08 (261)
















James Tiptree jr.
       Drugi Exodus


   Nie tak to chciałam zacząć. Miał to
być przyjemny oficjalny Apendyks, czy też Dodatek, do urzędowych Archiwów.
Sprawozdanie o pierwszym kontakcie człowieka z Obcymi, czyli jak to było
naprawdę.
   Nie mogę jednak znaleźć choćby jednego oprawnego
egzemplarza Białej Księgi; nie ma jej nawet w gabinecie prezydenta. Wyszperałam
gdzieś jeden cały zalany przez kogoś musztardą i drugi, do którego dobrały się
szczury. Podejrzewam, myślę, że nikt nigdy Białej Księgi nie dokończył. Znajduję
tylko puste pudełka z tytułami, toteż włożę te dyskietki do jednego z nich, aby
ludzie wiedzieli, że nagrano na nich coś ważnego.
   W końcu jestem oficjalną Archiwistką - sama wypisałam sobie
awans, gdy odeszła Hattie. Nazywam się Theodora Tanton i pełnię obowiązki
Naczelnego Archiwisty NASA. A dziś rano skończyłam siedemdziesiąt sześć lat.
Wszyscy są starzy - to jest wszyscy, którzy pamiętają. Kto więc tego posłucha?
Wy, sześciopalczaści czy dwugłowi, czy co tam jeszcze?
   Ale będziecie tu. To nam obiecali - że nie wysadzimy się
wszyscy w powietrze. Powiedzieli, że załatwili to. I ja im wierzę. Nie dlatego,
że w i e r z ę im z zasady, ale ponieważ sądzę, iż mogliby kiedyś zechcieć tu
wrócić i zastać coś więcej oprócz popiołów.
   Nie przykazali nam wszakże powstrzymać się od użycia broni
atomowej. Myślę, że wiedzieli już wtedy, iż kiedy bóg nakazuje "Nie Jedz Tych
Jabłek" czy "Nie Otwieraj Tej Puszki", człowiek od razu złamie zakaz. (I obarczy
winą kobietę, jak zresztą wielokrotnie bywało. Ale to nie na temat.)
   Nie, oni oświadczyli po prostu: "Załatwiliśmy to". Może
Rosjanie wiedzą już teraz, co to miało znaczyć. Albo Izraelczycy. Niedobitki,
które pozostały z Pentagonu, boją się nawet o tym myśleć. A więc, Witaj,
Potomności.
   Oto historia o tym, co się naprawdę zdarzyło; możecie ją
dodać do Białej Księgi, jeśli kiedyś znajdziecie jakiś egzemplarz... uff, to był
szczur. Na szczury mam trutkę i kij hokejowy.
   Zacznijmy od Pierwszego Kontaktu.
   Pierwszy Kontakt nastąpił na Marsie, a wzięli w nim udział
dwaj członkowie Pierwszej Ekspedycji Marsjańskiej. Ci dwaj, którzy wylądowali.
Pilot modułu orbitalnego, Pastor Perry Danforth, po prostu krążył wokół planety,
patrzył w dół i widział różne osobliwe rzeczy. Spotkanie na Marsie spowodowało
zrazu niewielkie zamieszanie; Obcy bowiem nie byli Marsjanami.
   Najlepsze sprawozdanie z tego spotkania pochodzi z ośrodka
kontroli lotu. Znalazłam faceta, który wówczas był chłopcem, zatrudnionym w
ośrodku jako coś w rodzaju gońca. W tej wielkiej sali z ekranami - widzieliście
ją milion razy w telewizji, jeśli oglądaliście stare relacje z lotów
kosmicznych. Tak więc pierwszy fragment mojego Dodatku nagrał osobiście Kevin
"Red" Blake, obecnie lat 99,5.
   Przedtem jeszcze chciałabym opisać, jakie to wszystko było.
Takie n o r m a 1 n e. Nie działo się nic złowrogiego czy dramatycznego. Tak jak
ze statkiem, który powoli, bardzo powoli przechyla się na jeden bok, tylko że o
tym nikt nie mówi. Wszystko dzieje się pod powierzchnią. Ale najróżniejsze
drobiazgi pozwalają domyślić się prawdy - tak jak z tym wszystkim, co
opowiedział mi Kevin.
   Była to długa podróż, kapujecie: ponad dwa lata. Wszyscy
znajdowali się w przedziale dowodzenia noszącym imię "Orzeł Marsjański". James
Aruppa, dowódca lotu, Todd Fiske oraz Pastor Perry, który miał pozostać na
orbicie. (Ja osobiście złamałabym Toddowi rękę albo coś, żeby tylko dostać się
na powierzchnię Marsa. Wyobraźcie sobie: dostać się tak blisko, a potem cały
tydzień robić kółka wokół planety, na której wylądowali i n n i! Ale on robił
wrażenie zadowolonego; żartował sobie nawet, że jest "kierownikiem najdroższego
w historii parkingu strzeżonego". Bardzo miły i uczynny ten Pastor. Nigdy
właściwie się nie dowiedziałam, jakiego kościoła był pastorem; może to po prostu
przezwisko.)
   W każdym razie gdzieś po pięciu czy sześciu miesiącach
lotu, w porze, gdy cała załoga powinna smacznie spać, Aruppa połączył się z
kontrolą lotu. - Wszystko u was w porządku? - zapytał.
   - Jasne, bez odchyleń od normy. A co u was?
   No więc okazało się, że astronauci dostrzegli błysk, jakieś
odbicie czy coś, co spowodowało, że w miejscu, gdzie znajdowała się Ziemia,
zobaczyli silny wybuch światła. Myśleli, że to pociski, III wojna światowa...
każdy by wtedy tak pomyślał. To miałam na myśli, mówiąc o tym, co się dzieje
"pod powierzchnią". Na wierzchu nikt by złego słowa nie powiedział.
   Pojawiały się jeszcze inne rzeczy pod powierzchnią, różne
dla różnych ludzi, wszystkie zmierzające ku Końcowi. Ale nie ma co gadać o tym,
co było; teraz jest zupełnie inaczej. Na razie wystarczy, a teraz oddam głos
Kevinowi:












   "Pamiętam, jakby to było wczoraj.
Całe rano wszyscy mieli na głowie tylko lądownik wiozący Todda i Jima Aruppę,
szukający kawałka płaskiego gruntu, żeby usiąść. Prawie mnie wyrzucili z sali
kontroli lotu za to, że wyciągałem szyję ku ekranowi i zasłaniałem innym,
zamiast roznosić. Ależ oni wtedy potrafili wypić kawy! Niektórzy też jedli -
jakiś facet wrąbał siedem kanapek z jajkiem, tak byli wszyscy nabuzowani. Dobra,
będę się trzymał tematu. Wiem, co chcesz usłyszeć.
   No więc wtedy było na Marsie ciemno jak w grobie, tylko
reflektory lądownika omiatały teren - kamienisty i Spękany. Komputer przekazywał
obraz jako czerwony i myślę, że teren taki był tam naprawdę. Kontrola lotu nie
pozwoliła im jeszcze wychodzić; kazali im spać, dopóki się zupełnie nie
rozjaśni. Dziesięć godzin... Wyobraź sobie: pierwsza noc spędzona przez ludzi na
Marsie, a oni mają ją przespać!
   Jeszcze tylko Perry pilotujący przedział dowodzenia doniósł
o poblasku na wschodnim horyzoncie. Nie było to światło wstającego księżyca -
tamto już widzieliśmy i było zupełnie inne. Mały zielonawy półksiężyc,
zasuwający w górę jak cholera.
   Tak więc w nocy Perry miał sprawdzić, co to takiego świeci
na wschodzie - może wulkan? Ale kiedy już się znalazł nad tym miejscem, poblask
zanikł prawie zupełnie, a po jeszcze jednym okrążeniu w ogóle już nic nie było
widać.
   O tej porze na stanowisku w Ośrodku powinna znajdować się
obsada zapasowa, lecz co chwila jeden z tych, którzy akurat powinni spać, wpadał
do sali, by popatrzeć przez kilka minut na ekran. Ale było widać tylko słaby
zarys poszarpanej linii horyzontu, a nad nią - gwiazdy.
   Brzask miał nastąpić o 5.50 naszego czasu (widzisz -
pamiętam nawet takie szczegóły!); do tej pory w sali zebrała się już cała zmiana
dzienna, pomieszana z nocną, a wszyscy darli się o kawę i drożdżówki.
   Na ekranach niebo było jakby odrobinę jaśniejsze, tak że
horyzont odcinał się ostrzej i ciemniej - aż nagle słaby blask padł na równinę u
podnóża gór. I wtedy nastąpił moment, którego nigdy nie zapomnę. Było tak, jakby
wszyscy w sali wstrzymali oddech, szepcąc tylko czy szeleszcząc papierami obok
ciemnych ekranów biurkowych. I nagle Eggy Stone rozdarł się na całe gardło:
   - Tam coś jest! Coś wielkiego! O Jezu!
   W ten sposób niejako usankcjonował to, co bystroocy
obserwatorzy zobaczyli już wcześniej, ale bali się nazwać - i wszyscy zaczęli
mówić jednocześnie. A przez ogólny jazgot przedzierały się głosy astronautów,
dochodzące z czteroipółminutowym opóźnieniem, donoszące o tym, jak to siedzi
przed lądownikiem ów Twór, nie oświetlony, nieruchomy, pochodzący nie wiadomo
skąd, przybyły nie wiadomo jakim sposobem (przypełzł? przyleciał? wynurzył się
spod powierzchni planety?). Wszyscy oczywiście myśleli, że to Marsjanie.
   Wyglądało to jak wielkie, olbrzymie, gdzieś
pięćdziesięciometrowe hantle leżące około stu metrów od głównego okna lądownika.
Dwie wielkie sferoidy czy też może sześcio... coś tam, połączone jednym wielkim,
grubym walcem środkowym - zupełnie hantle. Tyle że pośrodku walca znajdowała się
komora, grubsza od niego o jakieś trzy metry w każdą stronę. Można było bez
trudu zobaczyć, co jest w środku, bo cała przednia ściana została rozsunięta
niczym olbrzymie drzwi harmonijkowe. Wyglądała na obitą we wnętrzu jakąś
wykładziną. Komputer stwierdził, że obicie jest koloru jasnoniebieskiego, a z
podłogi sterczą dwa występy koloru rdzawego, chyba wyściełane siedzenia.
   A obie wielkie komory na końcach "hantli" otoczone były
oknami.
   W jednym z okien bliższego nam końca, w oknie, do którego
można było zajrzeć, coś się poruszało czy błyskało, coś połyskliwego i
bladoniebieskiego. Dopiero po chwili rozpoznaliśmy, co to takiego, ze względu na
jego wielkość: miało ponad metr średnicy, o kształcie prawie dokładnie kulistym.

   Było to oko. Wielkie, galaretowate, żywe oko, niebieskie z
białą obwódką. I patrzyło na nas.
   Wyglądało to tak, jakby stwór, do którego należało oko, był
tak olbrzymi, że musiał tkwić skulony w komorze, z okiem przyciśniętym do szyby.
Z jakiegoś powodu, od początku wszyscy wiedzieliśmy, że ten stwór, ta istota czy
cokolwiek to było, miało tylko jedno oko położone centralnie.
   Oko patrzyło na nas - to znaczy, na kamerę - prawie przez
cały czas; niekiedy jednak obracało się, by spojrzeć na resztę lądownika i na
okolicę.
   W czasie tego całego zamieszania Todd i Jim w lądowniku
usiłowali nam coś powiedzieć. Nie bardzo to do mnie docierało, ale kiedy tylko
trafiałem w pobliże głośnika łączności akustycznej, słyszałem coś jakby: - Nie
powariowaliśmy! Mówię wam, żeśmy nie powariowali: to mówi w naszych głowach.
Tak, po angielsku. Odbieramy wyraźnie dwa słowa: p o k ó j i w i t a j c i e.
Cały czas. I nie postradaliśmy zmysłów; gdyby tylko można było jakoś nadać to
przez radio...
   Robili się coraz bardziej wściekli; chyba kontrola lotu
nieźle ich wałkowała, a szczególnie generał Streiter, który był pewien, że to
jakiś kawał Ruskich. I oczywiście w żaden sposób nie można było przekazać radiem
głosu, który rozlega się w głowie. Ale Obcy chyba sobie z tym sami poradzili, bo
kiedy Jim po raz dziesiąty zapewniał, że nie zwariował ani nie wypił za dużo
kawy, cała łączność na chwilę zdechła, a później ten wielki, potężny, spokojny
głos zagłuszył wszystko.
   - POKÓJ... - powiedział. A potem: - WITAJCIE!
   Coś w tym głosie, jego tonie, sprawiło, że przez chwilę w
sali kontroli lotu było, jak... no, jak w katedrze. - POKÓJ!... WITAJCIE!...
POKOJ... PRZYJACIELE...
   A potem dodał, bardzo łagodnie i majestatycznie: -
CHODŹCIE... CHODŹCIE...
   I wtedy kontrola lotu zdała sobie sprawę, że Todd i Jim
przygotowują się do wyjścia z lądownika.
   Rozpętało się piekło!
   No więc pominę opis tych chwil, gdy Ośrodek rozkazywał im
pozostać w środku, pod żadnym pozorem nie wytknąć nawet nosa, zdjąć skafandry
(bo Jim i Todd spokojnie się w nie ubierali) i wszystko, co im przyszło na myśl,
a generał Streiter zarządzał sąd wojenny dla wszystkich, kto mu się tylko
nawinął pod rękę, na Marsie czy na Ziemi... doszło nawet do tego, że wyciągnęli
z łóżka prezydenta, by osobiście zakazał im wychodzić. Później dowiedziałem się,
że biedny prezydent był taki skołowany, że z początku myślał, iż oni o d m a w i
a j ą wyjścia na powierzchnię, a on im ma to nakazać! I to wszystko z
czteroipółminutowym opóźnieniem, wszystko na tle wielkiego, ściszonego głosu
mówiącego: - POKÓJ... WITAJCIE...
   Aż w końcu wszyscy zrozumieli, nawet generał, że nic się
nie da zrobić, że siedemdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi dwóch Ziemian
zbiera się do wyjścia na powierzchnię Marsa, by stanąć przed Obcymi."
   (Tu się włącza na chwilę Theodora. Widzicie, wszyscy byli
tak przekonani, że na Marsie nie ma życia poza może jakimiś porostami, że nie
pomyślano absolutnie o żadnych instrukcjach na wypadek spotkania przedstawicieli
innych ras rozumnych, co więcej - obdarzonych zmysłem telepatycznym.)
   "No więc opróżnili śluzę i gdy schodzili po trapie, Jim
Aruppa schwycił Todda za ramię, a wszyscy usłyszeli poprzez mikrofon umieszczony
w hełmie: - Pamiętaj, draniu! W nogę!
   I nikt nie wiedział, o co chodzi, dopóki nie usłyszeliśmy o
ich wzajemnej prywatnej umowie. Widzicie, po tylu miesiącach spędzonych razem
Jim nie miał zamiaru zagarnąć całej sławy jako Pierwszy Człowiek na Marsie.
Zawsze pytał Todda: - Jak się nazywał d r u g i człowiek na Księżycu? - I Todd
zgadywał dwukrotnie, a nikt inny też tego nie wiedział. Jim nie życzył sobie,
aby się to powtórzyło. Rozkazał więc Toddowi, by schodził po drabince obok
niego; w nogę, i dotknął powierzchni Marsa równocześnie z nim. To też stanowiło
jedną z drobnych utarczek, dzięki którym przez te dwa lata w ośrodku kontroli
lotu nie było aż tak strasznie nudno. Równy gość, ten Jim.
   I tak zstępowali w nogę po drabince ku powierzchni Marsa M
a r s a! - a z odległości stu metrów gapił się na nich nieziemski Twór.
   Podeszli do niego powoli i ostrożnie, przyglądając się
wszystkiemu, a oko śledziło każdy ich ruch. I nie można się było domyślić, jak
ta konstrukcja się tam znalazła - chyba że po bardzo spokojnym i łagodnym locie.
Ale nie widać było żadnych maszyn, w ogóle nic poza tymi wielkimi sześciokątnymi
sferoidami otoczonymi pierścieniem okien. I znajdującym się między nimi
przedziałem. Pierwsze obserwacje, jakie przekazał Jim, były następujące: -
Wydaje się, że jest to całkowicie niemetaliczne. Ale to również nie plastyk.
Wygląda to jak... jak wypolerowany suchy strąk roślinny, z wprawionymi oknami.
Ramy okien również nie są z metalu.
   A potem dotarli do miejsca, skąd widać było okna drugiej
sferoidy... : z nich spoglądało drugie oko!
   Wyglądało dokładnie tak samo jak pierwsze, tylko było nieco
większe i bledsze. Nawiasem mówiąc, ciało otaczające oko również miało odcień
niebieskawy... niczego w rodzaju rzęs nie dostrzegliśmy.
   A później obaj, Jim i Todd, zaczęli się upierać, że to oko
na nich m r u g n ę ł o i kontrola lotu znów zaczęła ich nazywać wariatami.
   Kiedy znaleźli się z przodu, przy otwartej komorze, dali
znaki, jakby coś słyszeli. Następnie głos słyszany przez radio również się
zmienił. - Chodźcie - przemówił tonem wielce przyjaznym. Wejdźcie... proszę,
wejdźcie do środka. Wejdźcie i przywitajmy się, przyjaciele.
   To spowodowało, że Ośrodek wybuchnął nową serią zakazów, w
czasie których obaj mężczyźni ustawili kamerę na zewnątrz na statywie, po czym
weszli do przedziału Obcych, podskakując lekko na wyściełanej podłodze.
Następnie zwrócili się twarzami do nas i usiedli na podobnych do siedzeń
występach. I wówczas te olbrzymie drzwi harmonijkowe zsunęły się łagodnie i
zamknęły ich w środku. Było w nich okno; faktycznie to prawie całe składało się
z okna. Nim jednak ktokolwiek zdołał w jakiś sposób zareagować, drzwi się znowu
otworzyły i Todd z Jimem wyszli na zewnątrz. Usłyszeliśmy: - Powiedzieli nam,
żebyśmy przynieśli jedzenie na jeden dzień.
   I poszli do lądownika po zapasy.
   Jakoś tak się stało, że ten zwykły, czy też może
przemyślany sposób, w jaki to wszystko zrobili, odebrał siłę wielu rozgniewanym
krzykaczom.
   - Mówią, że wody nie trzeba - powiedział Jim Aruppa, gdy
ponownie wychodzili z lądownika. - Ale na wszelki wypadek trochę wzięliśmy.
Nigdy nie myślałem, że tak się stęsknię za piwem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu
i pokazał swą manierkę. - Jak będzie za dużo wody, to umyjemy w niej ręce.
   - Jezu, jakiś piknik sobie robią, czy co? - głos Eggy'ego
Stone'a przebił się przez qgólny rozgardiasz.
   No i tamte drzwi znowu się zamknęły. Widzieliśmy ich przez
okno, jak do nas machają. A potem ten cały pojazd uniósł się po prostu w
całkowitej ciszy i przeleciał jak zaczarowany nad kamerą, potem nad lądownikiem
i zniknął nam z oczu. I przez następne trzydzieści sześć godzin nic się
absolutnie nie wydarzyło, aż...
   Pani posłucha, pani Tanton, może ma pani nagranie tego, co
powiedzieli, kiedy wrócili? Tak mnie podcięło, że nie dam rady wykrztusić ani
słowa więcej."










   A więc mamy przerwę. Cała następna
część została napisana przeze mnie na podstawie raportów Jima i Todda oraz
oficjalnej, wygładzonej wersji, jaka ukazała się w Timesie. Znalazłam stertę
kopii taśm w służbówce dozorcy.
   Przedtem jednak muszę powiedzieć, że Pastor Perry był
bardzo zajęty na marsjańskim niebie. Kontrola lotu miała w końcu choć jednego
astronautę, który reagował na rozkazy, toteż polecono mu, by sprawdził, skąd
Twór przybył w nocy. Pastor Perry zajął się więc swymi wizjerami i czujnikami,
po czym, mniej więcej wtedy, gdy Jim i Todd szli po wałówkę, przekazał swoje
dane. Marsjański budynek czy też konstrukcja "przypominająca stos bąbelków"
znajdowała się u stóp Mount Eleuthera na wschodzie. Ale jak na miasto wyglądało
to osobliwie: bez przedmieść, bez ulic, bez prowadzących do miasta dróg i
żadnych różnic pomiędzy poszczególnymi segmentami. (Oczywiście, że to nie było
miasto; teraz wiemy, że Pastor Perry zobaczył statek.)
   Kiedy więc latające hantle z dwoma mężczyznami na pokładzie
zniknęły z pola widzenia kamer NASA, Perry wiedział, gdzie ich szukać. A w ogóle
choć Pastor był posłuszny rozkazom, on również zachowywał się dziwacznie. Nie z
własnej woli, ale pod ogniem pytań przyznał się jednak, że słyszy w głowie
jakieś głosy zrazu nazywał to "dzwonieniem w uszach" - a kiedy Obcym udało się
wejść na falę kontaktu radiowego, Perry padł na kolana i obserwatorzy z NASA
zobaczyli, iż próbuje on jednocześnie modlić się i płakać. Specjalnie ich to nie
przejęło - zważywszy na to wszystko, co się wówczas działo - ponieważ wiadomo
było, iż Pastor lub zagłębiać się w krótkiej modlitwie na widok jakiegoś
kolejnego dziwu Kosmosu, a przy każdym kolejnym pomyślnym wydarzeniu składał
dziękczynienie. Robił to wszystko całkowicie naturalnie i w żaden sposób nie
obniżało to jego sprawności, toteż ludzie w NASA nie sprzeciwiali się, myśląc
może, iż w ten sposób są kryci na wszystkie strony. Generał Streiter zapytał
Perry'ego o samopoczucie.
   - Nie będę więcej o tym mówił, generale - odparł Pastor.
Rozumiem, że na obecnym etapie ekspedycji wszelkie domniemania są niewłaściwe.
Szczerze jednak wierzę, iż zetknęliśmy się właśnie z... z Mocą Nadprzyrodzoną i
jeśli okażemy się tego warci, kontakt ten wyjdzie nam tylko na dobre.
   Streiter wysłuchał tego w milczeniu; znał Perry'ego jako
wroga czerwonych co najmniej równego sobie i do tej pory spodziewał się, że on
też w nagłej materializacji Tworu zobaczy spisek komunistów. Myśli Pastora
najwyraźniej jednak podążały innym torem, generał zaś szanował go dostatecznie
mocno, iż nie starał się wpłynąć na zmianę tego toru.
   Wracajmy więc do Todda i Jima, których pojazd Obcych unosił
bezszelestnie nad powierzchnią Marsa. Obaj tkwili przy wielkim oknie komory.
Samo wzniesienie się w górę było tak łagodne, że Jim, jak sam to przyznał, nie
zauważyłby tego, gdyby nie wyglądał przez okno. Tym samym wyjaśnił się brak
jakichkolwiek pasów czy uprzęży bezpieczeństwa w wyściełanym pomieszczeniu, w
którym się znajdowali.
   Obaj oczywiście szukali jakiegoś miasta czy osady, czy
choćby wlotów tuneli, i pojawienie się "stosu bąbelków", o którym wspominał
Perry, całkowicie ich zaskoczyło. U góry stosu znajdowała się luka, gdzie
brakowało jednego czy dwóch bąbli; kiedy się do niej zbliżyli, spostrzegli, iż
ich pojazd doskonale pasował do tego miejsca. Ruch do przodu ustał całkowicie; z
delikatnym, niemetalicznym szelestem niosące ich moduły osunęły się w pustą
przestrzeń.
   Todda olśniło. - Hej! - zawołał - to wszystko, to jeden
wielki statek, a nasz pojazd to szalupa!
   W jego umyśle pojawił się odpowiedni obraz. - Tak! odezwali
się chórem Obcy w odpowiedzi - nasz statek! Zanim obaj Ziemianie zdołali
cokolwiek zobaczyć z wnętrza statku, w ich komorze otworzyły się boczne drzwi i
pojawiła się w nich jasnoniebieska macka o skórzastej powierzchni i rozmiarach
mniej więcej węża strażackiego. - Witajcie! - rozległo się wyraźnie w ich
głowach.
   - Witaj - powiedzieli obaj na głos.
   Macka wyciągnęła się ku dłoni Jima, który odruchowo się
uchylił. - Witaj? Witaj? Przyjaciele! - mówił bezdźwięczny głos. - Dotknąć?
   Jim ostrożnie wyciągnął rękę i ku jego zdumieniu, po chwili
zamieszania kontakt, którego pragnął nieziemiec, został osiągnięty.
   - On chce uścisnąć nam ręce! - Jim wykrzyknął do Todda. -
Tak! Przyjaciele! Uścisnąć! - i w przeciwległej ścianie otworzyły się takie same
drzwi, ujawniając drugiego nieziemca. Jego macka była większa, bardziej
pomarszczona, o jaśniejszym odcieniu. - Przyjaciele?
   Nastąpiła seria energicznych uścisków kończyn. Później
drugiemu nieziemcowi zachciało się czegoś więcej. Wyrostkiem macki pociągnął
niezgrabnie, lecz łagodnie za rękawicę Todda, który myślą odebrał niezbyt jasną
prośbę o zdjęcie rękawicy i mówienie.
   Kiedy zdjął rękawicę i dotknął gołą dłonią ciała nieziemca,
westchnął przeciągle i zachwiał się na nogach.
   - Co się stało? Todd?
   - Nic... w porządku, to bardzo... Spróbuj sam.
   Jim zdjął rękawicę i uchwycił wyrostek kończyny Obcego. On
również westchnął - bo gdy nastąpił kontakt, runęła wraz z nim na niego lawina
komunikatów, zarówno słownych, jak i obrazowych, z których wydobywał kawałeczki
opisów wydarzeń historycznych, tego, co działo się obecnie, domniemań, wyobrażeń
(włącznie z obrazem jego samego!), planów, pytań... Było tak, jakby się znalazł
w e w n ę t r z u umysłu Obcego.
   Obaj Ziemianie zaśmiewali się, oczarowani tą niesamowitą
atrakcją, która się im trafiła... a ich chichoty odbijały się echem od ścian
komory. Poprzez filtry powietrza przedostawał się miły aromat, jakby cynamonu.
Jim i Todd byli pierwszymi ludźmi, którzy poznali korzenną woń wydzielaną przez
nieziemców, kiedy ci okazywali podniecenie czy zainteresowanie.
   - To będzie wymagało pewnej praktyki - wykrztusił Jim.
Spróbował przekazać swą myśl Obcemu, którego mackę ściskał, i otrzymał silne
wrażenie potwierdzenia. Nieziemiec delikatnie wysunął mackę z uścisku, tak że
powierzchnia styku uległa ograniczeniu, i napór doznań psychicznych uspokoił się
nieco.
   Potem Obcy postukał w dłoń Jima w pewien sposób, który
wkrótce zaczęto rozpoznawać jako sygnał głoszący: "Mam ci coś do powiedzenia -
pokazania". I Jim stwierdził, że ogląda spójny, zrozumiały "film" o
wcześniejszym przylocie statku Obcych w pobliże Ziemi, o rejestracji licznych
transmisji krążących w eterze - zarówno fonicznych, jak i wizyjnych - i o
wyborze wielkiej masy lądowej Ameryki Północnej na miejsce pobytu na orbicie
stacjonarnej. - Ten sam język - powiedział głos w jego głowie. - Wiele
obrazów... można dużo poznać. - A później próbka materiału badawczego, jaki
nieziemcy mieli do dyspozycji: rozpoznawalne fragmenty Dallas, Muppetów czy
Kojaka, dzienników telewizyjnych - i nieprzerwany strumień reklamówek. - Wielu
nie zrozumieliśmy.
   Fiu! Jim chciał przerwać, ale potok łączności trwał. W
dalszym ciągu dowiedział się z niego, że pojawienie się statku Obcych
spowodowało nieprzyjazne reakcje ze strony sił obrony powietrznej U.S.A.
Nieziemcy również wkrótce odgadli, że na Ziemi występują liczne konflikty między
różnymi ugrupowaniami. Mieli nawet już odlecieć, "poszukać lepszej planety",
kiedy dowiedzieli się o planowanej wyprawie na Marsa. Wydało się im, że będzie
to idealne miejsce na pierwszy kontakt z ludzkością. I tak się tu znaleźli, a
wkrótce znaleźli się tu również dwaj ziemscy astronauci, pogrążeni teraz w
rozmowie, choć do tej pory nie zobaczyli jeszcze całych postaci czy nawet twarzy
swych nowych przyjaciół. (Od początku bowiem nie ulegało żadnej wątpliwości, że
jest to p r z y j a c i e 1 s k i e spotkanie, a owa przyjaźń rosła między nimi
z każdą chwilą.)
   - Teraz chcecie przywitać się z innymi, a potem jeszcze
porozmawiamy?
   - Tak, oczywiście.
   Sekwencja obrazów w myślach Ziemian przygotowała ich na to,
co miało nastąpić, po czym cała tylna ściana ich przedziału otworzyła się jak
ogromna przesłona w obiektywie, odsłaniając ogromną, lekko jarzącą się
przestrzeń. Kiedy się zbliżyli, dostrzegli, iż "stos bąbelków" to w
rzeczywistości powłoka otaczająca puste wnętrze; wszystkie "bąbelki" otwierały
się do środka, gdzie znajdowały się jakieś konstrukcje, których przeznaczenia
Ziemianie nawet nie próbowali odgadnąć. Na ścianach, suficie i podłodze widniały
drzwi prowadzące do takich samych przedziałów jak ten, w którym tu przybyli;
niektóre z nich były jasno oświetlone, inne ciemniejsze, jeszcze inne zupełnie
czarne. Całość przypominała ogromne audytorium czy salę kongresową. U wejścia do
poszczególnych przedziałów stał nieziemiec, czasem dwóch lub więcej, a wszyscy
swymi pojedynczymi oczyma patrzyli w ich kierunku.










   I tu muszę się zatrzymać, aby
przygotować was na to, co do tej pory skrzętnie omijałam: kształty Obcych.
   Barwę oczywiście znacie: głównie błękit nieba, tu i ówdzie
przetykany jaśniejszymi lub ciemniejszymi plamami, od granatu do bladej
niebieskości, odcienie zaś - od szarego do jaskrawego. A kształt oczu był
całkiem ludzki, choć rozmiar zbliżony do średniej wielkości beczki. A wspomniane
już macki - każda zaopatrzona była w przyssawki, na razie nie aktywne, chyba że
któremuś z właścicieli przyszła ochota, by zawisnąć u góry.
   Do tej pory nie wspomniałam jeszcze wszakże o ogólnym ich
kształcie.
   Na Ziemi znajduje się jedno i tylko jedno zwierzę, do
którego Obcy byli podobni i to bardzo. Mówiąc krótko i brutalnie, wyglądem
przypominali olbrzymie niebieskie ośmiornice.
   Widok ich był, oczywiście, przerażający.
   Poza oczywistymi problemami językowymi (ten ośmiornic czy
ta ośmiornica?) odrodziły się przy okazji wszystkie dawne stereotypy z powieści
i filmów grozy. I nic dziwnego - były to bowiem f a k t y c z n i e zwykłe
wielkie, powietrzodyszne ośmiornice; późnij wszyscy dowiedzieliśmy się, że ich
ewolucja nastąpiła w oceanach, a w miarę ich wysychania, Obcy stopniowo
przystosowali się do życia na lądzie. Ich płaszcze zatraciły zdolność odrzutu, a
cztery tylne macki przekształciły się w kończyny zdolne do poruszania się po
lądzie, podczas gdy pozostałe przejęły funkcję manipulatorów oraz organów zmysłu
telepatycznego.
   Głowy ich były wielkie i całkowicie pozbawione owłosienia;
nad pojedynczym okiem błyszczące. Płaszcze zaczynały się w tym miejscu, gdzie
człowiek ma podbródek; pod nimi skrywały się nosy i usta czy też dzioby,
cokolwiek mają ośmiornice. Poniżej falującej krawędzi płaszcza ukazywała się
ciemniejsza masa wyrostków, niczym kępki sierści, a między nimi widać było
drobne, bardzo delikatne macki o niewiadomym przeznaczeniu.
   W sumie, gdyby nie ich naprawdę przepiękne ubarwienie, miły
zapach, a także wyjątkowo przyjazne spojrzenie olbrzymich oczu, pierwszym
wrażeniem człowieka na ich widok byłaby odraza granicząca z przerażeniem.
   Ziemska prasa i telewizja na początku oczywiście oszalały;
nawet najstateczniejsze gazety pełne były tytułów w rodzaju: OLBRZYMIE
NIEBIESKIE OSMIORNICE NA MARSIE! Ośmiornica! - ta nazwa sama w sobie nie wzbudza
zaufania, stąd cały ten mój przydługi wstęp zamiast prostej relacji faktów z
notatek prasowych.
   Kiedy pojawiły się pierwsze zdjęcia, zrobiło się trochę
lepiej, ponieważ sylwetki Obcych były tak wdzięczne i gibkie. Ich zasadniczo
promieniste ciała znajdowały się wyraźnie w stadium przechodzenia do postawy
pionowej, dwustronnie symetrycznej: cztery "tylne" nogi-macki były znacznie
dłuższe i mocniejsze, przez co uwalniały od konieczności chodzenia pozostałe
cztery kończyny. Szczerze mówiąc, jeśli (jak się faktycznie działo później)
niezbyt duży osobnik wkładał długi płaszcz z kapturem okrywającym połyskliwe
sklepienie czaszki, mógł uchodzić za mocniej zbudowanego człowieka. A Obcy
utrzymywali przeważnie postawę wyprostowaną, wyglądając jak wielorękie bóstwa
indyjskie - no i pachnęli przepięknie. Tak więc, gdy Ziemianie lepiej się im
przyjrzeli, dawne fantastyczne wyobrażenia potworów komiksowych okazały się
zdecydowanie nieodpowiednie i zostały wkrótce zapomniane.
   Podczas gdy Todd i Jim chłonęli zmysłami wygląd
otaczających ich słuchaczy - i odwrotnie - nowi przyjaciele rozsuwali ściany ich
przedziałów i przenosili siedzenia na sam skraj.
   - Będziemy mówić wszyscy do wszystkich w ten sposób.
Pokażemy wam. - I gestami wskazali siedzenia Jimowi i Toddowi. - Nie bójcie się,
że spadniecie, złapiemy was.
   Następnie obaj nieziemcy stanęli z dwóch boków, mackami
komunikacyjnymi objęli ramiona Jima oraz Todda i zdawali się słuchać.
   - Nie... ubranie za grube. Możecie zdjąć? Powietrze tu
dobre. - I obaj mężczyźni ochoczo odpięli hełmy (doznając z miejsca zawrotu
głowy od goździkowego aromatu), po czym zaczęli się rozbierać. Trochę było im
głupio na oczach tylu obserwatorów, ale do cholery, nie miało to większego
znaczenia niż widok niedźwiadka bez majtek. Gdy byli już całkowicie nadzy,
usiedli ponownie, a macki powróciły.
   - Ach! Bardzo dobrze!
   Po tych słowach Obcy wyciągnęli pozostałe ramiona
komunikacyjne do swych braci zajmujących sąsiednie przedziały, ci zaś jeszcze
dalej, tak że w końcu cały amfiteatr osnuł się jakby misterną siecią, w której
ośrodku znajdowali się dwaj Ziemianie.
   Kiedy to się wszystko działo, Todd poczuł, że coś łechce go
w łydkę. Spojrzał w dół i dostrzegł ciemnoniebieską mackę wysuwającą się z
pomieszczenia pod spodem. Usłyszał czy raczej wyczuł coś, co mogło być tylko
chichotem i w następnej chwili nad krawędzią podłogi pojawiło się troje
okrągłych, jasnych oczu. Do nozdrzy Todda doleciał wyraźny korzenny aromat
zainteresowania.
   Sąsiadujący z nim nieziemiec wydał karcący odgłos i machnął
wolną macką w kierunku ciekawskich oczu. - Ci młodzi! - Zaglądając za krawędź
podłogi Todd i Jim zobaczyli grupkę małych nieziemców, którzy wyraźnie usiłowali
włączyć się do sieci za pomocą krótkiego spięcia. - Nic nie szkodzi - uśmiechnął
się Todd. - Nam to żadna różnica.
   Wówczas dwaj opiekunowie Ziemian zezwolili małym, by swymi
mackami dotykali ich nóg i stóp.
   - Dobrze więc... wy zaczynacie? - odezwa się sąsiad Jima. -
Och, zaraz.. my nazywamy się Anglowie. An-glo-wie - powtórzył na głos. - A wy?

   - Witajcie, Anglowie! - powiedział Jim do obu. - My
nazywamy się lu-dzie. Ale - tu wskazał na jednego z nich - masz chyba własne
imię, tylko dla siebie?
   No więc ta "godzina pytań i odpowiedzi" stała się wstępem
do nauki trudniej umiejętności mowy umysłów. Chwilę zabrało ustalenie
poszczególnych osobników, a i później Ziemianie nie mieli pewności, czy im się
to udało.
   - Zwyczajowo - oświadczył Jim - gdy o kimś tu mówią,
następuje szybki obraz danego osobnika czy też jakiejś jego czy jej
charakterystycznej cechy osobistej. Nie wydaje mi się, by imiona wyrażane
słowami często tu występowały. Nasi przyjaciele wszakże mówiąc o sobie
wypowiedzieli coś jakby imiona - Urizel i Azazel, o ile dobrze zrozumiałem.
Spróbujemy tak się do nich zwracać i zobaczymy, co z tego wyjdzie. - Następnie
otoczył Todda ramieniem i zwrócił się do nieziemców. - My razem to lu-dzie. Ale
on sam - wskazał ręką - nazywa się Todd. Ja, to Jim. Todd... Jim. Jim... Todd.
Rozumiecie?
   - Ja Jane, ty Tarzan - mruknął Todd.
   - Zamknij się, idioto, nie pora na żarty. Wpierw musimy się
upewnić co do ich poczucia humoru. Dobrze. Urizelu, Azazelu i wy, pozostali
Anglowie - czego chcecie się najpierw dowiedzieć o nas, ludziach?
   I tak się zaczął największy wykład antropologiczny w ich
życiu. Zdumiewająco szybko wszystko zaczęło się toczyć w sposób uporządkowany:
pytania ludziom przekazywali ich obaj nieziemscy przyjaciele. I nie było w tym
nic dziwnego, zważywszy na to, że pierwsze informacje o Ziemi Obcy czerpali z
telewizji, iż początkowe pytania dotyczyły spraw gospodarczych. Todda spotkała
przyjemność odpowiedzi na pytanie "Co to są pieniądze?" Udało mu się wywołać w
umyśle obraz środka wymiennego przechodzącego z rąk do rąk w świecie człowieka.
Szczęśliwie Anglowie znali rasę, do której dało się to odnieść: Jim otrzymał
telepatycznie obraz kosmatych brązowych stworów noszących nawleczone na ogony
stosy kwadratowych przedmiotów, które musiały być prymitywnymi monetami.
   - Cholera, a jak któryś naprawdę się wzbogaci? - Todd nie
oczekiwał na to odpowiedzi, ale Anglowie zrozumieli sens tego pytania i
przekazali mu wyraźny obraz pompatycznie kroczącego kosmacza, za którym
postępował orszak wyspecjalizowanych tragarzy monet z wyprężonymi ogonami
załadowanymi po sam czubek.
   Roześmieli się zarówno ludzie, jak i Anglowie.
   - A po co wam pieniądze? - zapytał Azazel. Jim przełknął
ślinę i spróbował wywołać obraz kasjera bankowego, skarbca, książeczki czekowej.

   - Boję się, że oni dostaną zupełnego pomieszania w kwestii
systemu finansowego - powiedział do Todda. - Ale do cholery, chyba jest on
bardziej sensowny niż noszenie pieniędzy na ogonie!
   - Zaczynam mieć wątpliwości - mruknął Todd. - Nie, nie -
odezwał się pospiesznie do Azazela. - Nieważne.
   Z powyższego wynika wyraźnie, że Ziemianie nie byli
pierwszą rasą, na jaką napotkali Anglowie. Jim i Todd otrzymywali przelotne
obrazy wielu innych obcych gatunków, planet, miast, statków. Ich przyjaciele
wyraźnie należeli do rasy galaktycznych turystów, uwielbiających zwiedzanie i
poznawanie nowych istot rozumnych.
   Co się zaś tyczy ojczystej planety Anglów - już dawno
bowiem Jim i Todd zyskali pewność, iż nie są oni Marsjanami pokazano im obraz
świata bardzo przypominającego Ziemię, ale zieleńszego, krążącego wokół słońca
typu GO. Widok pobliskich konstelacji pozwolił Ziemianom ustalić, iż słońce
znajdowało się w pobliżu mgławicy w mieczu Oriona. Zbliżenie obrazu ukazało
przeuroczy krajobraz z miastem zbudowanym również z "bąbelków".
   Anglowie zaś nie byli jedynymi mieszkańcami tej planety!
Znajdowała się tam jeszcze jedna rasa... nie, chwileczkę, k i e d y ś
zamieszkiwała ten świat inna rasa "wiele czasów temu". Z wielu nieziemskich
umysłów popłynął ku Ziemianom obraz stworzenia przypominającego z wyglądu
morświna, lecz z nogami. - Odeszli - mówili Anglowie, ale czy oznaczało to, że
opuścili ten świat, czy też, że wymarli, nigdy się do końca nie wyjaśniało; może
sami Anglowi tego nie wiedzieli. Teraz oni jedni zamieszkiwali ten świat.
   Jeden z ostatnich przekazanych faktów okazał się
sensacyjny: marsjańskie "bąbelki" nie były jedynym statkiem Anglów w Układzie
Słonecznym. Umieścili oni kilkanaście innych wraz z wielką ilością sprzętu na
Księżycu, po drugiej stronie, gdzie nie można było tego wszystkiego dojrzeć. Na
ich pokładach znajdowali się kolejni Anglowie, którzy po prostu chcieli spać aż
do chwili znalezienia naprawdę obiecującej planety. ("Obudźcie nas dopiero
wtedy, gdy dokądś dotrzemy!") W stanie uśpienia znajdowały się również bardzo
młode osobniki. Jeden (czy może kilka) ze statków zawierał przedstawicieli innej
rasy, których planeta była zagrożona, toteż Anglowie podjęli się znaleźć im
nową. (Z ich doświadczenia wynikło, że galaktyka pełna jest odpowiednich planet
tylko czekających na odnalezienie.) Tej konkretnie rasie potrzebne była
środowisko wodne.
   Kolejny statek zawierał zestaw nasion i zapasów żywności;
pomimo swobodnego zachowania Anglowie byli w istocie rasą bardzo praktyczną,
jeśli chodzi o sprawy zasadnicze. I przynajmniej dwa ze statków były puste; na
jednym uprzednio podróżowały jeszcze inne istoty, którym Anglowie już znaleźli
odpowiednią planetę. Ostatni zaś miał na pokładzie spektakularny ładunek, który
już wkrótce mieli zobaczyć wszyscy Ziemianie.
   (Oczywiście, dowiedziawszy się o istnieniu następnych
statków generałowie i inni zaczęli natychmiast podejrzewać, iż są tam również
okręty bojowe oraz inne urządzenia militarne, i podjęli realizację tajnych
planów zmierzających do przeprowadzenia lotu szpiegowskiego wokół Księżyca. Ale
nic z tego nie wyszło i również nic wrogiego się nie pokazało.)
   Każde pytanie prowadziło do dziesięciu następnych; godziny
mijały niczym minuty. W końcu narastające uczucie pustki w żołądkach zmusiło
Jima i Todda do prośby o przerwę.
   - Zjemy teraz?
   Okazało się, iż Anglowie również byli głodni i zmęczeni,
ale fascynacja opowieścią ludzi nie dawała im przestać pytać. Jednak na słowa
Jima rozległ się okrzyk ulgi ze strony młodych zebranych w przedziale poniżej.
Po chwili wnieśli do audytorium kosze czegoś, co wyglądało jak suchary, i
zaczęli je roznosić wśród obecnych. Każdy z Anglów wziął jeden i wsunął go pod
płaszcz, gdzie, jak zakładali Ziemianie, znajdowały się usta czy też może dzioby
nieziemców.
   - Musimy sobie teraz wyjaśnić sprawy płci - stwierdził
Todd, mówiąc z pełnymi ustami. - A, do diabła. Jak się do t e g o zabrać,
Tarzanie?
   - Może lepiej się wstrzymać, dopóki nie znajdziemy
prawdziwej Jane? - Jego słowa, niestety, się sprawdziły. Co prawda, Todd spotkał
się z pewnym zrozumieniem, kiedy zaczął opisywać ludzkie płci: - Ludzie tacy,
jak Jim i ja - wskazał na swe genitalia - nazywają się "mężczyznami". Inni
ludzie mają wyrostki t u, ale nie t u, i nazywamy ich "kobietami". Oba zaś
rodzaje są potrzebne do powstawania młodych. A jak u was powstają młode? -
zakończył pytaniem.
   I tu wszelkie pozory zrozumienia znikły, a pytanie Anglów
Jak nazywacie Mathlon? - zapędziło wszystkich w kozi róg. Obrazy umysłowe Anglów
wybierających coś z kałuży niewiele pomogły.










   To znowu ja, Theodora Tanton, od
siebie. Wybrałam to wszystko z długiego raportu Jima, by przekazać nastrój i
niektóre z problemów; podejrzewam zresztą, iż pewne kwestie poruszono dopiero po
obiedzie. I nie mordujcie mnie, siostry, o te sprawy płci oraz "wyrostki" -
facet się właśnie w ten sposób wyraził. Przeważnie przekazuję dialog tak, jakby
przez cały czas mówiono na głos; nie podkreślam tego, czy dana wypowiedź padła
telepatycznie, czy głosem. Ludzie i Anglowie wypracowali sobie swoisty żargon
półsłowny, półtelepatyczny, który spełniał swe zadnie.










   Popołudnie, czy też raczej jego
reszta, minęło równie szybko, jak ranek i wkrótce światło słoneczne
przesączające się do wnętrza audytorium nabrało czerwonej barwy typowego
marsjańskiego wieczoru.
   - Musimy już wracać - powiedzieli mężczyźni. - Pewnie się
już o nas boją.
   - Okay! - rzekł Urizel i wszyscy się zaśmiali. Ziemianom
najtrudniej było oswoić się z tym, jak bardzo śmiech Anglów przypominał ludzki -
oni zaś myśleli to samo o naszym.
   Zamknięto więc drzwi, ludzie włożyli skafandry, moduł
bezszelestnie wysunął się ze swej luki i ranna podróż się powtórzyła, tyle że w
odwrotnej kolejności. Ziemianie znowu spróbowali sprawa ta uprzednio nawracała
przez cały dzień - pojąć źródło siły napędowej, ale zawsze ta sama odpowiedź nie
przybliżała zrozumienia ani trochę.
   - Robimy to ciałem - wyjaśniali Anglowie. - Właśnie tak...
- i mówiący te słowa unosił się kilka metrów w górę, bez wyraźnego wysiłku, po
czym znowu opadał. - Wy nie robicie, co? Znaleźliśmy wiele ras, które tego nie
robią; a tylko jedną, która robi. - I w głowach Ziemian pojawiał się obraz
wielkiego stwora przypominającego płaszczkę, unoszącego się nad obcym
krajobrazem. Anglowie z żalem postukiwali się w czaszki. - Lata ładnie, ale nie
ma za dużo mózgu. Może będzie później.
   Teraz, w drodze powrotnej okazało się jasne, iż przyjaciele
Ziemian po prostu napędzali swój pojazd p o p y c h a j ą c go w górę od
wewnątrz, tak jak siedzący pod stołem człowiek mógłby unieść go na plecach, ale
bez konieczności posiadania punktu oparcia. I wyraźnie ich to nie męczyło.
   - Jest to najpewniej jakaś antygrawitacja - Jim później
przekazał na Ziemię.
   Pokazano im jeszcze coś: w pomieszczeniach na obu końcach
pojazdu znajdowało się okno w podłodze, pod którym sterczał rząd świateł
zewnętrznych, również podczerwonych. Zasilały je niewielkie akumulatory.
   - Szybko się zużywają - stwierdził Azazel, wyraźnie
niezadowolony. I Anglowie włączyli światła zewnętrzne, dopiero gdy znaleźli się
nad lądownikiem. To urządzenie było pierwszą konstrukcją z metalu czy drutu;
jaką Jim i Todd zobaczyli u Obcych. Wyglądała na ręczną robotę. - Dostaliśmy to
od specjalnych istot - stwierdził Azazel i przekazał obraz jakichś nieziemców
wyraźnie w warsztacie. - Nie u nas.
   - My też robimy światło - dodał Urizel i spod jego (czy
jej) płaszcza błysnęła nagle łagodna poświata, która osiągnęła pewne natężenie,
po czym zgasła. - Działa - oświadczył z naciskiem większy nieziemiec. Światło
wyraźnie przeznaczone było tylko do spraw specjalnych; Anglowie mieli
fantastycznie dobry wzrok, równie sprawny w nocy. Ziemianie podejrzewali, iż
tamci użyli reflektorów głównie na rzecz ludzi, a nie ich samych. - Wy dobrze
nie widzicie w ciemności.
   - Może się zdziwili, gdyśmy nie zobaczyli, jak wczoraj
nadlatywali - powiedział Jim.
   A potem trzeba się było pożegnać i wracać do własnego
maleńkiego pojazdu. I zdać sprawozdanie kontroli lotu.
   - Założę się, że przetrzymają nas parę godzin - nachmurzył
się Todd. Okazało się, że miał słuszność. Kevin dobrze pamięta okrzyk, jaki
rozległ się w wielkiej sali, gdy kamera pochwyciła światła zbliżającego się
pojazdu. A potem astronauci spędzili pół nocy przekazując i zapisując to
wszystko, co tu zrelacjonowałam, pomijając liczne wycięte przeze mnie
powtórzenia i pomyłki.
   Och, zapomniałam o jednej ważnej rzeczy. Na chwilę przed
odlotem z kopuły ważnie wyglądający Anglo przekazał propozycję za pośrednictwem
Azazela.
   - Mówi, że moglibyśmy was zabrać na Ziemię. Będzie szybko,
może trzydzieści-czterdzieści waszych dni. Zabierzemy tego człowieka, co teraz
jest na niebie, zostawimy tu wasze statki, zabierzecie je kiedy indziej. A wy
nam pomożecie przywitać się z Ziemią.
   Co za propozycja! - I z miękkim lądowaniem na końcu!
wyjęczał Todd w ekstazie.
   - Powiedz mu, że tak, bardzo się cieszymy - odparł Jim.
Zaraz... czy to wasz przywódca?










   I tu mamy kolejny temat, którym się
dotąd nie zajmowałam: system władzy u Anglów. Na ile mogliśmy w ogóle to
ustalić, nie mieli żadnego. Starsi Anglowie tworzyli luźną strukturę ciała
doradczego, w którym mógł się znaleźć każdy, kto miał na to ochotę. Wszelkie
kwestie, na przykład, dokąd się udać czy jak postąpić w konkretnej sprawie,
rozstrzygano, jak się wydaje, za pomocą wspólnoty umysłów. Ktoś podsuwał jakiś
pomysł, nad którym wszyscy się zastanawiali do chwili uzyskania porozumienia. A
co się działo w przypadku jakiejś poważnej różnicy zdań? Anglom jednak się
widocznie takie nie trafiały. - Każdy po kolei ma rację - oświadczył Azazel
niedbale.
   W każdym razie stało się tak, że wielki powrót do domu
naszej zakończonej powodzeniem wyprawy marsjańskiej nastąpił na pokładzie obcego
statku w żaden sposób nie podporządkowanego NASA, choć Anglowie uprzejmie
przystali na utrzymywanie łączności z kontrolą lotu. Dziwili się też niezmiernie
ścisłym nadzorem, jaki ośrodek kontroli lotu życzył sobie nad nami sprawować. U
nich było wyraźnie tak, że jeśli ktoś chciał gdzieś lecieć, to po prostu leciał,
na księżyc czy gdzieś.
   Wyglądało na to, że rytuał dojrzałości obejmował zadanie
wykonania własnego pojazdu kosmicznego (za surowiec służył olbrzymi wysuszony
strąk nasienny) oraz przygotowanie go do dalekich wypraw. Dysponując zmysłem
telepatycznym Anglowie nie obawiali się tego, iż ktoś się może zagubić, a
zresztą na ich własnej planecie nic im specjalnie nie groziło. Co najwyżej
któryś z młodych mógł tak swą telepatyczną paplaniną czy natręctwem dokuczyć
starszemu, że ten poskarżył się radzie, a ta z kolei uziemiła łobuziaka na
tydzień czy dwa. Młodym, tak jak wszędzie, imponowała szybkość, toteż
nieustannie usprawniali swe pojazdy; które stawały się niemal ich drugimi
domami. Jak można było wnioskować, klimat na planecie Anglów nie należał do
najsurowszych.
   Wszystko to wyglądało idyllicznie; nie tylko ja się
zastanawiałam, dlaczego zatem opuścili swój świat...
   Dzień przybycia Anglów na Ziemię został tak dokładnie
omówiony w najróżniejszych źródłach, że mam tylko niewiele do dodania - na
przykład o panice. Na początku wszystko szło normamie: wielkie beżowe gniazdo
bąbli opadało ku miejscu lądowania - jedynej wyspie na morzu ludzi - eskortowane
pod koniec lotu przez wszystko, co lotnictwo zdołało unieść w powietrze. Statek
Obcych osiadł sprężyście i nim jeszcze skończył się kołysać, w otwartych
drzwiach pojawiły się postaci Anglów ciekawie wyglądających na zewnątrz. Kilkoro
z nich uniosło trzech astronautów i przeleciało z nimi ku otoczonemu kordonem
strażników miejscu powitania.
   Wśród towarzyszących astronautom Anglów znajdowali się
Urizel i Azazel oraz paru starszych członków rady, których udało się do tego
namówić. Powitanie odbywało się w sposób nader nietypowy: wszyscy widzieli, że
astronauci próbowali zdać sprawozdanie dowódcy lotu zgodnie z rygorami
dyscypliny wojskowej, ale Anglów trudno było utrzymać w ryzach. Już po chwili
zaczęły się przekazy telepatyczne do wszystkich, bez zwracania uwagi na
protokół. Następnie dobrali się do systemu nagłośnienia i zaraz wszyscy
usłyszeli: "Witajcie! Pokój! Przyjaciele!" Dziennikarze przerwali kordon
strażników w pobliżu statku i zaczęli wszędzie włazić. Wśród reporterów z NASA
był i Kevin, który później przekazał mi co nieco. Natomiast starsi członkowie
rady Anglów, dla których jeden Ziemianin był podobny do drugiego, zaczęli
pozdrowiać policjantów i ludzi z bezpieki, którzy ze zwartymi ramionami
usiłowali przezwyciężyć napór tłumu. Podczas zaś powolnego przelotu astronautów
na miejsce powitania inni Anglowie zaczęli już krótkie przeloty nad głowami
tłumu.
   Wszystko więc zwiastowało kłopoty i wkrótce się to
wydarzyło: paru młodych Anglów wyleciało ze swych przedziałów z ramionami
pełnymi czegoś; przelecieli na prawo szukając miejsca do lądowania, wołając:
"Przyjaciele!" i śmiejąc się tym całkiem ziemskim śmiechem. W ramionach zaś
unosili wyciągnięte z tanków hydroponicznych kwiaty - wielkie, aromatyczne
rośliny, które niestety wyglądały odrobinę jak granaty ręczne. Tłum był wszędzie
gęsty, toteż Anglowie nie lądując zaczęli zrzucać owe kwiaty na głowy gapiów. Ci
zafalowali: niektórzy zaczęli się cofać w popłochu, inni napierali ciekawie. A
młodzi nieziemcy krążyli nisko śmiejąc się i obrzucając ludzi kwiatami.
   Nagle ktoś przestraszył się naprawdę i w jednym miejscu
zaczęła się panika. Inni na widok uciekających, czując ich napór sami zaczęli
biec. Rozległy się okrzyki. Napór szybko narastał i nagle jakaś kobieta
krzyknęła i upadła.
   Wszystko to na ekranach telewizyjnych ukazywało się jako
niewielki ośrodek zamieszania, które nastąpiło, gdy przez cały czas astronauci i
towarzyszący im Anglowie przeciskali się między dwoma szeregami strażników ku
podwyższeniu, gdzie czekał prezydent wraz ze swą świtą. Kiedy rozległy się
okrzyki uciekających, orkiestra dęta marynarki wojennej zagrała głośniejszy
kawałek, co tylko wzmogło zamieszanie, choć muzyce udało się zagłuszyć okrzyki
przerażenia.
   Wyczuwając, co się dzieje, Urizel odsunął się od Todda i
wzleciał nad centrum paniki z zamiarem zapędzenia młodych Anglów z powrotem do
statku. Jednak pojawienie się potwora o znacznie większych rozmiarach jeszcze
bardziej przeraziło ludzi. Leżąca kobieta poczuła pierwsze uderzenia stóp i
zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Dostrzegłszy ją Urizel dał nura i wysunął długie
macki, by ją podnieść, czym już zupełnie wystraszył wszystkich w okolicy.
   Mniej więcej wtedy rozległy się syreny wozów policyjnych i
wycie zbliżającej się karetki. To wywołało zamieszanie wśród tych obserwatorów,
którzy jeszcze znajdowali się z dala od ośrodka paniki. Niektórzy starali się
pozbierać swoje rodziny i uciekać jak najdalej, podczas gdy inni pchali się w
sam środek rozgardiaszu. Wrzaski zaczęły nabierać rytmu najwyższej trwogi. A
przez cały ten czas astronauci i Anglowie na czerwonym dywanie zmierzali ku
prezydentowi na podwyższeniu.
   Tu trzeba zauważyć, że każda obdarzona telepatią rasa jest
świadoma niebezpieczeństwa, jakie powoduje rozszerzająca się panika:
niebezpieczeństwa nawałnicy myśli. Wszyscy więc Anglowie, zarówno na zewnątrz,
jak i wewnątrz statku, wyczuli, co się dzieje i czym się to może skończyć. Ich
odpowiedź nastąpiła automatycznie.
   W doskonałej harmonii wszyscy porzucili dotychczasowe
zajęcia i wysłali jednolity, potężny rozkaz telepatyczny: - CISZA! USPOKÓJCIE
SIC! ZASNIJCIE!... CISZA! USPOKÓJCIE SIF! ZAŚNIJCIE! - Rozkaz uderzył we
wszystkich ludzi zgromadzonych na placu.
   Taka była moc tego polecenia, że już po pierwszym
powtórzeniu jęki i okrzyki zamarły w ludzkich gardłach. Ryk przeszedł w osobliwą
ciszę, w której rozległo się jeszcze kilka taktów marsza wojskowego, nim grająca
go orkiestra również poddała się działaniu nakazu. Biegnący zwolnili kroku,
zatrzymali się; głowy ich opadły, ujrzeli przed oczyma miły widok ziemi,
zapraszający, by się na niej położyć i odpocząć. I nagle, kilka chwil zaledwie
po tym, jak się rozległ ten wszechpotężny rozkaz, dziko podniecony tłum
przeistoczył się w łan uśpionych ludzi. Niektórzy spali wtuliwszy głowy w
kolana, inni rozciągnęli się całkowicie, oparłszy głowy na ciałach sąsiadów.

   Policjanci i tajniacy również ulegli nakazowi; po chwili
heroicznej walki opadli na ciała tych, których mieli utrzymywać z dala od
przybyszów.
   Orkiestra i głośniki zamilkły; na podwyższeniu dostojnicy
zachowali na tyle przytomności umysłu, by przed zapadnięciem w sen znaleźć sobie
jakieś wygodne krzesło. Prezydent już spał; otworzył usta i wydał kilka
chrapnięć świadczących o głębi tej drzemki. Jego małżonka spała bardziej
dystyngowanie. Z daleka nadleciała jakaś mewa, która przysiadła na sekretarzu
stanu i zasnęła na jednej nodze.
   Wysoko w górze nad ośrodkiem zamieszania unosił się Urizel
trzymając w objęciach uratowaną, uśpioną kobietę. Dostrzegł stojącą karetkę i po
płynących z jej strony obrazach psychicznych domyślił się, że służy ona do
niesienia pomocy.
   - Zbudźcie się - polecił sanitariuszom. - Człowiek cierpi.
- Mężczyźni nagle odzyskali przytomność; przecierając oczy pochwycili nosze.

   - Połóżcie ją tutaj.
   Leżący obok fotoreporter również się zbudził, instynktownie
sięgnął po aparat i doczekał się serii zdjęć swego życia: fotografie Urizela z
kobietą fotogenicznie wyciągniętą na jego mackach, podczas gdy w jego oku
widniały troska i współczucie, znalazły się na czołówkach wszystkich gazet, pod
nagłówkami w rodzaju: "KOSMITA RATUJE KOBIET)ć PRZED NAPOREM TŁUMU! KOSMITA
NIESIE URATOWANIA KOBIETF DO KARETKI!"
   (Później dowiedziałam się od Kevina, który również się tam
znajdował i zbudził się jeszcze przed owym fotoreporterem, że przebudzenie tegoż
szczęśliwie nastąpiło zbyt późno jak na jeszcze bardziej sensacyjne ujęcie.
Niosąc kobietę Urizel stwierdził, że jej budowa różni się od ciała znanych mu
astronautów, postanowił więc wykorzystać okazję, by zbadać rozmieszczenie i
naturę "wyrostków", o których wspominał Todd - w wyniku czego odzież kobiety
znalazła się w jeszcze gorszym stanie niż przedtem.)
   Okazało się, że kobieta nazywa się C.P. Boynton. Odniosła
jedynie lekkie potłuczenia, a jej relacje dla prasy aż ociekały najwyższym
podnieceniem.
   - Tak się bałam, wiedziałam, że stratują mnie setki ludzi,
a ja tego nie przeżyję. Modliłam się: "Boże, pomóż mi!" I nagle zjawiła się ta
wielka błękitna istota lecąca ku mnie jak anioł; sięgnęła ku mnie i wyciągnęła
mnie spod tych strasznych nóg! A jak przepięknie pachnęła!
   Chciałam przez to przekazać, że już od pierwszego dnia
Anglowie stali się ulubieńcami prasy.
   Wracajmy teraz do podwyższenia, gdzie nareszcie rozpoczęło
się oficjalne, prezydenckie powitanie. Perry taktownie zbudził wielkiego
przywódcę mówiąc:
   - Panie prezydencie, sądzę, że chciał pan powiedzieć kilka
słów - po czym automatycznie wpadł we własną mowę, akurat w porę, by powstrzymać
członków rady Anglów przed odlotem do statku. Zagrała orkiestra, raczej
nieskładnie - ale to nieprawda, co mówią, że wówczas, czy kiedykolwiek później
grali "Boże, jak blisko do Ciebie". I wszystko potoczyło się zwykłym trybem.

   Kiedy przyszedł czas na Todda, Jima i Perry'ego, by się
rozstać ze swymi nieziemskimi przyjaciółmi, z którymi spędzili ponad miesiąc
wspólnej podróży, zaczęły się emocje. Jak stwierdzono, podczas drogi powrotnej
Pastor Perry szczególnie upodobał sobie Azazela. Teraz zaś, na podwyższeniu
wielkie błękitne sylwetki Anglów odwracały się, by odejść ku swemu statkowi i
pozostawić ludzi sobie samym. Wyprostowani na tylnych mackach, górowali nad
wszystkimi, gdy żegnali się uprzejmie z prezydentem, jego małżonką oraz
sekretarzem stanu, obecnie już bez mewy. Perry cicho przysunął się bliżej. Nagle
padł na kolana i otoczył ramionami macki, na których stał Azazel. Po chwilowym
zamieszaniu okazało się, że Perry po prostu tuli się do nieziemca wcisnąwszy
twarz w jego bok - i płacze. Coś mamrotał pod nosem, coś tak osobistego, że nikt
nie słuchał poza Kevinem. A już w ogóle nikt nie mógł się dowiedzieć, jakie też
myśli Ziemianin i jego wielki nieziemski przyjaciel wymieniali między sobą.
   Ta osobliwa scena trwała tylko przez chwilę. Potem Perry
wstał z wielką godnością i zajął miejsce u boku Jima i Todda. A już po chwili
zapomniano o wszystkim, bo zaczęło się ogólne ściskanie rąk i macek.
   Kevin, który stał tuż przy podwyższeniu, powiedział mi
później, że z ust Perry'ego padły te słowa: "Non Angli sed angeli" - a jeśli nie
od razu się domyśliliście, co to znaczy, słuchajcie dalej.
   Aby podsumować wrażenie, jakie ogólnie wywarli Obcy,
zacytuję list, jaki otrzymałam w odpowiedzi na mój pierwszy apel, by zgłaszali
się naoczni świadkowie. Jej autorką była Cora-Lee Boomer, lat obecnie
osiemdziesiąt dziewięć.
   "Oczywiście oglądałam to wszystko w telewizji. Może zresztą
w ten sposób widziałam lepiej. Wojsko odgrodziło to wielkie piaszczyste miejsce,
suche jezioro Jakieśtam. Wszędzie postawili wartowników, ale ludzie i tak się
dopchali. A około jedenastej, pamiętam dobrze, bo był to czas na karmienie
Donalda, zobaczyliśmy, jak toto zlatuje z nieba. Wyglądało jak wielka kiść
winogron, tylko bez szypułek.
   I cały czas opadało, naprawdę powoli, chyba po to, żeby
nikomu nic nie zrobić, a po chwili dokoła niego już latał helikopter i
fotografował. Miało taki kolor... jakby opalenizny, a zewsząd sterczały mu
anteny. Takie kule ściśnięte razem jak coś... jak plaster miodu. Kiedy
opublikowali zdjęcia, widać było te wyglądające na zewnątrz niebieskie oczy.
Bardzo ładne. Szkoda, że nie umiem tego lepiej wyrazić.
   Przeważnie próbuję nie myśleć o tym; nawet dziś po prostu
to widzę. Ale facet, z którym wtedy żyłam, on myślał, że jest taki cwany. A ja
byłam młoda i głupia, i robiłam to, co mi kazał. On powiedział, że to wszystko
jest na nic. Trzymaj się z dala od śmieci białych, powiedział. Bardzo
przepraszam. Byłam taka młoda.
   Ale kiedy wylądowali i wyszli z tymi trzema astronautami, a
ja z bliska zobaczyłam ich oczy, pomyślałam, że on nie ma racji. Oni wyglądali
tak pięknie. Jakby nas rozumieli i troszczyli się o nas. Poza tym się
uśmiechali. Szkoda, że nie chciałam uwierzyć własnym oczom.
   Więc widziałam tylko sam początek. On wszedł i zobaczył, że
oglądam, i wyłączył telewizor (wszystkie programy to nadawały), a potem kazał mi
dać jeść. Więc potem niewiele już widziałam. No i przede wszystkim w ogóle nie
byłam na miejscu.
   Teraz myślę, że on był głupi i nie miał racji. Oni byli
dobrzy, dobrzy. Ale ja byłam taka młoda i miałam mało czasu, bo dziecko i praca.
Teraz gdy jestem stara, wiem, że w życiu jest coś więcej. Ciekawe, jak to
będzie. George'a już dawno nie ma.
   Pamiętam tylko to wielkie oko, pełne miłości. Czasem dużo
płaczę.
   Mam nadzieję, że to jest to, co pani chciała. Z poważaniem,
Cora-Lee Boomer."










   To znowu ja, Theodora Tanton. No i
tak się odbyło pierwsze spotkanie Ziemian z Anglami. Wiem, że Biała Księga nic
nie wspomina o panice oraz o tych drobiazgach, które dostrzegł Kevin. Ale one są
też ważne, aby pokazać, jak się rodziło n a s t a w i e n i e ludzi do Obcych,
aby wytłumaczyć w części to, co się wydarzyło później.
   Bo ludzie mogli okazać rozczarowanie czy zniechęcenie.
Anglowie nie mieli ze sobą żadnego sprzętu. A wszystkie czytane przez nas dotąd
książki i oglądane filmy o Pierwszym Kontakcie zakładały, że w jego wyniku
uzyskamy dostęp do zaawansowanej techniki czy choć do lekarstwa na katar. Jakieś
świecidełka. Ale, jak powiedział Urizel, jego rasa przyniosła nam tylko pokój i
przyjaźń - przynajmniej tylko w tym zakresie, w jakim ludzie mogli to
zaabsorbować. Ich własne "efekty specjalne", takie jak antygrawitacja czy
telepatia, były po prostu wytworem ciał i Anglowie nie mogli ich nikomu
przekazać, podobnie jak ludzie nie mogą przekazać nikomu na przykład zmysłu
powonienia.
   A później zdarzyło się jeszcze wiele rzeczy, które
rozochociły prasę. Ku zdziwieniu wszystkich następnego dnia wielki statek po
prostu się rozłoźył, a poszczególne przedziały rozleciały się dookoła. Wkrótce
na polu strzeżonym przez NASA leżały tylko resztki wsporników i rośliny w
doniczkach.
   "OBCY CHCĄ ZOBACZYĆ ŚWIAT! KOSMICI ODWIEDZĄ KATEDRY!
ANGLOWIE BADALI RELIGIE ŚWIATA! POSZUKIWANIA TŁUMACZY! OBCY NIE UMIEJĄ CZYTAĆ
ANI PISAĆ! KOSMICI CHCĄ, POZNAĆ WSZYSTKICH NA ŚWIECIE! (W ten sposób
nieopierzeni pismacy grali na ludzkich emocjach. Na początku trudno było
oddzielić informacje od histerii.)
   I tak Anglowie zaczęli się pojawiać tu i ówdzie, w małych
grupkach czy nawet samotnie, o każdej porze dnia i nocy. Oczywiście w ten sposób
służby bezpieczeństwa wszystkich wielkich mocarstw dostały kręćka.
   Okazało się, że za dużo nie trzeba się było martwić o
bezpieczeństwo Anglów. Niezbyt łatwo jest zabić telepatę: wrogie myśli biją w
niego niczym syrena, zanim jeszcze autor tych myśli zdoła coś przedsięwziąć. Nie
wiem, czy w Białej Księdze to opisano, ale podam to jako przykład:
   Pewnego popołudnia paru Anglów przebywało w Libii,
rozmawiając z ludźmi na rynku obok szosy, którą jak szalone śmigały samochody
nie zważając na chodzące po szosie bydło i w ogóle. Nagle każdy z Anglów
schwycił po jednym czy dwoje ludzi stojących obok nich i wszyscy unieśli się w
górę, może jakieś dwadzieścia metrów. Jednocześnie dwóch innych Anglów schwyciło
pewien samochód i cisnęło na utworzone w ten sposób wolne miejsce, do góry
kołami. Sekundę później rozległa się eksplozja umieszczonej w samochodzie bomby,
a parę osób w okolicy doznało niegroźnych obrażeń. Natomiast siedzący w
samochodzie terroryści byli martwi.
   Wszystko stało się tak nagle, że nikt się nie zorientował;
dopiero później ludzie się domyślili, iż jacyś szaleńcy chcieli wysadzić Anglów
w powietrze, a ci podjęli kroki obronne na rzecz siebie samych i otaczających
ich ludzi. Kiedy już było po wszystkim, oto, co się utrwaliło w umysłach
świadków wydarzenia: Anglowie uratowali ludzi.
   Potem nastąpiło kolejne wydarzenie, które mogło zostać
opisane na łamach Białej Księgi. Anglo imieniem Gavril jechał w samochodzie z
ludźmi tak zwanym "szlakiem widokowym" prowadzącym szosą zwaną Corniche, na
południu Francji. Gavrilowi znudziło się patrzeć na brudne Morze Śródziemne
(sądzę, że odbierał myśli umierających ryb i ptaków morskich), toteż zaczął się
wiercić na miejscu.
   W następnej chwili wyprysnął w powietrze z otwartego
kabrioletu, szybko go prześcignął, a później spoczął na poręczy pobliskiego
wiaduktu. W dole biegły tory kolejowe. Kiedy samochód jego opiekunów dotarł do
Gavrila, ten stał z zamkniętym okiem, wyraźnie skupiony, toteż ludzie czekali na
niego w milczeniu.
   W oddali rozległy się gwizdki pociągu i Gavril otworzył
oko. - Teraz okay - powiedział. - Ludzie widzą ludzi. - I wsiadł ponownie do
samochodu, nic więcej nie wyjaśniając. Oczywiście jego opiekunowie pospieszyli z
pytaniami, szczególnie dlatego, że przy torze zaczęło się jakieś zamieszanie.

   Okazało się, że Gavril odebrał myśli ludzi w dwóch
pociągach zbliżających się do siebie ze straszną szybkością w tunelach poniżej.
Stwierdziwszy, iż tor jest pojedynczy, Anglo się zainteresował i wyskoczył z
samochodu, by to sprawdzić.
   Jego obawy się potwierdziły. Za chwilę dojdzie do strasznej
katastrofy. Gavril przesłał silne sygnały telepatyczne maszynistom pociągów (a
trudne to było zadanie - nadawanie w dwu przeciwnych kierunkach):
"Niebezpieczeństwo! STOP!" Tak jak zaznaczyłam, nie było łatwo. Kiedy
ostatecznie pociągi się zatrzymały, maszynista jednego widział reflektory
drugiego.
   No i kiedy opiekunowie Gavrila dowiedzieli się, co on
takiego uczynił, wezwali prasę, a setki wdzięcznych pasażerów zalały okolicę.
Tego wieczoru we wszystkich francuskich gazetach ukazała się fotografia Gavrila
unoszącego się nad lokomotywą, z podpisem "ANGE DE MERCI". Bez jego interwencji,
jak się okazało, zginęłoby około sześciuset osób; ktoś, zapewne terroryści,
uszkodził wyłącznik automatyczny i urządzenia alarmowe.
   Oczywiście prasy nie dało się już później opanować; na
czołówki gazet trafiły dziesiątki podobnych wydarzeń, prawdziwych lub nie.
Mnożyły się poglądy, iż Anglowie są symbolami dobroci czy też powodzenia i że
dobrze jest przebywać w obecności któregoś z nich. Ludzie nawet zaczęli ich
podskubywać, chcąc uszczknąć "na szczęście" choć kawałek ich twardej skóry.
Sytuacja mogła się okazać niebezpieczna i bolesna, gdyby nie zabezpieczenie w
postaci umiejętności przejmowania myśli. Prawdę mówiąc to kilku młodych Anglów
doznało niewielkich obrażeń skóry, dopóki Obcy nie wpadli na pomysł, by nosić
powłóczyste szale, które w razie potrzeby mogli pociąć na kawałeczki i rozdawać
jako talizmany. - Wasi ludzie są trochę nie tego - mówił Urizel do Todda.
Oczywiście wszelkie władze rozpływały się w przeprosinach, ale tłumu nie da się
opanować. Anglowie zaś przyciągali ku sobie autentyczne tłumy rozgorączkowanych
ludzi, zupełnie różnych od zwykłych ciekawskich czy też szukających sensacji.

   Przez cały ten czas działy się różne rzeczy, które powinnam
znać i opowiedzieć wam o nich, ponieważ na pewno nie wspomina o nich Biała
Księga, ale właściwie to ja nigdy nie skończyłam swoich badań (prawdę mówiąc
nigdy ich nie zaczęłam). Aby to zrobić, musiałabym jeździć do tych nielicznych
krajów, które jeszcze pozostały; Anglowie bowiem odwiedzali ludzi i miejsca, o
których nigdy nie wspominali NASA, a nawet Toddowi, Jimowi i Perry'emu, mimo że
ci stanowili niejako ich orszak urzędowy.
   Możecie więc w tym miejscu zapytać, po co ten cały wstęp,
skoro nie mam do przekazania żadnych wyników badań? Och, badania były tylko
pretekstem skrywającym prawdę, która dostała się w moje ręce. Zaczekajcie!
   Na razie wydarzyły się dwie sprawy, które przyciągnęły
uwagę wszystkich.
   Po pierwsze, ich plan odejścia.
   Odejścia? Odlotu w kolejny etap wędrówki po galaktyce - by
może już nigdy nie powrócić?
   Był to wstrząs. Może jacyś ważniacy gdzieś tam skalkulowali
sobie, jak to się wszystko ma zakończyć, ale te kalkulacje nie dotarły do
przeciętnych ludzi. Książki i filmy nadawały sprawie kontaktu z Obcymi jakąś
trwałość: albo nieziemcy usiłowali przejąć kontrolę nad Ziemią, albo Ziemianie
dostawali się na planetę tamtych, albo c o ś sugerowało, iż nastąpią jakieś
dalsze kontakty, a przynajmniej trwałe skutki. Nie tak jak teraz: "Cześć, jak to
miło was poznać, do widzenia". W i z y t a. Czy tylko o to chodziło.
   Wyglądało na to, że odpowiedź brzmi "tak".
   Dlaczego? Nie to, żeby ktoś poważnie myślał, iż Anglowie
pozostaną na zawsze, ale czemu odlatują tak prędko?
   Odpowiedź: muszą doglądać pewnych spraw. Na Księżycu
czekały te bobry, krokodyle czy coś tam - aby Anglowie znaleźli im planetę
pokrytą wodą. No i... mój Boże, przecież znajdowała się tam cała masa
pozostałych Anglów, którzy mieli się dopiero obudzić, kiedy czuwający znajdą im
p r a w d z i w ą planetę! Ziemia, oczywiście, się nie nadawała. Anglowie
usiłowali tego po sobie nie pokazywać, ale prawda wyszła na jaw: Ziemia była dla
nich jakby planetarnymi slumsami; zbyt brudna, skażona, wyeksploatowana i
przeludniona, by na niej zamieszkać. "Ciekawe miejsce do z w i e d z a n i a,
ale..."
   Szczerze mówiąc, to żadne ziemskie władze nie zaproponowały
im jakiegoś terytorium, na którym Obcy mogliby się osiedlić. (Niektóre osoby
prywatne, szczególnie zamieszkujące w Teksasie i Australii, które posiadały
wyjątkowo duże połacie powierzchni Ziemi, zrobiły, co prawda, pewne oferty
"zainteresowanym rodzinom Anglów".)
   Ludzie uważali, że najlepiej byłoby, gdyby Anglowie
osiedlili się na Księżycu, czy gdzieś indziej, ale stosunkowo blisko. A co z
Wenus czy Marsem? Czy nie mogli przebudować którejś z tych planet za pomocą
magicznych urządzeń planetotwórczych? I zostać w Układzie Słonecznym?
   Odpowiedź: Niestety, nie mają żadnych magicznych urządzeń
planetotwórczych, a bez nich wszelkie pozostałe planety w Układzie Słonecznym
zupełnie, ale to zupełnie nie nadają się do zamieszkania. Bardzo im przykro.











   Wszystko to działo się w coraz
szybszym tempie: różni ludzie proponowali Anglom czasem naprawdę niezwykłe
zajęcia albo sugerowali, w jaki sposób mogliby oni urządzić się na Ziemi. Nawet
mafia bardzo się interesowała ich zdolnościami telepatycznymi, które byłyby
idealne u strażników. Różni dziwni Arabowie odwiedzali ich w nocy. Kilka
wielkich kościołów oferowało Anglom znaczne sumy, by zostali i odprawiali
nabożeństwa. No i oczywiście niezliczone propozycje z wszelkiego rodzaju służb
bezpieczeństwa i wywiadowczych.
   Wszystkiemu temu Anglowie przysłuchiwali się z pogodną
tajemniczością. Pewnego wieczoru, gdy omawiano gospodarkę Ziemi, przysłuchujący
się temu Anglo wyciągnął skorupę owocu wielkości orzecha kokosowego, po brzegi
wypełnioną kamieniami, które wyglądały na pięcio- i dziesięciokaratowe brylanty
najczystszej wody. - Podobają się wam? - zapytał Anglo. - Zebraliśmy je tam -
dodał machając macką mniej więcej w kierunku Alfy Centauri. - Weźcie sobie. -
Nim się wyjaśniło, że Anglo zapraszał ludzi do Centaura, a nie do ładowni swego
statku, zdążył się już załamać rynek diamentów od Pretorii do Zurychu.
Domniemywano też, iż Anglowie mają gdzieś skrytki ze złotem czy innymi skarbami,
jakie tylko człowiekowi mogą przyjść na myśl.
   Im osobiście najbardziej podobały się kwiaty, szczególnie
duże okazy mlecza. Kiedy się o tym dowiedziano, procesje ludzi przychodzących do
Anglów z osobistymi prośbami nabrały nowego wyglądu.
   Wszystko to jednak nie wpłynęło na ogólny obraz przybyszów
jako po prostu dobrotliwych cudotwórców, aniołów łaski - czy, jak można już
teraz powiedzieć, skoro zbliżamy się do sedna sprawy, po prostu aniołów. Zaiste,
wkrótce miał się rozlec płacz i zgrzytanie zębów. Dzień odlotu malował się tak
czarnymi barwami. Ludzie po prostu nie chcieli o tym myśleć.










   I wówczas wydarzyła się sprawa druga,
a raczej szok. Zdawało się, iż Anglowie dochodzą do końca swych badań na szych
kultur, a szczególnie naszych religii - o ile słowo "badania" zbyt
rygorystycznie nie określa tego, co oni robili, czyli po prostu zadawali
pytania. Interesowało ich jednakowo wszystko, co robimy, niezależnie czy
dotyczyło to zarządzania wytwórnią barwników, czy też odprawiania nabożeństwa w
katedrze Notre-Dame. Zawsze jednak wypytywali o ludzkie przekonania religijne
czy też raczej o boga lub bogów. Nigdy nie zapominali o jednym pytaniu: "Gdzie
jest twój bóg?"
   A kiedy już otrzymali wszelkie informacje o, powiedzmy,
panteonie indyjskim, zawsze kończyli pytaniem: "Gdzie oni są? Gdzie oni są t e r
a z?"
   Oczywiście otrzymywali najdziwaczniejsze odpowiedzi. Ludzie
pokazywali na niebo albo na opactwo westminsterskie, lub też na Złotą Pagodę;
jakiś facet zabrał ich do Wielkiego Kanionu. Kiedy jednak Anglowie pytali o o g
1 ą d a n i e danego boga czy bogów, no to trzeba się było męczyć z określeniami
w rodzaju "niematerialni", "transcendentalni" czy "immanentni". Pytający zaś
wyglądali na... no, może nie rozczarowanych, ale bardzo poważnych.
   W końcu pewnego dnia Todd odwrócił role. - A wy macie boga?
- zapytał.
   - O, tak. Wielu.
   - A gdzie oni są, ci wasi bogowie?
   Stali rozmawiając na balkonie ponad zalaną światłem
księżycowym Wielką Pagodą Moulmein. Azazel pomachał macką w kierunku Księżyca. -
Tam - powiedział.
   - Wasi bogowie są z waszymi statkami? To znaczy, duchem? -
Nie. Bogowie... są tam! Wielu. Niektórzy średni, inni bardzo starzy, jeden nowy,
ważny, obecnie największy. W statku.
   No więc wszyscy wyobrażali sobie, że chodzi o rzeźby czy
wizerunki, czy jakieś święte relikwie. Anglowie wszakże zapewniali, że bogowie
są żywi i to nawet bardzo. Tyle że śpią, jak inni Anglowie.
   No to, hm... czy można było ich zobaczyć? Czy ludzie
mogliby tam polecieć i ujrzeć paru?
   Ależ oni są uśpieni, powtórzył Azazel. Potem wdał się w
dłuższą debatę z Urizelem.
   - Może dobrze będzie ich raz obudzić - zakonkludował
Urizel. - Sen w podróży długi. Chcecie, żeby ich tu sprowadzić, pokazać wam?

   Czy chcemy!
   Wśród obecnych było trzech reporterów. Oto efekt: "ANGLOWIE
MAJĄ PRAWDZIWYCH BOGÓW UŚPIONYCH NA KSIĘŻYCU." "BOGOWIE ANGLÓW ODWIEDZĄ ZIEMIĘ!"

   I tak oto delegacja Anglów udała się na Księżyc, by
przygotować swoich bogów. Natomiast władze amerykańskie przygotowywały się do
nadprzyrodzonej wizyty. Wówczas, oczywiście, nikt nie wierzył, że chodzi o coś
nadprzyrodzonego; wszyscy wyobrażali sobie, że zobaczą jedynie innych Anglów w
przebraniach.
   Anglowie jednak zdawali się brać wszystko bardzo poważnie.
Wszyscy zjechali się z całej Ziemi i odtworzyli statek. Na ten widok komitet
powitalny zdecydował, że sam również powinien się za sprawę wziąć poważnie i
zaprosił na miejsce lądowania głowy ziemskich kościołów. Ówczesny papież był
zapalonym podróżnikiem i zwolennikiem kontaktu; wręcz życzył sobie być obecnym.
Oczywiście spowodowało to olbrzymi zamęt w kręgach kościelnych; niektórzy
widzieli w tym uznanie religii pogańskiej. Papież odparł jednak: - Nonsens.
Lepiej niech wszyscy z nas tu się zjadą, by zobaczyć, co też tam oni mają. - I
po raz pierwszy patriarcha prawosławny przystał na propozycję papieża. Obaj
anglikańscy arcybiskupi oczywiście też się chętnie zgodzili, a przyłączyły się
do nich wszystkie wyznania protestanckie. Widząc zatem to bezprecedensowe
ekumeniczne zgromadzenie chrześcijan, głowy religii niechrześcijańskich też
zapragnęły uczestniczyć i w końcu to, co zapowiadało się jako pokaz nieziemskich
bożków, urosło do potężnego spotkania na szczycie głów wszystkich religii
świata, które cała Ziemia oglądała w telewizji. Potrzebny był do tego specjalny
komitet organizacyjny, a opracowanie protokołu stało się koszmarem dla licznych
mistrzów ceremonii.
   Po kilku dniach okazało się, że mieliśmy do czynienia ze
swoistą konfrontacją wszystkich ziemskich religii z ich nieziemskimi
odpowiednikami. Była to jednak konfrontacja, którą Ziemia przegrała już na
starcie: my mieliśmy ludzkich dygnitarzy w najróżniejszych uroczystych strojach,
oni zaś mieli - bogów.
   Stało się to jasne, gdy pewnego wieczoru mniej więcej
tydzień po odlocie Anglów na Księżyc inny wielki bąblowaty statek spłynął cicho
jak ćma, w świetle reflektorów, na przygotowane lądowisko. (Władze wiele się
nauczyły z tego pierwszego niepowodzenia; zachowano wysłaną chodnikiem ścieżkę
do komitetu powitalnego, ale ludzi usunięto również z całego obszaru wokół
statku, gdzie Anglowie mogli wylatywać poza protokołem. W ogóle tłum zatrzymano
z dala od wszystkiego, za skleconymi naprędce rzędami siedzeń, za miejscami, na
których pobierano opłatę. W górze zawieszono olbrzymie ekrany wideo, toteż
wszyscy obecni widzieli doskonale.)
   I bogowie Anglów nadlecieli! Wkrótce wszystkie miejsca
siedzące były zajęte, a tłum napierał z zewnątrz.
   Gdy statek osiadł na ziemi, wszyscy mogli zobaczyć, że jest
to znacznie większa jednostka, z większymi "bąblami" oraz wielkim pęcherzem
centralnym czy też kopułą. Zjawili się wszyscy Anglowie, ustawieni w kręgu
otaczającym miejsce lądowania, spokojni jak nigdy. Wśród nich stała grupka
ziemskich dzieci z naręczami kwiatów, które miały dać przybywającym bóstwom.

   Otworzyły się drzwi zewnętrzne i pojawiła się w nich
olbrzymia, nieco zgrzybiała postać Angla, którego wielkie oko łzawiło i mrugało
w świetle reflektorów. Przybysz okryty był cały czymś, co przypominało szczątki
zwierząt, szczególnie rybimi ogonami i głowami, a nad okiem miał gigantyczną
maskę jakiejś nieznanej bestii.
   - Jest to... hm, animistyczny totem z dawnych wieków
odezwał się głos komentatora. - Zdumiewająco długowieczny. - Asystujący Anglowie
podali plemiennemu bożkowi jakiś ociekający wodą kąsek jedzenia i poprowadzili
go ku odgrodzonemu miejscu, gdzie stały wyściełane łoża. Stwór poruszał się na
wszystkich mackach nie starając się chodzić wyprostowany; wyraźnie pochodził z
epoki, gdy Anglowie wciąż jeszcze byli rasą na wpół wodną.
   Następnie pojawił się jakiś baryłkowaty kształt, otyły i
najwyraźniej zniedołężniały z wiekiem. Jego oko wyrażało coś w rodzaju
złośliwości połączonej z roztargnieniem; toczył nim dookoła, gdy odprowadzano go
na miejsce odpoczynku.
   - Wczesny bożek płodności - wyjaśnił komentator, który był
antropologiem pospiesznie wezwanym do pełnienia tej funkcji. - Dalej ukażą się
kolejne inkarnacje tej postaci. Proszę zwrócić uwagę na wzrastającą złożoność
kulturową.
   (Co czujniejsi przedstawiciele prasy, widząc, do czego to
wszystko prowadzi, wysyłali rozpaczliwe wołania o antropologów, etnologów i
kogokolwiek, kto mógłby zinterpretować to, co się działo.)
   - Tu oto - powiedział jeden z nich, gdy po czerwonym
dywaniku zaczęła się przesuwać procesja jeszcze wyższych i imponujących bóstw
Anglów - mamy ich odpowiedniki ziemskiego poziomu Asztarte lub Isztar.
   Przechodząca bogini obróciła swe wielkie oko i rzuciła
dziennikarzowi takie spojrzenie, że ten upuścił swój notatnik. Wówczas już dla
wszystkich stało się jasne, z postury i zachowania przybyszów, że nie są to po
prostu zwykli Anglowie poprzebierani w kostiumy, nie mówiąc już o nieruchomych
czy poruszanych wizerunkach bożków. Nie: mieliśmy do czynienia z zupełnie nową
kategorią istot ukazujących się nocą przed oczyma tłumu, który dziwnie umilkł.
Nawet dziś nie wiemy, kim oni byli. Wiemy tylko, że widzieliśmy bogów.
   Ostatnia postać w tej grupie nawet oczom Ziemian ukazała
się jako promienna sylwetka; ona jedna zdawała się mieć świadomość obecności
dostojników religijnych zebranych na podwyższeniu. Olśniewający blask, jej
połyskliwe, iskrzące się szaty sprawiały, że raz zdawała się ona (wszyscy bowiem
Ziemianie obserwujący tę scenę zgadzali się, że jest to "ona") osobliwie
uwodzicielską Kosmitką, kiedy indziej zaś olśniewającą ziemską pięknością. Kiedy
stąpała wdzięcznie po dywanie, uniosła jedno ramię-mackę, a z mroku spłynął na
nie jastrząb. Rozległy się dochodzące skądś dźwięki muzyki.
   Z pewnym lekceważeniem pozwoliła się zaprowadzić na
odgrodzone miejsce; kiedy się obracała, jej umalowane oko przesłało Jego
Świątobliwości wyraźne mrugnięcie. Następnie się pochyliła, by przyjąć naręcze
kwiatów od oszołomionego dziecka, podeszła do olbrzymiej sofy i wyciągnęła się
na niej.
   Niepotrzebny był żaden komentator, by oznajmić, że oto
przeszła wielka Afrodyta.
   Za nią pojawiła się olbrzymia, posiwiała postać, która
utykała, podobnie jak ziemski Wulkan. A jeszcze później ukazał się potężny
osobnik o rozkazującym wyglądzie, który kroczył złowieszczo, spoglądając
pogardliwie dookoła i wymachując obcym orężem. Oko jednak miał jasne i młode,
choć cała reszta zwiastowała wojnę i gniew; tak właśnie Mars musiał wyglądać w
oczach jego matki.
   Wbiegły następnie grupki i gromadki oszałamiająco odzianych
i zdobionych klejnotami figurek, niektóre z instrumentami muzycznymi -
odpowiedniki muz, nereid, oread czy driad z greckiego panteonu albo peri, elfów
czy algerytów - z innych. Tańczyły one pod łukami tęczy, grając i śpiewając,
wieszcząc nadejście majestatycznego, posiwiałego boga, owego starca o
nieograniczonej potędze czy władzy, obojętnie czy nazwalibyśmy go Zeusem,
Jowiszem, Wotanem czy Jehową. Choć nocne niebo było czyste, jego nadejściu
towarzyszyły odległe dźwięki grzmotów.
   Kiedy ci wszyscy bogowie przechodzili obok Anglów, wśród
tych ostatnich zerwały się śpiewy. Po raz pierwszy ludzie słyszeli śpiewających
Anglów, a pieśni te zdały się im zarówno osobliwe, jak i przyjemne dla ucha.

   I wciągi nadchodziły: bóstwa nieznane oczom przedstawicieli
kultury Zachodu, ale znacznie bardziej znajome Persom, Hindusom czy Chińczykom:
niektóre w dziwacznych, rozbudowanych kostiumach i serpentynowych ozdobach, z
wielkimi zaplecionymi w loki i przetykanymi piórami konstrukcjami na głowach,
przedstawiającymi ponure uśmiechy lub oczy powiększone do nadnaturalnych
rozmiarów. W uroczystej postawie wszyscy zmierzali na wyznaczone miejsce, a wraz
z nimi zwierzęta będące ich atrybutami. Także w powietrzu pojawiały się iskry
czy płomyki, które czasem wyglądały jak kwiaty, czasem jak płatki śniegu, a w
ogóle zdawały się żyć własnym życiem, gdy tak tańczyły tu i tam.
   W końcu pośród grupy bóstw plemiennych czy narodowych
stanęło jedno o wyraźnie wielkiej potędze, odziane w długie białe szaty.
Asystowały mu... zrazu zdawało się, że są to małe mechaniczne zabawki o
kształcie młodych Anglów, o słodkich, błyszczących oczach. Ale istotki te były
żywe.
   - Kulminacja bóstwa ojcowskiego - wyjaśnił komentator.
Wielokrotnie wcielał się w nowo narodzonego syna. Najwyraźniej pozostało mu
jeszcze trochę wyznawców. A teraz... - komentator wdał się w dysputę ze swymi
konsultantami spośród Anglów.
   W ciszy, jaka nastała, wszyscy mogli zobaczyć, że jedna z
małych postaci synowskich zatrzymała się i przystanęła, wyraźnie zdezorientowana
lub chora. Jednak pobliski Anglo poklepał ją troskliwie i wkrótce postać ożyła,
po czym pobiegła za ojcem.
   Wstrząśnięty komentator wziął Anglów w ogień pytań. -
Dlaczego wozicie ze sobą tych, hm... żyjących bogów starych, martwych już
religii? Wydawałoby się, że jeden prawdziwy bóg by wystarczył.
   - Tak - odparł jeden z Anglów (spośród których wielu umiało
już się dobrze posługiwać licznymi ziemskimi językami) - ale widzisz, umysły i
duchy tych, którzy czcili tych bogów, są nadal w nas, pod powierzchnią
cywilizacji. A cywilizacja może zakończyć się fiaskiem. Kiedy stwierdzamy, że
któreś z tych starych bóstw nabiera wigoru i żywotności, stanowi to dla nas
ostrzeżenie. Zbyt wielu spośród nas nieświadomie czci te wartości. I wtedy -
uderzył tylną macką o ziemię - dławimy to, o tak, póki jeszcze zarzewie tli się
słabo. Rozumiesz? Ale teraz...
   Śpiew ucichł i przez kilka chwil nikt się nie poruszał;
cisza zwiastowała, że zbliża się coś ważnego.
   W tę oto ciszę wstąpiła, czy też zmaterializowała się w
niej wysoka, spowita szatami i zawojami postać dwukrotnie wyższa niż te, które
kroczyły przed nią. Była wyraźnie płci żeńskiej. Kiedy posuwała się wyznaczoną
drogą, twarzą zwróconą ku podium fila dygnitarzy, nie uczyniła żadnego gestu,
ale z podium rozległ się dźwięk równoczesnych wdechów, prawie wspólny jęk. Na
pojedyncze oko postaci nałożona była maska balowa; w głębi za jej otworem widać
była ciemną iskrę roztopionego czerwonego złota. Tam jednak, gdzie powinna być
reszta jej twarzy i głowy, znajdowała się tylko czarna pustka pod kapturem.
Szaty poruszały się, jakby skrywając okazałą postać, ale w otworach nie
pojawiały się ręce ni stopy. Gdzie przechodziła, dzieci kryły twarze w kwiatach.
A szereg Anglów pochylał się w ukłonie, niczym wierzby pod podmuchem bezgłośnego
wiatru.
   Obok postaci szło zwierzę trzymane, jak się zdawało, na
łańcuchu, który je dławił przy zbyt silnych ruchach. Jeden z rękawów postaci
dotykał głowy zwierzęcia, ale w wylocie nie było widać dłoni. Pod okiem
zwierzęcia widniały wyszczerzone kły i szable; jego kończyny miały twarde
poduszki i dzikie ostrogi, a pysk stwora zdradzał jedynie wściekłość i
nienawiść. Raz, kiedy postać się poruszyła, jej zwierzę uniosło głowę i wydało
przeciągłe wycie, które znalazło odzew w przeciągłym dźwięku gromu.
   Kiedy ta zjawa zbliżyła się do podwyższenia, spostrzeżono,
że Anglowie przygotowali dla niej pojedynczy tron z dala od innych. Postać
zasiadła w nim beznamiętnie. Otaczający ją Anglowie opadli do pozycji, którą u
ludzi uznałoby za klęczącą, a znajdujący się nieopodal ludzie bezwiednie
odwrócili twarze i pochylili głowy.
   - Ją obecnie czcimy - oświadczył Anglo stojący obok
komentatora. - Ma wiele imion, ale tylko jedną naturę. Tu można ją nazywać
Prawem Przyczyny i Skutku.
   - A czym jest to... zwierzę?
   - Jest to jej narzędzie zemsty nad tymi, którzy łamią jej
przykazania. Zarówno świadomie, jak i nieświadomie. Posłuchaj! Zewsząd dobiegało
echo wycia stwora.
   - Niestety, moi biedni ziemscy przyjaciele, wy jej nie
znacie, ale obawiam się, że już zdołaliście przekroczyć zakazy Prawa. Może być i
tak, że gotuje się dla was, niewinnych, jakaś straszliwa kara.
   - Czy chodzi o igraszki z atomem? - zapytał dzielnie
komentator.
   - Nie. O to właśnie nie chodzi. To mogłoby zaniepokoić
jednego z naszych bogów plemiennych. Prawo Przyczyny i Skutku nie sprzeciwia się
studiom i zawsze udzieli odpowiedzi. Jej zemsta zarezerwowana jest dla tych,
którzy powodują działanie Przyczyny jednocześnie nie pożądając Skutku. Mam na
myśli na przykład niemożność przewidzenia wyniku przyspieszonego mnożenia się na
ograniczonej przestrzeni.
   - Ale...
   - Cisza. - Do tłumów, które niewiele słyszały z tej
złożonej wymiany poglądów i zaczęły się niepokoić, Anglo przemówił: Proszę nie
wstawać. Pozostał jeszcze jeden.
   Jednak nic widzialnego nie pojawiło się na tle wielkiego
statku. Tylko najbliżsi mu nagle zadygotali, jak gdyby przeszył ich chłodny
wiatr, choć nic się nie poruszyło. Chłód dotarł do stóp podium dla dygnitarzy i
najwyraźniej poleciał w górę; widziano, jak niektórzy dostojnicy przyciągnęli
łokcie do boków i się zatrzęśli.
   Gdzieś w oddali rozjarzyła się pojedyncza błyskawica. I
wszystko minęło.
   - Był to cień Boga Przyszłego - powiedział wyraźnie
komentator. - Choć jaki on będzie, oni nie wiedzą więcej od nas... Czy
widzieliście, jak się papież wówczas przeżegnał?
   Resztę z pewnością wszyscy oglądaliście; zdjęto
odgradzające liny i zaproszono wszystkich chętnych, by przemieszali się z
bogami. (Na szczęście siły bezpieczeństwa były przygotowane na podobny wybryk w
stylu Anglów i szybko przejęły sprawę w swe ręce.)
   - W swoje obecnej formie cielesnej nasi bogowie są zupełnie
nieszkodliwi - oświadczył komentator Anglów. - Mają jednak pewien przykry
zwyczaj, gdy są znudzeni czy rozdrażnieni, dematerializować się w postaci
czystej energii (o ile dobrze opanowałem waszą terminologię) i w tej postaci
mogą być istotnie bardzo niebezpieczni.
   Jeszsze gdy mówił, rozległ się wysoki brzęk, jakby
pękającego kryształu, od strony Afrodyty i wszyscy mogli zobaczyć, że bogini
zniknęła pozostawiając za sobą jedynie białe cząstki niczym gołębie czy też
długopłetwe białe ryby, które tańczyły bezładnie przez chwilę, nim zniknęły
zupełnie.
   W chwilę później ulotniło się starodawne bóstwo
animistyczne, z niewielkim hukiem i tylko kilkoma bliżej niezidentyfikowanymi
cząstkami tańczącymi w miejscu, gdzie się uprzednio znajdowało.
   To wszystko jednak widzieliście, podobnie jak przygotowania
Anglów do natychmiastowego odlotu, po tym, jak zabrali rankiem swych
odświeżonych bogów na Księżyc.
   Również przygotowania były dość nietypowe, składające się
przede wszystkim z zajmowania miejsc w pęcherzach i ładowania do nich wszelkich
otrzymanych pamiątek. (Szczególnie uwielbiali widokówki katedr i plaż
kąpielowych oraz suszone kwiaty.)
   Wzburzona nagłością tego wszystkiego Ziemia przygotowywała
się na żałobę z powodu wyjazdu cudownych gości. I wówczas nastąpiło to cudowne
wezwanie. To musicie pamiętać. Jeden ze starszych Anglów po prostu zapytał: -
Ktoś chce z nami jechać? Znajdziemy dobre miejsce.
   Tak, mówili poważnie. Czy ludzie chcieliby udać się z nimi
na wędrówkę? Nie rozstanie, ale znalezienie wraz ze swymi drogimi nowymi
przyjaciółmi dziewiczej Ziemi o jasnym niebie i błękitnych wodach. Zupełnie nowy
start, wraz ze swymi aniołami stróżami.
   Czy chcieli? CZY CHCIELI?
   Chcieli! W takiej liczbie, że Anglowie musieli ustalić
granicę jednego miliona, bo tylu uśpionych pomieściłyby puste dotąd
pęcherzostatki. Nawiasem mówiąc, w czasie snu nie groziło starzenie się ani
śmierć.
   Proces selekcji, jak wszystko, był prosty i nietypowy. W
Stanach Zjednoczonych Anglowie zwyczajnie poprosili o miejsce na parkingach
(każdy właściciel centrum handlowego proponował swój) i ustawili się w wygodnym
miejscu, każdy trzymając owalny pojemnik otwarty z jednej strony, wielkości
piłki do rugby. Kandydatom polecano włożyć rękę do środka pojemnika na minutę
czy dwie, podczas gdy Anglowie przyglądali się mu uważnie. Wydawało się, że
pojemnik jest pusty w środku; można było wykręcać w nim palce czy dotykać boków;
nie robiło to różnicy, a jego wygląd się nie zmieniał. Po jakimś czasie Anglo
mówił "tak" albo "nie" i to wszystko. Przyjętym polecano udać się na statek z
trzema kilogramami ładunku, jaki uznali za stosowne. Proponowana odzież - to
wymieniono na wręczanej kartce składała się z jednego wygodnego dresu, rękawic
do pracy, okularów słonecznych i tenisówek.
   Na jakiej podstawie dobierano uczestników tej wiekopomnej
wyprawy?
   - Biorą tych, którzy im się podobają - powiedział do mnie
Waefyel.
   - Ale co ten pojemnik robi?
   - Nic... lecz w taki sposób nikt się nie spiera. -
Przypomniałam sobie, że te istoty są telepatami. Podczas gdy człowiek trzymał
rękę w pojemniku, Anglo mógł przejrzeć jego umysł na wylot.










   Ale kim jest Waefyel?
   Zapomniałam wam powiedzieć o moim osobistym przyjacielu z
grona Anglów. Reszta tego tekstu pochodzi przeważnie od niego. Poznałam go, tak
jak wielu innych, poprzez Kevina. Waefyel pełnił rolę gońca jednego ze starszych
członków rady, który, jak się okazało, uwielbiał poznawać ludzi na wielkich
przyjęciach. Bywało, że starszemu członkowi rady kończyła się woda czy owe
suchary, które stanowiły jedyne ich pożywienie, i wtedy Waefyel mu je przynosił.
Kevina zaś poznał, gdy ten niósł kawę w podobnej roli.
   Formalnie rzecz biorąc Waefyel był młodzieńcem, płci
męskiej (znak zapytania - tego nigdy do końca nie wyjaśniliśmy) i tak miły, jak
miły może być Anglo, co już dużo znaczy. Ale miły czy nie - nie potrafił mi
załatwić wejścia na ich statek, kiedy oblałam próbę z pojemnikiem. Próbowałam
jeszcze raz - nie sprzeciwiali się - a potem znów i znów - ale zawsze odpowiedź
była przecząca... a później już przekroczyli swój milion.










   - Dlaczego się nie nadaję, Waefyelu?

   Wzruszył ramionami; u ośmiornicy ten gest wywołuje
wrażenie.
   - Może wiesz za dużo.
   - J a? Czy wy nie lubicie, jak ktoś jest za mądry?
   - Nie, my lubimy. Tylko że niektórych za mądrych inni
ludzie zabili.
   - Och. - Wiedziałam, co ma na myśli.
   Faktem jednak jest, iż Anglowie nie zabrali miliona
przygłupów czy też miliona jakiejkolwiek innej kategorii ludzi. Cała grupa, tak
jak ją widziałam w drodze do statku, stanowiła w miarę uczciwy przekrój ludzkiej
społeczności. (Jeden z Anglów m i a ł jednak swą słabość: wybierał rudych.) Tym
niemniej ulegli eliminacji oczywiście łajdacy, włóczędzy oraz zupełni inwalidzi
mówię przecież: w s z y s c y próbowali, nim zebrano ten milion! - oraz wielu
takich, którzy mnie również się nie podobali z samego wyglądu.
   Dopuszczonym przystawiano do czoła pieczęć, która zresztą
nie była widoczna, a noszącym ją mówiono, że mogą swobodnie myć twarze czy coś
(zresztą nie m ó w i o n o; to również trzeba było wydrukować, bo Anglom
sprzykrzyło się odpowiadanie każdemu z osobna). Stojący przy statku Anglowie po
prostu spoglądali w to miejsce.
   Zapytałam Waefyela, czy to jakiś zapis psychiczny, a on się
tylko uśmiechnął. - Nie ma potrzeby. - Zbeształam się w myśli: oczywiście
telepata od razu pozna po myślach, czy dany człowiek otrzymał pieczęć, czy nie.

   Och... jeszcze jedna rzecz o wybranych: po wejściu do
statku opryskiwano ich aerozolem i podawano zastrzyk.
   - Po co to?
   Waefyel zachichotał. - Na płodność. Za wielu młodych
robicie i nic was nie potrafi oduczyć.
   - To znaczy, że oni będą bezpłodni? Ale pewnie wymrą w ten
sposób?
   - Tylko na dwadzieścia waszych lat. Potem okres płodny i
znowu dwadzieścia lat. I znowu. - W jego myślach wyszukałam pojęcie "cyklu". -
Tak... w ten sposób nic się nie zepsuje, a może się czegoś nauczycie.
   - jak oni to robią?
   I w tym miejscu dowiedziałam się o prawdziwych badaniach
naukowych u Anglów. Jak się okazało, niektórzy z nich zabawiali się bionaukami i
wyhodowali szczep bakterii powodujący, że ludzki system immunologiczny niszczy
czy też raczej neutralizuje swe nasienie. Antyciała czy jak tam je nazwać,
funkcjonowały przez dwadzieścia lat, potem dopuszczały kilka płodnych wytrysków,
a następnie odnawiały swe działanie na następne dwa dziesięciolecia. I tak
dalej. Stały się one również jedną z głównych cech dziedzicznych.
   Sprytne, nie?
   Okazało się, że co do tych dwudziestu lat Anglowie
pospierali się nieco między sobą. Niektórzy głosowali za czterdziestką, ale
udowodniono im, że to tylko ich przesadna reakcja w wyniku obrzydzenia, jakie
czuli z powodu stanu rzeczy na Ziemi.
   I oczywiście wiecie już wszystko o pozostałych sprawach.
Powiedziałam do Waefyela, że to szkoda, iż nie mogą tego zrobić wszystkim
ludziom na Ziemi. Ale ludzie protestowaliby zbyt gwałtownie. Znowu zachichotał.

   - Nie widzisz zachodów słońca? Ładny zielony kolor, co? -
Tak, ale wyjaśniono, że...
   - Już to robimy - powiedział. - Lecą z powietrzem. Kłopoty,
że hej ! Tyle trzeba wyprodukować. Dobrze, że bakterie same się mnożą.
   No więc, tak jak mówiłam już, sami o tym wiecie. Ja się po
prostu dowiedziałam pierwsza. Boże, pamiętam cały ten zamęt, oblężenie klinik
leczących bezpłodność... oczywiście na początku za wszystko obarczono winą
kobiety. W końcu jednak nie można już było tego ignorować, szczególnie że
niektóre Naczelne zostały tym dotknięte w podobnym stopniu. No i objawy
występowały u mężczyzn: obrzęk i podrażnienie, gdy neutralizowało się żywe
nasienie.
   Ale wiecie o tym sami: że mamy najstarsze pokolenie w
różnym wieku - takim jak mój i starszym - potem następne pokolenie, wszyscy
około czterdziestki, i kolejne - około dwudziestki. A potem już nic, choć
słyszę, że ostatnio kobiety zaczynają zachodzić w ciążę. ("ZNOWU MACIERZYŃSTWO!"
"NOWE NARODZINY!" "CZY TYM RAZEM TO JUŻ NA DOBRE?" Na pewno nie, mogę was
zapewnić.)
   Widzicie, był to ich prezent pożegnalny dla nas.
   - Zrobiliśmy wam dobrą rzecz - tak to ujął Waefyel. - Teraz
nadchodzące zło może się nie wydarzy.
   No i się nie wydarzyło, prawda? Byliśmy o włos od
najgorszej z wojen, ale ludzie na całym świecie tak się zajęli próbami robienia
dzieci, że wszystko się szybko uspokoiło. Oczywiście szlag trafił systemy
gospodarcze oparte na głupiej zasadzie nieustannego wzrostu, ale to nic w
porównaniu z groźbą totalnej zagłady. Ci, którym nie przeszkadzała wizja planety
z pięćdziesięcioma miliardami ludzi dyszącymi jeden drugiemu w kark, doznali
rozczarowania. Natomiast problemy ekologiczne, zatrucie, odpadki, ścieki i
erozja - wszystko dało się rozwiązać, gdy ciągła kaskada nowo narodzonych dzieci
ze stale płodnych brzuchów przemieniła się w niewielki strumyczek tryskający co
dwadzieścia lat.
   Prędzej czy później ludzie musieli się przyzwyczaić do
gospodarki statycznej; dar Anglów umożliwił nam to, póki jeszcze zostało jakieś
życie w oceanach.
   Ale to wszystko bez znaczenia.
   Kiedy minął ból po odrzuceniu mojej kandydatury - nie, to
tylko tak wygląda, jakbym płakała - powróciło dręczące mnie już wcześniej
pytanie: Dlaczego tak naprawdę Anglowie opuścili tę rajską planetę, z której
pochodzili? D 1 a c z e g o?
   - Chcieliśmy zobaczyć inne miejsca - odparł Waefyel.
Nudziliśmy się.
   Ale nie brzmiało to tak jak zawsze. Może telepaci
przekazują swe myśli, czy chcą tego, czy nie?
   - Waefyelu - co się n a p r a w d ę stało z tamtą drugą
rasą, która zamieszkiwała waszą planetę?
   - Może odjechali, może wymarli. Myślę, że wymarli. To
brzmiało szczerze.
   - Wasz lud nie wytępił ich przypadkiem? - Och, nie! NIE!

   Takiej grozy nie da się podrobić - tak mi się zdaje.
   - A więc odlecieliście, zabierając swych bogów ze sobą. A
co z Anglami, którzy tam pozostali? Co oni zrobią bez bogów? - Żaden Anglo nie
został, wszyscy są tutaj. Na Księżycu. - Hmm. Nie jesteście zbyt liczną rasą,
co?
   - Trzy, cztery miliony. Wystarczy.
   - A wasi bogowie? Hej, przecież oni są naprawdę ż y w i,
nie? Leżeliśmy na niewielkiej plaży na jednej z Wysp Dziewiczych, dokąd Waefyel
mnie zaniósł. Gdybym tylko umiała jeść te jego suchary, jakież podróże mogłyby
nas czekać! Próbowałam tego świństwa, ale smakowało jak suche kalosze.)
   - Oczywiście, że żywi - odparł. - Robią różne rzeczy dla
nas. Wszędzie tak jest.
   - U nas nie - powiedziałam leniwie. - Czy inne rasy też
mają żywych bogów?
   - Tak. - Jego oko miało smutny wyraz. - Oprócz was.
Jesteście pierwszymi, których spotkaliśmy - bez żywych bogów. - Hej, ty mówisz
poważnie. Myślałam, że bogowie to wymysł.
   - Och, nie, oni są prawdziwi. Uważaj, spalisz skórę.
   - Tak, dziękuję. Dlaczego wasi bogowie chcieli opuścić tę
cudowną planetę?
   - Aby polecieć z nami.
   - Więc każdy bóg musi iść tam, gdzie się udaje jego lud? A
co się stało z bogami tej drugiej rasy, która wymarła? Co się w ogóle dzieje z
bogami ras wymierających?
   - Zazwyczaj... popatrz, nauczyłem się nowego słowa!
Zazwyczaj bogowie też odchodzą. Giną w powietrzu, kończą się. Czasem... nie. -
Jego wielkie oko znowu patrzyło z powagą. Nie ze smutkiem, tym razem. - Nie
wiemy dlaczego.
   - A więc bogowie martwych ludów po prostu wyparowują. To
smutne. Hmm. Ale czasem nie, co? Co się dzieje z bogami, którzy żyją bez swego
ludu?
   - Nie wiem. - Usiadł. - Słuchaj, tu jest dla ciebie za
gorąco. Słyszę, jak ci się skóra pali.
   - Przepraszam, nie miałam zamiaru smażyć się na głos. Ale
zrozumiałam. Co? Po prostu coś. Czas na zmianę tematu, jak zasugerował Waefyel.
Może rozmowa robiła się dla niego nudna. Ale chyba nie to. Czułam przez kości,
że natrafiłam na coś ukrytego. Coś, czego Anglowie nie chcieli wyjawić.
   - Mam nadzieję, że wasi bogowie polubią tę nową planetę,
którą znajdziecie. Bo wy tam zostaniecie z ludźmi, prawda? - O, tak! -
Uśmiechnął się. - Znajdziemy dużą i ładną, gdzie będzie dużo miejsca. Dużo
kwiatów. - Dotknął wiszącego mu na szyi wianka z mleczów, które mu uplotłam.
(Tak, mlecze i trawa rosną nawet na Wyspach Dziewiczych.)
   - Założę się, że nasi ludzie powrócą tam do epoki kamiennej
- powiedziałam leniwie (co do mnie, mógłby to być nawet paleocen, abym tylko
była tam z nimi). - Hej, może wówczas zaczną czcić tego waszego bożka
plemiennego?
   - Może. - Jego oko przybrało rozmarzony wygląd, jak gdyby
bezwiednie.
   - A kiedy się trochę rozwiną, zaczną czcić ten Symbol
Płodności. Chyba się tak skończy. Potem przyjdzie czas na panteony. Słuchaj, to
bardzo sprytne! My tu nie mamy żadnych własnych bogów, a wy dostarczacie nam
kompletny zestaw bogów, zapakowany, do zabrania! Dlaczego nie mamy własnych
bogów, jak sądzisz, Waefyelu? Czy coś jest z nami nie w porządku? Przecież
ludzie t w o r z ą sobie swych bogów, czyż nie?
   - Myślę, że tak. Tak. Co jest z wami nie w porządku? Nie
wiemy. Może macie truciznę w sobie, może zabiliście waszych bogów? - Zaśmiał się
i pogładził mnie po włosach (a miałam wtedy piękne włosy) koniuszkiem swej
macki. - Ale ja tak nie myślę. Niektórzy z mędrców uważają, że zrobiliście sobie
zły zestaw bogów: niektórych brakuje, toteż nie powstali inni. "Niepełny
zestaw", tak się mówi, co?
   - Niestety, to istotnie może być prawda. Ciekawe, kogo
pominęliśmy. A ty wiesz?
   - Nie... ale myślę, że macie zbyt wielu bogów wojny. A za
mało opiekuńczych.
   - To brzmi rozsądnie. - Prawie już zasypiałam w tym pięknie
okolicy, gdzie niewielkie fale omywały różowy piasek, a mój cudowny przyjaciel
leżał obok mnie...
   - Sądzę, że powinniśmy wracać. Popatrzeć na telewizję.
Poniosę cię.
   - Och, Waefyelu. (Nie myślcie, że powiem wam o tym do
końca, ale między nami nawiązał się jakiś kontakt fizyczny. Szczególnie w tamtym
momencie. Ale nie to, co myślicie.)










   W naszym hotelu mieszkał też pewien
facet: poważny starszy człowiek, chyba jakiś uczony. Tego wieczoru zaczęliśmy w
trójkę gadać o tym i o owym, na tarasie o zachodzie słońca. I rzeczywiście, miał
on przepiękny zielony kolor. Przepiękna bezpłodność, opadająca ku nam. Awantura
o to się jeszcze nie zaczęła. W każdym razie tamten facet zaczął mówić o
aniołach. I to z naciskiem. Śmieszne, pomyślałam.
   - Czy pani wiedziała, że anioły stoją w najniższym szeregu
istot niebiańskich? - zapytał mnie. - Jeśli trzeba było coś zrobić, machnąć
płonącym mieczem, kogoś ukarać czy doręczyć jakieś przesłanie - szczególnie
przesłanie - wzywano anioła. Byli oni wołami roboczymi i posłańcami.
   - Tak - powiedział Waefyel machinalnie. Nie sądzę, aby
interesowały go ziemskie mity o aniołach; prawdopodobnie ćwiczył po prostu swój
angielski, co uwielbiał robić.
   - Jak popychadła - wtrąciłam. - Popychadła bogów.
   I oczywiście musiałam zaraz wyjaśniać, co znaczy
"popychadło". Waefyel był wniebowzięty. Jego pierwsze słowo potoczne. - Skąd się
wzięli aniołowie? - zapytałam. - A co z tymi małymi, cherubinami? Czy to małe
aniołki?
   - Nie - odparł ten facet. - Wiązanie cherubinów z dziećmi
to późniejsze pomniejszenie ich roli. A co do tego, skąd się wzięli aniołowie,
to sam się zastanawiam. Nigdy nie słyszałem o matce czy ojcu anioła.
   - Z energii w powietrzu - wtrącił nagle Waefyel. -
Żywiołaki.
   - A w powietrzu jest jakaś energia? - zapytałam.
   - Sama widziałaś. Pojawia się w znacznej ilości, kiedy się
dematerializują bogowie. Żywiołaki - powtórzył. A potem nagle się nachmurzył,
jakby był zły na siebie samego, i zamilkł.
   Następnego dnia musieliśmy wracać do domu. Był to
dwudziesty trzeci sierpnia. Następnego dnia był dwudziesty czwarty. A nawet wy
musicie wiedzieć, co się wtedy stało.
   Odlecieli. I nie spodziewajcie się, że coś wam powiem też i
o tym. Stałam wpatrzona w znikający punkt, który w ostatniej chwili odbił
promień słońca. Ja i parę milionów osób, nie więcej, staliśmy wytrzeszczając
oczy, wytężając serca, patrząc w niebo, które pozostanie już puste na zawsze...

   Ale wiem przynajmniej, o ile mi to w ogóle potrzebne, kto
trzymał mnie w ramionach. Waefyel zdradził wystarczająco dużo, by to było
prawdziwe. Rozumiecie, o co chodzi, prawda? Czy też muszę to wyjaśniać?
   Powiedziałam to do Waefyela, na samym końcu.
   - Nie jesteś zwierzęciem tak jak my, prawda? Powstałeś z
energii, z umysłów tej rasy, która zginęła. Po prostu udajecie istoty z krwi i
kości.
   - Sprytna jesteś.
   - Jak pasożyty. Och, Waefyelu!
   - Nie pasożyty. Symbioty - znam to słowo. Wy dobrzy dla
nas, my dobrzy dla was.
   - Ale zabraliście ze sobą milion ludzi, by trzymali was
przy życiu!
   - Potrzebują nas. Są szczęśliwi.
   I widzicie: oto stoi przed wami, po śmierci tamtej dawnej
rasy, cały, kompletny panteon panteonów, wszyscy bogowie od najdawniejszych do
ostatnich, od najwyższych do najniższych "wołów roboczych". Tak jakby martwi,
skazani na wieczne egzystowanie na pustej planecie bez żywej energii, która by
zaspokajała ich potrzeby.
   Co więc oni zrobili? To znaczy, co zrobili ci najwyżsi,
najważniejsi bogowie? Ta cała ewolucja osieroconych, bezrobotnych bogów, bez
wyznawców skazanych na niebyt?
   No, oni zatrudnili swe wierne woły robocze, swoich
szeregowych funkcjonariuszy, swoich "aniołów" (brzmienie nazwy rasy Anglów było
tylko jednym z tych kosmicznych przypadków; nie miała ona dla nich większego
znaczenia) - no więc polecili swoim aniołom zbudować statki i zawieźć g d z i e
ś. Znaleźć rasę, która potrzebowała bogów, i zawieźć ich do niej.
   I w końcu przybyli tu i znaleźli lud bez bogów...
   A teraz niektórzy z naszych znowu będą mieli bogów. Bogowie
zaś będą mieli swój lud. Niech im będzie; nie jestem zazdrosna. Chciałabym mieć
tylko jedno z ich popychadeł.
   Popychadło bogów.
przekład : Wiktor Bukato
    powrót






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
TI 99 08 19 B M pl(1)
ei 05 08 s029
Wyklad 2 PNOP 08 9 zaoczne
Egzamin 08 zbior zadan i pytan
niezbednik wychowawcy, pedagoga i psychologa 08 4 (1)
Kallysten Po wyjęciu z pudełka 08
08 Inflacja

więcej podobnych podstron