ojcem Giovannim w tym samym miejscu, co podczas naszej pierwszej wizyty w klasztorze, i odbywalismy tam dlugie rozmowy. W czasie tych rozmów Ojciec Giovanni przekazal nam wiele informacji na temat zycia duchowego braci zakonnych i zwiazanych z owym zyciem regul codziennej egzystencji. Pewnego razu, mówiac o licznych bractwach powstalych przed wiekami w Azji, dodal kilka szczególów na temat Bractwa Swiatowego, do którego mógl wstapic kazdy, bez wzgledu na wyznawana wczesniej religie. Jak sie pózniej przekonalismy, wsród adeptów tego klasztoru znajdowali sie chrzescijanie, zydzi, muzulmanie, buddysci, lamaisci, a nawet wyznawca szamanizmu. Wszystkich laczyl Bóg Prawda. Braci zamieszkujacych w tym klasztorze, niezaleznie od sklonnosci i cech charakteryzujacych przedstawicieli róznych religii, laczylo uczucie tak wielkiej przyjazni, ze ani profesor Skrydlow, ani ja nie potrafilismy nigdy rozpoznac, wyznawca jakiej religii byl uprzednio ten czy ów z braci. Ojciec Giovanni przekazal nam takze duzo informacji o zasadach wiary i celach stawianych sobie przez rozmaite bractwa. To, co powiedzial na temat prawdy, wiary i mozliwosci przeistoczenia w sobie owej wiary, brzmialo tak dosadnie, wyraziscie i przekonujaco, ze któregos razu profesor Skrydlow, gleboko poruszony, nie mógl sie powstrzymac i wykrzyknal zdumiony: - Ojcze Giovanni! Nie rozumiem, dlaczego spokojnie tkwisz tutaj, zamiast wrócic do Europy, zeby przekazac tamtejszym ludziom chocby jedna tysieczna tej przenikajacej wszystko wiary, która wzbudzasz teraz we mnie. - Ach! Mój drogi profesorze - odpowiedzial Ojciec Giovanni - najwyrazniej nie rozumiesz psychiki ludzkiej tak dobrze, jak znasz archeologie. Wiary nie mozna czlowiekowi dac. Wiara nie rodzi sie w czlowieku i nie wzmaga swojego dzialania w nim w wyniku mechanicznej nauki, to znaczy w rezultacie skonstatowania wysokosci, szerokosci, grubosci, ksztaltu i ciezaru, ani tez dzieki postrzeganiu czegokolwiek wzrokiem, sluchem, dotykiem, zapachem lub smakiem, lecz bierze sie ona z rozumienia. Rozumienie stanowi esencje tego, co czlowiek otrzymuje z intencjonalnie zdobytych informacji oraz z najrozmaitszych doswiadczen, przez które sam przeszedl. Na przyklad, gdyby w tym momencie przyszedl do mnie mój ukochany brat i usilnie mnie blagal, zebym przekazal mu chocby jedna dziesiata mojego rozumienia, to nawet gdybym pragnal tego calym swoim byciem, i tak nie móglbym mu przekazac jednej tysiecznej mojego rozumienia, poniewaz nie ma on ani tej wiedzy, która calkiem przypadkowo zdobylem, ani tego doswiadczenia, którego nabylem w trakcie mojego zycia. Nie, profesorze, jak powiedziano w Ewangeliach, sto razy “latwiej jest wielbladowi przez dziure igielna przejsc", niz przekazac drugiemu czlowiekowi rozumienie, które sie w nas uformowalo. Kiedys myslalem podobnie jak ty i nawet poswiecilem sie dzialalnosci misjonarskiej, aby uczyc wszystkich wiary w Chrystusa. Chcialem, by wiara w nauczanie Chrystusa dala wszystkim tyle samo radosci co mnie. Jednakze pragnac zaszczepic wiare slowami, to tak, jakby chciec nakarmic czlowieka chlebem, jedynie na niego patrzac. Jak juz wczesniej powiedzialem, rozumienie uzyskuje sie z wszystkich informacji zebranych intencjonalnie i z osobistych doswiadczen; sama wiedza jest tylko automatycznym przypominaniem sobie slów ulozonych w pewnej kolejnosci. Nie tylko nie mozna - nawet jesli goraco sie tego pragnie - przekazac drugiemu czlowiekowi wlasnego rozumienia wewnetrznego, które uksztaltowalo sie w ciagu zycia dzieki wymienionym czynnikom, ale nawet, jak ostatnio ustalilem z kilkoma bracmi zakonnymi, istnieje prawo gloszace, ze jakosc tego, co dana osoba postrzega, gdy ktos do niej mówi, zalezy, zarówno z punktu widzenia wiedzy, jak i rozumienia, od jakosci danych, które uksztaltowaly sie w osobie mówiacej. Abys lepiej zrozumial, co przed chwila powiedzialem, przedstawie ci jako przyklad okolicznosci, które wzbudzily w nas pragnienie przeprowadzenia badan i doprowadzily do odkrycia tego prawa. Musze ci powiedziec, ze do naszego bractwa nalezy dwóch bardzo starych braci zakonnych; jeden nazywa sie Brat Al, a drugi Brat Sez. Ci bracia dobrowolnie wzieli na siebie obowiazek odwiedzania co jakis czas wszystkich klasztorów naszego zakonu, aby wyjasniac tam rozmaite aspekty esencji boskosci. Nasze bractwo ma cztery klasztory. Pierwszy z nich to nasz, drugi znajduje sie w dolinie Pamiru, trzeci w Tybecie, a czwarty w Indiach. Tak wiec bracia Al i Sez nieustannie podrózuja od klasztoru do klasztoru i wyglaszaja tam kazania. Odwiedzaja nas raz albo dwa razy do roku. Ich przyjazd zawsze uwazamy za wielkie wydarzenie. W czasie pobytu któregokolwiek z nich wszyscy doswiadczamy uczuc czystej niebianskiej rozkoszy i czulosci. Jednakze kazania tych braci, z których kazdy moze sie niemal równac ze swietymi i mówi o tych samych prawdach, maja rózny wplyw na wszystkich naszych braci, szczególnie zas na mnie. Kiedy mówi Brat Sez, to tak, jakby spiewaly rajskie ptaki; to, co mówi, przeszywa czlowieka na wylot i powoduje, ze sluchacz wpada prawie w trans. Mowa Brata Seza jest jak “szemranie" strumyka i nie chce sie juz nic wiecej od zycia, jak tylko sluchac jego glosu. Jesli chodzi o Brata Ala, to jego mowa wywoluje skutek niemal odwrotny. Mówi zle i niewyraznie, niewatpliwie z powodu wieku. Nikt nie wie, ile ma lat. Równiez Brat Sez jest bardzo stary - ma ponoc trzysta lat - ale nadal jest krzepki, podczas gdy u Brata Ala oznaki starosci sa juz bardzo widoczne. Im silniejsze wrazenie wywieraja w danej chwili slowa Brata Seza, tym szybciej sie ono ulatnia, az w koncu nie pozostaje po nim nawet slad. W przypadku Brata Ala, jego slowa na poczatku nie wywieraja na sluchaczu prawie zadnego wrazenia, ale pózniej istota jego wypowiedzi z dnia na dzien przybiera coraz bardziej okreslona forme i w calosci przenika w glab serca, gdzie zostaje juz na zawsze. Kiedy zdalismy sobie z tego sprawe, postanowilismy odkryc, dlaczego tak sie dzieje, i doszlismy do jednomyslnej konkluzji, ze kazania Brata Seza pochodza w calosci z jego umyslu, oddzialuja wiec na nasze umysly, podczas gdy kazania Brata Ala wywodza sie z jego bycia i oddzialuja na nasze bycie. Tak, profesorze, wiedza i rozumienie bardzo sie od siebie róznia. Tylko rozumienie moze poprowadzic do bycia, podczas gdy wiedza to jedynie zjawisko przelotne. Nowa wiedza zastepuje stara i w rezultacie przypomina to przelewanie z pustego w prózne. Nalezy dazyc do rozumienia; tylko to moze poprowadzic nas do Boga. Aby zrozumiec zachodzace wokól nas zjawiska przyrody, zarówno te zgodne, jak i te niezgodne z prawem, trzeba przede wszystkim swiadomie postrzegac i przyswajac sobie ogrom informacji odnoszacych sie do prawdy obiektywnej oraz do prawdziwych wydarzen, które w przeszlosci mialy miejsce na ziemi; ponadto, nalezy nosic w sobie rezultaty wszystkich dobrowolnych i mimowolnych doswiadczen. Odbylismy z Ojcem Giovannim jeszcze wiele innych, równie niezapomnianych rozmów. Ten osobliwy czlowiek, któremu podobnych trudno byloby dzisiaj spotkac, spowodowal, iz pojawilo sie w nas wiele niezwyklych pytan - jakie nie przyszlyby nawet do glowy ludziom wspólczesnym - a nastepnie poddal je doglebnej analizie. Jedno z jego wyjasnien, udzielone w odpowiedzi na pytanie profesora Skrydlowa, postawione dwa dni przed naszym wyjazdem, powinno szczególnie zainteresowac wszystkich, a to ze wzgledu na glebie zawartych w nim mysli i na znaczenie, jakie moze ono miec dla ludzi wspólczesnych, którzy osiagneli juz odpowiedzialny wiek. Owo pytanie profesora Skrydlowa wyrwalo sie z glebi jego bycia w momencie, gdy Ojciec Gkwanni powiedzial, ze zanim czlowiek bedzie mógl liczyc na znalezienie sie w obrebie wplywów i dzialan sil wyzszych, musi najpierw miec dusze, która mozna posiasc jedynie dzieki wolicjonalnym i mimowolnym doswiadczeniom oraz informacjom zebranym intencjonalnie, a dotyczacym prawdziwych wydarzen, które mialy miejsce w przeszlosci. Dodal z przekonaniem, ze to z kolei mozliwe jest niemal wylacznie w okresie mlodosci, kiedy okreslone dane, otrzymane od Wielkiej Przyrody nie sa jeszcze zmarnowane na prózne i nierealne cele, które sprawiaja wrazenie pozytecznych jedynie w swietle anomalnych warunków ludzkiego zycia. Slyszac te slowa profesor Skrydlow gleboko westchnal i zawolal glosem pelnym rozpaczy: - Cóz zatem mozna zrobic i jak mamy dalej zyc? Ojciec Giovanni zamilkl na chwile, a nastepnie wyrazil te godne uwagi mysli, które czuje sie zobowiazany odtworzyc, na ile to mozliwe, doslownie. Poniewaz dotycza one zagadnienia duszy, czyli trzeciej niezaleznej czesci zbiorczej obecnosci czlowieka, zamieszcze je w rozdziale zatytulowanym: “Cialo boskie czlowieka; jego potrzeby i mozliwosci manifestowania sie w zgodzie z istniejacymi prawami". Ów rozdzial bedzie zawarty w trzecim cyklu moich dziel; uzupelni on dwa inne rozdzialy tego cyklu, które postanowilem i obiecalem poswiecic wypowiedzi zacnego derwisza perskiego na temat ciala, czyli pierwszej niezaleznej czesci zbiorczej obecnosci czlowieka, oraz wywodom starego ez-ezunawurana dotyczacym drugiej niezaleznie uksztaltowanej czesci czlowieka, a mianowicie jego ducha. Ojciec Giovanni, który roztoczyl nad nami ojcowska opieke, zapoznal nas równiez z innymi czlonkami bractwa. W trakcie naszego pobytu zaprzyjaznilismy sie z nimi i odbylismy wiele rozmów. Spedzilismy w tym klasztorze okolo szesciu miesiecy i postanowilismy wyjechac stamtad nie dlatego, ze nie moglismy lub nie chcielismy juz dluzej zostac, lecz jedynie z tego powodu, ze bylismy w koncu tak przepelnieni suma doznanych wrazen, iz zdawalo sie, ze odrobina wiecej, a zwariujemy. Nasz pobyt przyniósl nam tyle odpowiedzi na interesujace nas psychologiczne i archeologiczne pytania, iz wydawalo nam sie wówczas, ze przez dlugi czas nie mamy juz czego szukac. Zrezygnowalismy wiec z dalszej podrózy i wrócilismy do Rosji prawie ta sama droga, która tam dotarlismy. W Tyflisie rozstalismy sie. Profesor pojechal Gruzinska Droga Wojenna do Piatigorska, aby odwiedzic tam starsza córke, a ja udalem sie do Aleksandro-pola, gdzie mieszkala moja rodzina. Przez wiele lat nie mialem okazji spotkac sie z profesorem, ale utrzymywalismy ze soba regularny kontakt listowny. Ostatni raz widzialem go w drugim roku pierwszej wojny swiatowej, w Piatigorsku, gdzie przyjechal w odwiedziny do córki. Nigdy nie zapomne naszej ostatniej rozmowy, która odbyla sie na szczycie góry Besztau. Mieszkalem wtedy w Jessentuki. Pewnego dnia, gdy spotkalem go w Kislowodsku, zaproponowal, zebysmy na pamiatke starych dobrych dni wspieli sie na szczyt góry Besztau, polozonej w poblizu Piatigorska. Jednego pieknego poranka, mniej wiecej dwa tygodnie po tym spotkaniu, zaopatrzeni w prowiant, wyruszylismy pieszo z Piatigorska w kierunku góry i zaczelismy sie wspinac po skalach od trudniejszej strony, to znaczy tej, u której stóp znajduje sie dobrze znany klasztor. Kazdy, kto przebyl te droge, wie, jak trudne jest to podejscie; i rzeczywiscie, nie bylo ono latwe, ale dla nas - po tylu górach i wzniesieniach, które pokonalismy w czasie licznych podrózy po wertepach Azji Srodkowej - bylo ono tylko dziecinna igraszka. Niemniej jednak wspinaczka przysporzyla nam wiele radosci i czulismy, ze po monotonnym zyciu w miescie znalezlismy sie wreszcie w srodowisku, które stalo sie niemal naszym naturalnym zywiolem. Mimo ze góra Besztau jest stosunkowo niewysoka, kiedy wspielismy sie na jej szczyt, roztoczyla sie przed naszymi oczami rozlegla i nieprawdopodobnie piekna panorama calej okolicy. Daleko na poludniu ujrzelismy majestatyczny, pokryty sniegiem wierzcholek góry Elbrus, z rysujacym sie po obu stronach lancuchem Wielkiego Kaukazu. W dole rozposcieraly sie miniaturowe osady, miasta i wioski prawie calej okolicy Mineralnych Wód, a na pólnocy, tuz pod nami, znajdowaly sie rózne dzielnice Zeleznowodzka. Wszedzie wokól panowala cisza. Na szczycie nie spotkalismy zywej duszy; zreszta mielismy pewnosc, ze nikt nie zmierza w te strone, poniewaz prowadzaca od pólnocy, utarta i latwa droga rysowala sie jak na dloni na przestrzeni wielu kilometrów i nie bylo widac na niej nikogo. Co sie zas tyczy zdobytej przez nas sciany poludniowej, to rzadko spotyka sie smialków, którzy odwaza sie na taka wspinaczke! Na wierzcholku góry znajdowala sie mala chatka, najwidoczniej sluzaca do sprzedazy piwa i herbaty, która tego dnia stala jednak pusta. Usiedlismy na glazie i zaczelismy sie pozywiac. Oczarowani wspanialoscia krajobrazu, obaj pograzylismy sie we wlasnych myslach. Nagle moje spojrzenie padlo na twarz profesora Skrydlowa i zobaczylem, jak z oczu plyna mu lzy. - Co ci jest, stary przyjacielu? - zapytalem. - Nic - odpowiedzial wycierajac oczy, a nastepnie dodal: - Mówiac ogólnie, w czasie ostatnich dwóch lub trzech lat moja niezdolnosc kontrolowania automatycznych przejawów podswiadomosci oraz instynktu osiagnela taki poziom, ze zachowuje sie prawie jak histeryczka. To, co stalo sie przed chwila, przydarzylo mi sie w tym czasie wielokrotnie. Bardzo trudno jest wyjasnic, co sie we mnie dzieje, kiedy widze lub slysze cos majestatycznego, co niewatpliwie jest dzielem Naszego Stwórcy i Autora - za kazdym razem jednak plyna mi z oczu lzy. Placze, a raczej to placze we mnie, nie z zalu, na pewno nie, lecz jakby z czulosci. Ta reakcja rozwinela sie we mnie stopniowo po spotkaniu z Ojcem Giovannim, którego, jak sobie przypominasz, na moje doczesne nieszczescie spotkalismy w Kafirystanie. Po tym spotkaniu mój wewnetrzny i zewnetrzny swiat ulegl calkowitej przemianie. W pogladach, które zakorzenily sie we mnie w ciagu calego zycia, doszlo jakby samorzutnie do przetasowania wszystkich wartosci. Przedtem bylem czlowiekiem bez reszty pochlonietym osobistymi zainteresowaniami i przyjemnosciami, jak równiez zainteresowaniami i przyjemnosciami moich dzieci. Zawsze bylem zajety mysleniem o tym, jak najlepiej zaspokoic swoje i ich potrzeby. Mozna by rzec, ze uprzednio cale moje bycie bylo opanowane przez egoizm. Wszystkie moje manifestacje i doswiadczenia wyplywaly z próznosci. Spotkanie z Ojcem Giovannim polozylo temu kres i od tamtego czasu stopniowo rozwinelo sie we mnie to “cos", co calego mnie doprowadzilo do niezachwianego przekonania, iz oprócz próznych podniet dostarczanych przez zycie istnieje “cos innego", co musi stac sie celem i idealem kazdego w miare myslacego czlowieka - i tylko to “cos innego" moze go uczynic prawdziwie szczesliwym oraz przekazac mu rzeczywiste wartosci, a nie iluzoryczne “dobra", które w zwyklym zyciu, zawsze i wszedzie, wypelniaja go po brzegi.



Kwestie finansowe


Ósmego kwietnia 1924 roku, w dniu otwarcia w Nowym Jorku oddzialu Instytutu Harmonijnego Rozwoju Czlowieka, przyjaciele oraz kilku francuskich uczniów Georgija Gurdzijewa wydali obiad na jego czesc w jednej z restauracji rosyjskich. Po obiedzie prawie wszyscy obecni udali sie do mieszkania pani R. na 49 Ulicy. Tutaj, przy filizance kawy serwowanej przez sympatyczna gospodynie i kieliszkach likworu zdobytego w jakis sposób przez dr B., kontynuowano rozmowe az do sniadania nastepnego dnia rano. Gurdzijew mówil glównie za posrednictwem tlumaczy, pana Lilyantza i pani Wersilowstóej, odpowiadajac na nasze pytania, które prawie bez wyjatku dotyczyly kwestii filozoficznych. W trakcie krótkiej przerwy, kiedy jedlismy arbuza z Buenos Aires, stanowiacego o tej porze roku, nawet w Nowym Jorku, rarytas, dr B., wlasciciel duzego i modnego sanatorium, cieszacy sie reputacja czlowieka praktycznego, niespodziewanie zwrócil sie do Gurdzijewa z nastepujacym pytaniem: - Czy móglby pan powiedziec nam, skad pochodza srodki na utrzymanie Instytutu i jaki jest jego roczny budzet? Ku naszemu zdziwieniu, odpowiedz Gurdzijewa przybrala forme dlugiej opowiesci. Poniewaz owa opowiesc ujawnila pewien aspekt zmagania, które Gurdzijew toczyl przez cale zycie, a którego istnienia nikt nie podejrzewal, podjalem sie odtworzenia jej mozliwie jak najwierniej. Skorzystalem takze z uwag innych uczniów, którzy, podobnie jak ja, sluchali tej opowiesci z tak wielkim zainteresowaniem i uwaga, ze zapamietali ja prawie we wszystkich szczególach. Poza tym porównalem mój tekst z notatkami pana F., stenotypisty, który spisywal wszystkie wypowiedzi i wyklady Gurdzijewa w Ameryce. Robil to po to, by ludzie stawiajacy pytania, które juz wczesniej zadano, mogli po prostu przeczytac, co Gurdzijew powiedzial na ten temat, i w ten sposób zaoszczedzic jego czas. Gurdzijew zaczal tak: - Zadane przez pana pytanie, szanowny panie doktorze, zawsze interesowalo wielu ludzi, którzy mieli ze mna jakis kontakt; ale do tej pory, uznajac za zbyteczne wtajemniczanie kogokolwiek w moje sprawy osobiste, albo w ogóle unikalem odpowiedzi, albo wykrecalem sie jakims dowcipem. Co wiecej, powstalo juz na ten temat wiele komicznych legend, wyraznie swiadczacych o wszechstronnym idiotyzmie ich twórców, które z dnia na dzien obrastaja w nowe fantastyczne szczególy, puszczane w obieg przez innych, równie glupich pasozytów i nierobów obu plci. Twierdzi sie, na przyklad, ze otrzymuje pieniadze od jakiegos osrodka okultystycznego w Indiach; ze Instytut jest utrzymywany przez pewna organizacje Czarnych Magów albo przez legendarnego gruzinskiego ksiecia Muchranskiego; lub ze posiadam miedzy innymi tajemnice kamienia filozoficznego i ze za pomoca procesów alchemicznych moge wyprodukowac dowolna sume pieniedzy; albo nawet, jak mówi sie ostatnio, ze otrzymuje dotatcje od bolszewików - poza tym krazy jeszcze tysiace innych podobnych historii. I rzeczywiscie, do dzisiejszego dnia nawet najblizsi mi ludzie nie wiedza, skad wlasciwie wziely sie pieniadze na pokrycie ogromnych kosztów ponoszonych przeze mnie w ciagu wielu lat. Uwazalem, ze nie musze udzielac powaznej odpowiedzi na to pytanie dotyczace materialnej strony funkcjonowania Instytutu, poniewaz nie mialem zludzen co do mozliwosci uzyskania zewnetrznej pomocy i uznalem rozmowy na ten temat za czysta strate czasu lub, jak sie mówi, za przelewanie z pustego w prózne. Dzisiaj jednak, nie tylko zartujac, ale tez z pewna doza szczerosci, pragne z takiego lub innego powodu odpowiedziec na to tak czesto stawiane mi pytanie, które wystarczajaco juz mi sie uprzykrzylo. Wydaje mi sie i jestem tego prawie pewien, ze to odczuwane dzisiaj pragnienie udzielenia powaznie brzmiacej odpowiedzi bierze sie stad, iz stawszy sie zrzadzeniem losu (lub raczej w wyniku glupoty posiadaczy wladzy w Rosji) biedny jak mysz koscielna, wyruszylem do tego “kraju kwitnacego dolarami" i tutaj, oddychajac powietrzem nasyconym wibracjami ludzi, którzy sieja i zbieraja dolary z prawdziwym mistrzostwem, jestem - jak rasowy pies mysliwski - na tropie murowanej i grubej zwierzyny. I nie moge przepuscic takiej okazji. Siedzac teraz wsród was, ludzi tuczonych tak zwanym “tluszczem dolarowym", i czujac sie pobudzony automatyczna absorpcja owych dobroczynnych emanacji, zamierzam za pomoca mojej odpowiedzi, by tak rzec, “obedrzec" troche niektórych z was ze skóry. Tak wiec, w tej milej i rzadko spotykanej dzisiaj atmosferze goscinnosci stworzonej przez pania domu, wykorzystam sprzyjajace okolicznosci do zmobilizowania zarówno wszystkich potencjalów mózgu, jak i umiejetnosci mojej “maszyny do mówienia" i odpowiem na to ponownie postawione mi dzisiaj pytanie w taki sposób, ze w kazdym z was powinno zrodzic sie podejrzenie, iz moja kieszen jest sama w sobie zyzna gleba do zasiania nasion dolarowych i ze kielkujac tam, owe dolary nabeda wlasciwosci dostarczania ich siewcom tego, co moze okazac sie w sensie obiektywnym ich prawdziwym szczesciem w zyciu. A zatem, moi drodzy posiadacze dolarów, których, jak dotad, bezgranicznie szanuje!... Jeszcze na dlugo przed zastosowaniem moich idei w praktyce, to znaczy w czasie, gdy obmyslalem we wszystkich szczególach program mojego Instytutu, uwaznie zastanawialem sie nad kwestia materialna, która, chociaz drugorzedna, niemniej jest bardzo istotna. Poniewaz spodziewalem sie, ze moje wysilki wprowadzenia w zycie idei psychologicznych, na których mialaby sie opierac owa niezwykla w dzisiejszych czasach firma, natrafia na wiele trudnosci, czulem, iz musze stac sie niezalezny, przynajmniej pod wzgledem materialnym; tym bardziej ze doswiadczenie nauczylo mnie, iz ludzie zamozni nigdy nie interesuja sie tymi problemami na tyle powaznie, by wspierac finansowo tego rodzaju prace, a inni, nawet ci wykazujacy wielkie zainteresowanie i pragnienie, nieduzo w tej sprawie moga zdzialac, poniewaz tego typu przedsiewziecie wymaga ogromnej sumy pieniedzy. Dlatego tez pelne wprowadzenie w zycie mojego planu wymagalo w pierwszej kolejnosci, jeszcze przed zastanowieniem sie nad realizacja zadan psychologicznych, rozwiazania problemu od tej strony. Tak wiec, postawiwszy sobie za cel zdobycie w wyznaczonym okresie kapitalu wystarczajacego na przeprowadzenie tego przedsiewziecia, zaczalem poswiecac o wiele wiecej czasu na zarabianie pieniedzy. Najprawdopodobniej to, co przed chwila powiedzialem, musialo wprawic niemal wszystkich z was, Amerykanów - obecnie wszedzie na kuli ziemskiej uwazanych za znakomitych biznesmenów - w wielkie zaklopotanie. Dziwicie sie zapewne, jak mozna z taka latwoscia zarobic owe, ponoc ogromne sumy pieniedzy, i dlatego tez na pewno macie wrazenie, ze mówie z pewna fanfaronada. Oczywiscie, rozumiem was: faktycznie to wszystko moze wydawac sie wam bardzo dziwne! Zebyscie chocby w przyblizeniu mogli pojac, dlaczego i w jaki sposób potrafilem tego dokonac oraz gdzie nabylem takiej pewnosci siebie, musze najpierw wyjasnic, ze w poprzednich okresach mojego zycia uczestniczylem w rozmaitych przedsiewzieciach handlowych oraz finansowych i bylem uwazany za bardzo bystrego czlowieka interesu przez wszystkich ludzi, którzy zetkneli sie ze mna na tym polu. Teraz chce powiedziec wam cos o wychowaniu, które otrzymalem w dziecinstwie, a które z punktu widzenia mojego dotychczasowego doswiadczenia jest najblizsze idealu, jaki uksztaltowal sie w mnie na ten temat. Dzieki owemu wychowaniu potrafilem w przeszlosci - i byc moze w razie potrzeby móglbym jeszcze dzisiaj - zakasowac wszystkich ludzi interesu, wliczajac w to nawet was, amerykanskich biznesmenów. Poniewaz zgromadzilismy sie dzisiaj, zeby swietowac otwarcie instytucji, której podstawowym zadaniem jest wlasciwa i harmonijna edukacja czlowieka, uwazam za szczególnie pozadane przekazanie wam precyzyjnych informacji na temat otrzymanego przeze mnie wychowania; tym bardziej ze wspomniana instytucja funkcjonuje w oparciu o dane doswiadczalne zebrane i na przestrzeni wielu lat doglebnie przeze mnie sprawdzone - to znaczy przez czlowieka, który niemal cale swoje zycie osobiste poswiecil na zbadanie zywotnej kwestii wychowania, tak dotkliwej w naszych czasach, i który, otrzymawszy wychowanie od ludzi z normalnie rozwinietym sumieniem, zawsze, bez wzgledu na okolicznosci, potrafi byc bezstronny. Sposród wplywów wywieranych na mnie intencjonalnie najsilniejszy byl wplyw mojego ojca, który mial bardzo osobliwa koncepcje wychowania. Kiedys nawet zamierzam napisac cala ksiazke poswiecona bezposrednim i posrednim metodom wychowawczym mojego ojca, których podstawe stanowily jego oryginalne poglady na ten temat. Od chwili, w której pojawily sie we mnie pierwsze oznaki w miare poprawnego rozumowania, ojciec zaczal opowiadac mi, miedzy innymi, rózne niesamowite historie, konczac je zawsze seria przygód pewnego kulawego ciesli imieniem Mustafa, który wszystko potrafil zrobic, a pewnego dnia zbudowal nawet latajacy fotel. Za pomoca takich srodków oraz innych “systematycznych zabiegów" mój ojciec rozwinal we mnie, wraz z pragnieniem, by stac sie podobnym do tego ciesli, nieodparta potrzebe robienia zawsze czegos nowego. Wszystkie moje dzieciece zabawy, nawet te najbardziej pospolite, wzbogacalo wyobrazenie, ze jestem kims, kto wszystko robi nie tak jak inni, lecz w sobie tylko wlasciwy, specjalny sposób. Ta nie doprecyzowana jeszcze sklonnosc, która ojciec zaszczepil posrednio w mojej naturze od najwczesniejszych lat, pózniej, w okresie mlodosci, przyjela bardziej okreslona forme. Wynikalo to z faktu, ze koncepcja wychowania wyznawana przez mojego pierwszego wychowawce pod pewnymi wzgledami bardzo jej odpowiadala; tak wiec oprócz wypelniania obowiazków szkolnych poznawalem pod jego bezposrednim nadzorem rozmaite rzemiosla. Metode wychowawcza mojego pierwszego nauczyciela charakteryzowalo przede wszystkim to, ze w momencie, kiedy widzial, iz zdobylem juz wprawe w danym rzemiosle i zaczynam je lubic, natychmiast kazal mi je zostawic i przejsc do nastepnego. Jak pózniej zrozumialem, jego celem nie bylo to, zebym opanowal najrozmaitsze rzemiosla; chodzilo mu o to, bym rozwinal w sobie umiejetnosc pokonywania trudnosci, jakie stwarza kazda nowa praca. I faktycznie, od tamtego czasu kazda praca nabiera dla mnie znaczenia i zaczyna mnie interesowac nie sama w sobie, lecz tylko na tyle, na ile jej nie znam i nie potrafie wykonac. Innymi slowy, ci dwaj mezczyzni, którzy swiadomie lub nawet nieswiadomie - co w tym wypadku nie ma znaczenia - wzieli na siebie obowiazek przygotowania mnie do odpowiedzialnego wieku, dzieki swoim oryginalnym pogladom na temat wychowania zasiali w mojej naturze pewna wlasciwosc subiektywna, która stopniowo rozwinela sie na przestrzeni lat i ostatecznie przyjela forme nieustannej potrzeby zmieniania zawodu. W rezultacie, chocby tylko automatycznie, zdobylem zarówno teoretyczne, jak i praktyczne umiejetnosci wykonywania róznych prac rzemieslniczych i prowadzenia interesów. A zatem, wraz z poszerzeniem sie moich horyzontów w rozmaitych dziedzinach wiedzy, stopniowo wzrosla równiez moja zdolnosc rozumowania. Dodam nawet, ze jesli w róznych krajach uwaza sie mnie obecnie za czlowieka naprawde kompetentnego w wielu kwestiach, to w czesci zawdzieczam to mojemu wczesnemu wychowaniu. Rozwiniete we mnie dzieki wlasciwej edukacji: pomyslowosc, szerokie poglady i, ponad wszystko, zdrowy rozsadek, pozwolily mi z wszystkich informacji, które w pózniejszym okresie zycia zgromadzilem zamierzenie lub przypadkowo, wychwycic prawdziwa istote kazdej dziedziny nauki, a nie tylko nazbierac bezuzytecznych smieci, jak to sie nieuchronnie dzieje wsród ludzi wspólczesnych w rezultacie powszechnego zastosowania owej slynnej metody wychowawczej nazywanej: “wkuwanie na pamiec". Tak wiec juz bardzo wczesnie bylem dobrze przysposobiony do zycia i potrafilem zarobic wystarczajaca sume pieniedzy, konieczna do zaspokojenia moich podstawowych potrzeb. Jednakze, poniewaz kiedy bylem jeszcze calkiem mlody, zaczalem sie interesowac zjawiskami sklaniajacymi do pytan o sens i cel zycia, poswiecajac im caly swój czas i uwage, nie uczynilem wiec z umiejetnosci zarabiania pieniedzy jedynego celu mojej egzystencji, celu, na którym, w wyniku anomalnej edukacji, koncentruja sie wszystkie “swiadome" i instynktowne dazenia ludzi wspólczesnych, a szczególnie was, Amerykanów. Jedynie od czasu do czasu poswiecalem sie temu zajeciu, i to tylko po to, zeby zaspokoic moje zwykle potrzeby zyciowe i latwiej osiagnac cele, jakie sobie postawilem. Pochodzac z biednej rodziny i nie majac wiec oparcia finansowego, dosyc czesto zmuszony bylem uciekac sie do zdobywania tych doprawdy szkodliwych i godnych pogardy pieniedzy, potrzebnych mi do zabezpieczenia podstawowych potrzeb. Jednakze sam proces zarabiania pieniedzy nigdy nie zajmowal mi duzo czasu, poniewaz dzieki pomyslowosci i zdrowemu rozsadkowi, rozwinietym we mnie dzieki wlasciwej edukacji, w kazdej nowej sytuacji zyciowej okazywalem sie juz prawdziwym ekspertem, przebieglym jak stary lis. Chcac dac typowy przyklad moich zdolnosci w tym kierunku, opowiem teraz jeden epizod z mojego zycia, kiedy to, zeby wygrac maly zaklad, otworzylem na poczekaniu bardzo osobliwy warsztat. Szczególy tego wydarzenia byc moze wydluza moja opowiesc, niemniej jednak sadze, ze dzieki temu cudownemu trunkowi - cudownemu, pozwole sobie nadmienic, poniewaz wyprodukowano go nie w zwyklych warunkach stworzonych w tym celu na ladzie, lecz na starej barce, z dala od wybrzeza amerykanskiego - nie wyda sie wam ona zbyt nudna. Dzialo sie to niedlugo przed ostatnia wielka wyprawa do Pamiru i Indii, zorganizowana przez zalozone przez nas stowarzyszenie pod nazwa Wspólnota Poszukiwaczy Prawdy, do którego nalezalem od samego poczatku. Mniej wiecej dwa lata przed wyruszeniem wyprawy czlonkowie bractwa wyznaczyli na punkt zborny zakaspijstóe miasto Czardzou. Wszystkie osoby zamierzajace uczestniczyc w wyprawie mialy sie tam spotkac drugiego stycznia 1900 roku, a nastepnie rozpoczac wspinaczke wzdluz brzegu Amu-darii. Mialem wiec jeszcze sporo czasu do wyznaczonej daty, nie dosc jednak, by wybrac sie w dluga podróz. Odbywalem wówczas jedna z krótkich wizyt u rodziny w Aleksandropolu i po spedzeniu tam wyznaczonego czasu, wbrew mojemu zwyczajowi, nie udalem sie tym razem w daleka podróz, lecz zatrzymalem na Kaukazie, kursujac miedzy Aleksandropolem i Baku. Powodem moich czestych wizyt w Baku bylo znajdujace sie tam stowarzyszenie, zlozone glównie z mlodych Persów zajmujacych sie starozytna magia, do którego nalezalem od wielu lat jako czlonek korespondent. Wydarzenia stanowiace tlo epizodu, który zamierzam wam opowiedziec, mialy miejsce wlasnie w Baku. Którejs niedzieli poszedlem na bazar. Musze wyznac, ze zawsze mialem slabosc do wlóczenia sie po wschodnich bazarach i kiedy tylko docieralem do miejsca, gdzie sie taki znajdowal, nigdy nie omieszkalem go odwiedzic. Szczególnie lubilem szperac w róznych starociach, zawsze liczac na to, ze wypatrze cos niezwyklego. Tamtego dnia kupilem jakas stara haftowana tkanine i opuszczalem juz targ z ciuchami, kiedy nagle ujrzalem elegancko ubrana, ale bardzo smutnie wygladajaca mloda dame, która miala cos do sprzedania. Wszystko wskazywalo na to, ze nie byla to zwykla przekupka i niewatpliwie sprzedawala swoje towary z koniecznosci. Podszedlszy blizej zobaczylem, ze miala wystawiony na sprzedaz fonograf Edisona. Smutne spojrzenie, które bilo z jej oczu, wzbudzilo we mnie litosc i mimo ze mialem bardzo malo pieniedzy, bez zastanowienia kupilem te bezuzyteczna maszyne wraz ze wszystkimi akcesoriami. Zanioslem to brzemie do karawanseraju, w którym sie zatrzymalem. Na miejscu, otworzywszy pudlo, znalazlem w srodku liczne walki, prawie wszystkie polamane. Wsród tych, które byly jeszcze sprawne, tylko niektóre okazaly sie nagrane, pozostale byly czyste. Zostalem w Baku przez kilka nastepnych dni. Moje zapasy finansowe byly na wyczerpaniu i musialem zastanowic sie nad tym, jak je uzupelnic. Pewnego pochmurnego poranka siedzialem na lózku jeszcze nie ubrany i myslalem o tym, co powinienem zrobic, gdy przypadkiem spojrzalem na fonograf. Wtedy wlasnie zaswital mi w glowie pomysl, ze móglbym go wykorzystac, i od razu przygotowalem caly plan dzialania. Zamknalem wszystkie moje interesy i jeszcze tego samego dnia wsiadlem na pierwszy statek plynacy na druga strone Morza Kaspijskiego. Piec dni pózniej, w Krasnowodzku, zaczalem uzywac fonografu do zarabiania pieniedzy. Trzeba zaznaczyc, ze w tamtym rejonie fonograf byl jeszcze nie znany i okoliczni mieszkancy po raz pierwszy mieli okazje zobaczyc to cudo. Jak juz wspominalem, fonograf mial kilka nie nagranych walków; szybko wiec znalazlem pewnego Turkmena tekinskiego, ulicznego grajka, którego poprosilem, zeby zaspiewal i zagral kilka ulubionych utworów miejscowej ludnosci, zas na pozostalych walkach sam nagralem po turkmensku serie pikantnych historyjek. Nastepnie do czterech istniejacych juz tub przymocowalem dwie dodatkowe - byc moze pamietacie, ze pierwsze fonografy wyposazone byly w tuby do sluchania - i udalem sie na bazar, gdzie otworzylem swoja wlasna firmowa budke. Liczylem po piec kopiejek od sluchacza i bedziecie w stanie wyobrazic sobie rezultat, jesli wam powiem, ze przez caly okres mojego pobytu, szczególnie w dni targowe, od rana do wieczora prawie wszystkie tuby byly zawsze zajete. Pod koniec dnia suma uzbierana z pieciokopiejkowych oplat byla prawdopodobnie nie mniejsza niz dochód najwiekszego przedsiebiorstwa w tym miescie. Z Krasnowodzka udalem sie do Kizil-Arwatu, gdzie ciagle zapraszano mnie z moja maszyna do domów zamoznych Turkmenów mieszkajacych w okolicznych wioskach. Za te “goscinne wystepy" otrzymywalem znaczna sume teng, a któregos razu nawet dwa wysmienite dywany tekinskie. Uzbierawszy ponownie pokazna sume, wsiadlem do pociagu jadacego do Aszchabadu, gdzie zamierzalem dalej prowadzic interes; w wagonie spotkalem jednak jednego z czlonków naszego bractwa, z którym poszedlem o zaklad bedacy bezposrednia przyczyna zaniechania przeze mnie kariery fonograficznej. Moja towarzyszka podrózy byl nie kto inny, jak niezrównana i nieustraszona Witwicka, która zawsze nosila meskie ubrania. Byla ona uczestnikiem wszystkich naszych niebezpiecznych wypraw w glab Azji, Afryki, a nawet Australii i okolicznych wysp. Witwicka miala wziac udzial równiez w nadchodzacej wyprawie i dysponujac kilkoma miesiacami wolnego czasu, postanowila przyjechac z Warszawy do Andizanu, gdzie mieszkala jej siostra, zona przedstawiciela zakladów wlókienniczych Poznanskiego. Tam wlasnie zamierzala odpoczywac do czasu naszego spotkania w Czardzou. W drodze duzo rozmawialismy i w trakcie tej rozmowy opowiedzialem jej miedzy innymi o moim ostatnim przedsiewzieciu. Nie pamietam, w jaki sposób ani z jakiego powodu wywiazal sie miedzy nami spór; w kazdym razie zakonczyl sie on zakladem. Aby go wygrac, musialem w scisle okreslonych warunkach i przed wyznaczona data zarobic ustalona sume pieniedzy. Ów zaklad tak powaznie zainteresowal Witwicka, ze nie tylko postanowila do mnie dolaczyc, zeby zobaczyc, jak sie z niego wywiaze, ale zaofiarowala nawet swoja pomoc. Tak wiec, zamiast pojechac do Andizanu, wysiadla razem ze mna z pociagu w Aszchabadzie. Musze przyznac, ze to nie zaplanowane i bardzo skomplikowane zadanie, do którego wykonania sie zobowiazalem, tak bardzo mnie zafascynowalo, ze owladnal mna zaciety upór, zeby bez wzgledu na okolicznosci sie z niego wywiazac i nawet przekroczyc ustalona w zakladzie sume. Jeszcze w pociagu obmyslilem ogólny plan dzialania i natychmiast rozpoczalem jego realizacje od zredagowania nastepujacego ogloszenia: UNIWERSALNY WARSZTAT OBJAZDOWY zatrzyma sie tutaj przejazdem tylko na bardzo krótki czas Pospieszcie sie z waszymi zamówieniami i przyniescie wszystko, co sie nadaje do naprawy lub przeróbki. Reperujemy maszyny do szycia, maszyny do pisania, rowery, gramofony, pozytywki, przyrzady elektryczne, fotograficzne, medyczne i inne; lampy naftowe i gazowe; zegary; wszelakie instrumenty muzyczne: akordeony, gitary, skrzypce, tary itp. Naprawiamy zamki i wszystkie rodzaje broni. Reperujemy, przebudowujemy i lakierujemy kazdy rodzaj mebli, a takze zmieniamy tapicerke w naszym warsztacie albo w twoim domu. Naprawiamy, lakierujemy, stroimy pianina, fortepiany i fisharmonie. Zakladamy oraz reperujemy oswietlenie elektryczne, dzwonki i telefony. Cerujemy parasole i pokrywamy je nowa tkanina. Naprawiamy zabawki dzieciece i lalki oraz wszystkie przedmioty zrobione z gumy. Pierzemy, czyscimy i cerujemy dywany, szale, obicia scienne, futra itp. Wywabiamy wszelkiego rodzaju plamy. Restaurujemy obrazy, porcelane i wszystkie antyki. Warsztat dysponuje znakomicie wyposazona pracownia galwanoplastyczna, sluzaca do pozlacania, posrebrzania, cynowania, brazowania i oksydowania. Pobielamy kazdy przedmiot. Cynujemy i niklujemy samowary w 24 godziny. Przyjmujemy zamówienia na dowolne hafty i wyszywanki: sciegiem krzyzykowym, atlasowym, kordonkiem, z paciorkami, pluszem itd. Wytlaczamy, co tylko sobie zyczycie, na drzewie, skórze i tkaninie. Warsztat przyjmuje zamówienia na odlewy z alabastru i gipsu, na przyklad: posazki, zwierzeta dzikie i domowe, owoce itd., itp.; wykonujemy równiez maski posmiertne. Realizujemy zamówienia na sztuczne kwiaty z ciasta chlebowego, wosku, aksamitu i kolorowego papieru; na wience, bukiety, damskie kapelusze oraz butonierki dla mistrzów ceremonii. Kaligrafujemy, drukujemy i ozdabiamy wizytówki, karty z zyczeniami, laurki oraz zaproszenia. Przyjmujemy zamówienia na gorsety, pasy przepuklinowe; przerabiamy równiez stare na nowe. Szyjemy kapelusze damskie wedlug najnowszych krojów paryskich. Itd., itp. Zaraz po przyjezdzie do Aszchabadu znalazlem kwatere i uzyskalem pozwolenie miejscowej policji na druk i rozwieszenie ogloszen. Nastepnego dnia wynajalem w centrum miasta lokal przeznaczony na warsztat, który skladal sie z jednego duzego pomieszczenia z wejsciem od ulicy i dwóch malych pokojów na zapleczu; poza tym znajdowalo sie tam jeszcze cos w rodzaju szopy i male podwórko. Zakupiwszy niezbedne narzedzia i po pospiesznym zbudowaniu ogniwa bunsenowskiego oraz przerobieniu starych miednic na kadzie do galwanoplastyki, powiesilem nad wejsciem duzy napis z czerwonych liter na bialym plótnie, który oznajmial: AMERYKANSKI WARSZTAT OBJAZDOWY z bardzo krótka wizyta produkuje, przerabia i wszystko naprawia Nastepnego dnia, kiedy afisze byly juz gotowe, masowo rozlepilem je na murach z pomoca ulicznego urwisa, a reszte rozdalismy ludziom do rak. I wówczas zaczela sie zabawa. Juz od pierwszego dnia ruszyla cala procesja mieszkanców Aszchabadu ze swoimi rzeczami do naprawy. O Boze! Czego to oni nie przynosili! Wiele przedmiotów nie tylko widzialem po raz pierwszy na oczy, ale tez nigdy o nich nie slyszalem. Doprawdy znajdowaly sie tam najnieprawdopodobniejsze rzeczy, jak na przyklad aparat do wyrywania siwych wlosów, maszyna do wyjmowania pestek z czeresni przeznaczonych na konfitury, maszynka do mielenia siarczanu miedzi, którym nastepnie posypywano miejsca na ciele wydzielajace pot, specjalne zelazko do prasowania peruk itd. Zeby stworzyc sobie lepszy obraz tego, co sie tam dzialo, musicie, chocby w malym stopniu, zapoznac sie z panujacymi w tamtej okolicy warunkami. Dopiero kilkadziesiat lat temu cudzoziemcy zaczeli sie osiedlac w tej czesci rejonu zakaspijskiego i w przylegajacym do niej kawalku Turkmenii. Nowe osiedla powstaly glównie na peryferiach starych miast i w rezultacie prawie wszystkie miasta na tym obszarze dziela sie na dwie czesci: stare miasto, nazywane azjatyckim, i nowe, czyli miasto rosyjskie - kazde zyjace niezaleznym zyciem. Ludnosc zamieszkujaca te nowe miasta sklada sie z Ormian, Zydów, Gruzinów, Persów i przede wszystkim Rosjan - w wiekszosci bylych urzedników panstwowych i zolnierzy, którzy przeszli w stan spoczynku po odbyciu sluzby w tym rejonie. Dzieki bogactwom naturalnym tego obszaru oraz uczciwosci lokalnych mieszkanców, nie zepsutych jeszcze przez cywilizacje wspólczesna, owi przybysze bardzo szybko sie wzbogacili; jednakze na skutek braku jakichkolwiek oddzialywan kulturalnych ze strony wladz, skladajacych sie z niewyksztalconych urzedników, od chwili przyjazdu nie przybylo im ani za grosz kultury. Tak wiec rozkwitowi handlu, który przyniósl dobrobyt materialny, nie towarzyszylo nic, co mogloby wplynac na rozwój któregos z aspektów ich umyslowosci lub wiedzy technicznej. Cywilizacja europejska, która wszedzie indziej rozprzestrzeniala sie w niebywalym tempie, prawie w ogóle nie dotknela miejscowej ludnosci, a to, czego dowiadywano sie o niej z gazet i czasopism, docieralo do ludzi w zupelnie wypaczonej formie; dzialo sie to za sprawa fantastycznych wyolbrzymien bedacych tworem dziennikarzy, którzy generalnie - a w tamtych czasach szczególnie w Rosji - nie byli i nie sa w stanie nawet w przyblizeniu zrozumiec prawdziwej istoty tego, o czym pisza. Ci nowobogaccy, jak przystalo na prawdziwych parweniuszy, nasladowali wszystko, co “kulturalne" i “modne" - czyli w danym wypadku wszystko, co europejskie. Jednakze, czerpiac informacje na temat owej kultury oraz mody wylacznie z prasy rosyjskiej, bedacej dzielem równie niekompetentnych w tych sprawach osób, obraz, jaki sobie stwarzali mieszkancy Aszchabadu, sprawial na bezstronnym obserwatorze wrazenie komicznej i jednoczesnie smutnej karykatury. Tak wiec tamtejsi mieszakancy, cieszacy sie wielkim dobrobytem materialnym, pozbawieni byli sladu kultury, nawet tej elementarnej, i jak dzieci bawili sie w ludzi cywilizowanych. Nigdzie indziej nie sledzono z taka uwaga mody: kazdy czul, iz musi pokazac, ze we wszystkim trzyma reke na pulsie. Co wiecej, chetnie kupowano lub zamawiano zewszad droga pocztowa najprzerózniejsze nowe wynalazki oraz wszystko, co uwazano za stosowne dla “swiatlego dzentelmena" - oczywiscie kierujac sie jedynie informacjami zawartymi w ogloszeniach prasowych. Znajac ten ich slaby punkt, wszyscy kupcy zagraniczni, szczególnie Niemcy, pozbywali sie tam calej masy bezuzytecznych towarów i produktów, które bardzo szybko sie psuly albo ulegaly zniszczeniu. Ta farsa siegala tak daleko, ze wsród reklamowanych urzadzen mozna bylo znalezc nawet specjalna maszyne do zapalania zwyklych zapalek. Poniewaz zamówione przedmioty od razu okazywaly sie bezwartosciowe albo rozpadaly sie na kawalki przy pierwszym uzyciu, a w calej okolicy nie bylo ani jednego punktu naprawczego, kazda rodzina zdazyla nagromadzic stos zepsutych przedmiotów. Istnial jeszcze jeden powód, dla którego znalazla sie tam tak wielka liczba rzeczy nadajacych sie do naprawy. W tamtej epoce na Wschodzie, a szczególnie w azjatyckiej czesci Rosji, istnial zwyczaj, ze nigdy nie wyrzucalo sie ani nie sprzedawalo zakupionych rzeczy, nawet wówczas, gdy nie byly juz potrzebne lub sie rozlecialy. Co wiecej, gdyby ktos zdecydowal sie je sprzedac, to i tak nie znalazlby kupca; oprócz tego zwyczaj trzymania w domu róznych staroci na pamiatke byl tam bardzo rozpowszechniony. A zatem strychy i szopy kazdego domostwa wypelnial zadziwiajacy stos bezuzytecznych przedmiotów, przekazywanych z ojca na syna. W konsekwencji, dowiedziawszy sie o istnieniu warsztatu, który wszystko naprawia, ludzie przynosili mi Bóg wie co, z nadzieja, ze przywróce do stanu uzywalnosci zalegajace od dawna, niepotrzebne przedmioty, na przyklad: fotel dziadka, okulary babci, balalajke pradziadka, zegar prababki, neseser otrzymany w prezencie od ojca chrzestnego, koc, pod którym spal biskup, kiedy zatrzymal sie w ich domu, Order Gwiazdy przyznany ojcu przez szacha Persji itd., itp. A ja to wszystko naprawialem. Nigdy nie odmówilem przyjecia zadnego przedmiotu i nie oddalem ani jednej nie zreperowanej rzeczy. Nawet wówczas, gdy proponowano mi zaplate zbyt drobna w stosunku do czasu, jaki musialem poswiecic na naprawienie jakiegos przedmiotu, jesli bylo to dla mnie cos nowego, nie odmawialem; w takim wypadku nie chodzilo mi o pieniadze, lecz o przezwyciezenie trudnosci, jakie stwarzal nie znany mi jeszcze rodzaj pracy. Oprócz zepsutych i naprawde bezuzytecznych rzeczy przynoszono mi równiez wiele przedmiotów zupelnie nowych, wcale nie uszkodzonych, z których wlasciciele nie mogli korzystac tylko dlatego, ze nie wiedzieli, jak sie nimi poslugiwac; powodem tego byla ich ignorancja oraz brak chocby podstawowej wiedzy technicznej, czyli jednym slowem: glupota. W owym czasie najnowsze wynalazki w postaci maszyn do szycia, rowerów, maszyn do pisania itd. rozchodzily sie wszedzie w blyskawicznym tempie. Zamawiano je i kupowano z pelnym entuzjazmem; nastepnie jednak, w wyniku wspomnianego przeze mnie braku elementarnej wiedzy technicznej oraz na skutek niedoboru miejscowych warsztatów i specjalistów, gdy zepsula sie w nich nawet najdrobniejsza rzecz, odstawiano je na bok jako bezuzyteczne. Dam wam teraz kilka charakterystycznych przykladów tej ignorancji i naiwnosci, które, przyznaje, wykorzystalem z pelna premedytacja, nie czujac z tego powodu zadnych wyrzutów sumienia. Przypominam sobie, jak któregos dnia pewien bogaty, gruby Ormianin, zdyszany i oblany potem, przyniósl do naprawy maszyne do szycia. Pojawil sie u mnie w towarzystwie córki, która miala dostac te maszyne, zakupiona na targu w Dolnym Nowogrodzie, w wyprawie slubnej. Na poczatku, jak sam przyznal, maszyna do szycia okazala sie prawdziwym skarbem. Nie sposób bylo ja przecenic - tak dobrze i szybko szyla; nagle jednak, ni stad, ni zowad i ku jego utrapieniu, zaczela dzialac, jak sie wyrazil, na “wstecznym biegu". Zbadalem maszyne i uznalem, ze jest w pelni sprawna. Byc moze wiecie, ze w niektórych maszynach do szycia obok dzwigni regulujacej szew znajduje sie inna, sluzaca do zmiany kierunku, to znaczy, ze przestawiajac ja, zmienia sie kierunek, w którym przesuwa sie material. Najwyrazniej ktos niechcacy poruszyl te dzwignie i material, zamiast przesuwac sie do przodu, zaczal sie cofac. Od razu pojalem, ze w maszynie wystarczy tylko przestawic dzwignie, co moglem uczynic na poczekaniu. Widzac jednak, iz mam do czynienia z chytrym starym szubrawcem, i dowiedziawszy sie, ze handluje on karakulami, poczulem pewnosc - poniewaz dobrze znalem takich osobników - ze wypchal sobie kieszenie oszukujac niejednego Turkmena tekinskiego lub Bucharczyka, którzy sa latwowierni jak dzieci, i postanowilem mu odplacic pieknym za nadobne. Opowiedzialem mu dluga historie o tym, co popsulo sie w jego maszynie, i dodalem, ze naprawa bedzie wymagala wymiany kilku kól zebatych; jednoczesnie przez caly czas rzucalem wszelkie mozliwe obelgi na tych lajdaków, dzisiejszych producentów. Mówiac krótko, zdarlem z niego dwanascie rubli i piecdziesiat kopiejek, obiecujac, ze naprawie maszyne w ciagu trzech dni; oczywiscie zaraz po jego wyjsciu nastawilem ja jak nalezy i z odpowiednim numerkiem umiescilem wsród naprawionych przedmiotów. Pamietam tez dobrze, jak innym razem wszedl do mojego warsztatu pewien oficer i powiedzial z wielka powaga w glosie: - Pójdz do biura komendanta regionu i powiedz referentowi, ze rozkazuje mu - wspomne przy okazji, iz w tamtych czasach oficerowie rosyjscy otwierali usta wylacznie po to, zeby wydawac rozkazy - pokazac ci maszyny do pisania. Po ich obejrzeniu powiadom mnie, co w nich nie dziala. I jak sie pojawil, tak zniknal. Jego bezceremonialny i rozkazujacy ton mnie zadziwil, a nawet do pewnego stopnia rozzloscil. Postanowilem wiec natychmiast udac sie pod wskazany adres, glównie po to, zeby odkryc, co to za “ptaszek" z tego oficera, i byc moze znalezc sposób, zeby wystrychnac go na dudka, co - jak przyznaje - zawsze sprawialo mi przyjemnosc, poniewaz, ukrywajac sie za fasada naiwnego niewiniatka, potrafilem bardzo jadowicie ukarac ludzi za tego typu bezczelnosc. Jeszcze tego samego dnia poszedlem do onego biura, przedstawilem sie referentowi i wyjasnilem przyczyne swojej wizyty. Dowiedzialem sie, ze moim gosciem byl sam adiutant. Kiedy ogladalem wszystkie trzy maszyny do pisania, gadatliwy urzednik, którego przyjazn zdobylem juz za pomoca papierosa i pikantnej anegdoty z zycia oficerów, wyjasnil mi, co nastepuje: Maszyny, sprowadzone niedawno temu z Petersburga, dzialaly na poczatku bez zarzutu; szybko jednak, jedna po drugiej, popsuly sie w ten sam sposób: tasma przestala sie odwijac. Adiutant, kwatermistrz i inni próbowali je naprawic, ale mimo najlepszych checi nikomu to sie nie udalo i od trzech dni wszystkie dokumenty pisano recznie. Sluchajac opowiesci referenta, obejrzalem maszyny do pisania i wiedzialem juz, na czym polega klopot. Niewatpliwie niektórzy z was pamietaja, ze dawniej w niektórych typach maszyn do pisania szpulka z tasma odwijala sie dzieki naciskowi sprezyny umieszczonej na dole, w specjalnym pudelku z tylu maszyny, i zwijano ja z powrotem, przekrecajac samo pudelko. Poniewaz tasma przesuwala sie powoli, dluga sprezyna potrzebowala na rozkrecenie sie sporo czasu; czasami jednak trzeba bylo nawinac ja z powrotem. Najprawdopodobniej, kiedy przywieziono maszyny, sprezyny byly zwiniete do oporu, ale z uplywem czasu sie rozkrecily i teraz nalezalo je ponownie skrecic. Poniewaz jednak nie bylo ani kluczyka, ani raczki, ludziom, którym nie udzielono zadnych wskazówek i którym brakowalo najprostszej wiedzy technicznej, trudno bylo odgadnac, w jaki sposób mozna ponownie nawinac szpulki. Oczywiscie nic nie powiedzialem o tym urzednikom, tylko przyjalem ich zaproszenie na obiad i po zjedzeniu dobrego rzadowego kapusniaka oraz kaszy udalem sie prosto do domu na moim przedpotopowym rowerze i na tym, co zostalo z jego opon. Tego wieczoru ponownie zjawil sie w moim warsztacie adiutant i tym samym wynioslym tonem zapytal: - No wiec co? Czy odkryles, dlaczego te zupelnie nowe maszyny do pisania nie dzialaja? Juz dawno stalem sie prawdziwym specem od odgrywania róznych ról. Tak wiec, nadajac twarzy wyraz nazywany przez prawdziwych aktorów “pelna szacunku niesmialoscia i wstydliwym powazaniem" oraz stosujac specjalne pompatyczne zwroty, zapozyczone z rozmaitych rosyjskich prac technicznych, zaczalem wychwalac pod kazdym wzgledem doskonalosc maszyn do pisania owej marki, z wyjatkiem jednego elementu, który niestety wymagal skomplikowanej i trudnej przeróbki. Koszt naprawy wycenilem na prawie jedna czwarta pierwotnej ceny maszyn. Nastepnego dnia te w pelni sprawne maszyny uroczyscie dostarczyl mi prawie caly oddzial wojskowy, z adiutantem na czele. Od razu ich przyjalem i bardzo powaznie oznajmilem, ze maszyny beda gotowe nie wczesniej niz za dziesiec dni. Zdenerwowany oficer blagal mnie, zebym, jesli to tylko mozliwe, naprawil je szybciej, poniewaz praca w biurze utknela praktycznie w martwym punkcie. Ostatecznie, po dlugich przetargach, zgodzilem sie pracowac w nocy i dostarczyc pierwsza maszyne za dwa dni; w zamian jednak poprosilem, zeby byl tak dobry i rozkazal swoim zolnierzom, aby przynosili z kasyna wojskowego resztki jedzenia dla moich prosiaczków, które niedawno kupilem i trzymalem teraz na podwórku. Dwa dni pózniej jedna z tych nienagannie dzialajacych maszyn byla “gotowa" i obiecalem, ze dwie pozostale dostarcze przed koncem tygodnia. Oprócz podziekowania i osiemnastu rubli otrzymanych za naprawe kazdej maszyny, zolnierze codziennie przynosili jedzenie dla moich prosiaków i opiekowali sie nimi przez trzy miesiace mojego pobytu w Aszchabadzie, w czasie którego te oseski zamienily sie w wyrosniete wieprze. Oczywiscie wyjasnilem urzednikom, co nalezy zrobic, gdy sprezyny sie rozkreca; najwyrazniej jednak nigdy nie pojeli, na czym polegala moja “naprawa". Takie same zdarzenia mialy miejsce w Merwie, do którego przenioslem warsztat i gdzie przez nastepne dwa miesiace prowadzilem podobna dzialalnosc. Któregos dnia odwiedzil mnie wizytator z miejscowego technikum lub liceum - sam juz nie pamietam - i poprosil, zebym naprawil maszyne elektryczna, przeznaczona do przeprowadzania eksperymentów na lekcjach fizyki. Byla to zwykla maszyna elektrostatyczna, która po wprawieniu w ruch wydziela iskry i która z jakiegos powodu zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj kazda szkola czuje sie zobowiazana wlaczyc do swojego wyposazenia. W trakcie tych slynnych lekcji tak zwanej fizyki nadeci nauczyciele, zachowujac sie, jakby odprawiali swiety rytual, przeprowadzaja za pomoca tej maszyny pouczajace doswiadczenia, które polegaja jedynie na tym, ze obraca sie okragle plyty i zmusza dzieci do tego, by po kolei dotknely malych metalowych galek butelki lejdejskiej. Grymasy bólu pojawiajace sie na twarzach dzieci dotykajacych galki zawsze powoduja wybuchy smiechu, które zdaniem owych pedagogów “bardzo dobrze wplywaja na trawienie"; i na tym zazwyczaj konczy sie tak zwana lekcja fizyki. Wspomniany wizytator zamówil i otrzymal w czesciach jedna z takich maszyn, wyprodukowana w Petersburgu przez niemiecka firme Siemens & Halske. Z pomoca swoich kolegów, innych nauczycieli, zlozyl maszyne zgodnie z zalaczona instrukcja, ale mimo wysilków nie udalo sie wydobyc z niej ani jednej iskry i w koncu wizytator zmuszony byl zwrócic sie o pomoc do mnie. Natychmiast spostrzeglem, ze wszystko jest w porzadku, z wyjatkiem tego, ze dwa krazki stanowiace podstawowa czesc maszyny sa troche niedokladnie ustawione. Wystarczylo wiec po prostu poluzowac nakretke na osi, a nastepnie lekko przesunac jeden z krazków, co zajeloby mi najwyzej minute. Zmusilem jednak owego zacnego pedagoga, który uczyl innych tego, czego sam nie wiedzial, zeby w czasie, gdy rzekomo naprawialem jego maszyne, wrócil do warsztatu jeszcze cztery razy, a takze zaplacil mi dziesiec rubli i siedemdziesiat piec kopiejek za naladowanie butelki lejdejskiej, która oczywiscie nie wymagala zadnego ladowania. Podobne wypadki zdarzaly sie prawie codziennie przez caly okres istnienia mojego warsztatu. Zawsze idac na reke biednym, nie uwazalem za grzech czerpac zyski z glupoty tych, którzy niezasluzenie, jedynie dzieki przypadkowo zdobytej pozycji, stali sie miejscowa inteligencja, ale którzy z punktu widzenia prawdziwej inteligencji znajdowali sie o wiele stopni nizej niz ludzie im podlegajacy. Jednakze najoryginalniejszym i zarazem najbardziej dochodowym przedsiewzieciem okazal sie interes z gorsetami. W tamtym sezonie moda na gorsety w Paryzu ulegla gwaltownej zmianie; zamiast bardzo wysokich, zaczeto teraz nosic gorsety bardzo krótkie. Dzieki zurnalom wiesc o tym ostatnim krzyku mody szybko sie rozeszla po okolicy, jednakze same gorsety nie pokazaly sie jeszcze w sprzedazy na tym odleglym terenie; w rezultacie wiele kobiet zaczelo mi przynosic swoje stare gorsety, z pytaniem, czy móglbym je przerobic zgodnie z obowiazujaca moda. I wlasnie ów interes z gorsetami okazal sie dla mnie istna zyla zlota. Oto jak do tego doszlo: Pewnego razu potrzebowalem troche fiszbinu, zeby skrócic i poszerzyc gorset tegiej Zydówki, której talia podlegala procesowi nieustannego wzrostu. Po dlugim i bezowocnym poszukiwaniu, w kolejnym sklepie, który nie mial na skladzie fiszbinu, pomocnik wlasciciela poradzil mi, zebym kupil caly, przestarzaly juz gorset, który wlasciciel niewatpliwie zgodzi sie sprzedac za cene samego fiszbinu. Udalem sie wiec wprost do wlasciciela. Ale w trakcie pertraktacji dojrzal w mojej glowie inny plan i zamiast, jak pierwotnie zamierzalem, jednego gorsetu, kupilem od niego wszystkie, jakie mial, czyli szescdziesiat piec staromodnych gorsetów po dwadziescia kopiejek od sztuki, zamiast po normalnej cenie czterech albo pieciu rubli. Nastepnie w pospiechu wykupilem gorsety w pozostalych sklepach w Aszchabadzie, placac nawet jeszcze mniej, poniewaz wszyscy chetnie pozbywali sie zapasów tych zupelnie bezuzytecznych artykulów. Nie poprzestalem na tym i nastepnego dnia wyslalem starego Zyda - ojca dwóch chlopców, którzy u mnie pracowali - z instrukcja, zeby wykupil przestarzale gorsety we wszystkich miastach polozonych wzdluz trasy kolei srodkowo-azjatyckiej; ja natomiast, za pomoca obcegów i nozyczek, zabralem sie do robienia modnych gorsetów. Bylo to bardzo proste: zaznaczalem olówkiem linie, wzdluz której cielo sie gorset, zostawiajac wiecej do wyciecia na górze, a tylko troche w dolnej czesci; potem lamalem fiszbin obcegami i cialem material nozyczkami wzdluz narysowanej linii. Nastepnie dziewczeta pracujace pod nadzorem Witwickiej odpruwaly lamówki, przycinaly je i naszywaly z powrotem na skrócone gorsety. Wystarczylo jeszcze tylko nawlec polowe starych koronek i cór set mignon, uszyty wedlug najnowszej mody paryskiej, byl gotowy do sprzedazy. Produkowalismy w ten sposób okolo stu gorsetów dziennie. Najsmieszniejsze bylo to, ze wlasciciele sklepów, dowiedziawszy sie o metamorfozie swoich starych gorsetów, w obliczu wielkiego popytu zmuszeni byli odkupic je ode mnie z tak zwanym zgrzytaniem zebów; tym razem jednak nie za dziesiec albo dwadziescia kopiejek, lecz za trzy i pól rubla od sztuki. Wyobrazcie sobie: w ten sposób wykupilem i sprzedalem w Krasnowodzku, Kizil-Arwacie, Aszchabadzie, Merwie, Czardzou, Bucharze, Samarkandzie i Taszken-cie ponad szesc tysiecy gorsetów. Osiagniety zysk, nieproporcjonalny do skali przedsiewziecia, byl rezultatem nie tylko niewiedzy i naiwnosci, ze tak sie wyraze, “pstrokatych" tubylców oraz mojej wysoce rozwinietej bystrosci i umiejetnosci przystosowania sie do kazdej sytuacji, lecz przede wszystkim bezlitosnej postawy wobec tych slabosci - istniejacych we mnie tak samo jak we wszystkich ludziach - które w rezultacie ciaglego ulegania im tworza w czlowieku to, co nazywa sie lenistwem. Jest godnym uwagi fakt, ze w funkcjonowaniu mojej zbiorczej obecnosci pojawil sie w tamtym okresie proces niezrozumialy z punktu widzenia zwyklej nauki, który powtórzyl sie jeszcze kilkakrotnie w trakcie mojego zycia. Ów proces przejawial sie w postaci regulacji tempa doplywu i odplywu energii, co pozwolilo mi tygodniami, a nawet miesiacami, na korzystanie z bardzo nieduzej ilosci snu, przy jednoczesnym prowadzeniu dzialalnosci, której natezenie nie tylko nie malalo, ale wrecz przeciwnie, roslo. Przy ostatnim powtórzeniu sie owego stanu to zjawisko tak bardzo mnie zafascynowalo, iz nabralo dla mojej zbiorczej obecnosci takiej samej wagi jak pewne pytania, powstale we mnie juz dawno temu, których rozwiazanie stalo sie celem i sensem mojego zycia. Kiedy juz ureguluje wszystkie sprawy zwiazane z podstawowym programem dzialania Instytutu - czyli wówczas, gdy znowu bede mial mozliwosc poswiecenia polowy czasu na wlasne subiektywne zainteresowania - zamierzam umiescic wyjasnienie tej kwestii na pierwszym planie. Owa niezrozumiala jeszcze dla mnie wlasciwosc ogólnego dzialania mojego organizmu ujawnila sie w tamtym okresie bardzo wyraznie w sytuacji, która chce teraz opisac. Od rana do nocy przeplywal przez mój warsztat nie konczacy sie potok klientów, którzy przescigajac sie w gadatliwosci, przynosili mi do naprawy rzeczy albo przychodzili odebrac te juz zreperowane; wiekszosc czasu poswiecalem wiec na przyjmowanie i odsylanie zamówien. W krótkich przerwach, nawet przy najwiekszym pospiechu, bylem w stanie jedynie zakupic nowe czesci oraz najrózniejsze potrzebne materialy. Sama praca odbywala sie wiec w nocy. Przez caly okres istnienia warsztatu dzielilem mój czas w nastepujacy sposób: dzien przeznaczony byl dla klientów, a cala noc na prace. Musze powiedziec, ze bardzo pomagala mi w tym Witwicka, która szybko stala sie specjalistka od pokrywania parasolek, przerabiania gorsetów i kapeluszy damskich, a szczególnie od produkcji sztucznych kwiatów. W pracy pomagali mi równiez dwaj chlopcy, synowie starego Zyda, których zatrudnilem juz na samym poczatku; starszy czyscil i przygotowywal do galwanizacji przedmioty metalowe, a nastepnie je polerowal; mlodszy zas biegal na posylki, rozpalal ogien w kuzni i dal w miechy. Poza tym pod koniec sluzylo mi równiez pomoca, i to calkiem niezle, szesc dziewczat z miejscowych rodzin patriarchalnych. Ich rodzice, pragnac zapewnic córkom “pelne wyksztalcenie", wysylali je do mojego warsztatu, aby doskonalily sie tam w robótkach recznych. Nawet na poczatku, kiedy pracowalismy tylko w czwórke, sadzac po liczbie wykonywanych napraw, mozna bylo odniesc wrazenie, ze za drzwiami prowadzacymi na zaplecze, na których oczywiscie widnial napis: “Obcym wstep surowo wzbroniony", pracuje przynajmniej kilkudziesieciu fachowców. Warsztat dzialal w Aszchabadzie przez trzy i pól miesiaca; w tym czasie zarobilem piecdziesiat tysiecy rubli. Czy wiecie, co w tamtych czasach oznaczala taka suma pieniedzy? Dla porównania powiem wam, ze miesieczna pensja przecietnego urzednika wynosila wówczas trzydziesci trzy ruble i trzydziesci trzy kopiejki, i ze za te sume potrafil wyzyc nie tylko kawaler, ale równiez ojciec wielodzietnej rodziny. Pensje wyzszego urzednika panstwowego, wahajaca sie od czterdziestu do piecdziesieciu rubli, uwazano za ogromna sume pieniedzy i marzyl o niej kazdy mlody czlowiek. Funt miesa kosztowal wtedy szesc kopiejek, chleb - dwie albo trzy kopiejki, dobre winogrona - dwie kopiejki. Poniewaz jeden rubel równa sie stu kopiejkom, zatem piecdziesiat tysiecy rubli stanowilo prawdziwy majatek! W czasie istnienia warsztatu czesto pojawialy sie mozliwosci dodatkowego zarobku na lewo. Jednakze jednym z warunków zakladu z Witwicka bylo to, ze pieniadze maja byc zarobione wylacznie praca wlasnych rak albo w wyniku zwiazanych z nia drobnych transakcji handlowych, ani razu wiec sie nie skusilem. Zaklad wygralem juz dawno temu i pieniadze zarobione w Aszchabadzie czterokrotnie przewyzszyly ustalona pierwotnie sume. Niemniej jednak, jak juz powiedzialem, postanowilem kontynuowac te dzialalnosc w innym miescie. Prawie caly interes zamknalem, Witwicka pojechala do siostry, a ja szykowalem sie do czekajacego mnie za trzy dni wyjazdu do Merwu. Sadze, ze wysluchawszy wszystkiego, co wam powiedzialem, zrozumieliscie juz w pewnym stopniu, co chcialem wam uswiadomic poprzez te historie: a mianowicie, ze owa osobliwa cecha charakteryzujaca psychike zbiorcza czlowieka, która wy, Amerykanie, uwazacie za prawdziwy ideal i nazywacie “natura handlowa", istnieje (wraz z innymi naturami, których wy, Amerykanie, nie macie) i nawet jest bardziej rozwinieta wsród ludzi zyjacych na innych kontynentach. Tak wiec, zeby to lepiej opisac i przekazac wam pelniejszy obraz mojej ówczesnej dzialalnosci, opowiem wam o jeszcze jednej operacji handlowej, która przeprowadzilem przed samym wyjazdem z Aszchabadu. Musze wam powiedziec, ze zaraz po otwarciu warsztatu oglosilem, iz skupuje wszelkiego rodzaju starocie. Zrobilem to z dwóch powodów: po pierwsze, liczylem, ze w ten sposób uda mi sie znalezc czesci, których potrzebowalem do róznych napraw - uprzednio w sklepach i na bazarach wykupilem juz wszystko, co moglo mi sie przydac - a po drugie, mialem nadzieje, ze wsród rzeczy przyniesionych do warsztatu albo znalezionych u ludzi w domu natrafie - jak juz nie raz sie zdarzylo - na cos rzadko spotykanego i cennego. Jednym slowem, stalem sie równiez antykwariuszem. Kilka dni przed wyjazdem spotkalem na bazarze Gruzina, którego poznalem jeszcze w Tyflisie, gdzie byl wlascicielem bufetu na stacji linii zakaukaskiej. Obecnie pracowal jako dostawca dla wojska i zaproponowal mi kupno kilku lózek zelaznych, które mial na zbyciu. Odwiedzilem go jeszcze tego samego wieczoru i razem zeszlismy do piwnicy, zeby obejrzec lózka; panowal tam jednak tak nieznosny fetor, ze prawie nie bylem w stanie go wytrzymac. Obejrzawszy w pospiechu lózka, jak najszybciej pobieglem na góre i dopiero na ulicy zaczalem sie targowac. Dowiedzialem sie wtedy, ze zródlem smrodu jest dwadziescia beczek sledzi, które Gruzin zakupil w Astrachaniu dla miejscowego kasyna oficerskiego. Po dostarczeniu i otwarciu dwóch pierwszych beczek okazalo sie, ze sledzie sa zepsute, co spowodowalo odmowe przyjecia towaru. Gruzin, w obawie o swoja reputacje, nie chcial sprzedac ich gdzie indziej; wzial je wiec z powrotem i umiesciwszy tymczasowo w piwnicy, prawie o nich zapomnial. Dopiero teraz, po trzech miesiacach, kiedy caly dom zaczal nimi cuchnac, postanowil jak najszybciej sie ich pozbyc. Dreczyla go mysl, ze nie tylko stracil na tym interesie pieniadze, ale musi jeszcze zaplacic za wywiezienie sledzi na wysypisko, poniewaz nie chce, zeby dowiedziala sie o nich komisja sanitarna, która moze ukarac go grzywna. Sluchajac go, moje mysli, zgodnie z uksztaltowanym wówczas we mnie zwyczajem, zaczely intensywnie pracowac i zadalem sobie pytanie, czy przypadkiem nie da sie jakos zarobic na tej imprezie. Zaczalem liczyc: “Ma dwadziescia beczek sledzi, które trzeba wyrzucic. Ale kazda beczka jest warta co najmniej rubla. Gdyby tylko udalo mi sie jakos je opróznic za darmo! W innym razie transport wyniesie prawie tyle samo, co cena beczek..." Niespodziewanie przyszlo mi wtedy do glowy, ze sledzie - zwlaszcza zepsute - musza sie nadawac na nawóz. Pomyslalem wiec, ze kazdy ogrodnik zgodzi sie przyjechac po te beczki, opróznic je, wyplukac i odwiezc do mojego warsztatu, jesli dam mu za darmo tak wysmienity nawóz. Beczki, po okopceniu, na pewno szybko sprzedam, poniewaz istnieje na nie wielkie zapotrzebowanie; w ten sposób w ciagu pól godziny zarobie dwadziescia rubli. Jednoczesnie nikt na tym nie straci, lecz wrecz przeciwnie, wszyscy zyskaja, nawet Gruzin, który co prawda stracil na kupnie towaru, ale teraz zaoszczedzi na koszcie wywozu. Po tych przemysleniach powiedzialem do Gruzina: - Jesli opuscisz troche cene lózek, zorganizuje ci za darmo przewóz beczek. Zgodzil sie, a ja obiecalem, ze nastepnego ranka uwolnie go od zródla tej infekcji. Zaplacilem za lózka, zaladowalem je na wóz i zabralem ze soba jedna, nie otwarta jeszcze beczke sledzi, zeby pokazac ja ogrodnikowi. Po powrocie do warsztatu rozladowalismy wóz i zanieslismy wszystko do szopy. Wlasnie o tej porze zwykl przychodzic stary Zyd, ojciec zatrudnionych przeze mnie chlopców, zeby porozmawiac z synami, a czasami nawet pomóc im w pracy. Siedzialem na podwórku palac papierosa, gdy nagle zaswitala mi w glowie mysl, zeby dac troche sledzi do zjedzenia moim swiniom - byc moze sie okaze, ze beda im smakowaly - i bez zadnych wyjasnien poprosilem starca o pomoc przy otwarciu beczki. Kiedy podnieslismy wieko, stary Zyd pochylil sie wdychajac zapach i ozywiony wykrzyknal: - To sa prawdziwe sledzie! Takich sledzi nie widzialem juz od dawna, prawde mówiac, od czasu, gdy przybylem do tego przekletego kraju! Bylem zaintrygowany. Zyjac glównie w Azji, gdzie nie jada sie sledzi, nigdy, nawet po skosztowaniu nie potrafilbym odróznic dobrych sledzi od zlych. Wszystkie mialy dla mnie ten sam drazniacy zapach. Musialem wiec dac wiare stanowczemu oswiadczeniu starego Zyda, tym bardziej ze w przeszlosci, kiedy mieszkal w Rosji, prowadzil w Rostowie sklep rzezniczy, w którym sprzedawal równiez ryby. Nie bylem jednak jeszcze zupelnie przekonany i upewnilem sie, czy sie nie myli, ale on, gleboko urazony, odpowiedzial: - Co za bzdury! To sa najprawdziwsze solone... takie a takie... sledzie! (Nie pamietam juz, jak je wtedy nazwal.) Ciagle jeszcze majac watpliwosci, powiedzialem mu, ze przypadkowo zakupilem cala dostawe tych sledzi i ze, miedzy nami mówiac, to dobry znak, jesli czesc towaru uda sie sprzedac zaraz po otwarciu beczki, poniewaz oznacza to, ze cala sprzedaz dobrze pójdzie. Powinnismy wiec teraz, nie czekajac do rana, sprzedac przynajmniej kilka sledzi. I poprosilem go, zeby od razu spróbowal to zrobic. Chcialem w ten sposób sie upewnic, czy starzec powiedzial mi prawde, i w zaleznosci od tego ustalic, co zrobie dalej. Niedaleko mojego warsztatu mieszkalo wielu Zydów, w wiekszosci sklepikarzy. Poniewaz zapadl juz zmrok, prawie wszystkie sklepy byly zamkniete. Ale dokladnie na wprost warsztatu mieszkal zegarmistrz, niejaki Friedman. On wlasnie przybyl jako pierwszy i z miejsca kupil caly tuzin, placac bez zadnego targowania sie pietnascie kopiejek za pare. Nastepnym nabywca okazal sie wlasciciel naroznej apteki, który od razu kupil piecdziesiat sledzi. Z radosci, jaka okazywali klienci, wynikalo, iz starzec mial racje. Nastepnego dnia o swicie wynajalem wozy i przewiozlem do siebie wszystkie beczki, z wyjatkiem dwóch otwartych wczesniej, w których sledzie byly naprawde zepsute i z których zional okropny smród. Natychmiast odeslalem je na miejskie wysypisko. W pozostalych osiemnastu beczkach znajdowaly sie sledzie nie tylko dobrej, ale wrecz najwyzszej jakosci. Najwidoczniej zarówno zaopatrzeniowiec kasyna, jak i gruzinski kupiec urodzony w Tyflisie, gdzie nie jada sie sledzi, wiedzieli o nich tyle samo co ja, czyli po prostu nic; osobliwy zapach tych ryb przekonal ich, ze sa zepsute, i Gruzin pogodzil sie juz ze swoja strata. W ciagu trzech dni z pomoca starego Zyda, któremu placilem pól kopiejki od sledzia - co sprawilo mu ogromna radosc - sprzedalem wszystkie sledzie, hurtowo i detalicznie. Do tego czasu zlikwidowalem juz wszystkie interesy i w przeddzien wyjazdu zaprosilem wspomnianego Gruzina oraz wielu innych znajomych na pozegnalna kolacje. Przy stole opowiedzialem mu, jak potoczyla sie cala sprawa, i wyciagajac z kieszeni pieniadze, zaproponowalem podzial zysku. Jednakze Gruzin, wierny zasadzie obowiazujacej wsród starych mieszkanców Zakaukazia oraz terenów zakaspijskich, odmówil przyjecia pieniedzy. Powiedzial, ze oddajac mi towar, byl przekonany, iz nie ma on zadnej wartosci; jesli okazalo sie, ze sie mylil, to moje szczescie, a jego pech. Uwaza wiec, ze nie wypada mu skorzystac z mojej uprzejmosci. Co wiecej, nastepnego dnia, juz po wyjezdzie do Merwu, wsród moich rzeczy w przedziale znalazlem buklak z winem, podarowany przez Gruzina. Od chwili zamkniecia tego osobliwego warsztatu uplynelo kilka lat, w czasie których nieustannie pracowalem, dazac do przygotowania warunków koniecznych do osiagniecia podstawowego celu mojego zycia. Jednoczesnie w tym samym okresie dosyc czesto bylem zmuszony szukac róznych sposobów zarobienia pieniedzy. Mimo ze wiele przygód i niespodziewanych zdarzen, które mialy wówczas miejsce, moze was zainteresowac zarówno z psychologicznego, jak i praktycznego punktu widzenia, nie chcac odbiegac od podjetego dzis wieczorem tematu, nic o nich nie powiem; tym bardziej ze tamtym latom i innym podobnym okresom mojego zycia zamierzam poswiecic oddzielna ksiazke. Dodani tylko, ze zanim jeszcze wytyczylem sobie cel zgromadzenia okreslonego kapitalu, zdobylem juz duze doswiadczenie i pewnosc siebie. Dlatego tez w chwili, gdy postanowilem wykorzystac swoje zdolnosci w celu zarobienia pieniedzy - niezaleznie od faktu, ze ów aspekt ludzkiego zmagania sam w sobie nigdy mnie nie interesowal - czynilem to w taki sposób, by rezultaty mogly wzbudzic zazdrosc nawet najlepszych amerykanskich speców od dolarowych interesów. Uczestniczylem w róznych, czasem nawet bardzo duzych przedsiewzieciach. Na przyklad: zawieralem zarówno prywatne, jak i rzadowe kontrakty na budowe sieci kolejowych oraz dróg; otworzylem wiele sklepów, restauracji i kin, które po rozkreceniu sprzedalem; robilem interesy w rolnictwie; zabezpieczalem transport bydla z róznych krajów, glównie z Kaszgaru do Rosji; zajmowalem sie wydobyciem ropy naftowej oraz polowem ryb; zdarzalo sie tez, ze prowadzilem kilka tego typu przedsiewziec naraz. Jednakze moim ulubionym zajeciem, które nigdy nie wymagalo ustalonej ilosci czasu ani stalego miejsca zamieszkania, a które jednoczesnie przynosilo duze zyski, byl handel dywanami i róznymi antykami. Tak wiec po czterech lub pieciu latach goraczkowej dzialalnosci zlikwidowalem wszystkie interesy i pod koniec 1913 roku, kiedy przyjechalem do Moskwy, zeby przejsc do praktycznej realizacji tego, co wytyczylem sobie jako swiete zadanie, zgromadzilem juz milion rubli, a oprócz tego bylem wlascicielem dwóch bezcennych kolekcji, jednej skladajacej sie z dywanów, a drugiej - z porcelany i chinskich chisonne. Wydawalo sie wówczas, ze taki majatek uwolni mnie od trosk finansowych i pozwoli na wdrozenie idei, które przyjely juz okreslona forme w mojej swiadomosci i które mialy stanowic podstawe przyszlego Instytutu, a mianowicie: pragnalem stworzyc wokól siebie warunki, które nieustannie przypominalyby czlowiekowi o sensie i celu jego istnienia, poprzez nieuchronne tarcie miedzy sumieniem i automatycznymi przejawami jego natury. Dzialo sie to mniej wiecej rok przed wybuchem pierwszej wojny swiatowej. Najpierw w Moskwie, a troche pózniej w Petersburgu zorganizowalem serie wykladów, które przyciagnely wielu intelektualistów i naukowców, szybko wiec krag osób zainteresowanych moimi ideami zaczal sie powiekszac. Nastepnie, zgodnie z przyjetym planem, podjalem kroki zmierzajace do utworzenia mojego Instytutu. Przygotowywalem powoli wszystko, czego wymagala realizacja tego projektu, a wiec nabylem miedzy innymi pewna posiadlosc, zamówilem z róznych krajów europejskich to, czego nie mozna bylo dostac w Rosji, zakupilem tez niezbedne materialy i przyrzady. Zaczalem nawet przygotowywac sie do wydawania wlasnej gazety. Kiedy znajdowalem sie w wirze pracy organizacyjnej, wybuchla wojna, wszystko musialem wiec odlozyc na bok, majac jednak nadzieje, ze bede mógl wznowic prace, gdy tylko sytuacja polityczna troche sie ustabilizuje. Polowe zgromadzonego kapitalu wydalem juz wtedy na przygotowania organizacyjne. Poniewaz wojna rozgorzala na dobre, a nadzieja na szybki pokój stawala sie coraz bardziej watla, musialem opuscic Moskwe i udac sie na Kaukaz, gdzie czekalem na zakonczenie dzialan wojennych. Chociaz uwaga wszystkich skupiala sie na wydarzeniach politycznych, w niektórych kregach spolecznych zainteresowanie moja praca nieustannie roslo. Do Jessentuki, gdzie wówczas sie osiedlilem, zaczeli zjezdzac ludzie, którzy naprawde chcieli poznac moje idee. Przybywali nie tylko z najblizszej okolicy, ale równiez z Petersburga i z Moskwy, stopniowo wiec pod wplywem okolicznosci bylem zmuszony do zorganizowania wszystkiego na miejscu, nie czekajac juz na powrót do Moskwy. Jednakze wkrótce wydarzenia potoczyly sie w taki sposób, ze pod znakiem zapytania stanela nie tylko mozliwosc pracy, ale nawet samo przetrwanie; nikt nie wiedzial, co przyniesie jutro. Rejon Mineralnych Wód. w którym mieszkalismy, stal sie centrum wojny domowej i znalezlismy sie doslownie w srodku wymiany ognia. Miasta przechodzily z rak do rak: jednego dnia w rece bolszewików, nastepnego - kozaków, a jeszcze nastepnego - bialogwardzistów albo jakiejs nowo utworzonej partii. Czasami, wstajac rano z lózka, nie wiedzielismy, któremu rzadowi podlegamy, i dopiero wychodzac na ulice dowiadywalismy sie, jakie dzisiaj nalezy glosic poglady. Dla mnie osobiscie byl to okres najwiekszego napiecia nerwowego, jakiego doswiadczylem w trakcie pobytu w Rosji. Przez caly czas musialem nie tylko myslec i martwic sie o to, jak zdobyc nieodzowne do zycia podstawowe artykuly - które staly sie niemal nieosiagalne - ale takze nieustannie troszczyc sie o przetrwanie prawie stu osób, którymi postanowilem sie zaopiekowac. Najbardziej niepokoila mnie sytuacja okolo dwudziestu moich uczniów - jak sami zaczeli sie wtedy nazywac - którzy byli w wieku poborowym. Codziennie brano do wojska mlodzienców, a nawet mezczyzn w srednim wieku - jednego dnia przychodzili po nich bolszewicy, nastepnego “biali", a jeszcze nastepnego jakas inna frakcja. Tego nieustannego napiecia nie dalo sie juz dluzej wytrzymac; nie zwazajac na cene, musielismy znalezc jakies rozwiazanie. Którejs nocy, kiedy wywiazala sie szczególnie ostra strzelanina i z przyleglych pokoi dobiegly mnie dzwieki niespokojnych rozmów moich towarzyszy, zaczalem bardzo powaznie sie zastanawiac. Szukajac wyjscia z tego impasu, droga skojarzenia przypomnialem sobie jedno z powiedzen madrego mully Nassr Eddina, które juz dawno temu stalo sie moja idee fixe, a mianowicie: We wszystkich okolicznosciach zyciowych zawsze staraj sie pogodzic przyjemne z pozytecznym. Musze w tym miejscu wspomniec, ze przez wiele lat interesowalem sie archeologia i do wyjasnienia niektórych szczególów potrzebowalem jak najwiecej informacji o polozeniu i sposobie rozmieszczenia prastarych monumentów nazywanych dolmenami, które dzisiaj mozna znalezc w pewnych charakterystycznych miejscach na prawie wszystkich kontynentach. Mialem konkretne informacje, ze takie dolmeny znajduja sie w wielu miejscach na Kaukazie i opierajac sie na oficjalnych zródlach naukowych, znalem nawet przyblizone polozenie niektórych z nich. Mimo ze nigdy nie mialem dosyc czasu na przeprowadzenie systematycznych badan owych miejsc, niemniej jednak - w chwilach wytchnienia od poscigu za moim glównym celem - w trakcie licznych podrózy przez górskie tereny Kaukazu i Zakaukazia nie przepuscilem ani jednej okazji, zeby je zobaczyc. To, co zdolalem odkryc, wyraznie mi pokazalo, ze na obszarze miedzy wschodnim wybrzezem Morza Czarnego a lancuchem Kaukazu - zwlaszcza w okolicach pewnych przeleczy, których nie mialem jeszcze okazji odwiedzic - mozna bylo natrafic na pojedyncze albo ustawione w malych grupach dolmeny specjalnego typu, które bardzo mnie interesowaly. Tak wiec, odciety od swiata i przekonany o tym, ze w wyniku zaistnialej sytuacji moja dzialalnosc znalazla sie w martwym punkcie, postanowilem wykorzystac oddany mi do dyspozycji czas na przeprowadzenie specjalnej wyprawy do wspomnianego regionu Kaukazu, aby odszukac i zbadac owe dolmeny, a jednoczesnie znalezc bezpieczne miejsce zarówno dla siebie, jak i dla swoich podopiecznych. Nastepnego dnia rano zebralem wszystkie sily oraz srodki i z pomoca kilku na wpól swiadomie lub zupelnie nieswiadomie oddanych mi ludzi, którzy weszli w jakies uklady z rozmaitymi chwilowymi posiadaczami wladzy, zaczalem sie ubiegac o oficjalne pozwolenie na zorganizowanie wyprawy naukowej w góry Kaukazu. Uzyskawszy to pozwolenie, wszelkimi mozliwymi sposobami zaczalem gromadzic rzeczy potrzebne do tego rodzaju wyprawy. Z grona moich uczniów wybralem tych, dla których pobyt w rejonie Mineralnych Wód mógl sie okazac szczególnie niebezpieczny, zas pozostalym zabezpieczylem srodki do zycia; nastepnie podzielilismy sie na dwie grupy, które mialy sie spotkac w umówionym miejscu. Pierwsza grupa uczestniczaca w tej wyprawie naukowej skladala sie z dwunastu osób i wyruszyla z Piatigorska; druga, w której znalazlem sie równiez ja, liczyla dwadziescia jeden osób i startowala z Jessentuki. Oficjalnie, obie grupy prowadzily niezalezna dzialalnosc i nie mialy ze soba nic wspólnego. Bez prawdziwej znajomosci panujacych tam wówczas warunków tylko ktos obdarzony wyjatkowo plodna wyobraznia moze miec jakies pojecie o tym, co w tamtych czasach oznaczalo zorganizowanie naukowej i do tego oficjalnej wyprawy. Opuszczajac Jessentuki, planowalem najpierw poprowadzic ekspedycje przez zaludnione obszary ciagnace sie az do góry Indur, polozonej niedaleko Tuapse, i dopiero stamtad rozpoczac poszukiwania w kierunku poludniowo-wschodnim, wzdluz linii oddalonej czterdziesci do stu kilometrów od wybrzeza Morza Czarnego. Po wielkich trudnosciach na pierwsza czesc wyprawy udalo mi sie zdobyc od znajdujacego sie wówczas u wladzy rzadu bolszewików dwa wagony kolejowe; przypominam, ze dzialo sie to w czasach, gdy z powodu nieustannego przemieszczania sie wojsk bylo nie do pomyslenia, zeby nawet samotny czlowiek bez bagazu podrózowal pociagiem. Upchnawszy w tych wagonach dwadziescia jeden osób, dwa konie, dwa muly i trzy wózki dwukolowe, nie wspominajac nawet o calym wyposazeniu zakupionym na wyprawe, czyli namiotach, zywnosci, róznych narzedziach i broni, wyruszylismy w droge. Dojechalismy w ten sposób do Majkop; tam jednak okazalo sie, ze dalej podklad kolejowy zostal calkowicie zniszczony poprzedniego dnia przez nowo powstala grupe powstancza, która nazwala sie Zieloni, czy jakos podobnie; zmuszeni wiec bylismy kontynuowac wyprawe pieszo oraz na wózkach, i do tego nie w kierunku Tuapse, jak pierwotnie zamierzalem, lecz w strone tak zwanej przeleczy nad rzeka Biala. Aby dotrzec na pustkowie, musielismy najpierw pokonac obszary zaludnione, a takze co najmniej piec razy przedostac sie przez linie frontu bolszewików i bialogwardzistów. Przypominajac sobie te prawie nie dajace sie opisac trudnosci teraz, gdy pozostalo po nich juz tylko wspomnienie, znów ogarnia mnie uczucie prawdziwego zadowolenia z tego, ze udalo mi sie je wówczas pokonac. Rzeczywiscie, wtedy wydawalo sie, iz wspomagaly nas nawet cuda. Epidemia fanatyzmu i wzajemnej nienawisci, która szerzyla sie wsród ludzi z naszego otoczenia, ominela nas: mozna by wrecz powiedziec, ze ja i moi towarzysze pozostawalismy pod jakas nadprzyrodzona opieka. Nasza postawa wobec kazdej z frakcji byla bezstronna, tak jakbysmy nie nalezeli do tego swiata; i tak samo inni uwazali nas za osoby zupelnie neutralne, co zreszta bylo zgodne z prawda. Otoczony przez rozwscieczone ludzkie bestie, gotowe za najmniejszy lup rozerwac przeciwnika na kawalki, poruszalem sie w srodku tego bezladu calkiem jawnie, bez strachu, niczego nie ukrywajac ani nie uciekajac sie do zadnych podstepów. I mimo ze grabieze nazywane “rekwizycjami" byly w pelnym toku, nic nam nie zabrano; nie wzieto nawet dwóch beczek alkoholu, które z powodu panujacego niedostatku byly przedmiotem ogólnej zazdrosci. Kiedy dzisiaj wam o tym opowiadani, poczucie sprawiedliwosci, bedace wynikiem mojego zrozumienia psychiki ludzi narazonych na takie wydarzenia, zmusza mnie do zlozenia holdu zarówno “czerwonym", jak i “bialym" ochotnikom - prawdopodobnie w wiekszosci juz niezyjacym - których zyczliwa postawa wobec mojej dzialalnosci, choc nieswiadoma l czysto instynktowna, przyczynila sie do pomyslnego zakonczenia tego niebezpiecznego przedsiewziecia. Faktycznie, to, ze wydostalem sie z owego w pelnym tego slowa znaczeniu piekla, nie bylo jedynie wynikiem mojej wysoko rozwinietej zdolnosci rozrózniania i wykorzystywania najmniejszych wahniec w slabosciach ludzkiej psychiki, zachodzacych w sytuacji tego rodzaju psychozy. W warunkach, które towarzyszyly wspomnianym wydarzeniom, nawet zachowujac pelna czujnosc w dzien i w nocy, nie móglbym wszystkiego przewidziec ani tez przedsiewziac odpowiednich kroków. Moim zdaniem udalo sie nam wydostac bez szwanku, poniewaz w zbiorczych obecnosciach tych osób - mimo ze znajdowaly sie one w szponach stanu psychicznego, w którym zanika nawet ostatnie ziarno rozsadku - zachowal sie jeszcze wrodzony wszystkim ludziom instynkt, pozwalajacy w obiektywny sposób odróznic dobro od zla. Dlatego tez, instynktownie dostrzegajac w mojej dzialalnosci zywe ziarno owego swietego impulsu, który jako jedyny moze przyniesc ludzkosci szczescie, z calych sil wspomagali oni proces realizacji tego, czego sie podjalem na dlugo przed rozpoczeciem wojny. W naszych kontaktach z bolszewikami i bialogwardzistami nigdy nie doszlo do sytuacji, z której nie potrafilbym znalezc jakiegos wyjscia. Przy okazji wspomne, ze jesli nadejdzie taka chwila, w której zycie ludzi zacznie plynac w miare normalnie, i jesli pojawia sie wówczas specjalisci badajacy wydarzenia podobne do tych, które mialy miejsce w Rosji, w takim wypadku rózne dokumenty, wydane mi przez obie walczace strony, a majace zapewnic ochrone moim interesom i dobytkowi, beda stanowic dla nich bardzo pouczajace swiadectwo niezwyklych wydarzen, do jakich moze dojsc w czasie tego typu masowych psychoz. Na przyklad, wsród licznych dokumenów znajduje sie jeden, nastepujacej tresci: Obywatel Gurdzijew upowazniony jest do noszenia rewolweru: kaliber... numer... Poswiadczono podpisem i przybito pieczec: Przewodniczacy delegatów wojskowych i robotniczych RUCHADZE Miejsce wydania: Jessentuki Data wydania: ... Sekretarz SZANDAROWSKI Na odwrotnej stronie tej samej kartki czytamy, co nastepuje: Niejaki Gurdzijew upowazniony jest do noszenia rewolweru oznaczonego numerem podanym na odwrotnej stronie. Poswiadczono podpisem i przybito pieczec: Z upowaznienia generala Denikina GENERAL HEJMAN Szef sztabu GENERAL DAWIDOWICZ NASINSKI Wydano w Majkop, dnia ... Po ogromnych wysilkach podjetych w celu przezwyciezenia wielu niespodziewanych przeszkód przedostalismy sie przez spustoszone wioski kozackie i dotarlismy wreszcie do Chamiszek, ostatniej osady przed pustkowiem gór Kaukazu. Tu konczyly sie wszystkie uczeszczane szlaki. W Chamiszkach w pospiechu zaopatrzylismy sie we wszelka dostepna jeszcze w sprzedazy zywnosc; nasze wozy zostawilismy na pastwe losu, zaladowalismy prawie wszystkie bagaze na konie i muly, i niosac reszte na plecach, zaczelismy wspinaczke po tych wieczystych górach. Dopiero po pokonaniu pierwszej przeleczy odetchnelismy z ulga, czujac, ze najwieksze niebezpieczenstwa mamy juz za soba; okazalo sie jednak, ze prawdziwe trudy podrózy dopiero wtedy sie zaczely. O samej wyprawie w glab Kaukazu, prowadzacej z Chamiszek do Soczi przez przelecz nad rzeka Biala, trwajacej dwa miesiace i pelnej dziwnych, a nawet niezwyklych przygód, nic juz wiecej nie powiem, poniewaz wedlug uzyskanych przeze mnie informacji opis tej ucieczki “ze srodka na brzeg piekla", przez prawie niedostepne pustkowia tamtejszych gór, jak równiez sprawozdanie z udanych badan dolmenów oraz wszystkich widocznych i ukrytych bogactw tego regionu, napisali juz i z pewnoscia, wkrótce opublikuja niektórzy czlonkowie tej osobliwej wyprawy naukowej, którzy wrócili pózniej do Rosji i teraz sa odcieci od reszty swiata. Calkiem nieoczekiwanie grupa towarzyszaca mi w tej wyprawie skladala sie z ludzi tak rózniacych sie typem i zdobytym wyksztalceniem, ze lepiej nie mozna by tego wymyslic. Byli wsród nich dobrzy fachowcy oraz znawcy róznych dziedzin nauki: archeologii, astronomii, zoologii, medycyny, a takze górnictwa i robót inzynieryjnych, którzy bardzo skutecznie pomogli mi w rozwiazaniu tajemnicy dolmenów. Dodam tylko, ze sposród wszystkich wrazen zebranych w czasie tej podrózy najbardziej utkwilo mi w pamieci piekno terenów rozciagajacych sie miedzy Chamiszkami i Soczi, zwlaszcza na odcinku od przeleczy do morza. Rzeczywiscie zasluguja one na te górnolotnie brzmiaca nazwe: “raj na ziemi", której tak zwana inteligencja uzywa w odniesieniu do innych czesci Kaukazu. Mimo ze wspomniane obszary nadaja sie pod uprawe oraz na zdrojowiska i leza w poblizu duzych skupisk ludzkich, to wbrew rosnacemu zapotrzebowaniu na takie tereny, z jakiegos powodu pozostaja one nie zamieszkane i nie zabudowane. W przeszlosci mieszkali tam Czerkiesi, którzy czterdziesci albo piecdziesiat lat temu przeniesli sie do Turcji; od tamtej pory caly teren lezy opuszczony i nie ma tam sladów ludzkich stóp. Czasami po drodze spotykalismy dawne tereny uprawne i wspaniale sady, które, chociaz zarosniete, dostarczaly tyle owoców, ze mozna by wyzywic nimi tysiace ludzi. Tak wiec dopiero po dwóch miesiacach, wyczerpani ze zmeczenia i z konczacymi sie zapasami zywnosci, dotarlismy do miasta Soczi, polozonego nad brzegiem Morza Czarnego. Poniewaz niektórzy uczestnicy wyprawy w czasie tej “Drogi krzyzowej" nie staneli na wysokosci zadania i przejawili wlasciwosci niezgodne z postawionym sobie przez nas celem wyzszym, postanowilem rozstac sie z nimi i wyruszyc dalej w towarzystwie pozostalych czlonków grupy. Podrózujac teraz zwyklymi drogami, dotarlismy do Tyflisu, gdzie, jak na te niespokojne czasy, panowal jeszcze w miare normalny porzadek, zaprowadzony przez gruzinski rzad demokratów mienszewickich. Od zalozenia Instytutu w Moskwie do chwili przyjazdu do Tyflisu uplynely cztery lata. Z czasem pieniadze stopniowo sie wyczerpaly, tym bardziej ze pod koniec tego okresu moje wydatki obejmowaly nie tylko dzialalnosc samego Instytutu, ale równiez wiele innych rzeczy, których nie uwzgledniono w pierwotnych obliczeniach. Problem polegal na tym, ze katastrofalne wydarzenia w Rosji, wielkie wstrzasy zwiazane z wojna swiatowa i wojna domowa spowodowaly kompletny zamet; wszystko tak sie pomieszalo i obrócilo do góry nogami, ze ci, którzy wczoraj byli bogaci i pewni jutra, dzisiaj znajdowali sie bez zadnych srodków do zycia. Tak wlasnie wygladala sytuacja wielu osób, które porzucily wszystko, zeby ze mna pracowac i które w tamtym okresie, dzieki swojej szczerosci oraz zachowaniu, staly mi sie bardzo bliskie; w rezultacie musialem teraz utrzymywac ponad dwiescie osób. Wielu czlonków mojej rodziny znajdowalo sie w jeszcze gorszej sytuacji. Bylem zobowiazany nie tylko wspierac ich finansowo, lecz takze musialem zapewnic im oraz ich rodzinom mieszkanie; wiekszosc z nich zyla na Zakaukaziu w miejscowosciach, które zostaly zupelnie zniszczone i spladrowane albo przez Turków, albo w czasie wojny domowej. Zebyscie mogli wyobrazic sobie panujacy wszedzie horror, opisze teraz jedna z wielu scen, których bylem swiadkiem. Dzialo sie to w czasie mojego pobytu w Jessentuki, kiedy zycie toczylo sie tam jeszcze w miare spokojnie. Mialem wtedy na utrzymaniu dwa “domostwa" skupiajace czlonków mojej rodziny oraz adeptów moich idei: jedno, dla osiemdziesieciu pieciu osób, w Jessentuki, a drugie, dla szescdziesieciu, w Piatigorsku. I tak juz wysokie koszty utrzymania rosly z dnia na dzien. Nawet dysponujac duzymi sumami pieniedzy, coraz trudniej bylo zdobyc zywnosc dla tylu ludzi, ledwo wiec wiazalem koniec z koncem. Któregos deszczowego poranka, siedzac przy oknie z widokiem na ulice i myslac o tym, w jaki sposób zdobede to, tamto i jeszcze cos, zobaczylem, jak przed drzwiami zatrzymal sie dziwnie wygladajacy pojazd, z którego powoli wynurzyly sie jakies cieniste ksztalty. W pierwszej chwili nie potrafilem nawet rozpoznac, co to takiego, kiedy jednak moje podniecenie troche opadlo, zdalem sobie sprawe, ze sa to ludzie, czy tez mówiac dokladniej, szkielety ludzkie, w których tla sie jeszcze tylko oczy; ubrani byli w strzepy i lachmany, a bose stopy pokrywaly im rany i wrzody. Cala grupa liczyla dwadziescia osiem osób, w tym jedenascioro dzieci w wieku od roku do dziewieciu lat. Ci ludzie okazali sie moimi krewnymi; byla wsród nich nawet moja rodzona siostra i jej szescioro malych dzieci. Mieszkali w Aleksandropolu, jednym z miast zaatakowanych dwa miesiace wczesniej przez Turków. Poniewaz nie dzialala wówczas poczta ani telegraf, miejscowosci byly zupelnie od siebie odciete i mieszkancy Aleksandropola dowiedzieli sie o zblizajacym sie ataku, kiedy Turcy byli juz u wrót miasta. Owa wiesc wywolala nieopisana panike. Wyobrazcie sobie tylko, co musza czuc zmeczeni i wyczerpani do ostatnich granic ludzie w momencie, gdy sie dowiaduja, ze silniejszy i lepiej uzbrojony wróg wkroczy nieuchronnie do miasta, gdzie bezlitosnie i na oslep wyrznie nie tylko mezczyzn, ale równiez kobiety, starców i dzieci - co bylo wtedy na porzadku dziennym. Tak wiec moi krewni, jak wszyscy pozostali, dowiedzieli sie o najezdzie tureckim tylko z godzinnym wyprzedzeniem i ogarnieci panika, uciekli przerazeni tak jak stali, nie zatrzymujac sie nawet, zeby zabrac ze soba jakies rzeczy. Calkiem zdezorientowani, uciekajac w poplochu, pobiegli najpierw w zlym kierunku. Dopiero wówczas, gdy zmeczenie zmusilo ich do postoju, dochodzac troche do siebie spostrzegli swój blad i skierowali sie w strone Tyflisu. Po dwudziestu dlugich i bolesnych dniach wedrówki przez góry, idac szlakami prawie nie do przebycia, czasami nawet czolgajac sie na czworakach, glodni, zmarznieci i ledwo zywi dotarli do Tyflisu. Tam dowiedzieli sie, ze mieszkam w Jessentuki. Poniewaz polaczenie miedzy tymi dwoma miastami nie bylo jeszcze przerwane, z pomoca przyjaciól wynajeli dwa kryte powozy i powoli posuwajac sie wzdluz tak zwanej Gruzinskiej Drogi Wojennej, wyladowali w koncu przed moimi drzwiami, jak juz powiedzialem, w takim stanie, ze nie mozna bylo ich nawet rozpoznac. Wyobrazcie sobie moja sytuacje, kiedy ich ujrzalem. Mimo wszystkich istniejacych wtedy trudnosci czulem, ze jestem jedyna osoba, która moze i powinna udzielic im schronienia, ubrac ich, zadbac o nich i jednym slowem, postawic ich na nogi. Te wszystkie nieprzewidziane wydatki, jak równiez koszt samej wyprawy oraz pieniadze przeznaczone na utrzymanie grupy, która zostala w rejonie Mineralnych Wód, wyczerpaly moje zapasy finansowe, jeszcze zanim z calym orszakiem przyjechalem do Tyflisu. Bylem zmuszony wydac nie tylko gotówke, ale spieniezylem takze rózne kosztownosci, które mnie i mojej zonie udalo sie ocalic w czasie naszych nieustannych przeprowadzek. Jesli chodzi o inne cenne przedmioty, które zgromadzilem na przestrzeni wielu lat, to z wyjatkiem paru rzeczy sprzedanych na samym poczatku chaotycznych wydarzen w Rosji przez kilku moich uczniów, którzy wraz z rodzinami przyjechali z dwóch stolic, zeby dolaczyc do mnie w Jessentuki, cala reszta, wliczajac w to dwie wspomniane wczesniej kolekcje, zostala w Piotrogrodzie oraz w Moskwie i nie mialem zielonego pojecia, co sie z nia stalo. Dwa dni po przyjezdzie do Tyflisu zostalem bez grosza w kieszeni. Bylem wiec zmuszony poprosic zone jednego z moich ludzi, zeby pozyczyla albo po prostu dala mi swój ostatni pierscionek z malym diamentem, wazacym troche ponad karat. Natychmiast go sprzedalem, zebysmy wieczorem mieli co jesc. Sytuacje utrudniala choroba, której nabawilem sie w czasie przeprawy przez góry Kaukazu, gdzie wystepuja ogromne róznice temperatur miedzy dniem i noca. Mój stan sie pogarszal, poniewaz nie moglem polozyc sie do lózka, tylko z czterdziestostopniowa goraczka biegalem po miescie, zeby za wszelka cene znalezc jakies wyjscie z tej rozpaczliwej sytuacji. Zapoznalem sie z mozliwosciami miejscowego swiata interesów i zdawszy sobie sprawe, ze mimo ogólnego kryzysu gospodarki na calym Zakaukaziu nadal kwitnie tam handel nowymi i starymi dywanami ze Wschodu, z miejsca postanowilem przedsiewziac cos w tym kierunku. Sposród uczniów i czlonków mojej rodziny, którzy mieszkali tam od dlugiego czasu, wybralem kilka bardziej obrotnych osób i nauczywszy je, jak maja mi pomagac, bardzo szybko zorganizowalem powazne przedsiebiorstwo handlu dywanami. Kilku moich pomocników obchodzilo Tyflis i okoliczne miasta, szukajac i skupujac najrózniejsze dywany; druga grupa myla je i czyscila, a trzecia naprawiala. Nastepnie przeprowadzano selekcje dywanów, w wyniku której niektóre sprzedawano detalicznie, inne zas hurtowo miejscowym kupcom albo na eksport do Konstantynopola. Po trzech tygodniach cale przedsiewziecie zaczelo przynosic taki dochód, ze pieniedzy starczalo nie tylko na biezace wydatki, ale nawet udalo sie nam zaoszczedzic pokazna sume. Wobec takich zarobków i oczywistych perspektyw dalszego rozwoju zrodzilo sie we mnie pragnienie otworzenia tymczasowo Instytutu w Tyflisie i postanowilem nie czekac juz na zawarcie pokoju i powrót do Moskwy, tym bardziej ze zawsze nosilem sie z zamiarem otworzenia w Tyflisie jednego z oddzialów Instytutu. Kontynuujac sprzedaz dywanów, zajalem sie jednoczesnie organizacja Instytutu; szybko jednak okazalo sie, ze w sytuacji istniejacego wówczas w Tyflisie ogromnego kryzysu mieszkaniowego sam nie bede w stanie znalezc potrzebnych do tego celu pomieszczen; zwrócilem sie wiec o pomoc do rzadu gruzinskiego. Moja prosba spotkala sie z zyczliwym przyjeciem; burmistrzowi Tyflisu nakazano, zeby sluzyl mi wszelka pomoca w poszukiwaniu budynku “godnego instytucji tak waznej dla calego kraju", a po jego znalezieniu oddal go calkowicie do mojej dyspozycji. Burmistrz oraz kilku zainteresowanych moja praca radnych bardzo wytrwale szukalo odpowiednich pomieszczen. Jednakze, mimo calej dobrej woli, nie udalo sie im nic znalezc. Zaproponowali mi wiec lokum tymczasowe, obiecujac, ze wkrótce bedziemy mogli sie przeprowadzic do lepszego i stalego juz miejsca. A zatem juz po raz trzeci zabralem sie do organizowania Instytutu i jak zwykle zaczalem od rozwiazania tego samego nieuniknionego problemu, a mianowicie zdobycia potrzebnych mebli i urzadzen. Wielu mieszkanców Tyflisu silnie zareagowalo na zmiane warunków zycia i odczuwalo teraz potrzebe zwrócenia sie ku innym wartosciom. W rezultacie tydzien po otwarciu Instytutu wszystkie klasy specjalne, które odbywaly zajecia w tymczasowej siedzibie Instytutu, byly juz pelne, a dwa albo trzy razy tyle osób zapisalo sie na zajecia, które mialem nadzieje rozpoczac zaraz po przeniesieniu sie do wiekszego budynku. W tych prowizorycznych pomieszczeniach - które w zaden sposób nie odpowiadaly naszym wymaganiom - i na przekór nazbyt ciezkim próbom, na jakie wystawialy nas okolicznosci, praca nad soba zaczynala nabierac zycia. Dzieki podzialowi uczniów na oddzielne grupy i zorganizowaniu godzin pracy rano, po poludniu, wieczorem, a nawet pózno w nocy, zajecia odbywaly sie przez kilka miesiecy. Jednakze wladze co tydzien odkladaly na pózniej sprawe obiecanego budynku i brak odpowiednich pomieszczen powodowal, ze kontynuowanie naszej pracy stawalo sie praktycznie niemozliwe. A kiedy w wyniku ofensywy bolszewików w Gruzji wszystkie uciazliwosci zycia codziennego wzrosly, grozac destabilizacja rzadu gruzinskiego, uznalem, ze juz pora przestac marnowac czas i energie na zmaganie sie z istniejacymi warunkami. Postanowilem nie tylko zamknac wszystkie sprawy w Tyflisie, ale tez zerwac wszelkie dotychczasowe wiezi z Rosja i wyjechac za granice, zeby otworzyc swój Instytut w jakims innym kraju. Sprzedalem za grosze cale wyposazenie Instytutu w Tyflisie i przekazawszy srodki na zycie tym, którzy zostali, po pokonaniu ogromnych trudnosci wyruszylem do Konstantynopola w towarzystwie trzydziestu osób. Dzieki sprzedazy dywanów w chwili wyjazdu z Tyflisu dysponowalem pokazna suma pieniedzy. Obliczylem, ze nawet po odjeciu sumy przeznaczonej na utrzymanie osób, które zostaly, i odliczeniu kosztów podrózy, powinnismy po przybyciu do Konstantynopola jeszcze przez dosyc dlugi czas miec wystarczajace srodki do zycia. Niestety, nie uwzglednilismy w rachunku Gruzinów! To wlasnie przez nich nie moglismy wykorzystac pieniedzy, które zarobilismy doslownie w pocie czola. Okazalo sie, ze lokalna waluta nie miala wtedy zadnej wartosci poza granicami kraju i byla niewymienialna; podrózujacy za granice zamiast pieniedzy zabierali wiec ze soba diamenty albo dywany. Ja postapilem tak samo i zapakowalem kilka kamieni szlachetnych oraz dwadziescia rzadkich okazów dywanów, które po oplaceniu cla wywozowego rozdalem towarzyszom podrózy. Jednakze przy wyjezdzie z Batumi, choc mielismy dokumenty stwierdzajace, ze zaplacilismy juz nalezne cla i podatki, tak zwany “specjalny oddzial gruzinski", uzywajac jakichs wybiegów, calkiem nielegalnie skonfiskowal, rzekomo tylko czasowo, prawie wszystkie dywany, które rozdalem towarzyszacym mi ludziom. Pózniej w Konstantynopolu, kiedy próbowalismy je odzyskac, Batumi zajeli juz bolszewicy; lajdacki oddzial i jego dowódcy przepadli bez wiesci, a po naszych dywanach oczywiscie nie pozostal nawet slad. Z dwudziestu udalo sie nam ocalic tylko dwa, które finski czlonek Instytutu przewiózl w bagazu dyplomatycznym, powierzonym mu przez konsula finskiego. Tak wiec po przyjezdzie do Konstantynopola znalazlem sie prawie w takiej samej sytuacji, jak w chwili przybycia do Tyflisu. Caly mój majatek skladal sie z dwóch malych diamentów i dwóch ocalalych dywanów. Nawet gdybym sprzedal je po dobrej cenie, to i tak te pieniadze wystarczylyby tylko na bardzo krótko na utrzymanie takiego tlumu, tym bardziej ze wszyscy potrzebowalismy ubran. W Tyflisie nigdzie nie mozna bylo kupic ubran i cala nasza odziez tak sie wystrzepila, ze nie moglismy chodzic w niej po miescie, gdzie zycie toczylo sie w miare normalnie. Ale szczescie mnie nie opuscilo i z miejsca przeprowadzilem kilka pomyslnych transakcji handlowych. Miedzy innymi z moim starym przyjacielem i rodakiem zorganizowalem odsprzedaz wielkich dostaw kawioru; oprócz tego uczestniczylem w sprzedazy pewnego statku i moja sytuacja finansowa znowu ulegla poprawie. Juz w Tyflisie porzucilem raz na zawsze pomysl, zeby w Rosji znajdowalo sie stale centrum mojej dzialalnosci, nie mialem jednak wówczas wystarczajacego pojecia na temat warunków zycia w Europie, aby podjac decyzje w sprawie przyszlego miejsca pobytu. Jednakze po zastanowieniu uznalem, ze Niemcy, dzieki swojemu centralnemu polozeniu geograficznemu i poziomowi kultury, o którym tyle sie nasluchalem, okaza sie krajem najbardziej odpowiednim do realizacji moich celów. Ale z powodu odwiecznej kwestii pieniedzy, tak dokuczliwej dla tych, którzy nie maja wujka w Ameryce, ugrzazlem w Konstantynopolu i przez kilka miesiecy zmuszony bylem zajmowac sie róznymi transakcjami handlowymi, zeby uzbierac wystarczajaca ilosc gotówki na dalsza podróz. Jednoczesnie, chcac zapewnic towarzyszacym mi ludziom mozliwosc kontynuowania rozpoczetej ze mna pracy, wynajalem jedyne duze pomieszczenie, jakie udalo sie mi znalezc w Perze, dzielnicy Konstantynopola, gdzie mieszkaja prawie wszyscy Europejczycy. W chwilach wolnych od zajec handlowych prowadzilem tam lekcje ruchów, które rozpoczalem juz w Tyflisie, zas co sobote przygotowywalem pokazy publiczne, zeby moi uczniowie przestali sie krepowac obecnoscia ludzi z zewnatrz. Miejscowi Turcy i Grecy, którzy tlumnie przychodzili ogladac te pokazy, bardzo interesowali sie ruchami oraz specjalnie skomponowana do nich muzyka, jak równiez róznymi pracami prowadzonymi przez moich ludzi w ramach przygotowan do przyszlej dzialalnosci Instytutu w Niemczech. Nieustannie tez rosla Usta gosci, którzy wyrazili chec czynnego uczestnictwa. Z drugiej strony, ogólna sytuacja panujaca w Europie byla niepewna; z powodu wzajemnej nieufnosci miedzy rzadami uzyskanie wiz do obcych krajów stalo sie niezwykle trudne; kursy wymiany walut zmienialy sie z dnia na dzien i wszystkie moje plany stanely pod znakiem zapytania. Postanowilem wiec poszerzyc zakres mojej dzialalnosci w Konstantynopolu, organizujac odczyty publiczne majace na celu naswietlenie róznych aspektów moich podstawowych idei, a takze prowadzac zajecia poswiecone badaniom trzech rodzajów ludzkich przejawów, to jest: ruchowi, muzyce i malarstwie, ujetym w odniesieniu do nauki obiektywnej. Ponownie wiec rzucilem sie w wir goraczkowej pracy. Na tysiac róznych sposobów zarabialem pieniadze w Konstantynopolu oraz w Kadikoy, po przeciwnej stronie Bosforu, dokad prawie codziennie przeprawialem sie lódka. Reszte czasu w calosci poswiecalem zorganizowanym przez siebie klasom, w których przybylo wielu nowych uczniów. Czas na przygotowanie serii wykladów, które nastepnie mieli czytac specjalnie wyszkoleni uczniowie, znajdowalem jedynie w trakcie podrózy promem albo w tramwaju. Przez prawie rok bytem pochloniety ta goraczkowa praca, az w koncu nadeszly oczekiwane z utesknieniem wizy. Tak sie zlozylo, ze tymczasem udalo mi sie jakos zatkac chroniczna dziure w mojej kieszeni - wywiercona bystrym strumieniem przeplywajacych pieniedzy - i w zakladkach uzbieralo sie nawet troche gotówki. Poniewaz wymadrzania sie mlodoturków zaczely przybierac wtedy osobliwa won, wiec nie czekajac na rózne rozkosze, które nieuchronnie musialy nastapic w konsekwencji owych wymadrzan, postanowilem ratowac wlasna skóre i jak najszybciej ulotnic sie z moimi ludzmi. W pospiechu przenioslem zajecia do Kadikoy, gdzie ich prowadzenie przekazalem kilku najbardziej wykwalifikowanym sposród nowych uczniów, a nastepnie wyjechalem do Niemiec. Po przybyciu do Berlina rozlokowalem w róznych hotelach wszystkie towarzyszace mi osoby i wynajalem w dzielnicy Schmargendorf duza sale, w której zamierzalem kontynuowac przerwana prace. Nastepnie wybralem sie w podróz po Niemczech, odwiedzajac rózne miejsca, gdzie moi znajomi znalezli pomieszczenia na ewentualna siedzibe Instytutu. Po obejrzeniu kilku budynków wybralem dom w Hellerau niedaleko Drezna, który specjalnie zaprojektowano i wyposazono nie szczedzac srodków, z mysla o glosnym ostatnio nowym ruchu kulturalnym, znanym pod nazwa “system Dalcroze'a". Uznajac, ze zarówno dom, jak i jego wyposazenie nadaja sie z grubsza do zalozenia tam glównej siedziby Instytutu i jego dalszego rozwoju, postanowilem kupic cala posiadlosc. Jednakze w trakcie pertraktacji z wlascicielem dotarla do mnie oferta grupy Anglików zainteresowanych moimi ideami, którzy proponowali otwarcie Instytutu w Londynie; jednoczesnie zobowiazali sie do pokrycia wszystkich kosztów i wziecia na siebie spraw organizacyjnych. W obliczu niepewnej sytuacji finansowej, spowodowanej nieustannym kryzysem ogólnoswiatowym, który dal sie we znaki zarówno mnie, jak i moim partnerom handlowych, ta oferta byla kuszaca; udalem sie wiec do Londynu, zeby na miejscu ocenic sytuacje. Poniewaz przykladalem ogromna wage do postepów w pracy, która kierowalem w Berlinie, i kazda dluzsza nieobecnosc uwazalem za szkodliwa, a jednoczesnie nie bylem w stanie szybko rozwiazac wszystkich kwestii zwiazanych z oferta angielska, postanowilem wiec, ze co dwa lub trzy tygodnie bede jezdzil do Londynu na kilka dni; za kazdym razem udawalem sie tam inna trasa, aby w ten sposób poznac rózne kraje europejskie. Obserwacje przeprowadzone w trakcie tych podrózy doprowadzily mnie do jednoznacznego wniosku, ze najlepszym miejscem na zalozenie Instytutu nie sa Niemcy ani Anglia, lecz Francja. Mialem odczucie, ze Francja jest bardziej ustabilizowana politycznie i gospodarczo niz inne kraje; jej stolice, Paryz, mimo ze geograficznie zajmuje on mniej centralna pozycje niz Niemcy, uwazano wówczas za stolice swiata. Francja sprawiala wiec wrazenie rozdroza wszystkich ras oraz narodowosci i w rezultacie uznalem, ze najlepiej sie nadaje na grunt do szerzenia moich idei. Anglia, polozona na wyspie, nie pozwolilaby pod tym wzgledem na zaden rozwój; zalozony tam Instytut mialby waski charakter instytucji lokalnej. Dlatego tez w czasie jednej z wizyt w Londynie ostatecznie odmówilem zalozenia tam glównej siedziby Instytutu; zgodzilem sie jednak przyslac specjalnie przygotowanych instruktorów, a takze grupe moich uczniów, którzy mieli tam pozostac do czasu otwarcia angielskiego oddzialu Instytutu. Jednym slowem, latem 1922 roku przybylismy do Francji. Po oplaceniu wszystkich kosztów podrózy okazalo sie, ze mam do dyspozycji tylko sto tysiecy franków. W Paryzu zorganizowalem czasowe lokum dla moich uczniów, a nastepnie wynajalem szkole Dalcroze'a, zeby na razie kontynuowac prace w tamtejszej sali; jednoczesnie zaczalem szukac domu oraz srodków na otwarcie Instytutu. Po dlugim poszukiwaniu uznalem, ze sposród wielu posiadlosci, jakie odwiedzilem pod Paryzem, najbardziej odpowiada mi majatek o nazwie Prieure, polozony niedaleko slynnego Chateau de Fontainebleau. Wlascicielka, która dostala posiadlosc w spadku po znanym adwokacie i z powodu ogromnych kosztów utrzymania chciala sie jej pozbyc jak najszybciej, byla bardziej zainteresowana jej sprzedaza niz wynajeciem. Prowadzac jednoczesnie pertraktacje z kilkoma potencjalnymi nabywcami, przeciagala negocjacje ze mna, przejawiajac przy tym sklonnosc okreslana przez wspólczesnych meteorologów slowami: “mozliwe opady sniegu albo deszczu, a moze jedne i drugie". Mnie z kolei, jak dobrze rozumiecie, wyczerpane zasoby pieniezne nie pozwalaly na zakup wspomnianego miejsca. Ostatecznie, po dlugim owijaniu w bawelne i z licznymi zastrzezeniami, wlascicielka zgodzila sie odlozyc sprzedaz posiadlosci o rok i wynajac mi ja na ten czas za szescdziesiat piec tysiecy franków, dajac mi jednoczesnie szesc miesiecy na podjecie decyzji w sprawie zakupu; po uplywie tego czasu mogla sprzedac majatek komus innemu, zmuszajac mnie do bezzwlocznej wyprowadzki. Juz nastepnego dnia po podpisaniu umowy wprowadzilem sie do Prieure z piecdziesiecioma uczniami. Dzialo sie to l pazdziernika 1922 roku. Poczawszy od tamtego dnia, w calkiem obcych mi, specyficznie europejskich warunkach rozpoczal sie jeden z najbardziej szalonych okresów mojego zycia. Kiedy przekroczylem wrota Chateau de Prieure, poczulem, jakby tuz po starym dozorcy przywitala mnie pani Trudna Sytuacja. Moje sto tysiecy franków zdazylo tymczsem sie ulotnic co do ostatniego centyma. Pochlonely je wydatki na zycie podczas mojego trzymiesiecznego pobytu w Paryzu z tak liczna grupa ludzi. Teraz zas, oprócz koniecznosci dalszego utrzymywania towarzyszacej mi ferajny, stanalem w obliczu pilnej potrzeby znalezienia nastepnej duzej sumy pieniedzy na Umeblowanie i sprzet; ani meble, ani przedmioty codziennego uzytku znajdujace sie na miejscu nie byly przewidziane na taka liczbe osób, do której nalezalo jeszcze dodac duza grupe zapowiedziana z Anglii, poniewaz ostatecznie nie doszlo do otwarcia oddzialu w Londynie. Moja sytuacje utrudnial fakt, ze w chwili przybycia do Paryza nie mówilem zadnym jezykiem zachodnioeuropejskim. Ta kwestia jezyków zaczela mnie niepokoic juz w momencie wyjazdu z Batumi. Jednakze w Konstantynopolu nie musialem sie o nic martwic, poniewaz uzywano tam glównie tureckiego, greckiego i ormianskiego, czyli jezyków, które dobrze znam. Ale zaraz po opuszczeniu Konstantynopola i przyjezdzie do Berlina zaczalem napotykac w tym zakresie wielkie trudnosci. Teraz zas w Paryzu, bedac ponownie zmuszony do zdobycia srodków na pokrycie kolosalnych wydatków, odczuwalem jak nigdy dotad potrzebe poznania jezyków europejskich, nie majac jednoczesnie ani jednej wolnej chwili na nauke. Prowadzenie interesów za posrednictwem tlumaczy bylo praktycznie niemozliwe, szczególnie gdy w gre wchodzily transakcje handlowe, gdzie trzeba bylo wyczuc nastrój potencjalnego kontrahenta, zeby grac na jego psychice. Nawet jak sie ma dobrego tlumacza, dlugie przerwy przeznaczone na tlumaczenie burza caly efekt wypowiedzianych slów, nie wspominajac o trudnosciach zwiazanych z przekazaniem tonu glosu, tak istotnym zawsze w tego rodzaju pertraktacjach. A ja nie mialem nawet dobrego tlumacza, poniewaz wszyscy ludzie, którzy ewentualnie mogliby mi pomóc, pochodzili z innych krajów i znali francuski tak, jak znaja go cudzoziemcy, zwlaszcza zas Rosjanie, to znaczy wystarczajaco na prowadzenie rozmów salonowych - ale nie we Francji - podczas gdy ja nieustannie potrzebowalem precyzyjnego francuskiego, niezbednego do prowadzenia powaznych pertraktacji handlowych. Z pewnoscia ilosc energii nerwowej, jaka w trakcie dwóch pierwszych lat zuzylem w chwilach, kiedy czulem, ze to, co powiedzialem, jest tlumaczone blednie, wystarczylaby na obdzielenie stu poczatkujacych maklerów pracujacych na gieldzie nowojorskiej. Zaraz po przybyciu do Prieure potrzebowalismy znacznej sumy pieniedzy na zakup wyposazenia; poniewaz nie mialem wtedy zadnej mozliwosci szybkiego zarobku, zaczalem wiec starac sie o uzyskanie pozyczki na pokrycie najpilniejszych potrzeb. Zamierzalem na razie zorganizowac prace Instytutu w taki sposób, zebym mógl poswiecac polowe swojego czasu na zarabianie pieniedzy i stopniowo splacac zaciagniety dlug. Pozyczke zalatwilem w koncu w Londynie, gdzie zadluzylem sie u róznych osób zainteresowanych moja praca. Tak wiec po raz pierwszy odstapilem od podstawowej zasady, jaka narzucilem sobie pietnascie lat wczesniej, a mianowicie, ze wezme na siebie cala odpowiedzialnosc za realizacje mojej pracy, nie przyjmujac zadnej pomocy materialnej z zewnatrz. Moge kategorycznie stwierdzic, ze do tego czasu, mimo ogromnych wydatków, niepowodzen i strat spowodowanych nie z mojej winy, lecz przez okolicznosci polityczne i gospodarcze minionych lat, nikomu nie bylem winny ani grosza: wszystko bylo owocem mojej wlasnej pracy. Przyjaciele i zyczliwi ludzie, którzy okazali zainteresowanie moimi ideami, wielokrotnie proponowali mi pieniadze, zawsze jednak, nawet w ciezkich chwilach, odmawialem, uwazajac, ze wole pokonac trudnosci wlasnym wysilkiem, niz zdradzic swoje zasady. Zaspokoiwszy dzieki wspomnianej pozyczce najpilniejsze potrzeby w Prieure, zabralem sie z zapalem do pracy. Moje ówczesne zadanie bylo rzeczywiscie, ze tak powiem, nadludzkie. Czasami musialem pracowac doslownie dwadziescia cztery godziny na dobe: cala noc w Fontainebleau i caly dzien w Paryzu, albo vice versa. Nawet przejazdy pociagiem w obie strony wykorzystywalem na pisanie listów lub rozmowy handlowe. Praca rozwijala sie pomyslnie, ale nadmierne napiecie, jakie mi towarzyszylo w ciagu tych miesiecy - które nastapily bezposrednio po osmiu latach nieustannych zmagan - wyczerpalo mnie do tego stopnia, ze zaczalem szwankowac na zdrowiu i wbrew moim pragnieniom i staraniom nie bylem w stanie prowadzic jej z taka sama intensywnoscia. Mimo przeszkód, które utrudnialy i ograniczaly moja prace: slabego stanu zdrowia, trudnosci w prowadzeniu interesów bez znajomosci jezyka, liczby moich przeciwników, która zgodnie z dawno ustalonym prawem rosla proporcjonalnie do liczby przyjaciól, potrafilem jednak w ciagu pierwszych szesciu miesiecy wykonac prawie wszystko to, co zaplanowalem. Poniewaz dla wiekszosci z was, wspólczesnych Amerykanów, jedynym skutecznym sposobem pobudzenia nurtu mysli jest zestawienie bilansowe, pragne zatem po prostu wyliczyc wydatki, które ponioslem od chwili wprowadzenia sie do Prieure do momentu mojego wyjazdu do Ameryki. Oto przyblizona lista: polowa ceny ogromnej posiadlosci plus znaczna suma wplacona tytulem zakupu przylegajacego do niej mniejszego terenu; koszt wstepnego wyposazenia i urzadzenia Instytutu, wliczajac w to naprawy, przeróbki i zagospodarowanie calego miejsca; zakup róznych materialów, narzedzi, sprzetu rolniczego, aparatury i przyrzadów przeznaczonych dla dzialu medycznego itd.; zakup zywego inwentarza: koni, krów, owiec, swin, drobiu itd. Do tego wszystkiego nalezy dodac wysoki koszt budowy, wyposazenia i dekoracji budynku, nazywanego przez niektórych Study House, a przez innych teatr, przeznaczonego, miedzy innymi, do cwiczenia ruchów oraz na pokazy. Na zakonczenie dodam, ze chociaz przez caly czas mialem na utrzymaniu uczniów i gosci Instytutu, udalo mi sie jednak splacic w tym okresie czesc zaciagnietej pozyczki. W ciagu tych miesiecy jednym z moich najlepszych zródel dochodu bylo psychologiczne leczenie niektórych ciezkich przypadków alkoholizmu i narkomanii. Powszechnie uwazano mnie za jednego z najlepszych specjalistów na tym polu i rodziny owych nieszczesników ofiarowywaly mi czasami znaczne sumy za to, ze zgodzilem sie poswiecic im czas. Szczególnie dobrze pamietam pewne bogate malzenstwo amerykanskie, które oddalo mi pod opieke swojego syna - uznanego za nieuleczalny przypadek - i które widzac, ze zostal wyleczony, z radosci spontanicznie podwoilo uzgodniona stawke. Poza tym przystapilem do spólki z pewnymi biznesmenami i przeprowadzilem z nimi serie operacji finansowych. Na przyklad, znaczne zyski przyniosla mi odsprzedaz, po niespodziewanie wysokiej cenie, calego pakietu akcji pewnego koncernu naftowego. Zrobilem dobry interes otwierajac ze wspornikiem dwie restauracje na Montmartrze, które w ciagu kilku tygodni postawilem na nogi i sprzedalem zaraz po ich uruchomieniu. Dziwie sie, ze z taka latwoscia wyliczam dzisiaj rezultaty moich wysilków z taniego okresu, pamietajac, iz zawsze towarzyszyly im doswiadczenia wewnetrzne, które wstrzasaly mna na wylot i wymagaly niezwyklego natezenia moich sil. W czasie opisywanych miesiecy zaczynalem prace o ósmej rano, a konczylem dopiero o dziesiatej lub jedenastej wieczorem; pozostala czesc nocy spedzalem na Montmartrze, nie tylko z powodu interesów zwiazanych z prowadzeniem restauracji, ale równiez po to, zeby leczyc pewnego alkoholika, który co noc upijal sie w tej dzielnicy i sprawil mi wiele trudnosci, poniewaz nie chcial sie uwolnic od nalogu. Warto wspomniec, ze w okresie, kiedy wszystkie noce spedzalem na Montmartrze, moje zycie zewnetrzne dostarczalo wielu ludziom, którzy mnie znali, widzieli lub slyszeli o mnie, bogatego materialu do plotek. Niektórzy zazdroscili mi okazji do “beztroskich biesiad", inni mnie potepiali. Jesli chodzi o mnie, to nawet najbardziej zawzietemu wrogowi nie zyczylbym takich zabaw. Innymi slowy, pilna potrzeba znalezienia trwalego rozwiazania problemów finansowych Prieure i nadzieja, ze wreszcie uwolnie sie od chronicznych trosk materialnych, jak równiez pragnienie, zeby móc sie calkowicie oddac rzeczywistej pracy, to znaczy nauczaniu moich idei i metod, w oparciu o które powstal Instytut - pragnienie, którego realizacja z powodu okolicznosci niezaleznych ode mnie odkladana byla z roku na rok - wszystko to razem sprawilo, ze zmuszony bylem do podjecia nadludzkich wysilków, nie zwazajac na zgubne konsekwencje, jakie mogly z tego wyniknac. Ale wbrew mojej niecheci do zatrzymywania sie “w pól drogi", znowu zostalem zmuszony do przerwania wszystkiego, i to tuz przed stworzeniem warunków niezbednych do wypelnienia podstawowych zadan Instytutu. W trakcie ostatnich miesiecy stan mojego zdrowia tak sie pogorszyl, ze musialem zmniejszyc liczbe godzin pracy. Kiedy jednak zaczalem cierpiec na pewne nie znane mi do tej pory schorzenia, przyznaje, ze sie zaniepokoilem i postanowilem zawiesic wszelka aktywna prace, zarówno umyslowa, jak i fizyczna; niemniej realizacje tej decyzji wciaz odkladalem na pózniej, az do dnia, w którym potworne dreszcze chcac nie chcac zmusily mnie do przerwania wszystkiego. Warto opisac towarzyszace temu okolicznosci: Pewnego wieczoru skonczylem prace w Paryzu wczesniej niz zazwyczaj, to znaczy okolo dziesiatej. Nastepnego dnia rano musialem niezawodnie stawic sie w Prieure, gdzie spodziewalem sie wizyty pewnego inzyniera, z którym chcialem przedyskutowac plany i kosztorys specjalnej lazni parowej, jaka zamierzalem zbudowac; postanowilem zatem pojechac tam od razu, pójsc wczesnie do lózka i dobrze sie wyspac. Tak wiec, nie zatrzymujac sie nawet w moim mieszkaniu w miescie, wyruszylem do Fontainebleau. Powietrze bylo wilgotne. Zamknalem okna w samochodzie i w czasie podrózy czulem sie tak wysmienicie, ze nawet zaczalem planowac budowe na terenie Instytutu pieca do wypalania ceramiki, w stylu dawnych pieców perskich, z czym nosilem sie juz od dawna. Zblizajac sie do lasu w Fontainebleau pomyslalem, ze wkrótce dojade do miejsca, gdzie pózno w nocy przy wilgotnej pogodzie czesto unosi sie mgla. Spojrzalem na zegarek: byla jedenasta pietnascie. Wlaczylem dlugie swiatla i nacisnalem na gaz, zeby jak najszybciej przejechac to nieprzyjemne miejsce. Potem nic juz sobie nie przypominam... ani jak jechalem, ani co sie wydarzylo. Kiedy sie ocknalem, zobaczylem nastepujacy obraz: siedzialem w samochodzie, który stal prawie na srodku drogi; wszedzie wkolo szumial las; prazylo slonce. Na wprost samochodu ujrzalem duza furmanke zaladowana sianem; woznica stal kolo mojej szyby i stukal w nia batem, co wlasnie wyrwalo mnie ze snu. Wygladalo na to, ze wieczorem po spojrzeniu na zegarek przejechalem jeszcze kilometr, a nastepnie mimowolnie zasnalem, co do tej pory nigdy mi sie nie zdarzylo. Spalem tak do dziesiatej rano. Szczesliwie samochód zatrzymal sie po prawej stronie drogi - niemal w zgodzie z francuskimi przepisami ruchu - i rano wszystkie samochody przejezdzaly obok, nie zaklócajac mi snu. Jednakze furmanka nie mogla sie zmiescic i woznica musial mnie obudzic. Mimo ze w tych dziwnych warunkach bardzo dobrze mi sie spalo, przeziebienie, którego sie nabawilem tamtej nocy, okazalo sie tak ciezkie, ze jeszcze teraz odczuwam jego skutki. Od tamtego dnia jest mi niezwykle trudno, nawet uzywajac w stosunku do siebie przymusu, wymagac od mojego ciala zbyt wytezonego wysilku. Chcac nie chcac musialem zamknac wszystkie swoje interesy. Sytuacja Instytutu stala sie wiec naprawde krytyczna. Nie dosc, ze nie mozna bylo podolac niezbednym zadaniom, to wszystkiemu, co do tej pory osiagnieto, grozila ruina; zblizal sie termin platnosci rachunków i nikt nie byl w stanie uregulowac ich za mnie. Musialem cos wymyslic. Pewnego dnia, siedzac na tarasie slynnej wsród cudzoziemców “Grand Cafe" i myslac o biezacych interesach, a takie o tym, jaki wplyw ma na nie mój stan zdrowia, zauwazylem, co nastepuje: “Poniewaz w obecnym stanie nie moge i - przynajmniej przez jakis czas - nie bedzie mi wolno pracowac z intensywnoscia, jakiej wymaga tego rodzaju wielkie zadanie, tylko wrecz przeciwnie, bede zmuszony pozwolic sobie, chocby tylko czasowo, na zupelny odpoczynek, dlaczego wiec nie mialbym skorzystac z okazji i przystapic do natychmiastowej realizacji planu podrózy do Ameryki, nie czekajac nawet na zakonczenie wszystkich przygotowan do wyjazdu? Tournee po róznych stanach Ameryki Pólnocnej i zwiazana z nim nieustanna zmiana zarówno miejsca, jak i niezwyklego dla mnie otoczenia, beda ciaglym zródlem nowych wrazen i stworza warunki, których - zgodne z moja subiektywna natura - potrzebuje, zeby calkowicie wypoczac. Tym bardziej ze bede znajdowal sie z dala od miejsca, na którym skupiam obecnie cala uwage i na chwile uwolnie sie od pewnej cechy mojego charakteru, która znam az za dobrze z doswiadczen w czasie licznych podrózy przez dzikie kraje. Rzecz w tym, ze za kazdym razem, gdy ulegam wplywom .dobrodusznych przejawów' czworo - lub dwunoznych stworzen bozych, bez wzgledu na to, jakie spuszcza mi lanie, jesli tylko poczuje sie troche lepiej, owa cecha charakteru zawsze mnie zmusza, zebym z powrotem jakos sie podzwignal i natychmiast zabral do realizacji kolejnego przedsiewziecia." Zebyscie zrozumieli, co mam na mysli mówiac: “nie czekajac nawet na zakonczenie wszystkich przygotowan do wyjazdu do Ameryki", musze wam powiedziec, ze juz na samym poczatku dzialalnosci Instytutu we Francji zaczalem zbierac materialy do serii wykladów, które mialy zapoznac szersze grono z podstawowymi ideami Instytutu oraz ich zastosowaniem w róznych dziedzinach, na przyklad: psychologii, medycynie, archeologii, sztuce, architekturze, a nawet w odniesieniu do róznych tak zwanych zjawisk nadprzyrodzonych. Poza tym zaczalem przygotowywac uczniów do serii pokazów, które chcialem zaprezentowac podczas tournee po Europie i Ameryce. Moim celem bylo to, by idee - których nigdy do tej pory nie ujawnilem, oparte na materiale zgromadzonym w róznych niedostepnych dla zwyklych smiertelników czesciach Azji - przeniknely w glab procesu zycia codziennego ludzi; jednoczesnie chcialem pokazac praktyczne rezultaty, do jakich moga one doprowadzic. W wyniku tych przemyslen na tarasie “Grand Cafe" postanowilem podjac ryzyko natychmiastowego wyjazdu, zadowalajac sie tym, co zdazylem do tej pory przygotowac. Dalem sobie nawet slowo, ze od chwili wyjazdu z Francji az do samego powrotu nie bede zajmowal sie niczym powaznym, tylko dobrze jadl, duzo spal i czytal wylacznie ksiazki, których tresc oraz styl sa bliskie zarówno duchem, jak i charakterem opowiadaniom mully Nassr Eddina. Bylem gotowy podjac ryzyko takiej przygody, poniewaz zaczynalem miec nadzieje, ze moi uczniowie beda juz w stanie sami, bez mojego udzialu przygotowac w Ameryce rózne wyklady i pokazy. Jedno z glównych niebezpieczenstw wprowadzenia w zycie tej naglej decyzji, która podjalem z dwóch powodów: koniecznosci odzyskania zdrowia i polepszenia sytuacji finansowej Instytutu - owego dziecka, które poczalem i zrodzilem za cene niezwyklych wyrzeczen i które dopiero teraz zaczynalo samodzielne zycie - polegalo na tym, ze powodzenie calej wyprawy wymagalo, abym zabral ze soba co najmniej czterdziesci szesc osób, które oczywiscie w Ameryce, tak samo jak we Francji, beda calkowicie na moim utrzymaniu. Byl to jedyny sposób na rozwiazanie bolesnych problemów materialnych; jednoczesnie musialem jednak wziac pod uwage fakt, ze w wypadku niepowodzenia sytuacja ogólna sie pogorszy i wszystko moze nawet zakonczyc sie zupelna katastrofa. Co oznaczalo sfinansowanie podrózy do Ameryki w towarzystwie czterdziestu szesciu osób, wy, ze swoja pasja do czestych podrózy z tego kontynentu do Europy, latwo zrozumiecie, i to nawet nie wdajac sie w wasze ulubione dyskusje. Jeszcze bardziej docenicie wage tego postrzelonego posuniecia, jesli wezmiecie pod uwage prosty fakt, ze wy, podrózujac, wymieniacie dolary na franki, natomiast ja, przeciwnie, musialem wymienic swoje franki na dolary. W chwili podjecia decyzji o wyjezdzie mialem w zapasie tylko trzysta tysiecy franków, które zebralem i odlozylem na zaplacenie raty naleznej pietnastego lutego, to jest w dniu, kiedy akt zakupu Chateau de Prieure mial byc ostatecznie podpisany. Pomimo to postanowilem zaryzykowac wydanie tych pieniedzy na podróz i w pospiechu rozpoczalem przygotowania do wyjazdu. Przygotowujac wszystko, czego wymaga taka podróz, czyli kupujac bilety, zalatwiajac wizy, nabywajac ubrania, szyjac stroje do pokazów tanca itd., jednoczesnie skupilem cala uwage na klasach ruchów i zwiekszylem czestotliwosc prób, które odbywaly sie w ukonczonym juz Study House. Zauwazywszy, jak bardzo moi uczniowie krepowali sie obecnoscia ludzi z zewnatrz, postanowilem, tuz przed data wyplyniecia, przeprowadzic kilka pokazów w Theatre des Champs-Elysees w Paryzu. Chociaz zdawalem sobie sprawe, ze to podjete w ostatniej chwili przedsiewziecie moze mnie sporo kosztowac, nie podejrzewalem jednak, iz w gre bedzie wchodzic tak astronomiczna suma. W rzeczywistosci pokazy paryskie, bilety na parowiec, oplacenie najpilniejszych rachunków, zapas pieniedzy dla tych, którzy zostali w Europie, jak równiez pewne nieprzewidziane i niemal niezauwazalne wydatki, pochlonely jeszcze przed moim wyjazdem cala sume trzystu tysiecy franków. Tak wiec na chwile przed odjazdem znalazlem sie w jedynej w swym rodzaju “supertragikomicznej" sytuacji. Mimo ze wszystko bylo gotowe do wyjazdu, nie moglem wsiasc na statek. Jakze móglbym wybrac sie z tyloma ludzmi w tak dluga podróz, nie dysponujac zadna gotówka na wypadek naglej potrzeby? Wspomniana sytuacja objawila sie w pelnej krasie trzy dni przed data wejscia na statek. I wlasnie wtedy, jak juz nieraz bywalo w krytycznych chwilach mojego zycia, zdarzylo sie cos zupelnie nieoczekiwanego. Mysle, ze w tym wypadku w gre wchodzil taki rodzaj posrednictwa, który ludzie zdolni do swiadomego myslenia - zarówno obecnie, jak i w dawnych epokach - uwazali zawsze za znak opatrznosci Sil Wyzszych. Jesli chodzi o mnie, to powiem, ze byl to prawowity rezultat niezachwianej wytrwalosci czlowieka w dostosowywaniu wszystkich swoich przejawów do zasad, jakie swiadomie przyjal w zyciu, po to by osiagnac zamierzony cel. Wspomnianemu zdarzeniu towarzyszyly nastepujace okolicznosci: Siedzialem w moim pokoju w Prieure, szukajac w umysle wyjscia z tej niesamowitej sytuacji, kiedy nagle otworzyly sie drzwi i stanela w nich moja stara matka. Przybyla tutaj zaledwie kilka dni temu razem z innymi czlonkami rodziny, którzy zostali na Kaukazie po moim wyjezdzie z Rosji; dopiero ostatnio, po licznych tarapatach, udalo mi sie sprowadzic ich do Francji. Matka podeszla do mnie, wreczyla mi maly pakunek i powiedziala: - Prosze, uwolnij mnie od tego przedmiotu; jestem zmeczona ciaglym wozeniem go ze soba. W pierwszej chwili nie wiedzialem, o czym mówi, i odruchowo otworzylem zawiniatko. Kiedy jednak zobaczylem, co bylo w srodku, prawie podskoczylem i zatanczylem z radosci. Zanim wam wyjasnie, co to za przedmiot wywolal we mnie w tej rozpaczliwej chwili uczucie tak wielkiego zadowolenia, musze najpierw powiedziec, ze w okresie mojego pobytu w Jessentutkiniepokój umyslów ogarniajacy cala Rosje wzbudzal w swiadomosci kazdego mniej lub bardziej wrazliwego czlowieka przeczucie nadciagajacych zlowieszczych wydarzen; dlatego tez poslalem wtedy po moja stara matke znajdujaca sie w Aleksandropolu, zeby przyjechala i zamieszkala ze mna. Pózniej, kiedy wyjechalem na wspomniana wczesniej wyprawe naukowa, powierzylem ja opiece tych, którzy zostali w Jessentutó. Musze tez powiedziec, ze w roku 1918 na Kaukazie i w calej Rosji wartosc rubla malala z dnia na dzien; tak wiec wszyscy, którzy mieli pieniadze, kupowali przedmioty powszechnego uzytku oraz te majace trwalsza wartosc, jak na przyklad kamienie i metale szlachetne, rózne unikaty itd. Ja równiez zamienilem caly majatek na kosztownosci, które zawsze nosilem przy sobie. Jednakze przed wyjazdem wyprawy z Jessentuki, w obliczu grabiezy szerzacych sie wszedzie pod pretekstem rewizji i rekwizycji, noszenie tych rzeczy przy sobie stalo sie bardzo ryzykowne. Rozdalem je wiec w czesci moim kolegom, z nadzieja, ze nawet jesli zostaniemy obrabowani, to byc moze niektórym z nas uda sie cos ocalic; reszte podzielilem miedzy tych, którzy zostali w Jessentutki i Piatigorsku. Znajdowala sie tam równiez moja matka, której dalem, miedzy innymi, brosze; kupilem ja niewiele wczesniej w Jessentutki, od pewnej wielkiej ksieznej, która na gwalt potrzebowala pieniedzy. Dajac matce brosze powiedzialem, zeby szczególnie dobrze sie nia zaopiekowala, poniewaz ma bardzo duza wartosc. Bylem przekonany, iz rodzina, zmuszona okolicznosciami, sprzedala brosze zaraz po moim wyjezdzie; a jesli nie, to ze ukradziono jaw czasie ciaglych przenosin, poniewaz wszystkie miasta znajdowaly sie wówczas w rekach band rozbójników wyzbytych szacunku dla kogokolwiek i czegokolwiek; albo ze po prostu sie zgubila, co w trakcie podrózy moglo sie zdarzyc przynajmniej dwadziescia jeden razy. Krótko mówiac, zupelnie zapomnialem o tej broszy i mysl o tym, zeby ja uwzglednic w obliczeniach, nigdy nawet nie zrodzilaby sie w któryms z zakatków mojego mózgu. Okazalo sie jednak, ze kiedy przekazalem brosze matce, proszac ja, zeby specjalnie o nia dbala, matka pomyslala, ze musi to byc jakas bardzo cenna pamiatka osobista, która powinna mi oddac. Przez te wszystkie lata strzegla jej jak oka w glowie, nie pokazala nikomu z rodziny i zawsze nosila ze soba jak talizman, zaszyta w malej torebce. Teraz wiec ucieszyla sie, ze moze mi ja wreszcze oddac i pozbyc sie w ten sposób czegos, co bylo powodem jej nieustannego zmartwienia. Czy potraficie wyobrazic sobie ulge, jaka poczulem rozpoznajac te brosze i z miejsca pojmujac, w jaki sposób bede mógl ja wykorzystac? Nastepnego dnia, z brosza w kieszeni, bez wahania pozyczylem od przyjaciela dwa tysiace dolarów; jednakze sam cenny przedmiot zabralem ze soba do Ameryki, poniewaz w Paryzu zaproponowano mi za niego tylko sto dwadziescia piec tysiecy franków, podczas gdy moim zdaniem byl on wart o wiele wiecej; i nie pomylilem sie, o czym sie przekonalem sprzedajac go tutaj, w Nowym Jorku. Gurdzijew przerwal w tym punkcie swoja opowiesc i z charakterystycznym usmiechem zapalil papierosa. W pokoju panowala cisza, gdy nagle pan H. wstal ze swojego miejsca, podszedl do niego i powiedzial: - Panie Gurdzijew, wysluchawszy tych wszystkich dowcipnych uwag na temat spraw materialnych, naprawde nie wiem, czy z powodu specjalnego porzadku, w jakim opowiedzial pan dzisiaj swoja historie, czy tez mojej naiwnosci albo podatnosci na sugestie, w kazdym razie w tym momencie bez cienia watpliwosci jestem w pelni gotów zrobic wszystko, co tylko moze ulzyc temu ogromnemu brzemieniu, jakie dobrowolnie wzial pan na swoje barki. I byc moze bede blizszy prawdy, jesli powiem, ze ów impuls zrodzil sie we mnie dzieki dobitnemu wrazeniu, jakie mialem w czasie calej panskiej opowiesci, a mianowicie, ze biorac na siebie tak doniosle zadanie, zadanie przekraczajace sily zwyklego czlowieka, zawsze do tej pory byl pan zupelnie osamotniony. Pozwole sobie zlozyc w panskie dlonie czek, który obejmuje wszystko, czym obecnie rozporzadzam. Jednoczesnie, w obecnosci wszystkich zgromadzonych zobowiazuje sie przez reszte mojego zycia dostarczac panu corocznie taka sama sume, niezaleznie od tego, gdzie i w jakich okolicznosciach bedzie sie pan znajdowal! Kiedy pan H. skonczyl mówic i nie ukrywajac wzruszenia, wycieral czolo chusteczka do nosa, Gurdzijew wstal i kladac mu reke na ramieniu, popatrzyl na niego swoim niezapomnianym przenikliwym, lagodnym, pelnym wdziecznosci wzrokiem i powiedzial po prostu: - Dziekuje mojemu bratu, którego zeslal mi dzisiaj Bóg! Jednakze najbardziej przekonywajacym dowodem wielkiego wrazenia, jakie wywolala opowiesc Gurdzijewa, bylo oswiadczenie niejakiej Lady L., bedacej tylko przejazdem w Nowym Jorku, która zjawila sie tego wieczoru jako gosc pana R. Lady L. niespodziewanie odezwala sie glosem pelnym szczerosci: - Panie Gurdzijew, przypadek zrzadzil, ze znalazlam sie na tym spotkaniu zorganizowanym z okazji otwarcia nowojorskiego oddzialu panskiego Instytutu i moglam wysluchac panskiej opowiesci, która wzbudzila we mnie ogromne zainteresowanie. Juz wczesniej kilkakrotnie mialam okazje slyszec o pana dzialalnosci i o zbawiennych ideach, które panski Instytut powolal do zycia; udalo mi sie nawet dostac na jeden z pokazów ogranizowanych przez pana co tydzien w Study House w parku w Prieure i zobaczyc na wlasne oczy niektóre uderzajace przyklady panskich dokonan. Nie zdziwi wiec pana, jesli powiem, ze wiele razy myslalam o panskiej pracy i zawsze pragnelam okazac sie panu w jakis sposób przydatna. Teraz, wysluchawszy opowiesci o panskich niestrudzonych wysilkach i wyczuwajac dzieki kobiecej intuicji prawde, jaka przynosi pan ludzkosci, rozumiem, jak bardzo paralizuje panska dzialalnosc brak tego, co w dzisiejszych czasach stalo sie sila napedowa w zyciu ludzi - a mianowicie, pieniedzy. Wobec tego ja takze postanowilam wniesc udzial do panskiej Wielkiej Pracy. W porównaniu z wiekszoscia ludzi, moje dochody sa z pewnoscia niemale, jestem wiec w stanie przekazac panu dosyc znaczna sume. W rzeczywistosci jednak ledwie mi one wystarczaja na zaspokojenie wszystkich wymagan, jakie stawia moja pozycja spoleczna. Przez caly wieczór zastanawialam sie nad tym, co moge dla pana zrobic i pomyslalam o pieniadzach, które po trochu zaoszczedzilam i zdeponowalam w banku na czarna godzine. Wierzac, ze w przyszlosci bede mogla zrobic cos wiecej, na razie postanowilam przekazac do panskiej dyspozycji polowe tej sumy bez oprocentowania, do czasu gdy - bron Boze - jakis powazny wypadek nie zmusi mnie do siegniecia po oszczednosci; nikt przeciez nie wie, co go jeszcze czeka! Gdy Lady L. mówila te z glebi serca plynace slowa, Gurdzijew uwaznie przysluchiwal sie jej z zyczliwym i powaznym wyrazem twarzy. Nastepnie odpowiedzial: - Dziekuje pani, szanowna Lady L. Szczególnie cenie sobie pani szczerosc i jesli mam przyjac te pieniadze, które niewatpliwie beda stanowic wielka pomoc dla mojej obecnej dzialalnosci, ja równiez musze pani szczerze odpowiedziec. Zagladajac na chwile w przyszlosc, z ogromna wdziecznoscia moge pani powiedziec, iz bede w stanie oddac te sume dokladnie za osiem lat, czyli w momencie, gdy - chociaz w pelni zdrowia - moze pani najbardziej potrzebowac tego, co, jak slusznie pani zauwazyla, stanowi obecnie sile sprawcza calego procesu zycia czlowieka. Gurdzijew, jakby pograzony w ponurych myslach, zamilkl na dlugi czas. Niespodziewanie wygladal na zmeczonego. Jego wzrok spoczal przez chwile na kazdym z nas. * * * Przegladam wlasnie ten rekopis zredagowany przez moich uczniów, siedzac w restauracji “Child's" w Nowym Jorku, na rogu Piatej Alei i 56 Ulicy, czyli dokladnie w takich samych warunkach, jakie zawsze towarzyszyly mojej dzialalnosci pisarskiej w ciagu ostatnich szesciu lat. Przyczyna tego jest fakt, ze rózne miejsca publiczne, takie jak kawiarnie, restauracje, kluby albo dancingi, stanowia scene przejawów - przeciwnych mojej naturze i niegodnych czlowieka - które najwyrazniej maja dobroczynny wplyw na wydajnosc mojej pracy. I sadze, iz nie bedzie przesada, jesli wyszczególnie jeden fakt, który mozecie uznac za czysty zbieg okolicznosci albo nawet wynik nadprzyrodzonej opatrznosci, a mianowicie, ze niezamierzenie i byc moze po prostu dlatego, ze w mojej pracy pisarskiej zawsze przestrzegam precyzyjnego porzadku, skonczylem dzisiaj poprawiac powyzszy tekst w tym samym miescie, w którym dokladnie siedem lat temu odbylo sie opisane spotkanie. Zeby uzupelnic te opowiesc, dodam tylko, ze chociaz moja pierwsza podróz do Ameryki byla przedsiewzieciem co najmniej ryzykownym - jesli uwzgledni sie to, ze towarzyszyla mi wówczas trupa ludzi bez grosza w kieszeni, nie znajacych ani slowa w miejscowym jezyku, i ze program planowanych pokazów byl jeszcze nie dopracowany oraz ze przybylismy tam bez zadnej reklamy, która jest rzecza powszechnie stosowana, szczególnie w Ameryce - to sukces tego tournee, majacego na celu zaprezentowanie wyników pracy Instytutu, przeszedl moje oczekiwania. Moge smialo oswiadczyc, ze gdyby nie powazny wypadek, który mialem kilka dni po powrocie do Francji, a który uniemozliwil mi zaplanowany szesc miesiecy pózniej powrót do Ameryki, wszystko, czego dokonalem na tym kontynencie z pomoca towarzyszacych mi osób, pozwoliloby mi nie tylko na splacenie dlugów, ale nawet na finansowanie przyszlej dzialalnosci wszystkich oddzialów Instytutu Harmonijnego Rozwoju Czlowieka, zarówno tych, które juz istnieja, jak i tych, które zamierzalem otworzyc w nastepnym roku. Ale czy warto o tym teraz mówic? Opisujac ten okres mojego zycia, mimowolnie przypomina mi sie pewne powiedzenie naszego kochanego mully Nassr Eddina: Nie warto wylewac tez, wspominajac piekne wlosy skazanca! Kiedy pisalem te ostanie slowa, ktos wszedl i usiadl przy moim stoliku. Wszyscy bez wyjatku moi znajomi znaja warunek obowiazujacy kazdego, kto przychodzi sie ze mna spotkac, a mianowicie, ze nalezy czekac, az skoncze pisac i sam zaczne rozmowe. Pozwole sobie przy okazji wspomniec, ze chociaz zawsze spelniano ów warunek, jednak bardzo czesto czulem, ze niektóre osoby, skrupulatnie przestrzegajac zasad, zgrzytaly jednoczesnie zebami, tak jakby chcialy mnie utopic w lyzce modnego ostatnio lekarstwa. Kiedy skonczylem pisac, zwrócilem sie w strone przybysza; jego pierwsze slowa wywolaly we mnie serie refleksji i wniosków, które w sumie doprowadzily mnie do powziecia kategorycznej decyzji. Gdybym teraz, dobiegajac konca, uchylil sie od powiedzenia czegos na temat tej kategorycznej decyzji oraz refleksji, które mnie do niej przywiodly, postapilbym wbrew podstawowym zasadom, które jak czerwona nic snuja sie przez cala niniejsza opowiesc. Zeby pojac moja sytuacje, musicie wiedziec, ze osoba, która zasiadla przy moim stole, a nastepnie odeszla, otrzymawszy ode mnie wskazówki, to nie kto inny, jak mój tajny wspólnik w hurtowej sprzedazy antyków. Powiedzialem “tajny", poniewaz nawet najblizsi mi ludzie nic nie wiedza o tych kontaktach handlowych. Nawiazalem je szesc lat temu, kilka tygodni po moim wypadku. Bylem wówczas bardzo slaby fizycznie, ale odzyskawszy juz normalna zdolnosc myslenia, zaczalem w calej jaskrawosci uswiadamiac sobie swoja sytuacje materialna, czesciowo spowodowana ogromnymi kosztami podrózy do Ameryki, a czesciowo wydatkami zwiazanymi z powaznymi chorobami mojej matki i zony. Poniewaz przeciagajace sie lezenie w lózku stawalo sie dla mnie coraz bardziej nieznosna udreka moralna, zaczalem odbywac przejazdzki samochodem, by ulzyc temu cierpieniu poprzez przyswajanie róznych wrazen, a jednoczesnie zwietrzyc jakis interes, którego móglbym sie podjac w moim ówczesnym stanie. Z kilkoma osobami, które zawsze mi towarzyszyly, zaczalem odwiedzac najprzerózniejsze miejsca, szczególnie zas te, w których spotykali sie w Paryzu uchodzcy rosyjscy. I tak wlasnie pewnego dnia w jednej ze slynnych kawiarni paryskich podszedl do mnie czlowiek, którego w pierwszej chwili nie rozpoznalem. Dopiero w trakcie rozmowy przypomnialem sobie, ze spotkalem go wiele razy w róznych miastach na Kaukazie, Zakaukaziu i terenach polozonych za Morzem Kaspijskim. Podrózujac z miasta do miasta, zajmowal sie on sprzedaza antyków. Poznalismy sie kiedys, poniewaz prawie w calej Azji uznawano mnie za eksperta w dziedzinie antyków i doskonalego kupca dywanów, chinskiej porcelany oraz cloisonne. Dowiedzialem sie wiec miedzy innymi, ze udalo mu sie ocalic z katastrofy rosyjskiej pewien kapital i ze korzystajac ze znajomosci angielskiego, prowadzi jakies interesy w Europie. Opowiadajac mi o swoich interesach skarzyl sie, ze w Europie glówna trudnosc polega na tym, iz rynek zalany jest przeróznymi falsyfikatami, i nagle zapytal: - Przy okazji, mój drogi rodaku, czy nie chcialbys przystapic ze mna do spólki? Móglbys na przyklad badac i wyceniac antyki. W wyniku rozmowy zawarlismy umowe, zgodnie z która mialem byc jego wspólnikiem przez cztery lata. Przed zakupieniem jakiegokolwiek antyku mial przynosic mi go do zbadania, a gdyby sie zdarzylo, ze dany przedmiot znajduje sie w miejscu polozonym w poblizu trasy którejs z licznych podrózy, jakie z rozmaitych przyczyn odbywalem w okresie mojej dzialalnosci pisarskiej, to sam obejrze go wtedy na miejscu i w uzgodniony sposób przekaze mu swoja opinie. Przez pewien czas tak to wlasnie wygladalo. On przez caly rok podrózowal po Europie, odgrzebujac i skupujac rózne unikaty, które nastepnie przywozil tutaj, do Ameryki, i sprzedawal antykwariuszom, glównie w Nowym Jorku. Ja zajmowalem sie tylko ich wycena. Jednakze w zeszlym roku, kiedy kryzys w mojej sytuacji materialnej Osiagnal zenit, podczas gdy ów interes rozwijal sie pomyslnie i otworzyly sie liczne rynki zbytu, zas Europa byla przepelniona towarem tego rodzaju, wpadlem na pomysl, zeby wykorzystujac te sytuacje, wzmocnic moje zasoby finansowe. Postanowilem wiec maksymalnie rozszerzyc skale operacji prowadzonej przez wspólnika. W tym celu, zamiast - jak to czynilem w ciagu ostatnich lat - odpoczywac zarówno przed meczacymi podrózami, jak i po nich, zaczalem poswiecac caly wolny czas na organizowanie pozyczek od ludzi, którzy darzyli mnie zaufaniem i z którymi utrzymywalem z jakiegos powodu kontakty. Zebrawszy w ten sposób kilka milionów franków, zainwestowalem cala sume we wspomniany interes. Mój wspólnik, zachecony rozwojem przedsiewziecia i perspektywa znacznych zysków, nie szczedzac sil zdobywal towar i zgodnie z umowa przybyl w tym roku do Ameryki z cala swoja kolekcja, szesc tygodni przed moim przyjazdem. Niestety, akurat wtedy zaczal sie ogólny kryzys gospodarczy, który szczególnie dotkliwie dal sie odczuc w tej branzy, nie moglismy wiec liczyc na zadne zyski ani nawet na odzyskanie naszego kapitalu. I wlasnie dzisiaj przyszedl, zeby mi o tym powiedziec. Jakich slów powinienem uzyc do opisania sytuacji materialnej, w której niespodziewanie sie teraz znalazlem, skoro przed chwila, mówiac o zeszlorocznym kryzysie, powiedzialem, ze osiagnal on zenit? Nie potrafie wyrazic tego lepiej niz mulla Nassr Eddin, który - jak w tej chwili dokladnie sobie przypomnialem - powiedzial kiedys: Nic w tym dziwnego, ze najstarsza panna we wsi i ten lotr mulla maja lysa córke! Ale jesli pluskwie wyrosnie glowa slonia i ogon malpy, to dopiero bedzie cos! Nie trzeba byc magistrem, zeby pojac, dlaczego moja sytuacja materialna znalazla sie w takim kryzysie. W zeszlym roku, kiedy wpadlem na pomysl zajecia sie na duza skale handlem antykami w Ameryce, po przeprowadzeniu obliczen bylem w pelni przekonany, ze ów projekt nie tylko przyniesie dochód wystarczajacy na splacenie wszystkich dlugów, ale umozliwi mi równiez samodzielna publikacje pierwszego cyklu moich dziel, który, jak sadzilem, uda mi sie juz wtedy skonczyc; nastepnie zamierzalem poswiecic caly swój czas na napisanie drugiego cyklu. Ale niestety, ów nieprzewidziany kryzys amerykanski wepchnal mnie, jak powiedzialby mulla Nassr Eddin, “do srodka tak glebokiego kalosza", ze dzisiaj, wygladajac z niego, z trudem dostrzegam pojedyncza smuge swiatla. Przez szesc lat - chcac przygotowac material do trzech cyklów ksiazek, które zamierzalem napisac - zawsze, wszedzie, we wszystkich warunkach i okolicznosciach musialem pamietac siebie oraz pamietac o postawionym sobie zadaniu, poprzez spelnienie którego pragnalem - i nadal pragne - dowiesc sensu oraz celu mojego zycia. Doswiadczajac rozmaitych uczuc, musialem nieustannie zachowywac bardzo wysoki poziom aktywnosci wewnetrznej, aby w ten sposób z niczym sie nie utozsamic. Zmuszony bylem takze opierac sie - przyjmujac wobec siebie bezlitosna postawe - kazdej zmianie w automatycznie plynacym procesie skojarzen umyslowych i emocjonalnych, odpowiadajacych tematycznie myslom, którymi zajmowalem sie w tym czasie. I w koncu musialem zmusic sie do tego, by nie zaniedbac ani nie pominac niczego, co moze dotyczyc, logicznie odpowiadac albo zaprzeczac dowolnej z niezliczonych serii niezaleznych idei, które wziete razem, stanowia substancje moich dziel. W trosce o wyrazenie mysli w formie dostepnej dla innych, moje skupienie psychiczne wielokrotnie osiagalo taki poziom, ze przez wyjatkowo dlugie okresy zapominalem nawet o swoich najbardziej podstawowych potrzebach. Jednakze najbolesniejsza obiektywna niesprawiedliwoscia bylo to, iz w okresie wewnetrznego skupienia calej mojej sily w celu przekazania zarówno ludziom wspólczesnym, jak i tym, którzy pojawia sie w przyszlosci, prawdziwego poznania, czesto musialem wyrywac sie z tego stanu i kosztem ostatniego zapasu energii - zgromadzonej z wielkim trudem w krótkich przerwach miedzy godzinami wytezonej pracy - wymyslac rózne skomplikowane kombinacje, zeby przesunac date uiszczenia jakiejs naleznosci albo splacenia któregos z moich dlugów. W czasie tych szesciu lat moje zmeczenie doszlo do punktu wyczerpania nie tyle z powodu pisania, przepisywania i ponownego poprawiania kolejnych wersji licznych rekopisów nagromadzonych w piwnicy, która specjalnie zaadaptowalem na archiwum, ile w wyniku tej okresowej koniecznosci przewracania na rózne strony w glowie wszystkich mozliwych sposobów pokrycia tych wiecznie rosnacych dlugów. Jeszcze do niedawna, ilekroc potrzebowalem od innych pomocy - precyzyjnie wyrazanej slowem “pieniadze" - w rozwiazaniu problemów finansowych, które nie powinny zabierac mojego drogocennego czasu, potrzebnego na rzeczy o wiele wiekszej wagi, i jej nie otrzymalem, moglem sie z tym jakos pogodzic, poniewaz rozumialem, ze znaczenie mojej dzialalnosci nie moze byc dla wszystkich jasne. Jednakze teraz, gdy dzieki temu, czego dokonalem w ciagu ostatnich szesciu lat, kazdy moze pojac jej wage i cel, nie zamierzam juz dluzej tego wytrzymywac; wrecz przeciwnie, uwazam, iz z zupelnie czystym sumieniem mam prawo wymagac, aby kazdy, kto sie do mnie zwraca, bez wzgledu na rase, wyznanie, pozycje materialna albo spoleczna, chronil mnie jak oka we wlasnej glowie, by w ten sposób zaoszczedzic moje sily i czas, potrzebne na dzialalnosc odpowiadajaca mojej indywidualnosci. Wspomniana kategoryczna decyzja, która podjalem, w zgodzie z zasadami, po wyjsciu mojego tajnego wspólnika z restauracji “Child's" byla nastepujaca: Znajdujac sie tutaj wsród ludzi, którzy nie poniesli katastrofalnych konsekwencji ostatniej wielkiej wojny i którzy obecnie przyczynia sie - oczywiscie niezamierzenie - do tego, ze poniose znaczne straty, jeszcze raz, zupelnie sam, biore inicjatywe we wlasne rece i nie uciekajac sie do zadnych srodków, które moglyby kiedys wywolac u mnie wyrzuty sumienia, skorzystam z pewnych umiejetnosci, które wyksztalcily sie we mnie dzieki wlasciwemu wychowaniu, jakie otrzymalem w dziecinstwie, i zdobede taka sume pieniedzy, która pokryje wszystkie moje dlugi, a oprócz tego umozliwi mi powrót na kontynent europejski i dostatnia egzystencje przez dwa albo trzy miesiace. Realizujac ów plan, ponownie doswiadcze najwyzszego zadowolenia danego czlowiekowi przez Naszego Wspólnego Ojca, które w starozytnosci egipski kaplan, pierwszy nauczyciel Swietego Mojzesza, wyrazil slowami: Samozadowolenie zrodzone w wyniku osiagniecia wlasnego celu w sposób pomyslowy i ze swiadomoscia czystego sumienia. Dzisiaj jest dziesiaty stycznia. Wedlug starego kalendarza, za trzy dni o pólnocy przywitamy Nowy Rok; o pólnocy, czyli godzinie, która utkwila mi w pamieci jako chwila mojego przyjscia na swiat. Zgodnie ze zwyczajem, który przyjalem jeszcze w dziecinstwie, zawsze, poczawszy od tej godziny, zaczynalem dostosowywac moje zycie do ulozonego wczesniej nowego programu, niezmiennie opartego o okreslona zasade, która wymagala, bym we wszystkim jak najwiecej pamietal siebie, a takze rozmyslnie kierowal moje przejawy i reakcje na przejawy innych ludzi w taki sposób, by osiagnac cele, jakie obralem na nadchodzacy rok. W tym roku moim zadaniem bedzie skupienie wszystkich zdolnosci obecnych w mojej indywidualnosci na tym, by przed polowa marca, czyli przed proponowana data mojego wyjazdu z Ameryki, zdobyc wlasnymi srodkami sume potrzebna na splacenie wszystkich moich dlugów. Nastepnie, po powrocie do Francji, znowu zabiore sie do pisania, ale tylko pod warunkiem, ze wolny od wszelkich trosk materialnych, bede mógl prowadzic tryb zycia na pewnym ustalonym poziomie. Jesli jednak z jakiegos powodu nie uda mi sie wypelnic postawionego sobie zadania, bede wówczas zmuszony uznac iluzoryczny charakter wszystkich idei przedstawionych w tym opowiadaniu, jak równiez ekstrawagancje mojej wyobrazni, i wierny moim zasadom, wczolgam sie z podwinietym ogonem - jak powiedzialby mulla Nassr Edin - do najglebszych ze starych kaloszy, jakie kiedykolwiek nosily spocone stopy. I jesli tak sie stanie, to wówczas kategorycznie postanowie, ze opublikuje tylko te rekopisy, które juz poprawilem, to znaczy pierwszy cykl moich dziel i dwa rozdzialy drugiego; ze na zawsze przestane pisac i ze po powrocie do domu rozpale na trawniku pod oknami wielkie ognisko, a nastepnie wrzuce do niego reszte moich prac. Co uczyniwszy, rozpoczne nowe zycie, wykorzystujac posiadane przeze mnie zdolnosci tylko w jednym celu, a mianowicie do zaspokajania wlasnego egoizmu. Plan dzialalnosci, jaka bede prowadzil w takim zyciu, rysuje sie juz w moim oblakanym umysle. Widze siebie, jak organizuje nowy “Instytut" z wieloma oddzialami, tym razem jednak nie w celu “harmonijnego rozwoju czlowieka", lecz po to, by uczyc innych ludzi nie odkrytych dotychczas sposobów osiagania samozadowolenia. I wierzcie mi, ze taki interes zawsze bedzie szedl jak po masle.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Drogą… mojego powołania były spotkania z ludźmi, powołanie, zycie zakonne,wspólnoty
Opowiesci Belzebuba dla wnuka Georgij Iwanowicz Gurdzijew
Spotkanie z rodzicami II
Spotkanie w Bullerbyn
Spotkanie z lekarzami
Protokół o zapobieganiu, zwalczaniu oraz karaniu handlu ludźmi
Organizacja spotkan biznesowych
Kiedy e mail Kiedy telefon Kiedy spotkanie
Cz Mesjasz Kierowanie Ludzmi w Zarz Proj 1
Dziś wolałabym siebie nie spotkać Muller Herta
Bliskie spotkania UFO z samolotami, =- CZYTADLA -=, UFOpedia
Spotkanie 3 Dziecko Maryi nie krzywdzi innych, Spotkania Dzieci Maryi, Dzieci klas I-III
TERAPIA sygmatyzmu szumiące - spotkanie III, LOGOPEDIA, Wady wymowy, Sygmatyzm, Sygmatyzm terapia
sak pokuty, KATECHEZA DLA DZIECI, Konspekty spotkań, katechezy
Spotkanie 15, 3 Tydzień Biblijny, Prezentacje, UNIWERSYTET BIBLIJNY, II. ROK DRUGI, I. Rok szkolny 2
Jak slimak spotkal Wiosne
Scenariusz spotkania jesiennego pt, scenariusze
Spotkanie przy stole (II) antr, 002 - KATECHEZA W GIMNAZJUM, Praktyki - Gim w Mrzeżynie