Kordecki9


72






























IX
Odeszli Szwedzi, a dym na zgliszczach domostw przy kościółku św.
Barbary całą po nich został spuścizną. Zostawili ogień, jakby groźbę, jak
upomnienie, rozżarzyli płomień, mówiąc nim, że powrócą.
Gdy Wejhard uchodził na koniu, gniewny i rozjuszony, opodal już nieco
od klasztoru żebraczka Konstancja zastąpiła mu drogę. W początku, jak
tylko działa zagrzmiały i zaświstały kule, poczęła była tańcować i
śpiewać, jak gdyby ją ta muzyka w szał wprawiła; potem zabiegła przed
hrabiego, zajrzała mu w oczy ze śmiechem, ruszyła ramionami i
powtórzyła, kłaniając się, kilka razy:

Do zobaczenia! Do zobaczenia!
Wejhard udał, że tego szyderstwa nie widzi i nie słyszy, nie chciał się
bowiem mścić nad bezsilną staruchą, do której tylko z własnego
natchnienia wystrzeliło kilku Szwedów, ale jej nic nie zrobili. Krzyczała
ciągle, wycierając ręce, niby łapiąc kule w powietrzu:

Do zobaczenia, panowie! Do widzenia, panie Kaliński! Księża kłaniają
się pięknie!Słyszycie, jak was uniżenie proszą, jak was zaklinają... cha!
cha! Jaki na nich strach... ze strachu aż strzelać zaczęli. Zmiłujcie się,
jedźcie sobie dalej i nie przerażajcie ich tak szkodliwie!...
Znikli wkrótce nieprzyjaciele, a z miasteczka zaraz nadbiegli, dziwy o
nich i ich pogróżkach prawiąc, mieszczanie, u których co nabrano na rzeź
krów i cieląt po oborach, co nazabijano bydła, co narabowano sprzętu i
naspijano gorzałek, miodu, w stosunku do czasu zdawało się
niesłychanym. Jak wszyscy psotliwi rabusie, których wojna rozbestwia,
Szwedzi, czego zabrać i spotrzebować nie mogli, pozarzynali i
powytaczali, żeby się po nich nie zostało; nahuczeli, nakłuli, napodpalali
i poszli, gnani przekleństwy ludu. Przestrach po nich wzmógł się jeszcze
groźbami, jakie miotali. Opowiadali się bowiem tylko przednią strażą
ogromnego wojska i oznajmywali Millera z wojskami posiłkowymi, z
działami burzącymi, z siłą potężną.
Miller właśnie w Sieradzkiem plądrował, gdy Wejhard przybiegł
zajątrzony do niego naglić do uprojektowanej wprzódy, potem odłożonej
wyprawy na Jasną Górę. Złość Wejharda, którą źle ukrywał, bo była zbyt
wielka, by ją w sobie mógł zatrzeć, pędziła go do obozu Burcharda
Millera, aby przyśpieszyć napad, nie dając się mnichom przeciwko niemu
do obrony przygotować.
Zawiedziony w nadziei, że pierwszy zajrzy do skarbca częstochowskiego
i Wittembergowi przysłuży się posłaniem apostołów, na talary
przeznaczonych, sreber kościelnych, wotów i naczyń, którymi miał wozy
ładować, chciał się zawodu pomścić koniecznie na mnichach, tak mu się
opór ich zdawał występnym. Wpadł on do kwatery jenerała z Kalińskim,
którego wcześnie gadać nauczył, i oba, z miną wymuszenie wesołą,
poczęli prawić o Jasnej Górze, zdobycie jej malując łatwym niezmiernie
a bardzo korzystnym.
Miller był wojakiem wcale innego od Wejharda rodzaju; innego kraju
człowiekiem, żołnierzem bez myśli uszlachetniającej to rzemiosło
krwawe, wzniesienia się, sławy lub przyłożenia do dobra kraju, bez
przyszłości, cały w dniu dzisiejszym. Dla niego schwycić co najwięcej,
użyć jak najrozkoszniej, zbogacić się, nie patrząc środków, było celem
jedynym. Dróg, którymi szedł do celu, nie wybierał, ale też nie miał
pozorów cnoty i pięknych słów w ustach, jak Wejhard. Żołnierz a gbur,
szedł po żołniersku przebojem, nie licząc krwi, którą rozlewał, śmiejąc
się z psot i występków żołdactwa, wieszając i bijąc, siekąc, rabując i nie
czując ani zgryzoty sumienia, a obrzydliwości swojego zawodu. Większa
część Szwedów przeszła tak Polskę, i do dziś dnia stare ich zamki
świadczą, jak wściekle, bez sumienia i litości kraj ten rabowali. Zabierali
nie tylko sprzęt i złoto, ale nawet dzieje nasze, księgi i ślady naszego
żywota. Kradli przeszłość nawet najdroższą.
Sam protestant, nie tylko nie szanował świętości, ale, jakby się na nich
mścił swojego odstępstwa, kalał je chętnie, naigrawał się im i nie
szczędził ani kościołów, ani ludzi Bogu poświęconych. Hulaka przy
kielichu i biesiadzie, miał czasem dzikie popędy, a nie mogąc ścinać,
rozbestwiony bił i wymyślnie karał, bawiąc się męczarnią. Mało mówił,
śmiał się tylko lub łajał. Zresztą prosty człowiek, pióra w ręku nie lubił, a
gdy szło o traktowanie, o listy, chętnie się drugimi posługiwał.
Straszniejszego człowieka nie miało wojsko szwedzkie, dla bezbronnych
zwłaszcza, bo, wcale nie myśląc o Karolu Gustawie i przyszłości jego,
szedł wszędzie jak plaga, bez litości, a po sobie zostawiał tylko pustki i
węgle... Dla niego krwi przelew, jęk, prośba, łzy były widokiem lub
całkiem chłodnym, albo szmerem dokuczliwym, ale niczym wstrętliwym
i poruszającym. Patrzał, słuchał, trawił spokojnie, bez wzdrygnienia siekł
i siec pozwalał, zabijał z zimną krwią, z sumieniem dziecięcia, co
drgające rozdziera zwierzątko, i nie pojmuje nawet, żeby to mogło być
inaczej. Wiara jego była całkiem powierzchowna; spełniał jej obrzędy dla
żołnierza z punktualnością przykładną, prowadził na nabożeństwo jak na
przeglądy; ale ani się kiedy zamyślił nad rzeczami wiary, ani czuł jej
potrzebę. Żył na ziemi brzuchem tylko i ciałem, a oczy jego; brwią i
powieką zarosłe, nigdy się wyżej nie podnosiły. Wierzył za to we
wszystkie czary, gusła i tym podobne mary bardzo szczerze, bardzo
bojaźliwie i niczym się tak nie przerażał, jak nimi.
Ktoś mu tam wcześnie szepnął, że mnisi częstochowscy są wielkimi
czarownikami, i może dlatego nie bardzo miał ochotę śpieszyć pod Jasną
Górę. Wstydził się tego, ale niemniej ukryć się z tym nie mógł.
Oznajmiono mu Wejharda, którego, jako dworaka i wytwornisia, nie
lubił; musiał go jednak przyjąć, ale widać było z wejrzenia, które rzucił
na drzwi, że gość wcale mu nie był pożądany. Miller stał naówczas w
szlacheckim domku, z którego bez ceremonii gospodarza wyrzucił, i w
najlepszej izbie na kobiercach się przewalał, grzejąc się przed
trzaskającym ogniem komina.

A co?
rzekł, nieco podnosząc się z posłania, do wchodzącego
hrabiego, mierząc okiem szyderskim jego strój wykwintny i pańską
postawę.
A co, hrabio, Częstochowa?...

Czeka na jenerała Millera... .

Doprawdy? Hrabio! A! A czemuż się wam poddać nic chciał.?

Ba, nie bardzom nalegał, a mnisi, uparci trochę i zarozumiali, chcą
koniecznie dział, jak widać. Strach ich opanował wprawdzie, ale z
dwojga bojaźni: zdobycia i bronienia, wybrali dalszą, choć i mnie się
niepospolicie zlękli... Wiedzieli wszakże, iż z moimi armatkami oblegać
ich nie będę i...

A zatem?
przerwał Miller.

A zatem, idziesz pan, panie jenerale, ze mną, z Sadowskim i z
Kalińskim, z panami: Zbrożkiem, Krzeczkowskim i Komorowskim, z
księciem Heskim może.

O! O! A na cóż nas tam tyle na ten kurnik?
spytał Miller.

Dla większego postrachu.

Albożby się mnisi bronić myśleli?

Nie wiem, wątpię...

A wąs tam jak przyjęto?

Prośbą z początku, kulą na ostatku.

A do diabła! Kulą nawet! Cha! Cha!
zagrzmiał głośny śmiech
Millera.
Proszę, proszę, jakie zuchy z tych zakonników, szalone pałki!
Gdyby czas tylko, nauczyłbym ja ich rozumu!

Wszakże potrzeba koniecznie zająć Częstochowę.

Ale to wypadnie podobno znowu odłożyć.

To by było najgorzej!
zakrzyczał Wejhard z zapałem.
Pan wiesz,
jenerale, że tam go kto uprzedzić może, a to jest kąsek królewski. Sreber
po uszy brać, złota ogromne kupy... klejnotów, pereł i brylantów
cebrami; win i miodów starych lochy niewyczerpane, choć się w nich
kąpać...
Jenerał się uśmiechnął i poklepał po brzuchu.

A jak wie, w co uderzyć, by mnie poruszyć!
rzekł kiwając głową.

No, ale cóż tu począć? Wittemberg i Duglas do Prus mnie pędzą.

My się, zobaczysz, jenerale, uwiniemy duchem w Częstochowie. Sami
mówicie, że to kurnik; istotnie wam tylko przyjść, huknąć i wziąć.

No! A wy czemu żeście nie wzięli?

Dział nie miałem, a wreszcie
dodał skromnie Wejhard
ja a jenerał
Miller to wcale co innego; nie myślę się z nim równać.
Niezgrabnie tym pochlebstwem zakadziwszy Millerowi, Wejhard
uśmiechnął się, rad z siebie, jak gdyby psu rzucił kawał zatrutego mięsa, i
dodał:

Radzę, idźcie, bo nigdzie się, jak tam, zbogacić nie możecie; a
spóźnicie się, to wam kto inny ten kąsek sprzed ust pochwyci.

A cóż będzie z Prusami?

Poczekają!
rzekł Wejhard.

Do Częstochowy kawał drogi pójść i tam trzeba pomarudzić, a nim się
nazad powróci...

To wszystko razem nie zabawi
rzekł hrabia.
Przyjdziesz pan tylko,
krzykniesz, poddadzą się, zabierzesz, co ci się podoba, i wrócisz. Cóż
mnisi przeciwko nam poradzą?

To prawda, to prawda!
odparł Miller, popijając i dumając.
Ale...

Nie ma ale; potrzeba iść i iść prędko, żeby nie mieli czasu obwarować
się, wzmocnić, lud zwołać i szlachtę... Trzeba korzystać z ich
przestrachu...

A skarbiec że nie wywieziony?
spytał po chwili Miller.

Nie, ręczę, że nie; lecz gdyby nawet część jaką ukryli, zawsze dosyć
zostanie, i ze szlachty, która się tam schroniła, dobrze obładować się
można; dadzą okup dobry. Mnisi, ufni w mury, nie śpieszyli się z
wywózką swoich skarbów, a teraz już by się bali ruszyć dla gęsto
snujących się po kraju oddziałów. Wittembergowi dość będzie kilka
posągów srebrnych, reszta nasza.
Miller namyślał się głęboko, ale cały wieczór męczył go Wejhard i
Kaliński, tak że wreszcie słabnąć począł, i upiwszy się z nimi, wydał
rozkazy gotować się na Częstochowę. Nim się jednak oddziały jego
pościągały, nim działa posprowadzał i żołnierzy skupił, kilka dni upłynąć
musiało. Tymczasem, szerząc postrach i wcześnie oznajmiając o sobie,
Wejhard wysłał z załogi w Krzepicach oddział żołnierzy na włości
klasztorne dla rabunku i nakazał zajmować bydło, palić wioski i folwarki,
żeby pokazać mnichom, co ich czeka, jeżeli się nie poddadzą.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kordecki1
Kordecki45
Kordecki49
Kordecki37
Kordecki41
Kordecki32
Kordecki39
Kordecki5
Kordecki19
Kordecki38
Kordecki7
Kordecki35
Kordecki52
Kordecki22
Kordecki31
Kordecki3

więcej podobnych podstron