2 Ocaleni Planeta dinozaurow II

ANNE McCAFFREY




OCALENI


(Przełożyła Lucyna Targosz)


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Kai z trudem uniósł odrobinę powieki i zobaczył skałę. Zamknął oczy. Tu nie powinno być żadnej skały. A zwłaszcza takiej, która mówi. Bo skała najwyraźniej wydawała dźwięk, który przypominał jego imię. Wyglądało na to, że tylko mięśnie wokół oczu są posłuszne woli Kaia. Poza tym nie mógł nawet poruszyć palcem. Spróbował przeanalizować ów brak wszelkich doznań; na koniec uznał, że nie byłby zdolny do myślenia, gdyby nie znajdował się w swoim ciele. Uspokoił się. I postarał się szerzej otworzyć oczy.

- Kkkk...aaaah...eeee!

Te dźwięki odpowiadały jego imieniu, lecz od wieków nie słyszał, żeby je w ten sposób wymawiano. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy to było. I stopniowo zyskiwał świadomość, że ma szyję, ramiona, klatkę piersiową. Bezwład ustępował powoli. O tak, czuł, że klatka piersiowa porusza się w prawidłowym oddechu, lecz powietrze wciągane do płuc było stęchłe i pozostawiało w gardle Kaia dziwaczny posmak. Odzyskawszy zmysł węchu, Kai zrozumiał, że wcale nie był sparaliżowany. Był uśpiony.

- Kkkk...aaaa...eee! Wuuuuh...aaaakkkhhuhh!

Chłopak jeszcze szerzej rozchylił powieki. Ta cholerna skała zajmowała całe pole widzenia, zwieszając się nad nim niebezpiecznie. A kiedy tak patrzył w milczeniu, z niedowierzaniem, skała wolniutko wypuściła wyrostek, który się rozdzielił na trzy macki. Owymi mackami pochwyciła ramię Kaia - delikatnie, lecz zdecydowanie - i zaczęła nim potrząsać.

- Tor? - Głos chłopaka zadziwiająco przypominał dźwięki wydawane przez skałę; odchrząknął, oczyszczając gardło z lepkiej flegmy, i znów się odezwał: - Tor? Zjawiłeś się?

Tor wydał zgrzytliwy dźwięk, który Kai uznał za potwierdzenie; ale wyczuł też wyraźną naganę. Chłopak przypomniał sobie wszystko i jęknął. Wcale nie był pogrążony w normalnym śnie - hibernował! A Tor się zjawił, bo dotarło do niego wołanie o pomoc.

- Mmmm...óóówwww.

Kai patrzył, jak Wypustka Tora kładzie mu na piersi mały szary przedmiot, tak by otwór był zwrócony ku ustom. Głęboko zaczerpnął powietrza; jego umysł nie działał jeszcze jak należy. Miał więc kłopoty ze znalezieniem słów, które by najlepiej wyjaśniały, dlaczego się ośmielił oderwać Theka od badania zewnętrznych planet tego układu. Wiadomość, którą wtedy nadał, była jednoznaczna: “Bunt! Pilne! Pomoc niezbędna!" A może nie cała sekwencja została przesłana, zanim grawitanci zniszczyli system łączności.

- Szszszsz...czczcze...góółłłłyyy.

Kai poczuł, jak zakołysała się permaplasowa podłoga wahadłowca, kiedy skała o imieniu Tor sadowiła się obok niego.

- Wwww...szszszyy...ssstkkkooo - dorzucił Tor, kiedy Kai otworzył usta.

Chłopak gwałtownie zamknął usta; wolałby, żeby Tor dał mu więcej czasu na zebranie myśli. W końcu Thek nie musiał się przejmować czasem. A “dokładne sprawozdanie" w jego rozumieniu znaczyło, że raport powinien być zwięzły i treściwy - to zaś przyjdzie teraz Kaiowi z trudem. Będzie więc mówić normalnie. Tor potem dostosuje odczyt do wymagań Theków.

- Krążyły pogłoski, że postanowiono spisać Zespół Badawczy na straty. Grawitanci cofnęli się do fazy pierwotnej wszystkożerności. Zmusili resztę załogi do zamknięcia się w jednym budynku, na który celowo skierowali wielkie stada przestraszonych roślinożerców, bo chcieli ich śmierci. Czworo Adeptów wydostało się i schroniło w wahadłowcu, który przywaliły wielkie cielska. Uciekli nocą. Dotarli do naturalnej groty, nie znanej grawitantom i czekali na pomoc. Po siedmiu dniach jedynym logicznym wyjściem okazał się kriogeniczny sen. Koniec raportu.

- Oooodddd...pppoooczczcz...nnniiijjj.

Kai poczuł lekkie jak piórko dotknięcie na ramieniu, usłyszał syk, doświadczył chłodu i mrowienia. Po ciele chłopca z zadziwiającą szybkością rozlało się dziwne ciepło. Łatwiej mu było oddychać; spróbował poruszyć głową i ramionami. Czuł mrowienie w palcach. Z coraz większą łatwością mógł nimi poruszać.

- W w wwy yy...ppppoooczczczy... w ww waajjj.

Kai usłuchał, choć nie był zadowolony z tego polecenia. Musiał jednak uznać, że Tor o wiele lepiej zna kriogeniczny sen i wychodzenie z niego; ale myślał już jasno. Zbyt jasno, bo zdołał sobie przypomnieć - i to z kłopotliwą dokładnością - wszystko, co zmusiło ich do skorzystania z kriogenicznego snu.

Jak długo hibernowali? Miał o to spytać, ale zabrakło mu śmiałości, żeby wypytywać Theka, ile czasu upłynęło od wysłania SOS do zjawienia się Tora. Rzadko zadawano Thekom pytania dotyczące czasu, bo owe długowieczne krzemowe istoty liczyły go w syderycznych latach swojej macierzystej planety - co zwykle odpowiadało stuleciom u takich efemerycznych gatunków, jakiego przedstawicielem był Kai.

Jego nadgarstek! Tardma złamała go z wielką rozkoszą, kiedy wraz z Paskuttim wpadła do sterówki. Lunzie nastawiła kości, gdy zdołali uciec buntownikom. Kai wypróbował palce lewej dłoni. Kości nadgarstka potrzebują około sześciu tygodni, żeby się zrosnąć. Przegub był sztywny, lecz nie bardziej niż prawy. Sześć tygodni? A może dłużej?

Zostawił kwestię czasu i z satysfakcją stwierdził, że buntownicy nie odnaleźli wahadłowca. Uśmiechnął się, myśląc o wściekłym rozczarowaniu, jakie ich ucieczka musiała sprawić Paskuttiemu! Pewno szukali ich dopóty, dopóki dysponowali choć jednym działającym pasem nośnym. Buntownicy - Paskutti, Tardma, Tanegli, Divisti... Kai zawahał się, a potem dodał jeszcze Berru i Bakkuna. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego się przyłączyli do buntu; zwłaszcza do takiego bezpodstawnego buntu.

Chłopak ostrożnie odwrócił głowę w lewo, w stronę szeregu uśpionych postaci: oto resztki jego ekipy geologów i ksenobiologów Varian. Varian miała taki uroczy profil... Za nią leżała Lunzie, a jeszcze dalej widać było długą, krzepką postać Triva. Czterej Uczniowie jako ostatni pogrążyli się w kriogenicznym śnie.

Seria dziwnych, głębokich pomruków sprawiła, że Kai zwrócił głowę w prawo, ku małej sterówce wahadłowca. Chłopak widział już przedtem dwie kończyny Theka, ale teraz wyglądało na to, że “kawałki" Tora są wszędzie, nawet w takich miejscach wahadłowca, których Kai nie mógł dostrzec. Zamrugał parę razy oczami. Kiedy znów spojrzał, Tor już wciągnął większość wypustek.

Kaia bardzo zdumiała taka ruchliwość przedstawiciela gatunku słynnego z nieskończonego milczenia, dziesięcioleci kontemplacji i zwięzłości mowy.

- Uuuuszszsz.. .kkkoodddzz.. .ooonnnyyy.

Przy pomocy owego słowa Thek powiedział Kaiowi nie tylko to, że szkody były wielkie, ale i to, że nie zdoła ich naprawić, co Tora ogromnie irytowało. Chłopak pomyślał, że to cud, iż lokator, skonstruowany przez Portegina, zdołał naprowadzić Tora na wahadłowiec.

- Statek badawczy powrócił? - spytał po długim namyśle Kai, choć była to raczej próżna nadzieja, by statek badawczy wracał po trzy niezależne zespoły.

- Nnnnniiiieeee - odparł obojętnie Thek; najwyraźniej nic go nie obchodziła nieobecność statku.

Kai westchnął z rezygnacją i zaczął się zastanawiać, czy aby Gaber nie miał racji: ich małą grupkę spisano na straty. Gabera na pewno, bo zabito go na samym początku buntu. No, ale trzecia grupa, uskrzydleni Ryxi, którzy chcieli skolonizować swoją planetę, chyba zastanawiali się nad milczeniem tych z Irety? Chłopak przypomniał sobie, jak się wściekał pełen temperamentu przywódca Ryxiów, kiedy podczas ostatniego kontaktu - potem łączność została przerwana - wspomniał mu, że na Irecie istnieją inteligentne skrzydlate istoty. Ale w końcu statek z kolonii Ryxiów byłby pilotowany przez przedstawiciela innego gatunku, może humanoida. Na pewno...

- Ryxiowie? - spytał z nadzieją Kai.

Nastąpiło długie milczenie i Tor wysłał jedną mackę ku desce kontrolnej. Cisza przedłużała się, więc chłopak szykował się do powtórzenia pytania, sądząc, że Tor go nie dosłyszał.

- Bbbbrrraaakkk łłłłąąączczcznnnooośśśccciii.

Kai zrozumiał: Thekowi nie zależało na utrzymywaniu kontaktu z tak nadpobudliwymi i - według standardów jego rasy - nieodpowiedzialnymi skrzydlatymi osobnikami.

Chłopak odetchnął z ulgą. To i tak kłopotliwe, że musieli przywołać na pomoc Theka, lecz odwołanie się do wsparcia Ryxiów byłoby jeszcze bardziej upokarzające. Ryxiowie z rozkoszą rozpaplaliby taką wspaniałą wieść po całym wszechświecie, ku pognębieniu ras pozbawionych skrzydeł.

Kai mógł już bez trudu poruszać szyją i głową. Przyjrzał się uśpionym współtowarzyszom. Dłoń Varian leżała tak, jak się wysunęła z jego ręki, rozluźnionej snem. Tor zainstalował w wahadłowcu przymglone oświetlenie; na pewno po to, żeby czuć się pewniej, bo Thekowie nie potrzebowali światła. Chłopak dotknął dłoni Varian - sztywnej i zimnej, w okowach kriogenicznego snu. Patrzył, wstrzymując oddech, póki nie dostrzegł jak pierś dziewczyny wznosi się i opada w spowolnionym oddychaniu. Dopiero wtedy uspokoił się i westchnął z ulgą.

Potem odwrócił się w stronę Tora, lecz wyczuł, że Thek całkowicie “się wycofał": stał się wielkim, gładkim głazem o spłaszczonej, ściśle przylegającej do podłoża podstawie; nie wystawała z niego nawet najmniejsza wypustka. Był to właściwy owej rasie stan kontemplacji i Kai wolał go nie przerywać. Leżał spokojnie, dopóki go nie zaczęło kręcić w nosie. Zdusił kichnięcie i poczuł się głupio - przecież kichnięcie nie wytrąci Theka z zamyślenia, ani nie zbudzi pozostałych. Owo kręcenie w nosie było wstępem do innych “kręceń" w jego ciele, które uznał za efekt działania wstrzykniętych mu przez Theka stymulatorów. Tor nie powiedział, że Kai ma leżeć bez ruchu; po prostu kazał mu odpoczywać. Widocznie już dość wypoczął.

Chłopak zaczął ćwiczenia poprawiające napięcie mięśni i - choć się spocił - wkrótce przekonał się, że hibernacja nie wyrządziła mu żadnej szkody, a wygojony nadgarstek nie sprawiał kłopotu. Już dawno odpadł plaskin, którym Lunzie usztywniła złamanie. To by znaczyło, że spali co najmniej cztery, pięć miesięcy.

Kai spojrzał na swój chronometr, ale tarcza była pusta. Wyczerpały się nawet “długowieczne" baterie. Jak dawno temu?

Ćwiczenia odniosły jeszcze jeden skutek: chłopak wstał ostrożnie, a potem, poprzez zalegającą wahadłowiec mgłę kriogenicznego snu, pobrnął do toalety. W drodze powrotnej obejrzał każdego ze śpiących i zaobserwował osobliwą przemianę rysów twarzy. Bonnard, który był w połowie drugiej dekady swych lat, wydawał się dwukrotnie starszy od Dimenona. Portegin wyglądał tak, jakby wciąż się martwił sprawnością wymyślonego przez siebie lokatora. Lunzie, pragmatyczna lekarka, uśmiechała się - co się rzadko zdarzało, kiedy nie spała - a jej twarz wyrażała łagodność kłócącą się z kwaśnym usposobieniem. Przyznała, że już kiedyś się poddała hibernacji; w jej danych zapisano chronologiczny wiek - i zawsze było w dziewczynie coś, co uderzało Kaia, jakaś wyniosła tolerancja: jakby już widziała większość z tego, co wszechświat miał do zaoferowania i nie zamierzała tracić energii na ekscytowanie się czymś jeszcze.

Triv, kolejny adept Dyscypliny, wyglądał ponuro i groźnie; linia ust, podbródka i czoło ujawniały siłę, która nie była tak wyraźnie widoczna, kiedy spokojnie wypełniał codzienne obowiązki.

Tor nadal trwał w bezruchu, więc Kai usiadł obok Varian; nawet teraz, kiedy spała, czuł łączące ich więzy. Była piękna. Nagle zauważył, że połowa twarzy dziewczyny jakby się obsunęła, a druga nieco uniosła - wyglądała na zdziwioną, jakby kriogeniczny sen ją zaskoczył. Zatęsknił nagle za jej serdeczną obecnością. Kto wie, jak długo Tor pozostanie owym niekomunikatywnym głazem? Potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać, zanim podda się samooskarżeniom w posępnej ciszy. Varian była współdowódcą, więc oczywiście należało ją obudzić. Nagle Kai zdał sobie sprawę, jakie to szczęście, że Tor potrafił go rozpoznać. Gdyby tak obudził... powiedzmy Aulię, ta wpadłaby w histerię z powodu samej obecności Theka, a potem dostałaby konwulsji uświadomiwszy sobie, że poddano ją hibernacji bez wcześniejszego uzgodnienia z nią tego zabiegu! Aulia była dobrym geologiem, ale charakterek miała okropny.

Kai rozejrzał się w mglistym świetle za zestawem budzącym - leżał pokryty pyłem, tuż obok czystego miejsca, które chłopak zajmował śpiąc. Pył? Wahadłowiec nie był, rzecz jasna, hermetycznie zamknięty - i hibernujący potrzebują powietrza - ale żeby osadziła się warstewka pyłu...

Kolejność wtryskiwaczy była dokładnie oznaczona. Cylindry wykalibrowano według dawek na ciężar ciała. Opis przy pierwszym cylindrze poinformował Kaia, że powinien zaczekać ze wstrzyknięciem stymulatorów, dopóki nie zobaczy wyraźnych oznak, że budzony wychodzi z hibernacji.

Chłopak ostrożnie wstrzyknął odpowiednią dawkę w ramię Varian i czekał, usiłując sobie przypomnieć własne przechodzenie od kriogenicznego snu do świadomości. Nie dostrzegł żadnej zmiany na uśpionej twarzy dziewczyny. Może wstrzyknął zbyt mało specyfiku. Sprawdził dawkę i zaczął się zastanawiać, czy aby dobrze ocenił wagę Varian. Namyślał się właśnie nad podaniem dodatkowej, małej, dozy, kiedy powieki dziewczyny drgnęły. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że oddycha ona w normalnym tempie.

- Varian? - pochylił się nad nią, dotykając jej ramienia i z uśmiechem patrzył, jak usiłuje rozkleić powieki; przypomniał sobie starą opowieść i delikatnie ucałował wargi dziewczyny.

- Kkkkkaaaaiiii? - otworzyła i zaraz zamknęła oczy; uniesieniem lewego kącika ust wyraziła swoje uznanie.

- Odpręż się, Varian, wypocznij. Wkrótce odzyskasz siły.

- Jjjjaaakkk? - wyszeptała.

- Tor się zjawił. Nie mów już nic, kochanie. Pozwól zadziałać stymulatorom. Jestem przy tobie. Nic się nie zmieniło!

- Uuuuhhhh! - Dziewczynie zaburczało w brzuchu, a jej pełen obrzydzenia okrzyk rozbawił Kaia.

- No cóż, Thek ruszył się z miejsca z naszego powodu. Ma mój pełny raport. Nagrałem go - wyjaśnił szybko, widząc zdumienie Varian. - Teraz pewno przetrawia moje słowa. - Wskazał na milczącą skałę. - Nie ruszaj się jeszcze - ostrzegł dziewczynę, bo zauważył, jak się napinają mięśnie jej szyi, jak walczy z długotrwałym bezruchem. - Chyba ci już podam te stymulatory, ale nie szalej. O, ramię ci się wygoiło - dorzucił. Zanim Tardma złamała mu nadgarstek, Paskutti poważnie zranił Varian w ramię.

Dziewczyna uniosła brwi w wyrazie przyjemnego zaskoczenia i natychmiast je zmarszczyła w namyśle.

- Nie, Varian, nie mam pojęcia, jak długo spaliśmy. Paskutti uszkodził chronometr wahadłowca. Przecież był zamontowany tuż nad komunitem, przypomnij sobie.

Dziewczyna przewróciła z rozpaczą oczami i usiłowała oczyścić gardło.

- Spiesz się powoli. - Ostrzegawczo położył dłoń na jej ramieniu. - A może mam obudzić Lunzie...?

Varian potrząsnęła głową; poruszyła językiem, wnętrze ust zwilgotniało.

- Przede wszystkim... przywódcy - jej głos brzmiał równie chrypliwie i niewyraźnie, jak przedtem głos Kaia i chłopak powściągnął uśmiech.

- Jeżeli czujesz mrówki w palcach dłoni i stóp, to zacznij ćwiczenia Dyscypliny na małe mięśnie. Ćwiczenia przywrócą ci krążenie i tonus.

Varian zaczerpnęła głęboko powietrza i zamknęła oczy, koncentrując się.

- Nie mam pojęcia, nad czym Tor tak rozmyśla - ciągnął Kai - ale nie potrafi naprawić komunitu. Nie powiedział, czy odebrał nasz komunikat, czy też się zorientował, że nie nawiązujemy rutynowego kontaktu. ARCT-10 się nie odezwał, lecz Tor nie wydaje się tym poruszony. Trudno mi stwierdzić, czy to zwyczajna obojętność Theków, czy też nie. - Kai roześmiał się i dorzucił: - Nie było kontaktu z Ryximi.

Dziewczyna zachichotała jak przed hibernacją, więc się do niej uśmiechnął. Jej oczy aż iskrzyły się śmiechem.

- Na starych taśmach na mojej planecie - słowa wolniutko spływały z jej warg - książę budzi pocałunkiem śpiącą piękność po upływie stu lat. Uroczy sposób budzenia. - Uniosła rękę i musnęła palcami usta Kaia.

- Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, czy to istotnie było sto lat! - odparł chłopak, ujmując palce Varian i całując je w, jak uznał, odpowiednim stylu. Wciąż trzymał dłoń dziewczyny, kiedy nagle go olśniło: - Moglibyśmy to szybciutko sprawdzić. Wyjdźmy z jaskini i pokażmy się złocistym ptakom. Jeżeli zareagują, to nie spaliśmy aż tak długo.

- Nie mam pojęcia, jak długo one żyją.

- Odczuwam niepowstrzymaną potrzebę, żeby rozpoznało mnie coś, co mnie pamięta - tu spojrzał na nieruchomego Theka i uderzył się pięścią w pierś - a nie tylko ta skała!

- Gdyby to było sto lat, buntownicy już by na nas nie czatowali.

- Celna uwaga. Nawet najnowsze baterie starczą najwyżej na dwa łata. Przypuszczam również, że zostali w drugim obozie, bo dobrze go zaopatrzyli w ostatnim dniu wypoczynku...

- Ostatni dzień wypoczynku? - Varian spojrzała na Kaia z rozbawieniem zmieszanym z niedowierzaniem. - Jak dawno był ów ostatni dzień wypoczynku?

- W czasie subiektywnym czy obiektywnym? - odparował i uśmiechnął się, żeby złagodzić uwagę.

- Dobre pytanie. - Dziewczyna mówiła już o wiele swobodniej; zaczęła zginać łokcie i kolana. - Hej, moje stawy wspaniale działają! - Usiadła, mrucząc coś pod nosem, bo oporne mięśnie pozbawiły ową czynność wdzięku. - Wygląda na to, że wszystko świetnie działa - dodała, kierując się ku toalecie.

Odeszła, a Kai przypatrywał się Torowi. Potem obszedł Theka wokoło, szukając magnetofonu. Z całkowitym brakiem szacunku zaczął rozmyślać, czy Tor na nim usiadł, połknął go lub może wytworzył termoodporną kieszeń, w której mógł przechowywać kruche wytwory obcej mu techniki.

- Będzie tak tkwił całymi dniami - stwierdziła z niesmakiem Varian, wracając do Kaia. - Chodź. Chcę zobaczyć, co też się wydarzyło na zewnątrz. I chciałabym się czegoś napić, żeby przepłukać usta z pyłu, no i dać memu biednemu skurczonemu żołądkowi trochę prawdziwego jedzonka.

Mrugnęła kpiąco do Kaia, bo dobrze wiedziała, że on, urodzony i wychowany na statku, nigdy - w przeciwieństwie do niej - nie zauważał niemiłego posmaku syntetycznej żywności.

Uchylili śluzę wyjściową wahadłowca na tyle tylko, żeby rzucić okiem na zewnątrz i nie rozrzedzić zanadto gazów kriogenicznego snu. Powietrze smagnęło im twarze jak wilgotna, cuchnąca ścierka. Varian mruknęła ze zdziwieniem i zaczęła głęboko oddychać, żeby się zaadaptować do tak nagłej zmiany temperatury. Kai sądził z początku, że obudzili się w nocy; ale kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku zobaczył, że to gęste, zielone liście przesłaniają wylot jaskini. Pojazd Theka zrobił w tej zasłonie wyrwę: stożkowaty transporter tkwił parę metrów od włazu wahadłowca.

- A gdzie jest napęd?! - Zawołała Varian, kiedy oglądali osobliwy pojazd. - Ma ten sam kształt co Tor, tylko jest trochę obszerniejszy. - Wykonała gest pełen zdumienia, a potem dotknęła matowego metalu zaokrąglonej lufy i pospiesznie cofnęła dłoń. - Ojej, z tego bije ciepło.

Kai stał u dziobu Thekowego pojazdu i oglądał na wpół otwarty, ciężki właz. Zajrzał do środka; usiłował się domyślić przeznaczenia rozmaitych dziwacznych wybrzuszeń i zagłębień, rozmieszczonych na metalowym pierścieniu sekcji dziobowej.

- Jedynie Thek jest w stanie pilotować taki piekielny statek z nieomal nieprzejrzystym ekranem! - wykrzyknęła dziewczyna i odwróciła się, obojętna na tajemnice nawigacji Theków. Chwyciła pnącze i uwiesiła się na nim, wypróbowując wytrzymałość. - Dostarczy nam jedzenia na całe tygodnie, o ile się tym zadowolimy.

Zanim Kai zdążył ją powstrzymać, Varian rozpędziła się, uwiesiła na pnączu i wyfrunęła poza jaskinię.

- Hoooop!

- Varian! - Chłopak rzucił się naprzód i złapał ją w locie powrotnym; wyobraźnia podsunęła mu okropną wizję pękającego pnącza i dziewczyny spadającej do morza, na pewną śmierć.

- Przepraszam, Kai - powiedziała, ale w jej głosie nie było ani odrobinki skruchy. - Nie mogłam się opanować. Robiłam to mnóstwo razy na Fomalhaut, kiedy byłam mała. - Wyczuła, że go naprawdę przestraszyła i zmieniła ton. - To lekkomyślne postępowanie, skoro nie jestem w pełnej formie, ale... - Uśmiechnęła się doń szelmowsko. - W Theku jest coś takiego, co sprawia, że się zachowuję...

- Dziecinnie? - dokończył chłopak; już się uspokoił i zdał sobie sprawę, że i jego reakcja była przesadna.

- Tak, dziecinnie. Czy widziałeś kiedyś Thekowe dziecko, młode, pączek, pisklę, szczeniaczka... a może nazwałbyś to kamyczkiem?

Varian zawsze się śmiała bardzo zaraźliwie, więc Kai zawtórował jej i teraz, na przekór swoim kłopotom i zmartwieniom; przytulił ją mocno, wyrażając milczące uznanie dla jej zdolności dopatrywania się zabawnych stron każdej sytuacji.

- No, widzisz, tak jest o wiele lepiej - potarła swój nosek o jego nos. - Dla mnie Thek to mrok i przeznaczenie. - Uwolniła się z jego objęć i pochwyciła pnącze. - Wiesz, to dziwne, że takie liany rosną na skale pterodaktyli. Czyżby nasza obecność...

Varian uwiesiła się na pnączu i znów wyfrunęła poza jaskinię; spojrzała ku niebu, a potem w prawo.

- One nadal mieszkają ponad nami - oznajmiła wracając.

Pozwoliła, by liana znów ją wyniosła poza jaskinię i tym razem spojrzała w lewo. - To jedyne urwisko porośnięte pnączami. Jestem pewna, że to była naga skała, kiedy przyprowadziliśmy tu wahadłowiec. - Po raz trzeci wyfrunęła poza jaskinię, a potem puściła lianę i z uśmiechem wylądowała obok Kaia. - I na dodatek te pnącza dają owoce. - Sięgnęła do buta i triumfalnie gwizdnęła, wyciągając nóż. - Zbyt delikatny, jak my, żeby przebić bok grawitanta; lecz, chwała Krimowi, zostawili go nam. Mam zamiar odciąć soczysty, świeży owoc na śniadanie. Czy jak tam nazwiemy ów posiłek.

Zanim Kai zdążył zaprotestować, dziewczyna wzięła nóż w zęby i wspięła się po lianie. Chłopak wypróbowywał wytrzymałość jednej z łodyg, kiedy radosny głos Varian zmusił go do spojrzenia w górę. Instynktownie złapał przedmiot, który mu rzuciła.

- A oto następny. Są bardzo dojrzałe, więc nie duś ich zbyt mocno.

- Varian... - Ścisnął za mocno melon t wspaniały, słodki zapach sprawił, że ślinka napłynęła mu do ust.

- Mogłabym sama zjeść wszystkie. Jeszcze jeden dla ciebie! - Dziewczyna zsunęła się w dół.

- Nie powinniśmy jeść zbyt dużo na początek - oznajmił Kai; usiadł obok niej, a ona odcięła plaster melona i podała mu.

- Pewno tak. - Odcięła plaster dla siebie; odgryzła kęs miękkiego zielonego miąższu i zamruczała z rozkoszy - Mniamm! No dalej! Jedz! - ponagliła Kaia; sok ściekał jej po brodzie.

- Robię to tylko dla EEC - rzekł chłopak, udając, że jest przerażony koniecznością zjedzenia nie przetworzonej żywności. Pierwszy słodki kęs rozpłynął mu się w ustach i Kai musiał przyznać w skrytości ducha, że naturalne pożywienie jest o niebo soczystsze i lepsze niż syntetyczne.

Jedli powoli, dokładnie żując każdy kęs.

- Sądzę, że warzywa korzeniowe dałyby nam więcej białka, za to te owoce podniosą poziom cukru we krwi - stwierdziła mądrze Varian. - Oooo, ależ to pyszne. Jednego nie rozumiem - podjęła, machając nie dojedzonym plastrem melona - jakim cudem wyrosły tu te pnącza. - Uniosła plaster uciszając chłopaka. - Zgoda, nie wiemy, jak długo spaliśmy, a na Irecie wszystko rośnie w piorunującym tempie. No, ale pozostałe urwiska nadal są gołe. Pterodaktyle żywią się głównie rybami i trawami z Doliny Przesmyku. Te pnącza wcale stamtąd nie pochodzą. No, i ta część urwiska bardziej przypomina las niż skalną zaporę. Pnącza schodzą aż do samej wody.

- Przyznaję, że to zadziwiająca wybiórczość. Czy widziałaś ptaszyska?

- Parę; krążyły wysoko. I nie sądzę, żeby mnie zauważyły, jeśli ci o to chodzi. Jest wczesny ranek, pochmurny i mglisty. Nie mogłam stąd dostrzec ich łowisk, lecz przypuszczam, że rybacy już działają.

- Zaczekamy, aż się dobrze pożywią - oznajmił z powagą Kai - a dopiero potem się im pokażemy.

- O, widzę, że zapamiętałeś moje uwagi, że nie należy przeszkadzać jedzącym zwierzętom!

- Nie minęło aż tyle subiektywnego czasu, Varian!

Kai uśmiechnął się, bo dziewczyna automatycznie spojrzała na swój chronometr, który, rzecz jasna, nie działał. Zerknęła w stronę wahadłowca:

- Może powinniśmy obudzić Lunzie albo Triva?

- Nie widzę potrzeby, żebyśmy ich budzili, zanim Tor dojdzie do jakichś wniosków.

- Albo raczy nam powiedzieć, ile czasu właściwie minęło. To właśnie najbardziej chciałabym wiedzieć! - Varian niemalże się rozzłościła. - Gdyby nie te pnącza i wyczerpane baterie, można by pomyśleć, że po prostu zaspaliśmy. - Wzdrygnęła się.

- To przygnębiające - Kai świetnie wyczuł jej nastrój. - Wszechświat w ogóle nie zauważył, że nas zabrakło. - Zabrzmiało to tak pompatycznie jak słowa Gabera, więc prędko odgryzł kawałek melona, kryjąc w ten sposób swoje zakłopotanie.

- I to mnie gryzie. Mamy tak mało czasu - wskazała na wahadłowiec z dumającym Thekiem w środku - żeby zostawić jakiś ślad, czymś się zasłużyć. Tak bardzo chciałam coś po sobie zostawić! Oby Krim zniszczył tych wstrętnych, obrzydliwych buntowników! Wściekam się na myśl, że nasz los jest dowodem ich zwycięstwa! - Varian poderwała się i cisnęła plaster melona poza kotarę pnączy; usłyszeli cichy plusk, kiedy wpadł do wody. - O nie, na Krima! My też mamy coś do powiedzenia pomimo tego całego bałaganu i nie obchodzi mnie, jak długo spaliśmy. Jakiś statek EEC odnajdzie ten lokator. A kiedy to się stanie, nadciągnie na orbitę, żeby korzystać z bogactw Irety! A ja tu wtedy będę!


ROZDZIAŁ DRUGI


Nie chcieli, żeby ich wędrówki do i z wahadłowca rozrzedziły gaz kriogenicznego snu albo przeszkodziły Thekowi, zanim będzie gotów do “rozmów" z nimi. Usiedli więc w pobliżu wylotu jaskini. Przelotny, gęsty deszcz, typowy dla tropikalnego klimatu Irety, zakołysał pnączami; wiatr wepchnął je do jaskini.

- Wiesz co, Kai? - odezwała się po długim milczeniu dziewczyna. - Czuję zapach tego wiatru.

- Hmmm?

- To znaczy... nie czuję już zaduchu Irety. Łapię inne wonie: gnijące ryby i psujące się owoce i jeszcze coś, co cuchnie gorzej niż Ireta, kiedy tu wylądowaliśmy.

- Masz rację! - odrzekł chłopak, węsząc uważnie.

Żadne z nich nie było zachwycone - Ireta przede wszystkim woniała hydrotellurkami. Nosili specjalne filtry nosowe, żeby zneutralizować ów odór.

- Przypuszczam - rzekła z rezygnacją Varian - że najlepiej jest się przyzwyczaić do wszechobecnego smrodu, bo wtedy można wyczuć inne wonie, ale...

- Wiem. Wszystko tylko nie hydrotellurek. Lunzie mówiła, że zmysł powonienia można... - Kai zamilkł, szukając odpowiedniego słowa.

- Przeprogramować - podpowiedziała, pochylając się ku wylotowi jaskini i węsząc z uwagą; potem odwróciła się i zbadała zapach wnętrza. - Część tego nowego zapaszku dolatuje ze statku Theka. Jaki toto ma napęd?

- Ojciec mówił, że na krótkich dystansach Thekowie wykorzystują własną energię.

- Krótkie dystanse? Czyli podróże wewnątrz-układowe?

- Wszystko jest względne - zachichotał Kai. - Thekowie wyjaśnili nam, że są rodzajem granitu z radioaktywnym rdzeniem, który dostarcza im energii. Dzięki temu mogą wypuszczać nibynóżki. Mają zapas ciekłego krzemu, z którego tworzą wypustki. “Naładowany" Thek potrafi się poruszać z zadziwiającą szybkością. Astrofizyk z ARCT opowiadał mi, że słyszał z godnego zaufania źródła, iż Thekowie uwielbiają siedzieć na radioaktywnym granicie - w ten sposób zdobywają energię. Przypuszczam, że znajdziemy na Irecie taki granit, o ile znów dostaniemy niezbędny ekwipunek.

- Czegokolwiek by używali, cuchnie to przeokropnie. O wiele gorzej niż sama Ireta - skrzywiła się wymownie. - Jakim cudem wiesz o Thekach więcej ode mnie? Przecież jestem ksenobiologiem. Wpadło mi do głowy, że właściwie nigdy nie badaliśmy Theków, prawda?

- A czy moglibyśmy? - roześmiał się Kai. - Przy ich pozycji w Skonfederowanych Planetach?!

- Hmmm, no tak. Wymogli na nas należyty szacunek i pełen lęku respekt. Tymi swoimi długimi okresami milczenia i nieomylnością. - Wstała i chodziła wokół statku Theka, ostrożnie ostukując metal. - Nikt nigdy nie przeprowadził analizy metalu Theków, prawda?

- Nie.

- Ten odór pochodzi nie tylko z tego statku - odwróciła się gwałtownie i pospieszyła do zasłony z pnączy. - Część dolatuje stamtąd! Nie tylko przyprawia o mdłości, ale sprawia, że... Odbiera mi siłę woli.

- To bezczynność tak na ciebie działa, Varian - rzekł chłopak, wyciągnięty wygodnie na skalistym dnie jaskini.

- Ile czasu potrzebuje Thek, żeby dojść do jakichś wniosków? - Spojrzała z irytacją na wahadłowiec.

- Uważam, że to zależy od rodzaju owych wniosków. Varian...

Dziewczyna zaatakowała go znienacka i niemal jej się udało, ale zdołał odparować jej atak. Znów rzuciła się na niego ze śmiechem, ale chłopak chwycił ją za nadgarstki. Żadne nie zyskiwało przewagi, bo dorównywali sobie umiejętnościami, a brak praktyki nic tu nie zmienił. Zaprzestali walki i przeszli do serii ćwiczeń izometrycznych, stanowiących część treningu Uczniów. Kiedy skończyli, obydwoje byli spoceni i zakurzeni. Stanęli u wylotu jaskini, bo bryza przynosiła tu świeższe powietrze.

- Miło się przekonać, że hibernacja nie osłabiła za bardzo ani naszych mięśni, ani naszego refleksu - Kai otarł rękawem czoło i twarz.

- Tylko rozmazałeś kurz, Kai. Mam nadzieję, iż to oznacza, że nie spaliśmy zbyt długo. - Dziewczyna chwyciła pnącze i wychyliła się w deszcz.

- Opłukałaś sobie tylko twarz.

- Lepsze to niż nic. Dałabym wiele za prawdziwą kąpiel! - Varian spojrzała na pnącze. - Hej, możemy sobie zafundować prysznic! Wdrapmy się na szczyt urwiska, Kai. i pozwólmy, żeby deszcz nas opłukał. Leje całkiem mocno!

- Prysznic z deszczu? - przeraził się chłopak; czy ktoś w ogóle mógłby się myć deszczem? Zwłaszcza iretańskim, pachnącym niemal tak paskudnie jak powietrze.

- Tak, deszczowy tusz. Nie jest to tak aseptyczne jak pyłowe natryski, których używacie na ARCT-10, za to o wiele lepsze niż tak tkwić w warstwie kurzu i obumarłych komórek naskórka! No, a poza tym jedno z nas potrzebuje więcej owoców. Te ćwiczenia pobudziły mój apetyt.

- Ja też jestem głodny - zgodził się Kai; skóra go swędziała od potu i “gryzła".

- Głodny na tyle, żeby jeść surowiznę? - uśmiechnęła się Varian. - Jeszcze cię przekabacę.

- To potrzeba chwili. Lepiej dokonajmy prawdziwego wypadu - powiedział chłopak. - Zbadaj pnącza.

Kai uchylił śluzę wahadłowca, wśliznął się do środka i natychmiast ją zamknął; wydostała się tylko odrobinka gazu kriogenicznego snu. Tor nadal trwał nieruchomo. Chłopak odczepił noże od butów Dimenona i Portegina, odpiął młotek z pasa Portegina i zabrał Lunzie środki antyseptyczne i przeciwbólowe. Następnie zrolował dwa cienkie, termiczne koce, w których mogliby przynieść owoce - i wyszedł, nie spojrzawszy już na Tora.

Varian też nie próżnowała - przywiązywała długie, krzepkie pnącza do kratownicy na rufie wahadłowca.

- Jeśli się tak zakotwiczymy, to wiatr nas nie zwieje. Chciałabym, żeby deszcz wkrótce ustał, ale wygląda na to, że będzie padać przez pół dnia. Widziałam tylko dwa ptaszyska, lecz nie mogłam ich rozpoznać w tej ulewie. Czy Tor chociaż drgnął? - Wzięła przedmioty, które podał jej Kai i rozmieściła je po kieszeniach; koc zamotała na ramionach. - Oto twoje pnącze. I pamiętaj, nie patrz w dół, Kai!

Varian podskoczyła w górę, uchwyciła lianę i oplotła ją nogami; zaczęła się wspinać.

Kai stwierdził, że strasznie go korci, żeby spojrzeć w dół; zwłaszcza wtedy, gdy jego pnącze zaczęło się kołysać tam i z powrotem na górnej krawędzi urwiska. Chociaż Varian “zakotwiczyła" liany, wiatr pchnął chłopaka na kamienną ścianę. Mimo to dotarł na szczyt równo z dziewczyną. Ponad leżącym w dole morzem przetoczył się grzmot.

- Może nas stąd zmieść, jeśli szkwał jest taki potężny, na jaki wygląda - Varian wskazała na strugi deszczu smagającego wodę.

Kaia nie trzeba było popędzać - poszedł za nią w kierunku dających jakie takie schronienie zarośli. Dziewczyna zaczęła się nagle rozbierać: rzuciła koc, buty i torbę pod gęste, skórzaste listowie.

- O rety! Co za deszcz! - zawołała. Zsunęła kombinezon i wyszła w strugi wody, unosząc twarz ku górze.

Kai też się rozebrał i ostrożnie wyszedł na ulewny deszcz. Dziewczyna zaczęła nacierać mu plecy, posługując się kombinezonem jak ręcznikiem. Skupiła się głównie na tym miejscu pomiędzy łopatkami, gdzie skóra najbardziej swędzi od potu.

- Bosko! - zawołała triumfalnie. - Zamiast gąbki i pumeksu użyjemy piasku! Tylko nie trzyj zbyt mocno! - krzyknęła do Kaia poprzez ulewę i grzmoty.

Natarli się porządnie, na wpół podtopieni przez lejącą się z nieba i opływającą ich wodę. Kai byłby zachwycony ową kąpielą, gdyby nie dręczące go uczucie, że to śmieszne tak skakać na szczycie urwiska, w strugach ulewy. Było trochę prawdy w uwagach Varian, że za bardzo wrósł w życie na statku. Przedtem, zanim wybuchł bunt, nigdy nie miał bezpośredniego kontaktu z żywiołami Irety. Zawsze chroniło go pole siłowe albo skorupa ślizgacza czy ściany kopuły. A dziś stał nagi w ulewnym deszczu pierwotnej planety.

- Jeśli nie przespaliśmy przesunięcia osi magnetycznej - wrzasnęła Varian poprzez ulewę - to zaraz powinno wzejść słońce. Nasze kombinezony natychmiast wyschną! Mam nadzieję, że będą suche, zanim sobie przypieczemy skórę!

Kończyła płukać swoje odzienie, kiedy deszcz ustał i słońce przebiło się poprzez chmury. Wykręcili kombinezony i strzepnęli je, a potem pobiegli ku skrajowi gęstych zarośli. Rozwiesili kombinezony na pnączach, tuż przy granicy cienia.

- Och, Kai! Czuję się o wiele lepiej, o wiele lepiej! - powiedziała dziewczyna. Wycisnęła wodę z włosów i nastroszyła je, potem znów ich dotknęła. - Wiesz, chyba urosły. Gdybyśmy tak wiedzieli, jak szybko rosną włosy podczas kriogenicznego snu... - Uważnie zbadała pasemko i potrząsnęła głową; na Kaia poleciały kropelki wody, ona zaś odchyliła głowę i zamknęła oczy, chroniąc je przed blaskiem słońca.

- Hej, Varian, nie zniesiemy dłużej tego słońca - zaniepokoił się Kai i zaprowadził ją do cienia.

- Nawet twoje złamanie nic nam nie mówi - dziewczyna przesunęła palce po jego nadgarstku. - Gdybyś był zwierzęciem, to bym orzekła, że złamanie jest na tyle stare, by wchłonęły się nadmierne złogi wapnia. - Twarz dziewczyny posmutniała nagle w przesianych przez listowie promieniach słońca Arretan. - Kai, czy zyskamy jakiś punkt odniesienia, żeby oszacować upływ czasu?

- Żyjemy, Varian. Ocaleliśmy, przetrwaliśmy bunt - przytulił ją mocno, pocałował w policzek, poczochrał wilgotne włosy. - Zjawiła się pomoc, co prawda mało komunikatywna. W tym czasie...

Kai przyciągnął Varian do siebie i ułożył wygodnie. Jego dłonie muskały dziewczynę w delikatnej pieszczocie. Odpowiedziała łagodnymi, zachęcającymi ruchami. Jej pocałunki były tak słodkie, że Kai zaczął się zastanawiać, dlaczego nie zadziałały pewne odruchy. Ramiona Varian zaczęły drżeć ze śmiechu, lecz wcale go to nie zdziwiło ani nie uraziło.

- Kości się zrosły - parsknęła mu prosto w policzek - mięśnie są krzepkie, więc czemuż to nie jesteśmy w pełnej formie? Jesteśmy zgrzybiali obiektywnie, lecz nie subiektywnie!

Wyrażona śmiechem konsternacja dziewczyny sprawiła, że Kai przytulił ją jeszcze mocniej - na wpół przepraszająco, na wpół po to, żeby się opanować i samemu nie roześmiać.

- O, młoda damo, gdybyś tylko wiedziała, jak często marzyłem, żeby być z tobą sam na sam...

- Wiem, Kai, wiem. Ja też tego chciałam. To cholernie przykre... Oooo, jaki podły wiatr! - porwała koc i okryła siebie i chłopaka; poruszone wiatrem szorstkie łodygi dotknęły ich nagiej skóry. - Odwróćmy nasze kombinezony. Chyba już wyschły z tej strony.

Wyskoczyła z ukrycia, ale wcale nie przewróciła strojów na drugą stronę, lecz strzepnęła je i przyniosła. Podała Kaiowi jego kombinezon:

- Załóżmy je, bo inaczej coś wpełznie do środka - wzdrygnęła się na wspomnienie maleńkich owadów, które dopiero co strząsnęła z kombinezonów.

Kai wsunął nogę w wilgotną nogawkę i wymamrotał coś na temat ciągłych nieprzyjemności.

- Zacznijmy zbierać owoce, Kai. No i chciałabym jakoś zakotwiczyć nasze pnącza na szczycie skały. Oooo, cóż to wypatrzyłam?

- To nie owoce - odparł współdowódca, patrząc ze zmarszczonymi brwiami na pęczek brązowawych, owalnych “cosiów", rosnących tuż nad ich głowami.

- Racja, lecz hadrozaury poszukiwały takich pęczków, a i biedny Dandy je lubił. O, tam są drzewa owocowe.

Raz - dwa wypełnili tobołki z koców owocami i orzechami; umocowali bagaż na plecach tak, żeby im nie przeszkadzał w schodzeniu i ruszyli poprzez odsłonięty szczyt urwiska.

- Ptaszyska są o długość skrzydła - powiedziała Varian i pomachała do nich. - Wiem, że to głupio, myśleć... Hej, zobaczyły nas. Zmieniają kąt lotu. - Zatrzymała się, podziwiając widok. - Wiesz, jeśli nas rozpoznają, to się okaże, że wcale tak długo nie spaliśmy!

- Varian... - Kaiowi zaschło w gardle, ujął dłoń dziewczyny i usiłował ją zaciągnąć pod osłonę drzew. - To absolutnie nie wygląda na serdeczne powitanie!

- Nie bój się, Kai. Przecież nigdy nie wyrządziliśmy im żadnej krzywdy. Nie mogłyby...

Zaraz jednak cofnęła się wraz z chłopakiem, bo nie mogła nie dostrzec groźby w zachowaniu złocistych ptaszysk, które nurkowały wprost na nich, z wysuniętymi sztywno szyjami i rozchylonymi dziobami. Kai i Varian w ostatniej chwili schronili się w gęstym listowiu.

- Oj, potrafią manewrować! - wykrzyknęła dziewczyna z podziwem, choć drżenie głosu świadczyło, iż jest świadoma, że ledwo uniknęli niebezpieczeństwa. - Ale dlaczego, Kai? Dlaczego? O, Krimowie! Co sprawiło, że ptaki reagują agresją na widok ludzi? - Przysiadła u stóp drzewa.

- Odpowiedź brzmi: inni humanoidzi, nieprawdaż? - chłopak mówił łagodnym tonem, bo wiedział, jak bardzo Varian podziwiała piękne, wścibskie, złociste ptaszyska; to zrozumiałe, że ich atak ogromnie ją przygnębił.

- A więc możemy uznać, że Paskutti wraz z przyjaciółmi dotarli aż tutaj... i nie znaleźli nas!

- I byli tak wredni wobec ptaszysk, że one wciąż to pamiętają.

- Więc to byłoby dość świeże zdarzenie? No dobra, ale skoro buntownicy dotarli aż tu i poranili ptaszyska, to dlaczego pnącza zakryły jaskinię? I ile czasu trzeba było na to. - Dotknęła grubej łodygi, która spoczywała obok niej. - I tak musieliśmy hibernować, bo nieprzebyty jar odgradzał nas od roślinności, potrzebnej nam dla procesora.

Varian wstała i ruszyła wzdłuż liany, oddalając się od urwiska. Po paru metrach z trudem utrzymała równowagę. Kai musiał ją podtrzymać.

- Jar wcale nie zniknął. - Dziewczyna uklękła, zanurzyła dłoń i ramię w roślinach. - Liany przerzuciły nad nim most. Nie rozprzestrzeniły się dalej, bo ptaki oczyszczają z nich swoje urwiska. - Usiadła, wsparła łokcie o kolana i uderzała jedną pięścią o drugą. - Atakować i chronić. To bez sensu.

- Jaki jest poziom inteligencji tych ptaków, Varian?

- Nie wiem, ale i tak obie te postawy wykluczają się wzajemnie. A przecież... ptaki są opiekuńcze. Pamiętasz tego podrostka, który się wywrócił? Dorosły osobnik natychmiast mu pomógł. No, i... - uniosła palec, podkreślając znaczenie tej uwagi - wcale się wówczas nie zachowywały agresywnie wobec nas, choć byliśmy o parę metrów od nich. A dziś zaatakowały! - Usiadła nagle i wpatrywała się w Kaia tak intensywnie, że aż się wystraszył. - I były tu tylko dwa ptaszyska. Kiedy wyłaziliśmy z jaskini, latały wysoko. Potem padało. A kiedy wyszło słońce, my byliśmy ukryci w zaroślach. Więc nie widziały, że wyszliśmy z jaskini. Uznały, że jesteśmy tu obcy!

Kai zerknął poprzez liście na skały. Ptaki właśnie się tam sadowiły, żeby ich pilnować.

- Musimy zaczekać do zmroku, kiedy odlecą na swoje grzędy, czy też zajmą się innymi sprawami. Weź jeszcze jeden orzech hadrozaura!

- Ależ jesteśmy odważni! Naturalna żywność!

Zanim dobrali się do nieregularnego, jasnobrązowego jądra, musieli zmiażdżyć twardą skorupę pomiędzy dwoma kamieniami. Varian uważnie przyjrzała się zawartości orzecha, powąchała i ułamała kawałek. Skrzywiła się, poczuwszy smak owego kawałeczka, jednak dokładnie go pogryzła i połknęła.

- Może trzeba w tym najpierw zasmakować - stwierdziła, oglądając resztki jądra; potem cisnęła je przez ramię i krzepiąco uśmiechnęła się do zaniepokojonego Kaia. - Wolę melony. Są smaczniejsze.

Kończyli soczysty, słodki melon, kiedy usłyszeli jakieś poświstywanie i trąbienie. Poderwali się więc i ostrożnie wyjrzeli poprzez liście.

To powrócili rybacy i wszystkie dorosłe ptaki towarzyszyły tym, które niosły sieć. Varian stwierdziła, że albo kolonia się zbytnio nie rozrosła, albo łowienie i przynoszenie zdobyczy należało do obowiązków tylko niektórych ptaszysk. Chłopak i dziewczyna patrzyli, jak ciężkie, uplecione z trawy sieci zostały opuszczone w dół i opróżnione na płaską powierzchnię, która służyła ptakom jako główny skład żywności. Nastąpiły teraz przyloty i odloty - ptaszyska napełniały torby rybami i zanosiły je tym, które siedziały w jaskiniach bądź na gniazdach. Starsze osobniki kontrolowały łapczywość młodszych.

- Gdyby tylko... - wycedziła przez zęby Varian; westchnęła zawiedziona i usiadła, opierając się o pień drzewa. Kai przyłączył się do dziewczyny: mimo całego zamieszania związanego z karmieniem i tak nie zdołaliby niepostrzeżenie wrócić do jaskini. Nagle dziewczyna uśmiechnęła się do niego, powrócił jej humor. - Ciekawa jestem, jak zareagowałyby na Theka, gdyby się pokazał?

Czekali; znów spadł ulewny deszcz. Potem promienie słońca zmieniły dżunglę w parową łaźnię - musieli przetrzymać i to. Niekiedy drzemali.

Obudziła ich cisza - wiatr ustał przed zachodem słońca. Podnieśli się, zdezorientowani i spojrzeli na siebie niepewnie w gasnącym świetle.

- Strażnicy nadal czuwają! - oznajmiła Varian, wyjrzawszy poprzez liście.

Na pobliskich skałach, na rozmaitej wysokości siedziało dziewięć złocistych ptaszysk. Wszystkie patrzyły w tym samym kierunku.

- Czy mogą nas tu wypatrzeć? - spytał zmienionym głosem Kai. - Albo wywęszyć?

- Jeśli wiatr wieje z ich strony, to nie. Nie sądzę, żeby wiedziały o naszej obecności. - Głos Varian nie brzmiał zbyt pewnie. - Węch nie jest mocną stroną ich gatunku. Uważam, że przede wszystkim posługują się wzrokiem. No i nie sądzę, żeby osobniki z tej planety wykształciły jakieś dodatkowe zdolności czuciowe.

- Porównujesz je do Ryxiów?

- Nie, raczej do owych pierwotnych ziemskich stworzeń, które, według Trizeina, przypominają. - Varian trzepnęła dłońmi o kolana. - Gdybyśmy go tak nie więzili w laboratorium, to może by się nam udało rozwikłać choć jedną z anomalii tej planety. Skąd się wzięły na Irecie stworzenia, które zamieszkiwały Ziemię w mezozoiku? Każdy ksenobiolog w FSP wie, że identyczne formy życia nie mogą spontanicznie powstać na odległych planetach; bez względu na podobieństwo owych światów i ich początków!

- Czy owa uwaga podpowiada nam choć trochę, jak mamy wrócić do jaskini i do Tora? Nie mam zamiaru łazić w ciemnościach po tych lianach.

- Ja też nie - Varian wyprostowała się nagle. - Momencik! Zanim zasnęliśmy, Triv i inni chodzili parę razy do jaru, żeby zebrać materiał do syntezatora. Ptaszyska były tylko zaciekawione, o ile pamiętam, tylko patrzyły i wcale się agresywnie nie zachowywały. Ale... - uniosła znacząco palec - chronią swoje młode. Może dlatego tak pilnują jaskini, bo znajduje się na ich terytorium?

- Sądzisz, że chroniłyby i nas, po tamtym spotkaniu i rajdach po owoce?

- Zupełnie możliwe. Gdybyśmy tylko wiedzieli, jak długo spaliśmy! Jeśli jednak grawitanci dotarli aż tutaj i podczas poszukiwań wahadłowca zachowywali się ze zwykłą sobie agresywnością, to ptaki mogły się rozzłościć. Załóżmy, że tu byli. A więc to grawitanci zmienili bierną ciekawość ptaków w czynną agresję. Tylko że to wcale nie wyjaśnia owej zasłony z pnączy! Opiekuńczości można nauczyć, można ją uwarunkować. Ptaki są najinteligentniejsze spośród istot, jakie znaleźliśmy na Irecie, lecz czy są aż tak inteligentne? Nie sądzę, żeby tak było.

Zamilkła; Kai mógł tylko wzruszać ramionami - nie znał się na ksenobiologii.

- Czy to mgła się podnosi? - spytała dziewczyna, wysilając wzrok w narastającym mroku krótkiego iretańskiego zmierzchu. - Osłoniłaby nas.

Patrzyli, jak mgła unosi się od morza i snuje ponad skrajem urwiska. Oddalili się od kryjówki ledwo o dziesięć kroków, kiedy runęły ku nim cztery skrzydlate stwory, celując w nich dziobami i pazurami. Varian i Kai wpadli pod osłonę roślinności, a szpony ptaków przeorały listowie ponad ich głowami.

- Skąd wiedziały? Przecież nie mogły niczego zobaczyć! - wysapał Kai, kiedy odzyskał oddech.

- Hałas! - Varian z niesmakiem spojrzała na swoje buty; tupnęła. - To zdradza nasze ruchy. Zaraz ci pokażę...

Wypatrzyła skalne okruchy i rzuciła kilka na skalną płaszczyznę. Obydwoje wiedzieli, że są bezpieczni, a mimo to przysiedli, słysząc łopot skrzydeł ptaków reagujących na hałas.

- No i? - spytał Kai.

- No i czekamy...

- Jak długo tym razem?

- Ptaki nie są stworzeniami nocnymi. Wrodzone nawyki wezmą górę prędzej czy później i wartownicy wrócą do swoich gniazd. Zwłaszcza - dodała, widząc sceptycyzm chłopca - że postaramy się je przekonać, że nas już tutaj nie ma. Może by tak kamienie obsunęły się do jaru...

- Hmmm...

- A potem, na bosaka, pójdziemy na paluszkach do domu...

- Brzmi to całkiem prosto.

- Wiem - ton głosu Varian wskazywał, iż wie, że proste plany mogą nagle wykazać poważne wady.

Zaczęli jednak szukać miejsca, w którym brzeg jaru opadałby łagodniejszym skosem. Oznaczyli je złamaną gałęzią, do której przywiązali lianę. Z trudem znaleźli odpowiednią liczbę kamieni i zgromadzili je przy gałęzi. Maleńka lawina zeszła do jaru, a oni trwali bez ruchu, dopóki całkiem nie ucichł łopot skrzydeł. Spieszyli się, bo iretańska noc mogła im pokrzyżować szyki. Ostatnie przygotowania czynili w ciemnościach. Zdjęli buty i przymocowali je do tobołków z koców.

- Wpadła mi do głowy niepokojąca myśl - szepnęła Varian z ustami tuż przy uchu Kaia. - Nie pamiętam, jak daleko jest stąd do skraju urwiska. Może zobaczymy je dopiero wtedy, gdy do niego dotrzemy... lub spadniemy.

Kai zastanowił się i odpowiedział:

- I tak będziemy przechodzić przez szczyt w mroku, prawda? A skoro są dziennymi stworzeniami, to zasną, jeśli zostawimy im więcej czasu. Wtedy... - zamilkł, bo coś mu znienacka przyszło na myśl: - A gdybyśmy tak zrobili długą linę z pnączy i rozwijali ją, idąc? I jeszcze jedna lawinka...

Varian ścisnęła dłoń chłopca i zaczęła ścinać kolejne łodygi. Szeptem ustalili, że do krawędzi urwiska powinno być około trzydzieści metrów; dziewczyna związała odpowiednią liczbę łodyg.

Czekali w ciemnościach, nasłuchując głosów wydawanych przez nocne stworzenia, które popiskiwały, skubały coś i grzebały w czymś. Kai oddychał w sposób znany Uczniom Dyscypliny, co miało rozluźnić napięte nerwy i uspokoić pobudzoną wyobraźnię. Owe nocne odgłosy, choć tak cichutkie, niosły w sobie groźbę. Czuł, że Varian również stosuje ćwiczenia i to go odrobinę uspokajało.

Nagle dziewczyna zniknęła i Kai wystraszył się.

- Nie ma już mgły i są tam tylko trzy śpiące ptaszyska - zaszeptała po chwili Varian, wracając.

- Idziemy?

Położyła dłoń na jego ręce, a potem ruszyła przodem, ostrożnie rozsuwając zarośla; Kai rozwijał linę z pnączy.

Liany gęsto pokrywały szczyt urwiska, lecz pomiędzy ich łodygami było tyle miejsca, że bosymi stopami stąpali po chłodnym kamieniu. Mocno pochylony Kai patrzył na białe stopy Varian; szli, zawsze gotowi uciec w stronę jaru. Chłopak trzymał mocno linę. Varian, leciutko dotykając jego ramienia, patrzyła na zadziwiająco świetliste sylwetki ptaków: ich zdobne czubami głowy były skierowane ku jarowi. Skrzydła miały zwinięte. Kai zastanawiał się, czy czepiają się skały pazurami “dłoni", żeby nie spaść. Siedziały nieruchomo; pewno spały.

Czas ma wiele aspektów, myślał ponuro Kai, kiedy tak kontynuowali ową powolną, pozornie nieskończoną podróż. Istnieje czas obiektywny, stracony w kriogenicznym śnie - może to całe wieki, a może zaledwie kilka lat. Trudno mu jednak było subiektywnie ścierpieć ową “odmianę" czasu, której właśnie doświadczał. Mięśnie nóg zaczynały sztywnieć, ręce pociły się ze strachu. Bał się, że za mocne szarpnięcie rozerwie linę, lub że nie będzie w stanie zrzucić gałęzi, co miało odwrócić uwagę ptaków. Varian zatrzymała się nagle i odwróciła ku Kaiowi.

- Musimy znaleźć te liany, po których rano się wspinaliśmy - szepnęła. - Powinny być po prawej stronie. Nic nie widzę, ale czuję, że powinniśmy iść w tę stronę.

Kai zerknął nerwowo na śpiące ptaki - tkwiły przed nimi, akurat na prawo. Varian szarpnęła go za rękaw, więc poszedł za nią, ostrożnie omijając pnącza i stawiając stopy na kamieniu. Nieomal wpadł na dziewczynę, która przysiadła znienacka; potrzebował całej siły woli, żeby nie wypuścić z rąk liny bezpieczeństwa. Przeraził się jeszcze bardziej, gdy stwierdził, że zostały tylko dwie pętle owej liny. Chciał ostrzec Varian i zderzyli się nosami.

- Lina mi się zaraz skończy.

- Chyba znalazłam “nasze" pnącza, tak mi się przynajmniej zdaje. - Dziewczyna położyła dłoń Kaia na grubej łodydze.

Odsunęła się dalej i skinęła głową, że znalazła swoją lianę i mogą schodzić.

Kai zmusił się do Dyscypliny, siłą woli starał się rozproszyć napięcie. Wtem w dłoni został mu jedynie koniec liny bezpieczeństwa.

- Varian!

Odwróciła ku niemu ledwo widoczną bladą twarz. Wiedział, że dostrzegła jego podniesione ręce; uniosła kciuk, a potem pochyliła się i ruszyła wzdłuż liany, która miała ją przenieść poza skraj urwiska, ku jaskini.

Kai szarpnął najmocniej jak zdołał, poczuł, że pnącze zawibrowało. Pobiegł, przesuwając dłonie po szorstkiej łodydze i licząc kroki. Oby tylko nie zlecieć z urwiska.

Łoskot sypiących się do jaru kamieni tak go wystraszył, że byłby się pomylił w liczeniu kroków. Ptaki poderwały się z krzykiem. Obejrzał się na nie. Ku jego nieopisanej uldze głowy miały zwrócone w przeciwnym kierunku.

- Jestem już na skraju urwiska, Kai!

Gdy tam dotarł, stopa ześliznęła mu się z krawędzi. Zacisnął dłonie na krzepkiej łodydze i - ślepo wierząc, że to ta właściwa - zaczął się po niej spuszczać. Otarł knykcie o skałę i wydostał się na wolną przestrzeń, a liana zakrzywiła się w dół, na szczęście zakotwiczona na kratownicy wahadłowca.

- Krimsowie! Złapałam złą lianę! - zawołała nagle Varian.

- Wychyl się w moją stronę! Złapię cię!

- Nie!

Usłyszał jej okrzyk poprzez wrzaski ptaków. Tylko wpojona im obojgu Dyscyplina, mówiąca, że jeden z przywódców powinien przeżyć, zmusiła Kaia do dalszego schodzenia, dopóki nie znalazł się w jaskini i nie poczuł, że może puścić lianę. Podniósł się chwiejnie; wylot jaskini rysował się przed nim nieco jaśniejszą czernią.

- Varian!

- Jestem po twojej prawej stronie! Złapałam złą lianę. Jest za krótka. Widzisz mnie?

Nie widział. Przesłaniała ją kotara pnączy.

- Kai, czy możesz złapać tę lianę? Potrząsnę nią!

Wypatrzył poszarpywane pnącze, wciągnął je do jaskini i zamocował.

- W porządku! Przeskocz na nią i opuść się!

Gdy dotknęły go stopy dziewczyny, nakierował je na spąg jaskini. Przytulili się mocno do siebie; drżeli, odreagowując przebyte niebezpieczeństwa. Nie zawracali sobie już głowy Dyscypliną.

Potem, trzymając się za ręce, podeszli do wahadłowca, zdjęli zaimprowizowane sakwy i ostrożnie wyjęli z nich orzechy i owoce. Na koniec opatulili się kocami i niemal natychmiast zasnęli.


ROZDZIAŁ TRZECI


- Kaaaaiiii!

Przeraźliwy dźwięk, który wyrwał chłopaka ze snu, nie tylko wydobywał się ze źródła niepokojąco bliskiego jego uszu, lecz również wprawiał w drżenie skałę, na której Kai leżał.

- Hmmm? Cccoo się dzieje? - Varian uniosła głowę, spoczywającą dotąd na prawym ramieniu chłopaka. - Tor? - zamrugała, patrząc na zwieszający się nad nimi potężny głaz.

Dziewczyna odsunęła się, a Thek zdecydowanym gestem położył magnetofon na brzuchu chłopaka; Kai aż sapnął.

- Lokalizacja starego czujnika? - spytał grobowym tonem magnetofon.

- Starego czujnika? - W głosie Varian brzmiało zdumienie, jakie wzbudziło w niej i Kaiu owo nieoczekiwane pytanie. - Z trudem uniknęliśmy śmierci, zabrali nam cały ekwipunek potrzebny do przeżycia, nie mieliśmy z nikim łączności, a on...

- Logika typowa dla Theków - Kai przytulił ją mocno, żeby zamilkła. - Tor zajął się tym, co interesuje jego, a nie nas. Zastanawiam się, czy to nie ten stary czujnik skłonił go do zjawienia się tutaj.

- Hmmm? - Varian z trudem usiadła i szybciutko odsunęła nogi od granitowego cielska Tora.

- Pamiętasz, gdzie ostatnio widziałaś ten czujnik? - spytał ją chłopak.

- Szczerze mówiąc, miałam ważniejsze sprawy na głowie niż takie starożytne znalezisko, ale... - zmarszczyła brwi i usiłowała sobie przypomnieć. - Chyba w kopule Gabera. Paskutti na pewno się tym nie zainteresował. A może jakieś tajemnicze powody skłoniły Bakkuna, żeby się nim zajął?

- Bakkun? - Kai przypomniał sobie grawitantageologa, z którym często latał na wyprawy. - Nie, on by to zostawił w spokoju. I tak już wiedział, gdzie są złoża rudy. - Kai spojrzał na Theka. - Główny budynek!

Tor zadudnił, lecz Varian naglącym szarpnięciem przyciągnęła uwagę Kaia.

- Kai, jeśli on tam poleci, to możemy wziąć baterie i towarzyszyć mu. Grawitanci nie mogli korzystać ze ślizgaczy, skoro nie mieli baterii. Więc powinny wciąż tam tkwić. Gdybyśmy mieli jakiś środek transportu...

- Lecimy z tobą, Tor! - rzekł Kai głośno i dobitnie, i powtórzył to zdanie, bo Tor dalej dudnił.

- Ciekawe, czy znajdzie się tu dla nas miejsce? - Varian z namysłem patrzyła na statek Theka.

Okazało się, że zmieści się tam tylko jedno z nich, a i to ledwo, ledwo. Baterię przymocowali gładko po jednej stronie “wierzchołka" Tora, za to dodatkowa osoba musiała wygiąć się ponad Thekiem i wcisnąć w sklepienie statku. Kai obejrzał dokładnie to miejsce i powiedział Varian:

- Lepiej obudź Lunzie i Triva. Reszta może dalej hibernować, ale chciałbym obudzić dwoje Uczniów.

- Czyżbyś spodziewał się jakichś kłopotów? Tutaj? - Dziewczyna rozłożyła ramiona w geście pełnym niedowierzania.

- Nie - uśmiechnął się Kai. - Nie tutaj. Nie wiem jednak, jak długo zostanę z Torem. Lepiej, żebyś miała z kim pogadać. No i oni dwoje mogą się przydać ze względu na doświadczenie, jakie zdobyli w trakcie poprzednich wypraw.

Varian kiwnęła potakująco głową i uśmiechnęła się do chłopaka. Tor zaniknął statek. Temperatura skalistego ciała Theka była o wiele wyższa, niż się Kai spodziewał, więc biedak przez prawie cały - na szczęście krótki! - lot wczepiał się w uchwyty, które zrobił mu Tor. Kai zapamiętał ów lot jako serię swoich zadziwiających wyczynów akrobatycznych i zielonych smug - ślizgacz Theka rozwijał zdecydowanie większą prędkość niż ta, do której są przyzwyczajeni humanoidzi. W końcu Thek wyhamował i zaczął zataczać koła.

- Tu? - zadudnił Tor; dźwięk zagrzmiał w zamkniętej przestrzeni.

Otumaniony Kai spojrzał w dół. Zastanawiał się, jakim cudem mógł cokolwiek rozpoznać przy szybkości, z jaką krążyli. Czuł mdłości.

- Tu!

Potwierdziłby wszystko, byle tylko ustało to piekielne wirowanie; rozpoznał jednak płytę, na której spoczywał niegdyś wahadłowiec. Tor wylądował w tym właśnie miejscu. Kai puścił uchwyty i poczekał, aż Thek otworzy statek; wreszcie wyszedł na twardy grunt. O, nieprędko zgodzi się znów polecieć statkiem Theków!

Chłopak odwrócił się i patrzył na główny budynek. Przypomniał sobie, co widział tam po raz ostatni: ciałko hyracotherium, z szyją zmiażdżoną przez grawitantów w zbytecznym pokazie brutalności; urocze botaniczne szkice Terrilli wdeptane w ziemię, pogruchotane dyski i kasety. Usłyszał grzmot. Serce w nim zamarło; odwrócił się niespokojnie ku zboczu, na którym wtedy zobaczył czarny szereg ciężko stąpających hadrozaurów, pędzonych przez buntowników na główny budynek. Ale tym razem był to burzowy grzmot.

Kai, stojąc w strugach nagłej iretańskiej ulewy, wpatrywał się w amfiteatr z piasku i skał. Dwie kolumny sterczały tam, gdzie osłona siłowa tworzyła wejście - był to jedyny ślad, jedyne świadectwo, że niegdyś przebywali tu ludzie. Ile czasu potrzebowali padlinożercy Irety, żeby się uporać z górą martwych hadrozaurów i oczyścić to miejsce? Nie został nawet jeden róg. Nic tu nie rosło, więc nie mógł ocenić upływu czasu. Kiedy tu mieszkali, ów amfiteatr był piaszczystą misą.

Rozglądał się, instynktownie sprawdzając, czy aby od równiny nie nadciągają znów niszczycielskie hordy roślinożerców. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak silnie tamte wypadki wryły się w jego podświadomość. Uznał, że tej nocy powinien się uciec do Dyscypliny - nie może się przecież nabawić jakiegoś urazu, który by się ujawnił w przyszłości, na innych planetach, i wszystko skomplikował.

- Gdzie? - Tor wyłonił się z pojazdu i toczył ku chłopakowi.

Kai wskazał miejsce, gdzie stała kopuła Gabera; przypomniał sobie ze smutkiem, że musieli zostawić jego ciało. I ono obróciło się w pył. Chłopak często się zastanawiał w kosmosie nad ową starożytną, grzebalną sentencją. Tutaj była prawdziwa.

- Czujnik był tam!

Tor zsuwał się w dół stoku - nierówności terenu nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody; chłopak zauważył, że Thek zostawia za sobą dymiący ślad. Skała była tak rozgrzana, że ciepło przenikało przez grube podeszwy butów Kaia.

- Tu? - zgrzytnął Tor, zatrzymując się we wskazanym miejscu.

- Tu stała kopuła geologa; główne pomieszczenie znajdowało się tutaj. - Chłopak stanął w tym miejscu. - A po tamtej stronie była część mieszkalna.

Tu przerwał i popatrzył na Tora - nigdy jeszcze nie wygłosił do Theka takiej długiej przemowy; ciekaw był, czy tamten złapał sens jego oracji. Otworzył usta, żeby przełożyć to na ulubione przez ową rasę lapidarne zdanka, lecz powstrzymało go mruknięcie Tora. Kai po raz któryś z kolei zastanowił się, czy te krzemowe istoty nie miały przypadkiem zdolności telepatycznych. Prawdę mówiąc, zawsze wiedziałeś, o co Thekowi chodzi, chociaż wyrażał się nadzwyczaj skrótowo. Bez trudu odróżniałeś polecenie od pytania, na które trzeba było odpowiedzieć “tak" lub “nie", choć wskazówki były niezmiernie skąpe.

Tor ruszył z miejsca i rozpoczął poszukiwania. Przesuwał szeroką wypustkę tuż nad pylistym podłożem. Przebył dziesięć metrów, zawrócił i zbadał następny pas.

Kai uznał, że jego pomoc jest zbędna i zaczął schodzić w dół łagodnego stoku, aż do miejsca, gdzie niegdyś było przejście w osłonie siłowej. Zostały tylko resztki wytrzymałych kolumn, a pokrywające je szczerby świadczyły, że wykorzystywano je do celów, których nie przewidział projektant. Chłopak wiedział, że buntownicy zabrali ślizgacze z miejsca postoju - musieli jednak uczynić to “ręcznie", bo Bonnard schował wszystkie baterie. Kai przystanął i uważnie obserwował otoczenie. Nie miał pojęcia, jak szerokim hakiem szły hadrozaury. Był za to pewny, że buntownicy źle ocenili zasięg “pola rażenia". Gromady zwierząt musiały się przecisnąć przez wąskie skalne gardło, prowadzące do obozowiska, więc żeby ocalić ślizgacze, trzeba je było przenieść w jakieś bezpieczne miejsce - gdzieś niezbyt daleko, w górę zbocza. Pojazdy były ciężkie nawet dla krzepkich grawitantów, no i nie mieli za dużo czasu na ich usunięcie.

Chłopak skierował się w lewo, ku gęsto zarośniętemu zboczu. Obejrzał się - Tor nadal szukał czujnika. Nie zrobi mu różnicy, jeśli Kai zajmie się swoimi sprawami. Thek potrzebuje trochę czasu na znalezienie czujnika, choćby działał nie wiem jak skutecznie. I zawsze istnieje możliwość, że buntownicy go zabrali.

Kai miał nadzieję, że nie zabrali ślizgaczy; lub że ich nie uszkodzili tak, żeby się nie nadawały do użytku. Zakładał, że ślizgacze były zbyt cenne, by je tak potraktować. Buntownicy na pewno uznali, że dorównują ludziom, których uważali za słabszych od siebie i którym zabrali cały ekwipunek niezbędny do przeżycia. No i Paskutti pewno nie zrezygnował łatwo z szukania baterii, co by z kolei tłumaczyło wczorajsze zachowanie ptaków.

Mało brakowało, żeby chłopak przegapił ślizgacze: pnącza tak je zarosły, że wyglądały jak naturalne skalne twory. Szarpnął łodygi i zaklął, bo kolce podrapały mu dłonie. Wyjął nóż; odłamał gałąź z drzewa, podważał nią pnącza i odcinał je.

Gdyby choć jeden ślizgacz był sprawny... Aparatura była zaplombowana. Nawet grawitant musiałby się mocno namęczyć, żeby zniszczyć solidny plastmetalowy szkielet i obudowę.

Teraz zaś sam Kai męczył się i pocił w strumieniach gęstego porannego iretańskiego deszczu; strugi wody przenikały poprzez listowie i chłopak ślizgał się w błocku, oblegany przez roje owadów, które miały swe kryjówki w pnączach.

Wreszcie wyczuł palcami, że konsoleta jest nietknięta; pochylił się i, nie zważając na mrowie maleńkich istotek, przekonał się, że podłoga jest cała, a złącza zasilania nienaruszone. Westchnął z ulgą i oparł się o pień drzewa. Nagle zobaczył błysk płomienia wznoszącego się w zamglone deszczowe niebo i zrozumiał, że Thek wystartował. Osłupiały ze zdumienia patrzył bez ruchu, jak kłębiąca się mgła zaciera ślad przelotu Tora. Potem poderwał się i - nie zważając na oślepiający go pot - pobiegł ku byłej budowli. Jeśli został bez baterii...


Varian przez moment widziała Kaia, wygiętego łukowato ponad Torem; wczepił się w zaimprowizowane uchwyty. Nie zazdrościła mu tej podróży! Pojazd zawrócił ostrożnie w ograniczonej przestrzeni jaskini - Thek był świetnym pilotem. I nic dziwnego, skoro sam dostarczał energii, a statek jedynie go osłaniał. Jak to dobrze być Thekiem, pomyślała dziewczyna, niewrażliwym na różne przykrości, które dręczą delikatniejsze rasy, jak na przykład jej własna, długowiecznym i odpornym na wszystko poza novą. Ktoś opowiedział jej niegdyś, że Thekowie tworzyli nove, żeby “nastroić" swój rdzeń. Krążyła też zabawna historyjka mówiąca, że rozmaite planety, zwane przez Theków “ojczystymi", to w istocie martwe światy pokryte rzędami olbrzymich, stożkowatych skał. Starzy Thekowie nie umierali - zmieniali się w góry tak wielkie, że już nie mogły się poruszać. Pasy asteroidów, występujące w większości Thekowych układów planetarnych - to w rzeczywistości fragmenty tych krzemowych istot, które nie wytrzymały trudów podróży na wybrane przez siebie miejsce spoczynku.

Varian wyjrzała poza pnącza, żeby śledzić lot towarzyszy i obserwować reakcję ptaków. Te w powietrzu jakby się na chwilę zatrzymały, te na skałach zaczęły wydawać dźwięki zarazem radosne i pełne przestrachu. Żaden ptak nie mógł oczywiście “dotrzymać kroku" statkowi Theka, lecz wszystkie dorosłe osobniki poleciały w ślad za nim. Snop promieni słonecznych przedarł się przez poranną mgłę i deszcz, i dziewczyna westchnęła z zachwytu. Złocista sierść ptaszysk zapłonęła pomiędzy zachmurzonym niebem i zamgloną ziemią.

Wtem pojęła, że statek Theka z przezroczystą kopułą przypominał ptaka z odrzuconymi w tył skrzydłami. Obejrzała się i przyjrzała jajowatemu wahadłowcowi - wniosek sam się narzucał. Ptaki ochraniały jaskinię! Broniły tego, co uznały za jajo w fazie inkubacji.

Varian roześmiała się. Biedne ptaszyska! Jak długo trwał już proces wylęgania? Ależ je to musiało zadziwiać! A mimo to... pomyślała o ptakach z większym respektem. Nie tylko zdobywały żywność, plotły sieci i chroniły młode: potrafiły otoczyć opieką i inne gatunki. Ogromnie ciekawe! Warto to zanotować i zająć się tym, kiedy wróci na ARCT-10. Jeśli wróci.

Dziewczyna wśliznęła się do wahadłowca uważając, żeby nie wypuścić zbyt dużo gazów kriogenicznych. Jedyne mgliste światełko tworzyło niesamowity nastrój. Varian cieszyła się, że ma obudzić Lunzie i Triva. Zupełnie jej nie odpowiadała perspektywa samotnego wyczekiwania w wahadłowcu lub jaskini. Musiała się czymś zająć. Na pierwszy ogień poszła instrukcja budzenia z hibernacji.

Dała Lunzie i Trivowi pierwszy zastrzyk i usiadła obok nich. Należało poczekać z kolejną dawką, dopóki temperatura ich ciał nie wróci do normy. Varian martwiła się o Lunzie. Czy istniały jakieś ograniczenia co do czasu trwania hibernacji? Potrząsnęła głową i zaczęła myśleć o innych sprawach. Skoro Tor przyleciał, żeby zobaczyć, co się z nimi dzieje - nawet jeśli szło mu tylko o stary czujnik - to na pewno zjawi się prawdziwa pomoc. Nie porzucono ich, bo wtedy Thek by się nie zjawił, choćby mu nie wiadomo jak zależało na tym czujniku. Miała nadzieję, że będzie on dla Theków nie lada zagadką - komputerowe zapisy na ARCT-10, obejmujące niemal wszystko, co wiedziano o dziejach owej starożytnej rasy, nic nie wspominały o poprzedniej eksploracji Irety. A wystarczyło, by Portegin uruchomił monitor sejsmiczny, żeby odczytać analizy gleby i skał, dostarczane przez czujniki rozmieszczone przez trzy ekipy geologów i natychmiast odebrał słabiutkie sygnały płynące z całego kontynentalnego szelfu - sygnały świadczące o tym, że ktoś już umieścił czujniki na rzekomo nigdy nie badanej planecie. Kai i Gaber wykopali jedno z tych urządzeń. Wysyłało bardzo słaby sygnał, ale nie różniło się od tych, które geologowie właśnie rozmieszczali. Wydało się Varian ogromnie starożytne. I najwyraźniej było dziełem Theków. Obecność owych starożytnych czujników tłumaczyła brak złóż mineralnych - po prostu ktoś już zdążył wyeksploatować Iretę. Gdy tylko geologowie zapędzili się w bardziej niestabilne sejsmicznie obszary, ich czujniki natychmiast spełniły swoje zadanie i zarejestrowały bogate złoża, które przesuwające się płyty wyniosły z gorącego wnętrza planety.

Varian pocieszała się, że dzięki temu Ireta budziła zainteresowanie Theków, choć może w ogóle ich nie obchodził los uwięzionych tu ludzi. A jeśli sami zdołają odnaleźć i uruchomić ślizgacze, to łatwiej im będzie czekać na ratunek.

Dziewczyna spojrzała na Lunzie i Triva. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku; tempo oddychania wracało do normy. Zdecydowała, że wyjdzie na chwilę z wahadłowca. To nie było w jej stylu - siedzieć bezczynnie.

Podeszła do wylotu jaskini. Uwiesiła się na lianie i wysunęła na zewnątrz. Wokół kołowały ptaki. Zastanawiała się, jak daleko leciały za statkiem Theka. Zwracały ku sobie zdobne czubami głowy, jakby omawiały owo wydarzenie. Jakież piękne były te złociste ptaszyska! Słońce iretańskiego poranka zmieniało je w lśniące złote strzały. Podziwiała grację, z jaką zawróciły i usiadły na skałach. Z nieco mniejszym wdziękiem ustawiły się w półkole. Dziewczyna, zawieszona na lianie, z zaciekawieniem obserwowała tę naradę wielkich ptaków. Kolejne osobniki wyłoniły się z jaskiń i dołączyły do głównej grupy. Uniosły skrzydła, z ożywieniem gestykulowały szponiastymi palcami. Ich jednoczesne gęganie i trąbienie zlewało się w zadziwiająco harmonijny dźwięk. Co też do siebie mówiły?

Varian tak zafascynowało to widowisko, że zapomniała, jak łatwo się ześliznąć po lianie i nieomal spadła. Zdołała wrócić do jaskini i rozcierała odrętwiałe dłonie; bardzo chciała podejść bliżej ptaków, choć rozsądek jej mówił, żeby się im nie pokazywała. Na koniec usadowiła się wygodnie po lewej stronie wylotu jaskini - widziała stąd niebo i skały, i słyszała chór ptaków, chociaż nie mogła ich dostrzec. Głosy ptaszysk ucichły, więc wyjrzała na zewnątrz. Leciały na poranne łowy, niosąc sieci w szponach.

Osłupiała ze zdumienia, kiedy trzy ptaki gładko przebyły kurtynę lian i zatrzymały się przed wahadłowcem. Nie widziały dziewczyny, bo całą uwagę skupiły na pojeździe. O nieba, pomyślała Varian. Wyraźna konsternacja ptaszysk jednocześnie bawiła ją i wzbudziła w niej współczucie. Czyżby się spodziewały, że zobaczą pękniętą skorupę? Coś, co przypominało ptaka, na pewno wyleciało z tej jaskini, a mimo to “jajo" było nienaruszone.

Varian spostrzegła, że Środkowy Ptak był wyższy i miał odrobinę większe skrzydła niż jego towarzysze. Niższe zwróciły się ku niemu pytająco. Zaćwierkały miękko, a potem wydały dźwięk bardziej przypominający pomruk kota niż głos ptaka. Środkowy Ptak ostrożnie postukał dziobem w skorupę wahadłowca. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że westchnął. Zastygł w zadumie, a dwie grzebieniaste głowy pochyliły się z szacunkiem w jego stronę.

Varian z trudem się opanowała, żeby nie podejść do nich i nie powiedzieć: “Hej, chłopaki, to jest...". W zamian napawała się widokiem zdumionych i zakłopotanych ptaków, pragnąc znaleźć jakiś sposób wytłumaczenia wszystkiego jej zaskoczonym gościom i obrońcom. To były dumne, szlachetne istoty: nawet krańcowe osłupienie nie odebrało im dostojeństwa. Czyżby... czyżby... przeszły na wyższy stopień rozwoju? Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić Ryxiów, ochraniających inne ptasie gatunki. Na szczęście Ryxiowie nie byli w stanie przeszkodzić ewolucji złocistych ptaków! Uśmiechnęła się do siebie i patrzyła, jak dalej roztrząsają zagadkę. Środkowy Ptak zwracał głowę to ku jednemu, to ku drugiemu towarzyszowi, łagodnie gruchając; tamte wydawały głośniejsze dźwięki. Ależ Yrl by się wściekł, pomyślała Varian. Jeszcze jedna myśląca skrzydlata rasa. Całe szczęście, że Ryxi nie przyjął do wiadomości nawet tych skąpych faktów o ptasim życiu na Irecie, które mu Kai przekazał. Ryxi był zdolny zaciąć się w urazie na całe życie, co bardzo odpowiadało dziewczynie, dopóki trzymało jego i jego pobratymców z dala od Irety.

Zespół badawczy przyczłapał do wylotu jaskini i wydostał się na zewnątrz - rozpostarli skrzydła, łapiąc prąd wstępujący. Varian obserwowała ich ze swego ukrycia; widziała, jak kołowali w powietrzu i usiedli obok pozostałych na skale narad. Kolejny wybuch harmonijnych dźwięków. Czy muzykalność głosów jakiegoś gatunku może stanowić wskazówkę co do jego zasadniczego usposobienia? Ciekawa obserwacja - harmonia odpowiadałaby racjonalnemu myśleniu? A dysonans - pierwotnym, instynktownym odruchom?

Varian spojrzała w niebo i zmrużyła oczy, chroniąc je od słonecznego blasku. Kai i Tor odlecieli już jakiś czas temu. Przy takiej szybkości dotrą do starego obozowiska o wiele prędzej niż zwykłym ślizgaczem.

Czas!!! Dziewczyna pospiesznie wróciła do wahadłowca i szybciutko obejrzała swoich pacjentów. Nie miała czym zmierzyć upływu czasu, ale chyba nie zostawiła ich zbyt długo samych. Lunzie była cieplejsza i szybciej oddychała. Triv także. Już nie powinna od nich odchodzić. Usiadła i owinęła się kocem.

Powrót zabierze Kaiowi parę godzin, nawet gdyby chłopak znalazł ślizgacz w dobrym stanie. Varian, aby się czymś zająć, starannie obrała i zjadła jeden z owoców; żuła starannie każdy kęs, żeby wydobyć z niego cały smak i jak najdłużej przeciągnąć czynność jedzenia. Układała w myślach raport zdolności do współpracy, którą się odznaczały złote ptaki; złoży ów raport w Departamencie Ksenobiologii.

Usłyszawszy długie westchnienie, poderwała się z podłogi. Lunzie! O, lekarka odwróciła głowę, poruszyła dłonią stopą. Czas na środki wzmacniające. Podała je Lunzie i popatrzyła na Triva: przechylił głowę na bok, otworzył usta i jęknął.

- Lunzie, to ja, Varian! Słyszysz mnie?

Lekarka zamrugała, starając się skupić na niej wzrok. Dziewczyna przypomniała sobie własne wysiłki i powściągnęła uśmiech. Lunzie by się nie spodobało, że ktoś się bawi jej kosztem.

- Hnnnn?

- To ja, Varian. Hibernowałaś, Lunzie. Właśnie budzę ciebie i Triva.

- Ohhhhh.

Dziewczyna podała lekarce i Trivowi kolejną dawkę leków. Dobrze wiedziała, jakie to uczucie, kiedy dawno nie używane nerwy i mięśnie zaczynają reagować na sygnały płynące z mózgu. Zastrzyki zadziałały i po chwili Lunzie i Triv usiedli.

- Mam nadzieję, że się po przebudzeniu zbytnio nie przemęczyłaś? - odezwała się Lunzie w swoim zwykłym stylu.

- Jasne - zapewniła ją szybciutko Varian, świadoma, że “przemęczać się" pewno znaczy dla lekarki zupełnie co innego niż dla niej. - Wspaniale się czuję.

- Co się stało?

- Zjawił się Tor; ten Thek, którego zna Kai.

- Założę się, że nie po to, żeby nam pomóc! - Lunzie uniosła brwi w zdumieniu.

- Chodzi mu o ten stary czujnik! - Varian uśmiechnęła się do lekarki, uradowana, że jeszcze ktoś podziela jej cyniczne nastawienie do Theków. - Ten, który wykopali Kai z Gaberem.

- Po co mu to? - głos z trudem wydobywał się z gardła Triva.

- Tylko Thek to wie. - Varian wzruszyła ramionami. - Kai poleciał razem z Torem. Oby ten czujnik był głęboko zagrzebany! Oj, lepiej nie - poprawiła się prędko - bo to by znaczyło, że bardzo długo spaliśmy. Kai wziął ze sobą baterię i postara się odnaleźć ślizgacz.

- O ile grawitanci ich nie uszkodzili - rzekła cierpko Lunzie.

- Nie zrobili tego - stwierdził Triv. - Za bardzo byli pewni, że znajdą i nas, i baterie.

- Ślizgacz ogromnie by się przydał. - Lunzie popatrzyła na uśpionych towarzyszy i zaczęła ćwiczenia Dyscypliny.

- Czyżbym czuł aromat owocu? - oblizał się Triv.

Varian obrała owoce dla niego i dla lekarki. Jedli powoli i ze smakiem, a ona opowiadała o tym, co się przydarzyło jej i Kaiowi. Doszli do wniosku, iż grawitanci dotarli aż na terytorium ptaków. Dziewczyna opisała też, z wielką przyjemnością, wizytę, którą Starsi ptaków złożyli w jaskini po odlocie Tora. Historyjka rozbawiła Triva; Lunzie natomiast inaczej niż on wytłumaczyła sobie opowieść Varian, lecz nic nie powiedziała.

- Możemy bezpiecznie przebywać w głównej jaskini? - spytała lekarka, podnosząc się z wysiłkiem. - A może te twoje ptaki będą często tu zaglądać? Nic to, i tak wolę wyjść na zewnątrz, w zapaszki Irety, niż tkwić w tym grobowcu. - Opatuliła się kocem i skierowała ku wylotowi jaskini.

Varian i Triv poszli za lekarką. Lunzie długo przypatrywała się pnączom, lecz nie zdradziła swoich myśli. Nagle zaczęła węszyć - z początku ostrożnie, potem mocniej:

- Co u licha...

- Też to zauważyłam - uśmiechnęła się Varian. - Przyzwyczailiśmy się do Irety.

- Czy na podstawie tych lian możesz oszacować, jak długo spaliśmy? - spytała lekarka.

- Moja wiedza botaniczna ogranicza się do odróżnienia roślin jadalnych i trujących - odparła dziewczyna, pomijając milczeniem fakt, że botanicy się zbuntowali. - Tropikalne rośliny rosną o wiele szybciej niż inne. Wespnij się trochę wyżej i obmyj w deszczu...

- Prawda, Tanegli złamał ci ramię... - przypomniała sobie Lunzie i mocnymi palcami zbadała ramię Varian; minę miała nieprzeniknioną. - Zresorbowane! Kiedy Kai odleciał? - zmieniła pospiesznie temat.

- Wczesnym rankiem. Zanim ptaki wyruszyły na połów. - Dziewczyna odsunęła lianę i spojrzała na niebo: słońce gorzało pełnym blaskiem, więc południe dopiero co minęło. - Powinien wrócić lada moment.

- Miejmy nadzieję. Masz jeszcze coś oprócz owoców? Jakieś białko? Mam ogromny apetyt na coś konkretnego.

- Hmmm, udało się nam znaleźć hadrozaurowe orzechy... - zaczęła radośnie Varian. - Mieliśmy szczęście...

- Czy aby na pewno? - Kriogeniczny sen nie zmienił kostycznego poczucia humoru lekarki.

Dziewczyna próbowała ich przekonać o zaletach jędrnych orzechów i jednocześnie ukryć niepokój o Kaia - czemu tak długo nie wraca? Chłopak mógł przypisywać Torowi poczucie lojalności - ona nie. Była pewna, że Thek by potrafił odlecieć natychmiast po znalezieniu tego cholernego czujnika i zostawić Kaia na pastwę losu. Co prawda chłopak musiał odszukać ślizgacz i sprawdzić konsoletę... Może właśnie te poszukiwania zabrały mu dużo czasu. Niepokój wyostrzył słuch dziewczyny, więc usłyszała krzyki ptaków. Poderwała się bez słowa i wychyliła na lianie z jaskini, żeby zobaczyć, co je tak zaniepokoiło. Mgła zgęstniała; świst ślizgacza zabrzmiał w uszach Varian jak najpiękniejsza muzyka.

- Wrócił! Wrócił! - zawołała i podbiegła do lian zakotwiczonych o wahadłowiec; zaczęła się wspinać.

Właśnie dotarła do skraju urwiska, kiedy dwuosobowy pojazd wydobył się z mgły i zbliżał nierównym lotem. Krimowie! Czyżby był uszkodzony?

- Lunzie! Triv! Chodźcie tutaj!

Co Kai zamierzał zrobić? Ślizgacz skierował w dół, lecz nie wyglądało na to, żeby miał zatoczyć koło i wlecieć do jaskini. Kąt lotu był niewłaściwy. Cóż on wyprawia? Chce przypomnieć ptakom o pierwszej, pokojowej wizycie ludzi? O nie, nie takim chwiejnym lotem. Oślepiający blask sprawił, że nie widziała pilota w przezroczystej kopule. Ptaki też się zaniepokoiły; grupkami wzbijały się w powietrze. Niektóre z nich postanowiły sprawdzić, co się dzieje. Ślizgacz znów opadł w dół i - Varian patrzyła na to ze ściśniętym sercem - wyhamował tak gwałtownie, że się przestraszyła, czy siła rozpędu nie przeniesie go przez skraj urwiska, że nie runie w dół. Wyciągnęła ręce w instynktownym geście. Dziób ślizgacza wbił się w liany i pojazd stanął. Dopiero wtedy zobaczyła, że Kai leży na konsolecie. Rzuciła się ku pojazdowi, nie zważając na kołujące ptaki. Dotarła do ślizgacza razem z pierwszym ptaszyskiem. Patrzyła na stworzenie nad poplamioną i podrapaną kopułą. Ptak się cofnął, na wpół rozłożył skrzydła i nastawił szpony; zaczerpnęła powietrza i przygotowała się na atak - a wtedy długi, gruchający tryl powstrzymał zapędy ptaszyska. Zamknęło szpony i opuściło skrzydła. Teraz, pomyślała Varian, prędko do Kaia. Przycisnęła zaczep kopuły - puścił, więc pchnęła ją, żeby się szybciej odchyliła.

- Kai! Kai!

- Kaaaiii! Kaaaiii! - zawtórowały jej ptaki; już cała grupka siedziała obok pierwszego.

Chłopak jęknął. Varian, nie zważając na ptaszyska, nachyliła się do wnętrza ślizgacza, ku leżącemu na konsolecie Kaiowi. Z kabiny bił cuchnący, gnilny odór; otrząsnęła się ze wstrętem. Gdy podniosła chłopaka, wzdrygnęła się i siłą powstrzymała falę mdłości - jego twarz była krwawą maską. Resztki kombinezonu przylgnęły do zakrwawionego ciała. Konsoletę pokrywała krwawa packa.

- Lunzie! Triv! Pomocy!!! - wrzasnęła przez ramię.

- Unnnnnzzzzzi Ivvvvvellllli - podchwyciły ptaki.

- Zamknijcie się! Nie potrzebuję takiego wtóru! - huknęła na nie dziewczyna, rozładowując w ten sposób panikę, jaką wzbudził w niej wygląd współdowódcy; Kai znów jęknął.

Wyczuła tętnicę szyjną, sprawdziła tętno - powolne, mocne, regularne. Ufff, uciekł się do Dyscypliny. Jakżeby inaczej zdołał wrócić. Czy Lunzie ją usłyszała? Varian obejrzała się niespokojnie na ptaki - zdumiała się, bo odwróciły głowy od ślizgacza, zupełnie jakby chciały uniknąć przykrego zapachu. I tak też było - pojazd dalej cuchnął, Kai także. Czy może go zostawić i zaryzykować wyprawę na skraj urwiska, żeby przyspieszyć pomoc?

- Idziemy! - Dodał jej odwagi okrzyk Triva.

Nachyliła się jeszcze bardziej i dokładniej obejrzała rany współdowódcy. Hmmm, chyba zaatakowało go coś, co wysysa krew; kiedy usunęła strzępy kombinezonu, ujrzała ślady ukłuć - na każdym perliła się kropelka krwi. Cóż za ohydny smród! Jeszcze gorszy, niż poprzedni “aromat" Irety. Trudno było go zapomnieć - oleisty, morski i oookrrropnie obrzydliwy!

- Można podejść? - Sponad krawędzi wychyliła się głowa Triva. - Bezpiecznie?

- A co to ma za znaczenie - odparowała Lunzie i wciągnęła się na płaski szczyt.

- Już nie są agresywne - rzekła spokojnym, opanowanym głosem Varian. - Po prostu nie wykonywałam gwałtownych ruchów.

- Zapewniam cię, że i ja tego nie zrobię. Co z Kaiem?

- Jest nieprzytomny. Musiał się uciec do Dyscypliny, żeby tu wrócić. Wygląda, jakby miał randkę z pijawką.

- Uuuu! - Lunzie zmarszczyła ze wstrętem nos. - Cóż to za zapaszek?

- To Kai.

- Tym twoim ptaszyskom ten zapach się nie podoba zupełnie tak samo, jak nam - zauważył Triv.

- Wyciągnijmy go ze ślizgacza, dopóki odór je odstrasza - zaproponowała Lunzie. - Nic nie widzę przez tę krew.

Varian i Triv wcisnęli się do kabiny i unieśli nieprzytomnego chłopaka. Triv się krzywił, bo zdrętwiałe po hibernacji mięśnie nie bardzo go słuchały, kiedy podnosi bezwładne ciało Kaia.

- Ten odór może i udusić! - Triv z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza. - Oooo, co się tu działo? - Znów się schylił do wnętrza kabiny. - Spadł? Świecą się wszystkie kontroIki awaryjne.

- Krimowie! Łudziłam się, że go zwieziemy ślizgaczem do jaskini! - jęknęła Varian.

- Odradzałbym to! Najpierw muszę dotrzeć za konsoletę - Triv wyłączył zasilanie i zamknął kopułę.

Lunzie wprawnie usunęła resztki kombinezonu - skórę Kaia pokrywały setki maleńkich ukłuć, w każdym perliła się krew. Varian wyplątała go z nogawek.

- Nawet buty są poprzekłuwane - powiedziała do Lunzie. - Nie znam żadnego stwora, który by to mógł zrobić.

- Pewno je zwęszył, kiedy się zbliżały - skomentowała kostycznie lekarka.

- Uwaga, dziewczyny, mamy towarzystwo. Hej!

Gdy spojrzały w górę, spadł na nie prysznic - to eskadra ptaków opróżniła torby z wody. Celowały przede wszystkim na Kaia: natychmiast obmyły go z krwi.

- No i co wy na to? - zdumiał się Triv. - O, lecą następne! Niee, te niosą liście!

Na Kaia spadły grube, zielone liście.

- Co one chcą nam powiedzieć, Varian? - dopytywała się Lunzie.

- Wiedzą, co tak cuchnie, Lunzie. Pewno próbują nam pomóc.

- Atakowałyby dziobami i szponami - zadumał się Triv - a nie wodą i liśćmi.

- Przecież rzuciły się na ciebie i na Kaia... - zaczęła lekarka.

- Tym razem widziały, że wychodzimy z jaskini - Varian uniosła liść ku siedzącym za ślizgaczem ptakom. - Co mamy z tym zrobić?

Lunzie zgniotła czubek mięsistego liścia, powąchała i kichnęła. - Jedno jest pewne - pachnie o całe niebo przyjemniej. Może to neutralizator?

- Varian! - Triv wskazywał na duże ptaszysko; mógł to być Środkowy Ptak z jaskini: zgniotło liść w pazurach i rozsmarowywało po sierści.

- Hmmm, nie jest powiedziane, że to, co pomaga ptakom, pomoże i nam, ale skoro nie mamy nic innego... - mruknęła Lunzie i ostrożnie wycisnęła sok na rany Kaia. - Niesamowite! To środek ściągający! Szybko, do roboty! Jeśliby tylko zatamowały krwawienie, to już by było coś. - Liznęła soku: - Ooooo, gorzkie. Przypomina ałun. Bomba! Więc może i odkazi rany, jeśli to, co ugryzło Kaia, było jadowite jak... Cholera!

Ireta zorientowała się, jaki jest stan zdrowia Kaia i spuściła nagły, gwałtowny, rzęsisty deszcz.

- I co teraz? - Varian starała się zasłonić nogi Kaia, Lunzie i Triv chronili przed ulewą tors chłopaka.

Chwila - i Kai leżał w kałuży; deszcz spłukał sok z miejsc, których jego przyjaciele nie zdołali osłonić.

- Musimy go stąd zabrać. Czy nie możemy użyć ślizgacza? - natarczywie dopytywała się Lunzie.

Triv pobrnął przez kałuże ku pojazdowi; obie kobiety usłyszały, jak klnie i zatrzaskuje kopułę.

- Kurczę, świeci się każda cholerna czerwona lampka! A podobno te ślizgacze są takie szczelne!!!

- Widzów nie potrzebujemy. No, dalej, Varian, Triv, ruszcie się. Musimy go spuścić do jaskini, zanim się utopi.

- Zniosę go... - Triv złapał ramię Kaia i spróbował go podnieść; natychmiast się zachwiał. - Nooo, co jest...

Varian podparła Triva, a Lunzie złapała osuwającego się dowódcę.

- Dopiero co się obudziliście z hibernacji. - W głosie Varian pobrzmiewał niesmak. - Jeszcze nie odzyskaliście sił.

Wspólnymi siłami zawlekli Kaia na skraj urwiska.

- Wcale mi się to nie podoba - mruknęła do siebie Lunzie, patrząc, jak Varian wciąga na szczyt luźno wiszącą lianę. - Żadne z nas temu nie podoła. - Nachyliła się, osłaniając Kaia przed deszczem.

- Varian - przeraził się Triv - te ptaszyska nas okrążają. Może chcą nas zepchnąć z urwiska? - Zasłonił Lunzie i chłopaka.

Varian odwróciła się i wstała. Jeden z ptaków wystąpił przed pozostałe; z ulgą pomyślała, że to chyba Środkowy Ptak. Stworzenie schyliło ku niej głowę i zamiotło skrzydłem w dworskim pokłonie - żaden afektowany Ryxi tak się jej nie kłaniał. Czubek skrzydła wskazał poza skraj urwiska, potem - na Kaia. Ptak rozłożył skrzydła i udawał lot. Wielkie krople uderzały o płaszczyznę skrzydeł i spływały po natłuszczonej sierści.

- Czyżby on miał to samo na myśli, co ja? - zapytał Triv.

- Jeżeli tak, to istny cud.

- Chwileczkę, Varian - wtrąciła się Lunzie. - Nie mam ochoty powierzać mu Kaia.

- A mamy inne wyjście? Może tak wrzucić go do morza, skoro brak nam sił, żeby go znieść? Przecież już raz nam pomogły, przynosząc wodę i liście. Są przyzwyczajone do zespołowego działania: noszą ryby w sieciach. Skoro zrozumiały, że mamy kłopot z opuszczeniem Kaia do jaskini, to poradzą sobie z rozwiązaniem i tego problemu. Leje coraz mocniej, wiatr się wzmaga... - Upierała się dziewczyna. - Nie mamy wyboru.

Lunzie odgarnęła z twarzy mokre włosy i popatrzyła na Varian. Silny poryw wiatru zakołysał trojgiem ludzi. Lekarka skapitulowała i uniosła rękę na znak zgody.

- Zejdziesz wraz z Trivem. Pokierujecie ptakami.

Rzuciła Varian ostatnie groźne spojrzenie i powierzyła jej bezwładne ciało Kaia. Ujęła lianę, którą podsunął jej Triv i zniknęła za krawędzią urwiska. Triv poszedł w jej ślady. Ksenobiolożka zorientowała się, że wicher już nią nie szarpie - ptaki otaczały ją ze wszystkich stron. Delikatnie objęły szponami kostki i nadgarstki Kaia. Varian cofnęła się, serce podeszło jej do gardła.

Chłopak już wisiał w powietrzu, podtrzymywało go coraz więcej ptaków. Przez jeden straszliwy moment Varian przemknęło przez myśl, że zawloką go do swoich jaskiń. One jednak ostrożnie przeniosły Kaia ponad skrajem urwiska i zaczęły się opuszczać ku wylotowi groty. Czyżby słyszała, jak trzeszczą kości w przeciążonych napiętych z wysiłku skrzydłach? Otrząsnęła się, chwyciła lianę i zaczęła się zsuwać. Ześliznęła się kawałek po mokrym pnączu, więc przestała obserwować transportowanie Kaia. Zobaczyła Lunzie i Triva - przytrzymywali rozsunięte liany, żeby ptaki mogły wlecieć. Zanim stanęła na spągu jaskini, chłopak już tam leżał. Ptaszyska złożyły swój ciężar i szybko się wycofały. Lunzie i Triv pospiesznie smarowali maścią ranki Kaia, które znowu krwawiły.

- Co z nim? - spytała Varian lekarkę.

- Nic mu nie jest. Nawet go nie zadrasnęły. Ten sok naprawdę działa ściągające.

Varian, trochę uspokojona, zwróciła się ku ptakom. Popatrzyli na siebie ponad ciałem rannego. Nie mogła ich odpędzić machnięciem ręki, jak zwykłe ptaki i wcale nie chciała tego uczynić, bo przecież dwa razy ocaliły Kaiowi życie. Uniosła ramiona w górę, naśladując gest skrzydeł Środkowego Ptaka.

- O złociści lotnicy, nie wiem, jak mam wyrazić naszą wdzięczność - mówiła głębokim głosem, w którym starała się zawrzeć całą swoją wdzięczność. - Nie przenieślibyśmy go do schronienia ani tak szybko, ani tak bezpiecznie jak wy. Dziękujemy wam także za liście - dziewczyna wskazała na Lunzie i Triva, nacierających sokiem rany Kaia. - Dziękujemy za wszystko, co dla nas uczyniliście. Mam nadzieję, że będziemy żyć we wzajemnej zgodzie. Dziękujemy wam.

- Dla was od nas - mruknęła Lunzie.

Lekarka uśmiechnęła się do najbliższego ptaka, uniosła liść, którym nacierała rany i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Varian prawie jej wybaczyła skłonność do wisielczego humoru. Ptaki wydały mruczący dźwięk, zamrugały pomarańczowymi oczami.

- Skoro masz z nimi taki dobry kontakt, to poproś o więcej liści. Albo się przynajmniej dowiedz, gdzie je możemy znaleźć.

Usłyszeli lekko stłumiony świergot i szelest pnączy, więc spojrzeli ku wylotowi jaskini. Właśnie pojawiła się grupka młodszych ptaków - w pazurach trzymały pęki liści.

- Proś, a będzie ci dane, niedowiarku - mruknął Triv.

Ptasie podrostki weszły na sam skraj groty - tylko na tyle, aby mogły bezpiecznie złożyć liście na spągu. Potem Środkowy Ptak wydał rozkazujący głos, raczej okrzyk niż świergot, i wszystkie ruszyły ku wyjściu. Varian wydało się, że spadły z krawędzi. Potem zobaczyła, jak się wznoszą i odlatują.

- Lunzie... - zaczęła dziewczyna, zamierzając powiedzieć lekarce parę “miłych" słów, lecz w tym samym momencie Kai jęknął i zaczął coś gorączkowo mamrotać i młócić rękami, aż Triv musiał mu je unieruchomić.

- Daj ciepły koc, Varian. Dyscyplina już nie działa. Tak... - Lunzie dotknęła czoła i policzków chłopaka - gorączka rośnie. To by znaczyło, że organizm walczy z zatruciem - pogrzebała w torbie. - Cóż! Nie mam antybiotyków. Sam będzie musiał to zwalczyć. Triv, zdejmij mu drugi but, dobrze? Ja go podtrzymam, a ty, Varian, usuń resztki kombinezonu. Hmmm. - Lekarka obejrzała pierś Kaia. - Sok zamyka ranki. Gdybym tylko coś miała... Ten Thek nic nie mówił o ARCT-10?

- Tyle tylko, że lokator jeszcze jest.

- Nie powinnam była pytać. Jest jeszcze trochę tych soczystych owoców, Varian? Wciąż jestem odwodniona. No i moglibyśmy rozpuścić trochę soku w wodzie i dać Kaiowi. Będzie potrzebował mnóstwa płynów, żeby zwalczyć toksyny.

Triv wysunął pojemnik poza zasłonę lian i nałapał deszczówki. Varian wycisnęła wszystkie owoce. Zjedli miąższ. Co jakiś czas podawali Kaiowi rozcieńczony sok. Przynosiło mu to nieco ulgi. Często oblizywał wargi i marszczył brwi, jakby - pogrążony w gorączkowym śnie - szukał kojącej wilgoci.

- Wszystko w normie - zapewniła ich Lunzie. - Kłopoty są wtedy, gdy chory nie chce połykać.

O zachodzie słońca gorączka znów się podniosła, a już prawie nie mieli liści. Wprawdzie większość ranek się zasklepiła i sok pomagał zwalczać gorączkę, ale Lunzie chciała mieć nowy zapas liści, który by wystarczył na noc. Varian wdrapała się na szczyt urwiska - miała nadzieję, że będzie tam któryś z ptaków. Znalazła spory stos liści, zgrabnie przywiązany trawą do pnączy i westchnęła z ulgą. Obok tkwił owoc.

- Nasi futerkowi przyjaciele nie są wcale tacy głupi - rzekła dziewczyna, z dumą pokazując Lunzie i Trivowi liście i owoc.

- Byłam na planetach, gdzie tego rodzaju opieka nie wróżyła nic dobrego - sarkastycznie odparła lekarka.

- Dzięki za przypomnienie, Lunzie. Zjednywanie nieznanych bóstw, tuczenie przed uśmierceniem, obrzędowe trucie... - Varian machnęła lekceważąco ręką. - Muszę się wydawać okropnie naiwna tak doświadczonej osobie jak ty, ale zwykle miałam do czynienia z prostodusznymi zwierzętami. I bardzo ci współczuję, że musiałaś stawiać czoła temu podstępnemu i przebiegłemu drapieżcy: człowiekowi. - Mówiła spokojnie, lecz patrzyła na lekarkę twardym wzrokiem. - Moje doświadczenie podpowiada mi, że mogę zawierzyć ptakom, bo nie okazywały nam wrogości...

- Bo wyszliśmy z tej jaskini. Nie mogę się powstrzymać od porównywania ich z Ryxiami.

- Nie ma żadnego porównania...

- Jest, skoro usiłujesz zasugerować, że złote ptaki pamiętały człowieka, pamiętały nas - Lunzie stuknęła Varian palcem - a nie wiesz, jak długo żyją i jak długo hibernowaliśmy.

- Pamiętały i to, że intruzi z jaru oznaczają kłopoty, i to, że należy chronić tych w jaskini. Opiekują się swoimi młodymi. Uważam, iż mamy szczęście, że i nas otoczyły opieką.

- Okropnie mi się nie podoba myśl, że to mogła być tradycja przekazywana pisklakom przez starców - stwierdził Triv. - Jak długo według ciebie żyją ptaki, Varian?

Dziewczyna nie chciała się kłócić z Lunzie, więc z wdzięcznością przyjęła spokojne pytanie Triva.

- Jedynym gatunkiem o porównywalnych rozmiarach i inteligencji są Ryxiowie - udała, że nie słyszy niechętnego parsknięcia lekarki - a u nich długość życia jest związana z libido. Samce zabijają przeciwników w walkach godowych. Samce Ryxi żyją sześćdziesiąt do siedemdziesięciu lat. Tak jak ptakom, nie zagrażają im żadni drapieżcy. Nie mam oczywiście pojęcia, czy nie atakują ich jakieś pasożyty. A, te pijawki. Skoro ptaki wiedzą, co pomaga na ukąszenia, to muszą być na nie narażone. Załóżmy więc, że ptaki i Ryxiowie mają podobną długość życia...

- Ryxiowie nie lubią takich porównań - wtrąciła Lunzie.

- Czyli jakieś sześćdziesiąt do siedemdziesięciu lat.

- Mogliśmy przespać sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat, albo sześćset. Kai na pewno usiłował się dowiedzieć, jak długo spał.

- Sama wiesz, że Thekowie nie stosują naszych miar czasu. Nawet gdyby Kai zapytał Tora, wątpię, żeby otrzymał zrozumiałą odpowiedź.

- Nie lubisz Theków, prawda? - Triv z uśmieszkiem spojrzał na kwaśną minę Lunzie.

- Znienawidziłabym każdą rasę, która by sobie uzurpowała pozycję niepodważalnego autorytetu we wszystkich sprawach. - Lekarka szorstkim gestem odsunęła szlachetnego Theka na dalszy plan. - Nie wierzę im. A to jest właśnie najnowszy powód - wskazała na leżącego w gorączce Kaia, który nerwowo poruszał głową i usiłował wydobyć ręce spod otulającego go koca.

- Uczono nas, że powinniśmy ich czcić i szanować - zaczął Triv.

- Typowa tresura ksenobiologiczna - parsknęła Lunzie. - Nic na nią nie poradzisz, ale możesz się uczyć na własnych błędach!

Kai zaczął się nerwowo miotać, próbując się wyzwolić z koców, w które go opatulili.

- Czas na sok! - lekarka sięgnęła po liście. - Ten lek działa przez jakieś półtorej godziny. Ciekawa jestem, czy daje efekty uboczne po dłuższym stosowaniu. Chciałabym mieć coś innego... - jej głos był zawzięty, lecz dłonie poruszały się delikatnie.

- Co by ci się przydało? - spytała spokojnie Varian.

- Mały mikroskop i pojemnik z lekami, które ukradł Tanegli!

- Na konsolecie mrugały czerwone światełka, ale żadne z nich nie płonęło stale - powiedziała Varian. - Jutro rzucę na to okiem. Portegin miał dość narzędzi, żeby zmontować ten lokator, a ja w potrzebie jestem niezłym mechanikiem. Może po prostu poluzowały się jakieś matryce, przecież ślizgacz twardo lądował. Pamiętam współrzędne wszystkich obozów... jakby to było wczoraj... - pochwyciła cyniczne spojrzenie Lunzie i roześmiała się. - No cóż, grawitanci mogliby się wszystkiego spodziewać, tylko nie przylotu któregoś z nas.

- Tym sukinsynom ogromnie by się przydał taki wstrząs - rzekła twardo lekarka. - O ile któryś z nich jeszcze żyje.

- To trochę niesamowita myśl: oni leżący sobie bezpiecznie w grobach - odezwał się Triv - a my żywi i rześcy.

- Przyzwyczaisz się - rzuciła cierpko Lunzie.

- Do czego? - spytała Varian. - Do rześkości czy do życia, choć tych, których kiedyś znałaś, już dawno nie ma? - Po raz pierwszy dopuściła do siebie taką myśl.

- Do jednego i do drugiego - odparła cynicznie lekarka.

- O świcie rzucę okiem na ślizgacz.

- Pomogę ci - ofiarował się Triv.

- Ty będziesz czuwał przy Kaiu jako pierwszy - oznajmiła Lunzie, wykręcając płótno i kładąc je na czole chłopaka. - Ja jestem zmęczona.

Varian przyjrzała się jej uważnie. O tak, lekarka była zmęczona, miała dość. Była zmęczona, zrezygnowana - lecz nie pokonana.

- Ja po tobie, Triv, obudź mnie - dziewczyna otuliła się kocem i zasnęła, nim zdążyła podłożyć sobie ramię pod głowę.

Varian zbudziła Lunzie o pierwszym brzasku, kiedy gorączka Kaia znów zaczęła rosnąć.

- Z temperaturą tak już jest - oznajmiła lekarka, oglądając chłopaka. - Niektóre ukłucia już się całkiem zasklepiły. To dobrze. - Podała Kaiowi sok, który połknął łapczywie. - I to też świetnie.

Dziewczyna chciała obudzić Triva, lecz Lunzie ją powstrzymała:

- Nie dasz sobie bez niego rady? Przydałby mu się dłuższy wypoczynek.

- Jeśli będę potrzebowała pomocy, to zawołam - Varian wzięła narzędzia Portegina i wspięła się po lianie na szczyt urwiska.

Najpierw musiała wylać deszczówkę ze ślizgacza - wystarczyło, że na chwilę otwarli kopułę, by woda się tam zebrała. Przy okazji obejrzała podwozie. Znalazła tylko kilka zadrapań, spowodowanych twardym lądowaniem Kaia. Wyprostowała ślizgacz i zauważyła kilka małych piórek. Zdjęła je, wygładziła i uniosła na wiatr, żeby wyschły. Na pewno nie wypadły ptaszyskom - przecież one miały sierść; zresztą piórka były zielonkawo-błękitne. Ich dolne partie zmiękły, górne nadal były sztywne - tak natłuszczone, że wilgoć im nie zaszkodziła. Varian wsunęła je ostrożnie do kieszeni na piersi i znów zajęła się ślizgaczem.

Włączyła zasilanie i lampki znów zamrugały. Może to tylko konsoleta, pomyślała dziewczyna; wcale nie była dobrym mechanikiem, choć zapewniała o tym lekarkę. Gdyby się okazało, że trzeba naprawić obwód lub matrycę, nie dałaby sobie rady. Musieliby zbudzić Portegina. Ale cała ta maszyneria miała przetrzymać i mało wprawną obsługę, i długotrwałe przestoje w Statku Badawczym - więc tak ją skonstruowano, żeby mimo to nie zawiodła.

Złamała plombę konsolety - miała szczęście, że wiatr wiał od prawej strony i że uniosła ją ku górze, dzięki czemu osłoniła twarz. Inaczej miałaby na twarzy pleśń, która dostała się do środka i tam rozrosła. Varian instynktownie wstrzymała oddech i cofnęła się, gdy tylko dostrzegła purpurową masę. Opuściła odrobinę konsoletę i patrzyła, jak wiatr zwiewa górne warstwy paskudztwa. Zrobiła sobie maskę z części kołnierza i wypchnęła ślizgacz na wiatr, który zwiał resztę pleśni, aż w końcu ukazały się matryce, wciąż jeszcze pokryte miękkim, purpurowym meszkiem. Nawet ów kolor wydał się Varian groźny.

Potem nabrała otuchy - skoro pleśń przedostała się przez plomby, to mogła spowodować niewielkie zwarcia. Gdyby tak zdołała usunąć resztki... Dziewczyna odłożyła pokrywę i - nadal osłaniając nos i usta kołnierzem - pochyliła się, żeby obejrzeć matryce. Ostrożnie przesunęła jedno z narzędzi Portegina po obramowaniu, zdejmując meszek pleśni. Otarła je z tego paskudztwa i oczyściła następną część. Potem zaczęła szukać czegoś, co by sięgnęło w narożniki i zagłębienia. Jeśli zostanie choć odrobinka pleśni, to na pewno znów się rozrośnie. Potrzebowała miękkiej szczotki na długiej rączce - a czegoś takiego nie było w torbie Portegina. Wtem przypomniała sobie o zielonkawo-błękitnych piórkach.

- Dobrze jest mieć nie tylko futerkowych przyjaciół, ale i pierzastych! - wykrzyknęła.

Piórka świetnie się do tego nadawały i dziewczyna zabrała się raźno do roboty, uważając, żeby nie wciągnąć wraz z powietrzem najmniejszego pyłku. Prawdę mówiąc, piórka były wiele lepsze od szczotki, bardziej giętkie - wymiatały z załomków wszelkie drobiny. Wreszcie nie zostało ani śladu purpurowego meszku; Varian położyła pokrywę na miejsce wcisnęła ją najmocniej jak mogła. Znów włączyła zasilanie - świeciła się tylko jedna czerwona lampka! Dziewczyna uderzyła pięścią w konsoletę i światełko zgasło.

Skończyła w samą porę - od morza nadciągała pierwsza poranna ulewa. Prędziutko zamknęła kopułę i dopiero wtedy spostrzegła, że ktoś obserwował jej wysiłki. Środkowy Ptak górował nad swymi przybocznymi. Trzy stworzenia patrzyły na nią pomarańczowymi oczami.

- Dzień dobry - Varian ukłoniła się im z powagą. - Oczyściłam konsoletę i wygląda na to, że ślizgacz znów działa. Zejdę teraz do jaskini, lecz wkrótce wrócę. - Dziewczyna była głęboko przekonana, że przedstawiciele każdej rasy lubią, kiedy się ich dostrzega, bez względu na to, czy rozumieją, co się do nich mówi. Ptaki uważnie nadstawiły “ucha", a więc na pewno ją słyszały. Mówiła dalej pogodnym tonem: - Wiem, że was to nic nie obchodzi, ale te błękitno-zielonkawe piórka wspaniale wymiotły pleśń. Czy to z waszych przyjaciół? - Wyciągnęła ku nim jedno z piórek i była pewna, że Środkowy Ptak pochylił się, by na nie spojrzeć. - Nie oczyściłabym ślizgacza, gdybym ich nie miała. - Przypięła torbę Portegina do pasa i ruszyła ku skrajowi urwiska. - Do zobaczenia.

- Z kim to się jeszcze zobaczysz? - zainteresowała się Lunzie.

- Z ptakami.

- A ślizgacz? - lekarka zerknęła na nią sceptycznie.

- To tylko purpurowa pleśń.

- Mam nadzieję, że nie wciągnęłaś ani odrobiny z oddechem?

- Mam zbyt dużo oleju w głowie. Do ślizgacza na szczęście przyczepiły się piórka - Varian wyciągnęła je z kieszeni - więc nimi wszystko omiotłam. Wszystkie kontrolki zielone. Co z Kaiem?

- Bez zmian - Lunzie przeciągnęła się i napięła mięśnie ramion. - Obudzę Triva, jeśli mi będzie potrzebny. Mieliśmy nową dostawę, kiedy byłaś na górze - lekarka wskazała stos liści i owoce. - Najwyraźniej uznały, że to się nam przyda. - Z kwaśną miną szturchnęła hadrozaurowe orzechy.

- Wiem, że smakują jak...

- Jak odchody.

- Ale mają mnóstwo białka.

- Włożę je do syntetyzera. I tak nic nie poprawi ich smaku, a może powinnam powiedzieć: braku smaku?

- Oblecę obozy pomocnicze. Nie sądzę, żeby grawitanci zbytnio się rozprzestrzenili, skoro nie mieli ślizgaczy.

- Przecież nie wiemy, jak długo spaliśmy, ani jaką wykazali inwencję i pomysłowość...

- Też prawda - Varian nie miała zbyt wysokiego mniemania o zdolnościach grawitantów do przekształcania środowiska. - Ale może uzyskam jakąś wskazówkę co do upływu czasu.

- Może już wszyscy wymarli! - stwierdziła z nadzieją Lunzie.

- No, to na razie.

- Uważaj na siebie, Varian.

Kiedy dziewczyna wróciła na szczyt urwiska, wiał już poranny wiatr. Trzej Starsi odlecieli, lecz w powietrzu krążyło mnóstwo ich pobratymców - jedne ptaki szybowały, wykorzystując prądy termiczne, inne - lądowały u wylotu swoich jaskiń, żeby wytchnąć od deszczu i porywistego wiatru. Varian usadowiła się w fotelu pilota, świadoma, że uważnie obserwują każdy jej ruch. Zamknęła kopułę, co dodało jej pewności siebie i wystartowała w wichrze. Okrążyła skałę i przekonała się, że pnącza dokładnie skrywały wylot jaskini - nic dziwnego, że grawitanci jej nie znaleźli.

Ślizgacz długo się wietrzył, a mimo to utrzymywał się w nim paskudny zapaszek. Varian nastawiła na maksimum obieg powietrza, lecz to niewiele pomogło. Z ulgą stwierdziła, że pojazd działa jak trzeba; uważnie śledziła wskaźniki na desce rozdzielczej, określała wysokość i kierunek według słońca. Tak była tym zajęta, że swoją eskortę zauważyła dopiero w pewnej odległości od skały. Ż początku myślała, że te trzy ptaki po prostu lecą przypadkowo w tym samym co ona kierunku. Potem musiała uznać, że dyskretnie towarzyszą ślizgaczowi - ciekawość czy ochrona? Tak czy tak, to działanie było jeszcze jednym dowodem ich inteligencji. Tym aroganckim Ryxiom dobrze zrobi, pomyślała Varian, jeśli jeszcze jeden rozumny skrzydlaty gatunek pojawi się w tym samym układzie słonecznym, co ich kolonia.

Poznała, że zbliża się do miejsca lądowania i stratowanego obozu głównego; zaczęła się zastanawiać, czy żyje jeszcze któreś z oznakowanych przez nią zwierząt. Włączyła indykator. Warto spróbować, choć pewnie nic to nie da, bo nie miała czasu oszacować przypuszczalnej długości życia oznakowanych gatunków. Czuły instrument natychmiast zarejestrował ruch i ciepło ciała jakiegoś zwierzęcia, lecz nie był to sygnał znacznika. Varian przelatywała akurat nad skrajem pasa wydeptanej ziemi. Mignęły jej głowy sięgające wierzchołków drzew - długoszyi roślinożercy w nieustannym zdobywaniu pożywienia, które by podtrzymywało życie w ich olbrzymich cielskach. Gdyby indykator choć raz się odezwał, wykrywając dawny jej znacznik, to dziewczyna z trudem by się oparła pokusie, żeby zawrócić i zidentyfikować zwierzę.

Varian leciała do obozu głównego. To coś, co zaatakowało Kaia, mogło tam wciąż być i czatować na więcej krwi. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Choć cyniczna uwaga Lunzie na temat motywów Theka bardzo niepokoiła dziewczynę, wolała myśleć, że Tor odleciał, zanim Kai został zaatakowany. Thekowie mogli nie rozwinąć żadnych taktyk obronnych, bo żadna inteligentna rasa nie ośmieliłaby się ich zaatakować. Prymitywne drapieżniki uznałyby Theka za skałę - pozbawioną zapachu i nieruchomą, nie wartą zachodu. Nikt nie podejrzewał Theków o uczuciowość czy przywiązanie do przedstawicieli innych ras, a przecież byli ogromnie oddani swoim Starszym. Trzeba wziąć pod uwagę, dumała Varian, że Tor znał rodzinę Kaia od kilku pokoleń. I to by go na pewno skłoniło do wsparcia chłopaka, gdyby wpadł on w jakieś tarapaty. Musiała jednak przyznać, że Tor tylko po to obudził Kaia, by chłopak pomógł mu odszukać stary czujnik. Choćby jednak taki był główny motyw postępowania Theka, to i tak zyskali - obudzenie Kaia, potem jej, a w końcu odzyskanie ślizgacza, co dawało im swobodę ruchu. Varian nie była pewna, czy to im dużo da.

Zbliżała się do ewentualnego miejsca pobytu grawitantów i musiała uważać, żeby nie porwali jej ślizgacza. Wielkie nieba! Gdyby tylko ona i Kai wcześniej dostrzegli zaczątki buntu, uciekliby się do Dyscypliny.

I co by im to dało? Uśmiechnęła się do siebie. Czterej Uczniowie w pełni kontrolujący swoje wewnętrzne zasoby i tak by nie poradzili sześciorgu grawitantom - chyba, żeby ich zaskoczyli. Tymczasem to grawitanci zaskoczyli Uczniów. Ich czwórka nawet się nie mogła strategicznie wycofać, bo by zostawili grawitantom zakładników - najsłabszych uczestników wyprawy.

Varian zatoczyła krąg nad starym obozem i natychmiast wypatrzyła dołek dość daleko od miejsca, gdzie kiedyś stała kopuła geologa. Thek się sporo naszukał czujnika. Aparat musiał zostać kopnięty w całym tym zamieszaniu, a potem pogrzebany pod stertą martwych bestii. Mijające lata jeszcze głębiej pogrążyły go w pyle i piachu. Ile piachu osiadło w amfiteatrze w ciągu roku? Ile minęło lat? Ile lat!

Dziewczyna zdecydowanie zmieniła tok myśli i skręciła ślizgacz w bok. Od razu zobaczyła połamane drzewa; to stąd niedawno startował Kai. Wylądowała w tym samym miejscu, cały czas nadsłuchując, czy indykator nie wykaże istnienia jakiejś formy życia. Cisza. Varian otworzyła kopułę. Widać było pozostałe ślizgacze - częściowo odsłonił je Kai, starając się odciąć zarastające je pnącza, a częściowo startujący pojazd, łamiąc drzewa. Jeśli dopisze im szczęście, zdołają odzyskać i uruchomić wszystkie pojazdy. Powinni z nich korzystać jak najczęściej, skoro na dole czają się takie stwory jak ten, który zaatakował Kaia. O, gdyby tak miała obezwładniacz!

Za nic nie mogła odgadnąć, która z istot, jakie widziała tu przed buntem, mogła aż tak pokaleczyć chłopaka. Kopnęła zasłonięty zielskiem ślizgacz - uniosły się chmary owadów, więc się cofnęła. Żadne z tych stworzonek nie przypominało pijawki.

Varian wróciła do swojego ślizgacza i uniosła się w powietrze; stopniowo rozszerzała spiralę lotu, a indykator potrzaskiwał. Nie było tu po co zostawać. Skierowała się na północny zachód, a jej ptasi strażnicy za nią. Dziewczyna, dziwnie uspokojona ich widokiem, uśmiechnęła się do siebie. Była przekonana, że buntownicy musieli pozostać w północno-zachodnim obozie. To tam spędzili “dzień odpoczynku" i zapewne ukryli gdzieś w pobliżu zsyntetyzowane zapasy. Bakkun rozpoczął bunt od północnego zachodu, a nie od

obozu południowo-zachodniego, zbudowanego dla Dimenona i Margit. Poza tym na północnym zachodzie najlepiej się udawały polowania.

Obóz pomocniczy, gdzie tak krótko mieszkali Portegin i Aulia, zbudowali na jednej ze stromych turni, wypchniętych niegdyś z ziemi przez siły wulkaniczne; owe skały o płaskich wierzchołkach wyglądały jak resztki kamiennego przejścia. Na szczyt wiodła tylko wąziutka ścieżka - tu mogły atakować tylko małe, ruchliwe stworzenia. Jednakże obecność Tyrannosaurusa, którego Varian nazwała kłączem i wielkich, żarłocznych roślinożerców sprawiła, że owe małe stworzenia albo wiodły nocny żywot, albo też były bardzo potulne. Jedne trzymałyby się z dala od nieznanych dźwięków i zapachów, inne zostałyby odstraszone przez bramki ochronne, nawet gdyby wyłączono główne pole siłowe, żeby oszczędzać energię. Pola siłowe były obliczone na trzy, cztery standardowe lata, więc ich brak lub obecność powinny dać Varian jakąś wskazówkę co do upływu czasu.

Samotne, wyniosłe skały sterczały z trawiastej równiny - nie było tam żadnych zarośli, ani kęp drzew, które by umożliwiły Varian niepostrzeżone zbliżenie się na odpowiednią odległość lub ukrycie cennego ślizgacza. Nie miała broni, więc nie mogła ryzykować dłuższej pieszej wędrówki przez równinę - chyba, że grawitanci przepędzili zarówno drapieżne, jak i roślinożerne zwierzęta. Może buntownicy nadal byli w obozie - nie chciałaby im ujawnić, że jej grupa znów się pojawiła.

Znalazła się już w pobliżu dawnego obozowiska, więc ponownie włączyła indykator; wyłączyła go przedtem, bo okropnie ją denerwowało, że stale tylko brzęczy, a nie wyłapuje żadnego znakowanego zwierzęcia.

Chwilę później zobaczyła tumany kurzu. Szybko stłumiła nawrót dawnego przerażenia i uciekła się do Dyscypliny, żeby zapobiec niepożądanym reakcjom emocjonalnym. Dostrzegła również, teraz już bez zdenerwowania, czarną falującą linię - galopujące zwierzęta. Wzniosła się wyżej, żeby zajrzeć poza tumany pyłu i włączyła przedni ekran. Indykator brzęczał wściekle, potem nagle zamilkł i dziewczyna zobaczyła to, co kryła pyłowa zasłona. Ogromne cielsko drapieżcy - kłącza, zwanego na Ziemi Tyrannosaurus rex. Straszliwy jaszczur gnał wściekle, lecz wcale nie ścigał bezmyślnie uciekających roślinożerców. Przed kłączem mknęła mała figurka. Varian podkręciła powiększenie i aż sapnęła ze zdumienia, pomimo Dyscypliny.

Niezgrabnego, lecz nieustępliwego kłącza poprzedzał człowiek; wspaniale zbudowany młodzieniec o długich, mocno umięśnionych nogach umykał przed jaszczurem z zadziwiającą szybkością. Wyglądało na to, że kieruje się ku jednej ze skał, ale miał jeszcze długą drogę do przebycia. I chyba nie zdąży - wskazywały na to napięte z wysiłku mięśnie szyi, pot zalewający twarz, ciężki oddech.

Varian przyjrzała się dokładniej kłaczowi; dlaczego pogardził mięsistymi roślinożercami i gnał za człowiekiem? Już wiedziała - poniżej prawego oka bestii tkwiła gruba dzida. Chybiła celu i teraz chwiała się, budząc w rannej bestii chęć zemsty. Chwilami kłacz, warcząc z bólu, uderzał łapami w dzidę, ale nie mógł jej wyrwać. Dziewczyna zastanawiała się, jak wyglądał grot i z podziwem myślała, jak wielkiej siły trzeba było, żeby tak głęboko wbić dzidę.

Uciekający człowiek musiał być potomkiem buntowników: miał budowę kogoś wychowanego na planecie o zwiększonej grawitacji, choć brak mu było przerośniętej muskulatury. Wspaniale ciskał dzidą. Varian, jako ksenobiolog, nie pochwalała polowania na jakiekolwiek stworzenia, ale przecież musiała teraz uratować młodego łowcę. Był najwspanialszym młodzieńcem, jakiego w swoim życiu widziała. Nie miała niestety nic, żeby go ratować z powietrza; nie miała nawet liany. Mogłaby zawisnąć tuż nad równiną i zabrać go do ślizgacza, lecz jaszczur gnał zbyt prędko. A gdyby młodzieniec się sprzeciwił... Ale czemuż miałby to uczynić? Jego rodzice - dziadowie? pradziadowie? - musieli coś opowiadać swoim pochodzeniu. Latający pojazd nie powinien go wystraszyć. No a poza tym człowiek, który ruszył samotnie na kłącza, na pewno się tak łatwo nie przestraszy - i to nawet czegoś, czego nigdy przedtem nie widział. Zawróciła ślizgacz zrównała się z biegnącym, lecąc w tym samym tempie.

- Właź! Szybko! - krzyknęła Varian, odchylając kopułę.

Młodzieniec zmylił krok i nieomal upadł. Wcale nie zbliżył się do ślizgacza, lecz odbił w bok.

- Chcesz, żeby cię zjadł ten potwór?

Dziewczyna nie wiedziała, czy jej nie zrozumiał, czy też uznał ją za nowe zagrożenie. Język nie mógł się aż tak zmienić przez kilka pokoleń. A może było ich więcej niż kilka? Znowu spróbowała się do niego zbliżyć, a on znów odbił w bok.

- Daj mi spokój! - zawołał z wysiłkiem; zwolnił przez to.

Varian wzniosła ślizgacz wyżej i zwolniła lot; starała się zrozumieć, dlaczego nie chce, aby go uratowała.

Biegacz wyglądał na dojrzałego mężczyznę, bez wątpienia w trzeciej dekadzie lat; choć może to ściągnięta wysiłkiem twarz sprawiała, że wydawał się starszy. Nigdy nie dotrze do tej cholernej skały, stwierdziła Varian z bezstronnością zawdzięczaną Dyscyplinie. Niech więc mknie do swego celu, a raczej - niech ów cel go goni. Zawsze zdążę mu pomóc, o ile to się okaże konieczne, pomyślała dziewczyna.

Kłacz chyba nigdy nie widział ślizgacza; a może jego mózg potrafił zarejestrować tylko jeden obiekt na raz - Varian zbliżyła się do jaszczura, lecz on nie zwrócił na nią uwagi. Dziewczyna spostrzegła, że dzida pod okiem to nie jedyna rana zwierzęcia. Krew buchała obficie z kilku skaleczeń - ileż jeszcze musi jej utracić, zanim padnie? Zatoczyła koło i wtedy ranne zwierzę pierwszy raz się potknęło i ryknęło donośnie. Nie miała żadnych wątpliwości - bestia słabła. Ustawiła ślizgacz tuż za kłączem, gotowa się włączyć, gdyby się okazało, że młodzieniec nie zdoła umknąć swojej rannej ofierze.

Przyjrzała się dokładniej widocznemu na ekranie mężczyźnie. Ubrany był w przepaskę biodrową; rzemienie, mocujące skórzane obuwie, oplatały łydki aż do kolan. Miał również szeroki pas - Varian gotowa była przysiąc, że to część starego pasa nośnego - do którego przymocował kilka dużych noży i torbę, uderzającą go teraz o nogi. Do pleców przywiązał jakąś rurę, nie mogła odgadnąć jej przeznaczenia. W dłoni ściskał niewielką kuszę - świetną broń, którą na pewno przestrzeliłby bok prawie każdej iretańskiej bestii.

Dziewczyna przypomniała sobie, że nie znalazła się tu po to, żeby zaspokoić słabostki młodego człowieka, ściganego przez drapieżcę, którego sam sprowokował. Dotarło też do niej, że skoro on ma tylko kuszę i dzidę, to ona pewno tylko traci czas, szukając obozu buntowników. Jeśli on musi w ten sposób walczyć o przeżycie, to mikroskop i inne potrzebne Lunzie rzeczy na pewno zostały zniszczone.

Varian postanowiła jednak zniżyć lot i zabrać młodzieńca nawet wbrew jego woli. Niemal w tej samej sekundzie jaszczur wydał zduszony ryk i padł, orząc bruzdę pyskiem i piersią, próbował wstać i upadł bezwładnie. Uciekający obejrzał się przez ramię i zaczął zawracać ku bestii - wcale nie zwolnił, bo był pewny, że zwierz jest martwy.

Varian, wciąż utrzymując Dyscyplinę, wylądowała w pobliżu martwego drapieżcy. Była świetną sprinterką, więc zawsze zdąży uciec do ślizgacza, zanirn ów niesamowity mężczyzna ją złapie.

Gdy do niego podeszła, właśnie usiłował wyszarpnąć dzidę. Wzięła głęboki wdech, położyła dłoń na drzewcu i wykorzystała siłę, jaką jej dała Dyscyplina. Broń wysunęła się z rany tak gładko, że zdumiony młodzieniec aż się cofnął, pozostawiając dzidę w ręce Varian. Obejrzała grot: Dyscyplina przemogła jej wrodzony wstręt do okrwawionych przedmiotów. Otarła krew o bok bestii, zakłócając spokój niezliczonym pasożytom. Metalowy grot był hartowany, z wieńcem haczyków - nic dziwnego, że kłacz nie mógł go wyrwać. Varian zdziwiła się, że jej się to udało. Przy okazji wyrwała też trochę ciała i kości. Leżące cielsko pokryły miriady owadów.

- Czy mnie zrozumiesz, jeśli będę mówić bardzo powoli? - spytała młodego olbrzyma; patrzył to na nią, to na dzidę, którą tak łatwo wyciągnęła. - Przypuszczam, że mnie nie rozumiesz.

- Rozumiem. Chciałbym dostać swoją dzidę. - Kiedy mu ją oddała, uważnie obejrzał haczykowaty grot; potem znów spojrzał na Varian: owe dumne, jasne oczy niepokoiły ją, była zadowolona, że chroni ją Dyscyplina. - Mogłaś uszkodzić haczyki, a trzeba dużo czasu, żeby wykuć taki grot. Wcale nie widać, że masz tyle siły.

Dziewczyna niedowierzająco poruszyła ramionami. A więc Bakkun i pozostali wyszli poza studium drewnianych pałek.

- Jestem bardzo silna - powiedziała, wiedząc, że może się jej to przydać. - Czy jesteś jedną z tych osób, która ocalała? Jednym z ekipy badawczej ARCT-10? Szczerze mówiąc, oblecieliśmy planetę i nie spodziewaliśmy się nikogo znaleźć. Twoje zjawienie się... i umiejętności... to niespodzianka.

- I ty jesteś niespodzianką! - W jego głosie była i nutka rozbawienia, i powściągliwość. - Nazywają mnie Aygar.

- A mnie Rianav - szybko zanagramowała swoje imię. - Czemu twoja grupa nie pozostała w miejscu, o którym mówi zapis?

- A czemu nie kierowaliście się naszym lokatorem? - w oczach młodzieńca tańczyły kpiące iskierki.

- Waszym lokatorem? Oooo, umieściliście go w północno-wschodnim obozie? - Varian poczuła się niemile zaskoczona i jednocześnie zdumiona, ale nie wypadła z roli i przybrała ton łagodnej przygany.

- W obozie? - Zakpił wyraźnie, lecz potem stał się ostrożniejszy. - Jesteś ze statku kosmicznego?

- Oczywiście. Złapaliśmy wołanie o pomoc, nadawane z satelitarnego lokatora. Rzecz jasna musieliśmy odpowiedzieć na nie i zbadać całą sprawę. Jesteś jednym z grupy badawczej, jaką zostawił tu ARCT-10?

- Raczej nie. Porzucono ich tutaj bez żadnych wyjaśnień i bez wyposażenia, które by im pozwoliło przeżyć. - W oczach młodzieńca zamigotał gniew i oburzenie, zesztywniał.

A więc to taką historyjkę rozpowiadali buntownicy - przynajmniej częściowo mówili prawdę.

- Wspaniale się przystosowałeś do warunków panujących na tej planecie - zauważyła Varian. Co jeszcze ma mu zdradzić i jak oszacować czas trwania swojej hibernacji? Może on należy do pierwszego pokolenia?

- Jesteś zbyt uprzejma - odparł.

- Moja życzliwość, młody człowieku, ma swoje granice. Lecę właśnie do obozu pomocniczego, o którym wspomina ostatni zapis w lokatorze. Czy ktoś z tamtej wyprawy jeszcze żyje?

Dziewczyna starała się odgadnąć, czyim mógł być synem. A może wnukiem, pomyślała smutno. Stawiała na Bakkuna i Berru - tylko ci grawitanci mieli jasne oczy. Aygar miał oczy jasne, błyszczące, bystre, a rysy twarzy zbyt delikatne jak na potomka Tardmy lub Divisti.

- Jedna osoba przeżyła - wycedził bezczelnie.

- Jedno z dzieci z tamtej grupy? - Może go zmusi, żeby zdradził dalsze szczegóły historyjki buntowników.

- Dzieci? - zdumiał się Aygar. - Przecież tam nie było dzieci!

- Według zapisu z lokatora - rzekła Varian, w nadziei, że zasiewa ziarno wątpliwości w umyśle młodzieńca - było tam troje dzieci: chłopiec o imieniu Bonnard oraz dwie dziewczynki, Terilla i Cleiti, wszyscy w drugiej dekadzie lat.

- Nie było żadnych dzieci. Tylko sześcioro dorosłych. Porzuconych przez ARCT-10. - Był święcie przekonany, że mówi prawdę, lecz ona wiedziała, że to kłamstwo, choćby nie wiadomo jak w to wierzył.

- Lokatory satelitarne zazwyczaj mówią prawdę. A zapis brzmiał: wylądowało dziewiętnaścioro, a nie sześcioro - odparła, starając się, by w jej głosie było słychać irytację i zdumienie. - Jak się nazywają wasi przywódcy?

- Teraźniejsi czy ówcześni? - Aygar gniewem zamaskował zmartwienie.

- Obojętnie.

- Paskutti i Bakkun, który jest moim przodkiem.

- Paskutti? Bakkun? Zapis wymienia inne imiona... To bardzo dziwne. Mówiłeś, że przeżyła jedna osoba z tamtej grupy?

- Tanegli, lecz on już traci siły, więc pewno umrze już niedługo - owa słabość stanowiła wręcz obrazę dla młodzieńczej siły Aygara.

- Tanegli? A co z Kaiem i Varian? Z lekarką Lunzie, chemikiem Trizeinem?

- Nigdy nie słyszałem takich imion - rzekł Aygar z nieprzeniknioną twarzą. - Może tylko sześcioro przeżyło stratowanie głównego obozu?

- Stratowanie?

- Bardzo łatwo je przerazić - Aygar gniewnie machnął ręką ku pasącym się daleko roślinożercom - i właśnie tamtego dnia wpadły w panikę, a mój przodek i tamtych pięcioro z trudem przeżyli. - Oparł dzidę o ziemię i wyprostował się dumnie. - Gdyby nie mieli siły trzech mężczyzn, to by nie zdołali uciec przed stadem!

Varian spojrzała na spokojne zwierzęta, jakby szacowała ich możliwości. - No cóż, przypuszczam, że uciekające w panice stado mogło przerwać nawet duże pole siłowe. Pewno dlatego zostały tylko resztki plastykowych wsporników. Gdzie teraz mieszkacie? W obozie pomocniczym?

- Nie. - Chłopak wyciągnął większy nóż i zaczął nacinać brzuch martwej bestii; z trudem ciął twardą skórę. - Kiedy wyczerpała się osłona siłowa - ciągnął, sapiąc z wysiłku - zaczęły nas atakować stworzenia żerujące nocą. Teraz mieszkamy w jaskiniach, w pobliżu kopalń żelaza. Żywimy się mięsem zwierząt, które schwytamy lub zabijemy na łowach - mówił z zawziętością. - Żyjemy i umieramy. Teraz to jest nasz świat. Zbyt późno się zjawiliście, żeby nam w czymś pomóc. Odejdź!

- Nie zapominaj o uprzejmości, młodzieńcze, kiedy rozmawiasz ze mną - pouczyła go zimno Varian, przepajając Dyscypliną każde włókienko swego ciała.

Aygar wstał i odłożył krwawy płat mięsa, który akurat wyciął. Ton głosu dziewczyny wzbudził w nim gniew, przymrużył oczy; Varian wolała przyspieszyć bezpośrednie starcie, dopóki dysponowała pełną Dyscypliną, a on był zmęczony długotrwałym biegiem.

- Nie uznajemy już władzy tych, którzy nas porzucili na tym dzikim, bezlitosnym świecie.

- Ów świat, młodzieńcze, czyli Ireta, należy do Skonfederowanych Planet i nie wolno ci...

Trudna do zniesienia bezczelność dziewczyny wyprowadziła go wreszcie z równowagi. Zaatakował, licząc na przewagę siły i wzrostu; zamachnął się szeroko, celując w bok głowy Varian - chciał ją ogłuszyć. Gdyby nie Dyscyplina, dziewczynie groziłoby zdruzgotanie o kłącza lub nadzianie się na jeden z ostrych pazurów martwej bestii. A tak - chwyciła ramię Aygara i rzuciła chłopakiem o ziemię. Natychmiast się poderwał - świetnie wyćwiczony w takich bójkach - ale widać było, że i jego ciało, i pewność siebie bardzo ucierpiały. Varian nie chciała go upokorzyć - był rozumnym, bardzo atrakcyjnym młodzieńcem, który wierzył w opowieść o porzuceniu. Musiała jednak udowodnić mu swoją wyższość, bo inaczej naraziłaby na szwank cały swój plan. No i powinna pamiętać, że od niej zależy bezpieczeństwo Kaia, Lunzie i całej reszty, jeszcze uśpionych w wahadłowcu.

Nie dała się nabrać na markowany atak z prawa, ale zdumiała się, kiedy skoczył, żeby jej podciąć nogi. Miała o wiele szybszy refleks. Skoczyła mu na plecy, kiedy zanurkował i starała się znaleźć odpowiedni splot nerwowy; drugie ramię podsunęła pod brodę Aygara i odgięła mu głowę w tył. Usiłował się przetoczyć na plecy, lecz oplotła jego nogi swoimi i rozsunęła je szeroko, z całą siłą dawaną przez Dyscyplinę; chłopak jęknął z bólu. Usłyszała trzask drącego się materiału - pękło jego skromne odzienie.

- Dwie przegrane na trzy walki, a zapewniam cię, że przegrałbyś i trzecią, zostałyby uznane za zwycięstwo szybszego zawodnika w większości kultur, w których sprzeczki rozstrzyga się walką wręcz. Powiedziałam “szybszego", bo to jedna z podstawowych przewag, jakie mam nad tobą; w walkach wręcz szkolili mnie mistrzowie sztuki wojennej. - Głos Varian nie zdradzał dręczącego ją napięcia. - To jasne, że nigdy nie opowiem nikomu o naszym pojedynku, lecz nie mogę pozwolić, żebyś był agresywny: czy to wobec mnie, czy wobec kogokolwiek z mojej misji. Przysłano nas tutaj, żebyśmy sprawdzili, co się stało z poprzednią wyprawą i... i tymi, którzy ocaleli. Zapewniam cię, że patrole FSP i EEC wielkodusznie traktują ludzi w takim położeniu. A więc: czy wykażesz dobrą wolę i mogę cię uwolnić, czy też mam ci skręcić kark?

Varian czuła, jak Aygar głośno przełyka ślinę, udręczony nie tylko fizycznie.

- Wygrałaś! - wykrztusił wreszcie przez zaciśnięte zęby.

- Niczego nie wygrałam - dziewczyna doceniła to poddanie się i szanowała go za to, że się na nie zdobył. - Nigdy nie używam tego słowa - dodała.

Powoli rozluźniła chwyt krępujący nogi chłopaka, potem puściła jego szyję i przestała naciskać zakończenie nerwu. Jednak zanim cofnęła palce, ucisnęła raz jeszcze - zyskała dzięki temu czas, żeby wstać i cofnąć się. Nie była pewna, czy przestrzega się tutaj kodeksu honorowego.

Aygar podniósł się wolniutko, gardło miał suche i ściśnięte, z trudem oddychał. Nawet nie próbował rozmasować sobie nerwu, choć ramię wisiało bezwładnie i musiało go boleć. Nie zwrócił też uwagi na podartą przepaskę. Varian patrzyła na jego twarz, którą coraz bardziej przesłaniały roje krwiolubnych owadów, kłębiące się wokół nich i martwego kłącza. Młodzieniec oddychał głęboko, twarz miał nieprzeniknioną, nie malowały się na niej żadne uczucia.

Dziewczyna łatwo pojęła swoje wzburzenie i zmieszanie. Był wspaniale umięśniony - nie tak jak grawitant, który stale musi walczyć z nadmiernym ciążeniem. Nie było na nim ani grama zbędnego tłuszczu. Miał przystojną, męską twarz. Był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziała. Varian żałowała, że musiała go pokonać, uciekając się do Dyscypliny. Wychowano go według twardych zasad grawitantów - może jej nigdy nie wybaczyć, że go pokonała. A ona pewnie nigdy mu nie będzie mogła wytłumaczyć, jak jej się to udało.

- Nie spodziewałem się, Rianav, że jesteś taka silna.

- Wiem, Aygarze, że na to nie wyglądam. Nie lubię takich popisów. Jestem osobą spokojną i rozważną, bo spokój i rozwaga dają lepsze rezultaty niż pokazy siły fizycznej.

- Rozwaga? I honor? - Chłopak gorzko się zaśmiał. - Żeby porzucić małą grupę geologów na dzikiej planecie.

- To ryzyko Służby, na które wszyscy... - Varian gestem wyraziła ubolewanie.

- Ja nie. Nie miałem wyboru.

- Słusznie, masz prawo mi to wyrzucać. Jesteś niewinną ofiarą okoliczności, które wymknęły się spod kontroli. Wciąż nie ma ARCT-10, statku, który przywiózł badaczy na Iretę.

- Nie wrócił? Przez czterdzieści trzy lata? - Aygar nie krył pogardy. - Czy właśnie tego statku szukałaś, kiedy się natknęłaś na lokator?

- Niekoniecznie, ale nasz kodeks wymaga, żebyśmy odpowiedzieli na twoje wołanie o pomoc.

- Nie moje. Moich dziadów...

- Odebraliśmy komunikat i nasz statek tu przybył; nieważne, kto nadał ów sygnał.

- I pewno mam być wam za to wdzięczny? - Aygar znów się zabrał za odcinanie kawałków mięsa z żeber kłącza; pierwszy plaster wyrzucił, bo roił się od skrzydlatego robactwa. Varian stwierdziła, że to zajęcie budzi w niej wstręt i to pomimo Dyscypliny. - Czterdzieści trzy lata, żeby odpowiedzieć na wołanie o pomoc? Ależ rącza w działaniu jest ta wasza organizacja! No cóż, przeżyliśmy i żyjemy dalej. I teraz nie potrzebujemy waszej pomocy.

- Może i tak. Ilu was jest, po dwóch generacjach? - Przy takiej małej puli genowej, dumała Varian, pewno mnożyli się wsobnie.

Aygar roześmiał się, zupełnie jakby odczytał jej myśli:

- Mnożyliśmy się bardzo rozważnie, Rianav i wyprodukowaliśmy większość naszej... jakbyś to nazwała?... przypadkowej kolonii?

- Irety nie ma na liście planet do skolonizowania. Sprawdziliśmy to natychmiast, bo nie wolno nam pomagać kolonii, która nie potrafi sama siebie wyżywić - szorstkość odpowiedzi ostrzegła dziewczynę, że Dyscyplina przestaje działać. Gadanie Gabera przetrwało dwie generacje.

- Niewątpliwie - młodzieniec maskował gniewny sarkazm sztuczną uprzejmością. - Jakie masz plany, szlachetna Rianav?

- Raczej instrukcje. - Spojrzała na Aygara przeciągle, do ostatka wygrywając rolę wybawcy. - Muszę wrócić do bazy i powiedzieć im o tobie.

- Nie zawracaj sobie głowy.

- Jak to wszystko przetransportujesz?

- Nauczyliśmy się paru sztuczek - uśmiechnął się, zdaniem dziewczyny z wyższością.

- Czy mógłbyś mi podać współrzędne waszego nowego obozowiska?

Tym razem w uśmiechu Aygara było więcej rozbawienia niż bezczelności, za to całą drwinę zawarł w odpowiedzi:

- Pobiegnij w dobrym tempie w prawą stronę, miń pierwsze wzgórza, skręć w parów, ale uważaj na węże wodne; potem idź z biegiem rzeki do pierwszych wodospadów, wybierz łatwiejszą drogę na szczyt skały - jest dobrze oznakowana - i trzymaj się linii wapienia - przypuszczam, że odróżniasz wapń od granitu? Dolina się rozszerzy. Pola uprawne powiedzą ci, że do nas dotarłaś - uśmiechnął się złośliwie. - O tak, odkryliśmy, że owoce, jarzyny i ziarna zbóż zapewniają zbilansowaną dietę; wiemy to, choć nie możemy przetwarzać żywności. - Grzebał we wnętrzu martwej bestii i nagle uniósł w ociekających krwią dłoniach jakiś ciemny, brązowawo-czerwony ochłap. - A to jest najbardziej pożywne ze wszystkich mięs, wątroba gromowego jaszczura.

- Czyżbyś mi dawał do zrozumienia, że zabiłeś to zwierzę tylko dla jego wątroby? - Wyszkolenie ksenobiologiczne wzięło górę nad rolą wybawcy.

- My nie zabijamy bez zastanowienia, Rianav. Zabijamy po to, żeby żyć. - Aygar wrócił do swych zajęć; pochylił się nad kłączem i wycinał kolejne kawały cennej wątroby.

- Istotnie, to zasadnicza różnica. Za to my nie wiemy, jakie niebezpieczeństwa nam grożą w waszym świecie. Czy pomocniczy obóz, o którym mówi zapis, leży daleko od waszych obecnych siedzib?

- Nie.

Aygar zdjął z pleców dziwną rurę. Wyjął z niej coś, co Varian uznała za rolkę syntetycznej tkaniny - lekkiej, wodoodpornej i na tyle trwałej, że mogła przetrwać czterdzieści trzy lata. Chłopak wprawnie rozciągnął tkaninę na ziemi i zaczął na niej układać kawałki mięsa, natychmiast je owijając, żeby nie przylgnęły do niego owady.

- Spotkamy się tam za trzy dni - powiedział.

- Czy tak długo potrwa twój powrót do bazy? - Varian nie zdołała opanować zdziwienia.

- Ależ skąd. - Chłopak zawinął kolejne kawałki i spojrzał w niebo. Poszła za jego przykładem i zobaczyła kołujące padlinożercę; wypatrzyła też trzy ptaszyska i była ciekawa, czy i on je zauważył. - Musimy się spieszyć po udanych łowach. Albo one pomylą nas z padliną. Nie, dotrę do domu przed nocą, ale przecież muszę poinformować moich towarzyszy-wygnańców o szczęśliwym odzyskaniu kontaktu z innymi światami.

Varian oceniła, że zapakował pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kilogramów mięsa. Aygar przywiązał rurę do podstawy pakunku i zręcznie przyczepił rzemienie z ochraniaczami w tych miejscach, w których miały spoczywać na jego ramionach - ładunek był przygotowany. Opłukał ręce wodą z pojemnika i pokrył je czystą gliną; cały czas zerkał na ścierwniki. Zarzucił ładunek na plecy, poprawił rzemienie. Spojrzał na Varian tak uważnie, że aż się przestraszyła. Z kieszonki na prawym przedramieniu wyjęła ciemne plastykowe pudełko, w którym niegdyś nosiła tabletki wzmacniające. Chłopak widział, że ma coś w ręce, ale nie mógł dostrzec, co to jest. Udała, że naciska kciukiem przełącznik i podniosła pudełko do ust.

- Jednostka Trzecia do Bazy. Jednostka Trzecia do Bazy. - Parsknęła z dezaprobatą. - Włączyli rejestrator. Wszyscy opuścili obóz! - spojrzała gniewnie na Aygara. - Baza, nawiązałam kontakt z ocalonymi, współrzędne 87,58 na 72,33. Wracam do bazy. Koniec - znów zamarkowała naciśnięcie przełącznika i schowała pudełko. - Natychmiast wracam do bazy. Opowiem im o was. Powodzenia, Aygarze i do zobaczenia za trzy dni! - Ruszyła prędko ku ślizgaczowi.

Gdy dostrzegła kątem oka, że chłopak szybkim krokiem zdąża w swoją stronę, odetchnęła z ulgą. Przez chwilę obawiała się, że Aygar coś zrobi. Spojrzała na niebo - sępy krążyły coraz niżej; odejście chłopaka było dla nich zachęcającym sygnałem, a jej się nie bały. W trawach czekały na ucztę inne stworzenia. Na szczęście nie miała daleko do ślizgacza, ale całkiem bezpiecznie poczuła się dopiero wtedy, kiedy zatrzasnęła kopułę.

Wystartowała i skierowała się na południowy zachód. Znów dostrzegła Aygara - biegł lekko, choć niósł taki ciężar i dopiero co skończył polowanie. Może trzeba będzie opowiedzieć się za osadnictwem, skoro w tych warunkach rozwijali się tak wspaniale przystosowani ludzie.

Dziewczyna żałowała, że nie działa jej naręczny komunit; mogłaby opowiedzieć Lunzie o tym, że buntownicy przeżyli i że przekazali potomkom swój punkt widzenia na całą sprawę. Chciałaby też móc spytać Aygara, czy on i jego ludzie mieli do czynienia z owym stworzeniem, które zaatakowało Kaia - a jeśli tak, to czy wiedzą, jak go można wyleczyć. Dowiedziała się od potomka grawitantów, że drugi obóz był opuszczony. Zastanawiała się, czy warto tam lecieć - wątpliwe, by znalazła tam coś, co by się jej przydało. A już na pewno nic z tego, czego potrzebowała Lunzie. Hmmm, gdyby Kaiowi się nie poprawiło - Varian zdecydowanie nie chciała brać pod uwagę najgorszego - miałaby świetny pretekst, żeby jeszcze dziś się skontaktować z Aygarem. Jego ludzie musieli mieć do czynienia z ową “pijawką", może nawet znali antidotum na jej jad. Mogłaby mu powiedzieć, że owo stworzenie zaatakowało kolegę z jej ekipy - w końcu byłaby to prawda. Wykrzywiła się do komunitu na konsolecie i nagle się zorientowała, że urządzenie działa, choć ona nie ma z kim nawiązać łączności. Varian przypomniała sobie, że są jeszcze cztery inne ślizgacze z nieuszkodzonymi komunitami. Obudzą Portegina, a on wymontuje co trzeba z jednego lub dwóch pojazdów i naprawi komunit wahadłowca; żeby się choć mogli porozumiewać ze statkami. I tak zostaną im dwa, a może i trzy ślizgacze nadające się do użytku. Nawet gdyby się im nie udało nawiązać kontaktu z mijającym ten system statkiem EEC, to powinni znów nawiązać łączność z Thekiem. Albo z Ryximi.

Varian skrzywiła się paskudnie na samą myśl o tym, że będą musieli poprosić Ryxiów o pomoc: ależ oni się napuszą z dumy! Co więcej, wcale nie chciała, żeby się dowiedzieli o ptakach czegoś więcej, niż już do nich dotarło.

Kai musi wyzdrowieć. Po buncie sześciorga grawitantów znaleźli się, w najlepszym przypadku, w trudnej lub - jakby to określił czarnowidz - rozpaczliwej sytuacji. Teraz, pomimo poranienia Kaia, ich położenie było o wiele lepsze. Buntownicy mieli na Irecie swoje własne problemy, a Varian czuła, że jej pierwszy kontakt z młodszym pokoleniem zapewnił jej grupie niekwestionowaną przewagę. A może nie? Pod koniec ich spotkania zauważyła w zachowaniu Aygara coś, co ją zaniepokoiło. To dlatego zamarkowała ów “kontakt z bazą".

Dyscyplina przestała działać i mięśnie Varian rozluźniły się. Dziewczyna zjadła resztę owocu, lecz to nie wystarczyło, żeby uzupełnić wydatkowaną energię. Szkoda, że nie zabrałam ze sobą substancji odżywczych, pomyślała z irytacją. Chyba po prostu dlatego, skarciła się za zapominalstwo, że zużyli resztki, aby wyzwolić się z szoku, kiedy ocaleli przed stratowaniem przez przerażone hordy roślinożerców.

Varian przypomniała sobie, co Aygar opowiadał o tym wydarzeniu i uśmiechnęła się. Czy zdawał sobie sprawę, jaką głupotą byłoby pozostawienie sześciu ludzi, żeby stworzyli kolonię? Nie miał pojęcia o genetyce. Hmmm, coś jednak wiedział, skoro wspomniał o rozradzaniu się.

To raczej zmęczenie, a nie ciekawość skłoniło dziewczynę, żeby poleciała do starego obozu. Będzie tam bezpieczna i może się jej uda przespać z godzinę - potem wróci do jaskini. I tak była blisko tego obozowiska, więc chciała rzucić na nie okiem.


ROZDZIAŁ CZWARTY


Deszcz i smętna parna mgła sprawiły, że owo miejsce miało jeszcze bardziej ponury wygląd, niż Varian pamiętała. Pod koniec lotu dziewczyna zauważyła grupę drzew owocowych - zniżyła się i zerwała z górnych gałęzi dojrzałe, złociste, soczyste kule. Nieco pokrzepiona wylądowała w starym obozie pomocniczym. Istotnie, wyglądał wiekowo.

Nie było kopuły, zapewniającej wygodne mieszkanie dwojgu ludziom. Puste, pozbawione roślinności miejsce, gdzie niegdyś stała, otaczały długie kamienne budowle. Tu i ówdzie w zagłębieniach nagromadził się niesiony wiatrem pył i rosły tam malusieńkie roślinki. Budowle były tak dobrze zachowane, że Varian zastanawiała się, czemu buntownicy stąd odeszli. Może dokuczały im owady, które teraz przepędził deszcz, ale za to zawsze roztaczał się stąd wspaniały widok na okalające wzniesienie równiny. Pomyślała jednak, że grawitanci nie potrafiliby tego docenić.

Dalej widać było korony drzew oplecione pnączami, lecz ośmiobok budowli otaczał pusty, wybetonowany, szeroki na kilka metrów pas; beton pękał, rozsadzany korzeniami upartych pnączy. Za owym pasem znów kłębiła się bujna roślinność, lecz Varian postanowiła najpierw obejrzeć budowle, które wyglądały tak ponuro, że nie potrafiła ich nazywać domami czy mieszkaniami.

Podeszła do najbliższej budowli i przekonała się, że okna były oszklone; starła kurz, ale i tak niewiele mogła dostrzec przez grube, nierówne szkło. Potem jej oczy się przyzwyczaiły do półmroku i zobaczyła, że pomieszczenia ogołocono ze wszystkiego, poza kamiennymi półkami w rogu każdego z nich. Drzwi były solidne, drewniane, pokryte jakąś szklistą substancją, która zapewne miała chronić drewno przed zakusami iretańskich insektów. Nad klamką zamkniętych drzwi osadzono metalowe ćwieki; mieszkańcy posłużyli się chyba jakimś kodem, bo klamka ani drgnęła, choć ćwieki poddawały się naciskowi kciuka. Varian obejrzała pozostałe siedem budynków i przekonała się, że wszystkie były identyczne: cztery pokoje, po dwa z każdej strony holu wejściowego. Okna były tak wąskie, że tylko małe dziecko mogłoby się przez nie przecisnąć. Czemu odeszli, mając takie solidne budowle? I mnóstwo miejsca na rozbudowę.

Wydostała się poza ośmiokąt i zobaczyła kolejne budowle. Dwie z nich miały kominy i to tak okopcone, że nie zdołały ich obmyć dziesięciolecia deszczów. W jednej musiała być kuźnia lub nawet zakład metalurgiczny. Ślady na betonie wskazywały, że stały tu niegdyś jakieś urządzenia i piec do wypalania. Jaką energią się; posługiwali? Wodną? Tutaj, na górze? Prawda, przecież na Irecie zawsze wiał wiatr! Dziewczyna tak się przyzwyczaiła do nieustannego wiaterku - wiatru - wichru - wichrzyska, że o mało co zapomniałaby o tym najprostszym źródle energii.

Paskutti wcale się bezpodstawnie nie przechwalał, kiedy twierdził, że on i jego ludzie spokojnie przetrwają na Irecie. Jeśli wierzyć Aygarowi, a przecież grot jego dzidy świadczył o mistrzowskiej obróbce metalu, to nie potrzebują pomocy Planet Skonferedowanych. Może i nie potrzeba im PS, pomyślała Varian, kopiąc grudę błota, ale na pewno przydałaby się większa pula genów, bo inaczej grozi im degeneracja w wyniku chowu wsobnego i stracą wszystko, co osiągnęli.

Czuła, że powinna się przede wszystkim przejmować swoimi sprawami - wyzdrowieniem Kaia, wizyta tutaj nic jej nie pomoże. Mimo to nie mogła się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do budowli wzniesionych poza kwaterami mieszkalnymi. Mogły jej dostarczyć mnóstwa informacji o jakości życia buntowników. Obróbka metali, produkcja szkła, garncarstwo, wykorzystanie energii wiatru - to wszystko stwarzało podstawy życia na zupełnie niezłym poziomie. Uwagę Varian przyciągnął długi budynek, umieszczony poza “centrum przemysłowym", w pobliżu bujnej roślinności. Drzwi znajdowały się od strony zarośli. Rośliny pieniły się bujnie, a jednak coś było nie tak, coś ją niepokoiło. Przyglądała im się przez chwilę, aż zdała sobie sprawę, że są to drzewa owocowe, które ktoś posadził w regularnych odstępach, tak że drzewa danego gatunku tworzyły odrębne rzędy. Podeszła bliżej - metalowe podpory podtrzymywały pnącza, obwieszone grubymi strąkami; za nimi rosły kolczaste krzewy, obsypane czerwonymi jagodami; potem wyłaniał się kolejny rząd drzew - a dalej, przy murze, rosły niższe rośliny głuszone przez zdziczałe pnącza, zaś na murze, w zagłębieniach - osobliwy, pierzasty purpurowy mech.

Varian nie przepadała za purpurą od czasu spotkania z dziwną pleśnią w ślizgaczu; musiała jednak przyznać, że ma przed sobą zarośnięty ogród. Przyjrzała się jeszcze raz owej długiej szopie i dopiero teraz dostrzegła, że budynek nie ma okien. Magazyn plonów z ogrodu? Tak; z bliska dostrzegła drewniane drzwi - wyrzeźbiono na nich pnącza, drzewa i inne rośliny z taką dokładnością, że nawet ktoś słabo znający się na botanice mógł je potem rozpoznać w naturze.

Co wiedział Aygar? Ze już dawno się nauczyli bilansować dietę? Varian rozpoznała bogatą w karoten trawę z Doliny Przesmyku, trawę, której potrzebowały zarówno ptaki, jak i Tyrannosaurus rex. Dziewczyna przekonała się, że na drzwiach odwzorowano wszystkie gatunki roślin rosnących w zapuszczonym teraz ogrodzie. To musiało być dzieło Divisti, botanika wyprawy.

Dziewczyna przedzierała się przez chaszcze, zbierając przy okazji znane sobie owoce; w końcu dotarła do pnączy ze strąkami. Dotknęła najbardziej dojrzałego strąka - otworzył się łatwo, ukazując duże, jasnozielone ziarna, które świeżo i przyjemnie pachniały. Odgryzła maluteńki kawałeczek, gotowa wypluć, gdyby poczuła niemiły smak. Ziarna były kruche, o mączystym smaku - tak jej zasmakowały, że łakomie wyjadła zawartość całego strąka. Jadła i zbierała ziarna, ile mogła unieść. Zaniosła je do ślizgacza i zawróciła. Wykrzyknęła coś, wsiadła do pojazdu i podprowadziła go ku ogrodowi. Starała się zebrać próbki z każdej rośliny, także z tych na murze. Zastanawiała się, czy Divisti kiedykolwiek pomyślała tym, że jej ogród wspomoże tych, których grawitantka-botanik chciała zabić. Na tyłach ogrodu Varian znalazła owe grube kędzierzawe liście, które ptaki przyniosły dla Kaia.

- A więc i wy mieliście do czynienia z pijawkami, coo? - Była zadowolona, że ów mieszkaniec Irety również grawitantom przysporzył bólu i kłopotów.

Załadowała ślizgacz do granic możliwości, potem sprawdziła, czy ma próbkę każdej rośliny uwiecznionej na drzwiach magazynu. Zadowolona z nieoczekiwanych zbiorów wzniosła się w powietrze i skierowała wprost na południe, ku skałom ptaszysk. Po pięciu minutach lotu dostrzegła Aygara, biegnącego krętym parowem. Wpadły jej do głowy dwa pomysły, więc skierowała ślizgacz ku chłopakowi.

- Muszę z tobą porozmawiać, Aygarze - powiedziała

posadziła pojazd na ziemi; zaczekała, aż chłopak do niej podejdzie i dopiero wtedy wyszła ze ślizgacza. - Próbowałam cię odszukać. Miałam wiadomość z bazy. Jeden z moich towarzyszy został zaatakowany przez... przez... coś, co...

- Co wysysa krew? - spytał pospiesznie.

- Skąd wiesz?

- Nazywamy je “płaszczakami".

- To płaszczaki? - Dziewczyna była zaszokowana i zdumiona; żadne z owych morskich stworzeń, które Terrilla tak nazwała, nie było ziemnowodne! Wstrząsnęła się z obrzydzenia.

- Mają rozmaite kształty - mówił Aygar - szukają ciepła i przyczepiają się do swojej ofiary; przywierają do niej i owijają w swoje połowy...

- Swoje co?

- Nie wiem, jakie przeszłaś szkolenie, Rianav, ale na pewno widziałaś dziwaczne formy życia poza Iretą. - Chłopak ukląkł, wyjął nóż i zaczął rysować na ziemi płaszczaka. - Kurczą się z jednej strony i przekoziołkowują na drugą; mają dwa palce, tu i tu, i to właśnie nimi mogą ciasno przywrzeć do żywej ofiary. Jeśli łup jest martwy, osiadają na nim i jedzą go. - Obojętnie wzruszył ramionami. - Można je wywąchać, ale ty pewnie jesteś tu zbyt krótko, żeby o tym wiedzieć?

- Dwa dni - odpowiedziała wymijająco Varian, bo znów poczuła ową dziwną rezerwę, która na pewno nie płynęła z Dyscypliny. - Skoro znacie te płaszczaki, to pewno wiecie, jak sobie z nimi radzić?

- To zaatakowany żyje? - zdumiał się Aygar.

- Tak, lecz jest nieprzytomny majaczy i krwawi obficie z najgorszych z... ukłuć.

- Sądziłem, że ludzie z ekip badawczych mają specjalne pasy, które ich chronią...

- Nie wiem, czy jego pas był włączony, czy nie - odparła surowo dziewczyna, dając do zrozumienia, że nie omieszka sprawdzić, czy aby nie zaniedbano jakichś środków ostrożności.

- Skoro przeżył kilka pierwszych godzin, to znaczy, że ukłucia nie uszkodziły żadnych ważnych organów, na pewno ocaleje. Kiedy już się znajdziesz blisko obozu głównego, to poszukaj niskiej rośliny o grubym pniu i liściach jakby pokrytych meszkiem. - Aygar narysował liść, jaki ptaki przyniosły Kaiowi. - Wybierz najgrubsze liście i wyciśnij je bezpośrednio na ukłucia; rób to tak długo, dopóki rany się nie zasklepią.

- Powiedzieli mi, że ma wysoką gorączkę...

- To podaj mu jakiś środek przeciwgorączkowy. Gdy to nie pomagało, jedna z osób z naszej pionierskiej grupy posłużyła się purpurowym mchem, który zwykle rośnie na drzewach rodzących zielone śliwki lub złociste melony, na północnej stronie pnia. Na pewno rosną w pobliżu obozu. Ugotuj ten mech i zostaw, żeby się zmacerował. Potem wlej choremu do gardła. Paskudnie smakuje, lecz obniża gorączkę.

Aygar wstał, zarzucił na ramiona pakunek z mięsem i ruszył w swoją stronę.

- Koniec wywiadu - mruknęła do siebie Varian.

Dziewczynę tak uradowały informacje, jakich jej udzielił, że nie uraziło jej ani nagłe odejście Aygara, ani to, że się wcale nie zdziwił, iż widzi ją drugi raz tego samego dnia. Wdrapała się po stoku parowu i wgramoliła do ślizgacza tak prędko, jakby uciekała przed ścigającym ją płaszczakiem, chciwym jej ciepłej krwi.

Płaszczaki Terrilli! Te same wodne stworzenia, których ptaki z taką ostrożnością unikały, kiedy znalazły je zaplątane w sieci z rybami. Skoro był to stwór ziemnowodny, to nic dziwnego, że przeżył, choć jego wodni pobratymcy wymarli. Trudno jednak było uwierzyć, że to niewielkie stworzenie, przypominające małą przejrzystą chusteczkę, jest aż tak groźne. W tym momencie Varian przypomniała sobie, z jaką żarłoczną łapczywością rzuciły się morskie płaszczaki za odbiciem ślizgacza na wodzie. Patrzyła przez chwilę na swoją dłoń, rozmyślając, co by się stało, gdyby taki płaszczak zamknął ją w ssącej otulinie... Potrząsnęła głową - to zwykłe po Dyscyplinie wyczerpanie i depresja. Sięgnęła po kilka strąków i powoli gryzła ziarna; były o wiele bardziej sycące niż słodki owoc.

Purpurowy mech? Na pewno ten sam, który rósł na murze ogrodu Divisti. Zastanawiała się, czy zebrała go wystarczająco dużo; no ale przynajmniej wiedziała, czego szukać.

Była to bardzo owocna wyprawa; lecz jedno się Varian ogromnie nie podobało - czterdzieści trzy lata to stanowczo za długo, żeby ARCT-10 nie dał znaku życia. Za to o wiele za mało, żeby małe morskie stworzenie przekształciło się w coś tak dużego, by atakować człowieka. Chociaż na Irecie mogły istnieć również większe stwory, kiedy tu wylądowali - zanim zdołali zbadać cały kontynent, wybuchł bunt.

Varian znów zadrżała; pomyślała, że jej odraza do płaszczaków wynika po części ze wspomnień o krwiopijących Galormisach: w dzień byli przyjacielscy, w nocy - śmiertelnie niebezpieczni.

Deszcz ustał, mgła się rozproszyła i zachodzące słońce ostatni raz spojrzało na zrodzony przez siebie świat. Ptaki leciały nieco z tyłu za ślizgaczem, złociście wspaniałe na tle wieczornego półmroku. Varian nie zauważyła ich ani w obozie pomocniczym, ani przy spotkaniu z Aygarem. Wiedziała jednak, że całą podróż odbyła pod ich dyskretną strażą.

O, nieba! Ależ była zmęczona. Żeby tylko mrok nie zapadł zbyt szybko i wystarczyło jej refleksu, żeby wprowadzić ślizgacz do jaskini... Przez kilka ostatnich kilometrów towarzyszyło dziewczynie więcej ptaków; bardzo ją wzruszyła ich dworność, o ile to było to. Czy i one, tak jak Lunzie, martwiły się, że zniknęła na cały dzień?

Wylądowała całkiem nieźle, biorąc pod uwagę to, że celowała ślizgaczem w ciemny otwór, słabo rozświetlony palącym się po lewej stronie jaskini ogniskiem. Posadziła pojazd, który raz jednak podskoczył, bo przeoczyła nierówność dna jaskini.

- Czy Kai lepiej się czuje? - zawołała Varian, odrzucając kopułę.

- Tak, ale znów nam zaczyna brakować liści - odparła Lunzie, podnosząc się sponad opatulonego chłopaka.

- Przywiozłam je i coś do jedzenia także. I mam ci piekielnie dużo do opowiedzenia.

- Jakiś ekwipunek?

- Nie, za to mam skuteczny środek na tę gorączkę - Varian wzięła purpurowy mech z piętrzącego się w ślizgaczu stosu roślin i podała lekarce.

- To? - Lunzie powąchała mech. - Niby czemu?

- Gorąco zalecane przez miejscowego medyka. - Dziewczyna uśmiechnęła się, widząc reakcję Lunzie. - Tak, natrafiłam na jednego z mieszkańców. O, wszystko gra. Powiedziałam, że należę do ekipy ratunkowej. Jest wnukiem Bakkuna.

Varian opowiadała to z promiennym uśmiechem, jak najlepszy dowcip galaktyki. Lunzie jeszcze przez parę sekund międliła mech w palcach, potem spojrzała w oczy dziewczyny:

- Wnuk!

- Tak. Hibernowaliśmy czterdzieści trzy lata.

- Tylko trochę dłużej, niż przypuszczałam - stwierdziła lekarka; jej spokój rozczarował Varian. - Co jeszcze przywiozłaś? - Lunzie zerknęła na stos roślin w ślizgaczu.

- To wszystko nadaje się do jedzenia, a te ziarna smakują lepiej niż owoce. Co z Kaiem? - Dziewczyna wylazła wreszcie ze ślizgacza i ruszyła ku nieruchomej postaci współdowódcy, starając się zbytnio nie potykać po drodze. - Czy odzyskał przytomność? - Usiadła przy jego boku.

- Nie, lecz gorączka trochę spadła. Nie ruszaj się przez chwilę - rzekła Lunzie i zanim dziewczyna zorientowała się w jej zamiarach, zaaplikowała jej zastrzyk.

- Nie powinnaś tym szafować. Mam...

- Wcale nie szafuję - głos lekarki cichł powoli w uszach usypiającej Varian. - Nie widziałaś swojej twarzy, była kredowobiała. Czyżbyś przez calutki dzień stosowała Dyscyplinę?


ROZDZIAŁ PIĄTY


Varian budziła się powoli: najpierw usłyszała zawziętą dyskusję, ale nie mogła rozróżnić poszczególnych słów; albo specjalnie mówili cicho, żeby jej nie zbudzić, albo byli za daleko. Chciała wstać, lecz to wymagało zbyt dużego wysiłku. Czyżby znów znalazła się w kriogenicznym śnie? Nie! Leżała, w miarę wygodnie, na posłaniu ze sprężystych gałęzi, nie zaś na podłodze wahadłowca czy pylistym dnie jaskini. Na twarzy i dłoniach czuła powiewy lekkiego wiatru.

Varian nie tyle była zmęczona, co zobojętniała. Mimo to w jej umyśle zapłonęła iskierka: tyle miała do opowiedzenia Lunzie; to paskudnie ze strony lekarki, że ją tak “wyłączyła".

Dalej nasłuchiwała. Rozmawiało dwóch mężczyzn. Więc Kai lepiej się czuje! Jak dobrze znów słyszeć jego głos! Ale przez trzy dni nie wzmocni się na tyle, żeby polecieć z nią do Aygara. Powinni obudzić Portegina. Nie może się przecież spotkać z Aygarem - i kto tam z nim jeszcze będzie - bez silnego wsparcia. Skoro tak ją wyczerpał jeden dzień Dyscypliny, to czy po trzech dniach będzie na tyle silna, żeby znów czerpać z owych głębokich rezerw?

Co takiego było w postawie Aygara, że się aż tak zaniepokoiła? Wyraz jego oczu - ostrożny, szacujący, pełen namysłu; nie takiej reakcji oczekiwała od kogoś, kto po raz pierwszy się zetknął z kimś spoza planety! A więc o to chodziło! Spodziewał się kogoś, ale nie jej. I nie kogoś, kto go pokona w walce wręcz.

Varian poczuła smakowity, pikantny zapach. W brzuchu jej zaburczało, ślinka napłynęła do ust. Zdała sobie nagle sprawę, że jest okropnie głodna i poruszyła się niespokojnie.

- A mówiłam, że zapach ją obudzi - odezwała się nagle Lunzie i Varian otworzyła oczy.

Lekarka, Triv i Kai siedzieli przy ognisku, nad którym wisiał teraz kociołek. Varian podparła się na łokciu:

- Umieram z głodu - oznajmiła.

- Lunzie wrzuciła do garnka po kawałku wszystkiego, co przywiozłaś - odezwał się Triv - i okazało się to bardzo smaczne.

Napełnił mieszaniną skorupę owocu, utwardzoną dymem i podał Varian, w chwilę później wręczył jej z pańskim gestem drewnianą łyżkę.

- O, widzę, że się podniosła kultura jedzenia - zachichotała dziewczyna. - Co z Kaiem? - spytała. Był już co prawda przytomny, lecz jakiś dziwnie bierny, co się jej wcale nie podobało.

- Zaczęliśmy budzić Portegina - oznajmił Triv; przykucnął obok Varian, zasłaniając ją przed tamtą dwójką i szepnął: - Ciągle gorączkuje. Mówi, że go zaatakował wielki płaszczak. Nie odzyskuje sił tak prędko, jakby Lunzie sobie tego życzyła. - Dalej mówił już normalnym tonem: - Kai uważa, że jeśli będziemy mieli płytki z reszty ślizgaczy, to zdołamy uruchomić łączność; powinniśmy naprawić większość szkód, jakie wyrządził Paskutti.

- Cały czas miałam nadzieję, Triv, że się nam to uda - Varian spróbowała polewki, a potem zaczęła ze smakiem i zapałem zajadać. - Ależ to wspaniałe! - Spałaszowała wszystko, a potem bez namysłu wstała i podeszła do ogniska po nową porcję. Zanim napełniła miseczkę, zatrzymała się przy Kaiu: był niepokojąco blady i wyczerpany, z trudem zdołał się uśmiechnąć. - Wyglądasz o wiele lepiej, niż przy naszym ostatnim spotkaniu - powiedziała.

- Nie mogłem wyglądać gorzej, niż się teraz czuję - parsknął ironicznie chłopak.

- A co? - droczyła się z nim Varian. - Czyżby ci nie zasmakował purpurowy mech? Divisti wyhodowała go specjalnie do zwalczania twojej gorączki!

Kai wykrzywił się tak paskudnie, że pozostała trójka wybuchnęła śmiechem.

- Za to wspaniale zabija gorączkę - stwierdziła Lunzie z kostycznym uśmieszkiem. - Ciekawa jestem, co by powiedziała Divisti, gdyby się dowiedziała, że jej rośliny tak nam będą dobrze służyć! - Lekarka zwróciła się ku Varian, oczy miała poważne: - Mówiłaś wieczorem, że hibernowaliśmy czterdzieści trzy lata?

- Przekazałabym ci i pozostałe wiadomości, gdybyś mi tak brutalnie nie przeszkodziła. - Dziewczyna łypnęła ponuro na Lunzie, lecz ta tylko się uśmiechnęła.

- Zasnęłaś w odpowiednim momencie - oznajmiła lekarka. - Czy jacyś buntownicy jeszcze żyją?

- Tylko jeden z nich. Tanegli.

- Widziałaś go? - zapytał Kai.

- Nie. Za to spotkałam krzepkiego młodzieńca o imieniu Aygar. Ów wspaniały młodzian akurat uśmiercał kłącza przy pomocy dzidy z metalowym grotem z zadziorami.

- Wspaniały??? - Kai skrzywił się z najwyższym niesmakiem.

- Zastosował właściwą strategię - odparła wymijająco Varian; nie chciała się wdawać w niepotrzebne szczegóły.

- Nie wiesz przypadkiem, czy nadal mieszkają w obozie pomocniczym?

- Nie. Przenieśli się do innych siedzib.

- No to gdzie był ogród Divisti? - zrzędził Kai.

- Może zacznę od początku...

- Ale najpierw zjedz drugą miseczkę polewki - oznajmiła twardo Lunzie.

Varian pałaszowała z apetytem, nie przejmując się obowiązującymi przy jedzeniu dobrymi manierami; cieszyła się, że zyskała czas na uporządkowanie myśli. Wyskrobała resztki pysznej potrawy i - pokrzepiona i wzmocniona - opowiedziała o wydarzeniach poprzedniego dnia, które rozegrały się pod okiem nieoczekiwanej eskorty ptaszysk.

Nikt nie przerywał jej opowieści pytaniami. Kiedy opowiadała o zwycięskim pojedynku z Aygarem, dodając, że dopiero co umykał przed rozwścieczonym kłączem, w oczach Lunzie zalśniły złośliwe iskierki. Za to Kai z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Hmmm, cóż, może i powinna była sobie darować ów pokaz siły; ale wtedy nigdy by się jej nie udało zaskoczyć Aygara i pokonać go. Czworgu słuchaczom bardzo się podobało, że przedstawiła się jako osoba z wyprawy ratowniczej, poszukującej członków pierwszej ekspedycji. Owo bezczelne kłamstwo mógł zdemaskować tylko Tanegli.

- Aygar powiedział mi, że Tanegli jest bardzo słaby i już długo nie pożyje - poinformowała ich dziewczyna.

- Miejmy więc błogą nadzieję, że go nie będzie wśród osób, z którymi się spotkasz - Lunzie zmarszczyła brwi. - Nie mogę pojąć, jak to się stało, że przeżył właśnie on, najstarszy z grawitantów; a Bakkun i Berru, młodsi od niego, już nie żyją.

- Jak długo mogli zachować swoje grawitacyjne przystosowanie na planecie o mniejszym ciążeniu? - spytał Triv.

- Gdyby udało im się symulować zwiększoną grawitację i ćwiczyć w takich warunkach...

- Wygląda na to, że własnoręcznie wnieśli na górę wszystkie kamienie, z których budowali osadę - stwierdziła Varian. - A stoi tam osiem dużych budynków oraz sześć czy siedem mniejszych, z łupkowymi dachami.

- To mogło być dobre ćwiczenie - w głosie Lunzie brzmiało jednak powątpiewanie.

- Gdyby się bawili w ścigaj-kłacza-aż-się-wykrwawi-na-śmierć - wtrąciła Varian - to by nie obrośli tłuszczem.

- Ich potomkowie nie mają, oczywiście, takich problemów i odziedziczyli zdolności do wspaniałej rozbudowy mięśni - ciągnęła Lunzie. - Ten Aygar musi być bardzo wytrzymały, jeśli uciekał przed rozwścieczonym drapieżcą, aż ów się wykrwawił na śmierć; i jeszcze próbował cię pokonać, Varian. Czyli nadal są o wiele silniejsi od nas. Lepiej udajmy się na to spotkanie silni Dyscypliną i nie w pojedynkę. Racja, Kai?

- Będę przy tobie, Varian!

Dziewczyna kiwnęła potakująco głową, lecz spojrzała na Lunzie; lekarka milczała, za to jej oczy powiedziały “nie".

- Musimy mieć łączność - Varian zerknęła na Portegina, który obudził się już na tyle, żeby przysłuchiwać się całej rozmowie.

- Na pewno coś zmajstruję, zwłaszcza jeśli będą działać komunity ślizgaczy. Przy takiej ilości matryc powinienem naprawić nawet to, co Paskutti rozwalił w wahadłowcu; przynajmniej do użytku planetarnego.

- Szkoda, że nie mamy żadnej broni obezwładniającej - Varian podrapała się w ucho. - Coś mnie niepokoi w zachowaniu Aygara, choć nie umiem powiedzieć, co!

- Jaką miał broń? - zapytał Portegin. Dziewczyna opisała kuszę i Portegin się roześmiał:

- Możemy mieć coś lepszego, jeśli tylko Lunzie zostało trochę narkotyżerów!

- Hmmm, prawdę mówiąc, zostało - rzekła zdumiona lekarka. - Niezbyt dużo - dodała pospiesznie - ale wystarczy na kilka strzał.

- Świetnie. No to potrzeba mi jeszcze trochę twardego drewna i będziesz miała broń, która unieruchomi twojego kusznika, zanim zdąży wycelować.

- O ile zdołamy pierwsi wystrzelić - stwierdziła Varian.

- Oby tak było! - oznajmiła zdecydowanym tonem Lunzie.

- Nie mam ochoty nikogo zastrzelić - sprzeciwiła się Varian. - Hibernacja nie zmieniła moich poglądów.

- Za to drastycznie zmieniła okoliczności. Jest nas pięcioro... - lekarka wskazała na każde z nich - przeciwko nie wiadomo ilu potomkom sześciorga buntowników. Nigdy nie mieliśmy zbyt wielkiej przewagi nad grawitantami; a teraz jeszcze mniej nad nimi górujemy, bo znajdują się w świetnie sobie znanym terenie, którego my dotąd nawet nie widzieliśmy. Wspaniale się przystosowali do środowiska. Zdobyłaś wczoraj punkt, Varian. Musimy to utrzymać, nieważne jakim sposobem. Nie możemy przecież trwać bezustannie w Dyscyplinie. No, a przede wszystkim musimy chronić śpiących! - wskazała wahadłowiec.

- Pociesza mnie fakt, że pilnowały cię ptaki - wtrącił Kai.

- Istotnie; ale to dobre tylko wtedy, kiedy nikt z nas nie może ci towarzyszyć - Lunzie zwróciła się do dziewczyny: - Czy Aygar powiedział ci, ilu ludzi mieszka w nowej osadzie i czemu opuścili starą?

- Kiedy przestaliśmy walczyć, strzegł się mnie równie pilnie jak ja jego. W opuszczonym obozie było osiem budynków. Najwyraźniej zabrali kopułę; był po niej ślad na ośmiokątnym placu otoczonym przez owe budowle. W każdym budynku były cztery pokoje; całkiem puste - zostały w nich tylko kamienne półki.

- Cztery razy osiem równa się trzydzieści dwa, co nam nic nie mówi - odezwała się Lunzie. - Tardma mogła urodzić dwoje, no może troje dzieci, była najstarsza. Berru i Divisti mogły rodzić co roku przez jakieś dwadzieścia lat, gdyby musiały. Zakładam, że dzieci miały różnych ojców i że zapisywali, które jest czyje; musieli się postarać o możliwie największą pulę genów...

- I tak będą mieli kłopoty w trzecim lub czwartym pokoleniu, kiedy cechy recesywne...

- O ile sobie przypominam ich karty medyczne - przerwała Kaiowi Lunzie - to Bakkun, Berru i Divisti są z innej grupy genowej niż pozostali, którzy pochodzą z Modremu w Roju. Istnieje też osobliwa anomalia genetyczna, sprawiająca, że nosiciele cech recesywnych nie mogą przetrwać na planetach o zwiększonej grawitacji. Takie dzieciaki albo się wywozi z owych planet, albo... - lekarka westchnęła i z ożywieniem dokończyła: - A więc tych sześcioro jest... było najwspanialszymi przedstawicielami grawitantów, najczystszymi genetycznie po trzech, czterech generacjach przystosowanych do świata o zwiększonej grawitacji. Najlepsi kandydaci na rodziców.

- Aygar jest podobny do Berru - odezwała się Varian, żeby przerwać długotrwałe milczenie.

- No, to tym bardziej trzeba na niego uważać. Ani Berru, ani Bakkunowi nie brakowało rozumu.

- I dlatego nawet mi nie przyszło do głowy, że się przyłączą do Paskuttiego - wtrącił Triv. - Jak mogli się nabrać na gadanie Gabera, że nas porzucono.

- No, bo porzucono - Varian nie potrafiła powstrzymać się od śmiechu, choć zdawała sobie sprawę, jak niewielkie mają szansę w konfrontacji z grawitantami. - Przynajmniej dopóki ARCT-10 sobie o nas nie przypomni. Kai, czy Tor coś mówił, kiedy lecieliście do obozu?

- Zbyt byłem zajęty czepianiem się uchwytów, żeby rozmawiać. A gdy już się tam znaleźliśmy, Tor natychmiast zaczął szukać czujnika, a ja ślizgaczy. Właśnie znalazłem jeden z nich, kiedy usłyszałem, że Thek wystartował. - Kai potrząsnął głową, przypominając sobie, co wówczas pomyślał. - Gdy wróciłem do obozu, przekonałem się, że zostawił baterię z uchwytem i dziurę po wykopanym czujniku.

- Nawet nie poczekał, żeby się przekonać, czy ślizgacz jest na chodzie? - zainteresował się Portegin.

- Nooo, te ślizgacze mogą wytrzymać przeraźliwe ciśnienia i fatalne warunki - Kai spróbował zbagatelizować sprawę.

Lunzie prychnęła.

- Czyli Tor może powrócić? - dopytywał się Portegin.

- Nie liczyłabym na to - odparła lekarka; krzątała się przy ognisku i przyniosła Kaiowi skorupę pełną dziwnego płynu. - Wiem, że to paskudztwo, ale wspaniale zbiło ci gorączkę. Wypij.

- Pachnie ohydnie - Kai z obrzydzeniem spojrzał na purpurowy płyn.

- Więc tym skuteczniej podziała - roześmiała się Varian.

Kai wypił jednym haustem. Zatrząsł się z obrzydzenia i pospiesznie zagryzł plastrem owocu, podanym mu przez Lunzie. Varian ukryła uśmiech. Kai szybko uzależniał się od naturalnego pożywienia, choć budziło w nim niechęć. Potem lekarka odwróciła się i z surową miną podeszła do trochę tym przestraszonej dziewczyny. Ujęła jej nadgarstek i sprawdziła tętno.

- Zalecałabym ci, Varian, cały dzień odpoczynku po tych wyczynach...

- Obie wiemy, Lunzie, że to niemożliwe. Muszę polecieć z Trivem po resztę ślizgaczy.

- Mógłbym polecieć z wami i wymontować to, co będzie nam potrzebne - zaproponował Portegin.

- Jeszcze nie jesteś w formie na takie eskapady, kochanieńki - zgasiła go Lunzie.

- Będę spokojniejszy, jak ściągniemy tu pozostałe ślizgacze.

- Nie widzę problemu, Kai - Triv wstał i pomógł się podnieść Varian. - Ten duży czteroosobowy ślizgacz z łatwością zabierze dwa mniejsze, zamocowane do ładowni. Varian musi tylko uważać na płaszczaki.

- Wy wąchasz je - powiedział Kai.

- Właśnie dlatego ona musi ze mną lecieć - stwierdził Triv. - Boja na razie czuję tylko zapaszek Irety.

- W jaki sposób to cię zaatakowało, Kai? - spytała dziewczyna.

- Od tyłu. - Skrzywił się. - Zamocowałem baterie i odwróciłem się, kiedy dopadł mnie płaszczak. Sądziłem, że to po prostu większa dawka iretańskiego smrodku.

- Zaczekajcie chwilkę - zawołał Lunzie, gdy Triv i Varian ruszyli ku ślizgaczowi; pogrzebała w stercie jakichś rzeczy i wysoko uniosła ręce: w jednej dłoni trzymała gruby zwój liny, a w drugiej coś, co mogło być tylko pasem siłowym oraz - o, cudzie! - naręczny komunii.

- Gdzieżeś to znalazła?! - Varian przeskoczyła przez ognisko i z zapałem oglądała łupy.

Lunzie pozwoliła sobie na uśmiech, widząc, jaki efekt wywarły jej znaleziska.

- Bonnard miał komunit i pas. Jak pamiętasz, buntownicy go nie złapali, więc zachował i jedno, i drugie. Załóż pas siłowy, Varian. Wątpię, żeby płaszczakom zasmakowały impulsy elektryczne. A linę zsyntetyzowałam z lian. - Podała zwój Porteginowi.

Varian zapięła pas siłowy i od razu poczuła się pewniej. Lunzie założyła naręczny komunit.

- Teraz będziecie mnie mogli o wszystkim informować. Zyskamy na czasie - lekarka uśmiechnęła się pokrzepiająco do Varian.

- I pamiętaj o odorze - doradził jej na odchodnym Kai.

Varian i Triv zaciągnęli ślizgacz na lewy kraniec wylotu jaskini, żeby nie zasypać pyłem ogniska i rekonwalescentów. Wysunęli się poza krawędź skały i od razu wpadli w zdradliwy prąd powietrzny. Dziewczyna robiła, co mogła, żeby wyrównać nurkujący lot pojazdu. Nagle otoczyły ich ptaki - Varian nie miała pojęcia, jak te stworzenia mogą ocalić ślizgacz.

- Skąd wiedziały, że mamy kłopoty?! - zawołał Triv. Odchylony mocno na oparciu fotela nie odrywał oczu od gnającej na ich spotkanie wody.

Varian kątem oka zauważyła grubą, usianą przyssawkami mackę - wystrzeliła z wody i uderzyła w rufę ślizgacza. Ptaki od razu zaatakowały: ich ostre dzioby szarpały mackę, dopóki nie odpadła i nie zniknęła w morzu.

- Niewiele brakowało, na Pierwszego Ucznia! - wykrzyknął Triv.

Dziewczynie udało się poderwać ślizgacz; musnęli powierzchnię morza. Wznieśli się i zawrócili ku skale, popatrzyli w dół. Przypominający ośmiornicę potwór rzucił się na cień ślizgacza; wił się, atakowany przez ptaki - wreszcie musiał się zanurzyć w głębiny.

- Chyba muszę zamontować jakiś wiatrowskaz u wylotu jaskini - mruczał do siebie Triv. - Gdyby nie te ptaszyska...

Varian, jeszcze drżąc z przeżytych dopiero co emocji, gorąco poparła ów projekt. Wznieśli się ponad skały, zalewani deszczem, przyniesionym przez ten zdradliwy prąd powietrza.

Zanim dolecieli do głównego obozu, deszcz ustał. Słońce stało wysoko na niebie, mokre liście obficie parowały. Varian wylądowała i wokół ślizgacza natychmiast zawirowały roje kłujących, tnących i brzęczących owadów. Triv milczał; czemu milczał - domyśliła się dopiero, gdy wylądowali.

- Zdawałoby się, że to było wczoraj... - rzekł cicho, patrząc na opustoszały naturalny amfiteatr. Jego oczy spoczęły na miejscu, gdzie kiedyś stała główna kopuła, potem przesunęły się tam, gdzie mieściła się pracownia kartograficzna Gabera, wreszcie - ku miejscu zajmowanemu niegdyś przez pomieszczenie buntowników: wtedy zacisnął wargi, spojrzał twardo.

- Teraźniejszość jest ważniejsza, Triv - odezwała się Varian.

Ponieważ dziewczyna miała pas siłowy, nalegała, żeby Triv został w zamkniętym ślizgaczu, dopóki ona sama nie upora się z roślinnością kryjącą pozostałe pojazdy. Znalazła kij, którym się posługiwał Kai - tkwił w miękkiej, gliniastej glebie. Varian użyła go jako broni przeciwko koloniom ślimaków, robaków i krocionogich insektów, które miały swoje kryjówki w chaszczach pomiędzy ślizgaczami. W innych okolicznościach zapewne by się zajęła badaniem owej mini-fauny. Gdy w końcu uporała się z zaroślami, Triv wyszedł spod kopuły ślizgacza. Wspólnie, z wielkim wysiłkiem, wyciągnęli pozostałe pojazdy ze stwardniałego błocka - stały tak ponad cztery dziesięciolecia.

- Nie ma żadnych uszkodzeń - Triv zbadał wprawnymi dłońmi boczne płyty.

- Ślizgacze tego typu wychodziły bez szwanku z gorszych opresji, że wspomnę choćby o szlamie na Tanebris 5 - stwierdziła Varian, sadowiąc się przy konsolecie czteroosobowego pojazdu. - Czas na trudniejsze zadania. - Wyłączyła pas siłowy, pośliniła palec i sprawdziła, skąd wieje wiatr. - Stań po mojej prawej i przesuń się z wiatrem, jeśli zmieni kierunek. - Dziewczyna wyjęła piórko z kieszeni na piersi i zasalutowała nim Trivowi, potem włączyła pas siłowy. - Purpurowa pleść musuje jak herbatka z mchu Divisti. Uważaj, żeby to paskudztwo nie poleciało na ciebie, choćby mnie oblepiło - dodała i skruszyła uszczelnienie jednym z narzędzi Portegina.

Purpurowa pleśń wykipiała ze swego więzienia i Varian odsunęła się od konsolety. Osłaniała twarz płytą czołową, a wiatr zwiewał puszyste, splątane grzyby. Kiedy się upewniła, że większość pleśni została zwiana, zabrała się do oczyszczania matryc, sięgając piórkiem w każdy, nawet najmniejszy zakamarek. Potem odkurzyła płytę kontrolną. Wreszcie założyła i uszczelniła płytę czołową, i dała znak Trivowi, że może zamontować baterię.

- Nie będę teraz tracić czasu na czyszczenie pozostałych konsolet, Triv. Zabierzmy Ślizgacze do ładowni i wynośmy się stąd - Varian czuła się nieswojo, choć nie docierał do niej żaden niepokojący zapach i to nawet wtedy, kiedy wyłączyła pas siłowy, żeby mieć pewność, że nie tłumi on odoru zwiastującego zbliżanie się groźnego płaszczaka.

Dwa Ślizgacze bez trudu zmieściły się w ładowni. Triv zamocował je wymyślnymi splotami liny. Skończyli robotę po dwóch godzinach intensywnego wysiłku. Jak dobrze wiedzieć, ile czasu upłynęło, pomyślała Varian. Często zerkała na chronometr na konsolecie. Poprosiła Trwa, żeby pilotował czteroosobowy ślizgacz - chłopak był silniejszy od niej i bardziej wypoczęty. Sama stanęła po jego lewej stronie, żeby widzieć jego znaki, gdyby je dawał i obserwować, czy przywiązane Ślizgacze nie przesuną się podczas lotu. Byli już w powietrzu, kiedy Triv dał pierwszy znak. Varian spojrzała na Ślizgacze, ale nie zauważyła nawet ich przesunięcia. Dopiero potem zorientowała się, że chłopak pokazuje w górę, i zobaczyła trzy ptaki, które im towarzyszyły. Owo spotkanie z morskim potworem tak ją przeraziło, że nawet nie zauważyła ptasiej eskorty. Zaśmiała się sama do siebie, ciekawa, czy to te same ptaki, które towarzyszyły jej w poprzedniej wyprawie, czy też ich zmiennicy. A może to ich obecność zapobiegła atakowi płaszczaka? Musi koniecznie zapytać Kaia, czy ptaszyska eskortowały jego i Tora; co prawda mocno w to wątpiła - Thek podróżował z taką szybkością!

Nic nie zakłóciło lotu powrotnego. Varian wprowadziła do jaskini mniejszy ślizgacz i posadziła go tak blisko wahadłowca, jak tylko zdołała - chciała, żeby Triv miał jak najwięcej miejsca. Duży pojazd wylądował po lewej stronie groty. Lunzie i Portegin, jeszcze nieco zesztywniały po długotrwałym śnie, pomogli w rozładunku.

Portegin chciał natychmiast przystąpić do roboty, lecz Varian ostrzegła go przed purpurową pleśnią. Przywiązali pojazd do cięższego ślizgacza i wysunęli z jaskini, żeby wiatr mógł wywiać grzyby poza tymczasowe ich mieszkanie.

- Wiem, jak to zrobić, Varian - zniecierpliwił się Portegin.

- Pozwól mi się tym zająć - wtrąciła się Lunzie i odpięła dziewczynie pas siłowy choć ta protestowała, twierdząc, że się wspaniale czuje. - Po prostu nie widzisz, jak wyglądasz - dodała lekarka urągliwie. - Potrzebujesz tyle odżywki, ile tylko zdołam w ciebie wpompować.

- Jestem silniejsza niż się zdaje - oznajmiła dziewczyna i odwróciła się w stronę Kaia, słysząc jego śmiech.

- Skoro ja musiałem posłuchać Lunzie, to i ciebie to nie ominie, współdowódco. Usiądź przy mnie, łykaj swoje lekarstwo i cierp wraz ze mną - chłopak wskazał Varian miejsce koło siebie.

Posłuchała go, myśląc sobie, że nareszcie może mu się przyjrzeć, po raz pierwszy od czasu, gdy poranił go płaszczak. Wyglądał o wiele lepiej, lecz na rękach i czole wciąż jeszcze miał czerwone plamki. Lunzie podała im miseczki z owocowych skorup.

- Znowu mech? - spytała Varian, widząc kolor Kaiowej mikstury.

- Uporałam się z jego paskudnym smakiem - powiedziała lekarka.

Dziewczyna powąchała swoją zupkę, spodziewając się aromatu porannego posiłku:

- Wielkie nieba! A cóż to takiego?!

- To, czego ci potrzeba! Wypij. - Lunzie zostawiła ich, szykując porcje dla pozostałych.

- Uporała się ze smakiem tego paskudztwa - rzekł Kai, chlipnąwszy mikstury - ale dopiero wtedy, kiedy ją namówiłem, żeby tego spróbowała. - Uśmiechnął się. - Po tym, czego tam dodała, mam wilczy apetyt. Zjadłbym wszystko, co by mi podano i domagał się więcej. - Wypił wszystko i sięgnął po mały czerwony owoc.

- Kai! Jesz owoc! Świeży owoc!

- Przecież ci powiedziałem, że jestem taki głodny, że mogę zjeść wszystko! Nawet naturalną żywność!

W tym czasie Triv oczyścił z grzybów oba ślizgacze i Portegin mógł zabrać się do pracy. Już wcześniej - zanim wrócili Varian i Triv - wymontował uszkodzony komunii wahadłowca. Cenny plasfilm Lunzie chronił płytki przed kurzem i paprochami, jakie wiatr nawiewał do jaskini. Portegin już po chwili zaczął narzekać, że musi tak precyzyjną robotę wykonywać przy pomocy młotka i obcęgów. Kucał przy tym jak prawdziwy jaskiniowiec. Triv poradził mu w końcu, żeby się przeniósł z tym wszystkim do dużego ślizgacza, pod osłonę przezroczystej kopuły. Lunzie niechętnie oddała jedną ze swoich nielicznych medycznych sond, która miała posłużyć, po rozgrzaniu, do połączenia końcówek.

- Łącza nie będą tak trzymać jak po zastosowaniu właściwego materiału, ale i to powinno wystarczyć - rzekł Portegin, kiedy już podziękował lekarce za jej poświęcenie.

Triv zaproponował, że pomoże Porteginowi, który nie odzyskał jeszcze w pełni kontroli nad wszystkimi mięśniami. Zmienili ustawienie foteli w większym ślizgaczu i przy okazji znaleźli prawdziwe skarby. Pomiędzy tylnym fotelem a kadłubem tkwiły dwa obezwładniacze, trzy pasy siłowe i podnośnik do baterii, wszystko zawinięte w kombinezon.

- Ależ sprytny gałgan z tego Bonnarda! Musiał to schować, kiedy buntownicy maltretowali nas w wahadłowcu - zawołała Varian; podniosła wysoko pasy i obezwładniacze i odtańczyła zwycięski taniec.

- Myślisz, że zdążył coś ukryć i w innych ślizgaczach? - spytał Kai.

Przeszukali dokładnie pozostałe pojazdy, lecz do ukrytych tam racji żywnościowych dostały się już owady i grzyby.

- Przynajmniej będziemy mieli niezłe pojemniki, ale dopiero, gdy się je zdezynfekuje - oznajmiła Lunzie.

Ostatniego, najcenniejszego odkrycia dokonał Portegin, a i to zupełnie przypadkiem, tak dobrze osłaniała to krzywizna kadłuba. Znalazł największy skarb: osiem matryc, nowiutkich, jeszcze w osłonie, przez którą nie przebiła się nawet purpurowa pleśń; pięć małych separatorów; kilka tuzinów kapsułek z paralizatorem; naręczny komunit. Wszystkie te skarby zostały przyklejone do kadłuba ślizgacza jakąś gumowatą substancją, która już dawno stwardniała. Minione dziesięciolecia sprawiły, że stała się krucha, więc palce Portegina bez trudu wyłuskały każdy z tych cennych przedmiotów. Cała piątka w milczeniu patrzyła na nieoczekiwaną zdobycz; Varian dotknęła kapsułek paralizatora i przerwała ciszę:

- Przez te czterdzieści trzy lata musieli wyczerpać wszystkie swoje rezerwy. I choćby byli nie wiem jak inteligentni, to nie byli w stanie stworzyć takiej technologii, żeby wyprodukować następne.

- Jasne, że nie, skoro polują na te Trizeinowe “błyskawiczne jaszczury" przy pomocy kuszy i dzidy - rzekła Lunzie. - Miło mieć znów przewagę.

Varian nienawidziła wszelkiej broni, jednak ucieszył ją widok obezwładniaczy. Odkrycie uwolniło ją też od gnębiącej ją depresji. Dziewczyna była o wiele bardziej wyczerpana, niż się przyznawała i nawet pożywne zupki Lunzie nie usunęły znużenia. Nie mogłaby więc przez dłuższy czas stosować Dyscypliny - a wymagałoby tego od niej każde spotkanie z Aygarem i jego ludźmi. Broń zapewniała dziewczynie psychiczną przewagę nad tamtymi, przewagę, której tak potrzebowała.

- Jeśli potrafią obrabiać metal i są sprytni - odezwał się Triv, ważąc w dłoni obezwładniacz - to mogli wynaleźć prymitywną broń palną. Ten obezwładniacz nie ma takiego zasięgu, jak taka broń, a nawet kusza.

- Dzięki lepszej strategii i tak będziemy górą - stwierdziła niedbale Varian.

- Pamiętaj, że ślizgacze nie mogą wpaść w ręce buntowników; w razie czego musicie je nawet zniszczyć - rzucił gwałtownie Kai i zaklął, bo głos mu się załamał jak przy mutacji.

- W ogóle nie muszą zobaczyć ślizgaczy - powiedziała dziewczyna - przecież mamy pasy nośne.

- Nawet nie wspominaj o zniszczeniu ślizgaczy! - sprzeciwił się Portegin, unosząc dłonie w geście pełnym zdumienia i przerażenia. - Mogę odłączyć przełącznik startu i tylko my będziemy wiedzieć, jak uruchomić pojazd.

- Czy mógłbyś zapewnić łączność pomiędzy naręcznym komunitem a wahadłowcem lub ślizgaczem?

- Chyba nie bierzesz czteroosobowego ślizgacza, Varian? - zapytał Kai.

- Krimowie! Pewno, że nie, ale chyba chciałbyś wiedzieć, co się dzieje?

- Gdybym miał jakiś wzmacniacz... - mamrotał do siebie Portegin. - Lunzie, musisz mieć coś w tym rodzaju?

Lekarka niechętnie podała mu siateczkę i obrazowo pouczyła, co go czeka, jeśli zniszczy lub uszkodzi którąś z jej nielicznych, cennych pomocy medycznych. Zdecydowanie zaprotestowała, kiedy Kai chciał pomóc Trivowi i Porteginowi. Zmusiła go do owinięcia pokłutych dłoni płótnem nasączonym sokiem z liści i położyła mu okłady na poranioną twarz. Potem nakazała Varian godzinny odpoczynek przed wyprawą po żywność. Lunzie potrzebowała świeżych roślin do syntetyzera - musiała przecież zaspokoić wilcze apetyty obudzonych z kriogenicznego snu; poza tym chciała wiedzieć, jakie jadalne owoce, rośliny strączkowe i zioła rosną w pobliżu.

Varian obawiała się, że nie zaśnie: Triv i Portegin rozmawiali cicho i czasem klęli, wiatr szeleścił zasłoną pnączy, Lunzie i Kai wydawali jakieś dziwne odgłosy. A tu ledwo zdążyła zamknąć oczy, już lekarka ją budziła. I to właśnie ją zapędziła do ślizgacza, choć Triv nie miał teraz wiele do roboty - patrzył, jak Portegin składa kolektor. Siąpiący deszczyk wcale nie poprawił dziewczynie humoru; Lunzie wskazała na przejaśniające się na południowym zachodzie niebo i nakazała Varian, by poleciała tam, gdzie będą widzieć, co zbierają i nie zmokną przy tym.

Trzy ptaki natychmiast odłączyły się od swoich towarzyszy, krążących w pobliżu jaskiń. Rybacy już dawno wrócili i większość dorosłych ptaszysk odsypiała posiłek w swoich jaskiniach lub zajmowała się tam jakimiś tajemniczymi sprawami.

- One tylko tak lecą i obserwują nas? - spytała po pewnym czasie Lunzie.

- Kiedy lecę ślizgaczem, to tak...

- Kiedy uważają, że jesteś bezpieczna? - uśmiechnęła się kostycznie lekarka.

- Gdy ścierwniki zaczęły krążyć nad martwym kłączem, ptaszyska przyspieszyły.

- To się może przydać.

Jakaś nutka w głosie Lunzie, nie lubiącej jałowej gadaniny, ostrzegła Varian, że lekarka uważnie bada parę spraw.

- Czy Kai jest poważnie chory, Lunzie?

- Trudno powiedzieć, bo nie mogę wykonać testów. Jego dłonie odzyskują czucie, a i twarz nie jest już taka odrętwiała; przynajmniej on tak mówi. Jednak nie odzyskał pełnej władzy w rękach. Mam nadzieję, że to minie, gdy tylko jego organizm wydali resztki toksyn. Przydałoby mi się więcej owego mchu, o ile go znajdziemy, i spory zapas tych mięsistych liści - Lunzie pokazała Varian czerwoną pręgę na ręce. - Sok liści działa jak analgetyk, a ja nie umiem się obchodzić z otwartym ogniem.

- Jak długo jeszcze potrwa, zanim Kai wydobrzeje?

- Kilka tygodni. Przez cztery, pięć dni nie pozwolę mu na żaden wysiłek. Potem czeka go powolna rekonwalescencja.

Varian w milczeniu przetrawiała owe wieści.

- Triv może polecieć z tobą i z Porteginem, jeżeli już skończył naprawy. Ale ja muszę zostać i pilnować Kaia.

- Tak. Czuje się za nas odpowiedzialny, więc może wyciąć jakiś numer.

- Co cię tak zaniepokoiło w tamtym spotkaniu, Varian?

- Sama nie wiem. W zachowaniu Aygara było coś takiego...

- No, myślę - zachichotała lekarka.

- Lunzie! Sama powiedziałaś, że nie jestem w najlepszej formie...

- Nawet i w najgorszej byłabyś łakomym kąskiem dla mężczyzny pozbawionego kobiety. No i wspaniale byś zasiliła ich pulę genową.

Varian nie mogła temu zaprzeczyć; a jednak była pewna, że za zachowaniem Aygara kryło się coś jeszcze.

- Może i było w tym seksualne zainteresowanie, Lunzie, ale to nie wszystko... Czułam, że... że ma dla mnie jakąś niespodziankę. I wspomniał o ich lokatorze. Tak, ten lokator ma coś z tym wspólnego, coś, dzięki czemu aż tak się nie przejął, że go pokonałam.

- Po co im lokator? - spytała Lunzie. Dziewczyna potrząsnęła głową, a lekarka wydęła w zadumie wargi; znienacka wskazała w dół i na sterburtę: - Czy to przypadkiem nie mech tam, w dole?

Varian skręciła ostro; dźwięk ślizgacza wypłoszył jakieś niewielkie zwierzaki. Pospiesznie włączyła indykator - ale i on wykrył tylko małe stworzenia, umykające prędko z pobliża pojazdu. Wylądowały; dziewczyna cały czas zerkała na ptaki. Dopóki krążyły leniwie, czuła się bezpieczna.

- To nie ten mech - skrzywiła się z niesmakiem Lunzie i podetknęła próbkę pod nos Varian.

- Cuchnie!

- Jest kryptogamiczny!

- Naprawdę?

- Rozmnaża się przez zarodniki. A nam jest potrzebny briofityczny. Czyżbyś nie zauważyła, że roślinki z ogrodu Divisti są głównie briofityczne?

- Mam uraz na punkcie grzybów - wstrząsnęła się. Varian. - Ale nie zauważyłam w ogrodzie ani jednego. Zaś purpurowy mech był jedynym przedstawicielem swojego gatunku.

- Nie lekceważ grzybów. Niektóre z nich, choć dziwaczne i odpychające, są przepyszne i ogromnie pożywne.

- I aromatyczne?

- Czy wy, urodzeni na planetach, zawsze się tak przejmujecie zapachami? - uśmiechnęła się Lunzie i zaczęła oczyszczać ręce z mchu.

- Zawsze sądziłam, że to wy, ze statków, bardziej zwracacie uwagę na zapaszki.

- Bezpiecznie tu? Możemy się trochę rozejrzeć? - lekarka popatrzyła na zagajnik.

- Czemu nie? - odparła Varian, rzuciwszy okiem na ptaki. - Tylko nastawię głośniej indykator.

Zagłębiły się w lasek; szły wśród potężnych drzew - gałęzie znajdowały się wysoko ponad ziemią, na pniach widniały ślady: to tu opierały łapy długoszyje roślinożerne, sięgając po gałęzie i liście. Po całej rozległej równinie rozsiane były skupiska drzew. W dali widać było hydrozaury - przyginały młode drzewka, żeby dosięgnąć smacznych gałązek. Obie kobiety przekonały się, że nic tu nie znajdą, więc wróciły do ślizgacza i wystartowały. Leciały na południowy wschód, dopóki nie dotarły do kilkusetmetrowego uskoku. Roślinność na dole ogromnie się różniła od tej na płaskowyżu. Było tam sporo miejsc, gdzie by mogły lądować, lecz indykator brzęczał nieustannie i Varian wolała nie ryzykować bez potrzeby.

- Jutro możemy poszukać na bagnach, tam, gdzie widzieliśmy hyracotherium - zaproponowała dziewczyna, a Lunzie przyznała, że to wspaniałe miejsce dla purpurowego mchu.

Już zawracały, kiedy Varian dostrzegła na północnym skraju uskoku drzewa pokryte strąkami. Było tam co prawda tyle miejsca, że spokojnie mógłby wylądować kosmiczny krążownik, lecz wszędzie się kłębiły duże, zbrojne w kły zwierzaki - albo walczyły ze sobą, albo taranowały łbami pnie drzew, starając się strząsnąć strąki, które następnie hałaśliwie zajadały. Co prawda uciekły na widok ślizgacza, ale Varian wolała nie lądować; krążyła wokół drzew, na bezpiecznej wysokości, a Lunzie zrywała strąki, radośnie pomrukując o tym, ileż to białka zawierają.

- Nie zapomnij współrzędnych, Varian. Będziemy potrzebować tych strąków. Właśnie one dają mojej potrawie smak i aromat.

Ruszyły ku nadmorskim skałom złocistych ptaków. Zatrzymały się tylko raz jeszcze, przy drzewach owocowych; Varian zanotowała ich współrzędne. Dojrzałe owoce, zerwane z gałęzi, do których nie mogły sięgnąć pasące się zwierzęta, napełniały kopułę ślizgacza słodkim aromatem.

- Już się więcej nie zatrzymam, Lunzie, choćbyś nie wiem co zobaczyła. Robi się coraz ciemniej i nie mam ochoty wlatywać nocą do jaskini.

- Mogłabym obudzić Bonnarda - stwierdziła w pewnej chwili Lunzie, kiedy podziwiały zachód słońca. - Potrafiłby pilotować ślizgacz, prawda? Jest bystry, szybki i myślący. Poza tym...

- Słuchaj, skoro jesteś niespokojna, to Portegin może z tobą zostać.

- Chodzi mi o ciebie, współdowódco, nie o mnie. Żadne z was nie jest bezpieczne, jeśli potrzeba im świeżej krwi.

- O co ci właściwie chodzi, Lunzie? Powiedz mi. Mam już dość przykrych niespodzianek.

- Może to tylko moja wrodzona podejrzliwość, Varian, lecz ten twój Aygar wspomniał o lokatorze. Od buntu upłynęły czterdzieści trzy lata...

- No i?

- Co wiesz o bumach wśród planetarnych mniejszości?

- Hmm? - Nagła zmiana tematu zaskoczyła Varian. - Słyszałam pogłoski, że wybrane planety zwykle dostają się pod zarząd którejś z ważniejszych SP. Tłumaczy się to, rzecz jasna, względami finansowymi. O, kurczę! Ty chyba nie... - spojrzała z przerażeniem na Lunzie - chyba nie sądzisz, że jacyś buntownicy opanowali ARCT-10?

- Bunt rzadko wybucha na badawczych statkach-bazach - uśmiechnęła się wymuszenie lekarka. - Są tam przedstawiciele zbyt wielu mniejszości, panują zbyt różnorodne nastroje, no i cholernie ścisły nadzór zapobiega opanowaniu takiego statku. Sama wiesz, że można odizolować, wypełnić gazem lub odłączyć dowolny sektor statku-bazy i nie zakłóci to stabilności reszty, nie uszkodzi ani systemów podtrzymujących życie, ani układów napędowych czy kontrolnych. Poza tym na ARCT-10 jest spora grupa Theków. A z nimi nikt nie zadrze. Myślałam o wyprawach na planety takie jak ta; podczas tych wypraw nawet duże ekipy po prostu znikały; tak mówią plotki. Nie porzucano tych ekip na pastwę losu; nie było śladu po jakichś katastrofach, doniesień o przypadkowych zgonach, nic. Same pogłoski i żadnych oficjalnych komunikatów, żadnych wyjaśnień. No i powiadomień o odnalezieniu zaginionych jednostek. Pewno, ów brak wieści czy oficjalnych komunikatów można tłumaczyć nieustannymi przekształceniami tak rozległej Federacji. Bardzo niewiele spraw załatwia się szybko, zwłaszcza jeśli chodzi o Theków. Czterdzieści trzy lata od naszego wołania o pomoc? - Lunzie dumała ponuro. - To akurat tyle, mój drogi współdowódco, ile potrzebuje kapsuła, aby dotrzeć do miejsca przeznaczenia i żeby ratownicy dolecieli do rozbitków. To dlatego, przynajmniej moim zdaniem, ten twój Aygar zbytnio się nie przejmował bilansem genowym swojej kolonii. I dlatego był zdumiony, że nie kierowałaś się jego lokatorem.

- To by tłumaczyło jego zachowanie - Varian gwizdnęła przeciągle. - No, ale te trzy dni? Czy może być aż tak przekonany, że wylądują, skoro nie mają żadnej łączności? - Dziewczyna zmarszczyła brwi, rozmyślając nad teorią Lunzie. - Kiedy znów na niego natrafiłam, pozbył się mnie tak szybko, jak zdołał.

- Co by znaczyło, że przybysze albo już wylądowali, albo wkrótce to zrobią.

- Na pewno chcą sobie przywłaszczyć Iretę!

- Jeszcze gorzej znasz prawo kosmiczne niż botanikę, Varian. Jeśli moja teoria ma jakieś podstawy, to genialnie zagrałaś, podając się za członka nowej wyprawy SP.

- Tak? Dlaczego?

- Po pierwsze - tu Lunzie odgięła jeden palec - grawitanci nie podejrzewają, że jesteś z pierwszej ekspedycji; będą dalej uważać, że zginęliśmy po stratowaniu głównego obozu przez hordy roślinożerców, albo że hibernujemy. A po drugie, jeżeli ekipa ratownicza zjawi się przed wezwanymi przez nich posiłkami, to nie będą mogli rościć sobie praw do tej planety.

- A czemu mieliby uważać, że mogą sobie rościć takie prawa? - zaciekawiła się Varian.

- Istnieje specjalny kodeks prawa kosmicznego, dotyczący rozbitków ze statków, którzy zdołali dotrzeć do planet nadających się do zamieszkania oraz porzuconych członków ekspedycji, którym się udało osiągnąć określony poziom rozwoju społecznego.

- A co mówi ów kodeks prawa kosmicznego o buntownikach?

- Ogólnie rzecz biorąc, lepiej, żebyśmy uchodzili za członków ekipy ratowniczej.

- Jak ci się nie powiedzie za pierwszym razem, to robisz kolejny ruch? - zażartowała Varian.

- Otóż to.

- Ale gdy przylecą wezwane przez nich posiłki, zorientują się, że wokół Irety nie krąży żaden inny statek.

- Owe posiłki, moja miła Varian, na pewno będą nielegalne i absolutnie nie będzie im zależało na tym, żeby je dostrzegł jakiś inny statek. Pewno wejdą w atmosferę zachowując radiową ciszę, najszybciej jak zdołają, starając się, żeby ich nikt nie wykrył. Orbita statku ratowniczego musi być synchroniczna z miejscem lądowania zaginionej ekipy, więc nawet spory pojazd może uniknąć wykrycia, zwłaszcza jeśli ma inteligentnego dowódcę. Potem przywłaszczą sobie ów bogaty świat i dadzą upust swoim anachronicznym zachciankom. To by wyjaśniało, czemu tacy specjaliści jak Bakkun i Berru rozsiewali owe idiotyczne pogłoski, że nas porzucono. Grali o planetę.

- Szkoda, że zmarli i nie mogą się nią cieszyć - stwierdziła ponuro Varian. - Ale przecież wzniecili bunt, Lunzie, wiec nie można dopuścić, żeby na tym skorzystali.

- Jeszcze nic nie zyskali - rzekła sucho lekarka. - A ich potomkowie nie mogą odpowiadać za grzechy ojców. Musimy przeżyć i zaświadczyć, że bunt miał miejsce.

- No, to jak... - zaczęła z oburzeniem dziewczyna.

- Potomkowie mają tylko częściowe prawa - wyjaśniła pospiesznie Lunzie. - Nie zajmuj się tym teraz. Lepiej pomyśl o tym, że jeśli przybędzie ten ich statek, to będzie miał ślizgacze i inne wyposażenie. Będą mogli rozpocząć poszukiwania naszego wahadłowca.

- Co nie znaczy, że go znajdą.

- Sądzę, że nie musimy im pokazywać wahadłowca? - spytała Lunzie.

- Jest gdzieś daleko, sporządza mapy kontynentu - oznajmiła radośnie Varian. - Przepisy nie wspominają, jak liczna powinna być ekipa ratownicza, więc nasz statek mógł wysłać tylko nas pięcioro. I Tor wie... - dziewczyna zaśmiała się tak głośno, że Lunzie aż się skrzywiła, ogłuszona echem owego śmiechu odbijającego się od niewielkiej kopuły ślizgacza. - Grawitanci, wliczając w to Bakkuna i Beru, sami siebie przechytrzyli. Jeśli ten czujnik, po który Tor pomknął z takim zapałem, jest rzeczywiście dziełem Theków, to ta planeta należy do nich od milionów lat. I nie zrezygnują z niej.

- To może nie mieć już żadnego znaczenia, Varian, skoro tyle czasu upłynęło od zainstalowania tego czujnika. Możesz być pewna, że Bekkun nie zapomniał donieść za pośrednictwem kapsuły o bogatych złożach transuranowców na Irecie. Ci, którzy przybędą, wyczyszczą planetę równie dokładnie, jakby to zrobili Inni. I dopiero wtedy zaczną się spory, kto miał do tego prawo.

- Czy naprawdę istnieją jacyś Inni, Lunzie? - wstrząsnęła się Varian.

- Nikt tego nie wie. Ale byłam kiedyś na planecie, która niegdyś musiała być tak bujna, urocza i bogata, jak Ireta.

- Buntownicy nie powinni ograbić tej planety.

- I ja jestem tego zdania.

- Może powróci stary ARCT-10...

- Lepiej się zastanówmy, czym dysponujemy - rzekła Lunzie i uniosła dłoń, uciszając protesty Varian. - Nigdy nie zdawałam się na los. Kiedy jutro spotkacie się z Aygarem, wszyscy troje - ty, Triv i Portegin - musicie mieć pasy nośne i obezwładniacze. A ty i Triv uciekniecie się do pełnej Dyscypliny. - Zamilkła i dorzuciła po chwili: - No, i chyba ujawnię wam wszystkie Bariery.

- Bariery? - Varian zerknęła z przerażeniem na lekarkę, z tym aspektem Dyscypliny zapoznawano jedynie nielicznych, wybranych Uczniów.

- Jeżeli grawitanci wylądowali, to jedynym zabezpieczeniem dla was i dla naszych uśpionych przyjaciół będą właśnie Bariery - odparła spokojnie Lunzie. Zdaje się, pomyślała dziewczyna, że lekarka bardziej się przejmuje tym, że musi ujawnić owe tajemnice niż okolicznościami, które do tego doprowadziły.

Leciały w milczeniu; wreszcie z wieczornej mgły wyłoniły się białe skalne urwiska i w jednym z nich ukazał się czarny wlot jaskini-schronienia.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


Kiedy już wszyscy nasycili się pyszną potrawą ugotowaną przez Lunzie i zjedli tyle owoców, ile zdołali, Varian poprosiła lekarkę, żeby podzieliła się z nimi swoją teorią na temat planów grawitantów co do Irety.

- To właśnie w ten sposób grawitanci przywłaszczyli sobie układ S-192 - uniósł się Triv.

- S-192 miał dwie planety - przypomniała Lunzie.

- Za to tutaj są dzikie zwierzęta, na które mogą polować i jeść ich mięso - rzuciła ponuro Varian.

- No, a złoża transuranowców uczynią z nich bogaczy - odezwał się Kai. - O ile zdołają dowieść swoich praw.

- Co się im nie uda, ponieważ żyjemy - rzekł gniewnie Portegin.

- Ale oni o tym nie wiedzą - przypomniała mu Varian.

- Pamiętajcie o dwóch sprawach, przyjaciele - wtrąciła Lunzie. - Potomkowie buntowników przeżyli i są na niezłym poziomie technologicznym, skoro potrafią obrabiać metal i skonstruowali lokator. To ich kwalifikuje...

- My też przeżyliśmy - wściekł się Portegin.

- My - odparowała Lunzie, rzuciwszy mu ponure spojrzenie - dalej musimy dbać o przeżycie. Po drugie, potomkowie pierwszych buntowników nie mogą odpowiadać za przestępstwa swoich dziadków.

- Wciąż żyje Tanegli - Varian sama zdumiała się ostrym tonem swojego głosu.

- Toteż podejrzewam, że najpierw namówi dowódcę owego statku, żeby nas odszukał - odezwał się Kai. - Skoro nie znaleźli wahadłowca pod martwymi roślinożercami, to domyślili się, że ktoś przeżył i hibernuje.

- Aygar wierzy, że ich tu celowo porzucono - powiedziała Varian.

- Tylko twoje kłamstewko i to, co mu powiedzieli, powstrzymało Aygara od zaatakowania, Varian - w głosie Lunzie brzmiał gniew. - Musimy utrzymać przy życiu siebie i ich - wskazała na wahadłowiec - dopóki nie przybędzie ARCT-10.

- ARCT-10 pewno zginął w tym kosmicznym sztormie - parsknął ironicznie Portegin.

- Mało prawdopodobne - zgasiła go Lunzie. - Kiedyś przespałam siedemdziesiąt osiem lat, zanim mnie zabrał mój statek.

- Więc uważasz, Lunzie, że ARCT-10 po nas wróci? - zdumiał się Portegin.

- Zdarzyły się jeszcze dziwniejsze rzeczy. Pamiętaj, Varian, że w cokolwiek by wierzył Aygar, Tanegli wie swoje zdaje sobie sprawę, że któreś z nas mogło przeżyć. Nie może ryzykować, że ARCT-10 wróci i odnajdzie wahadłowiec dzięki naszemu lokatorowi. Musimy się zastanowić, jak ochronić nie tylko nas samych, ale i uśpionych kolegów, powinniśmy udawać, że nie mamy nic wspólnego z ARCT-10. Jeśli ów statek naprawdę został zniszczony, to będą o tym wiedzieć wszyscy dowódcy - w tym i dowódca statku grawintantów - więc nie możemy się podawać za ekipę ratowniczą z ARCT-10.

- No to do jakiego statku mamy się przyznawać, Lunzie? - uśmiechnął się Kai; zachrypnięty głos zdradzał, że jeszcze nie wydobrzał.

Varian zerknęła na niego; zastanawiała się, czy był przeciwny przywódczym zapędom Lunzie. Oczy Kaia błyszczały, i to nie z gorączki. Zupełnie jakby pochwalał i popierał nieoczekiwaną pomysłowość lekarki.

- Możemy sobie wybrać: frachtowiec, statek pasażerski, inny statek badawczy... - wzruszyła ramionami Lunzie, powracając nagle do swojej zwykłej pasywności. - Przypomnij nam, Varian, co powiedziałaś Aygarowi.

- Że należę do ekipy wysłanej po odebraniu wołania o pomoc.

- Każdy statek musi zareagować na taki sygnał... - rzucił Portegin.

- Tylko statek floty mógł przechwycić wieści z naszego lokatora - przypomniał im Triv.

- No i wiedziałby, jakie bogactwa kryje ta planeta i przysłałby ekipę choćby po znaleźne - stwierdził Portegin.

- To właśnie dałam do zrozumienia - powiedziała Varian. - Potem Aygar przedstawił mi swoją wersję całej historii.

- Że jego dziadowie zostali porzuceni...? - zapytał Kai.

- Rozmyślnie porzuceni - skrzywiła się Varian - po tragicznym wydarzeniu, kiedy to uległ zniszczeniu główny obóz. Pamiętaj, że nie wspomniano, iż jedno z nas było dowódcą.

- Czyżby ów honor przypadł Paskuttiemu? - roześmiał się Kai.

- Nie pytałam - dziewczyna wzruszyła ramionami. - Dowiadywałam się o dzieci. I powiedziałam też, że dalej nie ma wieści o ARCT-10 - zawahała się, niepewna jak to przyjmą.

- No to co? - teraz z kolei Kai wzruszył ramionami. - Nie byłoby nas tutaj, gdyby powrócił, jak planowano, w ciągu standardowego roku. Co mnie zastanawia, to te czterdzieści trzy lata. To zupełnie nie pasuje do czasu, jakiego by potrzebowała kapsuła automatyczna, żeby dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Przecież buntownicy mieli nasze kapsuły.

- Pewno czekali, żeby się upewnić, że ARCT-10 naprawdę nie przyleci - zastanawiała się Varian.

- Czy wiedzieli, że ARCT-10 nigdy nie nawiązał z nami łączności? - spytała Lunzie.

- O tym wiedzieliśmy tylko ja i Kai.

- Bakkun mógł się domyślić - rzekł powoli Kai.

- Na podstawie tego, czego nie mówiliśmy? - zapytała Varian, a chłopak potaknął.

- Powinniśmy byli wymyślić jakąś wiadomość z ARCT-10 - dorzucił Kai.

- Wątpię, czy to by powstrzymało grawitantów. - Parsknęła Lunzie - Kiedy już mieli te swoje krwawe rozrywki i pokosztowali zwierzęcego białka, doszły do głosu ich najgorsze cechy.

Zapanowała pełna napięcia cisza. W końcu Varian zadrżała i powiedziała:

- Przecież ogród Divisti dawał tyle roślinnego białka, że starczyłoby dla drugiej szóstki grawitantów.

- Mówiłam, że czekali - zaczęła Lunzie, potem zamilkła, skubiąc wargę i po chwili ciągnęła: - Może próbowali odszukać wahadłowiec i baterie, które tak sprytnie ukrył Bonnard. Wiedzieli, że Kai zdążył nadać komunikat, zanim Paskutti zniszczył komunit, prawda? No, to musieli zaczekać i przekonać się, czy nadejdzie pomoc. Na pewno się też spodziewali, że uda nam się zmontować jakiś prowizoryczny lokator dla owych ratowników; chociaż Thek potrzebował czterdziestu trzech lat, żeby zareagować na wezwanie.

- Chyba nie sądzisz, że mają jakiś alarm, który ich ostrzeże, że wylądował statek? - wtrąciła nerwowo Varian.

- Nie ma mowy - Portegin zdecydowanie potrząsnął głową. - Nie przy ich wyposażeniu. Pamiętaj, że zabrali tylko części zamienne, a nie całe urządzenia.

- No tak, lecz Aygar wspomniał o kopalniach rud żelaza i mieli jakieś zakłady metalurgiczne.

- Bakkun był dobrym inżynierem - nie dał się przekonać Portegin - ale nawet ja, mając do dyspozycji owe części, nie potrafiłbym zbudować takiego skanera. A im był potrzebny skaner o planetarnym zasięgu.

- Tak więc - podsumował Kai - czekali, żeby się upewnić, że ARCT-10 nie przyleci w umówionym terminie. Czekali też, żeby się przekonać, czy ktoś nie odebrał naszego sygnału, i aby ów sygnał stał się w końcu zbyt słaby, żeby gdziekolwiek dotrzeć. Dopiero wówczas wysłali kapsułę do jednej z kolonii grawitantów i zaprosili techników i osadników.

- Jeśli ma przylecieć statek, wiozący tyle ludzi i zapasów, żeby się to przedsięwzięcie opłacało, to muszą wybudować lądowisko! - wykrzyknął Triv.

- To by tłumaczyło, czemu porzucili wspaniałe siedlisko w obozie pomocniczym! - zawołała Varian.

- I dlaczego Aygar woli się spotkać z tobą właśnie tam, a nie w nowym obozowisku - dokończyła Lunzie z kwaśną miną. - Takie przygotowania tłumaczą też owe czterdzieści trzy lata.

- Grawitanci potrzebowali całych lat, żeby wykarczować taką dżunglę, zbudować lądowisko i bronić go przed atakami dżungli - rzekł z niejakim podziwem Portegin.

- Prawdopodobnie dostali odpowiedź potwierdzającą i podającą przybliżony czas przylotu - dodał Triv.

Zastanawiali się nad tym ze smutkiem.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli im powiemy, że jesteśmy z okrętu Floty, z krążownika - przerwał w końcu milczenie Triv. - One co pewien czas przesyłają raporty do Sztabu Głównego, no i nikt przy zdrowych zmysłach nie zadrze z krążownikiem.

- Czy Aygar wie o tym? - zażartowała Varian.

- On nie, ale kapitan nadlatującego statku na pewno - odparł Triv. - Poza tym krążownik mógł tu wysadzić ekipę ratowniczą i odlecieć w kierunku Theków i Ryxiów.

- Skoro już ustaliliśmy, skąd jesteśmy - oznajmił z udawaną rześkością Kai - to może byśmy się tak przenieśli do obozu Dimenona i Margit. O ile jeszcze istnieje.

- Dlaczego miałby nie istnieć? - odezwał się Triv. - Wątpię, żeby grawitanci marnowali moc pasów siłowych na rozmontowanie go i przetransportowanie do swojej siedziby.

- Czy nie powinniśmy raczej udać się do głównego obozu? - zapytał Portegin.

- Byliśmy w nim - odparła Varian - ale tam płaszczak zaatakował Kaia, prawda? I dlatego przenieśliśmy się do drugiego obozu pomocniczego - wstała i przeciągnęła się. - Powinniśmy załatać dziury w osłonie z lian. Wtedy śpiący będą bezpieczni.

Triv wziął rankiem jeden z małych ślizgaczy i poleciał sprawdzić, w jakim stanie jest obóz Dimenona i Margit, który miał im służyć jako baza wypadowa do badań w południowo-zachodniej części głównego kontynentu Irety. Portegin, wspomagany przez Varian i Lunzie, zabrał matryce wymontowane z dwóch pozostałych małych ślizgaczy i z nie uszkodzonych komunitów wahadłowca. Był pewny, że zmontuje z tych części komunity w dwóch małych ślizgaczach i jednym czteroosobowym oraz typowy lokator - rekwizyt ekipy ratunkowej z krążownika Flory Kosmicznej. Rozgrzany czubek sondy służył jako lutownica; najzręczniej posługiwała się nią Lunzie, cały czas pomstując na takie wykorzystywanie jej drogocennego sprzętu medycznego.

Varian nie za bardzo się im przydała. Nie miała ani serca, ani cierpliwości do takiej żmudnej dłubaniny; od razu oznajmiła, że lepiej się nadaje do łączenia lian niż matryc.

Zabrała się do tej ciężkiej, wyciskającej poty roboty, w której dodatkowe utrudnienie stanowiły nagłe iretańskie ulewy i parne, gorące powietrze. Liany mocno czepiały się skał, więc dziewczyna sporo się namęczyła przy ich odrywaniu. Potem splatała je, aż gęsta zasłona skryła wylot jaskini. Pamiętała też o linach do odsuwania owej zasłony, żeby ślizgacze mogły swobodnie latać w obie strony. Przyciągnęła młode pędy do owej szczeliny - roślinność iretańska rozrastała się tak szybko, że po paru tygodniach liany szczelnie zasłonią wylot jaskini.

Powrócił Triv i oznajmił, że obóz ocalał i że mieszkają tam teraz różne mniejsze i większe stworzenia. Na szczęście działały wsporniki osłony, więc obóz będzie się nadawał do zamieszkania, gdy tylko przegonią intruzów.

Lunzie wykorzystała liany, które zostały Varian po zamaskowaniu jaskini: zsyntetyzowała dodatkowe racje żywnościowe i lekkie koce z włókien. Załadowali je do mniejszych ślizgaczy, a w większym wygodnie umościli Kaia. Lunzie obejrzała jeszcze śpiących i zaprogramowała uwolnienie dodatkowej porcji gazów kriogenicznych. Triv pociągnął liny, odsłaniając wylot jaskini i trzy ślizgacze wyleciały w wieczorny deszczyk. Wylądowali na szczycie urwiska i poczekali na Triva. Przejął mały ślizgacz od Lunzie, a ona dołączyła do Varian i Kaia, lecących dużym ślizgaczem. Varian wystartowała i od razu spojrzała w zachmurzone niebo:

- Nie ma ptaków!

- Mają dość rozumu, żeby nie latać w taką ulewę! - odparła Lunzie, osuszając dłonie i patrząc na deszcz bijący w kopułę ślizgacza.

- Zawsze mi towarzyszyły.

- Mówiłaś mi o tym. Nie jesteś aby przesądna, Varian? - zachichotała ironicznie lekarka.

- Tylko na tyle, żeby przedkładać ich towarzystwo nad jego brak!

- Bardzo długo nas pilnowały - zachrypiał Kai.

- Obydwoje przypisujecie im wyższą inteligencję niżby należało.

Varian spojrzała na Kaia i obdarzyła go szorstkim uśmiechem, który on zaraz odwzajemnił. Deszcz stawał się coraz gęstszy i przez resztę lotu dziewczyna musiała poświęcić całą uwagę pilotowaniu.

Triv i Portegin pierwsi dotarli do starego obozu pomocniczego. Duży ślizgacz lądował w mglistym iretańskim zmierzchu. Obóz wywarł na Kaiu niesamowite wrażenie; chłopak wiedział, że nie było tu nikogo od ponad czterech dziesięcioleci - a jednak obóz nie zmienił się ani odrobinę, jakby przespał te lata tak jak oni. Kai zdawał sobie sprawę, że to skaliste otoczenie uchroniło obozowisko. Wiatr i deszcz tylko w niewielkim stopniu spatynowały kopułę, postawioną przez Dimenona i Margit. Na zewnątrz płonęło małe ognisko. Jego blask podnosił na duchu, a dym choć trochę odstraszał owady, zanim uruchomili osłonę siłową. Kiedy już wszystkie pojazdy były na ziemi, pospiesznie podłączyli baterię. Owady uderzały teraz w pole siłowe i ginęły z cichym syknięciem - resztki ich powłok spływały na ziemię. Kai z trudem przemaszerował od ślizgacza do kopuły. Okropnie go denerwowała owa niesprawność; utrzymywał w tajemnicy fakt, że nadal nie odzyskał czucia w miejscach, gdzie płaszczak najgłębiej się wessał. Nie mógł się powstrzymać od nerwowych zerknięć na boki, jakby się spodziewał, że płaszczaki czają się tuż za osłoną. Zastanawiał się przez chwilę, czy pole siłowe zatrzyma owe paskudztwa. Jasne, że zatrzyma. Przecież niegdyś powstrzymało nawet hordy roślinożerców... przez krótki czas.

Mięśnie Kaia znów drżały, okropność. Taki krótki spacer, a już miał dość. Lunzie go ostrzegła, żeby nie próbował wykorzystywać Dyscypliny do radzenia sobie ze słabością rekonwalescenta; ale zwykłe, codzienne, podstawowe ćwiczenia Dyscypliny na pewno by mu pomogły. I nawet mogłyby mieć zasadnicze znaczenie, gdyby się nie powiodło spotkanie Varian z Aygarem. Wcale mu się ów pomysł nie podobał, nawet jeśli cała trójka miała mieć broń. Kai próbował oszacować, jak liczni mogą być potomkowie buntowników po dwóch generacjach. No, a jeśli wylądował już statek z osadnikami, to roszczenia buntowników popierałyby teraz tysiące grawitantów. Tak czy owak, jego drużyna wiele ryzykowała.

Gdzie się podział ARCT-10? Czemu Tor tak się palił do odszukania starego czujnika? I dlaczego zaraz potem odleciał? Kai sam sobie tłumaczył, że szary człowiek nie powinien domagać się wyjaśnień od Theka. Co z oczu, to i z myśli. A przecież Tor go zbudził tylko dlatego, że chciał znaleźć czujnik.

I jak się powodziło Ryxim na ich nowej planecie? Kai zastanawiał się nad tym, choć świetnie wiedział, że Vrl, jego skrzydlaty “kontakt", pewnie się wcale nie przejął milczeniem geologa. Ryxiowie prawdopodobnie nie skontaktowali się z Thekiem. Jasne, że nie; chociaż, rozmyślał Kai, nawet zwykła uprzejmość powinna była skłonić dowódcę statku Ryxich do odszukania grupy iretańskiej. Chyba że uznał, iż ARCT-10 zabrał ich z Irety zgodnie z planem.

Ta ostatnia myśl znów przywołała podstawowe pytanie: co się stało z ARCT-10? Wielkie statki-bazy wychodziły bez szwanku z najgorszych opałów. Statek EEC mógł bezpiecznie przebywać nawet w pobliżu supernowej. Chyba tylko czarna dziura stanowiłaby dla niego zagrożenie - ale żaden EEC by się nie narażał na takie ryzyko. Ani jedna z ras nieprzyjaznych Skonfederowanym Planetom nie była na etapie lotów kosmicznych; a więc tylko Inni mogli zaatakować ARCT-10. Kompletna tajemnica. Kai głęboko westchnął.

- Czyżby nie działały na ciebie wonie kolacji? A już myślałam, że się pogodziłeś z koniecznością jedzenia naturalnych produktów! - głos Varian wyrwał chłopaka z zadumy.

- Jestem taki głodny, ze wszystko zjem! - uśmiechnął się do dziewczyny i wziął od niej miseczkę.

Kiedy skończyli jeść, Lunzie zebrała i wypłukała miseczki i napełniła je kawałkami owoców, zalanych sokiem. Kai był już bardzo zmęczony, więc odstawił miseczkę na bok, wśliznął się pod lekki koc i zamknął oczy. Drzemał przy akompaniamencie ziewania Portegina i jego utyskiwań, że “wcale się tyle nie narobiłem, żeby aż tak się zmęczyć!"

- Jeszcze się całkiem nie otrząsnąłeś ze skutków hibernacji - pouczała go Lunzie. - Jutro też jest dzień i czeka cię robota. Dzisiejsze zadanie skończone.

Kai słyszał, jak pozostali opatulają się kocami i szybko zasypiają, co zdradziły ich oddechy; sam nie mógł zasnąć i zazdrościł im, że tak łatwo zapadli w sen. Ogromnie się zdziwił, kiedy znienacka usłyszał spokojny głos Lunzie:

- Porteginie, Varian i Trivie, słuchajcie, co wam powiem. Będziecie Dyszeć tylko mój głos. Będziecie posłuszni tylko mnie. Dokładnie wypełnicie moje polecenia, ponieważ zawierzacie mi swoje życie. Potwierdźcie.

Zafascynowany tymi słowami Kai usłyszał, jak cała trójka wyraża zgodę.

- Nie będziesz odczuwał żadnego bólu, Porteginie, bez względu na to, co uczynią twojemu ciału. Twoje ciało, od pierwszego ciosu, będzie pozbawione czucia, niewrażliwe na ból. Nie będziesz krwawił. Nakażesz ciału, żeby spokojnie i bez oporu znosiło rany. Będziesz mógł ujawnić tylko swoje imię, Portegin, i swoje zaszeregowanie: sternik pierwszej kategorii na krążowniku 218-ZD-43 z Floty Kosmicznej Skonfederowanych Planet. Jesteś członkiem ekipy ratowniczej. To wszystko, co wiesz o swych obecnych losach. Pamiętasz całe dzieciństwo i wcześniejszą służbę, z tym, że odbywałeś ją we Flocie Kosmicznej. Jesteś pierwszy raz na Irecie. Nie będziesz odczuwał żadnego bólu, bez względu na to, co się przydarzy twojemu ciału i umysłowi. Posiadasz barierę przeciwko bólowi i ingerowaniu w twój umysł. Twój umysł jest odporny na wszelkie próby wdarcia się do niego. To ja kontroluję twoje nerwy i ośrodki bólowe. Nie pozwolę, by cokolwiek sprawiło ci ból lub wpędziło w rozpacz.

Lunzie nakazała Porteginowi, żeby powtórzył jej instrukcje. Kai słyszał tylko monotonny szept kolegi, nie zdołał rozróżnić poszczególnych słów.

Potem lekarka zabrała się do Varian, którą nazywała Rianav. Tu polecenia były o wiele bardziej skomplikowane. Lunzie wymyśliła dla dziewczyny dwa lata spędzone w korpusie wojskowym ojczystej planety; wplotła w ową historię prawdziwe szczegóły zupełnie nieznane Kaiowi, a o których lekarka, o dziwo, świetnie wiedziała. Sugestia hipnotyczna miała sprawić, że Varian-Rianav będzie myśleć i działać jak zawodowy oficer Floty. Lunzie wzniosła też bariery, mające chronić Varian-Rianav przed próbami wdarcia się w jej umysł i przed bólem, o wiele skuteczniejsze niż samokontrola, którą dawała dziewczynie Dyscyplina. Zastępcza osobowość Varian była takim logicznym splotem faktów; i półprawd, że Kai zaczął się zastanawiać, czy aby lekarka nie wykorzystuje biografii jakiejś rzeczywistej osoby. Chłopaka ogarnęło pełne respektu zdumienie; zdał sobie sprawę, że słucha Adepta, który osiągnął najwyższy stopień wtajemniczenia, choć w danych osobowych lekarki nie było nic, co by o tym mówiło. No i nie powinno być; wspomniano tylko o stażu w Seripan, ośrodku, gdzie nauczano Dyscypliny; znaczenie tego faktu mogli docenić wyłącznie inni Uczniowie.

W końcu lekarka ustanowiła bariery w umyśle Triva-Titri-vella. Kai zaś zaczął się zastanawiać, czy zarząd ARCT miał jakieś ukryte powody, żeby polecić właśnie ją na medyka w ich wyprawie. Uznał, że był to czysty przypadek, bo niby cóż to mogło być innego? Uczniami była większość lekarzy: w końcu sugestia hipnotyczna skuteczniej znosiła ból niż analgetyki i świetnie się nadawała do Jęczenia urazów psychicznych. Ekspedycję iretańską uważano za całkiem banalną - prościutkie poszukiwanie złóż transuranowców; i to właśnie dlatego, Kai był o tym święcie przekonany, współdowództwo powierzono dwojgu młodym ludziom. Rozmyślał ponuro o zarzutach przeciwko niemu i Varian: bunt, zajęcie przez grawitantów Irety, która mogła się stać jedną z najbogatszych w surowce planet SP. Na pewno się to nie spodoba korpusowi Badawczo-Oceniającemu, a jeszcze mniej SP - Federacja wolała zachować pełną kontrolę nad wszystkimi złożami transuranowców i dzierżawić je wyłącznie silnym i stabilnym korporacjom.

Nie powinniśmy hibernować, rozmyślał Kai, lecz zrobić wszystko, żeby pokrzyżować plany grawitantów; nie miał jednak pojęcia, co mogliby zrobić, skoro nie mieli ani broni, ani niezbędnego sprzętu. Pierwsza powinność dowódcy - wrócić do bazy z nieuszczuploną załogą; najlepiej po wypełnieniu powierzonego mu zadania. Kai westchnął z rezygnacją...

- Nie spałeś, Kai? - spytała cicho Lunzie; zorientował się, że stoi obok niego i trzyma w dłoni jego miseczkę z owocami.

- Dodałaś tam czegoś? - otworzył oczy i spojrzał na lekarkę.

Skinęła potakująco głową. Dziwne, że nigdy wcześniej nie zauważył, jakie ona ma piękne i zniewalające oczy. Uniósł miseczkę i najpierw wypił sok, a potem zjadł owoc.

- Nie byłem głodny. Ogromnie się cieszę, Lunzie, że mogłaś im dać dodatkową osłonę.

- O tak, łatwiej się kłamie, jeżeli jest się przekonanym, że to szczera prawda.

- Nie będę się tak przejmował jutrzejszym spotkaniem.

- Jestem pewna, że nie będziesz - w szepcie Lunzie brzmiały nutki rozbawienia, wyjęła pustą miseczkę z dłoni Kaia.

Środek, który dodała do owoców zadziałał natychmiast. Kai osunął się w sen, świadom tego, że rano nie będzie pamiętał, iż Lunzie jest Adeptem.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Rianav żałowała, że nie leci z nimi cały oddział. Titrivell i Portegin to dobrzy żołnierze, była już razem z nimi w najróżniejszych opałach; ale troje ludzi wyposażonych jedynie w pasy siłowe i obezwładniające to trochę mało, o ile jej podejrzenia są słuszne. Hmm, może jednak wystarczą, jeżeli kapitan nie dopuści do lądowania statku kolonistów. Rianav sądziła, że “ocaleńcy" nie dysponują żadną wymyślną bronią, skoro Aygar polował z kuszą i dzidą. Jednak nawet taki prymitywny oręż stanowił zagrożenie: strzały z kuszy mogły przebić metalową osłonę, a z bliższej odległości przeniknąć i przez ceramiczny kadłub ślizgacza. Obezwładniacze tamtej ekspedycji już na pewno nie działają. Zarówno ona, jak i Titrivell poradzą sobie bez trudu z dwoma lub trzema takimi osobnikami jak Aygar, więc nie miała powodów, żeby się obawiać owego spotkania. Niepokoiło ją tylko to, iż Aygar nalegał, żeby odbyło się poza obecnym siedliskiem jego ludzi.

Rianav wzięła kurs na obóz pomocniczy i przekazała stery Porteginowi. Chciała się skupić przed spotkaniem z tamtymi. Zajęła punkt obserwacyjny przy lewej burcie, Titrivell - przy prawej. Właściwie nie było widać nic poza wielkimi, obwieszonymi pnączami drzewami i szlakami wydeptanymi przez jakieś ogromne bestie. Wolałaby nie przeprowadzać tam żadnej akcji.

- Poruczniku? - Głos Portegina wyrwał Rianav z zadumy; spojrzała w tę stronę, co on.

- Ależ olbrzymie bestie! Rejestrujesz to, Portegin? Chciałabym, żeby kapitan to zobaczył!

- Tak jest, dowódco!

- Muszą ważyć wiele ton - Titrwell spojrzał ponad ramieniem Portegina. - Całe szczęście, że jesteśmy tu, w górze!

- Założę się, że nieźle dają popalić grawitantom - Portegin aż się obejrzał za hordą stworów, pożerających wszystko, co się znalazło w zasięgu ich wężowatych szyj.

- Nie czas na żarty, Portegin - rzuciła zimno Rianav.

Nie można pozwolić nawet na najmniejsze aluzje do spożywania mięsa. Każdy członek Federacji, który łamie prawo zakazujące spożywania żywych istot, naraża się na wyrzucenie z SP.

- Słyszałem z dobrze poinformowanych źródeł, poruczniku - rzekł skruszony Portegin - że grawitanci na swoich planetach wcale nie przestrzegają zakazu.

- To kolejny powód naszej obecności. Choćby i były takie głupie, na jakie wyglądają - Rianav szerokim gestem wskazała na następne stado żerujących zwierząt - te, jak każdy inny gatunek, muszą mieć szansę dalszego rozwoju. A my musimy im ją zapewnić.

- Poruczniku, jakieś latające stwory na jedenastej - odezwał się Portegin.

Były tam trzy złociste stworzenia. Rianav nie potrafiła z tej odległości określić, czy porastały je pióra, czy sierść, ale ich obecność dodawała jej pewności siebie. Dziwne...

- Czy mam im uciec? - spytał Portegin, kiedy się okazało, że złotoskrzydłe stworzenia zmieniły kurs i lecą na tej samej wysokości i z tą samą prędkością, co ślizgacz.

- Nie ma potrzeby, sterniku. Nie wydają się agresywne. Raczej ciekawskie. Uciekniemy im bez trudu, jeśli staną się wrogie - Rianav była osobliwie zadowolona z tej eskorty i z przyjemnością patrzyła na pełne gracji i siły ruchy wielkich skrzydeł.

- One nas obserwują, poruczniku - zawołał Titrivell. - Wszystkie trzy zwróciły głowy w naszą stronę.

- Nie atakują nas.

Tylko raz przerwali lot. Rianav wypatrzyła sporą kępę drzew owocowych: górne konary uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców; przyjemna odmiana po służbowych racjach. Żadne z nich się nie zastanawiało, skąd wiedzą, że to jadalne owoce.

W końcu dotarli do rozległej równiny, usianej wzniesieniami i stadami pasących się zwierząt. Rianav nakazała sternikowi, żeby krążył, zbliżając się do wyznaczonego miejsca. Sama patrzyła na monitor, szukając śladów obecności Aygara i jego ludzi.

- Pewno ukryli się w tych barakach - zasugerował Titrivell.

- Pełna Dyscyplina - rzuciła Rianav, sygnalizując skinieniem głowy, że docenia tę uwagę. - Zostań w ślizgaczu, sterniku. Jeśli nas pokonają lub dam ci znak do lotu, zameldujesz o wszystkim dowódcy. Ten ślizgacz nie może wpaść w ich ręce. Nie wyłączaj komunitu i wypatruj oznak, że gdzieś w pobliżu ląduje większy statek. - Wskazała na południowo-wschodnie wzgórza, bo podejrzewała, że tam właśnie mieści się obozowisko grawitantów.

Rianav i Titrivell mieli dość czasu - przy tej szybkości lotu - na osiągnięcie pełnej Dyscypliny. Lecz kiedy Rianav rozpoczęła ćwiczenia, poczuła nieoczekiwany przypływ energii, tak potężny zastrzyk adrenaliny, jakiego nigdy w dyscyplinie nie doświadczyła. Dziewczyna popatrzyła na Titrivella i domyśliła się, że i on tego doznał. Hmmm, to prawda, że z każdym zastosowaniem Dyscypliny zwiększało się swoje możliwości, ale żeby coś takiego?! Musi o to zapytać dowódcę, gdy tylko wrócą do krążownika.

Portegin wylądował na okrągłym placu, gdzie kiedyś przez długi czas musiała się wznosić jakaś kopuła. Titrivell otworzył kopułę i Rianav zeskoczyła zręcznie na ziemię. Titrivell podążył za nią; zamknął kopułę ślizgacza i dał Porteginowi znak, żeby ją zaklinował. Rianav dostrzegła, że Titrivell szerzej otwiera oczy i w tym samym momencie usłyszała cichy dźwięk - powoli spojrzała w tę stronę.

Sześcioro ludzi - trzy kobiety i trzech mężczyzn - ustawiło się w szeregu, niby do uroczystego powitania. Każde z nich było ubrane w mundur. Rianav poczuła - pomimo Dyscypliny - ukłucie niepokoju. Potem dostrzegła, że mundury były połatane i że nikt z owej szóstki nie miał ani pasa siłowego, ani obezwładniacza. A więc posiłki jeszcze nie przybyły. To byli potomkowie grawitantów z pierwszej wyprawy; zakpili sobie z niej, przywdziewając stroje przodków. Dziewczyna cieszyła się, że ma obezwładniacz. Tamci byli wyżsi, masywniejsi i ciężsi niż ona czy Titrivell. Rianav wahała się tylko przez chwilę, potem ruszyła ku nim - ani niedbale, ani oficjalnie. Przesuwała wzrok po ich twarzach, zupełnie jakby się spodziewała, że kogoś rozpozna. Zatrzymała się cztery metry przed Aygarem i zasalutowała.

- Jesteś punktualny, Aygarze.

- Ty też - skrzywił usta w półuśmiechu i zerknął na Titrivella, stojącego dwa kroki za swoją porucznik oraz pilota przy konsolecie zamkniętego ślizgacza. - Czy wasz poraniony towarzysz przeżył?

- Tak. I przesyła ci podziękowania za lek.

- Nie mieliście już kłopotów z płaszczakami?

- Nie - odparła Rianav. - Wam pewno nie zagrażają na tym wzniesieniu? - zakończyła pytaniem.

- Już stąd wyrośliśmy - odparł Aygar, co wywołało uśmieszki jego pięciorga kompanów.

- Być może nie wiecie, że Skonfederowane Planety rekompensują ocalonym...

- Nie zostaliśmy ocaleni, poruczniku - przerwał jej Aygar. - Urodziliśmy się na tej planecie. Ona jest nasza.

- Ależ, Aygarze - rzekła pojednawczym tonem Rianav, wskazując na jego towarzyszy - sześcioro ludzi może mieć na własność tylko tyle, aby zaspokoić swoje potrzeby.

- Jest nas więcej niż sześcioro.

- Bez względu na to, jak liczna jest wasza grupa, prawa SP stwierdzają jednoznacznie...

- Tutaj my stanowimy prawo, Rianav! I to my cię oskarżamy o gwałcenie naszych praw!

Słuch dziewczyny, dodatkowo wyostrzony Dyscypliną, uchwycił zmianę w głosie Aygara. Natychmiast chwyciła obezwładniacz i strzeliła w Aygara i dwóch ludzi po jego prawej stronie - zanim zdążyli się na nią rzucić. Titrivell obezwładnił pozostałą trójkę. Rianav podeszła do nieruchomych ciał, leżących na pylistym gruncie; wciąż trzymała w dłoni obezwładniacz, bo nastawiła go na średnią moc i nie wiedziała, jak długo będą sparaliżowani. Pochyliła się nad Aygarem i przekręciła go na plecy - oczy chłopaka płonęły gniewem. Dała znak Titrivellowi, żeby tak samo ułożył pozostałych.

- Nie będziesz się mógł ruszyć przez jakieś pięćdziesiąt minut. Pewno twoi dziadkowie opowiadali o obezwładniaczach. Nic wam się nie stanie, ten paraliż nie zostawi śladów. Wypełniamy naszą misję i staramy się nie używać broni przeciwko innym humanoidom, ale trzech na jednego to nieuczciwa gra. I wcale nie naruszyliśmy waszych praw, Aygarze. Nasz krążownik odebrał wołanie o pomoc i odpowiedział na nie. To nasz obowiązek. Nie wątpię, iż to wasza izolacja sprawiła, że nie znacie podstawowych praw galaktyki. Będę wyrozumiała i nie powiadomię moich przełożonych o waszym agresywnym zachowaniu. Nie możecie mieć na własność planety, która figuruje w Rejestrze Federacji jako nie zbadana. Posiadanie czegoś stwarza korzystną sytuację prawną, lecz wy posiadacie - podkreśliła ostatnie słowo - jedynie maleńki skrawek tej lesistej planety; i nieważne, ilu jest teraz potomków pierwszej wyprawy. Zresztą decyzja nie należy do mnie. Mam zbadać stan faktyczny i złożyć raport.

Aygar napiął z całej siły mięśnie szyi, starał się przełamać bezwład.

- Możesz sobie zrobić krzywdę, Aygarze. Uspokój się, a nic ci się nie stanie.

Huknął grom i oślepiająco zajaśniała błyskawica. Chmury, które się zaczęły zbierać w trakcie krótkotrwałej potyczki zgęstniały i skłębiły się.

- Oooo! To cię na pewno ostudzi! - Rianav przypięła obezwładniacz do pasa i ruszyła do ślizgacza, dając Trivowi znak, żeby poszedł w jej ślady.

- Jest tu więcej takich jak oni? - spytał Titrivell, sadowiąc się w ślizgaczu.

- Sądzę, że powinniśmy to sprawdzić. - Rianav skinęła na Portegina, żeby się przesiadł na drugi przedni fotel. - Aygar powiedział mi, jak tam dojść pieszo. Nie wiem, czy wskazał właściwy kierunek, lecz możemy polecieć i sprawdzić. “Biegnij w dobrym tempie w prawo, miń pierwsze wzgórza, skręć w prawo, w parów, ale uważaj na węże wodne; potem idź z biegiem rzeki do pierwszych wodospadów, wybierz łatwiejszą drogę na szczyt skały, trzymaj się linii wapienia, dopóki dolina się nie rozszerzy", tak brzmiały jego słowa. Uprawne pola wskażą nam ich siedzibę. - Rianav parsknęła urągliwie.

Poprowadziła ślizgacz tym samym kursem jak przy pierwszej wizycie, potem przeleciała w poprzek parowu, w którym spotkała Aygara. Wskazany parów doprowadził ją do rzeki o bystrym nurcie - skalne rumowisko odgradzało wody od starego koryta. Skierowała ślizgacz w górę rzeki i po pewnym czasie dotarli do przepięknych wodospadów, wysokich na jakieś czterdzieści metrów.

- Wykorzystali je - Portegin wskazał na lewo. - Zamontowali napędowe koło wodne i coś, co wyglądało na elektrownię.

Portegin zerknął na Rianav, ciekaw, czy zechce to obejrzeć, lecz dziewczyna wzniosła właśnie ślizgacz ponad wodospad i nie spuszczała oka ze ścieżki wiodącej po prawej stronie - dlatego Titrivell i Portegin wcześniej niż ich porucznik zobaczyli następne, większe wodospady.

- Czy i tutaj mają elektrownię?

- Tak, i to większą niż tamta - odparł Portegin, kierując kamerę na ów obiekt.

- A tu mamy pola uprawne - oznajmił Titrivell, kiedy ślizgacz wzniósł się ponad wodospad. - I fałd nieciągłości!

- Cooo? - zdumiała się Rianav, patrząc na krajobraz.

- To by wyjaśniało istnienie owej doliny - ciągnął Titrivell. - Prawdopodobnie dno niegdysiejszego morza. Patrzcie, jaka rozległa!

- Teraz wiemy, dlaczego opuścili tamto wzniesienie - powiedziała Rianav. - Na tym olbrzymim płaskowyżu spokojnie wyląduje nawet największy statek. Widzicie lądowisko?

Ślizgacz zakreślił spiralę i zawisł, a oni spoglądali na rozległą dolinę. Zaczął padać deszcz, lecz pierwszy plan krajobrazu był dobrze widoczny. Mgiełka przesłoniła rzekę i tarasowate pola, zaczynające się na jej brzegu. W oddali było widać pomarańczowe i czerwone błyski - to wulkany dorzucały swoje dymy do porannej mgły. Po lewej stronie rzeki kłębiła się gęsta dżungla, wspinająca się na wzniesienia i granie.

- Proszę spojrzeć, poruczniku! - Titrivell wskazywał coś la prawej stronie. - Jak sprytnie wykorzystali ukształtowanie formacji brzegowej!

- Co wykorzystali?

- A tam, o ile zdoła to pani dostrzec we mgle... w tej skale jest kruszec! Jej barwa o tym świadczy - Titrivell zagwizdał, w oczach błysnęła ekscytacja. - Wszędzie widać ów kolor. Tam jest mnóstwo rudy żelaza.

- No i mamy drugi powód ich przeprowadzki - stwierdziła sucho Rianav, tłumiąc nadmierny entuzjazm Titrivella.

- Ooo, kominy! - Titrivell nie dał się poskromić; dziewczyna wykonała półobrót. - Odlewnia... i to duża. O cholera, szyny... biegną do... czy zechciała by pani, poruczniku... o jakieś trzydzieści stopni...

- Szukamy lądowiska, Titrivell! - oburzyła się Rianav, lecz zmieniła kurs.

- Nie musimy wypatrywać, poruczniku. - odparł Titrivell. - Jeżeli ów tor prowadzi do kopalni lub do...

Rianav poprowadziła ślizgacz skrajem płaskowyżu. Roślinność nagle zniknęła i zobaczyli wielki, połyskujący w deszczu dół.

- To kopalnia odkrywkowa!

- Nie miałam pojęcia, Titrivellu, że się tak świetnie znasz na górnictwie! - roześmiała się Rianav; była zdumiona: ani prymitywna broń Aygara, ani jego barbarzyńska powierzchowność nie wzbudziły w dziewczynie podejrzeń, że potomkowie buntowników mają aż tak rozwinięty przemysł.

- Trudno nie zauważyć takiej odkrywki i nie zorientować się, co to jest - odparł Titrivell; patrzył poza ową jamę w ziemi Rianav skierowała ślizgacz w tę samą stronę, ku olbrzymiemu płaskowyżowi.

- Nie muszą zbyt daleko transportować urobku - odezwał się Portegin. - I do domów też mają blisko. Trzy stopnie w prawo widać sporą osadę.

- Wolałabym wiedzieć, czy już skończyli lądowisko, czy nie. Dziewczyna cały czas pamiętała, że musi zdać swemu dowódcy jak najpełniejszy raport - powinna więc dowiedzieć się, jak liczna jest tutejsza społeczność. Skierowała ślizgacz w stronę osady. Geometrycznie ułożone budowle otaczały kopułę z poprzedniej ekspedycji - porysowana przez niesiony wiatrem piasek, zbrązowiała od słońca, ale wciąż zdatna do użytku, najwyraźniej stanowiła centralny punkt osady. Mieszkańcy, nie zwracając uwagi na deszcz, wykonywali swoje codzienne prace. Wkrótce dostrzegli ślizgacz i zaczęli go sobie pokazywać.

- Lądowisko jest tam, poruczniku - Portegin uniósł głowę znad skanera. - No bo po cóż by ogołocili z wszelkiej roślinności połowę płaskowyżu. Nawet droga wiedzie w tamtym kierunku.

- Policzcie ich - Rianav zawróciła ślizgacz i powoli przeleciała nad osadą.

- Naliczyłem czterdziestu dziewięciu - oznajmił Portegin - ale dzieciaki za bardzo się kręcą.

- A ja pięćdziesięcioro - dorzucił Titrivell. - Nie, pięćdziesięciu jeden. Jakaś kobieta wyszła z kopuły, prowadzi kogoś... mężczyznę. Czyli pięćdziesięcioro dwoje.

- Ten starzec jest pewno ostatnim pozostałym przy życiu buntownikiem - stwierdziła Rianav; przyspieszyła i skierowała ślizgacz ku drodze, o której wspomniał Portegin.

Nawet w padającym deszczu trudno było nie dostrzec lądowiska, choć kratownicę zaścielały naniesione przez wiatr szczątki i błoto - całą ziemię, jak okiem sięgnąć, podzielono na kwadraty.

- Trzeba im oddać sprawiedliwość - stwierdził Portegin. - Chociaż to grawitanci, ale dokonali wspaniałego wyczynu. Wystarczyły im cztery dziesięciolecia, żeby od zera dojść aż do tego.

Rianav poleciała daleko nad płaskowyż i uznała, że grawitanci już skończyli lądowisko. Potem zawróciła w stronę osady.

- Wylądujemy? - spytał Portegin; widać było tłumek, czekający na nich na skraju osady. - Starzec daje nam znaki. Spodziewa się, że wylądujemy - chłopak był niespokojny.

- W końcu po to tu przylecieliśmy, Portegin - pouczyła go sucho Rianav.

- Na pewno nie mają obezwładniaczy. W przeciwnym razie daliby je ludziom Aygara - dodał Titrivell.

- Aygar mógł nie powiedzieć starszyźnie o spotkaniu z nami - rzekła Rianav. - Jego ludzie byli bardzo młodzi.

- Korzystniej dla nich, poruczniku, zachować status “nie uratowanych" aż do przybycia tego statku z kolonistami - dorzucił Titrivell.

- Przecież już tu jesteśmy, no nie? - prychnął Portegin.

- Wygląda na to, że nieźle wyjdą na odszkodowaniach przysługujących rozbitkom - stwierdził Titrivell.

- Przecież wiemy, że Aygar ma większe aspiracje - przypomniała im Rianav. - Na szczęście to nie nasza sprawa. My mamy tylko zareagować na sygnał alarmowy i zbadać sytuację.

Dziewczyna wylądowała jakieś sto metrów od tłumu i przekazała stery Porteginowi z takimi samymi instrukcjami jak poprzednio. Razem z Titrivellem ruszyła w górę łagodnego wzniesienia. Starzec i podtrzymująca go kobieta wyszli im naprzeciw; mężczyzna szedł tak szybko, jak mu pozwalała zniekształcona noga.

Może i mają hutnictwo pozwalające na zbudowanie kratownicy lądowiska, pomyślała Rianav, lecz zaniedbali sztukę medyczną. Przecież w tej wyprawie była chyba jakaś lekarka.

- Jesteście ze statku osadników?! - wykrzyknął podekscytowany starzec. - Orbitujecie? Nie ma potrzeby. O, tam - wskazał na płaskowyż za dziewczyną - położyliśmy kratowlicę. Trzeba tylko naprowadzić na nią statek.

Mężczyzna podchodził coraz bliżej i Rianav się zorientowała, że zamierza ją uściskać. Cofnęła się i zasalutowała, w ten uprzejmy sposób unikając bezpośredniego kontaktu.

- Porucznik Rianav z krążownika 218 ZaidDayan 43. Odebraliśmy wasz sygnał alarmowy...

- Sygnał alarmowy? - Starzec wyprostował się dumnie; w jego postawie pojawiła się niechęć i wzgarda. - Nie wysłaliśmy takiego sygnału.

Musiał być niegdyś potężnym mężczyzną, pomyślała Rianav; teraz mięśnie mu zwiotczały, a skóra obwisła. Masywny kościec okrywało sflaczałe ciało.

- Tak, porzucono nas tutaj. Większość naszego ekwipunku została zniszczona, kiedy hordy roślinożerców stratowały obóz. Nie mogliśmy wysłać żadnej wiadomości. Straciliśmy wszystkie ślizgacze i wahadłowiec. Nasi wredni, wyniośli i dufni zleceniodawcy nie zawracali sobie nami głowy, zostawili nas na pastwę losu. Daliśmy sobie jednak radę. Przeżyliśmy. My, grawitanci, świetnie sobie radzimy na tej planecie. Ona należy do nas. Dajcie sobie spokój z tym alarmowym lokatorem. To nie my go uruchomiliśmy. Niepotrzebna nam wasza pomoc. Nie możecie nam odebrać tego, do czego sami doszliśmy.

Rianav zauważyła kątem oka, że Titrivell wyciągnął obezwładniacz. Dostrzegła to również kobieta u boku starca i szepnęła coś, co uciszyło jego gniewną przemowę.

- Hmmm? To? - mężczyzna spojrzał uważniej i skrzywił pogardliwie, rozpoznając broń. - No, oczywiście. Przychodzić z obezwładniaczem do pokojowo nastawionych ludzi. Przedrzeć się siłą przez nasze szeregi! Odebrać nam to wszystko, co wypracowaliśmy przez cztery dziesięciolecia! Mówiłem, że nigdy nam nie pozwolą zatrzymać Irety. Zawsze sobie przywłaszczacie najlepsze planety, prawda?

- Odpowiedzieliśmy na sygnał alarmowy, sir, jak nam nakazuje prawo kosmiczne. Przekażemy raport do Sztabu Głównego Floty. Teraz zaś możemy wam zaoferować pomoc medyczną lub...

- Sądzisz, że cokolwiek przyjmiemy od takich jak wy! - obruszył się starzec. - Niczego od was nie chcemy! Zostawcie nas! Przeżyliśmy. To nasz świat. Zasłużyliśmy na niego. Zdobyliśmy go. I kiedy...

Towarzysząca starcowi kobieta zasłoniła mu usta dłonią:

- Wystarczy, Tanegli. Rozumieją.

Starzec ustąpił, lecz dalej mamrotał coś pod nosem i rzucał gniewne spojrzenie na dwoje kosmicznych żołnierzy.

- Wybacz mu, poruczniku - rzekła do Rianav kobieta. - Nie żywimy do was niechęci. I jak sama widzisz - wskazała szerokim gestem solidne budowle i krzepkich ludzi - świetnie się nam tu powodzi. Dzięki, że się zjawiliście, lecz już nie ma żadnego niebezpieczeństwa. - Zasłoniła sobą starca i dodała: - Cierpi na związane z wiekiem przywidzenia, majaczy o ratownikach i zemście. Jest zawzięty i wrogo usposobiony, ale my nie. Dziękujemy wam za to, że odpowiedzieliście na sygnał.

- Skoro nie wy go nadaliście, to kto? - spytała Rianav.

- Tardma, jedna z tamtej wyprawy, twierdziła, że wiadomość wysłano przed zniszczeniem głównego obozu. Ale nikt nie przybył. Często więc podawano jej słowa w wątpliwość - odpowiedziała kobieta.

I ona, podobnie jak Aygar, chciała się ich jak najszybciej pozbyć. Rianav była pewna, że Aygar nie powiedział ani tej kobiecie, ani starcowi o spotkaniu podczas polowania na kłącza.

- Nie przyda się wam nic z naszych zapasów? Niczego nie potrzebujecie? Leków? Matryc? Czy macie jakiś działający komunit? Moglibyśmy wezwać statek handlowy. Oni są zawsze chętni do robienia interesów, a taka młoda społeczność... - Rianav spojrzała za Tanegliego.

Owa kobieta to pewno jego córka, jest do niego podobna. Pozostali trzymali się z tyłu, lecz najwyraźniej starali się dosłyszeć każde słowo. Niektóre dzieciaki podchodziły z boku, żeby się lepiej przyjrzeć ślizgaczowi.

- Jesteśmy samowystarczalni - brzmiała twarda odpowiedź.

- Nie macie żadnych kłopotów z żyjącymi tu istotami? Widzieliśmy wielkie...

- Na tym płaskowyżu nie zagrażają nam ani olbrzymie roślinożerne, ani polujący na nie drapieżcy.

- Złożę odpowiedni raport - Rianav zasalutowała i, zachowując marsową minę, pomaszerowała do ślizgacza; Titrivell tuż za nią.

Dziewczyna wolałaby mieć tych ludzi przed sobą, nie za plecami. Wyczuwała, jaki spięty był Titrivell; dzięki Dyscyilinie szła równym krokiem i pokonała chęć spojrzenia za siebie.

Portegin, z twarzą ściągniętą napięciem, tak energicznie odrzucił kopułę ślizgacza, że aż odskoczyła. Rianav i Titrivell natychmiast wskoczyli do środka; ledwo zdążyli usiąść, a już Portegin - bez żadnego rozkazu - poderwał pojazd i ruszył w drogę powrotną.

- Każdy z dorosłych mieszkańców przerastał nas o dobre trzydzieści centymetrów, poruczniku - powiedział Portegin; zaschło mu w gardle.

- Gdy tylko zasłoni nas przed nimi ten grzebień, sterniku, bierz kurs prosto na nasz obóz.

- Nie muszą tu walczyć z grawitacją - zauważył Titrivell - a mimo to są krzepcy i twardzi.

- Muszą być tacy, jeżeli chcą przeżyć na tej planecie i nie stracić z oczu głównego celu.

- Celu, poruczniku?

- Tak, sterniku. Chcą, by przyznano im prawo do całej planety, a nie tylko do tego płaskowyżu, do czego mają prawo jako rozbitkowie.

- Przecież nie mogą tego żądać! Prawda, poruczniku? - Portegin wiercił się niespokojnie na fotelu pilota, raz po raz zaciskając dłonie na drążku sterowniczym.

- To się wyjaśni, gdy złożymy raport naszym przełożonym, sterniku.

Rianav potarła czoło, rozdrażniona własnymi słowami - brzmiały jakoś fałszywie, choć nie umiała powiedzieć, dlaczego.

Resztę drogi przebyli w milczeniu; częściowo dlatego, że burzowa pogoda nie sprzyjała rozmowom, częściowo dlatego, że Rianav i Titrivell byli ogromnie znużeni, kiedy opuściła ich Dyscyplina.

Słońce nagle przebiło się przez chmury, jakby miało dość kaprysów pogody i oczom trojga podróżników ukazał się rozległy widok: wielka dżungla, ciągnąca się na południe aż do pasa wulkanów i na wschód, aż po poszarpane górskie szczyty, nagie, pozbawione bujnej, purpurowej i zielonej roślinności. Rianav rozejrzała się wokół i dostrzegła trzy złociste ptaki; ich obecność uspokoiła ją, choć nie miała pojęcia dlaczego. Ptaszyska leciały nieco w tyle za ślizgaczem; a kiedy Portegin wylądował przed osłoną siłową obozu, zatoczyły krąg i odleciały na północny zachód. Ich zniknięcie zasmuciło dziewczynę, choć nie rozumiała czemu. Przejście w osłonie otworzyło się i podeszła do nich kobieta.

- Raportuj, Varian.

Zaskoczona dziewczyna zamrugała powiekami i ostro szarpnęła głową. Ta osoba nie należała do dowództwa.

- Obiecałam ci barierę, Varian - rzekła kobieta z uśmieszkiem. - Czyżbym ją zbyt głęboko osadziła?

Ten posthipnotyczny sygnał zmienił Rianav z powrotem w Varian:

- Rety! Jak ci się udało tego dokonać, Lunzie? - dziewczyna spojrzała na Triva, który dopiero co był kimś zupełnie innym, i na Portegina.

Triv potrząsał głową, a Portegin, który akurat wychodził ze ślizgacza, o mało nie upadł ze zdziwienia.

- Co się dzieje? Nie jesteśmy z żadnego krążownika! - Przeżycia całego dnia wtopiły się w jego prawdziwą osobowość; Portegin osunął się na burtę ślizgacza. - To znaczy, że tak, ot, poszliśmy między tych grawitantów... Ale jak?

- Lunzie tego dokonała - roześmiała się Varian; w jej śmiechu mieszały się i ulga, i ogromne napięcie: dotarło do niej, czego dokonali.

- Najbardziej przekonujący jest ten człowiek, który uważa swoje słowa za prawdziwe, Porteginie - stwierdziła Lunzie.

- A ty po prostu sprawiłaś, że nasze historie pasowały do siebie? - zapytał Triv.

- Rada jestem, że nie doszło do konfrontacji. Chodźcie już. - Lekarka wskazała im wlatujące pod osłonę małe owady. - Kai dość się nadenerwował.

- Wraca do zdrowia? - zaciekawiła się Varian.

- Powolutku. Jady tego płaszczaka zaatakowały zmysł dotyku. Kai poparzył sobie dłoń, chwytając gorącą łupinę owocu i nie poczuł ani żaru, ani bólu. To ja wyczułam swąd przypalonego ciała. Musimy go pilnować.

Varian weszła pod kopułę i stwierdziła, że ocenia wnętrze oczami Rianav: schludnie, funkcjonalnie, choć dość prymitywnie i ciasno. I to Rianav spojrzała na smukłego chłopaka - ułożenie ciała i bladość twarzy świadczyły o zatruciu jadami płaszczaka; Aygar był bardziej w jej guście. Varian potrząsnęła gniewnie głową, odpędzając “Rianav". Nie była żadną Rianav, porucznikiem z nie istniejącego krążownika; była Varian, ksenobiologiem-weterynarzem. I to właśnie ona, ze względu na stan Kaia, musi objąć dowództwo nad nieliczną drużyną. Czy aby na pewno? Lunzie działała dużo bardziej zdecydowanie i efektywnie. Wciąż jednak powracała osobowość Rianav. Varian ogromnie chciała być znów tylko sobą, pozbyć się natarczywych myśli pani porucznik.

- Cieszę się, Varian, że bezpiecznie wróciłaś - szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Kaia; po wygojonych ukłuciach płaszczaka zostały bledsze ślady. Czy i w tych miejscach nie ma czucia, zastanawiała się Varian. - Lunzie wciąż mnie zapewniała, że nic ci się nie stanie, ale ja nie dowierzam tym grawitantom.

- To już nie są grawitanci - parsknął drwiąco Triv. - Nawet Tanegli. Jest teraz ułomnym, sflaczałym starcem, cierpiącym na przywidzenia.

- Nie nazwałabym tego “przywidzeniami." - W Varian znów wzięła górę tamta.

- A może byście zaczęli od początku? - zaproponowała Lunzie.

Usiedli i Varian zaczęła opowiadać, lecz znów stała się Rianav, relacjonującą suche fakty. Triv dorzucał swoje spostrzeżenia, a Portegin słuchał i niekiedy potrząsał głową, jakby z trudem godził się z tym, co słyszał.

- Czy Tanegli cię rozpoznał? - zaciekawił się Kai.

- Nie. Ale przecież wcale się nie spodziewał, że nas zobaczy - odparła Varian, mimo wszystko zasmucona starczym osłabieniem ciała i osobowości Tanegliego. A może to były myśli Rianav? - Podaliśmy się za ekipę ratowniczą; poza tym dla nas upłynął zaledwie tydzień czasu subiektywnego, a dla niego czterdzieści trzy lata.

- Rianav, to znaczy Varian... - poprawił się Triv; zaśmiał się i rzucił jej skruszone spojrzenie. - Varian wspaniale grała rolę porucznika, Kai.

- Nasze zjawienie się, nawet jako ekipy ratowniczej, ogromnie Tanegliego zaniepokoiło - ciągnęła Varian, zdecydowana stłumić swoje drugie ja. - Spodziewał się, że ze ślizgacza wyjdą osadnicy-grawitanci i oznajmią, że ich statek właśnie przyleciał.

- Aygar nie wspomniał o spotkaniu z tobą?

- Nie...

- Nader starannie przygotował powitanie w starym obozowisku - zakpił Triv. - Nie byli jednak dość szybcy dla wojaków wspomaganych Dyscypliną... - Lunzie zerknęła na niego z rozbawieniem, więc dodał smutno: - Noo, byliśmy pod działaniem Dyscypliny i uważaliśmy się za wojaków.

- Użyliście obezwładniaczy - raczej stwierdziła niż zapytała lekarka.

- Wyrównały szansę - powiedziała Varian. - Nastawiliśmy je na średnią moc, więc unieruchomiliśmy to towarzystwo najwyżej na pięćdziesiąt minut. Padało.

- Uważam, że to świetnie zrobi twoim przyjaciołom - oznajmiła Lunzie. - I wątpię, żeby przyznali się do nieudanej wyprawy, kiedy powrócą do swoich. Choć to i tak nie ma znaczenia.

- Bo nasz podstęp i tak wyjdzie na jaw, gdy tylko wyląduje statek z osadnikami? - dopytywał się Kai.

Lunzie puściła oko, jakby ją całkiem źle zrozumiał; nie złapał, o co jej szło.

- Gdy tylko wyląduje statek, natychmiast zaczną nas szukać - odezwała się Varian. - Wreszcie będą mieli i ludzi, i sprzęt, żeby przeszukać całą Iretę.

- Ooo? - ubawiła się Lunzie. - Przecież twierdziłaś, że wspaniale odegraliście role ekipy ratowniczej.

- No tak, ale...

- Ów statek nie ma upoważnień od SP - ciągnęła lekarka. - Mówiliście, że mają elektrownie wodne? No, to dysponują wystarczającą ilością energii, żeby wysłać sygnał ostrzegawczy do statku z osadnikami. Ponieważ lot jest nielegalny, to nie będą mieli najmniejszej ochoty na spotkanie z krążownikiem SP. Pamiętajcie, że takie wielkie statki muszą hamować, gdy tylko wejdą do układu słonecznego. Na pewno będą podchodzić od bieguna. Czy zauważyliście jakiś radiolokator, kiedy krążyliście nad osadą?

- Nie, mgła była za gęsta - wtrącił się Portegin - ale założę się, że jest za kratownicą, na grani.

- Czy mogą również odbierać? - spytała Lunzie.

- Zabrali z wahadłowca wszystkie zapasowe matryce - rzekł ponuro Portegin.

- Bakkun na tyle znał się na technice, żeby sobie z tym poradzić - dodał Kai, przypomniawszy sobie personalną fiszkę grawitanta.

- Im dłużej będą gadać ze statkiem, tym więcej zyskamy na czasie - ucieszyła się lekarka.

- Jak i po co zyskamy na czasie? - zapytała Varian; zaskoczył ją błysk w oku Lunzie.

- Żeby zgłosić nasze pretensje do Irety. To gra o zbyt wysoką stawkę i żaden dowódca statku osadniczego nie wyląduje, dopóki się nie upewni, czy za jednym z księżyców Irety nie czai się aby jakiś krążownik lub... - Lekarka spojrzała na Portegina: - Czy mamy dość matryc, by nawiązać łączność z Ryximi?

- Z Ryximi? - zdumiała się Varian; łypnęła gniewnie na lekarkę. Ryxiowie nie mogą się dowiedzieć o ptakach.

- Niemal o nich zapomniałem - przyznał Kai.

- Nie nawiązywałabym z nimi łączności - sprzeciwiła się Varian. - W czym nam mogą pomóc?

- I niby dlaczego mieliby to zrobić? - zaciekawił się Triv.

- Opowieść Kaia o ptakach wcale się Yrlowi nie podobała - upierała się dziewczyna. - Chyba wiesz, Lunzie, jacy są Ryxiowie?

- Pewno, że wiem. O ile sobie przypominam, Kai, mówiłeś, że wysłali kapsułę wzywającą statek osadniczy. Powinni już być dobrze zadomowieni...

- Czemu by mieli nam pomóc? - spytał Kai; i on, podobnie jak Varian, był przeciwny nawiązywaniu łączności z Ryximi, choć z mniej altruistycznych pobudek. - Pewno uznali, że ARCT-10 zabrał nas z Irety wiele lat temu.

- Ryxiowie zazwyczaj zatrudniają na swoich statkach ludzkie załogi. - Lunzie pominęła wątpliwości Kaia. - Bardzo bym się zdziwiła, gdyby co jakiś czas nie odwiedzał ich statek dostawczy.

- Czyżbyś chciała im zaproponować, żeby udawali krążownik, Varian? I co nam z tego przyjdzie? Co najwyżej trochę opóźni lądowanie statku osadniczego grawitantów.

- Nawet najmniejsze opóźnienie jest dla nas korzystne - rzekła niewzruszenie Lunzie. - Służy naszej sprawie.

- A jakaż to sprawa? - spytała Varian, nieco uspokojona: może Ryxiowie nie będą w to wmieszani?

- Zwłoka; działanie opóźniające. A przede wszystkim odwleczenie lądowania statku osadniczego i umocnienia zdobyczy grawitantów.

- Świetnie im szło, jak dotąd - stwierdziła Varian. - Założyli i utrzymują osadę na takim okrutnym, prymitywnym świecie...

- Po czyjej jesteś stronie? - Kai był zaskoczony jej słowami.

- Po naszej, oczywiście. Musisz jednak przyznać, że wykonali wspaniałą robotę, choć ich porzucono, nieważne z jakiej przyczyny.

- A teraz są na najlepszej drodze - zimny ton Lunzie dotknął Varian o wiele boleśniej niż wzburzenie Kaia - do okradzenia Skonfederowanych Planet.

- Okradzenia?

- A jakbyś nazwała przywłaszczenie sobie całej planety? - spytała z powagą lekarka. - Dokonają tego, jeżeli wyląduje ów statek osadniczy. Och, SP mogą oskarżyć Tanegliego o bunt. - Tu wzruszyła ramionami, podkreślając całą bezużyteczność takiej legalistycznej demonstracji. - I my, i nasi śpiący koledzy nie dostaniemy nic za owe czterdzieści trzy lata, bo nie będziemy się mogli wykazać żadnymi osiągnięciami.

- Wysłano nas jako ekipę badawczą - bronił się Kai.

- Która nie wypełniła swojego zadania - Lunzie znów wzruszyła ramionami.

- Co proponujesz, Lunzie? - zaciekawiła się Varian.

- Jeśli i my będziemy mogli pochwalić się znacznymi osiągnięciami, to zniknie pretekst do oddania grawitantom całej Irety, nawet gdyby wylądował ich statek. Musimy po prostu podjąć nasze pierwotne zadania: badania geologiczne i ksenobiologiczne. Korzystniej byłoby nie dopuścić do lądowania statku osadniczego, obojętnie jakim sposobem. A gdyby się nam jakoś udało uprawomocnić to “uratowanie", zanim by wylądowali, to osiedleńcom zostałby jedynie ów płaskowyż.

- No, to dobrze wybrali - westchnął Triv - bo tam właśnie znajdują się bogate złoża rud żelaza. Poza tym Aulia i ja, akurat w dniu wybuchu buntu, wykryliśmy promieniowanie uranu w miejscu, gdzie się wypiętrzył łańcuch górski. Nie zdążyliśmy ci o tym powiedzieć, Kai.

- Coś im się przecież należy za tyle trudu - skomentowała ironicznie lekarka i rzekła do dziewczyny: - Są jeszcze twoi ulubieńcy, Varian; nikt nie może zakłócać ich ewolucji. Stanę przed Radą Najwyższą i zażądam ich ochrony, ochrony należnej wszystkim inteligentnym rasom.

- Można by to rozciągnąć na całą planetę - oznajmiła Varian.

- Bardzo możliwe - zgodziła się Lunzie. - Zwłaszcza jeżeli się okaże, że Trizein ma rację i że na Iretę dostały się jakimś sposobem stworzenia z ziemskiej ery mezozoicznej. To byłby wspaniały argument.

- Nie w przypadku planety tak bogatej w transuranowce - stwierdził autorytatywnie Kai.

- Może jakoś by się to dało pogodzić - odpowiedziała Lunzie. - Lecz jeżeli wyląduje statek osadniczy...

- A jeśli nas odnajdą? - spytał Triv.

- To pierwsza rzecz, do której nakłoni ich Aygar - wtrąciła Varian; dobrze pamiętała gniewne, obiecujące zemstę spojrzenie młodzieńca.

- Moglibyśmy obudzić Dimenona i Margit - stwierdził z namysłem Kai.

- I Trizeina - dorzuciła lekarka.

- Czemu właśnie jego? - zdziwił się Portegin. - Jest analitykiem i nie miałby teraz żadnej aparatury.

- Jest naszym ekspertem od ery mezozoicznej - wyjaśniła Lunzie.

- Czy mógłbyś zbudować zagłuszacz ich nadajnika, Porteginie? - zapytał Kai.

- Trzeba by znowu polecieć w pobliże osady - Portegin

nie krył niechęci.

- Ale nie za blisko - pocieszył go Triv.

- Nie będą się spodziewać ingerencji “ratowników" -

uśmiechnął się Kai.

- Dobry pomysł - stwierdziła Varian, ucieszona, że jej współdowódca znów podkreśla swoją rangę. - Im szybciej się go zbuduje, tym lepiej.

- Zgoda! - stwierdziła z nieoczekiwaną emfazą Lunzie. - Gdyby jednak na to miały pójść matryce potrzebne do łączności z Ryximi...

- Nie, sądzę, że mamy ich wystarczająco dużo - odparł radośnie Portegin, nieświadomy osłupienia malującego się na twarzach obydwojga współdowódców.

- Kai - Lunzie obcesowo odwróciła się do technika - czy dokładnie pamiętasz, gdzie znaleźliśmy rudę?

- Bardzo dokładnie - odparł zapytany odpowiednim tonem.

- Świetnie. Gdy tylko wrócę do wahadłowca, przepuszczę włókna roślinne przez syntetyzer, żebyśmy mieli na czym pisać, Trizein nigdy nie zapomina wyników analiz, więc będzie mógł odtworzyć swoje notatki.

- Terilla mogłaby odtworzyć swoje znakomite rysunki roślin - podsunęła Varian.

- Dzieci źle znoszą szok psychiczny, wywołany “utratą czasu" - stwierdziła zimno Lunzie. - I dorosłym ciężko jest się pogodzić z tym, że większość ich przyjaciół i niemal cała najbliższa rodzina albo jest już bardzo wiekowa, albo nie żyje. - Po tych słowach zapadła głucha cisza. Lekarka spojrzała kolejno w twarze kolegów i podjęła łagodniejszym już tonem: - Dla nas też jest to ciężkie i przykre, lecz przynajmniej mamy do wypełnienia zadanie, któremu się możemy poświęcić - przerwała i rozejrzała się wokół. - Spijmy już. Jutro czeka nas mnóstwo roboty.


ROZDZIAŁ ÓSMY


Gdzieś w połowie nocy Varian stwierdziła, że tylko Lunzie śpi spokojnie. Dziewczyna była w rozterce: chciałaby porozmawiać o wydarzeniach dnia i wykorzystać ciszę nocy do uporządkowania gmatwaniny myśli i odczuć. Niepokoiło ją, że Lunzie tak zręcznie narzuciła jej osobowość Rianav, choć nie miała nic przeciwko odgrywaniu tej roli. Chodziło raczej o to, że jako Rianav wcale nie pragnęła zemsty, raczej współczuła potomkom buntowników, nawet Tanegliemu, i była im życzliwa. Varian natomiast nie powinna żywić najmniejszego współczucia dla człowieka, który wraz ze swoimi kompanami obrabował ją z czterdziestu trzech lat kontaktów z krewnymi i przyjaciółmi. No i nie należy zapominać, że bunt prawdopodobnie postawił pod znakiem zapytania jej karierę w Służbie. Zaś Służba była teraz jedynym pewnym punktem zakotwiczenia. Rodzice dziewczyny pewno już nie żyli. Brat i dwie siostry, wszyscy przyjaciele - wchodzili w siódme lub ósme dziesięciolecie życia i myśleli o tym, czym wypełnić lata emerytury. Trudno oczekiwać, żeby powitali radośnie młodziutką Varian.

Ile razy coś takiego przydarzyło się Lunzie? Owo pytanie pojawiło się znienacka w sennych myślach dziewczyny i od razu przestała się nad sobą rozczulać. Lunzie bardzo się zmieniła po obudzeniu z kriogenicznego snu. A może to Varian, zaprzątnięta swoją ksenofobią, nie potrafiła przedtem docenić osobowości lekarki? Zanim wybuchł bunt, Lunzie, pochłonięta swoimi obowiązkami, raczej trzymała się na uboczu. W przebiegu Służby Lunzie nie było nic nadzwyczajnego. To H normalne, że jak większość lekarzy znała Dyscyplinę. Czysty przypadek, że ją przydzielono do ich wyprawy... a może nie? Dała się poznać jako Adept; okazało się, że mnóstwo wie o katastrofach statków, nielegalnym osadnictwie i przepisach dotyczących ratownictwa. Czyżby już raz przeżyła zniszczenie statku?

Varian westchnęła; nie potrafiła ułożyć tej łamigłówki. Ogromnie współczuła Kaiowi. Zauważyła, jak mu drżą ręce, jak nagłe skurcze skręcają ciało; wszyscy udawali, że tego nie widzą. Czy chłopak odzyska zmysł dotyku? Czy znikną te białe cętki po ukłuciach frędzlastego płaszczaka? Pragnęła, żeby znów był taki jak dawniej, przyjaciel i kochanek, antidotum na Aygara.

Czymże były te płaszczaki? Aygar mówił, że przyciągnęło je ciepło, ale nie zaatakowały ani jej, ani Triva, kiedy oczyszczali resztę ślizgaczy. Ciepło? Tor, miotający się tam i z powrotem po obozie głównym w poszukiwaniu owego czujnika wydzielił pewnie tyle ciepła co czterdziestu ludzi. Tor, przyjaciel rodziny, zwabił płaszczaka i zostawił Kaia na pastwę stwora.

Lunzie ma rację, dumała Varian, nie chcąc budzić dzieci. Biedactwa. Choć pewno ich rodzice jeszcze żyją i z radością je powitają, lecz przyjaciele z dzieciństwa są już w średnim wieku. Chwileczkę! Lunzie może się mylić. Dzieci łatwo się przystosowują. Czyżby lekarka chroniła je z jakichś sobie tylko znanych powodów? Ale jakich? Terilla świetnie rysowała; bardzo by im się teraz przydała. Bonnard udowodnił, że jest pomysłowy i zaradny. Aulii lepiej nie budzić, przyznała Varian. To nie pora, żeby się męczyć z histeryczką.

Przestań rozmyślać i zaśnij, nakazała sobie dziewczyna. Przecież jesteś zmęczona, prawda? Jutro też czeka cię ciężki dzień. Hmmm, a jak uzupełni czterdziestoletnie braki w ksenobiologii? Zaczęła się nad tym zastanawiać i w końcu zasnęła.

Kai przewracał się z boku na bok, lecz nie zdołał się wygodnie ułożyć i usnąć. Bezsenność była dla niego nowym doświadczeniem - przez ostatnie dni albo głęboko spał, albo chociaż drzemał. Nigdy przedtem nie interesował się zbytnio ani swoim wyglądem, ani ciałem, zawsze zdrowym i sprawnym. Na statku-bazie każdy przechodził badania okresowe.

Sekcja medyczna ARCT-10 miała dane ze wszystkich znanych SP układów i mogła zsyntezować najrzadsze leki i szczepionki; prędko sobie radzono z wszelkimi niedomaganiami. Varian może być przeciwna nawiązywaniu kontaktu z Ryximi, lecz jeśli Lunzie ma rację i oni rzeczywiście zatrudniają ludzi na statkach, to owi ludzie mają dostęp do zdobyczy. A w SP można by znaleźć lek na jego przypadłość. Cóż, teraz nic nie może zrobić w tej sprawie. Znów się poruszył, najciszej jak mógł i wówczas uświadomił sobie, że śpiący zwykle często zmieniają pozycję, a tymczasem koledzy leżą nieruchomo. Czyżby i oni nie spali, dręczeni przykrymi myślami?

Kai założyłby się o dowolną rzecz, że Varian trapi się przybyciem Ryxich i tym, że zaczną “badać" jej ulubione ptaszyska. Dobrze rozumiał niepokój dziewczyny. Za to trudniej mu było pojąć jej postawę wobec potomków buntowników. Potomkowie? Ocaleńcy? Prekoloniści? Może chodzi tylko o pozbycie się zastępczej osobowości, którą wymyśliła dla niej Lunzie. Hmmm, Varian urodziła się na planecie, więc była skłonna solidaryzować się z każdą udaną próbą osadnictwa; zaś on, urodzony na statku, inaczej na to patrzył. Czy aby na pewno? Może po prostu żywił inne uprzedzenia?

Kai był świadom, że i Triv w pewnym stopniu sympatyzuje z pracowitymi osiedleńcami. Gdyby nie to, że Lunzie poderwała ich wszystkich do podjęcia na nowo badań geologicznych i ksenobiologicznych, miałby duże wątpliwości co do lojalności tych dwojga.

Dziwne, że nikt nie wspomniał o ARCT-10, ani nie wyraził najmniejszego zainteresowania losami licznej załogi owego statku. Kai stłumił urazę. Dla niego ARCT-10 był domem, lecz Triv, Portegin, Lunzie i Varian to “kontraktowi specjaliści" ściągnięci z innych systemów gwiezdnych. Na statku urodził się on, Kai, nieżyjący już Gaber, Aulia i troje dzieciaków: Terilla, Cleiti i Bonnard. Tylko on jeden spośród pięciorga obudzonych z kriogenicznego snu uważał ARCT-10 za rodzinny dom - powinien o tym pamiętać i nie żywić urazy do kolegów.

Cóż się mogło przydarzyć ARCT-10? Kai nie słyszał, żeby kiedykolwiek uległ zniszczeniu okręt tych rozmiarów. Mogły się rozpaść lub zostać uszkodzone poszczególne sektory, lecz cały okręt? Jednostka rozmiarów niewielkiego księżyca? Chłopaka nic nie obchodziły losy grawitantów i ich gra o Iretę. Chciałby, żeby Tanegli, choć już stary, odpowiadał za bunt. Na SP czekały inne, bogate światy - powinni to wykorzystać. Chciałby również wiedzieć, czemu spóźniał się ARCT-10, gdzie był, czym się zajmował, dlaczego tu nie wrócił - chciałby się tego dowiedzieć choćby po to, żeby uśmierzyć niepokój i troskę. W końcu Kai zasnął, próbując sobie wyjaśnić nieobecność ARCT-10.

Triv ukołysał się do snu powtarzaniem współrzędnych ich wcześniejszych znalezisk; powtarzał je tak długo, aż był pewny, że wykuł je na blachę. Początkowo martwił się, że sprzątnięto mu sprzed nosa wszelkie korzyści, jakich się spodziewał po wyprawie. Ogromnie by się ucieszył, gdyby dało się nadrobić utracony czas. To jasne, że jego saldo powinno wzrosnąć przez owe lata hibernacji. Żaden bank nie rozproszy jego aktywów, dopóki nie będzie wiadomo, co stało się z ich właścicielem. Spróbował dla zabawy oszacować obecny stan konta - czterdzieści trzy lata akumulacji, procent składany. Triv niezbyt się przejmował przespaniem tylu dziesięcioleci, bo z nikim go nie łączyły jakieś ściślejsze więzy. Wszystko było w porządku, dopóki odsetki powiększały jego finansowe zasoby. Liczył też na należny mu procent od bogactw, jakie SP zaczną eksploatować na Irecie.

Triv usłyszał cichutki szelest i ostrożnie obrócił głowę. Znowu Kai. Poczuł przelotne współczucie i sympatię; to go tylko upewniło, że słusznie unikał wszystkich więzi. Już niedługo, gdy tylko Ireta spełni jego oczekiwania, będzie mógł żyć z procentów od kapitału... Znajdzie sobie jakąś spokojną, wygodną, leżącą na uboczu planetę, zwiąże się z jakąś potulną istotą, żeby zaspokajała jego potrzeby i będzie robił, co mu się tylko zamarzy, o ile mu się coś zamarzy! Poza tym zawsze znajdzie jakąś robotę - geolog z takim doświadczeniem i Uczeń Dyscypliny.

Portegin cieszył się, że Aulia dalej hibernuje i zarazem go to drażniło. Dobrze znał jej wady; jednak tworzyli zgrany zespół badawczy i dobraną parę. Już się otrząsnął ze skutków hibernacji i zaczynało mu brakować Aulii. Przyszło mu też na myśl, że teraz dziewczyna bardziej doceni ich związek - będą z jednego czasu! Nie będzie jej łatwo nawiązać przyjaźń z “subiektywnymi" rówieśnikami.

Portegin nadal złościł się na Lunzie za manipulowanie jego osobowością. Może i miała zgodę Kaia i Varian, lecz on sam nie wyraził przecież zgody na “dłubanie" w swoim umyśle. Wiedział co prawda, że Adepci nigdy nie nadużywali swoich możliwości, bo tylko bardzo nieliczni, godni całkowitego zaufania, osiągali owe szczyty, a mimo to był zły na lekarkę. Jedyna korzyść, którą przyniósł ten dzień, to pewność, że nie stracą premii za minerały i kruszce. Ciekawiło go, czy Kai i Varian naciągną choć trochę swój subiektywny wiek - powiedzmy o trzy, cztery lata; ci, którzy hibernowali podczas służby, dostawali tylko minimalną stawkę i to bez względu na powody, które ich zmusiły do hibernacji. Żeby Kai się wreszcie wygodnie ułożył, myślał Portegin. Stara się robić jak najmniej hałasu, ale to jest jeszcze gorsze. Lunzie nawet nie drgnęła, od kiedy się położyli. Portegin podziwiał lekarkę. Nigdy przedtem nie podejrzewał, że jest ona kimś więcej niż tylko medykiem. Zasnął, starając się oszacować spodziewane premie.

Lunzie leżała tak spokojnie, gdyż nakazała swemu ciału bezruch i rozluźnienie. Rozmyślała nad wydarzeniami minionego dnia: w gruncie rzeczy pomyślnymi, choć wyraźne zainteresowanie Varian tym osadnikiem, Aygarem, mogło stać się źródłem kłopotów. Trzeba odciągnąć od niego dziewczynę, na nowo rozbudzić jej zainteresowanie ptakami, rozniecić zawodowe ambicje ochrony owej rasy. Lunzie podzielała pogląd Varian, że nie należy Ryxiom udzielać zbyt obszernych informacji o złocistych ptaszyskach. Owe ptaki to rasa godna uwagi. Dobrze by się było też dowiedzieć, skąd się wzięły na Irecie te olbrzymie roślinożerne i drapieżcy z mezozoicznej ery Ziemi. Owe całkowicie bezużyteczne stwory miały tu zadziwiająco dobre warunki życia. Planeta obfitowała w anomalie. Lunzie ogromnie lubiła łamigłówki, zwłaszcza jeżeli jako pierwsza zabierała się do ich rozwiązywania. Jeszcze nigdy nie natrafiła na tyle niewiadomych. Rutynowy przydział, no nie? Ponownie wszystko rozważyła i uznała, że ma spore szansę na wyciągnięcie królika z kapelusza. Zachichotała bezgłośnie - może raczej z hełmu kosmicznego? Nooo, nie powinna być zbyt zachłanna; nadmierna zachłanność prowadzi do zadufania, przeceniania siebie, a takie nastawienie raczej szkodzi niż pomaga. Dwa sukcesy ułagodzą Radę Adeptów. Hmmm, jeśli pomyślnie zakończy oba główne zadania, to może się spodziewać, że się jej powiedzie i z pozostałymi. Lunzie dobrze wiedziała, że może się tak bawić zmiennymi i to bez uwzględniania czynnika przypadku - przez calutką noc, a nie wyczerpie nawet połowy ewentualnych powiązań i możliwości; toteż zainicjowała wprowadzającą w sen “ścieżkę" hipnotyczną.

Następnego ranka, po pożywnym śniadaniu, lekarka poleciała czteroosobowym ślizgaczem do jaskini ptaków. Varian i Portegin wzięli jeden z mniejszych pojazdów i wyruszyli na geologiczno-ksenobiologiczne zwiady. Triv udał się na tereny, gdzie w przeddzień zaczął terkotać licznik promieniowania. Kai chętnie by mu towarzyszył, lecz był jeszcze zbyt słaby i uznano, że bardziej się przyda jako oficer dyżurny. Miał więcej roboty, niż się spodziewali, bo nie było na czym zapisywać współrzędnych i meldunków. Na szczęście pod kopułą został płaski, pylisty kawałek ziemi - Kai znalazł ostry patyk i właśnie tam notował współrzędne i wszelkie dodatkowe wyjaśnienia. Po drugiej stronie wydeptanej przez siebie ścieżki zaczął rysować mapę Irety; chciał, żeby była jak najdokładniejsza. Zaczął od skalnej płyty - na pewno niewiele się zmieniła przez te czterdzieści trzy lata. Nagle uśmiechnął się. Mogą się czepiać Tora, ile dusza zapragnie, ale to jego, Kaia, osobista zasługa, że Thek przyleciał na Iretę szukać dawno zapomnianego czujnika swoich pobratymców. Kai był przekonany, że Tor by się nie zjawił, gdyby ów starożytny czujnik nie miał dla niego żadnego znaczenia. Czemu jednak potrzebował aż czterdziestu lat, żeby się zdecydować na poszukiwania?

Chłopak naniósł na mapę olbrzymią północno-wschodnią równinę, usianą owymi dziwnymi skalnymi formacjami - na jednym z takich płaskich górotworów założyli obóz pomocniczy. Miał ochotę oznaczyć te skalne wyniesienia kamykami. Nie bardzo wiedział, jak wyglądają tereny, na których znajdowała się osada; Triv mówił, że to chyba wypiętrzone niedawno - oczywiście w geologicznej rachubie czasu! - dno morza. Prawdopodobnie znajdowało się już poza “bezpieczną" płytą skalną, na skraju obszarów czynnych tektonicznie. Zdążyli tam zarejestrować działalność wulkanów, zanim wybuchł bunt.

Kai musiał pozostawić obszary biegunów jako terra incognito. Osobliwe ukształtowanie Irety i jej bardzo gorące wnętrze sprawiały, że bieguny były gorętsze niż tereny równikowe i bardziej niż one tektonicznie czynne. Mogły tam zajść olbrzymie zmiany - nawet przez te cztery dziesięciolecia.

Odezwała się Lunzie, przerywając kartograficzne prace Kaia. Podała, że bezpiecznie dotarła do jaskini i że eskortowały ją trzy ptaki. Nazbierała mnóstwo roślinnych włókien i zamierza wyprodukować z nich tyle papieru, żeby starczyło na wszystko. Zbudzi innych, a poza tym spróbuje zrobić z soków roślin coś w rodzaju atramentu. Sądzi, że najlepiej się do tego nadają hadrozaurowe orzechy, bo ich skorupa plami palce.

Zasmucony Kai powrócił do swojej mapy, lecz wkrótce nabrał otuchy - była to trójwymiarowa, duża mapa; Lunzie na pewno nie wyprodukuje tak dużego arkusza papieru. Zrobił z gliny skały i śródlądowe morze ptaszysk, oznaczył chorągiewkami z gałązek i trójkątnych, purpurowych liści położenie trzech obozów.

Potem odezwała się Varian, przerywając Kaiowi pracę nad mapą. Doniosła o złożach uranitytu; podała również, że jej indykator wykrył wielkie stada zwierząt - odmianę hadrozaurów, których przedtem nie widziała - i że się zbliża do Wielkiego Przesmyku, gdzie rosła karotenowa trawa.

Chłopak wrócił do swojego zajęcia i wyżłobił Przesmyk. Dobrze się przy tym bawił i wcale nie był zadowolony, kiedy komunit znów się odezwał. To była Varian, ogromnie podekscytowana. Minęła jeszcze dymiący ciek lawy i widziała duże i małe płaszczaki: jedne polowały, inne siedziały “zamknięte" na zdobyczy.

- Niektóre z nich przyczepiły się do wielkich zwierząt. A te głupie wielkoludy nawet nie zauważają, że coś je żywcem zjada! I nie mogę im pomóc.

- Zabrałaś obezwładniacz, Varian?

- Nie mamy tyle naboi, Kai, żeby je zużywać na...

- Nie chodzi o marnowanie, Varian. Sprawdź tylko, czy odstraszą płaszczaki.

- Dobra. Wypróbuję je na takim zwierzaku, który ma jeszcze szansę przeżycia.

Kai rozrabiał błoto na łańcuch górski za Przesmykiem i zastanawiał się, ile trzeba ciepła, żeby zwabić płaszczaka. Varian i Triv najwyraźniej wydzielali zbyt mało ciepła, żeby się na nich rzucił stwór z głównego obozu. Ten obóz pomocniczy został wzniesiony dla dwójki geologów; teraz będą tu mieszkać w siedmioro. Czy to oznacza przekroczenie krytycznego punktu nagrzania? A jeżeli tak, to czy pole siłowe odstraszy płaszczaki? Kai porzucił mapę i dokładnie obejrzał teren. Kopuła stała na wzniesieniu o stromych stokach. Gołe skalne ściany oparły się nawet bujnej iretaflskiej roślinności. Tutaj nie przegapią żadnego płaszczaka.

Jeszcze jedna zagadka Irety - płaszczaki jako drapieżcy. Kai nie miał zbyt wielu okazji do pogadania z Varian. Był chory, a dziewczyna i Lunzie dzjałały w interesie całej grupy. Zupełnie logiczne. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że więź łącząca go z dziewczyną osłabła. Próbował się łudzić, że nie ma to żadnego związku ze spotkaniem przez Varian Aygara i potomków buntowników. Może nie powinien ich tak nazywać, ale to słowo samo mu się nasuwało na myśl. Nieee, pewno się myli i za dużo sobie wyobraża: Varian ani trochę się nie zmieniła, to tylko resztki barier ochronnych, ustanowionych przez Lunzie.

Brzęczyk interkomu wyrwał Kaia z niewesołych myśli. Zgłosił się Triv. Doniósł, że odkrył bogate złoża rud żelaza, ale nie mógł jednak lądować, bo jego ślizgacz wypłoszył sporo dużych zwierząt z porastających grań gęstych chaszczy.

- Wiem, że takie lądowanie nic by nam nie dało, ale próbka skał to zawsze coś - prychnął geolog. - Powinniśmy byli poprosić lud Aygara o wsparcie, zamiast je im oferować.

- Oni mają technikę z “wieku żelaza", Triv. Lepiej pozostańmy przy transuranowcach. Daj spokój metalom; uważaj na czujnik!

Kai powrócił do swojej mapy, ale stracił cały zapał do tej roboty. Najchętniej wdeptałby wszystko w ziemię. Już nawet uniósł nogę i zamierzał spłaszczyć górę, lecz spostrzegł, że ma okrwawioną pięść. Wystraszył się; obejrzał dokładnie jedną dłoń, potem drugą i pospieszył do kopuły: musiał zmyć błoto i dokładnie zbadać skaleczenia, których w ogóle nie poczuł. Okazało się, na szczęście, że to tylko zadrapania i płytkie rozcięcia. Kai jeszcze oglądał swoje dłonie, a tu już powrócił pierwszy ślizgacz. Chłopak niemal się rozgniewał na takie pogwałcenie jego samotności.

Ledwo Triv zdążył posadzić swój ślizgacz, gdy z wieczornej mgiełki wynurzył się drugi, z Varian i Porteginem na pokładzie. Varian zatrzymała Triva, zanim wszedł pod osłonę; miała mnóstwo owoców i strąków do przyniesienia. Wreszcie cala trójka znalazła się pod osłoną pola siłowego i mało brakowało, a Triv rzuciłby całe naręcze owoców i strąków prosto na trójwymiarową mapę Kaia. Powstrzymał go w ostatniej chwili okrzyk Varian. Dziewczyna i Portegin, objuczeni zdobyczą, rozpływali się nad dziełem dowódcy.

- Musiałem zachować proporcje - Kai uciszył ich przesadne zachwyty. - No i nie wiemy przecież, jak działalność tektoniczna zmieniła północny i południowy obszar biegunowy...

- Jesteście tam?! - przerwał im ochrypły okrzyk od wejścia.

- To Lunzie - zawołała Varian, rozglądając się, gdzieby tu położyć swój ładunek.

- Chodźcie no tu, wy troje! - przywołała ich lekarka. - Oni się jeszcze nie trzymają zbyt pewnie na nogach. Kai, zajmij się tą cholerną osłoną.

Kai był zadowolony, że całe zamieszanie, związane z powitaniem Trizeina, Margit i Dimenona, odwróciło uwagę Lunzie od jego rąk. Potem nowo obudzeni zostali wygodnie ulokowani pod kopułą, a Varian zawołała Kaia, żeby jej pomógł przy rozładowaniu zbiorów.

- Jeśli wciąż będziesz miał opuszczone ręce... - przerwała, patrząc na dłoń, którą wyciągnął po owoce; dotknęła pokaleczonych palców i spojrzała w twarz chłopaka. - To przesądza wszystko, Kai. Nawiążemy kontakt z kimś, kto będzie mógł ci pomóc. Nawet frachtowiec powinien mieć program medyczny w swoim komputerze.

- Varian, jeżeli Ryxiowie...

- Przede wszystkim muszę chronić przedstawicieli mojego własnego gatunku, Kai - posapywała z gniewu i irytacji, unikając patrzenia chłopakowi w oczy. Spojrzała na mapę: gasnący blask zachodzącego słońca podkreślał kontury gór i Przesmyku. - A mapę też możemy sobie zapisać na plus!

Varian obładowała Kaia swoimi zbiorami, osłaniając liśćmi jego pokaleczone dłonie i uśmiechając się przy tym porozumiewawczo; w końcu przyjacielsko popchnęła go w stronę kopuły.

Trizein uraczył ich sążnistym monologiem na temat typów przypuszczalnej drogi ewolucyjnej, zwyczajów, temperamentu i sposobów rozmnażania wszystkich stworzeń, które widział w drodze od jaskiń ptaszysk do obozu pomocniczego. Dimenon szepnął im z rozbawieniem, że chemik niemal doprowadził Lunzie do białej gorączki, bo upierał się, żeby zboczyli za tym lub owym zwierzem, żeby się mógł dokładnie mu przyjrzeć. Przywłaszczył też sobie parę płacht, które Lunzie wyczarowała dla Kaia z roślin i upierał się, że jego praca jest o wiele bardziej doniosła dla SP niż nawet najwspanialsze złoża transuranowców. Przecież odkrycie owych bestii raz na zawsze rozstrzygnie odwieczne spory paleontologów, biologów i ksenobiologów - spory o możliwość konwergencyjnej biologii, o możliwość powstania podobnych form życia na odległych planetach. Tu dodał, podkreślając słowa szaleńczą gestykulacją, że coś takiego byłoby całkowicie nieprawdopodobne, nieoczekiwane i nie do pomyślenia na planecie słońca trzeciej generacji, co potwierdziłby każdy zoolog najniższej rangi.

Trizein przerwał tokowanie tylko po to, żeby podziwiać jeden ze swych rysunków, przepraszał za niedopracowanie szkicu, tu i ówdzie poprawił linię lub kontur. Wreszcie Lunzie uciszyła go, mówiąc, że teraz każdy powinien coś zjeść i podtykając mu miseczkę. Jednak jego entuzjazm był tak zaraźliwy, że nawet Kai się uśmiechnął, ciesząc się z radości kolegi.

- Jutro też polecimy na wyprawę, Trizeinie - oznajmiła radośnie Varian. - Mam trawy z Doliny Przesmyku. Lunzie, czy potrzeba ci do syntezowania...

- Muszę wyprodukować więcej papieru, bo Trizein zużywa go w piorunującym tempie - parsknęła lekarka, ale i w jej oczach tańczyły wesołe ogniki.

- Jak sobie radzą grawitanci ze zdobywaniem witaminy C, Lunzie, skoro dla nas jest tak niezbędna? - zapytał Triv.

- To wielki kontynent. Jeżeli jest tu jeden obszar z tfawą bogatą w karoten, zajadaną przez Trizeinowe zwierzaki, to musi być i drugie takie miejsce. Divisti musiała wiedzieć, że potrzebujemy witaminy C. W przeciwnym razie nie mieliby ani zębów, ani włosów, a jakoś o tym nie wspominaliście - tu Lunzie zerknęła na Varian.

- Lunzie, Portegin powinien lecieć z tobą i rozmontować maszt lokatora - oznajmiła ku zdumieniu wszystkich dziewczyna. - Przemyślałam całą sprawę i uznałam, że jeśli Ryxiowie korzystają ze statków z ludzką załogą, jak nam mówiłaś, to właśnie taki statek wyślą do nas. Uważam, że niewiele dokonamy bez odpowiedniego ekwipunku. Grawitanci dostali, co chcieli i stanowczo sobie nie życzę, żeby nas pozbawiono czegoś więcej niż przespany czas.

- Czegoś więcej niż przespany czas? - zainteresował się Dimenon.

- To było tak dawno - łagodziła Margit. - Radiosonda zapisuje nasze odkrycia na nasze konto, prawda, Kai? - Chłopak potaknął, więc podjęła: - A więc nasze roszczenia są uzasadnione...

- Dopóki nie zjawi się statek osadniczy - przerwała Lunzie. Owa obsesja lekarki coraz bardziej intrygowała Kaia. Potem zwróciła się do Varian: - Wątpię, czy Ryxiowie odpowiedzą na nasze wezwanie. Jak się nazywa ten ich pierzasty... - machnęła ręką i spojrzała na Kaia.

- Vrl - poddał niechętnie.

- Ten Vrl pewno jeszcze żyje. I wątpię, żeby mu zależało na kontaktach z nami.

- Ryxiowie istotnie długo żyją na planetach o słabej grawitacji - odezwała się Varian. - Musimy spróbować nawiązać z nimi łączność. Będziemy potrzebować wielu rzeczy, żeby zrealizować cele naszej wyprawy. - Popatrzyła na Lunzie: - Rianav i sternik z krążownika 218-ZD-43 powinni się jutro ponownie przelecieć na płaskowyż - znacząco pochyliła głowę. - Zagłuszymy ich lokator i wyślemy Ryxim wiadomość.

- Gdyby miał przylecieć jakiś frachtowiec - podpowiedział Kai - to niech się pokaże nad obozem buntowników. Dobrze się zastanowią, zanim wezwą ten swój statek osadniczy.

- A ze mną kto jutro poleci? - spytał żałośnie Trizein.

- Ja - odparł Triv.

- Czyli wznawiamy badania? - spytała z nadzieją Margit.

- Jasne! - odrzekł Kai.

- Mogę tu zostać jako koordynator, Kai - zaofiarowała się Lunzie.

- Dzięki za propozycję, ale muszę zredukować wiadomość dla Ryxiów...

Varian uśmiechnęła się i chłopak przypomniał sobie, jak poprzednio zostawał w obozie, żeby nawiązać łączność z Ryximi; dodało mu to otuchy.

Bladym świtem Rianav poderwała swojego sternika; mieli wystartować wczesnym rankiem. Kiedy lekarka się zbudziła, w kociołku bulgotała już pożywna polewka. Rianav wiedziała, że nic się nie przedostanie przez chroniące kopułę pole siłowe; mimo to niepokoiło ją, że nie wystawiono żadnych wart - w końcu była to wroga planeta.

Lekarka zamknęła za nimi przejście, machając im na pożegnanie, kiedy odlatywali dwuosobowym ślizgaczem.

Otoczył ich mrok pochmurnego przedświtu i Rianav cieszyła się, że już raz lecieli tą trasą i znali ukształtowanie terenu. Prowadziła ślizgacz na sporej wysokości. Panującą w kabinie ciszę zakłócało jedynie sporadyczne pobrzękiwanie indykatora.

Byli w powietrzu już godzinę, kiedy nagle indykator zajazgotał histerycznie.

- Cóż to takiego? - spytał Portegin.

- Coś okropnie wielkiego, sterniku!

- Na tej planecie nie ma tak wielkich latających stworów...

- Mam nadzieję!

- I ciepłota jest zbyt wysoka - Rianav skręciła w prawo, unikając zderzenia.

Jakiś masywny obiekt przeciął tor lotu ślizgacza. Ujrzeli złocisto-białe gazy odrzutu.

- Co to takiego, na siedem słońc? - Portegin wykręcał szyję, śledząc lot tamtego statku.

- Jakiś pojazd o podświetlnej szybkości, sądząc po układzie napędowym.

- Z obozu grawitantów? - zaniepokoił się Portegin.

- Wątpię, sterniku. Nadleciał ze wschodu, nie z północnego wschodu.

- Zwiadowcy?

- Za duży.

- Chyba że statek osadniczy jest wyposażony w wojskowe pojazdy... - zastanowił się Portegin.

- Dość, sterniku. Nie kłopoczmy się bez potrzeby. Mamy rozkazy do wykonania.

- Tak jest, poruczniku - odparł, a Rianav uśmiechnęła się do siebie, słysząc w głosie podwładnego sceptycyzm i niemal zuchwalstwo. - Może jednak powinniśmy poinformować o tym bazę? Lub donieść naszemu krążownikowi o takim pogwałceniu powietrznej przestrzeni Irety?

- Nie, jeżeli ujawniłoby to intruzowi położenie naszego obozu, sterniku. Krążownik i tak go pewnie zauważył. Nie widzę powodu, żeby przerywać ciszę radiową i tym samym ujawnić podsłuchującym naszą obecność. Zwłaszcza że kierujemy się ku płaskowyżowi.

- Lecz jeśli ich statek już wylądował, nie musimy zagłuszać lokatora.

- Najpierw musimy się dostać na płaskowyż, sterniku - Rianav twardo ucięła dalszą dyskusję.

Kiedy dolecieli do pierwszego z wodospadów, ponury iretański świt zaczął już rozjaśniać ciemne niebo.

- Czy to nie jest za jasne, jak na świt, poruczniku? - zapytał Portegin, wskazując na widok za prawą burtą: pod niskimi iretańskimi chmurami lśnił jaskrawo żółty krąg.

- Cholernie dziwne! - Rianav poderwała ślizgacz pod ostrym kątem; chciała wykorzystać osłonę wzgórz otaczających płaskowyż.

Nagle usłyszeli głos:

- Tu wyprawa ratownicza! Czy jest ktoś przy radiolokatorze? - Nastąpiła chwila ciszy i ten sam niecierpliwy głos rzekł do kogoś: - Nic nie ma na tej częstotliwości, szefie... Roger. Wszystkie częstotliwości na maksimum.

Indykator zaczął buczeć. Nie świergotać czy skrzeczeć, lecz buczeć - Rianav wiedziała z doświadczenia, że to oznacza powolne opuszczanie się ku nim jakiegoś dużego powietrznego obiektu.

- Statek? Widzisz go, Portegin?

- Nie. Może powinienem odpowiedzieć na ich wezwanie?

- Nie, skoro kierują się na ten radiolokator. Cholera jasna! - zaklęła Rianav.

- Stało się! - szepnął ponuro Portegin.

Wznieśli się ponad osłonę wzgórz, z których wydobyto rudę żelaza, żeby przygotować leże dla wielkiego transportowca - właśnie lądował. Dół pancerza jaśniał światłem, a lądowisko wyznaczały łuki świetlne; to ich blask dostrzegli Rianav i Portegin.

- To nie to wywołało buczenie indykatora - zaprotestował Portegin i obejrzał się; otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, kiedy z wnętrza transportowca błysnął piorun.

Rianav obróciła ślizgacz wokół osi, w rozpaczliwej próbie uniknięcia snopu światła. Nic więcej nie pamiętała.

- Kai? Obudziłeś się, Kai?

Panika w głosie Dimenona sprawiła, że Kai skoczył ku komunitowi.

- Słucham.

- Niech to licho, Kai. Mamy tutaj Theków. Wszędzie dokoła. Dużych i małych, jakby coś szykowali!

- Gdzie jesteś, Dim?

- Nad warstwą uranitytu...

Głos Dimenona nagle zamilkł. Kai próbował przywrócić połączenie. Nie dlatego, że się bał, iż Margit i Dimenonowi zagraża jakieś niebezpieczeństwo ze strony Theków; po prostu chciał usłyszeć dokładniejszy raport. Nie udało mu się połączyć z geologami, więc przełączył się na Lunzie.

- Gdzie jesteś, Lunzie?

- W pobliżu jaskini. A co?

- Właśnie miałem wiadomość od Dimenona, że przy pierwszej żyle uranitytu pojawili się Thekowie. Potem zamilkł.

- Thekowie? Chyba będzie lepiej, Kai, jeśli “wskrzesimy" Varian i odwołamy to wszystko. Skoro są tutaj Thekowie...

- Tu wyprawa ratownicza. Czy jest ktoś przy radiolokatorze? Nadajemy na wszystkich częstotliwościach. Jesteśmy wyprawą ratowniczą. Kierujemy się na wasz radiolokator!

Kai i Lunzie byli ogłuszeni i zdumieni.

- Szanuj bębenki naszych uszu, wyprawo ratownicza - pouczyła ich Lunzie. - Skąd jesteście?

- Od Ryxiów.

- Zachowajcie ciszę radiową i kierujcie się na lokator - poleciła im zdecydowanym tonem lekarka. - Zgłoszę się do ciebie, bazo.

Kai też zachował ciszę. Który lokator, chciał krzyknąć. I czemu wszędzie sterczą Thekowie? Ma ostrzec Varian czy nie? Cóż, jeśli statek ratowniczy kierował się ku radiolokatorowi grawitantów, to dziewczyna sama zrezygnuje. Chłopak się uspokoił. Skoro pojawili się Thekowie, to znaczy, że Tor ich o wszystkim poinformował. I to pewno Tor spowodował wysłanie wyprawy ratowniczej przez Ryxiów. Głos, który słyszeli, świadczył, że brali w niej udział ludzie. Zaraz potem Kai znalazł sobie nowy powód do niepokoju - widać tego dnia było mu pisane denerwowanie się. Tor mógł nie wiedzieć, że zbudzili innych członków swojej ekipy oraz że na planecie działali grawitanci. Czy Thek widział jakąś różnicę pomiędzy ludźmi a grawitantami? Dimenon by nie wpadł w panikę na widok Theka, nawet gdyby się spotkał z całą ich hordą. I zapytałby o Tora, nieprawdaż? Kai czekał dwie, pełne niepokoju, godziny.

- Kai, jesteś tam? - Chłopak jeszcze nigdy nie słyszał tak pogodnego głosu lekarki.

- Jestem, jestem! A gdzieżbym miał być?!

- Na przepustce - roześmiała się z jego sarkazmu. - Z lokatorem na skale wszystko w porządku. Muszę przeprosić Varian. Te jej ptaszyska są o wiele inteligentniejsze niż się spodziewaliśmy.

- Czemuż to?

- Przysięgłabym, że odróżniają mój ślizgacz od tego, który wysłał kapitan Godheir. Kiedy tu doleciałam, ptaki broniły przed intruzami jaskini i naszego wahadłowca...

- Godheir? Kto to?

- To kapitan “Mazer Star", statku zaopatrzeniowego Ryxich. I przepraszam cię, Kai. Twój Thek, Tor, nakazał Ryxiom wysłanie wyprawy ratowniczej po ciebie, lecz ich statek był akurat w rejestrze i dlatego przyleciał dopiero teraz. To pojazd średniej wielkości. Musieli lądować w dżungli. Wysłali ślizgacz, a ptaszyska go zaatakowały. Są groźne w powietrzu. Kiedy nadleciałem, bitwa była w pełnym toku. Gdy się zbliżyłam, ptaki eskortowały mnie do jaskini. Kapitan to potwierdzi. - Kai nie rozumiał, dlaczego to tak cieszyło Lunzie. - Więc poprosiłam kapitana Godheira, żeby wysłał po ciebie ślizgacz i kilku ludzi do pilnowania kopuły. Jeżeli jego ekipa zwiadowcza nie znajdzie rozwiązania, to zrobi to krążownik. Godheir próbuje nawiązać kontakt z Dimenonem, ale powiedział, że wyśle tam swoich ludzi, jeżeli podasz współrzędne. - Kai pospiesznie to uczynił. - Aha, Kai, złożyłam na ręce kapitana Godheira oficjalne oskarżenie o bunt. Poprosi cię, żebyś to potwierdził.

Chłopaka zatkało - oficer medyczny, nawet Adept, raczej nie powinien wnosić takich oskarżeń, skoro żyją obaj dowódcy wyprawy.

- Sam byś chciał, Kai, żeby zarejestrowali nasze oskarżenie - dodała Lunzie, bez cienia skruchy za taką uzurpację nie przysługujących jej praw - bo wylądował statek osadniczy i krążownik go pilnuje.

- Co z Varian i Porteginem?

- Transportowiec strzelił do ich ślizgacza - poinformowała lekarka głosem wypranym z wszelkich emocji - lecz krążownik zdołał częściowo osłabić uderzenie. Obydwoje żyją i są na krążowniku. Poczekaj w obozie, Kai. Uzyskaliśmy większą pomoc, niż nam było potrzeba.

- Są jakieś wieści o ARCT-10?

- Nie, ale Godheir może po prostu ich nie znać. Może na krążowniku coś wiedzą. Zapytam, kiedy zabezpieczą transportowiec. Zachowaj spokój, Kai. Nie denerwuj się. Do szybkiego!

Dopiero teraz chłopak zauważył krew na swoich dłoniach. Tak mocno ściskał komunii, że pokaleczył sobie palce. Wątpił, czy pomoże mu jakaś jednostka diagnostyczna; ale miał nadzieję, że dadzą mu osłony na dłonie na i łydki, żeby się bez przerwy nie kaleczył. Włożył dłonie do misy z wodą - nawet nie wyczuł jej ciepłoty. Natarł nacięcia maścią i obandażował ręce.

A więc statek osadniczy mimo wszystko wylądował. To czy mieli na karku krążownik, czy nie, nie miało teraz większego znaczenia. Czas działał na ich, ludzi, niekorzyść - nie zdołali zrealizować swoich planów. On sam, Kai, nie sprawdził się jako dowódca. Chłopak krążył ponuro wokół trójwymiarowej mapy. W końcu wziął hadrozaurowe orzechy, które przywiozła Varian i położył najmniejszy w pobliżu jaskini ptaków, większy na skraju płaskowyżu grawitantów, a największy - w samym środku lądowiska. Potem usiadł, opuścił obandażowane dłonie i czekał na ślizgacz.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Czyjeś ręce potrząsały Rivanav; dziewczyna jęknęła. Ból przeszył jej ciało.

- Daj mi spokój...

- Mowy nie ma. Muszę cię stąd wyciągnąć - odparł znajomy głos; ręce ujęły dziewczynę pod pachy i uniosły dziwnie bezwładne ciało z fotela pilota. - Jesteś cała, poruczniku. Odpręż się.

- Spokojnie - zawołał jakiś inny, władczy głos.

- Jesteś lżejsza niż myślałem - szepnął znajomy głos. Rianav z trudem otworzyła oczy i aż wstrzymała oddech.

Z jej twarzy kapała krew. Wyciągały ją z fotela krzepkie, wielkie ręce. Dziewczyna zaczęła się szarpać.

- Spokój - zażądał niecierpliwie Aygar. - Jestem pod strażą i nie mam ochoty znów dostać strzału z obezwładniacza. Nie musisz się mnie bać. Ani moich ludzi. - W głosie chłopaka brzmiała gorycz; wyciągnął Rianav z fotela pilota, nie nadużywając swojej przewagi.

- Przestań paplać - zakomenderował głos dochodzący skądś z dołu; dziewczyna nie odzyskała jeszcze orientacji. - Po prostują wyciągnij. Ostrożnie i powoli. Lekarz!

- Ja ją zniosę - oznajmił Aygar, a Rianav pomyślała, że nie stracił ani odrobiny swojej arogancji.

Chłopak zaczął schodzić stromym i nierównym zejściem, a ona się uspokoiła. Rozejrzała się wkoło; krew spływająca po jej twarzy utrudniała widzenie. Dziób ślizgacza wbił się w skalną ścianę. Jakiś krzepki młodzian wyciągał stamtąd bezwładnego Portegina. Piętnaście metrów niżej, na szerszej skalnej półce, przy szalupie krążownika stała grupka ludzi obserwujących akcję ratowniczą. Niektórzy mieli w dłoniach obezwładniacze. Rianav zamrugała, żeby poprawić ostrość widzenia i spojrzała na rozległy płaskowyż - tkwił tam teraz olbrzymi, przysadzisty statek osadniczy i lśniący, smukły, groźny krążownik średniego zasięgu. Na statecznikach rufy krążownika widniał napis: 218-ZD-43. Dziewczynę ogarnęła nagle niczym nie uzasadniona panika i wpiła palce w ramiona Aygara.

- Przecież mówiłem, że nic ci nie zrobię. Te typki tylko szukają pretekstu, żeby nas sprzątnąć - w głosie chłopaka było jeszcze więcej goryczy.

- Zestrzelił nas wasz transportowiec.

- Ech, ty i ta twoja wyprawa ratownicza. Przez cały czas wasz krążownik tropił nasz statek!

Zadrżała, wyczuwając gniew Aygara, świadoma sprzecznych, niedorzecznych emocji. Lecz chłopak już'zszedł na skalną półkę i Rianav zabrano z jego ramion. Próbowała protestować, widząc, że uzbrojeni mężczyźni odpychają Aygara na bok. Lekarz zbadał jej źrenice, ktoś inny opatrzył zranione czoło. Coś jej wstrzyknięto w ramię - jakiś potężny środek wzmacniający, bo poczuła nagły przypływ energii.

- Wyjdziesz z tego - mruknął lekarz i odsunął się. Dał znak swojemu pomocnikowi, żeby pomógł dziewczynie obmyć się z krwi; w pobliżu kłębiła się chmura iretańskich owadów, zwabionych słodkim zapachem krwi.

- Poruczniku Rianav. - Dziewczyna spojrzała na mówiącego te słowa oficera: nigdy przedtem go nie widziała. Krążowniki tej klasy nie są aż tak wielkie, żeby oficerowie pozostawali sobie obcy; na twarzy mężczyzny malowały się różne uczucia: ciekawość, oczekiwanie, odrobina lęku. - Komendant Sassinak czeka na pani meldunek.

Rianav chciała zyskać choć chwilę, żeby się opanować i skupić, więc spojrzała w stronę badanego właśnie Portegina i spytała:

- Co z nim?

- Głowa będzie go bolała jeszcze gorzej niż panią - odparł rześko lekarz, wskazując rozcięte czoło Portegina. - Kość cała, to powierzchowna rana. Hej, wy tam, zabierzcie go z tego cuchnącego powietrza i od tych krwiopijczych owadów!

Tak oto zachęcił Aygara i jego towarzysza, żeby zanieśli Portegina do szalupy.

- Kazaliśmy tym dwóm młodym tubylcom, żeby was wyciągnęli - rzekł przepraszająco oficer do Rianav. - Mówili - tu prychnął sceptycznie - że i tak mieli zamiar was wyratować. - Weszli do stateczku, więc zniżył głos. - Od miesięcy nie byliśmy na żadnej planecie i baliśmy się, że nie uda się nam do was dostać. Nie mogliśmy zapobiec temu wypadkowi. Przykro nam, że to było aż tak twarde lądowanie. Zobaczyliśmy, że ten transportowiec do was strzela i naszej komendant udało się jedynie trochę zamortyzować upadek waszego ślizgacza. Wszystko zabezpieczone? - rzucił do podwładnego.

- Tak jest, sir.

Rianav wyciągnęła szyję - zobaczyła Portegina przypiętego do fotela, towarzyszyli mu medycy. Czterech marines - dwaj z obezwładniaczami w dłoniach - pilnowało Aygara i jego współplemieńca.

- Dlaczego ci dwaj są pod strażą, poruczniku? - spytała Varian, zapinając pasy.

- To buntownicy. Twoi ludzie wnieśli oskarżenie o bunt. Była to pierwsza rzecz, jaką oznajmił twój dowódca mojej komendant.

Coś się nie zgadzało w słowach porucznika; i chodziło nie tylko o to, że przecież musieli podlegać tej samej komendant. Młody porucznik pochylił się ku dziewczynie i rzekł cicho:

- Zgłosili się wszyscy członkowie twojej ekipy, Rianav. Nie musisz się martwić. - Przerwał i wydał sternikowi rozkaz powrotu na ZD-43; potem z widocznym samozadowoleniem, uśmiechnął się do dziewczyny: - Transportowiec grawitantów nawet się nie zorientował, że mu siedzimy na ogonie. Sassinak to sprytna i mądra komendant.

Stateczek wystartował, a Rianav ścisnęła skronie drżącymi palcami. Uraz głowy musiał być poważniejszy niż się na pozór zdawało, bo cierpiała na selektywną amnezję. Wiedziała, że ma nadlecieć statek osadniczy, lecz nie miała pojęcia, że ściga go krążownik. Wiedziała, że służy na ZD-43, ale nie znała żadnego z towarzyszących jej teraz mężczyzn i nie potrafiła wymienić nazwiska dowódcy.

- Szliście tropem transportowca? - zapytała dziewczyna. Była przekonana, że jej krążownik krążył wokół planety i wcale nie zamierzał lądować, ona zaś była członkiem wyprawy ratowniczej, wysłanej w odpowiedzi na wołanie o pomoc.

- Jak tylko wszedł w nasz sektor patrolowy. Takie “maleństwa" jak ten statek znakuje się natychmiast, na początku budowy. Zgodnie z długofalowym planem Federacji, dotyczącym zapobieganiu piractwu planetarnemu. Więc gdy tylko podrzucona im “pluskwa" pobudziła nasze czujniki, mieliśmy ich na oku. Sprawdziliśmy Rejestr i wiedzieliśmy' o nich wszystko - porucznik uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Transportowiec zbudowano na Yoroshinskym i sprzedano Dopli; to planeta grawitantów w sektorze Signi. Teraz zaś leciał w ogromnie podejrzanym kierunku: w stronę, gdzie tylko nieliczne systemy zostały udostępnione do kolonizacji. Polecieliśmy więc za nimi, jak po sznurku, kierując się sygnałami “pluskwy".

Lekki wstrząs poinformował Rianav, że szalupa przycumowała. Młody porucznik pospiesznie odpiął pasy, wstał i nakazał medykom, żeby zanieśli Portegina do szpitala pokładowego, a marines - żeby wyprowadzili więźniów i osadzili w areszcie. Właśnie odwrócił się kurtuazyjnie ku Rianav, kiedy odezwał się komunii.

- Wiadomość dla porucznik Rianav, sir - oznajmił sternik, wstając z fotela i dając dziewczynie znak, by w nim usiadła. Potem obaj mężczyźni dyskretnie wyszli.

- Tu porucznik Rianav - zgłosiła się i włączyła ekran; ujrzała znaną sobie twarz, twarz swojej lekarki.

- Melduj, Varian.

Słowa Lunzie usunęły bariery i Varian-Rianav opadła na oparcie fotela; obie osobowości zderzyły się i zawirowało jej w głowie.

- Troszkę się przeliczyliśmy, Varian. Mamy tu teraz liczniejsze wsparcie, niż nam potrzeba. Co z tobą?

- Rozcięta głowa i uczucie, że straciłam pamięć. Portegin nadal jest nieprzytomny, ale mówią, że się wygrzebie. Wiedziałaś, że ten krążownik to ZD-43, Lunzie?

- Tak mi powiedziano. Dobrze się złożyło, prawda? Czy słyszeliście to wezwanie na wszystkich częstotliwościach, kiedy lecieliście na płaskowyż?

- Kto to był? - Varian-Rianav całkiem odzyskała pamięć.

- To wyprawa ratownicza naszych przyjacielskich Ryxiów. Nawiasem mówiąc, bez Ryxiów na pokładzie - zachichotała Lunzie. - O mało nie spalili niespodzianki komendant Sassinak. To ten Tor Kaia ogłosił alarm, ale Ryxiowie musieli czekać, aż ich statek wróci z wyprawy po zaopatrzenie. Dopiero wtedy mogli nam udzielić pomocy. Aha, Dimenon zameldował Kaiowi, że gromadnie nadlecieli Thekowie.

- Gromadnie?

- Cała trzydziestka, wedle ostatniego liczenia. To mnóstwo, jak na nich.

- Tor jest wśród nich?

- Nie wiem. Dimenon zdążył donieść, że się zjawili, a potem Kai stracił z nim łączność. Kapitan Godheir wysłał ślizgacz po Margit i Dimenona. Jak tylko wrócisz, opowiem ci wiele o twoich bezcennych ptaszyskach. Ale najpierw komendant Sassinak z tobą pogada. Kiedy składałam kapitanowi Godheirowi doniesienie o buncie, nie miałam pojęcia, że jest tu i krążownik. Chciałam, żeby to oskarżenie zostało jak najszybciej wniesione i zarejestrowane. Sassinak poprosi cię dokładny raport. Budzę teraz pozostałych. Będą potrzebne ich zeznania. Poza tym i tak mogą się już obudzić. Uzyskamy niezbędną pomoc i będziemy mogli zrealizować nasze pierwotne cele.

- Jak się ma Kai, Lunzie?

- Jest w ambulatorium Godheira. Możemy go podleczyć. Jak już mówiłam, nie wiedziałam o krążowniku. Jeżeli nie uda się ludziom Godheira, Kaiem zajmą się medycy z krążownika.

Ktoś chrząknął znacząco za plecami Varian.

- Dołączę do ciebie, Lunzie, gdy tylko załatwię jakiś transport. Na razie rób to, co uznasz za konieczne.

- Oooo, to mi daje wielką swobodę.

- Nic więcej ci nie potrzeba - stwierdziła ironicznie Varian, a Lunzie uśmiechnęła się i przerwała połączenie.

Varian wstała i spojrzała na porucznika:

- Wszystko mi się poplątało po tym wypadku. Nie pamiętam, jak się nazywasz.

- Borander - uśmiechnął się do niej. - Komendant Sassinak cię oczekuje - dał do zrozumienia, że to pilne. - Wiesz, dużo lepiej teraz wyglądasz. A trochę się o ciebie bałem. Zdawało się, że nie jesteś sobą.

- Bo nie byłam.

Szalupa wylądowała obok krążownika, przy jednej z otwartych śluz. Varian, stojąc we włazie stateczku, widziała wielki transportowiec grawitantów, otoczony bojowymi ślizgaczami. Krążowniki też nie były małe, lecz w porównaniu z olbrzymim transportowcem, ZD-43 wyglądał jak maleństwo. Tylko jedna śluza wielkiego statku stała otworem; grawitantów nie było widać. Dziewczyna miała nadzieję, że działa krążownika są wycelowane w wielki statek: wyglądał tak groźnie i tak się rozsiadł, jakby już miał tu pozostać. Trocheja pocieszało to, że większość kolonistów hibernowała podczas lotu do miejsca przeznaczenia.

- Muszę przyznać, że wybudowali odpowiednie lądowisko - oznajmił Borander, wskazując kogoś po prawej.

Obok szalupy, strzeżeni przez marines, przykucnęli Aygar i ten drugi; przyjaciel Aygara łypał gniewnie na Varian. Chłopak natomiast patrzył prosto przed siebie, obojętny na wszystko, w tym i broń marines.

- Dlaczego ci dwaj są pod strażą, Boranderze?

- Przecież to buntownicy - odparł zagadnięty.

- Ci dwaj nie są buntownikami, poruczniku Boranderze. Urodzili się na Irecie i z buntem nie mają nic wspólnego. Nie powinno się ich więzić.

- Słuchaj, twoi ludzie wnieśli oskarżenie o bunt, najpierw do kapitana Godheira, potem do komendant Sassinak...

- I to również nie odnosi się ani do Aygara czy kogoś z jego pokolenia, ani nawet do ich rodziców.

- Przypuszczam, że nie pomagali budować owego ladowiska, by przyjąć nielegalny transport... - szydził Borander, otrząsnąwszy się ze zdziwienia.

- Sądzę, że śledztwo ustali, iż Aygar został wprowadzony w błąd i dlatego nie można go oskarżać o świadome łamanie przepisów EEC.

- Nie ja będę o tym decydować - rzekł sztywno Borander. - Komendant Sassinak czeka na ciebie.

- Aygar może wiec iść z nami. Od razu wszystko wyjaśnię.

Chłopak zachował obojętność, za to jego towarzysz gapił się na Varian z ustami otwartymi ze zdumienia; przypominał dziewczynie Tardmę.

- Przecież nie mogę wejść do biura komendant z tymi dwoma...

- Ja mogę. - Varian przepoiła swój; głos Dyscypliną. - Przypominam, poruczniku, że jestem współdowódcą wyprawy na Iretę, więc mam rangę gubernatora planety protem. Któż jest więc wyższy stopniem?

- Ty... pani - Borander przełknął i służbiście się wyprężył. - Ale to się wcale nie spodoba komendant.

Dziewczyna zignorowała tę uwagę i rzekła do Iretańczyków:

- Aygarze, czy ty i twój przyjaciel zechcecie nam towarzyszyć?

Spojrzała znacząco na marines i na Borandera; porucznik dał żołnierzom znak, żeby schowali broń. Aygar podniósł się swobodnie i bez strachu.

- Czy jesteś jednym z wnucząt Tardmy? - spytała Varian nieznajomego Iretańczyka.

- Nazywam się Winral - burknął, zerkając na nią z rosnącym niepokojem.

Borander ruszył pospiesznie ku trapowi krążownika; Aygar szedł obok dziewczyny, Winral za nimi. Varian zauważyła, choć tego nie skomentowała, że porucznik dał znak marines, żeby osłaniali tyły.

- Czy mój ślizgacz jest bardzo uszkodzony, poruczniku? Jak tylko zobaczę się z komendant, będę chciała wrócić do swojego obozu.

- Dziób jest rozbity, a bateria rozładowana - odparł oficjalnym tonem Borander. - Rozkażę, żeby naładowano baterię i naprawiono uszkodzenia.

Varian wyczuła, iż porucznik wcale się nie spodziewa, że ona wyjdzie żywa ze spotkania z jego komendant. Przebyli połowę drogi, kiedy spadła jedna z nagłych, gwałtownych iretańskich ulew. Dziewczynę rozbawiło to, że ani ona, ani Aygar i Winral nie zwrócili uwagi na deszcz, natomiast marines aż się wzdrygnęli.

- Zostawmy im tę planetę - mruknął jeden z nich na tyle głośno, żeby go wszyscy usłyszeli. - Cuchnie tu...

Borander gwałtownie się obejrzał, ale nie spostrzegł, kto to powiedział. Wysublimowana obojętność Aygara tylko wzmogła irytację porucznika.

Varian nie należała do żadnej z jednostek, więc nie musiała oddać honorów fladze przy wchodzeniu na pokład. Mimo to dziewczyna ledwo się powstrzymała, żeby nie pójść w ślady Borandera. Natychmiast zjawił się oficer dyżurny i zaprotestował przeciwko obecności Aygara i Winrala.

- Jako protem gubernator planety pragnę wyjaśnić komendant Sassinak pewne nieporozumienie. To ja zaprosiłam tutaj tych dwóch mężczyzn.

- Komendant Sassinak już przesłuchała buntowników.

- Buntownika. - Varian z mocą podkreśliła liczbę pojedynczą. - Ci ludzie nie mogą odpowiadać za wykroczenia dziadków. Czy wyraziłam się jasno, poruczniku?

- Tak jest, psze pani.

- Czy zaprowadzisz mnie do swojej komendant? - zapytała Borandera.

Zachowanie towarzyszącego im Borandera zdradziło Varian, jak bardzo miał jej dość i jak bardzo chciał się jej pozbyć. Zdenerwowało ją - a może Rianav? - że Aygara pilnowali ludzie pod bronią. Varian i Rianav wierzyły, że chłopak istotnie zamierzał pomóc rozbitkom ze ślizgacza. Co by zrobił, gdyby już ich stamtąd wyciągnął, to już całkiem inna sprawa. Mimo to uważała, że musi wymóc na załodze krążownika właściwe traktowanie Aygara.

Cała trójka - Varian, Aygar i Winral - podążała za Boranderem przez labirynt przejść w głąb krążownika; dziewczyna wyczuwała, że Iretańczyk żywo się wszystkim interesuje. Po raz pierwszy w życiu zetknął się z tak wymyślnymi wytworami nauki i technicznej potęgi. Na pewno wychowano go na opowieściach o takich cudeńkach; opowieściach zaprawionych kłamstwami, które miały usprawiedliwić grawitantów. Winral był najwyraźniej wstrząśnięty tym, co widział; gapił się na wszystko, wpadał na ścianki. Aygar również nie zdołał stłumić ciekawości i podniecenia tym, co go otaczało, lecz mimo to zachował godność i opanowanie.

Na koniec wprowadzono ich do gabinetu komendant - było to obszerne pomieszczenie, w którym największą ścianę zajmowały terminale komputera i ekrany. Naprzeciwko ekranów ustawiono konsolety i siedziska. Komendant siedziała w opływowym obrotowym fotelu, przy konsoli i dużym biurku. Varian rzuciła okiem na ekrany - na jednym widniała osada, na pozostałych jedenastu różne fragmenty opasłego transportowca.

- Ogromnie się cieszę, dowódco Varian, że nic ci się nie stało - rzekła komendant wstając i wyciągając rękę do dziewczyny. Sassinak była wysoką, żylastą kobietą o czarnych, krótko ostrzyżonych włosach bez odrobiny siwizny; jej gładka postać promieniowała niewyczerpaną energią i poczuciem władzy, nabytym przez dziesiątki lat dowodzenia. Skinęła głową Aygarowi. - Trochę nas tu dużo. Uwzględniono twoją uwagę, dotyczącą... urodzonych na tej planecie. - Tu wskazała na Aygara i Winrala; odchrząknęła, osłaniając usta lewą dłonią. Varian dostrzegła w jej oczach wesoły blask. - Zapewniam cię, że weźmiemy to pod uwagę we wszystkich przyszłych kontaktach z... tubylcami. Jak wiesz, żyje tylko jeden z właściwych buntowników. I jest w tak złej kondycji, że można to określić jako “zgrzybiałość".

- Oskarżenie o bunt to tylko formalność, pani komendant. Wniesiono je po to, żeby chronić moich towarzyszy i zapobiec zawłaszczeniu Irety.

- Rozumiem, dowódco Varian. Zapewniam cię, że było to bardzo mądre posunięcie, skoro kilka grup rości sobie prawa do Irety. Chyba już wiesz, że zjawiło się tu sporo Theków.

- Tak.

- No to jesteś równie zbita z tropu jak ja. Dobrze. Ogromnie nie lubię być niedoinformowana.

- Czy pani wie, gdzie jest teraz ARCT-10?

- Jeszcze jedno pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć - uśmiechnęła się smutno komendant Sassinak. - Właśnie zapytaliśmy o to Dowództwo tego sektora. Ściągaliśmy ów transportowiec przez wiele sektorów, co nie sprzyjało zdobywaniu wieści o ARCT-10. Gdy tylko się dowiemy, gdzie jest, natychmiast damy ci znać. Nie dotarły do nas żadne pogłoski o katastrofie statku tej klasy; a sama wiesz, że gdyby się coś takiego wydarzyło, to nie udałoby się tego ukryć. Nie musimy już zachowywać ciszy radiowej, więc możemy poprosić o uzupełnienie danych. - Sassinak dzieliła uwagę pomiędzy Varian a ekrany; teraz spojrzała na rosłą postać Aygara; Winrala całkiem zignorowała. - Czas, by ustalić wasz status, sir. Czy możesz mi powiedzieć, kim jesteś? - Włączyła rejestrator.

- Aygar, syn Grali i Tetuma; po matce wnuk Berru i Bakkuna, po ojcu wnuk Paskuttiego i Divisti - brzmiała dumna, wyzywająca odpowiedź.

- A ty?

- Winral, syn Auny i Mella; po matce wnuk Tanegliego i Divisti, po ojcu: wnuk Tardmy i Paskuttiego - odparł ponuro.

- Ach, tak. Przy tak małej puli genetycznej musieliście bardzo uważać, żeby nie wystąpiła wsobność, nieprawdaż? - Sassinak nacisnęła kilka klawiszy. - Urodzeni i wychowani na Irecie; wasi przodkowie mieli przywódców. Wasza kolonia wydaje się świetnie zorganizowana - spojrzała pytająco na Aygara.

- Naszym wodzem był najpierw Paskutti. Po jego śmierci władzę przejął Berru, a po nim mój ojciec, Tetum.

- A więc zgodnie z obowiązującymi zasadami jesteście obywatelami Irety, Iretańczykami. - Sassinak odchyliła się w fotelu. - Moja wiedza o waszej planecie opiera się na raportach sprzed czterdziestu trzech lat, zarejestrowanych w radiolokatorze. Jak rozumiem, nie ma tu innych rozumnych gatunków...

- Są ewoluujące gatunki - wtrąciła pospiesznie Varian. Dostrzegła zdumienie i zaskoczenie w oczach Aygara oraz zdziwienie w oczach Sassinak.

- W żadnym z waszych raportów nie było o tym ani słowa.

- Wysłaliśmy je tak dawno temu...

- Powiedziano mi, że jeszcze przed dziesięcioma dniami hibernowaliście?

- W swoim raporcie wspominałam o gatunku posiadającym zdolność latania, o złocistych ptakach...

- A tak. I to one są owym “ewoluującym gatunkiem"? Ptaki? I Ryxiowie w jednym układzie planetarnym? Ryxiom się to na pewno nie spodoba.

- Nikt im o tym nie powiedział, czyż nie?

- Na pewno nie. Byłam zbyt zajęta pomaganiem twoim ludziom, dowódco Varian. - W głosie Sassinak zabrzmiały ostrzejsze tony. - Zajmę się tą sprawą, jeżeli zajdzie taka konieczność. W każdym razie Aygar jest tutejszym rezydentem, stałym mieszkańcem. Oskarżenie o bunt go nie dotyczy. Zgodnie z prawami i zasadami obowiązującymi w Federacji, Aygarze, twoi ludzie, osiedli tu od dwóch generacji, mają prawo do wszystkiego, co osiągnęli i zbudowali w ciągu owych lat... w tym i do lądowiska, gdy tylko zostanie zalegalizowane. - Komendant skinęła na stojącego w pobliżu podoficera: - Chcę, żeby zapisano i ogłoszono, że oskarżenie o bunt dotyczy jedynie Tanegliego. Zaś Aygar i jego ludzie są uwolnieni od tego zarzutu, przywraca się im ich mienie i pozwala na kontynuowanie działalności.

- Przygotowywaliśmy się na przyjęcie kolonistów - wtrącił Aygar.

- Podobasz mi się, młody człowieku - zachichotała Sassinak. - Ten świat rodzi śmiałych i stanowczych ludzi. Jednakże oni - tu machnęła ręką w kierunku ekranu, na którym widniał transportowiec grawitantów - są nielegalnymi imigrantami, próbującymi zająć planetę sklasyfikowaną jako świat, który można badać, lecz nie wolno się osiedlać. Mogą pozostać, gdzie są, dopóki trybunał nie osądzi owego wykroczenia. I uprzedzam, że w waszym najlepiej pojętym interesie - gestem dała do zrozumienia, że dotyczy to i ich obu, i całej osady - nie powinniście mieć z nimi absolutnie żadnych kontaktów. Jakakolwiek zmowa może zagrozić przyznaniu wam tego, co zdobyliście i całkowicie zaprzepaścić waszą przyszłość. - Sassinak nachyliła się ponad konsoletą: - Znakomicie wystartowaliście, Aygarze. Umocnijcie owe zaczątki, zanim zbierze się trybunał. To samo radzę i tobie, Varian, choć zdaję sobie sprawę, że tym się właśnie zajmujecie, ty i twoi ludzie, od momentu wyjścia z hibernacji. - Komendant wstała, obeszła konsoletę i spojrzała na Aygara; była wysoką, krzepką kobietą, lecz przy nim zdawała się nieduża. - Gdybyś postanowił opuścić tę planetę, młody człowieku, to byłby z ciebie wspaniały marinę.

Aygar pochylił głowę i spojrzał na nią; jego twarz i oczy były wyprane z wszelkich uczuć:

- To jest mój świat, pani komendant. Cała planeta...

- Nie, Aygarze, nie cała - w głosie Sassinak znów zabrzmiały twarde tony - nie cała planeta, a tylko ta jej część, którą ty i twoi ludzie uprawiacie i eksploatujecie. Czy dostatecznie jasno się wyraziłam? - Chłopak kiwnął potakująco głową, więc komendant rozluźniła się i uśmiechnęła. - Będę ci bardzo zobowiązana, jeżeli mi pozwolisz obejrzeć waszą osadę. Zawsze staram się jak najwięcej dowiedzieć o planetach, które odwiedzam - Sassinak podała Aygarowi rękę.

Varian obawiała się przez chwilę, że chłopak zignoruje ów gest. Potem, gdy jego wielka łapa ujęła drobniejszą dłoń Sassinak, wystraszyła się, czy aby Aygar nie zechce się popisać swoją krzepą. Sama nie wiedziała, dlaczego tak jej zależy, żeby chłopak wywarł na Sassinak jak najlepsze wrażenie - przecież mieli zupełnie odmienne plany co do przyszłości Irety Varian mogła obwiniać Rianav za orędowanie za Aygarem, lecz przecież to właśnie jako Varian obstawała za uwolnieniem go od niesłusznych zarzutów.

- Mamy wiele do zrobienia. - Aygar wypuścił dłoń Sassinak.

- Rozumiem to. - Komendant zręcznie dała do zrozumienia, że żałuje, iż się do tego przyczyniła.

- Sądzę, że mogę cię zapewnić nie tylko w moim imieniu, lecz i w imieniu pozostałych obywateli Irety, iż z przyjemnością zaprezentujemy ci to, co zdołaliśmy wyrwać wrogiemu i dzikiemu środowisku.

Sassinak skinęła głową i uśmiechnęła się, pojmując aluzję. Varian poczuła ulgę - Aygar wybrał dyplomację, rozumiejąc, że siłą nic nie wskóra.

- Pochwalam twoje podejście do sprawy, Aygarze. Przyślę po ciebie później mojego adiutanta, komandora porucznika Fordelitona. Będziesz się mógł zapoznać z prawami i przywilejami, jakie wam przysługują w myśl kodeksów Skonfederowanych Planet, z których to praw będziecie mogli skorzystać przy najbliższej okazji. W myśl przepisów dotyczących katastrof statków, będziecie mogli ponownie uzyskać to samo wyposażenie, którym dysponowała tamta ekspedycja z wyjątkiem broni. Zamierzam dość wyrozumiale zinterpretować owe pargrafy, co umożliwi poprawę waszej sytuacji. - Sassinak skinęła na podoficera: - Czy zechciałbyś odprowadzić Aygara do śluzy, Del?

Widząc, że Varian wolałaby wyjść z Aygarem, powstrzymała ją. - Mamy jeszcze parę spraw do omówienia, dowódco Varian - rzekła, siadając za konsoletą. Chłopak wyszedł. - Wspaniały mężczyzna z tego Aygara. Jest tu więcej takich? - Nutka zmysłowości w głosie Sassinak sprawiła, że Varian kolejny raz zmieniła o niej zdanie.

- Spotkałam tylko kilku z jego pokolenia...

- Ach, pokolenie - westchnęła Sassinak. - Twoje wyprzedziło cię o czterdzieści trzy lata. Czy będziecie potrzebować porady?

- Dowiem się, kiedy do nich wrócę - odparła oschle dziewczyna. - Mnie ten problem jeszcze nie dotyczy. Czy nic pani nie przemilczała w sprawie ARCT-10?

- Oczywiście, że nie. Nie mam takich rozkazów; choć, na bogów, cała ta sprawa coraz bardziej się komplikuje. Uchodźcy z korpusu ekspedycyjnego, oskarżenie o bunt, populacja potomków grawitantów, miejscowe rozumne rasy oraz Thekowie, zjawiający się znienacka i to w zadziwiająco sporej liczbie. Cholernie dużo jak na jeden raz. Tak? - rzekła do podoficera, który dyskretnie powrócił.

- Już naprawiono ślizgacz dowódcy Varian.

- A prawda, pewno byś już chciała powrócić do swoich. Chciałabym dostać wyczerpujący raport od każdego z twojej ekipy, a zwłaszcza od najmłodszych. Liczę, że dostarczycie je już jutro. Poza tym uzupełnijcie relacje zawierające obserwacje z wyprawy. Czy już wszystko jest na pokładzie ślizgacza dowódcy Varian?

- Tak, pani komendant.

- Była pani bardzo szczodra, pani komendant.

- Nawet nie wiesz, Varian, co załadowano do twojego ślizgacza. - Sassinak z rozbawieniem uniosła brew. - Po pierwsze, taśmy stanowiące dowód wykroczenia. I to, co zamówiła twoja lekarka. Na statku Ryxich nie było pełnego zestawu tego, co jest jej potrzebne. Wcale mnie to nie dziwi. A jako protem gubernator planety - z łagodną kpiną powtórzyła słowa Varian - możesz żądać od Fordelitona, mojego adiutanta, dostarczenia wszystkiego, czego potrzebujesz. Twoja lekarka ma na imię Lunzie, prawda? - Sassinak pochyliła się ku Varian; w jej oczach błyszczało rozbawienie. Gdy dziewczyna potaknęła, uśmiechnęła się. - Ktoś z nas musiał się wreszcie na nią natknąć. Trzeba to uczcić. Czy zechcesz przekazać Lunzie wyrazy najwyższego szacunku? I zaproszenie na stosowny bankiet, który się odbędzie przy pierwszej dogodnej okazji? Spodziewam się, że “Zaid-Dayan" zabawi tu przynajmniej do chwili przybycia trybunału, choć na służbie nigdy nic nie wiadomo. Nie mogę zaprzepaścić szansy spotkania się z Lunzie. Nieczęsto ma się okazję ugościć własną pra-pra-prababkę. Del, zaprowadzisz dowódcę Varian do jej ślizgacza?

Dziewczynę tak oszołomiły nieoczekiwane słowa Sassinak, że dopiero w połowie drogi do śluzy przypomniała sobie o Porteginie. Del dość chętnie zgodził się zaprowadzić ją do pokładowego szpitalika.

- Skanowanie nie wykazało pęknięcia kości czaszki, dowódco Varian - wyjaśniła Mayerd, główny lekarz - lecz chory jest rozkojarzony.

- To znaczy, że trudno mu uwierzyć, iż jest na pokładzie ZD-43? - dziewczyna pojmowała wątpliwości Portegina.

- Skąd wiesz?

Znaleźli się w lecznicy; Portegin był jedynym pacjentem.

- O rany, jak się cieszę, że panią widzę, poruczniku - powiedział, dając znaki, by do niego podeszła. Potem dorzucił niespokojnym szeptem: - Dzieje się coś dziwnego, poruczniku. Nikogo nie rozpoznaję. Przecież nie mogli zmienić załogi w trakcie lotu, chyba że grawitanci...

- Melduj, Portegin - rzekła Varian, naśladując ostry ton Lunzie.

- Coo? O, kurczę! - Portegin opadł na poduszki; odzyskiwał zablokowaną pamięć, z jego twarzy i ciała znikło napięcie. - A już się bałem, że coś ze mną nie tak!

- Przeżyłam to samo. - Dziewczyna współczująco ścisnęła ramię kolegi.

- Czyli wszystko w porządku? - Palce Portegina wpiły się w rękę Varian. - To znaczy... zestrzelił nas transportowiec grawitantów i obudziłem się na pokładzie krążownika. Czy to misja ratownicza ARCT-10? Co z innymi? Dlaczego uważaliśmy, że jesteśmy z tego krążownika?

Varian wyjaśniła mu wszystko i przywołała Mayerd. Powiedziała, że Porteginowi już się polepszyło i poprosiła o jego zwolnienie. Medyk zgodziła się niechętnie, lecz wymogła obietnicę, że przez dzień lub dwa chory będzie się oszczędzał.

- Będę się zajmował tylko matrycami i kolbą lutowniczą - obiecywał Portegin, wskakując w nowiutki kombinezon.

Kiedy już byli w swoim ślizgaczu z rozbitym dziobem, Varian uzupełniła opowieść, a Portegin z zapałem oglądał ładunek, rozpływając się z zachwytu nad rozmaitością matryc, narzędzi i jedzenia.

- Ooo, mamy butelczynę sverulańskiej brandy! Eeee, widzę nalepkę z imieniem Lunzie. Prezencik od komendant Sassinak? Jakaś jej przyjaciółka?

- Można tak powiedzieć - przyznała Varian, zachowując dyskrecję; przyszło jej na myśl, że lekarka pewno by nie chciała rozgłaszać tak dalekiego pokrewieństwa.

- Szkoda! To wspaniały napitek, dobrze oliwi gardło - Portegin ostrożnie odstawił butelkę i usiadł obok dziewczyny. - O, proszę, wróciła nasza eskorta. Skąd one wiedzą, że to my, skoro tyle ślizgaczy się tu kręci?

- Spróbuję się dowiedzieć. Lunzie twierdzi, że odróżniają nasz ślizgacz od tego z “Mazer Star".

- Taak? No cóż, każdy silnik pracuje trochę inaczej, więc wydaje przy tym odmienny dźwięk; choćby je zbudowano w tej samej fabryce i z takich samych elementów. Różnicę widać dopiero na tych wymyślnych monitorach. Tak mi przynajmniej mówiono.

- Mózgi nadal są najwymyślniejszymi komputerami. Ptaki po prostu towarzyszą nam w locie i już. Słuchaj no, nie zauważyłeś przypadkiem, czy leciały za nami od bazy?

- Było ciemno, Varian, kiedy wyruszyliśmy, no i byliśmy tacy zaaferowani... I nasze mózgi się różnią. Nie mam pojęcia, co one sobie wyobrażają tak z nami lecąc, ale, kurczę, cieszę się, że są.

- Ja też. I jeśli mi się uda, to przez następne dni będę obserwować całe mnóstwo tych ptaszysk.

Tak się jednak złożyło, że okoliczności pokrzyżowały plany Varian. Kiedy dotarli do skał złocistych ptaków, wybuchła nawałnica i dziewczyna musiała schować ślizgacz w bezpiecznej jaskini. To uniemożliwiło jej rozpoczęcie natychmiastowe rozpoczęcie obserwacji ptaszysk. W jaskini wiele się zmieniło, urządzono ją wygodniej: w tyle wydzielono sektor sypialny, w pobliżu paleniska ustawiono stoły, wygodne siedziska i lampy; znalazły się tam również agregaty do gotowania i schładzania żywności oraz do usuwania odpadków. Specjalne osłony chroniły przed owadami. Varian, pamiętając polecenie Sassinak, zmusiła Portegina, żeby nagrał swoje zeznanie, zanim zabierze się do naprawy konsolety w wahadłowcu. Potem zapytała lekarkę, gdzie się podziewa reszta załogi. Dowiedziała się, że Kai był diagnozowany w szpitaliku “Mazer Star" i zaraz potem wyruszył wraz z geologiem-amatorem z załogi kapitana Godheira na poszukiwanie Dimenona, Margit i Tora.

- Właśnie w takiej kolejności - oznajmiła Lunzie. - O ile Thekowie pozwolą im wylądować; są wprost zafascynowani iretańskimi kopalniami. Dimenon mówi, że tkwią tam i napychają się. Przysięga na wszystkie świętości, że widział, jak rosną.

- Czy sekcja diagnostyczna znalazła dla Kaia jakieś lekarstwa?

- Niestety nie. Uważam, że lepiej będzie dla niego, jeśli zajmie się geologią, zamiast się zamartwiać i modelować mapy z błota - odparła szorstko lekarka. - Dostał rękawice ochronne i odpowiedni ubiór. Zagroziłam Perensowi, wiesz, to ten nawigator Godheira, że go obedrę ze skóry, jeżeli Kai się choć zadrapie. Powinnaś się cieszyć, że Kai odzyskał wigor.

- Ależ cieszę się, cieszę. Gdzie Triv i Trizein? - zapytała dziewczyna; wersję geologa mogła zarejestrować później.

- Też ich nie ma. Wzięli duży ślizgacz. Sama wiesz, że Triv obiecał Trizeinowi “wyprawę na potwory". Bonnard oznajmił, że skoro ma teraz pięćdziesiąt osiem lat, to jest pełnoprawnym członkiem załogi i poleciał z nimi. Terilla chciała być ich rysowniczką, więc i jej pozwoliłam polecieć. Nie chciałam, by nerwowe dzieciaki nadużyły gościnności Godheira.

- A Cleiti?

- Jest na “Mazer Star", pomaga Obirowi robić łóżka do naszego sektora sypialnego - Lunzie wskazała na dalszą część jaskini. - Godheir postanowił, że zapewni nam wszelkie możliwe wygody. Lekka robota dobrze im wszystkim zrobi, mięśnie się im rozruszają i wzmocnią.

- Aulia?

- Ona... - lekarka z odrazą machnęła ręką - przychodzi do siebie po szoku, jakiego doznała dowiedziawszy się, ile lat przespała. Nie omieszkałam jej wyjaśnić, że na ARCT-10 będzie cztery dziesiątki lat młodsza od swoich rówieśniczek.

- I co, pocieszyło ją to?

- Nie aż tak, jak uwaga Triva, że przez cały ten czas rosły procenty na jej koncie. Chciała się przenieść na krążownik, ale zrezygnowała, kiedy jej powiedziałam, że pilnują transportowca grawitantów. Wybiłam jej z głowy ten kaprys. Pewno byś się chciała zająć swoimi ptaszyskami. A ja się wezmę do katalogowania miejscowych roślin jadalnych i leczniczych Divisti; może się okazać, że mają jeszcze inne zastosowania medyczne - Lunzie triumfalnie wyciągnęła mikroskop, załadowany do ślizgacza przez oficera do spraw naukowych.

- Najpierw musisz nagrać swoją opowieść o buncie grawitantów - zatrzymała ją Varian i puściła dopiero wtedy, kiedy lekarka wzięła kasetę. - Aha, jeszcze coś - przypomniała sobie dziewczyna - komendant Sassinak twierdzi, że jest twoją pra-pra-pra-prawnuczką.

Na kamiennej zwykle twarzy lekarki odmalowała się taka burza uczuć, że Varian żałowała, że nie ma pod ręką kamery. Oblicze Lunzie wyrażało kolejno szok, zdumienie, zaprzeczenie, konsternację i na koniec rezygnację. Potem lekarka zamrugała i przybrała zwykłą minę.

- Myślę, że mogłaby nią istotnie być. Moja rodzina zawsze miała pociąg do służby wojskowej i wędrówek.

- Wiedziałaś, że dowodzi ZD-43?

- Nie. Niby skąd? Na pewno nie była dowódcą ZD-43 przed czterdziestoma trzema laty, kiedy zapadaliśmy w kriogeniczny sen. Krążownik był wówczas doprowadzany do gotowości bojowej. Widziałam zawiadomienie na ARCT-10 i potem mi się to przypomniało.

- Zaprasza nas na poczęstunek, gdy tylko nadarzy się okazja.

- Jaka ona jest?

- Hmmm... - Varian przekornie opóźniała odpowiedź. - Myślę, że jest między wami duże rodzinne podobieństwo... w sposobie bycia.

- Ponieważ dowódcy Floty zwykle smacznie jedzą - odparła Lunzie, obdarzywszy dziewczynę przeciągłym, przenikliwym spojrzeniem - a mam już po uszy tych naszych zupek, więc przyjmuję zaproszenie.

- I przesyła ci jeszcze to, wraz z pozdrowieniami - Varian wręczyła lekarce butelkę sverulańskiej brandy.

- Widzę, że ma dobry gust. Wiele się spodziewam po tym przyjęciu.

- Lunzie! - Varian wskazała na taśmę schowaną w kieszeni lekarki.

- Dobrze, dobrze, zajmę się najpierw tym nagraniem. A butelkę osuszymy wieczorem! - I Lunzie, dźwigając butelczynę, mikroskop i załadowaną tacę, ruszyła ku pomieszczeniu, które przed dwoma tygodniami służyło Trizeinowi jako laboratorium.

Varian akurat usiadła, żeby nagrać swój raport, kiedy usłyszała wlatujący do jaskini ślizgacz. Kierował nim niewysoki, barczysty mężczyzna; jego okrągła twarz bezustannie wyrażała dobry nastrój. Przybyły radośnie pomachał do dziewczyny. Zjawił się, żeby osobiście ich przeprosić.

- Wpadłbym tu już wcześniej, gdybym tylko wiedział, że jesteście w potrzebie. Jak tylko dotarło do nas wezwanie Theka, od razu sprawdziłem zapisy w komputerze. Była tam wasza ostatnia rozmowa z Vrl, ale potem Ryxiowie przez pięć miesięcy nie raczyli się z wami połączyć. Po tym czasie zanotowano brak odpowiedzi od was i uznano, że zabrał was ARCT-10.

- Czy masz jakieś wieści o tym statku?

- Nie, ale to o niczym nie świadczy - zapewnił ją z uśmiechem Godheir. - Statek badawczy nie musi przecież gadać o wszystkim z takim najemnikiem jak ja. Wszystko może być w jak największym porządku - dodał z powagą. - Na pewno bym wiedział, gdyby taki statek zaginął. Rany! Przecież wciąż jeszcze zawodzą na temat LSTC-8, który w ubiegłym stuleciu wpadł w ten gazowy obłok. Sama wiesz, że brak wiadomości to dobra wiadomość. No i krążownik dostanie najnowsze wieści. Tymczasem ja i moja załoga zrobimy wszystko, co w naszej mocy... nawet poobserwujemy te ptaszyska. Ależ łowiły tego raka, było na co popatrzeć!

- Nagrałeś to?

- No pewnie! A poza tym - uśmiechnął się Godheir - nagraliśmy ich atak na nas, przylot Lunzie i całą resztę. Na najlepszej taśmie. Jeden z mojej załogi jest przyrodnikiem-amatorem. Powinnaś zobaczyć jego taśmy z Ryxiami...

- Kapitanie Godheir, czy zgodnie z kontraktem musi pan o wszystkim informować Ryxich?

- Prawdę mówiąc, w ogóle z nimi nie rozmawiamy - Godheir puścił perskie oko - co świetnie rozumiesz, o ile znasz Ryxich; a podejrzewam, że znasz, bo inaczej byś się tak nie martwiła. Więc nie musisz się obawiać, że coś chlapnę: ja lub ktoś z mojej załogi. Ryxiowie dobrze nam płacą, inaczej byśmy nie odnawiali kontraktu. - Nachylił się ponad stołem i uspokajająco poklepał ramię Varian. - Powiedz, co jeszcze możemy dla was zrobić? Przywiozłem parę rzeczy, o które prosiła Lunzie. Pomagała nam ta miła dziewuszka, Cleiti. To źle, że tak długo jest z dala od swoich.

- Cleiti jest tutaj? - Dziewczyna sięgnęła po kolejną kasetę.

- Jest w głębi jaskini. Ustawia łóżka.

Varian ruszyła w tamtą stronę; Godheir szedł za nią, zapewniając, że Cleiti nie wykonuje żadnej ciężkiej pracy - po prostu nadzoruje Obira. Rzeczywiście - siedziała sobie na świeżo zmontowanym stołku, przysłuchując się paplaninie gadatliwego “majstra do wszystkiego". Zobaczyła Varian i wstała; uśmiechnęła się ze smutkiem - ów dzielny uśmiech bardziej chwytał za serce niż łzy. Varian powściągnęła chęć przytulenia dziewczynki. Zamiast tego wyjaśniła małej, jak bardzo potrzebna jest jej opowieść o buncie.

- Mogę się tym zająć, kiedy Obir będzie pracował - oznajmiła Cleiti i z dziwnym zakłopotaniem wzięła kasetę. - Bez trudu sobie wszystko przypomnę. W końcu czuję się tak, jakby to było tylko tydzień temu.

Varian zdołała coś wymruczeć w odpowiedzi i odeszła; zdążyła jeszcze dostrzec rozbawione mrugnięcie Obira. Nadal lało; porywisty wicher szarpał zasłoną pnączy. Trzeba ściąć te liany, pomyślała dziewczyna. Już spełniły swoje zadanie. Tak by się chciała zająć obserwacją ptaków; paskudna ta iretańska pogoda. Hmm... no to popracuje nad tym piekielnym raportem, póki tak leje.

- Pewno masz mnóstwo roboty - rzekł Godheir, słysząc pełne irytacji westchnienie Varian: z jednej kieszeni wyjął jakiś dziwny pękaty przedmiot, z drugiej mały woreczek. - Trochę podymię - oznajmił. Dziewczyna domyśliła się, że to fajka. - Choć w tym powietrzu nie poczuję żadnego aromatu! Ale przynajmniej nie zatruję atmosfery Irety! - zachichotał i rozsiadł się wygodnie. - Aromat tytoniu to połowa przyjemności z palenia fajki.

- A ta druga połowa?

- Zabawa z nabijaniem fajki.

- To dość skomplikowane - stwierdziła Varian, przyjrzawszy się temu zajęciu; potem jeszcze raz podziękowała Godheirowi za wszystko i spytała: - Czy zawoła mnie pan, kapitanie, kiedy przestanie padać?

- Ależ oczywiście!

Varian wróciła do wahadłowca; może to było tylko złudzenie, ale zdawało się jej, że czuje aromat tytoniu z fajki kapitana. Przypominała sobie wydarzenia, które doprowadziły do buntu i zazdrościła Cleiti owego prostodusznego: “to tylko tydzień temu". Notowała, dopisywała i zmieniała tekst, aż była pewna, że wszystko jest jak należy. Nie dorzuciła żadnych komentarzy, na przykład o swoich podejrzeniach co do skandalicznych rozrywek grawitantów w ów wolny dzień. Bunt był niezaprzeczalnym faktem; rozziew czasowy pomiędzy obiema grupami dobitnie to podkreślał. Z uwagą przesłuchała nagranie i uznała, że już nic nie musi zmieniać. Dorzuciła tylko krótkie wyjaśnienia. Potem podeszła do śluzy i wyjrzała ku wylotowi jaskini.

Cleiti, Godheir i Obir siedzieli przy ognisku; z fajki kapitana co jakiś czas wydobywały się kłęby szaro-błękitnego dymu i unosiły wokół nich w podmuchach wpadającego do jaskini wiatru. Nie ma wątpliwości, pomyślała Varian. Faktycznie mogła wyczuć zapach tytoniu, nie zdołały go zagłuszyć zwykłe iretańskie smrodki. Cleiti dostrzegła dziewczynę i przyniosła kasetę ze swoim raportem.

- Wygląda na to, Varian, że kapitan Godheir wie wszystko o buncie - szepnęła; oczy miała okrągłe ze zdumienia. - Czy można mówić o wszystkim, co się wydarzyło? A może zataić pewne szczegóły?

- Możesz mówić o wszystkim, o czym tylko zechcesz, Cleiti - zapewniła ją dziewczyna. Miała nadzieją, że owe rozmowy przywrócą nienaturalnie wyciszonemu dziecku dawną impulsywność i energię. Niech szlag trafi Tardmę i Paskuttiego za to, co zrobili małej, za szok, który przez nich przeżyła: szok, który dla Cleiti “wydarzył się tydzień temu" i jeszcze nie stracił na ostrości.

- Kapitan Godheir twierdzi, że jeszcze nigdy nie rozmawiał z ofiarą buntu.

- Bunt nie zdarza się zbyt często, Cleiti. Kapitan zna nasz oficjalny raport, lecz mogą go ciekawić twoje odczucia. Pamiętaj, że nie musisz o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz.

Dziewczynka zastanawiała się nad tym przez chwilę. A potem, uśmiechając się trochę swobodniej, powiedziała:

- Myślę, że chcę o tym opowiedzieć kapitanowi i Obirowi. Tak grzecznie słuchają. Mówią, że to dlatego - tu uśmiech przypomniał dawną figlarność Cleiti - że jestem od nich starsza - i dziewczynka wróciła do siedzących przy ogniu panów.

Kiedy pojawiła się Lunzie ze swoją kasetą, Varian wciąż jeszcze mamrotała przekleństwa pod adresem grawitantów.

- Czy Cleiti nie jest za spokojna, Lunzie?

- Nie sądzę; jeżeli weźmie się wszystko pod uwagę, to nie. Po części wynika to z dochodzenia do formy po hibernacji, po części z opóźnionej reakcji na tamten szok. To dlatego dbam o to, żeby wszyscy wciąż byli czymś zajęci. Żeby nie mieli tyle czasu na rozmyślania i zamartwianie się.

- Aulia?

- O, ona też jest zajęta - parsknęła szyderczo lekarka. - Użala się nad sobą. Tak ją to pochłania, że nie ma czasu na nic innego. Może Portegin poprawi jej humor; o ile raczy się oderwać od konsolet wahadłowca. Jak myślisz, Varian, dałabyś radę przynieść jakiegoś płaszczaka z żerowiska ptaków?

- To znaczy “przynieść", żeby ci wyświadczyć przysługę, czy “przynieść", bo mi na to pozwolą? Bo już ktoś próbował i mu się to nie udało, a mnie lubią, więc nie zaprotestują?

- Hmmm, może i by mu się to udało - skrzywiła się Lunzie - gdyby zaczekał, aż podzielą połów. Ciebie znają. A analiza toksyn płaszczaka bardzo by pomogła w leczeniu Kaia.

- I tak muszę zaczekać, aż minie nawałnica.

- Zdawało mi się, że teraz jest najlepsza okazja do zdobycia płaszczaka, bo ptaki chronią się przed wichurą w jaskiniach. Skorzystaj ze schodów.

- Ze schodów??? - zdumiała się Varian.

- Przecież ci mówiłam, że Godheir zapewnia nam wszelkie wygody. - Lunzie wskazała na prawy kąt jaskini. - To tylko klatka szybowa z wgłębieniami na stopy; ale doprowadzi cię na sam szczyt i wicher cię nie zdmuchnie. O wiele wygodniejsze niż wspinaczka po lianach, prawda? - dodała, idąc za dziewczyną. - Główny mechanik Godheira, Kenley, zajmuje się fotografowaniem i obserwacją ptaków, ma takie hobby. I to właśnie on przygotował chwytacz na długim trzonku, rękawice ochronne i pojemnik na płaszczaka. Na górę! - Lunzie wskazała kierunek kciukiem i uśmiechnęła się do dziewczyny. - Jesteś naszym ekspertem od ptaszyskologii.

- Niech frajer tyra bez chwili wytchnienia, co?

- A pewnie. I ty musisz być wciąż czymś zajęta i czynna.

- Najlepiej się czuję, kiedy mogę robić to, po co tu przyleciałam - odwzajemniła się lekarce uśmiechem i zręcznie wspięła się po drabince; wiatr wciąż był dość silny, więc Varian doceniła “klatkę ochronną".

Na szczycie czekał na dziewczynę Kenley, oparty o swój ślizgacz. Wylądował niemal dokładnie tam, gdzie Varian posadziła swój pojazd owego odległego wolnego dnia. Pole siłowe Kenleya prawie całkowicie chroniło przed słabym już deszczem i całkowicie osłaniało przed owadami, które znów się zaczęły pojawiać. Główny mechanik był smukłym, śniadym, ciemnowłosym i brązowookim mężczyzną o łagodnym usposobieniu. Varian od razu wyczuła w nim zagorzałego zwolennika złocistych ptaków.

- Czy to ty jesteś owym śmiałkiem, który próbował zdobyć płaszczaka? - spytała dziewczyna, biorąc od niego ekwipunek.

- Taa. Tylko zapomniałem o pierwszym przykazaniu z psychologii zwierząt: nigdy nie przeszkadzaj tym, którzy się posilają. Na szczęście miałem pas nośny, więc mogłem prysnąć do jaskini. Bardzo je zirytowałem.

Varian uśmiechnęła się - teraz też miał pas nośny; ekwipunek przyczepił do drugiego pasa. Dotarli tuż pod żerowisko.

- Nie musisz iść ze mną, ale dobrze by było, gdybyś mnie ostrzegł, jeżeli jakieś się pojawią, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Kenley kiwnął potakująco głową; Varian zamocowała ekwipunek “na płaszczaka" tak, żeby jej nie przeszkadzał w wspinaczce.

- Postaram się dotrzeć na szczyt tak daleko po prawej, jak tylko zdołam, jak najdalej od resztek pożywienia. Rzucają płaszczaki na sam skraj lub w rozpadlinę.

Varian i Kenley spojrzeli w stronę jaskini ptaków; deszcz już ustał, więc była dobrze widoczna. Na zewnątrz nie było ani jednego ptaszyska. Dziewczyna zaczęła się wspinać, Kenley poszedł w jej ślady.

- Kurczę! Nadlatują! - ostrzegł ją Kenley. Usłyszała szum kamery. - Nic się przed nimi nie ukryje! Czym się posługują? Radarem? Sonarem? Czymś innym?

- Zamierzam to wykryć. Nagrywasz to? - Varian nie spuszczała wzroku z krążących w mżawce ptaków.

Stwory wylądowały na “morskim" skraju żerowiska dokładnie w tym samym momencie, kiedy dziewczyna dotarła na górę. O parę cali od jej butów leżały wysuszone szczątki płaszczaków. Jakiś metr dalej lekko falowała parka tych paskudztw. Jeden był otwarty, drugi - zamknięty.

- Witajcie! - odezwała się Varian jak najserdeczniejszym tonem; wyciągnęła do ptaszysk obie ręce i wolniutko posuwała się ku płaszczakom. - Powinnam wam była przynieść trochę trawy z Przesmyku, ale nie byliśmy tam ostatnio; no i pomyślałam o tym dopiero teraz. Poza tym chcę czegoś, co wy i tak odrzucacie i wcale sobie nie życzę, żebyście nabrały złych przyzwyczajeń i potem spodziewały się prezentów przy każdym naszym spotkaniu. Czy będziecie mieć coś przeciwko temu, żebym wzięła któreś z tych paskudztw? - W czasie swojej przemowy dziewczyna założyła rękawice i otwarła pojemnik; potem wolniutko wyciągnęła chwytak w kierunku na wpół żywego płaszczaka; cały czas patrzyła na ptaki.

- Uwaga! - Okrzyk Kenleya zmusił ją do szybszego działania.

Zręcznie capnęła chwytakiem oba płaszczaki i pospiesznie umknęła przed spodziewanym atakiem ptaków.

- Masz choć jednego? Kurczę! Co one teraz robią? Słuchaj, chyba nie chciały cię złapać... - mówił Kenley.

Varian, osłonięta przez skały pod żerowiskiem, wrzuciła płaszczaki do pojemnika; wstrzymywała oddech, broniąc się przed smrodem bijącym od paskudztw. Potem wyjrzała, sprawdzając, co też tak podekscytowało Kenleya. Ptaki metodycznie wrzucały do jaru wszystkie szczątki płaszczaków - zupełnie tak, jakby chciały usunąć to, co mogło stanowić zagrożenie dla ich gości.

- Zdobyłam dwie sztuki!

- Wszystko nagrałem! - zawołał Kenley. - Ależ one są szybkie! Zarówno w powietrzu, jak i na ziemi. Choć gdy skoczyły ku tobie, to na wpół podlatywały. Wiesz co, sądzę, że rano chciały mnie odpędzić od płaszczaków, a nie od swojego pożywienia.

Varian i Kenley cofnęli się od skalnej ściany - podleciały ku nim dwa ptaszyska: miały srogą postawę i skrzeczały coś niemelodyjnie. Rozłożyły szeroko skrzydła i potrząsnęły nimi, jakby dla podkreślenia swoich “słów", potem wyciągnęły głowy ku dwojgu ludziom. Były za wysoko, żeby ich dosięgnąć, a mimo to Varian i Kenley pochylili się.

- Zupełnie jak dzieci, które chciały uniknąć zasłużonego klapsa - uśmiechnął się Kenley.

- No to udawajmy, że nas odpowiednio ukarały i zmiatajmy stąd.

Wrócili do jaskini i oddali pojemnik ze zdobyczą Lunzie. Kenley uraczył Varian filmem z atakiem ptaszysk na “Mazer Star"; zobaczyła, jak się wycofały, kiedy pojawił się ślizgacz lekarki i jak osłaniały ów pojazd przed intruzem. Mżawka i mgła sprawiły, niestety, że sceny z ptasiej stołówki były zamazane. Kenley nie wpadł na pomysł, żeby zmienić film czy zastosować odpowiedni filtr.

- Powtórzę to nagranie. Może dopuszczą mnie bliżej, jeżeli będę z tobą.

- Mam lepszy pomysł: rankiem polecimy z ptasimi rybakami. To dopiero warto sfilmować! Cholera! - Varian pstryknęła palcami, przypominając sobie, że Sassinek czeka na raporty. - Hmm, może mi się uda dostarczyć pani komendant to, na co czeka i wrócić na czas, żeby cię zabrać na połów. Chciałabym wykazać, że takie zespołowe działanie ujawnia wysoki poziom inteligencji złotych ptaków.

Dziewczyna opowiadała właśnie Kenleyowi o epizodzie z Trzema Ptakami i o swoich domysłach, kiedy wrócił Kai z Dimenonem i Margit. Kaiowi nie udało się ani odnaleźć Tora, ani nawiązać rozmowy z jakimś Thekiem - wielkim, małym czy średnim.

- Thekowie zupełnie zamilkli - stwierdził chłopak; wyglądało na to, że odzyskał dawne usposobienie. - Może za rok lub dwa któryś z nich raczy przekazać moją wiadomość.

- Kai powinien był podejść do któregoś z Theków, popukać w skorupę i głośno i wyraźnie rzec: “Przekażesz?" - Dimenon też był w świetnym humorze. Splótł ramiona na wysokości piersi i wydał szereg krótkich warknięć; uśmiechał się przy tym bezwstydnie. - “Czekam na kontakt z Torem".

Geolog nie miał czasu na dalsze rozmowy, bo wrócili Triv, Trizein, Bonnard i Terilla. Napotkane gatunki zwierząt wprawiły Trizeina w taki zachwyt, iż - jak twierdzili jego towarzysze - przestawał mówić o przedstawicielu jednego z nich tylko po to, żeby natychmiast zacząć paplać o tym, którego właśnie widzieli. Bonnard udawał, że go przyginają ku ziemi kasety z filmami. Terilla machała plikiem rysunków. Triv natomiast ruszył ku ognisku i jedzeniu. Varian odczekała, aż przebrzmią pierwsze opowieści i dopiero wtedy im powiedziała, że muszą nagrać raporty dla Sassinak.

- Przecież oni wszyscy już nie żyją, prawda? - Na buzi Terilli odmalował się nagły przestrach, głos jej zadrżał; Bonnard natychmiast znalazł się przy niej i otoczył ją ramieniem.

- Tanegli żyje, ale jest bardzo stary i zgrzybiały - powiedziała Varian i obdarzyła małą pokrzepiającym uśmiechem.

- Sądziłem, że bunt zszedł już na dalszy plan - zdziwił się Triv. - Jakżeby inaczej? Przecież wylądował nielegalnie transportowiec z kolonizatorami...

- Bunt jest zawsze główną kwestią - oświadczył gniewnie Kai.

- Piractwo planetarne to poważniejsza sprawa.

- Tylko dlatego, że się zdarza częściej niż bunt - na wpół zażartował Portegin.

- O wiele za często - Lunzie wcale nie było do śmiechu. - Federacja zwykle dowiaduje się o takim piractwie dopiero wtedy, gdy ktoś spośród zaborców puści farbę. A wtedy jest już za późno.

- A kiedy jest “za późno", żeby ukarać przestępczą działalność? - Kai najwyraźniej miał na myśli bunt, a nie piractwo.

- O tym zadecyduje trybunał, Kaiu - Lunzie wyraźnie złagodniała. - Ta sprawa jest zbyt skomplikowana jak na moją znajomość prawa. Czy nie uważasz jednak, że zgrzybiałość i świadomość daremności czterdziestotrzyletnich wysiłków stanowią wystarczającą karę? - Dostrzegła upór Kaia i wzruszyła ramionami. - Czyż nie pociesza cię fakt, że przyczyniłeś się do zapobieżenia nielegalnemu zajęciu Irety?

- Czy Federacja nagradza zapobieżenie piractwu? - zainteresował się Triv.

Nikt tego nie wiedział, lecz ów pomysł bardzo się im spodobał.

- Jaka nagroda przywróci nam stracony czas - spytał cicho Kai - i zdrowie?


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Dzięki szczodrobliwości komendant Sassinak zjedli obfitą kolację. Zaraz potem Varian dostała z krążownika wiadomość, że ona i Kai mają się stawić o 0900 na bardzo ważne spotkanie. Chłopak już spał.

- Potrzebuje snu - stwierdziła spokojnie Lunzie . - Zużył dziś tyle energii, której mu przecież brakuje, na poszukiwania tego swojego Theka. - Lekarka gestem zaprosiła dziewczynę do swojej kwatery, z dala od sektora, gdzie spał Kai. - Chodź. Zajmiemy się brandy, którą dostałam od mojej pełnej uprzejmości krewniaczki. Przyda się nam to po tym obfitym jedzeniu.

Varian chętnie przyjęła zaproszenie i poszła z lekarką do jej kwatery, całkiem wygodnej, jak się okazało. Mikroskop zajmował honorowe miejsce na dużym biurku; równiutko ułożone szkiełka z preparatami i stosiki kartek z notatkami świadczyły, że Lunzie nie zmarnowała popołudnia. Umeblowania dopełniały: koja, półki, rejestrator, odtwarzacz i dwa wygodne fotele.

Korek wyskoczył z miłym dla ucha dźwiękiem i Lunzie zamruczała z uznaniem, rozlewając bursztynowy płyn. Podała szklaneczkę Varian, porozkoszowała się chwilę aromatem swojej porcji brandy i w końcu z uśmiechem, który nader rzadko gościł na jej twarzy, usadowiła się w drugim fotelu. Stuknęły się szklaneczkami.

- Za bogów, dzięki którym rosła!

- Za ziemię, która ją wy karmiła!

Brandy gładko spłynęła w gardło dziewczyny. Chwilę potem Varian z trudem łapała powietrze, oczy wychodziły jej z orbit. Łzy przesłoniły jej wzrok i dopiero gdy zniknęły, poczuła wspaniały smak sverulańskiej brandy. Zaklinała się, że czuła, jak rozluźniają się jej napięte nerwy.

- Ale mocne! - szepnęła z podziwem.

- Istotnie. - Lunzie pociągnęła kolejny łyczek, wydawało się, że nie odczuła takich sensacji.

Varian z respektem patrzyła na swoją szklaneczkę. Czuła, jak jej ciało ogarnia przyjemne ciepło i rozluźnienie. Znów ostrożnie łyknęła, oczekując powtórzenia sensacji. Jednak brandy nie okazała się już tak ostra. A może to gardło odrętwiało.

- Główną atrakcją Sverulanu - podjęła lekarka - są rośliny, które po fermentacji dają ową brandy - wskazała na swoje notatki. - Mam nadzieję, że Divisti natrafiła na coś równie dobrego. Jestem przekonana, że grawitanci nie mogliby tu tak długo egzystować bez jakiegoś stymulatora. - Ponownie uniosła szklaneczkę.

- Lunzie?

- Hmmmm?

- Czy jest coś, co przed nami zataiłaś?

- W sprawie Irety? - Lekarka patrzyła w oczy Varian; w jej spojrzeniu nie było fałszu. - Nie. I na pewno nic nie wiedziałam o planowanym akcie piractwa. To był czysty przypadek. Jeśli zaś idzie o tak dogodne pojawienie się ZD-43... Cóż, statki Floty mają rozkaz iść śladem “pluskwy", jeżeli ją wykryją ich czujniki, a ludzie tacy jak ja, pełniący wyznaczone funkcje - tu Lunzie obdarzyła Varian zabawnym uśmieszkiem - mają czynić wszystko, by zapobiec nielegalnemu zajęciu planety. Nie sądzę, byśmy mogli więcej zdziałać w sprawie Irety... - Lekarka spojrzała pokrzepiająco na dziewczynę. - Muszę ci powiedzieć, że byłam w tej samej sytuacji, co wy wszyscy. I wcale nas tu nie porzucono! Sądziłam wtedy, że Ireta jest najmniej łakomym kąskiem dla piractwa. Grawitanci rzeczywiście musieli być zdesperowani, skoro chcieli sobie przywłaszczyć taką cuchnącą planetę.

- Aromat transuranowców zabił ten smród.

- Cynizm nie jest w twoim stylu, Varian. Niech badania nad tymi ptaszyskami przywrócą ci wiarę w rodzaj ludzki. Te złote stwory zasługują na to, żeby je chronić. Nie zapominaj, że Ryxiowie są tuż, tuż i gdyby Iretę udostępniono...

- A dlaczego by miano oddać Iretę kolonistom? - Samo wspomnienie pompatycznych, nietolerancyjnych Ryxich sprawiło, że dziewczynę ogarnął lęk.

- Bo to bogaty świat. I jest tu już osada, dysponująca olbrzymim lądowiskiem, na którym mógłby siąść najcięższy z przewożących rudę frachtowców. Rozprawiono by się krótko z owymi grawitantami z transportowca i wyrzucono by ich stąd. Lecz trybunał mógłby udostępnić resztę planety do eksploatacji, choćby po to, żeby trzymać w szachu ludzi Aygara; oczywiście jeżeli Thekowie zrezygnują ze swych praw do bogactw Irety. A za pierwszeństwem Theków przemawiają owe starożytne czujniki, które wykopał Kai. Istnieje jednak prawo, które mówi, jak długo nie zgłoszona zdobycz pozostaje własnością swoich odkrywców. Ta horda Theków może być forpocztą ich eksploratorów. Dobrze by było, gdybyś, jako ksenobiolog, zajęła się również płaszczakami. Dwa ewoluujące gatunki to lepiej niż jeden. Mógłby to być argument przeciwko roszczeniom Theków.

Varian aż zadrżała ze wstrętu i niechęci.

- Nie lekceważ ich - ostrzegła ją Lunzie. - Sama wiesz, że i drapieżniki mogą wykazywać inteligencję. Choćby my! Oczywiście płaszczaki nie są tak urocze jak twoje ptaszyska, lecz im więcej wyciągniesz z badań nad tymi paskudztwami, tym więcej uzyskasz w sprawie ochrony ptaków. Nawet i walkowerem. - Lunzie pociągnęła kolejny łyk brandy. - A propos, przyjęłam zaproszenie Sassinak na jutrzejszy wieczór. Ty i Kai też jesteście zaproszeni. - Lekarka znów spoważniała. - Mam nadzieję, że wymyślniej sze aparaty Mayerd, głównej lekarki, dokonają analizy toksyn płaszczaka i wynajdą jakąś odtrutkę dla Kaia. I coś, co zregeneruje mu unerwienie. Bo toksyny w końcu się ulotnią, ale on jest nam potrzebny teraz, i to w dobrej formie. - W tym momencie Varian z powagą uniosła szklaneczkę i pociągnęła brandy. - Lepiej idź się połóż, zanim brandy cię unieruchomi - poradziła jej Lunzie.

Lekarka jak zwykle miała rację. Głęboki sen poprawił samopoczucie i wygląd Varian. Jaśniej myślała i była gotowa walczyć - na przykład z kłączami, gdy zaszła taka konieczność. Kai też miał na twarzy zdrowe rumieńce. On i Portegin przyłączyli się do dziewczyny przy śniadaniu; rozważali, co też Portegin ma najpierw naprawić: ekran sejsmiczny czy konsoletę wahadłowca.

- Działa już łączność i mogę tu wam zmontować zdalne sterowanie - mówił właśnie Portegin. - Zajmie mi to tylko chwilkę - uśmiechnął się przepraszająco do Varian - ale będę potrzebował jeszcze kilku matryc i lutownic, dwie numer cztery...

- Zrób listę! - doradziła mu dziewczyna, udając rezygnację.

- Już to zrobiłem. - Portegin prędziutko i bezczelnie wręczył jej kartkę, na której spisał swoje “skromne" potrzeby. - I wtedy będziemy się mogli porozumiewać bezpośrednio z ARCT-10, o ile się wreszcie pojawi.

- Dimenon i ja chcemy się dowiedzieć, czy Thekowie naprawdę przycupnęli tam, gdzie znajdują się te starożytne czujniki. Dimenon pamięta niektóre współrzędne, ale nasze czujniki są tak blisko tamtych, że nie możemy być niczego pewni. Musimy mieć ekran.

- Po co mieliby szukać swoich? Łatwiej znaleźć nasze, nowsze, nieprawdaż? - zirytował się Portegin.

- Logika Theków jest niezrozumiała dla nas, zwykłych śmiertelników - stwierdziła Lunzie. - Mimo to chciałabym nawiązać kontakt z jak największą liczbą przedstawicieli tej rasy... z tymi, którzy raczą nam odpowiedzieć.

- Lunzie, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że dla mnie ważniejsze byłoby pozostanie tutaj? - zniecierpliwił się Kai. - Czy sekcja diagnostyczna krążownika może mi lepiej pomóc niż Godheira?

- Teraz mamy płaszczaka i możemy im go dać do zbadania, a Mayerd jest specjalistą od egzotycznych toksyn z rozmaitych planet. Poza tym im szybciej oczyścimy twój organizm z toksyn, tym prędzej się pozbędziesz tego ochronnego stroju i będziesz mógł normalnie działać! Dostatecznie jasno się wyraziłam? Poza tym - lekarka uniosła rękę - Sassinak sobie życzy, żebyś tam był na 0900 rano. No a ponowna diagnoza nie zajmie przecież zbyt dużo czasu, prawda? Kai musiał jej przyznać rację.

- No, to chodźmy. Czy zechciałbyś być moim kamerzystą? - spytała go Varian, zarzucając sobie na ramię torbę z wszystkimi raportami. - Nie zmarnowałabym czasu przelotu. - Nie zawadziło przypomnieć Kaiowi, że nie tylko on musiał zmienić plany. - Gdybyś mógł nagrać naszą ptasią eskortę, byłoby wspaniale - powiedziała dziewczyna, kiedy się sadowili w powyginanym ślizgaczu. - Muszę sprawdzić, czy nie dało by się naprawić dziobu.

Chłopak wdrapał się do ślizgacza i przypiął pasami. Ubrany był w specjalny strój z miękkiej tkaniny, watowany na łydkach, udach, kolanach, łokciach i przedramionach; miał też rękawice - miało go to uchronić przed skaleczeniami. Przyciągnął kamerę, sprawdził, czy jest załadowana, ustawił ostrość i przesłonę. Varian spostrzegła głębokie cienie pod oczami Kaia, które dziwnie kontrastowały z białą skórą wokół śladów ukłuć.

- Gotowe! - rzucił chłopak.

Varian skinęła głową i wyprowadziła ślizgacz z jaskini, prosto w poranne mgły. Kłębiła się koło nich żółtawa mgła i dziewczyna kierowała się w tej zupie raczej wskazaniami instrumentów niż wzrokiem.

- No i nici z nagrania - skrzywiła się z niesmakiem. - Na to nie pomogą żadne filtry.

Zabrzęczał indykator.

- Jakieś żywe istoty na siódmej - na twarzy Kaia pojawił się cień uśmiechu. - Masz tę swoją eskortę.

- Jakim cudem widzą w tym mroku?

- Zapytaj je.

- Dowcipniś! Kiedy mi się trafi taka okazja?!

- Znam ten ból!

Ta krótka wymiana zdań skutecznie rozładowała napięcie. Lecieli w półmroku. Kai milczał, świadom, jakiej koncentracji wymaga od Varian pilotowanie ślizgacza w takich warunkach. Mgła zaczęła się rozpraszać dopiero po jakiejś godzinie lotu.

- Kai, czemu Tor zniknął?

- I mnie to dziwi. Zwłaszcza że powiadomił Ryxiów i przysłał nam tu Godheira.

- Czy takie gromadzenie się Theków w jednym miejscu nie jest dość niezwykłe?

- Nadzwyczaj. Nigdy przedtem nie słyszałem o czymś takim. Ciekaw jestem, czy komendant Sassinak pozwoli mi zajrzeć do banków pamięci krążownika.

Varian uśmiechnęła się do siebie i odparła:

- Coś mi się zdaje, że jest gotowa współdziałać w pełnym zakresie. Ojjj, wyłącz go - dodała, bo trudno im było przekrzyczeć jazgot indykatora. Kai wyłączył go w połowie “bip".

Wynurzyli się z mgły ponad zalaną słońcem, usianą kępami drzew równiną; w pobliżu głównego obozu sprzed buntu. Varian odwróciła głowę i zobaczyła, jak z mgły wylatują trzy eskortujące ich ptaszyska - złocista sierść stworów płonęła w blasku słońca.

- Dlaczego Sassinak wezwała nas na to zebranie?

- Mogę podać z pięćdziesiąt powodów.

- A może dostała jakąś wieść o ARCT-10 i nie chce tego wszystkim ujawnić?

Varian zerknęła na Kaia, lecz na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Losy ARCT-10 muszą być dla niego niezmiernie ważne: całe pokolenia jego rodziny przychodziły na świat na pokładach statków kosmicznych. Toteż ARCT-10 był dla chłopaka rodzinnym domem w o wiele większym stopniu niż jakakolwiek planeta dla niej samej.

- Może i tak - odparła wymijająco; ogromnie chciała dodać mu otuchy, lecz nie mogła tak od razu odrzucić owych domysłów. - To nie w stylu Sassinak, żeby osładzać gorzką pigułkę...

- I zdaje sobie sprawę, jakie to ma znaczenie dla morale większości z nas.

- Ile czasu potrzeba, Kai, żeby nowe dane dotarły do krążownika znajdującego się w takiej odległości od centrali sektora?

Chłopak ze świstem wciągnął powietrze, a potem uśmiechnął się z zakłopotaniem:

- Jeżeli poprosili o to wczoraj, to dane nie dotrą przed dzisiejszym rankiem.

- Kapitan Godheir twierdzi, że na pewno by coś słyszał, gdyby ARCT-10 zaginął.

- Hmmmmmm.

- Wiem, że to słaba pociecha, lecz brak wiadomości może być dobrą wiadomością. Hej, jeszcze nie miałam okazji ci donieść, że Sassinak jest pra-pra-prawnuczką Lunzie!

- No nie!

- Powiedziała mi to wczoraj, kiedy się ze mną żegnała. Byłam w szoku przez cały powrotny lot. Żeby ułatwić Lunzie przełknięcie tej wieści, wysłała jej buteleczkę sverulańskiej brandy. - Varian przyjacielsko stuknęła Kaia pod żebro. - Wiem, że niezbyt cenisz sobie planetarne napitki, lecz ten jest naprawdę przepyszny. Potrać czułą strunę Lunzie, a może da ci łyczek, o ile sama cichcem nie wysuszyła butelki. Nie, chyba nie wysuszyła; nikt nie mógłby wypić takiej ilości sverulańskiej brandy i być następnego dnia na chodzie!

- Lunzie matką! Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić!

- A ja mogę. Przecież matkuje nam, oczywiście na swój sposób. Jej prawdziwe dziecko pewno już dawno nie żyje i cztery pokolenia potomków też, a Lunzie nadal jest w dobrej kondycji. I młodsza od Sassinak.

- Ci, którzy jak ja urodzili się na statkach, raczej nie stykają się z takimi anomaliami.

- Na Irecie jest ich całe mnóstwo, więc nie mogło zabraknąć i paradoksu dotyczącego ludzi! Ciekawa jestem, czy Lunzie nam zdradzi, ile czasu spędziła w kriogenicznym śnie. Jedno jest pewne: to ani na jotę nie stępiło jej dowcipu!

Minęli obszar czystego nieba i dostali się w nawałnicę; Varian znów musiała poświęcić całą uwagę pilotowaniu ślizgacza. Wyprzedzili nawałnicę i dotarli do płaskowyżu wraz z obniżającymi się chmurami; Kai zdążył się przyjrzeć okolicy. Varian przeleciała nad lądowiskiem i chłopak ujrzał oba statki: mniejszy - smukły i groźny oraz ten drugi - wielki i przysadzisty. Obejrzał też sobie z lotu ptaka osadę, odlewnię i puste sektory lądowiska.

- Chyba przygotowali to dla kilku transportowców, co?

- Na to wygląda - odparła dziewczyna. - O, kurczę! Aygar złapał Sassinak za słowo - wskazała na trzy ślizgacze na skraju osady i kręcących się przy nich ludzi. - Nie tracą czasu. Ciekawa jestem, dokąd się wybierają.

- Dali im ślizgacze? - nachmurzył się Kai.

- Mają do tego takie samo prawo jak my...

- Buntownicy nie powinni korzystać...

- Tylko Tanegli został uznany za buntownika...

- Ci ludzie współdziałali w zmowie przeciwko SP - Kai energicznym gestem wskazał na transportowiec.

- Tak, oni współdziałali. To oni są przestępcami, Kaiu, a nie Aygar i jego ludzie.

- Nie rozumiem cię, Varian - twarz chłopaka wyrażała napięcie. - Jak możesz stawać po ich stronie?

- Wcale nie staję po ich stronie, Kaiu. Nie mogę jednak odmówić uznania ludziom, którzy nie tylko potrafili przeżyć na Irecie, ale i przygotowali takie lądowisko! - Dziewczyna zatoczyła łuk; chciała posadzić ślizgacz tuż obok otwartego luku “Zaid-Dayan". - Gdyby tak ARCT-10 “oskubał" radio-lokator lub zjawił się w czasie!

- Gdyby - wycedził Kai.

- Jak znów będziesz w formie, to z radością przejdę na “gdy". Gdy się dowiemy, o co idzie Thekom. Gdy się dowiemy, co o tym wszystkim sądzi trybunał...

Wylądowali i Kai ostrożnie wydostał się ze ślizgacza. Varian udawała, że sprawdza kasety z raportami. Nie mogła patrzeć, jak powoli i niezdarnie porusza się ten niegdyś tak zwinny i energiczny chłopak. Potem wzięła pojemnik z zamrożonymi przez Lunzie płaszczakami.

Przy wejściu powitał ich ciemnoskóry, szczupły i pełen energii oficer. Miał dystynkcje komandora porucznika i odznakę adiutanta. Uśmiechnął się do nich, ukazując bielutkie zęby i jednocześnie przywoływał kogoś zamaszystymi gestami.

- Dowódco Varian, dowódco Kaiu, jestem Fordeliton.

Cieszę się, że mogłem was poznać i być wam pomocny. Widzieliśmy, jak nadlatuje wasz ślizgacz. A oto i Mayerd.

Przybiegła naczelna lekarka; przywitała się z Kaiem, patrząc nań zwężonymi oczami. Potem spytała Varian:

- Jak Portegin?

- Montuje ekran sejsmiczny ze skarbów, które dostaliśmy od waszej komendant - odparła dziewczyna. - Mam dla ciebie płaszczaka.

- Właśnie tego potrzebuję. - Mayerd wzięła pojemnik z zamrożonymi stworami. - Idź z Fordelitonem, Kaiu. Zgłoszę się po ciebie, gdy tylko to przeanalizujemy. - Lekarka pospiesznie odeszła.

- Proszę za mną - Fordeliton wskazał kierunek. - Na następnym skrzyżowaniu korytarzy w lewo, Varian. Drugie drzwi...

Dziewczyna zatrzymała się przed drzwiami, na których widniała plakietka z imieniem Fordelitona:

- Sądziłam, że mamy się spotkać z komendant Sassinak.

- Poniekąd. Nie wydaje mi się, byśmy coś przeoczyli. Wprowadzono ich akurat wtedy, kiedy szedłem was powitać - odparł tajemniczo Fordeliton; zwolnił zamek i przepuścił przodem Varian i Kaia.

Jak na krążownik, było to zadziwiająco obszerne pomieszczenie, jedną ścianę zajmowały terminale, monitory i pomocnicze kontrolki. Główny ekran był włączony; ku zdumieniu Varian pokazywał gabinet Sassinak i odbywające się tam spotkanie.

- Sprawdza ich papiery. Miała to przeciągnąć tak długo, dopóki się tu nie znajdziecie. Usiądźcie, proszę... - Fordeliton nacisnął jakiś przycisk. - O, już wie, że jesteście. Aresztowaliśmy ich wczoraj za nielegalne lądowanie na zamkniętej dla kolonistów planecie. Zapewniali, że tylko odpowiedzieli na wołanie o pomoc i kierowali się sygnałem z tego radiolokatora. Sassinak zaproponowała to poranne spotkanie, by wszystko wyjaśnić. Ze zrozumiałych względów chciała, żebyście obydwoje tutaj byli.

Varian usiadła na podsuniętym krześle, ani na chwilę nie spuszczając z oczu ekranu.

- Chyba nie jest tam z nimi sama? - szepnęła do Fordelitona; instynktownie ściszyła głos, widząc piątkę tkwiących przed Sassinak grawitantów.

- Ów pręt, którym tak niedbale bawi się komendant, to ogłuszacz - uśmiechnął się adiutant. - Tuż za naszym polem widzenia stoi grupa Weftów w mundurach marines; no i jest jeszcze, rzecz jasna, rutynowa eskorta.

- Weftowie? - zdumiał się Kai. Weftowie byli tajemniczymi, zmiennokształtnymi morfami, dysponującymi zadziwiającymi zdolnościami - jeszcze żaden humanoid nie zwyciężył w walce z Weftem.

- Tak się szczęśliwie złożyło, że mamy na pokładzie sześć grup Weftów. Pozostali zajmują strategiczne pozycje w transportowcu. W swojej własnej postaci.

Varian i Kai odetchnęli z ulgą; obecność tylu Weftów wywarła na nich spore wrażenie. Dziewczyna przestała kurczowo ściskać poręcze krzesła i zerknęła na kolegę, który ostrożnie ułożył dłonie na kolanach. Potem poświęciła całą swoją uwagę Sassinak.

Komendant przeglądała dokumenty transportowca, i niby mimowolnie bawiła się przy tym ogłuszaczem. Tuż przed jej biurkiem siedziało pięcioro grawitantów, trzech mężczyzn i dwie kobiety: masywni, o grubych, niemal okrutnych rysach, charakterystycznych dla owych mutantów. Poplamione kombinezony przecinały szerokie biodrowe pasy, ogromnie wśród nich modne. Tym razem nie było przy owych pasach żadnej broni czy narzędzi. Varian próbowała przekonać samą siebie, że wcale nie mają wrogich min - po prostu nie marnowali sił i energii na bezużyteczne gesty i miny, i to nawet na planetach o mniejszym niż ich światy ciążeniu. Niestety, zbyt dobrze pamiętała, jaką przyjemność sprawiło Paskuttiemu i Tardmie poturbowanie jej i Kaia oraz zastraszenie dwóch dziewczynek. Owe wspomnienia sprawiły, że nie potrafiła się zdobyć na bezstronność i obojętność.

- Tak... o, tak, kapitanie Cruss - głos Sassinak wprost ociekał słodyczą - wygląda na to, że papiery są w jak największym porządku. Każdy doceni fakt, że rycersko zboczyliście z trasy, żeby nieść innym pomoc.

- To wcale nie było wołanie o pomoc - rzekł głębokim, niemalże tubalnym głosem Cruss. - To była kapsuła z wiadomością dla ARCT-10. Jak ci już wczoraj mówiłem, znaleźliśmy tę kapsułę dryfującą w przestrzeni. Była tak uszkodzona, że nie udałoby się nam jej naprawić, jednak zdołaliśmy odtworzyć nagranie. To był głos Paskuttiego, dokładnie przystawał do wzorca głosu jednego z naszych, Paskuttiego właśnie, który się zaciągnął na ARCT-10. Jak się przekonaliśmy, nikt o nim nie słyszał od ponad czterdziestu trzech lat. W takim przypadku mieliśmy obowiązek sprawdzić, co się z nim stało.

- I jakież to nieszczęście przytrafiło się owemu Paskuttiemu?

- Jego obóz stratowały jakieś olbrzymie roślinożerne zwierzęta. Paskutti i pięcioro jego towarzyszy uszli z życiem. Prawie cały sprzęt został tak zniszczony, że nie nadawał się do naprawy. Kapsuła zwrotna jest solidna, więc ocalała i Paskutti mógł przesłać wiadomość. Jednakże kapsuła nie dotarła do ARCT-10, bo została uszkodzona tuż po wyjściu poza granice tego układu słonecznego. Myją znaleźliśmy. Przyniosłem ją, sama możesz zobaczyć.

Kapitan Cruss z butną galanterią złożył na biurku Sassinak powyginaną metalową skorupę. Kapsuła już dawno straciła moduł napędowy i baterię - była więc nie tylko pokiereszowana, ale i krótsza. Został z niej tylko moduł z nagraniem. Sassinak nawet nie próbowała podnieść takiego ciężaru.

- Jak im się, u diabła, udało tak spłaszczyć kapsułę zwrotną?! - szepnął Kai.

- Już oni się postarali, żeby zmajstrować coś takiego - wesolutko oznajmił Fordeliton.

- Rozumiem, że przekopiowaliście ową wiadomość do pamięci waszego komputera - stwierdziła Sassinak.

- Kai, można to zrobić? - zapytała Varian.

- Nie tak łatwo - odrzekł Fordeliton. - Wszystko zależy od tego, jak zarejestrowano wiadomość. Jeżeli nasze podejrzenia są słuszne i faktycznie istnieje zmowa grawitantów, że zajmą każdą planetę, która im się nawinie, to już Paskutti zadbał o to, żeby każdy mógł przejąć wiadomość. Ciiiii.

- Może pani odczytać ową wiadomość z naszego komputera - odparł Cruss.

- Cóż za pomyślne zrządzenie losu, że ów Paskutti dysponował kapsułą zwrotną. Prawdopodobnie została tak uszkodzona podczas ataku zwierząt na obóz, że potem całkiem się popsuła. Postąpił pan właściwie, kapitanie Cruss; właśnie tego oczekuje Federacja od statków, które przejmą wołanie o pomoc. Jednakże ów akt miłosierdzia nie zmienia faktu, że w pamięci mojego komputera Ireta figuruje jako “nie zbadana"; co, rzecz jasna, oznacza, że zakazane są wszelkie próby kolonizacji. Sam pan rozumie, że w takich przypadkach muszę się ściśle stosować do praw i przepisów obowiązujących w Federacji. Wysłałam już wiadomość do Dowództwa Sektora i wkrótce powinnam otrzymać rozkazy. Ponieważ jest to wroga i bardzo niebezpieczna planeta - tu Sassinak lekko się wzdrygnęła - więc muszę zażądać, żebyście ty, twoi oficerowie i ci pasażerowie, którzy nie hibernują, nie opuszczali pokładu statku...

Kapitan Cruss wstał. Pozostali grawitanci poszli w jego ślady. Jeżeli chcieli zastraszyć komendant swoim ogromem, to im się nie udało - nawet nie drgnęła.

- Muszę przyznać - ciągnęła Sassinak swobodnym tonem - że ocaleni z pogromu zadziwiająco dobrze sobie poradzili w tak wrogim środowisku. Zdołali nawet wybudować lądowisko, żeby idący im z pomocą statek miał gdzie usiąść. Godne najwyższego podziwu i pochwał. Jak wiem, chętnie by wam dostarczyli świeżych owoców i warzyw, żebyście mogli odsapnąć od syntetycznego pokarmu. Rzecz jasna w ramach handlu wymiennego - uśmiechnęła się do grawitantów. - Mam nadzieję, że macie wystarczające zapasy wody: tutejsza ma obrzydliwy smak i zapach. - Szorstkie burknięcie i machnięcie dłonią oznaczało, że Cruss nie potrzebuje dodatkowych wyjaśnień. - Tym lepiej. Uważam, że jak tylko Dowództwo was zwolni, powinniście wyruszyć ku celowi waszej wyprawy. Udzielimy tubylcom wszelkiej niezbędnej pomocy. Możecie być tego pewni - Sassinak wstała, dając tym znak, że spotkanie dobiegło końca.

Varian spostrzegła, że komendant trzymała ogłuszacz w prawej ręce i niby to niedbale uderzała nim o dłoń lewej. Cruss wykonał gest w kierunku kapsuły - Sassinak opuściła pręt, uniemożliwiając kapitanowi zabranie jej, lecz nie dotknęła przy tym jego nadgarstka.

- Wydaje mi się, że powinniście to zostawić. Sztab będzie chciał sprawdzić, dlaczego nie dotarła do miejsca przeznaczenia. Nie można dopuścić, żeby taki sprzęt źle działał.

Varian nigdy się nie dowiedziała, co by zrobił w tej sytuacji Cruss, bo nagle pojawili się Weftowie: po jednym na każdego grawitanta. Dziewczyna z przyjemnością patrzyła, jak szydercze miny gości zmieniają się w wyraz trwogi. Cruss odwrócił się i odszedł ciężkim krokiem. Pozostali zrobili to samo.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za grawitantami, Sassinak natychmiast odwróciła swój fotel. Patrzyła teraz wprost na Varian i obu mężczyzn. Fordeliton dotknął jakiegoś przycisku i komendant uśmiechnęła się.

- Czy widzieliście cały przebieg spotkania? - spytała, masując mięśnie szyi.

- Wszystko świetnie zgrałaś w czasie, jak zwykle zresztą - odezwał się Fordeliton.

- Mają całkiem niezłą przykrywkę: papiery stwierdzające, że lecą do kolonii grawitantów dwa systemy dalej. Może się mylę, więc sprawdź to, Ford, ale coś mi się zdaje, że owa kolonia już osiągnęła dopuszczalną liczebność. Czy zniszczono wszystkie wasze zapisy, Varian?

- Jeżeli chodzi o to, czy mamy seryjny numer kapsuły zwrotnej, to powinien być w bankach pamięci wahadłowca. Sprawdzimy to, jak tylko Portegin naprawi konsoletę. Lecz tę kapsułę skradziono z naszych magazynów przed zniszczeniem obozu...

- Czy wspomniałaś o tym w swoim raporcie? Mam nadzieję, że mi go przywiozłaś?

- Wspomniałam. - Dziewczyna spojrzała na Kaia.

- Ja także. Pani komendant...

- Słucham?

- Czy pani wierzy, że zboczyli z trasy, bo dotarło do nich to SOS?

- Gdyby nie to, że żyjecie i twierdzicie co innego, nie miałabym powodu, by wątpić w ich słowa, nieprawdaż? Coś mi się wydaje - uśmiechnęła się ze złośliwym zadowoleniem - że tym razem wpadli we własne sidła, bo możecie im udowodnić współudział. Nie mają pojęcia, że żyjecie...

- Aygar wie - wychrypiał Kai.

- Czy sądzisz, że pozwoliliśmy im na kontakty z kolonistami? Ależ, dowódco Kaiu... Zadbałam o to, żeby obie grupy się nie zetknęły. Jedyny żyjący buntownik znajduje się na pokładzie mojego statku. Czy on cię rozpozna?

- Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z Taneglim - odezwała się Varian - myślał, że jestem z transportowca. Powiedziałam mu, że przybywam ze statku ratowniczego; nie mógł się doczekać, kiedy mu zejdę z oczu. Trzeba jednak pamiętać, że absolutnie się nie spodziewał, iż zobaczy Varian. Dla niego minęło tak wiele czasu...

- O tak, to prawda - zadumała się z uśmiechem Sassinak. - Coś im, “wadze ciężkiej", nie służy buta i wyniosłość wobec nas, “wagi lekkiej", prawda? - spytała ze smutkiem. - Złośliwość losu sprawia, że tacy jak Cruss wyrzucają poza nawias tych, którzy torują drogę; oczywiście dopiero wtedy, kiedy już wykonali czarną robotę. Ciekawa jestem, czy Tanegli i jego kompania kiedykolwiek o tym pomyśleli... Nie oczekiwali, rzecz jasna, ani że ja się zjawię, ani że wy ocalejecie. - Komendant uśmiechnęła się z zadowoleniem. - A już na pewno się nie spodziewali, że Thekowie tak się zainteresują Iretą. Czy mógłbyś mi, Kaiu, wyjaśnić ów fenomen?

- Nie, pani komendant. Nie wydobyłem ani słówka z żadnego z nich. Nie ma wśród nich mojego znajomego Theka, Tora. Czy mógłbym sprawdzić w waszym komputerze dane dotyczące Theków? Chciałbym się dowiedzieć, czy już kiedyś pojawiali się tak licznie na jakiejś planecie. Wygląda na to, że się gromadzą tam, gdzie znaleźliśmy starożytne czujniki.

- Starożytne czujniki? - zdziwiła się Sassinak. - Przecież ta planeta nigdy nie była badana; tak wynika z danych Floty.

- I my tak uważaliśmy, pani komendant - rzekł sucho Kai. - A jednak mój zespół geologów znalazł tu niezmiernie starożytne czujniki.

- Fascynujące. Mam nadzieję, że cała ta sprawa zostanie wyjaśniona.

- Czy pani obecność tutaj, komandor Sassinak - zaczął oficjalnie Kai - świadczy, że przybyła pani na odsiecz ekipie badawczej z ARCT-10?

- Ależ skąd, drogi Kaiu - uśmiechnęła się Sassinak. - Nie miałam pojęcia, że tu jesteście. Pod moją jurysdykcją znajduje się tylko i wyłącznie ów transportowiec. Wy zaś byliście i nadal jesteście uprawnioną, legalną ekipą badawczą na Irecie. Co oznacza, jak słusznie mi przypomniała Varian, że ona i ty jesteście protem gubernatorami tej planety. Ponieważ wasz SB nie zabrał was stąd w umówionym terminie, zgodnie z prawem FSP nabyliście status “rozbitków"; albo “opuszczonych", jeżeli bardziej wam odpowiada to określenie. Każdy statek Floty ma obowiązek udzielić opuszczonym wszelkiej pomocy i dostarczyć wam to, czego potrzebujecie. Czy teraz wszystko jasne?

- O, tak.

- Czy będziecie wieczorem na kolacji?

- Tak, pani komendant. Dziękujemy za zaproszenie.

- Chyba nie za często zdarza się okazja do spotkania przedstawicieli dwóch tak odległych w czasie pokoleń, prawda? I to nawet w tym pomylonym wszechświecie! - rzuciła ze śmiechem Sassinak i przerwała połączenie.

- No, gubernatorzy, czy macie jakieś nie cierpiące zwłoki potrzeby? - uśmiechnął się Fordeliton; podali mu swoje spisy. - Wspaniale. Teraz mogę oddać Kaia w ręce Mayerd i sprowadzić Varian do kwatermistrza. Mayerd jest świetna w swoim fachu - mówił, prowadząc ich przez plątaninę korytarzy - i wprost uwielbia medyczne łamigłówki. A w medycynie kosmicznej króluje teraz rutyniarstwo. Mayerd ciągle pisze jakieś przemądre artykuły dla “Space Medical Journal". Po raz pierwszy od czterech miesięcy wylądowaliśmy na planecie. Szkoda, że tu tak cuchnie. Moglibyśmy skorzystać z przepustek.

- Najtrudniejsze jest pierwsze czterdzieści lat - pocieszył go Kai.

Fordeliton zatrzymał się przed wejściem do szpitalika. Chłopak skrzywił się i pomachał na pożegnanie Varian i adiutantowi.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


Varian szła z Fordelitonem do kwatermistrzostwa, kiedy pojawił się Aygar z dwoma towarzyszami. Aygar powitał dziewczynę sztywnym skinieniem głowy. Wszyscy trzej odziani byli w skąpy iretański strój; mieli też pasy siłowe, ogłuszacze i magazynki. Varian uznała, że Iretańczycy są o wiele bardziej udaną i pociągającą odmianą człowieka niż grawitanci.

Dziewczyna dostała wszystko ze swojej listy, choć nie było na niej filtrów zapachowych, zdaniem kwatermistrza absolutnie niezbędnych, i właśnie miała poprosić o dostarczenie wszystkich rzeczy do ślizgacza, kiedy zabrzęczał komunit Fordelitona.

- Chwileczkę, Varian, to dotyczy ciebie. Komendant Sassinak pozdrawia cię i pyta, czy moglibyśmy natychmiast do niej pójść. Żołnierzu, dopilnujcie, by to wszystko dostarczono do ślizgacza gubernator Varian.

Dziewczyna ze zdumieniem stwierdziła, że u Sassinak byli już Kai, Mayerd i Florasse, córka Tanegliego, którą spotkała będąc u Rianav. Zjawił się też Aygar.

- Akurat otrzymałam raport od geologa Dimenona, z południowego wschodu Irety - powiedziała komendant, włączając główny ekran. - Uznał, że powinniśmy się o tym dowiedzieć.

- To tam Dimenon ostatnio znalazł złoża - odezwał się Kai, rozpoznając teren.

- I tam znajduje się teraz dwadzieścioro troje małych Theków, o ile moje informacje są prawdziwe - dorzuciła z uśmiechem Sassinak. - Patrzcie.

Jeszcze nie przebrzmiały jej słowa, a Kai nie mógł powstrzymać przerażenia i wstrętu. Głęboko wciągnął powietrze i wysunął przed siebie obie ręce - na ekranie płaszczaki powoli zbliżały się do małych Theków.

- Te paskudztwa czeka niemiła niespodzianka, gubernatorze - pocieszyła go Sassinak.

Mimo to Kai aż odchylił się w tył i z trudem oddychał. Pierwszy płaszczak rozciągnął się i owinął wokół Theka. Varian z zainteresowaniem śledziła jednocześnie reakcję Kala i to, co się działo na ekranie. Nie była jedyną osobą, która dyskretnie obserwowała chłopaka - to samo czyniła Mayerd. Okazało się, że płaszczak połakomił się na śmiercionośną dla niego istotę - zaczął się rozpuszczać i zanim zdążył się cofnąć, został z niego tylko chrzestny szkielet. Inne paskudztwa spotkał ten sam los. Zafascynowani widzowie spostrzegli, że pozostałe płaszczaki zwolniły i wreszcie, zaniepokojone, stanęły w miejscu.

- Varian, czy zajmowałaś się również tymi... tymi... jak je nazwałeś, Aygarze? - spytała Sassinak.

- Płaszczaki - głos Aygara sprawił, że Kai oderwał oczy od ekranu.

- Tak je nazwała mała Terilla - powiedział chłopak i odwrócił wzrok od iretaficzyka.

Wielkolud tylko skinął głową i ciągnął:

- Niezależnie od tego, czym są te czarne piramidy...

- To Thekowie! - rzucił cierpko Kai.

- A więc ci Thekowie okazali się godnymi przeciwnikami płaszczaków. Czy oni zawsze wydzielają tyle ciepła?

- Tak.

- Co powiedziałeś, Kaiu? - Mayerd przerwała ciszę, która zapadła po jego odpowiedzi. - Że Thekowie opychają się iretańską energią?

Chłopak szorstko przytaknął.

- Czy poinformowano nas o Thekach, Florasso? - zapytał Aygar.

Kobieta z wolna potrząsnęła głową, nie spuszczała oka z ekranu.

- Oni nie są z tego świata, Aygarze, więc po cóż by nam były te wiadomości. - W jej głosie brzmiało tyle goryczy i zawodu, że Kai spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Czego szukają ci Thekowie na mojej planecie? - Aygar patrzył to na Varian, to na Kaia.

- Sami chcielibyśmy to wiedzieć, Aygarze - odparła Sassinak. - Thekowie są nadzwyczaj długowieczną rasą; nam, biednym efemerydom, z rzadka raczą udzielać informacji i tylko takich, na jakie ich zdaniem, zasługujemy.

- Są więc naszymi władcami?

- Ależ skąd! Jakkolwiek zajmują poczesne miejsce w Federacji. Sam dopiero co widziałeś, że nikt nie może bezkarnie zadzierać z Thekami. Teraz jednak najważniejsze jest dla nas to, co wy, rodowici Iretańczycy, wiecie o płaszczakach?

- Że należy się od nich trzymać z daleka - Aygar zerknął na Kaia.

- I co jeszcze? - ponagliła go Sassinak.

- Że zwabia je ciepło ciała ofiary. Owijają się wokół zdobyczy i “zatrzaskują" na niej. Potem wydzielają sok trawienny i pochłaniają swój łup. Kombinezon uratował ci życie - zwrócił się Aygar do Kaia. - Płaszczaki z trudem trawią syntetyczne włókna.

- Jak się bronicie przed tymi stworami? Macie jakąś specjalną broń przeciwko nim? - zainteresowała się Sassinak.

- Uciekamy - Varian była teraz pewna, że krzepki młodzian odznaczał się poczuciem humoru - ponieważ nie mamy żadnej broni przeciwko nim. Najlepsi, jak się okazuje, byli Thekowie.

Fordeliton głośno kaszlnął i nawet Sassinak wyglądała na zaskoczoną lekceważącymi słowami Iretańczyka.

- A płomień?

- Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby się rozpuszczały - wzruszył ramionami Aygar. - I nie mamy przecież miotacza płomieni. Poza tym jeszcze nigdy się nie pojawiły na naszym płaskowyżu.

Sassinak znów spojrzała na ekran - na płaszczaki cofające się przed Thekami.

- Zanim zapadliśmy w kriogeniczny sen, widzieliśmy morskie płaszczaki - odezwała się Varian - lecz brak dowodów na istnienie związków pomiędzy oboma gatunkami. Może lądowe płaszczaki są na wyższym szczeblu rozwoju ewolucji - wzdrygnęła się. - Wolę nie myśleć, do czego byłyby zdolne we współdziałaniu. Te wodne są wyraźnie mniejsze. Aha, ptaszyska też ich unikają.

- Morskie płaszczaki? - Aygar ze zdumieniem zmarszczył brwi.

- Tak. Nasz chemik wykonał analizę ich tkanek. Te stwory to jeszcze jedna anomalia, kolejna z zagadek Irety. Forma życia o budowie całkowicie odmiennej od dinozaurów...

- Dinozaurów?! - wykrzyknął zdziwiony Fordeliton.

- A, tak. Wszystko znajdziecie w moim raporcie - rzekła Varian. - Jest tutaj Tyrannosaurus rex, którego nazwałam kłączem, są najrozmaitsze gatunki hadrozaurów, grzebieniaste i hełmiaste, poza tym są hyracotheńa i pteranodony, te ostatnie nazywam złocistymi ptakami lub ptaszyskami...

- Przecież to absurdalne... - zaczął Fordeliton.

- Tak samo twierdzi Trizein. To nasz ekspert od gadów mezozoicznych...

- Czy na waszym płaskowyżu też są dinozaury? - dopytywał się z zapałem Fordeliton.

- Nie - odrzekł Aygar. - Osiedliliśmy się tu właśnie dlatego, że na szczęście brak tutaj tak olbrzymich zwierząt. Unikamy dinozaurów dokładnie tak samo, jak płaszczaków. A zwłaszcza dotyczy to złotych ptaszysk. - Tu zerknął na Varian.

- One są zupełnie nieszkodliwe - upierała się dziewczyna.

Aygar powątpiewająco uniósł brwi, Florasse również.

- Widzę, że każda ze stron musi się podzielić swoimi informacjami - Sassinak zręcznie i stanowczo przejęła kontrolę. - Oraz że musicie ze sobą współdziałać. Sądzę, że minie tydzień lub dwa, zanim dostanę rozkazy czy to ze Sztabu, czy od trybunału. Jak już wspominałam, każdy statek Floty musi udzielić rozbitkom pomocy; oczywiście w rozsądnych granicach. Na razie nie będziemy zwracać uwagi - komendant niedbale wskazała transportowiec grawitantów - na tę komplikację. Mój krążownik był w kosmosie przez cztery miesiące i załodze należy się przepustka. Nawet na tak cuchnącej planecie. Wielu z moich ludzi ma dodatkowy fach - są wśród nich geolodzy, botanicy, metalurdzy, agronomowie, analitycy wszelkiej maści - Sassinak podał Aygarowi i Kaiowi i wydruki. - Sądzę, gubernatorze, że zdołamy tak ułożyć grafik dyżurów, żeby mógł pan skorzystać z pomocy wszystkich potrzebnych specjalistów. Moi ludzie potrafią nadrobić swoim zapałem ewentualny brak doświadczenia. - Kai wziął kartę, lecz Aygar nawet nie wyciągnął po nią ręki. Sassinak ze zniecierpliwieniem potrząsnęła płachtą papieru. - Masz prawo traktować podejrzliwie wszelkie oferty bezinteresownej pomocy, młodzieńcze, lecz nie bądź głupi. Ty i twoi ludzie macie tyle samo do zyskania lub stracenia, co druga grupa. Wiedz, że do moich obowiązków należy chronienie wszelkich różnorodnych i tajemniczych form życia, a nie niszczenie go. Florasse poruszyła się niespokojnie, ręka jej drgnęła, lecz w tym samym momencie Aygar wziął wydruk i sztywno skinął głową.

- Byłabym wdzięczna, gdybyście i wy, Iretańczycy, sporządzili dla mnie raporty o formach życia, z jakimi się tu zetknęliście. Dziękuję wam - Sassinak wstała, sygnalizując, że spotkanie dobiegło końca. Dała jednak znak, że Varian i Kai mają jeszcze zostać, a kiedy drzwi zamknęły się za tamtymi, spytała: - I cóż, Mayerd, znalazłaś coś?

- Jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć.

- Co takiego? Zawiódł cię twój diagnostyczny pieszczoszek?

- Możesz się wyśmiewać z mojego zespołu, ale potwierdził trafność leczenia zaordynowanego przez “Mazer Star". Wkrótce dostaniemy bardziej obszerny raport. - Lekarka była pewna swego.

- Czyli mogę wrócić do swoich? - Kai miał kamienną twarz.

- O ile zabierzesz ze sobą Fordelitona. On ma bzika na punkcie dinozaurów.

- Dinozaury tutaj?! To musi być jakaś pomyłka - wybuchnął adiutant.

- Trizein twierdzi, że nie ma żadnej pomyłki. I nasz chemik ma fioła na punkcie dinozaurów - odrzekła Varian. - Ta planeta tkwi w erze mezozoicznej.

- To absolutnie niemożliwe, droga Varian, żeby na Irecie pojawiły się takie monstra, jakie grasowały na Ziemi przed milionami lat.

- Doskonale o tym wiemy, komandorze - dziewczyna uśmiechnęła się smutno - ale tak właśnie jest i Trizein to potwierdza. O wszystkim opowiedzieliśmy w naszych raportach.

- Widzę, że będę się musiała solidnie zająć tymi raportami. A już chciałam, żeby Ford to za mnie zrobił - Sassinak skrzywiła się z rezygnacją. - No cóż, nie mogę go tu siłą zatrzymywać, skoro te “maleństwa" istotnie biegają po Irecie. Mamy jeszcze innych przyrodników, Ford?

- O, tak, psze pani: jest jeszcze Maxnil, Crilsoff i Pendelman. Aha, i Anstel, ale on ma służbę.

- Możemy się bez nich obejść, prawda? To świetnie. Przyjmiecie paru ludzi do swojego góralskiego gniazda, gubernatorzy? - Varian potwierdziła i Sassinak skinęła na Fordelitona. - Zajmiesz się tym, Ford, dobrze? Dostaniesz ślizgacz; i weź jakieś zapasy. Będziemy w kontakcie. A teraz zmykajcie stąd wszyscy, ale już! - Komendant wsunęła pierwszą kasetę z raportem do czytnika i popędziła ich machnięciem ręki. - Mam mnóstwo raportów do przesłuchania.

Wyszli posłusznie i chętnie, zupełnie jak dzieciaki zwolnione z lekcji. Fordeliton nie krył podniecenia.

- Słuchajcie, zaraz skrzyknę Maxnila, Crilsoffa i Pendelmana, załadujemy taśmy i lecimy za wami, dobrze?

- Czy nie znalazłoby się też miejsce dla jednego lub dwóch geologów? - zapytał Kai.

- Jasne, jasne - Fordeliton wyciągnął szyję i spojrzał na wydruk w dłoni chłopaka. - Dobrzy są Baker, Bullo i Macud, nie żałują trudu. Akurat nie mają służby i pewno się nudzą, więc łatwo ich przekonam, żeby ze mną polecieli - uśmiechnął się Fordeliton. - Nie ma sprawy. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaka to dla nas frajda.

Dotarli do luku krążownika i Varian ujrzała, jak z osady Iretańczyków startują trzy ślizgacze i kierują się na południowy wschód. Ciekawa była, czy lecą do obozu, który przedtem porzucili. Sprawdziła, czy Kai je zauważył, ale właśnie rozprawiał z Fordelitonem o zaopatrzeniu.

- Jeśli macie zapasowe indykatory, to mógłbyś jeden zamontować w swoim ślizgaczu - powiedziała adiutantowi.

- Pewno, że mamy. Zamontuję go. Polecę ze wami, jak tylko zbiorę ludzi.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


Na szczęście Fordeliton zawiadomił ich, że nadlatuje. Dzięki temu Varian zdążyła wystartować i zapobiec atakowi ptaszysk na jego ślizgacz. Widziane po drodze stworzenia wydatnie wzmogły podniecenie adiutanta Sassinak. Teraz, lecąc za dziewczyną do jaskini, zachwycił się złocistymi ptakami; Maxnil, Cristoff i Pendelman też byli nimi oczarowani.

- Sama nie wiem, co z wami zrobić - przyznała uczciwie Varian. - Trizein poleciał z Bonnardem i Terillą...

- Czy moglibyśmy do nich dołączyć? - zapytał z zapałem Fordeliton.

- To nie miałoby sensu. Jaką szybkość i zasięg ma wasz ślizgacz? - odparła dziewczyna, szukając mapy głównego kontynentu Irety, którą wieczorem narysował Kai.

- Zwykły standard Floty; ponaddź wieko wy.

- Naprawdę? Czy mielibyście coś przeciwko lotowi w rejony bieguna? Jeszcze tam nie dotarliśmy. Czy wasz ślizgacz wytrzyma wysokie temperatury?

- Oczywiście!

- No, to świetnie - Varian wskazała obszar wokół północnego bieguna. - Chciałabym się przekonać, czy jakaś odmiana płaszczaków przystosowała się do życia w tym żarze.

- Zeskanuję tę mapę i możemy lecieć.

Pozwoliła im odlecieć dopiero wtedy, kiedy kolejny ślizgacz znalazł się na terytorium ptaków. Geolodzy zapowiedzieli swoje przybycie, więc Varian miała okazję zobaczyć atak ptaszysk. Zamieszanie wywabiło z kryjówki Lunzie.

- Powinnaś była wylecieć im naprzeciw i wprowadzić do jaskini - pouczyła dziewczynę lekarka.

- No, już za dużo tego dobrego - mruknęła Varian i ruszyła na odsiecz ślizgaczowi.

Wysiedli z niego geolodzy-amatorzy z “Zaid-Dayan": Baker, Bullo i Macud. Kai z Dimenonem wspólnie ustalili, którym z nie zbadanych jeszcze rejonów mają się zająć. Podekscytowani, natychmiast tam polecieli.

- Chociaż potrzebujemy pomocy, żeby wypełnić nasze zadania - stwierdziła Varian - to nie możemy bez przerwy niepokoić ptaków.

- Czemu nie mielibyśmy wrócić do naszego starego obozu głównego? - rzuciła Lunzie. Kai zesztywniał, więc wzruszyła ramionami i dodała: - To tylko taki pomysł.

- Nie taki najgorszy, Lunzie - odparł chłopak, głęboko zaczerpnąwszy powietrza. - To całkiem rozsądna propozycja. Chciałbym się przekonać, czy osłona siłowa powstrzyma płaszczaki. Czterdzieści trzy lata to stanowczo za mało, żeby z form morskich rozwinęły się formy lądowe, prawda? - Kai przełknął i głęboko odetchnął. - To Tor przywabił to paskudztwo do obozu. Trzeba więc ograniczyć odwiedziny Theków. Wtedy będziemy mogli odbudować nasz obóz. Miałoby to i inne dobre strony, nie tylko ochronę ptaków. Przecież to właśnie tam szukałby nas ARCT-10. A skoro ślizgacze z “Zaid-Dayan" mają tak duży zasięg, to nie musielibyśmy zakładać obozów pomocniczych. Ty Varian, mogłabyś tu zostać i spokojnie obserwować ptaki.

- Podoba mi się ten pomysł, Kaiu - stwierdziła Lunzie. - Potrzeba jednak mnóstwa sprzętu...

- Zrobimy spis. Sassinak obiecała, że da nam wszystko, co straciliśmy.

- Czy odbudowa obozu to ociupinkę nie za wiele?

- Powołam się wieczorem na nasze pokrewieństwo - zapowiedziała lekarka. - Krew nie woda, więc Sassinak nie powinna nam pożałować tych paru sztuk sprzętu.

Ptaki znów podniosły alarm i Varian - klnąc z zapałem i inwencją, które wywołały uśmiechy na twarzach Kaia i Lunzie - ruszyła na odsiecz przylatującym. Tym razem zjawiła się Mayerd. Właśnie otwierała kopułę swojego ślizgacza, kiedy wróciła Varian, więc gestem przeprosiła dziewczynę za zamieszanie. Potem wyskoczyła za smukłego, jednoosobowego pojazdu, sięgnęła po trzy większe pakunki i jeden mniejszy i ruszyła ku Kaiowi i Lunzie.

- Mój moduł diagnostyczny gadał sam ze sobą jeszcze ze dwie godziny po twoim odejściu, Kaiu, ale wreszcie wykoncypował nową kurację i parę ciekawych wniosków. Rzadko udziela rozstrzygających odpowiedzi. Ty jesteś Lunzie, prawda? - zapytała Mayerd. Uwolniła się od paczek i podała jej rękę.

- Tak. Porucznik komandor Mayerd, jak sądzę?

- Mayerd wystarczy - odparła i uśmiechnęła się do Kaia. - Okazało się, że nie tylko jesteś zatruty toksynami płaszczaka, ale i uczulony na te związki. Mój MD wynalazł leki, które pomogą usunąć toksyny oraz zneutralizują uczulenie; a poza tym dał maść na te ukłucia; powinna przywrócić czucie. No i jeszcze zalecił ów nowy regenerator nerwów - spojrzała na Lunzie - crimjenetic: Leczyliśmy tym paraliż z Perseusza... - Lunzie nie zareagowała i Mayerd zamrugała oczami. - A prawda, przecież nic o tym nie wiesz! To się wydarzyło przed dwudziestoma laty...

- Przyśniło mi się - pocieszyła ją Lunzie.

- Więc pewno zechcesz przeczytać o crimjeneticu - uśmiechnęła się Mayerd. - Dawał wspaniałe efekty przy najrozmaitszych uszkodzeniach nerwów. Mam trochę dyskietek z najświeższym Przeglądem Medycznym Federacji; pożyczę ci je, żebyś mogła nadgonić przespany czas. Przypomnij mi o tym wieczorem. A prawda... - podała im paczki. - Lunzie, dla ciebie wybrałam zieleń. Statystyka mówi, że przedstawiciele naszej profesji wybierają ten kolor w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Mam nadzieję, że nie jesteś tym jednym odmieńcem.

- Zwykle jestem, lecz zieleń to bardzo twarzowy kolor. Dzięki, że pomyślałaś o odpowiednich strojach.

- Przyszło mi na myśl, że pewno nie wpisałyście sukienek na listę najpotrzebniejszych rzeczy. Kiedy zobaczyłam przygotowania w oficerskiej messie, uznałam, że powinnam się zabawić w kostiumologa. Dla ciebie, Kaiu, błękit, a tobie, Varian, powinno być ładnie w tej czerwieni. Przepraszam, że nie uprzedziłam o swoim przylocie. Te twoje pteranodony są cudowne.

- Nasze stroje też są wspaniałe - oznajmiła Lunzie, gładząc ciemnozielony materiał dłonią o krótkich palcach. - Jak zaopatrzone są magazyny “Zaid-Dayan"?

- Można w nich znaleźć prawie wszystko - odparła z dumą Mayerd. - Jesteśmy w drodze dopiero od czterech miesięcy, więc jeszcze nie nadszarpnęliśmy naszych zapasów. Czemu pytasz? Potrzebujesz czegoś?

- Kilku kopuł, parę wytrzymałych osłon siłowych...

- Takich, które by zdołały upiec płaszczaka? - zachichotała Mayerd.

- Trafiłaś w sedno!

- Daj mi swój spis. Dobrze się złożyło, że jesteś spokrewniona z komendant, co?

- Wspaniałe zrządzenie losu!

- Jeszcze nie sporządziliśmy takiej listy - wtrąciła Varian. - Tuż przed twoim przylotem postanowiliśmy, że się stąd wyniesiemy, zanim ptaki stracą całą sierść ze strachu.

- Poza tym jaskinia to dość dziwaczne miejsce na główny obóz - zauważyła Mayerd.

- Była świetna, gdy... - zaczęła Varian i przerwała, bo jedna z nagłych nawałnic Irety wepchnęła do środka liany, strugi deszczu i najróżniejsze śmieci.

- Nawet najsilniejsze pole siłowe nie zdołałoby ochronić przed taką nawałnicą - wzdrygnęła się Mayerd. Cofnęła się bliżej paleniska, z kieszeni na udzie wyjęła bloczek i pisak i spojrzała na nich wyczekująco: - Ile kopuł? Jak duża osłona siłowa? Meble? Wyposażenie? Oświetlenie?

Mayerd wyciągnęła z nich o wiele obszerniejszą listę niż ta, którą by sami sporządzili. Kiedy Varian zaprotestowała, obawiając się, że przesadzają, lekarka natychmiast rozproszyła te obawy:

- Sassinak poleciła, żeby dostarczyć wam wszystko co trzeba, oczywiście w granicach rozsądku...

- Chyba nie nazwiesz tego umiarkowanymi żądaniami. - Varian wskazała spis.

Mayerd popatrzyła na dziewczynę, unosząc ze zdumieniem brwi.

- Kiedy Sassinak zobaczy te kopuły, osłony siłowe...

- Sassinak - Mayerd zawiesiła głos, żeby uwydatnić imię swojej komendant - nawet nie raczy rzucić okiem na tak banalny spis. Sprawa transportowca zajmuje jej cały dzień. Przekażę tę listę bezpośrednio do kwatermistrzostwa i dopilnuję, żeby rankiem dostarczyli wszystko na miejsce. - Podeszła do swojego ślizgacza, odsunęła kopułę i usadowiła się w fotelu. - Ó ile, oczywiście, któreś z nas będzie jutro rano na chodzie. Podajcie mi współrzędne tego obozu, dopóki jestem w stanie je zapisać. - Kai spojrzał na zapis i przytaknął. - No, to do zobaczenia.

Varian nie oparła się pokusie - uczepiła się liany i wychyliła na zewnątrz, żeby zobaczyć, jak ptaszyska zareagują na szybki lot ślizgacza Mayerd. Kilka młodych rzuciło się w pogoń, lecz natychmiast zrozumiały, że nie dogonią pojazdu; zaczęły więc zataczać leniwe koliska - najpierw w prawo, potem w lewo. Zupełnie tak, pomyślała dziewczyna, jakby osią obrotu uczyniły jedno, a potem drugie skrzydło.

- Wolałbym, żebyś tak nie ryzykowała - powiedział zaniepokojony Kai, kiedy już bezpiecznie wylądowała w jaskini.

- Po pierwsze, to fajna zabawa. A po drugie, musiałam się śpieszyć, żeby nie stracić tego widoku, zaś drabinka była za daleko. Kaiu... - Varian wyciągnęła rękę żeby porozumiewawczo ścisnąć ramię chłopaka; powstrzymała się jednak: przypomniała sobie, co go spotkało i nie była pewna, czy dotknięcie by go nie posiniaczyło. - Chciałam ci powiedzieć, Kaiu, że to wspaniale, iż pomyślałeś o przeniesieniu stąd obozu, żeby w ten sposób ochronić ptaszyska przed niepożądanymi wpływami.

- Gdybyśmy tu zostali - chłopak wzruszył ramionami - nie mogłabyś obserwować zwyczajów ptaszysk. O ile w ogóle takowe mają. Poza tym uważam - uśmiechnął się smutno - że powrót w tamto miejsce odpędzi wiele cieni i strachów. Czy chcesz zatrzymać tu wahadłowiec?

Varian rozejrzała się wokół, popatrzyła na wszelkie udogodnienia, dzieło kapitana Godheira i Obira.

- Będzie mi tu wygodnie ł bez wahadłowca. Chodzi mi też o reakcję ptaków na jego odlot. To może być ciekawe - uśmiechnęła się.

- Myślisz, że się spodziewają, iż rozwinie skrzydła, kiedy dorośnie? Lub że coś się z niego wykluje?

- Już raz tak się im zdawało: wówczas, kiedy Tor się tu zjawił.

Uśmiechnęli się; znów panowała między nimi pełna harmonia. Kai czule uścisnął dłoń dziewczyny:

- Chodź. Znów musimy się zająć przygotowaniami.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


Krótki iretański wieczór zmienił się właśnie w noc, kiedy Kał, Lunzie i Varian dotarli do “Zaid-Dayan". W osadzie zapaliły się światła; silny reflektor oświetlał centralny plac, wokół którego stały domostwa. Na potężnym cielsku transportowca grawitantów rozjarzyły się czerwone, nocne punkty świetlne - wielki statek wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo niż za dnia. Tu i tam, jak robaczki świętojańskie, migotały pojazdy patrolowe; były to niewielkie, dwuosobowe platformy, szybkie i zwrotne. Schodnia ZD była rzęsiście oświetlona. Gdy Varian wylądowała, ku jej zdumieniu żołnierze utworzyli honorowy szpaler od schodni do ślizgacza.

- Czemu nigdy nie ma ludzkiej eskorty wówczas, kiedy by się najbardziej przydała? - mruknęła Lunzie; trzy ptaki, jak zwykle, towarzyszyły im aż tutaj.

- Odleciały? - spytała Varian. Niebo zasłaniała warstwa ciemnych chmur, niezwykle jasny wieczór przecinały od czasu do czasu błyskawice.

- Przecież doprowadziły nas bezpiecznie do dużych jajek. - Lunzie była w dobrym humorze i Kai zastanawiał się, czy wytrwa w tym nastroju przez cały wieczór; zapowiadało się pamiętne przyjęcie.

Wysiedli ze ślizgacza. Powitał ich ostry głos gwizdka.

- O, kurczę! Czeka nas wielka pompa! - zawołał Kai.

Z przejęcia chłopak zapomniał o ostrożności i zaczepił dłonią o obramowanie kopuły. Varian i Lunzie nic nie zauważyły, zafascynowane wojskowymi honorami. Kai zerknął na rękę, lecz nie dostrzegł żadnej rany. Pospiesznie ruszył za obiema kobietami - i jemu mile schlebiała cała ta oprawa.

- Niech Opatrzność wynagrodzi Mayerd za to, że pomyślała o strojach - szepnęła Kaiowi Varian.

- Patrzcie tylko! - zawołała Lunzie, wyciągając ręce.

U wejścia czekał na nich Fordeliton, w srebrzysto-czarno-błękitnym uniformie Floty, z piersią zdobną licznymi medalami. Tuż obok stała Mayerd, w równie wspaniałym mundurze, przepasana szarfą medyka. Żadne z nich jednak nie dorównywało wspaniałości Sassinak, oczekującej swoich gości. Komendant przywdziała czarną toaletę - powiewną, fałdzistą spódnicę naszyto maleńkimi, migotliwymi gwiazdkami, a obcisłą górę stroju udrapowano błękitem. Na lewej piersi widniały zdobne klejnotami miniaturki odznaczeń; na ramieniu wyhaftowano klejnotami oznaki jej rangi. Kai nigdy nie widział oficerów z ARCT w pełnej gali - może na SB obowiązywały inne zwyczaje niż we Flocie.

- Spotkanie z tobą, Lunzie, to zaszczyt i przyjemność! - Sassinak wyprężyła się i zasalutowała.

- To istotnie niecodzienna okazja - wycedziła lekarka i mocno uścisnęła dłoń komendant.

Obie kobiety patrzyły na siebie dłuższą chwilę, a potem Sassinak uśmiechnęła się i przechyliła głowę na bok. Kai i Varian wymienili spojrzenia - ależ to przypominało Lunzie!

- Była pani nadzwyczaj szczodra dla opuszczonej krewniaczki, komendant Sassinak. Brandy była doprawdy znakomita.

- Mów mi Sassinak, proszę - komendant zasygnalizowała, jak się mają do siebie zwracać. - Nic dziwnego, że chciałam godnie uczcić niespodziewane spotkanie z antenatką.

- Zapowiada się niezapomniany wieczór - szepnęła Mayerd, ujmując ramię Kaia.

- Besler, odprowadź kompanię honorową - rozkazał Fordeliton oficerowi dyżurnemu. - Tędy, gubernator Varian...

Istotnie, był to niezapomniany wieczór. Po czwartym bezwstydnym kalamburze Lunzie Fordelitona opuściły resztki powagi i opanowania. Varian nie miała najmniejszych skrupułów i wprost płakała ze śmiechu. Kai uśmiechał się od ucha do ucha, aż zaczął się obawiać, że uszkodzi sobie twarz. Jedynie Mayerd nie rozluźniła się do końca, choć i jej komendant nie onieśmielała. Stewardom udawało się jakoś zachować poważne miny, mimo to Varian gotowa była przysiąc, że parę razy słyszała w bocznym pokoju niepohamowane wybuchy śmiechu. A jedzenie było przepyszne! Dziewczyna widziała, jak Kai grzecznie próbuje nieznane potrawy; nie chciał wprawić Lunzie w zakłopotanie.

Varian uważała, że owe dania są absolutnie niezwykłe, wyborne i wyśmienite, o całe niebo smaczniejsze od tego, co jedli ostatnio. Kai stanowczo powinien jeść z większym smakiem! Potrawy uzupełniały się nawzajem, porcje miały odpowiednią wielkość i każda z nich zachęcała do skosztowania następnej. Szklanki zmieniano z każdym winem, a wina były boskie.

W późniejszych rozmowach Varian i Kai przyznali się sobie, iż liczyli, że się więcej dowiedzą o wcześniejszej karierze Lunzie i z jakiej planety pochodzi. A tu nie wspomniano nawet imienia dziecka, którego dalekim potomkiem była Sassinak. Pokrewieństwo komendant i Lunzie nie ulegało najmniejszej wątpliwości: podobne miały miny i sposób bycia, gesty, pochylenie głowy, uniesienie brwi, poczucie humoru, które przerzucało mosty nad przepaścią dzielącą tak odległe pokolenia.

Na stole zostały już tylko delikatne filiżaneczki cha i eleganckie kieliszki do likierów. Sassinak spytała Kaia:

- Jak mi powiedziano, zamierzacie wrócić do swego dawnego obozu-bazy. Czy to nie tam zaatakował cię płaszczak?

- Tak, ale uważam, że to Tor go przywabił. My wydzielamy jedynie nikły ułamek tego ciepła, co Thekowie. Przed czterdziestoma laty wszyscy byliśmy w obozie, a nie pojawił się żaden płaszczak. Poza tym owa lokalizacja zachowała swoje zalety.

- Dopóki będę w pobliżu, zapewnię wam dodatkową ochronę. A może byśmy tak, Fordelitonie, przetestowali globy w tych niezwykłych warunkach? Co ty na to?

- Jestem za, pani komendant. Jeszcze ich nie sprawdzano w obecności tak różnorodnych form życia. Thekowie, ludzie, dinozaury, złociste ptaki i płaszczaki! Dopiero teraz będzie można w pełni ocenić zalety tych zabaweczek.

- Globy to urządzenia ostrzegające, świeżo oddane na użytek Floty. Nie będę się wdawać w szczegóły, lecz muszę powiedzieć, że odpowiednio zaprogramowany glob, zawieszony nad waszym obozem, ustrzeże was przed takimi drapieżcami jak dinozaury i płaszczaki. Wyjaśnijcie mi, jak zdołaliście uciec spod kopuły i uniknąć stratowania?

- Przecież mówiłem o tym w moim raporcie - zdumiał się Kai.

- Owszem, jest tam suche stwierdzenie, cytuję: “Wydostaliśmy się tylnym wejściem spod kopuły i schroniliśmy w wahadłowcu w chwili, kiedy forpoczta przerażonych hadrozaurów przerwała pole siłowe." - Sassinak wpatrywała się długo w Kaia, a potem rzekła do Varian: - Ty byłaś jeszcze bardziej lakoniczna: “Uciekliśmy spod kopuły i dotarliśmy do wahadłowca." Koniec i kropka. Więc jak właściwie zdołaliście uciec do wahadłowca?

- Triv i ja odwołaliśmy się do Dyscypliny i w ostatniej chwili wyskoczyliśmy spod kopuły.

- W ostatniej chwili? - Fordeliton, pełen podziwu, spojrzał na swoją komendant, a ona potaknęła.

- Grawitanci nie pochwycili małego Bonnarda?

- Nie. Bonnard był wolny - odparł Kai. - Wpadł na pomysł, żeby schować baterie...

- Tym samym unieruchomił ślizgacze. Znakomity pomysł. Widzę, że buntownicy popełnili klasyczny błąd: nie docenili przeciwnika. Zawsze to podkreślali na Taktyce, prawda, Ford? - Sassinak uniosła brew i z pobłażliwym uśmiechem spojrzała na adiutanta.

- Istotnie, istotnie - Fordeliton osłonił usta serwetką i starał się nie patrzeć na Sassinak.

- Przejdźmy teraz do dalszej części waszych raportów. Twoje złociste ptaki, Varian, naprawdę muszą być inteligentne, skoro was chroniły, a odpędzały Iretańczyków. O tej ich wrogości wnioskuję z dzisiejszych słów Aygara.

- Wśród ptaków istnieją zaczątki tradycji, zwyczajów. Podejrzewam, że buntownicy naruszyli jakieś tabu, że szukali czegoś zbyt blisko jaskiń ptaszysk i zostali zaatakowani. One odpędziłyby każdego, kto by się zbliżał do naszego schronienią od strony jaru. Wydaje mi się również, że ptaki potrafią odróżniać dźwięki silników różnych ślizgaczy.

- Co jeszcze o nich wiesz?

- Nie zdołałam się jeszcze dowiedzieć tyle, ile bym chciała. Do tej pory obserwowałam raczej jak reagują na nas, a nie ich wzajemne relacje. Bardzo bym się chciała wreszcie tym zająć.

- Mnie zaś najbardziej interesuje fakt - Mayerd poruszyła się na krześle - że owe stworzenia znały odtrutkę na toksyny płaszczaków. I że się zorientowały, iż tego właśnie potrzebujecie. To, moim zdaniem, dobrze świadczy o poziomie ich inteligencji.

- Ponad prymitywnymi istotami stawia je... - Sassinak przerwała czując, że ktoś na korytarzu pragnie przyciągnąć jej uwagę. - Słucham, o co chodzi?

Ukazał się Borander, niezadowolony, że musi przerwać rozmowę.

- Mieliśmy panią informować o wszelkich próbach nawiązania kontaktu pomiędzy transportowcem a Iretańczykami.

- Istotnie. Kto próbował nawiązać kontakt? - Sassinak natychmiast odrzuciła odświętne maniery.

- Transportowiec. Przechwycono sygnał nadany do osady. Proponowali nawiązanie kontaktów.

- No i?

- Osada nie odpowiedziała.

- Iretańczycy nie mogli odpowiedzieć! - wtrąciła Lunzie. - Przecież nie mają komunitów!

- Nie mają? - zdumiał się Fordeliton.

- Komunity naszej wyprawy na pewno nie przetrwały czterdziestu trzech lat w tym klimacie - odezwała się Varian. - Chyba że daliście im nowe.

- Nie. Zdziwiło nas to, lecz Aygar powiedział, że nie potrzebują czegoś takiego - potrząsnął głową Fordeliton. - Nie chcieli też baterii, które by mogły zasilać jakikolwiek komunii znanego typu.

- Na jakiej częstotliwości nadawał Cruss? - spytał nagle Kai, a Sassinak z aprobatą uniosła brew. Borander podał częstotliwość i chłopak uśmiechnął się z satysfakcją: - Nasza wyprawa korzystała z tej częstotliwości, pani komendant.

- Ciekawe, ciekawe. Jakim cudem nasz niewinny kapitan Cruss zdołał się tego dowiedzieć z “wiadomości" w uszkodzonej kapsule zwrotnej? Przesłuchałam to nagranie. W ogóle nie wspomniano o częstotliwościach. Cruss zbyt daleko się zapędził.

- Ciekawe, czemu Cruss chce nawiązać kontakt z ludźmi, którzy tego wcale nie pragną - zachichotała Lunzie.

- Czyżby Aygar rozgrywał jakąś skomplikowaną grę? - spytała Sassinak.

- Nie sądzę - odezwała się Varian i twarz Kaia pociemniała. - Jasno przedstawił swój punkt widzenia: to jego planeta i zamierza tu pozostać.

- Chwała mu, jeśli zdoła to osiągnąć - rzekła komendant. - Boranderze, przekaż pochwały porucznikowi komandorowi Dupaynilowi. To wchodzi w zakres jego obowiązków. - Borander odszedł, a Sassinak zwróciła się do swoich gości: - Dupaynil jest z Wywiadu Floty. Varian, czy Iretańczycy mają specyficzny akcent lub swój dialekt? - Dziewczyna rozproszyła wątpliwości i komendant mówiła dalej: - Przyjaciele, powiodło się zbyt wiele aktów planetarnego piractwa, zbyt wiele dobrze zorganizowanych ekspedycji wylądowało na planetach, które przez pół wieku miały być niedostępne dla kolonizatorów. Szczerze mówiąc, to przede wszystkim grupy osób, które nie mają ochoty przestrzegać paragrafów Karty Federacji dotyczących ekologii, nieagresji czy praw mniejszości. Niecodzienne okoliczności takiego spontanicznego osadnictwa wychodzą na jaw dopiero później - już po fakcie, kiedy Federacja już nie może zlikwidować takiej dobrze rozwiniętej, wydajnej kolonii. Im więcej się dowiemy na temat modus operandi, tym szybciej położymy kres takiej działalności.

- Czy piratami są zawsze grawitanci? - zapytał Kai.

- Ależ skąd - odparła Sassinak, rysując kieliszkiem kółko po adamaszkowym obrusie. - Tyle, że to im się najbardziej szczęściło w tym procederze. Przywłaszczali sobie planety przeznaczone dla innych mniejszości. Ireta jest tego najlepszym przykładem. Ma normalną grawitację.

- To jedyna normalna rzecz na tej planecie - mruknęła do siebie Lunzie.

- Mimo to - Sassinak spojrzała życzliwie na swoją antenatkę - Ireta jest zbyt łakomym kąskiem, by ją zostawić w łapach tych cholernych grawitantów! Powinni szukać planet o dużym ciążeniu, gdzie ich mutacja byłaby użyteczna.

- A więc wykrycie, kto organizuje te pirackie eskapady, miałoby wielką wartość? - zapytała Lunzie.

- Byłoby wręcz bezcenne, moja najdroższa pra-pra-pra-prababko, bezcenne. Masz jakieś hipotezy?

- Jedną, lecz nie chcę jej zdradzać przedwcześnie. Po prostu to, co powiedziałaś, obudziło jakieś echa w mojej pamięci. - Lunzie gestem wyraziła niezadowolenie, że nie może sobie tego “czegoś" przypomnieć. - Chciałabym, o ile można, towarzyszyć temu twojemu asowi wywiadu... - spojrzeniem dała do zrozumienia, że dotyczy to również Varian, Kaia i porucznika.

Varian wzruszyła ramionami i spojrzała na Kaia.

- Z największą przyjemnością - powiedział chłopak - pokrzyżuję szyki planetarnym piratom.

Dało się słyszeć dyskretne stukanie do drzwi. Sassinak natychmiast udzieliła pozwolenia i do sali wszedł smukły, smagły mężczyzna. Jednym spojrzeniem ogarnął wszystkich zgromadzonych i zatrzymał je na komendant.

- Jakby ci się podobała rola Iretańczyka, z radością witającego desant grawitantów, Dupaynilu?

- Nareszcie coś, co by zabiło nudę, pani komendant.

- Panie, panowie, przepraszam, że musimy tak prędko zakończyć to miłe spotkanie. - Sassinak wstała; energiczne ruchy nie pasowały do eleganckiej toalety, spódnica zawirowała. - Możemy skorzystać z twojej oferty, Lunzie? Odprowadzisz gości do ich ślizgacza, Ford?

- Będziesz nas o wszystkim informować, Sassinak? - Kai podniósł się ostrożnie i powoli.

- Pewno, że będzie - uśmiechnęła się Lunzie. - Twardo wierzę w kult przodków.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


Kai i Varian zwołali następnego ranka wszystkich “ocaleńców" i wyjaśnili, dlaczego wracają do starego obozu-bazy. Zaprotestowała jedynie Aulia - głośnym, histerycznym wrzaskiem oznajmiła, że wysyła się ich na pewną śmierć, tam, gdzie znów ich stratują te olbrzymie bestie i gdzie się czają stwory, które zaatakowały Kaia. Jednak mimo swojej gruboskórności, szybko wyczuła powszechne potępienie i jej wrzaskliwy monolog przeszedł w buntownicze mamrotanie.

- Komendant Sassinak dała nam potężne osłony siłowe - poinformował ich Kai - oraz zupełnie nowe urządzenie, ostrzegające przed wszelkimi zagrożeniami. Uważam, że spokojnie możemy tam wrócić. Zresztą właśnie tam szukałby nas ARCT-10.

- Przez te czterdzieści trzy lata ARCT-10 mógł dolecieć do następnej galaktyki. Pewno dlatego nikt o nim nie słyszał.

- Równie dobrze - krzyknęła ostro Lunzie - mogło być i tak, że przez te czterdzieści trzy lata wydostawał się z burzy kosmicznej.

Aulia zamierzała kontynuować kłótnię i głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby dać odpór lekarce, lecz wypuściła je ze świstem, bo Portegin mocno ją uszczypnął. Roztarta rękę i spojrzała na Triva - mina pełna irytacji i silnie zaciśnięte szczęki chłopaka sprawiły, że zamilkła obrażona i nadąsała się.

- Lepiej się zabierzmy do przenosin. Ludzie z “Zad Da-yan" będą na nas czekać w obozie o 0900. Do roboty.

- Ty - Lunzie wskazała na Kaia - będziesz głównym nadzorcą całego przedsięwzięcia. Siadaj tam! - Władczym gestem wskazała siedzisko przy palenisku.

Kai uśmiechnął się do niej i godnie, jak na nadzorcę przystało, zajął wskazane miejsce.

Przygotowania nie zabrały im zbyt wiele czasu - szybko zabezpieczyli skromne wyposażenie wahadłowca i zapakowali resztę do ślizgaczy. W jaskini miał zostać dwuosobowy ślizgacz i niezbędne wyposażenie, żeby Varian mogła kontynuować obserwację ptaszysk, o ile pozwoli na to pogoda i okoliczności. Zjawił się Kenley i paru ludzi z “Mazer Star", żeby im towarzyszyć.

Triv miał pilotować wahadłowiec; złapał nadąsaną Aulię za łokieć i wepchnął do środka. Lunzie poszła za nimi. “Żeby jej natrzeć uszu, jeśli będzie trzeba", mruknęła gniewnie do Varian. Ostatni wsiadł Portegin, równie posępny jak Aulia, lecz z odmiennych powodów. Dimenon, Trizein ze swoim ekwipunkiem, Terilla i Cleiti lecieli czteroosobowym ślizgaczem. Trizein dwoił się i troił, pouczając dziewczynki, co mają sfilmować. Dimenon miał udzielić Bonnardowi lekcji pilotażu. Bonnard pomrukiwał, że taka lekcja mu się już od dawna należała - poważnemu, pięćdziesięcioośmioletniemu mężczyźnie. Margit i Kai lecieli małym ślizgaczem, wyładowanym pozostałymi rzeczami.

Kiedy już byli gotowi do odlotu, Kenley wspiął się na szczyt urwiska - chciał sfilmować sam odlot i reakcję ptaków. - O ile pogoda mi na to pozwoli - dodawał ponuro. Widać było, jak od morza nadlatuje kolejna nawałnica. Varian z drugą kamerą miała zostać w jaskini. Spodziewała się, że Trzy Starsze Ptaki przyjdą tutaj, kiedy odleci “duże jajo". Odlot wahadłowca mógł narazić ptaszyska na szok kulturowy, ale nie było na to rady. Wahadłowiec powinien się znaleźć w głównym obozie. Jego odlot umożliwi zorientowanie się w pojętności i percepcji ptaszysk, a Varian ogromnie chciała to zbadać.

Jako pierwsze wyleciały z jaskini mniejsze ślizgacze. Uderzyły w nie porywy wichru, lecz pojazdy prędko umknęły poza ich zasięg. Cięższy wahadłowiec trzeba było najpierw odwrócić dziobem do wylotu; Triv zręcznie sobie z tym poradził. Potem majestatycznie wyprowadził go z jaskini i dostojnie wzniósł ponad urwisko. Varian uśmiechnęła się do siebie: że też starego Triva trzymają się takie teatralne zagrania! Wydało się jej, że usłyszała zdziwiony okrzyk Kenleya, lecz wicher buczał coraz głośniej i nie była tego pewna.

Wahadłowiec i ślizgacz odleciały - jaskinia ziała pustką; maleńki “pokoik" Varian zupełnie tu nie pasował. Dziewczyna usiadła przy ognisku, oparła kamerę na ramieniu. Wiatr wepchnął do jaskini pnącza i strugi porannego deszczu; deszcz zrosił twarz Varian i pokropił ogień, który zasyczał. Dziewczyna była pewna, że słyszy okrzyki ptaków, przenikliwe i pełne podniecenia, czemuż nie pomyślała o tym, żeby dać Kenleyowi naręczny komunii! Mógłby jej teraz powiedzieć, co się tam dzieje. Tak, na pewno słyszała krzyki ptaków i człowieka. Czekała cierpliwie.

W końcu jej cierpliwość została nagrodzona. Pnącza nagle się rozsunęły i do jaskini wleciały trzy ptaki. Wylądowały w podyktowanej szacunkiem odległości od miejsca, gdzie tak długo spoczywał wahadłowiec. Varian natychmiast uruchomiła kamerę i uśmiechnęła się do siebie: że też przypisuję im takie uczucia! Trzy Ptaki wpatrywały się w puste “gniazdo"; skrzydła wciąż jeszcze miały na wpół rozwinięte. Dwa stworzenia pytająco spojrzały na Środkowego Ptaka, a on jakby wzruszył ramionami i złożył skrzydła, z rezygnacją akceptując niemiłą prawdę. Potem wszystkie ptaszyska przysiadły, mocniej stuliły skrzydła i lekko wciągnęły szyje. Varian wyraźnie odczuwała bijący od nich smutek i rozczarowanie. Usłyszała cichuteńki dźwięk. To na pewno nie był wiatr, to musiał być głos ptaków, smutny i żałosny. Tak smutny, że dziewczynę przeszył dreszcz i uznała, że czas się ujawnić.

Odkładała kamerę, gdy nieoczekiwanie ukazał się Kenley, ześlizgując się po drabince. Ptaki rozłożyły skrzydła, zasyczały i krzyknęły głośno. Varian aż się przestraszyła.

- Stój spokojnie, Kenley! Pokaż im otwarte dłonie! To znak, że nie masz złych zamiarów!

- Pewnie, że tak! - Kenley pospiesznie wykonał wszelkie polecenia, lecz przywarł do drabinki, bo ptaszyska najwyraźniej zamierzały go zaatakować.

I tak wykazał sporo odwagi, że nie uciekł. Stał bez ruchu, aż Varian poderwała się, ominęła sunące ku niemu ptaki i osłoniła go.

- Nie czyńcie mu nic złego! - zawołała, rozkładając szeroko ramiona, próbując powstrzymać stworzenia. - Przecież mnie znacie! Musicie mnie pamiętać!

- A jeżeli nie pamiętają? - Kenley chwycił pierwszy szczebel drabinki.

- Nie mam złych zamiarów! Przecież mnie znacie! - Varian z wysiłkiem zachowywała przyjazny ton głosu.

Ptaki były tak blisko, że dziewczyna czuła bijący od nich zapach ryb i ostrą woń. Uniosły spiczaste dzioby i patrzyły na nią przenikliwymi, wrogimi oczami. Poruszały palczastymi wyrostkami w zgięciu skrzydeł, jakby zamierzały ją pochwycić.

- Żałuję, że znów nie mam dla was trawy z Doliny Przesmyku. Wiem, że to nie pora, żeby przychodzić do was z pustymi rękami. Lecz naprawdę się nie spodziewałam, że Kenley się tu zjawi, zanim zdążę z wami porozmawiać. Wiem, że nie rozumiecie moich słów, że pojmujecie tylko ton głosu. Ale wiecie przecież, że staram się być przyjazna i miła? Prawda?

Środkowy Ptak wznosił się nad Varian jak wieża; poruszał “palcami" i lekko przechylił głowę, patrząc na dziewczynę prawym okiem.

- Cholera! Że też nie mam ogłuszacza! Co teraz zrobisz, Varian?

- Nie przestanę mówić - odparła, uśmiechając się do ptaków od ucha do ucha. - A ty się nie waż poruszyć, chyba, że się na mnie rzucą. Wtedy zwiewaj po drabince! - Mówiła to wszystko radosnym, przyjaznym głosem; Kenley jęknął, więc dodała: - Nie waż się! Masz być równie przyjazny i radosny jak ja. One rozumieją ton głosu. Jęk nie był dobrym pomysłem. Kapujesz?

- Załapałem.

Żarliwość odpowiedzi rozbawiła dziewczynę. Ostrożnie wyciągnęła rękę do ptaka.

- Przekonajmy się, czy możemy sobie pozwolić na gesty, które, mam nadzieję, zapoczątkują długotrwałą przyjaźń. - Dziewczyna nie spuszczała oka ze Środkowego Ptaka; stworzenie było równie zaciekawione jej ruchami, jak ona jego reakcją na nie. Dotknęła “palca", ptak się nie cofnął, więc przesunęła dłoń na powierzchnię skrzydła. - Hej, zupełnie jakbyś się natarł oliwą! To wcale nie przypomina sierści!

- To on ma sierść? A ja myślałem, że ptaki zawsze mają pióra! - zdumiał się Kenley.

- Jest taki punkt w rozwoju ewolucyjnym, kiedy sierść przekształca się w pióra albo odwrotnie. Te ptaszyska mają futerko.

Varian cofnęła rękę. Środkowy Ptak cały czas wpatrywał się w dziewczynę szeroko otwartymi oczami. Teraz mrugnął parę razy - zupełnie jak małe dziecko, które w napięciu czekało na nieznane i doznało miłej niespodzianki.

- No, proszę! To wcale nie było takie straszne, co? - uśmiechnęła się dziewczyna.

Odwróciła się ku mniejszemu stworzeniu i delikatnie dotknęła jego “palców". Zniosło dotknięcie, lecz natychmiast się cofnęło o kroczek.

- W porządku, rozumiem - rzekła i popatrzyła na trzecie gtaszysko; i ono się cofnęło, jakby wyczuwając jej zamiary. - Świetnie was rozumiem - oznajmiła i znów spojrzała na Środkowego Ptaka. - To ty jesteś ten twardziel, co?

Stworzenie cicho zamruczało. Jego szyja pulsowała.

- Oooo, widzę, że się ze mną zgadzasz? - Varian znów wyciągnęła wolniutko rękę ku trzem “palcom", ujęła jeden z nich i delikatnie ścisnęła. - Iretański uścisk dłoni. Pierwszy kontakt pomiędzy naszymi gatunkami.

- Ależ masz odwagę! - westchnął Kenley.

- Nie waż się poruszyć.

- Ani ociupinkę. Wszystko w twoich rękach.

Varian wciąż ściskała “palec" ptaszyska i szeroko się uśmiechała, świadoma, z jaką intensywnością się w nią wpatrywało. Wreszcie “palce" ostrożnie oddały uścisk. Były ciepłe i suche; dziewczynę ciekawiło, jak ptak odczuł dotyk jej dłoni. “Palce" rozluźniły się, więc cofnęła rękę.

- Zazwyczaj mówimy: “Cześć, jak się masz?" - Varian pochyliła się w lekkim ukłonie i roześmiała triumfalnie, bo Środkowy Ptak się odkłonił.

- Powinienem był to nagrać. Naprawdę powinienem. Przecież po to tu zostałem, nie? - zajęczał Kenley, więc dziewczyna z trudem opanowała gniew.

- To nie trzeba było gnać po drabince, jakby cię ścigał Galormis - odparowała. Zirytowało ją wtrącanie się Kenleya, lecz zdołała zachować przyjazny ton głosu.

- Nie zlazłbym - odparł - gdybym wiedział, że masz tu gości. Ale przecież nie wiedziałem. Jak się tu dostały?

- Przyleciały.

- Bardzo mi przykro. Spieszyłem się. Muszę to nagrać

- O jedno cię proszę, żadnych gwałtownych ruchów, Kenley. - Varian patrzyła w oczy Środkowego Ptaka.

Ptaszysko wydało głęboki dźwięk i jego dwaj towarzysze zaczęli się cofać. Potem i ono cofnęło się tyłem, z wyszukaną uprzejmością - ten manewr był trudny dla takiego olbrzyma. Kolejne “słowa" i trzy ptaki z godnością podreptały ku wylotowi jaskini i odleciały. Kenley pogalopował za nimi z kamerą.

- Rany! Mam to na taśmie! - Kenley już zapomniał, że to przez niego nie sfilmowali pierwszego bezpośredniego kontaktu z ptaszyskami.

Varian westchnęła z ogromną ulgą. Rękawem otarła pot z czoła, kolana się pod nią ugięły. Wróciła do ogniska i ciężko usiadła w fotelu.

- Pierwsza zasada przy filmowaniu zwierząt o nie znanych ci obyczajach: podchodź do nich bardzo ostrożnie - pouczyła Kenleya.

- Hej, Varian! Te trzy wróciły na grzędę, ale całe ich mnóstwo leci nad morzem na południowy wschód!

Dziewczyna poderwała się i skoczyła do wylotu jaskini. Uwiesiła się na lianie, “wykołysała" na zewnątrz i zadarła głowę. Nawałnica minęła. Na tle mglistego nieba widać było ptaki z sieciami w pazurach.

- Potrzebujemy jeszcze mnóstwo taśmy, Kenleyu! Będziemy łowić ryby! Pospiesz się!

Obydwoje pomknęli do ślizgacza. Chwała niebiosom! Nareszcie mogła się zająć obserwacją ptaszysk! Nie mogła się tego doczekać od momentu wyjścia z hibernacji.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


Kiedy Kai z towarzyszami dotarli do dawnego obozu-bazy, czekały tam już na nich cztery pojazdy z “Zaid-Dayan". Technicy usuwali stare podpory osłony siłowej. Nowe leżały w pobliżu.

Chłopak wylądował przy największym ślizgaczu, z którego wysiadł Fordeliton. Pomachał Kaiowi. Potem obaj patrzyli, jak Triv osadza wahadłowiec dokładnie w tym samym miejscu, co przed czterdziestoma trzema laty. Efekt deja-vu sprawił, że Kai odwrócił oczy od tego widoku i wciągnął Fordelitona w rozmowę.

- Powinieneś tu znaleźć wszystko, co zamówiłeś poprzez Mayerd. - Ford szerokim gestem wskazał trzy ślizgacze i lśniącą szalupę. - Nasza komendant dorzuciła jeszcze to i owo.

- Może buteleczkę sverulańskiej brandy, o której tyle słyszałem? - uśmiechnął się Kai.

- To by mnie ogromnie zdziwiło. Chroni napitki jak kody destrukcji. Muszę jednak przyznać, że wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną i ucieszoną że nie ma śladu po tym Dupaynilu. Lunzie nie puściła pary?

- Nie miałem czasu jej zapytać - odparł Kai, który całkiem zapomniał o wczorajszym wydarzeniu. - A Lunzie nie paple po próżnicy.

- Zupełnie jak jej pra-para-pra - Ford z irytacją zacisnął wargi. Potem zmienił ton: - No, ale zostawmy te drobiazgi i przejdźmy do konkretów. Mam tę zabaweczkę, o której wspominała komendant Sassinak. Zakodowałem tam wszystkie ważne wiadomości o tej planecie. Nawet to nagranie Dimenona o płaszczakach. Teraz tylko trzeba ją zawiesić. - Skinął na Kaia, żeby poszedł za nim do szalupy; tam ukląkł przy małej, czarnej, plastykowej kasecie, otworzył ją i wyjął matową kulę. Uśmiechnął się szeroko, pokazując kulę Kaiowi: - To ci dopiero zabaweczka! - otworzył jakąś przegródkę, coś dostroił i zamknął kulę. - Teraz możemy ją puścić na wiatr.

- Na wiatr?

- No, troszeczkę jej pomożemy - przyznał Ford. Wyszli ze statku i Fordeliton pospieszył ku małemu stosikowi kamieni.

- Tu jest środek obszaru chronionego polem siłowym. No to rraz! - i Fordeliton podskoczył, unosząc kulę do góry; wznosiła się jeszcze chwilę, a potem zatrzymała, leniwie wirując i rozsiewając łagodną poświatę. Ford otrzepał ręce. - Teraz już nic małego, średniego czy wielkiego nie podejdzie tu cichcem, bez waszej wiedzy. A jeżeli będzie na “liście intruzów", to zostanie natychmiast ogłuszone. Czujesz się bezpieczniej?

- Skoro ta zabawka jest tak dobra, jak mówisz.

- Jest. - Ford ostrożnie ścisnął ramię Kaia. - Co jeszcze możemy dla was zrobić?

W tym samym momencie zadziałało pole siłowe i rozległy się radosne okrzyki “ocaleńców" i ochotników z “Zaid-Dayan".

- Teraz możemy wreszcie wrócić do spraw zarzuconych czterdzieści trzy lata temu.

- Dopiero wtedy, kiedy kopuły będą gotowe - przypomniał Ford i Kai przytaknął.

Tym razem Trizein wolał kopułę od kwatery w wahadłowcu. Ofiarował się również, że będzie nadzorował trójkę dzieciaków. Wzniesiono więc dla niego jedną z większych kopuł, z czterema niewielkimi sypialniami i sporym laboratorium. Dimenon i Margit chcieli wrócić do swojego obozu pomocniczego. Portegin z Aulią wybrali miejsce na swoją kopułę. Triv wziął “jedynkę", Kai także. Potem ustalono, gdzie stanie największa kopuła, z mesą i salą ogólną. Okazało się, że dostawa była większa niż zamówienie, więc wzniesiono jeszcze kopuły dla Varian i dla ewentualnych gości. Kai znów ogarnął spojrzeniem naturalny amfiteatr: pole siłowe błyskało, unicestwiając uderzające w nie owady; ani jedna z nowo zbudowanych kopuł nie stała tam, gdzie budowle pierwszego obozu. Doskonale rozumiał, dlaczego.

Wśród ochotników znajdowali się dwaj stewardzi z “Zaid-Dayan", którzy podali teraz posiłek, wzbogacając go iretańskimi owocami i zieleniną.

- Zadziwiające! - odezwał się jeden z ochotników. - Nie spodziewałem się, że na takiej cuchnącej planecie może w ogóle wyrosnąć coś jadalnego! A to jest pyszne!

- A ja myślę - dorzucił drugi - że na tej cholernej planecie nie czujemy prawdziwego smaku. Smród zakłóca nasz zmysł smaku i powonienia.

- Czyli nie należy sądzić po samym zapachu lub po samym wyglądzie - wymądrzała się Margit. - Czy możemy wraz z Dimenonem wrócić na nasze włości, Kaiu?

Chłopak nie zdążył odpowiedzieć, bo rozległ się przeszywający świst. Spojrzał w górę, podejrzewając, że to glob ich przed czymś ostrzega i kątem oka dostrzegł, jak Fordeliton naciska guzik swojego komunitu. Przez twarz oficera przemknęło rozczarowanie. Spojrzał na Kaia ze smutnym uśmiechem i skinął na swoich ludzi.

- Przykro mi, Kai, odwołują nas. Od chwili lądowania mieliśmy żółty alarm. Teraz mamy czerwony. - Ford wstał i zamaszyście machnął ręką. - No, załoga. Wracamy.

Rozległy się pełne niezadowolenia pomruki i jęki, lecz wszyscy karnie ruszyli ku drzwiom.

- Nie należy odchodzić zaraz po poczęstunku. Mama mnie nauczyła, że to bardzo niegrzecznie - powiedział starszy steward, uśmiechem przepraszając za nieporządek w sektorze kuchennym.

- Nie martw się, zaczekamy na ciebie ze sprzątaniem! - zakpiła przyjaźnie Margit.

- Postaram się dać znać, co się dzieje - mówił Fordeliton do idącego obok Kaia. - Macie tu glob, więc nie musicie się niczego obawiać.

- Powodzenia - to tylko zdołał powiedzieć chłopak.

Triv odsłonił przejście w osłonie siłowej, wypuścił szalupę i ślizgacze. Potem je zamknął i poszedł do Kaia.

- Czy ten ich alarm oznacza, że nie wolno się nam stąd ruszyć?

- Ford nic o tym nie wspominał.

- Czyli możemy zacząć robotę od miejsca, w którym ją przerwaliśmy?

- Działa już nowy ekran sejsmiczny, Porteginie?

- O tak, działa i ma nam sporo do powiedzenia - odparł zapytany, znacząco unosząc brwi.

- Jak to? - zaciekawił się Kai, kiedy szli do wahadłowca.

- Zaraz się przekonacie - rzekł Portegin.

Popatrzyli na ekran i zrozumieli. Nie było już podwójnych sygnałów, które tak zaniepokoiły geologa. Na ekranie widniała jedna siatka.

- Thekowie zabrali wszystkie stare czujniki?

- Na to wygląda. Jak myślisz, Kaiu, zjedli je? - spytał Portegin. - Dimenon twierdzi, że tak.

- Są do tego zdolni - rzucił Triv.

- Kiedy zniknęły z ekranu sygnały starych czujników?

- Jeszcze wczoraj, kiedy uruchamiałem i sprawdzałem ekran, było ich z pięćdziesiąt lub więcej - odrzekł Portegin. - Dzisiaj włączyłem go dopiero wtedy, kiedy postawiliśmy kopuły. Rzuciłem na niego okiem tuż przed gongiem na posiłek. Tylko parę zostało, o tam - Portegin wskazał na skraj ekranu. - A teraz wszystkie zniknęły. Na pewno je połknęli. Czujnik odczytuje poprzez każdą przeszkodę.

- Ale nie przez Theka - odezwała się Margit.

- Powinny przenikać nawet przez krzemowe cielsko Theka - uśmiechnął się Triv.

- A więc musieli je zjeść - upierał się Portegin. - Zjedli i dokładnie strawili.

Kai długo wpatrywał się w ekran, choć wcale nie widział siatki czujników. Wreszcie rzekł:

- Wróciliśmy. Znów mamy odpowiednie wyposażenie. Wciąż jeszcze nie wykonaliśmy swoich zadań. Lepiej weźmy się do roboty, zamiast tak siedzieć i gadać o tym, czego nie możemy zmienić i na co nie mamy żadnego wpływu. Margit i Dimenonie, wracajcie do swojego obozu i podejmijcie badania. Przynajmniej nic nie zakłóca odczytu na ekranie Portegina. Co wybierasz Triv?

- Chciałbym ruszyć na północ, dalej niż byliśmy. Jest tam wulkaniczne pasmo, które może być bardzo interesujące geologicznie.

- Zgoda. Czy weźmiesz ze sobą Bonnarda?

- Z przyjemnością.

- Jakie masz plany na resztę dnia, Lunzie? - spytał Kai lekarkę.

Bez słowa potrząsnęła głową.

- Będziesz pilotem Trizeina?

- A ty kierownikiem bazy? Świetny pomysł.

- Wiedziałem, że ci się spodoba - uśmiechnął się do niej Kai.

- Trochę lepiej wyglądasz, ale nie powinieneś się przemęczać, skoro nie ma takiej konieczności - burknęła i ruszyła do wahadłowca.


ROZDZIAŁ SZESNASTY


Nastąpiło zwykłe w takich razach zamieszanie i wreszcie wszystkie zespoły wyruszyły do swoich zadań.

- Może cię to zaciekawi, Kaiu - zdążyła mu powiedzieć Lunzie - więc ci zdradzę, że Dupaynil i ja porozmawialiśmy sobie z Crussem przez komunit - uśmiechnęła się ponuro. - Dupaynil udawał wnuka Paskuttiego i Tardmy, ja wnuczkę Bakkuna i Berru. Cruss marzy o tym, żeby przemycić kilku swoich ludzi na tę planetę. Obiecuje nam złote góry za pomoc. Dupaynil jest oporny, a ja podejrzliwa. Będę cię o wszystkim informować.

Kai ogromnie się zirytował - nie chciał, żeby na Irecie pojawiło się choć kilku grawitantów. Nigdy nie był mściwy, lecz podstępne knowania Crussa doprowadzały prawego i wyrozumiałego chłopaka nieomal do furii. Miał ochotę wziąć udział w zastawieniu zasadzki, lecz wiedział, że by się zdradził. Szczerze się cieszył, że Cruss coraz bardziej się pogrąża.

Kai usiłował sam siebie przekonać, że takie negatywne uczucia były sprzeczne z Dyscypliną i że powinien się ich pozbyć. Potem zdał sobie sprawę - i aż się roześmiał - że choć nienawiść to paskudne uczucie, to jednak wspaniale pobudza krążenie. Dziś rano czuł koniuszki palców, kiedy nakładał maść. Hmmm, może to efekt działania leku, a nie dobroczynny wpływ sprawiedliwego gniewu. Poruszył palcami; ciągle jeszcze nie czuł na skórze dotyku rękawic. I dobrze, przynajmniej posługuje się rękami, jakby nie miał rękawic.

Chłopak szedł przez amfiteatr w stronę wahadłowca. Opustoszały obóz sprawiał dziwne wrażenie. Cóż, zaraz się zajmie raportem Dimenona i Margit o ich wczorajszych znaleziskach: bogatych złożach rud metali i transuranowców - wszystko to przywłaszczyli by sobie grawitanci, gdyby ZD ich nie powstrzymał! Kai dotarł do śluzy wahadłowca i dopiero wtedy usłyszał brzęczyk komunitu. Pognał do sterówki i nacisnął przełącznik z takim impetem, że o mało się nie skaleczył.

- “Zaid-Dayan" do obozu-bazy! - Na ekranie ukazała się konsoleta krążownika i komendant Sassinak. - A już myślałam, że wszyscy gdzieś polecieliście! Masz jakiś pojazd, Kaiu? Nadlatuje spora grupa Theków i prosi o pozwolenie na lądowanie. Najpierw nadawali w kierunku lokatora przy jaskini ptaków.

- Ojej - przypomniał sobie chłopak - zapomnieliśmy rozmontować ten radiolokator!

- Nic takiego się nie stało! - Sassinak uśmiechem dała do zrozumienia, że Varian była ogromnie zaskoczona i zdumiona koniecznością “pogawędki" z lakonicznymi Thekami.

- Czy jest wśród nich Tor?

- Nie podali swoich imion.

- Nie mam żadnego ślizgacza.

- Szalupa już startuje.

Kai nagrał wiadomość dla każdego, kto by się zgłosił do bazy i sprawdził, czy nie ma żadnych “dziur" w osłonie siłowej; dopiero potem usłyszał gwizd powietrza prutego przez szalupę. Kula się rozjarzyła, lecz wróciła do zwykłego zabarwienia. Pilotem był Ford.

- Przywiozłem naszych stewardów. Nie lubię zostawiać takiego bałaganu w mesie - rzekł Fordeliton.

Kai uśmiechnął się na pożegnanie i jeden ze stewardów zamknął przejście w osłonie siłowej. Chłopak wszedł na pokład szalupy. Ford gestem dał mu znak, żeby usiadł i zapiął pasy.

- Jeszcze nigdy nie widziałem tak licznego zgromadzenia naszych szacownych przyjaciół. Nasz oficer naukowy obserwował tych od Dimenona i przysięga, że się znacznie powiększyli.

- Dimenon sądzi, że oni się objadają. I najwyraźniej w świecie pochłonęli wszystkie stare czujniki, które dawały “echo" na naszym ekranie.

Fordeliton zawrócił szalupę i - zanim Kai zdążył złapać oddech - włączył przyspieszenie. Pojazd był bardzo nowoczesny, lecz przeciążenie i tak dawało się we znaki.

- Ilu ich widziano? - wymamrotał Kai przez maltretowane przeciążeniem wargi. Nacisk nagle ustał.

- Dziewięciu. Z tego trzech równie wielkich jak transportowiec. Tak przynajmniej mówią nasze sensory.

Kaia zdumiał ogrom Theków.

- Są jacyś mniejsi? - spytał. - Gdyby tak Tor był wśród nich...

- Są trzy Olbrzymie Niedźwiedzie, trzy Średnie Niedźwiedzie i trzy Małe Niedźwiedziątka - uśmiechnął się radośnie Fordeliton. - Nic się nie martw. Jedną z licznych specjalności Sassinak jest rozmowa z Thekami. - I z nutką złośliwości dodał: - Chociaż ciekaw jestem, czy nasza miła komendant da sobie radę z tak liczną grupą szacownych sprzymierzeńców Federacji.

Po paru minutach byli już na miejscu. Fred właśnie hamował, kiedy z “Zaid-Dayan" podano im nowe współrzędne lądowania.

- Chcą, żebyśmy usiedli w pobliżu osady - powiedział Ford, zerknąwszy na mapę i ruszył w tamtym kierunku. Włączył przedni ekran. - I już widzę, dlaczego!

Kai wychylił się do przodu na tyle, na ile mu pozwoliły pasy i spojrzał na ekran; nie chciał uronić ani odrobiny z tak niecodziennego widoku. Aż sapnął ze zdumienia.

Wcześniejsze, żartobliwe uwagi Forda o imponujących rozmiarach Theków bardzo go rozbawiły. Teraz uśmiechnął się jeszcze szerzej - trzy Małe Niedźwiedziątka wyższe od niego, mierzącego prawie dwa metry, tkwiły przy głównej śluzie krążownika, a żołnierze pospiesznie ustawiali się w honorowy szpaler. Jeden ze Średnich Niedźwiedzi wolniutko lądował za tamtymi trzema. Pozostałe Średnie Niedźwiedzie zajmowały pozycje po obu stronach dziobu transportowca grawitantów. Kai objął to jednym rzutem oka, a potem zagapił się z niedowierzaniem na trzy Olbrzymie Niedźwiedzie, które dostojnie spływały na lądowisko za transportowcem.

- Jak świetnie się złożyło - zauważył Fordeliton - że Iretańczycy zbudowali takie wielkie lądowisko. Inaczej te olbrzymy pewno by się nie odważyły tu lądować. Oooops! Pospieszyłem się z oceną.

Fordeliton “zawiesił" szalupę nad wyznaczonym dla nich miejscem lądowania, dzięki czemu mieli wspaniały widok na to, co się działo. Trzy Olbrzymie Niedźwiedzie z wielką godnością - jaki napęd u licha stosowały?! - opuściły swe cielska na lądowisko. I dalej szły w głąb, aż kratownica zaczęła dymić, topić się i kipieć. Spod olbrzymich Theków wyciekało płynne żelazo. Fordeliton tak zaraźliwie ryczał ze śmiechu, że Kai poszedł w jego ślady. Thekowie nagle przestali opadać; płynne czerwone żelazo ściemniało i w jednej chwili scaliło się.

- Niedużo brakowało, co? - Fordeliton z rozmachem klepnął Kaia i natychmiast go za to przeprosił. - Mam błogą nadzieję, że ktoś to nagrał! Koniecznie trzeba to zachować dla potomności. A co by było, gdyby tak szli w dół, w dół i w dół?

- Nic by nie było. Właśnie tu wybudowano kratownicę, bo pod tym płaskowyżem rozciąga się skalna skorupa, która by zatrzymała nawet Theka. - Kai uśmiechnął się do Fordelitona. - Ale wątpię, czy grawitantom szło o dogodzenie Thekom. Widziałeś już kiedyś takie olbrzymy?

- Zawsze myślałem, że tacy wielgachni Thekowie już się nie przemieszczają. Coś ty znalazł takiego na tej cholernej planecie, Kaiu, co ich wywabiło z wygodnych nisz? A w ogóle to gdzie oni mieszkają? W niszach czy na szczytach gór? Nieważne.

Ford wylądował i obaj natychmiast ruszyli ku “Zaid Dayan". Sassinak wraz z oficerami już szła w stronę Theków. Kai i Fordeliton przyłączyli się do nich. Komendant Sassinak powitała ich skinieniem głowy. Nagle stanęli jak wryci - rozległ się głośny dźwięk i jeden z Malutkich Niedźwiedzi ruszył naprzód.

- Kaaaaaiiiiieeee! - był w tym i nakaz, i rozpoznanie.

- To brzmi jak twoje imię, Kaiu. Ustępuję ci pola - Sassinak przywołała go gestem i mrugnęła do niego, kiedy ją mijał.

- Tor? - spytał chłopak, stając przed Thekiem; to musiał być jego znajomy z ARCT-10, żaden inny Thek nie rozpoznałby konkretnego człowieka wśród tylu osób. - Tor? - Świadomość, że patrzy na niego czterech Theków a słucha kolejnych pięciu przytłaczała Kaia; łatwiej byłoby rozmawiać przez znajomego!

- Tor odpowiada.

Kai odetchnął z ulgą, a potem zdał sobie sprawę, że Tor odpowiada na pytanie, którego mu nie zadał. A raczej na pytanie stawiane zresztą bezskutecznie, jego pobratymcom.

Śmignęła wypustka Theka, podając czujnik. Kai wyciągnął więc po niego rękę, z wtedy wypustka cofnęła się - chłopak stał z wyciągniętymi rękami; jeszcze nigdy się tak głupio nie czuł w obecności Theka.

- Zzzzzaaaa ggooorrąąąceee. Ppppaaatrzzz.

Kai nachylił się posłusznie i spojrzał na czujnik. Był taki sam jak ten, który Tor wykopał w ich starym obozie.

- To robota Theków?

Rozległ się grzmot. Wszyscy spojrzeli bojaźliwie w niebo Irety, zasnute chmurami, lecz Kai przypuszczał, że to się odezwał Thek. Ów grzmot wydał jeden z olbrzymów, górujących nad transportowcem.

- Gdzie został znaleziony? - Kaia całkiem zaskoczyła światowość owego pytania, lecz wziął się w garść i podał współrzędne.

Znów huknął grzmot, odpowiedziało mu nieco cichsze mruknięcie; Kai uznał, że to był Tor, bo górna część cielska tego ostatniego lekko zafalowała - zupełnie jakby się obrócił ku pobratymcowi.

- Spytaj go, Kaiu, czy Thekowie roszczą sobie prawa do Irety - szepnęła mu na ucho Sassinak.

- Sprawdzamy! - Ku zdumieniu wszystkich, Thek odpowiedział bezpośrednio Sassinak, a potem dodał, pogłębiając ich osłupienie: - Rozejść się. Skontaktujemy się - I zesztywniał, co oznaczało - Kai świetnie o tym wiedział - że już się nie odezwie.

Chłopak spojrzał na Sassinak.

- Kazał się nam rozejść? - Szorstkość Theka bardziej ją rozbawiła niż zirytowała. - Wrócą do nas, gdy już uzgodnią między sobą co i jak?

- Wspaniale podsumowała pani całą rozmowę - stwierdził kurtuazyjnie Kai.

Chłopak znów sobie przypomniał bezwstydne żarciki Forda, jego aluzje do starej bajki dla dzieci. Thekowie tak rzadko budzili wesołość - a przecież teraz Kai z trudem pohamował śmiech. Zerknął na Fordelitona, lecz ten miał minę grzecznego niewiniątka.

- Zwolnij ludzi, Ford. Odwołaj czerwony alarm. Oto na co się uskarżają Thekowie. Brak właściwej dbałości o szczegóły. Czy możemy przejść do mojego gabinetu, panowie? Poświęcisz nam chwilę, Kaiu?

Chłopak przytaknął i Sassinak poprowadziła ich do swoich pomieszczeń w krążowniku. Jako ostatni weszli do kabiny komendant Fordeliton i wysoki, chudy mężczyzna o pociągłej twarzy i przenikliwym spojrzeniu.

- Chyba jeszcze nie poznałeś naszego oficera naukowego, Kaiu. To właśnie kapitan Anstel, gubernatorze.

- Miło mi pana poznać, gubernatorze - rzekł kapitan głębokim basem. - Czytałem wasze raporty. To fascynujące! Zupełnie niezwykłe. Nie tylko dinozaury, a są to bez wątpienia najprawdziwsze dinozaury, ale i płaszczaki. Zbadałem ich chemię. Coś, czego jeszcze nie było, choć znalazłem dwa punkty zbieżne pomiędzy owymi płaszczakami a plastycznymi Wahksami z planety Mniejszego Delibesa... Aha, przykro mi z tego powodu, gubernatorze - Anstel usiadł, ożywienie zniknęło z jego twarzy.

- Jestem pewien, kapitanie Anstel, że Trizein z przyjemnością wymieni się z panem informacjami; jeśli tylko obowiązki pozwolą panu na spotkanie z nim - powiedział Kai.

- Byłbym zachwycony. Zawsze mnie zdumiewało, że dinozaury urzekają i fascynują takie ulotne, kruche stworzenia jak my, ludzie.

Sassinak uznała, że najwyższy czas przejść do rzeczy i zmieniła temat:

- Co sądzisz o ostatnich wydarzeniach, Kaiu?

- Czyżby Thekowie potrafili się martwić? - spytał chłopak i rozejrzał się wokół.

- To właśnie wyczytałeś z ogłuszającego grzmotu? - uśmiechnęła się Sassinak. - Podziwiam i darzę szacunkiem naszych krzemowych sprzymierzeńców, jak przystało przelotnej jętce. Lecz takie... - przerwała, szukając odpowiedniego słowa - tak liczne ich zgromadzenie na w gruncie rzeczy podrzędnej planecie: to coś niebywałego. Sądzę, że świadczy wprost niezwykłym zainteresowaniu tym światem. Zainteresowaniu wielkim jak góra, że tak powiem.

- A kto będzie Mahometem? - spytał spokojnie niepoprawny Fordeliton.

Kai stłumił śmiech; spostrzegł, że Sassinak doceniła dowcip swego adiutanta.

- Jakoś nie widzę naszych piratów w tak doniosłej roli, Fordzie. Ani nie dostrzegłam nic szczególnie porywającego w tej paskudnej, niezdrowej planecie, Kaiu. Czy to był ten sam czujnik, który ściągnął tutaj Tora? - Chłopak przytaknął, więc komendant mówiła dalej - I wszyscy mali Thekowie, w chwilach wolnych od przysmażania płaszczaków, zajmowali się pochłanianiem reszty starych czujników. Coś mi się wydaje, Kaiu, że i twoje “odżycie", i tak opatrznościowe zjawienie się “Zaid-Dayan" ścigającego transportowiec grawitantów, to sprawy marginalne wobec o wiele ważniejszej kwestii. Ponieważ znaleziono tu czujniki Theków, chociaż Ireta figuruje jako “nie zbadana" i w spisach waszego SB, mojego sztabu, czuję się upoważniona do osobliwych domysłów. Ośmielam się podejrzewać, że może istnieje jakaś luka w przesławnym łańcuch informacyjnym Theków. Ze ów łańcuch pękł właśnie tu, na Irecie. Zgadzacie się ze mną?

Trudno było skwitować jedynie uśmiechem wnikliwe rozważania Sassinak, więc chłopak uznał, że komendant może mieć rację. Jak widać, bezczelne dowcipy Fordelitona silnie zachwiały wiarą Kaia w nieomylność Theków! Zaraz, zaraz, myślał, jeżeli Thekowie są Niedźwiedziami ze starej bajki, to kto byłby... no... kto byłby Złotowłosą? Na pewno nie piraci, którym Ireta coraz bardziej paliła się pod stopami. Nagle przestało go to bawić. Kai wcale sobie nie życzył, żeby Thekowie stracili przywilej nieomylności.

- Owe stare czujniki to na pewno dzieło Theków - przyznał wreszcie. - I dlatego tak się zainteresowali Iretą. Lecz dalej nie rozumiem, czemu czujniki i Ireta wywołały wśród nich aż takie zamieszanie i podniecenie.

- Ja też tego nie pojmuję - przyznała Sassinak; wzięła w dłoń ogłuszacz i zaczęła się nim bawić. - Jeszcze raz przejrzałam wasze raporty... - wzruszyła ramionami. - Ireta ma bogate złoża transuranowców, jest tu trochę metali ziem rzadkich i innych rud, lecz... A może Thekowie chcą ustalić, dla swojej własnej satysfakcji, dlaczego ta planeta została źle skatalogowana? Przyznam, że jestem równie ciekawa jak oni, dlaczego tak się stało; skąd się wzięła owa luka w informacjach. Nikt z nas nie chciałby podawać w wątpliwość nieomylności Theków. Nikt nie lubi, jak upadają jego ideały - uśmiechnęła się do Kaia, jakby szanowała i podzielała jego rozterki.

- Kiedy nasz ekran ujawnił obecność tych czujników, stwierdziliśmy, że znajdują się one tylko na skalnej płycie. Nigdzie indziej ich nie było - powiedział chłopak.

- To by znaczyło, że czujniki rozmieszczono... - Anstel umilkł, pogrążony ogromem minionego czasu.

- Wiele milionów lat temu, biorąc pod uwagę geologiczną aktywność Irety - dokończył Kai.

- A Thekowie zebrali wszystkie stare czujniki i nie możemy oszacować wieku tych urządzeń - oburzył się Anstel; potem spojrzał z nadzieją na Kaia: - Może przypadkiem...

- Niestety, nie. Nie mieliśmy potrzebnych do tego celu aparatów. Przecież mieliśmy być pierwszą wyprawą.

- Czyli całe eony temu Thekowie zainstalowali tu swoje czujniki? - zapytała Sassinak.

- Jeżeli nie oni, to może ktoś inny...

- Tylko nie Inni! - oburzyła się na niby komendant. - Nie zamierzam jednego dnia stracić wszelkich złudzeń!

- To na pewno nie byli Inni - Kai energicznie potrząsnął głową. - Ów stary czujnik jest bez wątpienia dziełem Theków. Niezaprzeczalnie. Nasze czujniki wyglądają dokładnie tak samo. Dopiero teraz doceniłem, jaka to wspaniała konstrukcja. Sygnały odbierane przez ekran były słabiutkie, lecz były!

- Nie zapominajmy, że planety, na których przebywali Inni, są pozbawione życia. Obdarte do gołej skały. Całkowicie pozbawione życia! - oburzył się Anstel, który cenił życie we wszystkich jego postaciach.

- Dlaczegóż więc delegacja Theków zaszczyciła nas odwiedzinami? - zapytała Sassinak.

- Pewno ktoś zapomniał, że ta planeta już była badana i sklasyfikowana - zasugerował Fordeliton - i teraz próbują naprawić to przeoczenie. Ten twój przyjaciel Tor raczył stwierdzić, że “sprawdzają".

- Jakim cudem to sprawdzą - wtrącił się Anstel - skoro zabrali wszystkie stare czujniki?

- A może - oczy Sassinak zalśniły szelmowsko - może je muszą strawić, żeby się czegoś dowiedzieć? - Nachyliła się i przebiegła palcami po klawiaturze, włączyły się ekrany: Wielkie i Średnie Niedźwiedzie tkwiły na swoich miejscach, natomiast zniknęły Maleńkie Niedźwiedziątka; czwarty ekran ukazywał ten fragment Irety, gdzie płaszczaki zaatakowały Theków - nie było tam ani jednego olbrzyma. Rozległ się brzęczyk: - Tak? Naprawdę? - Znów dotknęła klawiatury.

Kai aż wstał ze zdumienia. Równinę poniżej obozowiska wypełniało mrowie Theków.

- Rany boskie! Zbiegną się tu płaszczaki z całej Irety! - zakrzyknął chłopak.

- Bardzo wątpię. A gdyby nawet, to wam nie zagrożą. Przecież są tam i Thekowie, i glob. Nie można sobie wymarzyć lepszej osłony.

- Co oni tam robią? Przecież ja jestem tutaj. I Tor o tym wie. Cholera! - denerwował się Kai. Potem osłupiał, pozostali również: Thekowie rozlatywali się na wszystkie strony i znikali z ekranu. - I co teraz?!

- No właśnie, co teraz? - Sassinak nie kryła rozbawienia i zadumy.


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


Przenieśli się z kwatery Sassinak do sali, w której oficerowie po służbie jedli południowy posiłek. Komendant przepraszała, że lunch składa się z przetworzonego pokarmu. Kai pamiętał, jak wychwalał potrawy na wieczornym przyjęciu, więc ugryzł się w język i nie powiedział, że jest bardziej przyzwyczajony do syntetycznej żywności. Po pierwszym kęsie “białek" zaczął się zastanawiać, czy aby jego preferencje pokarmowe nie były wymuszone przez okoliczności. Dania wyglądały apetycznie i zachęcająco, lecz Kai po raz pierwszy poczuł ów dziwaczny posmak, o którym stale mówiła Varian.

- Pewno tak cię zajmowały kwestie geologiczne - odezwał się Anstel; na jego chudej twarzy malowało się ożywienie - że nie miałeś zbyt wiele czasu dla dinozaurów?

- Niestety, tak - odparł Kai. Dotarły do niego tylko ostatnie słowa Austela, lecz uznał, że trzeba coś powiedzieć. - Mieliśmy w obozie osierocone małe hyracotherium... - przerwał, a potem dokończył: - ale to było, zanim zapadliśmy w kriogeniczny sen.

- Hyracotherium? - W oczach Anstela płonęło podniecenie. - Naprawdę? Nie mylisz się? To właśnie z nich na Starej Ziemi rozwinęły się zwierzęta jednokopytne! Wiedziałeś o tym?

Kai nie był zbyt mocny w ksenobiologii, więc spróbował zmienić temat:

- Widzieliśmy też futrzaste ptaki...

- Futrzaste?! - zapalił się Anstel.

- A, prawda - Fordeliton miał tak niewinną minę, że ci, którzy go znali, nadstawili uszu. - Varian, a sam przyznasz, że to źródło godne zaufania, twierdzi, że większość widzianych przez nią dinozaurów cierpiała na nadwagę, źle się odżywiała i że dręczyły je najrozmaitsze, bardzo agresywne pasożyty. No i że natura nie była dla nich zbyt łaskawa.

- Nikt nie oczekuje od dinozaurów urody - stwierdził z godnością Anstel. - Urzekają nas swoim ogromem i dostojeństwem. Najrozmaitsze ich gatunki dominowały na Starej Ziemi przez miliony lat, w mezozoiku, dopóki przesunięcie się biegunów magnetycznych nie spowodowało dramatycznych zmian w środowisku...

- Bzdura! Kosmiczny obłok zakrył Słońce i to spowodowało zmianę klimatu - zdecydowanie sprostował Pendelman.

- Mój drogi Pendelmanie, nie ma żadnego dowodu potwierdzającego tę teorię...

- A właśnie, że jest, Anstelu! Właśnie, że jest! Bothemann z New Smithosonian Tyrkonii ma dowody...

- Hipoteza Bothemanna ma nader kruche podstawy! Przecież ów geologiczny obszar Italii na Starej Ziemi, gdzie można by ewentualnie znaleźć dowody, zapadł się w początkach dwudziestego wieku, przy przesunięciach płyty środkowo-europejskiej...

- No ale nagrania z Centralnej Składnicy, dokonane przez ową Grupę Kalifornijską...

- Są równie niepewne, jak wszystko, co stamtąd pochodzi...

- Panowie, panowie! To, jak i dlaczego zginęły dinozaury, nie ma żadnego związku z naszą sprawą! - powściągnęła ich Sassinak. - Nas obchodzi to, że dinozauropodobne stwory żyją sobie na Irecie i całkiem dobrze się tu mają. Cieszcie się tym i podziwiajcie je, dopóki okoliczności wam pozwalają. A dyskusje zostawcie na długie bezsenne noce!

Zjawił się podoficer kancelaryjny. Komendant przywołała go i wysłuchała. Potem uśmiechnęła się do Kaia i szeptem odpowiedziała tamtemu. Podoficer pospiesznie odszedł.

- Varian się zjawiła. Przyłączy się do nas.

- Czy ona może pamiętać, Kaiu, gdzie znaleźliście hyracotheriuml - zapytał Ansteł.

- O, tak, ale przypominam ci, że to było czterdzieści trzy lata temu.

- To chyba nie był jedyny osobnik tego gatunku? - Anstel najwyraźniej postanowił, że nie spocznie, dopóki nie zobaczy choć jednego takiego stwora.

- Ona poświęca całą uwagę złocistym ptakom, które, jak się zdaje, przejawiają sporą inteligencję - odparł Kai. Chciał, żeby Varian miała wymówkę, gdyby wolała się wykręcić od zakusów Anstela.

- Muszę przejrzeć moje dyskietki. Świetnie pamiętam hyracotherium, lecz te...

- Trizein twierdzi, że to są pteranodony.

- Pteranodony! - Oczy Anstela o mało nie wyskoczyły z orbit.

- Tak, tak, mój drogi kolego. Wyglądają kubek w kubek jak pteranodony - dorzucił Pendelman, zachwycony, że może pogłębić mętlik w umyśle oficera naukowego. - Na własne oczy widziałem, jak całe stado podrywa się ze skał i buja w powietrzu. Mówię ci, to prawdziwa sztuka na takiej wietrznej planecie jak Ireta.

Podoficer wprowadził Varian. Dziewczyna z nieskrywaną ulgą przywitała Kaia.

- Przepraszam, że tak długo trwało, zanim tu dotarłam - rzekła do Sassinak. - Widzę, że Thekowie was znaleźli?

- Szukali Kaia i to z nim chcieli wymienić swe niezrównanie treściwe uwagi.

- Co się stało? A może... - Varian rozejrzała się wokół, chcąc zachować dyskrecję; w odległym końcu sali kilku oficerów spokojnie rozmawiało.

Sassinak uspokoiła dziewczynę i wzrokiem poleciła Kaiowi, by wszystko wyjaśnił.

- Powrócił Tor.

- W licznym towarzystwie, żeby chronić te miłe zwierzątka?

- Powrócił Tor - uśmiechnął się Kai. - On i pozostali Thekowie właśnie sprawdzają.

- Co sprawdzają?

- Tego nam nie zdradzili - szorstka uwaga komendant przypomniała obojgu Lunzie.

- Aha!

- Prawdę mówiąc, kazali się nam rozejść - dorzuciła Sassinak - i “skontaktują się".

- Milutcy są, nieprawdaż? - orzekła Varian i powiedziała do Kaia: - Nikt z nas nie pomyślał, żeby rozmontować ten stary radiolokator Portegina. Kenley się teraz tym zajął. Wolałabym już nie narażać ptaszysk na takie odwiedziny, a zwłaszcza wizyty Theków. Nie mam pojęcia, że aż tylu ich się tu zjawiło. Chwała niebiosom, że nie wylądowali na mojej skale! Widziałam co zrobili z lądowiskiem Aygara - zachichotała.

- Bardzo możliwe - odezwał się Fordeliton - że Thekowie się pomylili.

- Thekowie? Pomylili się? Jakie to pokrzepiające!

Kai uznał, że musi oddać Thekom sprawiedliwość; w końcu tak rzadko się mylili w odniesieniu do innych planet i innych rozumnych gatunków...

- Wiesz, Varian, ten stary czujnik to na pewno robota Theków. To ich zaskoczyło i zdezorientowało. Thekowie przekazują wiedzę z pokolenia na pokolenie...

- I przydarzyła się luka pokoleniowa? - Wszyscy dokoła podzielali rozbawienie Varian.

- Najwyraźniej. Chociaż uważa się, że metoda Theków zapobiega gubieniu wiedzy.

- Cóż, Ireta to najodpowiedniejsze do tego miejsce, nieprawdaż? - zażartowała dziewczyna, lecz zaraz spoważniała. - Choć dalej nie rozumiem, czemu ściągnęło to tutaj aż tylu Theków. Ireta ma mnóstwo transuranowców, ale... A może i oni śledzą piractwo planetarne?

- Nic nam o tym nie wiadomo - odezwała się Sassinak.

- No to dlaczego ci wielcy Thekowie tkwią przy transportowcu, jakby go pilnowali?

- Wylądowali za transportowcem, bo tam leży kratownica lądowiska.

- Niezbyt im się przydała, co? - uśmiechnęła się psotnie Varian. - I co teraz?

- Miałam ochotę zadać to samo pytanie - westchnęła Sassinak. - Hmmm, skoro już tutaj są i skoro Flota nakazuje swoim oficerom, by z nimi współdziałali, to musimy zaczekac, aż znów będą gotowi do rozmów z nami. Ile lat potrzebowali, Kaiu, żeby odpowiedzieć na twoje SOS?

- Czterdzieści trzy.

- Lecz tylko trzy dni, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie

Tora - dodała komendant. - Godne uwagi przyspieszenie.

- No i co nam to dało? - Fordeliton machnął dłonią ku Wielkim Niedźwiedziom.

- Nie mam wyznaczonej służby, pani komendant, więc proszę o przepustkę - rzekł Anstel; wstał z krzesła i przysunął je do stołu, jak to robią urodzeni pedanci. Sassinak udzieliła mu pozwolenia; wtedy leciutko skłonił się Varian i powiedział: - Kai wspomniał, że przed hibernacją znaleźliście hyracotherium. Czy trasa twojej dzisiejszej podróży wiedzie w pobliżu ich siedlisk? Gorąco bym pragnął ujrzeć te stworzenia. Przekonałem się, że my, fani dinozaurów, mamy swoje ulubione gatunki. Ja przepadam za jednokopytnymi.

- Czemu nie, możemy tam polecieć. - Varian uśmiechnęła się szeroko i wstała. - Kenley i ja nakręciliśmy wspaniałe sceny z łowiącymi ptaszyskami. Wodne stwory dały zwykłe przedstawienie i Kenley okropnie się wystraszył, kiedy jakiś płaszczak omal nas nie dopadł... - zamilkła na chwilę. - Wodne płaszczaki są o wiele mniejsze niż lądowe. Powinnam je jeszcze parę razy sfilmować.

- Byłby to dla mnie zaszczyt, pani gubernator, gdybym mógł pani w czymś pomóc.

Varian uniosła głowę - Anstel był sporo wyższy - i uśmiechnęła się do niego:

- No, to nie traćmy czasu, kapitanie. Ireta akurat uszczęśliwiła nas stosunkowo pogodnym dniem. Proszę zabrać sprzęt. Spotkamy się przy moim ślizgaczu. - Potem spytała Kaia: - Czy mam cię odwieźć do obozu-bazy, czy też zostaniesz tutaj, na wypadek gdyby... - i z szelmowską miną dorzuciła: - gdyby Thekowie podjęli piorunująco szybko jakąś decyzję.

- Nie, wolę wrócić do obozu - odparł chłopak. Wstał podziękował Sassinak.

- Jeżeli pani zezwoli, pani komendant, to polecę po ludzi strzegących obozu. Szalupą będzie najszybciej - odezwał się Fordeliton.

- A ja wypełnię moją powinność i zawiadomię Dowództwo Sektora o pojawieniu się Theków - oznajmiła Sassinak.

Wyszli z mesy. Komendant udała się do swojego biura, a Fordeliton, Kai i Varian poszli w stronę luku. Ford z przesadną ostrożnością zerknął na transportowiec i wystające spoza niego trójgraniaste góry.

- Wciąż tu są? - spytała dziewczyna.

- Jak najbardziej!

- Robią wrażenie, no nie? Oooo, ciekawa jestem, co on o nich myśli - Varian pokazała na coś palcem.

Obaj mężczyźni spojrzeli w tamtym kierunku: do Średniego Theka zbliżał się jakiś ślizgacz.

- To musi być któryś z Iretańczyków - stwierdził Fordeliton. - Daliśmy im ślizgacze z takimi oznaczeniami.

- To Aygar - powiedziała dziewczyna: - Czy wiesz, co oni robią?

- Nie miałem czasu, żeby się tym zainteresować; tyle się przecież działo w waszych obozach. Chyba już zdążyli rozbić jeden ślizgacz. Trzeba czasu, żeby przywyknąć do nowoczesnych udogodnień.

Jednak Aygar zręcznie posadził ślizgacz, wysiadł i obszedł Theka. Ciekawy widok, pomyślała Varian, przystojny młodzian, wyniośle okrążający jedną z najstarożytniejszych istot galaktyki: żadne z nich nie ma najmniejszych wątpliwości co do swojej pozycji w owej galaktyce, chociaż Aygar pragnąłby na zawsze pozostać na Irecie. Iretańczyk spostrzegł obserwującą go trójkę i powoli zmierzał ku nim.

- Cóż to takiego?

- To Thekowie - uśmiechnęła się Varian.

- Co oni tutaj robią?

- Sprawdzają.

Aygar odwrócił się i spojrzał na milczących, nieruchomych Theków.

- Co sprawdzają?

- Tego nam nie zdradzili.

- Czy zawsze tak niszczą kratownice lądowiska? Pewno nie są zbyt mile widzianymi gośćmi.

- Gdy ktoś jest tak wielki, jak ten Thek, nikt się nie odważy głośno go krytykować.

- Ta komendantka twierdzi, że to sprzymierzeńcy? - Varian potwierdziła, wiec znów zapytał: - A niby czyi? Waszych - tu wskazał na krążownik - czy tamtych? - Machnął ręką ku transportowcowi.

- A ty po czyjej stronie jesteś? - głos Fordelitona był podejrzanie łagodny. - Naszej czy ich?

Aygar uśmiechnął się do niego; Varian po raz pierwszy widziała na twarzy Iretaficzyka tak szczere rozbawienie.

- Dowiecie się, kiedy podejmę decyzję. O ile ją podejmę.

Młodzieniec odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku swojego ślizgacza; szedł sprężystym krokiem. Lekko wskoczył do pojazdu, opuścił kopułę i wystartował.

- Varian? - wysapał Anstel. - Tak się bałem, że już odleciałaś. Musiałem wziąć parę rzeczy.

Dziewczyna z trudem stłumiła śmiech. Anstel obwiesił się najrozmaitszym sprzętem jak choinka bombkami - niektórych aparatów w ogóle nie znała.

- No, to możemy lecieć - oznajmiła. - Informujcie mnie o wszystkim, dobrze? Fordelitonie? Kaiu? I tak muszę zostawić ptaki w spokoju, żeby wróciły do siebie, więc z ochotą spełnię twoją prośbę, Anstelu. Ruszamy?


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY


Dwaj stewardzi, pozostawieni w obozie, wciąż jeszcze byli wstrząśnięci pojawieniem się Theków.

- Nigdy nie widziałem takiego ich tłumu - mówił starszy ze stewardów - a obleciałem spory szmat galaktyki. Pojedynczych widywałem tu i tam, ale tylu na raz? - Podrapał się po krótko ostrzyżonej głowie, potem przeciągnął dłonią po twarzy, jakby ścierał z niej wszelki wyraz. - Ale widowisko! Warte opicia.

- Czy któryś się do ciebie odezwał?

- Odezwał?! - steward otworzył usta ze zdumienia i stuknął kciukiem w swoją pierś: - Do mnie?! Powiedziałem im, żeby odnaleźli krążownik - przerwał i puścił oko - bo wiem, że wszystko potrafią odszukać.

Kai i Fordeliton spojrzeli na siebie z rozbawieniem.

- No i znaleźli was - steward ze świstem wypuścił powietrze z płuc. - Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Lewą ręką ręką zamarkował lot. - Ci wszyscy Thekowie, zlatujący się tutaj... choć jak mogą latać takie krzemowe stożki? Nadlatują i ani na chwilę nie łamią szyku... i lądują znienacka, wszyscy razem.

- Thekowie potrafią wywierać głębokie wrażenie - przyznał dwornie Fordeliton i gestem zaprosił stewardów na pokład szalupy.

- Przygotowaliśmy panu skromny posiłek, gubernatorze - powiedział starszy, a młodszy zaczął się uśmiechać, zadowolony z siebie. - Mieliśmy trochę wolnego czasu, a lubię się zajmować prawdziwą żywnością. Lecz tym razem chwała przypada komu innemu.

- To miło z waszej strony - uśmiechnął się Kai i skinął głową. - Wszyscy docenią te wysiłki.

- Przynajmniej w ten sposób chcielibyśmy wam wynagrodzić poprzednie nieprzyjemności.

Szalupa wystartowała i przekroczyła barierę dźwięku; kula nad obozem rozjarzyła się na moment, potem przybrała swą zwykłą barwę. Ciszę panującą w obozie zakłócało jedynie słabe posykiwanie osłony siłowej, na której spalały się owady; był to bardzo kojący dźwięk. Kai głęboko odetchnął; cieszyło go, że jest sam, że ma parę godzin tylko dla siebie, zanim przybędą tu pozostali. Poszedł do mesy, wabiony aromatem bulgocącej na wolnym ogniu potrawy.

Nagle uświadomił sobie, że nie miał okazji poszperać w bankach pamięci “Zaid-Dayan" i sprawdzić, czy Thekowie już się gdzieś tak licznie pojawili. Nie było to jednak aż tak ważne, zaś obecność Wielkich Niedźwiedzi - tu Kai uśmiechnął się do siebie - to na pewno bezprecedensowa sprawa. Gdy już wróci na ARCT-10, opowie o tym za parę drinków. Znów głęboko westchnął: “Gdy wróci". I tę sprawę zapomniał wyjaśnić, choć Sassinak na pewno by wspomniała, gdyby ją doszły jakieś wieści o ARCT-10! Lepiej przemyśleć zdumiewające wydarzenia dnia, niż się zamartwiać niewiadomym.

A więc Thekowie już kiedyś tutaj byli i żaden z nich o tym nie pamiętał, pomimo wychwalanej ciągłości informacji tego gatunku. Kai wiedział, że kiedy powstaje młody Thek - niektórzy twierdzili, że dzieje się to wówczas, gdy dwaj Thekowie zderzą się z taką energią, że odskakują od nich odpryski - to natychmiast uzyskuje nie tylko pamięć całej rasy, lecz i “pamięci operacyjne" wszystkich swoich krewnych w linii prostej. Nikt nie wiedział, ilu właściwie było Theków. Kolejni dowcipnisie uzupełniali fantazją brakujące wiadomości. Twierdzili mianowicie, że Thekowie nigdy nie umierają - rosną i zmieniają się w planety.

Kaiowi wpadł do głowy pewien pomysł, o wiele bardziej fantastyczny niż pomysł Fordelitona: a może Ireta to właśnie Thek? Ogromnie pociągający pomysł, choć pozbawiony naukowych podstaw. Może na nie zbadanych przez jego ekipę obszarach Irety naprawdę wznosi się góra-Thek? Chłopak wypadł z mesy i pognał do wahadłowca, trawiony ciekawością - na szczęście uważał, żeby nie zahaczyć ramieniem śluzę. Uderzył biodrem o framugę wąskich drzwi do kabiny pilotów. Wystukał polecenie przywołania map sporządzonych przez sondę; oby tylko nie zniknęły z banków pamięci wahadłowca! Przecież minęły czterdzieści trzy lata! Odetchnął z ulgą, gdy na ekranie ukazały się nagrania z sondy. Chmury, jak zwykle, zasłaniały większość powierzchni Irety, ale filtry sondy poradziły sobie z tym i planeta ukazała się jasno i wyraźnie. No dobra, jak też mógłby wyglądać taki starożytny Thek? Jak piramida? Ale czy byłby to najtrwalszy, najwytrzymalszy kształt? Pewno taka krzemowa góra byłaby na tyle niezwykła, żeby sonda ją zarejestrowała? Kai zagryzł wargi i patrzył, jak sonda zmienia orbitę, żeby sfilmować nowe obszary głównego kontynentu. Chyba że... - Chłopak powiększył obraz łańcucha wysepek, lecz były to bez wątpienia twory wulkaniczne. Thekowie są przeraźliwie cierpliwi nigdy “nie wychodzą z siebie".

Jeśli istotnie byłby na Irecie Thek, to gdzie by się usadowił? Płyta skalna! Kai przywołał mapę głównego kontynentu i przyjrzał się jej uważnie. Westchnął - latali nad prawie całym tym obszarem i nigdzie nie dostrzegli żadnych niecodziennych formacji skalnych! Lecz czy szukali wówczas Theka zmienionego w górę?! Nie. A może Tor go zauważył lub otrzymał od niego jakieś wieści? Kiedy Thek przestaje słać myśli do swoich pobratymców? Może przestał nadawać, żeby przedłużyć swoje życie? Lub żeby zachować pamięć? Czy tych czterdziestu Theków, którzy wylądowali w pobliżu obozu Dimenona, nie szukało aby swojego krewniaka?

Sprawdzamy", powiedział Tor. I nie szło o to, czy ten stary czujnik był ich roboty, ani o to, czy roszczą sobie prawa do Irety. Na pewno szukali owego niezmiernie starożytnego Theka, który nie był spokrewniony z żadną z obecnych generacji. A jeżeli Thekowie ogłoszą, że Ireta należy do nich, to co z tego wyniknie dla niego, Kaia i jego zespołu? Chłopak smutno westchnął. Już, już mieli odnieść jakieś korzyści z tej całej sprawy, a tu ujawniają się wcześniejsi i ważniejsi pretendenci. Oni zaś dostaną za te stracone czterdzieści trzy lata tylko gołą pensję i uprzejmy uścisk dłoni - tyle im da Korpus Eksploracji i Ewaluacji. Przynajmniej, pocieszał się Kai, Varian odniesie z tego jakąś korzyść.

Rozległ się sygnał z kuli, przyjazne powiadomienie o powrocie. Kai ostrożnie i z wysiłkiem podniósł się z fotela pilota. Wygasił ekran i poszedł sprawdzić, kto się zjawił. Z ulgą stwierdził, że ląduje właśnie duży ślizgacz z grupą Trizeina. Wiedział, że musi powiedzieć kolegom o swoich domysłach; choćby po to, żeby potem nie przeżyli aż takiego szoku. Poza tym, jeśli źle zinterpretował fakty, ktoś z nich mógłby to wychwycić i może nawet wpaść na jakiś lepszy pomysł.

- O, dobrze, że jesteś, Kaiu - powitał go Trizein z twarzą zarumienioną z podniecenia i ruszył do przejścia w polu siłowym. Za nim szedł obładowany kasetami Bonnard, uśmiechając się z zadowoleniem. Terilla i Cleiti paplały z ożywieniem. - Niespodziewanie natknęliśmy się na Theków. Jest ich tutaj całe mnóstwo.

- Całe tłumy, Kaiu, całe tłumy! - potwierdził Bonnard.

- Co robili? - chłopak próbował zachować spokój, lecz podniecenie kolegów tylko wzmogło jego niepokój.

- Szukali! - oznajmił triumfalnie Bonnard.

- Nie, drogi chłopcze, obserwowali.

- Nie, szukali; trzymali się skalnej płyty - Bonnard zerknął na Kaia, prosząc o poparcie. - Możemy znów korzystać z banków pamięci wahadłowca, prawda? Pokażę ci, o co mi chodzi, zapamiętałem współrzędne - potrząsnął głową; znów oczekiwał wsparcia.

- No, to sprawdźmy - rzucił Kai z udawaną ochotą. Zachował spokojną minę i głos, chociaż aż go mdliło z narastającego rozczarowania. To tak bogowie doświadczali niedowiarków, pomyślał, wracając do wahadłowca.

Na ekranie znów pojawiły się mapy i Bonnard wdał się w dyskusję z Trizeinem, z uporem dowodząc swojej teorii, że Thekowie przeszukują skraj skalnej płyty.

- Na pewno szukają czegoś, Kaiu - twierdził Bonnard. - Unoszą się tuż nad ziemią i latają tam i z powrotem, tam i z powrotem. Sądziłem, że tkwią nad starymi czujnikami. Czego szukają tym razem?

- Sędziwego Theka - powiedział Kai.

- Sędziwego Theka? - Trizein zmarszczył brwi, zaniepokojony i zdumiony. - Nasz indykator nigdy nie wykrył takiego źródła ciepła, prawda, Bonnardzie?

- Nie - odparł stanowczo zapytany.

Znów rozległ się sygnał z kuli i Kai skorzystał z tego pretekstu, żeby uciec przed zachwytami Trizeina nad dinozaurami i przed prostoduszną wiarą Bonnarda w nieomylność Theków.

- Kaiu! - pobiegł za nim Bonnard. - Kaiu!

Zatrzymał się niechętnie i odwrócił: chłopiec wyjmował antyseptyczny gazik ze swojej “pierwszej pomocy". Podał go Kaiowi z nieśmiałym uśmiechem.

- Masz trochę krwi na brodzie. Lepiej, żeby nie zobaczyły tego ani Varian, ani Lunzie - Bonnard zawrócił na pięcie i uciekł do wahadłowca.

Kai przyłożył gazik do wargi; zniknęła gnębiąca go depresja i rozpacz. Poszedł do przejścia w osłonie siłowej.


ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY


Gdyby Varian zjawiła się wieczorem w głównym obozie, gdyby Triv, Aulia i Portegin wrócili na wieczorny posiłek, gdyby przylecieli Dimenon i Margit - gdyby się to przydarzyło, to Kai pewno by ujawnił swoje pesymistyczne domysły co do Theków i Irety. Zamiast tego fani dinozaurów z “Zaid-Dayan" i “Mazer Star" zorganizowali nieformalną, lecz pełną entuzjazmu dyskusję i “przerzucali" się z Trizeinem i trójką dzieciaków sensacyjnymi obserwacjami. Wymogi dobrego wychowania zmuszały Kaia, żeby się dostroił do entuzjazmu kolegów, choć wolałby w samotności przetrawić niepokojące domysły. Chyba dość dobrze udawał, bo nawet Lunzie nic nie zauważyła. Lekarka oglądała rysunki Terilli i przypinała najlepsze do ścian kopuły, żeby upiększyć nimi pomieszczenie.

Kai, broniąc się przed smutnymi myślami, zagadnął Perensa, nawigatora z “Mazer Star":

- Co was tak fascynuje w dinozaurach? Przecież to cuchnące, rojące się od robactwa, niezbyt inteligentne zwierzęta? Nie mogę się w nich dopatrzeć niczego pięknego. Dla mnie to tylko nienasycone żołądki. Już dawno by padły z głodu, gdyby nie to, że roślinność Irety tak bujnie się pleni.

Perens, elegancki i mały człowieczek, potarł cieniutki wąsik i uśmiechnął się do Kaia:

- Przerabiałeś dzieje Starej Ziemi? - Gdy Kai przytaknął, Perens kontynuował: - Ja najlepiej pamiętam z tego rozdział o prehistorii. Reszta to tylko wojny i walki o władzę, takie same jak dzisiaj w Federacji; może gwałtowniejsze, bo ograniczone do jednej małej planety i zwykle jednego lub dwóch kontynentów. Zapamiętałem dinozaury i erę mezozoiczną. Zapamiętałem, bo panowały na Ziemi parę milionów lat dłużej niż my! - Znów przygładził wąsik. - Zawsze mnie ciekawiło, jak to możliwe, że dinozaury tak długo panowały na Starej Ziemi, a Homo sapiens w o wiele krótszym czasie omal nie doprowadził do samozagłady? - Perens wzruszył ramionami i uśmiechnął się prostodusznie do Kaia. - Dinozaury są wielkie, brzydkie i fascynujące! To wcielona siła, majestatyczna potęga natury!

Wtem pojawiła się koło nich Lunzie z tacą zastawioną szklaneczkami z iretańskim napitkiem, który sama wynalazła. Nie mogła im sprawić większej przyjemności.

- Nie zmarnowałaś czasu, Lunzie! - oznajmił Kai i uśmiechnął się zachęcająco do Perensa. - Mam nadzieję, że nie odmówisz! To co prawda tylko lokalny napitek, ale jaki pyszny!

- Kai, przecież to z naturalnej fermentacji, nie syntetyczne! - Lunzie uniosła brew w udanym zdumieniu.

- Szybko się uczę, jak przystało na pilnego Adepta - odparł i uniósł szklaneczkę w toaście. Chciał pociągnąć łyk, lecz się powstrzymał: - Czy to się nie “pokłóci" z lekami od Mayerd?

- Przecież bym ci tego nie podała, gdyby się miało “pokłócić".

- W takim razie... - Kai opróżnił szklaneczkę i wyciągnął ją po nową porcję.

- Hmmmm. Nasze niewiniątko nabrało złych nawyków! - stwierdziła Lunzie, lecz spełniła jego prośbę, zanim odeszła.

Perens był ostrożny. Najpierw zwilżył usta i oblizał je. Potem pociągnął niewielki łyczek i roztarł językiem na podniebieniu. Kai przyglądał mu się z niejakim podziwem, bo alkoholowy napitek trochę “gryzł". Wreszcie Perens raczył wypić szklaneczkę.

- Niezłe, niezłe. Ciekawe, z czego to. Wybacz... - i Perens odszedł na poszukiwanie lekarki.

Kai ruszył w stronę Trizeina, który wykładał Maxnilowi i Crilsoffowi ewolucję hadrozaurów; nie omieszkał podkreślić, że jedna z rodzin owych dinozaurów zamieniła wyczulony zmysł węchu na ostrzejszy wzrok. Obaj panowie słuchali Trizeina z niekłamaną ciekawością, co im nie przeszkadzało - jak to natychmiast spostrzegł Kai - ochoczo popijać. Maxnil dał Lunzie znak, że prosi o ponowne napełnienie szklaneczki. Lekarka nie skąpiła napitku, więc całe towarzystwo wkrótce stało się zbyt wesolutkie jak dla Kaia. Pod koniec wieczoru już nie ulegało wątpliwości, że goście z krążownika muszą tu spać, bo żaden z nich nie mógł w tym stanie pilotować ślizgacza.

Rano poderwała ich kakofonia dźwięków. Zwykły sygnał, zignorowany przez śpiochów, przeszedł w ostre buczenie. Także w kopule Kaia komunit brzęczał coraz głośniej. Nacisnął odrętwiałymi palcami przełącznik i zgłosił się, chrypiąc.

- Komendant Sassinak śle wyrazy szacunku, gubernatorze Kaiu. Zaprasza cię na ważne spotkanie i wysyła po ciebie szalupę. Czy są tam może, sir - dodał uprzejmy głos oficera dyżurnego - porucznik Pendelman, pierwszy podoficer Maxnil i...

- Są w głównej kopule. Zaraz ich postawię na nogi. Mogę przylecieć razem z nimi.

- Nie, sir, ich ślizgacz nie jest dość szybki. Przepraszam, właśnie się zgłosili - i oficer wyłączył się.

Ważne spotkanie? Uczucie ulgi walczyło w Kaiu z trwożnym oczekiwaniem tego, co nastąpi. Powinien był porozmawiać wieczorem ze swoimi ludźmi, choćby po to, żeby ich przygotować. Zaraz jednak zganił się za ciągłe oczekiwanie kłopotów, które mogły w ogóle się nie pojawić. Spotkanie u Sassinak mogło mieć wiele innych przyczyn: zjawił się trybunał, dostała ze Sztabu wieści, których nie chciała szeroko rozgłaszać, albo dotarł raport od Dupaynila.

Kai wyszedł spod kopuły - Ireta, jak na zawołanie, powitała go promiennym wschodem słońca. Z otwartymi ustami podziwiał czysty błękit nieba, widoczny na wschodzie ponad pasmem gór. Dalej lśniły krwistoczerwone obłoki, cętkowane pomarańczowo i żółto - ostre, rażące oczy barwy. Idąca od nich ciemna purpura zaczęła nasączać kryjący resztę nieba płaszcz szarych, nocnych chmur. W oddali zahuczał grzmot i lekki wiaterek przedostał się przez osłonę siłową, choć na pewno by powstrzymała silniejsze wichry. Taki piękny poranek musi być zwiastunem ważnych spraw, pomyślał Kai. I zaraz z niedowierzaniem zmarszczył brwi - nie był skłonny wierzyć w przeczucia.

- Ta piekielna planeta choć raz wygląda sympatycznie - stwierdziła Lunzie, podchodząc do chłopaka.

Uśmiechnął się do niej, zadowolony, że jeszcze ktoś podziwia nieoczekiwane piękno świtu.

- Co to za zamieszanie? Wyją wszystkie brzęczyki w obozie - lekarka przetarła zaspane oczy.

- Sassinak mnie wzywa.

- Mnie również. Czy Varian też tam będzie?

- Chyba tak. Idę obudzić oficerów.

- Pomogę ci - uśmiechnęła się szelmowsko lekarka. Oficerowie z “Zaid-Dayan" nie żałowali sobie napitku

Lunzie, a ją zawsze bawiły skutki nadmiernego folgowania nałogom.

Kai i Lunzie ledwo zdążyli dobudzić śpiochów, kiedy kula rozdźwięczała się radośnie. Wyskoczyli spod kopuły - burta szalupy lśniła w porannym słońcu, zagrzmiał nadlatujący pojazd. Kai otworzył przejście w osłonie siłowej.

- Nie marnują czasu, cooo? - odezwała się Lunzie. Przyleciał po nich Fordeliton.

- Mamy zabrać również Varian - oznajmił, dając im znak, żeby zapięli pasy. - Sztab Sektora nadesłał uzupełnienie danych. Ź ARCT-10 wszystko w porządku, Kaiu - Ford uśmiechnął się szeroko do geologa. - Sztab właśnie dostał od nich wiadomość.

- Co się z nimi działo? Wiesz coś konkretnego? - podekscytowany Kai nachylił się ku pilotowi, przytrzymywany pasami.

- Zamknij się, to ci wszystko powiem - pouczył go uprzejmie Ford. - Jak wiesz, polecieli badać kosmiczny sztorm, a ten okazał się znacznie potężniejszy niż ktokolwiek by się spodziewał. Sztab uznał, że w przyszłości należy “unikać, powtarzam, unikać" takich kosmicznych przyjemności. Twój statek stracił jeden silnik i główną antenę nadawczą, a pozostałe trzy silniki zostały poważnie uszkodzone. Odłamki podziurawiły niektóre sektory mieszkalne, na szczęście nie było zbyt wiele ofiar. Nie podali nazwisk tych, którzy zginęli. Wasz statek badawczy musiał się wlec na awaryjnym zasilaniu do najbliższego układu. Zajęło mu to akurat czterdzieści trzy lata. Sztab ich zawiadomił, że jesteście bezpieczni. Powinniście wkrótce dostać od nich, bezpośrednio od nich, dokładny raport - Ford uśmiechnął się do Kaia, zadowolony, że przynosi dobre wieści.

- Więc świt był naprawdę zwiastunem przyjemnych nowin - Lunzie była radośnie zaskoczona.

Kai wiercił się niecierpliwie, przytrzymywany pasami. Kamień spadł mu z serca.

- Zawsze się dziwiłam, dlaczego SB uważają, że wyjdą bez szwanku z wszelkich zagrożeń - mówiła lekarka. - Między innymi dlatego wolałam polecieć z twoim zespołem, Kaiu. Uznałam, że pobyt na planecie jest ociupinkę bezpieczniejszy niż igraszki z kosmicznym sztormem. - Uśmiechnęła się krzywo. - No i faktycznie był bezpieczniejszy.

- Co takiego? Mimo buntowników, kriogenicznego snu i piratów? - zdumiał się Fordeliton.

- Przynajmniej miałam pod stopami twardy grunt. A atmosfera Irety zawiera mnóstwo tlenu.

Ford parsknął z dezaprobatą i zatkał nos. Potem pochylił się nad konsoletą; szalupa schodziła w dół, po Varian. Dziewczyna czekała na nich na szczycie urwiska.

- Z ARCT-10 nic się nie stało, Varian - zawołał Kai, gdy tylko się do nich przyłączyła.

Dziewczyna musiała jednak powściągnąć wybuchy radości, bo Fordeliton kazał jej usiąść i przypiąć się pasami. Szalupa pomknęła w stronę płaskowyżu. Kai kilka razy powtórzył to wszystko, co wiedział o ARCT-10 i ponownie, wspólnie z Varian, przeżył radość z ocalenia statku.

- Po co Sassinak nas wezwała skoro świt, jeżeli ARCT jeszcze tu nie leci? - dopytywała się dziewczyna.

- Thekowie - odparł lakonicznie Ford.

- Zweryfikowali? - zaciekawiła się Lunzie.

- Tak sądzi nasza komendant, chociaż wieść przekazano w typowej manierze Theków. Żadnych szczegółów.

- Nadzwyczaj ciekawe - oznajmiła lekarka; ton jej głosu sprawił, że Kai i Varian natychmiast na nią spojrzeli. - Co z Thekami?

- Niedźwiedzie jak stały, tak stoją - odparł Ford i nagle dorzucił z ożywieniem: - Odwołuję to! Poruszyły się!

Włączył główny ekran i zobaczyli płaskowyż. Krążownik i transportowiec tkwiły na swoich miejscach. Natomiast Średni Thekowie nie pełnili już warty u schodni “Zaid-Dayan", a Olbrzymi Thekowie nie górowali nad transportowcem. Jedni i drudzy znajdowali się na najdalszym krańcu kratownicy lądowiska. Zabrzęczał komunit.

- Tu Fordeliton. Tak, pani komendant. Widzimy, że się przemieścili. Tak? Tak jest, psze pani - i lekko zmienił tor lotu. - Mam was tam wysadzić. Rany boskie! - zawołał, bo nagle zawyły wszystkie sygnały alarmowe, ostrzegające możliwości kolizji.

- Nie zmieniaj toru lotu! - krzyknęła władczo Lunzie i Ford jej posłuchał.

Szalupa aż się zakołysała, kiedy przemknęli obok niej Thekowie, spieszący do swoich pobratymców na krańcu lądowiska..

- Co to było? - spytała Varian, świadoma, że o włos uniknęli zderzenia.

- To tłum Bonnardowych Theków - odparł zirytowany Kai; nawet Thekowie, zwłaszcza Thekowie, powinni przestrzegać reguł bezpieczeństwa przy lądowaniu.

- Co oni sobie myślą? Co oni wyczyniają? - Varian też była oburzona.

- Organizują zebranie - powiedziała Lunzie, a ton jej głosu zdradzał ogarniające ją napięcie. Nagle odpięła pasy. - Mógłbyś zwolnić, Ford? Czy tylko Kai i Varian są zaproszeni na to spotkanie?

- Nie. Także komendant oraz - Ford wskazał na ekran - ktoś z osady i z transportowca.

Przez lądowisko ciężko szedł kapitan Cruss; dwa ślizgacze - jeden z osady, drugi z krążownika, każdy z jednym pasażerem - zbliżały się w stronę Theków.

- Cóż oni wyczyniają? - zdumiał się Fordeliton i podkręcił powiększenie na przednim ekranie.

Tłum mniejszych Theków wcale nie wylądował obok swoich większych pobratymców. Niektórzy z nich zawiśli w powietrzu, inni “przyczepili się" do Olbrzymich Niedźwiedzi, tworząc struktury zaprzeczające istnieniu grawitacji. Nagle pojawiły się trzy Średnie Niedźwiedzie. Dwa z nich zawisły, odwróciły się i wpasowały swe stożkowe czuby w luki pomiędzy największymi Thekami.

- Tak, nie myliłam się - powiedziała cicho Lunzie. - Słyszałam o takiej konfiguracji, ale nawet nie marzyłam, że to kiedykolwiek zobaczę. To konferencja Theków! - w głosie lekarki brzmiało zdumienie i lęk. - Jeżeli chcecie pamiętać więcej niż oni wam pozwolą, Kaiu i Varian, to was “ekranuję".

- Nie rozumiem - Kai patrzył to na struktury tworzone przez Theków, to na surową twarz Lunzie.

- Ufasz mi?

- Jasne, że tak. I Thekom też. Nigdy nie skrzywdzili nikogo z naszej rasy.

- Wiesz, co oni myślą o takich efemerydach jak my? - uśmiechnęła się krzywo lekarka. - Są zdania, że powinniśmy wiedzieć tylko to, co absolutnie niezbędne. A ja bym chciała się dowiedzieć wszystkiego o tym, co się tu właściwie dzieje i co ściągnęło na Iretę aż tylu Theków. A ty nie?

Kai musiał przyznać, że i on by chciał.

- No, to świetnie. O naradach Theków wiem, że: nie zdarzają się zbyt często, może raz na sto lat, i że nie ma mowy, żeby wtedy cokolwiek przed nimi zataić. Nie mam pojęcia, jakim cudem Thekowie wnikają w obce umysły, lecz nie ma najmniejszej wątpliwości, że istotnie to czynią - rysy Lunzie złagodniały; kiwnęła pokrzepiająco głową. - Nie masz się czego bać, Kaiu. Czyste sumienie i niewinne serce bardzo ci się teraz przydadzą. A, i wiem jeszcze, że ludzie uczestniczący w takich naradach stosunkowo niewiele z nich pamiętają. Właściwie pamiętają tylko to, co ich bezpośrednio dotyczy. Nie mam pojęcie, czy moje “ekranowanie" na coś się przyda, lecz warto spróbować. Jak myślisz? - Potrząsnęła głową, patrząc uporczywie na Kaia.

- Lunzie wyjaśniła wam zasadnicze kwestie - spokojnie, choć z nutką ponaglenia, powiedział Ford. - Lada moment będę musiał lądować.

- Jestem za - stwierdziła Varian, prostując się i specjalnie nie patrząc na Kaia.

- Na pewno chciałbyś pamiętać calutką konferencję, Kaiu - przekonywała go łagodnie Lunzie. - Raz na jakiś czas możemy sobie pozwolić na taki wyskok, my, efemerydy. I to wcale nie oznacza nielojalności wobec Theków, Kaiu.

Chłopak skinął głową na znak zgody, choć nie pozbył się całej niechęci. Sam nie wiedział, dlaczego się tak opiera - przecież ogromnie chciał się dowiedzieć, co się właściwie dzieje na Irecie. Zwłaszcza, że odnalazł się ARCT-10 i może nawet już ku nim leci.

- Odprężcie się - poleciła Lunzie - oczyśćcie umysł z wszelkich myśli, oddychajcie głęboko i powoli. Przygotujcie się do zapadnięcia w trans.

Tym razem było inaczej niż przy ustanawianiu psychicznych barier. Lekarka po prostu wzmocniła nakazy, które zaszczepiono im jako Uczniom, nakazy mające chronić przed posthipnotycznymi sugestiami. Skończyła tuż przed lądowaniem szalupy, którą Fordeliton osadził w pobliżu ogromnej konstrukcji z Theków. Dwa Olbrzymie Niedźwiedzie dzieliła wąska szczelina, Średni Thekowie wisieli w powietrzu. Najmniejsi, którzy się nie “wpasowali" w sklepienie całej konstrukcji, unosili się po bokach, jak przypory. Katedra! Tak, to najbardziej przypomina katedrę, uznał Kai, przepełniony czcią i uwielbieniem.

Sassinak i Aygar wysiedli ze swoich ślizgaczy; młody Iretańczyk podejrzliwie patrzył na budowlę z Theków.

- Czemu się tak ustawili? - spytał Varian, a potem oskarżycielsko łypnął na Kaia. - O co chodzi? Po co mnie tu przywołali?

- Thekowie zaraz ci to wyjaśnią - odparła Sassinak.

- No to na co czekają? Dlaczego musieli utworzyć tę “budowlę"? - machnął lekceważąco ręką w stronę Theków.

- Spotkał cię wyjątkowy zaszczyt, młodzieńcze - odezwała się Lunzie, świadoma wrogości narastającej w Kaiu.

- Ostatnio spotyka mnie wiele zaszczytów, bez których bym się znakomicie obszedł - odburknął Aygar. Przesunął po nich wzrokiem i wpatrzył się w potężną sylwetę kapitana Crussa. - Co mu jest? Na tej planecie nie powinien mieć kłopotów z chodzeniem.

Wszyscy się odwrócili i spojrzeli na grawitanta - istotnie, dziwacznie się poruszał. Odchylał się nieco w tył, a jego nogi poruszały się jedynie od kolan w dół, opornie i sztywno.

- Coś mi się wydaje, Aygarze, że i on niechętnie tu przybywa - rzekła z ponurym grymasem Lunzie. - Obojętnie jednak czy tego chce, czy nie, weźmie udział w tym spotkaniu.

Kapitan Cruss był już na tyle blisko, że dostrzegli jego minę - gniewne oburzenie i sprzeciw. Zauważyli też, że wcale nie szedł: przesuwał się tuż nad powierzchnią ziemi i stale próbował wbić obcasy w grunt.

- Niewielka pomoc przyjaznych Theków uchroniłaby nas przed tyloma kłopotami! - W oczach Lunzie błyszczała radość z niedoli grawitanta; spytała Sassinak: - Czy pamiętasz całą debatę?

- Zapewniam cię, że tak - odparła komendant. - Chodźmy. Niegrzecznie kazać czekać gospodarzom, skoro już wszyscy tu jesteśmy.

Sassinak z uśmiechem ujęła ramię Aygara i dumnym krokiem ruszyła ku budowli Theków. Pozostali za nią. Niechętny kapitan Cruss zamykał pochód. Kiedy tylko wszedł do środka, “katedra" zamknęła się z cichym stukiem.

Katedra" to odpowiednie słowo, myślał Kai, rozglądając się wokół. Oświetlenie wnętrza potęgowało owo wrażenie.

- Czy Tor jest tutaj? - szepnęła Varian.

- Mam nadzieję - odparł Kai, przyglądając się Thekom tworzącym sufit: nagle zniknęły dzielące ich wąziutkie szczeliny, lecz wcale nie zrobiło się ciemniej.

- Sądzę, że odnaleźli tego starożytnego Theka - odezwała się Sassinak i wskazała na coś.

Kai dostrzegł leżący na ziemi jakby zlepek porowatych skał: matowy, ciemny, czamo-szary, a nie o lśniącej czerni obsydianu, charakterystycznej dla Theków.

- Jeżeli istotnie jest to aż tak starożytny Thek, to my, efemerydy, będziemy musieli skorygować swoje ulubione teorie... i niektóre żarty - dodała komendant.

Kai wątpił, czy owe kpiące uwagi były bardzo na miejscu, lecz mimo to dodały mu ducha.

- Domagam się wyjaśnień, pani komendant, czemu mnie tak haniebnie potraktowano - huknął kapitan Cruss. Jego głos odbił się tak donośnym echem, że aż się skrzywili.

- Nie bądź idiotą, Cruss - Sassinak obróciła się ku wielkoludowi. - Świetnie wiesz, że Thekowie rządzą się własnymi prawami. Teraz podlegasz ich jurysdykcji i lada moment wymierzą ci sprawiedliwość.

Kai spostrzegł, że mimowolnie utworzyli trójkąt: Cruss stał na jednym wierzchołku, Aygar na drugim, a on i Varian na trzecim; Sassinak znajdowała się w środku. Tyle zdążył zauważyć, zanim Thekowie zaczęli mówić.

- Zweryfikowaliśmy - słowo to wstrząsnęło chłopakiem, choć wiedział, że właśnie dlatego zwołano owo osobliwe zgromadzenie. Wstrząsnęło nim dlatego, że jednocześnie stanowiło wyrok i spływało sylabami z wewnętrznych ścian “katedry". - Ireta należy do Theków, tak jak setki milionów lat temu. Zawsze będzie należeć do Theków. A oto dlaczego...

W tym momencie jakiś dziwny dźwięk rozbrzmiał w umyśle Kaia. Chłopak zdążył jeszcze dostrzec, że Varian doświadczyła podobnej sensacji. Potem wszystkich otoczył czysty, “biały" ton i zniknęła świadomość.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY


Kai ocknął się, słysząc głośny jęk. I on jęknął, bo w głowie mu huczało jak nigdy przedtem. Czuł nieznośne gorąco, był przeraźliwie spocony, w oczach mu się ćmiło. Całkiem zrozumiałe dolegliwości - słońce świeciło wprost na ich głowy. Pewno niedawno spadł gęsty deszcz, o czym świadczyła smrodliwa, parna duchota i rdzawe błocko, otaczające suchy trójkątny spłachetek, na którym chwiejnie stali. Varian trzymała się kurczowo Kaia i mrugała oczami, próbując odzyskać ostrość wzroku. Sassinak wspierała się na Aygarze. Cruss przycupnął na ziemi; biło od niego takie strapienie i przygnębienie, że Kai poczuł litość dla grawitanta.

- Komendant Sassinak! - Wyrwał ich z odrętwienia radosny okrzyk Fordelitona. - Pani komendant! - wołał Ford, biegnąc ku nim wraz z Lunzie i Florassą. - Nic pani nie jest? Ta konferencja trwała cztery i pół godziny!

- Konferencja? - Sassinak zmarszczyła brwi.

- Nie oczekuj od nich żadnych sensownych odpowiedzi, Fordzie - ostrzegła go Lunzie. Lekarka spojrzała w twarz każdemu uczestnikowi narady, potem ujęła pod ramię Kaia i Varian, a Fordelitonowi dała znak, by wsparł Sassinak. - Zabierzmy ich z tego słońca.

- Co mu zrobili ci Thekowie? - spytała Florasse; patrzyła jednak nie na Aygara, lecz na pognębionego kapitana transportowca.

- Tylko to, na co zasłużył - odparła lekarka.

- Aygarze? - Florasse ujęła go za ramię i potrząsnęła. - Jest w szoku.

- Jasne. Zabierz go ze słońca. Mógłby zażyć stymulator, lecz i tak za godzinę lub dwie dojdzie do siebie.

- Co się z nimi stało? - Florasse z rosnącym niepokojem patrzyła na skurczonego kapitana Crussa.

- Uczestniczyli w naradzie Theków, a to niecodzienne przeżycie. Kiedy Aygar wróci do siebie, wszystko ci wyjaśni. A teraz zabierz go ze słońca, kobieto! Idziemy, Ford! - Lunzie ruszyła ku szalupie.

Chłodna cienistość wnętrza stateczku przyniosła zszokowanej trójce wyraźną ulgę.

- Może powinnaś im coś zaaplikować? - niepokoił się Fordeliton, kierując szalupę ku krążownikowi.

- Podam, podam, jak tylko wrócimy na statek. Łyk sverulańskiej brandy od razu postawi ich na nogi, możesz być pewny.

- Czy twoje ekranowanie zadziałało?

- Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić.

Fordeliton w lot zrozumiał aluzję i poderwał szalupę do krótkiego lotu powrotnego. Kiedy wylądował, Sassinak podziękowała mu, wstała z fotela i spokojnie przeszła do krążownika. Kai i Varian za nią - tak samo spokojni, lekko uśmiechnięci. Fordeliton pospieszył za nimi. Lunzie, zadowolona, że jej przyjaciele wracają do siebie, zamykała pochód. Sassinak bez wahania poprowadziła ich do swojej kwatery. Tam od razu zasiadła za biurkiem i płynnie okręciła się ku konsolecie.

- Pendelman? Odwołaj Weftów z transportowca. Zabezpiecz patrolowce. Ten statek wkrótce wystartuje.

Potem komendant odwróciła się ku nim i niepewnie zamrugała oczami. Lunzie wydała okrzyk niezadowolenia i spojrzała pytająco na Fordelitona:

- Gdzie ona chowa tę brandy?

Ford otworzył szafkę, wyjął butelkę i szklaneczki. Lunzie nalała szczodre porcje i rozdała wszystkim uczestnikom narady Theków. Potem dała znak Fordowi, żeby i dla nich obojga przygotował drinki.

- I nam łyczek dobrze zrobi po tych przeżyciach - lekarka uniosła szklaneczkę. - Za ocalonych!

Sassinak, Varian i Kai automatycznie powtórzyli toast i opróżnili swoje szklaneczki. Podziałało natychmiast. Odzyskali normalne kolory i energie.

- No, przyjaciele, co macie do opowiedzenia? - spytała Lunzie, mocno akcentując ostatnie słowo.

Sassinak zmarszczyła brwi i spojrzała ze zdziwieniem na swoją szklaneczkę i na nich. Kai ciężko zapadł w fotel i omal nie wylał swojej brandy; natomiast Varian, orientując się, co trzyma w dłoni, pociągnęła porządny łyk i wyciągnęła szklaneczkę po nową porcję. Fordeliton pospiesznie nalał każdemu kolejną porcję brandy. Zaczęli mówić wszyscy naraz, potem przypomnieli sobie o dobrych manierach i umilkli; wreszcie Sassinak zachichotała.

- Czy twoja reakcja oznacza, że ekranowanie podziałało? - spytała z godnością Lunzie.

- O, tak, podziałało, szacowna antenatko - odparła Sassinak. - Odwołałam Weftów i patrolowce, prawda, Fordzie? Świetnie. To chyba był mój pierwszy rozkaz. Czy Cruss przeżył?

- Ledwo, ledwo.

- Ale mu się dostało - zachichotała Sassinak; dotknęła skroni. - Nam wszystkim zresztą.

- Pomimo naszych czystych sumień i niewinnych serc - dodała Varian, posyłając Lunzie łobuzerski uśmieszek.

Sassinak włączyła komunii:

- Poproś do nas komandora porucznika Dupaynila, Pendelmanie. - Potem zwróciła się do Lunzie: - Dowiedzieliśmy się wszystkiego, co trzeba. Cruss puścił farbę. I wcale mu się nie dziwię.

- A więc wiesz, kto stoi za próbą piractwa?

- O, tak - Sassinak radośnie się uśmiechnęła. - Zaczekam z tą wieścią na Dupaynila. Kai i Varian też się okryli chwałą. Słusznie im się to należało.

- Wyratowaliśmy Gera dosłownie w ostatniej chwili - podjął Kai z szerokim uśmiechem. - Ger to ten Thek, który tu został jako strażnik...

- Ta planeta to ogród zoologiczny, Lunzie. Rezerwat dinozaurów. Thekowie je tu zwozili przez całe tysiąclecia, nawet przed kataklizmem - wtrąciła z podnieceniem Varian. - Trizein i pozostali mieli świętą rację: te zwierzaki pochodzą z mezozoicznej Ziemi.

- Potężne trzęsienie ziemi tak głęboko pogrzebało Gera - dorzucił Kai - że nie był w stanie wezwać pomocy. Zanim Thekowie zaczęli go szukać, zużył niemal całą masę swojego ciała.

- Thekowie od dawna obserwowali Starą Ziemię - przerwała mu Varian - i byli zachwyceni dinozaurami. Wiedzieli, że na Irecie te stworzonka zawsze będą miały odpowiednie warunki, więc przenosili je tutaj na długo przedtem, zanim na Ziemi zaczęła im grozić zagłada. Przywieźli im nawet trawę z Przesmyku, bo na Irecie nie ma witaminy A. Dinozaury to ukochane zwierzaki Theków.

- Dobrali się jak w korcu maku - skomentowała Lunzie. - Jedni i drudzy mają nienasycone apetyty.

- Dimenon miał rację, twierdząc, że Thekowie się objadają. Bo się napychali! - Varian parsknęła śmiechem.

- Ireta miała być początkowo żerowiskiem Theków - podjął opowieść Kai - bo każde trzęsienie ziemi lub przesunięcie geologiczne uwalniało mnóstwo energii. To dlatego umieścili tu czujniki. Ger je wykopał. Tak się złożyło, że kiedy go zasypało trzęsienie ziemi, był najbliżej czujnika, który wydobyliśmy. Czujniki Theków mają rejestratory - dlatego łykają je, żeby je odczytać. A przy okazji jedzą. Młodych Theków trzeba bardzo pilnować, bo by ogołocili całą planetę.

- Co takiego! - poderwała się Lunzie, a tamtych troje ucieszyło się z jej zdumienia. - Chyba nie sugerujecie, że...

- Tak właśnie uważam, Lunzie - przyznała Sassinak. - Co prawda mieliśmy pamiętać tylko to, co nas osobiście dotyczy, lecz uzyskaliśmy wszechstronne objaśnienia. Poznaliśmy spory kawał historii Theków - tu spojrzała surowo na Fordelitona. - Jeżeli sobie cenisz swoją rangę i pozycję Ucznia, komandorze poruczniku, to nie puścisz o tym pary z ust. Kiedy Thekowie byli młodą rasą, ich nienasycony apetyt gnał ich w kosmos, na poszukiwanie planet, które by im mogły dostarczyć “surowej" energii. Najbardziej im odpowiadały transuranowce. Na szczęście nawet w owym odległym okresię odnosili się życzliwie do nowo powstających inteligentnych ras i innych form życia. Planety pozbawione życia “oskubywali" do gołej skały.

- A więc Inni to Thekowie - westchnęła Lunzie.

- Wszystko na to wskazuje - przyznała Sassinak. - Thekowie kierują się żelazną logiką. Nie minęło tysiąc lat, a zorientowali się, że jeżeli nie powściągną żarłoczności, to głód ich wygna poza galaktykę.

- Nic dziwnego, że poczuli sympatię do dinozaurów - roześmiał się głośno Fordeliton.

- Powinniśmy być wdzięczni losowi, że dinozaury nie wydały kosmicznych podróżników - dorzuciła Sassinak.

- I wdzięczni Thekom za to, że je ocalili. Lecz co teraz będzie?

Varian rozpromieniła się i odparła:

- Ponieważ jesteśmy efemerydami, kruchymi i krótko żyjącymi, to nie powtórzymy błędu Theków i nie zostawimy tylko jednego strażnika...

- Masz na myśli dozorcę zoo - wtrącił Kai.

- Będę mogła zostać na Irecie - ciągnęła dziewczyna - jako opiekunka planety. Będę mogła prowadzić badania nad ptakami, wszystkimi gatunkami dinozaurów i nawet nad płaszczakami, jeżeli nabiorę na to ochoty. Sama ustalę liczebność personelu. - Spojrzała na chłopaka błyszczącymi oczami. - No, Kaiu, powiedz im o sobie.

Kai uśmiechnął się z zażenowaniem:

- Rzecz jasna nie wolno tknąć transuranowców Irety. Lecz ja i mój “klan", jak to ujęli, możemy wydobywać wszelkie inne kopaliny przez... przez całe nasze życie? Nie jestem pewny, czy mieli na myśli tylko długość mojego życia.

- Nie - odparła Lunzie. - “Klan" to dla Theków na pewno ARCT-10; więc tak długo, dopóki będzie istniał. Zasłużyłeś na to, Kaiu. Naprawdę zasłużyłeś.

- Co dziwne - wtrąciła Sassinak - Thekowie zdają sobie sprawę, że bezpowrotnie utraciliście szmat życia. Jednakże dzięki temu mogli odnaleźć zaginionego Góra i zapomnianą planetę. Osądzają wszystko z niecodzienną precyzją.

- A co z Aygarem i pozostałymi Iretańczykami?

- Thekowie potraktowali wszystkich ludzi jako jedną grupę, grupę “ocaleficów" - Varian zerknęła na Kaia, jego mina wyrażała pełną rezygnacji dezaprobatę. - W pewnym sensie mają rację. Aygar chce tu zostać.

- Dał to jasno do zrozumienia: zostanie i już - dodał Kai z niechętnym respektem.

- Thekowie zgadzają się na obecność niezbyt licznej grupy “żywieniowo-gospodarczej". Spora część Iretańczyków Aygara chciałaby tu pozostać.

- Ciekawe, czy niektórzy z nich by się nie zaciągnęli do Floty - zamyśliła się Sassinak. - Weftowie są wspaniałymi gwardzistami, lecz i wśród Iretańczyków są odpowiedni kandydaci, wysocy i znakomicie umięśnieni. Zajmij się tym, Ford, może się uda paru zwerbować.

- A Tanegli? - zapytała Lunzie.

- Buntu nie można wybaczyć, buntownika nie można uniewinnić - odrzekła surowo komendant. - Zabierzemy go do Dowództwa Sektora i tam osądzimy. Thekowie byli równie nieugięci co do tego, jak i ja.

- Crussa odesłali?

Sassinak splotła palce, uśmiechnęła się z satysfakcją:

- Nie tylko odesłali, ale zakazali mu latać. Ani on, ani nikt z jego załogi i nawet żaden z uśpionych pasażerów nie będzie mógł już nigdy opuścić powierzchni planety. Ich transportowiec już nigdy nie wystartuje.

- Thekowie niczego nie załatwiają połowicznie, prawda?

- Ogromnie ich niepokoiło, o ile potraficie sobie wyobrazić poruszonego czymś Theka, planetarne piractwo - włączyła się Sassinak. - I cierpliwie czekali, aż my uczynimy w tej sprawie coś konkretnego. Dopiero planowane zajęcie Irety zmusiło ich do wtrącenia się.

Rozległo się stukanie do drzwi. Komendant odpowiedziała i wszedł Dupaynil. Przyjrzał się całej grupce.

- W samą porę, komandorze - podjęła Sassinak - mam dla pana dobre nowiny. Nazwiska. Tylko jedno mi coś mówi - wskazała oficerowi wywiadu krzesło i wystukała dane na klawiaturze terminalu. - Parchandri zajmuje stanowisko odpowiednie do tego rodzaju działalności...

- Naczelny Inspektor Parchandri? - wykrzyknął zszokowany Fordeliton.

- Właśnie on.

- Dobrze jest mieć kogoś wysoko postawionego w Eksploracji, Ewaluacji i Kolonizacji - zachichotała cynicznie Lunzie. - Taki ktoś najlepiej się orientuje, która planeta dojrzała do zerwania.

Kai i Varian spojrzeli na nią z osłupieniem.

- Kto jeszcze, Sassinak? - spytała lekarka. Komendant podjęła ochoczo:

- Sęk z Formalhaut jest Federacyjnym Radcą do Spraw Wewnętrznych. Nareszcie wiadomo, skąd się wzięła jego fortuna. Lutpostig to gubernator Diplo, planety grawitantów. Bardzo dogodne stanowisko! Paraden, co was zapewne nie zdziwi, jest właścicielem spółki, która dostarczyła transportowiec.

- Pewno cała jego flotylla zostanie w dokach, jak ten statek - odezwała się Lunzie.

- Nigdy by się nam nie udało wykryć tak wysoko postawionych spiskowców, pani komendant - spokojnie orzekł Dupaynil. Zmarszczył brwi. - To zadziwiające, że człowiek tak nisko postawiony jak Cruss ich znał ich nazwiska.

- Bo nie znał - odparła Sassinak. - Miał tylko mgliste pojęcie o tym, że w sprawę jest zamieszany Pełnomocnik Paraden. Thekowie wydedukowali wszystko na podstawie tego, co im Cruss powiedział o rekrutacji i zaopatrzeniu, i na podstawie tego, co wyciągnęli z banków pamięci transportowca.

- Jak możemy wykorzystać te wiadomości?

- Z wielką ostrożnością, równie podstępnie jak oni, lecz jeszcze bardziej przebiegle, Dupaynilu, i na pewno po zażartych dyskusjach w Agencji Wywiadowczej Sektora. Na całe szczęście, bo jestem nadzwyczaj podejrzliwa, znam od wieków admirała Coromella i ufam mu bez zastrzeżeń. Zaś znajomość nazwisk winowajców, nawet tak wysoko postawionych, to połowa zwycięstwa.

- Zawiadomisz nas o dalszych kolejach tej sprawy, dobrze? - dopominała się Lunzie.

- Kapsułą zwrotną - zażartowała Sassinak i posmutniała. - Ja też dostałam rozkaz odlotu. Zrób użytek ze swych miodoustych talentów, Fordelitonie i postaraj się zwerbować kilku Iretańczyków. Jeżeli potrzebujecie jeszcze czegoś, Kaiu, Varian, Lunzie, żeby dotrwać do przylotu ARCT-10, to z przyjemnością spełnię wasze życzenia. Załadujemy wszystko do szalupy i Borander dostarczy to do obozu. Jeszcze jedno - Sassinak odwróciła się i dotknęła zamka stojącej za nią szafki; wyjęła pierwszą butelkę, a potem wzruszyła ramionami i wyciągnęła jeszcze dwie kanciaste butelczyny sverulańskiej brandy, - Czy mógłbyś znaleźć szklaneczki, Fordzie? Chcę wznieść toast.

Szklaneczki zostały hojnie napełnione brandy. Sassinak wstała, reszta towarzystwa również.

- Za dzielnych, szlachetnych i mądrych “ocaleńców" z Irety! I za dinozaury!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mccaffrey Anne Planeta Dinozaurów 02 Ocaleni
Anne McCaffrey Planeta dinozaurów 2 Ocaleni
Projekt Camelot Powrót Planety X cz II, ►SZKOŁA, Dokumenty - CIEKAWE!!!
1 Planeta Dinozaurow
Anne McCaffrey Planeta dinozaurów
McCaffrey Anne Planeta Dinozaurów 1
Anne McCaffrey Cykl Planeta Dinozaurów (1) Planeta Dinozaurów
Anne McCaffrey Planeta dinozaurów 01
Anne McCaffrey Planeta Dinozarów 01
Anne McCaffrey Planeta Dinozarów 01
Moja Planeta- ekologia, KLASA II POMOCE SZKOLNE, Środowisko, Środowisko
Planety-mgr Halina Kulbida-Konspekt zajec zintegrowanych kl II, konspekty zajęć
Appleton, Victor II Tom Swift Jr 017 Tom Swift and the Visitor from Planet X Jim Lawrence UC
Prel II 7 szyny stałe i ruchome
Produkty przeciwwskazane w chorobach jelit II