Ziegesar Cecily von - Plotkara 10 - Nigdy Ci nie skłamię, Plotkara


Cecily von Ziegesar

Nigdy ci nie skłamię

plotkara 10

Prawda jest piękna, bez wątpienia;

lecz równie piękne bywają kłamstwa.

Ralph Waldo Emerson

0x08 graphic
0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Wydaje się wam czasem, że jesteście największymi szczęś­ciarzami pod słońcem? Cóż, pomyłka: to ja jestem najwięk­szą szczęściarą. Właśnie się opalam na absolutnie prze­cudnej plaży w East Hampton, na którą wstęp mają tylko najlepsi. Patrzę, jak śliczni chłopcy ściągają pastelowe koszulki Lacoste i wcierają balsam do opalania Coppertone w brązowe ramiona. Nie bez powodu każdy nowojor­czyk, który nie chce całkiem porzucić miasta, odpoczywa w Hamptons; z tej samej przyczyny ludzie noszą buty Chri­stiana Louboutina i latają pierwszą klasą. To jest po prostu najlepsze.

A skoro mowa o najlepszym, to nie ma nic wspanialszego niż Eres. Jestem skromną dziewczyną, ale uważam, że wy­glądam oszałamiająco w górze od bikini w kolorze mango i chłopięcych szortach w tym samym odcieniu. No dobra, może nie jestem zbyt skromna, ale dlaczego miałabym być? Gdybyście wyglądały tak urzekająco jak ja, rozciąg­nięta na białym piasku w East Hampton, też byście się tym pochwaliły. W prywatnej szkole dla dziewcząt przy Upper East Side nauczyłam się, że to nie grzech mówić prawdę, nawet jeśli siebie przedstawia się wtedy w sa­mych superlatywach.

Bogu dzięki, przyszło już lato i wreszcie możemy zacząć pracowicie... odpoczywać. Po wyczerpującym czerw­cu nadszedł lipiec wraz z delikatną bryzą znad cieśniny i rezerwacjami we wszystkich najlepszych restauracjach w Hamptons. Gorący i duszny Manhattan jest tuż - tuż, ale my wolimy spacerować boso w bikini Eres lub Missoni albo w batikowych sarongach Calypso i jeździć platyno­wymi kabrioletami po Main Street w East Hampton, w po­szukiwaniu wiecznie nieuchwytnych miejsc parkingowych i chłopców w szortach Billabong.

To my, chłopcy o wyzłoconych słońcem włosach, którzy przyjeżdżają z Montauk z deskami surfingowymi na ba­gażnikach cherokee. To my, dziewczyny, które chichoczą na plażowych ręcznikach w kolorze limetki i maliny albo dopieszczają się w salonie Aveda w Bridgehampton po opalaniu. To my, książęta i księżniczki z Upper East Side - teraz królujemy na plaży. Jeśli jesteś jednym z nas, czy­li wybrańcem losu, zobaczę cię tu w okolicy. Najwyraźniej sezon zaczął się na dobre, zwłaszcza teraz, gdy kilkoro z naszych ulubieńców zaszczyciło nas swoją obecnością. A ściśle mówiąc...

DYNAMICZNY DUET

Wiecie, ja też nie mogę za nimi nadążyć. Prognozy pogo­dy dotyczące tych dwóch zmieniają się każdego dnia. Są przyjaciółkami? Wrogami? Zaprzyjaźnionymi wrogami? Kochankami? Wiecie, o kim mówię: B i S. I jedno wiem na pewno. Zostały właśnie certyfikowanymi, oficjalnymi ikonami świata mody. Co prawda my wiedzieliśmy o tym od dawna, ale do elity świata mody ten fakt dotarł dopie­ro teraz. Po spotkaniu z B i S na planie Śniadania u Freda pewna wyrocznia dobrego smaku - tak, ta która nosi aksa­mitne kapcie z monogramem, ma wybielone zęby i cało­roczną opaleniznę z Palm Beach - postanowiła zatrzymać obie dziewczyny w swojej posiadłości w Georgica Pond w charakterze muz. Mam nadzieję, że tamtejsza menażeria (która, jak słyszałam, składa się z kilku psiaków, pary lam i dwóch przerażająco chudych modelek z oczami jak spod­ki, wyrwanych z mroków Estonii, żeby zostać gwiazdami nadchodzącej kampanii reklamowej) nie będzie zazdrosna o nowe koleżanki. A zresztą, kogo ja oszukuję? Te dwie za­wsze są obiektem podobnych uczuć. W końcu jest im cze­go zazdrościć.

NADESZŁO LATO, ALE ŻYCIE NIE JEST ŁATWE...

dla całej reszty. Najwyraźniej niektórzy mają monopol na szczęście, a inni - poza nami - nie. Na przykład:

Biedny N codziennie pracuje przy domu trenera albo nudzi się nad basenem w Georgica Pond, sam jak palec. Dlacze­go jest taki smutny? Z powodu rozstania z tą odrażającą, strzelającą gumą dziewczyną? Uwierzcie, nie rozpoznałaby bikini od Eres, nawet gdyby ktoś rzucił nim prosto w jej gło­wę farbowaną na blond farbą Clairol numer 102. Ale jakby co, chętnie pana pocieszę...

Biedna V, uwięziona we własnym piekle - mieszka ze swoją miłością, O, ale nie może go pocałować. Wyciera z czarnych bojówek Carhatt wyschnięte smarki, podczas gdy nadpo­budliwi chłopcy, którymi się opiekuje, bekają alfabet.

I biedny D... Chociaż może nie zasłużył na litość, skoro zdra­dził V z tą dziwaczką od jogi, i to teraz, gdy V wylądowała w bladoróżowym pokoju jego młodszej siostry J. Poza tym nadal ma swoją „pracę” i wiecznie wypełniony kubek kawy rozpuszczalnej Folgers. Czasem odnoszę wrażenie, że woli kiepską kawę i fatalną poezję od dziewczyn. Niepojęte!

Wasze e - maile

P: Droga P!

Nie wiem, do kogo innego się zwrócić, więc pomóż mi, proszę. Próbowałem poderwać moją śliczną sąsiadkę z góry, ale nie wypaliło. A potem poznałem jej niesa­mowitą współlokatorkę i wyszło coś fantastycznego... a przynajmniej tak mi się wydawało. To był taki roman­tyczny związek pod tytułem: Lato w mieście. Nawet zaproponowała, żebym ją odwiedził w Hamptons. Któregoś ranka zapukałem do niej, ale już jej nie za­stałem. Żadnych mebli, ubrań, żadnego listu, nic. Co jest? Zadzwonić do niej, czy to już lekka przesada?

Porzucony i Załamany

O: Drogi P&Z!

Najlepsze z nas trudno utrzymać. Jeśli tak ci jest pisane, wróci i obsypie cię delikatnymi jak płatki róż pocałunkami. Jeśli nie, zachowaj wspomnienia i pogódź się z przelotną naturą wakacyjnych miłości. A przy okazji, skoro jesteś do wzięcia, może ja wyle­czę twoje serduszko? Przyślij mi zdjęcie!

P.

P: Droga P!

Najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam, to ko­pie dwóch dziewczyn, które kojarzę z miasta, ślicznej blondynki i szczupłej brunetki, chichoczące na pla­ży w okolicach Maidstone Arms. Byty jak podróbki Louisa Vuittona z ulicznego straganu. Z daleka wy­glądają prawie jak oryginały, ale z bliska... Cóż, pew­nych rzeczy nie da się podrobić. Kto to jest?

Widząca Podwójnie (albo Poczwórnie)

P: Droga WPaP!

Teraz, kiedy pewna blondynka i brunetka stały się muzami bardzo znanego i ekstrawaganckiego pro­jektanta mody, będziemy widzieć coraz więcej takich podróbek. To doprowadzi chłopców do szaleństwa. Pytanie tylko, kto dorwie oryginały?

P.

Na celowniku

B kupuje nowy bagaż, co zaprowadziło ją do Barneys, po­tem do Tod's i wreszcie do Bally. Czy ta dziewczyna nigdy się nie męczy? Najwyraźniej nie, tak samo jak jej czarna karta American Express, którą matka właśnie jej oddała po szaleństwie zakupowym w Londynie. No, no! S w kiosku na rogu Osiemdziesiątej Czwartej i Madison zdjęła z pół­ki wszystkie czasopisma z modą i plotkami o gwiazdach, ukradkiem sprawdzając, czy nie piszą czegoś o niej. W końcu dziewczyna potrzebuje jakiejś lektury na plaży. Przygnębio­ny N zgarnia sześciopak ciepławej corony w nędznym mo­nopolowym w Hampton Bays. Nie wiadomo, czy gromadzi zapasy na romantycznego grilla o zachodzie słońca na pla­ży, czy po prostu topi smutki. Biorąc pod uwagę wydarzenia z imprezy dla ekipy filmowej Śniadania u Freda, pewnie to drugie. V i D razem (ale nie tak, jak myślicie) w winiarni na rogu Dziewięćdziesiątej Drugiej i Amsterdam robią zakupy.

Są zupełnie jak stare małżeństwo: wybierają papier toale­towy i nie uprawiają seksu. K i I w Union Square Whole Foods jak nieprzytomne obijają się koszykami o wszystkich klientów, podczas gdy ich czarna limuzyna czeka przed sklepem. Dobra rada, dziewczyny: możecie kupować rzeżu­chę, wafle ryżowe i wodę mineralną, ale kiedy się częstuje­cie pięcioma (albo sześcioma, a nawet siedmioma) trufla­mi czekoladowymi dla klientów, żegnacie się z dietą, która zapewnia piękny tyłek w bikini. Chociaż trzeba przyznać, że to pychota. Po tygodniowej nieobecności C pojawia się ponownie na scenie towarzyskiej. Okazuje się, że chował się w ulubionym apartamencie na ostatnim piętrze w no­wym hotelu Broatdeck przy Gansevoort Street... i nie był tam sam. U boku miał pewną farbowaną blondynkę z odrostami przynajmniej na centymetr. Pamiętacie ją? Wiem, że N na pewno jej nie zapomniał.

Ludzie, zapowiada się gorący, duszny i pracowity lipiec, ale ja nie wiem co to odpoczynek. Zawsze znajdziecie u mnie najświeższe wieści, kto przychodzi, kto odchodzi, kto wprasza się na najbardziej odlotowe imprezy na Gin Lane, Further Lane i do tych tandetnych nocnych klubów w Hamptons, kto wykrada się pod chłodną osłoną nocy. W końcu jestem wszędzie. W każdym razie wszędzie, gdzie warto.

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

S i B zerkają w krzywe lustro

- Halo? Halo? - Blair Waldorf i Serena van der Woodsen weszły do skąpo umeblowanego holu futurystycznej rezy­dencji Baileya Wintera w East Hampton. Na zewnątrz kwitły hortensje, temperatura wciąż rosła, a w powietrzu latały pyłki. Ale w środku panował chłód. Dom był wysprzątany na wysoki połysk. Blair upuściła na podłogę, której wzór przypominał pasy zebry, łososiową skórzaną torbę z Tod's i znowu krzyk­nęła: - Halo?! Jest tu kto?

Serena przesunęła na czubek głowy klasyczne okulary przeciwsłoneczne Chanel w drewnianej oprawie. Przyzwycza­jona była do mieszkań pełnych antyków, ale gdyby miała letni domek, chciałaby, żeby wyglądał właśnie tak: lśniący, czysty i bez żadnych gratów.

- Jesteście, jesteście, jesteście!

Znany projektant zbiegł wypolerowanymi hebanowymi schodami jak przyduży dzieciak w bożonarodzeniowy ranek, klaszcząc w ręce i przekrzykując szczekanie pięciu mopsów, które pędziły tuż za nim.

Blair wymieniła z nim trzy pocałunki w powietrzu. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że jest tak niski; jego głowa znajdowała się dokładnie na wysokości jej podbródka. Bailey przygotował kostiumy do Śniadania u Freda - filmu, który miał być remakiem Śniadania u Tiffany'ego z Audrey Hepburn. Główną rolę gra w nim najstarsza i najlepsza przyjaciółka Blair, Serena. Po zakończeniu zdjęć Bailey zaprosił obie na lato do rezydencji w Georgica Pond, aby były jego muzami. Miały go zainspi­rować do nowej kolekcji lato - zima. Kolekcji, która zostanie pokazana tylko raz i będzie zawierać najbardziej ekscytujące pomysły.

- Dziękujemy, że nas zaprosiłeś - mruknęła Blair, gdy pięć psów z entuzjazmem obwąchiwało jej pomalowane na blady róż paznokcie u stóp. Na nogach miała - jakże inaczej - białe lniane espadryle Baileya Wintera.

- Nie wstydź się! - wykrzyknął mężczyzna, czym prze­straszył Serenę, która nadał stała w progu i podziwiała dom.

- Chodź tu i natychmiast daj mi porządnego buziaka!

Serena ruszyła za przykładem Blair, odkładając ciemno­zieloną, płócienną torbę Hermesa na wypolerowaną podłogę i obejmując drobnego projektanta. Mopsy kręciły się wokół niej, ocierając grube, ociekające śliną pyszczki o jej opalone nogi.

- O mój Boże, zachowujcie się! - zbeształ psy Bailey. Zwierzęta w ogóle nie zwróciły na niego uwagi i kręciły drob­nymi, jasnymi zadkami jak szalone, - Dziewczęta, pozwólcie, że was przedstawię. To Azzdeine, Coco, Cristóbal, Gianni i Madame Grès. - Skinął na piątkę mopsów. - Dzieciaki, to dziewczęta: Blair Waldorf i Serena van der Woodsen, moje nowe muzy. Bądźcie grzeczne!

- Mam przynieść torby? - odezwał się niski głos z lekkim niemieckim akcentem.

Blair odwróciła się i zobaczyła wysokiego chłopaka. Właś­nie wszedł do pokoju z zalanego słońcem korytarza, prowadzą­cego na tyły domu. Za chłopakiem, przez okna zajmujące całą ścianę dostrzegła basen. Przystojniak miał na sobie wytarty, pomarańczowy T - shirt, który ledwie zasłaniał bicepsy w kolo­rze karmelu, oraz wystrzępione oliwkowe szorty, sięgające po­niżej kolan. Gdzie ona go widziała? W katalogu Abercrombie? W samej bieliźnie na plakacie na Times Square?

W swoich snach?

- Och, witam, Stefanie - pisnął Bailey. - Dziewczyny za­mieszkają w domku przy basenie.

- Oczywiście. - Stefan wyszczerzył zęby i złapał porzu­cone torby.

- Reszta zestala w samochodzie - poinformowała go Blair. Podziwiała jego bicepsy, kiedy napinały się, gdy dźwigał wy­pchane torby.

- Niegrzeczna dziewczynka! - rzucił scenicznym szep­tem Bailey, który zauważył spojrzenie Blair.

Objął ją opaloną, może nawet lekko pomarańczową ręką za ramiona i uścisnął.

- Niezły kąsek, co?

Blair z entuzjazmem pokiwała głową, chociaż naprężone ramiona i złote od słońca włosy Stefana sprawiły, że pomyśla­ła o swojej dawnej miłości, Nacie Archibaldzie. Zresztą, może wciąż jeszcze cos do niego czuła. Słońce miało magiczny wpływ na jego ciało. Mógł nosić od dziewiątej klasy tę samą beznadziejną koszulkę polo i idiotyczne uprasowane bermudy khaki z Brooks Bromers, które zawsze kupowała mu mama, ale z opalenizną wyglądał obłędnie.

Gdy kilka minut temu podjeżdżała pod rezydencję Bayleya, wbrew sobie rozglądała się ukradkiem po okolicznych podjazdach, szukając samochodu Nate'a. Jego rodzina spędza­ła wakacje w Maine, ale słyszała, że Nate zatrzymał się w ich nowym domu na plaży w Hamptons, bo pracował dla trenera. Nigdy tam nie była, ale posiadłość znajdowała się gdzieś w okolicy. Nie, żeby jakoś ją to obchodziło.

Jasne, że nie.

To było ostatnie pełne wolności lato w jej życiu. Oczy­wiście w college'u też będą wakacje, ale Blair spodziewała się, że wypełnią je staże w magazynach mody, archeologiczne wykopaliska na pustyni gdzieś w Azji lub Afryce albo „antropologiczne” badania na południu Francji. Już za osiem tygodni wrzuci walizki do nowego różowo - beżowego bmw (prezent na zakończenie szkoły od podróżującego po świecie kocha­nego ojca geja) i pojedzie do New Haven, żeby zacząć życie jako studentka Yale. Do tego czasu zamierzała korzystać z ży­cia jako muza znanego projektanta. W dzień będzie sączyła likier cytrynowy i schłodzoną wódkę przy basenie, a wieczo­rami ugniatała umięśnione ramiona Stefana. A może poszuka Nate'a. Albo nic. Nieważne.

- Masz przepiękny dom.

Głos Sereny wyrwał Blair z zamyślenia. Przestała podzi­wiać kształtne ramiona Stefana i przyjrzała się przyjaciółce, która siedziała na podłodze, otoczona psami Baileya. i uśmie­chała się szczęśliwie. Miała na sobie długą białą sukienkę na cieniutkich ramiączkach, wykończoną fioletową szydełkowa­ną koronką. Każda inna dziewczyna wyglądałaby w niej jak hipiska z San Francisco, ale na Serenie sukienka prezentowała się cudnie.

- Cieszę się, że te skromne progi spełniają oczekiwania Sereny van der Woodsen - odparł Bailey.

Sześć sypialni, siedem łazienek, ptaszarnia, domek przy basenie, lądowisko dla helikopterów i kort tenisowy - rzeczy­wiście skromne progi.

Serena wzięła na ręce Coco i pocałowała ją w śliczny, płaski pyszczek. Mops sapnął i parsknął rozradowany. Serena nie bawiła się na podłodze z psem od czasów, kiedy spotykała się z przyrodnim bratem Blair, Aaronem. Jego pies, Mookie, obślinił cały pokój Blair i wystraszył jej kotkę. Kitty Minky, która ze zdenerwowania wszędzie siusiała. Mimo to Serena miała do niego słabość. Zastanawiała się, czy Bailey pozwoli jej spać z Coco w domku dla gości. Zupełnie, jakby miała ży­wego misia przytulankę.

- Ktoś cię polubił, co, Coco? - zagruchał Bailey, drapiąc psa pod brodą. - Chodźcie, oprowadzę was.

Blair zmarszczyła brwi, patrząc na pozostałe cztery psy, które gapiły się na nią wyczekująco. Ostatnie, na co miała ochotę, to żeby kundel obślinił jej lnianą tunikę Calypso.

- Tędy, proszę! - zawołał Bailey, prowadząc pięć psów i dziewczyny jak stadko gąsek ciemnym korytarzem do głów­nej części domu.

W holu wisiały ogromne na całą ścianę obrazy z czerwo­nymi kołami Ellsworth Kelly. Blair znała je już z rozkładów­ki „Elle Decor”, gdzie w zeszłym roku zamieszczono artykuł o posiadłości Wintera. Hol otwierał się na potężną kuchnię z betonowymi blatami. Wielka tekowa misa z jasnożółtymi cytrynami stała na jednym z blatów.

- To jest kuchnia - wyjaśnił gospodarz. - Wy powinnyście tylko wiedzieć, że mam tu barek. - Wskazał na metalowy narożny stolik ze zbiorem asymetrycznych karafek, - Pozwól­cie.

Bailey nalał jakiegoś alkoholu na lód i pokruszone listki mięty i wręczył dziewczynom pełne kieliszki od martini. Sere­na wzięła Coco pod pachę, żeby odebrać drinka.

- A co to właściwie jest? - Blair podejrzliwie uniosła ciemny, idealny łuk brwi.

- Miętowa herbatka dla moich dziewczyn! - Bailey opróżnił kieliszek jednym haustem i zrobił sobie następnego drinka. - Lodówka jest pełna, więc jazda stąd. Nie musicie mi nic mówić, wiadomo, sezon kostiumów kąpielowych.

- Jasne - zgodziła się Blair, w głębi duszy przewracając oczami.

Koleżanki jej matki zawsze mówiły o tym, żeby uważać, co się je. Ale ona zamierzała pochłonąć tyle lodów Cold Stone Creamery i tyle francuskiego pieczywa, na ile będzie miała ochotę. A i tak zaprezentuje się wspaniale w nowym kostiumie w paski w kolorze kości słoniowej i błękitu.

Pychota.

- Chodźcie, chodźcie. - Bailey otworzył szeroko drzwi na wyłożone niebieskawym piaskowcem patio. - To basen, a to... - ciągnął, wskazując na niski, betonowy bungalow wyglądają­cy jak miniaturka jego rezydencji. - To wasze lokum. Domek przy basenie. Myślę, że będzie wam tam całkiem wygodnie. Jest klimatyzacja, a pościel sprowadzono z Umbrii. Stefan przyniesie wam wszystko, czego będziecie potrzebowały.

Wszystko?

- Są jeszcze dwie ważne osoby, które musicie poznać. - Bailey się rozpromienił. Klasnął wesoło w ręce, rozlewając resztki koktajlu. - Svetlana! Ibiza! Do mnie, proszę!

Kolejne psy?

- Idziemy, panie Winter!

Dwie długonogie amazonki wybiegły z domku przy base­nie - z ich domku - i popędziły w stronę Blair, Baileya i Sereny. Psy szczekały z radości jak opętane.

- Ja Svetlana - oznajmiła dziewczyna z żółtawymi wło­sami, sięgającymi pupy. Jej biodra były zupełnie chłopięce, żadnych krągłości.

Miała na sobie mikroskopijne neonowopomarańczowe figi od bikini i dwa maleńkie, pomarańczowe trójkąty na nie­istniejących piersiach.

- Jestem Ibiza - powiedziała nieśmiało druga dziewczy­na.

Miała kasztanowe włosy, które okalały lisią twarzyczkę i lśniące niebieskie oczy. Jej uśmiech szpeciły nieco wystające zęby. Nosiła lawendowo - złoty kostium w paski z gatunku tych okropnych, powycinanych jednoczęściowych, które z tyłu wy­glądają jak bikini. Precyzyjnie umieszczone okrągłe wycięcie odsłaniało nieco mechaty pępek.

Fuj!

Ibiza, to imię brzmiało zupełnie jak marka samochodu! Dziewczyna położyła ręce na ramionach Blair i ucałowała ją dwa razy, muskając tylko powietrze. Blair zadrżała, zdając so­bie sprawę, że - nie Ucząc problemu ortodontycznego - dziew­czyna wyglądała zupełnie jak ona. Wyślizgnęła się z uścisku sobowtóra i przyjrzała drugiej modelce. Przy uważniejszych oględzinach okazała się rozcieńczoną wersją Sereny; minus wdzięk, opanowanie i maniery z Nowej Anglii. Co tu, do dia­bła, było grane?

- Ibiza i Svetlana będą twarzami nowej kolekcji. Na re­klamach, wiecie - wyjaśnił Bailey z pełnym zadowolenia wes­tchnieniem. - Oczywiście wy dwie jesteście inspiracją.

Tak, to oczywiste.

- Są tu, żeby was obserwować. Żeby naprawdę stać się wami - ciągnął, unosząc w dramatycznym geście kieliszek, jakby grał w musicalu Rent na Broadwayu. - Chcę, żeby uchwyciły samą waszą esencję!

Ej, aż ciarki przechodzą po plecach!

- Milo mi was poznać. - Serena wyciągnęła rękę do dziewczyn, zaczynając od swojego sobowtóra.

Zawsze była nieskazitelnie uprzejma, nawet gdy wszyst­ko przewracało jej się w żołądku. Pomijając piskliwy głos i wątpliwy gust, jeśli chodzi o kostiumy kąpielowe, Svedana wyglądała jak ona. To znaczy nie do końca. To było jak Halloween w czwartej klasie, kiedy przebrały się z Blair za wycho­wawczynię - włożyły nawet peruki, brzydkie swetry Talbots i brązowe mokasyny.

- To jak wielka piżamowa impreza! - Bailey pisnął ni­czym sześciolatka.

Ibiza i Svetlana zachichotały sztucznie.

- Z bitwą na poduszki! - krzyknęły chórem z mocnym akcentem z Europy Wschodniej.

- Boże, wy dwie jesteście boskie. - Bailey rzucił kieliszek na zielony, miękki jak aksamit trawnik i klasnął w przypływie nagłego entuzjazmu.

Blair obrzuciła wściekłym spojrzeniem karykatury. Dla wszystkich innych wyglądały pewnie jak szczęśliwe, beztro­skie, niedożywione lalki Barbie, ale Blair była bardziej spo­strzegawcza niż przeciętna dziewczyna. Ibiza i Svetlana miały po prostu siedzieć i czekać, aż „muzy” odcisną na nich swoje piętno. Blair zauważyła coś innego w tych małych, cudzo­ziemskich oczkach. Coś wyrachowanego i zdecydowanie ję­dzowatego.

Swój pozna swego.

Te dziewczyny nie zamierzały grać drugich skrzypiec. Ibiza i Svetlana miały całkiem inne plany.

Cóż.

Blair odwróciła się i uśmiechnęła szeroko do Sereny. Nagle ucieszyła się, że miała ją przy sobie. Złapała Serenę za rękę.

- Ochłodźmy się - szepnęła szelmowsko.

- Dobry pomysł. - Serena natychmiast zrozumiała.

Wypuściła wiercącą się Coco. A potem we dwie wskoczy­ły do kusząco błękitnego basenu, w butach i we wszystkim. Zapiszczały, gdy wylądowały w wodzie dokładnie w tempe­raturze ciała.

- Och! - pisnął Bailey, gdy chlorowana woda zachlapała mu lśniąco białe, lniane spodnie. - Proszę! - oznajmił niewia­domo komu. - To dopiero inspiracja. Hilfe! Stefan, szybko, mój szkicownik! Bitte, kochany!

Blair zanurzyła głowę w lśniącej, rozfalowanej wodzie, czując, jak ciemne włosy wirują wokół niej. Wynurzyła się akurat, żeby zobaczyć, jak Ibiza odwraca się konspiracyjnie do Svetlany. I wtedy papugi stanęły na brzegu basenu i skoczyły na głowę do głębszej części. Kości uderzyły w wodę.

Witajcie w nowej rodzinie, dziewczęta!

N potrafi rozpoznać zdesperowaną kurę domową

- Nate? Nate? Gdzie się chowasz, misiaczku?

Zduszony, odległy glos sprawił, że rozjaśnione słońcem włosy zjeżyły się Nate'owi na karku. Specjalnie wybrał ob­skurny, opustoszały strych w domu trenera Michaelsa, żeby uciec na chwilę od codziennej pańszczyzny, którą kazano mu odwalać w niezbyt modnej części Long Island.

Ucieczka, rzecz jasna, oznaczała ujaranie. Wdychanie ma­rihuany i wydychanie dwutlenku węgla.

Głęboko zaciągnął się świeżo zrobionym skrętem i wy­dmuchnął obłoczek ciepłego, suchego dymu przez maleńkie okienko. Nasłuchiwał, skąd dobiega głos. Wołała go Patricia, znana również jako Babs, żona Michaelsa, która non stop opalała się topless przy basenie. Nate pracował w domu tre­nera w Hampton Bays od zakończenia szkoły. Tak naprawdę to Nate jeszcze jej nie skończył, bo nie otrzymał dyplomu z powodu niesławnego incydentu z viagrą. Babs zawsze była przyjacielska. Przynosiła mu cytrynową mrożoną herbatę, gdy pchał kosiarkę po ukochanym trawniku trenera. Namawiała, żeby zjadł kawałek cynamonowego tostu, gdy zjawiał się rano z mętnym wzrokiem, gotowy do pracy. Ale przez ostatnie dwa dni była... cóż, wyjątkowo przyjacielska. Może i chodził ujarany niemal cały dzień, ale nie na tyle, żeby nie wiedzieć, że Babs Michaels zdecydowanie coś do niego miała.

A kto by nie miał?

Nate zamarł i skupił się na nasłuchiwaniu, W domu pa­nowała cisza, słyszał tylko łomot własnego serca. Włożył z powrotem skręta do ust i zamarł - może dostawał paranoi od trawki, ale wydawało mu się, że coś słyszy. Jakby zbliżające się kroki.

Cholera! Nate pospiesznie zgasił skręta na drewnianym parapecie. Na podłogę poleciał deszcz iskier. Super, nie dość że zaraz zostanie przyłapany na paleniu trawki, to jeszcze przy okazji spali cały dom. Schował skręta do kieszeni - po co go marnować? - i zaczął desperacko machać rękami, żeby dym wyleciał przez okno.

- Jesteś na górze, Nate? - Babs stała u podnóża schodów na strych. - Czy czuję coś... nielegalnego? No wiesz, też kie­dyś byłam nastolatką, i to nie tak dawno temu!

Nate nadal wymachiwał rękoma, kiedy Babs pojawiła się na szczycie schodów. Na jej pomarszczonej, brązowej od słoń­ca twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek. Farbowane na rudo włosy związała w luźny kucyk. Wokół czoła miała aureolkę z kosmyków.

- O, jesteś! - Babs westchnęła. - Nie słyszałeś, jak wo­lałam?

Nate pokręcił głową. Nagle zdał sobie sprawę, jaki jest ujarany.

- Cóż - ciągnęła, podchodząc do niego leniwym krokiem. Minęła stos kartonów, starych zabawek i innych śmieci, które zgromadziła z mężem na strychu. - Wiesz, co powiedział mój mąż: kiedy jego nie ma, jesteś mój.

- Aha - wyjąkał Nate.

Trener wyjechał na tydzień na konferencję lacross w Ma­rylandzie. Pewnie uczył się nowych technik torturowania ucz­niów. Nate zastanawiał się, czy zgasił do końca skręta. Bał się, że zapalą mu się spodnie.

Ups.

- Chodzi o to - mówiła Babs, niedbale przesuwając ręką po zardzewiałej kierownicy roweru, zawieszonego pod sufi­tem - że potrzebuję pomocy. Zrobisz coś dla mnie?

- Oczywiście. - Skinął głową. - Po to tu jestem.

- Ta przysługa może wykraczać poza twoje zwykłe obo­wiązki. Ale gdybyś był tak uprzejmy i pomógł mi, to może zapomniałabym, że na strychu śmierdzi jak na koncercie Grateful Dead. Co ty na to?

Jak można zareagować na szantaż?

- Prze... przepraszam - wyjąkał. - To się więcej nie po­wtórzy.

Babs się roześmiała.

- Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę.

Uśmiechnęła się, ominęła rower i ruszyła w kierunku Nate'a, nadal pochylającego się przy oknie.

- Nieważne. Potrzebuję pomocnej dłoni, a ty masz dwie. - Ujęła go za ręce, na których od niedawna pojawiły się odcis­ki, i im się przyjrzała. - Dwie zręczne, silne dłonie.

Nate zastanawiał się, czy nie powinien ostrzec trenera, że jego dzieci pewnie nie bez powodu są do niego niepodobne. Wyglądało na to, że Babs zaliczała każdego chłopca, który no­sił jej zakupy ze sklepu!

- Co mogę dla pani zrobić? - Starał się, żeby te słowa zabrzmiały wesoło i uprzejmie, ale głos mu drżał.

Babs wypuściła jego dłonie i rozpięła guzik różowej bluzki.

- Postanowiłam zafundować trenerowi małą niespodzian­kę. - Rozpięła kolejny guzik.

- Jasne - odparł spokojnie Nate.

I rzeczywiście widział jasno imponujący rowek między piersiami, bez żadnych białych śladów, dzięki popołudniowe­mu zwyczajowi opalania się topless.

Pięknie.

- Postanowiłam zafundować sobie mały tatuaż. - Zachi­chotała, rozpinając ostatni guzik i pozwalając bluzce zsunąć się z ramion na podłogę. - To dla trenera, żeby miał co odkryć, gdy wróci do domu.

- Super, - Skinął głową.

Patrz jej w. oczy. W oczy... w oczy!

- Ale to wymaga wyjątkowej troski - szepnęła chrapli­wym głosem.

Odwróciła się do Nate'a i pokazała mu maleńki tatuaż - motyla z zielonymi skrzydłami na brązowej skórze w dolnej części pleców.

- Ja nie mogę sięgnąć - ciągnęła. - A Matty, chłopak od tatuaży, powiedział, że muszę wcierać w niego olejek co dwie godziny.

Nate przyjrzał się tatuażowi, rozpaczliwie starając się od­zyskać jasność myślenia. Co miał zrobić? Babs była w porząd­ku, ale z bliska jej skóra wyglądała jak stara rękawica base­ballowa, a perfumy pachniały jak mydło w toalecie na stacji benzynowej.

Nic dziwnego, że trener Michaels potrzebował viagry.

A skoro o nim mowa - skopałby Nate'owi tyłek, i to do­słownie, gdyby wiedział, że żona zdjęła bluzkę w jego obecno­ści. Z drugiej strony, jeśli nie wetrze tego olejku, to Babs powie mężowi o trawce. Wtedy trener nie da Nate'owi dyplomu pod koniec wakacji, co oznacza pożegnanie z Yale. I zasadniczo spieprzone całe życie.

Chyba nie miał wyboru.

- Gdzie ten olejek? - zapytał.

Zamknął oczy, nakładając mai. Szukał w ujaranej głowie jakiegoś aseksuatnego tematu do rozmowy.

- Będę musiał zabrać kosiarkę ze słońca, bo inaczej może wybuchnąć. Nie chcemy tu żadnego pożaru.

Za późno, skarbie. Za późno.

pokręcone umysły myślą w podobny sposób

- Auć, cholera - mruknął Dan Humphrey, parząc sobie język rozpuszczalną folgers, zalaną kranówą, czyli czymś, co u niego uchodziło za kawę.

Stary, nie słyszałeś nigdy o Starbucks?

Dan wsadził do ust lekko wygiętego camela. Próbował jednocześnie zaciągnąć się papierosem i podmuchać na kawę, żeby ją ostudzić, co było absolutnie niewykonalne. Wychlapał część kawy z krzywego, ciemnofioletowego kubka, który ulepiła wiele lat temu jego matka, nim wyprowadziła się na Węgry, do Czech, czy gdzie tam właściwie mieszkała. Duże brązowe krople spadły na zakurzone żółte linoleum. Zdecydo­wanie nie był rannym ptaszkiem.

Odstawił kubek z kawą na stary blat kuchenny i podszedł do beżowej lodówki z połowy lat siedemdziesiątych. Miał nadzieję, że uda mu się wygrzebać coś jadalnego, co pochło­nąłby, jadąc metrem do centrum. Miał tylko dwadzieścia mi­nut, żeby dotrzeć do pracy - wymarzonej roboty w Strand, ogromnym, piętrowym antykwariacie w Greenwich Village. Jeśli teraz niczego nie zje, to do przerwy na lunch umrze z głodu.

Wstrzymując oddech, żeby się nie narazić na potencjal­ne niemiłe zapachy, wsadził głowę do wielkiej pomrukującej lodówki i ocenił stan rzeczy. Stary jak świat kubek z jakąś miksturą pokrył się zielonym meszkiem pleśni. W białej cera­micznej misce przelewały się jakieś bliżej nieokreślone resztki warzyw, a w plastikowym pojemniku leżały jajka ugotowane na twardo, na których jego siostra. Jenny, namalowała buzie. Zrobiła to przed wyjazdem do Europy, czyli ponad miesiąc temu. To nie był miły widok.

- Nie łudź się - mruknął ktoś za nim. - Sprawdzałam wczoraj wieczorem. Nie ma tam nic nawet w przybliżeniu ja­dalnego.

Zamknął lodówkę i słabo uśmiechnął się do Vanessy Abrams, która najpierw była jego najlepszą przyjaciółką, potem dziewczyną, aż wreszcie została współlokatorką. Po wielu wzlotach i upadkach - a wszystkie wynikały z napalonego, błądzącego spojrzenia Dana - zdecydowali, że lepiej funk­cjonują jako przyjaciele, którzy śpią w oddzielnych łóżkach i w oddzielnych pokojach. Tak się składało, że te pokoje znaj­dowały się w tym samym mieszkaniu, ponieważ Vanessa stra­ciła dom przez wredną, absolutnie egoistyczną siostrę, która znalazła sobie w Czechach nowego chłopaka.

- Aha, kicha. - Dan wrzucił papierosa do zlewu. Niedo­pałek zasyczał. - Jestem taki głodny.

- Yhm - mruknęła Vanessa.

Podgrzewała w mikrofalówce wodę w miarce, jedynym czystym naczyniu, jakie zdołała znaleźć. Rozsypała trochę kawy folgers, próbując jej nasypać do kubka. Ona też nie była rannym ptaszkiem.

Dobrana para.

Usiadła na zagraconym blacie. Wystrzępione, granatowe bokserki Dana praktycznie nie zasłaniały jej bladych, nieogolonych nóg. To było dziwaczne, patrzeć, jak nadal nosi jego rzeczy, i to bieliznę, chociaż już nie są razem. To sprawiło, że Dan... posmutniał.

Od tygodnia każdej nocy leżał w łóżku i zastanawiał się, co Vanessa robi w swoim pokoju. Słyszał, jak wstaje do ła­zienki i myślał o tym, że mógłby „przez przypadek” spotkać ją w ciemnym, znajomym korytarzu. Padliby sobie w ramio­na, zaczęli się gwałtownie całować, aż doszliby do jego łóżka. Głaskałby jej ogoloną głowę. Tak bardzo chciałby znowu poczuć drapanie krótkich włosków na piersi i to, jak jej uszy robią się gorące - jak zawsze, gdy się podnieci...

Dan nagle zaczął kręcić głową, jakby jego fantazja zaczęła mu dokuczać jak woda w uchu.

- Wszystko w porządku? - Vanessa spojrzała na niego podejrzliwie.

Przesunęła się na blacie bliżej mikrofalówki.

- Aha. - Dan prawie krzyknął, wsadzając palce do uszu. - Lepiej się ruszę. Muszę zdążyć do pracy. Robota czeka, wiesz, jak jest.

- Dlaczego krzyczysz? - zapytała cicho, ściągając brwi.

- Przepraszam - roześmiał się.

Wypił kawę jednym haustem, ignorując fakt, że pali go w gardło. Sięgnął za Vanessę. żeby złapać złożony egzemplarz „New York Review of Books”, który zamierzał przeczytać w metrze.

- No to cześć. Miłego dnia - dodał, powstrzymując się od pocałowania jej.

- Cześć! - krzyknęła za nim.

To się nazywa niezręczna sytuacja.

Wcisnął ostrożnie pod pachę zwinięty „Review” i zbiegł po zatęchłych granitowych schodach do legendarnie brudnego pokoju dla pracowników w Strandzie. Ciemna klatka schodo­wa ohydnie śmierdziała zapleśniałymi książkami, ale dla Dana był to wspaniały aromat.

Miał trzydzieści sekund, żeby wrzucić gazetę do szatki, złapać plakietkę z imieniem i stawić się do pracy na piętrze. Żaden z jego szefów nie miał ani odrobiny poczucia humoru, jeśli chodziło o spóźnienia. To byli oschli, niedorobieni inte­lektualiści, którzy pogardzali pracującymi w wakacje dziecia­kami, takimi jak Dan. Ciągle wołali na niego „nowy” albo „ej, ty”, mimo że pracował tu prawie od miesiąca i każdego dnia tak jak reszta, nosił plakietkę z imieniem.

To się nazywa mieć styl.

Dan wpadł do maleńkiego pokoju, niechcący uderzając drzwiami o ścianę. Przestraszył tym chudego dzieciaka z krót­kimi, rozczochranymi blond włosami i okularami w rogowej oprawie, które były za duże i niemal zakrywały mu kwadrato­wą twarz o szeroko rozstawionych oczach.

- Przepraszam - mruknął Dan.

Popędził do swojej szafki - małego pudła znajdującego się raptem parę centymetrów nad zakurzoną i zasypaną niedopał­kami betonową podłogą. Wprowadził dziwaczną kombinację - 8/28/49, czyli datę urodzenia Goethego, autora najukochań­szej książki Dana, Cierpień młodego Wertera - wrzucił gazetę i złapał plakietkę.

- „New York Review of Books”, co? - zagaił blondyn.

- Co? A, tak.

Dan przypiął tandetną czerwoną plakietkę do wypłowia­łego czarnego T - shirta i podejrzliwie zerknął na obcego. Nie zauważył go tu wcześniej. To jego pierwszy dzień? Czy to możliwe, że Dan już nie będzie „nowym”?

- Jestem Greg. - Uśmiechnął się. - To mój pierwszy dzień.

Świeże mięso w krainie zapleśniałych książek. Zapowiada się szalona zabawa.

- Super, Witamy w piekle - warknął Dan.

W głębi duszy ekscytował się tym. że będzie teraz prze­wyższał kogoś stażem.

- Właściwie to nie mogę uwierzyć, że tu jestem - ciągnął z zapałem Greg.

Rozglądał się po pokoju, jakby to była Kaplica Sykstyńska, a nie brudna, pozbawiona okien kanciapa w zaszczurzonej piw­nicy. Nosił koszulę w kowbojskim stylu z krótkimi rękawami i obcięte spodnie khaki, które przypomniały Danowi o Vanessie. Przedwczoraj, gdy w salonie umarła klimatyzacja, obcięła no­gawki ulubionych czarnych bojówek. Boże, jak za nią tęsknił.

- Wiesz, zawsze chciałem tu pracować - gadał Greg.

- Robota jak robota - odparł Dan bez zainteresowania.

Oczywiście doskonale wiedział, o czym mówił Greg, ale z przyjemnością naśladował podejście reszty pracowników Strandu. Czuł się przez to twardy, jakby był w stanie zgasić papierosa na dłoni Grega.

- Widziałem cały wózek starych pism literackich na górze przy windzie. Pewnie tym będziesz się zajmował do lunchu.

- Dla mnie bomba! - zachwycił się Greg. - Mam tu cze­kać? Ten facet, Clark, powiedział, żebym tu zszedł, a on zaraz przyjdzie, ale to już było kwadrans temu...

- Clark wie, co robi - przerwał mu Dan. - Muszę iść na górę, na pewno się tam zobaczymy, Jeff.

- Greg - poprawił go chłopak. - Czy ktoś ci kiedyś mó­wił, że wyglądasz dokładnie jak ten facet z Raves, Dan jakiś tam?

Dan zamarł w pół kroku.

- Humphrey. Dan Humphrey. I tak się składa, że ja nazy­wam się Dan Humphrey.

Kariera Dana w rockowej grupie Raves trwała dokładnie tyle, ile jeden koncert w Funktion na Lower East Side. Nie wierzył, że ktokolwiek będzie pamiętał tę noc. On na pewno nie pamiętał.

To zasługa butelki Stolicznej.

- Nie mów, serio? - Greg przeszedł przez pokój i wyciąg­nął rękę, - Jesteś Dan Humphrey? Ten poeta, Dan Humphrey? Nie mogę uwierzyć, że cię poznałem! Oczywiście, to ma sens, żeby ktoś taki jak ty pracował w Strandzie, - Poprawił na nosie okulary. - Rewelacja! Nie mogę uwierzyć. Uwielbiałem twoje wiersze. Masz coś nowego, co mógłbym przeczytać?

Dan poczuł, że się czerwieni. Przed krótką karierą w charakterze gwiazdy rocka opublikował w „New Yorkerze” wiersz Zdziry. Szum w świecie literackim trwał dokładnie pięć minut, ale wspomnienia Dana z tego okresu były ciepłe i nieco mgliste. Trudno mu było uwierzyć, że ktoś oprócz jego ojca pamiętał o tym zdarzeniu.

- Cóż, poeci muszą ciągle pracować - skłamał. - Pracuję teraz nad paroma pomysłami do powieści. To dlatego ostatnio przycichłem.

- Stary, to dla mnie zaszczyt. Prawie w to nie wierzę. Po­znałem poetę z „New Yorkera”. To niesamowite.

- To nic wielkiego. - Dan machnął ręką, jakby opędzał się od pochwał.

Pan Skromniś.

- Cudownie - ciągnął Greg, wsuwając ręce do kieszeni sięgających tuż za kolana szortów. - Słuchaj, nie wierzę, że cię o to zapytam, ale... próbuję rozkręcić salon. No wiesz, nic formalnego, mnóstwo ludzi, którzy cenią książki, spo­tykają się od czasu do czasu, żeby strzelić kielicha, pogadać o literaturze, poezji, filmach i muzyce. I blogach. Ale tyl­ko czasem. Domyślam się, że jesteś bardzo zajęty, ale może masz ochotę się przyłączyć? To znaczy, jeśli nie masz czasu, to spoko, ale...

- Salon - przerwał tę paplaninę Dan.

Właściwie to brzmiało,.. rewelacyjnie. Przyszedł do pracy w Standzie, licząc na wiele inspirujących rozmów na temat klasyki i zagranicznych filmów w przerwach, ale jak na razie najgłębsza dyskusja, w jakiej brał udział, to rozmowa z dwoma współpracownikami, którzy poprosili go o papierosa.

- Brzmi w porządku.

- Stary, to świetnie! - wykrzyknął podekscytowany Greg. Głos mu się lekko łamał. - Nadal pracuję nad detalami, no wiesz, szkicuję statut, zastanawiam się, jak rekrutować członków.

- Statut. - Dan pokiwał głową w zamyśleniu. - Może mógłbym w tym pomóc.

- Serio? Zajefajnie! - Greg wyciągnął tęczowy długopis z kieszeni na piersi i złapał rękę Dana. - Dam ci mój e - mail. - Nabazgrał mu adres na dłoni. - Podeślij mi parę pomysłów, ja je jakoś uporządkuję. No i potrzebujemy nazwy. Myślałem, żeby pomieszać nazwiska nieżyjących poetów, jak Wadsworth Whitman albo Emerson Thoreau. Nie mieliby nic przeciwko.

Nie, ale przewracaliby się w grobach.

- Super. - Dan wyciągnął rękę z uścisku Grega t zerknął na adres. - Będziemy w kontakcie - dodał, starając się, żeby nie okazać za dużo entuzjazmu.

Potrzebował nowych przyjaciół. Zwłaszcza teraz, kiedy Vanessa miała już go dość i trudno ją było o to winić.

Jedno słowo: smutny. Ale też... milutki. Na poważny, smutny sposób.

och, ten świat, który na ciebie czeka!

- W porządku. - Vanessa westchnęła i uklękła na dywa­nie w bawialni na piątym piętrze domu rodziny Jamesów - Morganów przy Park Avenue. - Sprawdzimy po raz ostatni torbę i wychodzimy. Gotowi?

- Gotowi! - krzyknęli chórem Nils i Edgar.

Byli bliźniakami i prawie wszystko robili razem, nieważne, czy chodziło o rozlewanie żurawinowego soku na antyki matki - krzesła obite jedwabiem w kolorze kości słoniowej - czy dar­cie się na całe gardło, co pewnie miało przypomnieć matce o ich istnieniu. To były, na swój sposób, urocze dzieciaki, ale trudno było to dostrzec, kiedy człowiek zajmował się wycieraniem im nosów i tyłków i pilnowaniem, żeby przetrwali dzień, nie łamiąc sobie rąk i nóg. A właśnie na tym polegała praca Vanessy. Wylano ją z jej pierwszego hollywoodzkiego filmu Śniadanie u Freda, gdzie była operatorem. Miała wtedy totalnego doła, osobistego i finansowego, i tylko dlatego zgodziła się zostać nianią.

Poza tym, że była kompletnie pijana. Rzecz jasna.

To było wręcz żenujące, pomyśleć, że dwa tygodnie temu brała udział w prywatnych przesłuchaniach w apartamencie gwiazd w hotelu Chelsea, robiąc to, co kochała, a teraz siedziała na strychu, w pokoju dla dzieci w stylu edwardiańskim w Carnegie Hill, z plamą po winogronowej galaretce na dżin­sach i dwoma zasmarkanymi chłopcami, fikającymi koziołki pod jej nogami. A w tym samym czasie gwiazdy filmowe opa­lały się na plaży, raptem parę kilometrów stąd, w Hamptons. Nie żeby była wielbicielką gwiazd, ale mimo wszystko...

- No to sprawdzamy. Chusteczki? - zapytała Vanessa.

- Aha! - krzyknęły bliźniaki, wymachując dwoma pacz­kami chusteczek higienicznych.

Wrzuciły je do różowo - zielonej torby Lilly Pulitzer.

- Torebki z przekąską?

- Aha! - Chłopcy zamachali dwiema torbami z krakersa­mi serowymi.

- Kartoniki z sokiem!

- Aha!

- Nie rzucajcie nimi! - Vanessa natychmiast przypomnia­ła sobie różowe plamy, które desperacko starała się wywabić z krzeseł.

- Czym?

Allison Morgan weszła powoli po wąskich drewnianych schodach. Jej szpilki bez pięt z wężowej skórki stukały o jasny parkiet.

- Mama!

Chłopcy porzucili torbę piknikową i rzucili się do kremo­wej, wąskiej spódnicy z włóczki boucle od Chanel.

- Pakujecie się do wyjścia? - zapytała pani Morgan wy­jątkowo sztucznym tonem. Odsunęła się od bliźniaków.

Jaka spostrzegawczość, mamusiu.

- Pomyślałam, że pójdziemy do zoo w Central Parku - wyjaśniła Vanessa.

- Och - cmoknęła Allison. - Central Park? Pamiętasz, co się stało ostatnim razem.

Oczywiście, że pamiętała. Nigdy nie zapomni widoku Dana w neonowożółtych ochraniaczach na kolanach, na rol­kach, ręka w rękę z dziewczyną. Długowłosą, ubraną w spandex, przerażająco radosną dziewczyną. To było tak zabawne i dziwaczne, ale zarazem złamało jej serce. Palący papierosa, z niechlujnymi, brudnymi włosami gwiazdora rocka, w brud­nym T - shircie i w tak długich, że aż idiotycznych sztruksach w kolorze wymiocin - to był Dan Humphrey, którego znała.

I kochała?

Ale oczywiście nie to miała na myśli nowa szefowa Vanessy. Tamtego dnia bliźniaki wysmarowały się słodyczami, a potem wrzeszczały przez pół nocy.

Vanessa jednak nie mogła przestać myśleć o Danie. Teraz sprawy wróciły do normy. Prawie. Może to po prostu brak snu, a może tak jej ulżyło, że stary Dan wrócił, że rzucił blond la­skę, ćwiczącą jogę i świrującą na punkcie jedzenia, ale... cho­lera, tego ranka w kuchni Vanessa ledwo zapanowała nad sobą, tak bardzo chciała go pocałować. Wyglądał słodko, zaspany, pijąc kawę z nieforemnego kubka. To wydawało się prawie... naturalne, tak jak zawsze wyobrażała sobie życie razem. Poza tym, że nie byli razem. Byli tylko... przyjaciółmi. A ona nie chciała zrobić niczego, co zniszczyłoby ten układ. Na przykład nie chciała zanurzyć nosa w jego ciepłych, pachnących papie­rosami włosach. Nie, w żadnym wypadku.

Kłamczucha.

- Słuchaj, cieszę się, że cię złapałam. - Chrapliwy głos zdradzał, że Allison wypiła stanowczo za dużo chardonnay zeszłego wieczoru. - Jedziemy na kilka dni do naszego domu w Amagansett. W mieście zrobiło się nieznośnie gorąco, a chłopcy tak uwielbiają plażę.

- Plaża! - wrzasnęli Nils i Edgar, oczywiście chórem, i zaczęli ganiać po pokoju jak wariaci.

- Widzisz, już się cieszą - zauważyła pani Morgan, - A co ty na to? Mamy dodatkowe lokum na górze, bardzo wygodne. Dnie będziesz spędzać z chłopcami, a powiedzmy około szó­stej, kiedy chłopcy siadają do kolacji, będziesz wolna. Oczy­wiście płaca bez zmian.

Vanessa przemyślała sytuację. Właśnie pakowała do obrzydliwie ślicznej torby sok i krakersy, podczas gdy dwaj mali maniacy biegali wokół niej, wrzeszcząc coś o falach. Co ją czekało? Kolejny wieczór gapienia się na pęknięcia na sufi­cie w pokoju Jenny, który nadal śmierdział rozpuszczalnikiem do farb, i fantazjowania o pachnących kawą i papierosami po­całunkach Dana?

Nienawidziła słońca, nawet nie miała kostiumu do opa­lania i zasadniczo pogardzała wszystkim, co dotyczyło plaży, opalenizny, półnagości i nad wyraz denerwujących ludzi, któ­rych to interesowało. Ale jej życie było już tak beznadziejne, że propozycja brzmiała właściwie... nie najgorzej.

- Amagansett - wymówiła powoli, jakby to była choroba, nazwa genitaliów albo kraj na Dalekim Wschodzie, w którym nigdy nie była. - Brzmi wspaniale.

Och, bo to jest wspaniale miejsce, Ale tylko w stosownych okolicznościach.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Przerywam stały program, żeby donieść wam o najśwież­szych nowinach:

Moi informatorzy są najlepsi. Pamiętacie zaniepokojoną czytelniczkę, która kilka dni temu pisała o parze oszustek, które przeniknęły do towarzystwa w Hamptons? Okazuje się, że to nie był żart. Makabryczna dwójka, niepokojąco podobna do B i S, to para pseudopiękności z Estonii. Pe­wien projektant chce z nich zrobić nowe twarze kolekcji, planowanej na najbliższą jesień. Zapowiada się podwójny (poczwórny?) kłopot. A ja myślałam, że naukowcy rozpra­cowali tylko klonowanie owcy! Estonia jest widać bardziej zawansowana technicznie. A do tego jeszcze paskudna przeszłość tych dziewczyn. Szczegóły właśnie wypływają! Stawiam na to, że B pierwsza się wścieknie. Ale zanim bomba wybuchnie, dajmy sobie chwilę, żeby rozważyć różne możliwości: czy posiadanie osobistego sobowtóra nie mogłoby się czasem okazać przydatne? Wiem, że ktoś taki byłby mi niezbędny w maju, w czasie egzaminów, gdy moje ciało chce się tylko wyciągnąć na Owczej Łączce. A co z wymykaniem się z nudnych rodzinnych śniadań w Le Cirque? Nie przydałaby się dodatkowa para rąk do prac charytatywnych w naszym mieniu? Poza tym więcej znaczy tyle co weselej, nie? Ale z drugiej strony, więcej ciał to mniej miejsca na zatłoczonych plażach Hamptons. Może pozbycie się tych sobowtórów nie jest najgorszym pomy­słem.

Jeśli tylko niemrawo potakujecie, czytając o zatłoczonych plażach, i nie doświadczyliście tego na własnej skórze, uznajcie to za oficjalne oświadczenie: nieważne, ile ludzi zjedzie się do Hamptons latem, tylko tu można coś zoba­czyć i zostać zobaczonym. Więc składajcie laptopy, łapcie torbę plażową i ładujcie walizki do prywatnego odrzutow­ca! W ostateczności wystarczy autobus Hampton Jitney, tylko że korki zabiorą wam kilka dodatkowych godzin. Ale zaufajcie mi, poczujecie, że było warto, gdy tylko zanurzy­cie palce stóp w lśniących piaskach. Coś cudownego!

A ponieważ beze mnie jesteście bezradni, przypomnę wam, co należy zabrać...

lista rzeczy niezbędnych do pospiesznego wyjazdu do Hamp­tons

- Ogromne okulary przeciwsłoneczne Chanel albo okula­ry lotnicze w starym stylu. Podróbki są trochę jak modelki sobowtóry, na pierwszy rzut oka wyglądają w porządku, ale z bliska są zwyczajnie kiepskie.

- Nawilżający balsam do opalania Clarins, faktor 30. Moda na opaleniznę na skwarkę odeszła razem z zeszłorocznymi espadrylami.

- Balsam do ust Kiehla, faktor 15, z aromatem jagodowym. To, że unikasz białych łat na skórze, nie znaczy, że twoje usta powinny być nagie.

- Torba żeglarska z monogramem i ręcznik od kompletu. To elegancki odpowiednik naszywek z imieniem na rze­czach branych na letni obóz. Gdy zgubisz ręcznik, trzymaj kciuki, aby odnalazł go jakiś przystojniak... a potem zna­lazł ciebie, aby go oddać.

- Woda miętowa Metromint. Chłodzi w gorący dzień na słońcu. Poza tym odświeża oddech, dzięki czemu jeszcze bardziej zachęcasz do pocałunku. Cmok! Cmok! Cmok!

- Najlepsi przyjaciele. Będziesz potrzebować kogoś, kto wetrze ci w plecy Coppertone, a wiadomo, że przelotny let­ni romans to nie jest długoterminowe rozwiązanie...

Wasze e - maile

A skoro już mowa o letnich romansach - z waszych e - maili wynika, że wszyscy macie jakieś poważne problemy w związkach. Pozwólcie, że pomogę:

P: Droga P!

Mieszkałam z moim byłym chłopakiem i teraz zamie­rzam wyjechać na krótko. To nic osobistego, po pro­stu wakacje. Jak należy się zachować? Powiedzieć mu czy niech się sam domyśli?

Uciekająca współlokatorka

O: Droga Uciekająca!

To, że wiesz, jak całuje twój współlokator, nie znaczy, że możesz wywalić reguły wspólnego mieszkania za okno apartamentu. Pozwól, że przedstawię ci pod­stawy: 1) Jedzenie jest wspólne, chyba że je podpisa­no. 2) Zadzwoń, jeśli nie wracasz na noc - martwimy się! 3) Jeśli nie zabierasz nas na wakacje, zostaw nam przynajmniej liścik i upominek. (Sugerowała­bym nową torbę plażową od Marca Jacobsa, ale to tylko ja). Bon voyage!

P.

P: Droga P!

Wiem, że mój były mieszka na tej samej ulicy co ja tego fata, ale nie mogę się zorientować, w którym domu. Pomocy!

Po - sąsiedzku

O: Droga Po - sąsiedzku!

Może powinnaś skorzystać z pomysłu opatentowa­nego w Jasiu i Małgosi i pomóc mu odnaleźć ciebie. Jeśli jest taki jak każdy chłopak, którego znam, ślad z rozrzuconych ubrań powinien zadziałać!

P.

Na celowniku

Niesławna żona trenera lacrosse, nazwijmy ją starszą B, wychodzi z salonu tatuaży w Hampton Bays. Zastanawiam się, dla kogo to doświadczenie było boleśniejsze? Dla niej czy dla faceta od tatuaży, który musiał ją oglądać topless? Byty fan jogi, D, pali jednego papierosa za drugim przed Strandem. Wygląda na to, że czasy asan już minęły. Chyba że ktoś inny zdoła przywrócić mu formę... W Pradze jego młodsza siostra J szkicuje miejscowy targ, a przy okazji - ślicznego chłopca. Miło wiedzieć, że podróże nic a nic jej nie zmieniły! Pewien wielbiciel małpek z Manhattanu, C, kupuje zapas samoopalacza Fake Bake w Chocolate Moussse. Pychota! Czy Hamptons doczeka się jeszcze jedne­go gościa? V wybrała bermudy i koszulkę w czarno - białe paski z dekoltem w łódkę w Club Monaco na Broadwayu. Jakie to radośnie wakacyjne z jej strony. S i B piją koktajl ze swoimi sobowtórami. Byłoby naprawdę dziwnie, gdyby cała czwórka została przyjaciółkami do grobowej deski, nie?!

No dobrze, kochani, to tyle. Na popołudnie jestem umó­wiona na manikiur i pedikiur, a ciągle jeszcze nie zdecy­dowałam co włożyć: bladoróżowe bikini, złoto - beżowe czy koralowe. Ach te decyzje. Ale przynajmniej nie mogę się pomylić!

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

B &S nago

- Wytłumacz mi raz jeszcze - westchnęła Serena. - Dla­czego siedzimy w domu w taki dzień?

Przerzucała od niechcenia strony japońskiego „Vogue'a” z tego miesiąca, wyciągnięta na łóżku z dębu.

A wspomniany dzień był gorący - ponad trzydzieści stopni - i klarowny jak kryształ, z lekką sugestią oceanicznej bryzy. Serena oderwała spojrzenie od japońskiej modelki, farbowa­nej na blond, z wymalowanymi rzęsami i czerwonym lizakiem w ustach. Zobaczyła zachęcający, chłodny cień pod szerokimi parasolami z białego płótna na brzegu basenu. Najlepsze, co można było robić w taki upał, to pokładać się na leżaku i sie­dzieć na wpół w wodzie, na wpół na brzegu.

- Dobrze wiesz, dlaczego - warknęła Blair. Ze złością grzebała w szafie z ciemnego orzecha, gdzie Annabella, gospodyni Baileya Wintera, powiesiła zapakowane w pokrowce ubrania dziewczyn. - Przysięgam, że jedna z tych pieprzonych dziewczyn wzięła moją cholerną sukienkę bez pleców Dolce. Tę z dziurkami. Nigdzie nie mogę jej znaleźć.

Zaczęła zrywać sukienki z drewnianych wieszaków i rzu­cać je na podłogę.

W końcu od czego są pokojówki!

- Hm - mruknęła Serena.

Nie było nic nadzwyczajnego w tym napadzie gniewu. Se­rena miała nadzieję, że przyjaciółka pozbiera potem sukienki. Jednak odkąd przybyły do rozległej modernistycznej rezyden­cji Baileya Wintera, Blair rzucała rzeczami częściej niż zwy­kle.

To rzeczywiście wiele mówi.

Blair była przekonana, że obrzydliwe europejskie model­ki, Ibiza i Svetlana, coś knuły. Cały czas oskarżała je o to, że podwędzają ubrania i używają jej nawilżacza La Mer z fak­torem 45. Upierała się też, ze Ibiza, brunetka, naśladuje ją na każdym kroku, począwszy od fryzury, a skończywszy na wy­borze garderoby. Serena musiała przyznać, że para modelek była niepokojąco podobna do nich, ale uznała je za całkiem niegroźne. Były po prostu denerwujące jak naśladowczynie z dziewiątej klasy w Constance Billard.

Czy naśladownictwo nie jest najszczerszą formą pochleb­stwa?

- Chrzanić to! - oznajmiła Serena, zamykając pismo i schodząc z łóżka. Ziewnęła. - Nie będę tu gnić całe lato, żeby unikać jakichś dziwaczek z wystającymi zębami j zezem. Idę popływać.

- Nie mogę znaleźć mojej nowej granatowej chusty w groszki - jęknęła Blair. - Jaki sens ma bycie muzą, skoro nie mogę się ubrać tak, aby inspirować? Jeśli „pożyczyła” ją Ibiza, to przysięgam, wyrwę jej te wychudzone ręce.

Mówi jak prawdziwa muza.

- Daj spokój, Blair. - Serena wyciągnęła gauloise'a ze zniszczonej paczki leżącej na sąsiednim, porządnie pościelo­nym łóżku i zapaliła go srebrną zapalniczką Dunhill, którą za­kosiła bratu. Wygrawerowano na niej inicjały E.vW. - Wrzuć coś na siebie i wychodźmy. Szkoda tracić taki dzień.

- Wrzucić? Jasna cholera, przez te chrzanione sobowtóry nie mam co na siebie włożyć.

Blair uniosła ręce, jakby stos cieniutkiej jak tiul bawełny i wspaniałego jedwabiu wokół był niewidzialny.

- Więc włóż coś brzydkiego i zobaczymy, co one na to - zaproponowała zmęczona Serena.

Uwielbiała Blair, naprawdę, i były przyjaciółkami od za­wsze, ale czasem miała ochotę przyłożyć jej w te idealnie na­pięte pośladki.

- Właściwie... - Blair rzuciła się na łóżko i wyrwała Serenie papierosa z ust. Zaciągnęła się głęboko i zmrużyła w zamyśleniu lśniące błękitne oczy. - To mi podsunęło pewien pomysł.

- Co za wspaniały dzień! - Blair z rozmachem otworzy­ła nieskazitelnie czyste przeszklone drzwi domku i wyszła na ostre popołudniowe słońce, wyciągając nad głową nagie ra­miona. - Chodź, Serena, złapmy trochę słońca.

- Idę, idę. - Serena zachichotała, wychodząc z ocienione­go bungalowu.

Nagrzany słońcem piaskowiec parzył jej świeżo wypedikiurowane stopy. W jednym ręku miała zwinięte czasopismo, w drugim zapalonego papierosa. Twarz zasłaniały jej okulary w białych rogowych oprawkach Cutler and Gross. Poza nimi nic miała na sobie nic. Była absolutnie naga.

- Może powinnyśmy poprosić Stefana o mrożoną kawę - zasugerowała Blair, sadowiąc gołą pupę na tekowym leżaku.

Miała na sobie tylko złoty łańcuszek na kostce i wielkie czarne raybany.

- Co jest? - zdziwiła się Ibiza.

Wynurzyła się z basenu - całe osiem kilo żywej wagi. Była tak wychudzona, że wyglądała jak te dzieciaki z Trzeciego Świata, którym się posyła pieniądze i pokazuje w reklamach w telewizji. Wystroiła się w ten sam jednoczęściowy kostium w lawendowo - złote paski.

- O co ci chodzi? - Serena jakby nigdy nic rzuciła czaso­pismo na leżak obok Blair.

- O ubranie - rzuciła oskarżycielsko Svetlana, nadal w wodzie. Pozbawione koloru, zbyt mocno rozjaśnione wło­sy przykleiły jej się do głowy. - Nie macie na sobie żadnych ubrań!

- O rety - westchnęła teatralnie Blair i obróciła się na brzuch. Słońce przyjemnie grzało jej nagą pupę. - Nie słysza­łyście?

- O czym? - Ibiza spiorunowała wzrokiem nagie, wyzy­wające ciało Blair.

- Najwyraźniej w ostatnim wydaniu estońskiego „Vogue'a”, czy co tam zwykle czytacie, zapomnieli napisać o najnowszym trendzie, nagości. - Blair ziewnęła. - To nowinka.

Serena zgasiła papierosa w wielkiej muszli, stojącej na szklanym stoliku obok jej leżaka. Starała się nie patrzeć na Blair, żeby się nie roześmiać.

- Najnowszy trend to chodzenie nago? - Svetlana zerk­nęła na swoje minimalistyczne stringi od bikini, które pewnie zamówiła e - mailem z katalogu Victoria's Secret. Woda znie­kształciła obraz jej ciała i prawie wydawało się, że dziewczyna ma biodra i krągłości.

To tylko złudzenie optyczne.

- Tak, najwyraźniej. - Ibiza się skrzywiła, zsuwając ramiączka kostiumu. Jej ciało z okrągłymi łatami opalenizny wyglądało jak mata do gry w twistera. - Tak jest o wiele lepiej. Bardziej w europejskim stylu.

- Ale topless to już przeżytek. - Serena ziewnęła przesadnie, gapiąc się w czasopismo i starając się nie stracić opanowania. - Chodziłyśmy z Blair na plażę topless od jakiegoś jedenastego roku życia. Najmarniej.

- Aha - zgodziła się przyjaciółka.

Wyciągnęła się na brzuchu, położyła głowę i zamknęła oczy.

- Jasne. - Ibiza złapała przynętę.

Podskakując to na jednej, to na drugiej nodze, ściągnęła z siebie do końca okropny kostium. Upadł na ziemię z wilgot­nym plaśnięciem.

- Oczywiście nie chcemy, żebyście się czuły skrępowane.

- Yhm - przytaknęła żałośnie Svetlana.

Zdjęła smutne czerwone bikini w groszki i rzuciła na brzeg basenu. Potem wskoczyła do wody i odpłynęła zakłopotana. Jej ciało błyskało niczym szkielet bielą i niedożywieniem.

- Jak dobrze, że wszystkie możemy się po prostu zrelak­sować, nie? - Ibiza wydawała się pewna siebie, ale wyglądała żałośnie, gdy tak stała, całkiem naga, z ciałem w blade kółka. Zupełnie, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Blair zauwa­żyła, że dziewczyna ma asymetryczne piersi, jakby ktoś je źle przykleił. Może tak było.

- Widzieliście tego przystojniaka, który mieszka po są­siedzku? - ciągnęła Ibiza, rozpaczliwie próbując zagaić zwy­kłą rozmowę mimo nagości.

Potrząsała rękoma, jakby się paliły.

- Może rzeczywiście powinnyśmy poprosić Stefana o mrożoną kawę - zasugerowała Serena, ignorując dziewczynę.

- Dobry pomysł - Ibiza przytaknęła i powoli, z rozmysłem podeszła do stolika pod parasolem. Odciągnęła jeden z le­jków i zwinęła się na nim, jakby nigdy nic. - Zawołam go. Stefan! Stefan!

Serena wstrzymała oddech, nasłuchując zbliżających się kroków.

- Teraz - syknęła cichutko Blair.

Na ten sygnał zeskoczyły z leżaków i popędziły, chicho­cząc histerycznie, przez miękki aksamit trawnika, między naj­bardziej gęste drzewa na obrzeżu ogrodu.

- Patrz, patrz!

Serena zanurkowała między liściaste konary małego bao­babu i teraz wskazywała na leżaki. Pojawił się Stefan, ubrany jak zwykle w biały obcisły T - shirt i szorty. Miał opaskę ze wstążki, dzięki której gęste włosy nie wpadały mu w oczy, te­raz szeroko otwarte i zszokowane. Ibiza siedziała przed nim z ciałem w dziwaczne łaty opalenizny i bladości. Wypięła biust, starając się wyglądać seksownie, ale jej dziwne piersi sterczały w różnych kierunkach. W tym samym momencie Svetlana wyszła wreszcie z basenu. Ociekała wodą. Wzięła iPoda, włożyła słuchawki do uszu i zaczęła tańczyć, wymachu­jąc bladymi, wychudzonymi rękoma. Wyglądała jak flaming albinos. Śpiewała coś, całkiem przekręcając słowa najnowszej piosenki Coldplay.

Serena i Blair tak się śmiały, że prawie się posiusiały. Se­rena czuła się radośnie, jakby znowu była małą dziewczynką. Miała wrażenie deja vu. Powróciła do takiej samej chwili, wie­le lat temu, gdy byty znacznie młodsze. Przebierały się z Blair z jednoczęściowych kostiumów Lands' End za krzakami ma­lin w jej domu w Ridgefield, w Connecticut. Nate groził, że je złapie, a one tak chichotały, że cały czas się kłuły o krzaki i wkładały nogi nie w te otwory szortów frotte, co trzeba.

- Co do cho...?

Serena nie wierzyła własnym oczom. Prawie jakby go przy­wołała. Nate stał przed nimi, marszcząc brwi i strząsając z szor­tów drzazgi z drewnianego płotu dzielącego posiadłości.

- Nate! - Serena podbiegła i zarzuciła mu ręce na ramio­na, zapominając o tym, że jest kompletnie naga.

Objął ją, niezręcznie poklepując nagie ramiona. Zachicho­tała i wróciła do Blair, chowając się trochę za gałęzią.

Blair uśmiechnęła się szelmowsko. W pewnym sensie to wydawało się całkiem stosowne, że wpadły na Nate'a właśnie w ten sposób. To, że stali tu znowu razem, we trójkę, było cał­kiem oczywiste, nawet jeśli dwie trzecie z tej grupy nie miało nic na sobie.

- Rozbieraj się, Nate! - krzyknęła Blair, biegnąc za nim, jakby zamierzała ściągnąć z niego spodenki.

Schował się za dębem.

- Pływanie nago? - zapytał Nate, zerkając zza smukłego pnia.

Serena uśmiechnęła się, przyglądając się staremu przy­jacielowi, chłopakowi, czy kim właściwie był dla niej Nate, Właściwie sama tego nie wiedziała. Ta zakłopotana mina, te zaspane, ujarane, zielone oczy - nie zmienił się ani odrobinę. Ale tym razem Nate nie patrzył na nią, tylko gapił się z roz­dziawionymi ustami na Blair.

- Nagość to nowy strój - odparła rzeczowo Blair. Oparła rękę na krągłym biodrze. - Nie słyszałeś?

Oczywiście wiedziała, że Nate mieszkał gdzieś tu w okoli­cy, ale nie spodziewała się, że ją znajdzie. Ich związek to było nieustanne ściganie go i próby przyszpilenia. Czasem miała ochotę przykuć go kajdankami do łóżka i bynajmniej nie cho­dziło o nic zdrożnego. Po prostu wtedy wiedziałaby, gdzie on jest i miała pewność, że nie robi niczego idiotycznego. Ale teraz był tutaj i najwyraźniej zjawił się, bo ich szukał. A sądząc po tym, jak na nią patrzył, szukał właśnie jej.

- Zdecydowanie - potwierdziła Serena, krzyżując ręce na ozłoconych słońcem piersiach. Fakt, że Nate na nią nie patrzył, sprawił, że czuła się jeszcze bardziej naga. Nigdy nie doma­gała się uwagi Nate'a, ale pragnęła jej. Zawsze jej pragnęła.

I wtedy właśnie Blair złapała ją za łokieć i pociągnęła w stronę basenu Baileya Wintera.

- Czekajcie, a wy dokąd? - wyjąkał Nate. Blair trzymała Serenę mocno za rękę. Biegły.

- Przyjrzyj się dobrze! - krzyknęła za siebie, gdy pędziły przez kamienne płyty do drzwi. - I pomyśl o nas wieczorem!

Nie martw się, na pewno pomyśli.

nowyjork.craigista.org/grupy

Inauguracja salonu literackiego Pieśń o Mnie samym (Manhattan)

Radujcie się, kowale słowa! Z przyjemnością ogłaszamy, że powstaje nowa, ekskluzywna grupa literacka w tradycji europejskich salonów Ger­trudy Stein i. Edith Sitwell.

Jesteśmy dwoma pokornymi sługami pisanego sło­wa. Jeden z nas to wychwalany młody poeta i tek­ściarz o niemal międzynarodowej sławie, drugi to czytelnik i myśliciel, który ponad wszystko uwielbia Wilde'a i Prousta. Szukamy młodych ludzi o podobnych poglądach, którzy kochają czytać, pi­sać i rozmawiać o pisaniu i czytaniu oraz napić się chianti albo czegoś w tym stylu. Przemyślcie poniższe stwierdzenia/pytania. Przeczytamy uważ­nie każdą odpowiedź i prześlemy zaproszenia na nasze inauguracyjne spotkanie do wybranej grupy nowojorczyków. Tylko do tych o wyrobionym smaku.

1. Poezja zasługuje, aby odgrywać bardziej centralną rolę w dzisiejszej kulturze, Powinno się zorganizować program Idol amerykańskiej poezji. Zgadzasz się czy nie?

2. Jakie jest twoje ulubione słowo? A naj­mniej lubiane? Napisz zdanie z obydwoma. Na przykład: „Zamęt. Przekąska. Siedząc pośród tęczowo - brązowego zamętu karaluchów, Bonita zjad­ła przekąskę ze skrzydeł motyla”.

Zainteresowani powinni dołączyć fotografię. Musimy mieć pewność, że nie macie dwunastu lat. Albo stu dwunastu.

Nie możemy się doczekać inspirujących roz­mów! (Przynieście własny alkohol!)

wielka ucieczka N

- Wreszcie jesteś!

Babs Michaels stała przy tanim blacie w sypiącej się kuch­ni i artystycznie rozmieszczała kawałki melona na talerzu z jajecznicą i tostami z masłem. Nate potarł zaczerwienione oczy i ziewnął. Przez chwilę widok bardzo opalonej kobiety, szykującej śniadanie, sprawił, że znowu poczuł się dzieckiem. Schodził zaspany do kuchni w domu przy Upper East Side, a tam Cecille, szefowa kuchni z Barbadosu, przygotowywała mu tosty cynamonowe albo miskę płatków owsianych. A po­tem szedł do szkoły Św. Judy.

Nie był już jednak dzieckiem i nie musiał chodzić do szkoły. A Babs, w bladofioletowym, cieniutkim szlafroku i z ogorzałą skórą, zdecydowanie nie była Cecille. Poza tym przegryzł już co nieco w domu w Georgica Pond.

- Dzień dobry - burknął, zerkając podejrzliwie na Babs.

- Potrzebujesz dziś dużego śniadania, prawda, Nate? - za­mruczała gardłowo i postawiła talerz na stole. - Tak się pocisz i wysilasz w pełnym słońcu.

Podeszła do niego i położyła zimną rękę na jego bicepsie, po­niżej rękawa granatowej koszulki polo Bena Shermana.

- Ja - jasne.

Nate odsunął się i siadł przy stole. Właściwie to był głodny, a talerz z jajecznicą i delikatnie przypieczonymi tostami wyglą­dał kusząco. Ale nawet mimo porannego ogłupienia, wiedział, do czego to zmierza. On zacząłby jeść, Babs dolałaby mu świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. Poprosiłaby, żeby zno­wu wtarł olejek w tatuaż, a potem zaproponowała, żeby razem wskoczyli do wanny, o której trener ciągle opowiadał. Zanim by się zorientował, przykułaby go do łóżka i wcierała oślizgłe okrawki melona w jego nagą skórę albo coś tym stylu.

Mówi się, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez żo­łądek.

Myśl o wylądowaniu nago w łóżku z Babs sprawiła, że Nate'owi zrobiło się niedobrze. Mimo to nadal czuł jakieś tęskne ssanie w żołądku. Tyle że zdecydowanie nie chodziło o Babs paradującą w fioletowym szlafroku z nylonu, który led­wo zakrywał jej dość wygimnastykowaną, ale jednak już trochę sflaczałą pupę. To miało więcej wspólnego ze wspomnieniem Blair, okrytej najdelikatniejszym połyskiem potu i balsamu, uśmiechającej się do niego szelmowsko, kiedy odkrył ją wczo­raj na tym wyjątkowo gejowskim podwórku. Widział ją nago mnóstwo razy, ale kiedy stała w pełnym świetle dnia, z rękoma nieco ciemniejszymi od reszty ciała, wyglądała piękniej niż kiedykolwiek wcześniej. Zauważył maleńkie, znajome znamię w kształcie jabłka na biodrze i z trudem powstrzymał się, żeby nie złapać i nie pocałować jej w to miejsce.

- Co jest, skarbie? - zdziwiła się Babs, stając za krzesłem i pochylając się, przez co jej dziwnie twarde piersi ocierały się o jego plecy. - Nie jesteś głodny?

Zerwał się z krzesła, jakby go prąd poraził, i krzyknął o wiele głośniej, niż zamierzał:

- Ja, hm, muszę, no, zadzwonić!

- Zadzwonić?

- Aha. - Zaczerwienił się mocno. - Mogę? Pozwolisz mi? Właściwie to jestem w pracy i w ogóle.

- Nie potrzebujesz mojego pozwolenia - szepnęła. - Nie ma niczego, czego mogłabym ci zabronić, Nate. Niczego.

- Dzięki!

Jak poparzony wybiegł z kuchni i popędził na tyły. Po­grzebał w głębokich kieszeniach bojówek i wyciągnął mo­torolę. Zaczął przewijać telefony i szybko wybrał numer do Anthony'ego Avuldsena, kumpla z drużyny lacrosse. Anthony już raz uratował go tego lata, kiedy Nate uwikłał się w skom­plikowany romans z miejscową laską, która przysparzała wię­cej kłopotów, niż była warta.

Czy to nie dotyczy wszystkich dziewczyn?

Pięć dzwonków, Nate zamierzał się już rozłączyć, kiedy Anthony odebrał.

- Co jest? - zawołał przyjacielsko.

- Stary, gdzie jesteś?

- Jadę na plażę! - Anthony przekrzykiwał stereo w sa­mochodzie, Back in Black AC/DC nastawione tak głośno, że telefon mu drżał. - Możesz się urwać?

Nate spojrzał na mały, lśniący prostokątny basen i nie­co za wysoką trawę za nim. Na myśl o strzyżeniu trawnika chciało mu się płakać. A na myśl o tym, że za chwilę wróci do domu, gdzie będzie go molestować Babs, miał ochotę się porzygać.

Albo rzucić się na naprawdę twardą skałę, z wysoka.

- Czekaj - odparł powoli Nate. - Aha, spróbujmy. Jestem u trenera w Bays, Przyjedziesz po mnie?

- Czy przyjadę?! - wrzasnął Anthony. - Super, jasne, co zechcesz. Daj mi dziesięć minut.

Nate schował telefon z powrotem do kieszeni i odetchnął głęboko, żeby się uspokoić.

- Wszystko w porządku?

Babs otworzyła przesuwane, szklane drzwi na ganek i po­spiesznie wyszła. Fioletowy szlafrok miała rozwiązany. Zwie­szał się z jej ramion jak peleryna, odsłaniając skomplikowaną, koronkową bieliznę we wzorek ze zwierzaków. Przypominała Nate'owi kostium kąpielowy, który nosiła jego ekscentryczna francuska babcia, teraz już nieżyjąca, w czasie ich rodzinnej wyprawy na Bahamy. Był wtedy bardzo mały.

Och, jakie to kuszące!

- Właściwie to nie czuję się najlepiej.

Praktycznie nie kłamał, bo mysi o tym, co się może wyda­rzyć, jeśli stąd nie ucieknie, przyprawiała go o mdłości. Krzy­wiąc się z bólu, ale starając się nie przedobrzyć, Nate żałośnie zakasłał.

- Biedactwo - zagruchała Babs.

Jedną ręką poprawiła szlafrok, drugą położyła na zmar­szczonym czole chłopaka.

- Rzeczywiście, jesteś trochę rozpalony.

Instynkt macierzyński i Nagi instynkt. Co za niepokojąca mieszanka.

- Aha - zgodził się Nate i odsunął od Babs. - Nie wiem, czy dam sobie dziś radę z trawnikiem.

- Oczywiście, że nie. Powinniśmy cię rozebrać i załado­wać prosto do łóżka. Zrobię ci dobrej, ziołowej...

- Naprawdę muszę już iść. - Przerwał ten niepokojący, pseudopornograficzny scenariusz, który snuła Babs.

Nie zamierzał zamieniać fantazji w stylu pani Robinson na jakiś ohydny wątek pielęgniarski.

- Chyba już słyszę samochód. Mają po mnie przyjechać.

- Odpocznij i rozluźnij się - zaszczebiotała Babs. - Nie martw się pracą. Powiem trenerowi, że potrzebujesz odpo­czynku. Wykańcza cię.

- Dziękuję pani.

Nate skinął z wdzięcznością głową i zeskoczył z ganku. Zapominając, że niby miał być chory, krzyknął z radości, gdy usłyszał klakson i zobaczył czarne bmw Anthony'ego skręca­jące na podjazd trenera. Ocalony!

- Jesteś pewny, że tylko odgrywasz chorego? - Anthony oderwał na chwilę wzrok od drogi, żeby zerknąć na kum­pla, który zapadł się w niskim fotelu, obitym kremową skórą, i osłaniał oczy przed słońcem.

- Jasne, wszystko w porządku, stary - zapewnił go Nate. Przestawiał przyciski na tablicy rozdzielczej, tak żeby chłodny podmuch klimatyzacji wiał mu prosto w twarz. - Po prostu Babs, no wiesz, ostro atakowała.

- Bez jaj! - Anthony zaśmiał się, ściszając stereo, z któ­rego ryczał teraz najnowszy album Reigning Sound. - Muszę o tym usłyszeć.

- Nie ma o czym - wymamrotał Nate, szczerząc wbrew sobie zęby. - Uwierz mi, po czymś takim tygodniami można mieć koszmary.

Zagapił się przez okno na mijany krajobraz: zielone, tra­wiaste pola, głęboki błękit nieba, zniszczone deszczem i wia­trem, ogromne, kamienne domy. Wszystko zlewało się ze sobą w pęd obrazów, których nie potrafił rozdzielić. Zupełnie jak to lato - strumień różnych chwil, których nie umiał podzielić na osobne wydarzenia. Westchnął. Przygnębił go fakt, że jedy­ne ciekawe chwile tego lata to totalna klapa w czasie imprezy w Nowym Jorku, na której porzuciła go dziewczyna, i wczo­rajszy dzień, gdy przyłapał Blair i Serenę na pływaniu nago, czy co one właściwie, do cholery, robiły.

- Widziałem wczoraj Blair Waldorf i Serenę van der Woodsen. Nago - oznajmił nagle Nate, sięgając po skręta, którego zrobił sobie wcześniej i schował do paczki marlboro dziś rano. Otworzył okno i zapalił papierosa.

- Trójkącik? - zapytał Anthony. Kiwnął głową, żeby po­dać mu papierosa. - Masz cholerny fart.

Nate wytrzasnął jednego z paczki i podał kumplowi.

- Nie - wyjaśnił, chociaż w jego głowie zaczął kształto­wać się bardzo intrygujący obraz.

Och, naprawdę?

- Kąpały się nago po sąsiedzku - ciągnął, wydmuchując chmurę dymku z trawki przez okno. - To było dziwne.

- Kąpiel nago? - powtórzył Anthony, zręcznie zapalając papierosa i jednocześnie skręcając w lewo. - Nie gadaj.

- Człowieku, Blair... ona po prostu,.. - Nate urwał, kiedy obraz Blair, nagiej, troszkę spoconej i śmiejącej się do niego, stanął mu przed oczami. Tak bardzo chciał znowu ją objąć.

- Wiem, stary. - Anthony z entuzjazmem pokiwał głową. - Chodzi mi o to, że masz, no wiesz, o co zawalczyć. To nasze ostatnie lato. Rozumiesz... cholerne carpe diem, jasne?

- Carpe diem...

Nate zastanowił się nad tym. Chwytaj dzień. Znowu się za­ciągnął, przełknął ślinę i zamknął oczy. Cholerne carpe diem. To jest pomysł. To było naprawdę... inspirujące. Odwrócił się i uśmiechnął z uznaniem do kumpla. Facet był genialny.

A może po prostu się upalił?

- Serio, stary - ciągnął Anthony, trzymając skręta. - Mó­wiłem ci, nie? Najwyższy czas zacząć się dobrze bawić.

Nate pokiwał głową. Najwyższy czas wziąć się do roboty i zacząć się dobrze bawić. Pieprzyć trenera Michaelsa i jego napaloną żonę, pieprzyć trawnik, pieprzyć odpowiedzialność. Do cholery, zamierzał chwycić dzień.

I może jeszcze kogoś.

zaginiona sztuka pisania listów

Od: Steve N. <holdencaufieldl@yodel.com>

Do: <anon - 239894344239894344@craigslist.org>

Temat: Odp: Inauguracja salonu literackiego Pieśń o Mnie Samym (Manhattan)

Data: 9 lipca, 16:37:07

Do zainteresowanych:

Z wielką radością przeczytałem wasze ogło­szenie. Desperacko szukam towarzystwa podob­nych mnie ludzi, którzy z równą pasja oddani są potędze pisanego słowa jak ja.

Zgodnie z duchem prawdziwego buntu, odmawiam odpowiedzi na wasze pytania. Podejrzewam, że tak naprawdę szukacie ludzi wolnych, którzy nie zamierzają się poddawać głupim sondażom. Bądź­cie spokojni, żyję książką i z książką umrę.

Pozdrowienia,

Steve

Od: Cassady Byrd <brontebyrd@books.com>

Do: <anon - 23989434432 9394361@craigslist.org>

Temat: Odp: Inauguracja salonu literackiego Pieśń o Mnie Samym (Manhattan)

Data: 9 lipca, 20:04:39

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy zo­baczyłam wasze ogłoszenie. Świetnie, skurczysyny! Nie mogę się doczekać, kiedy się spotkamy i pogadamy... a może coś więcej! ! !

Moje ulubione słowo to „kochać”. Najmniej lubiane to „nienawidzić”. Znienawidzicie to, jak bardzo mnie pokochacie!

Dołączam zdjęcie...

Całusy,

CE (znana też jako Charlotte Bronte)

Od: Bosie <lord alfred douglas@earthlink.com>

Do: <anon - 239894344329865002@craigslist.org>

Temat: Odp: Inauguracja salonu literackiego Pieśń o Mnie Samym (Manhattan)

Data: 9 lipca, 22:31:14

Widziałem wasze ogłoszenie. Ogromnie intry­gujące.

Moje ulubione książki:

Portret Doriana Graya Oscara Wilde'a

Wywiad z wampirem Anne Rice

Ulubiony film: Party Monster z Macaulayem Culkinem

Ulubiona piosenka: Walk on the Wild Side Lou Reeda

Ulubione słowo: gryźć

Najmniej lubiane słowo: dławić

Ugryzłem go i się zadławiłem.

Jak widzicie na zdjęciu, lubię się przebierać.

jeśli chodzi o Hamptons, V to stuprocentowa dziewica

- No to jesteśmy na miejscu! - oznajmiła pani Morgan, kiedy wjechała kremowym mercedesem na bladoróżowy pod­jazd, wysypany potłuczonymi muszelkami.

Nareszcie. Po czterech godzinach wyczerpującego stania w korkach na autostradzie Long Island, w końcu dojechali do pseudowiktoriańskiej rezydencji z szarego kamienia. Vanessa wysiadła. Była zaniepokojona. Pod stopami czuła obcy trzask muszelek. Niebo nad głową miało ciemnoróżowy kolor jak za­wsze o zmierzchu. Powietrze pachniało grillem i świeżo skoszoną trawą. Nagle ogarnęła ją fala ulgi. Może właśnie tego potrzebowała? Wyjazdu z miasta?

Pani Morgan stanęła przed nią i pchnęła ciężkie czer­wone drzwi frontowe. Chłopcy wpadli do środka, odpycha­jąc Vanessę, która stała i uśmiechała się głupio, nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi. Nie, żeby przejmowała się takimi rzeczami czy w ogóle je zauważyła, ale nie mogła nie zaga­pić się na to... na to wszystko. Okna o podwójnej wysokości okalały frontowe wejście. Biało - niebieskie kosze w marynar­skie pasy stały tuż za drzwiami pełne plażowego ekwipun­ku. Rozpościerał się przed nią rozległy salon. A tuż za nim kuszący turkusowy basen. To było całkiem nie w jej stylu, ale z drugiej strony, ostatnio wszystko, co było w jej stylu, okazywało się do bani. Może powinna spróbować tego łatwe­go, słonecznego życia, które toczyło się tu przed jej oczami, dokładnie pod jej nosem? Może mroczne klimaty w niczym jej nie pomagały?

Vanessa ruszyła za chłopcami do ogromnej kuchni, gdzie pani Morgan sprawdzała wiadomości od pokojówki, ogrodnika i basenowego. O wszystko zadbano. Vanessa widziała czeka­jące ją letnie dni. Będzie czytać „New Yorkera” nad basenem, czasem zrobi sobie przerwę, żeby pstryknąć kilka czarno - bia­łych zdjęć lśniącej powierzchni. Co jakiś czas pobiegnie do domu po kanapkę z wędzoną goudą, którą potem zje, spaceru­jąc wzdłuż zadbanego ogrodzenia rezydencji i rozkoszując się ciszą i spokojem.

Nie ma jak w domu.

- Mamusiu, jesteśmy głodni! - zawył Edgar, wyrywając Vanessę z zamyślenia.

No tak, jeszcze oni.

- Vanessa wam coś przygotuje. - Pani Morgan uśmiech­nęła się i poklepała syna po główce, nawet nie zerkając na dziewczynę.

- Jasne. Pewnie.

Vanessa odłożyła czarny worek marynarski z demobilu na wypolerowany jasny parkiet i otworzyła ciężkie drzwi lodów­ki ze stali nierdzewnej, W środku leżała cała masa świeżych produktów - pudełka z sałatką z makaronu orzo i łososiem curry z białymi porzeczkami. Gdzie były zimne resztki kurcza­ka albo chociaż masło orzechowe i galaretka?

Za jej plecami Edgar i Nils zaczęli się przepychać na sa­mym środku podłogi. Vanessa zwykle pozwalała im na to z na­dzieją, że zmęczą się jak szczeniaki, które kiedyś filmowała w czasie biegu psów na Union Square. Myślała, że uchwyci jakąś walkę psów albo zobaczy jednego ł tych jastrzębi, któ­re sprowadzono do miasta, żeby polowały na szczury, jak nurkuje, żeby porwać chihuahuę, ale musiała zadowolić się zabawą słodkich psiaków. Podejrzewała, że w końcu chłop­cy padną na plecy z wywieszonymi językami i będą dyszeć jak psy.

- Chłopcy! - warknęła pani Morgan i wygładziła spodnie khaki z kantem jak żyletka.

Jej top w kolorze kości słoniowej miał wykończenie z gru­bej, satynowej brązowej wstążki. Patrząc na dziwnie napiętą twarz pani Morgan, trudno było orzec, czy ma trzydzieści dwa, czy pięćdziesiąt dwa lata.

- Możecie iść na górę i przygotować się do obiadu.

Odwróciła się do Vanessy. Drewniane obcasy meksykań­skich sandałów na klinie zastukały o podłogę.

- Vanesso, zjemy łososia. I gdybyś mogła zaimprowizo­wać jakąś świeżą sałatkę, może też sos jogurtowo - koperkowy do ryby? Byłoby miło.

Czekaj no! Zaimprowizować sałatkę? Niby po co tu przy­jechała, żeby... żeby...

Pomagać? Och. No tak. Tyle że nigdy niczego nie ugoto­wała poza makaronem z sosem ragoût.

- Jasne - odparła Vanessa i zaczęła szukać kopru w szu­fladzie lodówki. Słyszała na górze chłopców, wrzeszczących i udających odgłosy wybuchów. Odwróciła się, trzymając ja­kieś liściaste zioło. Co to było? Koper? Kolendra? Cholerna bazylia? I wtedy zobaczyła coś porażającego.

Bladą, kościstą, zapadniętą pupę pani Morgan. O mój Boże! Vanessa szybko się odwróciła. Mimo zimnego powie­trza buchającego z lodówki, czuła, jak płoną jej policzki. Głoś­no odchrząknęła. Czyżby pani Morgan po prostu zapomniała, że Vanessa tu jest, czy jak? Odwróciła się, trzymając zieleninę dokładnie przed twarzą.

Zerknęła zza liści i zobaczyła pracodawczynię z rękoma na biodrach, w drewnianych sandałach, cieniutkich czerwo­nych stringach i w czarnym koronkowym biustonoszu.

- Coś nie tak? - zapytała.

- Nie, oczywiście że nie.

Vanessa zaczęła oglądać skórki paznokci, co było dla niej bardzo nietypowe. Naprawdę miała zniszczone ręce! Ale nie mogła się powstrzymać od zerkania na panią Morgan, wyzwo­loną kobietę XXI wieku, która rozpięła stanik i rzuciła go, jak­by nigdy nic, na oparcie kuchennego krzesła.

Vanessa zmusiła się, żeby patrzeć pracodawczyni w twarz.

- Przepraszam na chwilę, chciałabym zanieść rzeczy do swojego pokoju.

Musiała, po prostu musiała, stąd wyjść.

- Na samej górze.

Pani Morgan zaczęła grzebać w płóciennej torbie, zapew­ne w poszukiwaniu jakiegoś ubrania.

Miejmy nadzieję!

Vanessa przerzuciła worek przez ramię i ruszyła szerokimi drewnianymi schodami, przeskakując po dwa stopnie. Próbo­wała wyrzucić z myśli obraz stringów pani Morgan. Właści­wie kto nosi stringi poza wyrośniętymi trzynastolatkami, które lubią, jak im figi wystają znad spodni?

Très passé.

Co się stało z dobrym wychowaniem? Zupełnie jakby Vanessa była domowym kotem, a nie człowiekiem. Musiała wrócić do realnego świata, między ludzi, którzy ją szanowali i nie zachowywali się, jakby była meblem. Nie upłynęło nawet piętnaście minut, jak przyjechała do Hamptons, pięknego jak z obrazka, a już chciała wracać.

Minęła trzecie półpiętro i ruszyła na strych do siebie. Przynajmniej będzie tu miała trochę prywatności i może na­wet odrobinę luksusu. Weszła na ostatni schodek i rozejrzała się w poszukiwaniu drzwi, które mogłaby zamknąć. Ale nie, schody prowadziły prosto na strych, gdzie nachylony sufit był tak niski, że trzeba było się mocno schylić. Co, do cholery?

Oddychała głęboko, co rzekomo miało ją uspokoić. Sta­nęła na samym środku dusznego, zagraconego pokoju - tylko w ten sposób uniknęła garbienia się. Rzuciła torbę na podłogę i spróbowała otworzyć okienko. Zacięło się. Więcej. Zamalo­wano je! Cholera, cholera, cholera.

Vanessa zdjęła wyblakłą czarną koszulkę, mokrą od potu i rozpięła torbę. Odsunęła golarkę do włosów i żółto - czarny kostium kąpielowy, przypominający trzmiela, który pożyczyła z szuflady z bielizną Jenny. Szukała czarnej bluzki w prążki.

- Świetnie, widzę, że znalazłaś pokój.

Odwróciła się i zobaczyła panią Morgan. Bogu dzięki, miała na sobie białą plażówkę. Stała na schodach na strych. Dobrze, że się ubrała. Za to Vanessa niestety nie.

Nie o takim lecie marzyła.

poczta lotnicza - par avion - 10 lipca

Cześć Dan!

Co tam w mieście? Uwielbiam Pragę! Spędzam popo­łudnia w małych kafejkach na ulicy i udaję, że szkicuję, ale tak naprawdę oglądam europejskich chłopców - to do­piero widoki! (Popatrzeć to nic złego, prawda?) Więc tak naprawdę tęsknie tylko za Tobą i tatą. Odpisz, proszę. Nie martw się, nie musisz mi przysyłać powieści, wystarczy kilka słów. Znając Ciebie, pewnie przyślesz mi haiku.

Całuję!

Jenny

czytanie to podstawa

Dan zbiegi po rozklekotanych schodach w Strandzie z głównego poziomu do pokoju pracowników w piwnicy. Za­jęło mu to jakieś trzydzieści sekund. To był jego rekord. Od wczoraj chodził przybity. Wrócił od Grega - czytali razem li­sty od ludzi, którzy chcieli wstąpić do salonu - i znalazł na lodówce wiadomość. To było dziwnie chłopięce pismo Vanessy. „Wyjeżdżam do Hamptons do pracy. Napiszę e - maila ze szczegółami. Zostawiłam w lodówce pół kanapki z indykiem. V”. Otworzył lodówkę i znalazł kanapkę z jeszcze jedną kar­teczką. Napisano na niej tylko „Zjedz mnie”. Nie mógł uwie­rzyć, że Vanessa po prostu... wyjechała.

Przez cały dzień skupiał się na pracy, starając się nie my­śleć o Vanessie. Opłaciło się. Przekonał się o tym, gdy układał na półce stare bibliografie. Nagle pustka w nim wypełniła się podnieceniem, którym musiał się z kimś podzielić.

Dan pchnął drzwi z napisem „Tylko dla pracowników” i wrzasnął na całe gardło:

- Greg?! Jesteś tu?!

Oczywiście, niepotrzebnie tak krzyczał, bo pokój był wielkości windy. Greg siedział w środku i grzebał w obskurnej szafce.

- Co jest? - Greg w pierwszej chwili się przestraszył, ale zaraz uśmiechną! się szeroko, poprawiając okulary na drugim smukłym nosie. Zatrzasnął drzwi szarki w kolorze zielonych wymiocin. - Co się dzieje? Właśnie skończyłem robotę.

- W życiu nie zgadniesz, co znalazłem. - Dan wymachi­wał maleńką zniszczoną książką w twardych czekoladowych okładkach. - Gdy tylko to zobaczyłem, złapałem i zbiegłem tutaj.

Właściwie to pracownikom nie wolno było schodzić z pię­tra, gdy byli na swojej zmianie, nawet w nagłych wypadkach, ale Dan zawsze hołdował zasadzie, że zasady są po to, aby je łamać.

- Co to jest? - zapytał podekscytowany Greg, przecho­dząc nad niską drewnianą ławką, którą przyśrubowano do pod­łogi.

- Tadam! - Dam pomachał książką nad głową. - Najpierw zgadnij. Proszę, spróbuj zgadnąć.

- Nie potrafię! - Greg, przekomarzając się, próbował do­sięgnąć książki.

- Nie, nie dostaniesz.

Dan schował tomik za plecami.

Greg sięgnął za niego.

- Pokaż, nie daj się prosić.

Dan wyciągnął książkę przed siebie, okładką do Grega.

- Mam w rękach arcydzieło, którego nakład został już wyczerpany, autorstwa jednego z najważniejszych amerykań­skich powieściopisarzy połowy wieku, opublikowane przez nowatorskie wydawnictwo w San Francisco w 1952.

- Nie. - Greg usiadł na ławce, jakby miał zemdleć. - Nie­możliwe.

- Poważnie - potwierdził Dan. - To Poet's Wake! Pie­przonego Shermana Andersona Hartmana.

- To jak święty Graal albo coś takiego - mruknął Greg. Był pod wrażeniem znaleziska. - Mogę zobaczyć? - zapytał drżącym głosem.

- Ale ostrożnie. Mole bardzo uszkodziły niektóre strony. To tragedia, ale chyba nie możemy narzekać. Tak trudno do­rwać tę książkę. Słyszałem historie o ludziach, którzy odnaj­dywali ją w starych antykwariatach na Środkowym Zachodzie, ale żeby tu? W Nowym Jorku? Jakie mieliśmy szanse?

Greg położył rękę na dłoni Dana, ściskając jego palce i tomik.

Ej, rączki przy sobie.

- Mam lepszy pomysł - szepnął z powagą Greg, ściągając piękne jasne brwi. - Może przeczytasz mi fragment?

Dan wzruszył ramionami. Rzeczywiście, miał całkiem dobry głos do czytania. Zerknął na zegarek. Powinien być na górze i ustawiać książki, ale nikt nigdy nie zaglądał do poko­ju pracowników, więc mógł poświęcić kilka minut. Poza tym pewne rzeczy są po prostu ważniejsze od pracy.

Odchrząknął, przekartkował książkę i zaczął czytać pierw­szy lepszy akapit.

- „Emily zjawiła się nieco po północy. Przyjechała pocią­giem. Wyglądała tak, jak zawsze ją sobie wyobrażał w czasie gorączkowych marzeń późną nocą, kiedy odsuwał kartkę pa­pieru na biurku, odkładał pióro, niezdolny, by pisać, niezdol­ny, by się skupić, niezdolny, by myśleć o czymkolwiek innym niż jej wdzięczna szyja, krągłość jej biodra. Wyglądała jak sama idea kobiety i zastanawiał się, czy to nie było lepsze od rzeczywistości? Czy kiedy wszystko już zostało powiedziane i zrobione, idee nie stoją ponad rzeczywistością?”

Dan stał w milczeniu. Nadal tulił z czcią postrzępiony tom. Greg po prostu siedział i patrzył na kolegę tak, jak się patrzy na skomplikowany witraż albo kogoś, kto rozbiera się w oknie naprzeciwko, kilka pięter wyżej.

- To zbrodnia - mruknął ponuro Dan. - Jak można nie wznowić takiej książki?

- To zbrodnia - zgodził się Greg, wstając i kładąc ręce na okładce.

Dan spojrzał w jego szeroko otwarte, błyszczące zielone oczy, ukryte za szkłami topornych okularów.

- Bogu dzięki, że ludzie tacy jak my utrzymują prawdzi­wą literaturę przy życiu.

- Masz rację. - Dan z powagą pokiwał głową.

- Dan - szepnął chrapliwie Greg - naprawdę cieszę się, że się poznaliśmy.

- Ja też.

Dan zerknął na zegarek. Nie chciał zniknąć z pracy na zbyt długo, ale nim się zorientował, co pokazuje jego zegarek Ca­sio, objęły go długie ramiona Grega.

- To dobry znak dla naszego pierwszego spotkania, ju­tro. - Gorący oddech łaskotał Dana w szyję. - Mamy tyle do omówienia.

- Aha - wyjąkał Dan.

Kurczę, Greg to niezły świr, ale naprawdę docenił, jak cenna jest ta książka.

- Ej, może to przetrzymasz dla mnie do jutra? - zapropo­nował, podając kumplowi książkę.

Greg znowu go objął, jeszcze mocniej.

- Och - westchnął. - To za dużo.

Dan wyszczerzył zęby i ruszył na górę. Dlaczego zawsze przyciąga dziwaków?

Hm, może dlatego, że sam jest dziwadłem?

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Kiedy już człowiek myśli, że nie może być goręcej, tempe­ratura podskakuje o kolejne pięć stopni. A może to tylko mój komputer? Prawie się przegrzał od waszych płomien­nych e - maili! Najwyraźniej ludzie reagują na temperaturę, zrzucając ubrania i... fundując niezłe przedstawienie całe­mu sąsiedztwu.

O czym ja, do diabła, mówię? Cóż, wszyscy wiemy, że w Hamptons gdziekolwiek człowiek spojrzy, widzi kogoś znajomego (tak samo jak na Manhattanie!) Tyle że tu rze­czywiście mamy podwórza i ogrodzenia. Szalony pomysł, nie? Rzędy żywopłotów, oddzielających bajeczne i pięk­ne od innych bajecznych i pięknych. Mówi się, że dobre ogrodzenie to dobrzy sąsiedzi, więc chyba powinniśmy się trzymać własnych rezydencji. Ale co, gdy sąsiadka jest na­prawdę kusząca i od czasu do czasu naga? To oczywiście czysto hipotetyczne rozważania... osobiście nie znam niko­go, kto by najpierw pływał nago, a potem zapraszał sąsiada. Słyszałam jednak plotki, że B i S tak robią, a wiadomo, że te dziewczyny zawsze ustalają nowe trendy. Tu usłyszycie o tym po raz pierwszy: czas obalić mury! Pieprzyć żywopło­ty Dobrzy sąsiedzi to dobra zabawa.

Więc witajcie, sąsiedzi, przyjeżdżajcie i szukajcie mnie. Leżę przy basenie, rozkoszuję się alkoholem i przyszłymi studenta­mi college'ów. Ech, po prostu jeszcze jeden pracowity dzień.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Wiem, że powinnam być na plaży razem z resztą cy­wilizowanych ludzi, ale niestety ugrzęzłam w mie­ście, w letniej szkole. Kto by pomyślał, że oni tak poważnie traktują tu sprawę obecności? W każdym razie umieram, jest tak gorąco. Ratunku!

Skwiercząca w Mieście

O: Droga SwM!

Biedactwo. Wygląda na to, że przydałby ci się teraz sobowtór! Ale jeśli nie masz takiej możliwości, oto kilka prostych rad, jak się nie upiec w mieście:

1) Znajdź najbliższy basen na dachu. Jeśli nie masz przyjaciółki z takim basenem (albo ona też wyjecha­ła), wypróbuj Soho House albo hotel Gansevoort. Je­żeli jesteś naprawdę zdesperowana, kup sobie base­nik dla dzieci, wystaw na własny dach i nie zapomnij o setce butelek wody Evian. To właśnie nazywam prywatną imprezą.

2) Klimatyzacja w Barneys jest warta grzechu. Nie jest tam co prawda zbyt słonecznie, ale gdy przymie­rzasz bikini, to prawie jakbyś była na plaży.

3) Trzy słowa: Tasti D - Lite (a może to dwa słowa pi­sane z łącznikiem?) Dobra, wiem, że to moda sprzed pięciu lat, ale sama wiesz, że szukasz czegoś zimne­go i słodkiego. A jeśli rzeczywiście nie dotrzesz tego lata na plażę, wyświadcz mi tę przysługę, zapomnij o kaloriach i machnij parę lodów orzechowych. Py­chota.

4) Mówiłaś, że jesteś w letniej szkole, tak? Ej, a tam nie ma klimatyzacji? Jeśli nie znasz odpowiedzi, le­piej sprawdź raz jeszcze, jak poważnie dyrekcja trak­tuje sprawę obecności!

P.

regulamin plażowania

Szczęściarze, którzy się wylegują na plaży, niech się nie martwią, nie zapomniałam o nich. Najważniejsza rzecz, o której trzeba pamiętać tego lata - dla waszego własnego dobra i wszystkich innych - to fakt, że gdy nowojorczycy przenoszą się z szykownych barów Manhattanu na piasz­czyste plaże Hamptons, zabierają też towarzyskie zasady. W końcu potrzebujmy tu jakiegoś porządku. Więc dla tych, którzy ich nie znają - niepisane zasady etykiety plażowej, których absolutnie trzeba przestrzegać:

1) Jeśli zamierzasz się gapić - a wiadomo, że zamierzasz - noś wielkie ciemne okulary.

2) Połóż ręcznik przynajmniej metr od sąsiada (to naprawdę minimum, akceptowane tylko w chwilach największego tło­ku na plaży). Jeśli uważasz, że dusić się jak śledzie w becz­ce, w wagonie metra to nic przyjemnego, wyobraź sobie, jak to jest być takim śledziem przez cztery bite godziny i to w do­datku półnagim. Nikt nie lubi być tak blisko i tak intymnie.

3) Nie obchodzi mnie, czy jesteś Rickym Martinem - żad­nych obcisłych slipek, błagam! Zwłaszcza jeśli jesteś Ri­ckym Martinem. Fuj.

4) Niektóre lecą na owłosione klatki i plecy. Wywoskuj się, zakryj to, albo zostań w domu! To tyle, goryle.

5) Kiedy wcierasz olejek w przyjaciółkę albo swoją dziew­czynę, nie daj się ponieść. Wszyscy widzieliśmy dziewczy­ny tulące się do siebie w barach, żeby przyciągnąć uwagę i widzieliśmy pary, który obściskują się w ciemnych kątach. Obie te rzeczy w świetle dnia wyglądają jeszcze gorzej. Za­ufajcie mi, są lepsze metody zwrócenia na siebie uwagi. Ja to wiem najlepiej.

pewne palące kwestie

Plotkowanie to nie tylko imprezy i piñacolada, to nieustan­na praca, dwadzieścia cztery godziny na dobę. No dobra, niech wam będzie:, to mnóstwo imprez i piña colady. Może nie ratuję życia na pogotowiu, ale ratuję wasze życie towa­rzyskie, a tu każdy drobiazg jest ważny. Dla wątpiących, oto kilka pytań, które ostatnio dręczą mnie nocami (to znaczy, kiedy akurat nie imprezuję):

Czy to możliwe, że N zakochał się w sporo starszej od siebie? Widziano go ostatnio, jak machał na pożegnanie roznegliżowanej kobiecie w Hampton Bays. Interesante. Z tego, co słyszałam, nie byłby to pierwszy raz... I czy to możliwe, że B i S znowu idą w ślady Safony? Podobno za­częły się opalać nago i sypiać w jednym łóżku. Może w końcu ogłoszą to oficjalnie? Czy V będzie zazdrosna? Zawsze mnie zastanawiała, ona i ta jej króciutka fryzurka. A skoro już o niej mowa. Małą pannę V widziano, jak kąpała się późną nocą w bardzo nietwarzowym, dziecinnym kostiu­mie kąpielowym. Miejcie oko na jej plażowe wyposażenie w stylu pszczółki, może niedługo pojawi się obok was. No i jest jeszcze D...

Nie powiem wam, ile osób przysłało mi e - maile w sprawie jutrzejszego spotkania w salonie literackim. Czy ja czegoś nie rozumiem? Myślałam, że czytanie Prousta w ciemnoś­ciach jest dobre dla chudych, bladych chłopców w oku­larach jak denka butelki. Z waszych e - maili wynika, że ujawnią się naprawdę warte grzechu mole książkowe, które szukają miłości... Czyżby zapowiadało się Wielkie Kojarzenie Dziwadeł? To, że mnie tam nie będzie, nie znaczy, że nie mogę wam pomóc. Oto, jaka jestem wspa­niałomyślna. Garść odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania:

etykieta obowiązująca w salonie literackim

NALEŻY prawidłowo kojarzyć nazwę. Salon literacki to nie miejsce, gdzie kobiety mają długie czerwone paznokcie i zajmują się strzyżeniem włosów.

NALEŻY zabrać ze sobą coś do picia - coś interesującego i stosownie mocnego; to oznacza pernod, chartreuse albo ouzo. Piwo zostawcie w domu, wielkie dzięki. NALEŻY kiwać głową w odpowiedzi na to, co powiedzą inni. Nawet jeśli jesteś zbyt zajęty przyglądaniem się lasce poetce na drugim końcu pokoju, żeby słuchać. NIE WOLNO milczeć. To nie szkoła, tu nie ma złych od­powiedzi, więc po prostu wymyśl coś, żeby zaimponować ludziom. Albo powiedz jakieś zdanie w obcym języku. To zawsze działa.

NIE WOLNO zapominać o elastyczności, Jeśli ktoś propo­nuje, żebyś spróbował czegoś nowego, pamiętaj, prawdzi­wi artyści zawsze są gotowi eksperymentować, NIE WOLNO dać się zaskoczyć, gdy sprawy nagle nabiorą rumieńców, Między wierszami potrafią narosnąć wielkie emocje.

Dobra, dzieciaki, bawcie się dobrze i opowiedzcie, jak wam poszło. Wiecie, że jestem ciekawa i wiadomo, co się mówi o dziwakach, nie? Że w łóżku to prawdziwi wariaci. Nara!

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

najwyraźniej V już nie jest w kansas

- Szybciej, szybciej, Vanesso, pospiesz się!

Tuż przed nią skakały hałaśliwe czteroletnie bliźniaki - rozmazany obraz łokci, kręconych włosów i kąpielówek Brooks Brothers w maleńkie żaglówki. Nils był w czerwonych, Edgar w niebieskich. Chłopcy biegli drewnianym pomostem, prowa­dzącym na plażę, rozrzucając fontanny piasku.

- Wolniej!

Vanessa poprawiła na ramieniu różowo - zieloną płócienną torbę z płetwami i maskami, zwiniętymi ręcznikami plażowy­mi, pięcioma rodzajami kremów ochronnych, książeczkami z Bobem Budowniczym, sokami, przekąskami, plastikowymi wiaderkami i łopatkami, frisbee, piłką do nogi i dwoma wideo IPodami z programami Mali Einsteinowie. W drugiej ręce nios­ła wielki parasol w granatowo - kremowe pasy. Pani Morgan nalegała, aby go zabrać.

- Powiedziałam: wolniej! - wrzasnęła znowu Vanessa, kiedy skaczący duet zniknął za wydmą.

Już miała krzyknąć na całe gardło, kiedy doszła do wnios­ku, że ma to gdzieś. Nieważne. Biegnijcie. Utopcie się. Niech was porwą. Pieprzę to. Byłby spokój. Prawda była taka, że bliźniaki pewnie znały plażę równie dobrze, jak plac zabaw w Central Parku. To ona czuła się tu zagubiona.

W końcu dotarła do grzbietu wzniesienia i się rozejrzała. Nils i Edgar zniknęli w gęstwinie ciał, tłoczących się na pla­ży. Nigdzie nie było skrawka wolnego miejsca. Potykając się w trampkach - wyciągnęła sznurówki i myślała, że będą równie wygodne, jak klapki - Vanessa kluczyła w labiryncie koców, składanych leżaków i blond opalonych dwudziestoparolatków z bladymi, pilnowanymi z obowiązku dzieciakami. Wyczerpała ostatnie rezerwy sił akurat wtedy, gdy trafiła na nieco ponadmetrowy kawałek plaży. Bogu dzięki. Rzuciła wypchaną torbę i ciężki płócienny parasol na gorący piasek, a potem padła.

- Po prostu uroczy dzień na plaży - mruknęła do siebie, doskonale przedrzeźniając melodyjny akcent pani Morgan.

Zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu koca, który bez przekonania rozciągnęła przed sobą, nawet nie wstając. Torba się przewróciła, ale Vanessa nie trudziła się, żeby pozbierać z powrotem zawartość. Głupia, głupia, głupia, strofowała się w myślach, gdy zdała sobie sprawę, że nie wzięła niczego dla siebie dla zabicia czasu. Dużo by dała, żeby wrócić na Man­hattan, siedzieć w chłodnym, ciemnym wnętrzu Film Forum i oglądać najnowszy film Todda Solondza. Zamiast tego tkwi­ła na piasku, prażyło ją słońce i nie miała nic do roboty poza wycieraniem nosa bliźniakom i czytaniem najnowszego wyda­nia „Highlights”.

Już chyba etykietki kremów do opalania byłyby zabaw­niejsze.

Vanessa rozejrzała się, szukając czerwonych łub niebie­skich kąpielówek bliźniaków. Kilka odważnych niań zanurzyło się w zimnym Atlantyku razem z dziećmi, których pilnowały Szczękały zębami, ale się śmiały. Zobaczyła dwóch chłopców w kąpielówkach identycznych z tymi, które nosili Nils i Edgar. Przez chwilę się zastanawiała, czy pani Morgan zauważyłaby, gdyby przyprowadziła te dzieci zamiast bliźniaków.

Mieszkała w Hamptons mniej niż dzień, ale zdążyła już zauważyć, że pani Morgan jeszcze mniej interesuje się chłop­cami niż zwykle. A jeden telefon dla porządku od pana Jamesa Grossmana to cala dzienna norma. Zupełnie, jakby oboje byli nakręcanymi robotami, zaprogramowanymi do wypełniania obowiązków. Maszynami, które nie wchodzą w żadne praw­dziwe interakcje i nie okazują uczuć. Vanessa sama nie była zbytnio sentymentalna, ale dajcie spokój!

Była dopiero jedenasta i plaża należała do dzieci oraz ich opiekunek. Vanessa przyglądała się rówieśniczkom - armii niań - zastanawiając się, czy zawrze tu jakąś przyjaźń. Czy pozostałe opiekunki też miały szefowe, które się przy nich roz­bierały? Wyobrażała sobie, że Hamptons musi być pełne Judzi takich jak pani Morgan. Nie miałaby nic przeciwko, żeby wy­mienić się z kimś opowieściami o dziwactwach pracodawców. Ale kiedy się rozejrzała, uznała, że mało prawdopodobne, aby któreś z tych gibkich stworzeń o idealnej opaleniźnie, w za dużych okularach przeciwsłonecznych i z pomalowanymi pa­znokciami chciało się z nią zadawać. I vice versa. Zasadniczo czuła się jak w Constance Bilard, szkole, w której torturowa­no ją przez trzy ostatnie lata.

Vanessa zagapiła się na bezkresny ocean, powstrzymując łzy. Zrzuciła buty i skrzyżowała nogi, szukając wśród rozrzu­conych rzeczy czegoś do picia. Znalazła maleńki kartonik z so­kiem jabłkowym. Otworzyła go słomką, nakłuwając wściekle aluminiową folię.

- Jesteś! - Nils pędził do niej przez piasek, biegnąc na skróty przez koce i ręczniki sąsiadów.

- Nie rób tak! - zbeształa go. - Albo rób i niech ktoś cię skrzyczy. Jak wolisz. Gdzie twój brat?

- Nie wiem.

Usiadł i zaczął grzebać w rzeczach rozrzuconych na kocu.

- Vanessa, w krakersach jest piasek.

- Życie jest brutalne.

Przyjrzała się swoim bladym jak mleko kostkom i jeszcze bledszym stopom. Prawie żałowała, że nie zrobiła sobie pedikiuru. Zdjęła stopy z koca i schowała je w piasku.

- Nils, proszę, powiedz, że nie zabiłeś brata.

Dzieciak wyszczerzył zęby, pochylił się ku niej, kładąc lepkie, upaprane w piasku ręce na jej ramionach i beknął jej w twarz.

Oto właśnie dorasta psychopata, któremu wszystko wol­no.

- Chłopiec, którego powinnaś pilnować, jest tam - ode­zwał się znajomy, jękliwy głos.

Vanessa odwróciła się i zobaczyła chłodne spojrzenie daw­nej koleżanki z klasy, Kati Farkas. Miała na sobie za małe czar­ne bikini Gucciego. Obok niej leżała na brzuchu jej najlepsza przyjaciółka, Isabel Coates. Zdjęła górę od bikini w kolorze groszku. Ruda dziewczynka nacierała ją olejkiem brązującym Ban de Soleil.

- Och, cześć - odparła chłodno Vanessa.

Obok Isabel, pod parasolem w biało - różowe pasy, wyciągały się dwa kolejne długonogie manekiny.

- Wy też pracujecie jako opiekunki latem? - zapytała koleżankę, chociaż wiedziała, że to niemożliwe.

Kati i Isabel w pracy? W życiu.

Dziewczyna przewróciła oczami.

- To moja siostrzenica. Lubię się nią opiekować. Przynosi nam różne rzeczy, naciera olejkiem, a chłopcy uważają, że jest słodka.

Vanessa pokiwała głową. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wtedy dostrzegła Edgara idącego brzegiem i krzyczącego ra­dośnie za każdym razem, gdy fala rozbijała się o jego nogi. Już miała wstać i go złapać, ale zobaczył ją i zaczął biec w jej kierunku. Odwróciła się do Kati.

- Dzięki za pomoc - odparła nieco sarkastycznie.

Może gdyby poprosiła bliźniaki, żeby natarły ją balsa­mem, wokół niej zaczęliby się tłoczyć przystojni sutferzy z Hamptons. To akurat jej typ faceta. Jasne.

- Ładny kostium - rzuciła złośliwie Isabel.

Vanessa wiedziała, że wygląda śmiesznie w dziewczęcym kostiumie Jenny, rozmiar 12, w pasy jak u trzmiela. Mimo to z trudem powstrzymała się od kopnięcia Isabel. Zamiast tego dopiła sok z gardłowym siorbnięciem.

Usłyszała, że chude dziewczyny obok Isabel parsknęły. Kretynki. Już miała rzucić im mrożące spojrzenie, kiedy zdała sobie sprawę, że je zna! Tyle że... jednak nie. Na pierwszy rzut oka dziewczyny wyglądały dokładnie jak Blair i Serena, ale im dłużej im się przyglądała, tym bardziej zniekształcone się wydawały. Brunetka ze zmierzwioną fryzurą i błyszczącymi niebieskimi oczami miała wystające zęby, Blondynka, przera­żająco chuda, była niemalże piękna, jeśli nie liczyć fioletowej żyłki pulsującej na czole i tego, że jedno z jej granatowych oczu miało lekko opadającą powiekę. Poza tym tak piękna dziewczy­na jak Serena w życiu nie dałaby się przyłapać w fioletowym, wycinanym kostiumie - takim jak ten, który miał na sobie chudzielec. Z idiotycznym wycięciem na pępku!

Mimo to przez ułamek sekundy poczuła ulgę. Przyjaciół­ki! Mogłaby mieć prawdziwe przyjaciółki, jakichś ludzi bli­sko siebie! I wtedy zdała sobie sprawę, że jeśli nawet te tanie podróbki nie były oryginałami, to Blair i Serena muszą kręcić się gdzieś w pobliżu. Gdzie indziej spędzałyby lato?

- Jakiś problem? - zapytał dziwaczny sobowtór Blair, piorunując Vanessę wzrokiem. - Mogę w czymś pomóc?

- Przepraszam - wyjąkała Vanessa zakłopotana, że przy­łapano ją na gapieniu się. - Ja tylko...

- Tak? - zapytała tamta ostro.

- Po prostu przypominasz mi kogoś, kogo znam.

Czy ta dziewczyna to Rosjanka, czy jest opóźniona w roz­woju?

- Hm.

Dziwadło przyjrzało się Vanessie dokładniej. Wtedy ohyd­na wersja Sereny, siedząca po jej prawej stronie, pochyliła się i dość teatralnie szepnęła coś koleżance do ucha.

Jakie to przyjacielskie.

- Wiesz co? - Sobowtór Blair uśmiechnął się i przeczesał palcami gęste kasztanowe włosy. - Podsunęłaś mi pomysł.

- Jak uważasz.

Vanessa odwróciła się od koca z jędzami i skupiła na bliź­niakach, które teraz na zmianę opluwały się przeżutymi kra­kersami.

- Bardzo dobry pomysł - powtórzył za jej plecami klon Blair.

Tak? Ciekawe, co to może być?

wielki, tłusty eksperyment D

- Jesteś!

Dan zerknął nerwowo na korytarz rozległego mieszkania w Harlemie, gdzie urządzali pierwsze spotkanie salonu litera­ckiego Pieśń o Mnie Samym.

- Jestem.

Dan z wahaniem wszedł do ciemnego pomieszczenia. Uda­wał, że przygląda się wielkiemu obrazowi olejnemu, podczas gdy w głowie nerwowo powtarzał tekst na otwarcie. „Witam wszystkich na pierwszym spotkaniu. Chciałbym rozpocząć, cytując poetę Wallace'a Stevensa, który miał - rzecz jasna - wiele do powiedzenia na temat wagi literatury oraz kondycji ludzkiej... „Niechaj się pozór przeistoczy w powód. Jedyny imperator: władca porcji lodów”.

- Wszystko w porządku?

Dan nagle poczuł ciężar dłoni Grega na ramieniu i prawie podskoczył.

- Och, przepraszam.

- Denerwujesz się? - zaśmiał się Greg.

- Nie, nie - skłamał Dan. - Tylko patrzę na obraz.

Wskazał na wielkie płótno, wiszące nad kominkiem w mieszkaniu rodziców Grega. Byli starsi od Rufusa i więk­szość czasu spędzali w Phoenix. Wir lśniących szarości i cie­listych tonów lśnił w popołudniowym słońcu, sączącym się przez okna zakurzonego salonu.

- Podoba ci się? To ja.

- Serio?

Dan odwrócił się, żeby spojrzeć na obraz i tym razem naprawdę mu się przyjrzeć. Kiedy cofnął się do przedpokoju i potem zrobił jeszcze jeden krok w tył, zdał sobie sprawę, że patrzy na portret Grega naturalnej wielkości. Siedział na ma­leńkiej drabince i był całkiem nagi.

- Och, racja, - Zachichotał nerwowo. - Oczywiście. To ty.

- W całej okazałości.

Greg zauważył prostokątną butelkę, którą Dan ściskał, jakby od tego zależało jego życie.

- Przyniosłeś coś!

- Aha, trochę absyntu.

To był najbardziej literacki trunek, jaki znalazł. Taki, jaki pewnie pijali Rimbaud i Shelley. Poza tym to była jedyna za­mknięta butelka w zatęchłej, dentystycznej szafce z popękaną szybą, w której tata trzymał alkohol.

- Rewelacja! - Greg wziął butelkę. - Zrobimy sobie drin­ka, zanim wszyscy przyjdą?

- Jasne. - Ruszył za gospodarzem. Korytarz był wypeł­niony półkami z książkami. - Przydałoby mi się coś, co by mnie trochę rozluźniło.

Ale tylko trochę, prawda? Ten towar jest tak mocny, że... powinien być zakazany.

- Ktosz... To znaczy, ktoś przyszedł... - wybełkotał Dan.

Język miał wielkości oberżyny.

- Dzwonek, stary. Przyszli. Czas zaczynać! - dodał, pró­bując usiąść.

- Czas zaczynać!

Greg zerwał się z niskiej kanapy z brązowej skóry, w którą zapadali się coraz głębiej z Danem po kolejnych kieliszkach absyntu. Dali sobie godzinę na zaplanowanie otwarcia, ale przez większość czasu tylko lali absynt na kawałki cukru, a po­tem połykali kleistą, słodką mieszaninę jednym haustem. Dan wziął łyżeczkę do mieszania absyntu, której wspólnie używali, i włożył do ust.

Metaliczny posmak na języku. Trucizna w kolorze zazdrości... Majaczę, ty majaczysz, ja się łudzę, ty jesteś złudzeniem. Bez ciebie jestem zagubiony. Potrzebuję cię.

Dan wyszczerzył zęby. Więc to prawda - absynt rzeczywi­ście inspirował. Trochę się zataczał, gdy ruszył przez lśniący parkiet salonu, żeby wziąć plecak. Miał tam notatnik. Musiał zapisać ten kawałek, nim go zapomni.

- Patrzcie, kto przyszedł! - zawołał Greg.

Dan upuścił plecak - wiersz już uleciał. Próbował skupić się na twarzach ludzi, którzy wchodzili do pokoju. Salon nag­ie zaczął wirować. Ponieważ zainteresowani przysłali zdjęcia, miał wrażenie, że już wszystkich zna. Pojawiała się ta śliczna dziewczyna, wielbicielka Charlotte Bronte. I zwariowany mi­łośnik wampirów.

- Niech wszyscy wezmą sobie coś do picia. Bar jest tam - wskazał im Greg. - W zamrażarce znajdziecie mnóstwo lodu. A potem możemy usiąść w kole i się przedstawić. Moim zdaniem to dobry pomysł, jak uważasz, Dan?

Dan pokiwał głową. Nagle nie był w stanie wykrztusić na­wet słowa. Zatoczył się w gęstym tłumie. Ile osób stało przed drzwiami? A może dzwonek zadzwonił więcej niż raz? Właś­ciwie jak długo grzebał w plecaku w poszukiwaniu notatnika? Zwalił się z powrotem na skórzaną kanapę.

- Jeszcze jednego?

Greg wskazał na srebrną tacę z butelką z bladozielonym płynem i miską z kostkami cukru. Kiedy wziął kieliszek, Dan zauważył, że cała twarz kolegi usiana jest maleńkimi piega­mi.

- Ale... moja mowa... - bąknął Dan. - Muszę...

- Musisz się wyluzować.

Greg delikatnie wyjął łyżeczkę do mieszania z ręki Dana i oparł ją na brzegach kieliszka. Położył na niej kostkę cukru i przelał przez nią mocny, zielony alkohol.

- Miałem ją w ustach - zaprotestował Dan.

- Mnie to nie przeszkadza.

Greg wyszczerzył zęby, po czym szybko przemieszał ły­żeczką alkohol i włożył ją w usta. Potem ją wyjął i z powrotem wsunął Danowi w dłoń.

Fuj, dzięki za bakterie!

Greg zrzucił podniszczone martensy z czarnej skóry i wszedł na kanapę, prawie przy tym depcząc po udzie Dana. Potrząsnął lodem w kieliszku, żeby zwrócić na siebie uwagę zebranego towarzystwa.

- No dobra, łapcie się za drinki i siadajcie. Mamy dziś mnóstwo do omówienia.

Głosy wypełniały salon, ale Dan z trudem się na nich sku­piał. Cieszył się, że Greg ma wszystko pod kontrolą.

- A teraz przekażę pałeczkę naszemu nieustraszonemu przywódcy.

Kładąc rękę na ramieniu Dana, żeby nie stracić równowa­gi, Greg zeskoczył z kanapy i usiadł na zniszczonej podłodze u stóp kumpla.

- Dziękuję ci, Greg. - Dan zachwiał się lekko, przygląda­jąc się grupie. Więc to jest to. Nasz salon. A ty jesteś Gertrudą Stein, pomyślał. - Banie i banowie - trochę bełkotał - witam na naszym pierwszym spotkaniu naszego pierwszego salonu na inauguracji naszej grupy. - Odbiło mu się leciutko. - Tak się cieszę, że mogę się cieszyć i opowiedzieć wam o wspaniałych książkach. W to, co wierzę i wy wierzycie, i my wszyscy wie­rzymy, to fakt, że książki są dobre, zmieniły nasze życie i uczy­niły szczęśliwszymi. To ma dla nas znaczenie, nie? Serio.

Dan urwał. Poza brzękiem lodu w salonie rozległo się tylko kilka zduszonych chichotów. Język miał gruby i suchy i wiedział, że mówi niewyraźnie, ale postanowił sobie, że jed­nak wygłosi mowę otwierającą. Tyle czasu poświęcił na pisa­nie statutu i grzebaniu w e - mailach, nie zamierzał wszystkiego schrzanić tytko dlatego, że wypił o jednego drinka za dużo.

Tylko jednego?

- Zaczniemy dzisiaj od przeczytania fragmentu z książki. Bardzo się cieszę, że znalazłem ją tamtego dnia w Strandzie. Tam właśnie pracuję. Gdzie ta książka? Greg, wiesz, gdzie zo­stawiłem tę książkę?

- Ej - roześmiał się Greg - może na razie odłożymy czy­tanie i porozmawiamy? Wszyscy mogliby się przedstawić. Czytaliśmy z Danem wasze e - maile, ale bardzo chcemy was bliżej poznać. - Pomógł Danowi usiąść z powrotem na sofie. - Może zaczniesz pierwsza?

Skinął na dziewczynę, która siedziała po turecku na pod­łodze obok stolika do kawy. Miała do połowy ogoloną głowę, a na niej tatuaż, przedstawiający karalucha. Jej ciało wyglą­dało na bardzo wysportowane, ale twarz miała dziwnie znie­kształconą. Odpowiedziała skinieniem.

- Heja, nazywam się Penny - warknęła. - Moja ulubiona książka to Płeć wiśni, wiecie jak to leci. Skończyłam szkołę, jesienią wyjeżdżam do Smith, ale cholernie się cieszę, że mogę tu teraz być, spotkać się z fajnymi ludźmi, lubiącymi książki, rozumiecie, nie?

Spojrzała na jasnorudą dziewczynę po lewej, która obej­mowała kolana i sączyła nieśmiało z filiżanki tanie, białe wino.

- Cz - cześć - wyszeptała ruda. - Nazywam się Susanna. Moja ulubiona książka to Przebudzenie. Mieszkam w East Village i w przyszłym roku po szkole jadę do Bennington. I uwielbiam Tori Amos.

- Wyglądasz całkiem jak ona - wcięła się Penny.

Susanna zarumieniła się i wbiła wzrok w podłogę.

- Chyba kolej na mnie - wypalił wychudzony chłopak, który wyglądał na czternaście lat.

Miał na sobie szary garnitur i bordowy krawat. Siedział na bujanym fotelu naprzeciwko Dana.

- Tak, mów, proszę - odparł Greg, podając Danowi bu­telkę wody.

Jaki pan troskliwy!

- Nazywam się Peter, niedługo zacznę drugi rok na NYU. a moim ulubionym pisarzem jest J.D. Salinger. Zastanawiam się, czy nie nauczyć się na pamięć całej książki Wyżej podnie­ście strop, cieśle.

Dan sączył letnią wodę. To wszystko brzmiało dziwnie znajomo. Coś kojarzył. Jakiś list od fana Salingera. Jednak z jakiegoś powodu z trudem cokolwiek sobie przypominał.

Nawet własne imię.

- W każdym razie - ciągnął Peter - cieszę się, że się zała­pałem. W blogach mówi się, że ta grupa jest dość zamknięta.

- Też tak słyszałam! - wykrzyknęła dziewczyna, siedząca obok niego, sztywna brunetka o białej jak mleko twarzy, okolonej idealnymi ciemnymi lokami. - I tak się cieszę, że zgodziliście się na dwójkę wielbicieli Salingera. Nazywam się Franny. Tak, moje imię wzięło się od powieści Salingera. A w dodatku to moja najulubieńsza książka na świecie. W przyszłym roku zaczynam w Vassar i... hm, cóż, mam nadzieję poznać dziś nowych przyjaciół.

Może spotka swojego Zooeya?

- Vanessa - mruknął Dan, przesuwając dłonią po lekko kłującym meszku na jej głowie. Pocałowała go tak delikatnie. - Wróciłaś.

- Hm, Dan? To ja, Greg. Wszystko w porządku?

Głos Grega natychmiast sprowadził Dana na ziemię. Usiadł i przetarł oczy.

- Och, przepraszam, chyba się zdrzemnąłem.

- Nie szkodzi. Spałeś jakąś godzinkę.

- Tak? - Wstał i zaraz z powrotem usiadł. Rety. - Słu­chałem, jak ta dziewczyna opowiadała o Salingerze i ostatnia rzecz, jaką pamiętam...

- Tamta? - zapytał Greg, wskazując na Franny. Wyciąg­nęła się na podłodze, podczas gdy Peter, również wielbiciel Salingera, całował jej szyję. - Jak widzisz, dogadała się z dru­gim miłośnikiem dobrej książki.

- Co się dzieje?

Dan rozejrzał się po pokoju, w którym zrobiło się o wiele ciemniej. Wyglądało na to, że dwudziestu dwóch członków sa­lonu przysiadło na podłodze w parach albo w małych grupkach. Nikt za dużo nie rozmawiał, a jeśli nawet, to z pewnością nie o książkach. Na drugiej sofie w salonie Dan doliczył się sied­miu nóg i ośmiu rąk. Rudowłosa Susanna łaskotała językiem, ozdobione mnóstwem kolczyków, ucho na wpół łysej dziew­czyny punk, Penny. I to wszystko tuż pod nosem Dana. Zmar­szczył brwi. Elitarne spotkanie grupy literackiej zamieniło się w orgię. Mógłby przysiąc, że ktoś go całował, nim się obu­dził. Ale kto? Nie było tu dziewczyn o całkiem ogolonych gło­wach.

- Nie martw się, Dan - mruknął Greg, obejmując go za ramiona. - Po prostu wszyscy dobrze się bawimy. Poznajemy się. Jest tak, jak chcieliśmy, prawda?

Dan pokiwał głową. Czyżby?

Greg ujął go delikatnie za podbródek.

- Wszyscy jesteśmy namiętnymi ludźmi. Namiętnie ko­chamy książki, namiętnie kochamy życie. - Ściskając lekko podbródek Dana, Greg przyciągnął jego twarz i pocałował go bardzo delikatnie w usta.

Dan szarpnął się do tyłu. Przepraszam bardzo? Co jest, do cholery, grane?!

Greg uśmiechnął się i pocałował Dana raz jeszcze, tym razem przesuwając językiem po jego wargach. Dan już miał odskoczyć, kiedy - zupełnie wbrew jego woli - jego dłoń prze­sunęła się z szyi Grega na krótkie, kłujące włosy. Było coś bar­dzo znajomego i miłego w całowaniu kogoś, kto ma krótkie, najeżone włosy.

Słucham? Nawet jeśli to facet?

Nagłe uczucie kompletnego zagubienia i silnych mdłości sprawiło, że Dan zebrał siły, aby odepchnąć Grega i wybeł­kotać coś o tym, że musi zwymiotować. Wstał i chwiejnym krokiem poszedł do łazienki. Zapewniał siebie, że to wina ab­syntu, gdy usadowił się przed muszlą klozetową na wyłożonej białymi kafelkami podłodze.

Czy alkohol był odpowiedzialny za całowanie kogoś z za­rostem, czy za wymioty?

poczta lotnicza - par arion

11 lipca

Cześć Dani

Dlaczego nie odpowiadasz na moje kartki? Wszystko w porządku? Czy Vanessa pomalowała już mój pokój na czarno? Odpisz mi!!!

Całuję (ale tylko trochę, skoro mi nie odpisujesz),

Jenny

słodka zemsta S i B

- Jesteś już gotowa?

Serena zapukała w grube, przesuwane drzwi do jedynej ła­zienki w domku dla gości. Podniosła głos, żeby przekrzyczeć uporczywy rytm techno rozbrzmiewający na zewnątrz i hała­sujących imprezowiczów - śmiejących się i wrzeszczących do siebie na szerokim, szmaragdowym trawniku.

- Prawie.

Blair pokropiła się ulubionymi perfumami od Viktora & Rolfa. Za uszami, na nadgarstkami i (na wszelki wypadek) w delikatnym zagłębieniu między piersiami, które było ledwo wi­doczne w głębokim dekolcie zwiewnej bladożółtej sukni od Al­berty Ferretti. Zerknęła w lustro, wyobrażając sobie, jakby mogła wyglądać, gdyby ktoś, dajmy na to Nate, zajrzał po sąsiedzku, zobaczyć, co to za impreza. Zmierzwione włosy i długa, niemal biała suknia sprawiały, że wyglądała jak panna młoda, której ślub ma się właśnie odbyć na łodzi. Takiej łodzi jak „Charlotte”, którą Nate wybudował pierwszego lata, kiedy byli razem.

To była jedyna łódź, na jakiej kiedykolwiek żeglowała.

Odkąd trzy dni temu wpadła na Nate:a, sporo o nim myśla­ła. Miała nadzieję, że znowu ją odwiedzi. Słyszała już od milio­na ludzi, że jego namiętny romans, czy co to do cholery było, z panienką z miasteczka to już przeszłość. A gdyby ją odpo­wiednio przeprosił, mogłaby mu wybaczyć głupie zachowanie. W porządku, Nate to totalny popapraniec i złamał jej serce mi­lion razy. Ale coś w sposobie, w jaki patrzył, kiedy odbiegała - jakby jej znajoma, naga sylwetka była dziełem sztuki czy czymś takim - sprawiło, że chciała go znowu zobaczyć, I znowu.

Obracając się na obcasach białych sandałów Baileya Win­tera, Blair teatralnym gestem przesunęła drzwi łazienki i we­szła do sypialni. Serena udawała, że pali już czwartego papie­rosa, odkąd przyjaciółka zniknęła w łazience.

Każda miła dziewczyna może z nudów zamienić się w piromaniaka.

- Świetny wybór. - Serena z uznaniem pokiwała głową, przyglądając się kreacji Blair. - Ale musimy zrobić wielkie wejście, a ja nie zamierzam pokazać się tam bez ciebie.

- A te, wiesz kto, są już na dworze?

Serena zeskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, ocenia­jąc sytuację przy basenie. Blair podeszła do niej. Spojrzała na kilkadziesiąt sylwetek i rozświetloną za nimi jasnoniebieską wodę. Obserwowała Ibizę i Svetlanę.

- Budka didżeja. - Wskazała Serena. - Ładne szorty - do­dała, udając, że podziwia tandetne, odsłaniające pośladki spo­denki I bizy.

Blair parsknęła, wracając do łazienki, żeby nałożyć na skórki trochę kremu do paznokci Aesop. Ostatnio wydawały się nieco wysuszone.

To pewnie ta ciężka fizyczna praca.

- Cholera, Blair, chodź wreszcie! Co znowu robisz w ła­zience?

- Idę, już idę.

Blair szybkim mchem wytarła nadmiar kremu z paznok­ci. Rzuciła chusteczkę do kosza i zamarła. Co do cholery? Co leżało w tym koszu?! Pochyliła się, wzięła wykładany maci­cą perłową kosz i postawiła na blacie z różowego marmuru.

- Chodź tu.

- Wyglądasz świetnie. - Serena zajrzała do łazienki, żeby złapać Blair za rękę. - Chodźmy. Zaraz umrę bez drinka.

- Patrz. - Blair potrząsnęła wściekle koszem. - Czy to nie wydaje ci się podejrzane?

Serena zerknęła na plastikową różową butelkę w koszu.

- Depilator. - Urwała. - Nieważne. To znaczy wolę wosk, ale kto wie, czego używają na Łotwie, czy skąd one są.

- Tu się dzieje coś dziwnego.

Blair rozejrzała się po całej łazience, szukając śladów prze­stępczej działalności. Wyglądała jak Audrey Hepburn w Szara­dzie. Po prostu wiedziała, że grozi jej niebezpieczeństwo. Wy­czuwała to. No jasne! W końcu to do niej dotarło. Rzuciła się, żeby odsłonić kremową lnianą zasłonę prysznica. Lśniące złote żabki aż zadzwoniły.

- Co jest grane? - Serena ziewnęła, wygładzając talię pli­sowanej plażówki Chlo.

- Wiem, że one coś kombinują. - Blair złapała butel­kę swojego szamponu Kerastase z półki pod prysznicem. - I wiem, że to nie może być nic oryginalnego. Obie wiemy, że depilator w butelce po szamponie to najbardziej oczywisty numer na świecie. Pamiętasz to? Jak Isabel u nas nocowała? A my miałyśmy jakieś jedenaście lat?

Serena gapiła się bezmyślnie.

- W każdym razie ja doskonale pamiętam. - Blair odkrę­ciła butelkę.

Nie musiała nawet wąchać, żeby wiedzieć, że ktoś rzeczy­wiście próbował ją załatwić. Silnego, chemicznego odoru de­pilatora nie dało się z niczym pomylić.

- Suki! - zaklęła. - Bogu dzięki, ze chciałam mieć trochę potargane włosy. - Dotknęła brązowych loków, jakby chciała się upewnić, że nadal ma je na głowie. - No to będzie wojna.

Pełne godności i determinacji. Blair i Serena wypadły przez przeszklone drzwi domku dla gości na ścieżkę z jasnych otocza­ków, prowadzącą do basenu. Blair przyjrzała się tłumowi. Dopie­ro teraz zauważyła, że to sami mężczyźni. Co do jednego. Rety! Może sto, może sto pięćdziesiąt osób, a jedyne dziewczyny w za­sięgu wzroku to ona i Serena, no i rzecz jasna, Ibiza i Svetlana.

- Mojemu ojcu bardzo by się to spodobało.

Blair prawie żałowała, że jej cudowny ojciec, gej, Harold Waldorf, i jego znacznie młodszy francuski chłopak, Etienne albo Eduard, czy jak tam się nazywał, wyjechali, aby żyć szczęśli­wie na południu Francji. Chciała, żeby ktoś oprócz Sereny był świadkiem tego, co się wydarzy.

- Są moje dziewczęta!

Bailey Winter wynurzył się z tłumu siwowłosych facetów, wyglądających jak prezenterzy wiadomości. Mieli na sobie niebieskie blezery i białe spodnie, chociaż na dworze musia­ło być jakieś dwadzieścia pięć stopni. Bailey włożył podobny strój, ale z rękawami trzy czwarte i równie krótkimi nogawka­mi, które odsłaniały jaskrawe pomarańczowo - różowe podkolanówki oraz buty z białego nubuku. Biegnąc w podskokach ścieżką, wyciągnął pulchne ręce do każdej z nich. Tuż za nim podążał orszak pięciu rozszczekanych mopsów.

- Chodźcie, dziewczęta, zrobimy kanapkę z Baileya - za­chichotał. - Mam nadzieję, że to nie jedyny trójkącik, w jakim wyląduję tego wieczoru.

Wyszczerzył zęby i pomachał do didżeja bez koszulki.

- Urocze przyjęcie - pochwaliła go Blair, obserwując pół­nagich kelnerów, krążących z kieliszkami szampana.

- Dziękuje, kochanie! - pisnął Bailey. - Idziemy, idzie­my, moje panie. Musimy znaleźć wam coś do picia!

Popędził w stronę baru, ciągnąc je za sobą jak szczeniaki na smyczy.

- Barman! - warknął na chłopaka za barem, który wy­glądał jak surfer. Jego strój, tak jak w przypadku kelnerów, składał się z mocno wyciętej bawełniano - kaszmirowej kami­zelki z kolekcji Bailey Winter Garcon, założonej na wspaniale wyrzeźbioną, nagą pierś. - Co chcą moje skarby? - zagruchał Bailey.

- Dwa razy negroni.

Blair się odwróciła. Przyglądała się tłumowi - rozmazanej masie białych spodni na tle zielonej trawy, idealnych fryzur i imponujących mięśni, wystających spod zbyt krótkich rę­kawków.

Wtedy je zobaczyła. Ibiza i Svetlana ubrane były na bia­ło. Te jędzowate podróbki, Svetlana miała na sobie tandetną, rozciągliwą, asymetryczną sukienkę, która podkreślała brak piersi. Ibiza wcisnęła się w kombinezon z szortami i topem bez pleców, który wyglądał jak coś, co mogłaby włożyć matka Blair do nocnego klubu Studio 54 i to jakieś trzydzieści lat temu. Obrzydliwość.

Więc może należy coś w tej sprawie zrobić?

- Proszę - powiedział barman, podając Blair dwa kielisz­ki z gęstym pomarańczowym płynem. - Nazywam się Gavin.

- Dzięki, Gavin. - Serena zatrzepotała do niego rzęsa­mi. - Więc... spędzasz tu całe lato? - zapytała, opierając się o bar.

- Nie teraz - warknęła Blair i złapała przyjaciółkę za ra­mię.

Nie miała cierpliwości do flirtów Sereny. Nie, kiedy miały coś do załatwienia.

- Przepraszam. - Serena pociągnęła łyczek słodko - gorzkiego koktajlu. - Właśnie zaczęłam się dobrze bawić. To pew­nie jedyny facet tutaj, który nie jest gejem.

- Bailey, chciałabym przyjrzeć się budce didżeja - oznaj­miła Blair.

- Och, skarbie, czytasz w moich myślach.

Bailey złapał obydwie za łokcie i poprowadził obrzeża­mi basenu w stronę altanki, przystrojonej w biel i róż, którą wzniesiono specjalnie na tę okazję.

- On jest po prostu cudowny, nie uważacie? Och, psik, dziewczyny! - Machnął na Ibizę i Svedanę, które grzebały w skrzynkach na mleko, wypełnionych teraz płytami. - Ten chłopak ma robotę!

- Pomagamy mu - zaprotestowała Ibiza, wydymając usta i sącząc chardonnay.

- O, z pewnością. - Bailey mrugnął sarkastycznie do Blair.

- Może siądziemy tam i pogadamy? - Blair wskazała za­kątek przy basenie.

- Tak, tak, wy dziewczęta idźcie usiąść. Zamówiłem te poduszki specjalnie na przyjęcie. To najwspanialszy jedwab z Włoch, Bardzo rzadki. Coś nadzwyczajnego. Zrelaksujcie się i wyglądajcie pięknie. No już, biegiem. - Bailey uniósł maleńki kieliszek od Tiffany'ego, wypełniony szampanem, w geście salutu. - Ja zostanę tutaj i będę miał oko na naszego człowieka od muzyki, nie martwcie się!

Ibiza i Svetlana ułożyły się na wypchanych poduszkach z su­rowego jedwabiu. Blair i Serena stanęły nad nimi, krzywiąc się.

- To gej, wiecie? - Ibiza sączyła wino.

Spojrzała zimno na Blair, która odpowiedziała spojrze­niem z góry. Zupełnie, jakby patrzyła w wyjątkowo krzywe lustro w wesołym miasteczku.

- Tak, domyśliłam się, dzięki.

- Sądziłam, że... no wiesz, trzymacie się za ręce i w ogó­le, więc ci mówię, nie spodziewaj się, że do czegoś dojdzie - ciągnęła Ibiza.

- A dlaczego miałabym się tego spodziewać? - Blair spoj­rzała, nic nie rozumiejąc, na Serenę.

- Nie mam pojęcia. - Przyjaciółka wzruszyła ramionami.

- Niby do czego miałoby dojść?

Blair się uśmiechnęła. Nagle potknęła się i nietknięty, mocno pomarańczowy koktajl wylądował na piersi Ibizy. Blair złapała Serenę za ramię, żeby nie stracić równowagi, przez co przyjaciółka wylała drinka na głowę Svetlany.

No proszę, kto by pomyślał, że coś takiego może się wy­darzyć?

Tłum zebrany wokół sapnął zgodnie i z przerażeniem. Białe sukienki, białe poduszki, niemal białe włosy Svetlany - wszystko na ich oczach stało się pomarańczowe.

- O rety, co ja narobiłam? - Blair wzięła biało - kremową serwetkę w paski i delikatnie otarła przód sukienki Ibizy.

- Zniszczona, ty suko. To był Versace! - Zniecierpliwiona Ibiza machnęła ręką.

- Co się stało? - Bailey Winter pędził do nich z dłońmi przyciśniętymi do policzków z przerażenia. Zaniepokojona piątka mopsów szczekała na tłum. - Co się dzieje? Ktoś rozlał drinka? Mój Boże! Moje poduszki!

- To one - warknęła Ibiza z pomarańczową plamą na przodzie ohydnego, niegdyś białego kombinezonu. - Zrobiły to specjalnie!

- Lepiej pójdziemy po jakieś ręczniki. - Blair wycofała się ze sceny w stronę milczącego, oszołomionego tłumu.

- Ręczniki. - Serena poważnie pokiwała głową.

Odgarnęła blond loki, wiążąc końce, żeby utrzymać je w miejscu.

- Potrzebuje chwili samotności, proszę! - Bailey Winter uniósł ręce i zaczął wszystkich odpędzać. - Proszę, po prostu bawcie się dalej, udawajcie, że mnie tu nie ma.

Racja, zignorujcie szlochającego faceta w neonowych skarpetkach, otoczonego szczekającymi psami.

- Damy ci chwilę.

Blair złapała Serenę za rękę i pociągnęła w tłum męż­czyzn. Nim dotarły do trawnika, zanosiły się histerycznym śmiechem.

- Co teraz? - wydusiła z siebie Serena. - Nie możemy wrócić.

Blair rzuciła na ziemię kryształowy kieliszek, który wylą­dował z cichym, głuchym odgłosem.

- Damy radę przejść?

Stanęła na palcach, przyglądając się ogrodzeniu, które od­dzielało posiadłość Archibaldów od rezydencji Wintera. Oczywiście, że dacie. I to na obcasach.

- Jasne.

Serena położyła kieliszek na miękkiej trawie i podciągnęła się na płot.

Blair ruszyła za nią. Z łatwością przeszła i wylądowała na trawniku po drugiej stronie. Obejrzała bladożółtą sukienkę. Miała plamy z przodu, tam gdzie otarła się o płot.

- Cholera - zaklęła.

Nie ma róży bez kolców.

- Blair? Serena?

Blair podniosła wzrok znad zniszczonej sukienki i zoba­czyła dokładnie tę osobę, którą spodziewała się znaleźć na po­dwórzu Archibaldów.

- Cześć, Nate.

Odgarnęła włosy za ucho i się uśmiechnęła.

- Słyszałem krzyk. Myślałem, że to jakieś zwierze, albo coś takiego.

Nate wyglądał na lekko nieprzytomnego, jakby drzemał.

Albo palił, co bardziej prawdopodobne.

- Martwiłem się o was.

- To bardzo miłe - zagruchała Blair, biorąc Serenę za rękę. - A teraz zabierz nas do domu.

- Co masz na myśli?

Nate zamrugał, gapiąc się na nie, jakby próbował zgadnąć, czy zjawiły się naprawdę, czy tylko widzi zjawy.

- Do domu, tu? Oczywiście. Zapraszam...

- Nie, do domu! - krzyknęły chórem Blair i Serena.

A potem zaczęły biec po idealnie utrzymanym trawniku w stronę podjazdu. Stał tam przedmiot dumy i radości ojca Nate'a, ciemnozielony kabriolet Aston Martin, i raczył się chłodnym nocnym powietrzem.

Czas w drogę!

nie ma to jak wyczucie chwili

- Proszę, proszę, patrzcie, kogo licho przyniosło.

Chuck Bass zsunął ciemne okulary Christiana Rotha na czu­bek nosa i rzucił Vanessie krzywy uśmieszek. Ledwo zrobiła dwa kroki na wielkim podwórzu Baileya Wintera, a już na jej drodze pojawił się Chuck i zaczął cmokać. Małpka, Cukiere­czek, siedziała mu na ramieniu. Ubrana była w marynarski strój z cekinami i kołysała się w tył i w przód na tylnych łapach. Ciągnęła Chucka za kołnierzyk bladoróżowego polo od Hugo Bossa. Vanessa zorientowała się w końcu, że Cukiereczek praw­dopodobnie używa kołnierzyka jak papieru toaletowego.

- Och, cześć, Chuck.

Mgliście kojarzyła, że ten chłopak to nic dobrego. Dan nie bez powodu go nie lubił i słyszała, że ludzie na jego temat spo­ro plotkują, chociaż trudno wierzyć w takie bzdury.

Serio?

- Straciłaś najlepsze przedstawienie, kochana. - Chuck poprawił kołnierzyk koszulki i uśmiechnął się znacząco. - Blair i Serena wykręciły swój stary numer.

- Bogu dzięki, że tu są.

Vanessa z ulgą westchnęła. W końcu przyszła specjalnie po to, żeby się z nimi zobaczyć. Kierowała się informacjami niani, mieszkającej po sąsiedzku, zgrabnej Irlandki, która na­zywała się Siobhan, Była służącą tak jak Vanessa, ale naj­wyraźniej siedziała w samym centrum towarzyskiej sceny Hamptons. Vanessa czuła się nieco zakłopotana swoim stro­jem - prawdziwe czarne rybaczki, których nie obcięła sama, i prosta czarna bluzka bez rękawów, kupiona w Club Monaco tuż przed wyjazdem do Amagansett - ale uznała, że wszystko będzie w porządku, skoro mieszkały tu jej przyjaciółki.

- Były, moja droga. - Chuck z roztargnieniem sprawdzał wiadomość na komórce. - Wszystko przegapiłaś. Huragan Blair zostawił po sobie wiele poważnych zniszczeń.

Za jego plecami rozgrywało się pandemonium. Moc­no opalony, drobniutki mężczyzna klęczał na brzegu basenu i histerycznie płakał, podczas gdy gęsty tłum wystrojonych ge­jów coraz bardziej się od niego odsuwał. W pobliżu, pośrodku pochlapanych na pomarańczowo białych poduszek stały dwie znajome dziewczyny.

- Ale to przecież...

- Blair i Serena? Nie daj się oszukać, moja droga. To podróbki. Przyjrzyj się dobrze.

Chuck znów zajął się telefonem.

Vanessa przyjrzała się uważnie dziewczynom i zdała so­bie sprawę, że chłopak ma rację. Brunetka i blondynka, które wzięła za przyjaciółki, nie były tak ładne jak oryginały. Fakt, że ich niegdyś białe stroje szpeciły niechlujne plamy, przy­pominające wymiociny, tylko to podkreślał. Zmrużyła oczy i rozpoznała wychudzone modelki, które parę godzin temu spotkała na plaży.

Właśnie tego potrzebowała, czegoś co jej przypomni o po­twornym popołudniu z przerażającymi bliźniakami. Reszta pobytu na plaży była już względnie spokojna, ale gdy tylko wróciła do domu, pani Morgan zaczęła przesłuchanie. Jakiego filtru użyła dla chłopców? Jakie książki czytała? A potem stwierdziła, że wolałaby, aby Vanessa nie psuła im apetytu kra­kersami. Vanessa kiwała cierpliwie głową. Wreszcie popędziła do siebie na górę i szybko przebrała się w coś względnie po­rządnego. Wybiegła z domu w ciemną noc. Nie pozwoli, aby taki drobiazg jak brak prawa jazdy i samochodu, stanowił ja­kąkolwiek przeszkodę. Złapała jeden z dziecinnych rowerków bliźniaków i popedałowała do cywilizacji. Doszła do wniosku, że to tylko kwestia czasu, prędzej czy później wpadnie na kogoś, kto wie, gdzie mieszkają Blair i Serena. Na szczęście przecznicę dalej spotkała Siobhan.

- Wiesz, dokąd poszły?

Vanessa odwróciła się i zobaczyła, że Chuck Bass znika w tłumie z ręką wysoko uniesioną nad głową, żeby nie rozlać drinka.

Super. Nie ma Blair, nie ma Sereny, a teraz nie ma nawet Chucka. Vanessa miała przed oczami wizję siebie, jak trzęsie się samotnie na plaży, próbując nie wpaść w łapy zboczeńców i morderczych modelek.

Po prostu jeszcze jedna noc w East Hampton.

Doszła do wniosku, że istnieje tylko jedno lekarstwo na samotną noc. Zanurkowała w dumie i prześlizgnęła się między ; trójką umięśnionych gości bez koszul. Zygzakiem ruszyła do baru. Bo dokąd by indziej?

- Wódka z martini.

Uśmiechnęła się do barmana, udając najlepiej, jak potrafi, że oczywiście jest na liście gości. Prawie nigdy nie piła, ale martini w ręku mogło jej pomóc inaczej spojrzeć na życie.

Barman wziął się do roboty i zaraz podał jej drinka. Chwy­ciła kieliszek i odwróciła się do tłumu, nie bardzo wiedząc, z kim porozmawiać. Był Chuck - śmiał się, zagadując wyso­kiego mężczyznę - no i były dwie podróbki z plaży. Marszczyły czoła i żałośnie wycierały poplamione ubrania wilgotnymi ser­wetkami.

Trudny wybór.

Vanessa lawirowała w najgęstszym tłumie, ubranych w płócienne spodnie facetów, w kierunku basenu.

- Znowu się spotykamy - zagaiła. - Jestem Vanessa.

Blondynka tępo zagapiła się na nią załzawionymi, lekko zezującymi oczami.

- Znowu ty. - Kopia Blair spiorunowała ją wzrokiem. - Musimy się przebrać. - Złapała przyjaciółkę za rękę. - Ty też chyba powinnaś.

Vanessa powstrzymała się od chluśnięcia jej drinkiem w twarz.

Zrzuciła klapki, usiadła i zaczęła machać stopami nad błękitną wodą. Nerwowo sączyła martini i pijąc, próbowała przetrwać ten potworny wstyd pod tytułem „jestem na impre­zie i nikt ze mną nie rozmawia”. Potem zerknęła na zegarek, poprawiła ubranie i zagapiła się na spokojną powierzchnię basenu, udając, że każda z tych czynności całkowicie ją po­chłania.

- Hej! Przepraszam, moja droga.

Czy ktoś wezwał ochronę?

Vanessa odwróciła się, jakby nigdy nic, i spojrzała prosto w twarz samego Baileya Wintera, fantastycznego geja projek­tanta i gospodarza przyjęcia, na które weszła bez zaproszenia. Poznała go na planie Śniadania u Freda, dzień przed tym, jak została wylana przez reżysera.

- Cześć!

Uśmiechnęła się entuzjastycznie, mając nadzieję, że męż­czyzna zapomni, że nie zaprosił jej na przyjęcie.

- Och, moja droga. - Projektant wyciągnął z kieszeni lnia­nego blezera drukowaną w kwiaty jedwabną chusteczkę i otarł nią zaczerwienione oczy. - Cały jestem w rozsypce. Moje po­duszki, widzisz, zupełnie zniszczone.

Vanessa zmarszczyła brwi, patrząc na zalane alkoholem poduszki w kolorze kości słoniowej, które rozłożono na brze­gu basenu.

- Wielka szkoda.

- Och, nie ma tego złego, skarbie - oznajmił dramatycz­nym tonem, a jego Izy natychmiast wyschły. - Śmiem twier­dzić, że jesteś absolutnie doskonała! Kim jesteś i skąd się wzię­łaś? Jesteś przepyszną istotką. - Nadal trzymając chusteczkę, Bailey pogłaskał Vanessę po policzku.

Jedwab i smarki. Cudownie.

- Ja, hm, szukałam przyjaciółek. Blair i Sereny.

- Tak, te dwie lisice, cóż, kto wie, dokąd uciekły... Zresz­tą, kogo to obchodzi! - Mocno chwycił ją za przedramię. - Je­steś tym, czego szukałem. Jesteś nową twarzą. Nareszcie!

- Słucham?

Vanessa chciała się cofnąć, ale gdyby to zrobiła, wpadłaby do basenu.

- Musisz zostać u mnie na lato - ciągnął radośnie. - Two­ja energia, twój profil, twoja... łysa głowa. To naprawdę inspi­rujące! Powiedz, że zostaniesz, kochana. Zostań na noc. Przy­najmniej na tę jedną noc. Proszę. Nie daj się prosić wujkowi Baileyowi.

- Zostać tutaj?

Vanessa znowu się rozejrzała. Nowoczesna rezydencja ze szkła i betonu, lśniący błękitny basen, setki idealnie ubranych i zadbanych mężczyzn, chłodzone martini - to było jak film Felliniego, gdyby Fellini robił filmy o lecie w Hamptons. Poczuła przypływ inspiracji, który prawie zaparł jej dech. No jasne! Film, tu, w Hamptons! Impresjonistyczny dokument, materiał z przyjęć, przepleciony z wywiadami, dokumentujący proces twórczy jednej z najważniejszych postaci świata mody. Trochę w stylu Roberta Altmana, trochę jak Szare ogrody. Nie wspominając już o tym, że bilo to na głowę robotę przy smar­kaczach u Morganów.

- Zostać tu - powtórzyła, kiwając powoli głową. - Czemu nie? Tak, z przyjemnością.

Jakżeby inaczej?

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Wiem, już raz zakłóciłam regularne relacje, żeby przekazać ważną wiadomość, ale tym razem to naprawdę nagły wypa­dek. Ogłaszam alarm dla wszystkich posterunków w spra­wie trójki naszych ulubionych przyjaciół...

Zaginął klasyczny ciemnozielony kabriolet Aston Martin. Ostatnio widziano go, jak wyjeżdżał po zmierzchu z Georgica Pond. Według moich najlepszych źródeł, w samocho­dzie znajdowały się trzy osoby: chłopak i dwie dziewczyny. Przynajmniej jedna z nich ubrana była na biało. Czyżby ktoś uciekał z ukochanym? Proszę, zachowajcie czujność. A teraz wracamy do normalnego programu.

raport książkowy

Nasze pierwsze soczyste doniesienia potwierdzają moje nadzieje i obawy na temat moli książkowych. Okazuje się, że w łóżku są jeszcze większymi dziwakami. Plotki mówią, że w pewnym salonie intelektualistów, założonym w Harlemie, od wymiany opinii członkowie bardzo szybko prze­szli do wymiany śliny. I to już na spotkaniu zapoznawczym. Ciekawe, czy właśnie to mieli na myśli D i jego nowy przy­jaciel G, gdy poszukiwali „młodych ludzi o podobnych poglądach” i prosili, żeby chętni załączyli zdjęcie... Z drugiej strony, z tego co słyszałam, ci zapaleni literaci wychodzą poza kajdany tożsamości - na przykład tożsamości płcio­wej, hm - i po prostu obejmują duszę (i parę innych rzeczy przy okazji) osoby obok. To chyba właśnie miano na myśli, mówiąc, żeby nie osądzać książki po okładce.

Czy ta orgietka oznacza koniec debat o literaturze? Może ludzie nie potrafią już usiąść w wielkim mieszkaniu w Harlemie i dyskutować o wspaniałych dziełach, nie napalając się przy tym? Chyba nie symbolizuje to powrotu dziwacz­nych organizacji, skoncentrowanych na grupowym seksie, w stylu klubu Plato's Retreat? (Czy mogę po prostu powie­dzieć... fuj!) Przykro mi, że was rozczaruję, ale tym razem nie mam pewności. Powiem jednak, co to dla mnie znaczy. Otóż nigdy, przenigdy nie przekroczę ulicy Setnej. I nie ob­chodzi mnie, jak stymulująco może się zapowiadać jakieś spotkanie.

malowanie według szablonu

A skoro już mowa o imprezach... hm... gdzie motywem przewodnim jest zainteresowanie przedstawicielami tej samej płci, to mam na pieńku z pewnym ekstrawaganckim projektantem z powodu jego najnowszego romansu styli­stycznego. O co chodzi z tą bielą? Dla ludzi, którzy uwa­żają się za wolnomyślicieli, już sam pomysł wydaje się po prostu... ograniczony. A może po prostu czuję się urażona wykluczeniem mnie z imprezy, z powodu równie ograniczonego pomysłu zorganizowania jej tylko dla mężczyzn. To chyba w ten sposób bogaci i sławni starają się sprawiać, aby inni uważali ich za szykownych i wspaniałych. Wszyscy chyba pamiętają tego gwiazdora rocka, którego mieszkanie w Greenwich ViIlage urządzono na biało? Nawet goście musieli dopasować się do wystroju. I chociaż przez pierw­sze pięć minut może to wyglądać fantastycznie, to pomysł jest całkiem niepraktyczny. Pijani ludzie, kolorowe drinki i białe sofy - coś tu chyba jest nie tak? Czy ktoś potrafi do­dać dwa do dwóch? Osobiście jestem za kolorami, zwłasz­cza latem. Dla poparcia mojego punktu widzenia wymienię kilka ulubionych (kolorowych) rzeczy: cosmo o kolorze za­chodu słońca, błękitnozielona woda oceanu, miętowe lody z czekoladowymi okruszkami i w końcu... opaleni chłopcy w pastelowych koszulkach. To się nazywa piękne zestawie­nie kolorystyczne!

Wasze e - maile

P: Droga Plotkaro!

Jestem piękną brunetką z innego kraju, więc nie ro­zumiem pewnych rzeczy w Ameryce. Proszę, żebyś wyjaśniła mi jedną sprawę: czy łyse jest piękne? Czy Amerykanie lubią takie dziewczyny? Z ogolonymi głowami?

Zakłopotana

O: Droga Z!

Chyba źle to zrozumiałaś. Łyse jest piękne, gdy mó­wimy o depilacji poniżej pasa. Poza tym większość facetów lubi mieć co przeczesać palcami. Rzadko kiedy kobieta dobrze wygląda z ogoloną głową... Wi­działam tylko jeden wyjątek. Powodzenia!

P.

P: Droga P!

Wyjechałam do Europy na lato i martwię się o star­szego brata w Nowym Jorku. Nie odpowiedział na żadną z moich kartek, a kiedy kilka minut temu dzwo­niłam do domu, tata powiedział, że „uciekł z butelką absyntu”. Boże! Myślisz, że u niego wszystko w po­rządku?

Zmartwiona siostrzyczka

O: Droga ZS!

Nie martw się! Twój brat pewnie świetnie się bawi i zbiera nowe doświadczenia. Zaufaj mi, to nic złego. Jeśli nadal się martwisz, gdzie bywa, przyślij mi zdję­cie. .. jeśli jest przystojny, odnajdę go dla ciebie!

P.

Na celowniku

N po raz pierwszy pojawił się na plaży w tym sezonie. W towarzystwie kumpla, którego ledwo rozpoznałam. Co jest, A, chodziło się na siłownię? Świetne efekty! Mam na dowód fotki zrobione komórką. Pychota. Dwie panie odpo­wiadające rysopisem B i S widziane były, jak żuły gumę za stacją benzynową przy Main Street, późną nocą, ale po­traktujmy tę wieść sceptycznie, ponieważ ktoś inny donosi, że B i S kupowały depilatory w Long's, a coś mi mówi, że te dziewczyny nie zdecydowałyby się na depilację w domu nawet w krytycznej sytuacji. W końcu istnieją eksperci w najróżniejszy dziedzinach i możliwe są wizyty domowe! V pedałuje po East Hampton na dziecinnym rowerku z do­datkowymi kółkami. Może to jakiś protest na rzecz ochrony środowiska? Zuch dziewczyna. D też chroni środowisko, jeśli to on padł w pociągu numer 2, zamiast wracać do domu taksówką. A przy okazji, K i I, jeśli próbujecie się wprosić na przyjęcie tylko dla chłopców, bardzo pomagają ogolenie głowy i nudne, bezpłciowe ciuchy. Wielu naszych czytelników widziało, jak wracałyście ukradkiem do domu po tym, jak pogoniono was sprzed bramy. Przykro mi, dziewczęta!

To tyle. Idę się spotkać z nowym przyjacielem - to ratownik i mówi tylko po holendersku. Wy pewnie też macie coś do roboty. Wyskakujcie z domów i narozrabiajcie, żebym mia­ła w czym grzebać. Wiecie, jak bardzo was za to kocham. I oczywiście...

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

przed wschodem słońca

- Podkręć!

Nate osłonił płomień eleganckiej srebrnej zapalniczki Sereny, próbując przypalić papierosa. Dziewczyna prowadziła kabriolet na opustoszałej autostradzie Long Island.

Jak uniknąć letnich korków? Wyjeżdżając w środku nocy.

Zapalił papierosa i rzucił zapalniczkę z powrotem na pu­ste siedzenie pasażera przed sobą. Serena przekręciła pokręt­ło na maksimum, ale nawet wtedy charakterystyczne świer­gotanie Boba Dylana było ledwo słyszalne. Wiatr huczał im w uszach.

- Zimno mi. Nie możemy postawić dachu? - Blair objęła się rękoma i zmarszczyła brwi.

- Nie wiem, jak to się robi - przyznał Nate. - Ale mogę cię zasłonić, jeśli chcesz. - Objął ją opiekuńczo lewą ręką.

Jak za starych, dobrych czasów.

Blair pochyliła się do przodu i złapała sweter Sereny.

- Jestem taka zmęczona. Kto powiedział, że powinniśmy zatrzymać się na kolację?

Włożyła sweter i opadła na karmelowe skórzane obicie.

To był pomysł Blair. Chciała zajrzeć do Merritt. Zawsze zatrzymywała się tam z ojcem w czasie rodzinnych wyjazdów do Southampton, kiedy jeszcze była dzieckiem. Ale zgubili się i potrzebowali półtorej godziny, żeby znaleźć restaurację. Nate postanowił jej o tym nie przypominać.

- Może zdrzemnij się trochę?

- Niedługo będziemy na miejscu - wtrąciła Serena. - Pra­wie czuję zapach miasta.

Nate wciągnął chłodne, wilgotne powietrze. Nie czuł ni­czego poza zapachem palącego się papierosa i miodowo - migdałowym aromatem włosów Blair. Niewiele też widział, tylko mgliste zarysy samochodu i przyjaciółek oraz mroczne pustki dziczy wzdłuż autostrady, którą ledwie oświetlał sierp letniego księżyca. Dzięki kilku postojom - żeby napełnić bak, zrobić sobie głupawe fotki, uzupełnić zapasy papierosów, dietetycz­nej coli i przegryzek - jechali prawie całą noc. Było praktycz­nie niemożliwe, aby za parę godzin Nate wsiadł na swój gówniany rower i pojawił się w domu trenera Michaelsa.

Chyba weźmie wolne z powodu choroby. Znowu.

- Więc jaki mamy plan? - Serena zerknęła przez ramię na tylne siedzenie. - Dokąd właściwie mam nas zawieźć?

- Do Ritza. - Blair podskakiwała na siedzeniu jak dzie­cko, któremu chce się siusiu. - Weźmiemy apartament, zamó­wimy coś do pokoju i prześpimy cały dzień.

- A może pojedziemy prosto do kafejki Three Guys i ob­jemy się naleśnikami? - zaproponowała Serena.

Nate rozważał możliwości. Pokój hotelowy z Blair i Sere­ną czy tłuste, wczesne śniadanie.

Ach te decyzje.

Ale Nate miał też własny plan. Snuł go już od kilku dni, odkąd Anthony powiedział, że trzeba chwytać dzień. Wie­dział, czego chce: wypłynąć w rejs łodzią ojca. Widział to oczami wyobraźni. Wyprowadzi ich z portu w Nowym Jorku, a nad East River będzie wschodzić słońce. Ruszą na północ, w stronę Cape Cod, i ostatecznie do domu rodziców na Mt. Desert Island, w Maine. Resztę wakacji spędzą, wyciągając się na słonecznym pokładzie w samej bieliźnie. Będą nurko­wać z pokładu i chlapać się w chłodnej wodzie jak dzieciaki. Będą wpływać do małych miasteczek, żeby mógł kupić papie­rosy i piwo, a Blair czasopisma i wszystko, czego potrzebuje. Kiedy znudzi im się łowienie ryb, pływanie, albo skończą się kochać i nabiorą apetytu, będą mogli buszować w doskonale zaopatrzonej kuchni i wyjadać palcami serca karczochów pro­sto ze słoika.

Nie zapomniał o kimś?

Takie właśnie lato powinien mieć. Wreszcie będzie chwy­tał dzień. Kłopot tylko w tym, że... była z nimi Serena. Nie­ważne, że on z Blair właściwie nie są teraz parą. Odkąd się znali, mieli wzloty i upadki, ale zawsze dochodzili do tego samego wniosku, że chcą być razem. I teraz znowu zbliżali się do tego miejsca. To była „Charlotte”. Nate zaniknął oczy, desperacko próbując wymyślić faceta, którego mogliby zabrać na swoją wielką wyprawę, żeby zajął się Sereną, gdy on bę­dzie ponownie zdobywał Blair. Jeremy? Anthony? Nie, to nic dziewczyna z ich ligi.

Strzepnął papierosa i odchrząknął.

- Mam pomysł. Jedźmy na „Charlotte”. Moglibyśmy pożeglować.

- Super! - Serena puściła kierownicę i klasnęła. - Nate, jesteś genialny!

- Sama nie wiem. - Blair usiadła prosto. - Mam ochotę wziąć prysznic i iść do łóżka.

Kręciła się na siedzeniu, ocierając się kolanem o nogę Nate'a. Robiła to specjalnie? Ten dotyk sprawił, że przez jego ciało przepłynęła wyraźna elektryzująca fata. Myślał tak jasno, jak nie zdarzyło mu się to od miesięcy. Zupełnie jakby wszystko, co miało miejsce ostatnio - kłopoty, wstrzymanie dyplo­mu, zsyłka na katorgę w Hamptons, dziwaczny i krótkotrwały romans z Tawny - prowadziły go właśnie w to miejsce, do tej chwili. Nieważne, że w ciągu kilku godzin wyleci z pracy, nie wspominając już o tym, że ukradł samochód ojca i pewnie nigdy nie dostanie dyplomu. Był z Blair, a kiedy trzymali się razem, wszystko inne na świecie układało się... właśnie tak, jak powinno.

- Na pokładzie jest prysznic - przypomniała Serena, podnosząc z kolan wibrującą nokię. - Nie bądź dzieckiem! - krzyknęła przez ramię. - Słucham? - Odebrała komórkę.

Kto, do cholery, dzwonił o czwartej rano?

- Cześć, Serena. Jak się masz? Mówi Jason. No wiesz, sąsiad z dołu w domu przy Siedemdziesiątej Pierwszej.

Serena się uśmiechnęła. Blair nie spodziewała się takiego telefonu.

- Cześć! - odpowiedziała najbardziej przyjacielskim, en­tuzjastycznym tonem.

Jason był miły, ale niewart zapamiętania. Kiedy skończyło się przyjęcie dla ekipy Śniadania u Freda, obie dziewczyny to właśnie zrobiły - zapomniały o nim. Chociaż to nie dla Sereny facet stracił głowę.

- Pewnie chcesz rozmawiać z Blair.

Wrzuciła czwarty bieg na ostrym zakręcie.

- Tak jakby - przyznał się Jason.

- Poczekaj.

Serena rzuciła telefon za siebie, niechcący uderzając Blair w nos.

Przyjaciółka właśnie radośnie snuła marzenia, w których główne role grali ona i Nate. Nadzy na plaży w St. Barts. Cału­jący się na piasku, podczas gdy Me rozbijały się o ich ciała. Zu­pełnie jak Deborah Kerr i Burt Lancaster w Stąd do wieczności.

Wzięła telefon. Pewnie jej matka zastanawiała się. skąd rachu­nek z Tod's na dziesięć tysięcy na jej karcie.

- Słucham? - rzuciła poirytowana.

Noga Nate'a była taka ciepła. Oparła głowę na jego ra­mieniu. Szukała pocieszenia przed wyjątkowo denerwującą rozmową.

- O co chodzi, mamo?

- Nie, to ja, Jason - odparł zachrypnięty męski glos po drugiej stronie.

Blair podniosła głowę i odsunęła telefon od twarzy. Kto?!

Zerknęła na profil Nate'a. Zaczynał przysypiać. Chciała go przytulić i wsunąć ręce pod koszulę, tylko po to, żeby po­czuć ciepło jego skóry pod palcami.

- Halo? Blair? - zaskrzeczał glos Jasona z komórki Sereny.

Blair zatrzasnęła telefon i rzuciła go na siedzenie pasażera.

- Blair! - zbeształa ją Serena.

Obie zachichotały, zerkając na siebie w odbiciu wsteczne­go lusterka.

Nate poprawił się na siedzeniu.

- Co was tak bawi? - wymamrotał. Jeszcze bardziej za­częły się śmiać.

A potem Blair się odwróciła. Czuła, że Nate się na nią gapi. Nim, zażenowany, zdążył odwrócić wzrok, mrugnęła do niego w najbardziej seksowny i niespodziewany sposób.

- Mogę zapalić? - zapytała w końcu, zagryzając błysz­czącą różem wargę.

- Jasne.

Pogrzebał w kieszeniach szukając paczki. Dla ciebie wszystko.

Och.

Słońce musiało wzejść w ciągu tych czterech minut, gdy pędzili przez Midtown Tunnel do miasta. Kiedy Serena wjeż­dżała do tunelu, niebo było ciemnofioletowe, a gdy samochód wynurzył się na ulicach Manhattanu, sionce wisiało już wyso­ko, auta trąbiły i zaczynało się robić gorąco.

Nate starał się nie przyglądać zbyt natrętnie Blair, co nie było łatwe, ponieważ siedziała tak blisko, że prawie czuł jej zapach. Wyobrażał sobie ciężar jej ciała, gdyby zdarzyło jej się przysnąć i oprzeć o niego, przywoływał delikatnie wspomnie­nia jej ust i języka, dotykających jego warg, gdyby zaczęli się całować na tylnym siedzeniu.

Przestań. Skup się.

- Jedź do centrum. - Nate spojrzał na Serenę we wstecz­nym lusterku.

Czy wiedziała, o czym on myśli? Zauważyła coś?

Oczywiście była na tyle wyluzowana, żeby niczego nie komentować.

- Tak jest, kapitanie!

Zakręciła ostro w FDR Drive, aż Nate i Blair przechylili się w lewo.

- Nie pozabijaj nas. - Blair odgarnęła potargane wiatrem włosy za uszy.

- Nie martw się. - Nate ścisnął ją uspokajająco za kolano.

Blair spojrzała na niego. Jej oczy szkliły się i były zaspane, ale błyszczały błękitem jak zawsze. Uśmiechnęła się i oparła głowę na jego ramieniu, nadal na niego patrząc.

Wyszczerzył do niej zęby. Czul się głupio i był trochę za­kłopotany, zupełnie jakby znowu miał piętnaście lat. Zatracił się we wrażeniach: w wietrze we włosach, świście asfaltu pod kołami, zapachu opierającej się o niego dziewczyny, którą kochał. Serena potrzebowała dziesięciu minut, żeby śmignąć autostradą, na której panował poranny ruch i pięciu minut na kluczenie uliczkami centrum, nim dotarli do portu w Battery Park, gdzie kapitan Archibald zacumował „Charlotte”.

- Jesteśmy na miejscu, dzieciaki - ogłosiła, odgrywając mamę. Podjechała do krawężnika i wyłączyła silnik. - Gotowi do żeglugi?

Nate otworzył drzwi i wygramolił się z tylnego siedzenia. Wciągnął zapach mieszanki smogu ulicznego, słonej wody i rozgrzanego asfaltu. To było połączenie wszystkiego, co ko­chał. Miasta wczesnym rankiem i wybrzeża, gdzie spędził naj­szczęśliwsze tygodnie życia. Może za długo gnieździł się na maleńkim tylnym siedzeniu, a może po prostu cieszył się na myśl o rejsie, w który zaraz wypłynie... W każdym razie z ja­kiegoś powodu Nate zaczął biec i przeskoczył niską bramkę, oddzielającą port od ulicy. Gumowe podeszwy klapek głośno uderzały w szare listwy nabrzeża. Serce dudniło mu w uszach. To nareszcie działo się naprawdę, nareszcie zaczynało się lato. Kiedy tylko wejdą z Blair na pokład, wszystko się zmieni.

- Proszę pana? Proszę pana?!

Umundurowany pracownik portu biegi molem w stronę Nate'a, wymachując rękoma nad głową, jakby atakowało go stado pszczół.

- To prywatny teren, proszę pana, musi pan go opuścić.

- Szukam mojej łodzi - wyjaśni! Nate, rozglądając się wśród lasu masztów za znajomym profilem. Pomagał ojcu zbudować tę łódź, poznałby ją wszędzie. - „Charlotte”. Jest gdzieś tutaj. Chcę nią wypłynąć.

- „Charlotte”? - Pracownik portu, najwyraźniej student, który sprawiał wrażenie fajnego gościa, spojrzał na Nate'a zdumiony. - Łódź Archibaldów?

- Aha.

Nate skinął głową i zerknął za siebie. Blair i Serena przy­siadły na bramce, wymachiwały nogami i z czegoś się śmiały.

- To łódź mojej rodziny. Może mi pan podać numer?

- Przykro mi. - Chłopak powoli pokręcił głową. - Nie mam jej tu. Kapitan Archibald pożeglował do Newport na po­czątku czerwca. Powiedział mi, że planuje trzymać tam „Char­lotte” przez cale lato.

Cholera. Nate zmarszczył brwi, a potem odwrócił się raz jeszcze do Blair. Kołysała drobnymi, opalonymi nogami, gdy nagły podmuch wiatru uniósł jej zwiewną sukienkę prawie do pasa. Pod spodem miała bladoróżowe bawełniane ligi. Do­strzegł na nich białe groszki.

Co tam łódź. Teraz chciał tylko położyć się obok Blair, złapać ją za rękę i nigdy nie puszczać.

prawda wychodzi na jaw... i D tez się ujawnia

- Gej! Gej, gej! ...czka.

Dan jęknął i obrócił się na drugi bok w niegdyś miękkiej i białej, a teraz, poplamionej kawą i nikotyną pościeli. Gej? Spocił się straszliwie. Pokręcił głową z boku na bok.

- Obudziłeś się już? - Rufus Humphrey, ojciec Dana i ha­łaśliwy, ekscentryczny wydawca mniej znanych bitników, wa­lił niecierpliwie do drzwi. - Hej! Hej, hej! Paczka! Słyszysz?

- Hej! - Dan usiadł na łóżku. Hej, paczka, ty idioto, nie gej. - Już nie śpię - oznajmił zachrypłym głosem.

- Przypomnij mi, żebym ci kiedyś opowiedział o rannym ptaszku i robaku!

Rufus wparował do pokoju Dana w szalonym stroju jak to zwykle on: w roboczych spodniach z wyblakłymi, białawymi plamami po farbie, którą pomalowano ściany mieszkania - co oznacza, że musiały mieć jakieś dziewiętnaście lat - i kurtce ekipy Śniadania u Freda, którą pewnie zgarnął ze stosu bru­dów Vanessy. Rozpięta kurtka odkrywała pierś, okrytą posi­wiałymi włosami. Rufus dźwigał potężny karton, który ktoś chaotycznie owinął sznurkiem, papierem pakowym, folią z bą­belkami i dwoma rodzajami taśmy. Na paczce napisane było słowo „Ostrożnie” w pięciu różnych językach. Rzucił paczkę na łóżko.

- Poczta do ciebie.

- Jezu.

Dan wziął niezgrabną paczkę. Była tak lekka, że mógłby ją podrzucić w powietrze.

- Mam wrażenie, że w środku nic nie ma.

- Otwórz, otwórz! - ponaglał go Rufus. - Twoja siostra wysłała ją z daleka, opłaty na pewno sporo kosztowały, więc w środku musi być coś fajnego.

- Jasne.

Dan zaczął się szarpać ze sznurkiem.

- Nie słyszałem, o której wczoraj wróciłeś. - Rufus wy­szczerzył zęby do syna. - Chyba pierwsze spotkanie napraw­dę się udało, co? Siedzieliście do późna i omawialiście zalety mniej znanych sztuk Szekspira?

- Coś w tym stylu.

Dan grzebał w kolejnej warstwie papieru, nim w końcu dotarł do kartonu. Jeśli dyskutowali o czymś zeszłego wieczo­ru, to on nic z tego nie pamiętał. Ledwo cokolwiek pamiętał poza tym, jak język Grega dotknął jego ust i jak zarost kumpla drapał go po jego równie zarośniętych policzkach.

Fuj.

- Pamiętam dawne dni w moim własnym salonie.

Rufus przysiadł na parapecie i patrzył, jak syn sięga do pudełka. Dan wyciągnął kolejne garści pogniecionych w kulkę gazet.

- To były wariackie czasy.

- Nasze spotkanie nie było takie wariackie - bronił się Dan.

W końcu znalazł coś wśród gazet. Złapał to mocno i po­ciągnął za wąski przedmiot, aż udało mu się go wyciągnąć. Pusty karton wylądował na ziemi. Wysypały się z niego kulki papieru.

Rufus się roześmiał.

- Szkoda. Dzisiejsze dzieciaki. Zero pasji, zero ognia. Pa­miętam, kiedy byłem w twoim wieku. Wyjeżdżaliśmy nad je­ziora do Nowej Anglii. Rozbijaliśmy obóz, pisaliśmy wiersze i dyskutowaliśmy do późna w nocy.

Dan słuchał z roztargnieniem, rozmyślając nad przedmio­tem, który trzymał. Miał ponad pól metra długości i zawinięty był w taśmę do pakowania. Zaczął zdrapywać ją paznokcia­mi, niespokojnie rozpamiętując wydarzenia zeszłego wieczo­ru. Właściwie jak daleko posunął się z Gregiem? Jak wrócił do domu? Praktycznie nie pamiętał, kiedy kładł się do łóżka. Obudził się w ulubionych, czerwonych bokserkach Gap. Miał je wczoraj na sobie? Nie pamiętał.

Rufus zapatrzył się w dal i ciągnął:

- Pamiętam pewne popołudnie nad jeziorem, kiedy spra­wy nabrały niezłych rumieńców. Wszyscy kąpaliśmy się nago, a ja ostro pokłóciłem się z Crewsem Whitestone'em, no wiesz, tym dramatopisarzem. Spieraliśmy się o fundamentalną naturę prawdy, zrobiło się gorąco, to się dało przewidzieć, i nim się zorientowaliśmy, turlaliśmy się po plaży, siłując ze sobą.

Dan niezbyt uważnie słuchał mamrotania ojca. Znalazł przerwę w bąbelkowej folii i odwinął długi, ceramiczny... przedmiot.

- Wasze obecne spotkania literackie są pewnie bardziej sztywne, nie? Ale my wtedy woleliśmy właśnie tak: nago, z życiem, walczyć na pięści o prawdę. Boże, to były czasy.

Nadal starając się ignorować ojca, Dan zrzucił na bok opa­kowanie i obejrzał naczynie trzymane w dłoniach. To była dłu­ga, pusta w środku, zwężająca się kolumna z białej ceramiki, pokrytej delikatnym, przyjemnym w dotyku szkliwem. Miała jakieś czterdzieści pięć centymetrów długości i otwór na gó­rze, więc to musiał być wazon. U podstawy znajdowały się dwa małe, krągłe kształty, symetrycznie po obu stronach, któ­re pomagały stać środkowej, pionowej części. To był wazon. W każdym razie to było coś. To był... cóż, ładnie wypalony penis.

Jego siostra wpadła na taki pomysł?! Dan odstawił wazon, czy co to właściwie było, na nocną szafkę i ostrożnie przyjrzał się przedmiotowi.

- Poznałbym to wszędzie - zachichotał Rufus, przery­wając wspomnienia. Wziął wazon i pogłaskał go delikatnie. - Wiesz, kto to zrobił, prawda? Twoja matka. To jej robota.

- Serio?

Dan wziął od ojca wazon i przyjrzał mu się uważnie. Może się mylił, może to była rakieta w locie albo kosmita, albo abs­trakcyjne wyobrażenie Matki Ziemi w otoczeniu dwójki dzieci.

Nie. Z którejkolwiek strony spojrzeć, wyglądało to jak wielki fiut.

Odwrócił wazon, żeby obejrzeć go od spodu i zobaczył drobny odręczny napis: „Totem dla mojego syna. Przekazany z miłością”.

Totem? Co to, do cholery, miało znaczyć? Czy matka pró­bowała mu powiedzieć coś na jego temat, czego nigdy wcześniej sam nie odkrył? Nie widział mamy od lat, a teraz to - wazon w kształcie penisa przychodzi pocztą akurat w kilka godzin po tym, jak całował się z chłopakiem? Ale przecież nie był gejem. Jakby mógł być? Kochał dziewczyny. Kochał Serenę van der Woodsen. Kochał Bree. A najbardziej kochał Vanessę.

Jasne. Dziewczynę, która wyglądała jak chłopak.

Czy to możliwe, że był gejem i wszyscy oprócz niego o tym wiedzieli? Czy był jednym z tych ewidentnie gejowskich chłopczyków, którzy urządzali herbatki dla pluszowych zwie­rzątek i nosili do szkoły stare torebki mamy?

Westchnął, odstawiając wazon na podłogę obok łóżka. Spojrzał na zamyślonego ojca.

- Mówiłeś o kąpielach nago i dyskusjach o literaturze. - Dan urwał. - To było, hm, normalne? Że wasze rozmowy literackie kończyły się tym... że człowiek lądował nago z ja­kimś innym facetem?

- Normalne! - Rufus roześmiał się serdecznie. - Wierz mi, jeśli chodzi o literaturę, nie ma niczego bardziej normalne­go. Pasja. Ogień. Kiedy jesteś młody, to cię po prostu wypeł­nia. Trzeba to jakoś uzewnętrznić.

Dan pokiwał głową, marszcząc brwi.

- Więc mówisz, że według twojego doświadczenia litera­cki salon często zamienia się w jakąś homoseksualną orgię?

- Częściej niż myślisz, synku. - Rufus czule zmierzwił potargane od snu włosy Dana. - Szkoda, że czasy się zmie­niły.

Aha, wielka szkoda.

prawda bywa dziwniejsza od fikcji

- Obróć głowę odrobinkę w lewo... jeszcze trochę... - Vanessa posłuchała. Leciutko obróciła głowę, dając Baileyowi doskonały widok na jej profil.

- Mój Boże, po prostu palce lizać, prawda?

Bailey gadał nie wiadomo do kogo i rysował zaciekle w szkicowniku, oprawionym w krokodylową skórę. Machał ołówkiem i obracał strony jak szaleniec.

- Tak, tak, Vanesso, moja droga, to jest to, naprawdę masz to w sobie. Bijesz na głowę Giselle, Kate i te wszystkie laski, prawda, kochana? Pychota!

Nie słuchała go zbyt uważnie. Zresztą nie wiedziała, kim właściwie są Giselle i Kate. Bawiła się kamerą, którą trzymała na kolanach jak kociaka. Wyciągnęła się na długiej kamien­nej otomanie, wyłożonej poduszkami i futrzanymi narzutami. Było na niej naprawdę wygodnie, ale zbyt gorąco jak na lipco­we popołudnie. Vanessa miała piękny widok na basen. Patrzy­ła, jak Chuck Bass bawi się w cieniu, ubrany tylko w kwieciste kąpielówki, tak obcisłe, że nie zostawiały niczego wyobraźni. Jego małpka siedziała na końcu deski do skakania i zajadała winogrona.

Jakie to erotyczne.

Nie mogła się kręcić, więc nie sprawdzała ujęcia przez wizjer. Ale i tak miała pewność, że to czyste filmowe złoto: Chuck, brodzący w wodzie do pasa, gawędzący przez Bluetootha. I Cukiereczek, wcinający owoce. Za nimi Stefan, chudy pomocnik, zamiatał kamienną ścieżkę, prowadzącą od głównej rezydencji do kortu tenisowego. Starał się przy tym nie uderzyć żadnego z rozpieszczonych mopsów, które zacie­kle atakowały miotłę. Od czasu do czasu przesuwała kamerę na kolanach, żeby uchwycić twarz samego Baileya Wintera. Miał na sobie klasyczny, chłopięcy mundurek khaki - z szor­tami, i w ogóle. Musiał go przerobić, żeby na niego pasował. Doskonały materiał do powalającego dokumentu.

- Nie baw się tą kamerą, kochana. - Bailey cmoknął z dezaprobatą.

Vanessa uśmiechnęła się spokojnie i znowu odwróciła kamerę w stronę basenu. Siedziała nieruchomo, a jej myśli krążyły luźno wokół wydarzeń ostatnich tygodni. Najpierw była obywatelem Hollywood, potem służącą w nieprzyjaznym Hamptons, a teraz utrzymanką. W pewnym sensie to wszystko było dość ekscytujące, kłopot w tym, że nie miała z kim się podzielić wrażeniami.

Zdziwiła się, gdy zdała sobie sprawę, że nie gapi się po pro­stu w przestrzeń, ale podziwia idealny tors Chucka Bassa. Deli­katne poruszenia mięśni, gdy przeczesywał palcami wilgotne, ale mimo to nadal świetnie układające się loki. Zapomniała na chwilę o wszystkim, co słyszała o tym chłopaku, o głupich rozmowach i o każdej ohydnej plotce na jego temat. Zapragnęła po prostu wy­ciągnąć rękę i... dotknąć go. Nieświadomie oblizała wargi.

- Świetnie! - Bailey rzuci! ołówek do basenu i złapał na­stępny. - Wyglądasz niesamowicie. Jak najedzona, a zarażeni głodna. Jakbyś była gotowa na deser, chociaż właśnie zjadłaś najlepszy posiłek życia!

Vanessa, zakłopotana, zaczerwieniła się, a potem pomyślała, że nie podziwiała samego Chucka Bassa, ale jego fizyczne walo­ry. Prawda była taka, że jej typ był nieco szczuplejszy i bledszy. Myśl o Danie sprawiała, że nagle opadły jej kąciki ust.

- Broda w górę, kochana! Gdzie zniknął uśmiech?

Bailey klasnął w ręce raz, drugi i trzeci jak zwariowana cheerleaderka.

Vanessa próbowała zmusić się do uśmiechu, ale wspo­mnienie Dana wszystko popsuło. Tęskniła za nim, A szeroka pierś Chucka nie zastąpiłaby miłości. Vanessa westchnęła, kie­rując kamerę na szmaragdowe trawniki posiadłości. Przynajmniej znowu miała swoją sztukę.

Zrobiła ponowny najazd na Chucka. Opierał się o brzeg basenu i gawędził ze Stefanem. Cukiereczek podskakiwał za nim, drażniąc się z mopsami, które szczekały jak wściekłe.

- Dziewczęta! Proszę! Cicho! - Bailey włożył pałce do ust i zaskakująco głośno i przenikliwie gwizdnął. - Tata pra­cuje! Nie mogę się skupić przy tym wrzasku!

- Przepraszam, Bailey. - Chuck odwrócił się i wyszcze­rzył zęby w uśmiechu. - Postaram się, żeby Cukiereczek ich nie drażnił.

- A co właściwie ten odrażający potwór robi w moim base­nie? - pisnął Bailey, a jego brązowa skóra zrobiła się szkarłatna.

Vanessa złapała ostrość na drugi koniec basenu i natych­miast zrozumiała, o co chodzi. Wyrzucony przez Baileya ołó­wek nic był jedyną rzeczą pływającą w wodzie.

- Powiedz mi, że to nie jest to, o czym myślę! - Teraz Bailey wrzeszczał już na całe gardło.

- Przepraszam. - Chuck podszedł do dryfującego ekskre­mentu. - Cukiereczek czasem nie panuje nad sobą.

- Wynoś się! Wynoś! Nie pozwolę, żeby zamienił moją świątynię w szambo! To jest East Hampton, a nie Kalkuta!

Vanessa podniosła się z otomany, żeby przytrzymać kame­rę obiema rękami i szybko zrobiła zbliżenie. To była filmowa kopalnia złota.

Aha, i przy okazji totalny kanał.

poczta lotnicza - par avion

12 lipca

Kochana Jenny! Jestem gejem

Całuję,

Dan

jak za starych, dobrych czasów

- Jesteśmy w domu! - Głos Sereny rozległ się echem w przedpokoju i w głębi apartamentu rodziców. Mieszkanie było puste, zrozumiała to, gdy tylko pchnęła drzwi. Czuło się w nim ten mrok, ciszę i chłód domu, w którym nikogo nie ma. Nic dziwnego, jej rodzice więcej czasu spędzali za granicą niż na kanapie. Właściwie to nawet nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała ich na kanapie.

- Boże, muszę siusiu.

Blair przepchnęła się obok przyjaciółki i wpadła do mieszkania. Zapaliła po drodze światła - znała dom Sereny równie dobrze, jak własny. Zniknęła w głębi, zygzakiem pędząc do pokoju przyjaciółki. Nate wszedł za nimi. Zamknął drzwi tro­chę zbyt głośno. Przez dziwną ciszę, która panowała w mieszkaniu, trzaśniecie zabrzmiało jak wystrzał.

- Przepraszam. - Uśmiechnął się krzywo.

- Nie szkodzi.

Serena rzuciła klucze na mahoniowy stolik. Wylądowały z brzękiem.

- Poszukajmy czegoś do jedzenia.

Poprowadziła Nate'a przez mieszkanie i wahadłowe drzwi do kuchni.

Zajrzała do niemal pustej lodówki.

- Mamy oliwki - oznajmiła. - Paczkę marchewek. Chy­ba jest trochę sera. Pewnie gdzieś są też krakersy. Nie wiem, gdzie pokojówka wszystko trzyma.

Tak trudno teraz o dobrą służbę.

- Zajmę się tym.

Nate pogalopował do spiżarni i zaczął ją plądrować. Wy­ciągał słoiki i pojemniki, a potem z brzękiem stawiał je na bla­cie.

- Zabiorę dla nas zapasy.

Wrócili do mieszkania van der Woodsenów po to, żeby się przespać przed jazdą do Newport i żeby zabrać niezbędne rzeczy: ubrania i alkohol.

Serena ruszyła do barku rodziców - nigdy nie pomyśleli, że warto go zamknąć. Wyciągnęła grey goose, hendrik's, havana club i patron i załadowała do torby od Hermesa. Plądro­wanie barku rodziców, gdy Blair i Nate kręcili się po domu, przypominało jej o dawnych czasach. Nic się nie zmieniło, a zarazem wszystko. Ta myśl sprawiła, że nagle posmutniała.

Wszyscy robimy się nieco humorzaści, gdy zbliżają się nasze urodziny.

Serena weszła do biblioteki ojca i usiadła na jego obrotowym krześle Aeron, Złapała za telefon na biurku i wybrała jeden z nielicznych numerów, który znała na pamięć.

- Słucham?

Głos jej brata, Erika, zabrzmiał bardzo podejrzliwie. W końcu dochodziła szósta rano.

- To ja.

Opadła na oparcie i położyła bose stopy na starym maho­niowym biurku.

- Cholera, Serena. Zobaczyłem, że to telefon z domu, przez chwilę się martwiłem. - Jej brat się zaśmiał.

- Rodziców nie ma.

Przyjrzała się ścianom, zastawionym książkami, popatrzy­ła na oprawione rodzinne fotografie: Erik grający w tenisa, Serena na czarnym koniu, opaleni rodzice sączący campari z wodą sodową w ulicznej kafejce na wybrzeżu Amalfi.

- Wimbledon - stwierdzili z bratem chórem.

- Są tacy cholernie przewidywalni. - Erik się skrzywił. - A co ty robisz w domu?

- Planuję letnią eskapadę. Pomyślałam, że zadzwonię do brata. Gdzie właściwie jesteś?

- W Connecticut. Myślałem, że może to ojciec dzwoni, żeby powiedzieć, że wpadną.

Serena zerknęła przez przeszklone drzwi do salonu, gdzie Nate gonił Blair wokół skórzanej otomany, próbując wsadzić jej do ucha korniszona.

- Wybieramy się na przejażdżkę. Pojedziesz z nami? W samochodzie jest miejsce dla czworga.

Może wtedy nie czułaby się jak piąte koło u wozu?

- Kuszące, ale dobrze mi tu. Może zajrzycie po drodze do Ridgefield?

Szybko przemyślała sprawę. Mogliby się dzisiaj przespać u niej i ruszyć jutro rano. Potem przekonałaby Blair i Nate'a. żeby spędzili noc w Ridgefield, w nadziei że ktoś przypomni sobie, że to jej urodziny.

- To się chyba da zrobić.

Serena pożegnała się z bratem i odłożyła telefon na biurko. Zerknęła w stronę garderoby, zastanawiając się, czy rodzice schowali urodzinowy prezent gdzieś w mieszkaniu.

Czy niespodzianki nie są zabawniejsze?

Blair ziewnęła - to było takie wielkie ziewnięcie, które czuje się w całym ciele - i przeczesała włosy szczotką Sereny. Nigdy nic należała do tych osób, które przed snem szczotkują włosy tysiąc razy, ale odrobina nigdy nie zaszkodzi. Była ósma rano i słońce wlewało się przez okno. Miała wrażenie, jakby nie spała porządnie od lat, a nie od paru godzin.

- Nie mogę uwierzyć, że jestem tak zmęczona. - Serena opadła na proste, szerokie łóżko z rozrzuconymi rękami i no­gami.

- Aha.

Nate się zawahał. Stał w nogach łóżka i zerkał na Blair, która kręciła się kolo lustra, a potem popatrzył na leżącą przed nim Serenę.

- Padłam, - Serena rozpięła dżinsy i ściągnęła je, nie wstając. - Nie dam rady nawet wejść pod koc.

Blair zerknęła na długie smukłe nogi przyjaciółki, a potem na Nate'a, który gapił się na to samo. Poczuła w piersi znajo­me ukłucie zazdrości. Kochała Serenę i była o nią zazdrosna, odkąd się znały, czyli właściwie od zawsze. Ale teraz wreszcie sytuacja się zmieniła. Ten rok był pełen wzlotów i upadków, ale w końcu zaczęło się lato, a jesienią wszyscy idą do Yale i przez resztę życia będą przyjaciółmi. I miała Nate'a, właśnie tu, właśnie teraz, pod nosem.

Czy przypadkiem o kimś nie zapomniała?

Blair ściągnęła przez głowę pożyczone, bladoróżowe polo i sięgnęła na plecy, żeby rozpiąć stanik. Rzuciła go na ziemię.

- Nate, czy mogę spać w twojej koszulce? - zapytała nie­śmiało.

- Jasne. - Nate pokiwał ochoczo głową, starając się od­wrócić wzrok.

Ściągnął bawełniany T - shirt i rzucił Blair.

Włożyła koszulkę. Zrobiła to powoli, żeby wciągnąć prze­możny zapach Nate'a: jego potu, proszku do prania, trawki i pasty do zębów.

Miała ochotę go schrupać.

Zanim obciągnęła na sobie ciągle jeszcze ciepłego T - shirta, Nate zrzucił spodnie i padł na łóżko obok Sereny. Leżał w bokserkach z zabawnym palmowym wzorkiem. Blair była pewna, że sama mu je kupiła.

Zgasiła górne światło. Poranne słońce wlewało się przez okno, oświetlając sylwetki przyjaciół. Stanęła w nogach łóż­ka i ostrożnie wsunęła się między Serenę a niemal nagiego Nate'a. Przyjaciółka już spała i oddychała spokojnie i cicho jak dziecko.

- Dobranoc - szepnął Nate.

- Dobranoc - odpowiedziała szeptem.

Słyszała, jak wali jej serce i nagle poczuła się całkiem rozbudzona. Przyglądała się ozdobnym panelom, ułożonym na suficie. Słuchała cichego pochrapywania najlepszej przyja­ciółki i starała się ignorować delikatny dotyk Nate' a, jedynego chłopaka, którego kochała. Jego ręce ocierały się o jej dłonie. Czy kiedykolwiek uda jej się zasnąć?

I wtedy poczuła palce, przesuwające się po jej ręce tak ostrożnie, że to aż łaskotało. Dłoń Nate'a musnęła jej nadgar­stek, a potem czule ścisnęła dłoń.

Westchnęła i wraz z tym wydechem wypuściła z siebie coś, o czym nawet nie wiedziała, że to w sobie nosi: frustrację, zazdrość, troskę o to, co się stanie potem. Odwróciła się, żeby spojrzeć na Nate'a, ale miał zamknięte oczy. Zaraz potem ona też zamknęła swoje. I tak przespali resztę dnia aż do nocy.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Wiecie, kogo zawsze było mi żal? Dzieciaków, które mają urodziny latem. Nigdy nie miały imprez z lodami w Serendipity, bo wszyscy przyjaciele byli na obozie albo bawili się w Amagansett. Nigdy nie przynosiły dla klasy minitorcików z pastelowym kremem i lukrem z Magnolii. Nigdy nie miały wspaniałej herbatki z przyjaciółkami w hotelu Plaza. Wszystko dlatego, że zdarzyło im się urodzić akurat wtedy, kiedy nikt nie ma głowy do myślenia o kimkolwiek poza sobą. Tak naprawdę nie jesteśmy obrzydliwymi egoistami, to po prostu... wisi w powietrzu. Ale to nie znaczy, że nie mamy wyrzutów sumienia. Serio. Więc oto coś dla was, ju­bilatki...

Trzy najlepsze sposoby, żeby powiedzieć: „przepraszam, że zapomniałam o twoich urodzinach, kiedy obściskiwałam się z moją nieprawdopodobnie przystojną letnią miłością”:

1) Zabierz ją do Barneys i daj jej swoją kartę kredytową na tyle minut, ile kończy lat. Kiedy twoja mama dostanie ra­chunek, oberwiesz, ale po to właśnie ma się przyjaciół.

2) Przeproś, że bardziej wciągnął cię letni romans niż jej rytuał przejścia, i zaproś ją na podwójną randkę z twoim przystojniakiem i jego leciutko zezującym, ale niemal rów­nie ślicznym młodszym bratem.

3) Jest lato, więc powinniście dbać o siebie, to ważniejsze niż zwykle. Zaszalej i szarpnij się na wszystkie zabiegi w salonie Bliss (nie, proszę, tylko nie beznadziejny karnet w stylu ciotki Susie na manikiur i pedikiur), żeby twoja najlepsza kumpelka była równie opalona, wydepilowana i zadbana, jak ty.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Martwię się, że może zamieniam się w geja. Wiesz, jak to rozpoznać?

Smutas

O: Drogi S!

Garść znaków ostrzegawczych:

1) Mówisz o różnych rzeczach „wyśmienite” i „ge­nialne” oraz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin użyłeś słowa „szykowny”.

2) Twoją najlepszą przyjaciółką jest przyciężka dziew­czyna interesująca się teatrem.

3) Jako dzwonek na komórce masz ustawioną pio­senkę Gwen Stefani.

4) Kiedy robi się ciepło, patrzysz raczej na rolkarzy bez koszulek niż dziewczyny opalające się topless na Owczej Łączce.

5) Piszesz do autorytetu, bo chcesz, żebym potwier­dziła to, co już wiesz, ale nie chcesz się przyznać: jesteś gejem. I w porządku!

Kochaj życie. Kochaj chłopców. Kochaj siebie.

P.

P: Droga P!

To właściwie nie list, tylko zaproszenie. Planuję zor­ganizować wielki zlot w domu na wsi, żeby uczcić osiemnastkę młodszej siostry. Więc jeśli wybierasz się do Connecticut albo masz ochotę na przejażdżkę samochodem, koniecznie zajrzyj do przyjaciół, któ­rzy spędzają lato w tym wspaniałym stanie. Jeśli na­leżysz do tego grona, to już jesteś na liście gości.

Impreza przy Basenie w Connecticut

O: Drogi lpBwC!

Connecticut leży nieco poza moim zwykłym obsza­rem imprezowania, ale podejrzewam, że dojazd tam to już połowa zabawy - w końcu wyprawa samocho­dem należy do wspaniałej amerykańskiej tradycji. Wiatr we włosach, gorące słońce na drodze i w każ­dej chwili możesz zmienić kierunek jazdy - te klima­ty najpiękniej ujął Jack Kerouac - W drodze. Chociaż, szczerze mówiąc, z tej książki pamiętam tylko mnó­stwo narkotyków i mnóstwo przypadkowości. Jak to się mówi, ruszył drogą, brukowaną żółtą kostką! Ale jeśli twoja impreza ma być tak wielka, jak zapowia­dasz, to z radością zobaczę twój Szmaragdowy Gród. Czy to zabrzmiało tak dwuznacznie, jak mi się wy­daje? Ups. W każdym razie uważaj imprezę za ogło­szoną!

P.

P: Droga P!

Jestem nieszczęśliwa, bo rodzice mówią, że muszę tego lata pracować. Ale kiedy się nad tym zastano­wiłam, doszłam do wniosku, że praca nie musi być do bani. Ty masz najfajniejszą robotę świata! Tak się zastanawiam, przyjmujesz stażystów?

Błagam, Zatrudnij Mnie!

O: Droga BZM!

Dziękuję za miłe słowa. Wierz mi, nie mylisz się - to rzeczywiście najfajniejsza robota świata. Ale prawda jest taka, że nie traktuję tego jak pracy, ale raczej jak służbę na rzecz społeczeństwa. Coś jak bycie superbohaterką: Bat Girl, Super Girl, Plotkara... Rozu­miesz już? Niestety na tej stronie jest miejsce tylko dla jednej plotkary. Mimo to życzę powodzenia. Może znajdziesz staż gdzieś indziej! Słyszałam, że „Vogue” szuka specjalistów od ochrony... Żartuję.

P.

rachunki, rachunki, rachunki

Ostatni e - mail sprawił, że zaczęłam myśleć o tym, iż dla niektórych nieszczęśników spośród was termin „wakacyj­na praca” nie jest zjawiskiem znanym tylko z filmów, ale codzienną rzeczywistością. Całym sercem jestem przy was, serio. Zresztą nie jest aż tak źle. Oto kilka plusów, o których powinniście pamiętać, kiedy będziecie odbijać kartę:

1) Najłatwiej poznać nowych ludzi w pracy - trafiając na słodkiego współpracownika albo słodkiego klienta. {Czy ktoś pamięta, jak D poznał dziewczynę od jogi? Przypomnę wam, że nie na zajęciach w szkole Bikram...)

2) Czy istnieje lepszy sposób, żeby docenić ciężką pracę i poczuć satysfakcję z zarobionych pieniędzy? Ha! Nadal mówi się takie głupoty?

3) Słyszałam, że podczas ciężkiej pracy spala się tony ka­lorii!

BZM, uszy do góry i pracuj ciężko! Na razie tyle, kochani. Pracowita pszczółka musi poprawić makijaż, doładować baterie w laptopie i spakować się przed małą przejażdżką samochodem...

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

D - znowu napalony i niespokojny

- Davey, Humphrey, Bogart, czy jak tam się nazywasz, pospiesz się!

Wszyscy kierownicy w Strandzie potrafili warczeć w ten sam władczy sposób, który sprawiał, że Dan prostował się nieco bardziej. Rozejrzał się, ale nie wiedział, skąd padła komenda.

- Madame czeka na pisemne zaproszenie?

Phil, łysiejący niespełniony doktorant, uwielbiał zamie­niać popołudniową zmianę w piekło. Wyjrzał zza starego, za­rdzewiałego regału.

- Dupek - mruknął Dan, popychając skrzypiący wózek z książkami, które miały wylądować na półkach.

Jesteśmy troszkę przewrażliwieni?

Rozpadające się gumowe kółka piszczały i zgrzytały, gdy Dan pchał rozklekotany wózek długą, wąską alejką obok nie­aktualnych przewodników turystycznych. Wziął głęboki wdech i zanurzył się w znajomy rytm: wziąć książkę, wyszukać nazwi­sko autora i odnaleźć właściwe miejsce na półce. To był dosko­nały sposób, aby pozwolić przemówić podświadomości:

Kłujący pocałunek - pali mnie w brodę

chory posmak absyntu w gardle

głęboko w przełyku; spieczone usta

i cios w brzuch

ostry zakręt, za którym wylądowałem w pustce...

Sporych rozmiarów książka ześlizgnęła się z wózka. Po­chylił się, żeby ją podnieść i przeczytał tytuł: Wszystko, co chcieliście wiedzieć (no dalej, przyznajcie się) o gejowskim seksie Melvina Lloyda i doktora Stephena Furmana.

Szkic na błyszczącej okładce przedstawiał dwie męskie sylwetki grzecznie się obejmujące. Jak bracia. Albo baseballiści po meczu. Coś absolutnie normalnego. Dan rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu - nikt nie interesował się przewodnikami po Nowej Zelandii z lat siedemdziesiątych - i ot­worzył książkę, pogwizdując jakby nigdy nic.

Świetne zagranie.

Śliskie kartki przesuwały się między jego palcami. Oglą­dał rysunki z dwoma muskularnymi mężczyznami w różnych uściskach, z rękoma i językami umieszczonymi w najróżniej­szych pozycjach. Było tam sporo wyróżnionych punktów, lista rzeczy, które należy robić i których robić nie wolno. Przejrzał książkę z bijącym sercem, wychwytując tylko fragmenty zdań typu: „Wsuń język” albo „Niektórym pomaga użycie łokci”, albo „Pamiętaj, żeby umyć zęby”.

Jeszcze raz sprawdził, czy jest sam, i otworzył książkę na końcu, gdzie grubszy papier sugerował tylko jedną rzecz - zdjęcia. I rzeczywiście, były tam w całej barwnej krasie. Dwóch mężczyzn uprawiało coś, co w pierwszej chwili wy­glądało jak gimnastyka.

Danowi nagle zaschło w gardle. Zatrzasnął książkę i wsu­nął ją na samo dno stosu. Nigdy w życiu tak bardzo nie potrze­bował papierosa.

Oddychaj, oddychaj.

Nadal nieco drżąc, Dan zaciągnął się camelem i wyszedł ze Strandu. Musiał się przejść, żeby oczyścić umysł z obrazów tych dwóch byków z szerokimi karkami w niewyobrażalnych pozy­cjach. Nie żeby miał coś do gejów, skąd. Są tu, są inni i super. Ale istniały pewne rzeczy, których ludzie nie powinni robić ze swoimi ciałami. Na przykład biegać. Ćwiczyć jogi, I... jakkolwiek nazy­wa się to coś. co właśnie widział na ilustracjach w książce.

Joga. Otarł się o nią - był wtedy najbliżej wygięcia cia­ła w kształt podobny do pozycji, którą przybrali tamci dwaj faceci w książce. I nie śpieszył się, żeby wracać do ćwiczeń. Poza tym jedyny powód, dla którego w ogóle zaprzątał sobie głowę jogą, to dziewczyna. Tak zwariował na punkcie Bree, że eksperymentował z mnóstwem szalonych rzeczy: jogą, bieganiem, sokami z ekologicznych owoców. Może to samo dotyczyło Grega? Dan nigdy w życiu nie spotkał nikogo, kto kochałby książki tak mocno jak on. Może po prostu wszystko mu się pomieszało? Może było tak, jak mówił jego ojciec, i po prostu przeniósł miłość do książek na ich przyjaźń?

Aha, jaki ojciec, pseudogej, taki syn.

Przemykając się w tłumie turystów na chodniku, Dan zgasił papierosa i głęboko wcisnął ręce do kieszeni postrzę­pionych brązowych sztruksów. Nie jesteś gejem. Obraz Bree, nagiej i błyszczącej od potu w przegrzanej sali do ćwiczeń, sprawił, że Danowi nagle zaparło dech. Trochę zakręciło mu się w głowie. Co to za uczucie? Wydawało się znajome i zara­zem obce. I poczuł coś jeszcze - stanął mu. W samym środku dnia na ulicy, jakby był dzieciakiem. Spojrzał w dół. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. To była najlepsza erekcja w jego ży­ciu! Myśli o Bree, jej nagiej skórze, mokrej od potu, kiedy wyginała plecy i kładła dłonie na podłodze, sprawiła, że serce zaczęło mu szybciej bić.

Zapalił jeszcze jednego papierosa, żeby uczcić dowód na to, że on, Dan Humphrey, z pewnością nie był gejem. Musiał się powstrzymać, żeby nie skakać z radości.

Och, bo to absolutnie nie byłoby gejowskie.

duch przeszłości ze szkoły średniej

- Dziewczyny! Przyjechały dziewczyny! - wrzasnął chło­pak, którego Serena nie rozpoznała.

Zatoczył się na kamiennych schodach, prowadzących z wejścia na podjazd, ściskając jeden z antyków matki, krysz­tałowy kieliszek. Zasalutował nim, kiedy Serena wysiadła z astona martina, i oblał stopnie szampanem.

- Stary, to moja siostra.

Erik van der Woodsen odepchnął zataczającego się chło­paka i popędził do Sereny. Włożył pogniecioną niebieską ko­szulę w paski (zostawił rozpięte trzy górne guziki) i spodnie khaki, które już strzępiły się na nogawkach. Jasne włosy miał potargane, a wielkie niebieskie oczy przekrwione, ale jak zwy­kle prezentował się bardzo przystojnie.

- Cześć, siostruniu.

- Widzę, że impreza już się zaczęła. - Objęła brata, pod­ekscytowana. - Na wypadek gdybyś zapomniał, moje urodzi­ny są dopiero jutro.

- Tylko raz w życiu ma się osiemnastkę. - Złapał ją w ra­miona i z łatwością uniósł. - Wszystkiego najlepszego w pra­wie urodziny.

- To dla mnie?

Szeroki uśmiech pojawił się na jej twarzy. W porządku, nie tak sobie wyobrażała urodzinową imprezę, ale to słodkie, że jej brat pamiętał. Nawet jeśli był to tylko dobry pretekst, żeby zabalować.

Za jej plecami Blair i Nate poruszyli się na tylnym siedze­niu. Serena sama chciała prowadzić - najlepiej znała drogę, a Blair nie potrafiła jeździć bez automatycznej skrzyni biegów. Ale czy musieli znowu jechać na tylnym siedzeniu? Oboje? Kim niby była, ich szoferem?

Najwyraźniej.

- Co u was? - powitał ich Erik.

- Cześć. - Nate skinął głową. - Dobry pomysł z tą impre­zą, prawie zapomniałem, że jutro masz urodziny - zwrócił się do Sereny.

Blair wzięła przyjaciółkę za ręce.

- Jaki koktajl jest stosowny dla jubilatki?

A jaki nie?

Scena nad basenem przypominała trochę dziwaczną kome­dię o college'u. Stada ewidentnie pijanych facetów w szortach skakały do wody, ochlapując kumpli siedzących w pobliżu. Tłum kręcił się przy wysokich przeszklonych drzwiach, które prowadziły do biblioteki... i dobrze zaopatrzonego baru. Było tam niewiele dziewczyn - dwie wyciągały się na leżakach przy desce do skoków, trójka rozchichotanych bawiła się w jakąś pi­jacką grę. W każdym miejscu, gdzie się zebrały, zaraz się poja­wiali śliniący się na ich widok chłopcy. Ktoś podłączył iPoda do stereo van der Woodsenów i powietrze wypełnił uporczywy łomot Arctic Monkeys.

- Wreszcie czuję, że zaczęły się wakacje.

Blair wysunęła stopy z białych skórzanych klapków Prady i oparła je o ogrodowy stolik z kutego żelaza. Z roztargnieniem zakręciła kostkami lodu w krwawej mary.

- Tak jakby.

Serena opadła na oparcie niewygodnego krzesła i przyj­rzała się tłumowi, który rzekomo zebrał się, aby świętować jej urodziny. Chłopaków było więcej od dziewczyn jakieś dzie­sięć milionów razy. Niektórych z nich rozpoznawała - daw­ni kumple Erika od tenisa, współlokatorzy z Brown - ale nie widziała zbyt wielu znajomych twarzy w tym tłumie. Może i była gwiazdą przyjęcia, ale zastanawiała się, ilu z nich o tym w ogóle wie.

To jej impreza i jeśli zechce, może się naburmuszyć.

- Cholera. - Blair osuszyła szklankę. - Chyba chciało mi się pić. Chcesz jeszcze jednego drinka?

Serena pokręciła głową, O mało nie wylała nietkniętego cosmopolitana.

- Nie, dzięki.

- Zaraz wracam.

Serena patrzyła zza okularów w emaliowanych opraw­kach, jak Blair wstaje i idzie do baru. Erik stał nad butelkami z alkoholem, które ustawił w linii, jak ołowiane żołnierzyki, na rzeźbionym mahoniowym barze. Nate trzymał się z boku, z rękoma wciśniętymi głęboko do kieszeni podniszczonych szortów khaki. Serena obserwowała, jak Nate udaje, że nie wi­dzi Blair przepychającej się przez tłum w jego stronę.

Interesujące.

Obudziła się rano, słysząc chichoty Blair, ale kiedy zapy­tała, co ją tak rozśmieszyło, przyjaciółka westchnęła i powie­działa: „To tylko Natie”. Natie? Potem w samochodzie Serena cały czas zerkała w lusterko, ale za każdym razem Blair po prostu spokojnie gapiła się przez okno, ale Nate miał zamknię­te oczy. Dlaczego więc czuła się tak,,, dziwnie?

Wzięła kieliszek i wypiła mały łyczek cierpkiego drinka. Wreszcie rozpoznała kogoś w tłumie - chłopaka o szerokiej piersi i ciemnych kręconych włosach, który siedział na brzegu basenu i moczył w wodzie nogi. W jego brązowych oczach dostrzegła znajomą iskierkę, gdy przyglądał się ludziom i bęb­nił smukłymi palcami w szyjkę butelki z winem. Na pełnych ustach igrał uśmieszek. Serena wiedziała, że za tymi wargami kryły się dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. Potrafiła wyobra­zić sobie jego uśmiech i niemal słyszała jego drżący głos, gdy szeptał słowa, po których uciekła. Wtedy widziała go po raz ostatni. Dokładnie rok temu.

Henry był basistą w jazzowym zespole w Hanover. Był wysoki i przystojny, uśmiechał się szelmowsko, a ciemne loki wiecznie opadały mu na oczy. Pokój Sereny w internacie znaj­dował się dokładnie pod jego pokojem. Czasem późną nocą rzucała podręcznikiem w sufit i czekała, aż on w odpowiedzi upuści coś ciężkiego na podłogę. Czasem - właściwie to bar­dzo często - wymykali się na dach, pili whisky i palili cygara. Byli dobrymi przyjaciółmi, a kiedy skończył się rok szkolny, wylądowali w Ridgefield - jego rodzina mieszkała tu cały rok, a ona spędzała lato. W noc przed jej siedemnastymi urodzina­mi siedzieli do późna, pili, gadali i wylądowali na korcie te­nisowym, gdzie położyli się na plecach i czekali na spadające gwiazdy. I koniec końców zaczęli się całować. A potem Henry powiedział: „Kocham cię”. Zamiast coś odpowiedzieć, Sere­na uciekła do domu, zarezerwowała bilet do Paryża, do brata, który tam wyjechał, i nigdy więcej nie rozmawiała z Henrym. Oczywiście, że go lubiła. Serio. Ale miłości nie da się z ni­czym pomylić, a wtedy mogła kochać tylko jednego chłopca. I być może teraz też...

Serena przechyliła drżącymi rękoma kieliszek i wypiła jego zawartość. Tylko ja mogę zafundować sobie załamanie nerwowe przed osiemnastką, pomyślała.

- Cześć. Pamiętasz mnie?

Głos Henry'ego całkiem ją zaskoczył.

- Zastanawiałam się, kiedy podejdziesz się przywitać.

Podciągnęła kolana do piersi i się uśmiechnęła.

- Mógłbym powiedzieć to samo.

Nogi krzesła zazgrzytały o beton, gdy odsunął je. żeby usiąść.

- Świetnie wyglądasz.

- Dzięki. - Uśmiechnęła się nieśmiało, upijając łyk drin­ka.

Bawiła się nerwowo papierosami, które leżały na stoliku.

Henry przypalił jej gauloise'a - lekko drżały jej ręce - a potem sam poczęstował się papierosem. Serena wydmuchnęła obłoczek dymu, który odpłynął, niesiony podmuchem wiatru.

- Co się właściwie z tobą działo? - Henry się uśmiechnął, zamyślony przyglądał się twarzy Sereny. - Tak po prostu... wyjechałaś.

Serena odwróciła wzrok.

- Wysłałem ci kilka e - mali - ciągnął Henry. - Ale nie do­stałem żadnej odpowiedzi... Kiedy spróbowałem znowu, two­je szkolne konto było już zamknięte.

- Chyba musiałam pobyć chwilę sama, żeby wszystko sobie uporządkować. A potem wróciłam do Nowego Jorku. - Złapała pasemko włosów zza ucha i z roztargnieniem zaczęła się nim bawić. Uśmiechnęła się smutno. - To długa historia.

Taka, której ona sama nie rozumiała, nie wspominając już o tym, żeby komuś ją opowiedzieć.

Na pewno?

Serena spojrzała nad ramieniem Henry'ego na tłum gości. Niektórzy, półnadzy, wyciągali się na słońcu, inni tańczyli, choć niezupełnie zgadzali się z muzyką. Była też Blair, sączą­ca krwawą mary i uśmiechającą się nieśmiało do Nate'a, który trzymał piwo i szczerzył głupio zęby. Serena znowu spojrzała na Henry'ego. Zupełnie jakby czas się zapętlił. Blair i Nate całkiem zapomnieli o jej istnieniu, a Henry z oddaniem gapił się na nią, jakby nic się nie zmieniło.

- To moja urodzinowa impreza, wiesz? - powiedziała w końcu.

- Myślisz, że zapomniałem? - Złapał ją za rękę nieco chropowatymi palcami muzyka. - Dlatego przyszedłem. To nasza rocznica.

Serena przełknęła ślinę.

Wszystkiego najlepszego!

za kulisami

- Jesteśmy teraz w ptaszarni, - Vanessa praktycznie wrzeszczała, żeby przekrzyczeć ćwierkanie i szczebiot jaskra­wo ubarwionych ptaków, które chaotycznie latały po prze­szklonym pomieszczeniu.

Oparła wygodnie kamerę i obróciła się, żeby sfilmować całe ogromne, wypełnione roślinami pomieszczenie. Ptaki w każdym możliwym odcieniu - od żółtego jak słonecznik, przez błękit Tiffany'ego po szkarłat krwawej mary - trzepotały podcięty­mi skrzydłami i przeskakiwały z konara na konar w żałosnych próbach lotu, którego nigdy nie doświadczyły.

- Powiedziano mi, że w tym właśnie miejscu Bailey Winter tworzy większość wstępnych szkiców - ciągnęła. - Ci, którzy znają jego prace, mogą rozpoznać kolory z ostatniej kolekcji.

Skierowała kamerę na maleńkiego ptaszka ćwierkającego na liściu bananowca w donicy.

Ujęcie było pełne życia. Kolorowe ptaki krążyły pod wy­sokim sufitem ptaszarni, a słońce lało się w dół grubymi sno­pami. Kompozycja była bez zarzutu, symetryczna, ale pełna dynamizmu. Vanessa w myślach zaczęła planować całą serię dokumentów o procesie twórczym różnych artystów. Może zrobiłaby jeden o Danie i uchwyciła jego życie w roli pisarza.

I jeden o Kenie Mogulu, żeby zbadać, jak to jest być światowej sławy filmowcem.

I dziwakiem.

Rattanowy stolik ze szklanym blatem zawalony był zabazgranymi kartkami, ołówkami i kieliszkami z niedopitym martini. Vanessa podeszła do stanowiska pracy i złapała ostrość na nieukończonych szkicach.

- Za kilka miesięcy te szkice zamienią się w szyfon i je­dwab. - Vanessa ze wszystkich sił starała się przypomnieć so­bie nazwy materiałów, którymi rzucała czasem Blair w krót­kim okresie, gdy mieszkały razem. - Tylko pomyślcie, teraz te pomysły to tylko bazgroły, ale już wkrótce będą maszerowały po czerwonym dywanie na rozdaniu Oscarów.

Vanessa poprawiła ostrość, żeby lepiej uchwycić słabe li­nie rysunków.

- Teraz widzimy, jak przebiega proces twórczy Baileya Wintera. Zaczyna się od czegoś tak prostego jak kolor upie­rzenia. Po kilku szkicach ołówkiem i paru martini... - Urwała, bo naprawdę nie miała pojęcia, jak opisać sukienki albo modę i nawet nie wiedziała, czy szyfon to rzeczywiście nazwa ma­teriału. Może to jakiś deser? - Jedyna rzecz, której nie mogę wam pokazać, to to, co dzieje się w umyśle projektanta. Praw­dziwy proces twórczy.

Albo pijacki. Przesunęła kamerę na armię niecałkiem pu­stych kieliszków po winie.

- O mój Boże.

Vanessa obróciła się, odruchowo chowając kamerę za plecy.

Ups.

- Co ty tu robisz? - Bailey zatrzasnął za sobą szklane drzwi, żeby cenne ptaki nie uciekły do ogrodu. - Vanesso, Vanesso - zacmokał. - Do ptaszarni nikomu nie wolno wchodzić. Tutaj przychodzę, żeby pomyśleć i znaleźć inspirację! Zakłó­cisz równowagę twórczej energii samą swoją obecnością!

No jasne! Równowaga energii!

- Proszę, kochana, cofnij się trochę. Tylko nie rysunki. Nikt nie może ich zobaczyć, dopóki nie skończę wstępnych szkiców.

- Przepraszam. - Vanessa niezgrabnie wycofywała się, próbując udawać skruchę. Nakrapiana na błękitno papuga za­skrzeczała głośno tuż koło jej ucha. - Po prostu próbowałam się rozgościć. No wiesz, tak jak zasugerowałeś.

- Cóż, jest różnica między byciem gościem a zwykłym intruzem. - Bailey zmarszczył brwi i przycisnął papiery do piersi, zasłaniajcie je przed Vanessą. - Możesz poruszać się po całej posiadłości z wyjątkiem ptaszarni. To święta przestrzeń, kochana. Jestem duchowo nagi, kiedy przekraczam ten próg.

Hm, dopóki nie jest nagi dosłownie...

- Będę o tym pamiętać - obiecała mu Vanessa. Cofała się powoli, nadal chowając za plecami kamerę.

- Tak, tak, wiem, że będziesz. - Bailey odłożył papiery z powrotem na stolik, ale zasłaniał je wyciągniętymi pulchny­mi rękami. - Wybaczam.

- Dobra, wobec tego pójdę już. - Vanessa odwróciła się szybko, żeby czmychnąć z ptaszarni.

- Och! - Pisk Baileya spłoszył ptaki.

Setki przerażonych ptaków wzbiło się ku sufitowi tak da­leko, jak mogły je unieść przycięte skrzydła.

- Tak? - zapytała Vanessa, nadal niezręcznie próbując za­słonić kamerę.

- Czy to jest... kamera?!

Błyskotliwe spostrzeżenie.

- Bailey, pozwól, że wyjaśnię. - Vanessa zaczerwieniła się. - Miałam nadzieję... to znaczy, byłam tylko zaintereso­wana... potrzebowałam, no wiesz, chciałam udokumentować proces twórczy, ideę stojącą za pomysłami. To znaczy, całą hi­storię stojącą za...

Bailey skoczył na równe nogi. Stał, trzęsąc się i gapiąc na Vanessę.

- Powiedz mi tylko jedno. Muszę wiedzieć... Więc ty? Nie, nie mogłaś. Przecież nie mogłaś tutaj filmować, prawda?

- Ehm, nie...

Próbuj dalej.

- Te szkice są ściśle tajne! O mój Boże. Wielkie niebio­sa. Wiesz, co by się stało, gdyby ktoś je zobaczył? Są ludzie, którzy zapłaciliby... nie wiem ile, ale bardzo dużo za to. żeby zerknąć, ledwo rzucić okiem na to, co planuję na nadchodzące sezony. Po prostu nie mogę ryzykować konkurencji. - Wyglą­dał tak, jakby miał zemdleć. - O mój...

- Bailey, obiecuję, nie zamierzałam sprzedać twoich se­kretów ani nic takiego. Jestem filmowcem, wiesz, i uznałam, że to doskonały materiał na dokument. - Vanessa uśmiechnęła się do niego z nadzieją. Na ramieniu projektanta wylądowała cytrynowa ara, ale ją spędził. - Może powinnam już iść...

Vanessa nagle się przestraszyła, że Bailey mógłby zażą­dać, aby oddala mu wszystko, co nakręciła przez ostatnie dni.

- Tak, marsz do pokoju. - Projektant był bliski płaczu. - Potrzebuję chwili, żeby zebrać myśli. Przy kolacji porozma­wiamy, co zrobimy z twoim wybrykiem.

- Jasne. - Vanessa zmarszczyła brwi.

Naprawdę odsyłał ją do pokoju? Coś takiego nie przyda­rzyło jej się od... właściwie to nigdy. Nikt nigdy nie odesłał Vanessy Abrams do pokoju! Oczywiście pójdzie do siebie. Pójdzie i się spakuje. Film filmem, ale miała już po dziurki w nosie Hamptons i absurdów Baileya. A co do kolacji, cóż, jeśli wszystko pójdzie dobrze, o tej porze będzie już bezpiecz­nie siedziała w pociągu jadącym do miasta i jedynego miejsca, gdzie czuła się jak w domu - mieszkania Dana Humphreya.

Tam dom twój, gdzie serce twoje!

te dwa krótkie słowa

- Jeszcze jednego?

Blair pokręciła głową i wskazała na uszy, żeby dać do zro­zumienia, że nie słyszy Nate'a przez hałas. Impreza, w miarę jak mijał dzień, coraz bardziej się rozkręcała. Popołudniowe słońce nadal wisiało wysoko, ale goście byli napaleni, głodni i pijani. Erik pomyślał i rozpalił wielkiego grilla. Posłał nie­licznych, względnie trzeźwych gości do sklepu po jedzenie. W powietrzu unosił się charakterystyczny, letni zapach grilla. Blair aż zakręciło się od tego w głowie.

A może od czterech krwawych mary?

Nate pochylił się i szepnął jej do ucha.

- Powiedziałem, że idę po drinka? Masz na coś ochotę? Jego gorący oddech łaskotał ją w szyję. Zamknęła oczy, żeby pokój przestał wokół niej wirować.

- Poproszę szklankę wody.

- Spoko.

Nate wziął ją za rękę i poprowadził do biblioteki. Posa­dził na zniszczonej sofie z brązowego zamszu, a sam ruszył do kuchni.

Blair ziewnęła. Długa jazda samochodem zawsze ją usypia­ła, a ostatniej nocy nie wypoczęła za bardzo, chociaż przeleżeli w łóżku prawie dwadzieścia cztery godziny. Jak mogła spać, kiedy tuż koto niej oddychał Nate? Za każdym razem, kiedy chciała się obrócić i poprawić poduszki, nie mogła, bo to ozna­czało, że puściłaby jego rękę. Zamknęła oczy, myśląc o tym.

- Ej, cześć, śpiąca królewno.

Blair poczuła delikatny pocałunek na czole. Uśmiechnęła się, nie otwierając oczu, Miała wrażenie, że minęła wieczność, odkąd czuła te usta na twarzy. Ale kiedy w końcu uniosła cięż­kie powieki, aż ją zatkało. To nie był Nate, tylko Erik. Pochylał się nad nią z szerokim uśmiechem. Przystojny książę, ale nie ten, co trzeba.

Zbyt wielu książąt, za mało czasu...

- Cześć, Erik.

Blair złapała poduszkę i przycisnęła ją do piersi. Wyglą­dał całkiem jak Serena, tyle że był chłopakiem. Począwszy od blond włosów, a skończywszy na spokojnej aurze, która go otaczała. Przy nim czuło się, że wszystko jest w absolutnym porządku. Sposób, w jaki trzymał szerokie ramiona, zdradzał, że jest zapalonym tenisistą. Kiedy się uśmiechał, robiły mu się w kącikach niemal granatowych oczu takie same maleńkie, za­bawne zmarszczki, co siostrze. Minęło chyba milion lat, odkąd coś kombinował z Blair.

Tak, miała to już za sobą.

- Posuń się. - Erik klapnął obok niej i wyciągnął ręce na oparciu. Westchnął głęboko. - Impreza wymknęła się spod kontroli i nawet nie mogłem z kimkolwiek pogadać.

- To znaczy, że impreza jest udana - odparła sennie Blair.

Zerknęła w otwarte drzwi, szukając wzrokiem Nate'a, ale zniknął w tłumie imprezowiczów czekających przy barze na dolewkę.

- Kurczę, nie widziałem cię od... Czy ja wiem? Chyba od wyjazdu do Sun Valley?

Blair zauważyła, że język mu się plącze. Ululał się jeszcze bardziej niż ona.

- Chyba tak - odparła z roztargnieniem, chociaż widzieli się w przelocie na zakończeniu roku w Constance Billard rap­tem parę tygodni temu.

Nie warto było o tym wspominać. Właściwie to wolała za­kończyć tę rozmowę niż ją przedłużać. Proszę, jak się wszystko zmienia.

- Wyglądasz przepięknie. - Pogładził opaloną ręką włosy Blair i posłał jej nieco pijany i dwuznaczny uśmiech.

- Twoja woda. - Nate pojawił się dosłownie znikąd i po­dał Blair lodowato zimne pellegrino.

- Co u ciebie? - wybełkotał Erik, opierając się o Blair. - Dobrze się bawisz?

- Pewnie, ale ludzie chyba zgłodnieli. Paru gości wróciło z zakupami, ale nie wiedzą, jak włączyć grilla.

- Stary, ja tu jestem mistrzem od grilla, - Erik wstał i ziewnął, wyciągając ręce. - Blair, znajdziesz mnie później?

Poklepał Nate'a po ramieniu i zniknął w tłumie za drzwia­mi.

- Dzięki. - Blair upiła duży łyk zimnej wody. Nate wyszczerzył zęby.

- Był zalany, miałem wrażenie, że trzeba cię ratować.

Zawsze będziesz mnie ratował? Prawie wypowiedziała tę myśl na glos. To była linijka ze Śniadania u Freda. Czyta­ła tekst z Sereną tyle razy, że nauczyła się całego scenariusza na pamięć. W filmie, który był jej życiem, Nate to wspaniały główny bohater, który zawsze się pojawia i ją ratuje.

Nate usiadł na wygrzanej przez Erika sofie, pogrzebał w kieszeniach, szukając zapalniczki, i zaczął się nią bezmyśl­nie bawić. Zmrużył ztocistozielone oczy w skupieniu. Blair wiedziała, że to oznacza albo głębokie zamyślenie, albo odlot po marihuanie. W końcu podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. Blair aż dech zaparło.

- Myślisz, że moglibyśmy pójść na górę... i...

- Na górę?

Znów napiła się wody. Była z Nate'em milion razy, rozma­wiała z nim milion razy, całowała się z nim milion razy. Nie było w tym nic nowego, a jednak czuła się zupełnie inaczej.

- Aha - mruknął. Nerwowo bawił się zapalniczką. - Mog­libyśmy iść na górę i... porozmawiać?

- Porozmawiać - powtórzyła.

Zmieniła się piosenka: z Ciup Your Hands Say Yeoh na Hey Ya. Chociaż to był stary kawałek, podłoga zadrżała, gdy wszyscy zaczęli tańczyć w salonie.

- Ja tylko... - zaczai, znowu pstrykając zapalniczką. - Ja...

Blair wstała i złapała Nate'a za rękę. Ściągnęła go z sofy. Chciała w spokoju posłuchać tego, co chciał jej powiedzieć. Wyciągnęła Nate'a z biblioteki i poprowadziła przez tłum w salonie, cały czas trzymając za rękę, żeby go nie zgubić. Minęła Serenę na dole schodów, ale nie odezwała się nawet słowem. Nate nagle zatrzymał się w połowie szerokiej, wypo­lerowanej, mahoniowej klatki schodowej.

- Co się stało? - zapytała, odwracając się.

- Ja... muszę ci coś powiedzieć - wyjąkał.

- Na górze - ponagliła go, ciągnąc za rękę.

Nie ruszył się, więc znowu się odwróciła. Spojrzała na niego w dół z wyższego schodka. Teraz byli niemal takiego samego wzrostu.

- Po prostu... - jąkał się. Spojrzał jej w oczy. - Kocham cię - szepnął w końcu.

Nareszcie.

poczekaj do północy

- Kocham cię.

To bez wątpienia był głos Nate'a. Usłyszała go wyraźnie, mimo krzyków kręcącej się w kółko hipiski, która wymachi­wała rękoma do Hey Ya i uderzyła Serenę w twarz długimi, pachnącymi olejkiem dredami.

Kochał Blair.

Serena nigdy by nie zgadła, że Nate Archibald tak dobrze zna swoje uczucia. Mimo to wiedziała, że powiedział prawdę. On rzeczywiście kochał Blair. Widziała te znaczące spojrze­nia, które rzucali sobie nawzajem, odkąd uciekły z posiadłości Baileya Wintera. A sposób, w jaki Blair wcisnęła się między nich wczoraj na łóżku, był oczywisty. Poczuła, jak zaciska jej się żołądek - zupełnie jak wtedy, kiedy droga znika spod kół samochodu szybciej, niż się spodziewałaś. To były jej urodzi­ny - no, prawie - i jej przyjęcie. Więc to jej należało się trochę ciepła i czułości, prawda?

Zawahała się. Przysiadła między wytapetowaną ścianą i wielkim, stojącym zegarem, skąd miała doskonały widok na wszystko, co się działo w domu.

Bawimy się w szpiegowanie?

Wyjrzała zza zegara na Nate'a i Blair na schodach. Pa­trzyli sobie w oczy. Ich palce splotły się i oboje zniknęli na górze. Poszli do sypialni rodziców. Serena zaniknęła oczy i przepchnęła się przez tłum do baru. Zawsze miała whisky, Henry'ego i cygara. Niekoniecznie w tej kolejności.

- Jesteś.

Serena zatoczyła się lekko, ale mocno ściskała kryształo­wą szklaneczkę wypełnioną - ponownie - whisky ojca, którą schowała przed resztą gości. To były jej urodziny i jej dom, dlaczego nie miałaby zachować dla siebie najlepszej rzeczy?

- Serena.

Znajomy glos Henry'ego zabrzmiał wśród nocy. Już sama świadomość, że jest w pobliżu, była miła. Był taki przystojny i pewnie nadal ją kochał...

A może po prostu ona trochę się wstawiła?

Komuś udało się rozpalić ognisko w ogrodzie na tyłach domu. Henry i trójka facetów, których Serena nie znała, skupi­li się wokół ognia, ogrzewając się - wieczór był zaskakująco chłodny. Nie licząc migoczących płomieni i gwiazd nad gło­wą, noc była ciemna. To był znajomy, przyjemny mrok. Serena spędziła tu tyle letnich nocy. Na przykład tę, kiedy porzuciła Henry'ego.

- Szukałam cię.

Usadowiła się obok niego na jednej z niskich, kamiennych ławek, które otaczały dół na ognisko. Miała na sobie stare, ob­cięte dżinsy Seven. Henry nadal siedział w kąpielówkach. Ich nogi i kolana niemal się dotykały.

- Znalazłaś mnie.

Przypalił następnego papierosa od malutkiego niedopałka.

- To twoje urodzinowe przyjęcie, tak? - zapytał jeden z pozostałych chłopaków. Serena przypomniała sobie, że to chłopak z pierwszego roku, który mieszka razem z jej bratem, ale nie pamiętała jego imienia.

- Moje urodziny są jutro. - Serena zerknęła na zegarek od Chanel. - Właściwe to za dziewięćdziesiąt siedem minut. W dzień rewolucji francuskiej.

Vive la France! - Henry wzniósł butelkę tequili Corzo i stuknął się z jej kieliszkiem.

Vive la France! - Serena opróżniła szklaneczkę jednym haustem. - Tęskniłam za tobą - dodała, chociaż to nie do koń­ca była prawda.

Kiedy tylko wróciła do miasta, zapomniała o Henrym.

- Ja za tobą też. - Henry otworzył butelkę, dolał im do szklanek i podał butelkę na lewo. - Urządźmy sobie prywatne przedurodzinowe przyjęcie.

Serena spojrzała w górę na migoczące gwiazdy. Otoczenie przypominało jej sytuację sprzed roku, a nawet sprzed dwóch lat, kiedy wszystko wyglądało całkiem inaczej, a zarazem zu­pełnie tak samo. Odwróciła się i napotkała wzrok Henry'ego. Chciała, żeby znowu odwrócił jej uwagę. Potrzebowała tego, żeby zapomnieć o tym, co pewnie teraz działo się w łóżku jej rodziców.

- A co się stanie o północy? - zapytała. Wąchała niepew­nie tequilę.

- O północy? - Henry stuknął się z nią szklaneczką i wy­pił drinka. - Wtedy dostaniesz swój prezent.

O ile Serena wcześniej nie zaśnie.

zanosi się na miłość

- Wygodnie wam, chłopcy? - Rufus wsunął rozczochraną głowę do salonu. - Nie trzeba wam niczego? Mam w mikserze pesto z migdałów i soczewicy.

- Nie, panie Humphrey, i tak jest pan zbyt uprzejmy! - Greg grzecznie się uśmiechnął i odwrócił do Dana. - Twój ojciec to odlot.

Dan wziął głęboki wdech i pilotem podkręcił głos w znisz­czonym, starym telewizorze Humphreyów, w którym oglądali program o bitnikach. Chociaż zupełnie o tym nie pamiętał, naj­wyraźniej po pijanemu zaprosił Grega na wspólne oglądanie.

Kto wie, co jeszcze zaproponował mu po pijaku?

- Yhm. - Dan bezmyślnie wsunął do ust garść prażonej kukurydzy, żeby tylko coś zrobić z rękoma. - Dzięki za pop­corn.

- Nie ma sprawy. - Greg sięgnął do plastikowej miski, muskając palcami dłoń Dana. - Wspomniałeś, że ojciec nie gotuje najlepiej, więc uznałem, że warto coś przynieść.

Wspomniałem?

- Hm, no to świetnie.

Dan zachichotał nerwowo. Zauważył, że ojciec postawił dziwaczny wazon w kształcie penisa na półce wyładowanej książkami. Na ścianach w zaniedbanym salonie wyjątkowo mocno malowały się zacieki.

In vino veritas - zaśmiał się Greg.

Dan rozpoznał łaciński aforyzm - ludzie częściej mówią to, co myślą, gdy są pijani. „W winie kryje się prawda” - tata za­wsze to powtarzał przed opróżnieniem całej butelki merlota.

- Stary, popatrz na Kerouaca. On jest... elektryzujący - zauważył Greg.

Dan przyjrzał się słynnemu pisarzowi na migoczącym ekranie. Rzeczywiście był elektryzujący. Niemal... przystoj­ny. Czy trzeba być gejem, żeby tak myśleć? Poczuł kłucie w żołądku. Było w tej scenie coś niepokojąco znajomego. Oto siedzi na sofie, obok czuje ciepło i ciężar innego ciała, w telewizji puszczają dokument o znanej postaci. Co mu to przy­pominało?

A może raczej kogo?

Dan mógł czasami być bezmyślny, ale teraz wiedział, do czego to zmierza. Światła przygaszone, w telewizorze historie o jakichś ubawionych, nieodpowiedzialnych, wyjętych spod prawa pisarzach, ciepły wieczór i wygodna sofa. To się mogło skończyć tylko w jeden sposób. Całowaniem.

Po raz kolejny, ściśle rzecz ujmując.

- Nie widzę za dobrze, a ty? - Dan sięgnął w lewo i włą­czył obtłuczoną, ceramiczną lampkę, żeby w pokoju zrobiło się trochę mniej romantycznie.

- Teraz lepiej widzę ciebie, - Greg nieśmiało uśmiechnął się do kumpla.

- Jasne. - Dan zdjął z kolan wielką plastikową miskę i ustawił ją między sobą a Gregiem. - Będzie wygodniej się­gać - wyjaśnił.

Poklepał się niespokojnie po kieszeniach. Marzył o papie­rosie... ale chyba nie ośmieli się zaryzykować. Był przekonany, że nie ma niczego bardziej seksownego od palenia: płomyk, gdy pocierasz zapałkę, leniwe wydmuchnięcie dymu. Nie chciał przesłać Gregowi niewłaściwego komunikatu.

Aha, bo wszyscy kochamy oddech palacza. Właśnie, że nie!

Na kilka minut zapadło milczenie. Dan próbował skupić się na telewizji, ale kątem oka obserwował każdy ruch Grega. Chłopak cały czas gładził obcięte na jeża blond włosy i przy­gryzał lekko spierzchniętą dolną wargę.

- Nie podoba ci się film?

Greg złapał spojrzenie Dana. Sięgnął po pilota i ściszył dźwięk tak, że stał się jedynie nastrojowym szmerem w tle.

- Nie, nie, to nie to - wyjąkał Dan. - Ja tylko... zastanawiam się, co powinniśmy zrobić na naszym następnym spotkaniu.

- Powinniśmy zająć się bitnikami. - Greg ułożył stopy na sofie i oparł brodę na kolanach. Miał na policzkach jasny, miękki zarost, - Moglibyśmy nawet puścić ten film... to zna­czy, jeślibyś chciał.

Dan spojrzał na czarno - biały materiał z parą poetów bez koszul, pijących piwo z butelek i palących papierosy. Pokiwał żałośnie głową. Nie ma co walczyć z przeznaczeniem, prawda? Teraz na pewno był gejem - gdziekolwiek spojrzał, wszech­świat dawał mu znaki, żeby się z tym pogodził. Więc dlaczego nie potrafił po prostu objąć Grega i wtulić twarzy w jego szyję? Nie wyglądało to źle, ale też nie wydawało się dobre.

- Kerouac! Chryste, lepiej już być nie może, co?

Rufus wszedł do salonu całkiem niezauważony. Stał za sofą, dysząc nad ich głowami.

Bogu dzięki za wścibskich ojców.

Pochylił się i mruknął Danowi do ucha:

- Mówię ci, to były inne czasy. Gardziliśmy regułami i ścisłymi definicjami społeczeństwa. Po prostu... byliśmy. Wiesz, co mam na myśli?

- To brzmi niesamowicie - zgodził się Greg i przysunął bliżej Dana.

Pachniał popcornem i proszkiem do prania. Smakowicie. W niegejowskim rozumieniu tego słowa.

- Tato! Siadaj z nami! - Dan szarpnął się i złapał oparcie sofy, jakby to było koło ratunkowe. Chwycił miskę prażonej kukurydzy i poklepał puste miejsce na sofie. - Znajdzie się mnóstwo miejsca dla jeszcze jednej osoby!

- Serio?! - wykrzyknął Rufus.

A potem zaskakująco zręcznie, jak na dużego faceta, prze­skoczył nad oparciem sofy i wylądował dokładnie między chłopcami.

- Z przyjemnością!

Dan odetchnął. Pierwszy raz w życiu tak się ucieszył na widok ojca.

- Aha, pogadaj z nami. Może opowiedziałbyś nam parę historii ze starych, dobrych czasów?

Rufus podejrzliwie przyjrzał się synowi. Mężczyzna miał na sobie neonowozielony top, opinający się ciasno na brzuchu i wpuszczony w granatowe spodenki gimnastyczne Dana.

- Chcecie posłuchać moich historii?

- Pewnie. - Dan ochoczo pokiwał głową. - Greg na pew­no też!

- Jasne. - Chłopak uprzejmie przytaknął.

- Dobra, opowiedz nam wszystko.

Dan się uśmiechnął. Historie ojca zawsze ciągną się w nie­skończoność i są nonsensowne. Na pewno nie ma w nich za grosz romantyzmu.

w drogę

- Więc.

Blair westchnęła seksownie. Głos miała chrapliwy i niski. Straciła rachubę, ile koktajli wypiła, ale teraz była całkiem trzeźwa. „Kocham cię. Kocham cię”. On ją kochał. Oparła się o bladożółte poduszki na łóżku w cichej sypialni van der Woodsenów. Szmer klimatyzatora łagodził dudnienie muzyki i okrzyki pijanych imprezowiczów.

- Więc.

Nate stał w nogach łóżka, uśmiechając się do niej szero­ko. Policzki miał zarumienione, oczy mu błyszczały. Przeniósł ciężar z nogi na nogę. Bardziej wyglądał jak ktoś, kto czeka w kolejce do łazienki, niż zamierza rzucić się na dziewczynę.

Blair poklepała miękką kołdrę obok siebie.

- Chodź tutaj - powiedziała ze znaczącym uśmiechem.

Tak jest, proszę pani.

Zrzucił szaroniebieskie tenisówki i skoczył na łóżko. Pod­skoczył na próbę, żeby przekonać się, czy sufit jest dość wy­soko, żeby podskakiwać na łóżku, nie uderzając się w głowę. A potem zaczął skakać jak szalony.

- Przestań! Przestań! - wrzasnęła.

Wstała, wzięła Nate'a za ręce i zaczęli skakać razem jak dwoje stukniętych, przerośniętych dzieciaków.

Nagle Nate zatrzymał się i spoważniał.

- Więc, hm, to coś znaczy?

Blair nadal trzymała go za ręce, kołysząc nimi na boki.

- Coś znaczy? Że niby znowu jesteśmy razem?

Nate wzruszył ramionami.

- Yhm.

Blair znowu się zaczerwieniła, tym razem mocniej.

- Lepiej żeby tak było, bo ja też cię kocham.

Nate wyszczerzył zęby, zrobił krok w jej stronę i otarł się brodą o jej czoło. Blair odchyliła twarz. Jego zielone oczy ze złotymi cętkami zabłysły. A potem ją pocałował.

Jakby już nic więcej nie mieli sobie do powiedzenia.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Czy los nie płata nam figli? Myślisz, że panujesz nad sytu­acją, że kierujesz swoim życiem, ale tak naprawdę jesteś zdany na łaskę wszechświata. W końcu wszyscy czytamy horoskopy, prawda? I wiemy, że istnieją ludzie, którzy po prostu są ze sobą... powiązani. To nie zawsze ma sens, ale nie ma po co z tym walczyć. Z radością donoszę o dwóch rannych ptaszkach: B wymyka się z sypialni van der Woodsenów po butelkę wody, ubrana w oliwkowe polo N (i nic więcej). To przeznaczenie. Przyzwyczajmy się do tego.

Zaczynają napływać poimprezowe e - maile i wygląda na to, że ta balanga była równie znaczącym wydarzeniem, co Costume Institute Gala. Minus suknie, a właściwe minus wszelkie stroje. Wszyscy mówią o jubilatce i chłopcu, który najwyraźniej był jej urodzinowym prezentem... Tak więc, drodzy czytelnicy, zapraszam do sondy.

Wpadasz na dawną sympatię. Co robisz?

a) Zaczynasz mówić z rosyjskim akcentem i łapiesz za wódkę.

b) Całujesz się z najbliższą w miarę atrakcyjną osobą - nic tak nie wzbudza zazdrości jak nowa przygoda.

c) Wspominasz stare czasy... a potem chwalisz się wszyst­kimi nowo poznanymi sztuczkami.

d) Dzwonisz do S z prośbą o radę - ona już to wszystko przerobiła!

Zgadza się! Wygląda na to, że nie tylko B i N znowu są razem. S tkwiła u boku starego przyjaciela, H. A może wię­cej niż przyjaciela Widziano go, jak niósł ją do sypialni tuż przed świtem. Och. Jakie to słodkie! A teraz dostarczcie mi trochę brudów. Kim on jest i o co w tym chodzi? Umieram z ciekawości i wiem, że wy też!

Wasze e - maile

P: Droga P!

W odpowiedzi na twój alarm o zaginięciu: widziałem opisany wóz, kiedy rano wyszedłem pobiegać. Stał zaparkowany na wysypanym białym żwirem podjeź­dzie i wygląda na to, że spali w nim jacyś ludzie! Fuj!

5Kilosów

O: Drogi 5Kilosów!

Gratuluję porannej dyscypliny i dzięki za świeże no­winki, Ale jak zwykle wyprzedzam was wszystkich. Podróżująca trójka została już zlokalizowana i teraz uważnie obserwuję, co wydarzy się dalej. Miejmy nadzieję, że twoje śpiące królewny obudzą się, nim wrócą nasi przyjaciele!

P.

mała przyjacielska rada

Jako mieszkańcy miasta przyzwyczailiśmy się do budze­nia się we własnych łóżkach. Można imprezować całą noc w dowolnym miejscu, ale taksówka zawsze czeka, żeby za­brać cię do apartamentu. Na prowincji jest trochę inaczej.

Wszyscy po prostu... śpią na miejscu. Wiem, wiem. To brzmi obrzydliwie - obudzić się w obcym domu, i to prawdopodob­nie z jakimś obcym gościem śliniącym ci się na spódnicę. W dodatku może być niezręcznie, zobaczyć wszystkich w bezlitosnym świetle dnia, bez zbawiennego działania al­koholu. Ale jestem we wspaniałomyślnym nastroju (zapytaj­cie lepiej, kiedy w nim nie jestem!), więc oto kilka rad:

pięć rad o piątej rano:

1) Domy na wsi mają najładniejsze łazienki. Zrób sobie miłą kąpiel i, jeśli chcesz, zaproś przyjaciela. Pod prysznicem znajdzie się miejsce dla dwojga - podziel się, okaż serce!

2) Ciuchy są w paskudnym stanie? Więc nie wahaj się i po­życz coś od gospodarza. Ale jeśli bierzesz coś z bielizny, zatrzymaj to. To będzie nasz sekret.

3) Boli cię głowa? Zbierz resztki szampana do koktajlu z so­kiem pomarańczowym i dolej trochę likieru kawowego do filiżanki espresso. Być może impreza zacznie się na nowo.

4) Skorzystaj z kosmetyków pani domu. Mamy zawsze mają najlepszy krem pod oczy.

5) Żadnej poprawy? Sprawdź, czy gdzieś nie leżą proszki przeciwbólowe. Ej, kac to poważna sprawa!

Dobra, dzieciaki, czas, żebym zastosowała się do własnych rad, a potem skoczyła do basenu. Do czyjego? Och, chcie­libyście wiedzieć, co?

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

urodzinowa melancholia

- Wszystkiego najlepszego - szepnęła do siebie Serena.

Glos miała zachrypnięty i piskliwy. Wyszła z wymiętoszonego łóżka z baldachimem i ziewnęła żałośnie. Przez całą noc na wpół drzemała, na wpół czuwała. Nie mogła zasnąć, gdy obok niej zwinął się Henry. Cały czas słyszała w głowie głos Nate'a: „Kochani cię. Kocham cię. Kocham cię”.

Wsunęła stopy do jaskraworóżowych, gumowych klapek i, głośno uderzając podeszwami, wyszła z sypialni. Nie było powodu, żeby uciekać na paluszkach, Henry tak chrapał, że nie obudziłby się nawet, gdyby zaczęła ćwiczyć aerobik.

W korytarzu panowała cisza. Blade, poranne słońce wpada­ło przez ogromne okna. Zatrzymała się na chwilę przy jednym, przyglądając się ogrodowi: zielona przestrzeń trawnika, spo­kojny blask basenu, czyste błękitne niebo bez jednej chmurki. Zapowiadał się kolejny cudowny dzień, ale z jakiegoś powodu wspaniała pogoda jeszcze bardziej ją przygnębiała.

Kto by pomyślał, że Serena ma skłonność do dramatyzo­wania?

Objęła nagie ramiona i zaczęła schodzić głównymi scho­dami do wyłożonego marmurem przedpokoju. Przyglądała się zniszczeniom po imprezie. Kieliszki z lepkimi resztkami koktajli stały na stoliku przy wejściu. Na podłodze poniewie­rały się niedopałki, na stoliku do kawy walały się papierowe talerzyki z niedojedzonymi hamburgerami. Ruszyła do salonu i rozejrzała się po śpiących, rozkładających się na skórzanych sofach imprezowiczach i pustych butelkach leżących obok nich.

Miała nadzieję, że pokojówka dzisiaj przyjdzie!

Przyjrzała się twarzom śpiących. Byli tacy spokojni, jesz­cze nieświadomi potwornego kaca, który pojawi się, gdy tylko otworzą oczy. Wszyscy wyglądali tak słodko i niewinnie. Rap­tem parę godzin temu zaśpiewali jej chórem Sto lat. Udawała, że nie zauważa, jak mamrotali w części, gdzie powinni wymie­nić jej imię. Poza Erikiem i Henrym jedyne osoby na imprezie, które wiedziały, jak jej na imię, były zbyt zajęte na górze, aby przyłączyć się do śpiewu.

Znalazła w kuchni czysty kieliszek, nalała do niego zim­nej wody i wypiła łapczywie, aby zmyć z ust poimprezowy posmak.

Pychota.

Wskoczyła na blat. Chwilę tam siedziała, czuła się jak ostatnia żywa osoba po nuklearnym wybuchu albo innym kataklizmie. Cisza pomogła jej uporządkować myśli. Dzisiaj były jej osiemnaste urodziny, ale nie myślała o tym, co ją cze­ka. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, potrafiła myśleć tylko o przeszłości.

Wszyscy zawsze zakładali, że jest radosna i beztroska, bo tak się zachowywała. Ale prawdę mówiąc, to była tylko gra. Przynajmniej chwilami. W końcu nawet ona wyglądała bezna­dziejnie, gdy dużo płakała. A w tamtych czasach w Hanover naprawdę dużo płakała.

Zeskoczyła z blatu i pobiegła z powrotem do biblioteki. Ot­worzyła kilka szufladek w ciężkim, drewnianym biurku ojca, aż w końcu znalazła papeterię. Zamiast usiąść w ogromnym skórzanym fotelu biurowym, weszła pod biurko. Kiedy była mała, właśnie tutaj najchętniej się chowała. Ciemne, przytulne i bezpieczne miejsce pachniało starym drewnem. Przysunęła obrotowy fotel tak, żeby całkiem się schować i zaczęła pisać. Nim udało jej się wyrazić wszystko, co chciała, zapisała trzy strony papieru listowego Crane w kolorze kości słoniowej.

Wyszła z kryjówki, schowała stronice do koperty i zakleiła ją, liznąwszy klej dwa razy. Napisała na kopercie imię i po­tem szybko, zanim ogarną ją wątpliwości, wybiegła z domu na podjazd. Zaparkowało tara kilkanaście samochodów, ale łatwo było dojrzeć ciemnozielonego astona martina ze złożonym da­chem, lśniącego od rosy w szaro - złotym świetle poranka. Po­deszła do samochodu, otworzyła schowek na rękawiczki i zo­stawiła tam kopertę. Położyła ją imieniem adresata do góry.

Dla kogoś szykuje się wielka niespodzianka.

poczta lotnicza - par pylon - 14 lipca

Kochany Danie!

Rety, to dopiero nowina! Może pójdziemy razem na zakupy, jak wrócę? Albo na łyżwy? Lubisz teraz takie rze­czy?

Rozmawiałam o tym z mamą i powiedziała, że kiedy byłeś mały, zawsze chowałeś się w jej garderobie i przy­mierzałeś jej sukienki z cekinami z lat siedemdziesiątych. Zabawne, nie? Gratuluję! W końcu wyszedłeś z szafy!

Kocham Cię!

Jenny

moja miła przyjedzie rano

- Nareszcie w domu - szepnęła Vanessa, kiedy cichutko weszła do mieszkania Dana przy Upper West Side.

Ostrożnie odłożyła plecak na fotel, zawalony zimowymi płaszczami, chociaż był lipiec. Dochodziła dopiero ósma rano i uznała, że to nie w porządku budzić cały dom, aby oznajmić o swoim niechlubnym powrocie. Ile już razy wracała tu ci­chaczem? Właściwie było to jedyne miejsce na świecie, które mogła nazwać domem, W ciągu ostatnich tygodni denerwują­co wiele razy się tu kryła. Najpierw po tym, jak bezceremo­nialnie wyrzucono ją z mieszkania w Williamsburgu, potem jak wylano ją z roboty przy Śniadaniu u Freda, a teraz uciekła od harówki w roli niani i nudnej muzy Baileya Wintera.

Niezłe lato!

- Kto tam?

Trochę się zdziwiła, słysząc tak wcześnie rano głos Dana. A przynajmniej brzmiało to jak jego głos. Vanessa zmrużyła oczy w mrocznym korytarzu.

- Dan? To ja, Vanessa.

- Vanessa - mruknął smutno Dan.

Był bledszy niż zwykle. Policzki przyprószył mu nierów­ny zarost, jakby zaczął się golić, a potem zrezygnował. Pod oczami miał ciemnofioletowe sińce, a w ręku ściskał niezapalonego papierosa. Jakby zapomniał, że trzeba użyć zapalnicz­ki, a potem w ogóle zapomniał, że coś trzyma. Rety, to naprawdę nie jest ranny ptaszek.

- Dan? Wyglądasz jak...

Urwała, przyglądając się tłustym skołtunionym włosom. Nagle ogarnęła ją chęć. żeby zrobić mu kąpiel, a potem nakar­mić go płatkami owsianymi. Objęła Dana z całych sił. Pachniał papierosami i potem. Ale kiedy przytuliła go nieco mocniej, wąchając jego nieogoloną szyję, odsunął się.

- Wszystko w porządku? - zapytała z troską.

- Nie wiem. - Włożył papierosa w kącik ust i poklepał się bezradnie po kieszeniach. - Nie mogę znaleźć zapalniczki.

Powiedział to tak, jakby miał się rozpłakać.

- Zapalniczki?

Nie wyglądało na to, że to jego jedyny problem. Biedny Dan, czasem za bardzo bierze sobie do serca naśladowanie Keatsa.

- Nieważne.

Wyjął papierosa z ust i wsunął za ucho. Masa brudnych, przetłuszczonych włosów przytrzymała papieros w miejscu.

- Zrobię kawy. Napijesz się?

Tak naprawdę to chciała tylko skoczyć do łóżka, najlepiej z Danem, ale on zachowywał się tak dziwacznie. I dziwnie pachniał.

- Chętnie.

Objęła go delikatnie za ramiona, jakby był wrażliwą siero­tą, potrzebującą pocieszenia. Zaprowadziła go do kuchni.

- Może lepiej ja zaparzę kawę, a ty usiądziesz i powiesz mi, dlaczego jesteś w takim stanie.

Dan powlókł się korytarzem, ale słowa wysypały się z je­go ust, zanim zdążył dojść do kuchni.

- Pozwoliłem temu chłopakowi ze Strandu pocałować się. Założyliśmy salon. Jestem gejem. Ojciec opowiadał ja­kiś gejowskie kawałki z dawnych czasów, kiedy spotykał się z poetami, ale ja... ja jestem prawdziwym gejem.

Vanessa minęła go i weszła do kuchni. Odkręciła przy­krywkę wielkiego słoja z rozpuszczalną folgers - jakby prze­rabiali tu kawę na skalę przemysłową. Dan usiadł przy sfaty­gowanym stole i schował głowę w dłoniach.

- Co to znaczy, że założyliście salon? - dopytywała się, ignorując gejowską część relacji. - Ty, facet, który nie wie, co to fryzjer. Co ty wiesz o salonach fryzjerskich?

Dan nie mógł się nie uśmiechnąć.

- Nie, to salon literacki - poprawił ją. Przestał się uśmie­chać. Boże, mówił jak gej. - Na pierwsze spotkanie przyszło mnóstwo ładnych dziewczyn i też się ze sobą całowały. - Zmar­szczył brwi całkiem zagubiony. - Ale ja pocałowałem Grega.

Vanessa zagotowała w mikrofalówce wodę i nalała wrząt­ku do dwóch różnych kubków, wrzucając do każdego łyżecz­kę kawy. Upiła łyk i się skrzywiła. Chryste, ta rozpuszczal­na smakowała jak psie siki po niesamowitej kawie, jaką piła w Hamptons.

- Porozmawiajmy o tym jak normalni ludzie.

Upiła kolejny łyk gryzącej kawy i spojrzała ponad górą niepozmywanych naczyń i misą rozkładających się bananów w stronę rozchwianego taboretu, na którym przysiadł Dan.

- Przepraszam, niezamierzona aluzja.

- Cha, cha - rzucił smętnie Dan.

- Więc. jesteś gejem. Ty, Dan Humphrey. Gej. Nie­szczególnie szczęśliwy. Prawdziwy gej, Gej, który lubi cało­wać chłopców. - Vanessa uniosła wątpiąco brwi.

- Nie powiedziałbym, że lubię całować chłopców. - Dan zmarszczył brwi. - Ale pocałowałem.

Jezu. Wyjechała raptem na trzy dni, a Dan już kogoś po­znał. Dziewczyna, chłopak, małpa. To szło zbyt szybko.

- Ja raz zjadłam sałatkę, ale to nie znaczy, że jestem we­getarianką.

- To nie takie proste. Dostałem kartkę od Jenny. Napisała, że mama opowiadała, że jako dziecko lubiłem nosić sukienki.

Dan przeczesał palcami włosy, niechcący łamiąc papiero­sa, którego chwile temu włożył za ucho.

- Cholera.

- Właściwie to całkiem proste, Dan, Słuchaj, albo jesteś gejem, albo nie. Chyba że... - Vanessa rozważała trzecią moż­liwość - jesteś bi. Może właśnie o to chodzi. Po prostu... szu­kasz. Odkrywasz siebie.

- Tak myślisz? - Twarz Dana natychmiast się rozświetli­ła. - Greg jest miły. Lubimy to samo. Ale ostatniego wieczoru, kiedy tu przyszedł, kompletnie stchórzyłem. Nie pocałowałem go już więcej. Nie potrafiłem.

Vanessa miała ochotę zezłościć się na Dana, bo całował się z kimś innym, kiedy ona, hm, rozważała, czy Chuck Bass mógł­by go zastąpić. Jednak przede wszystkim poruszyły ją żałosny stan i zagubienie przyjaciela. Pewnie od wielu dni smutno mar­szczył brwi. Widok przygarbionych pleców sprawiał, że miała ochotę zabrać go do sypialni i opatulić kołdrą jak dziecko.

Odpędziła tę myśl na chwilę. Dan był gejem albo bi. Z dru­giej strony, w różnych okresach bywał różnymi postaciami: literacką sensacją jednego dnia, przez jedną noc bogiem ro­cka, buntownikiem mówcą na zakończenie szkoły, fanatykiem zdrowego trybu życia. A teraz był gejem. Pewnie nie potrwa to dłużej niż którekolwiek z jego wcieleń, a kiedy znudzi się rolą geja albo wreszcie zda sobie sprawę, że bycie homoseksualistą rzeczywiście oznacza całowanie facetów, a nie dziewczyn - jej w szczególności - cóż, znajdzie ją w sąsiednim pokoju.

- Posłuchaj, Dan. - Vanessa wylała resztę gorzkiej kawy do zawalonego zlewu i odstawiła kubek. - Musisz przestać tak się obwiniać. W końcu nie ma nic złego w byciu gejem, nie?

- Pewnie, że nie! Tomasz Mann był gejem. I zdobył Na­grodę Nobla.

- Jasne. - Vanessa wyszczerzyła zęby, słysząc, że Dan wraca do swego zwykłego tonu. Jest taki przewidywalny, tak łatwo go przekabacić. Niech przetrawi tę sprawę, ona może poczekać. - Więc... chciałabym poznać tego Grega.

- Tak? - Dan był sceptyczny. - Serio?

- Aha.

Vanessa uścisnęła go za ramię. Teraz, kiedy był gejem, mogła siadać mu na kolanach i takie tam, prawda? Postano­wiła spróbować.

- Serio - dodała, przysiadając na kościstym kolanie Dana.

Objął ją w talii i schował twarz między jej łopatkami.

- Dzięki - rzucił stłumionym głosem. - Jesteś moim bo­haterem.

Ej, może on rzeczywiście jest gejem.

ładny adres mailowy, kolego...

Do: Pieśń o Mnie Samym <adresat ukryty>

Od: Greg P. <dziki_i_wolny@rainbowmail.net>

Odp.: Następne spotkanie Pieśni o Mnie Samym

Drodzy przyjaciele!

Mam nadzieję, że bawiliście się równie do­brze, jak ja. Z przyjemnością donoszę, że nasze pierwsze spotkanie już zaowocowało miłością - radosny skutek zebrania razem tylu twórczych i podobnie myślących osób. Mam nadzieję, że za każdym razem będziemy się wzajemnie inspirować i pobudzać!

Na nasze następne spotkanie zabierzcie, pro­szę, ulubione dzieło Szekspira. Będziemy po ko­lei czytać na głos. Pokażcie, co lubicie, a ja pokażę, co lubię!

Pozdrawiam jambicznie,

Greg

znowu w drodze

- Zatrzymaj się!

- Co?

Jedną z wad kabrioletu ojca było to, że w trakcje jazdy praktycznie nie dało się rozmawiać. Nate odwrócił się i zoba­czył, że Blair wskazuje na znak mówiący o jednym z punktów widokowych, gdzie zaparkowało już kilka minvanów.

Nuda!

- Chcesz, żebym się zatrzymał?

Zwolnił i zaczął zjeżdżać na pobocze. Wiedział, że lepiej nie kłócić się z Blair.

- Będzie zabawnie. - Zaczęła przekopywać pospiesz­nie spakowaną słomkową torbę i wygrzebała aparat cyfrowy. - Zabrałam go z domu Sereny. Mam nadzieję, że nie wścieknie się za bardzo.

Nate zmarszczył brwi, słysząc imię przyjaciółki. Nadal czuł wyrzuty sumienia, bo ulotnił się bez pożegnania, i to w jej urodziny. Blair przekonała go, że Serena wolałaby, aby nie budzić jej z rana, nieważne - urodziny czy nie. A poza tym pewnie nie wylądowała w łóżku sama. To był jej dom, więc nie porzucili jej na pustkowiu.

Możesz sobie wmawiać, co zechcesz.

Nim Nate wyłączył silnik, Blair wyślizgnęła się z samo­chodu i pobiegła do niskiego, kamiennego murku, który od­dzielał parking od urwiska opadającego w głąb zielonej doliny. Blair miała na sobie najkrótsze szorty, jakie w życiu widział. Jej nogi wyglądały wręcz obłędnie kusząco. Wskoczyła na murek i nadęła usta.

- Zrób zdjęcie!

Znowu napalony i radosny, Nate grzebał przy pasach. Wyskoczył z samochodu, hamując się całą siłą woli, żeby nie podbiec do muru i nie wsunąć rąk pod te mikroskopijne szorty. Wziął aparat z wyciągniętej ręki Blair.

- Uśmiech proszę!

Blair wywaliła język i zrobiła zeza.

- Cudowna.

Nate zaśmiał się do opalonej, szczęśliwej, pięknej Blair na ekranie cyfrówki. Dziewczyna poklepała murek obok siebie.

- Zrób nas razem.

Nate wgramolił się na murek i przytrzymał aparat przed nimi. Blair przycisnęła policzek do jego twarzy. Od jej zapa­chu Nate'owi zakręciło się w głowie, więc podparł się wolną ręką.

Ostrożnie, twardzielu.

- Chcę, żeby całe nasze lato było właśnie takie. - Blair wzięła go pod ramię i westchnęła. - My dwoje, sami, na ot­wartym morzu. Żadnych ludzi, żadnych zmartwień. Będzie cudownie.

Jak w filmie, który ciągle odtwarzała w głowie.

Nate pokiwał głową.

- Nie mogę się doczekać, kiedy wypłyniemy.

Wyobraził sobie Blair w bikini, wyciągającą się na pokła­dzie „Charlotte”. Wreszcie będzie tak, jak powinno. Zaczynało się prawdziwe lato. Jechał na północny wschód spokojnym, letnim popołudniem, w stronę oceanu, w stronę wolności, z Blair u boku... Nate poczuł, że spada z niego ciężar wszyst­kich dawnych błędów. Nigdy nie podwędził trenerowi viagry, nigdy nie wstrzymano mu dyplomu, nigdy nie spotykał się z Tawny, nigdy nie wcierał olejku w tatuaż Babs. Właśnie spę­dził noc z Blair, zamierzał zostać z nią przez resztę lata i może resztę życia. Wszystko we wszechświecie układało się tak, jak powinno.

- Dobra, czas ruszać.

Zupełnie, jakby Blair czytała w jego myślach. Zeskoczyła z murku i zabrała aparat z rąk Nate'a, żeby przejrzeć zdjęcia.

- Muszę skoczyć do kibla. - Skinął głową w stronę beto­nowego budynku z przydrożną toaletą.

- Pospiesz się.

Pocałowała go w szyję i wskoczyła na siedzenie pasażera.

W pachnącej chemikaliami łazience, Nate skupił się na tym, co wydarzy się w ciągu najbliższych godzin, gdy wresz­cie dotrą na miejsce. Zamknął oczy, wyobrażając sobie Blair biegnącą przed nim po trapie na jacht, zrzucającą w biegu ma­leńkie białe szorty.

Gdy mył ręce, wyczuł znajome wibrowanie komórki w kieszeni spodenek. Pewnie Blair - dzwoni, żeby go popę­dzić. Uśmiechnął się. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, na przykład jej niecierpliwość. Sprawdził pocztę głosową, mając nadzieję, że usłyszy seksowną wiadomość od Blair, którą zostawiła, gdy wycierał ręce. Przytrzymał telefon ramieniem przy uchu. Niemal wypuścił aparat do umywalki, gdy zamiast rozchichotanego dziewczęcego głosu, usłyszał wściekłe war­czenie trenera Michaelsa.

- Archibald, nie mam pojęcia, co ty sobie wyobrażasz, ale lepiej, żebyś był umierający. Myślałeś, że moja żona będzie cię kryła? Zapomnij o tym. Powiedziała, że paliłeś trawkę na pieprzonym strychu. Pod moim własnym, cholernym dachem. Myślałeś, że blefuję, Archibald? Gdy tylko się rozłączę, dzwo­nię do twojego ojca. To koniec, smarkaczu. Nigdy w życiu nie zobaczysz dyplomu. Yale? To się nie zdarzy. To był wielki błąd! Myślałeś, że możesz ze mną zadrzeć? Cholernie wielki błąd. I jeszcze z tobą nie skończyłem.

Nate wytarł ręce o spodenki, potem złapał telefon i przy­cisnął guzik, żeby wykasować tę wiadomość raz na zawsze. Schował komórkę do kieszeni i przyjrzał się swojemu odbiciu w popękanym lustrze. Musiał stąd schrzaniać.

Jak ścigany skazaniec.

przywłaszczony list

- Cześć. Tu Blair. Dzwonie, żeby, no wiesz, złożyć ci życzenia wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Przepra­szam, że tak wyjechaliśmy. Zadzwonię później i wszystko ci opowiem.

Z trzaskiem zamknęła telefon i wrzuciła go do torby. Usa­dowiła się wygodnie w ciepłych, skórzanych objęciach siedze­nia i niecierpliwie stukała stopa w podłogę. Do cholery, co tak długo? Im szybciej wyrusza, tym szybciej wylądują na „Char­lotte” i tym szybciej będzie mogła wyciągnąć się na pokładzie w samej bieliźnie, popijając lemoniadę z alkoholem i karmiąc Nate'a kawałkami surowych ostryg. Tak planowała spędzić każdą minutę reszty lata.

Niezły plan!

Obróciła wsteczne lusterko, żeby się przejrzeć. Oczy miała jasne i czyste, skórę lekko opaloną i nieskazitelną, włosy ozło­cone słońcem. Uśmiechnęła się do siebie szeroko. Cały letni stres po prostu zniknął. Nigdy nie wyjeżdżała do Londynu do lorda Marcusa, nigdy nie grała drugich skrzypiec przy Serenie, debiutującej w filmie, nigdy nie widziała Nate'a trzymającego za ręce tę tandetną dziewczynę z Long Island. Wszystko było takie, jak powinno. Ona i Nate. Zakochani. Na zawsze.

Bawiła się sprzętem stereo, ale Nate miał kluczyki do sa­mochodu w kieszeni, więc nie mogła niczego włączyć. Znie­cierpliwiona obróciła gałkę schowka na rękawiczki. Otworzył się, odsłaniając śnieżnobiałą kopertę z imieniem wypisanym znajomą ręką.

„Nate”.

- Co to jest? - powiedziała na glos.

Wzięła kopertę. Dlaczego, do cholery, Serena zostawiła dla Nate'a list? Zerknęła w stronę łazienki, żeby się upewnić, że Nate nie wraca i paznokciem otworzyła kopertę. Rozłożyła kartki i zaczęła czytać bazgroły Sereny:

Nate, właśnie kilka godzin temu skończyłam osiemna­ście lat. Kiedy zegar wybił, rozejrzałam się po pokoju, ale nie mogłam Cię znaleźć. Wiem, ze byłeś z Blair i jeśli na­prawdę jesteś szczęśliwy, to ja również się cieszę. Bo jak można nie pragnąć szczęścia dla kogoś, kogo się kocha? No właśnie, chodzi o to, Nate, że... myślę, że Cię kocham. Wiem, że to brzmi jak wariactwo i było tyle innych okazji, kiedy powinnam była Ci to powiedzieć, ale to do mnie do­tarło dopiero zeszłego wieczoru. A może dzisiaj? Nieważ­ne. Jeśli teraz Ci tego nie powiem, to kiedy? Po prostu... to zawsze byłeś Ty. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego wróciłam jesienią? Zeszłego wieczoru, kiedy...

Blair przestała czytać w połowie zdania. Przejrzała niecierpli­wie resztę. Trzy kartki grubego listowego papieru pokryte ozdob­nym pismem Sereny. Serce Blair waliło jak oszalałe. Nie miała wątpliwości, co robić. Popatrzyła wokół, żeby upewnić się, że jest sama, a potem wyszła z samochodu i podeszła do urwiska.

Ostrożnie przedarła pierwszą stronę na pół, potem na czte­ry części. Rwała, aż miała w dłoniach konfetti. Ciepła bryza uniosła kawałki papieru i rozsypała je po dolinie. To samo Blair zrobiła z pozostałymi kartkami i kopertą. Porwała je na maleńkie kawałeczki, tak że pismo Sereny zamieniło się w mieszaninę bezsensownych kształtów, które uniósł i rozsy­pał wiatr.

Blair wróciła do samochodu i wyjęta telefon. Zastanawiała się przez chwilę. Powinna zadzwonić do Sereny? Powiedzieć, że wie o liście? Że wie, iż jej rzekomo najlepsza, pieprzona przyjaciółka zakochała się w jej chłopaku? Czy raczej powin­na odgrywać niewiniątko, zignorować dwulicową sukę i sku­pić się na idealnym lecie, które na nią czekało? Nagle przestała mieć wyrzuty sumienia, że zostawili Serenę w urodziny.

Bez żartów.

- Gotowa jechać?

Nate wsunął się na siedzenie kierowcy z chłopięcym uśmiechem na idealnej twarzy.

- Gotowa, - Blair zapięła pasy.

Trzymaj się, ruszamy w szaloną podróż!

lepiej późno niż wcale?

Serena znowu leżała w swoim białym łóżku i gapiła się na sufit. Próbowała zasnąć - teraz, kiedy w końcu przyznała się, co naprawdę czuje. Na suficie zauważyła plamy - siady po świecących w ciemnościach gwiazdkach, które zerwała tuż przed wyjazdem do Europy. Przez ostanie trzy godziny, od chwili, kiedy zostawiła list w astonie martinie, leżała i liczyła gwiazdki, które zostały. Cały czas się myliła i zaczynała od nowa. Może zdrzemnęła się, może nie. Henry przesunął się na swojej połowie i przerzucił ręce przez jej pierś. Były cięż­kie, przyduszały ją. Już raz znalazła się dokładnie w tym sa­mym miejscu, rok temu. Zakochana w Nacie, ale leżąca obok Henry'ego. Przyznała się do tego i zrzuciła kamień z piersi, więc dlaczego nie mogła zasnąć?

Wątpliwości?

Wyślizgnęła się z łóżka po raz drugi tego ranka i wyszła na korytarz. Na dole ludzie wrzucali butelki do kosza i szeptali o bo­lących głowach. Stojący zegar poinformował ją, że już się skoń­czył ranek. Wybiło południe. Szarpnęła długi, sięgający kolan biały T - shirt, który nosiła. Na piersiach miał napis „Brown”.

Nie wiedziała, dokąd właściwie idzie, dopóki tam nie do­tarła. Znalazła się przed zamkniętymi drzwiami sypialni rodziców. Wiedziała, że Blair i Nate są w środku. Pewnie zbudowali fort z ogromnych poduszek, który Blair ochrzciła Grotą Po­całunków albo równie tandetnie... czy przeuroczo, jeśli czło­wiek był zakochany. A Nate był. W Blair.

Więc dlaczego wyznała mu miłość właśnie teraz? Było tyle innych, lepszych okazji ostatniego roku. Na przykład kiedy siedzieli niemal nago w przebieralni u Bergdorfa. Albo całowali się w wannie w domu Isabel Coates w Hamptons. Albo kiedy zdecydowała się nie wracać do szkoły z internatem i przyjechała do Nowego Jorku. Ale wtedy mu tego nie powie­działa. Głównie dlatego, że się bała. Bała się, że nie odwza­jemnia jej uczucia. I nie odwzajemniał. Kochał Blair.

Cofnęła się spod ciężkich drewnianych drzwi do sypialni rodziców i ruszyła w stronę schodów, gdzie wczoraj Nate powiedział Blair, że ją kocha. Dlaczego tak nagle wyznała mu miłość? W najgorszej chwili?

- Ej, ty jesteś nasza jubilatka!

Chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziała, patrzył na nią z dołu schodów. Zmierzwione brązowe włosy upiął na czubku głowy w niechlujny kok.

- Selima, tak?

- Serena - poprawiła go.

- Jasne. A mogłabyś mnie podrzucić na dworzec kolejowy?

Sięgnął pod przepocone, pogryzione przez mole polo i po­drapał się po brzuchu, odsłaniając kawałek włochatego ciała.

Fuj.

Serena zeszła, zsuwając dłoń po poręczy z ciemnego drew­na.

- Niedługo ludzie zaczną wstawać. Ktoś cię podrzuci.

- Super.

Wyciągnął wysoko ręce, ziewnął głośno i ruszył z powro­tem do salonu, gdzie goście nadal spali wyciągnięci na każdej miękkiej powierzchni. Usłyszała, jak mruknął: „Staaary” i zwalił się na skórzaną kanapę antyk.

Przeszła przez wyłożony marmurem przedpokój do drzwi i przez chwilę stała z ręką na klamce. W końcu otworzyła je i wyszła. Front domu chował się w cieniu. Panował tam chłód. Objęła się rękoma i przyjrzała podjazdowi.

Nie była pewna, czy naszły ją wątpliwości, czy nie. Czy chciała zakraść się do samochodu i zabrać kopertę, którą tam zostawiła. Ale decyzja zapadła bez jej udziału. Aston martin zniknął, Nate - i Blair - odjechali.

I zabrali ze sobą pikantną lekturę.

odpłynąć ku zachodzącemu słońcu

Blair klęczała na siedzeniu samochodu, kiedy Nate zwolnił i zatrzymał się przed bielonym budynkiem jachtklubu w New­port. Port lśnił w południowym słońcu. Odetchnęła ciepłym, słonawym powietrzem znad morza. Cały czas potrząsała głową, pozwalając, żeby wiatr rozwiewał jej włosy. Miała nadzieję, że to wygląda seksownie. A tak naprawdę, to próbowała wyrzucić z myśli list Sereny. Do cholery, w co ona pogrywała?

- Nie wierzę, że dojechaliśmy.

Glos Nate'a przywołał ją do rzeczywistości. Chociaż prze­jechali kilkaset kilometrów, żeby się tam dostać, Nate jakoś nie spieszył się z wysiadaniem z samochodu. Rozpiął pasy i po prostu siedział, gapiąc się przez maleńką przednią szybę na las masztów w porcie.

- Co się dzieje?

Blair otworzyła drzwi i zaczęła podskakiwać, żeby przy­wrócić w nogach krążenie.

- Co? Ach, nic. - Nate wyglądał na zaskoczonego.

Oparła pięści na biodrach. Jej koszula trzepotała na wietrze.

- Na pewno wszystko w porządku? Wyglądasz na... rozkojarzonego.

- Jasne, wszystko w porządku. - Wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwi. - Musimy coś zrobić z samochodem.

Blair poprawiła torbę i przysiadła na nagrzanej masce sa­mochodu. Nate wyglądał na więcej niż rozkojarzonego. Wy­glądał, jakby miał zwymiotować. Czy to możliwe, że wiedział o liście? Czy Serena zadzwoniła do niego, gdy siedział w ła­zience? Dlatego tyle mu to zajęło? Blair kręciła się niecierpli­wie. Dlaczego się ociągał?

- Nate, chcesz mi o czymś powiedzieć?

- Co? Nie. - Schował kluczyki do kieszeni. - Więc na­prawdę to robimy, tak?

- Naprawdę to robimy!

Zostawiła torbę na masce i podeszła do Nate'a. Przytuliła się do niego. Biała mewa przeleciała nad parkingiem.

- Chyba się czymś martwisz.

- Nie, skąd. Tylko... myślę.

Żeby ci to nie zaszkodziło.

Zaciągnęła się smakowitym zapachem Nate'a - jego dez­odorant, nutka lawendowego mydła z łazienki rodziców Sere­ny, aromat oceanu, którym jego koszulka już zdążyła przesiąk­nąć. Zamknęła oczy.

- Nie martw się, Nade. Jest lato. Jesteśmy razem. Tylko to się liczy, prawda?

Odsunął się, żeby spojrzeć jej w twarz. Uśmiechnęła się do niego. Przez chwilę miała nadzieję, że jacht gdzieś się roz­bije i nigdy więcej nie będą musieli widzieć Sereny. Będą żyć w bambusowej chatce, szukać jedzenia i przez cały czas chodzić nago. Komu potrzebne ciuchy, skoro mają siebie nawzajem?

Musiała chyba całkiem oszaleć.

- Masz rację. Pieprzyć to. Pieprzyć wszystko i wszyst­kich. - Pochylił się i przycisnął cudowne usta do jej warg. - Wypływajmy.

I koniecznie przyślijcie kartkę.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Wiecie, co jest naprawdę kiczowate? Szczęśliwe zakończe­nia. Poważnie. Takie, jak wtedy, kiedy oglądam film i jakaś odważna, zdeterminowana dziewczyna w końcu uwodzi głównego bohatera. I tak od dwóch godzin wiedziałam, że go zdobędzie! Po prostu mam ochotę wydrapać jej oczy. Prawdziwe życie jest potwornie zakręcone i skomplikowa­ne. Nie ma żadnego „zakończenia”... Serio, pozwólcie, że przez chwilę trochę pofilozofuję. Tak naprawdę to każde zakończenie jest kolejnym początkiem, nie? No dobra, już się zamykam.

Więc nawet jeśli Bi N właśnie odpływają ku zachodzącemu słońcu, to coś mi mówi, że to nie koniec historii. Zwłaszcza że tyle pytań czeka na odpowiedź:

Czy B powie N o liście od S?

Czy S odszuka N i powie mu wszystko sama?

Czy B wyrzuci wtedy S za burtę?

Czy D będzie się całował z chłopakami? Czy posunie się dalej?!

Czy V będzie go wspierać?

A tak na poważnie: jak długo ci dwoje mogą razem miesz­kać i nie sypiać razem? Może jednak on jest bi?

No i pojawia się najważniejsze pytanie ze wszystkich: kim jestem? Wiem, że aż was skręca, aby dowiedzieć się więcej pikantnych szczegółów na mój temat. Oto smakowity ką­sek o waszej szczerze oddanej przyjaciółce (nie mówcie, że nigdy wam nic nie mówię!) Nie umiem dochować żadnej tajemnicy. Oczywiście poza sekretem mojej tożsamości. Ale sekrety, jakie S ukrywała przez tyle lat? Czapki z głów, proszę państwa! Rozumiem, że można robić w balona przy­jaciół i rodzinę, ale że udało jej się zamydlić oczy i mnie?! Gratulacje! Więc co jeszcze ukrywa? Mam przeczucie, że jest sporo do odkrycia...

Wiem, że nie możecie się doczekać odpowiedzi. Ja też. A ja zawsze dostaję to, czego chcę.

Wiecie, że mnie kochacie.

plotkara

plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony internetowej: www.gossipgirl.net (przyp. red.).

tłum. Stanisław Barańczak

*



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ziegesar Cecily von Plotkara 10 Nigdy Ci nie skłamię
Cecily von Ziegesar 10 Nigdy Ci nie skłamię
10 Nigdy ci nie skłamię Plotkara 10 (Would I Lie To You)
Plotkara 10 Ziegesar Cecily von Nigdy ci nie skłamię (Would I Lie To You)
Plotkara 10 Ziegesar Cecily von Nigdy ci nie skłamię (Would I Lie To You)
Ziegesar von?cily Plotkara Nigdy Ci nie sklamie
Ziegesar von?cily Plotkara Nigdy Ci nie sklamie
Ziegesar Cecily von Plotkara 07 Nikt nie robi tego lepiej
Ziegesar Cecily von Plotkara 08 Nie zatrzymasz mnie przy sobie
Plotkara 01 Ziegesar Cecily von Plotkara (Gossip Girl)Początek Jak to się zaczęło (To musiałeś być
Ziegesar Cecily von Plotkara 04 Bo jestem tego warta
Ziegesar Cecily von Plotkara 06 Tylko Ciebie chcę

więcej podobnych podstron