Grass Gunter Idąc Rakiem

Günter GRASS

IDĄC RAKIEM

Nowela



Przełożył

Sławomir Błaut


Dzieła Guntera Grassa pod redakcją Sławomira Błauta i Joanny Konopackiej


POLNORD

WYDAWNICTWO OSKAR-

Gdańsk 2004

Tytuł oryginału Im Krebsgang

Okładkę i stronę tytułową projektował Zygmunt Gornowicz

Przekład tej książki powstał dzięki pomocy finansowej INTER NATIONES. Bonn

ISBN 83-86181-86-9

Copyright e 2002 by Steidl Verlag. Göttingen

Copyright for the Polish edition by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 2002


POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 2002

Skład i łamanie: Studio Wydawnicze MARCBOSS

Gdańsk, Kartuska 51/2, tel. O-5O1 768 766

DRUK: OPTIMA s.c. tel./fax (058) 664 89 32

















in memoriam


1


- Czemu dopiero teraz? - pytał ktoś, kto nie jest mną. Ponieważ matka mi w kółko... Ponieważ jak wówczas, kiedy po wodzie niósł się krzyk, chciałem, ale nie mogłem krzyczeć... Ponieważ prawda to chyba ledwie trzy linijki... Ponieważ teraz dopiero...

Słowa mają jeszcze ze mną trudności. Ktoś, kto nie lubi żadnych wykrętów, przygważdża mnie powołując się na mój zawód. Bo przecież to ja już jako żółtodzioby młodziak, ze słowami za pan brat, odbywałem praktykę w Springerowskiej gazecie, niebawem zręcznie zmieniłem front, później na łamach „taz” nielicho przejeżdżałem się po Springerze, potem na żołdzie agencji prasowych ćwiczyłem się w zwięzłości i przez długi czas z pozycji wolnego strzelca przerabiałem na artykuły siekaninę bieżących zdarzeń: Aktualności dzisiejszego dnia. Dzisiaj aktualne.

Odparłem, że może i tak było. Ale tacy jak ja niczego innego się nie nauczyli. Jeśli mam teraz przystąpić do rozprawiania się ze sobą, to wszystko, co mi się ułożyło na opak, pójdzie na karb zatonięcia statku, ponieważ ni mniej, ni więcej, ponieważ matka wtedy bliska rozwiązania, ponieważ ja w ogóle żyję tylko za sprawą przypadku.

I oto znów jestem na czyichś usługach, na razie jednak wolno mi pominąć moją skromną osobę, bo ta historia zaczęła się na długo przede mną, ponad sto lat temu, mianowicie w Schwerinie, meklemburskiej stolicy, która rozpościera się pośród siedmiu jezior, uwieczniona jest na widokówkach przedstawiających staromiejski Schelfstadt i wielowieżowy zamek, a kolejne wojny przetrwała na pozór bez uszczerbku.

Z początku nie sądziłem, że dawno odfajkowana przez historię prowincjonalna mieścina mogłaby zwabić kogokolwiek poza turystami, ale potem ów punkt wyjścia mojej opowieści raptem nabrał aktualności w internecie. Jakiś anonim podawał informacje osobowe przytaczając daty, nazwy ulic i świadectwa szkolne, przed kimś takim, kto jak ja szpera w przeszłości, chciał koniecznie otworzyć skarbnicę wiedzy.

Skoro tylko na rynku pokazała się ta aparatura, sprawiłem sobie Macintosha z modemem. Mój zawód wymaga owego dostępu do krążących po świecie informacji. Nauczyłem się obchodzić jako tako z moim komputerem. Wkrótce takie słowa jak browser i hiperlink* przestały być dla mnie chińszczyzną. Klikaniem myszy ściągałem infosy do wykorzystania lub do wyrzucenia, dla fantazji bądź z nudów zacząłem przeskakiwać z jednego chatroomu na drugi i reagować na najbardziej niedorzeczne maile, przez krótki czas gościłem też na dwóch, trzech pornosites, a wreszcie po chaotycznym surfowaniu natknąłem się na witryny, gdzie tak zwani przedwczorajsi, ale i świeżo upieczeni młodzi naziści dawali upust swojej tępocie na stronach nienawiści. I nagle - biorąc nazwę statku za słowo poszukiwane - wyklikałem właściwy adres: „www.blut-zeuge.de”. Świadek krwi - męczennik. Jakieś „Kamractwo Schwerin” ogłaszało gotyckimi literami gromkie hasła. Same pamiętliwe kawałki. Chciało się bardziej śmiać niż rzygać.


* Większość terminów intemetowyeh pozostawiono w przekładzie w brzmieniu angielskim, tak jak w oryginale noweli Güntera Qrassa (przyp. tłum.).


Od tej chwili nie ulega wątpliwości, czyja to krew ma dawać świadectwo. Ale jeszcze nie wiem, czy mam najpierw, jak uczy doświadczenie, odtworzyć jedną, potem drugą sprawę, a następnie ten czy tamten życiorys, czy też powinienem raczej na skos wejść czasowi w paradę, dajmy na to na sposób raków, które udają chód wsteczny zbaczając z prostego kursu, lecz całkiem szparko posuwają się naprzód. Pewne jest jedynie tyle: Natura, a ściślej biorąc Morze Bałtyckie już przeszło pół wieku temu pogodziło się ze wszystkim, o czym będzie tu mowa.

Na pierwszy ogień idzie ktoś, czyj nagrobek został rozbity na kawałki. Po szkole - mała matura - zaczęła się jego praktyka bankowa, którą ukończył bez wzlotów i upadków. W internecie nie było na ten temat ani słowa. Tam na specjalnie jemu poświęconej website urodzony w roku 1895 w Schwerinie Wilhelm Gustłoff odbierał tylko hołdy jako „świadek krwi”. Toteż zabrakło wzmianki o kłopotach z krtanią, o chronicznej chorobie płuc, która nie pozwoliła mu wykazać się dzielnością w pierwszej wojnie światowej. Podczas gdy Hans Castorp, młody mężczyzna z hanzeatyckiego rodu, na polecenie swego twórcy musiał opuścić Czarodziejską Górę, aby na stronie 994 powieści pod tymże tytułem polec jako ochotnik we Flandrii albo rozpłynąć się w literackiej mgławicy, schweriński bank Towarzystwa Ubezpieczeń na Życie w roku siedemnastym troskliwie wysłał swego sumiennego urzędnika do Szwajcarii, gdzie w Davos miał się wykurować z trapiącej go choroby, po czym w nadzwyczajnym powietrzu do tego stopnia wyzdrowiał, że tylko w jakiś inny sposób można było doprowadzić go do śmierci; na powrót do Schwerina, do klimatu północnych Niemiec na razie nie miał ochoty.

Wilhelm Gustłoff znalazł pracę asystenta w obserwatorium. Po przekształceniu tej placówki badawczej w instytucję konfederacką awansował na jej sekretarza, któremu wszakże starczało czasu, aby sobie dorobić podróżując po kraju w charakterze akwizytora Towarzystwa Ubezpieczeń Sprzętów Domowych; przy okazji ubocznego zajęcia poznawał więc kantony Szwajcarii. Równocześnie nie próżnowała jego żona Hedwig; nie mając oporów mimo swych ultranarodowych przekonań zatrudniła się jako sekretarka u adwokata nazwiskiem Moses Silberroth.

Do tego momentu z faktów wyłania się obraz po mieszczańsku statecznego małżeństwa, które jednak, jak się okaże, tylko udawało, że prowadzi życie zgodne ze szwajcarskim ideałem dorabiania się; bo z początku skrycie, później całkiem jawnie - na co pracodawca długo przymykał oczy - sekretarz obserwatorium z powodzeniem wykorzystywał wrodzony talent organizacyjny: wstąpił do Partii i do początków roku trzydziestego szóstego wśród zamieszkałych w Szwajcarii Niemców z Rzeszy i Austriaków zwerbował blisko pięć tysięcy członków, zorganizował w całym kraju w grupy lokalne i zaprzysiągł na wierność komuś, kogo Opatrzność wymyśliła sobie na führera.

Landesgruppenleiterem mianował go wszelako Gregor Strasser zawiadujący sprawami organizacyjnymi Partii. Strasser, który należał do lewego skrzydła, w roku trzydziestym drugim na znak protestu przeciwko bliskim kontaktom swego führera z wielkim przemysłem złożył wszystkie urzędy, a w dwa lata później został zaliczony do uczestników puczu Röhma i zlikwidowany przez swoich; jego brat Otto ocalał uciekając za granicę. Z kolei Gustloff musiał poszukać sobie nowego wzoru.

Kiedy w związku z interpelacją zgłoszoną w Małej Radzie Gryzonii funkcjonariusz policji do spraw cudzoziemców chciał się od niego dowiedzieć, jak on pojmuje swój urząd landesgruppenleitera NSDAP w Konfederacji Szwajcarskiej, Gustloff ponoć odpowiedział: - Najbardziej na świecie kocham moją żonę i moją matkę. Gdyby mój führer rozkazał mi je zabić, to bym go posłuchał.

Ten cytat został zakwestionowany w internecie. Takie i jeszcze inne kłamstwa wymyślił w swojej ramocie Żyd Emil Ludwig, można się było dowiedzieć w chatroomie udostępnionym przez Kamractwo Schwerin. Natomiast męczennik w dalszym ciągu pozostawał pod wpływem idei Gregora Strassera. Gustloff stale podkreślał, że w jego światopoglądzie wartości socjalistyczne znaczą więcej od narodowych. Niebawem między czatowcami rozgorzały walki frakcyjne. Wirtualna noc długich noży domagała się ofiar.

Potem jednak wszystkim zainteresowanym internautom przywołano na pamięć datę, która miała świadczyć o roli Opatrzności. Coś, co ja usiłowałem wytłumaczyć sobie jako zwykły przypadek, wynosiło partyjnego aparatczyka Gustloffa na ponadziemskie wyżyny. 30 stycznia 1945, z dokładnością co do dnia, w pięćdziesięciolecie urodzin męczennika, zaczął tonąć statek ochrzczony jego imieniem i tym samym w dwanaście lat od przejęcia władzy, znowu z dokładnością co do dnia, stał się znakiem powszechnej zguby.

Oto jakby pismem klinowym wyryta w granicie. Przeklęta data, od której wszystko się zaczęło, niebywale spotęgowało, doszło do punktu kulminacyjnego, dobiegło kresu. Ja też, dzięki matce, jestem związany z dniem wciąż żywej katastrofy; natomiast ona żyje podług innego kalendarza i nie uznaje ani przypadku, ani podobnych wszechwyjaśniaczy.

- A szkąd! - woła ta, której nigdy nie nazywam zaborczo „moją”, ale zawsze tylko „matką”. - Gancegal po kim by są sztatek zwał, i tak na dno by poszedł. Bym tylko wiedżecz chczała, co se ten Ruszki myszlał, jak do nas trzy razy pod rząd, rach-ciach-ciach, wygarnącz kazał...

Wciąż jeszcze tak gada, jak gdyby od tamtych lat nie upłynęła kupa czasu. Słowa rozwleczone. Zdania przepuszczone przez magiel. Mówi bulwy na ziemniaki, glomza na twaróg i pomuchla, kiedy przyrządza dorsza w musztardowej zalewie. Rodzice matki, August i Erna Pokriefkowie, pochodzili z Kosznajderii, nazywano ich Kośniewiakami. Ona za to wyrastała we Wrzeszczu. Pochodzi nie z Gdańska, lecz z tego rozciągniętego, zagarniającego coraz więcej sąsiednich pól przedmieścia, którego jedna z ulic nosiła miano Elzy i dla małej Urszuli, zwanej Tullą, musiała być całym światem, bo opowiadając, jak to po swojemu nazywa, „sztare dżeje”, często wprawdzie wspomina kąpielowe igraszki na pobliskiej bałtyckiej plaży albo wyprawy na sanki do lasów na południowym skraju przedmieścia, ale przeważnie zmusza swoich słuchaczy, by weszli na podwórko czynszowej kamienicy przy Elzy pod 19 i stamtąd, mijając uwiązanego na łańcuchu owczarka Harrasa, do stolarni, której pracy towarzyszyły hałasy piły tarczowej, piły taśmowej, frezarki, strugarki i dudniącej szlifierki. - Jak żem telko od żerni odrosła, w garnku z klejem mieszacz mnie dawali... - W rezultacie gdziekolwiek mała Tulla stała, leżała, szła, pędziła czy przysiadała w kącie, nie odstępował jej legendarny, jak opowiadają, zapach kleju kostnego.

Nie ma się zatem czemu dziwić, że kiedy zaraz po wojnie zakwaterowali nas w Schwerinie, matka wyuczyła się w Schelfstadt stolarskiego rzemiosła. Jako „przesiedlona”, jak mawiało się na Wschodzie, prędko dostała się do terminu u majstra, którego walący się warsztat z czterema strugnicami i stale bulgoczącym garnkiem kleju miał renomę zasiedziałego. Stamtąd niedaleko było na Lehmstrasse, gdzie oboje z matką mieliśmy kryty smołowaną papą dach nad głową. Ale gdybyśmy po katastrofie nie zeszli na ląd w Kołobrzegu, gdyby za to torpedowiec „Löwe” zawiózł nas do Travemünde lub Kilonii, a więc na Zachód, matka jako „uciekinierka ze Wschodu”, jak mawiało się po tamtej stronie, na pewno również terminowałaby u stolarza. Ja mówię: przypadek, podczas gdy ona od pierwszego dnia uważała, że miejsce naszego przymusowego pobytu było nam sądzone.

- A ten Ruszki, co na ichnim ubocze za kapitana beł, to urodziny dokładnie niby kiedy miał? Ty przeczeż zwykle wszysztko z detalami wiesz...

Nie, inaczej niż w wypadku Wilhelma Gustloffa - a ściągałem z internetu, co się dało - tego nie wiem z detalami. Zdołałem dogrzebać się jedynie roku urodzenia i paru jeszcze faktów oraz przypuszczeń, czegoś, co dziennikarze nazywają otoczką.

Aleksander Marinesko urodził się w roku 1913, mianowicie w Odessie, położonym nad Morzem Czarnym mieście portowym, które kiedyś musiało być wspaniałe, o czym zaświadczają czarno-białe zdjęcia z filmu „Pancernik Potiomkin”. Matka pochodziła z Ukrainy. Ojciec był Rumunem i legitymację podpisał jeszcze nazwiskiem Marinescu, nim za bunt został skazany na śmierć, ale w ostatniej minucie zdołał uciec.

Jego syn Aleksander wyrastał w dzielnicy portowej. A ponieważ w Odessie blisko obok siebie żyli Rosjanie, Ukraińcy i Rumuni, Grecy i Bułgarzy, Turcy i Ormianie, Cyganie i Żydzi, mówił mieszaniną różnych języków, która wszakże musiała być zrozumiała dla chłopaków z jego bandy. Aczkolwiek później mocno się starał mówić po rosyjsku, nie bardzo mu się udawało oczyszczenie z rumuńskich przekleństw ojca swej rozwodnionej żydowskimi wtrętami ukraińszczyzny. Kiedy był już matem na statku handlowym, śmiano się z jego żargonu; ale z biegiem lat wielu przeszła ochota do śmiechu, choćby w późniejszym okresie rozkazy dowódcy okrętu podwodnego brzmiały nie wiem jak komicznie.

Cofnijmy taśmę o lata: ponoć siedmioletni Aleksander widział z dalekomorskiego nabrzeża, jak resztki wojsk „Białych” i wyczerpane walkami brytyjska i francuska armie interwencyjne w popłochu opuszczały Odessę. Wkrótce potem oglądał wkroczenie „Czerwonych”. Odbywały się czystki. Niebawem wojna domowa na dobrą sprawę ustała. A gdy w kilka lat później zagranicznym statkom znów było wolno cumować w basenie portowym, chłopak podobno wytrwale, a rychło i zręcznie nurkował w przybrzeżnych wodach, żeby wyławiać monety rzucane przez pięknie wystrojonych pasażerów.

Trio nie jest kompletne. Kogoś jeszcze brakuje. Jego czyn wprawił w ruch coś, co wciągało z dużą siłą i było nie do zatrzymania. Jako że chcąc nie chcąc z człowieka rodem ze Schwerina zrobił męczennika ruchu, a chłopaka z Odessy bohaterem Ploty Bałtyckiej odznaczonej Czerwonym Sztandarem, ma po wsze czasy zapewnione miejsce na ławie oskarżonych. Takie i podobne zarzuty czytałem, z upływem czasu nabierając apetytu, na wciąż tak samo firmowanej homepage: „To Żyd strzelał...”

Mniej jednoznacznie, jak tymczasem wiem, jest zatytułowany pamflet pióra towarzysza partyjnego i czołowego mówcy Wolfganga Diewerge wydany w roku 1936 nakładem monachijskiej oficyny Franza Ehera. Jednakże Kamractwo Schwerin, zgodnie z konsekwentną logiką obłędu, miało do powiedzenia więcej, aniżeli zdawał się wiedzieć Diewerge: „Bez Żyda na oczyszczonej z min trasie, na wysokości Ustki, nigdy by nie doszło do największej katastrofy morskiej wszechczasów. To za sprawą Żyda... To Żyd jest winien...”

W chatroomie z uprawianego częściowo po niemiecku, częściowo po angielsku bajdurzenia można było wszelako wyczytać trochę faktów. Jeśli jeden z czatowców wiedział, że Diewerge wkrótce po rozpoczęciu wojny został dyrektorem rozgłośni radiowej Rzeszy w Gdańsku, to inny znał jego działalność w okresie powojennym: podobno, skumplowany z innymi supernazistami, choćby z późniejszym deputowanym do Bundestagu z ramienia FDP Achenbachem, infiltrował liberałów w Nadrenii Północnej-Westfalii. Ponadto, uzupełniał ktoś trzeci, ten były hitlerowski propagandzista w latach siedemdziesiątych uprawiał w Neuwied nad Renem dyskretne pranie pieniędzy wpłacanych pokątnie na rzecz FDP. Wreszcie w przepełnionym chatroomie jednak kotłowały się jeszcze pytania o sprawcę zamachu z Davos, a pewne swego celu odpowiedzi stawiały kropkę nad i.

O cztery lata starszy od Marinesko i o czternaście lat młodszy od Gustloffa Dawid Frankfurter urodził się w roku 1909 w zachodniosławońskim mieście Daruvar jako syn rabina. W domu rozmawiało się po hebrajsku i po niemiecku, w szkole Dawid uczył się mówić i pisać po serbsku, na własnej skórze odczuwał też jednak powszechną nienawiść do Żydów. To tylko przypuszczenie: na próżno próbował się z tym uporać, ponieważ jego konstytucja fizyczna nie pozwalała na skuteczną obronę, a zręczne dostosowanie się do sytuacji budziło w nim wstręt.

Z Wilhelmem Gustloffem Dawid Frankfurter miał jedynie tyle wspólnego: jak tamtemu doskwierała choroba płuc, tak ten od dzieciństwa cierpiał na chroniczne zapalenie szpiku kostnego. Ale o ile Gustloff potrafił w Davos raz-dwa wykurować się z dolegliwej choroby i później działał energicznie jako zdrowy towarzysz partyjny, o tyle choremu Dawidowi nie mogli pomóc żadni lekarze; musiał przejść pięć operacji, ale nic to nie dało: beznadziejny przypadek.

Być może ze względu na chorobę podjął studia medyczne; za radą rodziny w Niemczech, gdzie studiowali już jego ojciec i dziadek. Mówią, ze ciągle niedomagając i z tego powodu cierpiąc na trudności z koncentracją oblał egzamin po pierwszym semestrze oraz egzaminy późniejsze. Ale w internecie towarzysz partyjny Diewerge w przeciwieństwie do również cytowanego pisarza Ludwiga, którego Diewerge stale nazywał „Emilem Ludwigiem-Cohnem”, twierdził, że Żyd Frankfurter był nie tylko cherlawym, lecz i żyjącym na koszt ojca-rabbiego studentem-obibokiem, w dodatku ubranym fircykowato nicponiem i nałogowym palaczem.

Potem od po trzykroć przeklętej daty zaczął się - świętowany niedawno w internecie - rok przejęcia władzy. Nałogowy palacz Dawid we Frankfurcie nad Menem doświadczył tego, co dotyczyło jego i innych studentów. Widział, jak palono książki żydowskich autorów. Jego miejsce pracy w laboratorium zostało raptem oznaczone gwiazdą Dawida. Z fizyczną bliskością buchała na niego nienawiść. I jego, i innych lżyli studenci wrzaskliwie zaliczający siebie do rasy aryjskiej. Z tym nie umiał sobie radzić. Tego nie wytrzymywał. Uciekł więc do Szwajcarii i w Bernie, miejscu jakoby bezpiecznym, kontynuował studia, aby ponownie przepaść na egzaminach. Wszelako do rodziców pisał listy nastrojone pogodnie bądź pozytywnie, ojcu łożącemu na utrzymanie mydlił oczy. Gdy w rok później zmarła mu matka, przerwał studia. Może chcąc poszukać oparcia u krewnych odważył się na jeszcze jedną podróż do Rzeszy, gdzie w Berlinie patrzył bezsilnie, jak jego stryja, który jak ojciec był rabinem, targał za rudawą brodę jakiś młody człowiek krzycząc: „Won stąd, won, Żydzie!”

Podobnie rzecz wygląda w utrzymanym w konwencji powieściowej „Morderstwie w Davos” Emila Ludwiga, które popularny autor opublikował w amsterdamskim Querido, wydawnictwie emigrantów. Znów Kamractwo Schwerin na swojej website było nie lepiej, ale inaczej poinformowane, a powoływało się po raz kolejny na towarzysza partyjnego Diewerge, ponieważ ten w swojej relacji jako świadka cytował przesłuchiwanego przez berlińskich policjantów rabina, doktora Salomona Frankfurtera: „To nieprawda, że jakiś wyrostek ciągnął mnie za brodę (która zresztą jest czarna, nie ruda) i przy tym krzyczał: „Won stąd, won, Żydzie!”

Nie miałem możliwości ustalić, czy policyjne przesłuchanie zarządzone w dwa lata po domniemanym znieważeniu odbywało się pod przymusem. W każdym razie Dawid Frankfurter wrócił do Berna i zapewne z kilku powodów był załamany. Z jednej strony ponownie zaczęły się nieudane dotychczas studia, z drugiej, i tak już cierpiąc fizycznie na ciągłe bóle, bolał jeszcze nad śmiercią matki. Ponadto krótka wizyta w Berlinie przeradzała się w koszmar, skoro tylko w miejscowych i zagranicznych gazetach czytał doniesienia o obozach koncentracyjnych w Oranienburgu, Dachau i innych miejscach.

Toteż pod koniec trzydziestego piątego musiała pojawić się i niejednokrotnie powtórzyć myśl o samobójstwie. Później, kiedy toczył się proces, w zamówionej przez obronę ekspertyzie napisano: „Frankfurter z wewnętrznych, duchowych powodów natury osobistej popadł w sytuację psychologicznie nie do utrzymania, z której musiał się wyrwać. Jego depresja zrodziła pomysł samobójstwa. Właściwy każdemu instynkt samozachowawczy miast na samego siebie skierował jednak kulę na inną ofiarę”.

Na ten temat nie było w internecie pokrętnych komentarzy. Jednakże coraz bardziej rosło we mnie podejrzenie, że pod umownym adresem „www.blutzeuge.de” nie skrzyknęła się jako Kamractwo Schwerin ostrzyżona na łyso gromada, lecz ukrył się działający w pojedynkę frant. Ktoś, kto jak ja zygzakiem węszy za znakami zapachowymi i podobnymi wydzielinami historii.

Student-obibok? Ja też takim byłem, kiedy germanistyka śmiertelnie mnie znudziła, a publicystyka w Instytucie Otto Suhra odstręczała nadmiarem teorii.

Na początku, kiedy opuściłem Schwerin, a potem z Berlina Wschodniego przejechałem kolejką do Berlina Zachodniego, zadawałem sobie jeszcze sporo trudu, jak obiecałem matce na pożegnanie, i wkuwałem jak dziki. Mając szesnaście i pół roku - na krótko przed zbudowaniem muru - zacząłem chłonąć zapach wolności, mieszkałem w Schmargendorfie niedaleko Rosenecku u ciotki Jenny, szkolnej koleżanki matki, która przeżyła z nią podobno mnóstwo niesamowitych rzeczy. Miałem osobny pokój z oknem w dachu. Właściwie to były piękne czasy.

Mansardowe mieszkanie ciotki Jenny przy Karlsbader Strasse wyglądało jak pokój lalek. Na stoliczkach, krzesełkach, pod kloszami stały porcelanowe figurki. Przeważnie tancerki w kusych spódniczkach stojące na czubkach palców. Niektóre w śmiałych pozach, wszystkie z małą główką na długiej szyi. Ciotka Jenny jako młode stworzenie była baleriną i to dość sławną, aż podczas jednego z wielu nalotów, które coraz bardziej równały z ziemią stolicę Rzeszy, pogruchotało jej obie nogi, tak że teraz podsuwała mi do popohidniowej herbaty rozmaite przysmaki z jednej strony utykając, z drugiej wciąż jeszcze z dużą gracją poruszając rękami. I na podobieństwo kruchych figurynek w uciesznej mansardzie jej małą, ruchliwą głowę na chudej obecnie szyi stale zdobił uśmiech, który wydawał się zlodowaciały. Często też miewała dreszcze, piła dużo gorącego soku z cytryny.

Dobrze mi się u niej mieszkało. Rozpieszczała mnie. A kiedy mówiła o swojej szkolnej koleżance - „Moja droga Tulla krętymi drogami przysłała mi ostatnio liścik...” - przez kilka minut kusiło mnie, żeby troszeczkę polubić matkę, to babsko nie do zdarcia; ale potem znowu mnie wkurzała. Jej grypsy przemycane ze Schwerina na Karlsbader Strasse zawierały stężone, podkreśleniami wyposażane w rygor bezwarunkowości upomnienia, które używając słów matki miały „wżącz mnie do galopu”: „On muszi uczycz są i jesz raz uczycz. Po to, telko po to chłopaka żem na Zachód wyszłała, żeby do czegosz doszedł...”

Mam w uszach dosłowne brzmienie jej kwestii: „Ja to telko po to jesz żyję, aby mój syn któregosz dnia nadżeje moje szpełnił...” I ciotka Jenny występując jako tuba swojej koleżanki upominała mnie głosem łagodnym, ale zawsze trafiającym w sedno. Nie pozostawało mi nic innego jak tylko kuć ile wlezie.

Chodziłem wtedy do liceum z hurmą innych uciekinierów z NRD w moim wieku. Co się tyczy państwa prawa i demokracji, to musiałem masę nadrobić. Do angielskiego doszedł francuski, za to nie było już rosyjskiego. Zaczęło mi również świtać, jak dzięki sterowanemu bezrobociu funkcjonuje kapitalizm. Nie byłem wzorowym uczniem, ale zgodnie z wymaganiami matki zrobiłem maturę.

A i poza tym we wszystkim, co tam mimochodem robiło się z dziewczynami, całkiem nieźle dawałem sobie radę, nie miałem nawet kłopotów z forsą, bo matka, kiedy z jej błogosławieństwem przenosiłem się do wroga klasowego, wcisnęła mi jeszcze inny adres na Zachodzie: - Cosz mnie są zdaje, że to twój ojczec jeszt. To taki mój kuzyn. Nim w kamasze go wżęli, brzuch mnie zrobił. W każdym rażę on tak uważa. Napisz kiedy do niego, jako tobie są wiedze, jak ju po tamtej sztronie bandżesz...

Nie powinno się porównywać. Ale jeśli chodzi o sprawy pieniężne, to niebawem powodziło mi się jak Dawidowi Frankfurterowi w Bernie, któremu ojciec co miesiąc przekazywał na szwajcarskie konto okrągłą sumkę. Kuzyn matki - Panie, świeć nad jego duszą - nazywał się Harry Liebenau, był synem stolarza z niegdysiejszej ulicy Elzy, od końca lat pięćdziesiątych mieszkał w Baden-Baden i jako redaktor działu kulturalnego opracowywał dla Południowo-Zachodniego Radia nocny program: liryka o północy, kiedy to słuchały już tylko schwarzwaldzkie jodły.

Jako że nie chciałem na dalszą metę siedzieć na karku szkolnej koleżance matki, w skądinąd uprzejmym liście, zaraz po końcowym frazesie: „Twój nieznany Ci syn”, wypisałem bardzo czytelnie numer mego konta. Co prawda nie odpisał, był widać zbyt dobrze ożeniony, wszelako miesiąc w miesiąc punktualnie bulił dużo więcej, niż wynosiła najniższa stawka alimentów, równe dwieście marek, co było wówczas kupą grosza. Ciotka Jenny nic o tym nie wiedziała, lecz podobno znała matczynego kuzyna Harry'ego, choć tylko przelotnie, jak ze śladami rumieńca w lalkowatej twarzy bardziej wyznała mi niż powiedziała.

Z początkiem sześćdziesiątego siódmego, wkrótce po tym, jak wyniosłem się z Karlsbader Strasse, osiadłem na Kreuzbergu, potem rzuciłem studia i poszedłem na praktykę do Springerowskiej „Morgenpost”, skończyło się dobrodziejstwo subsydiowania. Później nigdy już nie pisałem do mojego pieniężnego ojca, najwyżej raz wysłałem pocztówkę na Boże Narodzenie, nic więcej. Bo niby z jakiej racji. W grypsie, który przyszedł okrężną drogą, matka dała mi do zrozumienia: „Ty mu od serca dżękowacz ni muszisz. On ju wie, za co bulicz muszi...”

Nie mogła wtedy pisać do mnie otwarcie, ponieważ z czasem w dużych państwowych zakładach kierowała brygadą stolarzy, która według planu produkowała meble sypialniane. Jako członkini partii nie wolno jej było utrzymywać kontaktów z Zachodem, a już na pewno nie ze zbiegłym z NRD synem, który w agresywnej prasie kapitalistycznej zamieszczał najpierw krótkie, potem dłuższe artykuły przeciwko komunizmowi od muru i drutu kolczastego, co przysparzało jej dość nieprzyjemności.

Przypuszczałem, że kuzyn matki nie chciał więcej płacić, ponieważ ja zamiast studiować pisywałem do Springerowskich brukowców. Na swój zafajdanie liberalny sposób miał przecież jakąś tam rację. Ja zresztą wkrótce po zamachu na Rudiego Dutschke zerwałem ze Springerem. Byłem odtąd nastawiony dosyć lewicowo. Ponieważ dużo się wtedy działo, pisałem do całej masy jako tako postępowych pism i zupełnie dobrze utrzymywałem się na powierzchni, również bez subwencji trzykrotnie większej od najniższych alimentów. Ten pan Liebenau tak czy owak nie był moim ojcem. Matka tylko go w to ubrała. Od niej wiem, że ów redaktor nocnego programu zmarł na serce pod koniec lat siedemdziesiątych, zanim jeszcze się ożeniłem. Był w wieku matki, trochę po pięćdziesiątce.

Zamiast niego podała mi imiona innych mężczyzn, którzy wedle niej wchodziliby w rachubę jako ojcowie. Na jednego, który zaginął, mówiono jakoby Joachim albo Jochen, drugi, już starszy, który rzekomo otruł psa podwórzowego Harrasa, miał podobno na imię Walter.

Nie, nie miałem prawdziwego ojca, tylko wymienne fantomy. Pod tym względem trzej bohaterowie, którzy teraz muszą być dla mnie ważni, byli w lepszej sytuacji. W każdym razie matka, przed południem 30 stycznia czterdziestego piątego okrętując się wraz z rodzicami z oksywskiego nabrzeża w Gotenhafen jako siedmiotysięczna któraś, sama nie wiedziała, z kim zaszła w ciążę. Ten, którego imieniem ochrzczono statek, mógł wykazać, że jego ojcem był kupiec Hermann Gustloff. A ten, któremu udało się zatopić przepełniony statek, należąc w Odessie do złodziejskiej bandy, nazywanej podobno „Błatnyje”, bardzo często dostawał lanie od ojca Marinesko, co było zapewne odczuwalnym przejawem ojcowskiej troski. Zaś Dawid Frankfurter, który udając się z Berna do Davos zadbał o to, by statek mógł otrzymać imię męczennika, miał za ojca nawet prawdziwego rabina. Ale i ja, pozbawiony ojca, w końcu zostałem ojcem.

Co też on mógł palić? Juno, papierosy przysłowiowo okrągłe? Albo płaskie orienty? Być może, idąc za modą, takie ze złotym ustnikiem? Nie ma jego fotografii jako palacza - oprócz późnego gazetowego zdjęcia ukazującego go pod koniec lat sześćdziesiątych podczas dozwolonego mu wreszcie krótkiego pobytu w Szwajcarii, z zapalonym papierosem jako starszego pana, który wkrótce będzie miał za sobą urzędniczą karierę. W każdym razie kurzył, jak ja, bez ustanku i dlatego w wagonie szwajcarskich kolei usiadł w przedziale dla palących.

Obaj podróżowali koleją. W owym czasie, kiedy Dawid Frankfurter jechał z Berna do Davos, Wilhelm Gustloff odbywał podróż inspekcyjną. W jej trakcie utworzył kilka lokalnych organizacji zagranicznej NSDAP i nowych baz Hitlerjugend i Związku Dziewcząt Niemieckich, w skrócie BDM. Ponieważ jego podróż przypadła na koniec stycznia, zapewne w trzecią rocznicę przejęcia władzy wygłaszał do Niemców z Rzeszy i Austriaków w Bernie i Zurychu, Glarusie i Zugu za każdym razem porywające przemówienie. Jako że już przed rokiem pracodawca, obserwatorium, na usilne żądanie socjaldemokratycznych deputowanych dał mu wymówienie, Gustloff mógł swobodnie rozporządzać swoim czasem. Wprawdzie z racji agitatorskich wystąpień dochodziło raz po raz do protestów szwajcarskiej opinii - w lewicowych gazetach nazywano go „dyktatorem z Davos”, a poseł do parlamentu Bringolf domagał się jego wydalenia - ale w kantonie Gryzonia i w całej Konfederacji znajdował dość polityków i urzędników, którzy wspierali go nie tylko finansowo. Z zarządu uzdrowiska Davos regularnie podsyłano mu listy nazwisk przybyłych kuracjuszy, po czym on wybierał spośród nich obywateli Rzeszy i nie tyle zapraszał, ile wzywał na partyjne imprezy; nieusprawiedliwioną nieobecność odnotowywano imiennie i stosowną informację przekazywano odpowiednim organom w Rzeszy.

W trakcie podróży kolejowej palącego studenta, który w Bernie kupił bilet tylko w jedną stronę, nie tam i z powrotem, i w czasie, kiedy to późniejszy męczennik zasługiwał się swojej Partii, mat Aleksander Marinesko przeszedł już z marynarki handlowej do czarnomorskiej floty wojennej, w której dywizjonie szkolnym wziął udział w kursie nawigacyjnym i potem odbył ćwiczenia przygotowujące do podwodnego pływania. Jednocześnie wstąpił do organizacji młodzieżowej Komsomol i poza służbą - co na służbie nadrabiał wynikami - okazał się pijanicą; na pokładzie okrętu nigdy nie tknął butelki. Niebawem Marinesko dostał przydział jako oficer nawigacyjny na okręt podwodny, „SC 306 Piksja”; ta jednostka morska wprowadzona do służby na krótko przedtem, po wybuchu wojny, kiedy Marinesko był już oficerem na innej łodzi, wpadła na minę i zatonęła z całą załogą.

Z Berna przez Zurych, potem wzdłuż różnych jezior. Towarzysz partyjny Diewerge w swojej książce, która odtwarza drogę podróżującego studenta medycyny, nie zajmował się opisami krajobrazu. A i nałogowy palacz z trzynastego semestru chyba niewiele dostrzegał ze zbliżających się z naprzeciwka, w końcu zacieśniających horyzont pasm górskich, w najlepszym razie śnieg pokrywający domy, drzewa i góry oraz zmianę oświetlenia, ilekroć pociąg wjeżdżał w tunele.

Dawid Frankfurter wybrał się w podróż 31 stycznia 1936. Czytał gazety i palił. Z rubryki „Różne” można było dowiedzieć się coś niecoś o działalności landesgruppenleitera Gustloffa. Dzienniki, między innymi „Neue Zürcher”

i „Basler Nationalzeitung”, trzymały rękę na pulsie i donosiły o wszystkim, co się równocześnie wydarzało lub zapowiadało jako przyszłe wydarzenie. Na początku roku, który miał przejść do historii jako rok berlińskiej Olimpiady, faszystowskie Włochy jeszcze nie pokonały dalekiego cesarstwa negusa, Abisynii, w Hiszpanii zaś rysowało się niebezpieczeństwo wojny. W Rzeszy postępowała naprzód budowa autostrad, a we Wrzeszczu matka miała osiem i pół roku. Dwa lata wcześniej jej brat Konrad, głuchoniema Kędzierzawa Główka, utopił się podczas kąpieli w Bałtyku. Był jej ukochanym bratem. Dlatego w czterdzieści sześć lat po jego śmierci mój syn musiał dostać na chrzcie imię Konrad; ale wszyscy mówią na niego Konny, a jego przyjaciółka Rosi nazywa go w listach „Connym”.

U Wolfganga Diewerge można przeczytać, że landesgruppenleiter, zmęczony udanym objazdem kantonów, wrócił 3 lutego. Frankfurter wiedział, że przyjedzie on trzeciego do Davos. Oprócz dzienników czytał regularnie wydawane przez Gustloffa partyjne pismo „Der Reichsdeutsche”, w którym podawano terminy planowanych zdarzeń. Dawid znał życie upatrzonej ofiary niemal ze wszystkimi szczegółami. Inhalując nałykał się go do syta. Ale czy wiedział również, że małżeństwo Gustloffów rok przedtem wybudowało z oszczędności klinkierowy dom w Schwerinie, przezornie umeblowany na planowany powrót do Rzeszy? I że oboje gorąco pragnęli syna?

Gdy student medycyny przybył do Davos, spadł świeży śnieg. Na śniegu lśniło słońce i uzdrowisko wyglądało jak na pocztówkach. Przyjechał bez bagażu, ale z mocnym postanowieniem. Z „Basler Nationalzeitung” wyrwał fotograficzną podobiznę Gustloffa w mundurze: rosły mężczyzna, który spoglądał z wytężonym zdecydowaniem i wypadaniem włosów dopomagał powstawaniu wysokiego czoła.

Frankfurter zamieszkał „Pod Lwem”. Musiał czekać do wtorku, 4 lutego. Ten dzień tygodnia nazywa się u Żydów „ki tow” i uchodzi za dzień szczęśliwy; tę informację wyłowiłem z internetu. Na znanej już homepage pod tą datą wspominano męczennika.

W blasku słońca z papierosem na zlodowaciałym śniegu. Każdy krok chrzęścił. W poniedziałek było zwiedzanie miasta. Kilkakroć po deptaku tam i z powrotem. Nie zwracając uwagi jako widz wśród widzów na meczu hokejowym. Niewymuszone rozmowy z kuracjuszami. Biały oddech wydobywający się z ust. Nie wzbudzać podejrzeń. Ani słowa za dużo. Bez pośpiechu. Wszystko było przygotowane. Z nabytym bez trudności rewolwerem ćwiczył w pobliżu Berna na strzelnicy Ostermundigen, co było dozwolone. Choć taki słabowity, okazało się, że rękę miał spokojną.

We wtorek, kiedy już klamka zapadła, pomógł mu wypisany odpornymi na kaprysy pogody literami drogowskaz: „Wilhelm Gustloff NSDAP”; od deptaka biegła w bok ulica Am Kurpark i prowadziła do domu opatrzonego numerem trzy. Otynkowany na kolor farbki budynek z płaskim dachem, z którego rynny zwisały sople lodu. Na tle wieczornej ciemności stały nieliczne latarnie. Nie padał śnieg.

Tyle zewnętrznego widoku. Dalsze szczegóły nie miały znaczenia. Na temat tego, co się rozegrało, mogli później wypowiadać się tylko sprawca i wdowa. Ja miałem okazję zobaczyć wnętrze odnośnej części mieszkania na fotografii, która na wspomnianej homepage miała ilustrować zamieszczony tekst. Zdjęcie zostało widać zrobione po zamachu, bo trzy duże bukiety kwiatów na biurku, stoliku i komodzie, do tego kwitnąca doniczka nadają pomieszczeniu wygląd izby pamięci.

Po dzwonku otworzyła Hedwig Gustloff. Młody mężczyzna, o którym później zeznała, że dobrze mu patrzyło z oczu, prosił o rozmowę z landesgruppenleiterem. Ten stał w korytarzu i rozmawiał przez telefon z towarzyszem partyjnym doktorem Habermannem z bazy w Tłum. Przechodząc Frankfurter posłyszał jakoby słowa „żydowskie świnie”, czemu pani Gustloff później zaprzeczyła: To słownictwo było jej mężowi obce, jakkolwiek rozwiązanie kwestii żydowskiej uważał za sprawę nie cierpiącą zwłoki.

Wprowadziła gościa do gabinetu męża i poprosiła, żeby usiadł. Niczego nie podejrzewała. Często bez uprzedzenia przychodzili petenci, w tym ludzie podobnych przekonań, którzy znaleźli się w potrzebie.

Siedząc na fotelu w płaszczu, z kapeluszem na kolanach, student medycyny widział biurko, na nim zegar w lekko powyginanej drewnianej obudowie, nad nim zawieszony honorowy sztylet SA. Powyżej i po bokach sztyletu czarno-białą i kolorową ozdobę pokoju stanowiło kilka rozmieszczonych w luźnym porządku wizerunków führera i kanclerza Rzeszy. Nie dało się zauważyć żadnego portretu zamordowanego przed dwoma laty protektora, Gregora Strassera. Z boku model żaglowca, prawdopodobnie był to „Gorch Fock”.

Następnie czekający gość, który odmówił sobie papierosa, mógłby był zobaczyć na sąsiadującej z biurkiem komodzie aparat radiowy, a obok popiersie führera, albo odlane w brązie, albo z gipsu pomalowanego tak, żeby udawał brąz. Sfotografowane cięte kwiaty mogły wypełnić wazon już przed zamachem, troskliwie ułożone przez panią Gustloff na powitanie męża po wyczerpującej podroży, ponadto jako późny prezent urodzinowy.

Na biurku drobiazgi i dużo bezładnie rozłożonych papierów, być może raporty ortsgruppenleiterów z różnych kantonów, na pewno korespondencja z władzami w Rzeszy, prawdopodobnie parę listów z pogróżkami, jakie w ostatnim czasie często trafiały się w poczcie; ale Gustloff nie godził się na policyjną ochronę.

Wkroczył do gabinetu bez żony. Dziarski i zdrów, ponieważ już przed laty wyleczony z gruźlicy, podszedł w cywilu do gościa, który nie wstał z fotela, tylko wyciągnąwszy rewolwer z kieszeni zimowego płaszcza strzelał na siedząco. Mierzone strzały zrobiły cztery dziury w piersi, w szyi, w głowie landesgruppenleitera. Osuwając się na tle oprawionych w ramki fotografii swego führera Gustloff nawet nie krzyknął. Zaraz potem do pokoju wpadła żona, ujrzała najpierw rewolwer skierowany jeszcze w stronę oddanych strzałów, potem leżącego męża, który gdy pochyliła się nad nim, zaczął krwawić ze wszystkich ran.

Dawid Frankfurter, podróżny bez powrotnego biletu, włożył kapelusz i opuścił miejsce swego przemyślanego czynu nie zatrzymywany przez wystraszonych współlokatorów domu, jakiś czas błąkał się po śniegu, kilka razy upadł, miał w głowie numer alarmowy, z budki telefonicznej przyznał się do popełnionego czynu, znalazł w końcu najbliższy posterunek i oddał się w ręce policji kantonalnej.

Następujące zdania podał dyżurnemu funkcjonariuszowi do protokołu i później niczego nie zmieniając powtórzył przed sądem: „Strzelałem, ponieważ jestem Żydem. W pełni zdaję sobie sprawę ze swego czynu i ani trochę go nie żałuję”.

Potem zadrukowano mnóstwo papieru. To, co u Wolfganga Diewerge nazywało się „tchórzliwym mordem”, u powieściopisarza Emila Ludwiga urosło do rangi „walki Dawida z Goliatem”. Te skrajnie odmienne oceny nie uległy zmianie aż po splecioną cyfrową siecią teraźniejszość. Już wkrótce wszystko, co zdarzyło się od tamtego momentu, pozostawiło za sobą sprawcę i ofiarę i nabrało własnego znaczenia. Naprzeciw bohatera biblijnego formatu, który czynem o prostej motywacji chciał wezwać swój udręczony naród do oporu, stanął męczennik ruchu narodowosocjalistycznego. Obaj przybierając nadludzkie wymiary mieli wejść do księgi historii. Sprawca jednakże popadł niebawem w zapomnienie; również matka, kiedy była mała i wszyscy mówili na nią Tulla, nigdy nie słyszała o morderstwie i mordercy, sporo natomiast o bajkowym statku, który lśnił biało i zapełniony wesołymi ludźmi odbywał długie i krótkie rejsy morskie pod auspicjami stowarzyszenia, nazwanego „Kraft durch Freude”.*


* Niem. Kraft durch Freude - Siła przez Radość (przyp. tłum.)






2


Będąc jeszcze żyjącym z alimentów studentem-obibokiem słuchałem na Uniwersytecie Technicznym profesora Höllerera. Donośnym ptasim głosem zachwycał on przepełnioną salę. Mówił o Kleiście, Grabbem, Büchnerze, geniuszach, którzy szukali ucieczki. „Między klasyką a moderną” brzmiał tytuł jednego z jego wykładów. Podobało mi się bywanie wśród młodych literatów i jeszcze młodszych adeptek księgarstwa w Piwnicy Waitza, gdzie czytano i w nieskończoność roztrząsano nie doszlifowane teksty. Uczestniczyłem nawet przy Carmerstrasse w kursie na amerykańską modłę: creative writing. Z tuzin literackich nadziei, były między nimi talenty. Mnie talentu nie dostawało, o czym zapewniał jeden z wykładowców, który nas, początkujących, chciał zachęcić do epickich prób takimi tematami jak „Telefon zaufania”. Mnie stać było ponoć co najwyżej na liche powieścidło. I oto jednak wydobył mnie z niebytu: początek mojej spapranej egzystencji to zdarzenie jedyne w swoim rodzaju, wzorcowe i z tego względu godne opowiedzenia.

Kilka ówczesnych talentów już nie żyje. Dwa, trzy wyrobiły sobie nazwisko. Mój dawny wykładowca natomiast widać do cna się wypisał, bo w przeciwnym razie nie angażowałby mnie na murzyna. Ale ja nie chcę dalej iść rakiem. Coś się zacięło, powiedziałem mu, szkoda czasu i atłasu.

Przecież to byli tylko dwaj pomyleńcy, jeden wart drugiego. Dobre sobie: tamten się poświęcił, żeby swojemu narodowi dać przykład bohaterskiego oporu. Po morderstwie Żydom nie wiodło się ani trochę lepiej. Przeciwnie: terror był prawem. A gdy w dwa i pół roku później Żyd Herszel Grünspan zastrzelił w Paryżu dyplomatę Ernsta von Ratha, odpowiedzią w Rzeszy była Noc Kryształowa. A co nazistom, pytam się, przyszło z jednego męczennika więcej? No, niech tam, jego imieniem ochrzcili statek.

I już na nowo podejmuję trop. Wcale nie dlatego, że Stary wierci mi dziurę w brzuchu, tylko że matka nigdy nie popuszczała. Już w Schwerinie, gdzie ja, ilekroć coś tam poświęcano, musiałem paradować w chuście na szyi i błękitnej koszuli, truła mi głowę: „Jakie to morze lodowate beło i jako te dżeczaczki wszystkie główkami do dołu. Ty to opisacz muszisz. Winien to nam jesztesz, bosz szczęszliwie ocalał. Ja tobie któregosz dnia opowiem ze wszysztkimi detalami, a ty to potem opiszesz...”

Ale ja nie miałem ochoty. Nikt przecież nie chciał o tym słuchać, ani tu na Zachodzie, ani tym bardziej na Wschodzie. „Gustloff” i jego przeklęte dzieje przez dziesiątki lat stanowiły tabu, poniekąd ogólnoniemieckie. Matka mimo to nie przestawała mnie nagabywać kurierską pocztą. Kiedy rzuciłem studia i zacząłem pisać dla Springera mocno prawicowe kawałki, mogłem przeczytać: „Ten to za odwetowca jeszt. Za nami, wypędzonymi, są ujmuje. Ten to na pewno w odczinkach drukowacz bandze, tydżeń w tydżeń...”

A później, kiedy wkurzyłem się na „taz” i resztę lewicowych specjalistów od stawiania wszystkiego na głowie, ciotka Jenny, zwabiwszy mnie do Habla przy Rosenecku na szparagi z młodymi ziemniakami, na deser zaserwowała matczyne upomnienia: - Moja droga przyjaciółka Tulla nadal pokłada w tobie wielkie nadzieje. Kazała ci powiedzieć, że twoim synowskim obowiązkiem jest opowiedzenie wreszcie całemu światu...

Wszelako ja w dalszym ciągu trzymałem język za zębami. Nie dałem się uprosić. Przez te wszystkie lata, kiedy to jako wolny strzelec pisywałem dłuższe artykuły do pism zdrowotnych, na przykład o biodynamicznej uprawie warzyw i szkodach ekologicznych w niemieckich lasach, a także emocjonalne teksty na temat „Nigdy więcej Oświęcimia”, udawało mi się omijać okoliczności moich narodzin, aż w końcu stycznia dziewięćdziesiątego szóstego najpierw wyklikałem ultraprawicową homepage Stormfrontu*, wkrótce natrafiłem na kilka wzmianek o „Gustloffie”, a potem zaznajomiłem się z Website „www.blutzeuge.de” Kamractwa Schwerin.

Robiłem pierwsze notatki. Nie mogłem wyjść ze zdziwienia. Byłem zdumiony. Chciałem się dowiedzieć, jakim sposobem ten prowincjonalny dygnitarz - i to poczynając od czterech strzałów w Davos - potrafił przyciągać dzisiejszych internautów. Przy tym homepage zręcznie skomponowana. Fotomontaż schwerińskich obiektów. Pomiędzy zdjęciami uprzejme zapytania: „Czy chcecie państwo wiedzieć więcej o naszym męczenniku? Czy mamy wam przedstawić koleje jego życia, fakt po fakcie?”

Jacy tam my! Jakie tam Kamractwo! Mógłbym się założyć, że ktoś tutaj solo buszował w internecie. Ten zasiew sraczkowatobrunatnej barwy wykiełkował w inspektach jednej i tej samej główki. Ładnie wyglądało i nie było wcale głupie to, co ten koleś zamieszczał w sieci na temat „Kraft durch Freude”. Urlopowe zdjęcia roześmianych uczestników rejsu. Kąpiele u brzegów Rugii.


* Stormfront-homepage - internetowa witryna amerykańskiej skrajnej prawicy (przyp. tłum.)


Matka naturalnie mało o tym wiedziała. U niej „Kraft durch Freude” zawsze nazywała się tylko „Kadeef”. W kinoteatrze we Wrzeszczu jako dziesięciolatka widziała na „Dźwiękowej Kronice Tygodniowej Foxa” to i tamto, ale też „nasz statek Kadeef w dziewiczym rejsie. Poza tym ojciec i matka Pokriefkowie, on jako robotnik i towarzysz partyjny, ona jako członkini narodowosocjalistycznego Frauenschaftu, latem trzydziestego dziewiątego byli na pokładzie „Gustloffa”. Niewielkiej grupie z Gdańska - wówczas jeszcze Wolnego Miasta - dzięki specjalnemu zezwoleniu dla Niemców z zagranicy dane było popłynąć w rejs niemal na ostatni dzwonek. Celem były w połowie sierpnia fiordy Norwegii, za późno na dokładkę w postaci białych nocy.

Kiedy byłem dzieckiem, matka, ledwie odwieczna katastrofa stawała się po raz kolejny niedzielnym tematem, podekscytowana zapewniała po wrzeszczańsku, z jakim zachwytem jej tatuś opowiadał o norweskiej grupie folklorystycznej i ludowych tańcach prezentowanych przez nią na słonecznym pokładzie statku KdF. „A moja mamusza to są szwimbasenu nachwalicz ni mogła, calutkiego kaflami wykładanego w kolorowe obrazki, gdże później masa helferek z krigsmariny upchacz są muszała, aż potem Ruszki drugą torpedą wszysztkie te młode sztworzenia na sztrzępy porozrywał...”

Ale jeszcze nie położono stępki pod „Gustloffa”, nie mówiąc o tym, by statek spłynął na wodę. Poza tym muszę się powściągać, ponieważ zaraz po śmiertelnych strzałach sędziowie właściwi dla kantonu Gryzonia, prokurator i obrońca rozpoczęli przygotowania do procesu Dawida Frankfurtera. Rozprawa miała się odbyć w Chur. Jako że sprawca się przyznał, można było liczyć, że proces potrwa krótko. W Schwerinie natomiast na polecenie z najwyższego szczebla przystąpiono do organizowania uroczystości, które miały się odbyć od razu po przewiezieniu zwłok i zapaść na trwałe w pamięć narodowej wspólnoty.

Czegóż te mierzone strzały nie wprawiły w ruch: maszerujące kolumny SA, honorowe szpalery, niesione wieńce i poczty sztandarowe, umundurowani z pochodniami. Przy głuchych dźwiękach werbli przechodził pogrzebowym krokiem Wehrmacht, stała znieruchomiała w żałobie lub tylko tłocząca się z ciekawości społeczność Schwerina.

Przedtem raczej nieznany w Meklemburgii towarzysz partyjny był tylko jednym z wielu landesgruppenleiterów zagranicznej organizacji NSDAP; martwy zaś Wilhelm Gustloff został sztucznie wykreowany na postać wprawiającą, jak się zdaje, w zakłopotanie kilku mówców na trybunie, bo w poszukiwaniu porównywalnej wielkości z reguły przychodził im na myśl ów supermęczennik, któremu nazwisko wyrobiła pieśń grana i śpiewana przy oficjalnych okazjach - a tych było dużo - zaraz po hymnie narodowym: „Sztandar w górze...”

W Davos uroczystości przebiegły jeszcze na małą skalę. Kościół ewangelickiej gminy uzdrowiskowej, właściwie kaplica, wyznaczał miarę. Przed ołtarzem stała trumna okryta flagą ze swastyką. Na niej leżały ułożone na podobieństwo martwej natury sztylet honorowy nieboszczyka, opaska i czapka SA. Około dwustu towarzyszy partyjnych przybyło ze wszystkich kantonów. Do tego przed kaplicą i w jej wnętrzu dawali wyraz swemu nastawieniu obywatele szwajcarscy. Dookoła góry.

Raczej skromne nabożeństwo żałobne w cieszącym się światową sławą uzdrowisku dla chorych na płuca było we fragmentach transmitowane przez Radio Niemieckie, a transmisję przekazywały wszystkie rozgłośnie na terenie Rzeszy. Spikerzy wzywali, żeby wstrzymać dech. Ale w żadnym komentarzu i w żadnej z wielu mów wygłaszanych później gdzie indziej nie wymieniano Dawida Frankfurtera z nazwiska. Nazywano go odtąd jedynie „żydowskim skrytobójcą”. Podejmowane przez stronę przeciwną próby pasowania słabowitego studenta medycyny na bohatera przypisujące mu rolę .jugosłowiańskiego Wilhelma Telia” zostały przez szwajcarskich patriotów z oburzeniem odrzucone staranną niemczyzną, wzmogły jednak pytania o to, kto stał za strzelającym młodym człowiekiem; rychło za inspiratorów uznano organizacje żydowskie. Zleceniodawcą „tchórzliwego mordu” miało być zorganizowane światowe żydostwo.

Tymczasem w Davos czekał pociąg specjalny mający zabrać trumnę. W chwili odjazdu biły kościelne dzwony. Od niedzielnego przedpołudnia do poniedziałkowego wieczoru pociąg był w drodze, zatrzymując się w Singen po raz pierwszy na obszarze Rzeszy Niemieckiej, a potem na krótki uroczysty postój w takich miastach jak Stuttgart, Würzburg, Erfurt, Halle, Magdeburg i Wittenberga, gdzie na peronach właściwi dla danego terenu gauleiterzy wraz z partyjnymi delegacjami pozdrawiając „składali ostatni hołd” nieboszczykowi w trumnie.

Te słowa ze znaczeniowego i dźwiękowego elementarza wzniosłości odkryłem w internecie. Na Website w przytaczanych w dosłownym brzmieniu sprawozdaniach nie tylko pozdrawiano po prostu unosząc prawą dłoń w sposób ogólnie wówczas przyjęty a podpatrzony u włoskich faszystów, lecz gromadzono się na peronach i wszelkich żałobnych ceremoniach, żeby pozdrawiając „złożyć ostatni hołd”; toteż pod adresem „www.blutzeuge.de” upamiętniając zabitego cytatami z przemówienia führera i opisami żałobnych obchodów ponadto „złożono mu hołd” niemieckim pozdrowieniem przesłanym z najnowszego, nazywanego cyberprzestrzenią wymiaru. Dopiero potem w oczach Kamractwa Schwerin zasłużyła na wzmiankę Beethovenowska „Eroica” odegrana przez miejscową orkiestrę.

Bądź co bądź pomiędzy rozsyłanymi na cały świat idiotyzmami trafił się akcent krytyczny. Jeden z czatowców prostował podaną przez cytowany „Völkischer Beobachter” informację o salwie honorowej oddanej przez oddział Wehrmachtu na cześć żołnierza frontowego Wilhelma Gustloffa, zwracając uwagę, że uhonorowanemu w ten sposób ze względu na chorobę płuc nie było dane wziąć udziału w pierwszej wojnie światowej, wykazać się odwagą na froncie, dosłużyć się Krzyża Żelaznego pierwszej czy drugiej klasy.

Wyglądało na to, że jakiś pedant zakłóca w pojedynkę wirtualne uroczystości. Poza tym, co już zakrawało na czepialstwo, w mowie gauleitera Meklemburgii Hildebrandta brakowało mu wzmianki o, jak to zostało sformułowane, „narodowo-bolszewickich wpływach” Gregora Strassera wywieranych na męczennika. W końcu od dawnego fornala, który od dziecka nienawidził wielkich właścicieli ziemskich i z tego powodu po przejęciu władzy przez führera oczekiwał bezwzględnej parcelacji szlacheckich majątków, można było spodziewać się choćby tylko aluzyjnej obrony dobrego imienia zamordowanego Strassera. Taki był z grubsza ton tych utyskiwań. Same przemądrzalstwa, które doprowadziły w chatroomie do kłótni.

Nie dbając o jej wynik, po powrocie na Website, ruszył ożywiony zdjęciami kondukt pogrzebowy. Przy zmiennej pogodzie trasa wiodła od Hali Widowiskowej przez Gutenbergstrasse, Wismarsche Strasse, potem przez Totendamm i Wallstrasse do krematorium. Cztery kilometry przejechała szpalerem złożona na lawecie trumna, zanim z towarzyszeniem werbli zdjęto ją w celu spopielenia i po błogosławieństwie udzielonym przez duchownego spuszczono do szybu pieca. Na komendę po obu stronach znikającej trumny pochylono sztandary. Ustawione w szyku kolumny poczęły śpiewać pieśń o poległym kamracie i unosząc w pozdrowieniu prawe dłonie złożyły ostateczny hołd. Na dodatek oddział Wehrmachtu jeszcze raz huknął salwami na cześć frontowego żołnierza, który - jak wyszło tymczasem na jaw - nigdy nie przeżył wojny w okopach i któremu został oszczędzony huraganowy ogień czy, jak to brzmi u Jüngera, „stalowe burze”. Ach, gdybyż jednak znalazł się pod Verdun i w stosownej chwili wyzionął ducha w leju po granacie!

Jako że wyrastałem w mieście pośród siedmiu jezior, wiem, gdzie później wmurowano urnę w fundament. Stanął na nim czterometrowej wysokości granit, który przemawiał dzięki wyrytej na nim klinowatej inskrypcji. Wraz z nagrobkami innych starych bojowników tworzył Gaj Chwały wokół specjalnie wybudowanej Hali Chwały. Ja nie pamiętam, ale matka wie dokładnie, kiedy to w ciągu pierwszych powojennych lat zostało usunięte, nie tylko na rozkaz sowieckich władz okupacyjnych, wszystko, co mogłoby obywatelom miasta przypominać o męczenniku. Wszelako mój partner połączony ze mną internetową więzią odczuwał potrzebę postawienia na nowo i w tym samym miejscu pamiątkowego kamienia; z uporem nazywał przecież Schwerin „Miastem-Wilhelma-Gustloffa”.

Wszystko przeszło, minęło! Któż wie, jak się wówczas nazywał szef Niemieckiego Frontu Pracy? Dzisiaj jako niegdyś wszechmocne osobistości obok Hitlera wymienia się Goebbelsa, Göringa, Hessa. Gdyby w telewizyjnym kwizie zapytać o Himmlera albo Eichmanna, to można by się spodziewać po części prawidłowej odpowiedzi, po części zaś bezradnej nieznajomości historii; i już czujny prowadzący miałby okazję skwitować lekkim uśmiechem fakt, że oto tyle a tyle tysięcy marek przeszło komuś koło nosa.

Ale kto w dzisiejszych czasach, nie licząc mojego produkującego się w sieci webmastera, zna Roberta Leya? A to przecież on po przejęciu władzy rozwiązał wszystkie związki zawodowe, opróżnił ich kasy, obsadził ich siedziby ekipami grabieżców, a ich członków - były to miliony - wcielił pod przymusem do Niemieckiego Frontu Pracy. To jemu, księżycowej twarzy z kosmykiem opadającym na czoło, przyszło do głowy, żeby wszystkim urzędnikom państwowym, następnie wszystkimi nauczycielom i uczniom, wreszcie robotnikom wszystkich zakładów nakazać codzienne witanie się uniesioną dłonią i okrzykiem „Heil Hitler!” I to on wpadł na pomysł, żeby robotnikom i urzędnikom organizować również urlopy, umożliwić im pod hasłem „Kraft durch Freude” tanie wyjazdy w Alpy bawarskie i Rudawy, urlopowanie nad Bałtykiem i płytkimi wodami Morza Pomocnego, a także krótkie i dłuższe rejsy morskie.

Człowiek pełen energii, bo wszystko to działo się z niepohamowanym impetem, podczas gdy równocześnie działy się inne rzeczy i sukcesywnie zapełniały się obozy koncentracyjne. Na początku trzydziestego czwartego Ley wyczarterował dla zaplanowanej przez siebie floty KdF motorowy statek pasażerski „Monte Olivia” i parowiec „Dresden” o wyporności czterech tysięcy ton. Łącznie na obu statkach mieściło się ledwo trzy tysiące pasażerów. Ale już podczas ósmego rejsu urlopowego KdF, kiedy to znów podróżni mieli oglądać piękno norweskich fiordów, w Karmsundzie stercząca pod wodą granitowa skała rozerwała burtę „Dresdena” na długości trzydziestu metrów, tak że statek zaczął tonąć. Co prawda oprócz dwóch kobiet, które zmarły na atak serca, zdołano uratować wszystkich pasażerów, ale tonący statek mógłby był pogrążyć także samą ideę KdF.

Nie w oczach Leya. W tydzień później wyczarterował on cztery dalsze statki pasażerskie i tym samym dysponował flotą, która mając przed sobą widoki na rozbudowę już w ciągu następnego roku potrafiła zabrać na pokład sto trzydzieści pięć tysięcy urlopowiczów, z reguły na pięciodniowe wycieczki do Norwegii, a niebawem też na rejsy atlantyckie na ulubioną przez wielu Maderę. Tylko czterdzieści reichsmarek kosztowała Radość przez Siłę, a dziesięć marek bilet specjalny na dojazd koleją do hamburskiego portu.

Jako dziennikarz przeglądając dostępne mi materiały zadawałem sobie pytanie: Jakim sposobem państwo powstałe na podstawie plenipotencji* i jedyna pozostała partia zdołały w tak krótkim czasie nakłonić zorganizowanych we Froncie Pracy robotników i urzędników nie tylko do uległości, lecz i współdziałania, a rychło do masowego entuzjazmu na urządzanych imprezach? Częściowe wytłumaczenie przynosi działalność narodowosocjalistycznej wspólnoty „Kraft durch Freude”, którą wielu pamiętających tamte czasy skrycie długo jeszcze wspominało z rozrzewnieniem, a matka nawet jawnie: „Wszysztko w mig są ganc odmieniło. Mój tatusz, co to u nas w sztolarni telko za helfera beł i po prawdże w nic nie wierzył, to za Kadeef pokroicz by są dał, bo z moją mamuszą pierwszy raz w życzu gdżesz pojechacz mógł...”


* W marcu 1933 zdominowany przez narodowych socjalistów parlament niemiecki, Reichstag, na mocy ustawy przekazał na cztery lata swoje ustawodawcze kompetencje kanclerzowi Hitlerowi i jego rządowi. Ustawa stała się prawną podwaliną hitlerowskiej dyktatury (przyp tłum )


Muszę tu przyznać, że matka zawsze dużo rzeczy mówiła za głośno i nie w porę. Zrywa z czymś albo w czymś trwa nie oglądając się na nic. W marcu pięćdziesiątego trzeciego - miałem osiem lat i leżałem w łóżku z zapaleniem migdałków, różyczką czy odrą - w dniu, w którym podano wiadomość o śmierci Stalina, w naszej kuchni poustawiała świece i płakała jak bóbr. Nigdy więcej nie widziałem jej tak płaczącej. Gdy po latach odsunęli Ulbrichta, zbyła ponoć jego następcę stwierdzeniem: „to telko zwykły dekarz”. Ona, zdeklarowana antyfaszystka, ubolewała jednak nad rozwalonym gdzieś około roku pięćdziesiątego kamieniem upamiętniającym Wilhelma Gustloffa i pomstowała na „łajdackie szprofanowanie grobu”. Później, kiedy myśmy na Zachodzie mieli terroryzm, czytałem w jej butelkowej poczcie ze Schwerina, że „Baadermeinhof”, będący dla niej jedną i tą samą osobą, zginął w walce z faszyzmem. Pozostawało rzeczą niepojętą, za kim, przeciw komu była. Ale jej przyjaciółka Jenny, słysząc o wypowiedziach matki, tylko się uśmiechała. - Tulla zawsze taka była. Mówi to, czego inni niechętnie słuchają. A czasami troszeczkę przesadza... Na przykład na zebraniu załogi wobec zgromadzonych towarzyszy nazwała siebie „osztatnią sztronniczką Sztalina”, a w następnym zdaniu zachwalała bezklasowość społeczności KdF jako wzór dla każdego prawdziwego komunisty.

Kiedy w styczniu trzydziestego szóstego, w hamburskiej stoczni Blohma & Vossa złożono zamówienie na budowę dla Niemieckiego Frontu Pracy i podległej mu organizacji „Kraft durch Freude” motorowego statku pasażerskiego, którego koszty szacowano na 25 milionów reichsmarek, nikt nie pytał: Skąd oni biorą taką kupę pieniędzy? Na razie podano tylko liczby: pojemność 25 484 tony rejestrowe, długość 208 metrów i zanurzenie 6 do 7 metrów. Najwyższa osiągalna prędkość miała wynieść 15,5 węzła. Obok 417 członków załogi statek powinien przyjąć na pokład 1463 pasażerów. Były to w ówczesnym budownictwie morskim standardowe dane, ale w przeciwieństwie do innych statków pasażerskich przed nowo budowanym postawiono wymóg, żeby miał tylko jedną jedyną klasę pasażerską, znosząc przejściowo wszelkie różnice klas, co zgodnie z instrukcją Roberta Leya miało stać się wzorem pożądanej wspólnoty narodowej wszystkich Niemców.

Było przewidziane, że z chwilą wodowania nowej jednostki ochrzci się ją imieniem fuhrera, jednakże kanclerz Rzeszy siedząc na owej uroczystości żałobnej obok wdowy po zamordowanym w Szwajcarii towarzyszu partyjnym powziął decyzję, iż projektowany statek KdF będzie miał za patrona najnowszego męczennika ruchu; po czym wkrótce po spopieleniu zwłok w całej Rzeszy pojawiły się place, ulice i szkoły jego imienia. Nawet fabryka broni i innego sprzętu wojskowego, Zakłady Simsona w Suhl, po przymusowej aryzacji została przemianowana, aby jako „Zakłady Wilhelma Gustloffa” mogła służyć zbrojeniom i od czterdziestego drugiego prowadzić filię w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.

Nie chcę teraz wyliczać, co jeszcze zostało nazwane na jego cześć - najwyżej wymienię most Gustloffa w Norymberdze i należący do niemieckiej kolonii Dom Gustloffa w brazylijskiej Kurytybie - ale zadaję sobie pytanie podrzucone już przeze mnie do internetu: „Co by się stało, gdyby statek, pod który 4 sierpnia 1936 położono stępkę, po spuszczeniu na wodę został jednak ochrzczony imieniem führera?”

Odpowiedź nadeszła szybko: „'Adolf Hitler' nigdy by nie zatonął, ponieważ Opatrzność...” i tak dalej, i tak dalej. A mnie zaświtała myśl: Wtedy zatem nie musiałbym występować w roli ocalonego z zapomnianej przez wszystkich katastrofy. Ponieważ najnormalniej w świecie wylądowałbym we Flensburgu i tam dopiero zostałbym przez matkę wydany na świat, nie byłbym przypadkiem wzorcowym i nie dawałbym okazji do czepiania się słów.

Mój Paulik to cosz nadzwyczajnego!” Od dziecka słyszałem to dyżurne zdanie matki. Przykre to było, kiedy w rozwlekłej wrzeszczanskiej mowie rozpływała się nad moją nadzwyczajnością wobec sąsiadów, a nawet wobec całego partyjnego kolektywu: „Żem od chwili jego narodzenia wiedżała, że z tego szkraba kiedysz prawdziwa szława wyrosznie...”

Śmiechu warte! Znam swoje granice. Jestem przeciętnym dziennikarzem, który całkiem nieźle wypada na krótkich dystansach. Wprawdzie dawniej byłem chyba mocny w snuciu wielkich planów - nigdy nie napisana książka miała być zatytułowana „Między Springerem a Dutschkem” - ale z reguły na planach się kończyło. Gdy potem Gabi cichcem odstawiła pigułkę, ponad wszelką wątpliwość to ze mną zaszła w ciążę, i zaciągnęła mnie do urzędu stanu cywilnego, ledwie pojawił się wrzaskliwiec, a przyszła pani pedagog wróciła na studia, stało się dla mnie jasne jak słonce: Od tej chwili wszystko bierze w łeb. Od tej pory możesz już tylko wykazywać się w pracach domowych przewijając dzieciaka i odkurzając mieszkanie. Koniec z zadufaniem! Kto mając trzydzieści pięć lat i początki łysiny daje się jeszcze wrobić w dziecko, ten przepadł z kretesem. Co to tutaj znaczy: miłość! Ta w najlepszym razie przyjdzie znów po siedemdziesiątce, kiedy i tak człowiekowi nic już nie wychodzi.

Gabriela, nazywana przez wszystkich Gabi, nie była ładna, ale pociągająca. Miała coś porywającego i początkowo sądziła, że potrafi wytrącić mnie z próżniaczego truchtania i pobudzić do żwawszego chodu - „Szarpnij się na jakąś rzecz nośną społecznie, coś o zbrojeniach i ruchu pokojowym” - i ja wydusiłem z siebie odpowiednie kazanko: moja relacja o Mutlangen, rakietach Pershing 2 i siedzących blokadach spotkała się z uznaniem nawet w kręgach jako tako lewicowych. Ale potem znów uszło ze mnie powietrze. I w jakimś momencie ona musiała postawić na mnie krzyżyk.

Jednakże nie tylko Gabi, również matka widziała we mnie typowego nieudacznika. Zaraz po narodzinach naszego syna i telegraficznym podyktowaniu nam wybranego przez nią imienia - „Bezwzględnie musi nazywać się Konrad” - napisała do swej przyjaciółki Jenny całkiem otwarty list: „Co za oszoł! Po to na Zachód są przenosził? Żeby mnie taki zawód szprawicz. Czy to wszystko ma bycz, co on potrafi dacz z szebie?”

I miała świętą rację. Moja o dobre dziesięć lat młodsza żona nadal konsekwentnie zdążała da celu, zdawała każdy egzamin, została nauczycielką gimnazjalną i uzyskała Status urzędniczy; ja pozostałem tym, czym byłem. Niespełna siedem lat trwała wytężona frajda, potem skończyło się między Gabi a mną. Zostawiła mi mieszkanie na Kreuzbergu w starym budownictwie z ogrzewaniem na piece oraz nie dający się niczym poruszyć berliński zaduch, przeniosła się z małym Konradem do Niemiec Zachodnich, gdzie miała krewnych w Mölln i niezadługo została przyjęta do pracy w oświacie.

Ładnie położone miasteczko, nad jeziorem, w spokojnej strefie przygranicznej, sprawiało idylliczne wrażenie. Kraina widokowo całkiem niebrzydka nazywa się chełpliwie „Księstwem Lauenburga”. Żyje się tam po staroświecku. W przewodnikach turystycznych piszą, że Mölln to „miasto Dyla Sowizdrzała”. A ponieważ Gabi spędziła tam dzieciństwo, szybko poczuła się jak w domu.

Ja za to coraz bardziej schodziłem na psy. Nie ruszyłem się z Berlina. Utrzymywałem się na powierzchni jako agencyjny skryba. Ponadto zamieszczałem reportaże - „Co się zieleni w Zielonym Tygodniu” i „Turcy w Kreuzbergu” - w „Evangelisches Sonntagsblatt”. A poza tym? Parę raczej męczących romansów i mandaty za złe parkowanie. No cóż, w rok po odejściu Gabi: rozwód.

Mojego syna Konrada widywałem tylko podczas odwiedzin, a więc rzadko i nieregularnie. Zbyt szybko, jak uważałem, wybujały chłopak w okularach, który zdaniem swojej matki robił w szkole dobre postępy, uchodził za wybitnie zdolnego i nader wrażliwego. Kiedy potem w Berlinie padł mur i pod Mustinem tuż za Ratzeburgiem, miasteczkiem sąsiadującym z Mölln, otworzyła się granica, Konny podobno od razu zaczął suszyć głowę mojej byłej, żeby pojechała z nim do Schwerina - co oznaczało dobrą godzinę samochodem - odwiedzić jego babcię Tullę.

Tak ją nazywał. Przypuszczam, że na jej życzenie. Nie skończyło się na jednej wizycie - na nieszczęście, jak dzisiaj mówię. Oboje z miejsca się zrozumieli. Już wtedy, będąc dziesięciolatkiem, Konny mówił nad wiek mądrze. Jestem pewien, że matka zawróciła mu w głowie swoimi opowieściami, które przecież rozgrywały się nie tylko na podwórzu stolarni przy ulicy Elzy we Wrzeszczu. Nagadała mu o wszystkim, nawet o swoich przygodach w charakterze konduktorki tramwaju w ostatnim roku wojny. Chłopak musiał chłonąć jej paplaninę jak gąbka. Oczywiście uraczyła go także historią wiecznie tonącego statku. Odtąd Konny albo „Konradżik”, jak mówiła matka, był jej wielką nadzieją.

W tym czasie często przyjeżdżała do Berlina. Przeszedłszy już na emeryturę nabrała ochoty na wojażowanie swoją trabanciną. Ale matka ruszała w drogę jedynie po to, żeby odwiedzić swoją przyjaciółkę Jenny; ja pozostawałem kimś z dalszego planu. Cóż to były za spotkania! Czy to w pokoju lalek u ciotki Jenny, czy w mojej kreuzberskiej norze w starym budownictwie, mówiła tylko o Konradżiku i swoim szczęściu na stare lata. Jak to dobrze, że może teraz bardziej się nim zająć, od kiedy wielki państwowy kombinat stolarski zwinął żagle, zresztą z jej pomocą. A ona chętnie pomaga pchnąć sprawy do przodu. Znowu zwracają się do niej o radę. A jeśli o wnuka chodzi, to ona ma masę planów.

Ciotka Jenny reagowała na ten nadmiar energii jedynie swym zlodowaciałym uśmiechem. A ja usłyszałem: Z mojego Konradżika to ani chybi wielki człowiek wyrosznie. Ni taki popapraniec jako ty...

- Zgadza się - odparłem - ze mnie nic wielkiego nie wyrosło i nic już nie wyrośnie. Ale jak widzisz, matko, pod jednym względem się rozwijam - jeśli wolno to nazwać rozwojem - mianowicie jako namiętny palacz.

Niczym ten Żyd Frankfurter, dodaję dzisiaj, który jak ja odpalał papierocha od papierocha i o którym muszę teraz pisać, ponieważ strzały dosięgły celu, ponieważ budowa statku, pod który w Hamburgu położono stępkę, posuwała się naprzód, ponieważ na Morzu Czarnym oficer nawigacyjny Marinesko pełnił służbę na okręcie podwodnym przystosowanym do pływania w pobliżu brzegów i ponieważ 9 grudnia trzydziestego szóstego przed sądem szwajcarskiego kantonu Gryzonia rozpoczął się proces przeciwko pochodzącemu z Jugosławii mordercy obywatela Rzeszy Wilhelma Gustloffa.

W Chur trzej strażnicy po cywilnemu stali przed stołem sędziowskim i ławą oskarżonego, który siedział wciśnięty między dwóch policjantów. Na polecenie policji kantonalnej mieli oni stale obserwować publiczność oraz krajowych i zagranicznych dziennikarzy: obawiano się zamachu, z którejkolwiek strony.

Z powodu natłoku przybyszów z Rzeszy konieczne się stało przeniesienie rozprawy z sądu kantonalnego do sali posiedzeń Małej Rady Gryzonii. Obrony podjął się leciwy pan z białą szpicbródką, mecenas Eugen Curti. Wdowę po zamordowanym jako oskarżycielkę posiłkową reprezentował znany profesor Friedrich Grimm, który wkrótce po wojnie wywołał sensację swym fundamentalnym dziełem „Polityczna sprawiedliwość - choroba naszych czasów”, wobec czego nie byłem zdziwiony natykając się w internecie na nowe wydanie książki, rozprowadzane przez niemiecko-kanadyjskiego prawicowego ekstremistę Ernsta Zündela, ale tymczasem nakład tego pamfletu został podobno wyczerpany.

Mimo to jestem pewny, że mój Webmaster ze Schwerina w porę postarał się o egzemplarz, bo jego strony internetowe były naszpikowane cytatami z Grimma i polemicznymi odpowiedziami na - przyznajmy - rozwlekłe przemówienie mecenasa Curtiego. Wyglądało to tak, jakby proces miał się odbyć powtórnie, tym razem w wirtualnie przepełnionym teatrze świata.

Później z zebranych przeze mnie materiałów wynikło, że mój solista obkuł się przy pomocy „Völkischer Beobachter”. Na przykład raczej marginalna informacja, że gdy w drugim dniu rozprawy na salę sądową weszła pani Hedwig Gustloff w żałobnej czerni, obecni tam obywatele Niemiec, garść szwajcarskich sympatyków i przybyli z Rzeszy dziennikarze powitali ją na stojąco unosząc dłonie w hitlerowskim pozdrowieniu, została skopiowana z „walczącego dziennika ruchu narodowosocjalistycznego Wielkich Niemiec”. „V.B.” zaznaczył swoją obecność nie tylko w ciągu zasługujących na miano historycznych czterech dni rozprawy, lecz również w internecie; rozpowszechniane w sieci cytaty z listu surowego ojca do marnotrawnego syna też zostały zaczerpnięte z walczącego dziennika, bo list rabina - „Niczego już od Ciebie nie oczekuję. Ty nie piszesz. I już nie musisz pisać...” - był przed sądem przytaczany przez oskarżenie jako świadectwo nieczułości oskarżonego; jemu, namiętnemu palaczowi, pozwalano w przerwach na jednego, drugiego papierosa.

Podczas gdy pełniący służbę na okręcie podwodnym oficer Marinesko przebywał albo na morzu, albo na przepustce w czarnomorskim porcie Sewastopol i można domniemywać, że w związku z tym był przez trzy dni w sztok pijany, nowa jednostka budowana w Hamburgu nabierała kształtów - młotki nitowniki dzień i noc nadawały ton - a oskarżony Dawid Frankfurter siedział albo stał między dwoma kantonalnymi policjantami. Skwapliwie przyznawał się do popełnionego czynu. W ten sposób pozbawił proces napięcia. Słuchał siedząc, mówił stojąc: Postanowiłem, kupiłem, ćwiczyłem, pojechałem, czekałem, znalazłem, wszedłem, siedziałem, strzelałem pięć razy. Składał zeznania płynnie, z rzadka się zacinając.

Wyrok przyjął spokojnie, ale w internecie utrzymywano, że „żałośliwie płacząc”.

Jako że w kantonie Gryzonia nie było kary śmierci, profesor Grimm z ubolewaniem domagał się najwyższej z możliwych kar: dożywocia. Do ogłoszenia wyroku - osiemnaście lat więzienia, następnie wydalenie z kraju -czytało się o tym wszystkim on-line w skrajnie stronniczym ujęciu, zapatrzonym w męczennika, potem jednak mój Webmaster rozstał się z Kamractwem Schwerin. Może nagle dobrał sobie towarzystwo? Albo znowu przyplątał się ów malkontent i przemądrzalec, który już raz zawładnął chatroomem? W każdym razie doszło do podziału ról i ścierania się przeciwnych stanowisk.

Ożywającą raz po raz dyskusję prowadzili uczestnicy przedstawiający się jedynie imionami, przy czym niejaki Wilhelm użyczał swego głosu zamordowanemu landesgruppenleiterowi, a niejaki Dawid występował jako niedoszły samobójca.

Można by było odnieść wrażenie, że ta wymiana ciosów odbywa się w zaświatach. Tymczasem przebiegała z doczesną gruntownością. W konfrontacji mordercy z zamordowanym wciąż wałkowano czyn i jego motyw. Podczas gdy jeden uprawiając propagandę obwieszczał, że w momencie procesu było w Rzeszy o 800 000 bezrobotnych mniej niż przed rokiem, i wpadał z tego powodu w zachwyt: „Wszystko to można zawdzięczać jedynie führerowi”, drugi oskarżycielsko wyliczał, ilu żydowskich lekarzy i pacjentów zostało usuniętych ze szpitali i uzdrowisk, i przypominał, że rząd nazistowski już 1 kwietnia trzydziestego trzeciego wezwał do bojkotu Żydów, po czym wystawy żydowskich sklepów znakowano złowrogim hasłem: „Żydy, do piachu!” I tak to szło, wet za wet. Jeśli Wilhelm chcąc podeprzeć swoją tezę o niezbędnym zachowaniu czystości rasy aryjskiej i niemieckiej krwi faszerował sieć słowami führera z „Mein Kampf, to Dawid odpowiadał fragmentami „Żołnierzy z bagien”, relacji, którą były więzień kacetu ogłosił w jednym ze szwajcarskich wydawnictw.

Spór przebiegał śmiertelnie poważnie, zaciekle. Ale raptem ton zelżał. W chatroomie się gawędziło. Kiedy Wilhelm zapytał: „Powiedz, dlaczego strzelałeś do mnie pięć razy?”, Dawid odparł: „Sorry, pierwszy strzał to niewypał. Były tylko cztery dziury”. Na to Wilhelm: „Zgadza się. A kto ci dostarczył rewolwer?” Dawid: „Spluwę kupiłem. I to tylko za dziesięć szwajcarskich franeczków”. - „Całkiem niedrogo jak na broń, za którą trzeba by na pewno bulnąć pięćdziesiąt franków”. - „Rozumiem. Chcesz powiedzieć, że ktoś mi dał gnata w prezencie. Może nie?” -”Jestem nawet pewien, że strzelałeś na zamówienie”. - „No jasne! Na rozkaz światowego żydostwa”.

Tak toczył się ich internetowy dialog również przez następne dni. Ledwo zdołali wykończyć się nawzajem, pojawiały się żarty, jak gdyby to przyjaciele płatali sobie figle. Przed opuszczeniem chatroomu mówili: „Cześć, ty sklonowana nazistowska świnio!” i „Trzymaj się, gudłaju!” A skoro tylko w ich dwugłos próbował wedrzeć się jakiś internauta z Balearów czy z Oslo, natychmiast go wykopywali: „Spływaj!” albo „Wskocz później!”

Obaj byli widać tenisistami stołowymi, bo zachwycali się niemieckim asem ping-ponga Jörgiem Rosskopfem, który - jak powiedział Dawid - pobił nawet chińskiego mistrza. Obaj zaklinali się, że są za fair play. I obaj okazali się erudytami, którzy nie szczędzili sobie nawzajem pochwał, ilekroć któryś wnosił coś nowego: „Bomba! Skąd wytrzasnąłeś ten cytat z Gregora Strassera?” albo „Nie wiedziałem, Dawid, że führer odstawił Hildebrandta za lewicowe odchylenie, a potem jednak na życzenie poczciwych Meklemburczyków przywrócił na stanowisko gauleitera”.

Można by ich było wziąć za przyjaciół, aczkolwiek niejako z obowiązku nie żałowali sobie okazywania wzajemnej nienawiści. Na postawione w chatroomie przez Wilhelma pytanie: „Czy gdyby führer z powrotem powołał mnie do życia, to byś znowu strzelał do mnie?” Dawid odpowiedział odwrotną pocztą: „Nie, następnym razem ty możesz mnie rozwalić”.

Coś mi zaświtało. I już pożegnałem się z myślą, że to jeden jedyny Webmaster zręcznie wypełnia sobą cały upiorny spektakl. Dałem się nabrać dwom żartownisiom, którzy podeszli do rzeczy śmiertelnie poważnie.

Później, kiedy wszyscy wciągnięci w sprawę tłumaczyli się niewiedzą i dawali wyraz przerażeniu, powiedziałem do matki: - Mnie to od początku wydawało się dziwne. Zastanawiałem się, jakim cudem dzisiejsi młodzi tak wariują na punkcie tego Gustloffa i wszystkiego, co się z nim wiąże? Bo od początku było dla mnie jasne, że to nie jakieś stare dziady dla zabicia czasu zabawiają się on-line, no, tacy przedwczorajsi jak ty...

Matka nic się na to nie odezwała. Jak zwykle, kiedy coś jej nie dogadzało, zrobiła minę spod znaku nie-ma-mnie-w-domu, to znaczy jej oczy wywracały się do niemożliwości. Zresztą dla niej nie ulegało kwestii, iż coś takiego mogło się zdarzyć tylko dlatego, że „o 'Gusztlofie' latami gadacz nie wolno beło. U nas na Wschodzę to ani mru-mru. A u czebie na Zachodzę, jak ju w ogóle o tym gadali, co kiedysz beło, to o innych niedobrych rzeczach, o Oszwięczimie i takich tam. Mój Bożulku! Ile to u nas na partyjnym zebraniu szumu beło, jak ja żem dobre szłowo o sztatkach Kadeefu powiedżała, że mianowicie 'Gusztlof’ to bezklasowy sztatek beł...”

I od razu po raz któryś przypomnieli się jej rodzice na wycieczce do Norwegii: „Moja mamusza to za nic przyjszcz do szebie ni mogła, bo mianowicie w jadalni wszyszcy pasażerowie wymieszani jak groch z kapusztą szedżeli, proszci robotnicy jak mój tatusz, ale i urzędnicy i nawet partyjne szychy. Muszało bycz jak u nas w Dedeerze, telko jesz piękniej...”

Ta sprawa z bezklasowym statkiem to był rzeczywiście szlagier. Przypuszczam, że to z tego powodu stoczniowcy wiwatowali jak szaleni, kiedy 5 maja trzydziestego siódmego nowo zbudowania jednostka, wysoka na osiem pięter, została zwodowana. Brakowało jeszcze komina, mostku i pokładu namiarowego. Cały Hamburg wyległ na ulice, nieprzebrane tłumy. Ale chrzest statku obserwowało z bliska tylko dziesięć tysięcy członków narodowej wspólnoty, zaproszonych osobiście przez Leya.

Pociąg specjalny Hitlera o dziesiątej przed południem wjechał na dworzec Dammtor. Potem nastąpił przejazd ulicami Hamburga w odkrytym mercedesie, pozdrawianie zgromadzonych to wyprostowaną, to znów ugiętą ręką, pośród wiwatów, ma się rozumieć. Z pirsu barkas zawiózł go do stoczni. Wszystkie statki stojące w porcie, również zagraniczne, wywiesiły flagi. A cała flota KdP, złożona z wyczarterowanych statków, od „Sierra Cordoba” po „St. Louis”, stała na kotwicy oflagowana po wierzchołki masztów.

Nie chcę teraz wyliczać, któż to taki ustawiał się w kolumnach, któż to taki na powitanie trzaskał obcasami. U stóp trybuny ustawionej z okazji chrzcin tłoczyli się robotnicy stoczniowi pozdrawiając go, kiedy wspinał się po schodach. W ostatnich wolnych wyborach, przed czterema laty, większość z nich głosowała na socjałów i komunistów. Teraz była już tylko jedna jedyna partia; i był führer we własnej osobie.

Dopiero na trybunie spotkał wdowę. Znał Hedwig Gustloff z najdawniejszych czasów walki. Zanim w dwudziestym trzecim marsz na Halę Wodzów w Monachium zakończył się krwawym niepowodzeniem, była jego sekretarką. Później, kiedy on odsiadywał wyrok w landsberskiej twierdzy, ona szukała pracy w Szwajcarii i znalazła męża.

Komu jeszcze wolno było wejść na trybunę? Dyrektorowi stoczni, radcy stanu Blohmowi, i szefowi stoczniowego Frontu Pracy Pauly'emu. Oczywiście u jego boku stał Robert Ley. Ale także inni partyjni dygnitarze. Znalazło się miejsce dla gauleitera Hamburga Kaufmanna i gauleitera Schwerina-Meklemburgii Hildebrandta, Kriegsmarine reprezentował admirał Raeder. A z Davos nie lękając się długiej podróży przybył Ortsgruppenleiter NSDAP Böhme.

Wygłaszano przemówienia. On tym razem nie zabrał głosu. Po Kaufmannie mówił dyrektor stoczni Blohma & Vossa: - Panu, mój führerze, składam w imieniu stoczni meldunek: Statek wycieczkowy, numer budowy 511, gotów do wodowania.

Cała reszta skreślona. Może jednak powinienem wydłubać kilka rodzynków z mowy chrzestnej Roberta Leya. Zaczęło się od hucpiarskiego zawołania: - Ludzie niemieccy! - A potem sięgając głęboko w przeszłość Ley wychwalał swoją powstałą z troski o naród ideę „Kraft durch Freude”, aby w końcu wymienić jej inicjatora: - Führer wydał mi rozkaz: „Niech pan się postara, żeby niemiecki robotnik mógł korzystać z urlopu i tym samym dać swoim nerwom wytchnienie, bo choćbym ja dwoił się i troił, byłoby to bezcelowe, jeśliby niemiecki naród nie miał nerwów w porządku. Chodzi o to, żeby niemieckie masy, żeby niemiecki robotnik był dość silny, aby pojąć moje myśli”.

Gdy nieco później wdowa dokonała obrzędu chrztu wygłaszając słowa: „Chrzczę cię imieniem Wilhelma Gustloffa”, radosna wrzawa odpornej nerwowo masy zagłuszyła brzęknięcie butelki szampana o dziób statku. Odśpiewano obie pieśni, podczas gdy nowo zbudowana jednostka zsuwała się po pochylni... A mnie, ocalonemu z „Gustloffa”, przy każdym wodowaniu, które obserwuję z bliska z dziennikarskiego obowiązku albo oglądam w telewizji, staje przed oczami zatonięcie ochrzczonego przy przepięknej majowej pogodzie i spuszczonego na wodę statku.

Mniej więcej w tym czasie, kiedy Dawid Frankfurter siedział już w więzieniu Sennhof w Chur, a w Hamburgu roztrzaskiwała się butelka szampana, Aleksander Marinesko przebywał albo w Leningradzie, albo w Kronsztadzie na kursie dowódców. W każdym razie został przeniesiony rozkazem z Morza Czarnego na wschodni skraj Bałtyku. Już latem, w okresie zarządzonych przez Stalina czystek i procesów, które nie oszczędziły admiralicji Floty Bałtyckiej, został dowódcą okrętu podwodnego.

M 96” należał do starszej klasy okrętów, był przystosowany do rejsów i akcji bojowych na wodach przybrzeżnych. W dostępnych mi infosach czytam, że „M 96” z dwustu pięćdziesięcioma tonami wyporności i czterdziestu pięciu metrami długości był raczej niedużym okrętem z osiemnastoosobową załogą. Marinesko długo pozostawał dowódcą tej operującej w Zatoce Fińskiej, wyposażonej tylko w dwie wyrzutnie torpedowe morskiej jednostki. Przypuszczam, że w pobliżu wybrzeża raz po raz ćwiczył atak nawodny i po nim szybkie zanurzanie.



3


Podczas gdy trwały prace wykończeniowe obejmujące wnętrza od najniższego pokładu E po pokład słoneczny, komin, pomost nawigacyjny oraz radiostację i wzdłuż bałtyckiego wybrzeża odbywały się próby zanurzeniowe, w Chur upłynęło jedenaście miesięcy uwięzienia; dopiero potem statek mógł odbić od nabrzeża wyposażeniowego i popłynąć w dół Łaby w próbny rejs po Morzu Północnym. Czekam więc, aż zanikną teraźniejsze sekundy i znów będzie można puścić taśmę z czasem opowieści. A może mam zaryzykować kłótnię z kimś, czyjego zrzędzenia nie sposób puścić mimo uszu?

On żąda wyraźnych wspomnień. Chce wiedzieć, jaka dla mnie jako dziecka gdzieś od trzeciego roku życia była matka z wyglądu, z zapachu, w dotyku. Mówi: - Pierwsze wrażenia są decydujące dla dalszego życia. - Ja na to: -Nie ma czego wspominać. Kiedy miałem trzy lata, ona akurat skończyła terminowanie u stolarza. No dobra, mam przed oczami przynoszone mi przez nią z warsztatu wióry i klocki, jakie były poskręcane i jak się przewracały ułożone jeden na drugim. Bawiłem się wiórami i klockami. A poza tym? Matka pachniała klejem kostnym. Gdziekolwiek stała, siedziała, leżała - o Boże, jej łóżko! - wszędzie utrzymywał się ten zapach. A mnie, ponieważ nie było jeszcze żłobków, zostawiała najpierw u sąsiadki, potem w przedszkolu. Taki był los pracujących matek w całym państwie robotników i chłopów, nie tylko w Schwerinie. Pamiętam grube i chude kobiety, które nami komenderowały, i kaszkę mannę, w której łyżka na sztorc stawała.

Ale tego rodzaju okruchy wspomnień nie zadowalają Starego. Drąży dalej: - Za moich czasów mniej więcej dziesięcioletnia Tulla Pokriefke miała twarz, na którą składały się kropki, przecinek i kreska; a jak wyglądała jako młoda kobieta i czeladnik stolarski, gdzieś od roku pięćdziesiątego, kiedy stuknęły jej dwadzieścia trzy lata? Używała szminki? Widywało się ją w chustce na głowie czy, jak na mamusię przystało, w garnkowatym kapeluszu? Włosy opadały jej gładko czy kazała robić sobie wieczną ondulację? Może w weekendy łaziła w papilotach?

Nie wiem, czy moje informacje zdołają go zaspokoić; mój wizerunek matki z jej młodych lat jest wyrazisty i zarazem zmącony. Znam ją tylko białowłosą. Od początku była białowłosa. Nie srebrzystobiała. Po prostu tylko biała. Kto matkę o to pytał, ten słyszał w odpowiedzi: - Jak mój syn są rodził, to są ształo. Na torpedowcu to beło, co nas wyratował... - A kto gotów był wysłuchać czegoś więcej, ten dowiadywał się, że od tej pory, a zatem i w Kołobrzegu, gdzie uratowani, matka z noworodkiem, opuścili torpedowiec „Löwe”, była biała jak gołąb. Wówczas nosiła włosy półdługie. Ale dawniej, kiedy jeszcze nie zbielała, „niby na rozkaz z samej góry”, włosy z natury jakoś tam blond, troszkę rudawe, opadały jej na ramiona.

Odpowiadając na dalsze pytania - on nie popuszcza - zapewniłem mojego pracodawcę, że bardzo mało jest zdjęć matki z lat pięćdziesiątych. Na jednym widać, że nosiła swoje białe włosy krótko przystrzyżone, na zapałkę. Szeleściły, kiedy je głaskałem, na co mi czasem pozwalała. I tak chodzi po dziś dzień jako stara kobieta. Akurat miała siedemnaście lat, jak ni stąd, ni zowąd zbielała. - A gdzie tam! Matka nigdy się nie farbowała i nie chodziła do farby. Żaden z towarzyszy w pracy ani razu nie widział jej z granatowoczarnymi albo tycjanowsko rudymi włosami.

- A poza tym? Co jeszcze pozostało w pamięci? Na przykład mężczyźni? Byli jacyś? - Chodziło o takich, co zostawali na noc. Bo Tulla Pokriefke jako nastolatka szalała za mężczyznami! Czy to na plaży w Brzeźnie, czy w jej konduktorskich czasach, kiedy pełniła służbę w tramwaju kursującym między Gdańskiem, Wrzeszczem i Oliwą, zawsze kręcili się koło niej chłopaki, ale i dojrzali mężczyźni, na przykład urlopowicze z frontu. - Czy później, jak już była białowłosą kobietą, to ten bzik na punkcie mężczyzn jej przeszedł?

Co sobie Stary wyobraża! Może myśli, że matka, tylko dlatego że wskutek szoku włosy jej posiwiały, żyła jak mniszka? Mężczyzn było aż nadto. Ale długo nie zagrzewali miejsca. Jeden był podmąjstrzym murarskim i zupełnie sympatycznym człowiekiem. Przynosił mi rzeczy, które ledwo się dostawało na kartki: na przykład wątrobiankę. Miałem już z dziesięć lat, kiedy u nas w oficynie, Lehmstrasse 7, siadywał w kuchni i strzelał szelkami. Nazywał się Jochen i koniecznie chciał mnie brać na kolana, niby na konną jazdę. Matka nazywała go „Jochen dwa”, ponieważ będąc nastolatką znała licealistę, który miał na imię Joachim, ale nazywali go Jochen. - Ale on to ode mnie nic ni chczał. Nawet są ni dotknął...

W jakimś momencie matka musiała przeświecić Jochena dwa, nie wiem dlaczego. A kiedy miałem jakieś trzynaście lat, to po służbie i czasami w niedziele zachodził jeden z ludowej policji. Był podporucznikiem rodem z Saksonii, zdaje się: z Pirny. Przynosił zachodnią pastę do zębów, colgate, i jeszcze inne skonfiskowane różności. Zresztą też nazywał się Jochen, wobec czego matka mówiła: - Jutro numer trzy przyjdże. Bysz czut miły dla niego beł, jak przyjdże... - Jochen trzy wylądował za drzwiami, ponieważ, jak mówiła matka, „musowo żenicz są chczał”.

Nie paliła się do małżeństwa. - Ty jeden mnie wysztarczysz - powiedziała, kiedy ja, już piętnastoletni, miałem wszystkiego po dziurki w nosie. Nie w szkole. Tam, poza rosyjskim, całkiem dobrze mi szło. Ale miałem dość drylu w FDJ, wykopków, akcji żniwnych, śpiewania w kółko o budowie i odbudowie, miałem również dość matki. Nie mogłem już tego słuchać, kiedy mi, przeważnie w niedziele, do klopsików z tłuczonymi ziemniakami serwowała swoje „Gustloffowe” gadki: - Wszysztko są rozkolebało. Czegosz takiego to ju są więcej ni zapomni. To nigdy nie usztanie. Imer śni mnie są abo i ni śni ten jeden wielki krzyk, co to jak ju szlus beł, po wodzie są niósł. I te wszysztkie dżeczaczki pomiędzy lodową krą...

Czasami matka, siedząc po niedzielnym obiedzie przy kuchennym stole z kubkiem kawy, mówiła tylko: „Po prawdże to piękny sztatek beł” i ani słowa więcej. Ale jej spojrzenie spod znaku nie-ma-mnie-w-domu było dostatecznie wymowne.

Pewnie to i prawda. Kiedy „Wilhelm Gustloff” wykończony wreszcie i cały na biało wyruszał w dziewiczy rejs, był podobno od dziobu po rufę pływającym przeżyciem. Słyszało się to nawet od ludzi, którzy po wojnie udawali zdeklarowanych od samego początku antyfaszystów. A ci, co dostali się na pokład, ponoć schodzili potem na ląd olśnieni.

Już na dwudniowy rejs próbny, wszelako przy sztormowej pogodzie, zaokrętowano robotników i urzędników od Blohma & Vossa, a ponadto ekspedientki z hamburskiej spółdzielni spożywców. Ale gdy „Gustloff 24 marca trzydziestego ósmego wypływał na trzy dni w morze, do pasażerów zaliczało się okrągło tysiąc Austriaków, przesianych przez Partię, bo w dwa tygodnie później lud Marchii Wschodniej miał głosować za czymś, czego dokonał już Wehrmacht sprawnie przeprowadzając inwazję: za anszlusem Austrii. Na pokład weszło również trzysta dziewcząt z Hamburga - wybrane członkinie BDM - i grubo ponad setka dziennikarzy.

Tylko dla żartu i dla sprawdzenia siebie usiłuję teraz wyobrazić sobie, jak zareagowałaby moja skromna osoba w charakterze dziennikarza, kiedy zaraz na początku rejsu znalazło się w programie przyjęcie dla prasy w sali bankietowo-kinowej statku. Co prawda, jak mówi matka, a Gabi wie, nie jestem żadnym bohaterem, ale może jednak zdobyłbym się na tyle śmiałości, żeby zapytać o sfinansowanie nowo zbudowanej jednostki i majątek Niemieckiego Frontu Pracy, bo jak inni dziennikarze powinienem był wiedzieć, że Ley, ten spec od obiecanek, mógł wykręcać takie numery tylko z pomocą funduszy zagrabionych wszystkim zakazanym związkom zawodowym.

Spóźnione próby odwagi! Jak znam siebie, to w najlepszym razie wykrztusiłbym zakamuflowane pytanie o pozostały kapitał, na co szef podróży KdF, który niczym się nie peszył, odpowiedziałby mi z miejsca: Niemiecki Front Pracy, jak przecież widać, ma pieniędzy w bród. Już za kilka dni w stoczni Howaldta będzie nawet spuszczony na wodę olbrzymi statek o napędzie elektrycznym i, jak wolno już teraz przypuszczać, otrzyma na chrzcie imię Roberta Leya.

Potem zaczęło się zwiedzanie statku przez całą hurmę wyznaczonych dziennikarzy. Dalsze pytania nie przechodziły przez gardło. Także ja, który w ciągu realnej pracy zawodowej nie odkryłem żadnego skandalu, nigdy nie wytropiłem trupa w szafie, nie zdemaskowałem ani przekrętów z publicznymi pieniędzmi, ani przekupnych ministrów, jako dziennikarz przeniesiony w przeszłość trzymałbym język za zębami jak wszyscy inni. Na kolejnych pokładach mieliśmy tylko prawo wyrażać obowiązkowe zdumienie. Prócz kabin specjalnych dla Hitlera, dla Leya, które wyłączono ze zwiedzania, statek był co do joty urządzony bezklasowo. Aczkolwiek znam wszystkie szczegóły tylko z fotografii i przekazanych materiałów, wydaje mi się jednak, że byłem tym zachwycony i zarazem spocony z tchórzostwa.

Widziałem przestronny, wolny od uciążliwych nadbudówek pokład słoneczny, widziałem kabiny prysznicowe i urządzenia sanitarne. Widziałem i gorliwie notowałem. Później na dolnym pokładzie spacerowym mogliśmy cieszyć oczy nieskazitelnie wyszlifowanym lakierem ścian, a w salonach orzechową boazerią. Z podziwem oglądaliśmy salę balową, salę strojów, salę Niemiec i salę muzyczną. We wszystkich salach wisiały portrety führera, który nad naszymi głowami spoglądał poważnie, lecz zdecydowanie w przyszłość. W kilku z nich przyciągał wzrok sportretowany w mniejszym formacie Robert Ley. Ale w przeważającej mierze oprawa wizualna składała się z pejzaży namalowanych w stylu dawnych mistrzów. Pytaliśmy o nazwiska współczesnych artystów i robiliśmy notatki.

Gdy co pewien czas zapraszano na piwo ze świeżo otwartej beczki, uczyłem się unikać dekadenckiego słowa „bar” i pisałem później według staroniemieckiego nazewnictwa o „siedmiu przytulnych szynkach” na pokładzie statku KdF.

Następnie zasypano nas liczbami. Dla przykładu: W pomieszczeniach kuchennych pokładu A dzięki supernowoczesnym urządzeniom do zmywania można było doprowadzić do lśniącej czystości 35 000 brudnych talerzy. Dowiedzieliśmy się, że na każdy rejs morski zabiera się 3400 ton wody pitnej, a za wodociąg służy wysoki zbiornik we wnętrzu jedynego komina. Zwiedzając pokład E, gdzie dziewczęta z hamburskiej BDM zajęły, jak mówiono, „pływające schronisko młodzieżowe” wyposażone w koje, obejrzeliśmy położoną na tym samym pokładzie pływalnię, której basen mieścił sześćdziesiąt ton wody. I dalsze dane liczbowe już przeze mnie nie zanotowane. Ten i ów z nas był rad, że oszczędzono nam wyliczania kafelków i elementów kolorowej szklanej mozaiki zapełnionej przez dziewice o rybich ciałach i baśniową zwierzynę morską.

Tylko dlatego że od czasów mego zdominowanego przez matkę dzieciństwa wiem, iż druga torpeda zamieniła kafelki pływalni i odłamki mozaiki w pociski, na widok basenu, w którym pluskała się czereda dorodnych dziewczyn, mogłoby jednak przyjść mi do głowy pytanie, jak głęboko poniżej linii wodnej leży pływalnia. A na górnym pokładzie być może wydałoby mi się, że dwadzieścia dwie łodzie ratunkowe to za mało. Ale ja nie dociekałem, nie przywoływałem katastrofy, nie antycypowałem tego, co zdarzyło się siedem lat później w lodowatą wojenną noc, kiedy na pokładzie było nie, jak przewidywano w czasach pokojowych, zaledwie półtora tysiąca osób wolnych od codziennych trosk, lecz około dziesięciu tysięcy dusz, które miały przeczucie zagrażającej im śmierci i w trudnej do oszacowania liczbie ową śmierć poniosły; czy to jako dziennikarz „Völkischer Beobachter”, czy jako korespondent statecznej „Frankfurter Zeitung” wyśpiewałem natomiast na najwyższym bądź rzeczowo przytłumionym tonie pean na cześć szykownych łodzi ratunkowych na statku, jak gdyby były one premią ufundowaną łaskawie przez organizację „Kraft durch Freude”.

Nieco później jednak trzeba było jedną z łodzi spuścić na wodę. Wkrótce potem jeszcze jedną. I nie działo się to w celach ćwiczebnych.

Podczas swego drugiego rejsu, tym razem do Cieśniny Dover, „Gustloff” trafił na sztorm z północnego zachodu i zmagając się ze wszystkich sił ze wzburzonym morzem otrzymał wezwanie SOS z angielskiego węglowca „Pegaway”, który miał rozbity luk ładunkowy, złamany ster. Kapitan Lübbe, który na początku następnej podróży KdF mającej za cel wyspę Maderę zmarł na atak serca, kazał natychmiast wziąć kurs na miejsce wypadku. W ciemnościach w dwie godziny później wypatrzono za pomocą ruchomego reflektora mocno już zanurzonego „Pegawaya”. Dopiero wczesnym rankiem mimo przybierającego na sile sztormu z północnego zachodu udało się spuścić na wodę jedną z dwudziestu dwóch łodzi ratunkowych, którą jednak kotłowisko fal rzuciło o burtę statku, po czym z dużymi uszkodzeniami poczęła dryfować. Na polecenie kapitana Lübbe niezwłocznie spuszczono motorowy barkas, któremu po kilku podejściach udało się zabrać dziewiętnastu marynarzy i przy słabnącej z czasem wichurze dopłynąć z nimi szczęśliwie do „Gustloffa”. Na koniec powiodła się próba odszukania zawieruszonej łodzi ratunkowej i ocalenia jej załogi.

Pisano o tym. Krajowe i zagraniczne gazety chwaliły akcję ratunkową. Ale szczegółowo i z czasowego dystansu zajął się tym jedynie Heinz Schön. Wykorzystał, jak ja to robię teraz, furę gazetowych relacji z tamtych czasów. Jego los, tak jak mój, jest złączony z nieszczęsnym statkiem. Ledwo na rok przed końcem wojny przyszedł na „Gustloffa” jako asystent płatnika. Właściwie to Heinz Schön przeszedłszy pomyślnie przez sito morskiej Hitlerjugend chciał dostać się do Kriegsmarine, ale ze względu na wadę wzroku musiał zamustrować się w marynarce handlowej. Jako że przeżył zatonięcie jednostki będącej statkiem pasażerskim KdP, potem okrętem szpitalnym, następnie pływającymi koszarami i na koniec transportowcem przewożącym uchodźców, zaczął po wojnie zbierać i spisywać wszystko, co dotyczyło „Gustloffa” w dobrych i złych czasach. Znał tylko ten jeden temat; albo jedynie ten temat zawładnął nim.

Toteż jestem pewien: matka od początku byłaby rada Heinzowi Schönowi. Ale jego książki, które na Zachodzie znalazły wydawcę, były w NRD niepożądane. Kto czytał jego relacje, nabierał wody w usta. Czy to po tej, czy po tamtej stronie informacje Schöna nie miały wzięcia. Nawet gdy pod koniec lat pięćdziesiątych z jego udziałem jako konsultanta nakręcono film - „Noc zapadła nad Gotenhafen” - echo było umiarkowane. Co prawda całkiem niedawno nadali w telewizji program dokumentalny, ale wciąż jeszcze jest tak, jak gdyby nic nie mogło przebić „Titanica”, jak gdyby statek „Wilhelm Gustloff” nigdy nie istniał, jak gdyby brakowało miejsca na jeszcze jedno nieszczęście, jak gdyby wolno było wspominać tylko tamte, nie te ofiary.

Ale ja też nabrałem wody w usta, trzymałem się z daleka, nie udzielałem się, musiałem dopiero znaleźć się pod presją. I jeśli teraz, jako ktoś, kto również przeżył, czuję się odrobinę bliski Heinzowi Schönowi, to tylko dlatego, że mogę korzystać z jego obsesji. On odnotował wszystko: liczbę kabin, olbrzymie ilości prowiantu na drogę, wielkość pokładu słonecznego w metrach kwadratowych, liczbę kompletnych i na koniec zdekompletowanych łodzi ratunkowych, a wreszcie - rosnącą z każdym książkowym wydaniem - liczbę zabitych i ocalonych.

Jego trud gromadzenia faktów długo pozostawał w cieniu, ale ostatnio Heinza Schöna, który jest o rok starszy od matki i którego z uczuciem ulgi mógłbym wyobrazić sobie jako upragnionego ojca, coraz częściej cytuje się w internecie.

Niedawno było tam głośno o łzawym kiczu na dwadzieścia cztery fajerki, o świeżo nakręconej w Hollywood historii zatonięcia „Titanica”, reklamowanego jako największa katastrofa morska w dziejach. Przeczyły tej bzdurze przytaczane sucho liczby Heinza Schöna. Naturalnie znajdowały oddźwięk, bo odkąd „Gustloff pływa w cyberprzestrzeni i podnosi wirtualne fale, koła prawicowe pozostają on-line ze stronami nienawiści. Rozpoczęło się tam polowanie na Żydów. Jak gdyby morderstwo w Davos zdarzyło się wczoraj, skrajni prawicowcy domagają się „zemsty za Wilhelma Gustloffa!” Najostrzejsze tony - „Zündelsite” - rozbrzmiewają z Ameryki i Kanady. Ale i w niemieckojęzycznym internecie mnożą się homepages, które w World Wide Web dają upust nienawiści pod takimi adresami jak „Narodowy Opór” i „Thulenet”.

Pierwsza w tej mierze, choć mniej radykalna była on-line „www.blutzeuge.de”. Dzięki odkryciu statku, który nie tylko zatonął, ale - jako pomijany milczeniem - stał się legendą, odwiedziło ją tysiąc internautów, a ich liczba wciąż rośnie. I tak mój walczący w pojedynkę bojownik, który tymczasem dobrał sobie przeciwnika i entuzjastę sportu występującego pod imieniem „Dawid”, z dumą zakrawającą na dziecinadę obwieszczał całemu złączonemu w sieci światu o uratowaniu angielskich rozbitków przez „Gustloffa”. Jak gdyby określone artykuły gazetowe dopiero wczoraj wyszły spod prasy drukarskiej, cytował pochwalne słowa brytyjskiej prasy o niemieckiej akcji ratunkowej niczym najświeższą nowinę. Potem chciał się dowiedzieć od swego oponenta, czy odsiadujący karę w Chur żydowski morderca Frankfurter słyszał o bohaterskiej akcji ratunkowej. A Dawid odpalił: „W więzieniu Sennhof siedziało się dzień w dzień przy klekoczących krosnach tkackich i miało się mało czasu na czytanie gazet”.

Właściwie dla Dawida powinno byłoby teraz być rzeczą ciekawą, czy krążący po bałtyckich wodach przybrzeżnych oficer okrętu podwodnego nazwiskiem Marinesko dowiedział się o uratowaniu rozbitków z „Pegawaya” przez marynarzy „Gustloffa” i czy przy tej okazji pierwszy raz przeliterowano mu nazwę pisanego mu celu. Ale ta kwestia się nie pojawiła. Za to Webmaster Wilhelm emocjonował się nieco późniejszym występem „Gustloffa” u angielskich wybrzeży w roli „pływającego lokalu wyborczego” z tak teraźniejszym przejęciem, jakby ten chwyt propagandowy okazał się skuteczny dopiero niedawno, nie zaś blisko sześćdziesiąt lat temu.

Chodziło o referendum po dokonanym już anszlusie Austrii do Rzeszy obecnie Wielkoniemieckiej. Mieszkającym w Anglii Niemcom i Austriakom należało stworzyć możliwość oddania głosu. Z pirsów w Tilbury wyborcy wchodzili na pokład, a głosowanie odbywało się poza strefą trzech mil. Na tym tle duetowi Wilhelm i Dawid zachciało się doprowadzić do dyskusyjnego starcia. Jak w tenisie stołowym: stawką był przebieg referendum. Wilhelm upierał się, że tajność głosowania gwarantowały ustawione kabiny wyborcze; Dawid drwił, ponieważ wśród blisko dwóch tysięcy uprawnionych do głosu doliczono się tylko czterech, którzy wypowiedzieli się przeciwko anszlusowi: „Dobrze znamy te wyniki: dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta!” Cytując „Daily Telegraph” z 12 kwietnia trzydziestego ósmego Wilhelm ripostował: „Nie było żadnych nacisków! I to, drogi Dawidzie, napisali Anglicy, którzy zwykle czepiają się nas, Niemców, gdzie tylko mogą...”

Bawiła mnie absurdalna utarczka w chatroomie. Potem jednak jedna z kontr Wilhelma zapachniała mi podejrzanie. Zabrzmiała znajomo! Chcąc zdezawuować drwinę Dawida posunął się do stwierdzenia: „O wynikach twoich tak zachwalanych demokratycznych wyborów decydują jednoznacznie interesy plutokratów, światowego żydostwa. Jedno wielkie oszukaństwo!”

Coś podobnego zaserwował mi niedawno mój syn. Widywałem Konny'ego z okazji odwiedzin i kiedy dla nawiązania z nim rozmowy po ojcowsku wspomniałem mimochodem mój artykuł o zbliżających się wyborach do Landtagu w Szlezwiku-Holsztynie, usłyszałem: - Przecież to jedno wielkie oszukaństwo. Czy na Wall Street, czy tutaj: wszędzie panuje plutokracja, rządzi pieniądz!

Po pierwszym rejsie na Maderę, podczas którego zmarł kapitan Lübbe i od Lizbony na resztę podróży dowództwo objął kapitan Petersen, zaczęły się, już pod kapitanem Heinrichem Bertramem, letnie wycieczki do Norwegii. Łącznie było ich jedenaście, trwały za każdym razem pięć dni i - ponieważ cieszyły się niezwykłą popularnością - szybko się sprzedawały. Również w następnym roku należały do programu KdF. I w jedną z tych ostatnich podróży morskich do fiordów - przypuszczam, że była to przedostatnia, w połowie sierpnia - pojechali rodzice matki.

Właściwie to władze Partii we Wrzeszczu na uczestników wycieczki do Norwegii upatrzyły sobie majstra stolarskiego Liebenaua i jego żonę, ponieważ majster był właścicielem owczarka imieniem Harras, któremu w psiarni policji Wolnego Miasta udało się pokryć sukę, zaś z wydanego przez nią na świat miotu wywodził się ulubiony pies führera Prinz, prezent od kierownictwa gdańskiego okręgu, w związku z czym reproduktora Harrasa wymieniano kilkakrotnie na łamach „Danziger Vorposten”. Tę baśń matka wyśpiewywała mi od dzieciństwa: swoją psią historię wraz z rodowodem długim jak powieść. Zawsze ilekroć chodziło o psa, chodziło też o małą Tullę. Na przykład mając siedem lat, kiedy jej brat Konrad utopił się podczas kąpieli w Bałtyku, matka jakoby ukryła się na tydzień w budzie psa pilnującego stolarni. Przez te wszystkie dni do nikogo słowem się nie odezwała. - Nawet żem z jego michy żarła. Ochłapy! No, co są takiemu psu daje. To mój tydżeń w psiej budże beł, kiedy to żem ani słowa ni rzekła, tak mnie naszego Konrada żal beło. Od urodzenia głuchoniemy beł...

Ale kiedy właścicielowi psa Liebenauowi, którego syn Harry był kuzynem matki, zaoferowano podróż do Norwegii na ulubionym przez wszystkich statku KdP, ten z ubolewaniem odmówił, ponieważ stolarnia miała huk roboty: prace wykończeniowe przy barakach w pobliżu lotniska. Zaproponował kreisleiterowi Partii kandydaturę swego sumiennego pomocnika, gorliwego towarzysza partyjnego Augusta Pokriefke i jego żony Erny. On z firmowej kasy pokryje koszty miejsc w kabinie oraz i tak ulgowych biletów do Hamburga.

- Żebym jesz fotografie miała, co na „Gusztlofie” psztryknięte zoształy, to bym tobie pokazacz mogła, ile oni w te parę dni zobaczyli... - W szczególności matka Tulli podobno rozpływała się nad salą strojów, oranżerią, porannym wspólnym śpiewaniem i przygrywającą wieczorami okrętową orkiestrą, niestety w żadnym z fiordów nie wolno było zejść na ląd, być może z powodu skąpego w Rzeszy wydzielania dewiz. Ale na jednym ze zdjęć, które jak wszystkie inne migawki przepadło razem z albumem, ,jak na sztatek kryszka przyszła”, można było zobaczyć roześmianego i roztańczonego Augusta Pokriefke pośród norweskiej grupy folklorystycznej przybyłej na pokład w odwiedziny. - Mój tatusz, co to w zasadzę całkiem wesołym goszczem beł, jak z Norwegii wrócził, to od rana do nocy są zachwycał. Taki ju beł: na szto pięczdżesząt procent. I dlatego chczał, bym są za jungmedelkę zoształa. Ale ja żem ni chczała. Później też ni, jak żeszmy do Rajchu wróczili i wszysztkie dżewczyny do Bedeemu wsztąpicz muszały...

Pewnie to prawda, co twierdzi matka. Nie dała się zorganizować. Wszystko musiało zawsze być dobrowolne. Ale nawet jako członkini SED i wyróżniająca się kierowniczka brygady stolarskiej, która wyrabiała tony mebli sypialnianych dla Rosjan, a i później przy wykańczaniu wnętrz na osiedlu z wielkiej płyty Grosser Dreesch przeważnie przekraczała plan, przysparzała sobie kłopotów, ponieważ wszędzie czuła się osaczona przez rewizjonistów i podobnych wrogów klasowych. Ale to, że ja z własnej i nieprzymuszonej woli zapisałem się do FDJ, też jej nie pasowało: _ Ni sztarczy, że ja tu dla tych drani tyracz muszę!

Mój syn musiał bardzo wiele wziąć z matki. Muszą to być geny, jak przypuszcza moja była. W każdym razie Konny nie chciał wstępować nigdzie, ani do klubu wioślarskiego w Ratzeburgu, ani - jak mu radziła Gabi - do skautów. Z jej ust usłyszałem: - Jest typowym odludkiem, trudnym do socjalizacji. Kilku moich kolegów-nauczycieli mówi, że myślenie Konny'ego jest nastawione wyłącznie na przeszłość, jakkolwiek na zewnątrz bardzo się interesuje nowościami technicznymi, na przykład komputerami i nowoczesnym komunikowaniem się...

A jakże! To matka, wkrótce po spotkaniu tych, co ocaleli, w nadbałtyckim kąpielisku Damp, podarowała mojemu synowi Macintosha ze wszystkimi bajerami. Miał zaledwie piętnaście lat, kiedy ona go zakaziła. To jej, tylko jej wina, że chłopak się pogrążył. W każdym razie oboje z Gabi jesteśmy bądź co bądź zgodni co do tego: z chwilą, gdy Konny dostał komputer, zaczęło się całe nieszczęście.

Nigdy nie miałem przekonania do ludzi, którzy wciąż wpatrują się tylko w jeden punkt, aż zacznie się tlić, kopcić, gorzeć. Na przykład do Gustloffa, któremu cel wytyczała jedynie wola führera, albo do Marinesko, który w pokojowych czasach ćwiczył się tylko w jednym, w zatapianiu statków, albo do Dawida Frankfurtera, który właściwie sam się chciał zastrzelić, potem jednak, chcąc dać znak swemu narodowi, czterema kulami podziurawił ciało kogoś innego.

O nim, postaci smętnego oblicza, reżyser Rolf Lyssy w końcu lat sześćdziesiątych nakręcił film. Obejrzałem sobie kasetę na ekranie domowego telewizora; w kinach tego czarno-białego filmu dawno już nie wyświetlają. Lyssy bardzo starannie obchodzi się z faktami. Widzimy, jak student medycyny, który na początku chodzi w berecie, potem w kapeluszu, desperacko pali papierosa za papierosem i łyka tabletki. Przy kupnie rewolweru na berneńskim Starym Mieście dwa tuziny nabojów kosztują trzy franki siedemdziesiąt. Zanim jeszcze Gustloff w cywilnym ubraniu wkroczy do swego gabinetu, Frankfurter, inaczej niż w mojej wersji, czekając wkłada kapelusz, przesiada się z fotela na krzesło i potem strzela w kapeluszu na głowie. Zgłosiwszy się na posterunek policji w Davos i wyrecytowawszy swoje zeznanie nieporuszenie, jak wyuczony na pamięć szkolny wiersz, kładzie jako dowód rewolwer na policyjnym biurku.

Film nie mówi rzeczy nowych. Ciekawe jednak są wmontowane fragmenty Kroniki Tygodniowej ukazujące przykrytą flagą ze swastyką trumnę w śnieżycy. Cały Schwerin jest zaśnieżony, podczas gdy kondukt pogrzebowy przemierza swoją drogę. Odmiennie, niż to opisywały sprawozdania, bardzo niewielu cywili pozdrawia trumnę uniesioną dłonią. Aktor grający mordercę Frankfurtera na procesie, posadzony między dwoma policjantami kantonalnymi, wydaje się bardzo drobny. Mówi: - Gustloff był jedynym, którego mogłem dosięgnąć... - Mówi: - Chciałem unicestwić zarazę, nie osobę...

Następnie film pokazuje, jak więzień Frankfurter pomiędzy innymi więźniami dzień w dzień pracuje przy krośnie tkackim. Czas upływa. I widać wyraźnie, że w ciągu pierwszych lat odbywania kary w więzieniu Sennhof w Chur - kiedy to jednocześnie i jakby w innym filmie dowódca okrętu podwodnego Aleksander Marinesko w przybrzeżnych wodach wschodniego Bałtyku ćwiczył szybkie zanurzenie po ataku nawodnym, a statek KdF „Wilhelm Gustloff raz po raz kursował ku fiordom Norwegii i białym nocom - powoli wychodzi on z doskwierającej mu choroby kości: Wygląda na dobrze odżywionego, jest pucołowaty i już nie pali.

Naturalnie w filmie Lyssy'ego nie widać ani „Gustloffa”, ani sowieckiego okrętu podwodnego; tylko kilkakrotne przejścia na krosna tkackie poprzez odgłosy ich pracy pozwalają się domyślać, że wraz z wydłużaniem się prostej tkaniny upływa czas. I raz za razem lekarz więzienny potwierdza więźniowi Frankfurterowi, że długotrwały pobyt w zamknięciu coraz bardziej wychodzi mu na zdrowie. Wprawdzie wygląda na to, że sprawca odsiedział już swój czyn i jest teraz innym człowiekiem, ja jednak obstaję przy swoim: czuję obcość, nie mam przekonania do nikogo, kto ma przed oczyma tylko jeden jedyny cel, na przykład mój syn...

Ona mu to wpoiła. Za to, matko, i za to, żeś mnie urodziła, kiedy statek zatonął, nienawidzę cię. Również to, że przeżyłem, od czasu do czasu bywało mi nienawistne, bo gdybyś ty, matko, kiedy obowiązywało hasło „Ratuj się, kto może”, jak tysiąc innych, bliska rozwiązania wypadła za burtę, mimo pasa ratunkowego na brzuchu zdrętwiała w lodowatej wodzie albo gdyby siła ssąca tonącego przez dziób statku porwała cię w głębinę razem z nie narodzonym mną...

Ale nie. Nie wolno mi, jeszcze nie wolno mi przejść do zasadniczego punktu mojej przypadkowej egzystencji, bo statek miał jeszcze przed sobą pokojowe rejsy KdF. Dziesięciokrotnie opływało się włoski but, łącznie z Sycylią, i to ze schodzeniem na ląd w Neapolu i Palermo, bo przecież Włochy, jako że wzorowo po faszystowsku zorganizowane, były krajem zaprzyjaźnionym; i tu, i tam pozdrawiano się uniesioną prawicą.

Po nocnej jeździe koleją starannie zazwyczaj wybrani pasażerowie wchodzili na pokład w Genui. A po opłynięciu półwyspu wracało się z Wenecji pociągiem. Coraz częściej pojawiały się grube ryby z Partii i gospodarki, co podważało bezklasowość społeczności podróżującej statkiem KdF. Na przykład na jednym z rejsów wokół włoskiego buta płynął „Gustloffem” jako zaproszony gość słynny twórca volkswagena, który początkowo nazywał się KdP-Wagen; profesor Porsche interesował się zwłaszcza supernowoczesną maszynownią statku.

Przezimowawszy w Genui „Gustloff” w połowie marca trzydziestego dziewiątego znów zawinął do Hamburga. Gdy w niewiele dni później wszedł do służby „Robert Ley”, flota KdF liczyła trzynaście statków, ale rejsy wycieczkowe dla robotników i urzędników na razie się skończyły. W nieznanym kierunku i bez pasażerów siedem statków floty, pomiędzy nimi „Ley” i „Gustloff”, popłynęło w dół Łaby i dopiero na wysokości Brunsbüttelkoog zapieczętowany dotychczas rozkaz wyjawił cel podróży: hiszpański port Vigo.

Po raz pierwszy statki miały być użyte do transportu wojsk. Jako że wojna domowa dobiegła końca, generał Franco, a wraz z nim Falanga odnieśli zwycięstwo, walczący od trzydziestego szóstego po stronie Franco niemieccy ochotnicy z Legionu Condor mogli wrócić do kraju.

Oczywiście formacja wojskowa o tej nazwie była dla przeżuwającego wszystko internetu nie lada gratką. Wyprzedzając wszystkich „www.blutzeuge.de” donosiła o przetransportowaniu 88 pułku lotnictwa i artylerii przeciwlotniczej do ojczyzny. Legioniści wracali na pokładzie „Gustloffa” tak współcześnie, jakby to dopiero wczoraj pokonali Czerwonych. Mój Webmaster zdawał relację solo, chat-room pozostał zamknięty, nie dopuszczał do dwugłosu - Wilhelm kontra Dawid - którego tematem byłoby zbombardowanie baskijskiego miasta Guernica przez nasze junkersy i heinkle, chociaż samoloty tych typów, czy to w locie nurkowym, czy przy zrzucaniu bomb, stale ilustrowały Website obchodów zwycięstwa.

Z początku rzecznik Kamractwa Schwerin zachowywał dystans historyka wojskowości i udowadniał, że wojna domowa w Hiszpanii stwarzała okazję do wypróbowania nowych rodzajów broni, tak jak chociażby przed kilku laty wojna w Zatoce dała Amerykanom szansę sprawdzenia nowych systemów rakietowych. Potem jednak recytował na cześć Legionu Condor już tylko hymny pochwalne. Widać obkuł się z pomocą solidnie udokumentowanej książki Heinza Schöna, bo jak tamten entuzjastycznie opisywał przybycie statku i powitanie powracających. I na podobieństwo kronikarza „Gustloffa”, którego wielokrotnie cytował on-line, odgrywał rolę naocznego świadka: „Na pokładzie panował bombowy nastrój...” i odnotowywał „huczne brawa”, kiedy legionistów witał później feldmarszałek Göring. Nawet „Pruski marsz grenadierów” rżnięty od ucha do ucha, gdy „Gustloff” i „Ley” cumowały przy hamburskim dalekomorskim nabrzeżu, zamieścił na swojej Website w postaci zapisu nutowego ze wszystkimi tramtadrata.

Podczas gdy „Gustloff pierwszy raz posłużył do transportowania wojsk, a Dawid Frankfurter w coraz lepszym stanie zdrowia odsiadywał trzeci rok w więzieniu Sennhof, Aleksander Marinesko niezmordowanie kontynuował swoje ćwiczebne rejsy na wodach przybrzeżnych. W archiwum morskim Floty Bałtyckiej spod Czerwonego Sztandaru znalazł się dotyczący okrętu podwodnego „M 96” dokument, z którego można wnosić, że dowódcy udało się tak wyćwiczyć załogę w fingowanym ataku nawodnym, iż w końcu wykonywała manewr zanurzenia w rekordowym czasie 19,5 sekundy; przeciętna osiągana przez inne okręty wynosiła 28 sekund. „M 96” był przygotowany na wypadek wojny. A także na Website schwerińskiego Kamractwa wyglądało na to, że z niejednokrotnie cytowanym urywkiem pieśni: „Nadejdzie kiedyś pomsty dzień...” jest się wprawdzie jeszcze nie przygotowanym, ale gotowym na coś nieokreślonego - dzień pomsty?

Mimo to nie mogłem pozbyć się myśli, że to nie jakiś dinozaur w rodzaju matki wałkował przedpotopowe kawałki, niestrudzenie bełtał brunatną bryję i puszczał zdartą płytę z triumfami Tysiącletniej Rzeszy, lecz całkiem młody człowiek, być może skin inteligentniejszego rodzaju albo zacietrzewiony gimnazjalista, popisywał się w sieci swoimi sofizmatami. Ale nie podążałem za moimi przeczuciami, nie chciałem przyznać, że pewne sformułowania rozpowszechnianych cyfrowo enuncjacji, choćby samo w sobie niewinne zdanie: ,,'Gustloff to był piękny statek”, w natarczywy sposób wydawały mi się znajome. Nie był to co prawda oryginalny ton matki, ale...

Co pozostawało, to tykająca, choć wciąż zagłuszana pewność: To mógłby być, nie, to jest mój syn, który tu od miesięcy... To jest Konrad, który się... Za tym kryje się Konny...

Długo ozdabiałem moje przeczucia pytaniami: To przecież nie będzie chyba krew z twojej własnej krwi? Czy to możliwe, żeby ktoś, kto jakoś tam został wychowany w duchu lewicowo-liberalnym, zapuścił się tak daleko na prawicowe manowce? Gabi musiałoby to się rzucić w oczy - może nie?

Potem wszakże nieznany, jak wciąż jeszcze miałem nadzieję, Webmaster opowiedział mi nazbyt dobrze znaną bajkę: „Był sobie kiedyś mały chłopiec, głuchoniemy od urodzenia, który utopił się w kąpieli. A jego siostra, która go nieprzytomnie kochała, i później, dużo później chciała się ratować przed okropnościami wojny wsiadając na wielki statek, nie utopiła się, kiedy statek pełen uciekinierów został trafiony trzema torpedami wroga i zatonął w lodowatej wodzie...”

Zrobiło mi się gorąco: To on! To mój syn na swojej Website ilustrowanej postaciami zabawnych ludzików opowiada bajki całemu światu. Przy tym paple o rodzinnych historyjkach, wali prosto z mostu, rezygnuje z kamuflażu: „Owa siostra Konrada, która po śmierci swego kędzierzawego brata przez trzy dni krzyczała, a potem przez tydzień milczała, to moja kochana babka, której w imieniu Kamractwa Schwerin przysiągłem na jej białe włosy, że będę świadczył prawdę, nic tylko prawdę: To światowe żydostwo chce nas, Niemców, po wszystkie czasy trzymać pod pręgierzem...”

I tak dalej, i tak dalej. Zadzwoniłem do matki i dostałem ochrzan: - No cosz takiego! Latami żesz są naszym Konradżikiem ni zajmował, aż tu raptem cosz ci odbija i na troszkliwego tatusza są zgrywasz...

Telefonowałem także do Gabi, wreszcie na weekend pojechałem do Mölln, tej sennej dziury, i nawet przyniosłem kwiaty. Okazało się, że Konny jest w Schwerinie w odwiedzinach u babki. Kiedy przed moją byłą rozsznurowałem paczkę z dręczącymi mnie troskami, nie słuchała nawet minuty: - Zabraniam ci w moim domu wygadywania takich rzeczy i posądzania mego syna o kontakty ze skrajną prawicą...

Starałem się zachować spokój, poddałem pod rozwagę, że w Mölln, tym skądinąd sielankowym miasteczku, trzy i pół roku temu doszło do zbrodniczego podpalenia dwóch domów zamieszkałych przez Turków. Wszystkie gazety szalały za doniesieniami specjalnych wysłanników. Moja skromna osoba też miała swój wkład pichcąc agencyjne wiadomości. Nawet zagranica była zaniepokojona, że w Niemczech znowu... Bądź co bądź były trzy ofiary śmiertelne. Wprawdzie złapano kilku pętaków, a dwaj sprawcy dostali wysokie kary więzienia, ale mogło się zdarzyć, że jakaś nowa organizacja, paru tych świrniętych skinów, szukała kontaktu z naszym Konnym. Tutaj w Mölln, a może w Schwerinie...

Roześmiała mi się w nos: - Możesz sobie wyobrazić Konrada u tych wyjców? Poważnie! Taki samotnik jak on w hordzie rozrabiaków? Śmiechu warte. Ale takie podejrzenia są nader typowe dla tego rodzaju dziennikarstwa, jakie ty uprawiałeś, dla kogo się dało.

Gabi nie oszczędziła mi przypomnienia, obfitującego w szczegóły, o mojej pracy w Springerowskiej prasie sprzed blisko trzydziestu lat, o pisanych przeze mnie „paranoidalnie napastliwych” artykułach przeciwko lewicy: Nawiasem mówiąc, jeśli ktoś ma w skrytości prawicową szajbę, to właśnie ty, w dalszym ciągu...

Oj, tak, tak! Znam swoje otchłanie. Wiem, ile się trzeba napocić, żeby ich nie odsłonić. Ciągle staram się, nie chcę być ani za, ani przeciw. Z reguły zachowuję neutralność. Bo kiedy piszę coś na zamówienie, obojętnie czyje, to tylko stwierdzam, tylko relacjonuję, ale nie odpuszczam...

Dlatego, chcąc się dowiedzieć, jak sprawy stoją - i to wprost od Konny'ego - zatrzymałem się w pobliżu mojej byłej w hotelu z widokiem na jezioro. Kilka razy dzwoniłem do Gabi, chciałem rozmawiać z moim synem. W niedzielę wieczorem w końcu wrócił, przyjechał ze Schwerina autobusem. W każdym razie nie chodził w spadochroniarskich buciorach, był w normalnych botkach do dżinsów i w kolorowym norweskim pulowerze. Wyglądał właściwie miło i nie zgolił swych z natury kręcących się włosów. W okularach sprawiał wrażenie przemądrzalca. Na mnie nie zwracał uwagi, w ogóle mówił mało, zamienił tylko kilka słów ze swoją matką. Była sałatka i kanapki, do tego sok jabłkowy.

Ale zanim Konny po wspólnej kolacji zdążył zniknąć w swoim pokoju, dopadłem go w korytarzu. Zadawałem ostentacyjnie zdawkowe pytania: Jak idzie w szkole, czy ma przyjaciół, a może przyjaciółkę, jaki sport uprawia, co dla niego znaczy drogi z pewnością prezent urodzinowy od babki, którego cenę z grubsza znam, czy komputer i w ogóle możliwość nowoczesnego komunikowania się, na przykład internet, otwiera nowe horyzonty, co dla niego, jeśli surfuje po internecie, stanowi punkt ciężkości.

Zdawał się słuchać mojej perory. Miałem też wrażenie, że w jego uderzająco małych ustach dostrzegam uśmiech. On się uśmiechał! Potem zdjął okulary, włożył je z powrotem i jak przedtem przy kolacji popatrzył na mnie jak na powietrze. Jego odpowiedź zabrzmiała cicho: - Od kiedy cię interesuje, co ja robię? - Po pauzie - mój syn stał już w drzwiach swego pokoju - usłyszałem dopełnienie: - Zajmuję się studiami historycznymi. Wystarczy ta informacja?

Drzwi się zamknęły. Powinienem był zawołać za nim: Ja też, Konny, ja też! Same stare historie. Chodzi o jeden statek. W maju trzydziestego dziewiątego przywiózł do kraju dobry tysiąc ochotników ze zwycięskiego Legionu Condor. Ale kogo to jeszcze dzisiaj obchodzi? Może ciebie, Konny?




4


Na jednym z namotanych przezeń spotkań, które nazywa roboczymi rozmowami, usłyszałem: Właściwie to każdy wątek akcji spleciony czy choćby luźno związany z Gdańskiem i okolicą powinien by być jego rzeczą. Do niego zatem i do nikogo innego należałoby zdanie sprawy ze wszystkiego, co się tyczy statku, dlaczego tak został nazwany i jakim celom służył po wybuchu wojny, a także opowiedzenie w krótszej czy dłuższej formie o zagładzie na wysokości Ławicy Słupskiej. Zaraz po ukazaniu się opasłego tomiska „Psich lat” zwaliła się na niego cała ta materia. On - a któż inny? - powinien był przenieść ją na papier warstwa po warstwie. Bo nie brakowało wskazówek co do losu Pokriefków, z Tullą na czele. Co najmniej można było się domyślać, że ta przetrzebiona rodzina - obaj starsi bracia Tulli zginęli na froncie - należała do niepoliczonych tysięcy uciekinierów, którzy w ostatniej chwili dostali się na przepełnionego „Gustloffa”, razem z ciężarną Tullą.

Niestety, powiedział, nic takiego spod jego ręki nie wyszło. To jego zaniedbanie, godne ubolewania, co więcej: to jego porażka. Ale on nie chce się wymigiwać, tylko przyznaje, że w połowie lat sześćdziesiątych miał dość przeszłości, żarłoczna, mówiąca nieustannie: dziśdziśdziś teraźniejszość nie pozwoliła mu w porę na jakichś dwustu kartkach papieru... Teraz jest dla niego za późno. W zastępstwie co prawda nie wynalazł, ale po długich poszukiwaniach odkrył mnie na listach ocalałych jak znalezisko. Jako osoba o mało wyrazistym profilu mam jednak odpowiednie predyspozycje: urodzony, kiedy statek tonął.

Potem dodał jeszcze, że przykro mu z powodu mojego syna, ale nie mógł wiedzieć, że za złowieszczą homepage „www.blutzeuge.de” kryje się wnuk Tulli, chociaż dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że Tullę Pokriefke jako babkę stać na tego rodzaju potomka. Zawsze ciągnęło ją do skrajności, a jest, jak widać, nie do zdarcia. Ale teraz, zagrzewał swego pomagiera, znów jest moja kolej, muszę opowiedzieć, co się dalej działo ze statkiem po przetransportowaniu części oddziałów osławionego Legionu Condor z hiszpańskiego portu do Hamburga.

Krótko i węzłowato można by rzec: A potem zaczęła się wojna. Ale nie tak zaraz. Przedtem, w ciągu długiego pięknego lata, statkowi KdF dane było na dobrze znanej trasie odbyć pół tuzina rejsów do Norwegii. Nadal bez schodzenia na ląd. Na pokładzie znajdowali się przeważnie robotnicy i urzędnicy z Zagłębia Ruhry i Berlina, z Hanoweru i Bremy. Poza tym małe grupy Niemców z zagranicy. Statek wpływał do Byfjordu i pozwalał fotografującym wycieczkowiczom napatrzeć się na miasto Bergen. W programie był również Hardangerfjord, a na koniec Sognefjord, gdzie pstrykano nadzwyczaj dużo pamiątkowych zdjęć. Do lipca włącznie można było podziwiać jako dodatkową atrakcję i uwieczniać jako przeżycie białe noce. Pięciodniowy rejs, po niewielkiej podwyżce, kosztował obecnie czterdzieści pięć reichsmarek.

A potem wciąż jeszcze nie zaczynała się wojna, za to „Gustloff” służył wychowaniu fizycznemu. Przez dwa tygodnie w Sztokholmie odbywały się pokojowe pokazy gimnastyczne, „Lingiada”, nazwana tak na cześć Petera Henryka Linga, jak przypuszczam, szwedzkiego ojca gimnastyki w rodzaju naszego Jahna. Statek wycieczkowy zamieszkiwało ponad tysiąc jednakowo ubranych gimnastyków i gimnastyczek, wśród nich dziewczęta ze Służby Pracy, reprezentacja narodowa w ćwiczeniach na drążku, ale też starsi panowie, którzy wciąż jeszcze popisywali się na poręczach, oraz grupy gimnastyczne wspólnoty „Wiara i Piękno” i dużo dzieci wyszkolonych w masowych pokazach na stadionie.

Kapitan Bertram nie zacumował w porcie, lecz stał na kotwicy w miejscu z widokiem na miasto. Motorowe łodzie ratunkowe w regularnym ruchu wahadłowym przewoziły gimnastyków i gimnastyczki. Dzięki temu sportowcy pozostawali pod nadzorem. Nie doszło do incydentów. Z posiadanych przeze mnie materiałów można wnosić, że ta misja specjalna była sukcesem i przysłużyła się przyjaźni niemiecko-szwedzkiej. Wszystkim osobom kierującym występami gimnastyków wręczono ufundowane specjalnie przez króla Szwecji pamiątkowe plakietki. 6 sierpnia 1939 „Wilhelm Gustloff” wpłynął do hamburskiego portu. Natychmiast wznowiono wycieczkowy program KdP.

Ale potem wojna zaczęła się naprawdę. To znaczy podczas gdy statek po raz ostatni w czasach pokojowych trzymał się kursu na wybrzeże Norwegii, w ciągu nocy z 24 na 25 sierpnia kapitanowi doręczono radiotelegram, którego rozszyfrowany tekst wzywał go do otwarcia zapieczętowanego listu przechowywanego w kajucie kapitańskiej, po czym kapitan Bertram w myśl rozkazu „QWA 7” nakazał przerwać wycieczkowy rejs i - nie budząc zaniepokojenia pasażerów wyjaśnieniami - wziąć kurs na port macierzysty. W cztery dni po zawinięciu do Hamburga wybuchła druga wojna światowa.

Skończyła się „Siła przez Radość”. Skończyły się morskie rejsy wycieczkowe. Skończyły się pamiątkowe zdjęcia i pogawędki na pokładzie słonecznym. Skończyła się wesołość i skończyło się bezklasowe wymieszanie wycieczkowego towarzystwa. Podległa Niemieckiemu Frontowi Pracy organizacja poczęła się specjalizować w dostarczaniu rozrywki wszystkim jednostkom Wehrmachtu i na razie bardzo wolno rosnącej liczbie rannych. Z teatrów KdP powstały teatry frontowe. Statki floty KdF przeszły pod dowództwo Kriegsmarine, a więc również „Wilhelm Gustloff, który został przekształcony na statek szpitalny z pięciuset łóżkami. W miejsce części zwolnionej pokojowej załogi na pokładzie pojawił się personel sanitarny. Zielony pas okalający kadłub i czerwone krzyże po obu stronach komina nadały statkowi nowy wygląd.

Tak oznakowany, zgodnie z międzynarodową konwencją, „Gustloff” 27 września wziął kurs na Morze Bałtyckie, minął wyspy Zelandia i Bornholm i po niczym nie zakłóconej żegludze zacumował w Gdańsku-Nowym Porcie naprzeciw Westerplatte, o które jeszcze niedawno toczyły się walki. Od razu przyjęto kilkuset polskich rannych, ponadto dziesięciu poranionych członków załogi trałowca „M 85”, który w Zatoce Gdańskiej wpadł na polską minę i zatonął; więcej pacjentów po stronie własnej na razie się nie uzbierało.

A jak przeżył wybuch wojny odsiadujący karę na neutralnej ziemi szwajcarskiej więzień Dawid Frankfurter, który mierzonymi strzałami mimowolnie przyczynił się do tego, że statek będący teraz statkiem szpitalnym otrzymał taką a nie inną nazwę? Należy przypuszczać, że 1 września w więzieniu Sennhof w przebiegu dnia nie odnotowano żadnych szczególnych zdarzeń; ale po zachowaniu więźniów ponoć można było odtąd poznać, jaka była w danym momencie sytuacja wojskowa, jakie piętno nosił na sobie Żyd Frankfurter, jakim poważaniem w danej chwili się cieszył. Z grubsza biorąc odsetek antysemitów w więzieniu odpowiadał chyba temu, co dawało się zaobserwować poza murami: w skali całej Konfederacji proporcje rozkładały się równo.

I co robił kapitan Marinesko, kiedy najpierw niemieccy, a potem, na mocy paktu Hitlera ze Stalinem, także rosyjscy żołnierze wkroczyli do Polski? Nadal był dowódcą dwustupięćdziesięciotonowego okrętu podwodnego „M 96” i ponieważ nie padł rozkaz podjęcia działań bojowych, ćwiczył ze swą osiemnastoosobową załogą szybkie zanurzanie we wschodnim Bałtyku. Nieodmiennie spragniony pozostał na lądzie pijanicą, którym był zawsze, miał kilka historii z kobietami, ale do tej pory żadnego postępowania dyscyplinarnego na karku i zapewne marzył o większym okręcie, wyposażonym nie w dwie, lecz więcej wyrzutni torpedowych.

Poniewczasie, jak mówią, człowiek jest mądrzejszy. Teraz to już wiem, że mój syn miał luźny kontakt ze skinami. W Mölln było kilku osobników tego pokroju. Z powodu lokalnego zdarzenia o skutkach śmiertelnych pozostawali prawdopodobnie pod obserwacją i dawali o sobie znać gdzie indziej, w Wismarze albo na większych spędach w Brandenburgii. W Mölln Konny pewnie zachowywał dystans, ale w Schwerinie, gdzie bywał nie tylko w weekendy, lecz spędzał też u babki część wakacji, dla znaczniejszej hordy łysoli, wzmocnionej przez grupy z okolicznych terenów Meklemburgii, wygłosił odczyt, który widać wypadł mu zbyt rozwlekle, bo w trakcie wygłaszania musiał go skracać, chociaż jego przygotowane na piśmie wywody były poświęcone męczennikowi i wielkiemu synowi miasta.

Bądź co bądź Konny'emu chyba udało się przedtem pozyskać dla swego tematu trochę osiadłych tam i - jak zwykle - opętanych hasłami nienawiści i zajadłej niechęci do cudzoziemców młodych nazistów, bo przez krótki czas to lokalne zbiorowisko nazywało się „Kamractwem Wilhelma Gustloffa”. Jak można było się później dowiedzieć, impreza odbyła się w tylnej sali gospody przy Schweriner Strasse.

Członkowie skrajnie prawicowej partii oraz zainteresowani obywatele warstwy średniej stanowili blisko pięćdziesięcioosobową publiczność. Matki wśród nich nie było.

Usiłuję wyobrazić sobie mojego syna, jak chudy i wybujały, w okularach i norweskim pulowerze, z kędzierzawą głową porusza się pomiędzy łysymi pałami. On, amator soków, w otoczeniu mięśniaków uzbrojonych w butelki piwa. On, ze swym wysokim, ustawicznie załamującym się chłopięcym głosem, zagłuszany przez wrzaskliwców. On, samotnik, zadomowiony w przesyconym potem zaduchu.

Nie, on się nie dopasował, pozostał obcym ciałem w światku z reguły odrzucającym wszystko, co obce. Nie sposób było żądać od niego nienawiści do Turków, bicia Murzynów w wolnych chwilach i wymyślania komu się da od czarnuchów. Toteż jego odczyt nie zawierał wezwania do przemocy. Opisując morderstwo w Davos, które analizował ze wszystkimi szczegółami, rzeczowo jak policjant szukający motywu, mówił co prawda jak na swojej Website o domniemanych mocodawcach mordercy, o „światowym żydostwie” i o „zażydzonej plutokracji”, ale w tekście jego mowy nie znalazły się takie wyzwiska jak „żydowskie świnie” czy zawołania w stylu „Żydy do piachu!” Nawet żądanie, żeby ponownie postawić kamień pamiątkowy na południowym brzegu Jeziora Schwerińskiego, „dokładnie tam, gdzie od 1937 wznosił się wysoki granit ku czci męczennika”, zostało wysunięte w cywilizowanej formie wniosku, odwołującego się do ogólnie przyjętych demokratycznych zwyczajów. Jednakże gdy zaproponował zgromadzonym słuchaczom, żeby w tej sprawie domagać się od meklemburskiego Landtagu przeprowadzenia referendum, podobno odpowiedział mu szyderczy śmiech. Szkoda, że matki przy tym nie było.

Konny to przełknął i od razu zaczął opowiadać o statku, poczynając od wodowania. Zdarzały mu się przy tym dłużyzny, kiedy omawiał sens i cel organizacji „Kraft durch Freude”. Natomiast jego relacja o udziale przekształconego na szpital statku w zajmowaniu Norwegii i Danii przez jednostki Wehrmachtu i Kriegsmarine w jakiejś mierze przyciągnęła uwagę piwoszy, zwłaszcza że do rannych na pokładzie statku należało kilku „bohaterów z Narwiku”. Ale ponieważ po zwycięskiej kampanii francuskiej nie doszło do operacji „Lew Morski”, to znaczy zajęcia Anglii i wykorzystania „Gustloffa” do transportu wojsk, i wkrótce można już było opowiadać tylko o nudnym okresie postoju statku w Gotenhafen, ta nuda przeniosła się na publiczność.

Mój syn nie zdołał dociągnąć odczytu do końca. Takie okrzyki jak „Dość tego!” i „Co to za dyrdymały!” oraz hałas powodowany waleniem butelkami w stoły sprawiły, że dalsze losy statku, jego drogę ku zagładzie mógł przedstawić tylko w wielkim skrócie, zaledwie do momentu storpedowania. Konny zniósł to z zimną krwią. Jak dobrze, że matki przy tym nie było. Niespełna szesnastolatek zapewne się pocieszył; ostatecznie w każdej chwili stał przed nim otworem internet. Nie ma dowodów na dalsze kontaktowanie się ze skinami.

Nie pasował do ogolonych na łyso. Konny wkrótce potem zaczął przygotowywać referat, który chciał wygłosić wobec nauczycieli i uczniów swego mollneńskiego gimnazjum. Zanim się z nim upora, lecz nie wygłosi, pozbawiony publiczności, ja nadal będę podążał dotychczasowym tropem i opowiem na razie o „Gustloffie” w czasach wojny: wobec braku świeżych pacjentów trzeba było jeszcze raz go przekształcić.

Statek został wypatroszony. W końcu listopada czterdziestego zniknęła aparatura rentgenowska. Zdemontowano sale operacyjne jak również ambulatorium. Na pokładzie już się nie uwijały pielęgniarki, nie stały rzędy szpitalnych łóżek. Wraz z większością cywilnej załogi lekarze i sanitariusze zostali zwolnieni albo przeniesieni na inne statki. Z mechaników pozostała tylko ekipa konserwująca maszynownię. Miast lekarza naczelnego rządził odtąd oficer broni podwodnej w stopniu komandora podporucznika; jako dowódca 2. dywizjonu szkolnego u-bootów decydował on o funkcjonowaniu mieszkalno-szkoleniowego statku, który stał na cumach jako „pływające koszary”. Kapitan Bertram pozostał na pokładzie, ale nie było kursu statku, który mógłby wytyczyć. Wprawdzie na fotografiach, jakie mam przed sobą, wygląda imponująco, ale mimo to był kapitanem rezerwowym, drugorzędnym. Doświadczonemu marynarzowi floty handlowej trudno było trzymać się wojskowych poleceń, zwłaszcza że na statku wszystko się zmieniło. Zamiast portretów Leya wisiały oprawione w ramki fotografie wielkiego admirała. Palarnia na dolnym pokładzie spacerowym przeobraziła się w mesę oficerską. Duże sale jadalne miały być miejscem spożywania posiłków przez podoficerów i szeregowych. W części dziobowej urządzono pomieszczenia jadalne i mieszkalne dla pozostałej załogi cywilnej. Już nie „bezklasowo” stał „Wilhelm Gustloff” przy jednym z nabrzeży polskiego portu Gdynia, który od pierwszych dni wojny miał się nazywać Gotenhafen. Przycumował tam na lata.

Cztery kompanie dywizjonu szkolnego mieszkały na statku. W leżących przede mną papierach, cytowanych zresztą dosłownie i wzbogaconych materiałem ilustracyjnym w internecie - mój syn czerpał ze źródła, które jest teraz moim -zapewnia się, że komandor podporucznik Wilhelm Zahn zadbał o twarde warunki szkolenia ochotników. Coraz młodsi podwodniacy - pod koniec przyjmowano siedemnastolatków - trafiali na pokład na trzy, cztery miesiące. Po tym okresie wielu z nich szło na pewną śmierć, czy to na Atlantyku, czy na Morzu Śródziemnym, czy później w trakcie wypadów na wroga na najdalej wysuniętym na północ szlaku do Murmańska, którym płynęły amerykańskie konwoje ze sprzętem wojennym dla Związku Sowieckiego.

Upływały lata tysiąc dziewięćset czterdziesty, czterdziesty pierwszy, czterdziesty drugi i produkowały zwycięstwa nadające się na komunikaty nadzwyczajne. Poza ciągłym szkoleniem kandydatów na śmierć i bezpiecznie wygodną służbą na tyłach frontu pełnioną przez personel instruktorski i resztki załogi statku - w kinie okrętowym szły stare i nowe filmy Ufy - nic się nie działo w czasie, kiedy to na Wschodzie staczano bitwy w okrążeniu, a na Pustyni Libijskiej Afrikakorps zdobywał Tobruk, chyba że występ wielkiego admirała Dönitza z okazji jego wizyty na oksywskim nabrzeżu w Gotenhafen uznać za wydarzenie, po którym wszelako pozostały tylko oficjalne zdjęcia.

Wizyta odbyła się w marcu czterdziestego trzeciego. Wówczas padł już Stalingrad. Już wszystkie linie frontu przesuwały się do tyłu. Jako że panowanie nad przestrzenią powietrzną Rzeszy dawno zostało utracone, wojna przybliżyła się również tutaj; ale celem dla dywizjonów bombowych amerykańskiej 8. floty powietrznej było nie pobliskie miasto Gdańsk, lecz Gotenhafen. Spłonął statek szpitalny „Stuttgart”. Zatopiony został okręt-baza u-bootów „Eupen”. Po celnych trafieniach zatonęło kilka holowników, jeden parowiec fiński, jeden szwedzki. W doku został uszkodzony frachtowiec. „Gustloff” natomiast wyszedł z opresji z rozerwaną ścianą zewnętrzną prawej burty. Wybuch bomby w wodach portowych nie opodal spowodował uszkodzenie: statek trzeba było zadokować. Potem w czasie próbnej żeglugi po Zatoce Gdańskiej okazało się, że „pływające koszary” zachowały jeszcze dzielność morską.

Tymczasem dowodzący statkiem kapitan nazywał się już nie Bertram, lecz - jak kiedyś w okresie KdF - Petersen. Nie było już zwycięstw, tylko niepowodzenia na wszystkich odcinkach frontu wschodniego, trzeba też było opuścić Pustynię Libijską. Coraz mniej u-bootów wracało z wypraw na wroga. Wskutek dywanowych nalotów miasta obracały się w perzynę; ale Gdańsk stał jeszcze ze wszystkimi szczytami i wieżami. W stolarni na przedmieściu Wrzeszcz bez zakłóceń robiono okna i drzwi do obozowych baraków. W tym czasie, kiedy to trudno było nie tylko o komunikaty nadzwyczajne, lecz także o masło, mięso, jajka, a nawet owoce strączkowe, Tulla Pokriefke objęta obowiązkiem służby na potrzeby wojny została konduktorką tramwaju. Była po raz pierwszy w ciąży, straciła jednak maleńki płód, rozmyślnie wyskakując z tramwaju w czasie jazdy z Wrzeszcza do Oliwy: kilkakrotnie i zawsze na krótko przed przystankami, o czym matka opowiadała mi jak o sportowych ćwiczeniach.

I jeszcze coś zdarzyło się tymczasem. Kiedy Szwajcaria musiała się obawiać, że znajdzie się pod okupacją wciąż jeszcze potężnego sąsiada, przeniesiono Dawida Frankfurtera z więzienia w Chur do zakładu karnego położonego we francuskojęzycznej części kraju, dla jego bezpieczeństwa, jak mówiono; a dowódca dwustupięćdziesięciotonowego okrętu „M 96”, Aleksander Marinesko, jako kapitan trzeciej rangi, objął nową jednostkę. Dwa lata wcześniej zatopił transportowiec, który według jego danych miał mieć siedem tysięcy ton, a według danych sowieckiego kierownictwa floty zaledwie tysiąc osiemset.

Nowy okręt, „S 13”, o którym Marinesko, czy to na trzeźwo, czy w pijanym widzie, marzył tak długo, należał do klasy „Staliniec”. Być może to los, nie, przypadek, nie, surowe warunki traktatu wersalskiego pomogły mu otrzymać dowództwo nowocześnie wyposażonego okrętu. Ponieważ po zakończeniu pierwszej wojny światowej Rzeszy Niemieckiej nie wolno było budować okrętów podwodnych, stocznia Kruppa Germania z Kilonii i Zakłady Budowy Silników Okrętowych S.A. z Bremy zamówiły, według swoich planów i na zlecenie Reichsmarine, w haskim „Ingenieurs Kantoor voor Scheepsbouw” projekt okrętu dalekomorskiego na najwyższym poziomie technicznym. Później w ramach niemiecko-sowieckiej współpracy nowa jednostka, jak przedtem inne okręty typu „Staliniec”, została zwodowana w Związku Sowieckim i - na krótko przed niemiecką napaścią na Rosję - włączona do służby we Flocie Bałtyckiej spod Czerwonego Sztandaru. Ilekroć „S 13” opuszczał bazę Smolny w fińskim porcie Turku, miał na pokładzie dziesięć torped.

Na swojej website mój biegły w sprawach morskich syn reprezentował pogląd, że zaprojektowany w Holandii okręt podwodny to była „solidna niemiecka robota”. Być może. Na razie jednak kapitanowi Marinesko udało się jedynie u pomorskich wybrzeży po trzech chybionych torpedach zatopić ogniem artyleryjskim pełnomorski holownik o nazwie „Siegfried”. Stumilimetrowe działo zostało użyte zaraz po wynurzeniu.

Pozostawiam teraz statek tam, gdzie stał sobie, jeśli nie liczyć nalotów, w miarę bezpiecznie, wracam idąc rakiem do mojego prywatnego nieszczęścia. Bo to przecież nie tak, że od początku można było rozpoznać wyraźnie, dokąd Konrad się zagalopował. W mojej ocenie wygibasy demonstrowane przezeń w cyberprzestrzeni to były nieszkodliwie dziecinne niedorzeczności, na przykład kiedy porównywał tanio ze względów propagandowych skalkulowane podróże KdF z ofertami dzisiejszej turystyki masowej, z kosztami bidetów na rejsy po Karaibach na pokładzie tak zwanych „statków marzeń” albo z wycieczkami TUI, naturalnie zawsze na korzyść trzymającego „bezklasowo” kurs na Norwegię „Gustloffa” i innych statków Frontu Pracy. To był prawdziwy socjalizm, entuzjazmował się na swojej website. Na próżno komuniści próbowali w NRD rozkręcić coś podobnego. Niestety, można było u niego przeczytać, ta próba się nie powiodła. Po wojnie nie dokończono nawet budowy wielkiego ośrodka Prora na Rugii, zaplanowanego w czasach pokojowych na 20 000 plażowiczów.

Trzeba teraz”, domagał się, „ruinę KdP wziąć jako zabytek pod ochronę!” i po sztubacku spierał się potem ze swoim, jak długo sądziłem, wymyślonym adwersarzem Dawidem o przyszłość nie tylko narodowej, lecz i socjalistycznej wspólnoty plemiennej. Cytował Gregora Strassera, ale też Roberta Leya wystawiając jego ideom stopień „bardzo dobry”. Mówił o „zdrowym organizmie plemiennym”, na co Dawid ostrzegał przed „socjalistyczną urawniłowką” i nazywał Leya „ubzdryngolonym na okrągło bufonem”.

Śledziłem w internecie niezbyt zabawną pyskówkę i doszedłem do przekonania: z im większym zapałem mój syn wynosił pod niebiosa cudowne dzieło „Kraft durch Freude” jako projekt dla przyszłości i mimo wszelkich niedostatków chwalił wysiłki państwa robotników i chłopów mające również na oku kwitnący raj wczasów, tym przykrzej przemawiała przezeń jego babka. Przebywając w chatroomie Konny'ego miałem stale w uszach niewzruszone bajdurzenie przedwczorajszych.

Tak kiedyś matka agitowała mnie i innych. Za czasów poprzedzających moje przenosiny na Zachód słyszałem, co wygadywała przy naszym kuchennym stole jako ostatnia stronniczka Stalina: - I to wam rzekę, drodzy towarzysze, jak nasz Walter Ulbricht w młodoszczi od sztolarszkiego terminu zaczynał, tak i ja żem na terminowanie do sztolarza poszła i kleju kosztnego są nawąchała...

Później, po odejściu pierwszego sekretarza, miała ponoć kłopoty. Już nie dlatego, że ja dałem nogę z enerdowa, tylko że następcę Ulbrichta miała za hetkę-pętelkę, bo to „cherlawy dekarz”, i wszędzie wietrzyła rewizjonistów.

A wezwana na forum organizacji partyjnej podobno o postaci Wilhelma Gustloffa jako ofiary syjonizmu wyraziła się mniej więcej tak: „...w tak tragiczny szposób uszmiercony syn naszego pięknego miaszta Schwerina”.

Mimo to matka utrzymała swoją pozycję. Była lubiana, a jednocześnie budziła lęk. Jako wielokrotnie odznaczana przodownica pracy miała duże zasługi w wykonywaniu planów produkcyjnych i do końca kierowała swoją stolarską brygadą w państwowym kombinacie meblowym przy Güstrower Strasse. Jej też zasługą jest to, że liczba kobiet podejmujących naukę stolarskiego fachu wzrosła do ponad dwudziestu procent.

Gdy potem upadło państwo robotników i chłopów i berlińskie Powiernictwo - odpowiedzialne za miasto i cały land - otworzyło filię w Schwerinie, matka jakoby maczała palce w restrukturyzacji i prywatyzacji państwowej wytwórni kabli, fabryki maszyn do tworzyw sztucznych i dalszych wielkich przedsiębiorstw, takich jak zakłady wyposażenia okrętowego Klementa Gottwalda, a nawet swego dawnego kombinatu meblowego. W każdym razie należy przypuszczać, że kiedy na Wschodzie zaczął się demontaż wszystkiego, nie przegapiła okazji, żeby się odkuć, bo skoro tylko pojawiły się nowe pieniądze, matka nie była zdana wyłącznie na swoją emeryturę. A gdy podarowała mojemu synowi komputer z drogim osprzętem, to przez ten wydatek chyba nie zbiedniała. Impulsu do takiej szczodrości - wobec mnie była dość skąpa - upatrywałem w zdarzeniu, które co prawda nie wzburzyło prasowego bajora federalnych Niemiec, ale dla Konny'ego stało się decydujące.

Zanim przejdę do spotkania ocalałych, muszę wszakże wspomnieć o przykrym fakcie, który chciałby mi wyperswadować ktoś, kto wyrobił sobie nazbyt idealne wyobrażenie o swojej Tulli: 30 stycznia dziewięćdziesiątego, kiedy przeklęta data zdawała się odesłana do lamusa, ponieważ wszędzie tańczono na melodię „Niemcy, ojczyzna zjednoczona”, a wszyscy Ossi oszaleli na punkcie zachodniej marki, matka uaktywniła się na swój sposób.

Na południowym brzegu Jeziora Schwerińskiego niszczało sobie myszate piętrowe schronisko młodzieżowe. Zbudowano je na początku lat pięćdziesiątych i nazwano imieniem Kurta Bürgera, starego stalinowca, który wkrótce po zakończeniu wojny przyjechał tu z Moskwy jako wypróbowany antyfaszysta i zasłużył się w Meklemburgii rządami twardej ręki. I za schroniskiem młodzieżowym „Kurt Bürger” matka złożyła bukiet róż na długich łodygach, mniej więcej tam, gdzie kiedyś wznosił się podobno zwrócony w stronę jeziora wielki granit ustawiony ku czci męczennika. Zrobiła to po ciemku, punktualnie o dwudziestej drugiej osiemnaście. W każdym razie opowiadając później swojej przyjaciółce Jenny i mnie o tej nocnej akcji podała tak dokładny czas. Była zupełnie sama i na tyłach nieczynnego zimą schroniska szukała określonego miejsca przy pomocy latarki. Długo nie miała pewności, potem jednak pod zasnutym niebem i w mżawce zdecydowała: to było tutaj. - Ale ja żem ni dla Gusztlofa z kwiatami przyszła. Takich jak on nażistów zakatrupionych szyto-kryto to dużo beło. Ni, to przez pamięcz o sztatku i tych wszysztkich dżeczaczkach, co są wtedy w lodowatym morzu potopiły, żem dokładnie o dwudżestej drugiej oszemnaszcze mój bukiet białych róż złożyła. I żem są popłakała, chocz to' ju czterdżeszczi piecz lat...

W pięć lat później matka już nie była sama. Pan Schön, dyrekcja nadbałtyckiego kąpieliska Damp oraz panowie z kuratorium „Ratunek na Morzu” wystosowali zaproszenie. Już dziesięć lat przedtem w tym samym miejscu doszło do spotkania ocalałych. Wówczas był jeszcze mur i drut kolczasty, toteż nikt ze wschodnioniemieckiego państwa nie miał prawa przyjechać. Tym razem jednak zjawili się również ci, dla których zagłada statku była czymś, o czym z woli państwa przez cały czas należało milczeć. Nic zatem dziwnego, że gości z nowych landów witano szczególnie serdecznie; pośród ocalałych miało nie być żadnej różnicy dzielącej Ossich i Wessich.

W dużej sali bankietowej uzdrowiska wisiał nad sceną transparent, na którym linijka po linijce można było przeczytać różnej wielkości literami: „Uroczystości upamiętniające 50. rocznicę zatonięcia 'Wilhelma Gustloffa' - nadbałtyckie kąpielisko Damp, od 28 do 30 stycznia 1995”. Przypadkowa okoliczność, że ta data przypomina jednocześnie o przejęciu władzy w trzydziestym trzecim i o urodzinach owego człowieka, który został zastrzelony przez Dawida Frankfurtera, ażeby naród Żydów otrzymał znak, nie doczekała się publicznej wzmianki, jednakże w tej lub innej rozmowie, czy to przy kawie, czy w przerwach między imprezami, nabrała znaczenia wypowiadanego półgłosem zdania pobocznego.

Mnie matka zmusiła do udziału w spotkaniu. Użyła argumentu nie do odparcia: - Tobie wszak też pięczdżeszątka sztuknie... - Naszego syna Konrada sama zaprosiła i ponieważ Gabi nie miała nic przeciwko temu, wzięła ze sobą jak trofeum. Zajechała swoim piaskowym trabantem: w Damp, pomiędzy okazałymi mercedesami i oplami, to była osobliwość. Puściła mimo uszu moją wypowiedzianą przedtem prośbę, żeby poprzestała na mnie i oszczędziła Konny'emu odurzenia przeszłością. Jako ojciec i w ogóle ja się nie liczyłem, bo co się tyczy oceny mojej osoby, to matka i moja była, które zazwyczaj się unikały, zgadzały się w pełni: dla matki byłem, jak zwykła mówić, „popaprańczem”, od Gabi przy każdej nadarzającej się okazji słyszałem, że jestem nieudacznikiem.

Nic więc dziwnego, że dwa i pół dnia w Damp przebiegło dla mnie raczej niemiło. Sterczałem jak głupek, kurzyłem jak komin. Jako dziennikarz oczywiście mógłbym był napisać reportaż, a przynajmniej krótką relację. Prawdopodobnie panowie z kuratorium oczekiwali ode mnie czegoś w tym rodzaju, bo z początku matka przedstawiała mnie jako „reportera od Szpringerowych gazet”. Nie zaprzeczałem, ale też nie napisałem nic prócz zdania: „pogoda jest, jaka jest”. Niby w jakiej roli miałbym zdawać sprawę? Jako „dziecko 'Gustloffa'”? Albo jako ktoś z powołania niezaangażowany?

Matka na wszystko miała odpowiedź. Jako że pośród zgromadzenia rozpoznała kilkoro ocalałych, a byli członkowie załogi torpedowca „Löwe” zagadywali ją spontanicznie, korzystała z każdej okazji, żeby przedstawiać mnie jeśli nie jako Springerowskiego reportera, to jako „dżidżusza, co są poszród nieszczęszcza urodził”. I naturalnie nie zabrakło wzmianki o tym, że trzydziestego będzie przecież okazja do świętowania moich pięćdziesiątych urodzin, nawet jeśli w programie przewidziana jest na ten dzień godzina cichej pamięci.

Podobno przed zatonięciem statku, ale i nazajutrz było kilka urodzeń, lecz z wyjątkiem jednej osoby, która urodziła się dwudziestego dziewiątego, w Damp nie było moich rówieśników. Przeważnie spotykali się tylko ludzie starzy, ponieważ niewiele dzieci zostało uratowanych. Do młodszej generacji zaliczał się ówczesny dziesięciolatek z Elbląga, który dzisiaj mieszka w Kanadzie i którego kuratorium poprosiło, żeby przed publicznością opowiedział o szczegółach swego ocalenia.

W ogóle z łatwo zrozumiałych powodów jest coraz mniej świadków katastrofy. Jeśli na spotkanie w osiemdziesiątym piątym przybyło jeszcze ponad pięciuset ocalonych i ratowników, to tym razem zebrało się zaledwie dwustu, co skłoniło matkę, żeby mi szepnąć podczas uroczystości: - Rychło to ju nikt z nas życz ni bandze, telko ty. Ale ty furt szpisacz tego ni chczesz, co żem tobie naopowiadała.

Tymczasem to ja, na długo przed upadkiem muru, okrężnymi drogami przysłałem jej książkę Heinza Schöna, nie będę ukrywał: żeby uciec od jej dręczących wyrzutów. A na krótko przed spotkaniem w Damp dostała ode mnie kieszonkowe wydanie książki trzech Anglików, które ukazało się w oficynie Ullsteina. Ale i ta, jak muszę przyznać, napisana wprawdzie bardzo rzeczowo, lecz nazbyt neutralnie dokumentacja katastrofy statku nie mogła przypaść jej do gustu: - Dla mnie to wszysztko za mało osobiszczie przeżyte jeszt. To z serca ni idże! - A potem, kiedy byłem u niej z krótką wizytą na osiedlu Grosser Dreesch, powiedziała: - No, może któregosz dnia mój Konradżik cosz o tym napisze...

Dlatego wzięła go ze sobą do Damp. Przybyła, nie, wystąpiła w długiej do kostek i zapinanej pod szyję sukni z czarnego aksamitu, który podkreślał jej krótko ostrzyżone białe włosy. Gdziekolwiek stała bądź też siedziała przy kawie i ciastkach, była główną postacią. W szczególności przyciągała mężczyzn. Jak wiadomo, zawsze tak było. Jej koleżanka szkolna Jenny opowiadała mi o wszystkich chłopakach, którzy za młodych lat matki literalnie kleili się do niej: ponoć od dziecka pachniała klejem kostnym; a ja twierdzę: nawet w Damp można było poczuć ślad tego zapachu.

Byli tam odziani głównie w granatowe sukno starsi panowie, pomiędzy którymi stała w czerni, chuda i twarda. Do otyłych siwogłowców zaliczał się były kapitan marynarki i dowódca torpedowca „T 36”, którego załoga uratowała kilkuset rozbitków, a ponadto ocalały oficer zatopionego statku. Nadzwyczaj świeża pamięć o matce zachowała się jednak wśród członków załogi torpedowca „Löwe”. Miałem wrażenie, jakby panowie na nią czekali.

Otaczali matkę, która po trosze wdzięczyła się jak dziewczyna, i nie odstępowali jej. Słyszałem, jak chichotała, widziałem, jak prężyła się ze skrzyżowanymi rękoma. Ale nie było już mowy o mnie i moich narodzinach w godzinie zagłady, tylko chodziło o Konny'ego. Matka przedstawiała leciwym panom mojego syna, jakby to był jej własny; a ja trzymałem się z daleka, nie chciałem wypytywania, być może wiwatowania weteranów z „Löwe” na moją cześć.

Z pewnego dystansu rzucało się w oczy, że Konny, którego znałem jako nieśmiałego chłopaka, nader pewnie radził sobie z rolą wyznaczoną mu przez matkę, udzielał zwięzłych, ale jasnych odpowiedzi, zadawał pytania, słuchał w skupieniu, odważał się na młodzieńczy śmiech, a nawet pozował do zdjęć. Mając blisko piętnaście lat - jego urodziny wypadały w marcu - ani trochę nie sprawiał wrażenia dziecinnego, przeciwnie, wydawał się dojrzały do spełnienia zamysłu matki, która postanowiła uczynić go depozytariuszem wiedzy o katastrofie i - jak się miało okazać - propagatorem legendy statku.

Odtąd wszystko kręciło się wokół niego. Choć na spotkaniu ocalałych był przecież ktoś, kto urodził się na „Gustloffie” w przeddzień zatonięcia i podobnie jak ja otrzymał książkę Schöna z rąk samego autora - matki uhonorowano na scenie bukietami kwiatów - wydawało mi się, że wszystko dzieje się po to, żeby wciągnąć mojego syna. W nim pokładano nadzieje. Od naszego Konny'ego oczekiwano przyszłych osiągnięć. On, to nie budziło wątpliwości, nie zawiedzie ocalałych.

Matka wystroiła go w granatowy garnitur, do którego kazała mu włożyć krawat noszony w college'ach. W okularach i z kędzierzawą czupryną wyglądał jak skrzyżowanie konfirmanta z archaniołem. Nosił się tak, jak gdyby miał misję do spełnienia, jak gdyby miał lada chwila obwieścić coś wzniosłego, jak gdyby doznał oświecenia.

Nie wiem, na czyj wniosek na nabożeństwie rocznicowym odprawianym o tej godzinie, kiedy to torpedy ugodziły statek, Konrad miał uderzyć w ów zawieszony obok ołtarza dzwon wydobyty przez polskich nurków pod koniec lat siedemdziesiątych z tylnego górnego pokładu wraku. Teraz, z okazji spotkania ocalałych, załoga kutra ratowniczego „Szkwał” przekazała znalezisko na znak polsko-niemieckiego zbliżenia. Ale potem to jednak panu Schönowi przypadło w udziale trzykrotne uderzenie młotkiem w dzwon na zakończenie rocznicowego nabożeństwa.

Asystent płatnika na „Gustloffie” liczył sobie osiemnaście lat, kiedy statek zatonął. Nie chcę przemilczać, że jemu, który zebrał i zbadał niemal wszystko, co po katastrofie dało się odnaleźć, w Damp okazano niewiele wdzięczności. Kiedy na początku uroczystości wygłosił odczyt na temat „Zatopienia „Wilhelma Gustloffa” z perspektywy Rosjan” i w trakcie wystąpienia stało się jasne, jak często prowadząc swoje badania odwiedzał Związek Sowiecki i przy tym spotykał się nawet z bosmanmatem okrętu podwodnego „S 13”, co więcej: z owym Władymirem Kuroczkinem, który na rozkaz swego dowódcy wystrzelił trzy torpedy, pozostaje w przyjaznym kontakcie, mało tego: zrobił sobie zdjęcie, jak ściska dłoń tego starego człowieka, „stracił kilku przyjaciół”, jak to zostało powściągliwie sformułowane przez Heinza Schöna.

Po odczycie zaczęto go ignorować. Dla wielu słuchaczy uchodził odtąd za rusofila. Dla nich wojna nigdy się nie skończyła. Dla nich Rosjanie to były Iwany, trzy torpedy to broń morderców. Natomiast dla Władymira Kuroczkina „Gustloff” był tonącym statkiem bez imienia załadowanym po brzegi nazistami, którzy napadli na jego ojczyznę i wycofując się pozostawiali za sobą tylko spaloną ziemię. Dopiero od Heinza Schöna dowiedział się, że po storpedowaniu ponad cztery tysiące dzieci utopiło się, zamarzło lub zostało wraz ze statkiem porwanych w odmęty. Te dzieci ponoć jeszcze długo śniły się bosmanmatowi raz za razem.

Fakt, że potem jednak to Heinzowi Schönowi dane było uderzyć w odnaleziony dzwon statku, zapewne trochę uśmierzył powziętą urazę. A mój syn, który na swojej homepage przedstawił całemu światu torpedystę, sfotografowanego wraz z badaczem dziejów „Gustloffa”, skomentował ten szczegół tragedii po latach łączącej narody odwołaniem się do rodowodu tak celnego w wystrzeliwaniu torped okrętu podwodnego; podkreślał „wysoką jakość solidnej niemieckiej pracy” i posunął się do stwierdzenia, że tylko dzięki zbudowanemu według niemieckich planów konstrukcyjnych okrętowi Sowieci odnieśli sukces na wysokości Ławicy Słupskiej.

A ja? Po rocznicowym nabożeństwie wymknąłem się na spowitą nocnymi ciemnościami plażę. Chodziłem tam i z powrotem. Samotnie i z pustką w głowie. Jako że nie było wiatru, również Bałtyk uderzał o brzeg ospale i nijako.

5


To gryzie Starego. Właściwie, powiada, to zadaniem jego pokolenia byłoby dać wyraz gehennie uciekinierów z Prus Wschodnich: zimowym karawanom ciągnącym na Zachód, śmierci w śnieżnych zaspach, zdychaniu na skraju dróg i w przeręblach, skoro tylko od zrzucanych bomb i pod ciężarem furmanek zaczynał się załamywać lód na zamarzniętym Zalewie Wiślanym, a mimo to od Heiligenbeil coraz to więcej ludzi ze strachu przed rosyjską zemstą przez bezkresne śniegowe równiny... Ucieczka... Biała śmierć... Za nic, powiada, nie wolno było przemilczać takiej masy cierpienia, pozostawiać unikanego tematu skrajnym prawicowcom, tylko dlatego że własna wina była przemożna i okazywanie skruchy przez te wszystkie lata zajmowało pierwsze miejsce. To niesłychane zaniedbanie...

Ale teraz ten stary człowiek, który się wypisał, sądzi, że znalazł we mnie kogoś, od kogo zamiast niego - „w zastępstwie”, jak powiada - wymaga się, żeby zdał sprawę z wtargnięcia armii sowieckich do Rzeszy, z Nemmersdorfu* i następstw. Zgadza się, szukam słów. Ale to nie on, to matka mnie zmusza. I tylko ze względu na nią Stary się wtrąca, również zmuszany przez nią do zmuszania mnie, jakby wolno było pisać tylko pod przymusem, jakby na tym papierze nie mogło się nic zdarzyć bez matki.


* niemiecka wieś w Prusach Wschodnich, obecnie Majakowskoje. Pod koniec października 1944 rozpoznawcze jednostki pancerne Armii Czerwonej zdobyły wioskę i zamordowały większość mieszkańców, dopuszczając się przedtem gwałtów i tortur. Kilka dni później wieś została odbita przez Niemców a mord został wykorzystany propagandowo. Kronika filmowa pokazująca zmasakrowane ciała wywoła panikę i rozpoczęła eksodus wśród niemieckiej ludności na wschodzie III Rzeszy. Na dłuższą metę, ten dość mało istotny aspekt działań wojennych, przyczynił się do wzmocnienia desperackiej woli walki Niemców.


On jakoby znał ją jako istotę nieuchwytną, w żaden sposób nie dającą się jednoznacznie określić. Życzy sobie Tulli o niezmiennie rozproszonym blasku i jest rozczarowany. Nigdy w życiu, słyszę, nie przyszłoby mu na myśl, że ocalała Tulla Pokriefke rozwinie się w tak banalnym kierunku, stając się działaczką partyjną i przodownicą ze wszystkich sił wykonującą plan. Raczej należało się po niej spodziewać anarchistycznych wyskoków, czynów irracjonalnych, czegoś takiego jak niczym nie umotywowany zamach bombowy albo przejmujące zgrozą w zimnym świetle zrozumienie. Ostatecznie, powiada, to nastoletnia Tulla w wojennych czasach, a więc pośród rozmyślnie ślepych, nie opodal baterii przeciwlotniczej Port Cesarski dostrzegła, że biaława spiętrzona masa to ludzkie szczątki, głośno nazwała górę kości po imieniu: - To góra koszczi jeszt!

Stary nie zna matki. A ja? Znam ją? Co najwyżej jakieś pojęcie o blaskach i cieniach jej natury ma ciotka Jenny, która kiedyś powiedziała do mnie: „W gruncie rzeczy moją przyjaciółkę Tullę można zrozumieć tylko jako niedoszłą mniszkę, naturalnie stygmatyczkę...” Ale tyle się zgadza: matki nie sposób ogarnąć. Nawet w partii stawała okoniem. A kiedy ja chciałem prysnąć na Zachód, powiedziała tylko: „No, jeszli o mnie chodzi, to szpływaj” i nie wsypała mnie, wskutek czego w Schwerinie dawali jej niezły wycisk; nachodziła ją nawet służba bezpieczeństwa, nie jeden raz, bez widocznego powodzenia...

Wtedy byłem jej nadzieją. Ale skoro ze mnie nie dało się wykrzesać iskry i tylko czas uciekał, zaczęła - ledwo padł mur - urabiać mojego syna. Konny miał dopiero dziesięć albo jedenaście lat, kiedy wpadł w ręce swojej babki. A od spotkania ocalałych w Damp, gdzie ja byłem tylko zerem na marginesie, on zaś wyrósł na następcę tronu, faszerowała go historiami o uciekinierach, historiami o potwornościach, historiami o gwałtach, których co prawda nie doświadczyła na własnej skórze, które jednak od czasu, gdy w październiku czterdziestego czwartego rosyjskie czołgi przetoczyły się przez wschodnią granicę Rzeszy i wtargnęły na teren powiatów Gołdap i Gąbin, opowiadano wszędzie i rozgłaszano, ażeby budzić zgrozę.

Tak chyba musiało, tak mogło być. Tak mniej więcej było. Gdy w niewiele dni po wypadzie sowieckiej 2. armii gwardyjskiej jednostki niemieckiej 4. armii odbiły miejscowość Nemmersdorf, można było powąchać, zobaczyć, policzyć, sfotografować i dla wszystkich kin w Rzeszy sfilmować do Kroniki Tygodniowej, ile kobiet zostało zgwałconych przez rosyjskich żołnierzy, potem pomordowanych, poprzybijanych do wrót stodół. Czołgi T 34 doganiały i miażdżyły uciekających. Zastrzelone dzieci leżały w ogródkach przed domami i w przydrożnych rowach. Zlikwidowano nawet francuskich jeńców wojennych, którzy niedaleko Nemmersdorfu musieli pracować na roli, w liczbie czterdziestu, jak podano.

Te i dalsze szczegóły znalazłem pod dobrze już znanym adresem w internecie. Ponadto można było przeczytać tłumaczenie apelu ułożonego rzekomo przez rosyjskiego pisarza Ilję Erenburga, którego tekst wzywał wszystkich rosyjskich żołnierzy, żeby mordowali, gwałcili, mścili się za spustoszoną przez faszystowskie bestie ojczyznę, za „mateczkę Rosję”. Pod szyfrem „www.blutzeuge.de” mój tylko przeze mnie rozpoznawany syn skarżył się językiem oficjalnych wówczas komunikatów: „Tak rosyjscy podludzie rozprawiali się z bezbronnymi niemieckimi kobietami...” - „Tak szalało rosyjskie żołdactwo...” - „Ten terror w dalszym ciągu grozi całej Europie, jeśli nie postawi się tamy azjatyckiemu zalewowi...” Na dokładkę zeskanował plakat wyborczy CDU z lat pięćdziesiątych, który ukazywał żarłocznego potwora w typie Azjaty.

Te zdania i ilustrowane ciągi zdań rozpowszechniane w sieci i ściągane przez nie wiedzieć ilu internautów czytało się jak nawiązanie do aktualnych wydarzeń, aczkolwiek nie mówiło się wprost o bezwładnie rozpadającej się Rosji czy o okrucieństwach na Bałkanach i w afrykańskiej Ruandzie. Dla zilustrowania najnowszego w danym momencie programu mojemu synowi wystarczały usłane trupami pola z przeszłości; bez względu na to, kto je uprawiał, zawsze przynosiły plon.

Pozostaje mi tylko powiedzieć, że w tamtych dniach, kiedy to Nemmersdorf stał się symbolem wszelkich okropności, zwyczajowa pogarda dla tego, co rosyjskie, zmieniła się raptownie w strach przed Rosjanami. Rozpowszechniane gazetowe reportaże z odbitej miejscowości, komentarze radiowe, zdjęcia w Kronice Tygodniowej spowodowały w Prusach Wschodnich masową ucieczkę, która od połowy stycznia, od rozpoczęcia wielkiej sowieckiej ofensywy, przerodziła się w panikę. Od ucieczki drogą lądową zaczęło się umieranie na skraju dróg. Nie mogę tego opisać. Nikt tego nie może opisać. Jedynie tyle: Część uciekinierów dotarła do miast portowych, do Piławy, Gdańska i Gotenhafen. Setki tysięcy usiłowały drogą morską ujść zbliżającej się coraz bardziej okropności. Setki tysięcy - statystyki mówią o dwóch milionach uciekinierów, którzy uratowali się przedostając na Zachód - tłoczyły się, by wejść na pokład okrętów wojennych, statków pasażerskich i handlowych; oblegany był także w Gotenhafen przycumowany od lat do oksywskiego nabrzeża „Wilhelm Gustloff”.

Byłbym rad, gdybym mógł uprościć sobie sprawę tak jak mój syn, który na swojej Website oznajmiał: „W spokoju i porządku statek przyjął uciekające przed rosyjską bestią dziewczęta i kobiety, matki i dzieci...” Dlaczego pominął również zaokrętowanych w sile tysiąca ludzi marynarzy u-bootów i trzysta siedemdziesiąt dziewczyn ze służby pomocniczej marynarki, jak również artylerzystów z obsługi zamontowanych pośpiesznie działek przeciwlotniczych? Na marginesie wspomniał wprawdzie, że na początku i pod koniec na pokład trafili również ranni - „Byli między nimi żołnierze walczący na froncie kurlandzkim, który nadal odpierał ataki czerwonej nawały...” - ale gdy zaczął opisywać zmiany mające przekształcić statek-koszary w żeglowny transportowiec, wyliczał co prawda skrupulatnie, ile cetnarów mąki i mleka w proszku, ile zaszlachtowanych wieprzy znalazło się na pokładzie, przemilczał jednak chorwackich ochotników wojennych, którzy - kiepsko wyszkoleni - musieli uzupełnić załogę statku. Ani słowa o niedostatkach aparatury radiowej. Ani słowa o ćwiczeniach na wypadek katastrofy: „Zamknąć grodzie!” To zrozumiałe, że uwypuklił pieczołowite urządzenie oddziału położniczego, lecz co mu przeszkadzało choćby w napomknięciu o stanie jego bliskiej wówczas rozwiązania babki? I żadnej wzmianki o brakujących dziesięciu szalupach ratunkowych, które zostały odkomenderowane do wytwarzania w porcie zasłony dymnej w czasie nalotów i zastąpione przez łodzie wiosłowe o niewielkiej pojemności oraz naprędce ułożone jedna na drugiej i umocowane tratwy ratunkowe ze sprasowanego kapoku. „Gustloff” miał być zaprezentowany internautom wyłącznie jako statek uciekinierów.

Dlaczego Konny kłamał? Dlaczego chłopak oszukiwał siebie i innych? Dlaczego on, zazwyczaj taki dociekliwy pedant, dla którego statek od czasów KdP aż po tunel wału napędowego i najdalszy zakątek pokładowej pralni nie miał tajemnic, nie chciał przyznać, że przy nabrzeżu nie stał ani transportowiec Czerwonego Krzyża, ani załadowany wyłącznie uciekinierami wielki frachtowiec, tylko podporządkowany Kriegsmarine, uzbrojony statek pasażerski, na który wtłoczono najrozmaitszą zbieraninę? Dlaczego zaprzeczał temu, co już przed laty zostało ogłoszone drukiem i czego dzisiaj nie kwestionują bodaj nawet przedwczorajsi? Czy chciał wykreować zbrodnię wojenną i upiększoną wersją rzeczywistych zdarzeń zaimponować łysogłowym w Niemczech i gdzie indziej? Czy potrzeba nieskazitelnego bilansu ofiar była w nim tak paląca, że na jego Website zgoła zabrakło miejsca dla wojskowego kontrpartnera cywilnego kapitana Petersena - komandora podporucznika Zahna i towarzyszącego mu owczarka?

Mogę się tylko domyślać, co zapewne skłoniło Konny'ego do oszukaństwa: pragnienie niezmąconego obrazu wroga. A historię z psem jako fakt niezbity usłyszałem od matki; ona przecież już jako dziecko miała bzika na punkcie owczarków. Zahn od lat trzymał swojego Hassana na statku. Czy na mostku, czy w mesie oficerskiej, wszędzie występował z psem. Matka mówiła: - Z dołu, gdże żeszmy czekali, ale na górę wejszcz ni mogli, dobrze widacz beło, jak taki kapitan ze swoim psziszkiem przy relingu ształ i na nas, uczekinierów, są patrzył. Psziszko kubek w kubek do naszego Harrasa podobne beło...”

Ona wiedziała, co się działo na nabrzeżu: - Szczisk beł i bałagan ni do opisania. Najsampierw to wszyszczy, co po schodach na górę wchodzili, porządnie są zapisywali, ale potem papieru ju ni beło... - Toteż liczba na zawsze pozostanie niepewna. Ale co mówią liczby? Liczby nigdy się nie zgadzają. Resztę zawsze trzeba szacować pi razy drzwi. Zarejestrowanych zostało sześć tysięcy osób, w tym około pięciu tysięcy uciekinierów. Ale od 28 stycznia po schodkach wciskały się dalsze masy, których już się nie liczyło.

Czy tych, co pozostali bez numeru i bez imienia, było dwa albo trzy tysiące? Tyle z grubsza kartek na posiłki wydrukowała dodatkowo okrętowa drukarnia i rozdały odkomenderowane do pomocy dziewczyny ze służby pomocniczej marynarki. W takich wypadkach nie miało i nie ma znaczenia paręset mniej czy więcej. Nikt nie zna dokładnych danych. Toteż nie wiadomo, ile wózków dziecięcych zostało umieszczonych w ładowniach; i tylko w przybliżeniu można oceniać, że na koniec było na pokładzie cztery i pół tysiąca niemowląt, dzieci i nastolatków.

Na ostatku, kiedy już nigdzie nie było miejsca, zostali jednak jeszcze zaokrętowani dalsi ranni i ostatni oddział służby pomocniczej marynarki, młode dziewczyny, które - ponieważ nie było już wolnych kabin, a wszystkie sale zamieniono na usłane materacami obozowiska - zakwaterowano w osuszonym basenie pływackim, a więc na pokładzie E poniżej linii wodnej.

O tej lokalizacji trzeba ponownie i to z naciskiem wspomnieć, ponieważ mój syn nie puścił pary z ust na temat wszystkiego, co się tyczyło junaczek ze służby pomocniczej marynarki i śmiertelnej pułapki w basenie pływackim. Tylko generalnie rozwodząc się nad gwałtami fantazjował na temat „młodziutkich panien, których niewinność miała być na statku uratowana przed agresją rosyjskiej bestii...”

Kiedy zaserwowano mi tę bzdurę, znów się włączyłem nie ujawniając wszelako faktu, że jestem ojcem. Skoro tylko jego chatroom był wolny, wyraziłem swoje zastrzeżenia: „Twoje spragnione pomocy panny nosiły mundury, nawet twarzowe. Miały na sobie szaroniebieskie spódniczki do kolan i obcisłe żakiety. Z lekka przekrzywione furażerki wieńczyły ich ufryzowane głowy. Wszystkie one, czy jeszcze niewinne, czy nie, miały za sobą przeszkolenie wojskowe i były zaprzysiężone na wierność swemu führerowi...”

Lecz mój syn nie chciał zadawać się ze mną. Co najwyżej ze swoim wymyślonym oponentem, którego pouczał jak rasista z książeczki z obrazkami: „Dla ciebie jako Żyda będzie po wsze czasy niepojęte, jak bardzo wciąż jeszcze boli mnie pohańbienie niemieckich dziewcząt i kobiet przez Kałmuków, Tatarów i innych Mongołów. Ale cóż wy, Żydzi, wiecie o czystości krwi!”

Nie, tego nie mogła mu wbić do głowy matka. A może jednak? Kiedy na osiedlu Grosser Dreesch położyłem jej na stoliku do kawy mój całkiem obiektywny artykuł na temat sporu o berliński pomnik holocaustu, opowiedziała mi, że na podwórzu stolarni jej wuja pokazywał się ktoś, „taki tłuszczoch w piegi”, kto ponoć psa łańcuchowego narysował prawie do złudzenia podobnie: - To gudłaj beł, co mu do głowy czągle takie szmieszne rzeczy przychodziły. Ale telko w połowie, mój tatusz wiedżał. Głoszno to rzekł, zanim gudłaja, Amsel mu beło, z naszego podwórza przeszwęcził...

Przed południem trzydziestego matce udało się wraz z rodzicami dostać na pokład. - Na osztatni dzwonek żeszmy są załapali... - Zaginęła przy tym część bagażu. W południe na „Gustloffa” dotarł rozkaz, żeby podniósł kotwicę i odpłynął. Na nabrzeżu pozostały setki.

- Dla mamuszy i tatusza to naturalnie duży wsztyd beł przez ten mój gruby brzuch. Jak telko ktosz z innych uczekinierów o mnie pytał, mamusza mówiła: „Jej narzeczony na froncze walczy”. Albo: „Właszcziwie to szlub na odległoszcz miał bycz z narzeczonym, co na zachodnim froncze walczy. Żeby go telko ni zabili”. Ale do mnie furt telko o wsztydże mówili. To i dobrze są złożyło, bo nasz na sztatku od razu rozdżelili. Mamusza i tatusz na sam dół łajbowego brzucha pójszcz muszeli, gdże jesz trochę miejsca beło. Mnie na górę, na oddżał czężarnych wżęli.

Ale jeszcze do tego nie doszło. Znów muszę pójść rakiem w tył, żeby posunąć się naprzód: jeszcze poprzedniego dnia - a potem przez długą noc - Pokriefkowie siedzieli na swych zbyt licznych walizkach i tobołach, pośród ciżby uciekinierów, z których większość była wyczerpana długą wędrówką. Pochodzili z Mierzei Kurońskiej, Sambii, z Mazur. Ostatnia fala uciekła z bliżej położonego Elbląga, przez który przetoczyły się sowieckie czołgi, ale walki o miasto, jak się zdawało, jeszcze trwały. Również coraz więcej kobiet i dzieci z Gdańska, Sopotu i Gotenhafen wciskało się między furmanki, wozy drabiniaste, wózki dziecięce i liczne sanie. Matka opowiadała mi o bezpańskich psach, które nie mając wstępu na pokład wygłodzone stanowiły zagrożenie na portowych bulwarach. Wschodniopruskie chłopskie konie wyprzęgano i w mieście albo pozostawiano jednostkom Wehrmachtu, albo odprowadzano do rzeźni. Tego matka dokładnie nie wiedziała. Poza tym żal jej było tylko psów: - Caluszeńką noc jako wilki wyły...

Kiedy Pokriefkowie opuszczali ulicę Elzy, spokrewnieni z nimi Liebenauowie wzbraniali się przed pójściem z uciekinierskim bagażem w ślady przetrzebionej rodziny pomagiera ze stolarni. Majster stolarski za bardzo był przywiązany do swoich strugnic, piły tarczowej i taśmowej, szlifierki, zapasu dłużyc w szopie i będącej jego własnością czynszowej kamienicy pod 19. Jego synowi Harry'emu, co do którego matka jakiś czas sugerowała, że to być może mój ojciec, już na jesieni poprzedniego roku doręczono powołanie do wojska. Gdzieś tam, na jednym z wielu cofających się frontów, był pewnie radiotelegrafistą albo strzelcem piechoty zmechanizowanej.

Po latach dowiedziałem się, że po zakończeniu wojny Polacy wysiedlili mojego hipotetycznego dziadka i jego żonę, tak jak wszystkich Niemców, którzy pozostali na miejscu. Mówiono, że oboje wkrótce i szybko jedno po drugim zmarli na Zachodzie, prawdopodobnie w Lüneburgu, on przypuszczalnie z żalu za utraconą stolarnią i wieloma przechowywanymi w piwnicy czynszówki okuciami do okien i drzwi. Pies podwórzowy, w którego budzie matka będąc dzieckiem jakoby mieszkała przez tydzień, dawno już nie żył; przed wybuchem wojny ktoś - ona mówi: „kumpel tego gudłaja” - ponoć go struł.

Należy przyjąć, że Pokriefkowie weszli na pokład z jedną z ostatnich grup, wpuszczeni, ponieważ ich córka była w widocznej ciąży. Tylko August Pokriefke musiał się liczyć z trudnościami. Kontrolująca bulwary żandarmeria mogłaby go nie przepuścić jako zdatnego do volksszturmu. Ale będąc, jak matka mówiła, „kieszonkowym mężczyzną” zdołał się prześliznąć. Pod koniec i tak kontrole nie były szczelne. Panował chaos. Na pokład dostawały się dzieci bez matek. A niejedna matka musiała ścierpieć, jak w ścisku na trapie dziecko potrącone wypada jej z rąk, leci w dół i znika w portowej wodzie między burtą statku a murem nabrzeża. Tu nie pomagał żaden krzyk.

Być może Pokriefkowie mogliby także, mimo przepełnienia uciekinierami, znaleźć miejsce na parowcach „Oceana” i „Antonio Delfino”. Obydwa statki również cumowały w Gotenhafen przy oksywskim nabrzeżu, jak mówiono: „nabrzeżu dobrej nadziei”; a te dwa średniej wielkości transportowce dotarły szczęśliwie do portów przeznaczenia w Kilonii i Kopenhadze. Ale Erna Pokriefke uparła się, „żeby nie wiem co”, na „Gustloffa”, ponieważ dla niej z lśniącym wówczas biało motorowcem wiązało się tyle przyjemnych wspomnień z rejsu KdP do norweskich fiordów. W uciekinierskim bagażu pomieściła album z fotografiami, w którym znajdowały się też migawki z tej morskiej wycieczki.

Erna i August Pokriefkowie zapewne ledwo poznali wnętrze statku, bo wszystkie sale bankietowe i jadalne, opróżniona biblioteka, sala strojów i sala muzyczna - bez jakichkolwiek obrazów na ścianach - zmarniały zamienione w gwarne, usłane materacami obozowiska. Nawet oszklony pokład spacerowy i korytarze były zatłoczone do cna. Jako że do ludzkiego frachtu należały tysiące dzieci, policzonych i nie policzonych, ich wrzawa mieszała się z megafonowymi komunikatami; ciągle wywoływano imiona zagubionych chłopców i dziewczynek.

Kiedy Pokriefkowie bez zarejestrowania weszli na pokład, matkę rozdzielono z rodzicami. Tak zadecydowała sanitariuszka. Nie bardzo wiadomo, czy dyżurne junaczki ze służby pomocniczej marynarki upchały małżonków w już zajętej kabinie, czy też wraz z pozostałym im jeszcze bagażem znaleźli oni miejsce pośród masowych legowisk. Tulla Pokriefke miała już nigdy nie zobaczyć albumu z fotografiami i swoich rodziców. Zapisuję to w tej kolejności, ponieważ wydaje mi się pewne, że utrata albumu z fotografiami była dla matki szczególnie bolesna, bo wraz z nim przepadły wszystkie zdjęcia pstryknięte familijnym kodakiem, na których było ją widać z bratem Konradem, Kędzierzawą Główką, na sopockim molo, z koleżanką szkolną Jenny i jej przybranym ojcem, profesorem Bruniesem, przed pomnikiem Gutenberga w Jaśkowym Lesie oraz kilkakrotnie z Harrasem, owczarkiem czystej rasy i słynnym reproduktorem.

Matka zawsze mówiła o ósmym miesiącu ciąży, kiedy w jej nie kończących się opowieściach przychodziło do momentu zaokrętowania. Prawdopodobnie to był ósmy. Będąc w tym czy innym miesiącu została skierowana na oddział ginekologiczno-położniczy. Znajdował się on obok tak zwanej Altany, w której jeden tuż obok drugiego jęczeli ciężko ranni. Za czasów KdF Altana cieszyła się popularnością wśród wycieczkowiczów jako swego rodzaju oranżeria i mieściła się pod mostkiem kapitańskim. Doktorowi Richterowi, najwyższemu stopniem oficerowi sanitarnemu 2. dywizjonu szkolnego u-bootów, jako lekarzowi okrętowemu podlegała zarówno Altana, jak i oddział dla ciężarnych i położnic. Za każdym razem, kiedy matka opowiadała mi o zaokrętowaniu, mówiła: - Tam wreszcze czepło beło. I gorące mleko glajch doształam, z kapką miodu...

Na oddziale położniczym musiał panować normalny ruch. Od początku zaokrętowywania urodziła się czwórka niemowlaków, „same chłopaki”, jak słyszałem od matki.

Twierdzą, że „Wilhelm Gustloff” miał na pokładzie za dużo kapitanów. Być może. Ale „Titanic” miał tylko jednego, a mimo to już dziewiczy rejs fatalnie się skończył. W każdym razie matka mówiła, że na krótko przed wypłynięciem statku zachciało się jej troszkę rozprostować nogi i przy tej sposobności, nie zatrzymywana przez wachtę, zaszła - „To telko jedno piętro w górę” - na pomost nawigacyjny, „gdże taki sztary wilk morszki z drugim takim, co szpicbródkę miał, okrutnie są kłócił...”

Starym wilkiem morskim był kapitan Friedrich Petersen, człowiek z żeglugi cywilnej, który w czasach pokojowych miał pod swoim dowództwem kilka statków pasażerskich, w tym i przez krótki czas „Gustloffa”, a po wybuchu wojny za przełamanie blokady trafił do angielskiego więzienia. Potem jednak z uwagi na wiek został uznany za niezdolnego do służby wojennej i po pisemnym zobowiązaniu się, że nigdy więcej jako kapitan nie wypłynie w rejs, odesłany do Niemiec. Dlatego powierzono mu, sześćdziesięciolatkowi z okładem, funkcję „kapitana postojowego” na „pływających koszarach” przy oksywskim nabrzeżu.

Tym ze szpicbródką mógł być tylko komandor podporucznik Wilhelm Zahn, który stale miał przy nodze swojego owczarka Hassana. Ten były dowódca u-bootów z nader skromnymi sukcesami na koncie uchodził za wojskowego szefa transportu na przepełnionym uciekinierami statku. Ponadto dla odciążenia starego kapitana, któremu z czasem brakowało praktyki na morzu, stali na mostku dwaj młodzi, ale w obrębie Bałtyku doświadczeni kapitanowie, którzy nazywali się Köhler i Weiler. Obaj przeszli z marynarki handlowej i z tego względu byli przez oficerów Kriegsmarine z Zahnem na czele traktowani bardzo lekceważąco: jadano w różnych mesach oficerskich i z wielkim trudem nawiązywano rozmowę.

Tak to na mostku skupiały się przeciwieństwa, ale i wspólna odpowiedzialność za trudny do określenia fracht statku: z jednej strony był to transportowiec wojskowy, z drugiej zaś statek uchodźców i statek szpitalny. Powleczony szarą farbą okrętów wojennych „Gustloff” stanowił cel wymykający się jednoznacznym definicjom. Jeszcze bezpiecznie, jeśli nie liczyć groźby nalotów, stał sobie w basenie portowym. Jeszcze zasygnalizowany spór między zbyt wielu kapitanami nie dobiegł końca. Jeszcze kolejny kapitan nie miał zielonego pojęcia o statku wypełnionym dziećmi i żołnierzami, matkami i junaczkami ze służby pomocniczej marynarki oraz uzbrojonym w działka przeciwlotnicze.

Do końca grudnia „S 13” stał w doku bazy Smolny, należącej do Bałtyckiej Floty spod Czerwonego Sztandaru. Kiedy już okręt miał za sobą przegląd techniczny, został zaopatrzony w paliwo, prowiant i torpedy, powinien był popłynąć w rajd na wroga, lecz brakowało dowódcy.

Alkohol i kobiety nie pozwoliły Aleksandrowi Marinesko przerwać pobytu na lądzie i wrócić w porę na pokład swojego okrętu przed rozpoczęciem wielkiej ofensywy, która miała ruszyć na kraje bałtyckie i Prusy Wschodnie. Poszukiwanie go w burdelach i innych znanych wojskowym gliniarzom melinach nie dało rezultatu; okręt nie miał dowódcy. Mówią, że to pontikka, fińska wódka pędzona z ziemniaków, pozbawiła go równowagi i wszelkiej pamięci.

Dopiero 3 stycznia wytrzeźwiały Marinesko zgłosił się po powrocie w Turku. Z miejsca został przesłuchany przez z podejrzenia o szpiegostwo. Jako że zapomniał wszystkie etapy swego przeciągniętego pobytu na lądzie, nie mógł na swoją obronę podać nic poza lukami w pamięci. W końcu jego przełożonemu, kapitanowi pierwszej rangi Oriełowi, udało się dzięki usilnemu przywoływaniu najnowszego rozkazu operacyjnego Stalina odroczyć posiedzenie sądu wojennego. Miał on do dyspozycji zbyt mało wypróbowanych dowódców i nie chciał dopuścić do osłabienia siły bojowej swojego zespołu. Gdy nawet załoga „S 13” włączyła się w prowadzone postępowanie, składając prośbę o ułaskawienie swego kapitana i z punktu widzenia NKWD można było spodziewać się buntu, Orieł rozkazał nieodpowiedzialnemu tylko podczas pobytów na lądzie dowódcy okrętu wypłynąć natychmiast do Hangö, którego port „S 13” opuścił tydzień później. Lodołamacze oczyściły tymczasem tor wodny. Okręt przepływając koło szwedzkiej wyspy Gotlandii miał wziąć kurs na wybrzeże krajów bałtyckich.

No cóż, istnieje ten czarno-biały film nakręcony pod koniec lat pięćdziesiątych. Ma tytuł „Noc zapadła nad Gotenhafen”, a w obsadzie takie gwiazdy jak Brigitte Horney i Sonja Ziemann. Reżyser, Amerykanin niemieckiego pochodzenia nazwiskiem Frank Wisbar, który nakręcił przedtem film o Stalingradzie, korzystał z rad specjalisty od „Gustloffa”, Heinza Schöna. Nie dopuszczony do wyświetlania na Wschodzie film szedł ze średnim powodzeniem tylko na Zachodzie i - jak nieszczęsny statek - popadł w zapomnienie, w najlepszym razie spoczywa w archiwach.

Z przyjaciółką matki, Jenny Brunies, u której jako licealista mieszkałem wówczas w Berlinie Zachodnim, na jej nalegania - „Moja przyjaciółka Tulla powiadomiła mnie, jak bardzo jej zależy, żebyśmy razem wybrali się do kina” -obejrzałem to dzieło i byłem mocno rozczarowany. Akcja przebiegała wedle wciąż tego samego szablonu. Jak we wszystkich filmach o „Titanicu” również w sfilmowanej wersji zagłady „Gustloffa” pełna udręk, a na koniec heroiczna historia miłosna musiała służyć za dodatkowy wątek i zapchajdziurę, jak gdyby zatonięcie przepełnionego statku było nie dość zajmujące, wielotysięczna śmierć nie dość tragiczna.

Romansowe hocki-klocki z czasów wojny. W filmie „Noc zapadła nad Gotenhafen”, po o wiele za długim prologu rozgrywającym się w Berlinie, Prusach Wschodnich i jeszcze gdzieś, uczestnikami małżeńskiego trójkąta są: żołnierz na froncie wschodnim jako zdradzany mąż i późniejszy ciężko ranny na statku, niewierna żona z niemowlęciem, której udało się dostać na pokład, jako targana sprzecznościami ponętna kobieta, i beztroski oficer marynarki jako cudzołożnik, ojciec i wybawca niemowlęcia. Co prawda podczas seansu ciotka Jenny w pewnych momentach mogła się popłakać, ale zaprosiwszy mnie po kinie do baru Paris na mój pierwszy pernod powiedziała: - Twojej drogiej matce chyba film by się nie podobał, ponieważ ani przed, ani po zatonięciu nie pokazano żadnych narodzin... - A potem jeszcze dorzuciła: - Właściwie to czegoś tak okropnego w ogóle nie można sfilmować.

Jestem całkowicie pewny, że matka na pokładzie nie miała koło siebie ani kochanka, ani żadnego z moich domniemanych ojców. Być może, jak to było i pozostało w jej zwyczaju, nawet w zaawansowanej ciąży potrafiła przyciągać uwagę męskiego personelu: ma w sobie jakiś ukryty magnes, jak sama mówi: „to coś”. Toteż podobno, ledwie podniesiono kotwice, jeden z rekrutów Kriegsmarine i przyszły podwodniak - „taki tam blady chłopaczyna z pryszczami na gębie” - poszedł z ciężarną na najwyższy pokład. Wewnętrzny niepokój popychał ją do chodzenia. Marynarz, jak oceniam, był chyba w wieku matki, miał te siedemnaście czy niespełna osiemnaście lat, kiedy troskliwie prowadził ją pod rękę po gładkim jak lustro, bo pokrytym lodem pokładzie słonecznym. I wtedy matka swoim spojrzeniem, które niczego nie pomija, dostrzegła, że żurawiki, bloki i zawieszenia umocowanych z lewej i prawej burty łodzi ratunkowych oraz ich poprowadzone po krążkach liny były zlodowaciałe.

Ileż to razy słyszałem jej zdanie: - Jak żem to zobaczyła, ganc łyso mnie są zrobiło. - A w Damp, kiedy to ubrana na czarno i szczupła stała w otoczeniu starszych panów i wprowadzała mojego syna Konrada w zacieśniony świat ocalałych, doszły do mnie jej słowa: - Naonczas żem szkapowała, że przez oblodzenie, jakby co, to z ratunku niczi bandą. Zejszcz ze sztatku żem chczała. Jako opętana żem krzyczała. Ale ju za późno beło...

Film, który obejrzałem z ciotką Jenny w kinie przy Kantstrasse, nic z tego nie pokazał, ani grud lodu na żurawikach łodzi ratunkowych, ani oblodzonego relingu, ani nawet kry w basenie portowym. Tymczasem nie tylko u Schöna, lecz także w kieszonkowym wydaniu raportu Anglików Dobsona, Millera, Payne'a można przeczytać, że 30 stycznia 1945 panowało lodowate zimno: 18 stopni poniżej zera. Lodołamacze musiały w Zatoce Gdańskiej przekuć tor wodny. Zapowiadano wzburzone morze i sztormowe wiatry.

Jeśli mimo to zastanawiam się, czy matka nie mogłaby była w porę zejść z pokładu, to podstawę do takich rozważań stanowi potwierdzony fakt, że wkrótce po wypłynięciu „Gustloffa”, którego z oksywskiego basenu portowego wyprowadzały cztery holowniki, w zawiei śnieżnej wyłonił się parowiec przybrzeżny „Reval” i nieuchronnie szedł przeciwnym kursem. Przepełniony uciekinierami z Tylży i Królewca statek płynął z Piławy, ostatniego portu Prus Wschodnich. Jako że na dolnym pokładzie było za mało miejsca, uciekinierzy stali ciasno stłoczeni na górnym. Jak się miało okazać, wielu w trakcie żeglugi zamarzło, zamieniło się w stojące bryły lodu.

Gdy zatrzymany „Gustloff spuścił kilka trapów, ci, co przeżyli, zostali, jak się im wydawało, uratowani przez duży statek; znajdowali luki w stężonym cieple korytarzy i na schodkach.

Czy matka nie mogłaby była skorzystać z trapu w przeciwnym kierunku? Zawsze umiała zawracać w porę. Taka okazja! Dlaczego z nieszczęsnego statku nie zejść na „Reval”? Gdyby mimo grubego brzucha odważyła się zstąpić w dół, to ja urodziłbym się gdzie indziej - nie wiem, gdzie - na pewno jednak później niż 30 stycznia.

Znów ta przeklęta data. Historia, ściśle biorąc: historia, w której sami maczaliśmy palce, to zapchany klozet. Spłukujemy i spłukujemy, a gówno mimo to wypływa. Na przykład ten sakramencki trzydziesty. Jak się mnie uczepił, jak mnie napiętnował. Nic to nie dało, że przez cały czas, czy jako uczeń i student, czy jako redaktor gazety i mąż, za żadne skarby nie chciałem obchodzić swoich urodzin w gronie przyjaciół, kolegów czy rodziny. Wciąż się obawiałem, że na takiej uroczystości może wypłynąć - choćby w toaście - po trzykroć przeklęte znaczenie trzydziestego, nawet jeśli wyglądało na to, że ta utuczona ponad wszelką miarę data z biegiem lat zeszczuplała, zniewinniała, stała się dniem w kalendarzu jak wiele innych. Podporządkowaliśmy przecież słowa obcowaniu z przeszłością: należy ją odpokutować, przezwyciężać, poranię się z nią oznacza wysiłek przebolenia.

Ale potem wyglądało na to, jakby w internecie nadal albo znowu trzydziestego, w święto państwowe, trzeba było wywieszać flagi. W każdym razie mój syn ukazywał całemu światu dzień przejęcia władzy jako czerwoną kartkę w kalendarzu. Na schwerińskim osiedlu z wielkiej płyty Grosser Dreesch, gdzie od początku nowego roku szkolnego mieszkał u swojej babki, w dalszym ciągu działał jako Webmaster. Gabi, moja była, nie chciała stawać na przeszkodzie przeprowadzce naszego syna - z dala od przesiąkniętych lewicowością nieustannych matczynych pouczeń, do źródła babcinych podszeptów. Co gorsza odcięła się od jakiejkolwiek odpowiedzialności: „Tylko patrzeć, jak Konrad skończy siedemnaście lat, więc może już decydować sam”.

Mnie nikt nie pytał. Oboje rozstali się, jak to zostało powiedziane, „za obopólną zgodą”. I tak przeprowadzka znad Jeziora Mollneńskiego nad Jezioro Schwerińskie odbyła się bez hałasu. Nawet zmiana szkoły, „dzięki jego nieprzeciętnym wynikom”, przeszła ponoć gładko, aczkolwiek bardzo mi trudno wyobrazić sobie mego syna w stęchłym zaduchu szkolnym Ossich. - To są uprzedzenia - powiedziała Gabi. - Konny teraz wyżej stawia tamtejszą surową dyscyplinę lekcyjną niż nasz szkolny luz. - Potem moja była usiłowała zachować dystans: Jako pedagog optujący za swobodnym kształtowaniem woli i otwartą dyskusją jest wprawdzie zawiedziona, jako matka musi jednak uszanować decyzję syna. Nawet przyjaciółka Konny'ego - w ten sposób dowiedziałem się o mglistym istnieniu tej asystentki dentysty - potrafi zrozumieć jego postanowienie. Choć Rosi pozostanie w Ratzeburgu, chętnie i możliwie jak najczęściej będzie odwiedzała Konrada.

Wierny pozostał mu również partner od dialogu. Dawid, ów albo wyssany z palca, albo gdzieś tam istniejący dostarczyciel bodźców, nie przejął się przeprowadzką albo nie zwrócił na nią uwagi. W każdym razie kiedy w chatro-omie mojego syna była mowa o trzydziestym, po dłuższej przerwie pojawił się znowu z niezmiennie antyfaszystowską retoryką. A i poza tym czatowanie przebiegało wielogłosowo: było albo naładowane protestami, albo ślepo afirmujące. Trwał istny festiwal gadaniny. Wkrótce tematem stymulującym było już nie tylko mianowanie fułirera kanclerzem Rzeszy, ale za jednym zamachem i urodziny Wilhelma Gustloffa: spór toczył się o, jak to ujął Konny, „fakt wyznaczony przez Opatrzność”: męczennik miał jakoby wiedziony przeczuciem przyjść na świat w dniu przyszłego przejęcia władzy. Tę bajeczkę zaserwowano wszystkim czatowcom jako opatrznościowe zrządzenie. Na to realny czy też jedynie wymyślony Dawid naigrawał się z upolowanego w Davos Goliata: „Potem to również Opatrzność sprawiła, że statek ochrzczony imieniem twojego słabosilnego partyjniaka zaczął tonąć z całym transportem w jego urodziny i z okazji dwunastolecia puczu Hitlera; punktualnie co do minuty w dniu urodzin Gustloffa o dwudziestej pierwszej szesnaście rąbnęło trzy razy...”

Tak to wyglądał ich podział ról: jakby wyćwiczony do perfekcji. A jednak coraz bardziej podawałem w wątpliwość moje podejrzenie, że to raz za razem klika wymyślony Dawid, jakiś homunkulus wyplata zdania spod sztancy, choćby takie: „Dla was, Niemców, Oświęcim pozostanie piętnem winy wypalonym po wsze Czasy...” Albo: „Ty jesteś dobitnym przykładem odradzającego się zła...” Albo zdania, w których Dawid krył się w liczbie mnogiej: „Nam, Żydom, pozostaje nie kończąca się skarga”. - „My, Żydzi, nigdy nie zapomnimy!” Wilhelm przeciwstawiał temu zdania z podręcznika rasizmu, w których „światowe żydostwo” rozsiadło się wszędzie, ale szczególnie potężnie na nowojorskiej Wall Street.

Odbywała się bezlitosna wymiana ciosów. Ale niekiedy wypadali z roli, na przykład kiedy mój syn chwalił siłę uderzeniową armii izraelskiej, natomiast Dawid potępiał osiedla żydowskie na ziemiach palestyńskich jako „agresywną aneksję”. Mogło się także zdarzyć, że obaj nagle ze znajomością rzeczy zgodnie oceniali mistrzostwa świata w tenisie stołowym. Ich indywidualny, raz ostry, to znów kumplowski ton zdradzał, że w wirtualnej przestrzeni spotkało się dwóch młodych ludzi, którzy przy całej rozdmuchiwanej wrogości mogliby zostać przyjaciółmi. Na przykład, kiedy Dawid tak zaczynał: „Halo, ty szczeciniasty nazistowski wieprzu! Twoja rzeźna żydowska świnia podsuwa ci tutaj parę rad, jak można by jeszcze dzisiaj uczcić dzień przejęcia władzy, mianowicie odgrzewanymi kotletami...” Albo kiedy Wilhelm starał się być dowcipny: „Na dzisiaj popłynęło dość żydowskiej krwi. Twój przyboczny kucharz, który chętnie podgrzeje ci koszerny brunatny sos, robi teraz pa, pa! i wyłącza się!”

Poza tym w związku z trzydziestym obydwu przychodziły do głowy tylko rzeczy od dawna znane. Wszelako Konny miał nowinę dla swego wrogoprzyjaciela Dawida: „Powinieneś wiedzieć, że na wszystkich pokładach przeznaczonego na śmierć statku można było usłyszeć ostatnią mowę naszego ukochanego führera”.

Tak było. Wszędzie na „Gustloffie”, gdzie tylko wisiały głośniki, Radio Wielkoniemieckie przekazywało przemówienie Hitlera do narodu. I również na oddziale dla ciężarnych i położnic matka, która za radą siostry oddziałowej położyła się na łóżku polowym, słyszała niepowtarzalny głos: „Przed dwunastu laty, 30 stycznia 1933, w prawdziwie historycznym dniu, Opatrzność w moje ręce złożyła los niemieckiego narodu...”

Potem gauleiter Prus Wschodnich Koch rzucił tuzin haseł wzywających do wytrwania. Po nich nastąpiła muzyka tragiczna. Ale matka opowiadała tylko o mowie führera: - Jak fyrer o losie i podobnych kawałkach gadał, to po mnie rychtik czarki przechodziły... - A czasem po chwili milczenia mówiła: - Jako mowy na czmentarzu tego są szłuchało.

Wybiegłem naprzód. Transmisję radiową nadano dopiero później. Statek na jako tako spokojnej Zatoce Gdańskiej trzymał kurs na koniuszek Półwyspu Helskiego.

Trzydziesty wypadł we wtorek. Mimo długoletniego przestoju motory pracowały równomiernie. Wzburzone morze, zadymka. Na kartki jedzeniowe wydawano na wszystkich pokładach wewnętrznych zupę i chleb. Dwa stawiacze sieci przeciwtorpedowych, które dla zabezpieczenia miały towarzyszyć statkowi aż do Helu, rychło nie radziły już sobie z coraz gwałtowniejszą falą, trzeba je było drogą radiową odwołać. I również przez radio nadeszła wiadomość o porcie przeznaczenia: w Kilonii mieli zejść bądź zostać zniesieni z pokładu przyszli podwodniacy z 2. dywizjonu szkolnego, ranni i junaczki ze służby pomocniczej marynarki; wyokrętowanie uciekinierów przewidziano w porcie Flensburg. Wciąż jeszcze panowała zawieja śnieżna. Meldowano o pierwszych przypadkach morskiej choroby. Gdy na redzie Helu ukazała się także przepełniona uciekinierami „Hansa”, konwój prócz trzech obiecanych okrętów eskorty był w komplecie. Ale potem przyszedł rozkaz rzucenia kotwicy.

Nie chcę teraz wyliczać wszystkich powodów, jakie doprowadziły do tego, że zapomniany przez wszystkich, nie, wyrugowany z pamięci, nagle pojawiający się jak widmo w internecie nieszczęsny statek kontynuował w końcu żeglugę bez „Hansy”, która miała defekt motoru, pod eskortą tylko dwóch okrętów towarzyszących, z których jeden został wkrótce odwołany. Powiem tylko tyle: ledwie maszyny statku ruszyły na nowo, na mostku zaczął się spór kompetencyjny. Czterej kapitanowie spierali się między sobą. Petersen i jego pierwszy oficer - również wywodzący się z marynarki handlowej - dopuszczali jedynie prędkość dwunastu mil morskich na godzinę. Po zbyt długim przestoju więcej od statku wymagać nie można. Jednakże były dowódca u-bootów Zahn obawiając się ataków wroga ze znanej sobie pozycji do strzału chciał przyśpieszyć żeglowanie do piętnastu węzłów. Petersen postawił na swoim. Potem pierwszy oficer wspierany przez kapitanów Köhlera i Wellera zaproponował, żeby na wysokości Rozewia popłynąć co prawda zaminowanym, ale na płyciźnie bezpiecznym od okrętów podwodnych szlakiem przybrzeżnym, lecz Petersen, tym razem popierany przez Zahna, zdecydował się na oczyszczony z min szlak przez głęboką wodę, odrzucając jednak w zupełności radę wszystkich pozostałych kapitanów, żeby płynąć zygzakiem. Tylko prognozy pogody wydawały się bezsporne: wiatr zachodnio-północnozachodni, siła sześć do siedmiu, skręcający na zachodni, pod wieczór spadający do pięciu. Stan morza cztery, zawieja śnieżna, widoczność jedna do trzech mil morskich, średni mróz.

O tym wszystkim, o nieustannych sprzeczkach na mostku, niewystarczającej liczbie okrętów zabezpieczających i coraz większym oblodzeniu górnego pokładu - działka przeciwlotnicze były już niezdatne do użytku - matka nic nie wiedziała. Pamiętała, że po mowie führera dostała od siostry oddziałowej Helgi pięć sucharów i talerz ryżu na mleku z cukrem i cynamonem. Z sąsiedztwa, z Altany, słychać było jęki ciężko rannych. Na szczęście radio nadawało muzykę taneczną, „skoczne melodie”. Przy nich zasnęła. Ani śladu pierwszych bólów. Matka sądziła przecież, że jest w ósmym miesiącu.

Nie tylko „Gustloff płynął w odległości dwunastu mil morskich od pomorskiego wybrzeża; sowiecki okręt podwodny „S 13” podążał tym samym kursem. Przedtem, wespół z dwiema innymi jednostkami Bałtyckiej Floty spod Czerwonego Sztandaru, w pobliżu miasta portowego Kłajpeda, o które toczyły się walki, na próżno czekał na statki wychodzące w morze bądź dostarczające posiłków resztkom 4. armii. Dzień za dniem na horyzoncie nic się nie pokazywało. W trakcie daremnego stania na czatach kapitanowi „S 13” mogłoby było przychodzić na pamięć toczące się przeciwko niemu postępowanie sądu wojennego, a więc i grożące przesłuchiwanie przez NKWD.

Wczesnym rankiem 30 stycznia dowiedziawszy się z radiotelegramu, że Armia Czerwona zdobyła port w Kłajpedzie, Aleksander Marinesko nie zawiadamiając swego dowództwa wskazał nowy kurs. Kiedy „Gustloff” przy oksywskim nabrzeżu przyjmował jeszcze ostatnie fale uciekinierów - zaokrętowani zostali Pokriefkowie - „S 13” z czterdziestoma siedmioma ludźmi i dziesięcioma torpedami na pokładzie zmierzał w kierunku pomorskiego brzegu.

Podczas gdy w mojej relacji dwa okręty zbliżają się do siebie coraz bardziej, ale nie dzieje się nic rozstrzygającego, nadarza się okazja, żeby odnotować codzienne okoliczności bytowania w zakładzie karnym w Gryzonii. Tam w ów wtorek, jak w każdy dzień pracy, więźniowie siedzieli przy swoich krosnach. Skazany na osiemnaście lat więzienia morderca dawnego landesgruppenleitera NSDAP, Wilhelma Gustloffa, odsiedział tymczasem dziewięć lat. Wobec zdecydowanie odmienionej sytuacji wojennej - ponieważ ze strony Rzeszy Wielkoniemieckiej nie groziło już niebezpieczeństwo, został przeniesiony z powrotem do więzienia Sennhof w Chur - uznał on, że ma podstawy do wystąpienia z prośbą o łaskę, którą jednak w trakcie ruchów okrętów na Morzu Bałtyckim Sąd Najwyższy Konfederacji Szwajcarskiej odrzucił. Ale nie tylko Dawid Frankfurter, także statek nazwany imieniem jego ofiary nie znalazł łaski.




6


Mówi, że moja relacja ciąży ku noweli. Nie będę się przejmował literackimi ocenami. Ja tylko relacjonuję: Tamtego dnia, który z woli Opatrzności czy jakiegoś innego speca od kalendarza miał być ostatnim dniem statku, Rzesza Wielkoniemiecka zdążała już do upadku. Dywizje Brytyjczyków i Amerykanów znajdowały się w okolicach Akwizgranu. Nasze przetrzebione u-booty donosiły wprawdzie o zatopieniu trzech frachtowców na Morzu Irlandzkim, ale na froncie reńskim rósł napór na Colmar. Na Bałkanach w rejonie Sarajewa przybierała na sile działalność partyzancka. Z duńskiej Jutlandii wycofano 2. Dywizję Strzelców Górskich dla wzmocnienia wschodnich odcinków frontu. W Budapeszcie, gdzie z każdym dniem pogarszała się sytuacja zaopatrzeniowa, front przebiegał tuż koło zamku. Wszędzie po obu stronach pozostawali zabici, zbierano blaszki rozpoznawcze i rozdawano odznaczenia.

Co jeszcze się działo poza tym, że nie pojawiły się obiecywane nowe bronie? Na Dolnym Śląsku udało się odeprzeć natarcie pod Głogowem, natomiast wokół Poznania sytuacja się zaostrzała. A pod Chełmnem jednostki sowieckie sforsowały Wisłę. W Prusach Wschodnich wróg dotarł do Barsztyna i Biskupca. Do tego dnia, który niczym się nie wyróżniał, zdołano wyprawić z Piławy sześćdziesiąt pięć tysięcy cywili i wojskowych. Wszędzie dokonywano bohaterskich czynów godnych pomnika. Zanosiło się na dalsze. Podczas gdy „Wilhelm Gustloff”, płynąc obranym kursem na Zachód, zbliżał się do Ławicy Słupskiej, a okręt podwodny „S 13” nadal był złakniony zdobyczy, w nocnym nalocie na rejon Hamm, Bielefeld i Kassel uczestniczyło tysiąc sto czteromotorowych bombowców nieprzyjaciela, zaś amerykański prezydent już opuścił Stany Zjednoczone; Roosevelt był w drodze na konferencję w Jałcie na Półwyspie Krymskim, gdzie ten chory człowiek chciał się spotkać z Churchillem i Stalinem, aby wytyczając nowe granice przygotować pokój.

Na temat tej konferencji i późniejszej, w Poczdamie, kiedy to Roosevelt już nie żył i prezydentem był Truman, znalazłem w internecie strony nienawiści i na Website mego wszechwiedzącego syna dość zdawkowy komentarz: „W taki sposób rozparcelowano nasze Niemcy” oraz mapę Rzeszy Wielkoniemieckiej z zaznaczonymi stratami terytorialnymi. Następnie syn spekulował, jakie to cuda mogłyby się zdarzyć, gdyby młodzi, bliscy już końca szkolenia marynarze na pokładzie „Gustloffa” dotarli szczęśliwie do Kilonii, portu przeznaczenia, i tworząc załogi dwunastu lub więcej u-bootów nowej, bajecznie szybkiej, w dodatku niemal całkowicie bezszelestnej serii XXIII, wzięli z powodzeniem udział w walce. Na jego liście życzeń figurowały same bohaterskie wyczyny i komunikaty nadzwyczajne. Nie znaczy to, że Konny roił poniewczasie o ostatecznym zwycięstwie, był jednak pewien, że gdyby nawet te cudowne okręty podwodne zostały zniszczone przez bomby głębinowe, młodym podwodniakom byłaby pisana lepsza śmierć niż godne politowania utopienie się na wysokości Ławicy Słupskiej. Również jego oponent Dawid zgodził się ze zróżnicowaną oceną rodzajów śmierci, potem jednak wyłożył w sieci swoje obiekcje: „W każdym razie wybierać chłopaki nie mogli. Tak czy owak nie mieli szans, żeby najnormalniej w świecie dorosnąć...”

Mam przed sobą zdjęcia gromadzone dziesiątkami lat przez ocalałego z katastrofy asystenta płatnika: wiele formatu legitymacyjnego i jedno duże ukazujące wszystkich marynarzy-uczestników czteromiesięcznego zazwyczaj kursu w 2. dywizjonie szkolnym u-bootów, którzy stanęli w ordynku na pokładzie słonecznym, ażeby powitać komandora podporucznika Zahna i po komendzie „Spocznij!” przyjąć swobodniejszą postawę. Na tej szerokoformatowej fotografii można się doliczyć przeszło dziewięciuset, ku rufie coraz bardziej malejących, marynarskich czapek i jako tako rozróżnić twarze aż do siódmego rzędu. W głębi uszeregowana masa. Jednakże ze zdjęć legitymacyjnych spoglądają na mnie raz za razem umundurowani mężczyźni, których młodzieńcze rysy są co prawda różne, ale na ogół wydają się jeszcze nie ukształtowane. Mają pewnie po osiemnaście lat. Kilku chłopaków sfotografowanych w mundurze w ostatnich miesiącach wojny jest jeszcze młodszych. Mój syn, tymczasem siedemnastoletni, mógłby być jednym z nich, chociaż Konny ze względu na okulary nie bardzo by się nadawał do podwodnej służby.

Wszyscy noszą swoje - trzeba przyznać: twarzowe marynarskie czapki okolone wstążką z napisem Kriegsmarine na ukos, przeważnie lekko przechylone w prawo. Widzę zaokrąglone, pociągłe, kanciaste jak i pucołowate twarze kandydatów na śmierć. Mundur to ich cała duma. Patrzą na mnie poważnie, jak gdyby przeczuwając, że to ich ostatnia sfotografowana mina.

Nieliczne dostępne mi zdjęcia trzystu siedemdziesięciu trzech zaokrętowanych junaczek ze służby pomocniczej marynarki wydają się bardziej cywilne, mimo założonych na bakier furażerek z powyginanym na przodzie stylizowanym niemieckim orłem. Staranne fryzury młodych dziewczyn - wiele zapewne po wiecznej lub wodnej ondulacji - zwijają się w loki, opadają modnie podkręcone. Trochę dziewczyn mogło być zaręczonych, kilka - zamężnych. Dwie lub trzy, które z gładko opadającymi włosami działają na mnie chłodną zmysłowością, są podobne do mojej byłej. Taką ujrzałem Gabi, kiedy z pewnym zapałem studiowała w Berlinie Zachodnim pedagogikę i z miejsca przyprawiła mnie o zawrót głowy. Prawie wszystkie junaczki wyglądają na pierwszy rzut oka ładnie, a nawet ślicznie, u kilku występuje wczesna skłonność do podwójnego podbródka. Spoglądają z mniejszą powagą niż chłopaki. Każda z patrzących na mnie uśmiecha się nie podejrzewając niczego złego.

Jako że spośród grubo ponad czterech tysięcy niemowląt, dzieci, nastolatków na pokładzie nieszczęsnego statku uratowała się niespełna setka, tylko przypadkiem trafiały się ich fotografie, ponieważ wraz ze statkiem przepadł uciekinierski bagaż, a w nim albumy z fotografiami rodzin zbiegłych z Prus Wschodnich i Zachodnich, Gdańska i Gotenhafen. Widzę dziecięce buzie z tamtych lat. Dziewczynki z warkoczami i kokardami we włosach, chłopcy z przedziałkiem po lewej lub prawej stronie. Po niemowlętach, i tak wyglądających ponadczasowo, nie ma prawie żadnego śladu. Zachowane zdjęcia matek, dla których Bałtyk stał się grobem, i tych niewielu, które ocalały, z reguły bez swych dzieci, powstały na długo przed katastrofą albo wiele lat po niej, „psztryknięte” z okazji rodzinnych uroczystości, jak mówi matka, która nie ma żadnej fotografii - podobnie jak i ja - z wieku niemowlęcego.

Nie uchowały się także podobizny owych starych mężczyzn i kobiet, mazurskich chłopów i chłopek, emerytowanych urzędników, wesołych wdówek i wysłużonych rzemieślników, tysięcy otumaniałych okropnościami ucieczki starowin i staruchów, którzy zdołali dostać się na pokład. Przy wchodzeniu na statek na oksywskim nabrzeżu zatrzymywano wszystkich mężczyzn w średnim wieku, ponieważ mogliby się nadać do ostatnich zaciągów volksszturmu. Pomiędzy ocalonymi nie było prawie ludzi sędziwych, pań w podeszłym wieku. I żadna fotografia nie daje świadectwa o ciężko rannych uczestnikach walk w Kurlandii, którzy łóżko przy łóżku leżeli w Altanie.

Do garstki uratowanych ludzi starszych należał kapitan statku Petersen, dobrze po sześćdziesiątce. Wszyscy czterej kapitanowie o godzinie dwudziestej pierwszej stali na mostku i kłócili się, czy słuszne było zapalenie świateł pozycyjnych na rozkaz Petersena, tylko dlatego że wkrótce po osiemnastej nadeszła radiotelegramem wiadomość o płynącej z naprzeciwka grupie poławiaczy min. Zahn był przeciwny. Tak samo drugi oficer nawigacyjny. Wprawdzie Petersen kazał wygasić kilka lamp, ale nie światła burtowe. Tak więc po części tylko zaciemniony statek, eskortowany tymczasem jedynie przez torpedowiec „Löwe”, zmagając się w zanikającej śnieżycy z silnym falowaniem, utrzymywał kurs i zbliżał się do zaznaczonej na wszystkich morskich mapach Ławicy Słupskiej. Zapowiadany średni mróz oznaczał osiemnaście stopni poniżej zera.

Podobno to pierwszy oficer sowieckiego okrętu podwodnego „S 13” wypatrzył dalekie światła pozycyjne. Bez względu na to, kto złożył meldunek, w wieżyczce płynącego na powierzchni okrętu natychmiast pojawił się Marinesko. Jak wieść niesie, do obszytej futrem czapki, uszanki, nosił wbrew przepisom nie watowany płaszcz, służbowy strój oficerów okrętów podwodnych, lecz narzucony na ramiona wyplamiony smarem kożuch.

W zanurzeniu, podczas długiej żeglugi na napędzie elektrycznym, kapitana informowano tylko o dźwiękach wydawanych przez małe statki. Na wysokości Helu Marinesko rozkazał wynurzyć się na powierzchnię. Ruszyły dieslowskie silniki. Dopiero teraz usłyszano odgłosy statku

napędzanego przez bliźniacze śruby. Nagła śnieżyca dawała okrętowi osłonę, ale utrudniała widoczność. Kiedy zamieć zelżała, dostrzeżono kontury oszacowanego na dwadzieścia tysięcy ton statku do przewozu wojsk i towarzyszącego mu torpedowca. Nastąpiło to od strony morza, z widokiem na prawą burtę transportowca i pomorskie wybrzeże, które można było sobie tylko wyobrazić. Na razie nic wielkiego się nie działo.

Mogę się tylko domyślać, co skłoniło kapitana „S 13” do opłynięcia, na dużej prędkości, statku transportowego i eskortującego okrętu ryzykownym manewrem od tyłu, aby potem od strony wybrzeża, mając pod sobą niespełna trzydzieści metrów głębokości, szukać pozycji do ataku. Wedle późniejszych wypowiedzi chciał on dopaść, gdziekolwiek się da, „faszystowskich łotrów”, którzy najechali i spustoszyli jego ojczyznę; dotychczas mu to nie wychodziło.

Od dwóch tygodni poszukiwanie zdobyczy nie przynosiło rezultatu. Ani w pobliżu Gotlandii, ani nie opodal portów w Windawie i Kłajpedzie nic się nie nawinęło. Żadna z dziesięciu torped na pokładzie nie opuściła wyrzutni. Na dodatek niezawodnemu tylko na morzu kapitanowi doskwierała chyba obawa, że jeśli wróci z niczym do bazy w Turku czy Hangö, z miejsca stanie przed sądem wojennym, którego domagało się NKWD. Można było mu zarzucić nie tylko ostatnią pijacką eskapadę i wykraczające poza przewidziany przepustką czas przebywanie w fińskich burdelach; ciążyło na nim podejrzenie o szpiegostwo, a tego obwinienia, które od połowy lat trzydziestych stało się w Związku Sowieckim narzędziem czystek, nie sposób było odeprzeć. W najlepszym razie mogło go uratować jakieś spektakularne osiągnięcie.

Po blisko dwóch godzinach nawodnej żeglugi manewr uchylający został zakończony. „S 13” poruszał się teraz równolegle z nieprzyjacielskim obiektem, który ku zdziwieniu obsady wieżyczki, mimo zapalonych świateł pozycyjnych, nie płynął zygzakiem. Jako że śnieżyca całkowicie ustała, groziło niebezpieczeństwo, iż rozstąpi się pokrywa chmur i w świetle księżyca znajdzie się nie tylko transportowy olbrzym i eskortujący go okręt, ale i okręt podwodny.

Mimo to Marinesko podtrzymał decyzję o ataku nawodnym. Dla „S 13” korzystny okazał się fakt, że aparatura do namierzania łodzi podwodnych na torpedowcu „Löwe” - o czym na „S 13” nikt nie mógł mieć pojęcia - była oblodzona i nie odbierała żadnych sygnałów. Angielscy autorzy Dobson, Miller i Payne w swojej książce wychodzą z założenia, że sowiecki dowódca długo ćwiczył praktykowaną przez niemieckie u-booty na Atlantyku metodę ataku nawodnego i mając na względzie ich sukcesy chciał wreszcie zastosować ją sam; atak nawodny pozwala przy lepszej widoczności na szybsze poruszanie się i większą celność.

Marinesko wydał rozkaz napełnienia balastów wodą zaburtową aż do momentu, kiedy kadłub łodzi był już niewidoczny i tylko wieżyczka wystawała z nadal wzburzonego morza. Na krótko przed atakiem z mostku namierzonego obiektu wystrzelono jakoby rakietę świetlną i widziano rzekomo sygnały migaczy, ale źródła niemieckie - raporty ocalałych kapitanów - tego nie potwierdzają.

S 13” zbliżał się zatem bez przeszkód do lewej burty upatrzonego celu. Na polecenie dowódcy cztery torpedy dziobowe w wyrzutniach zostały nastawione na głębokość trzech metrów. Szacunkowa odległość od nieprzyjacielskiego obiektu wynosiła sześćset metrów. W peryskopie dziób statku znalazł się na przecięciu nitek celowniczych. Według czasu moskiewskiego była dwudziesta trzecia cztery, według niemieckiego równo dwie godziny wcześniej.

Zanim jednak na tym miejscu padnie rozkaz kapitana Marinesko: „Pal!” i już nie będzie można go cofnąć, trzeba włączyć do mojej relacji przekazaną tradycją legendę. Zanim „S 13” opuściła port w Hangö, bosman nazwiskiem Pichur ozdobił wszystkie torpedy wymalowanymi pędzlem dedykacjami, w tym i te cztery gotowe do wystrzelenia. Pierwsza była przeznaczona „Za Ojczyznę”, torpeda w drugiej rurze - „Za Stalina”, w rurach trzeciej i czwartej dedykacje wypisane na śliskiej jak węgorz powierzchni brzmiały: „Za naród sowiecki” i „Za Leningrad”.

Tak zadedykowane trzy z czterech torped - ta poświęcona Stalinowi utknęła w rurze i trzeba ją było w pośpiechu rozbroić - po wydanym w końcu rozkazie pomknęły ku bezimiennemu z perspektywy Marinesko statkowi, gdzie na oddziale dla położnic i ciężarnych przy cichej muzyce z radia matka wciąż jeszcze spała.

Podczas gdy trzy opatrzone napisami torpedy mkną do celu, kusi mnie, żeby wyobrazić sobie sytuację na „Gustloffie”. Łatwo odnaleźć junaczki ze służby pomocniczej marynarki, które zaokrętowały się na ostatku i zostały zakwaterowane w pozbawionym wody basenie pływackim, a także w sąsiadujących z nim pomieszczeniach schroniska młodzieżowego, przeznaczonego dawniej dla wysyłanych na wakacyjne rejsy członków Hitlerjugend i BDM. Stłoczone siedzą w kucki i leżą. Fryzury jeszcze się trzymają. Ale nie ma już śmiechu, nie ma sympatycznych czy złośliwych ploteczek. Kilka cierpi na morską chorobę. Tam i wszędzie indziej, na korytarzach poszczególnych pokładów, w niegdysiejszych salach balowych i jadalnych czuć wymiocinami. Toalety, i tak zbyt nieliczne jak na tę masę uciekinierów i osób związanych z marynarką, są zapchane. Wentylatory nie nadążają z wysysaniem fetoru wraz ze zużytym powietrzem. Od wypłynięcia statku wszyscy zgodnie z rozkazem powinni mieć na sobie rozdane kamizelki ratunkowe, ale z powodu coraz większego gorąca wielu podróżnych zdejmuje zbyt ciepłą bieliznę i również kamizelki. Starcy i dzieci narzekają cicho. Nie ma już nadawanych przez głośniki komunikatów. Wszystkie hałasy przytłumione. Zrezygnowane wzdychanie i pojękiwanie. Wyobrażam sobie nie nastrój zagłady, lecz raczej jego preludium, zakradający się strach.

Tylko na mostku kapitańskim, po odbytej kłótni, nastrój był ponoć do pewnego stopnia optymistyczny. Czterej kapitanowie sądzili, że docierając do Ławicy Słupskiej mają za sobą największe niebezpieczeństwo. W kabinie pierwszego oficera dowództwo zasiadło do posiłku: grochówka z wkładką mięsną. Potem komandor Zahn kazał stewardowi podać koniak. Nadarzyła się okazja, żeby wypić za szczęśliwy rejs. U stóp swego pana spał owczarek Hassan. Na mostku pełnił służbę tylko kapitan Weiler. A tu czas upływał.

Od dziecka mam w uszach zdanie matki: - Glajch żem są przebudziła, jak pierwszy raz pieprznęło, a potem jesz raz i jesz...

Pierwsza torpeda ugodziła dziób statku głęboko pod linią wodną, tam, gdzie znajdowały się pomieszczenia załogi. Kto zszedł z wachty, żuł kawałek chleba albo spał na swojej koi i przeżył wybuch, nie uszedł jednak z życiem, ponieważ zaraz po pierwszym meldunku o uszkodzeniach kapitan Weiler kazał zamknąć automatycznie wszystkie grodzie do części dziobowej, żeby zapobiec szybkiemu zatonięciu przez dziób; akcję ratowniczą „Zamykanie grodzi” ćwiczono na krótko przed wypłynięciem. Wśród spisanych na straty marynarzy i chorwackich ochotników było wielu przygotowanych w czasie ćwiczeń do sprawnego obsadzania i spuszczania łodzi ratunkowych.

Nikt nie wie, co zdarzyło się nagle, z poślizgiem, ostatecznie w odciętej części statku.

Zapadło mi w pamięć również następne zdanie matki: - Za drugim pieprznięczem to żem z łóżka zleczała, taką moc miało... - Ta torpeda z trzeciej rury nosząca na gładkiej powierzchni dedykację: „Za naród sowiecki” wybuchła pod basenem pływackim na pokładzie E. Przeżyły tylko dwie albo trzy junaczki ze służby pomocniczej marynarki. Mówiły później o zapachu gazu i dziewczynach rozszarpanych na strzępy przez odłamki roztrzaskanej szklanej mozaiki na przedniej ścianie kąpieliska i kafelki basenu. Na powierzchni szybko przybierającej wody widziało się dryfujące ciała i ich części, kanapki i inne resztki kolacji, także puste kamizelki ratunkowe. Prawie nikt nie krzyczał. Potem wysiadło światło. Dwie albo trzy dziewczyny, których zdjęć legitymacyjnych nie mam, zdołały uratować się na razie wyjściem awaryjnym, za którym strome żelazne schody prowadziły na wyżej położone pokłady.

A matka mówiła jeszcze, że „za trzeczim dopiero pieprznięczem” doktor Richter był przy położnicach i ciężarnych. - A wtedy to ju są piekło rozpętało! - wołała za każdym razem, ilekroć jej opowiadana w nieskończoność historia dochodziła do „numeru trzy”.

Ostatnia torpeda trafiła w maszynownię. Nie tylko stanęły silniki statku, nawaliło też oświetlenie wewnętrzne pokładów i cała technika. Odtąd wszystko rozgrywało się w ciemnościach. W ostateczności włączone po paru minutach światła awaryjne pozwalały jako tako orientować się w chaosie narastającej paniki we wnętrzu statku o długości dwustu metrów i wysokości dziesięciu pięter, z którego nie można było nadać sygnałów SOS: odmówiły posłuszeństwa także urządzenia radiotelegrafu. Tylko z torpedowca „Löwe” szło w eter wielokrotnie powtarzane wołanie: „Gustloff tonie trafiony trzema torpedami!” Na przemian z tą wiadomością podawano drogą radiową bez końca, godzinami położenie tonącego statku: Pozycja Ustka. 55 stopni 07 północ - 17 stopni 42 wschód. Prosimy o pomoc...”

Na „S 13” trafienia i dostrzegalne wkrótce tonięcie zaatakowanego obiektu zostało przyjęte z powściąganą radością. Kapitan Marinesko wiedząc, że w bliskości wybrzeża, zwłaszcza nad Ławicą Słupską, nie bardzo można było się uchronić przed bombami głębinowymi, rozkazał przejść z częściowego zanurzenia na całkowite. Przedtem trzeba było jeszcze rozbroić torpedę pozostałą w wyrzutni numer dwa; ponieważ utkwiła w niej gotowa do detonacji, z włączonym silnikiem napędowym, najlżejsze wstrząsy mogły spowodować wybuch. Na szczęście nie doszło do rzucania bomb głębinowych. Torpedowiec „Löwe”, przy wyłączonym silniku, obszukiwał reflektorami śmiertelnie trafiony statek.

Na naszym globalnym placu zabaw, w wychwalanym miejscu ostatniej z możliwych międzyludzkiej komunikacji, sowiecka łódź podwodna „S 13” na bliskiej mi ze względów rodzinnych Website otrzymała kategorycznie brzmiącą nazwę „łodzi mordu”. A załoga tego okrętu Bałtyckiej Ploty spod Czerwonego Sztandaru została potępiona jako „mordercy dzieci i kobiet”. W internecie mój syn grał rolę sędziego. Zastrzeżenia jego wrogoprzyjaciela Dawida, któremu przyszło do głowy jedynie ponowne uruchomienie swego antyfaszystowskiego młynka modlitewnego z powołaniem się na obecność na statku wysokich rangą nazistów i wojskowych oraz trzydziestomilimetrowe działka przeciwlotnicze na pokładzie słonecznym, nie dotrzymywały kroku zalewowi komentarzy napływających teraz ze wszystkich kontynentów. Czatowcy zgłaszali się przeważnie po niemiecku, z domieszką okruchów angielszczyzny. Tradycyjne przejawy nienawiści, ale i pobożne nawiązania do Apokalipsy wypełniały mój ekran. Wykrzykniki po bilansie okropności. Pośród nich dla porównania liczby ofiar innych morskich katastrof.

Często filmowany dramat „Titanica” starał się utrzymać pierwszeństwo. Za nim szło zatonięcie „Lusitanii”, zatopionej w pierwszej wojnie światowej przez niemieckiego u-boota, co spowodowało bądź przyśpieszyło przystąpienie USA do wojny. Jakiś odosobniony głos dorzucił zatopienie przez angielskie bombowce zapełnionego więźniami kacetu statku „Cap Arcona” w Zatoce Neustadzkiej; to zdarzenie nastąpiło w wyniku pomyłki na parę dni przed końcem wojny i teraz w internecie z siedmioma tysiącami zabitych wysunęło się na czoło tabeli. Potem zrównał się z nim „Goya”*. Ale w całej rywalizacji między podawanymi przez czatowców liczbami zwyciężył ostatecznie „Gustloff”. Mojemu synowi z właściwą sobie gorliwą skrupulatnością udało się na swej website wprowadzić zapomniany statek i jego ludzki fracht do rozproszonej świadomości świata, ażeby w postaci szkicowego rysunku z zaznaczonymi trzykrotnie gwiazdką trafieniami torped rzucał się w oczy i odtąd, jako katastrofa sama w sobie, nosił miano o globalnym znaczeniu.


* trzy tygodnie przed upadkiem III Rzeszy, 16 kwietnia 1945 r, transportowiec „Goya” z ok. 7000 uchodźców niemieckich z rejonu Zatoki Gdańskiej i nieustaloną liczbą rannych żołnierzy, wypłynął z Helu kierując się do Danii. Kilka minut po północy został trafiony dwoma torpedami wystrzelonymi z radzieckiej łodzi podwodnej L-3, przełamał się na pół i zatonął w ciągu czterech minut. Uratowało się 183 osoby.

Jedenaście dni po zatopieniu „Wilhelma Gustloffa”, prawie w tym samym miejscu, w przeciągu siedmiu minut poszedł na dno okręt szpitalny „General Stauben” trafiony dwoma torpedami wystrzelonymi również przez S 13. Zginęło ok. 3500 osób z ok. 5000 rannych i uchodźców na pokładzie.


Ale z tym, co 30 stycznia 1945 od godziny dwudziestej pierwszej szesnaście faktycznie działo się na „Wilhelmie Gustloffie”, liczby prześcigające się w cyberprzestrzeni niewiele miały wspólnego. To raczej Frankowi Wisbarowi w czarno-białym filmie „Noc zapadła nad Gotenhafen”, mimo nadmiernie rozciągniętej ekspozycji, udało się uchwycić coś z paniki, jaka wybuchła na wszystkich pokładach, kiedy to po trzech trafieniach statek, z natychmiast zalanym dziobem, przechylił się na lewą burtę.

Zemściły się zaniedbania. Dlaczego i tak zbyt nieliczne łodzie ratunkowe nie zostały przezornie oczyszczone? Dlaczego nie odladzano regularnie żurawików i talii? Na dobitek brakowało personelu odciętego na przodzie statku, być może jeszcze żyjącego. Rekruci Kriegsmarine z dywizjonu szkolnego nie byli zaprawieni w obsługiwaniu łodzi ratunkowych. Oblodzony pokład słoneczny, będący zarazem pokładem łodziowym, gładki jak lustro, przechylając się sprawił, że masa ludzi napierających z górnych pokładów zaczęła się ześlizgiwać. Już pierwsi, nie mając oparcia, znaleźli się za burtą. Nie każdy wpadał do wody w kamizelce ratunkowej. W panice wiele osób decydowało się teraz skakać. Ze względu na gorąco panujące wewnątrz statku większość z tych, co parli na pokład słoneczny, była ubrana za lekko, żeby przy osiemnastu stopniach poniżej zera w powietrzu i odpowiednio niskiej temperaturze wody - było to dwa czy trzy stopnie plus? - przeżyć szok termiczny. Mimo to skakali.

Z mostku nadeszły tymczasem rozkazy, żeby wszystkich napierających skierować na oszklony dolny pokład spacerowy, pozamykać jego drzwi i strzec ich z bronią w ręku w nadziei na statki, które przybędą z pomocą. To polecenie zostało ściśle wykonane. Niebawem witryna o długości stu sześćdziesięciu sześciu metrów, obiegająca prawą i lewą burtę, więziła z górą tysiąc ludzi. Dopiero pod sam koniec, kiedy było za późno, na kilku odcinkach spacerowego oszklenia pękły szyby z pancernego szkła.

Tego jednak, co działo się we wnętrzu statku, nie da się opowiedzieć. Zdanie matki odnoszące się do wszystkiego, co jest nie do opisania: „Szłów na to ni mam...” mówi to, co ja mętnie myślę. Nie próbuję zatem wyobrażać sobie grozy i wtłaczać okropności w wymuskane obrazy, jakkolwiek mój pracodawca naciska teraz na mnie, żebym przedstawiał jeden po drugim pojedyncze losy, żebym z epicko zamaszystym spokojem i wytężoną intuicją zatoczył wielki łuk i w ten sposób, słowami horroru, oddał sprawiedliwość rozmiarom katastrofy.

Próbował tego dokonać czarno-biały film przy pomocy obrazów powstałych w studiach filmowych na tle dekoracji. Widać napierający tłum, zatłoczone korytarze, walkę o każdy stopień schodów na górę, widać przebranych statystów jako ludzi uwięzionych na zamkniętym pokładzie spacerowym, czuć przechył statku, widać, jak woda się podnosi, widać pływających we wnętrzu statku, widać tonących. I widać na filmie dzieci. Dzieci rozdzielone z matkami. Dzieci z dyndającą lalką w dłoni. Dzieci zabłąkane w już opustoszałych korytarzach. Na zbliżeniu oczy poszczególnych dzieci. Ale nie dało się, jedynie ze względu na koszty, sfilmować przeszło czterech tysięcy niemowląt, dzieci i nastolatków, dla których nie było ocalenia, pozostali oni i pozostaną abstrakcyjną liczbą, jak te wszystkie inne liczby idące w tysiące, setki tysięcy, miliony, które zarówno wówczas, jak i dzisiaj można było i można w dalszym ciągu szacować tylko z grubsza. Jedno zero na końcu mniej czy więcej, cóż to znaczy: w statystykach za rzędami liczb niknie śmierć.

Ja mogę tylko relacjonować to, co w innym miejscu zostało zacytowane jako wypowiedzi ocalałych. Na szerokich schodach i wąskich schodkach rozdeptywano starców i dzieci. Każdy był dla siebie swoim bliźnim. Przewidujący starali się ubiec śmierć. Opowiadają o oficerze z kadry instruktorskiej, który w przydzielonej sobie kabinie rodzinnej zastrzelił ze służbowego pistoletu najpierw troje dzieci, potem żonę, a na koniec siebie. Podobne rzeczy mówią o partyjnych bonzach i ich rodzinach kończących ze sobą w owych kabinach specjalnych, które były kiedyś przeznaczone dla Hitlera i jego poplecznika Leya, a teraz stały się miejscem własnoręcznej likwidacji. Należy przypuszczać, że Hassan, pies komandora, również został zastrzelony i to przez swego pana. Z broni palnej trzeba też było zrobić użytek na oblodzonym pokładzie słonecznym, ponieważ nie usłuchano rozkazu: „Tylko kobiety i dzieci do łodzi!”, w związku z czym uratowali się przeważnie mężczyźni, a dowiodła tego rzeczowo i bez komentarza wieńcząca wszelkie życie statystyka.

Łódź, na której pomieściłoby się ponad pięćdziesiąt osób, spuszczono na wodę w gorączkowym pośpiechu, obsadzoną zaledwie przez tuzin marynarzy. Z innej łodzi, spuszczanej na złamanie karku i w rezultacie wiszącej już tylko na przedniej linie, wszyscy pasażerowie wypadli do wzburzonego morza, a ona sama potem, kiedy lina się zerwała, runęła na tych, co unosili się na wodzie. Jedynie łódź ratunkową numer cztery, zapełnioną w połowie przez kobiety i dzieci, ponoć posadzono na wodzie zgodnie z przepisami. Jako że ciężko ranni ze zwanego Altaną prowizorycznego lazaretu i tak nie mieli szans, sanitariusze usiłowali umieścić w łodziach kilku lżej rannych: bez powodzenia.

Nawet dowództwo statku myślało już tylko o sobie. Opowiadają o wyższym oficerze, który wyprowadził żonę z kabiny na górę i na tylnym pokładzie zaczął usuwać lód z zawieszeń motorowej szalupy, która za czasów KdP w trakcie rejsów do Norwegii służyła za łódź wycieczkową. Gdy udało mu się wreszcie oczyścić szalupę, cudem zadziałał elektryczny dźwig. W toku spuszczania z samej góry uwięzione na pokładzie spacerowym kobiety i dzieci widziały przez szyby ze zbrojonego szkła obsadzoną zaledwie do połowy łódź; a pasażerowie szalupy widzieli przez moment, jaki tłum ludzi kłębił się za szkłem. Można by było sobie pomachać. To, co później działo się we wnętrzu statku, pozostało nie widziane przez nikogo, nie doszło do głosu.

Ja wiem tylko, jak uratowano matkę. - Glajch po osztatnim pieprznięczu bóle są u mnie zaczęły... - Ilekroć opowiadała o tym za moich dziecięcych lat, myślałem, że słucham wesołej przygodowej historii: - No, a wtedy wujek doktor szprycę mnie dał... - Bardzo się bała „kłucza”. - Ale potem szlus z bólami beł...

Zapewne to doktor Richter kazał zaprowadzić na śliski pokład słoneczny dwie położnice z niemowlętami i matkę, wspierane przez siostrę oddziałową, po czym trzy kobiety usadowiono w łodzi, która już oczyszczona wisiała na żurawikach. Z inną ciężarną i kobietą, która przeszła poronienie, sam znalazł nieco później miejsce w jednej z ostatnich łodzi - najwidoczniej bez siostry oddziałowej Helgi.

Matka mówiła mi, że przy coraz większym przechyle jedno z trzydziestomilimetrowych działek przeciwlotniczych na pokładzie rufowym wyrwało się z uchwytów, przeleciało przez burtę i rozwaliło spuszczoną już łódź ratunkową wypełnioną ludźmi po brzegi. - To są tuż koło nas ształo. Takie szczęszczę żeszmy mieli...

Opuściłem zatem tonący statek w brzuchu matki. Nasza łódź odbiła i pośród dryfujących ciał żywych jeszcze i już martwych ludzi oddaliła się trochę od przechylającej się lewej burty statku, z którego teraz, zanim będzie za późno, rad byłbym wycisnąć tę czy inną historyjkę. Na przykład tę o lubianym przez wszystkich fryzjerze okrętowym, który od lat kolekcjonował coraz rzadsze srebrne pięciomarkówki. I oto skoczył do morza z pełnym trzosem u pasa, aby od razu, pod ciężarem srebrnych monet... Ale nie wolno mi opowiadać żadnych nadprogramowych historyjek.

Radzi mi się teraz, żebym się streszczał, nie, mój pracodawca nalega na to. Jako że i tak nie udaje mi się ująć w słowa tysiąckrotnego umierania we wnętrzu statku i w lodowatym morzu, przedstawić niemieckiego rekwiem albo morskiego tańca śmierci, powinienem się ograniczać, przejść do rzeczy. Ma na myśli moje narodziny.

Jeszcze do nich nie doszło. W owej łodzi, w której siedziała matka bez rodziców i uciekinierskiego bagażu, ale z uśmierzonymi bólami, wszyscy pasażerowie z coraz większego oddalenia, kiedy fala wynosiła ich w górę, mieli otwarty widok na tonącego przy przerażającym przechyle „Wilhelma Gustloffa”. Jako że reflektor okrętu towarzyszącego, który nie opodal utrzymywał pozycję na wzburzonym morzu, przesuwał się raz po raz po nadbudówkach pomostu nawigacyjnego, oszklonym pokładzie spacerowym i sterczącym ukosem ku prawej burcie pokładzie słonecznym, ci, co znaleźli ratunek na łodzi, byli świadkami, jak pojedynczy ludzie i ludzie skłębieni w gromadę wypadali za burtę. I matka widziała z bliska i widzieli wszyscy, którzy chcieli widzieć, ludzi dryfujących w kamizelkach ratunkowych, między nimi jeszcze żyjących, którzy głośno lub ostatkiem sił wzywali pomocy, błagali, żeby ich wziąć do łodzi, i innych już martwych, którzy byli podobni do śpiących. Ale jeszcze gorzej, mówiła matka, było z dziećmi: - Wszysztkie żle ze sztatku poszpadały, główkami do przodu. Z grubych kamizeli telko nóżki do góry szterczały...

I kiedykolwiek później ktoś, choćby czeladnicy z jej stolarskiej brygady albo jeden z tych, co przejściowo dzielili z nią łoże, pytał matkę, jakim to sposobem w tak młodym wieku zbielały jej włosy, odpowiadała: - To są ształo, jak żem wszysztkie te dżeczaczki we wodze główkami do dołu zobaczyła...

Być może dopiero tutaj albo już tutaj zadziałał szok. Kiedy byłem dzieckiem, a matka miała parę lat po dwudziestce, obnosiła się ze swymi krótko przyciętymi białymi włosami jak z trofeum. Bo skoro tylko padało odnośne pytanie, zaczynało się mówić o czymś, co w państwie robotników i chłopów nie było tematem dopuszczalnym: o „Gustloffie” i jego zagładzie. Ale czasem niezbyt ostrożnie opowiadała także o sowieckim okręcie podwodnym i trzech torpedach, przy czym matka za każdym razem przechodziła na napuszoną niemczyznę nazywając dowódcę „S 13” i jego załogę „bohaterami sowieckiej marynarki, z którymi nas, ludzi pracy, łączą więzy przyjaźni”.

W czasie, kiedy to według świadectwa matki jej włosy z punktu zbielały - było to chyba w dobre pół godziny po torpedowych trafieniach - załoga zanurzonego okrętu podwodnego zachowywała się cicho i spodziewała się bomb głębinowych, które jednak nie zostały rzucone. Żadnego dźwięku zbliżającej się śruby okrętowej. Nic z dramatyzmu, który by przypominał sceny z filmów o okrętach podwodnych. Ale bosmanmat Sznapcew, którego zadaniem było wyłapywanie w słuchawkach odgłosów zewnętrznych, słyszał, jakie dźwięki wydawał kadłub tonącego statku: łomotanie, skoro tylko maszyny wyrwały się z zakotwienia, huk, kiedy po krótkim skrzypieniu pod ciśnieniem wody połamały się grodzie, i dalsze niezidentyfikowane hałasy. O tym wszystkim meldował swojemu dowódcy półgłosem.

Jako że tymczasem została rozbrojona tkwiąca w drugiej rurze wyrzutni i dedykowana Stalinowi torpeda, a na okręcie nadal obowiązywała absolutna cisza, bosmanmat ze słuchawkami rejestrował tylko dalekie szmery wydawane przez śrubę poruszającego się powoli okrętu eskortującego. Stamtąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Ludzkich głosów nie słyszał.

Był to torpedowiec, który na zwolnionych obrotach maszyny utrzymywał pozycję; z relingu obiegającego jego pokład wyławiano cumami unoszących się na wodzie żywych i martwych. Jako że jedyna jolka motorowa była oblodzona, a w dodatku jej silnik nie zaskoczył, nie dało się jej użyć do ratowania rozbitków. Wyciągano ludzi jedynie linami cumowniczymi. Około dwustu ocalałych trafiło w ten sposób na pokład.

Gdy pierwsze z niewielu łodzi ratunkowych, które zdołały odbić od z wolna przechylającego się coraz bardziej statku, w smudze światła reflektora dopłynęły do „Löwe”, przy wciąż jeszcze silnie falującym morzu trudno było dobić do burty torpedowca. Matka, która siedziała w jednej z łodzi, mówiła: - Raz nas fala ganc wysoko wynioszła, tak żeszmy na „Leewa” z góry patrzecz mogli, a potem w dół na łeb, na szyję żeszmy zleczeli, a „Leewe” nad nami hen w górze beł...

Tylko kiedy łódź ratunkowa była na wysokości relingu, a więc w ciągu sekund, udawało się raz za razem przejąć pojedynczych rozbitków. Komu nie udał się skok, ten spadał między burty i było już po nim. Ale matka dostała się szczęśliwie na pokład okrętu wojennego o wyporności zaledwie 768 ton, który w roku trzydziestym ósmym został zwodowany w norweskiej stoczni, otrzymał na chrzcie imię „Gyller”, wszedł do norweskiej służby, a po zajęciu Norwegii w roku czterdziestym jako zdobycz wojenna został włączony do niemieckiej Kriegsmarine.

Ledwie dwaj marynarze eskortowca z przeszłością przenieśli matkę przez reling, przy czym postradała buty, potem owinęli kocem i zaprowadzili do kajuty pełniącego służbę oficera mechanika, ponownie wystąpiły bóle.

Powiedz, czego sobie życzysz? Nie chcę odwracać uwagi, jak by to mi ktoś mógł insynuować: ale zamiast urodzić się z matki na „Löwe”, wolałbym być owym znajdą, którego w siedem godzin po zatonięciu statku wyciągnął z wody kuter patrolowy „VP 1703”. Zdarzyło się to, kiedy już dalsze jednostki przybyłe na ratunek, przede wszystkim torpedowiec „T 36”, następnie parowce „Gotenland” i „Göttingen” przy wysokiej fali spomiędzy ziarnistego lodu, pojedynczej kry i wielu dryfujących bez życia - wydobyły nielicznych pozostałych przy życiu.

Kapitan kutra patrolowego dostał w Gotenhafen meldunek o sygnałach SOS nadawanych nieprzerwanie przez radiotelegrafistę „Löwe”. Natychmiast wypłynął swoją zdezelowaną łajbą i trafił na usłane trupami pobojowisko. Mimo to kazał wciąż oświetlać morze pokładowym reflektorem, aż stożek światła pochwycił jakby pustą łódź ratunkową. Bosmanmat Pick dostał się do niej i obok skostniałych zwłok kobiety i małoletniej dziewczyny znalazł zamarznięte zawiniątko, które po dostarczeniu na pokład „VP 1703” zostało uwolnione od zewnętrznej warstwy lodu, potem rozwinięte, a wtedy ukazało się owo niemowlę, którym ja bym chciał być: znajda bez rodziców, ostatni pozostały przy życiu pasażer „Wilhelma Gustloffa”.

Przypadkiem pełniący tej nocy służbę na kutrze patrolowym lekarz flotylli wyczuł słaby puls niemowlęcia, podjął zabiegi reanimacyjne, zaryzykował wstrzyknięcie kamfory i nie ustawał w staraniach, dopóki dziecko, chłopiec, nie otworzyło oczu. Ocenił niemowlaka na jedenaście miesięcy i wszystkie ważne szczegóły, brak nazwiska i nieznane pochodzenie, przypuszczalny wiek, dzień i godzinę uratowania oraz nazwisko i stopień wybawcy, spisał w postaci prowizorycznego dokumentu.

To by mi odpowiadało: urodzić się nie, jak to się zdarzyło, fatalnego 30 stycznia, lecz w końcu lutego, początku marca czterdziestego czwartego w jakiejś zapadłej dziurze w Prusach Wschodnich, w najzwyklejszy dzień, z matki nieznanej, spłodzony przez niewiadomego ojca, ale adoptowany przez bosmanmata Wernera Ficka, który przy najbliższej okazji - stało się to w Świnoujściu - oddałby mnie pod opiekę swojej żony. Z moimi skądinąd bezdzietnymi przybranymi rodzicami po zakończeniu wojny przeniósłbym się najpierw do brytyjskiej strefy okupacyjnej, do zniszczonego bombardowaniami miasta Hamburga. Ale w rok później znaleźlibyśmy mimo wszystko mieszkanie w Rostocku, rodzinnym mieście Ficka, które znajdowało się w sowieckiej strefie okupacyjnej i również było zniszczone bombardowaniami. Od tej pory wyrastałbym wprawdzie równolegle do mojej związanej z matką biografii, uczestniczyłbym we wszystkim, w machaniu chorągiewkami u Młodych Pionierów, w zbiórkach FDJ, byłbym jednak nadal otaczany troską przez Ficków. Rozpieszczany przez ojca i matkę, jako znajda, którego pieluchy nic nie chciały powiedzieć o jego pochodzeniu, wychowywałbym się na osiedlu z wielkiej płyty, nazywałbym się Peter, nie Paul, jako student budowy okrętów zostałbym przyjęty do tamtejszej stoczni Neptun, jako konstruktor miałbym do czasu przełomu pewne miejsce pracy i w pięćdziesiąt lat po ocaleniu brałbym udział w spotkaniu ocalonych w Damp sam, już na wcześniejszej emeryturze, albo z moimi postarzałymi przybranymi rodzicami, witany entuzjastycznie przez wszystkich uczestników spotkania, pokazywany na scenie: dziecko znalezione tamtej nocy.

Ktoś tam, niech będzie, że przeklęta Opatrzność, był temu przeciwny. W żaden sposób nie dało się uciec od losu. Nie miałem możliwości przeżyć jako bezimienne znalezisko. Torpedowiec „Löwe” w dogodnym momencie przyjął, jak zanotowano w dzienniku okrętowym, pannę Ursulę Pokriefke w zawansowanej ciąży. Zapisano nawet godzinę: dwudziesta druga pięć. Podczas gdy na wzburzonym morzu i we wnętrzu „Gustloffa” śmierć nadal zbierała żniwo, nic już nie stało na przeszkodzie porodowi matki.

Trzeba podtrzymać to zastrzeżenie: Moje narodziny nie były wyjątkiem. Aria „Umieraj i powstawaj” miała wiele strof. Bo przedtem i potem dzieci przychodziły na świat. Choćby na torpedowcu „T 36” albo na późno przybyłym parowcu „Göttingen”, sześciotysięczniku Północnoniemieckiego Lloyda, który we wschodniopruskim porcie Piława wziął na pokład dwa i pół tysiąca rannych i przeszło tysiąc uciekinierów, wśród nich blisko setkę niemowląt. Podczas rejsu urodziło się dalszych pięcioro dzieci, ostatnie na krótko przedtem, zanim płynący w konwoju statek dotarł do usłanego trupami pobojowiska, gdzie już chyba nikt nie wołał o pomoc. Ale w chwili zatonięcia, w sześćdziesiąt dwie minuty po celnych torpedach, jedynie ja wypełzłem z dziurki.

Co do minuty w tejże samej chwili, jak 'Gusztlof’ na dno poszedł”, jak twierdzi matka albo jak ja mówię: kiedy „Wilhelm Gustloff z dziobem pod wodą i skrajnie przechylony na lewą burtę zarazem zatonął i wywrócił się do góry dnem, przy czym ludzie ześlizgujący się ze wszystkich górnych pokładów oraz ułożone jedna na drugiej tratwy, wszystko, co już nie miało oparcia, runęło do spienionego morza, kiedy z dokładnością co do sekundy, jakby na rozkaz znikąd, zgasłe po torpedowych trafieniach oświetlenie statku raz jeszcze zapłonęło w środku i nawet na pokładach, demonstrując każdemu, kto miał oczy - jak za czasów pokoju i KdF - po raz ostatni efektowną iluminację, kiedy wszystko znalazło swój kres, urodziłem się podobno całkiem normalnie na wąskiej koi oficera mechanika; w położeniu główkowym i bez komplikacji albo jak mówiła matka: - To jako po maszle poszło. Po prosztu jako z procy żesz wyszkoczył...

Z tego wszystkiego, co działo się na zewnątrz poza koją, ona nic nie widziała. Ani iluminacji wywracającego się tonącego statku, ani spadania skłębionych ludzkich ciał ze sterczącej do ostatka rufy. Ale w pamięci matki ja moim pierwszym krzykiem miałem zagłuszyć ów niosący się daleko krzyk tysiąca głosów, ten finałowy krzyk, który dochodził zewsząd: z wnętrza pogrążającego się kadłuba statku, z trzaskającego pokładu spacerowego, z zalewanego pokładu słonecznego, z szybko tonącej rufy i z powierzchni wzburzonej wody, na której unosiły się tysiące odzianych w kamizelki ratunkowe żywych i martwych. Z załadowanych do połowy i przepełnionych łodzi, z ciasno obsadzonych tratw, które wznosiły się na szczyty fal, to znów znikały w dolinach, zewsząd wzbijał się zestrzelony w jedno krzyk i z włączającym się nagle, potem gwałtownie zdławionym wyciem syreny okrętowej spotęgował się w upiorny dwugłos. Nigdy nie słyszany zbiorowy krzyk ostateczny, o którym matka mówiła i nadal będzie mówić: - Taki krzyk to w uszach tobie do końca życzą są zosztanie...

Ciszę po tym mąciło podobno już tylko moje kwilenie. Po przecięciu pępowiny i ja się uciszyłem. Kiedy kapitan jako świadek zatonięcia zgodnie z przepisami odnotował ten moment, załoga torpedowca zaczęła na nowo wyławiać z morza tych, co przeżyli.

Ale to wszystko nieprawda. Matka kłamie. Jestem pewien, że ja nie przyszedłem na świat na „Löwe”... Na zegarze była bowiem... Ponieważ już jak druga torpeda... I po pierwszych bólach doktor Richter nie dawał żadnej szprycy, tylko od razu był poród... Poszło gładko. Narodziny na pochyłej, skośnej pryczy... Wszystko było pochyłe, kiedy ja... Szkoda tylko, że doktor Richter nie znalazł czasu, żeby wypisać dokument: urodzony w dniu, na pokładzie takiego a takiego, dokładnie o tej i o tej... A jakże, urodziłem się w pozycji główkowej i pochyłej nie na torpedowcu, tylko na sakramenckim, ochrzczonym imieniem męczennika, spuszczonym na wodę, kiedyś lśniąco białym, ulubionym, pomnażającym siłę przez radość, bezklasowym, po trzykroć przeklętym, przepełnionym, wojennoszarym, storpedowanym, nieustannie tonącym statku. I po odcięciu pępowiny matka z przewiniętym i okutanym w okrętowy koc noworodkiem, podtrzymywana przez doktora Richtera i siostrę oddziałową Helgę, weszła do ratunkowej łodzi.

Ale ona nie chce porodu na „Gustloffie”. Zmyśla sobie dwóch marynarzy, którzy w kajucie oficera mechanika odcięli pępowinę. Potem znów miałby to zrobić doktor, którego jednak w tym momencie nie było jeszcze na pokładzie torpedowca. Nawet matka, która zwykle wie wszystko na pewniaka, zajmuje chwiejne stanowisko i prócz „dwóch majtków” i „wujka doktora, co jesz na 'Gusztlofie' szprycę mnie dał” wprowadza kolejnego akuszera: jakoby to kapitan „Löwe”, Paul Prüfe, odciął mi pępowinę.

Jako że nie mogę udokumentować mojej wersji narodzin, która - przyznaję - jest raczej wizją, trzymam się faktów przekazanych przez Heinza Schöna, wedle których doktor Richter po północy został wciągnięty na pokład torpedowca. Dopiero potem uczestniczył w narodzinach innego dziecka. Nie ulega natomiast wątpliwości, że to lekarz okrętowy z „Gustloffa” z poślizgiem wystawił mi świadectwo urodzenia, datowane na 30 stycznia 1945, choć bez dokładnego podania godziny. Imię zawdzięczam natomiast kapitanowi Prüfe. Matka rzekomo upierała się, że mam mieć na imię Paul, „także samo jako kapitan 'Leewa'” i na nazwisko niechybnie Pokriefke. Później chłopaki w szkole i w FDJ, ale i znajomi dziennikarze mówili na mnie „Pepe”, a ja podpisywałem swoje artykuły tymi inicjałami: P kropka P kropka.

Nawiasem mówiąc chłopak, który urodził się na torpedowcu w dwie godziny po mnie, a więc 31 stycznia, na życzenie swojej matki i na cześć śpieszącego na ratunek okrętu nosi odtąd imię „Leo”.

O to wszystko, o moje narodziny i o osoby, które na tym czy innym pokładzie miały być przy nich pomocne, nie spierano się w internecie; na Website mojego syna Paul Pokriefke nie występował nawet pod inicjałami. Całkowite milczenie na temat wszystkiego, co dotyczyło mnie. Mój syn mnie pomijał. Nie istniałem on-line. Ale kolejny okręt, który w chwili zatonięcia albo w kilka minut po nim eskortowany przez torpedowiec „T 36” dotarł na miejsce katastrofy, ciężki krążownik „Admirał Hipper”, wywołał zataczającą później globalne kręgi kłótnię między Konradem a jego oponentem, który nazywał się Dawidem.

Faktem jest, że „Hipper”, również zatłoczony ponad miarę uciekinierami i rannymi, zatrzymał się tylko na krótko, a potem zmienił kurs podążając dalej w kierunku portu przeznaczenia, Kilonii. Podczas gdy Konny występując w roli eksperta morskiego uznawał sygnalizowane przez okręt eskortujący niebezpieczeństwo ze strony okrętu podwodnego za wystarczający powód zmiany kursu ciężkiego krążownika, Dawid odpowiadał: „Hipper” powinien był przynajmniej spuścić kilka swoich motorowych barkasów i pozostawić na potrzeby trwającej akcji ratowniczej. Poza tym w wyniku związanych ze zmianą kursu manewrów mającego bądź co bądź dziesięć tysięcy ton wyporności okrętu wojennego, przeprowadzanych w bezpośredniej bliskości miejsca katastrofy, duża liczba ludzi dryfujących na morzu znalazła się w zasięgu siły ssącej z tyłu jednostki; niemało zostało poćwiartowanych przez śruby okrętowe.

Mój syn wszakże utrzymywał, iż wie dokładnie, że aparatura radiolokacyjna na torpedowcu eskortującym „Hippera” nie tylko wykryła zagrożenie ze strony okrętu podwodnego, ale że ponadto „T 36” nie dał się trafić dwom wystrzelonym w jego stronę torpedom. Na co Dawid, jak gdyby był wówczas pod wodą, zaręczał, jak nieporuszenie, nie wysuwając peryskopu, zachowywał się sowiecki okręt po skutecznym ataku, i że nie wystrzelił już ani jednej torpedy, natomiast wybuchy bomb głębinowych rzuconych przez „T 36” rozszarpały wiele osób unoszących się na powierzchni w kamizelkach ratunkowych i wzywających pomocy. W epilogu tragedii dokonała się masakra.

Nadszedł czas możliwej w internecie swobody totalnego komunikowania się. Mieszały się głosy z kraju i z zagranicy. Odezwał się nawet ktoś z Alaski. Takiej aktualności nabrało zatonięcie dawno zapomnianego statku. Dochodzącym jakby z teraźniejszości wołaniem: ,,'Gustloff’ tonie!” homepage mojego syna otworzyła okno całemu światu i zapoczątkowała, jak to nawet Dawid sformułował w sieci, „oczekiwaną od dawna dyskusję”. A jakże! Każdy powinien teraz wiedzieć i ocenić, co zdarzyło się 30 stycznia 1945 na wysokości Ławicy Słupskiej; Webmaster zeskanował mapę Bałtyku i z pouczającą zręcznością przedstawił poglądowo wszystkie szlaki morskie prowadzące do miejsca katastrofy.

Niestety oponent Konny'ego pod koniec rozprzestrzeniającego się globalnie czatowania nie zrezygnował z przypomnienia, co poza tym oznacza fatalna data i kim był patron zatopionego statku, przedstawiając zamordowanie partyjnego aparatczyka Wilhelma Gustloffa przez studenta medycyny Dawida Prankfurtera jako „czyn z jednej strony bolesny dla wdowy, z drugiej - z uwagi na cierpienia żydowskiego narodu - konieczny i dalekowzroczny”, mało tego, nie szczędził słów uznania dla zatopienia wielkiego statku przez mały okręt podwodny jako kontynuacji „odwiecznej walki Dawida z Goliatem”. Zapędzał się, rzucał w połączoną siecią przestrzeń takie słowa jak „dziedziczne brzemię” i „przykazanie pokuty”. Chwalił celność dowódcy „S 13” jako godnego następcy strzelającego studenta medycyny: „Odwaga Marinesko i bohaterski czyn Prankfurtera nigdy nie mogą zostać zapomniane!”

W chatroomie z miejsca rozpętała się nienawiść. „Żydowska hałastra” i „kłamcy oświęcimscy” to były najłagodniejsze wyzwiska. Wraz z uaktualnieniem zagłady statku na cyfrową powierzchnię teraźniejszej rzeczywistości wypłynęło tak długo skrywane bojowe zawołanie: „Żydy do piachu!”: spieniona nienawiść, wir nienawiści. Mój Boże! Ile się nagromadziło, ile narasta z każdym dniem, prze do czynu.

Mój syn wszelako zachowywał powściągliwość. Raczej uprzejmie dopytywał się: „Powiedz, Dawid, czy to możliwe, że jesteś żydowskiego pochodzenia?” Na co przyszła wieloznaczna odpowiedź: „Drogi Wilhelmie, jeśli ci to sprawi przyjemność albo w czymś pomoże, to następnym razem spokojnie możesz posłać mnie do gazu”.





7


Diabli wiedzą, kto matce zrobił brzuch. Raz miał to być jej kuzyn w ciemnej szopie na drewno przy wrzeszczańskiej ulicy Elzy, to znów chłopak ze służby pomocniczej lotnictwa w baterii przeciwlotniczej Port Cesarski „z widokiem na górę koszczy” - innym razem feldfebel, o którym mówiono, że w trakcie spółkowania zgrzyta zębami. Mniejsza z tym, kto ją dmuchał, dla mnie jej niejasne wyjaśnienia oznaczały: urodzony i wyrosły bez ojca, aby kiedyś tam zostać ojcem.

Bądź co bądź ktoś, kto jest w wieku matki i twierdzi, że znał ją przelotnie jako Tullę, łaskawie przyznaje mi prawo do wytłumaczenia w punktach mojej zwichrowanej egzystencji. Powiada: Fakt, że nie powiodło mi się z synem, ma co prawda jednoznaczną wymowę, ale jeśli już koniecznie chcę, to mój uraz na punkcie narodzin można wziąć pod uwagę jako okoliczność łagodzącą ojcowską niemoc. Przy tym właściwy bieg wydarzeń musi wszelako - i to bez względu na wszelkie prywatne przypuszczenia - pozostać na pierwszym planie.

Serdeczne dzięki! Rezygnuję z wytłumaczeń. Zawsze czułem wstręt do podsumowujących ocen. Tyle tylko: Moja skromna osoba istnieje jedynie z woli przypadku, bo w kajucie kapitana Prüfe, kiedy ja się urodziłem i mój pierwszy krzyk zmieszał się z krzykiem dla matki nigdy nie ustającym, na sąsiedniej koi leżały pod płachtą trzy zamarznięte niemowlęta. Później doszły podobno następne: posiniałe od mrozu.

Po tym, jak ciężki krążownik „Hipper” ze swymi dziesięcioma tysiącami ton wyporności w rezultacie wykonanego manewru zwrotu rozszarpał i porwał siłą ssącą martwych i jeszcze żywych, kontynuowano poszukiwania. Na pomoc obu torpedowcom przybywały co jakiś czas dalsze jednostki, obok parowców kilka poszukiwaczy min i stawiacz sieci przeciwtorpedowych, na koniec kuter „VP 1703”, który uratował znajdę.

Niebawem już nic się nie ruszało. Wyławiano tylko martwe ciała. Dzieci z nóżkami sterczącymi do góry. Morze nad masowym grobem uspokoiło się w końcu.

Jeśli podam teraz liczby, to nie będą one ścisłe. Wszystko pozostaje w przybliżeniu. Poza tym liczby mówią mało. Tych z wieloma zerami nie sposób ogarnąć. Z zasady przeczą sobie. Nie tylko liczba wszystkich osób na pokładzie „Gustloffa” nie została przez dziesiątki lat ustalona definitywnie - waha się ona od sześciu tysięcy sześciuset do dziesięciu tysięcy sześciuset - także liczbę ocalałych trzeba było korygować raz za razem: od dziewięciuset na początku do tysiąca dwustu trzydziestu dziewięciu na koniec. Bez nadziei na odpowiedź nasuwa się pytanie: Jakie znaczenie ma jedno życie mniej czy więcej?

Pewne jest, że śmierć znalazły głównie kobiety i dzieci; w kłopotliwie przeważającej większości uratowali się mężczyźni, w tym wszyscy czterej kapitanowie statku. Petersen, który zmarł wkrótce po zakończeniu wojny, pierwszy zadbał o siebie. Zahn, który po wojnie został biznesmenem, stracił tylko swego owczarka Hassana. W porównaniu z liczbą z grubsza oceniając pięciu tysięcy dzieci utopionych, zamarzniętych, zadeptanych na okrętowych schodach, narodziny zgłaszane przed i po katastrofie, w tym moje, niewiele ważą; ja się nie liczę.

Ocalałych wyokrętowano przeważnie w Sassnitz na Rugii, w Kołobrzegu i Świnoujściu. Niemało spośród tych niewielu zmarło w czasie rejsu. Pewna liczba żywych i martwych musiała wrócić do Gotenhafen, gdzie żywym przyszło czekać na transport kolejnymi statkami dla uciekinierów. Od końca lutego toczyły się walki o Gdańsk, miasto płonęło, opuszczane przez tłumy uciekinierów, które do końca kłębiły się na nabrzeżach wokół przycumowanych parowców, promów i kutrów rybackich.

Torpedowiec „Löwe” wczesnym rankiem 31 stycznia zawinął do portu w Kołobrzegu. Z matką i jej dzieckiem w powijakach, które miało na imię Paul, z pokładu zszedł Heinz Köhler. Był jednym z czterech skłóconych kapitanów zatopionego statku i ledwie wojna dobiegła końca, odebrał sobie życie.

Słabych, chorych i wszystkich z odmrożeniami nóg zabrały sanitarki. To typowe dla matki, że zaliczyła siebie do chodzących. Kiedykolwiek pierwsze zejście na ląd stawało się epizodem jej nie kończącej się historii, mówiła: - A ja żem telko szkarpetki na nogach miała, aż jedna babcza, co sama uczekinierką beła, parę butów z walizki w prezencze mnie dała. Na ręcznym wózku na szkraju drogi szedżała i pojęcza ni miała, skąd my są i co żeszmy przeszli...

Pewnie to prawda. O zatonięciu ulubionego kiedyś statku KdF w Rzeszy nie poinformowano. Taka wiadomość mogłaby zaszkodzić podtrzymywaniu nastroju wytrwania. Ale i sowieckie dowództwo znalazło powody, żeby sukcesu okrętu podwodnego „S 13” i jego dowódcy nie ogłaszać w codziennym raporcie floty spod Czerwonego Sztandaru.

Mówią, że Aleksander Marinesko po powrocie do portu w Turku był rozczarowany, ponieważ nie uhonorowano go należycie jak bohatera, choć kontynuując wyprawę na wroga dwiema celnymi torpedami zatopił kolejny statek, dawny transatlantyk „General von Steuben”. Torpedy zostały wystrzelone 10 lutego z wyrzutni na rufie. Piętnastotysięcznik, który płynął z Piławy z ponad tysiącem uciekinierów i dwoma tysiącami rannych - znowu te zaokrąglone liczby - zatonął w siedem minut przez dziób. Doliczono się blisko trzystu ocalałych. Część ciężko rannych leżała jeden przy drugim na górnym pokładzie szybko tonącego statku. Zsunęli się ze swymi pryczami za burtę. Marinesko, zanurzony na głębokość bojową, kierował tym atakiem patrząc przez peryskop.

Mimo to po wpłynięciu okrętu do bazy dowództwo Floty Bałtyckiej spod Czerwonego Sztandaru ociągało się z nadaniem po dwakroć zwycięskiemu kapitanowi tytułu „Bohatera Związku Radzieckiego”. Ociąganie przewlekało się. Podczas gdy kapitan i jego załoga na próżno czekali na uroczyste przyjęcie - pieczone prosię, dużo wódki - wojna na wszystkich frontach toczyła się dalej i na froncie pomorskim zbliżyła się do miasta Kołobrzeg. Na razie matkę i mnie zakwaterowano tam w szkole, o której później mówiła mi po wrzeszczańsku: - Choczaż przyjemnie czepło tam beło. A sztara ławka szkolna za kołyszkę tobie szłużyła. Żem se myszlała: mój Paulik pilnie są uczycz wczesznie zaczyna...

Kiedy po ostrzale artyleryjskim nie dało się już mieszkać w szkole, znaleźliśmy schronienie w kazamatach. Kołobrzeg jako miasto i twierdza miał zakorzenioną w historii renomę. Z jego wałów i bastionów stawiano opór za czasów Napoleona, w związku z czym staraniem Ministerstwa Propagandy został nakręcony film o wytrwaniu pod tytułem „Kołobrzeg” z Heinrichem George w roli głównej i innymi tuzami Ufy. Ten film pokazywano we wszystkich jeszcze nie zbombardowanych kinach okrojonej Rzeszy: bohaterska walka z przeważającym wrogiem.

I oto w końcu lutego powtórzyła się historia Kołobrzegu. Wkrótce miasto port i kąpielisko zostały otoczone przez jednostki Armii Czerwonej i polską dywizję. Pod ogniem artylerii zaczęło się wywożenie drogą morską ludności cywilnej i przepełniających miasto uciekinierów. Znowu ogromny ścisk na wszystkich nabrzeżach. Matka jednak nie godziła się, żeby jeszcze kiedykolwiek wsiąść na statek.

- Choczby mnie kijem pędzili, to bym na taką łajbę ni wszadła - mówiła, ilekroć ktoś chciał wiedzieć, jak wydostała się z niemowlęciem z oblężonego i płonącego miasta. - No, jąkasz dżura imer są znajdże - brzmiała jej odpowiedź. W każdym razie matka również później, nawet na wycieczkach zakładowych nad Jezioro Schwerińskie, nie wsiadła już na statek.

W połowie marca obładowana plecakiem i mną przekradła się pewnie przez rosyjskie linie; mogło się jednak też zdarzyć, że rosyjscy wartownicy ulitowali się nad młodą kobietą i jej oseskiem i po prostu nas przepuścili. Jeśli tutaj, w momencie ponownej ucieczki, nazywam siebie oseskiem, to odpowiada to prawdzie tylko w ograniczonej mierze: w piersiach matki nie było pokarmu. Mleko nie chciało popłynąć. Na torpedowcu przyszła z pomocą jedna z położnic z Prus Wschodnich; miała więcej, niż potrzeba. Potem była to kobieta, która w drodze straciła swojego niemowlaka. A i później - dopóki trwała ucieczka i dłużej - ssałem raz po raz obcą pierś.

W tamtym czasie wszystkie miasta wzdłuż pomorskiego wybrzeża były albo zajęte przez wroga, albo zagrożone: Szczecin okrążony, trzymało się jeszcze Świnoujście. Dalej na wschód padły Gdańsk, Sopot, Gotenhafen. Posuwając się w stronę wybrzeża jednostki 2. Armii Sowieckiej odcięły pod Puckiem Półwysep Helski, a bardziej na zachód walczono już o Kostrzyn. Rzesza Wielkoniemiecka kurczyła się ze wszystkich stron. Koblencja, gdzie Ren łączy się z Mozelą, znajdowała się w rękach amerykańskich. Ale w końcu runął most w Remagen. Na froncie wschodnim Grupa Armii „Środek” donosiła o dalszym przesunięciu w tył linii frontu na Śląsku i o coraz bardziej krytycznym położeniu Festung Breslau. Do tego wszystkiego nie ustawały naloty amerykańskiego i brytyjskiego lotnictwa bombowego na duże i średnie miasta. Podczas gdy ku uciesze angielskiego marszałka lotnictwa Harrisa dymiły jeszcze ruiny miasta Drezna, bomby spadały na Berlin, Ratyzbonę, Bochum, Wuppertal... Wielokrotnie celem były tamy sztucznych jezior. I wszędzie, ale prąc ze wschodu na zachód, ciągnęli uciekinierzy i nie wiedzieli, gdzie się zatrzymać.

Również matka nie miała określonego celu wydostając się z Kołobrzegu ze mną, swoim najważniejszym pakunkiem, który stale popłakiwał, ponieważ brakowało mu matczynego mleka, potem trafiając między linie frontu, nocami podjeżdżając kawałek do przodu pociągiem towarowym lub łazikiem Wehrmachtu, często jednak człapiąc na piechotę pośród innych, którzy szli przed siebie z coraz mniejszym bagażem, nierzadko przy tym leżąc płasko pod ostrzałem maszyn lecących lotem koszącym, chcąc wciąż oddalić się od wybrzeża i - stale w poszukiwaniu matek z nadmiarem mleka - przebijając się aż do Schwerina. Opowiadała mi o szlaku swojej ucieczki raz tak, raz siak. Właściwie chciała iść dalej, za Łabę, na Zachód, ale utknęliśmy w niezniszczonej stolicy okręgu meklemburskiego. Było to pod koniec kwietnia, kiedy führer skończył z sobą.

Później, będąc czeladnikiem stolarskim, otaczana przez mężczyzn, matka, pytana o ucieczkowy szlak, mówiła: - Bym całe tomy opowiedżecz wam mogła. Najgorszy to lotnicy beli, jak tak niżutko nad nami leczeli i ratatata... Ale żem imer farta miała. Co tu gadacz: złego dżabli ni wezmą!

Tym sposobem przechodziła do swego właściwego tematu, którym nieodmiennie był tonący statek. Wszystko inne się nie liczyło. Nawet ciasnota w naszym kolejnym prowizorycznym lokum - znowu szkoła - nie była dla matki warta skargi, zwłaszcza iż tymczasem wiedziała, że ze swoim Paulikiem znalazła schronienie w mieście będącym miejscem urodzenia owego człowieka, po którym w czasach na pozór pokojowych nazwano nieszczęsny statek. Wszędzie widniało jego nazwisko. Nawet szkoła, w której nas zakwaterowano, nosiła jego imię. Kiedy dotarliśmy do Schwerina, gdziekolwiek się spojrzało, on był obecny z nazwiska. Na południowym brzegu jeziora rozciągał się jeszcze nie zniszczony ów Gaj Chwały utworzony z głazów narzutowych, a w nim wznosił się wielki granit postawiony w trzydziestym siódmym na cześć męczennika. Jestem pewien, że matka tylko z tego powodu została w Schwerinie.

Jest rzeczą godną uwagi, że odkąd z opóźnieniem, a przecież jakby aktualnie uczczono zatonięcie statku i wszystkich zmarłych wedle takiego czy innego sposobu liczenia porachowano, oszacowano, podsumowano, potem zestawiono z liczbą ocalałych, na koniec porównano z o wiele mniej licznymi ofiarami „Titanica”, w owych dziedzinach internetu, które z przyzwyczajenia odwiedzałem, przez jakiś czas panowała martwa cisza. Już myślałem, że jego system się załamał, uszło powietrze, mój syn ma dość, wraz z tonącym statkiem podszepty matki stały się bezprzedmiotowe. Ale spokój był pozorny. Nagle Konny na nowo otwartej home-page przedstawił swoją znaną od dawna ofertę.

Tym razem przeważały zdjęcia. Na skąpanej w szarości, ale skomentowanej tłustymi literami odbitce cały świat mógł podziwiać sterczący wysoko granit i pod runicznym znakiem zwycięstwa odcyfrować wykute klinowatym pismem nazwisko męczennika. Ponadto w bieżącym programie znalazły się jako info podkreślające jego znaczenie uszeregowane daty, osiągnięcia organizacyjne i opatrzone wykrzyknikami wypowiedzi aż po dzień i godzinę morderstwa w Davos, uzdrowisku dla chorych na płuca.

Jakby na rozkaz albo pod jakimś innym przymusem zgłosił się Dawid. Z początku jednak tematem był nie pomnikowy kamień, lecz morderca męczennika. Dawid obwieszczał triumfalnie, że w marcu czterdziestego piątego zaszło coś korzystnego dla siedzącego w więzieniu już przeszło dziewięć lat Dawida Frankfurtera. Po bezskutecznej próbie wszczęcia procesu rewizyjnego berneńscy adwokaci Brunschwig i Raas złożyli wniosek o ułaskawienie skierowany do Dużej Rady kantonu Gryzonia. Adwersarz mojego syna musiał przyznać, że do prośby o darowanie w drodze łaski reszty wymierzonej kary osiemnastu lat więzienia przychylono się dopiero 1 czerwca 1945, zatem po zakończeniu wojny. Trzeba było zaczekać, aż potężny sąsiad Szwajcarii powali się jakby bez życia. Ponieważ Dawida Frankfurtera po wypuszczeniu z więzienia Sennhof wydalono z kraju, postanowił on od razu, rozstawszy się z krosnami tkackimi, wyjechać do Palestyny, z nadzieją na przyszły Izrael.

Spór wokół tego tematu przebiegał między obu zawziętymi polemistami on-line raczej umiarkowanie. Konny oświadczał wielkodusznie: „Izrael jest okej. Właśnie tam było miejsce dla żydowskiego mordercy. Mógł się tam przydać, w kibucu czy gdzieś indziej”. W ogóle on nie ma nic przeciwko Izraelowi. Nawet podziwia jego bitną armię. I całkowicie zgadza się ze zdecydowaniem Izraelczyków w okazywaniu bezwzględności. Nie mają przecież innego wyboru. Palestyńczykom i podobnym muzułmanom nie wolno ustąpić ani na palec. Jasne, gdyby wszyscy Żydzi, jak wtedy żydowski morderca Frankfurter, spłynęli do Ziemi Obiecanej, uznałby, że to w porządku, „wtedy reszta świata będzie nareszcie odżydzona!”

Dawid zniósł to horrendum; w zasadzie przyznał nawet mojemu synowi rację. Najwidoczniej się martwił: Co się tyczy bezpieczeństwa zamieszkałych w Niemczech żydowskich współobywateli, do których on się zalicza, należy obawiać się najgorszego, antysemityzm przybiera na sile. Znów trzeba się zastanowić nad wyjazdem. „Ja też chyba niedługo spakuję walizkę...” Na co Konny życzył „szczęśliwej podróży”, potem jednak dał pośrednio do zrozumienia, że sprawiłoby mu przyjemność, gdyby nadarzyła się okazja spotkania - nie tylko on-line - z jego wrogoprzyjacielem Dawidem przed tegoż wyjazdem: „Powinniśmy się poznać, troszeczkę obwąchać, możliwie niezadługo...”

Zaproponował nawet miejsce ewentualnego spotkania, pozostawiając jednak otwartą kwestię daty. Wypadałoby się zobaczyć tam, gdzie kiedyś w Gaju Chwały górując nad wszystkim stał granit i gdzie dzisiaj na dobrą sprawę nic nie przypomina o męczenniku, ponieważ profanatorzy grobów usunęli kamień i Halę Chwały, dokładnie tam, gdzie w niezbyt dalekiej przyszłości trzeba będzie ponownie postawić pomnik, w miejscu brzemiennym w historię.

Natychmiast spór rozgorzał na nowo. Dawid był co prawda za spotkaniem gdziekolwiek, ale nie w tym przeklętym miejscu. Absolutnie wypowiadam się przeciwko twojemu rewizjonistycznemu relatywizowaniu historii...” Mój syn walił w ten sam bęben: „Kto zapomina o historii swego narodu, ten nie jest go wart!” Dawid się z tym zgodził. Potem już tylko wygłupy. Opowiadali sobie nawet dowcipy. Jeden - „Jaka jest różnica między E-mailem a Emilem?” -pozostał niestety bez pointy. Za wcześnie się wyłączyłem.

Byłem tam niejednokrotnie. Ostatnio przed paru tygodniami, jak gdybym to ja był sprawcą, jak gdybym musiał wciąż powracać na miejsce przestępstwa, jak gdyby ojciec szedł śladem syna.

Z Mölln, gdzie ani Gabi, ani ja nie znajdowaliśmy słów, do Ratzeburga. Stamtąd przez Mustin, wioskę, za którą dawniej wraz z pasem śmierci przebiegała granica i zagradzała drogę, w kierunku wschodnim. Wciąż jeszcze stare obsadzenie szosy kasztanami jest na dobrych trzystu metrach przerwane: po obu stronach ani śladu drzew. Można się domyślać, w jak urozmaicony sposób państwo robotników i chłopów starało się ochraniać swój naród.

Skoro miałem już za sobą pozostawione karczowisko, znów po obu stronach obrosłej drzewami szosy ciągnęły się aż po horyzont rozległe pola uprawne Meklemburgii. Nieznaczne pofałdowanie, mało lasów. Przed Gadebusch wjechałem na nowo wybudowaną obwodnicę. Mijałem składy materiałów budowlanych, centra handlowe, płaskie budynki sprzedawców samochodów, którzy smętnie zwisającymi flagami próbowali ożywić koniunkturę. Dziki Wschód! Dopiero na krótko przed Schwerinern, szosę obramowywały tym razem karłowate drzewa, okolica zrobiła się pagórkowata. Jechałem między znaczniejszymi połaciami lasów i słuchałem Trzeciego Programu: Klasyka na życzenie.

Skręciłem potem w prawo na 106 w kierunku Ludwigslust, zbliżałem się do wzniesionego w kilku koloniach osiedla z wielkiej płyty Grosser Dreesch - zamieszkiwało je kiedyś pięćdziesiąt tysięcy obywateli NRD - i zaparkowałem moją mazdę na kolonii trzeciej, tuż obok pomnika Lenina w zatoczce zamykającej Gagarinstrasse. Pogoda się utrzymywała. Deszcz nie padał. Bloki mieszkalne stały w szeregu, z czasem wyremontowane i upiększone pastelowymi tynkami.

Odwiedzając matkę za każdym razem jestem zaskoczony, że ten olbrzymi monument z brązu, dzieło estońskiego rzeźbiarza, wciąż jeszcze stoi. Wprawdzie Lenin spogląda w stronę Zachodu, lecz nie ma możliwości wykonać gestu, który by wskazywał cel. Z obiema rękami w kieszeniach płaszcza, jak spacerowicz, który pozwala sobie na chwilę przerwy, stoi na płycie niskiego cokołu, którego dolny stopień obłożony granitem ma lewy narożnik również obramowany brązem. Wpuszczona w odlew inskrypcja przypomina dużymi literami rewolucyjną decyzję: „DEKRET O ZIEMI”. Tylko z przodu płaszcz Lenina nosi ślady farby wykonanego sprayem nic nie mówiącego napisu. Trochę gołębich odchodów na ramionach. Jego wygniecione spodnie pozostały czyste.

Nie zabawiłem długo przy Gagarinstrasse. Matka mieszka na dziesiątym piętrze z balkonem i widokiem na pobliską wieżę telewizyjną. Nie ominęła mnie jej zawsze za mocna kawa. Po odnowieniu mieszkań z wielkiej płyty wzrosły czynsze, do wytrzymania, jak uważa matka. O tym, tylko o tym rozmawialiśmy. Ponadto niewiele zostało do powiedzenia. Nie była też ciekawa, co mnie, prócz krótkich odwiedzin u niej, sprowadziło do miasta wielu jezior: - Z pewnoszczą ni urodziny fyrera. - Data mojego przyjazdu pozwalała domyślać się celu, już w drzwiach - odmówiwszy sobie rzucenia okiem na pokój Konny'ego - usłyszałem przecież jej komentarz: - Czego tam chczesz? Nic ju z tego ni przyjdże.

Pojechałem Hamburger-Allee, przedtem Lenin-Allee, w kierunku zoo, potem przez Am Hexenberg i znalazłszy z lunatyczną pewnością właściwe miejsce zaparkowałem wóz koło młodzieżowego schroniska. Na tyłach szaro otynkowanego budynku z wczesnych lat pięćdziesiątych roślinność porastająca południowy brzeg Jeziora Schwerinskiego opada stromo. W dole widać ciągnącą się tuż nad wodą Franzosenweg, z której chętnie korzystają piesi i rowerzyści.

Z czasem zrobił się pogodny dzień. Właściwie to nie kwietniowa aura. Słońce, jeśli tylko przedarło się przez chmury, przygrzewało. W pewnej odległości od frontowej strony schroniska leżały wciąż nieporuszenie, jak gdyby nic tu się nie stało, omszałe bloki granitu jako pozostałości zbyt niedbale uprzątniętego przed dziesiątkami lat Gaju Chwały. Pomiędzy posadzonymi wtedy drzewami cienkopienne dziczki. Wyraźnie, ponieważ bardzo skąpo zasypany, odcinał się czworoboczny fundament Hali Chwały, której konturów można było tym samym się domyślać, aczkolwiek frontalnie usytuowane schronisko stało na przeszkodzie jakimkolwiek wyobrażeniom. Na lewo od wejścia, nad którym widniało wypisane wypukłymi literami nazwisko patrona schroniska, Kurta Bürgera, rozstawiony stół ping-pongowy czekał na grę. W drzwiach wisiała lekko przekrzywiona tabliczka: „Od 9 do 16 zamknięte”. Długo jeszcze stałem pomiędzy omszałymi granitowymi bryłami, z których jedna zachowała nawet resztki pisma i wykuty znak runiczny. Znalezisko, z którego wieku?

Kiedy oboje z matką znaleźliśmy schronienie w Schwerinie, wszystko tu jeszcze stało: głaz narzutowy obok głazu, nazistowska budowla Hali Chwały i wielki granit z nazwiskiem męczennika. Matka widziała to miejsce pamięci już zaniedbane, ale wciąż jeszcze pod opieką wykruszającej się Partii. Opowiadała mi, że w poszukiwaniu drewna doszła aż do niskich wówczas dębów i buków: - No, tam, gdże władze nas szkierowały, w piecu czym palicz ni beło... - Razem z nią szukało opału wiele kobiet i dzieci.

Zanim jeszcze 3 maja do Schwerina najpierw z przyczółka na Łabie na południowy wschód od Boizenburga dotarli czołgami Amerykanie, a potem przyszli Anglicy - ”Prawdziwe Szkoty to beły” - w Schelfstadt, które pod koniec wojny musiało się już nieźle walić, ze szkolnej sutereny przenieśli nas na Lehmstrasse. Z nakazem zostaliśmy skierowani do ceglanego budynku z dachem krytym smołowaną papą, który naturalnie stał w głębi podwórza. Rudera stoi do dziś. Mieliśmy dwa pokoiki z kuchnią, ubikacja na podwórku. Wstawili nam nawet piecyk żelazny. Rura wychodziła przez okno w kuchni. I żeby było czym napalić w piecyku - matka gotowała na płycie pokrywy - musiała chodzić daleko w poszukiwaniu drzewa na opał.

Tak doszła do Gaju Chwały. Również gdy w czerwcu wycofali się Anglicy, a przyszła Armia Czerwona i została na dłuższy czas, głazy narzutowe z wyrytymi na nich nazwiskami i runami stały jeszcze długo; Rosjan to nie obchodziło.

Od spotkania w Poczdamie tak to zostało między zwycięzcami uzgodnione: ugrzęźliśmy w sowieckiej strefie okupacyjnej, matka nawet z własnej woli, odkąd na największym z pozostałych kamieni, zwróconym w stronę brzegu jeziora, odkryła nazwisko, które nie było jej nieznane: - Kamień są zwał jako kiedysz nasz „Gusztlof” nazwany beł...

Kiedy za ostatnią bytnością w Schwerinie stojąc między omszałymi bryłami granitu przed rozłupanym głazem narzutowym zdołałem z wyrytego klinowatym pismem napisu odgadnąć resztę nazwiska Wilhelma Dahla - z imienia wskutek rozłupania pozostała tylko sylaba „hełm” - uległem pokusie, żeby wyobrazić sobie matkę w poszukiwaniu drewna, jak też ona, obładowana wiązką gałęzi i chrustu, mogła zobaczyć jeszcze nie tknięty Gaj Chwały i otwartą Halę Chwały. Na niespełna tuzinie uszeregowanych głazów odcyfrowała pewnie nazwiska nie znanych sobie, ale widać zasłużonych towarzyszy partyjnych - pośród nich kreisleitera Wismaru Dahla. Widzę, jak z podziwem, drobnej postury, w dodatku wychudzona stoi przed czterometrowej wysokości granitem, nie mogę jednak odgadnąć jej myśli, które mogły się pomieszać, gdy przeczytała inskrypcję na kamieniu męczennika. Lecz matka, jak ją znam, nie miała chyba żadnych obaw przed wejściem do Hali Chwały pośrodku Gaju.

Była ona wzniesiona z granitowych bloków na płaskiej ziemi. Na gładko wyszlifowanych powierzchniach owych kolumn, które podpierały halę po odkrytych bokach, współczesny artysta wykuł kontury nadnaturalnej wielkości SA-manów z chorągwiami. Poza tym we wnętrzu Hali, która nie była przykryta dachem, znajdowało się dziesięć tablic z brązu z nazwiskami zmarłych. I podobno ośmiokrotnie po dacie śmierci jako jej przyczyna figurowało słowo „zamordowany”. Posadzka Hali była zanieczyszczona. Wiem to od matki. - Psy tam napaszkudżiły...

Granit ku czci Wilhelma Gustloffa stał jednak poza uszeregowanymi głazami, w miejscu dla patrzących z odkrytej Hali Chwały szczególnie eksponowanym. Miało się stamtąd rozległy widok na jezioro. Matka patrzyła pewnie w innym kierunku. A mnie przy szukaniu drewna nigdy nie było. W czasie zbierania czegoś na opał mnie przy Lehmstrasse przypuszczalnie karmiła piersią kobieta z sąsiedztwa; nazywała się pani Kurbjuhn. Matka przecież prawie nie miała piersi, później też nie, tylko dwie spiczaste torebeczki.

Tak to jest z pomnikami. Niektóre wznosi się za wcześnie i potem usuwa, skoro minie okres swoistego bohaterstwa. Inne, jak pomnik Lenina na osiedlu Grosser Dreesch, róg Hamburger Allee i Plater Strasse, stoją nadal. A pomnik dowódcy okrętu podwodnego „S 13” dopiero przed niespełna dziesięcioleciem, 8 maja 1990, a więc w czterdzieści pięć lat po zakończeniu wojny i w dwadzieścia siedem lat po śmierci Marinesko, stanął w Leningradzie, dzisiejszym Sankt Petersburgu: na trójkątnym granitowym słupie nadnaturalnej wielkości gołogłowe popiersie z brązu przedstawiające człowieka uhonorowanego poniewczasie tytułem „Bohatera Związku Sowieckiego”.

Byli oficerowie marynarki, tymczasem już na emeryturze, zakładali w Odessie, Moskwie i gdzie indziej komitety i uparcie walczyli o sławę zmarłego w sześćdziesiątym trzecim kapitana. W Königsbergu, jak do zakończenia wojny nazywał się Kaliningrad, nazwano nawet jego imieniem wybrzeże Pregoły za Muzeum Okręgowym. Tak ten bulwar nazywa się po dziś dzień, podczas gdy schwerińska Schlossgartenallee, która od trzydziestego siódmego nazywała się Wilhelm-Gustloff-Allee, znów pod starą nazwą biegnie opodal niegdysiejszego Gaju Chwały; podobnie jak od czasu przełomu Lenin-Allee jako Hamburger Allee koło niezłomnie stojącego nadal pomnika przecina osiedle z wielkiej płyty Grosser Dreesch. Bądź co bądź adres matki, który sławi imię kosmonauty Gagarina, pozostał sobie wierny.

Zwraca uwagę pewna luka. Po studencie medycyny Dawidzie Frankfurterze niczego nie nazwano. Żadna ulica, żadna szkoła nie nosi jego imienia. Nigdzie nie postawiono pomnika mordercy Wilhelma Gustloffa. Żadna Website nie zabiegała o wystawienie rzeźby Dawida i Goliata, być może na miejscu zbrodni, w Davos. I gdyby wrogoprzyjaciel mojego syna wysunął w sieci tego rodzaju żądanie, na pewno na stronach nienawiści zapowiedziano by usunięcie pomnika przez ostrzyżoną na łyso bojówkę.

Zawsze tak bywało. Nic nie trwa wiecznie. Chociaż zaraz po zamordowaniu Gustloffa kierownictwo NSDAP w Schwerinie i nadburmistrz miasta nie szczędzili starań, żeby stworzyć Gaj Chwały po wieczne czasy. Już w grudniu trzydziestego szóstego, gdy w szwajcarskim Chur proces Frankfurtera zakończył się ogłoszeniem wyroku, na polach Meklemburgii szukano głazów narzutowych, ażeby można było wznieść z nich mur jako ogrodzenie Gaju Chwały. W instrukcji czytamy: „Do tego celu potrzebne będą wszelkie kamienie naturalne każdej wielkości, jakie znajdzie się przy budowach i na schwerińskich polach...” A z pisma gauleitera do spraw szkolenia Rohdego wynika, że stolica landu czuła się w obowiązku wesprzeć finansowo kierownictwo okręgowe Partii, mianowicie „subwencją na pokrycie kosztów w wysokości okrągło 10 000 reichsmarek”.

Kiedy 10 września 1949 likwidacja Gaju Chwały oraz przeniesienie zwłok i urn zostały w zasadzie zakończone, koszty były niższe, bo pod zdenazyfikowanym nagłówkiem listu nadburmistrza można przeczytać: „O poniesionych wydatkach w kwocie 6096,75 marek celem dokonania zwrotu powiadamia się rząd landu...”

Wszelako dowiadujemy się również, że „popiołów Wilhelma Gustloffa” nie można było przewieźć na cmentarz miejski: „Urna G. wedle zeznań kamieniarza Kröpelina znajduje się w fundamencie pomnikowego kamienia. Wyjęcie urny jest w chwili obecnej niemożliwe...”

Doszło do tego dopiero w początku lat pięćdziesiątych, na krótko przed wybudowaniem młodzieżowego schroniska i nadaniem mu imienia niedawno zmarłego antyfaszysty Kurta Bürgera. W tym czasie bohater wojny podwodnej Marinesko od trzech lat przebywał na Syberii.

Zaraz po zawinięciu „S 13” do fińskiego portu Turku od pierwszego zejścia na ląd zaczęły się kłopoty człowieka, który oczekiwał hołdów. Choć teczka z materiałami NKWD, jego do tej pory nie rozpatrywane przez sąd przewinienia nadal stanowiły zagrożenie, nie przestawał na trzeźwo lub wyzbyty zahamowań po wódce domagać się uznania swych bohaterskich wyczynów. Co prawda „S 13” został wyróżniony mianem „okrętu Czerwonego Sztandaru”, co prawda wszyscy członkowie załogi okrętu mogli sobie przypinać do piersi Order Wojny Narodowej, otrzymali też inne odznaczenie, ów Order Czerwonego Sztandaru, którego motywem są gwiazda, młot i sierp, ale Aleksandra Marinesko nie obwołano „Bohaterem Związku Sowieckiego”. Co gorsza, w urzędowych raportach Floty Bałtyckiej w dalszym ciągu brakowało jakiejkolwiek wzmianki o zatopieniu dwudziestopięciotysięcznika „Wilhelm Gustloff”, ani słowem nie potwierdzono też szybkiego pójścia na dno statku „General Steuben”.

Wyglądało to tak, jak gdyby z dziobowej i rufowej wyrzutni okrętu podwodnego wystrzelono torpedy-widma, które odszukały i trafiły nie istniejące cele. Dobre dwanaście tysięcy zabitych, jakich miał bądź co bądź na swoim koncie, nie liczyło się. Czy najwyższe dowództwo marynarki wstydziło się z powodu trudnej do ścisłego oszacowania liczby utopionych dzieci, kobiet i ciężko rannych? A może sukcesy Marinesko rozpłynęły się w zwycięskim upojeniu ostatnich miesięcy wojny, kiedy to produkowano bohaterskie czyny w nadmiarze? Trudno było nie usłyszeć jego hałaśliwego upominania się. Nic nie mogło go powstrzymać przed trąbieniem o swoich sukcesach przy każdej nadarzającej się okazji. Zrobił się uciążliwy.

Gdy we wrześniu czterdziestego piątego odebrano mu dowództwo okrętu podwodnego, wkrótce potem zdegradowano go do porucznika, a w październiku zwolniono z sowieckiej marynarki, uzasadnienie trójstopniowej dymisji brzmiało: „... z powodu obojętnego i niedbałego nastawienia do służby”.

Po odrzuceniu podania o przyjęcie do marynarki handlowej - pretekstem była rzekoma krótkowzroczność jednego oka - Marinesko znalazł pracę jako zarządca magazynu, który zawiadywał przydziałami materiałów budowlanych. Po niedługim czasie mając zbyt mało dowodów uznał za stosowne oskarżyć dyrektora przedsiębiorstwa o przyjmowanie łapówek, przekupywanie działaczy partyjnych, sprzedawanie materiałów na lewo; w związku z tym na niego rzucono podejrzenie, że zbyt wspaniałomyślnie rozdzielając z lekka tylko uszkodzone elementy budowlane naruszył prawo. Sąd specjalny skazał Marinesko na trzy lata obozu pracy.

Zesłano go na Kołymę nad Morzem Wschodniosyberyjskim, w miejsce należące do „Archipelagu Gułag”, którego dzień powszedni został opisany. Dopiero w dwa lata po śmierci Stalina miał, ujmując rzecz przestrzennie, Syberię za sobą. Wrócił chory. Ale dopiero w początku lat sześćdziesiątych wynędzniały bohater wojny podwodnej został zrehabilitowany. Przywrócono mu stopień kapitana trzeciej rangi, obecnie już w stanie spoczynku i z prawem do emerytury.

Muszę się teraz powtórzyć sięgając wstecz. Dlatego przypominam tutaj tę scenę: Kiedy na Wschodzie i na Zachodzie obwieszczono o śmierci Stalina, widziałem, jak matka płakała. Nawet zapaliła świece. Stałem, ośmioletni, przy kuchennym stole, nie musiałem iść do szkoły, miałem za sobą odrę albo coś równie swędzącego, obierałem z łupin gotowane ziemniaki, które miały trafić na stół z margaryną i twarogiem, i widziałem, jak matka za płonącymi świecami opłakiwała śmierć Stalina. Ziemniaków, świec i łez było wtedy skąpo. W czasie mego dzieciństwa przy Lehmstrasse i dopóki byłem licealistą w Schwerinie, nigdy więcej nie widziałem jej płaczącej. Kiedy matka się wypłakała, miała swoje nieobecne spojrzenie spod znaku nie-ma-mnie-w-domu, znane również z lat dziecinnych ciotce Jenny. Na podwórzu stolarni przy wrzeszczańskiej ulicy Elzy mówiono na to: „Tulla znów wywraca puste gały”.

Po tym, jak już opłakała śmierć wielkiego towarzysza Stalina, a następnie przez dłuższy czas miała niewidzące spojrzenie, były, wcześniej przygotowane, ziemniaki w mundurach z twarogiem i kapką margaryny.

W tym czasie matka zdała egzamin na mistrza i wkrótce w schwerińskich zakładach meblowych kierowała brygadą stolarską, która według planu produkowała meble sypialniane i zgodnie z wytycznymi w duchu przyjaźni między narodami zaopatrywała Związek Sowiecki. Jakkolwiek wieloraki mógł być jej wizerunek z owego czasu, ściśle biorąc matka do dziś pozostała stalinówką, nawet jeśli, sprowokowana przeze mnie w wymianie zdań, stara się pomniejszyć swojego bohatera, przedstawić go w jaśniejszych barwach: - On też telko człowiekiem beł...

I w tym czasie, kiedy Marinesko stawiał czoło klimatowi Syberii i warunkom bytowania w sowieckich obozach karnych, matka dochowywała wierności Stalinowi, a ja w szeregach Młodych Pionierów byłem dumny ze swojej chusty na szyję, Dawid Frankfurter, który w więzieniu wyleczył się z uznanej za chroniczną choroby kości, okazywał się przydatny jako urzędnik w Ministerstwie Obrony Izraela. Z czasem się ożenił. Później przyszło dwoje dzieci.

I jeszcze coś zdarzyło się w tych latach: Hedwig Gustloff, wdowa po zamordowanym Wilhelmie, opuściła Schwerin. Mieszkała odtąd po zachodniej stronie wewnątrzniemieckiej granicy, w Lubece. Dom z klinkierowej cegły przy Sebastian-Bach-Strasse pod 14, który małżonkowie wybudowali sobie na krótko przed morderstwem, niedługo po wojnie został wywłaszczony. Widziałem ten solidny budynek, typowy dom jednorodzinny, w internecie. Na swej Website mój syn zdrowo przesadził wysuwając żądanie, żeby w niesłusznie wywłaszczonej budowli urządzić „Muzeum Gustloffa” i udostępnić je zainteresowanej publiczności. Potrzeba rzetelnie przedstawionej infermacji wykracza daleko poza Schwerin. Jeśli o niego chodzi, to tablica z brązu w lewo od okna balkonowego wykuszu może nadal oznajmiać, że od czterdziestego piątego do pięćdziesiątego pierwszego w wywłaszczonym domu mieszkał pierwszy premier Meklemburgii, niejaki Wilhelm Höcker. Nie razi go też następująca końcówka napisu na tablicy „...po rozgromieniu hitlerowskiego faszyzmu”. To jest po prostu fakt, jak faktem pozostaje zamordowanie męczennika.

Mój syn potrafił zręcznie rozmieszczać duże i małe zdjęcia, tabele i dokumenty. Toteż na jego Website można było obejrzeć nie tylko przód, ale i tył potężnego granitu wzniesionego na południowym brzegu Jeziora Schwerińskiego. Zadał sobie trud i obok sfotografowanego ogólnego widoku kamienia pokazał powiększenie zazwyczaj trudnej do odczytania inskrypcji wyrytej na tylnej stronie. Jedna nad drugą trzy linijki: „Żył dla Ruchu - Skrytobójczo zamordowany przez Żyda - Umarł dla Niemiec”. Jako że środkowa linijka nie tylko pomijała nazwisko sprawcy, lecz ostentacyjnie uznawała wszystkich Żydów za skrytobójców, można było przyjąć - i tak też to później zostało zinterpretowane - że Konny uwolnił się od jednostronnej manii skupionej na historycznym Dawidzie Frankfurterze i chciał zademonstrować swoją nienawiść do „Żyda samego w sobie”.

Ale to wytłumaczenie, a także dalsze poszukiwanie motywu nie rozjaśnia tego, co zdarzyło się po południu 20 kwietnia 1997. Przed zamkniętym o tej porze i na oko jakby wymarłym schroniskiem młodzieżowym rozegrało się coś, co nie było przewidziane, a przecież na mchem porosłym fundamencie dawnej Hali Chwały znalazło niejako wyćwiczone zakończenie.

Co skłoniło wirtualnego Dawida, żeby z daleka, z Karlsruhe, gdzie osiemnastoletni gimnazjalista jako najstarszy z trzech synów mieszkał z rodzicami, realnie przyjąć mgliste zaproszenie i pojechać pociągiem do Schwerina? I co skusiło Konny'ego, żeby powstałą przez internet, w gruncie rzeczy fikcyjną przyjaźniowrogość przenieść przez autentyczne spotkanie na płaszczyznę rzeczywistości? Zaproszenie do przyjazdu tak się przyczaiło w powszedniej sieczce słownej ich komunikowania się, że mogło być zrozumiałe tylko dla polemisty występującego pod imieniem Dawid.

Skoro schronisko młodzieżowe jako miejsce spotkania odpadło, przystali na kompromis. Mieli się zobaczyć tam, gdzie urodził się męczennik. Pytanie za ileś tam punktów, jako że na Website mojego syna nie podano ani miasta, ani ulicy, ani numeru domu. Jednakże samo hasło wystarczyło znawcy tematu; a Dawid jak Konny, który on-line nazywał się Wilhelmem, był obeznany ze wszystkimi, nawet z najbardziej niedorzecznymi szczegółami przeklętej historii Gustloffa. Jak się miało okazać, wiedział nawet, że gimnazjum, w którym Wilhelm Gustloff uczył się do małej matury i któremu po morderstwie, już jako liceum, nadano jego imię, od czasów NRD nosi nazwę szkoły Pokoju. Mój syn nie tylko czuł respekt dla rozległej wiedzy swego adwersarza, podziwiał też jego „kręćka na punkcie dokładności”.

Spotkali się zatem przy przepięknej wiosennej pogodzie na Martinstrasse pod domem numer 2, róg Wismarsche Strasse. Dawid bez szemrania zaakceptował szczególną datę. Do ich spotkania doszło przed świeżo otynkowaną fasadą, która miała sprawić, że czasy tak długo trwającego upadku pójdą w zapomnienie. Podobno przywitali się podając sobie ręce, i to Dawid pierwszy wyciągnął swoją przedstawiając się wybujałemu wysoko Konradowi Pokriefke jako Dawid Stremplin.

Potem, na propozycję Konny'ego, w programie była przechadzka po mieście. W trakcie zwiedzania Schelfstadt jako jedna z osobliwości została gościowi pokazana nawet owa stojąca wciąż jeszcze rudera z wypalanej cegły i z dachem krytym smołowaną papą na jednym z podwórek Lehmstrasse, gdzie w powojennych latach gnieździliśmy się z matką, podobnie jak w dalszym ciągu rozwalone i już odremontowane domy z muru pruskiego tej malowniczej dzielnicy. Konny prowadził Dawida we wszystkie miejsca i kryjówki moich młodych lat tak zdecydowanie, jakby to były jego własne.

Po kościele Świętego Mikołaja, obejrzanym w środku i z zewnątrz, przyszła naturalnie kolej na zamek na Zamkowej Wyspie. Wszystko odbywało się bez pośpiechu. Mój syn nie ponaglał. Zaproponował nawet pójście do sąsiedniego muzeum, ale jego gość nie okazał zainteresowania, zaczął się niecierpliwić, chciał wreszcie zobaczyć teren koło młodzieżowego schroniska.

Przechadzając się po mieście zrobili sobie jednak przerwę. We włoskiej lodziarni każdy wtrząchnął sporą porcję gelati. Konny wystąpił w roli fundatora. A Dawid Stremplin miał przyjaźnie, lecz z ironicznym dystansem opowiadać o swoich rodzicach, fizyku atomowym i nauczycielce muzyki. Mógłbym się założyć, że mój syn ani słowem nie wspomniał o ojcu i matce; na pewno jednak ważna była dla niego potraktowana aluzyjnie historia ocalenia jego babki.

Potem nierówni wzrostem wrogoprzyjaciele - raczej tęgawy Dawid był o głowę niższy - przez ogród zamkowy, mijając szlifiernię, podążając Schlossgartenallee, z której otynkowane na lśniącą biel wille uczyniły drogi adres, potem przez Waldschulweg zbliżyli się wreszcie do feralnego miejsca, które rozciągało się płasko pod drzewami. Początkowo nie było między nimi napięcia. Dawid Stremplin pochwalił widok na jezioro. Gdyby na stole ping-pongowym przed schroniskiem leżały rakietki i piłeczka, być może doszłoby do meczu; Konny i Dawid byli zapalonymi tenisistami stołowymi i chyba nie przepuściliby nadarzającej się okazji. Możliwe, że szybka partyjka nad siatką podziałałaby odprężająco i nadałaby popołudniu inny przebieg.

Potem stanęli na niejako historycznym gruncie. Ale nawet obrosłe mchem bryły granitu i kawał głazu narzutowego z wykutym znakiem runicznym i resztką nazwiska nie dały powodu do kłótni. Obaj nawet śmieli się na dwa głosy z wiewiórki przeskakującej z buka na buk. Dopiero gdy znaleźli się na fundamentach dawnej Hali Chwały i gdy mój syn wyjaśnił swemu gościowi, gdzie dokładnie stał pomnikowy kamień, mianowicie za nie istniejącym wówczas schroniskiem młodzieżowym, potem dopiero, gdy zasugerował perspektywę na granit, następnie wyrecytował nazwisko męczennika na frontowej stronie kamienia, a potem słowo w słowo trzy linijki wykute na tylnej stronie, Dawid Stremplin podobno powiedział: - Jako Żydowi nic innego nie przychodzi mi do głowy - i trzykrotnie splunął na omszały fundament, a zatem „zbezcześcił”, jak zeznał później mój syn, miejsce pamięci.

Zaraz potem padły strzały. Mimo słonecznego dnia Konny miał na sobie skafander. Z jednej z obszernych kieszeni, prawej, wyciągnął broń i czterokrotnie strzelił. Był to pistolet produkcji rosyjskiej. Pierwszy strzał trafił w brzuch, następne w głowę, szyję i głowę. Dawid Stremplin bez słowa upadł na wznak. Później mój syn przywiązywał wagę do tego, że trafił tyle razy co kiedyś w Davos Żyd Frankfurter, choć nie z rewolweru. I jak tamten z najbliższej budki telefonicznej doniósł na samego siebie wykręciwszy numer 110. Nie wracając na miejsce zbrodni ruszył na najbliższy posterunek, gdzie oddał się w ręce policji mówiąc: - Strzelałem, ponieważ jestem Niemcem.

Po drodze minęły go jadące z naprzeciwka radiowóz i ambulans, obydwa na sygnale. Ale dla Dawida Stremplina pomoc przyszła za późno.



8


On, który utrzymuje, iż mnie zna, twierdzi, że ja nie znam krwi z krwi mojej i ciała z ciała mego. Możliwe, że nie miałem przystępu do jego najtajniejszych izb tortur. A może nie byłem dość sprytny, żeby rozszyfrować tajemnice mojego syna? Dopiero w trakcie procesu zbliżyłem się do Konny'ego, co prawda nie na wyciągnięcie ręki, ale na odległość głosu, nie zdobyłem się jednak na to, żeby z miejsca dla świadków zawołać coś w rodzaju: „Twój ojciec jest przy tobie!” albo: „Nie wygłaszaj odczytów, synu, streszczaj się!”

Pewnie dlatego ktoś obstaje przy nazywaniu mnie „spóźnionym ojcem”. Wszystko, co robię uciekając rakiem od siebie, co dość blisko prawdy wyznaję albo wyjawiam jakby pod presją, dzieje się w jego ocenie „z opóźnieniem bądź z nieczystego sumienia”.

A teraz, gdy moje wysiłki zostały opatrzone etykietą „Za późno!”, on sprawdza stertę mojej dokumentacji, ten stos karteluszków, chce wiedzieć, co się stało z lisem matki. To czekające mnie jeszcze uzupełnienie dla niego, szefa, wydaje się szczególnie ważne: Mam się więcej nie ociągać z moją szczegółową wiedzą i opowiedzieć po kolei o lisie Tulli, nawet jeśli do tej niemodnej już części garderoby czuję najgłębszą nienawiść.

Zgadza się. Matka miała go od początku i wciąż jeszcze go nosi. Liczyła sobie jakieś szesnaście lat i była konduktorką tramwaju, w furażerce i z bloczkiem biletów, pełniącą służbę na liniach piątki i dwójki, kiedy na przystanku Strzyża Górna jeden obergefrąjter, który dodatkowo wchodzi w rachubę jako mój ewentualny ojciec, jakoby dał jej w prezencie nienaruszonego lisa, już spreparowanego przez kuśnierza. - Ż polarnego frontu ranny curyk przyjechał i w Oliwie na zdrowotnym urlopie beł - brzmiał i brzmi krótki opis mojego bądź co bądź wyobrażalnego rodziciela, bo ani mocno wątpliwy Harry Liebenau, ani jakiś chłopaczyna ze służby pomocniczej lotnictwa nie mogliby wpaść na pomysł, żeby matce dać w prezencie lisa.

I kiedy Pokriefkowie okrętowali się na „Gustloffa”, ona weszła na pokład w tym ocieplającym futrzanym kołnierzu wokół szyi. Wkrótce potem, jak statek wypłynął z portu i ona, ciężarna, wsparta na ramieniu młodziutkiego rekruta Kriegsmarine, odważyła się krok za krokiem przejść po oblodzonym pokładzie słonecznym, była w lisie. W zasięgu ręki obok kamizelki ratunkowej znajdował się lisi kołnierz, gdy leżała na oddziale dla położnic i ciężarnych i doktor Richter, zaraz po trzecim trafieniu torpedą i pierwszych bólach, zaaplikował jej zastrzyk. I bez niczego - plecak został na statku - tylko w pozapinanej kamizelce i w lisie na szyi matka, zanim nią została, wsiadła do łodzi ratunkowej, a przedtem z pewnością sięgnęła najpierw po futrzany kołnierz, nie po kamizelkę.

Tak odziana, bez butów na nogach, ale w ciepłym lisie, trafiła na torpedowiec „Löwe”. I tylko w czasie rozpoczętego niebawem porodu, a więc w owej chwili, kiedy to „Gustloff” z zanurzonym już wcześniej dziobem przewracał się do góry dnem na lewą burtę i tonął, a krzyk iluś tam tysięcy zmieszał się z moim pierwszym krzykiem, lisi kołnierz znów leżał zwinięty przy niej. Lecz opuszczając torpedowiec w Kołobrzegu matka z niemowlęciem na ręku, o z nagła zbielałych włosach, szła wprawdzie w skarpetkach, ale szyję miała owiniętą lisem, który nie doznał szoku i ani trochę nie zbielał.

Twierdzi, że podczas nieustannej ucieczki przed Rosjanami z powodu lodowatego zimna otulała mnie futrzanym kołnierzem. Gdyby nie lis, na pewno bym zamarzł w ciżbie uciekinierów przed mostem na Odrze. Jedynie lisowi - nie zaś kobietom z nadmiarem mleka - zawdzięczam życie. - Bez niego bysz za grudę lodu beł... - A obergefrąjter, który podarował jej kołnierz - dzieło jakoby kuśnierza z Warszawy - podobno powiedział na pożegnanie: - Kto wie, dziewczyno, do czego ci się on kiedyś przyda.

W czasach pokojowych natomiast, kiedy już nie musieliśmy marznąć, rudy lis należał tylko do niej, spoczywał w szafie w pudle po butach. Nosiła go przy stosownych i niestosownych okazjach. Na przykład jak dostawała dyplom mistrzowski, potem jak ją odznaczano jako „zasłużoną przodownicę pracy”, nawet na uroczystościach zakładowych, kiedy w programie był „wieczór atrakcji”. A gdy ja miałem dość państwa robotników i chłopów i z Berlina Wschodniego chciałem dać nogę na Zachód, odprowadziła mnie na dworzec w lisie wokół szyi. Później, dużo później, kiedy po krótkiej wieczności znikła granica i matka była na emeryturze, na spotkaniu ocalałych w nadbałtyckim kąpielisku Damp wystąpiła w swoim zawsze wypielęgnowanym lisim kołnierzu; wyglądała niezrównanie między nowomodnie wystrojonymi paniami w swoim wieku.

A gdy pierwszego dnia procesu, w którym odczytano tylko akt oskarżenia, a mój syn bez ceregieli przyznał się do popełnionego czynu nie poczuwając się jednak do jakiejkolwiek winy - „Zrobiłem to, co musiałem zrobić!” - matka nie usiadła tam, gdzie z konieczności ramię w ramię siedzieliśmy oboje z Gabi, lecz demonstracyjnie zajęła miejsce obok rodziców trafionego śmiertelnie czterema strzałami Dawida, niejako oczywiście miała na sobie lisa, który otaczał jej szyję jak pętla. Jego spiczasto zakończony pysk wgryzał się w futro powyżej nasady ogona, tak że łudząco prawdziwe szklane oczy, z których jedno przepadło w czasie ucieczki i musiało być zastąpione, znajdowały się w położeniu ukośnym wobec jasnoszarych oczu matki, w związku z czym podwójne spojrzenie padało stale na oskarżonego albo obejmowało ławę sędziowską.

Zawsze z przykrością patrzyłem na nią, ilekroć nosiła się tak po staroświecku, zwłaszcza że lis pachniał nie ulubionymi perfumami matki „Tosca”, lecz przemożnie i o każdej porze roku kulkami na mole; czasami wyglądał, bestia, dość parszywie. Ale skoro tylko w drugim dniu procesu na wezwanie sądu wystąpiła jako świadek obrony, nawet ja byłem pod wrażeniem: niczym obsesyjnie odchudzona diwa przy pałająco białej fryzurze miała na sobie ów kolorowy kołnierz i swoje pierwsze odpowiedzi, chociaż nie została zaprzysiężona, poprzedzała formułą: „Przysięgam, że...”, po czym wszystko, co miała do powiedzenia, mówiła na pozór swobodną, acz nieco napuszoną literacką niemczyzną.

W przeciwieństwie do Gabi i mnie, którzy skorzystaliśmy z przysługującego nam prawa i odmówiliśmy wszelkich wyjaśnień, matka była skora do zeznań. Wobec kompletu sędziowskiego, to znaczy wobec trzech sędziów, przewodniczącego i asesorów, oraz obu ławników przemawiała jak do zgromadzenia zielonoświątkowców. Słuchano jej uważnie, gdy przemawiała do sumienia prokuratorowi dla nieletnich: W gruncie rzeczy straszny czyn sprawił ból również jej. Od tego czasu jej serce jest rozdarte. Rozpłatał ją ognisty miecz. Została roztrzaskana przez olbrzymią pięść.

Przy Demmlerplatz, gdzie w schwerińskim sądzie krajowym toczył się proces przed izbą karną dla młodocianych, matka prezentowała się jako osoba załamana duchowo. Przeklinała zły los, a następnie rozdawała lżejsze i cięższe ciosy, obwiniała niezdolnych do miłości rodziców i chwaliła swego wnuka, sprowadzonego na manowce przez złe moce i diabelski wynalazek, „komputerzysko”, jako chłopca zawsze pilnego i grzecznego, superschludnego, w każdej chwili uczynnego i nadzwyczaj punktualnego, nie tylko jeśli chodzi o przychodzenie na kolację. Zapewniała, że odkąd jej wnuk Konrad przebywa u niej - ta radość jest jej udziałem od jego piętnastego roku życia - nawet ona sama przywykła do rozkładania swego dnia z dokładnością co do minuty. Tak, ona przyznaje: Komputerzysko z wszystkimi przyległościami to był niestety prezent od niej. To nie znaczy, że chłopiec był przez babkę rozpieszczany, wręcz przeciwnie. Jako że był tak niezwykle mało wymagający, chętnie spełniła jego pragnienie posiadania „nowoczesnego sprzętu”. - On przecież z reguły nigdy niczego sobie nie życzył! - wołała i przypominała sobie: - Godzinami mój Konradzik mógł się tym aparaciskiem zabawiać.

Potem, potępiwszy mącącą w głowach nowoczesną kołowaciznę, przeszła do właściwego tematu. Statek bowiem, o którym do tej pory nikt nie chciał nic wiedzieć, stał się dla wnuka powodem niezmordowanego wypytywania. Ale „Konradzik” nie tylko interesował się zatonięciem „pięknego parowca KdP pełnego kobiet i dzieciaczków” i nie tylko o to wypytywał ocalałą babkę, lecz był gotów, między innymi na jej życzenie, dzielić się swymi ogromnymi wiadomościami, „całym tym bigosem”, za pomocą podarowanego mu komputera z calutkim światem, aż po Australię i Alaskę. - To przecież nie jest zakazane, panie sędzio. Może nie? - zawołała matka i przesunęła łeb lisa na centralne miejsce.

Raczej mimochodem zajęła się potem ofiarą mordu. Fakt, że jej „Konradzik” w ten sposób - „mianowicie przez komputerzysko” - zaprzyjaźnił się z nie znanym sobie osobiście chłopcem, nawet jeśli obaj byli często odmiennego zdania, ucieszył ją, ponieważ jej ukochany wnuk uchodzi zazwyczaj za samotnika. Taki już jest. Nawet jego związek z przyjaciółeczką z Ratzeburga - „ona jest za pomoc u jednego dentysty” - trzeba uznać za dość luźny - „tam nigdy nie doszło do czegoś takiego jak seks i tak dalej”, ona to dobrze wie.

Tyle i jeszcze więcej jako świadek obrony powiedziała matka bardzo poprawną literacką niemczyzną, nader starannie dobierając słowa. Wychwalała przed sądem cechującą Konrada „wrażliwość na kwestie sumienia”, jego „niezłomne umiłowanie prawdy” i „niewzruszoną dumę z Niemiec”. Ale gdy prokurator dla młodocianych - ledwie zdążyła zaręczyć, jak mało to dla niej znaczy, że komputerowy przyjaciel Konrada był młodym Żydem - zapewnił ją, że od dłuższego czasu jest rzeczą wiadomą i udokumentowaną, iż rodzice zamordowanego bynajmniej nie są pochodzenia żydowskiego, ojciec Stremplin bowiem urodził się w domu wirtemberskiego pastora, a jego żona pochodzi z chłopskiej rodziny osiadłej w Badenii od pokoleń, matkę ogarnęło widoczne wzburzenie. Gmerała przy lisim kołnierzu, przez sekundy miała to swoje spojrzenie spod znaku nie--ma-mnie-w-domu, potem porzuciła starania o językową poprawność i zawołała: - A to ci oszukansztwo! Przeczeż mój Konradzik wiedżecz ni mógł, że z tego Dawida fałszywy Żydżak beł. Taki, co przed sobą i przed drugimi maszkaradę urządzał, przy byle okazji jako prawdziwy Żydżak są ceregielił i imer telko o naszej hańbie gadał...

Kiedy zaczęła lżyć zamordowanego od „poszpolitych kłamaczy” i „podsztępnych fałszywców”, sędzia przewodniczący odebrał jej głos. Naturalnie Konny, który do tej pory przysłuchiwał się lisim zapewnieniom matki z leciutkim uśmiechem, nie okazał wcale przestrachu czy może rozczarowania, gdy prokurator z ironiczną miną przedłożył, jak to powiedział, „dowód aryjskiego pochodzenia” Wolfganga Stremplina, który on-line nazwał się Dawidem. Mój syn skomentował ten i tak znany sobie fakt ze spokojną pewnością: - To nie zmienia stanu rzeczy. Jedynie do mnie należała decyzja, czy osoba znana mi pod imieniem Dawid mówi i działa jak Żyd. - Kiedy sędzia przewodniczący zadał mu pytanie, czy kiedykolwiek, czy to w Mölln, czy to w Schwerinie, spotkał prawdziwego Żyda, odpowiedział zdecydowanym „nie”, dodał jednak: - Dla mojej decyzji było to bez znaczenia. Strzelałem dla zasady.

Potem roztrząsano sprawę pistoletu, który mój syn po dokonanym czynie rzucił z wysokiego południowego brzegu do Jeziora Schwerińskiego i o którym matka wypowiedziała się krótko: - Jakże ja mogłabym znaleźć tego gnata? Mój Konradzik zawsze sam sprzątał swój pokój. Do tego przykładał dużą wagę.

Zapytany o narzędzie przestępczego czynu mój syn odparł, że spluwa - nawiasem mówiąc siedmiomilimetrowy tokariew z zasobów armii sowieckiej - była w jego posiadaniu już od półtora roku. Musiał ją mieć, ponieważ groziło mu niebezpieczeństwo ze strony młodocianych skrajnych prawicowców z meklemburskiej prowincji. Nie, nazwisk nie chce i nie będzie podawał. „Nie zdradzę dawnych kamratów!” Powodem zagrożenia był odczyt, jaki wygłosił w tamtym czasie na zaproszenie kamractwa o nastawieniu narodowym. Jego temat, „Losy statku KdP 'Wilhelm Gustloff od położenia stępki do zatonięcia”, dla części słuchaczy - „wśród nich półgłówków nastawionych tylko na żłopanie piwska do upadłego” - był chyba zbyt wymagający. Zwłaszcza jego obiektywna ocena militarnego wyczynu dowódcy sowieckiego okrętu podwodnego, który storpedował statek z ryzykownej pozycji, rozsierdził skinów. Kilku osiłków nawymyślało mu później od „rusolubów”, kilkakrotnie groziło mu na ulicy i uciekało się do rękoczynów. - Od tego czasu było dla mnie jasne, że z tymi prymitywnymi nazistami człowiek nie może stykać się bez broni. Argumenty do nich nie trafiały.

Ów wspomniany przed chwilą odczyt, wygłoszony w początkach dziewięćdziesiątego szóstego w schwerińskiej gospodzie, miejscu spotkań wymienionego kamractwa, w weekend, i dwa dalsze referaty, których nie dało się wygłosić, ale których spisane teksty znajdowały się w dyspozycji sądu, odegrały w dalszym przebiegu rozprawy szczególną rolę.

Co się tyczy pierwszego referatu, to zawiedliśmy oboje. Gabi i ja powinni byliśmy wiedzieć, co się dzieje w Mölln. Oboje udawaliśmy ślepych. Ona jako pedagog, chociaż w innej szkole, na pewno by się dowiedziała, dlaczego to jej synowi nie pozwolono wygłosić referatu na kontrowersyjny temat z powodu, jak to ujęto, „mylnej tendencji”; ale nie ma co ukrywać: ja też powinienem był okazywać mojemu synowi więcej zainteresowania.

Na przykład byłoby możliwe takie rozłożenie moich niestety ze względów zawodowych nieregularnych wizyt w Mölln, żebym na zebraniach rodziców mógł był zadawać pytania, nawet jeśli doszłoby przy tym do scysji z jednym z tych ograniczonych belfrów. Mógłbym był wołać: „Skąd ten zakaz? Gdzie tu tolerancja!” czy coś w tym stylu. Być może odczyt Konny'ego, opatrzony podtytułem „Pozytywne aspekty narodowosocjalistycznej wspólnoty 'Kraft durch Freude'” wniósłby trochę urozmaicenia w nudne lekcje „wiedzy o społeczeństwie”. Ale ja nie byłem na żadnym zebraniu rodziców, a Gabi uważała, że nie ma prawa subiektywnie matczynymi zastrzeżeniami utrudniać i tak trudnej sytuacji kolegów nauczycieli, zwłaszcza że sama wypowiadała się „kategorycznie przeciwko wszelkiemu bagatelizowaniu brunatnej pseudoideologii” i wobec własnego syna zawsze broniła swego lewicowego stanowiska, często, jak musi przyznać, zbyt niecierpliwie.

Nic nas nie uniewinnia. Nie można wszystkiego zwalić na matkę albo na belferską ciasnotę horyzontów. I podczas gdy proces się toczył, moja była i ja - ona raczej z ociąganiem i nieustannym powoływaniem się na granice pedagogiki - musieliśmy przyznać, że obydwoje zawiedliśmy. Ach, żebym ja, pozbawiony ojca, nigdy nie został ojcem!

Podobne wyrzuty robili sobie zresztą rodzice biednego Dawida, który właściwie miał na imię Wolfgang i którego filosemickie zachowanie najwidoczniej sprowokowało naszego Konny'ego. W każdym razie kiedy Gabi i ja w przerwie rozprawy nawiązaliśmy z początku podszytą zahamowaniami, potem jednak dość otwartą rozmowę z przybyłymi do Schwerina małżonkami, pan Stremplin powiedział mi, że to chyba jego czysto naukowa praca w ośrodku badań nuklearnych i z pewnością zbyt powściągliwa ocena historycznych zdarzeń doprowadziły do wyobcowania, co więcej: do niemoty między nim a synem. W szczególności jego stosunkowo chłodne spojrzenie na okres narodowosocjalistycznych rządów nie znajdowało zrozumienia. - No cóż, skutkiem było coraz większe oddalanie się.

A pani Stremplin stwierdziła, że Wolfgang zawsze był dziwakiem. Kontaktu z rówieśnikami szukał co najwyżej przy stole ping-pongowym. O bliższych związkach z jakąś przyjaciółką nigdy nic jej nie było wiadomo. Ale jej syn już dawno, od czternastego roku życia, przybrał imię Dawid i z racji, Bóg świadkiem, aż nadto dobrze znanych zbrodni wojennych i masowego zabijania do tego stopnia przejął się ideami pokuty, że w końcu wszystko, co żydowskie, stało się dla niego jakby święte. Zeszłego roku zapragnął dostać akurat na gwiazdkę siedmioramienny świecznik. I jakoś dziwnie było patrzeć, jak u siebie w pokoju siedział przy swojej alfie i omedze, komputerze, w czapeczce, jaką noszą pobożni Żydzi. - Wiele razy domagał się ode mnie, żebym gotowała już tylko koszernie! - W najlepszym razie ona w taki sposób może sobie wytłumaczyć, dlaczego jej Wolfgang w swoich komputerowych grach podawał się za Dawida wyznania mojżeszowego. Jej napomnienia - w jakimś momencie trzeba skończyć z wiecznymi oskarżeniami - nie docierały do niego. - W ostatnim czasie nasz chłopak odsunął się od nas na nieosiągalną odległość. -Dlatego też ona nie wie, jak jej syn doszedł do tego okropnego partyjnego aparatczyka i jego mordercy, studenta medycyny nazwiskiem Frankfurter. - Czy za wcześnie przestaliśmy oddziaływać na niego wychowawczo?

Pani Stremplin mówiła z przerwami. Jej mąż potakująco kiwał głową. Wolfgang ubóstwiał tego Dawida Frankfurtera. Jego ciągła gadanina o Dawidzie i Goliacie była co prawda dziecinna, ale widać traktowana serio. Młodsi bracia, Jobst i Tobiasz, nabijali się z niego za ten przesadny kult. Na biurku Wolfganga stała nawet oprawiona w ramki fotografia młodego jeszcze w czasie mordu w Davos człowieka. Do tego dużo książek, wycinków z gazet i wydruków komputerowych. Wszystko to miało chyba związek z tym Gustloffem i statkiem nazwanym jego imieniem. - Jakoś to straszne - powiedziała pani Stremplin - co się wtedy stało po zatopieniu. Taka masa dzieci. Zupełnie nic się o tym nie wiedziało. Nawet mój mąż, a jego hobby to badanie najnowszych dziejów Niemiec. Jemu też brakowało wiedzy o sprawie Gustloffa, aż w końcu...

Rozpłakała się. Gabi również płakała i w swojej bezradności położyła dłoń na ramieniu pani Stremplin. Ja też mógłbym był uderzyć w bek, ale ojcowie poprzestali na spojrzeniu, które pewnie sygnalizowało wzajemne zrozumienie. Jeszcze kilkakrotnie spotykaliśmy się z rodzicami Wolfganga, także poza gmachem sądu. Ludzie liberalni, którzy robili wyrzuty raczej sobie niż nam. Zawsze starający się zrozumieć. Jak mi się wydawało, w trakcie rozprawy przysłuchiwali się uważnie z reguły zbyt rozwlekłym wywodom Konny'ego, jak gdyby spodziewając się, że od niego, mordercy ich syna, usłyszą coś rozjaśniającego.

Dla mnie Stremplinowie nie byli niesympatyczni. On, koło pięćdziesiątki, w okularach, z zadbaną siwą czupryną, wydawał się typem człowieka, który wszystko relatywizuje, nawet niezbite fakty. Ona, dobrze po czterdziestce, ale wyglądająca młodziej, skłaniała się do uznawania wszystkiego za ,jakoś” niewytłumaczalne. Kiedy rozmowa zeszła na matkę, powiedziała: - Babka syna państwa jest na pewno osobą godną uwagi, ale robi na mnie jakoś niesamowite wrażenie...

O młodszych braciach Wolfganga usłyszeliśmy, że są zupełnie inni. A o szkolne postępy swego najstarszego syna, jego słabe wyniki w matematyce i fizyce, ona wciąż jeszcze się martwi, jak gdyby Wolfgang był Jakoś” żywy i miał jednak niedługo zdawać maturę.

Siedzieliśmy w jednej z tych po nowemu urządzonych kawiarni na barowych stołkach wokół wysokiego okrągłego stolika. Zgodnie zamówiliśmy cappuccino. Nie wzięliśmy ciastek. Czasem odbiegaliśmy od tematu, tak jakbyśmy uważali, że powinniśmy mniej więcej rówieśnym Stremplinom wyznać powody wczesnego rozpadu naszego małżeństwa. Gabi zwięźle zaprezentowała pogląd, że nieuchronne rozstania są dzisiaj czymś normalnym i że nie ma co orzekać o winie którejś ze stron. Ja zachowywałem powściągliwość i pozostawiłem mojej byłej wszystkie jakie takie wytłumaczenia, potem jednak zmieniłem temat i z pewnym zakłopotaniem poruszyłem sprawę nie wygłoszonych w Mölln i Schwerinie szkolnych referatów. Natychmiast oboje z Gabi zaczęliśmy się kłócić jak w zamierzchłych małżeńskich czasach. Ja twierdziłem, że nieszczęście naszego syna - i jego straszne skutki - zostało wywołane przez to, że nie pozwolono mu ukazać swojej wizji 30 stycznia trzydziestego trzeciego, a ponadto przedstawić społecznego znaczenia narodowosocjalistycznej organizacji „Kraft durch Freude”, ale Gabi mi przerwała: - To całkiem zrozumiałe, że nauczyciel musiał powiedzieć „stop”. Ostatecznie, co się tyczy daty, to chodziło o przejęcie władzy przez Hitlera, nie zaś o przypadające na ten sam dzień urodziny podrzędnej postaci, o której głębszym znaczeniu nasz syn chciał się rozwodzić długo i szeroko, zwłaszcza omawiając swój uboczny temat: „Zabytki niechronione”...

Przed sądem odbywało się to tak: w zeznaniach występujących w roli świadków dwóch nauczycieli, z których każdy potwierdził dobre lub bardzo dobre wyniki oskarżonego w szkole, omawiano referaty nie wygłoszone w Mölln i Schwerinie. Obaj pedagodzy stwierdzili zgodnie - a była to w tym wypadku zgodność ogólnoniemiecka - że teksty nie dopuszczone do wygłoszenia były w przeważającej mierze skażone ideologią narodowosocjalistyczną, co wszelako wyrażone zostało w podstępnie inteligentny sposób, na przykład przez propagowanie „bezklasowej wspólnoty narodowej”, ale też przez zręcznie przysposobiony postulat „odideologizowanej ochrony zabytków” w nawiązaniu do wyeliminowanego nagrobka nazistowskiego aparatczyka Gustloffa, którego uczeń Konrad Pokriefke w drugim z niedopuszczonych odczytów zamierzał przedstawić jako „wielkiego syna miasta Schwerina”. W imię pedagogicznej odpowiedzialności trzeba było zapobiec rozpowszechnianiu takich niebezpiecznych nonsensów, zwłaszcza że - w obu szkołach - jest coraz więcej uczniów i uczennic o skrajnie prawicowych sympatiach. Nauczyciel ze wschodnich Niemiec podkreślił na zakończenie „antyfaszystowską tradycję” swojej szkoły; temu z zachodnich Niemiec przyszła do głowy tylko dość zużyta formułka: „Tłumcie zło w zarodku!”

Na ogół przesłuchania świadków przebiegały rzeczowo, jeśli pominąć wybuchy matki, a także zeznania świadka Rosi, która z płaczem wciąż tylko zaklinała się, jak wiernie będzie w dalszym ciągu trwać przy swoim „kamracie Konradzie Pokriefke”. Jako że rozprawy przed izbą karną dla nieletnich nie toczą się jawnie, brakowało warunków dla wystąpień nastawionych na odzew publiczności. Potem jednak sędzia przewodniczący, który czasem, jak gdyby chcąc złagodzić śmiertelnie poważne podłoże procesu, pozwalał sobie na drobne żarty, dał mojemu synowi możliwość naświetlenia motywu swego czynu, co Konny zrobił szczegółowo, złakniony swobodnej wypowiedzi.

Naturalnie zaczął od Adama i Ewy, co ma oznaczać: od narodzin późniejszego landesgruppenleitera NSDAP. Podkreślając jego organizacyjne dokonania w Szwajcarii i ogłaszając wyleczenie się z gruźlicy zwycięstwem „siły nad słabością” potrafił wiernie sportretować bohatera. Tym samym doczekał się okazji, żeby wreszcie uczcić „wielkiego syna stolicy landu, Schwerina”. Gdyby publiczność była dopuszczona, w tylnych rzędach mógłby był się rozlec pomruk aprobaty.

Doszedłszy w swoim wystąpieniu - Konrad prędko oderwał się od notatek i materiałów do cytowania - do przygotowania i dokonania mordu w Davos przywiązywał dużą wagę do legalnego nabycia broni, która stała się narzędziem przestępstwa, i liczby oddanych strzałów: „Podobnie jak ja Dawid Frankfurter trafił cztery razy”. Również podane przezeń przed sądem kantonalnym uzasadnienie dokonanego czynu, że strzelał, ponieważ jest Żydem, zostało przez mojego syna strawestowane, a potem rozszerzone:

Strzelałem, ponieważ jestem Niemcem - i ponieważ przez Dawida przemawiał odwieczny Żyd”.

Procesem przed sądem kantonalnym w Chur nie zajmował się długo, powiedział jednak, że on - w przeciwieństwie do profesora Grimma i partyjnego mówcy Diewergego - nie widzi żydowskich podżegaczy do tego czynu. Uczciwie trzeba powiedzieć: Jak on, tak i Frankfurter działał „wyłącznie z wewnętrznej potrzeby”.

Następnie Konrad dość obrazowo odtworzył odbyty w Schwerinie pogrzeb na koszt państwa, poinformował nawet o pogodzie, „niewielkie opady śniegu”, i opisując kondukt żałobny nie zapomniał nazwy żadnej z ulic. Potem, po nużącej nawet dla cierpliwego sędziego dygresji na temat „sensu, zadań i dokonań narodowosocjalistycznej wspólnoty 'Kraft durch Freude”', przeszedł do położenia stępki pod statek.

Ta część przemówienia przed sądem najwidoczniej sprawiała mojemu synowi przyjemność. Posiłkując się rękoma podawał długość, szerokość i zanurzenie statku. A przy wodowaniu i chrzcie dokonanym przez, jak powiedział, „wdowę po męczenniku” skorzystał z okazji, żeby oskarżycielsko zawołać: - Tutaj, w Schwerinie, zaraz po upadku Rzeszy Wielkoniemieckiej panią Hedwig Gustloff bezprawnie wywłaszczono, a później wypędzono z miasta!

Potem omówił życie wewnętrzne statku. Informował o salach bankietowych i jadalnych, liczbie kabin, basenie pływackim i pokładzie E. Na koniec podsumował: - Pływający bezklasowo motorowiec „Wilhelm Gustloff był i pozostanie żywym symbolem narodowego socjalizmu, przykładem po dziś dzień i prawdziwym wzorem na przyszłość po wsze czasy!

Wydawało mi się, jak gdyby mój syn po ostatnim wykrzykniku nasłuchiwał aplauzu wyimaginowanej publiczności; ale jednocześnie pochwycił chyba silące się na surowość, napominające teraz do zwięzłości spojrzenie sędziego. Relatywnie prędko, jak mógłby powiedzieć pan Stremplin, przeszedł do ostatniego rejsu i storpedowania statku. Przerażająco wysoką liczbę utopionych i zamarzniętych w wyniku katastrofy nazwał „z grubsza oszacowaną” i porównał z dużo niższymi liczbami ofiar innych morskich katastrof. Potem wymienił liczbę uratowanych, podkreślił z podziękowaniem zasługi kapitanów, pominął moją osobę, wspomniał jednak o swojej babce: - Na sali znajduje się siedemdziesięcioletnia pani Ursula Pokriefke, w której imieniu tu i teraz daję świadectwo - po czym matka wstała i białowłosa, w lisie wokół szyi, budziła podziw. Także ona występowała jakby przed liczną publicznością.

Jak gdyby chcąc uciszyć słyszalny tylko dla niego aplauz, Konny wypowiadał się teraz nader rzeczowo, złożył hołd zasługom i „mrówczej pracy” byłego asystenta płatnika, Heinza Schöna, i ubolewał nad ciągnącym się przez lata powojenne dewastowaniem wraku „Gustloffa” przez nurkujących poszukiwaczy skarbów: - Ale na szczęście ci barbarzyńcy nie znaleźli ani złota Banku Rzeszy, ani legendarnej Bursztynowej Komnaty...

W tym miejscu miałem wrażenie, że nazbyt cierpliwy sędzia przewodniczący z aprobatą kiwa głową; ale przemówienie mojego syna już biegło jakby samoczynnie dalej. Mówił teraz o dowódcy sowieckiego okrętu podwodnego „S 13”. Po długim uwięzieniu na Syberii Aleksander Marinesko został wreszcie jednak zrehabilitowany - niestety mógł się tym cieszyć bardzo krótko. Niezadługo potem zmarł na raka...

Ani słowa oskarżenia. Nie słyszało się, jak przedtem w internecie, nic a nic o „rosyjskich podludziach”. Za to mój syn zaskoczył sędziów i ławników, a chyba i prokuratora, prosząc o przebaczenie ofiarę morderstwa, Wolfganga Stremplina jako Dawida. Zbyt długo na swojej Website oceniał zatopienie „Wilhelma Gustloffa” wyłącznie jako mord na kobietach i dzieciach. Dzięki Dawidowi wszelako doszedł do przekonania, że dowódca „S 13” słusznie uznał bezimienny dla siebie statek za obiekt wojskowy. - Jeśli ma tu być mowa o winie - zawołał - to trzeba oskarżyć najwyższe kierownictwo Kriegsmarine, trzeba oskarżyć wielkiego admirała. Dopuścił do tego, że prócz uciekinierów zaokrętowano masę personelu wojskowego. Zbrodniarz nazywa się Dönitz!

Konrad zrobił pauzę, jak gdyby musiał przeczekać poruszenie na sali sądowej, okrzyki słuchaczy. Ale może tylko szukał kończących słów. Wreszcie powiedział: - Przyznaję się do swego czynu. Ale proszę Wysoki Sąd o uznanie dokonanej przeze mnie egzekucji za coś, co można pojąć jedynie na szerszym tle. Wiem: Wolfgang Stremplin był na krótko przed maturą. Niestety ja nie mogłem się na to oglądać. Chodziło i chodzi o rzecz większej wagi. Stolica landu, Schwerin, musi w końcu szczególnie uczcić swojego wielkiego syna. Wzywam do tego, żeby na południowym brzegu jeziora, tam, gdzie ja na swój sposób oddałem cześć męczennikowi, wznieść monument, który nam i przyszłym pokoleniom będzie przywoływał na pamięć owego Wilhelma Gustloffa, skrytobójczo zamordowanego przez Żyda. Tak jak przed kilku laty w Sankt Petersburgu jako Bohatera Związku Sowieckiego uhonorowano pomnikiem dowódcę okrętu podwodnego Aleksandra Marinesko, należy też uczcić człowieka, który 4 lutego 1936 oddał życie, ażeby można było wreszcie uwolnić Niemcy od żydowskiego jarzma. Nie boję się uznać, że po stronie żydowskiej również istnieją powody, aby albo w Izraelu, gdzie Dawid Frankfurter zmarł w osiemdziesiątym drugim, albo w Davos uczcić rzeźbą owego studenta medycyny, który czterema mierzonymi strzałami dał znak swojemu narodowi. A może tylko tablicą z brązu, byłoby to całkiem okej.

W końcu sędzia przewodniczący nie wytrzymał: - Starczy już tego! - Po tym cisza na sali. Wyjaśnienia mojego syna, nie, jego erupcja nie pozostała bez następstw; wygłoszona mowa nie mogła jednak wpłynąć ani na złagodzenie, ani na zaostrzenie wyroku, bo sąd w potoku słów Konny'ego dosłuchał się pewnie obecnego w nich i logicznie zazębiającego się szaleństwa; urojeń, które bardziej czy mniej przekonująco zostały zanalizowane przez biegłych.

W istocie nie mam wysokiego mniemania o tej niby to naukowej pisaninie. Być może jednak ów ekspert, który jako psycholog specjalizował się w anomaliach życia rodzinnego, nie był całkiem daleki od prawdy, tłumacząc postępek Konny'ego, nazwany przezeń „samotnym czynem desperata”, pozbawioną ojca młodością oskarżonego i w sposób naciągany dopatrując się przyczyn także w moim narodzeniu się i dorastaniu bez ojca. Dwie inne ekspertyzy poruszały się po równie wydeptanych ścieżkach. Nic, tylko polowanie na upatrzonego w rodzinnym rewirze. Na koniec winien był zawsze ojciec. Tymczasem to Gabi, której przyznano prawo do wyłącznego wychowywania dziecka, nie powstrzymała swego syna przed przenosinami z Mölln do Schwerina, wskutek czego ostatecznie wpadł w szpony matki.

Ona, tylko ona jest winna. Wiedźma w lisim kołnierzu. Od dawien dawna błędny ognik, o czym wie ktoś, kto zna ją z dawnych czasów i kogo na pewno coś z nią łączyło. Bo gdy tylko zacznie gadać o Tulli... Wpada w rozmarzenie... Plecie mistyczne androny... Jakiś kaszubski czy kośniewiacki wodnik, Thula, Duller albo Tul, był jakoby jej chrzestnym.

Z przechyloną główką, tak że jej srebrzystoszare spojrzenie zgrało się ze szklanymi oczyma lisa, matka wpatrywała się w biegłych przedkładających swoje opinie. Siedziała sobie i słuchała nieporuszenie, jak moja ojcowska zawodność towarzyszy niczym lejtmotyw całemu szeleszczeniu papierzysk tworząc miłą jej uszom muzykę. Ona występowała w ekspertyzach tylko na marginesie. Oto próbka: „Skądinąd życzliwa babcina opieka nie mogła zagrożonemu młodzieńcowi zastąpić ojca i matki. W najlepszym razie można przyjąć, że ciężki los babki, jej ocalenie w poważnym stanie i poród w obliczu tonącego statku, miał na wnuka, Konrada Pokriefke, wpływ z jednej strony kształtujący, z drugiej - wskutek intensywnie wyobrażanego sobie współuczestnictwa - destrukcyjny...”

Ten karb wycięty przez ekspertów usiłował pogłębić obrońca. Pełen dobrych chęci mężczyzna w moim wieku, zaangażowany przez moją byłą, któremu jednak nie udało się pozyskać zaufania Konny'ego. Ilekroć mówił o „nierozważnym i niezamierzonym postępku” i starał się złagodzić postawiony zarzut z morderstwa na zwykłe zabójstwo, mój syn niweczył wszelkie wysiłki swego obrońcy wyznając z własnej woli: - Nie spieszyłem się i byłem przy tym zupełnie spokojny. Nie, nienawiść nie grała żadnej roli. Moje myśli były natury czysto rzeczowej. Po pierwszym, oddanym niestety zbyt nisko strzale w brzuch trzy kolejne strzały były mierzone. Niestety posłużyłem się pistoletem. Rad byłbym, jak Frankfurter, mieć do dyspozycji rewolwer.

Konny brał odpowiedzialność na siebie. Za szybko wybujały, w okularach i z kędzierzawą czupryną stał przed sądem jako oskarżyciel samego siebie. Wyglądał młodziej niż na siedemnaście lat, mówił jednak nad wiek mądrze, jak gdyby zbierał życiowe doświadczenie na przyśpieszonych kursach. Na przykład nie godził się na obarczanie współwiną swoich rodziców. Z pobłażliwym uśmiechem mówił: - Moja matka jest całkiem okej, mimo że działała mi często na nerwy ciągłym gadaniem o Oświęcimiu. A mojego ojca sąd powinien szybko zapomnieć, jak ja robię to od lat, po prostu go zapomnieć.

Czy mój syn mnie nienawidził? Czy Konny był w ogóle zdolny do nienawiści? Kilkakrotnie wypierał się nienawiści do Żydów. Ja skłaniam się do mówienia o uprzedmiotowionej nienawiści Konrada. Nienawiść na małym ogniu. Podgrzewana na okrągło. Nienawiść rozmnażająca się beznamiętnie, obojnaczo.

A może mogłoby być tak, że obrońca wcale się nie mylił interpretując rozniecony przez matkę maniacki kult Wilhelma Gustloffa jako szukanie namiastki ojca? Poddał pod rozwagę fakt, że małżeństwo Gustloffów było bezdzietne. Szukającemu Konradowi Pokriefke nadarzyła się tym samym luka możliwa do wirtualnego wypełnienia. Ostatecznie nowa technologia, w szczególności internet, pozwala na taką ucieczkę z młodzieńczej samotności.

Za tym przypuszczeniem przemawia to, że skoro sędzia w tym punkcie rozprawy udzielił Konny'emu głosu, ten entuzjastycznie, mało tego: bardzo ciepło mówił o „męczenniku”. Powiedział: - Odkąd moje badania wykazały, że zaangażowanie społeczne Wilhelma Gustloffa pozostawało pod wpływem bardziej Gregora Strassera aniżeli führera, tylko w nim widziałem wzór dla siebie, co na mojej home-page wielokrotnie znajdowało dobitny wyraz. Męczennikowi zawdzięczam moją wewnętrzną postawę. Pomszczenie go było dla mnie świętym obowiązkiem!

Gdy po tej wypowiedzi prokurator dla nieletnich dość natarczywie wypytywał go o przyczyny jego pogardy dla Żydów, odparł: - Widzi pan to najzupełniej błędnie! Ja w zasadzie nie mam nic przeciwko Żydom. Ale podobnie jak Wilhelm Gustloff reprezentuję pogląd, że Żyd pośród narodów aryjskich jest obcym ciałem. Niech oni wszyscy wyjadą do Izraela, gdzie jest ich miejsce. Tutaj są nie do zniesienia, tam pilnie się ich potrzebuje do walki z wrogim otoczeniem. Dawid Frankfurter miał całkowitą rację podejmując decyzję, by po wypuszczeniu z więzienia wyjechać zaraz do Palestyny. To było najzupełniej okej, że znalazł później pracę w Ministerstwie Obrony Izraela.

W toku procesu można było odnieść wrażenie, że spośród wszystkich, którzy zabierali głos, jedynie mój syn mówi prosto z mostu. Szybko przechodził do rzeczy, ogarniał całość, na wszystko miał gotowe rozwiązanie i precyzyjnie ujął swoją sprawę, podczas gdy oskarżenie i obrona, w trójcy jedyni eksperci, a także sędzia wraz z asesorami i ławnikami błądzili nieporadnie w poszukiwaniu motywu popełnionego czynu, przywołując Boga i Freuda jako drogowskazy. Wciąż usiłowali oni z „biednego chłopaka”, jak się wyraził obrońca, uczynić ofiarę stosunków społecznych, rozbitego małżeństwa, jednostronnie pojmowanych w szkole celów nauczania i bezbożnego świata, w końcu nawet, na co odważyła się moja była, obwinie „geny przekazane Konradowi przez babkę za pośrednictwem syna”.

O właściwej ofierze czynu, niedoszłym maturzyście Wolfgangu Stremplinie, który wyrósł on-line na Żyda Dawida, przed sądem prawie się nie mówiło. Wstydliwie pomijany, występował tylko jako cel ataku. Toteż obrońca uznał za stosowne przypisać mu prowokacyjne upozorowanie fałszywych faktów. Co prawda nie padło stwierdzenie: „sam sobie winien”, ale kryło się w takich pobocznych zdaniach jak: „Ofiara wręcz się narzucała”. Albo: „Nader nieostrożne było przeniesienie sporu internetowego do rzeczywistości”.

W każdym razie sprawca spotykał się z większym współczuciem. Chyba dlatego małżeństwo Stremplinów wyjechało jeszcze przed ogłoszeniem wyroku. Zrobili to zapewniwszy uprzednio Gabi i mnie w kawiarni naprzeciwko gmachu sądu, że zbyt surowe ukaranie naszego syna nie byłoby po ich myśli i na pewno nie po myśli Wolfganga. - Czujemy się wolni od jakiejkolwiek chęci zemsty - powiedziała pani Stremplin.

Gdybym uczestniczył w procesie z racji zawodu, to znaczy jako dziennikarz, krytykowałbym wyrok wydany po zmianie kwalifikacji czynu na zabójstwo jako „za niski”, jeśli nie zgoła „skandal sądowy”; a tak, z dala od poczucia dziennikarskiego obowiązku i skupiony wyłącznie na moim synu, który nieporuszenie przyjął siedem lat więzienia dla nieletnich, byłem przerażony. Stracone lata! Będzie ich miał dwadzieścia cztery, jeśli przyjdzie mu odsiedzieć całość kary. Przez codzienne obcowanie z kryminalistami i prawdziwymi skrajnymi prawicowcami zgruboskorniały, będzie potem wprawdzie żył na wolności, lecz przypuszczalnie znów wejdzie w konflikt z prawem i powtórnie trafi do więzienia. Nie! Ten wyrok jest nie do przyjęcia!

Konny jednakże nie chciał skorzystać ze wskazanej przez obrońcę możliwości starania się o rewizję procesu i uchylenie wyroku. Mogę tylko przytoczyć słowa, jakie miał wypowiedzieć do Gabi: - Po prostu trudno skapować, że dostałem zaledwie siedem lat. Żyda Frankfurtera zapudłowali wtedy na osiemnaście, z czego wszakże odsiedział tylko dziewięć i pół...

Mnie, zanim go zabrali, nie chciał widzieć. I jeszcze na sali sądowej wziął w objęcia nie swoją matkę, tylko babkę, która mimo pantofli na wysokim obcasie sięgała mu do piersi. Kiedy musiał iść, obejrzał się raz jeszcze; być może szukał, na próżno, rodziców Dawida bądź Wolfganga.

Kiedy wkrótce po tym staliśmy przed gmachem sądu na Dremmlerplatz i ja mogłem wreszcie włożyć sobie papierosa w usta, zobaczyliśmy rozwścieczoną matkę. Zdjęła lisa i wraz z tym futrzanym kołnierzem na oficjalne występy porzuciła napuszoną literacką niemczyznę: - Przeczeż to żadna szprawiedliwoszcz! - Wściekle wyrwała mi papierosa z kącika ust, rozdeptała go w zastępstwie czegoś tam, co należało unicestwić, z początku krzyczała, a potem mówiła w podnieceniu: - To jedno wielkie szwińsztwo! Szprawiedliwoszczi ju ni ma. To ni chłopaczynę, to mnie przyszkrzynicz powinni. No, bo to niby ja żem jemu najpierw komputerzyszko, a potem szpluwę na osztatnią Wielkanoc w prezencze dała, bo te łyse pały mojego Konradżika są czepiały. Raz to zbity na kwaszne jabłko do domu przyszedł. Ale ni płakał, nic a nic. A szkąd! Dawno ju w mojej komodże se leżał. Glajch po przełomie na ruszkim targu żem go kupiła. Całkiem tani beł. Ale w sądzie nikt mnie ni pytał, no, szkąd są niby ta szpluwa wżęła...




9


Znak zakazu postawiony od samego początku. On stanowczo mi zabronił spekulowania na temat myśli Konny'ego, inscenizowania myślowego spektaklu na podstawie tego, co sobie przypuszczalnie myślał, ewentualnego zapisywania rzeczy, które w głowie mojego syna mogłyby dojść do głosu i nadawałyby się do zacytowania.

Mówi: - Nikt nie wie, co myślał i nadal myśli. Żadne czoło, nie tylko jego, nie przepuszcza. Strefa zamknięta. Ugór dla łowców słów. Bezcelowe jest otwieranie czaszki. Poza tym nikt nie wypowiada tego, co myśli. A kto tego próbuje, kłamie już w pierwszym półzdaniu. Zdania, które zaczynają się tak: Myślał w owej chwili... albo: Jego myśli błądziły... zawsze były protezami. Nic nie jest szczelniej zamknięte niż głowa. Nawet wzmożone tortury nie wymuszą kompletnych zeznań. Ba, nawet w sekundzie śmierci możliwe są myślowe oszustwa. Dlatego też nie możemy wiedzieć, co sobie myślał Wolfgang Stremplin, kiedy kiełkowała w nim decyzja, żeby wystąpić w internecie w roli Dawida, albo co dosłownie działo się w jego głowie, gdy stojąc przed schroniskiem młodzieżowym „Kurt Bürger” widział, jak jego wrogoprzyjaciel, występujący on-line pod imieniem Wilhelma, teraz, jako Konrad Pokriefke, wyciąga pistolet z prawej kieszeni skafandra i po pierwszym strzale w brzuch trzema następnymi strzałami trafia go w głowę i w zamknięte w niej myśli. Widzimy tylko to, co widzimy. Powierzchnia nie mówi wszystkiego, ale mówi dostatecznie dużo. Zatem żadnych myśli, również takich wymyślonych z opóźnieniem. W taki sposób, oszczędni w słowach, szybciej dojdziemy do końca.

Jak to dobrze, że nie przeczuwa, jakie to myśli całkiem wbrew mojej woli wypełzają z lewych i prawych zwojów mózgowych, przerażająco nabierają sensu, wyjawiają strzeżone lękliwie tajemnice, kompromitują mnie, napełniają trwogą, tak że staram się prędko myśleć o czymś innym. Pomyślałem na przykład o prezencie dla Neustrelitz, o czymś, co usiłowałem wymyślić sobie dla mojego syna, o drobnym upominku stosownym na pierwsze odwiedziny.

Jako że z biura wycinków dostałem wszystkie gazetowe sprawozdania komentujące przebieg procesu, miałem przed sobą fotografię Wolfganga Stremplina z „Badische Zeitung”. Wyglądał na niej miło, ale niczym się nie wyróżniał. Może abiturient, na pewno ktoś w wieku poborowym. Uśmiechał się i miał jakiś smutek w oczach. Ciemnoblond włosy, lekko faliste, były bez przedziałka. Młody mężczyzna w rozpiętej pod szyją koszuli, z głową przechyloną w lewo. Być może idealista, który myślał nie wiadomo o czym.

Nawiasem mówiąc komentarze do procesu mojego syna wypadły, co się tyczy objętości, zaskakująco skromnie. W czasie rozprawy w obu częściach już zjednoczonych Niemiec doszło do szeregu przestępstw popełnionych przez skrajnych prawicowców, między nimi do usiłowania zabójstwa Węgra w Poczdamie przy użyciu kijów bejsbolowych i pobicia emeryta w Bochum ze skutkiem śmiertelnym. Ustawicznie i wszędzie atakowali skini. Przemoc o podłożu politycznym stała się tymczasem codziennością, podobnie jak apele przeciwko prawicy; a także ubolewanie polityków, którzy w zdaniach pobocznych dostarczali zbrodniarzom opakowaną hubkę.

Może też jednak być, że bezsporny stan rzeczy, według którego Wolfgang Stremplin nie był Żydem, zmniejszył zainteresowanie toczącym się procesem, bo z początku, zaraz po fakcie, w całym kraju ukazywały się wytłuszczone nagłówki: „Zastrzelony współobywatel żydowskiego pochodzenia!” i „Tchórzliwy mord z nienawiści do Żydów!” Podobnie brzmiał obcięty przeze mnie podpis pod fotografią: „Najnowsza ofiara antysemickiej przemocy”.

I tak to za pierwszą wizytą w zakładzie karnym dla młodocianych - mocno podniszczonej budowli, która prosiła się o rozbiórkę - w kieszeni mojej marynarki w charakterze podarku znalazło się gazetowe zdjęcie Wolfganga Stremplina. Konny powiedział nawet: dziękuję, gdy mu podsunąłem złożoną tylko raz odbitkę. Wygładził ją, uśmiechnął się. Nasza rozmowa przebiegała opornie, ale bądź co bądź on ze mną rozmawiał. Siedzieliśmy w rozmównicy naprzeciwko siebie; przy innych stolikach inni młodociani przestępcy również mieli gości.

Jako że odczytywanie myśli z czoła mojego syna zostało mi zabronione, powiem jedynie, że w zetknięciu ze swoim ojcem okazał się jak zwykle zamknięty w sobie, ale nie niechętny. Zaszczycił mnie nawet pytaniem o moją dziennikarską pracę. Opowiadając mu o reportażu na temat sklonowanej w Szkocji cudownej owieczki Dolly i jej twórcy zobaczyłem, jak się uśmiecha. - To na pewno zainteresuje mamę. Pasjonuje się przecież genami, zwłaszcza moimi.

Potem usłyszałem o możliwości grywania w ping-ponga w więziennej świetlicy i dowiedziałem się, że dzieli celę z trzema innymi nieletnimi, „zbakierowane typy, ale nieszkodliwe”. Ma on, jak mówił, własny kąt ze stołem i półką na książki. Poza tym możliwa jest nauka zaoczna. - Raz coś nowego! - zawołał. - Zrobię maturę za kratkami! Pod czujną strażą, żebym się ściągać nie ważył. - Nie bardzo mi się podobało, że Konny silił się na dowcipy.

Kiedy wychodziłem, zastąpiła mnie jego przyjaciółka Rosi, która już wyglądała na zapłakaną przychodząc, jak w żałobie, cała na czarno. Ogólne przychodzenie i wychodzenie charakteryzowało dzień odwiedzin: łkające matki, zakłopotani ojcowie. Strażnik, który dość niedbale kontrolował prezenty, przepuścił fotografię Wolfganga jako Dawida. Przede mną na pewno była u niego matka, być może razem z Gabi; a może obie odwiedziły Konny'ego jedna tuż po drugiej?

Czas upływał. Ja nie karmiłem już cudownej owieczki Dolly papierem drzewnym, deptałem po piętach innym sensacjom. I mimochodem bez wielkich hałasów dobiegła końca jedna z moich krótkotrwałych romansowych historii - tym razem chodziło o fotografkę specjalizującą się w zdjęciach chmur. Potem był w kalendarzu znowu dzień odwiedzin.

Ledwie usiedliśmy naprzeciw siebie, mój syn opowiedział mi, że w więziennym warsztacie oprawił w szkło i powiesił pod półką na książki kilka fotografii: - Jasne, również tę Dawida. - Poza tym oszklone zostały dwie fotografie, które należały do materiałów z jego Website i na życzenie przyniesione zostały mu zapewne przez matkę. Chodziło o odbitki, z których każda przedstawiała kapitana trzeciej rangi Aleksadra Marinesko, ale które, jak mówił mój syn, nie mogłyby być bardziej do siebie niepodobne. On ściągnął sobie kopie z internetu. Dwaj entuzjaści Marinesko twierdzili, że to właśnie oni mają w swojej witrynie prawdziwe zdjęcie. - Zabawny spór - powiedział Konny i spod niezniszczalnego norweskiego puloweru wyciągnął odbitki oprawione jak fotografie rodzinne.

Zostałem rzeczowo pouczony: - Ten z okrągłą twarzą koło peryskopu jest wystawiony w petersburskim Muzeum Marynarki. A ten tutaj z kanciastą twarzą, co stoi na wieżyczce swojego okrętu, to ma być prawdziwy on. W każdym razie istnieją pisemne dowody, że ta fotografia jako oryginał została podarowana fińskiej prostytutce, z której usług Marinesko wiele razy korzystał. Dowódca „S 13” miał przecież słabość do kobiet. Ciekawa rzecz, co po takim gościu zostaje...

Mój syn długo jeszcze mówił o swojej małej galerii portretów, do której należały jedno wczesne i jedno późne zdjęcia Dawida Frankfurtera; późne ukazuje go jako starego i niepoprawnego palacza. Jednego portretu brakowało. Już chciałem zrobić sobie maleńką nadzieję, gdy Konny, jak gdyby umiał czytać w myślach swego ojca, dał mi do zrozumienia, że kierownictwo więzienia niestety nie zezwoliło mu na ozdobienie celi „ostrym jak brzytwa zdjęciem męczennika w mundurze”.

Najczęściej odwiedzała go matka, w każdym razie bywała tam częściej niż ja. Gabi przeważnie stawało na przeszkodzie „związkowe zawracanie głowy”; zasuwała honorowo w sekcji „Wychowanie i Nauka”. Żeby nie zapomnieć o Rosi: przyjeżdżała bardzo regularnie, wkrótce już nie była zapłakana.

W bieżącym roku miałem do czynienia z wszczętą wcześnie w całym kraju wrzawą wyborczą, to znaczy jak wszyscy żurnaliści próbowałem wróżyć z fusów permanentnego wypytywania wyborców; treściowo cały ten szum niewiele dawał. W najlepszym razie można było przewidywać, że ten pastor Hintze ze swoją „kampanią czerwonych skarpetek” przysłuży się PDS, lecz nie zdoła uratować Grubego, który potem też przepadł w wyborach. Dużo jeździłem, przeprowadzałem wywiady z deputowanymi do Bundestagu, biznesmenami średniego szczebla, nawet z kilkoma republikanami, bo skrajnej prawicy przepowiadano więcej niż pięć procent. W Meklemburgii - Pomorzu Przednim byli oni bardzo aktywni, aczkolwiek z nader umiarkowanym powodzeniem.

Nie pojechałem do Neustrelitz, ale przez telefon usłyszałem od matki, że jej „Konradżik” ma się dobrze. Przytył nawet o parę funtów. Poza tym „awanszował”, jak się wyraziła, na kierownika kursu komputerowego dla nieletnich przestępców. - No, sam wiesz, w tej dżedżinie imer asem beł...

Wyobraziłem więc sobie mojego syna, jak - z czasem pucołowaty - według najnowszej instrukcji obsługi uczy swoich współwięźniów komputerowego abecadła, zakładałem wszelako, że pensjonariusze zakładu karnego dla młodocianych nadal nie będą mieli dostępu do internetu; w przeciwnym razie kilku przestępców według wskazówek, jakich im udzielił Webmaster Konrad Pokriefke, mogłoby znaleźć wirtualną drogę ucieczki: rejterada w cyberprzestrzeń.

Ponadto dowiedziałem się, że drużyna tenisa stołowego neustrelitzczan, w której występował mój syn, grała i wygrała z reprezentacją zakładu karnego dla młodocianych Plötzensee. W sumie: uznany wyrokiem sądu za zabójcę i tymczasem już pełnoletni syn wielce zajętego dziennikarza miał pełne ręce roboty. Zaraz na początku lata zdał zaoczną maturę z oceną jeden przecinek sześć; posłałem telegram: „Gratulacje, Konny!”

A potem dostałem wiadomość od matki: Przeszło tydzień była w polskim Gdańsku. Po powrocie do Schwerina, gdzie ją odwiedziłem, można było usłyszeć: - Po Dancigu żem naturalnie pochodziła, ale najwięcej żem we Wrzeszczu są nałażiła. Wszysztko są tam zmieniło. Ale dom przy Elzy jesz sztoi. Nawet balkony ze szkrzynkami na kwiaty wszysztkie jesz na miejszcu są...

Pojechała na wycieczkę autokarem. - Ganc tanio dla nas beło! - Grupa wysiedleńców, kobiet i mężczyzn w wieku matki i starszych, skorzystała z oferty agencji turystycznej, która organizowała tak zwane „podróże nostalgiczne”. Matka mówiła: - Pięknie beło. To Polaczkom przyznacz trzeba, dużo odbudowali, wszysztkie koszczoły i takie różne. Telko pomnika Gutenberga ju ni ma, co go żeszmy w dżeczińsztwie Kułtejnbekiem zwali i co w Jaszkowym Lesze glajch za Grochową Kopą ształ. Ale w Brzeźnie, gdzie żem przy pięknej pogodzę beła, znowu prawdziwe kąpieliszko jeszt jak dawniej...

Potem jej spojrzenie spod znaku nie-ma-mnie-w-domu. Ale po krótkim czasie na nowo ruszyła zdarta płyta: Jak to było dawniej, jeszcze dawniej, bardzo dawno, na podwórzu stolarni albo jak w lesie lepiło się śniegowego bałwana, albo co się w wakacje działo na plaży nad Bałtykiem, „kiedy żem jesz chuda jako patyk beła”... Ze zgrają chłopaków dopływała do wraku okrętu, którego nadbudówki od początku wojny wystawały z wody. „Ganc głęboko żeszmy w pordzewiałej łajbie nurkowali. A jeden z chłopaków, co najgłębiej nura dawał, Jochen mu beło...”

Zapomniałem spytać matkę, czy w czasie nostalgicznej podróży, mimo letniej pogody, miała w bagażu swojego sakramenckiego lisa... Ale dopytywałem się tylko, czy w Gdańsku-Wrzeszczu i gdzie indziej była z nią ciotka Jenny. - Niii - odparła matka - jeżdżycz ona ni chcze. Przez wzgląd na nogi i w ogóle. Za mocno by jej żal beło, powiedżała. Ale drogę do szkoły, co żeszmy nią z moją przyjaczółką chodziły, to żem kilka razy tam i ż powrotem przeszła. Tym razem dużo krótsza mnie są wydała.

Jeszcze więcej wrażeń z podróży zaraz po powrocie musiała matka zaserwować na gorąco mojemu synowi, ze wszystkimi szczegółami poczynionego także mnie wyznania: - I w Gotenhafen żem też beła, samuszeńka. Z grubsza biorącz tam, gdże nas okrętowali. Wszysztko w myszlach żem se przedsztawiła, i te wszysztkie dżeczaczki główkami do dołu w lodowatej wodze. Płakacz żem powinna beła, ale żem ni mogła... - Znowu to spojrzenie nie-ma-mnie-w-domu. Potem była już tylko mowa o „Kadeefie” - Po prawdże to przeczeż piękny sztatek beł...

Toteż nie było w tym nic zaskakującego, że za następną wizytą w Neustrelitz - zaraz po wyborach do Bundestagu - ujrzałem produkt maniackiego majsterkowania. Pudło z elementami konstrukcji, którymi posłużył się mój syn, to był prezent zakupiony z pewnością z funduszy matki.

Coś takiego można znaleźć w działach zabawek domów towarowych tam, gdzie na regałach leżą dobrze posegregowane i poukładane jedno na drugim pudła z modelami do składania znanych egzemplarzy, które mogą latać, jechać, pływać. Nie sądzę, żeby kupowała w Schwerinie. Szukała i znalazła pewnie albo w hamburskim Alsterhaus, albo w berlińskim KaDeWe. W Berlinie często bywała. Ostatnio miała golfa i w ogóle jeździła dużo oraz - co się tyczy sposobu jazdy - ryzykownie; matka wyprzedza dla zasady.

Jeśli przyjeżdżała do Berlina, to nie po to, żeby odwiedzić mnie w moim kawalerskim bałaganie na Kreuzbergu, tylko żeby w Schmargendorfie ze swoją przyjaciółką Jenny „powszpominacz sztare dżeje” i do kruchych ciasteczek napić się musującego Czerwonego Kapturka. Od przełomu obie widywały się tak często, jak gdyby trzeba było coś nadrobić, jak gdyby należało powetować sobie stracone lata z czasów muru. Były szczególną parą.

Kiedy matka odwiedzała ciotkę Jenny - a mnie wolno było być świadkiem - zachowywała się nieśmiało i udawała małą dziewczynkę, która niedawno zrobiła jej brzydki kawał. Teraz chciała naprawić szkodę. Co do ciotki Jenny natomiast to wydawało się, że wybaczyła wszystko, co przed wielu laty stało się złego. Widziałem, jak kuśtykając obok głaskała matkę. Szeptała przy tym: - Już dobrze, Tulla, już dobrze. - Potem obie milczały. I ciotka Jenny piła swój sok z cytryny na gorąco. Jeśli matka w ogóle kogoś jeszcze kochała prócz Konrada, który utonął w kąpieli, i Konny'ego, który trafił do więzienia, to właśnie swoją szkolną przyjaciółkę.

Od początku lat sześćdziesiątych, kiedy to zamieszkiwałem pokoik w schmargendorfskim mansardowym mieszkaniu, nie został tam przestawiony żaden mebel. Wszystkie porozstawiane bibeloty, choć nie pokrywają się kurzem, tchną zamierzchłym czasem. I jak u ciotki Jenny każda ściana, nawet te ukośne, wytapetowana jest baletowymi zdjęciami - ona, znana pod pseudonimem artystycznym Angustri, jako Giselle, w „Jeziorze łabędzim” i w „Coppelii”, smukła jak topola solo bądź obok swych również szczupłych baletmistrzow - tak matka jest w środku i z wierzchu oklejona wspomnieniami. I jeśli, jak mówią, wspomnienia można wymieniać, to przy Karlsbader Strasse można było kiedyś i można nadal znaleźć punkt wymiany tego trwałego towaru.

Zatem z okazji przyjazdu do Berlina - przed albo po wizycie u ciotki Jenny - w KaDeWe wyszukała w ofercie dla majsterkowiczow bardzo określony model. Ani wodnopłatowiec Dorniera „Do X”, ani model czołgu Königstiger, ani pancernik „Bismarck”, który został zatopiony już w czterdziestym pierwszym, ani ciężki krążownik „Admirał Hipper”, który po zakończeniu wojny pocięto na złom, nie wydały się jej stosownym prezentem. Nie wybrała niczego wojskowego; najbardziej przypadł jej do gustu statek pasażerski „Wilhelm Gustloff”. Prawdopodobnie nie korzystała z niczyich rad, bo matka zawsze sama wiedziała, czego chce.

Mój syn musiał chyba postarać się o pozwolenie, żeby wolno mu było zademonstrować niezwykły przedmiot w rozmównicy. W każdym razie dyżurny strażnik życzliwie skinął głową, gdy więzień Konrad Pokriefke przyszedł obładowany modelem statku. To, co zobaczyłem, poruszyło szpulę myśli, które splątały się w kłąb. Czy to się nie skończy? Czy ta historia zaczyna się wciąż na nowo? Czy matka nie może przestać? Co ona sobie przy tym myślała?

Do Konny'ego, teraz już pełnoletniego, powiedziałem: - Bardzo ładny. Ale właściwie powinieneś już wyrosnąć z wieku odpowiedniego do takich zabawek, może nie? - A on przyznał mi nawet rację: - Wiem. Ale gdybyś ty, jak miałem trzynaście albo czternaście, dał mi na urodziny „Gustloffa”, to nie musiałbym teraz nadrabiać dziecinnych zaległości. Ale robótka była przyjemna. A czasu mam dość, może nie?

Zarzut okazał się celny. I podczas gdy ja jeszcze go przeżuwałem i zastanawiałem się, czy zajęcie się przeklętym statkiem jako zwykłym modelem do składania, w dodatku pod ojcowskim kierunkiem, nie powstrzymałoby mojego syna przed najgorszym, on powiedział: - Poprosiłem o to babcię Tullę. Chciałem mieć plastycznie przed oczami, jak statek wyglądał. A wygląda całkiem fajnie, może nie?

Od dziobu po rufę statek „Kraft durch Freude” prezentował się w całej swojej piękności. Mój syn złożył to bezklasowe marzenie wycieczkowiczów z wielu części. Jaki przestronny i nie zatarasowany żadnymi nadbudówkami był pokład słoneczny! Jak elegancko stał na śródokręciu jedyny komin, lekko przechylony ku rufie! Wyraźnie rozpoznawalny oszklony pokład spacerowy! Pod pomostem nawigacyjnym oranżeria nazywana Altaną. Zastanawiałem się, gdzie we wnętrzu statku mógłby być pokład E z basenem pływackim i policzyłem łodzie ratunkowe: żadnej nie brakowało.

Konny wstawił lśniący bielą model statku w specjalnie sporządzone przez siebie druciane rusztowanie. Kadłub pozostał widoczny aż po stępkę. Wyraziłem swój podziw, choć podszyty ironią, dla pracowitego majsterkowicza. Zareagował na moją pochwałę chiehotliwym śmiechem, wyczarował z kieszeni pudełeczko po pastylkach, w którym, jak się miało okazać, trzymał trzy czerwone nalepki wielkości mniej więcej feniga. I czerwonymi plamkami oznakował kadłub tam, gdzie torpedy dosięgły celu: jedną plamkę nakleił na lewą burtę części dziobowej, następną w miejscu, w którym i ja zlokalizowałbym we wnętrzu statku basen pływacki, trzecia plamka była przeznaczona dla maszynowni. Konrad robił to uroczyście. Pokrył tułów statku stygmatami, przyjrzał się swemu dziełu, był najwidoczniej zadowolony, powiedział: - To była precyzyjna robota - a potem raptownie zmienił temat.

Mój syn chciał wiedzieć, na kogo głosowałem w wyborach do Bundestagu. Odparłem: - Na pewno nie na republikanów - po czym przyznałem się, że już od lat żaden lokal wyborczy nie potrafił mnie skusić. - To znów typowe dla ciebie: nie mieć absolutnie żadnych własnych poglądów - rzucił, sam jednak nie chciał zdradzić, przy kim jako młody wyborca głosujący korespondencyjnie postawił krzyżyk. Ja, podejrzewając wpływ matki, stawiałem na PDS. Ale on tylko się uśmiechnął i zaczął rozmieszczać na dziobie, rufie i topach obu masztów małe, wykonane widać własnym przemysłem flagi, które czekały na to w innym pudełeczku. Odtworzył w miniaturze nawet emblemat KdF i flagę Niemieckiego Frontu Pracy; nie zabrakło też tej ze swastyką. Statek oflagowany. Wszystko grało, tylko u niego znowu nie grało nic.

Co robić, kiedy syn odczytuje zakazane, od lat trzymane w areszcie domowym myśli ojca, za jednym zamachem bierze w posiadanie i nawet wprowadza w czyn? Zawsze starałem się nie podpadać przynajmniej politycznie, wystrzegać się niewłaściwych wypowiedzi, zachowywać na zewnątrz pozory poprawności. Nazywa się to samodyscypliną. Czy to w gazetach Springera, czy w „taz”, wciąż tańczyłem, jak mi zagrali. Byłem nawet dość przekonany do tego, co wychodziło mi spod pióra. Bić pianę nienawiści, cynicznie zmieniać fronty, dwie czynności, które na przemian przychodziły mi z łatwością. Ale nigdy nie wybiegałem przed szereg, nigdy w artykułach wstępnych nie wytyczałem kursu. Temat poddawali inni. Tak to trzymałem się złotego środka, nigdy nie zapędziłem się ani całkiem w lewo, ani całkiem w prawo, nie wychylałem się, płynąłem z prądem, pozwalałem się unosić, musiałem utrzymać się na powierzchni; no cóż, pewnie się to wiązało z okolicznościami moich narodzin; tym dawało się wytłumaczyć niemal wszystko.

Potem jednak mój syn nawarzył piwa. Właściwie to nie była niespodzianka. Tak musiało się stać. Po wszystkim, co Konny zamieścił w internecie, naplótł w chatroomie, ogłosił na swojej homepage, mierzone strzały oddane na południowym brzegu Jeziora Schwerińskiego były ostateczną konsekwencją. Siedział teraz w więzieniu dla młodocianych, zwycięstwami w ping-pongu i prowadzeniem kursu komputerowego zyskał sobie uznanie, mógł się pochwalić zdaną maturą, już teraz, o czym szepnęła mi matka, dostawał z gospodarki propozycje na później: nowe technologie! Wydawało się, że będzie miał przyszłość w bliskim już nowym stuleciu, robił wrażenie pogodnego, wyglądał na dobrze odżywionego, mówił całkiem rozsądne rzeczy, nie przestał jednak wznosić chorągwi jak chorągiewki. To może tylko źle się skończyć, myślałem niejasno i szukałem rady.

Na początek, ponieważ taki byłem skołowany, nawet u ciotki Jenny. Starsza pani w swoim pokoiku dla lalek lekko trzęsąc głową wysłuchała wszystkiego, z czego zwierzyłem się mniej czy bardziej szczerze. Przed nią można było się wywnętrzyć. Przywykła do słuchania zwierzeń, prawdopodobnie od młodości. Skoro już wyjawiłem większość z tego, co mi leżało na wątrobie, obdarzyła mnie swym zlodowaciałym uśmiechem i powiedziała: - To jest zło, które chce się wydostać. Moja przyjaciółka z lat młodości Tulla, twoja droga matka, zna ten problem. Ojej, ile to razy jako dziecko musiałam cierpieć przez jej wybuchy. A także mój przybrany ojciec - ja przecież, co wtedy musiało być trzymane w tajemnicy, pochodziłam podobno od prawdziwych Cyganów - no cóż, ten trochę zdziwaczały profesor, którego nazwisko, Brunies, przyszło mi nosić, musiał poznać Tullę od jej złej strony. U niej to była czysta swawola. Ale źle się skończyła. Po doniesieniu tatę Bruniesa zabrali... Trafił do Stutthofu... Na koniec jednak prawie wszystko odwróciło się ku dobremu. Powinieneś z nią pomówić o swoich troskach. Tulla na samej sobie doświadczyła, jak gruntownie człowiek może się zmienić... Pognałem więc na łeb, na szyję z Berlina A 24 i zjechałem z autostrady na Schwerin. A jakże, rozmawiałem z matką, o ile można z nią było rozmawiać o moich wciąż skotłowanych myślach. Siedzieliśmy na dziesiątym piętrze odnowionego wieżowca z wielkiej płyty przy Gagarinstrasse na balkonie z widokiem na wieżę telewizyjną; w dole nadal stał Lenin z brązu i spoglądał na Zachód. Jej mieszkanie wydawało się nie zmienione, ale matka ostatnio odkryła na nowo wiarę swego dzieciństwa. Poczuła się katoliczką i w rogu bawialni urządziła coś w rodzaju domowego ołtarzyka, na którym pośród świec i plastykowych kwiatów - białe lilie - stał wystawiony obrazek Matki Boskiej; obok szokowała wszelako fotografia poczciwie palącego fajkę towarzysza Stalina w białym ubraniu. Ciężko było wpatrywać się w ten ołtarzyk i nic nie mówić.

Przywiozłem to, co matka lubiła: pszczele żądełka i makowiec. Ledwie wyrzuciłem z siebie niemal wszystko, ona powiedziała: - O naszego Konradżika za bardzo martwicz są ni muszisz. On biedy se napytał i teraz za to szedżi. A jak na wolnoszcz wyjdże, to sicher prawdziwym radykałem bandze, jako ja żem taką radykałką beła, kiedy mnie właszni towarzysze od osztatnich sztronniczek Sztalina wymyszlali. Niii, jemu ju nic złego są ni sztanie. Nad naszym Konradżikiem imer anioł sztróż czuwa...

Zrobiła „puste gały”, po czym patrzyła już normalnie i przyznała rację swej przyjaciółce Jenny, która znów miała dobrego nosa: - Co w nas szedżi, w głowie i wszędże, to złe wydosztacz są muszi...

Nie, od matki nie można było uzyskać rady. Jej białowłose myśli pozostały krótko przystrzyżone. Ale do kogo jeszcze mogłem się zwrócić? Może do Gabi?

Ponownie przejechałem dobrze mi już znany odcinek ze Schwerina do Mölln i jak za każdym przybyciem byłem zdumiony skromnym pięknem tego miasteczka, które chlubiąc się przeszłością powołuje się na Dyla Sowizdrzała, ale chyba nie zniosłoby jego figli. Ponieważ moja była miała ostatnio przyjaciela, człowieka, jak mówiła, „bardzo miłego, łagodnego i drażliwego...”, spotkaliśmy się w sąsiednim Ratzeburgu i zjedliśmy coś - ona po wegetariańsku, ja sznycel - w „Seehofie” z widokiem na łabędzie, kaczki i niezmordowanego perkoza dwuczubego.

Po tym, jak na wstępie poprzedzonym frazą: „Bóg mi świadkiem, że nie chciałabym cię urazić” - obarczyła mnie odpowiedzialnością za wszystko, co się tyczy naszego syna, powiedziała: - Wiesz, od dłuższego czasu nie znajduję z chłopakiem porozumienia. On się zamyka. Nie przyjmuje miłości i podobnych uczuć. Z czasem doszłam do przekonania, że głęboko w nim, i to aż po ostatnie myśli, wszystko jest z gruntu zepsute. Ale kiedy przypomnę sobie twoją panią matkę, domyślam się, co przez jej szanownego syna odziedziczył po niej Konrad. Tu nic się nie da zmienić. Nawiasem mówiąc podczas mojej ostatniej wizyty twój syn odżegnał się ode mnie.

Potem dała do zrozumienia, że ze swoim „serdecznym, a przy tym mądrym i bywałym w świecie” partnerem chce zacząć nowe życie. Należy się jej ta „mała szansa” po tym wszystkim, co przeszła. - I wyobraź sobie, Paul, mam dość siły, żeby rzucić palenie. - Zrezygnowaliśmy z deseru. Ja, przez wzgląd na nią, odmówiłem sobie kolejnego papierosa. Moja była uparła się, że zapłaci za siebie.

Próba zasięgnięcia rady u Rosi, oddanej przyjaciółki mojego syna, wydaje mi się z późniejszej perspektywy co prawda śmieszna, ale też pouczająca, wskazująca w przyszłość. Już następnego dnia, który był dniem odwiedzin, spotkaliśmy się w neustrelitzkiej kawiarni, krótko po jej widzeniu z Konnym. Jej oczy już nie mokre od łez. Włosy zazwyczaj luźno opadające zawiązane w węzeł. Jej ustawicznie gotowa do poświęceń postawa wyprężona. Nawet jej niespokojne dłonie, raz po raz daremnie szukające w sobie samych oparcia, leżały obecnie na stole zaciśnięte w pięści. Zapewniła mnie: - Jak pan postąpi jako ojciec, to pańska sprawa. Co do mnie, to zawsze będę wierzyła w dobro w Konnym, choćby się działo nie wiem co. On jest taki silny, taki nadzwyczajnie silny. A ja nie jestem jedyna, która mocno, bardzo mocno wierzy w niego - i to nie tylko w myślach.

Odrzekłem, że z tym wewnętrznym dobrem jest coś na rzeczy. Ja w zasadzie też w nie wierzę. Chciałem powiedzieć jeszcze więcej, usłyszałem jednak jakby na zakończenie: - To nie on, to świat jest zły. - Nadszedł czas, żebym zgłosił się na wizytę w zakładzie karnym dla młodocianych.

Po raz pierwszy dane mi było odwiedzić go w celi. Powiedziano, że Konrad Pokriefke dobrym sprawowaniem i wzorową postawą społeczną wyjednał sobie to jednorazowe specjalne zezwolenie. Jego współwięźniów nie było, pracowali, jak usłyszałem, w ogrodzie. Konny czekał na mnie w zajmowanym przez siebie kącie.

Ten zakład to waląca się rudera, ale mówią, że w planie jest postawienie nowocześniejszego budynku. Z jednej strony sądziłem, że jestem z biegiem czasu uodporniony na niespodzianki, z drugiej bałem się nagłych inspiracji mojego syna.

Kiedy wszedłem i najpierw zobaczyłem tylko poplamione ściany, siedział w swym norweskim pulowerze przy stole przysuniętym do ściany i nie podnosząc wzroku odezwał się: - No, tato?

Mój syn, który nieoczekiwanie powiedział do mnie „tato”, nieznacznym gestem wskazał na półkę z książkami, spod której, czego nie dało się ogarnąć jednym spojrzeniem, usunięto, zdjęto wszystkie oprawione w ramki fotografie - tę Dawida jako Wolfganga, młodego i starego Prankfurtera, obie przypisywane dowódcy okrętu podwodnego Marinesko. Nic nowego nie zawisło w miejsce fotografii. Bacznym spojrzeniem przebiegłem grzbiety książek na półce: jak można się było spodziewać, dużo rzeczy historycznych, coś niecoś o nowych technologiach, pomiędzy tym dwa tomy Kafki.

Nie puściłem pary z ust na temat usuniętych fotografii. A on też zdawał się nie oczekiwać żadnego komentarza. To, co nastąpiło potem, przebiegło szybko. Konrad wstał, z drucianej podpory, która stała na środku stołu wyjął nazwany imieniem Wilhelma Gustloffa i oznakowany trzema czerwonymi plamkami model statku, ułożył kadłub przed rusztowaniem, tak że leżał na lewej burcie jakby w przechyle, po czym bez pośpiechu lub wpadania we wściekłość, raczej z premedytacją zaczął gołą pięścią rozwalać dzieło swego majsterkowiczowskiego trudu.

Musiało to być bolesne. Po czterech, pięciu uderzeniach krwawił brzeg jego prawej dłoni. Skaleczył się pewnie o komin, łodzie ratunkowe, obydwa maszty. Mimo to walił dalej. Gdy kadłub statku nie chciał ostatecznie ulec jego uderzeniom, wziął wrak oburącz, przekręcił na bok, uniósł na wysokość oczu i spuścił na podłogę z nasączonych olejem desek. Następnie rozdeptał to, co pozostało z modelu „Wilhelma Gustloffa”, na koniec ostatnie łodzie ratunkowe, które wyskoczyły z żurawików.

- Zadowolony teraz, tato? - Potem już ani słowa. Jego wzrok poszukał zakratowanego okna, utkwił w nim. Plotłem sam nie wiem co. Coś pozytywnego. „Nigdy nie należy rezygnować” czy „Zacznijmy wspólnie jeszcze raz od początku” albo jakąś bzdurę zasłyszaną w amerykańskich filmach: „Jestem z ciebie dumny”. Nawet na odchodnym mój syn nie wydusił z siebie słowa.

W parę dni później, nie, już nazajutrz ktoś - on, w którego imieniu idąc rakiem posuwałem się naprzód - poradził mi, żebym pilnie zajrzał do internetu. Powiedział, że za sprawą kuknięcia myszą być może znajdzie się odpowiednie zakończenie. Dotychczas żyłem wstrzemięźliwie: tylko to, czego wymagał zawód, co pewien czas jakieś porno, nic więcej. Odkąd Konny siedział, panowała cisza w eterze. Nie było już także Dawida.

Długo musiałem surfowaó. Często wprawdzie miałem w oknie nazwę przeklętego statku, ale nic nowego czy ostatecznie kończącego. Ale potem wyszło coś gorszego, niż się obawiałem. Pod tym szczególnym adresem po niemiecku i po angielsku przedstawiała się website, która jako „www.kamractwo-konrad-pokriefke.de” agitowała za kimś, kto wykazuje się wzorową postawą i wiernością ideałom i z tego powodu jest więziony przez znienawidzony system. „Wierzymy w Ciebie, czekamy na Ciebie, pójdziemy za Tobą...” I tak dalej, i tak dalej.

To się nie kończy. To się nigdy nie skończy.












Mroźna noc, zawieja śnieżna, wzburzone morze i tonący statek z tysiącami ludzi na pokładzie to sceneria opisanej w Idąc rakiem tragedii „Wilhelma Gustloffa”, storpedowanego na Bałtyku w końcowej fazie drugiej wojny światowej, 30 stycznia 1945. Zatopienie tego statku płynącego z Gdyni (przemianowanej wówczas na Gotenhafen) do Kilonii to największa katastrofa morska w dziejach - zginęło w niej od siedmiu do dziewięciu tysięcy ludzi, cywilnych uciekinierów z Prus Wschodnich i Pomorza Gdańskiego oraz wieluset żołnierzy – mężczyzn i kobiet.

Najnowsza książka Guntera Grassa wydana w Niemczech u schyłku tegorocznej zimy wywołała wielkie poruszenie w ojczyźnie pisarza i poza jej granicami, od Francji i Polski po Chiny i Stany Zjednoczone. Autor mówi tu pełnym głosem o sprawach, o których przez długie lata mówiło się - nie bez powodu - głosem ściszonym: o cierpieniach doznanych w ostatniej wojnie przez Niemców a pozostających w cieniu cierpień zadanych innym.

W splecionej misternie z wielu wątków opowieści Gunter Grass dokonuje literackiej rekonstrukcji okoliczności i tła wydarzeń sprzed lat i podejmuje spór o miejsce tej tragedii w świadomości współczesnych. Przeszłość, zapominana lub pamiętana na różne sposoby, żyje w ich psychice, jest przedmiotem zażartych dyskusji, wpływa na ich postępki. Groźne jest zapomnienie, ale jeszcze groźniejsza zła, jednostronna, zaślepiona tendencyjnością pamięć, która prowadzi w książce do krwawego rozstrzygnięcia.

Przerażająca śmierć tysięcy pasażerów „Wilhelma Gustloffa” mieściła się w okrutnych regułach wojny narzuconych światu przez hitlerowskie Niemcy. Warto o tym pamiętać współczując ofiarom tragedii.

W serii dzieł wybranych Guntera Grassa oficyna POLNORD Wydawnictwo OSKAR opublikowała następujące utwory Listopadia (1994), Blaszany bębenek (1994), Turbot (1995), Kot i mysz (1996), Miejscowe znieczulenie (1997) Psie lata (1998), Moje stulecie (1999), Z dziennika ślimaka (1999), Wróżby kumaka (1999), Spotkanie w Telgte (2000), Rozległe pole (2000), Szczurzyca (2001), Rzeczy znalezione Dla tych, co me czytają (2OO2)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grass Gunter Idąc rakiem
Grass Gunter Idąc Rakiem
Grass Gunter Idąc rakiem
Gunter Grass Idac rakiem
Grass Günter Idąc Rakiem
Grass Gunter Cykl Trylogia Gdańska (2) Kot i mysz
Grass Gunter Kot i mysz
GRASS Gunter Wrozby kumaka
Grass Gunter Kot i mysz
Grass Gunter Moje stulecie
Grass Gunter Trylogia Gdańska Blaszany bębenek
Grass Gunter Miejscowe znieczulenie
Grass Gunter Trylogia Gdańska Kot i mysz
Grass, Gunter Las ventajas de las gallinas de viento
Grass, Gunter Biografia
Grass, Gunter Interrogado
Grass Gunter Miejscowe znieczulenie
Grass Gunter Moje stulecie