Spis
treści
3 – Podróż Victorii do Berlina
6 – Nowe czasy, nowy człowiek, nowy j ęzy k
10 – Dobrodziej stwa olim pij skie
Ty tuł ory ginału:
DIE
KINDER DER ROTHSCHILDALLEE
Przekład:
ELIZA
BORG
Redaktor
prowadzący : ADAM PLUSZKA
Redakcj a:
ANNA MIRKOWSKA
Korekta:
AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK
Proj ekt
okładki, opracowanie graficzne i ty pograficzne, łam anie: TO/STUDIO
Zdj ęcie
na
okładce: © Wilhelm Tobien / Corbis / Profim edia
©
Library
of Congress, Rom erberg with Rom er,
Frankfort
on Main (i.e. Frankfurt am Main), Germ any
Copy right
© 2007 by LangenMüller
at
F.A.
Herbig
Verlagsbuchhandlung Gm bH, München (
)
All
rights reserved.
Copy right
© for the translation by Eliza Borg
Copy right
© for the Polish edition by Wy dawnictwo Marginesy,
Warszawa
2015
Przekład powstał dzięki
wsparciu
finansowem u Goethe-Institut
ze
środków Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch Republiki Federalnej Niem iec.
Warszawa
2015
Wy danie
pierwsze
ISBN
978-83-65282-01-9
Wy dawnictwo
Marginesy
ul. Forteczna
1a
01-540
Warszawa
tel. (+48) 22 839 91 27
e-m ail:
Konwersj a:
Dla
Wolfganga,
dla
którego m iłość to więcej niż słowo.
Jak
długo człowiek m oże wy trzy m ać to,
że
nadziej a
wodzi go za nos?
Aż
do
ostatniego dnia!
1
P U K A N I E
D O D R Z W I
S y l w e s t e r
1 9 2 6
Jedy ną z czterech córek
szanowanego
frankfurckiego przedsiębiorcy Johanna Isidora Sternberga,
której charakter przy pom inał m iłe i pogodne usposobienie j ego żony Betsy, by ła osiem nastoletnia
Anna. Dzięki opty m izm owi i naturalności, z który ch j ej trzy siostry się naśm iewały, uważaj ąc j e
za relikt epoki m ieszczańskiej , Anna by ła pociechą swego starzej ącego się oj ca. Mim o że los
bardzo wcześnie pozbawił j ą szczęśliwego dzieciństwa i dziecięcej ufności, pozostała tą sam ą
opty m istką, która na czwarte urodziny zaży czy ła sobie dy wanu utkanego z rodzy nek i karety
z m arcepana, a potem uszczęśliwiona cieszy ła się z torebki m akaroników.
Jako
panience Annie w sposób nader sy m paty czny oszczędzone zostały kapry śność i hum ory,
cechy, które sprawiały, że koegzy stencj a z j ej siostrą równolatką w okresie przed wy frunięciem
z rodzinnego gniazda przy pom inała taniec na wulkanie.
–
Ona
się uśm iecha nawet do beczki z solą – m awiała Victoria regularnie przy śniadaniu, kiedy
m atka stawiała j ej za wzór zawsze pogodną siostrę. – Każdy przecież wie, że to święta.
Od
tam tego czasu Anna nic się nie zm ieniła. Jej opty m izm i radosne usposobienie dostrzegały
nawet osoby, które nieży czliwość i pesy m izm uważały za j edy ną m ożliwą postawę w ży ciu.
Anna potrzebowała dwa razy ty le czasu co m atka, by przy nieść z piekarni bułeczki. Zawsze
przy stawała koło dzieci, które na skwerku przy Günthersburgallee bawiły się w piaskownicy i na
huśtawce. Z sąsiadam i w sieni rozm awiała tak długo, j akby dopiero co wróciła z podróży dookoła
świata, i dawała się wciągać w niekończące się pogawędki z obcy m i ludźm i. Gdy kupcy z Berger
Strasse uty skiwali na ciężkie czasy i polity ków, słuchała ich uważnie i z zainteresowaniem .
Kom iniarza wy py ty wała o rodzinę, płaczące dzieci pocieszała cukierkam i kupowany m i
specj alnie w ty m celu i podziwiała lalczy ne dzieci dum ny ch m ały ch m am uś. Także każdy pies,
który w oczach panienki Anny zasługiwał na pociechę i pogłaskanie po głowie, obdarzany by ł j ej
uwagą.
Jej
siostra Clara, starsza o osiem lat i o całe epoki bardziej ży ciowo doświadczona, raczy ła
nieraz rodzinę – także w towarzy stwie! – opowieściam i o ty m , j ak to po kry j om u obserwowała
kiedy ś Annę u handlarza ry b. Miała ona j akoby flirtować tam z cały m półm iskiem świeży ch
śledzi.
– A m nie
nawet
karpie nie zaszczy ciły choćby j edny m spoj rzeniem , a przecież j eszcze ży ły –
puentowała.
Gdy
nocą Anna zaciągała firanki w swoim pokoj u, wciąż j eszcze radośnie przenosiła się
w krainę m arzeń. Na półce nad łóżkiem stały j ej stare książki z baj kam i i senty m entalne powieści
dla m łody ch panienek, które łudziły j ą, że ży cie to dziecięca igraszka. Lalka, którą wy straszone,
osierocone przez m atkę ośm ioletnie dziecko tuliło w ram ionach, gdy oj ciec przy prowadził j e do
swego dom u, do swej żony, j ak dawniej siedziała na sofce i patrzy ła na księży c. Stary m iś m iał
na sobie zielony kubraczek i czerwoną wstążkę na szy i.
Ten
idy lliczny obraz by ł j ednak m y lący. Anna nie by ła kim ś, kto nie chce dorosnąć. Nie
dom agała się chroniący ch j ą ram ion. Na swój szczególny sposób odznaczała się ży ciową
m ądrością, wcześnie bowiem potrafiła wy strzegać się złudzeń, które m łody ch ludzi sprowadzaj ą
bezlitośnie na m anowce. Nawet gdy j uż m ieszkała w zam ożny m dom u Sternbergów, wciąż
j eszcze by ła dzieckiem ubogich rodziców: m arząc, nie pożądała rzeczy wielkich, zadowalała się
drobny m i okrucham i szczęścia. Gdy ty lko zaczy nała się zastanawiać nad wielkim szczęściem ,
m y śl o zazdrości bogów napawała j ą lękiem . Jej ulubiony m bohaterem by ł dawniej Szczęśliwy
Jaś, który na każdej zam ianie, j akiej dokony wał, wy chodził gorzej , a m im o to czuł się szczodrze
obdarowany. Przez całe ży cie dochowała m u wierności.
–
Anna
urodziła się głupia – zawy rokowała kiedy ś dziesięcioletnia Victoria z okrucieństwem
właściwy m niewinny m dzieciom .
–
Jest
m ądrzej sza niż ty – odparła m atka – ale zdziwiłaby m się, gdy by ś to kiedy ś zrozum iała.
Obecnie, w wieku
osiem nastu
lat, Anna m arzy ła o m ądry m , elokwentny m m ężu, który od
czasu do czasu dopuszczałby do głosu swą żonę. Powinien, j ak ona, chętnie czy tać powieści
edukacy j ne i książki podróżnicze, delektować się j aj kam i na m iękko w szklance i z radością
spędzać czas na łonie natury. W niedziele ten idealny m ężczy zna powinien udawać się ze swą
m ałżonką rowerem nad Jezioro Czterech Kantonów we frankfurckim Lesie Miej skim ,
a wieczorem chodzić z nią do kinem atografu Alem annia przy Główny m Odwachu, z m iej scam i
dla ośm iuset widzów. W j ego eleganckim foy er znaj dowały się cztery filary. Zam ontowano na
nich oświetlenie i obudowano m etalowy m i ram am i oraz m atowy m szkłem . Anna by ła w ty m
efektowny m film owy m raj u dopiero dwa razy od j ego ponownego, uroczy stego otwarcia po
wielkiej przebudowie, na które zaproszeni by li Johann Isidor i m adam e Betsy, a także wszy stkie
znakom itości m iasta.
Anna
m arzy ła o dom ku w Seckbach, na wiej skim przedm ieściu Frankfurtu. Ogród m iał by ć
wy starczaj ąco duży dla troj ga dzieci, doga, j akiego m iał Bism arck, i łaciatego kota, który j ak
powszechnie wiadom o, przy nosi szczęście. Zam ierzała poprosić m ęża, by pod potężną j abłonią
postawił ławeczkę i pom alował j ą na zielono. W słoneczne dni przy szła pani dom u chciała tam
łuskać groch, a po skończonej pracy dziergać na drutach skarpety na zim ę.
Victoria, która
nawet
nie potrafiła sobie wy obrazić, że kiedy kolwiek wy j dzie za m ąż, nie
m ówiąc j uż o urodzeniu dzieci, słuchała j ej szczególnie uważnie, gdy obie tak niepodobne do
siebie przy rodnie siostry odm alowy wały sobie przy szłość. Mim o to naj częściej zam y kała oczy,
j akby nie m ogła znieść bez bólu obrazów m ieszczańskiej idy lli. Z cichy m westchnieniem , j akie
m ogłaby wy dać uwięziona Maria Stuart, gdy w swoim lochu wspom inała szczęśliwe ży cie we
Francj i – w wy konaniu Victorii westchnienie to brzm iało równie rozdzieraj ąco – m ówiła: „Moj a
m ała m ieszczaneczka w fartuchu”.
Anna
też znała na pam ięć tekst swoj ej roli.
– U m ieszczan
wiadom o
przy naj m niej , czego się m ożna spodziewać – odpowiadała za każdy m
razem , po czy m obie z Victorią wy buchały takim spontaniczny m śm iechem , j akby ta krótka
scenka fakty cznie by ła ty lko słowną igraszką.
Śm iała się zwłaszcza
Victoria, absolutnie
pewna, że j uż wkrótce pod j ej drzwiam i ustawią się
w kolej ce naj sławniej si dy rektorzy teatrów w Niem czech z propozy cj am i długoterm inowy ch
kontraktów i z j ej powodu będą się poj edy nkować. Lubiła te niewinne przekom arzanki
z dziecinny ch lat. Ale j eszcze bardziej podobało j ej się to, że m ogła sobie wówczas pozwolić na
drobne złośliwostki, a ofiara j ej ostrego j ęzy czka nie czuła się ty m dotknięta. Anna zawsze by ła
idealną partnerką takich zabaw – niczego nie brała za złe, łatwo by ło j ej zaim ponować, nigdy
niczego nie zazdrościła i znała swoj e m ożliwości.
Podziwiała swą niezależną, szy kowną, wy m ądrzaj ącą się siostrę.
Nawet
j ej sarkazm uważała
za elegancki. Z kokietery j nej m ałej Vicky o uroku osoby przedwcześnie doj rzałej , którem u nie
potrafił się oprzeć nikt, ani kobiety, ani m ężczy źni i dzieci, wy rosła prawdziwa piękność o długich
nogach i wy razisty m profilu. Piętnastoletni m łodzieńcy i czcigodni oj cowie rodzin oblewali się
szkarłatny m rum ieńcem , gdy czuli, że spoj rzała na nich Victoria Sternberg. Starsi panowie
z reum aty zm em schy lali się, by uratować chusteczkę pięknej panny przed brutalny m
zdeptaniem , a j ej starom odne chusteczki ozdobione koronką albo równie staroświecko pachnące
koperty bezustannie wy padały z kieszeni – zupełnie j ak w biederm eierowskich kom ediach. Młoda
panna Sternberg, która um y śliła sobie, że będzie tak sławna j ak Sarah Bernhardt i tak adorowana
j ak Josephine Baker, przy każdy m spoj rzeniu w lustro widziała królową.
Siostrze
z innego świata im ponowała nie ty lko uroda Victorii, lecz także, j eszcze bardziej , j ej
determ inacj a i energia. Choćby j ą wszy scy bez wy j ątku, grom kim głosem , dzień w dzień
przestrzegali przed wy borem drogi, na którą zam ierzała wkroczy ć, ona zaty kała swe m ałe uszka
szczupły m i, zadbany m i dłońm i; na lewej lśnił rubin, a na prawej złota żm ij ka z oczam i ze
szm aragdów.
Panna
Sternberg by ła przekonana, że urodziła się, by zostać aktorką. Oczy m a wy obraźni
widziała się – zanim porwą j ą do Berlina – w rodzinny m m ieście, j ak stoi na scenie usłanej
różam i, w wieńcu laurowy m na głowie, a kry ty cy rozpły waj ą się w zachwy tach nad j ej
talentem . Oj ciec będzie siedział w pierwszy m rzędzie z wilgotny m i oczam i, chociaż według swej
m ądrej córki nie m iał poj ęcia, co się w ży ciu liczy ło, a aktorów uważał za podej rzany ludek,
przed który m należy strzec suszącego się prania. Także z oczu m atki, tej scepty cznej osoby, która
nie potrafiła się uwolnić od m entalności swoich przodków i nie m arzy ła o niczy m inny m j ak
o korzy stnie wy dany ch za m ąż córkach i o zięciach, który ch j ej będą zazdrościć, polej ą się łzy,
kiedy Victoria j ako j asnowłosa Ofelia zostanie posłana przez Ham leta do klasztoru.
Jak
na razie ten nadzwy czaj ny talent nie wy starczy ł nawet, by przy j ęto j ą do teatru j ako
adeptkę sztuki aktorskiej . Ale i w ty ch posępny ch chwilach, gdy przy pom inała sobie, j ak dwóch
nauczy cieli profesj i scenicznej nie przy j ęło j ej na naukę z powodu braku uzdolnień, nie wątpiła,
że zagra kiedy ś Desdem onę Otella i Julię Rom ea. Oraz Małgorzatę Fausta – wszy stkie trzy
w sposób, w j aki nikt ich do tej pory nie zagrał.
– Już
na
sam ą m y śl, że ciągle wali się głową o m ur, robi m i się niedobrze – powiedziała Anna.
–
Musisz
ty lko znaleźć właściwe m ury, siostrzy czko. Ale obawiam się, że m asz na to zby t m ało
fantazj i.
Victoria
się m y liła. Annie by naj m niej nie brakowało fantazj i. Ty le że oszczędzała j ą na
specj alne okazj e. Niekiedy j ej sam ej sprawiało przy krość, że dorasta w cieniu j ak niepozorny
fiołek. W takich m om entach wy ruszała w odległe światy, gdzie by ła wy tworną dam ą, nawet
w ty godniu nosiła drogie j edwabne pończochy i zawsze przezroczy stą bieliznę. Nowy,
j asnopopielaty, przy legaj ący do głowy kapelusik z j edwabną liliową wstążką wy ciągała z szafy
z taką sam ą nonszalancj ą j ak inne dziewczęta swoj e berety. W chwilach wy j ątkowej zdrożności
dziewica Anna poczy nała sobie j eszcze śm ielej . Wtedy upodobniała się bliźniaczo do rozpustnej
dam y z półświatka na pudełku papierosów m arki Xanthia.
Jej
oj ciec ostatnim i czasy palił właśnie xanthie – na okrągły m stoliku w salonie zawsze leżało
pudełko z papierosam i tej m arki. I czasem m ogło się zdarzy ć, że Anna, która nigdy nie zbaczała
z prostej drogi, odczuwała dręczące, wręcz fizy czne pragnienie rozpusty i grzechu. Na pudełku
xanthii kobieta w śnieżnobiałej koszulce, z popielatoblond włosam i i m odną fry zurą à
la
garçonne
z połowy
lat
dwudziesty ch i poły skuj ącą alabastrową cerą m arm urowej rzeźby, pręży ła się na
czerwonej skórzanej sofie. Wam p m iał chłopięcą figurę i zam glony wzrok. W prawej dłoni
trzy m ał długą, czarną cy garniczkę.
Anna
j ak średniowieczna kasztelanka plotła swoj e długie włosy w skrom ną koronę wokół głowy
i m im o podniecaj ący ch zdj ęć chłopczy c w pism ach dla wy tworny ch dam nie chciała się z nim i
rozstać. Nie ty lko zewnętrznie różniła się o całe niebo od podziwiany ch wzorów. By ła zby t
nieśm iała, by rozważy ć choćby j edną z liczny ch nęcący ch ról, które szy kowne dziennikarki
zachwalały m łody m kobietom j ako tram polinę do nowoczesności.
Nowe
poczucie wartości kobiet, które przy każdej okazj i m ówiły o wolności i m iały
odpowiednio swobodne poglądy na ży cie, w dom u Sternbergów by ło dom eną wy łącznie Clary
i Victorii. Co prawda, Alice o wielkich błękitny ch oczach m iała dopiero j edenaście lat, ale i ona,
poj ętna uczennica starszy ch sióstr, by ła j uż kobietą, j ak piękny Narcy z zakochaną we własny m
odbiciu. Nieważne, czy trzy szy kowne siostry obsługiwane by ły w sklepach poza kolej nością,
przechadzały się w palm iarni czy też upaj ały kom plem entam i w kawiarni, zainteresowanie
m ężczy zn i zazdrość inny ch kobiet m iały zapewnione.
Victoria
i Clara j uż rano pokazy wały nogi. Każdego, kto ich słuchał, inform owały, że kobiece
nogi m aj ą działanie równie zm y słowe j ak grzebień koguta i różowe upierzenie flam inga. Nosiły
cieliste pończochy z Pary ża i zgrabne pantofelki z paseczkiem z czarnej lakierowanej skóry, a ich
suknie m iały talię na biodrach. Siostry dum ne by ły z płaskich piersi i łabędzich szy j . Jako
pierwsza à
la
garçonne ostrzy gła się Victoria, a po
niej
Clara – karczek wy golił im m ęski fry zj er.
Pani Betsy odebrało m owę. Jej córki inform owały każdego, kto chciał ich słuchać, że nie ubieraj ą
się dla m ężczy zn, lecz wy łącznie dla siebie. Obie wy skuby wały sobie brwi i także w dzień
uży wały granatowy ch cieni do powiek. Ich wargi by ły purpurowe, podobnie j ak paznokcie.
–
Jak
gdy by ktoś rąbnął w nie m łotkiem – skwitował oj ciec.
W każdy m
towarzy stwie
Victoria zadawała szy ku wy uzdaniem m łodej dzikuski. Już po
pierwszy m kieliszku sherry obwieszczała, że z kobiecego biustu poży tek m aj ą co naj wy żej
Buszm enki i m am ki ze Szprewaldu. Spódnice Clary ledwie zakry wały kolano. Aby zachować
chłopięcą figurę, w południe chrupała słupki selera i, j ak słusznie podej rzewała j ej m atka, brała
środki przeczy szczaj ące. Z perspekty wy rodziców panna Clara prowokacy j nie często zapom inała,
co się wy darzy ło, zanim oj ciec przekazał j ej m ieszkanko na czwarty m piętrze. Zgodnie
z trady cy j ną wilhelm ińską term inologią naj starsza córka Sternbergów by ła m ianowicie
dziewczy ną upadłą.
Mim o
to j ej siostra Victoria nie odczuwała naj m niej szego lęku przed ty m , aby pełny m i
garściam i czerpać z ży cia. W południe spoty kała się na lunchu à
la
mode z wy tworny m i panam i,
który m czy niła
nadziej e
rozpalaj ące ich fantazj ę. W eleganckich restauracj ach wm awiała im , że
w j ej rodzinny m dom u podawane są wy łącznie wina, j akie zaprzy j aźniony som m elier poleca
zwy kle wy twornem u towarzy stwu pary skiem u. Zadziwiaj ąco sugesty wnie, bo ani j ednego, ani
drugiego nigdy nie próbowała, opisy wała rozkosze
coq
au vin i żabich
udek
w rieslingu.
Wpatry wała się pożądliwie w broszkę w witry nie naj droższego j ubilera w m ieście. By ła to
pantera z białego złota wy sadzana rubinam i, spoczy waj ąca na czarnej aksam itnej poduszeczce.
Victoria, obdarzona
talentem do autokreacj i, uważała dom ową kuchnię za anachroniczną,
a egzy stencj ę gospody ni dom owej za „pęta niezgodne z duchem czasu”. Matce, która urodziła
i wy chowała pięcioro dzieci, m ówiła to bez krzty ny zażenowania. Zachwy cała się zielony m
curry, które m ożna by ło dostać w j edny m j edy ny m sklepie, a hom ar, j eśli „serwowano go zby t
często”, by ł, j ak twierdziła, „j ednak nieco m dły ”. Chociaż Victoria czuła obrzy dzenie do m ięsa
wieprzowego, które w j ej rodzinny m dom u nie poj awiało się na stole nawet w czasach
naj większej biedy, to często zachodziła do popularny ch lokali w dzielnicy Sachsenhausen.
Z m ężczy znam i, który ch uznawała za ważny ch dla swej kariery, j adła tam żeberka z kiszoną
kapustą i piła j abłecznik, który wcale j ej nie służy ł. Z pewny m reży serem , który obiecał j ej
główną rolę, chociaż sam od dwóch lat nie m iał angażu, usiadła nawet do golonki. W nocy m atka
m usiała j ej robić ciepłe okłady na brzuch, a ona zastanawiała się, czy j ej dziecinna wiara, że Bóg
niezwłocznie karze Ży dów śm iercią za spoży wanie wieprzowiny, nie by ła j ednak uzasadniona.
Natom iast
kucharkę Josephę, która dla słodkiej Vikusi piekła ciasto ze śliwkam i i gotowała
m alinowy budy ń, dorosła Victoria traktowała z respektem , j aki należał się tej dobrej duszy.
Snobisty czna panienka taktownie zataj ała przed nią zm ianę j ęzy ka oraz to, co j e, gdy nie wsuwa
swoich długich nóg pod rodzinny stół. Więcej : łagodne, piwne oczy Victorii wilgotniały, gdy j ak
w m iniony ch latach na stole poj awiał się urodzinowy tort czekoladowy z kandy zowany m i
fiołkam i. W takich chwilach ta naj efektowniej sza dam a salonowa, j aką kiedy kolwiek m iał poznać
niem iecki teatr, m y ślała o swej ciotecznej babce Jettchen. Vicky by ła j ej naj ukochańszą
cioteczną wnuczką; na każde urodziny otrzy m y wała od niej w prezencie j akiś drobiazg z cennej
szkatułki z biżuterią, a na pam iątkę szczęśliwy ch dni ciotka posy łała j ej z Baden-Baden śliwki
w czekoladzie zapakowane w złoty papier. Zm arła przed pięciom a laty, we śnie, tak więc rodzina
nie m ogła się z nią pożegnać. Victoria nie potrafiła przeboleć j ej śm ierci. W ogóle m iała pewien
problem ze sprawam i ostateczny m i. Śm ierć naj starszego brata Ottona, który zginął j uż w trzecim
m iesiącu woj ny, przeży ła j ako sześciolatka i naty chm iast wy parła j ą z pam ięci. Przeszłość
chowała w szafie za ciężkim i wełniany m i kołdram i z czasów niedostatku – składały się na nią
pożółkła fotografia, na której twarz brata nie pokry wała się j uż ze wspom nieniam i Victorii,
i czarno-czerwony kostium w kropki, w który m j ako sześciolatka w przededniu pożogi woj ennej
święciła swe pierwsze trium fy na scenie j ako biedronka. Stroik na głowę, szeroką czerwoną
opaskę na włosy z czarny m i czułkam i, Otto zrobił dla niej tuż przed wy ruszeniem na front.
Victoria
m y ślała o bracie ty lko wtedy, gdy widziała oj ca z gazetą dla ży dowskich żołnierzy
walczący ch na woj nie. Wspom inaj ąc ciotkę Jettchen, zaczy nała się j ąkać, za to o śm ierci
francuskiej heroiny teatru Sary Bernhardt i Rudolfa Valentino, idola kina z Holly wood,
opowiadała, j akby widziała j ą na własne oczy. Stratę ty ch dwoj ga arty stów określała j ako „j edną
z naj większy ch tragedii ludzkości dwudziestego wieku” i za „wstrząsaj ący znak czasów” uważała
to, że inni, nawet ci związani z teatrem , patrzy li na nią nierozum iej ący m wzrokiem , gdy
dźwięczny m głosem przedstawiała swoj ą wizj ę świata.
Także
j ej
starsza siostra m iała problem z czasam i, w który ch przy szło j ej ży ć. Lubili j ą
wy łącznie ci, którzy j ak ona czuli się wolni od „filisterskiego zaduchu”. Clara Sternberg m iała
dwadzieścia sześć lat, by ła niezam ężna i bez widoków na zm ianę stanu cy wilnego. Znosiła swój
los z podniesioną głową i ani przed przy j aciółm i, ani przed wrogam i nie tłum aczy ła się z raz
obranej drogi. Ci, którzy wiedzieli, przebąkiwali, że ta dum a nie przy stoi nawet pannie Sternberg;
przy szłość, by li tego pewni, m iała to potwierdzić. Pani Winkelried, sprzątaczka, prawdziwy głos
ludu, określała to naj dosadniej .
–
Panna
Clara – zwy kła twierdzić ta szczera osoba – to kobieta upadła.
Nawet
Josepha, choć serce kazało j ej kochać dzieci pani Betsy j ak własne, nie potrafiła się
tem u skutecznie przeciwstawić. Pani Winkelried została zgodzona do dom u Sternbergów do
cięższy ch prac, gdy sy tuacj a ekonom iczna warstwy wy ższej z powrotem j ako tako się
ustabilizowała. W piątki posy łano j ą także do Clary na czwarte piętro. Z zaciętą m iną
i potępieniem wy pisany m na twarzy szorowała tam kuchnię, łazienkę i schody. Gertrud
Winkelried, wdowa woj enna z m izerną rentą i trój ką nienasy cony ch nigdy dzieci – wszy stkie
chodziły j eszcze do szkoły i trudno j e by ło wy karm ić – zdana by ła na dodatkowy zarobek u Clary.
Cały czas dawała j ednak odczuć zarówno swej rodzinie, j ak i Josephie, że wy łącznie m iłość
m atczy na i bieda każą j ej „u takiej ” pracować.
Od
dokładnie ośm iu lat i dziewięciu m iesięcy panna Clara odm awiała bowiem wy j awienia, kto
j est oj cem j ej dziecka. Nawet rodzice nie potrafili j ej wy baczy ć odrzucenia m ieszczańskiej
m oralności, a j uż zwłaszcza tego, że nie okazy wała ani wsty du, ani skruchy. Za to rodzeństwo
Clary stało za nią m urem . Dla Victorii starsza siostra by ła bohaterką walczącą o prawo kobiet do
wolnej m iłości. Anna i m ała Alice podziwiały j ą bez słów. Erwin, ukochany brat bliźniak, sam
buntownik gardzący kom prom isam i j ako grzechem , przy klaskiwał j ej otwarcie.
–
Nie
każda ży dowska m atka znaj duj e dobrodusznego cieślę, którem u m oże wcisnąć swoj e
dziecko – oznaj m ił oj cu, gdy ten któregoś dnia znowu narzekał na niem iecką m łodzież ogólnie,
a na Clarę w szczególności.
Erwin
sadzał sobie rozchichotaną siostrzeniczkę Claudette na kolanach, wkładał j ej na główkę
wianki z pietruszki i lubczy ku i śpiewał z nią na zm ianę
Do
boju, torreadorze
oraz
Miłość Cygana
.
Jej
dziadków wprawiało to w niesły chane zm ieszanie i wprowadzało zam ęt w ich głowach. Na
czwarty m piętrze w czasie upadku Clary z wy ży n, które zaludniały dobrze wy chowane dziewice,
m ieszkał bowiem śpiewak operowy, piękny j ak Apollo, a łowca kobiet j ak Sinobrody. Fałszy wy
rom anty czny ślad pozostawiał j ednakże z prem edy tacj ą ten ny gus Erwin. Sam doskonale
wiedział, kom u zawdzięcza swą ucieszną siostrzenicę.
W każdy m
razie
m ała Claudette by ła dzieckiem m iłości i j uż j ako ośm iolatka wy glądała j ak
ty powa przedstawicielka rodziny Sternbergów – z oczam i skrzący m i się j ak gwiazdy i ustam i,
które wcześnie będą rozpalać m arzenia m ężczy zn. Już teraz m ali chłopcy na Burgstrasse bili się
o to, którem u wolno będzie nieść j ej tornister do szkoły Marii Merian. By ła diwą, zanim j eszcze
poznała to słowo. Wy kroj e do j ej sukienek m atka sprowadzała z Pary ża, szerokie wstążki do
włosów pochodziły z pasm anterii dziadka. Jej skarpetki by ły białe j ak konwalie, buciki zgrabne j ak
u Kopciuszka wy siadaj ącego ze złotej karety. Przy szła królowa m iała czarne loczki i wy sokie kości
policzkowe, co dodatkowo uszlachetniało j ej wąską twarzy czkę. Nawet gdy buszowała w spiżarce
Josephy i podkradała naj piękniej sze guziki z babcinego koszy czka z przy boram i do szy cia,
wy glądała niewinnie j ak barokowy putto. By ła wy rafinowana j ak Salom e, nieustraszona j ak
Dziewica Orleańska, a j eśli czasem płakała, j ej łzy bły szczały niczy m perły i oczarowy wały
anioły w niebie.
Claudette
Sternberg przy padło w udziale wy chowanie sprzeczne z duchem i m oralnością epoki.
Kluczowy m poj ęciem by ła w nim wolność. Dziewczy nkę zachęcano do odwagi cy wilnej
i fizy cznego m ęstwa, stanowiący ch broń m ądry ch. Ży cie tej szczęśliwej ośm iolatki by ło równie
niekonwencj onalne, j ak beztroskie. Nigdy nie py tała m atki o oj ca na ziem i, rzadko też o tego
w niebie; wolno j ej by ło brać z biblioteczki książki, które w inny ch dom ach trzy m ano pod
kluczem , by nie m iały do nich dostępu piętnastoletnie panny, m ały aniołek uświadam iał więc
wszy stkie swoj e przy j aciółki, że to nie bocian przy nosi dzieci, a zaj ączek wielkanocny nie znosi
j aj ek.
Nikt
nie straszy ł Claudette czarny m ludem ani piekłem . Mogła kląć j ak szewc, a j ej m atka nie
protestowała; biła się z ulicznikam i, gdy trzeba by ło bronić własnego roweru, a swoj e ry walki,
które śm iały wątpić w j ej cześć, uczy ła m oresu. Rezolutna am azonka z przerwą m iędzy zębam i
m alowała sobie paznokcie na czerwono, wy próbowy wała szm inkę m atki i j ej kapelusze i nigdy
nie m usiała zj adać wszy stkiego z talerza j ak inne dzieci, pić tranu albo za j akieś dziecięce
przewiny stać za karę w kącie. Zabierana by ła przez m atkę i przy stoj ny ch panów, którzy bez
powodzenia zabiegali o względy pięknej Clary, do wy tworny ch lokali, gdzie m ogła j eść ty le pty si
i ciastek z czekoladą, że aż robiło się j ej niedobrze i który ś z silny ch m łody ch m ężczy zn m usiał j ą
odnosić do dom u.
–
Mam y
dziś świeże kości m iłości – oznaj m iał siwowłosy kelner w Café Główny Odwach.
–
Eklery
– poprawiała go m adem oiselle Claudette, gdy ż orientowała się w wielkim świecie
lepiej niż inne dziewczy nki w szkolny m elem entarzu.
Krasnoludki
Królewny Śnieżki i niedola Kopciuszka by ły j ej oboj ętne. Mały Jaś nie wy bierał
się dla niej w świat, żaden ptaszek z dziecięcej piosenki nie świętował swego wesela, ale za to
um iała tańczy ć charlestona i uwielbiała kankana. Jej nauczy cielką by ła ciotka Victoria. Claudette
nie wiedziała nic o arce Noego czy j abłoni w raj u, ale ubóstwiana m am a opowiadała j ej
niezwy kle obrazowo o Kleopatrze, która z m iłości dała się zawinąć w dy wan.
–
Bez
koszuli i m aj teczek – relacj onowała Claudette swej zszokowanej babce. – By ła
golusieńka. Wuj ek Erwin powiedział, że wszy scy panowie strasznie się ucieszy li.
–
Nasza
córka powinna się wsty dzić – skarży ła się pani Betsy swem u m ężowi – a j ej szanowny
braciszek również. Opowiadać takie rzeczy m ałej , niewinnej dziewczy nce! Prędzej by m sobie
j ęzy k odgry zła.
–
Na
wsty d j est j uż za późno – wzdy chał Johann Isidor. – Jeśli ktoś powinien się tutaj wsty dzić,
to m y, m oj a droga. Jako rodzice całkowicie zawiedliśm y. W przy padku Victorii i Alice również,
j eśli chcesz znać m oj e zdanie. Że j uż nie wspom nę o Erwinie. Rok wcześniej , z okazj i swoich
sześćdziesiąty ch piąty ch urodzin, poprzy siągł sobie, że nigdy w ży ciu nie będzie się j uż
denerwował z powodu swoich dzieci.
–
Niech
m i j ęzy k uschnie – zaklinał się wobec liczny ch gości – j eśli kiedy kolwiek wy m knie m i
się choć słowo skargi na własne potom stwo. – By ł to, j ak wszy stkie zaklęcia, j edy nie wy rażony
publicznie zam iar, m arzenie w oceanie złudzeń.
–
Nasza
Clara nigdy się nie wsty dziła, niczego – przy pom niał żonie, gdy ta opowiedziała m u
o Claudette i Kleopatrze.
– By ła
zby t
m łoda, by rozum ieć, w co się wdaj e – powiedziała pani Betsy. Mówiła to zawsze,
gdy rozm owa schodziła na Clarę, ale nie przestawała czy nić sobie wy rzutów.
–
Teraz
j est w końcu o osiem lat starsza. Kiedy ś m usi przecież do niej dotrzeć, że nie ży j e na
świecie ty lko dla swoj ej przy j em ności. Jej szanowny braciszek w wieku swoich zaledwie
dwudziestu sześciu lat też przecież zaczął odczuwać powagę ży cia – zauważy ł Johann Isidor.
Pani
Betsy nie znosiła, gdy j ej m ałżonek zaczy nał by ć ironiczny.
–
Nie
rób z siebie nieszczęśnika – m awiała. – Kto wie, co nam j eszcze przy niesie ży cie. To
grzech tracić nadziej ę.
–
Masz
oczy wiście racj ę, m oj a droga, Spój rz ty lko na sy na starego Wolfa. Dla niego gra
w bry dża to zawód, ale w wieku pięćdziesięciu lat zdoby ł m aj ątek.
– Naprawdę?
– Przy sięgam .
Ten
spry ciarz cztery dni po śm ierci oj ca sprzedał dom przy Wielandstrasse.
Nasz Erwin kiedy ś też przecież zrobi coś takiego z m oim i dom am i. Jeśli nie rzuci się wcześniej do
Menu, gdy się dowie, że uczy niłem cię m oj ą spadkobierczy nią uprzednią i będzie m usiał
poczekać, m am nadziej ę, j eszcze wiele lat. Na swój zachowek oczy wiście.
–
Daj
spokój , nie m ów takich rzeczy. Dostaj ę gęsiej skórki, kiedy zaczy nasz w ten sposób
m ówić o naszej śm ierci.
– Gęsiej skórki by ś dostała,
gdy by m
nie sporządził testam entu, Betsy, a nasze dzieci
zlicy towały by ci dach nad głową, zanim otrzy m ałaby ś z gm iny rachunek za koszty pogrzebu.
Erwin
od pięciu lat m ieszkał w Berlinie; przesiady wał w pokoiku w oficy nie, pił za dużo
sznapsa, nigdy nie naj adał się do sy ta i we wszy stkich kolorach, które by ły święte dla m alarzy
ekspresj onistów, snuł m arzenia o ty m , że pewnego dnia świat pozna j ego nazwisko. Do dom u
rodzinnego powracał ty lko wtedy, gdy kończy ło m u się wsparcie finansowe, a on nie wiedział, j ak
opłacić w Berlinie m ieszkanie i wikt.
Po
śm ierci swego brata Ottona wielce obiecuj ący, inteligentny, dowcipny, czternastoletni
wtedy Erwin Sternberg, chłopiec o wszechstronny ch zainteresowaniach, odwrócił się od ży cia.
I od oj ca. Nie chciał by ć podporą rodu. Pasm anteria, sklepy ani wy dawnictwo go nie
interesowały. Nie zam ierzał zdoby ć m ieszczańskiego fachu ani założy ć rodziny. Nie zrobił
m atury, odm awiał nauki zawodu, chociaż oj ciec m ógł m u j ą załatwić. Swe ideały wy m azał
z pam ięci równie starannie j ak wy prawy woj enne Cezara i m owy Cy cerona. Sy j onizm , który m
pasj onował się w m łodości, j uż go nie poruszał. W niepam ięć poszły kibuce w Palesty nie, gdzie
chciał prowadzić ży cie przepoj one ideałam i równości i braterstwa.
Erwin
twierdził, że m oże by ć wy łącznie m alarzem , fetowany m , natchniony m arty stą; wierzy ł
w swoj e zdolności, który ch nikt od czasów czwartej klasy gim nazj alnej , gdy nauczy ciel plasty ki
nie m ógł się oprzeć j ego sm olisty m oczom , j uż więcej nie potwierdził.
Z niecierpliwością wy czekiwał dnia, w który m
j ego
talent zostanie dostrzeżony, i nic nie
przy spieszało m u pulsu tak, j ak wizj a, że j ego obrazy osiągaj ą naj wy ższe ceny, że wy stawiane są
w m uzeum Städla we Frankfurcie, w Berlinie, Londy nie i Nowy m Jorku i że oj ciec, ten zagorzały
i gorzkniej ący oprawca sy nowskiego talentu, będzie sparaliżowany wsty dem . Ty m czasem j ednak
wielki m alarz ekspresj onisty czny Erwin Sternberg karm ił się nadziej ą – oraz chlebem z m usztardą
i rozgrzewaj ącą żołądek kiszką grochową, którą gotował w kuchni dobrotliwej wdowy, pani
Benantzky. Rosa Benantzky zawsze rezerwowała w swy m sercu m iej sce dla m ężczy zn w wieku
j ej sy na, poległego m łodo we Francj i. Stopy ledwo utrzy m y wały ciężar j ej ciała, a fartuchy
ledwie się na niej dopinały, ale sofa z trzem a własnoręcznie wy haftowany m i poduszkam i nakry ta
pożółkłą skórą niedźwiedzia polarnego wciąż j eszcze by ła dostatecznie szeroka dla dwoj ga.
Im
dłużej Erwin m ieszkał w Berlinie, ty m częściej kupował bilety na trzecią klasę kolei
żelaznej do Frankfurtu. Jego oj ciec by ł nieszczęśliwy, gdy ten trudny m łodzieniec przy j eżdżał do
dom u, a j eszcze nieszczęśliwszy, gdy z powrotem odj eżdżał. Matka odczuwała to sam o. Za to
Clara by ła równie podekscy towana j ak j ej m ała córka, gdy ukochany brat ze swą buj ną fantazj ą
i torebką pianek w czekoladzie stawał przed drzwiam i ich m ieszkania i przy sięgał na wszy stkie
świętości, że przy j echał na biały m rum aku, przegalopował po dachach – i oto j est. Konia, j ak
twierdził, uwiązał do trzepaka na podwórku, i prosił Claudette, by zechciała go wy trzeć do sucha
i zebrać perły z j ego grzy wy. Erwin zachowy wał się beztrosko i niefrasobliwie j ak sztubak, znów
by ł ty m zuchwały m urwisem , do którego nikt nie potrafił ży wić urazy i którem u wszy scy
przepowiadali wielką przy szłość. Ci, który m brakowało kry ty cznego spoj rzenia j ego
zdesperowany ch rodziców, także dwadzieścia lat później nie dostrzegali ani tego, co sobie
wy rządził, ani tego, że rano drżały m u ręce.
Erwin
i j ego siostra bliźniaczka Clara wciąż j eszcze czuli się j ednością, zakochani w sobie j ak
Rom eo i Julia. Reagowali alergicznie na głupotę, a j eszcze bardziej wy czuleni by li na próby
rozkazy wania im . Bratu i siostrze wy starczało ty lko spoj rzeć na siebie, by j edno wiedziało, co
m y śli drugie. Ich serca i um y sły pracowały w ty m sam y m ry tm ie; m ieli przed oczam i te sam e
obrazy i poszukiwali tego sam ego kształtu szczęścia. O woj nie nie rozm awiali nigdy, a o poległy m
bracie – ty lko wtedy, gdy zostawali sam i. Polity ką i kłopotam i gospodarczy m i gnębiący m i ludzi
interesowali się na swój sposób. Uważali, że Hindenburg j est śm ieszny, i twierdzili, że nie potrafią
odróżnić Gustava Stresem anna, m inistra spraw zagraniczny ch, od prezesa banku Rzeszy
Hj alm ara Schachta, za to ży wo interesowali się wy darzeniam i w niem ieckim teatrze, a j eśli
trafili na kogoś o podobny ch zapatry waniach, dy skutowali cały m i nocam i na tem at Ernsta
Glaesera, który swoim dram atem
Seele
über Bord wy wołał w Kassel skandal, a o sztuce
Georga
Kaisera
Mieszczanie
z Calais
opowiadali
tak sugesty wnie, j akby dopiero co wy szli z teatru,
chociaż na j ej praprem ierze we Frankfurcie by li w wieku siedem nastu lat.
Oboj e
zachwy cali się j azzem , Hindem ithem i Arnoldem Schönbergiem , co ich oj ca, który
chętnie słuchał m uzy ki operetkowej , a im porty z Am ery ki określał j ako „m uzy kę m urzy ńską”,
skłoniło do uwagi na tem at „intelektualnego hochsztaplerstwa ludzi, którzy niczego innego w ży ciu
nie osiągnęli”. Clarze w ogóle nie przy szłoby do głowy skrzy wdzić brata pouczaniem czy
wy ty kaniem m u czegoś. A j uż zwłaszcza nie m ogłaby ranić godności j edy nego m ężczy zny,
którego kiedy kolwiek w ży ciu m iała kochać. To, co poruszało j ego, poruszało także j ą. Jego sm utki
by ły j ej sm utkam i.
Również
serce
Josephy nie dopuszczało żadny ch zm ian, gdy chodziło o Erwina. By ł zawsze j ej
ulubieńcem , ubóstwiany m przez nią j uż j ako psotny czterolatek, rozpieszczany m j ak królewicz
z baj ki i tak wy chuchany m , j akby naj lżej szy podm uch wiatru m ógł go zwiać z powierzchni ziem i.
Josepha nie dawała się zwieść j ego bladej , wy ostrzonej twarzy i cieniom pod zaczerwieniony m i
oczy m a. Wciąż j eszcze widziała go j ako zwy cięzcę, prom iennego anioła, którem u cały świat
wy rządzał krzy wdę. Tem u aniołowi o podcięty ch skrzy dłach, w swoim dawny m dziecięcy m
pokoj u szukaj ącem u schronienia przed chaosem , który sobie sam stwarzał, gdy nie wiedział j uż,
co dalej , Josepha gotowała wszy stkie j ego ulubione potrawy. Jak w dawny ch, dobry ch czasach,
gdy wszy stko by ło j eszcze j asne i uporządkowane, z uderzeniem trzeciej stawiała na stole babkę
ze skórką cy try nową i naj lepszy m i greckim i rodzy nkam i, a obok biało-czerwoną m iseczkę
w kropki. Jako dziecko kazał w niej zawsze podawać bitą śm ietanę dla przy j aciela, którego nikt
poza nim nie widział.
Szanowana
przez wszy stkich kucharka odpowiedzialna ty lko za gotowanie dla państwa
opróżniała popielniczki, j akby ta przy ziem na praca należała do j ej codzienny ch obowiązków.
Grunt, żeby pani Betsy nie zauważy ła, że j ej sy n j est nałogowy m palaczem . Również niewielkie
buteleczki po sznapsie Josepha uprzątała z pokoj u Erwina, zanim odkry łaby j e m atka –
i wy ciągnęła właściwe wnioski. Josepha łatała po nocach sfaty gowaną bieliznę „swego chłopca”.
W równie okropny m stanie by ły j ego pantofle i zim owe kam asze. Wierna sługa po kry j om u
oddawała j e do podzelowania – u szewca w alei Wittelsbachów, dokąd m adam e Betsy nigdy nie
docierała. Na pożegnanie panna Krause, od dwudziestu sześciu lat króluj ąca w kuchni
Sternbergów, wty kała „swem u chłopcu” znaczną część własnego wy nagrodzenia, a on
przy j m ował to wsparcie bez słowa protestu.
W dniu
wy j azdu
Erwin z wdzięcznością obej m ował swą wspólniczkę, m ówiąc tak głośno, że
m usiał go sły szeć każdy, kogo to obchodziło:
–
Moj a
naj lepsza, m oj a kochana Josepha. Ty lko ona w tej dy sty ngowanej rodzinie zawsze
m nie rozum iała.
Te
słowa ciągle j eszcze brzm iały w uszach Josephy Krause j ak m uzy ka i przez krótką, pełną
wy rzutu chwilę kucharka patrzy ła na swą chlebodawczy nię tak, j akby to m adam e Sternberg by ła
wszy stkiem u winna.
Ilekroć wy głodniały twórca zj awiał się w dom u,
by
delektować się j adłem z rodzinnego stołu,
m alował też j akiś obraz dla swej przy rodniej siostry. Przebiegało to za każdy m razem
w identy czny sposób. Anna by ła zm ieszana j ak niezgrabny podlotek i j ąkała się niem iłosiernie,
gdy Erwin z głębokim ukłonem wręczał j ej podarek. Nie znała się na sztuce i ży ła w ciągły m
strachu, że j akim ś fałszy wy m słowem pochwały m ogłaby urazić arty stę. Ry sunki tuszem
i niewielkie szkice, kary katury rzucone na papier szy bką, swobodną kreską, j ak też niepokoj ące
akwarele w j askrawy ch kolorach dum na obdarowana przechowy wała w teczce obitej zielony m
aksam item . Każda kartka wy dawała się j ej kluczem do świata, który m ogła odkry ć j edy nie przy
pom ocy Erwina. Ten zaś by ł wzruszony, gdy raz podczas odwiedzin w j ej pokoj u zobaczy ł tę
teczkę na secesy j ny m stoliczku i przeczy tał napis drukowany m i literam i: „Wczesne dzieła Erwina
Sternberga”.
– Jesteś
bezsprzecznie
naj lepszy m , co kiedy kolwiek przy darzy ło się m oj em u oj cu – m awiał
często.
–
To
twój oj ciec j est naj lepszy m , co przy darzy ło się m nie – zwy kła odpowiadać m u za
każdy m razem . – Gdy by nie on, nigdy nie nauczy łaby m się wierzy ć w cuda.
– Chociaż
raz
w ży ciu pani Fortuna nie strzeliła by ka!
Rzeczy wiście, przerażonej m ałej dziewczy nce, której w chwili śm ierci
m atki
zgry źliwa
sąsiadka przepowiadała ży cie w sierocińcu i fasolę z blaszanej m iski każdego dnia, zdarzy ły się
dwa cuda. Po pierwsze, pochwy ciły j ą ram iona oj ca, dla którego nakazem boskim by ło
zatroszczy ć się o swe dziecko i odby ć pokutę za grzechy. Po drugie, ten oj ciec poślubił niezwy kłą
kobietę. Betsy Sternberg, zdradzona m ałżonka, nie ty lko wielkodusznie wy baczy ła swem u
zbłąkanem u m ężowi niewierność, j ak gdy by bez własnej winy zboczy ł z drogi cnoty. Otworzy ła
też przed obcy m dzieckiem serce i ram iona i pokochała j e j ak własne.
–
Nie
m am zam iaru odgry wać złej m acochy ty lko dlatego, że ty zrobiłeś z siebie głupca –
powiedziała zaraz po przy by ciu Anny do dom u przy alei Rothschildów. – Kopciuszek i Królewna
Śnieżka nie dorastały w ży dowskiej rodzinie.
Młodzi
szy bko
i zdecy dowanie wy parli z pam ięci to, co uczy niła ludzkości woj na. Groza
inflacj i i cienie depresj i gospodarczej rozpły wały się j uż w zacieraj ącej kontury m gle. Rzucili się
w nowe ży cie. Także Anna nauczy ła się cenić j ego lekkość – dzięki oj cu, który spełniał zachcianki
swoich córek, nie oczekuj ąc od nich wdzięczności ani nie wy ty kaj ąc im , że j em u oszczędność
towarzy szy ła wiernie, odkąd pam ięta. Nawet j eśli z wiekiem nie stał się łagodniej szy, to j ednak
powiedzenie „tak” przy chodziło m u obecnie łatwiej niż szorstkie „nie” z wczesny ch lat oj costwa.
Przy brana
m atka Anny by ła dostatecznie m ądra, by nie liczy ć, ile pieniędzy trafiało do
wy ciągnięty ch rąk córek – a one z uj m uj ący m uśm iechem nigdy nie om ieszkały zwrócić j ej
uwagi na to, że „skrom ne panienki m oże i pój dą do nieba, ale na ziem i pozostaj ą w cieniu”. Anna
nie dawała się tak łatwo skusić. W dzieciństwie nie ciągnęło j ej do gwiazd, w m łodości – do
aksam itny ch toalet i j edwabny ch sukni Victorii ani do ognistoczerwonego boa, które tam ta nosiła
z godnością, j ak gdy by została j uż naj sławniej szą dam ą w salonach Frankfurtu. Także wy czy ny
Clary, poży wka dla plotkar w każdy m wieku, nie wzbudzały w Annie potrzeby naśladownictwa.
Piękne pozory i krótkie oszołom ienie, tandeta i bły skotki wy dawały się j ej podej rzane. Swoim
szy kowny m siostrom ży czy ła j ednak zawsze m iej sca po słonecznej stronie ży cia. By ła pierwsza,
która j e oklaskiwała, ale sam a nie łaknęła okrzy ków zachwy tu i podziwu.
Czwarta
córka Sternberga, która tak niespodziewanie zj awiła się w j ego dom u, wcześnie
zrozum iała, że w ży ciu trwałe j est ty lko zadowolenie. Jako dziesięciolatka wpisała koleżance
z klasy do pam iętnika: „Na świecie są nie ty lko góry, m uszą też by ć doliny ”. W zeszy cie do
kaligrafii wy pisała sentencj ę: „Pilność i rozsądek to w ży ciu porządek”. Victoria dostała ataku
śm iechu, gdy m atka z wy rzutem podała j ej przy zupie zeszy t Anny. Na obrazkach, które Vicky,
klasowa ulubienica, wtedy m alowała, wy tworne dam y przechadzały się z biały m i pieskam i
i biały m i parasolkam i obok biały ch koszy plażowy ch.
–
Charakter
Anna m a po m nie – m ówiła pani Betsy, gdy rok ty siąc dziewięćset dwudziesty
szósty zm ierzał ku końcowi. Niczy m słodka szesnastolatka m adam e Sternberg odgarnęła z czoła
niesforny loczek. W j ej oczach wciąż zapalały się iskierki. Długo j eszcze nie m usiała udawać się
na poszukiwanie m inionego czasu. Zegar w kory tarzu, ty kaj ąc głośno, nie pozwalał zapom nieć
o przy szłości. Pączki z nadzieniem śliwkowy m piętrzy ły się na niebieskiej kry ształowej paterze po
ciotecznej babce Jettchen, w srebrny ch lichtarzach m igotały świece. Claudette ziewała tak
głośno, że wszy scy to sły szeli. Przerażona przy cisnęła dłoń do ust. Pierwszy raz wolno j ej by ło
powitać Nowy Rok z dorosły m i.
–
Twoj a
m am a też zawsze ziewała, kiedy m iała ty le lat co ty – pocieszy ła j ą Josepha – ale za
nic w świecie nie dałaby się zapędzić do łóżka. – Postawiła przed panem dom u lakierowaną na
czerwono tacę z pucharkam i do szam pana i butelką m usuj ącego wina m arki Feist; j ej szy j kę
obwiązała białą, wy krochm aloną serwetką.
–
Dawniej
– westchnął Johann Isidor – w noc sy lwestrową piliśm y szam pana, ale teraz
Francuzi zarządzili, że Niem cy m ogą pić ty lko wino m usuj ące.
– Możesz żłopać
francuskiego
szam pana, ile ty lko chcesz, ty le że nie wolno j uż nazy wać
niem ieckiego wina m usuj ącego szam panem – poprawił go sy n.
–
Bardzo
spry tnie, przeklęta Grande Nation. Ale j eśli ci państwo w Pary żu m y ślą, że będziem y
teraz wszy scy kupować ich szam pana, to się grubo m y lą. Już choćby poczucie dum y narodowej
każe m i pić wy łącznie niem ieckie wino m usuj ące.
–
Twoj e
zdrowie, m onsieur – powiedział Erwin. – Za twoj ą dum ę. Teraz przy naj m niej wiem y,
o co walczy liśm y.
–
Nasza
Anna j est doprawdy j edy ną z was, która urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą –
upierała się Betsy. Nie pozwalała odwieść się od tem atu, który poruszy ła, a j uż zwłaszcza przez
polity kę.
–
Biada
nam – j ęknęła Clara, zam knęła oczy i wzdry gnęła się. Victoria nie by ła j edy ną osobą
w tej rodzinie obdarzoną talentem aktorskim .
– Odetchnąć głęboko – zawołał
Erwin
– a uszy nastawić na przeciąg.
Publiczne
roztrząsanie przez panią Betsy rozdziału j ej ży cia, którego nigdy nie ogarnie
w całości, po blisko dwudziestu latach nie wy m agało j uż żadnej reakcj i. Wy starczały j ej aluzj e
i drobne docinki, nieznaczny ruch głową, niby przy padkowy, ale zam ierzony uśm iech, który
delikwentowi zam y kał usta. Ten niezwy kły j ednoosobowy skecz by ł stały m elem entem
sy lwestra, podobnie j ak trady cy j ne podłużne bułeczki drożdżowe z piekarni, m ałe tekturowe
figurki kom iniarzy, którzy wy łaniali się z czterolistnej koniczy ny, oraz kiszona kapusta,
zapewniaj ąca we Frankfurcie pełną portm onetkę. Johann Isidor zapalił papierosa i wpatry wał się
w dy m .
Gdy
babcia wsuwała dziadkowi do ust pączek, z którego wy leciało nieco powideł, Claudette
zaczęła tak chichotać, że nie m ogła utrzy m ać w ręce szklanki. Sok m alinowy try snął na drogą
węgierską bluzkę z haftem . Wuj ek Erwin klasnął w ręce i nazwał j ą zachwy caj ący m prosiakiem .
Jej j edenastoletnia ciotka Alice uśm iechała się z m ądrą m inką. W tej em ocj onalnej gm atwaninie
m iędzy kobietam i a m ężczy znam i orientowała się lepiej niż w swoj ej książce do gram aty ki
angielskiej . Papuga, wy gadana pam iątka po uwielbianej ciotce Jettchen, wy skrzeczała swoj e
im ię. Nazy wała się Otto.
–
Bardzo
m i się podoba, że Anna tak dużo m a po m nie – powiedziała Betsy. – Takie cuda nie
zdarzaj ą się przecież codziennie.
Policzki
Anny płonęły. Gniotła ręce i czuła potrzebę przeproszenia wszy stkich obecny ch za to,
że siedziała z nim i przy stole. Co roku czuła się zakłopotana, że akurat w sy lwestra j ej uwielbiana
przy brana m atka raczy ła sobie żartować.
–
Wy daj e
m i się... – Anna wzięła rozpęd, ale nie zdołała utrzy m ać swoich m y śli na wodzy
dostatecznie długo, by j e wy powiedzieć, i opuściła wzrok na podłogę; od dzieciństwa m arzy ła
o elokwencj i sióstr i bły skotliwości Erwina. Oj ciec zauważy ł, że j ego wy j ątkowa córka cierpi;
pochy lił się ku niej . Jego ręka ty lko na m gnienie oka spoczęła na j ej ram ieniu, Anna poczuła
j ednak ciepło i oddech na karku. Wsunęła prawą rękę do kieszeni spódnicy. Oj ciec także szukał
chusteczki.
Johann
Isidor Sternberg chętnie by adoptował Annę Marię Haferkorn i dał j ej swoj e nazwisko,
ale ze względu na czworo dzieci z prawego łoża, a także na Betsy, której uczuć nie chciał urazić
j eszcze bardziej , niż to j uż uczy nił swoim wy skokiem , zrezy gnował z tego kroku prawnego.
Niem niej Anna by ła j ego ukochaną córką. Wszy scy to wiedzieli, i nikt – nawet gadatliwa m ała
Alice – nigdy nie dawał po sobie poznać, że wie. Dopiero dzień przed swoim i dwunasty m i
urodzinam i Anna dowiedziała się, że człowiek, którego całe ży cie nazy wała „wuj kiem
Johannem ”, to j ej rodzony oj ciec.
Godzina
prawdy wy biła w ogrodzie zim owy m . Do tego czasu m ała Anna o gruby ch
warkoczach by ła pewna, że dobry wuj ek Johann został osobiście zesłany przez Boga
z poleceniem , by po śm ierci m atki obdarzy ć biedną sierotkę aksam itny m i sukienkam i, czarny m i
bucikam i zapinany m i na guziczki, m arcepanowy m i ciasteczkam i, zielonookim czarny m
pluszowy m kotem , biało polakierowany m biureczkiem i fascy nuj ącą towarzy szką zabaw Victorią.
W później szy ch
latach
to oj ciec Anny by ł m arzy cielem . Zdarzały się noce, kiedy nie odczuwał
bólów w stawach ani lęków starości. Spoty kał się wtedy z j ej m atką – wciąż j eszcze potaj em nie
i z bij ący m sercem , i wciąż j eszcze w swoim kantorku przy Hasengasse. We wspom nieniach
kupca Sternberga panna Haferkorn z błękitny m i oczam i i dołeczkam i w brodzie wciąż j eszcze
by ła tak m łoda, tak piękna i radosna j ak tam tej brzem iennej w skutki m aj owej nocy.
Poza
uroczą panną Fritzi Haferkorn, w czasach grzechu j ej wielce szanownego pry ncy pała
naj m łodszą pracownicą pasm anterii Sternberg, tą, która nigdy nie nosiła gorsetu, za to często
bardzo przej rzy ste bluzki, żadna kobieta nie skłoniła Johanna Isidora do tego, by zapom niał
o zasadach i m oralności. Zapachu skóry Fritzi, ciężaru j ej ud, j ej czerwony ch warg i beztroski,
gdy lecieli do nieba, nie zapom niał nigdy. Chociaż podczas tego podniebnego lotu osm alił sobie
skrzy dła, to przez całe ży cie zachował wdzięczność dla Fritzi, uwodzicielki w cy try nowożółtej
halce. Bez niej ani razu nie zakosztowałby nam iętności i ani razu nie poczuł tej odwiecznej
potrzeby człowieka, by zatrzy m ać na zawsze chwilę szczęścia.
Czy
z tego właśnie powodu bardziej kochał Annę niż Clarę, Victorię i Alice? Johann Isidor
często zadawał sobie to py tanie, nie odważy ł się j ednak odpowiedzieć na nie definity wnie. A teraz
m iał sześćdziesiąt sześć lat, białe włosy i siwą brodę, rano dopadał go ponury nastrój , a w niektóre
wieczory czuł lęk, że następnego dnia j uż się nie obudzi. Jego pam ięć nie śpiewała j uż
wiosenny ch piosenek, gdy kwitły j abłonie, nos przestał chwy tać zapach róż. Żołądek by ł
kapry śny, głowa buntowała się przeciwko światłu i hałasowi, a lustro stało się zgry źliwy m
kronikarzem .
Johann
Isidor Sternberg, niegdy ś m ężczy zna trzy m aj ący się prosto, o wzroku skierowany m
w przy szłość, j uż ty lko z trudem potrafił wy pręży ć ram iona, dla niego dzwony nie obwieszczały
j uż zwy cięstw, nie m odlił się j uż za pom y ślność oj czy zny. Stał się oj cem j ak wielu inny ch, którzy
boleli nad bohaterską śm iercią swoich sy nów i py tali, za co. Akurat ta oj czy zna, którą kochał
każdy m włóknem swego serca, kazała m u powracać do j ego początków. Gdy Johann Isidor
m y ślał o oj czy źnie, widział j uż ty lko siebie biegaj ącego po oj cowskiej łące w Schotten i m atkę
zaplataj ącą chałkę z m akiem na szabas. Dla j ej sy na piękne ży dowskie m arzenie z czasów
cesarskich na zawsze pozostało niespełnione. W Niem czech żaden Ży d nie będzie j uż równy m
m iędzy równy m i. Idea em ancy pacj i poległa w woj nie światowej , powróciło średniowiecze.
Ży dom
na
powrót wy znaczono ich dawną rolę. Znów stali się kozłam i ofiarny m i, j akim i by li
zawsze w czasach niedoli, to im przy pisy wano odpowiedzialność za niem iecki los. Ty lko ich
obarczano winą za przegraną woj nę, inflacj ę, głód i bezrobocie.
W drugiej połowie
lat
dwudziesty ch nasiliły się w kraj u ataki anty sem ickie. Coraz więcej ludzi
dołączało do chóru nienawistników, pluj ącego od zawsze j adem w stronę nielubianej m niej szości.
Z początku
oby watel
niem iecki Sternberg stosował j eszcze strategię, która przez całe ży cie
chroniła go przed niem iły m i prawdam i. Zam y kał oczy przed rzeczy wistością i zaty kał uszy, ale
w końcu zwy cięży ła j ego m ądrość. Zrozum iał, że próby sam ooszukiwania się, j akie podej m ował
przez całe ży cie, ostatecznie poniosły klęskę. Niem cy nie zam ierzały nigdy zaakceptować swoich
Ży dów j ako szanowany ch, równouprawniony ch oby wateli. Utrata ty ch złudzeń odebrała
Johannowi Isidorowi siłę i chęć ży cia. „Mój czas się kończy ” – powiedział kiedy ś do Betsy
i chociaż nigdy nie nauczy ł się rozum ieć m ilczenia swej żony, to ty m razem zauważy ł, że chciała
m u coś odpowiedzieć.
Jako
człowiek interesu Johann Isidor pozostał j ednak ty m , kim zawsze by ł – zręczny m ,
pom y słowy m i odważny m przedsiębiorcą. Zza swego biurka wy m achiwał sztandarem nadziei
z dawny ch czasów. Decy zj e podej m ował ze spontanicznością kogoś, kto m a podstawy, by ufać
swem u doświadczeniu. Dom przy alei Rothschildów i drugi przy Glauburgstrasse by ły
w znakom ity m stanie, nieobciążone hipoteką, wszy stkie m ieszkania korzy stnie wy naj ęte. Niektóre
m iały nawet łazienki z wanną i um y walką. Z kory tarza zniknęły wszy stkie wspólne toalety.
Kuchnie zostały wy kafelkowane, zlewy odnowione. Pralnia przy alei Rothschildów została
wy posażona w nowoczesną term ę na gorącą wodę i w m aglownicę, a stry ch w elektry czne
oświetlenie.
Do
pasm anterii przy Hasengasse, j ego pierwszego sklepu, ukochanego j ak rodzone dziecko,
dołączy ły trzy składy z wy robam i teksty lny m i. „Ludzie zawsze będą potrzebowali ubrań” –
usły szała pani Betsy przy zakładaniu trzeciego z nich, na Berger Strasse niedaleko Merianplatz,
kiedy („niczy m osoba m ałej wiary i bez aspiracj i” – sarkał) wskazy wała na niepewne czasy
i nam awiała m ęża do ostrożności.
Swego
wspólnika w wy dawnictwie pocztówkowy m , człowieka nieży czliwego, przebiegłego
i podej rzliwego, noszącego j ak na ironię nazwisko Ehrlich
, spłacił i rozstał się z nim
bez
żalu.
Sam o wy dawnictwo szy bciej niż większość tego ty pu firm poradziło sobie z inflacj ą. Nawet j eśli
m istrz Sternberg m y ślam i wracał tęsknie do przeszłości, gdy czy taj ąc gazetę, zestawiał
szczegółowy bilans niem ieckich kry zy sów, to j ako kupiec um iał czerpać profity z teraźniej szości.
Jego przy j aciele, a zwłaszcza konkurenci, wciąż j eszcze podziwiali j ego „szczęście do interesów”.
Słuchał
tego
chętnie – nie oszczędziła go starcza próżność. Mim o to powiedział kiedy ś do Betsy :
–
Podczas
inflacj i ludzie postradali nie ty lko m aj ątki, ale też tę resztkę rozum u, którą dał im
dobry Bóg. Szczęścia od dawna j uż nie m a. Są j eszcze ty lko złudzenia i głupcy.
On
sam stracił wszelkie złudzenia, a głupcem nigdy nie by ł. Cokolwiek gadaliby naiwni
o światełku w tunelu i pokoj u na świecie, Johann Isidor nie podzielał tej nadziei. Nie zam ierzał j uż
dawać wiary deklaracj om głoszony m przez polity ków. Traktat pokoj owy z Locarno, przy j ęcie
Niem iec do Ligi Narodów, cała ta Republika Weim arska by ły m u oboj ętne. Gdy dwudziestego
czwartego czerwca ty siąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku, w drodze do m inisterstwa,
zam ordowany został m inister spraw zagraniczny ch Walther Rathenau, Johann Isidor postanowił,
że przestaj e się interesować polity ką, ale na szklany m stoliczku obok uszatego fotela z zieloną
aksam itną poduszką ciotki Jettchen nadal piętrzy ła się sterta gazet.
Jego
pierwszą czy nnością rano i ostatnią wieczorem by ło sięgnięcie do gałki radia. W każdy
piątek po południu spoty kał się z doktorem Mey erbeerem , długoletnim lekarzem dom owy m ,
w celu postawienia diagnozy chory m czasom . Johann Isidor stworzy ł sobie własny obraz
Republiki, ale nie m iał j uż żadny ch złudzeń. Lewica go m ierziła, groźby prawicy budziły lęk.
Wsty dził się swoich obaw i nie rozm awiał o nich ani z Mey erbeerem , ani z Betsy. Człowieka,
który trzy lata wcześniej zorganizował próbę puczu w Monachium , a teraz siedział w więzieniu
w Landsbergu, nazy wał konsekwentnie „cherlakiem ” i „przy błędą z Austrii”. Własnem u sy nowi
m iał za złe, że ten go przej rzał.
–
Pan
Hitler – pouczał Erwina, gdy ten akurat w ostatnim kwadransie roku ty siąc dziewięćset
dwudziestego szóstego o nim m ówił – dochrapał się podczas woj ny ledwie stopnia gefraj tra,
a w ży ciu zdziałał niewiele więcej . Kim ś takim nie m am zam iaru się zaj m ować.
–
Ale
m oże któregoś dnia on zaj m ie się tobą – odparł Erwin z uprzej m ością, w której Johann
Isidor z m iej sca zwietrzy ł sarkazm , tak go zawsze raniący. – Mianowicie on bardzo interesuj e się
Ży dam i, wiesz? Powinieneś kiedy ś przeczy tać j ego książkę. Właśnie się ukazała.
– Już
j ako
dziecko czy tałeś poniżej swoj ego poziom u – wy pom niał m u oj ciec. – Każda rzecz,
której pozby wam się za pół ceny w ram ach wy przedaży poinwentary zacy j nej , interesuj e m nie
bardziej niż ten żałosny prostak ze swoim świdruj ący m spoj rzeniem . Możesz m i wierzy ć, sy nu.
– Wierzę
na
słowo, oj cze.
Wy przedaż
poinwentary zacy j na
od ty godni by ła przedm iotem rozm ów. Kupcy liczy li na
zwiększone obroty przed Boży m Narodzeniem . Do sklepu przy Berger Strasse Johann Isidor
zam ówił specj alnie partię duży ch futrzany ch kołnierzy z puszy stą kitą. Zam ierzał j e oferować
poniżej dziesięciu m arek za sztukę. Anna przy czepiała do towaru m etki z przekreśloną starą ceną
i kuszącą nową. Od dwóch lat by ła gorliwą pom ocnicą oj ca, w pasm anterii zaj ęła m iej sce, które
niegdy ś piastowała j ej m atka. Stary dozorca dom y ślał się tego i m ruży ł oczy, gdy rano widział
ich razem . Klientela, zwłaszcza ta starsza, narzekaj ąca na bezosobową obsługę w ty ch
nowoczesny ch wielkich sklepach, zachwy cała się grzecznością Anny. Jej uszczęśliwiony oj ciec
uważał za niekończący się cud to, że ukochana córka nie by ła podobna do pozostały ch trzech.
Starem u
rokowi pozostało j eszcze siedem m inut i trzy dzieści sekund ży cia. Pan dom u,
w dobry m hum orze, zastanawiał się, czy m oże podarować Annie j eden z futrzany ch kołnierzy,
nie ry zy kuj ąc, że Betsy, Clara i Victoria będą zazdrosne. W ty m m om encie rozległo się łom otanie
do drzwi salonu. Johann Isidor wzdry gnął się j ak człowiek, który m a nieczy ste sum ienie. Wszy scy
spoj rzeli na niego. Josepha m anipulowała przy serwetce wokół butelki wina, Clara popatrzy ła na
brata. Ten podrapał się po głowie. Johann Isidor zauważy ł j ednocześnie, że Claudette nie stała j uż
za krzesłem swej babci i że j ej bransoletka z kolorowy ch koralików leżała na podłodze. Zrobiło m u
się niedobrze.
–
Gdzie...?
– spy tał, a gdy nikt m u nie odpowiedział, rzekł cicho: – Kto?
Erwin
zerwał się na równe nogi. W j ednej chwili z powrotem by ł gibki i piękny j ak
w dzieciństwie. Dawne anielskie chłopię podeszło taneczny m krokiem do drzwi, przem ieniło się
w arlekina z ustam i j ak wiśnie, w szczerzącą się w uśm iechu kukiełkę z frankfurcką wy m ową,
w soczy ście zielonej papierowej czapce.
– Prosim y, j eśliś
nie
kostucha – zawołał i skłonił się.
W drzwiach stała
Victoria
w biały m sm okingu i z szeroką czerwoną szarfą wokół chłopięcy ch
bioder. Szczuplutka długonoga piękność m iała na głowie szary m elonik i trzy m ała za rękę
Claudette przebraną za kom iniarza. Pośród zachwy cony ch okrzy ków rodziny urocza panna
Sternberg, która zam ierzała zostać naj sły nniej szą subretką w Niem czech, zaśpiewała refren
z
Mariett
y
, ulubionej
operetki Waltera Kolla. „Poczekaj , poczekaj ty lko chwilkę, wkrótce także do
ciebie zawita szczęście”.
–
Teraz
ty – szepnęła piękna ciotka; popchnęła uzdolnioną siostrzenicę, która przez swą przerwę
w górny ch przednich zębach um iała zagwizdać Miałem kiedyś towarzysza
, na
środek salonu.
A potem obie, światowa dam a w bieli i stepuj ący kom iniarczy k w m ały m cy linderku i z drabiną
z pom alowanej na czarno tektury, zaśpiewały razem : „Poczekaj , poczekaj ty lko chwilkę,
a wkrótce także do ciebie zawita szczęście. Gdy zakwitnie pierwszy fiołek, zapuka cichutko do
drzwi”. Claudette dy gnęła. Wy raźnie i tak głośno, że w ogrodzie zim owy m obudziła się papuga
i powiedziała:
–
Moj e
podziękowania dla oj ca i sy na Kolla.
O dziadkach
nie
by ło m owy. Dziadek Claudette gardził senty m entam i, uważał też, że
niem ieckiem u m ężczy źnie nie przy stoi okazy wanie uczuć. A j ednak rok ty siąc dziewięćset
dwudziesty siódm y przy łapał go ze łzam i w oczach.
Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl
2
W I O S E N N E R O L E
M a r z e c 1 9 2 7
Mim o iż Johann Isidor nigdy nie by ł m ężczy zną, którego z pierwszy m tchnieniem wiosny
ciągnęłoby na łono natury, to j ednak j ako zam ach na swą wolność odczuł to, że akurat j ednego
z naj bardziej słoneczny ch i naj cieplej szy ch do tej pory dni, j akie przy niósł ze sobą m arzec ty siąc
dziewięćset dwudziestego siódm ego roku, nie m ógł oddawać się swy m interesom . Drugą filiżankę
porannej kawy wy pił j eszcze w j adalni, teraz j ednak siedział, m arznąc, w gabinecie, pom stował
na los i z zielonego fotela obserwował sój kę na drzewie.
Już po chwili m iłośnik ptaków m im o woli j ął przem y śliwać, czy pasm anteria Sternberg nie
powinna w przy szłości wprowadzić do sprzedaży kolekcj i piór. Od pewnego czasu bowiem także
m niej zam ożni ludzie skłaniali się ku tem u, by zdobić swe kapelusze efektowny m i pióram i.
W m odzie by ły ozdóbki bawarskie i ty rolskie – nawet we Frankfurcie, gdzie w dawny ch, dobry ch
czasach bardzo wszak ceniono um iar i brzy dzono się wszelką przesadą. Johann Isidor popukał się
w czoło. Większość rzeczy, które działy się na południe od Menu, wy dawała m u się podej rzana,
ale j ak m awiał swoim pracownikom , w interesach nie chodzi przecież o pry watny gust.
Lewa noga człowieka, który nawet w czasie choroby nie przestawał m y śleć o pracy, leżała
wy prostowana na całą długość; spuchnięta stopa tkwiła w filcowy m papuciu w beżowo-brązową
kratę i spoczy wała na stołeczku z poduszką w kolorze koniaku, na której Betsy w pierwszy m roku
ich m ałżeństwa wy haftowała krzy ży kam i słowa „Spoczy waj w pokoj u”. Zbolały Johann Isidor
uj ął poduszkę obiem a rękam i, j akby j ą chciał udusić, a następnie obrócił tak, żeby nie widzieć
napisu, wsunął z powrotem pod swą bolącą stopę i j ęknął. Jeden z okropny ch ataków podagry,
który ch tak się obawiał, dopadaj ący ch go coraz częściej , zakłócił j ego codzienną ruty nę i naraził
na uczestnictwo w j ednej z ty ch dom owy ch sesj i sprzątania, które choć nigdy tego głośno nie
wy rażał, określał j ako woj nę kobiet przeciwko rozum owi i przy zwoitości.
Pan dom u traktowałby generalne porządki w j akikolwiek dzień ty godnia j ako tortury nie do
zniesienia dla żadnego m ężczy zny, ale to, że znienawidzona operacj a z froterką, szczotką i ługiem
odby wała się właśnie wtedy, gdy każdy niety powy dźwięk dręczy ł go tak, j akby w m ózg wbij ano
m u gwoździe, uważał za szczególnie dotkliwy cios. Nie ty lko Betsy, która zaj ęta by ła akurat
wy j m owaniem kolej ny ch części serwisu Hutschenreuthera z serwantki w j adalni, by um y ć j e
sztuka po sztuce w kuchni, a następnie schować z powrotem , oraz Josepha, która w każdą poduszkę
waliła trzepaczką tak głośno, j akby chodziło o zem stę na odwieczny ch wrogach Niem iec,
zakłócały j ego spokój . W dom u przeby wała także pani Winkelried.
Sprzątaczka, którą norm alnie wzy wano do dom u przy alei Rothschildów ty lko w piątki, m iała za
zadanie zdj ąć wszy stkie firanki, poddać j e corocznej kuracj i wiosennej w pralni, w przerwach
um y ć wszy stkie okna, wy pastować podłogi w sy pialniach, zaj ąć się parkietem w pozostały ch
pom ieszczeniach i wy trzeć wszy stkie listwy wilgotną ścierką.
Pan dom u odczuwał głęboką anty patię do pani Winkelried od września ubiegłego roku, kiedy to
zaczęła ona wiązać swe j asne włosy, opadaj ące wcześniej luźno na ram iona, w węzeł, a ostatni
guzik zapiętej pod sam ą szy j ę bluzki zakry wać okrągłą broszką z m ateriału w kwiatki. Zrazu Johann
Isidor przy puszczał ty lko, że nie podoba m u się, iż prosta kobieta na przy chodne ubiera się i czesze
po m ieszczańsku. Wkrótce j ednak olśniło go, że zarówno fry zura pani Winkelried, j ak i j ej broszka
w nader niem iły sposób przy pom inaj ą m u j ego pierwszą nauczy cielkę. Panna Forst, urodzona j ak
on w heskim Schotten i znaj ąca dobrze sy tuacj ę rodzinną każdego ucznia, z zasady odm awiała
postawienia dziewięcioletniem u Johannowi Isidorowi Sternbergowi oceny bardzo dobrej , nawet
j eśli nie zrobił ani j ednego błędu w dy ktandzie. Jeszcze bardziej niezrozum iała dla chłopca,
którem u tak wcześnie odebrano wiarę w sprawiedliwość, by ła rzecz następuj ąca: chociaż
nauczy cielka wiedziała, że by ł Ży dem , w każdy piątek na ostatniej lekcj i py tała go, kiedy
wreszcie rodzice poślą go do pierwszej kom unii. Oba te słowa, „wreszcie” i „pierwsza kom unia”,
panna Forst m iała zwy czaj specj alnie akcentować, zwracaj ąc się przy ty m do reszty uczniów.
Wszy scy oni bez wy j ątku chichotem i podśm iewaniem zdradzali, że wiedzą, o co chodzi.
Ponadto Johann Isidor podej rzewał, że pani Winkelried, wdowa woj enna z troj giem dzieci
w wieku szkolny m , czy ni go osobiście odpowiedzialny m za swoj ą rozpaczliwą sy tuacj ę
finansową. W j ego obecności wielokrotnie w sposób nieprzy j em nie dobitny m ówiła, że czuj e się
niewy starczaj ąco wy nagradzana za swą ciężką pracę fizy czną i nie wie, na j ak długo j eszcze
starczy j ej sił.
– Za każdy m razem , gdy m nie dostrzega, zaczy na dy szeć j ak stary pies – skarży ł się żonie.
– Może biedaczka cierpi na astm ę – wy raziła przy puszczenie Betsy. Wiedziała, że to
nieprawda, ale nie zam ierzała wy stawiać na szwank czy stości bielizny i nieskazitelnego stanu
podłóg z powodu przewrażliwienia swego m ęża.
– To czem u godzinam i m oże plotkować w sieni ze służącą z parteru i wówczas nigdy nie
brakuj e j ej tchu?
Awersj a pani Winkelried do chlebodawcy by ła dosy ć ty powa dla czasów, w który ch ży ła,
i wy nikała z j ej doświadczeń. Chociaż sprzątaczce brakowało j akiej kolwiek wiedzy, by oceniać
sy tuacj ę gospodarczą w Rzeszy Niem ieckiej , to insy nuowała panu Sternbergowi, że j est on
„odrażaj ący m osobnikiem , który wzbogacił się na woj nie”. Jeśli uważała to za stosowne,
a zdarzało się to coraz częściej , wskazy wała także na j ego wy znanie. O ty m , że w dom u
Sternbergów zarabiała o pięćdziesiąt fenigów więcej za godzinę niż w inny ch dom ach, gdzie
sprzątała, nigdy j akoś nie wspom inała.
Nie ty lko brak firan w salonie nastraj ał Johanna Isidora przy gnębiaj ąco. Iry towało go również,
że poprzedniego dnia żona z j ego powodu zakłóciła niedzielny spokój doktora Mey erbeera.
Mey erbeer nie prakty kował j uż od sześciu lat. Przestał też j eździć sam ochodem , a ponieważ m iał
trudności z wchodzeniem do tram waj u i by ł zby t oszczędny, aby brać taksówkę, więc wszędzie
chodził piechotą. Do Sternbergów, którzy nie potrafili wy obrazić sobie innego lekarza dom owego
niż ten, który opiekował się nim i od dwudziestu siedm iu lat, m usiał m aszerować pieszo ze swego
m ieszkania przy Hum boldtstrasse do alei Rothschildów. Johann Isidor j ako poważne naduży cie
przy j aźni odczuwał to, by od starego człowieka wy m agać takiego wy siłku fizy cznego. Zwłaszcza
z powodu bolącego palca.
– Jeszcze j eden dźwięk i nie ręczę za siebie! – wrzasnął niespodziewanie w stronę kory tarza.
Zatkał sobie uszy rękam i i wiosłował zdrową stopą po taborecie. Pani Betsy, wciąż j eszcze zaj ęta
w kuchni swoj ą zastawą, pom y ślała, że chorem u m ałżonkowi przeszkadza papuga Otto. Od ósm ej
rano wiosenne słońce pobudzało ptaka do wesołości, którą sły chać by ło w cały m dom u.
Zdenerwowana, ze spodeczkiem z serwisu Hutschenreuthera w ręce, strażniczka dom owego
ogniska pospieszy ła do ogrodu zim owego. Postawiła talerzy k m iędzy dwiem a kwitnący m i
begoniam i i zaczęła obwieszać klatkę ciem nozieloną chustą, by ty m sposobem przekonać
skrzeczącą pam iątkę po cioci Jettchen, że j est noc i pora spać.
– Nie rób z tego przeklętego stwora wariata – zaprotestował pan dom u. – Wcale m i nie
przeszkadza. To wręcz balsam dla m oich uszu.
– To co ci przeszkadza, na litość boską?
– Kto m i przeszkadza, a nie co, do licha! Czy żby ś by ła głucha? Twoj a szanowna córeczka
doprowadza m nie do szaleństwa. Przekaż j ej , proszę, że dwoj e natchniony ch arty stów w rodzinie
Sternbergów wy starczy ich oj cu w zupełności. Jeśli i ona j eszcze łaknie sławy i chwały, to będzie
m iała ze m ną do czy nienia. I to wkrótce.
Obiektem oj cowskiego gniewu by ła Alice, zawsze niedoceniana, wiecznie niezrozum iana.
Z powodu rady pedagogicznej nauka zaczy nała się dopiero od czwartej lekcj i, a w dom u
dziewczy nka zdołała j uż wy wołać niezłą burzę. Drobniutki czarnowłosy elf z niezaspokoj ony m
pragnieniem , by wy różniać się ory ginalnością i wszy stkim się podobać, zszedł na śniadanie
w przezroczy sty m czarny m dezabilu Victorii i z grubą warstwą różu na py zaty ch dziecinny ch
policzkach. Wzburzona m atka odesłała córkę z powrotem do pokoj u, a ta przez co naj m niej
sześćdziesiąt m inut odm awiała wszelkiego poży wienia, nie chciała widzieć nawet rozdzieraj ącego
uśm iechu Josephy, która szczerze j ej współczuła. Naj widoczniej j ednak m ała am azonka
zregenerowała się w końcu po srom otnej porażce w woj nie pokoleń i m atczy nej filipice. Dum ne
j ak paw zuchowate dziewczątko, kręcąc biodram i, dawało popis talentu m uzy cznego na
fortepianie, świętej własności m atki.
Oj ciec powstał i kulej ąc, podszedł do owego instrum entu, m ógł zatem skierować pretensj e
bezpośrednio do córki. Ta, obrażona, broniła się ze zwy kłą rezolutnością.
– To – oświadczy ła – zadała nam do dom u panna Kranichstein na następną lekcj ę niem ieckiego.
I wy raźnie powiedziała, że j a, wasza córka, sławna uczennica trzeciej klasy gim nazj um , Alice
Sternberg, m am wszelkie szanse, aby j eszcze poprawić ocenę.
– Miałaby ś – poprawiła j ą m atka odruchowo. Stała teraz obok m ałżonka. – Powiedziała:
„Miałaby m wszelkie szanse, aby poprawić ocenę”.
– Jak to ty ? – spy tał dom owy beniam inek z m iną niewiniątka.
Po śniadaniu, które j ą om inęło, Alice by ła j eszcze m niej skłonna niż zazwy czaj , by dać się
odwieść od swoich zam iarów przez j akieś dy sputy j ęzy kowe. Sm ukły m i palcam i czule głaskała
fortepian. Uśm iechała się subtelnie, na chwilę zam knęła oczy, wy kluczaj ąc świat poza sobą,
i z westchnieniem wy obraziła sobie, że równie czule doty ka swej nauczy cielki. Prawie wszy stkie
dziewczy nki w klasie durzy ły się w doktor Winfried Kranichstein. W gim nazj um Herdera przy
frankfurckiej alei Wittelsbachów by ła ona zarówno wy chowawczy nią, j ak i nauczy cielką
niem ieckiego w trzeciej klasie, piękną, obdarzoną tem peram entem i niesły chaną fantazj ą. Jej
uczennice nazy wały j ą Winnie i gotowe by ły pój ść za nią w ogień i wodę.
Włosy Winnie by ły m iedzianorude, obcięte à la garçonne, którą to fry zurę zwłaszcza panowie
określali j ako szy kowną. W szkole dzieci, a także niektóre koleżanki nauczy cielki opowiadały sobie,
że doktor Kranichstein stosuj e podobno belladonnę, by dodać oczom blasku. Aby j ej głos by ł
aksam itny, ły kała ponoć kredę j ak wilk w znanej baj ce o siedm iu koźlątkach, a ręce m iała j ej
pielęgnować rosy j ska m anikiurzy stka, pracuj ąca wcześniej na carskim dworze. Piękna
nauczy cielka wy znawała nader niepospolite poglądy na tem at dzieci, ich zapału do nauki ogólnie,
a na profesj ę nauczy ciela w szczególności. Rodzice otwarci na nowinki – zwłaszcza oj cowie j ej
uczennic – by li zdania, że panna Kranichstein j est j ak oży wcza bry za w czasach, które potrzebuj ą
nowy ch wartości. Większość stanowiły j ednak m atki, które pragnęły uporządkowanego świata
sprzed woj ny, a nie j akichś „nowom odny ch wy m y słów”. Dam y po czterdziestce szy kowna
rudowłosa nauczy cielka o dziwaczny ch pom y słach i w świetnie skroj ony ch sukniach z zasady
iry towała, a naj bardziej złośliwe twierdziły, że ta niepospolita osoba nie ty lko włosy m a
czerwone. Jej poglądy by ły rzekom o tego sam ego koloru.
Na naj bliższą lekcj ę niem ieckiego Winnie poleciła swoim uczennicom z trzeciej klasy, by
spróbowały skom ponować m uzy kę do znanego wiersza Mörikego Wiosna wstążką swą niebieską
znów w przestworze czystym wionie
. Alice Sternberg, napiętnowana przez całe grono
pedagogiczne j ako uczennica flegm aty czna, bez zainteresowań i m ało zdolna, z zapałem zabrała
się do dzieła. Jako późne dziecko, którego narodzin nikt z bliskich nie witał z radością, wciąż j eszcze
m usiała walczy ć o swoj e m iej sce w dom u. Ponieważ dwie z j ej starszy ch sióstr by ły takie
eleganckie i pewne siebie, a cichą Annę ze wszy stkich stron chwalono j ako klej not szczególnego
rodzaj u, i ponieważ nawet m izantropi nie potrafili się oprzeć dziewięcioletniej córce Clary
Claudette, Alice – m im o błękitny ch oczu i wdzięku oraz wcześnie rozkwitaj ącej urody – m ało kto
zauważał.
Piąte dziecko Sternbergów, urodzone tuż po żołnierskiej śm ierci ich pierworodnego sy na,
dorastaj ące w ciężkich latach woj ny i biedy, traktowano j ak piąte koło u wozu, nawet gdy
sy tuacj a m aterialna rodziny się poprawiła, a oj ciec i m atka pogodzili się w końcu z późny m
rodzicielskim szczęściem . Alice by ła niezwy kle m uzy kalna, co j ednak uszło uwagi pani Betsy.
Chociaż swe starsze dzieci dzień w dzień ciągnęła do fortepianu, a przed zaśnięciem śpiewała im
wy łącznie klasy czne pieśni, utraciła zarówno siły, j ak i wiarę w to, że dobry przy kład m oże czy nić
cuda.
Swoj ej naj m łodszej córki nawet nie próbowała wprowadzić w świat m uzy ki, niechętnie kupiła
zalecany przez szkołę flet prosty i nigdy nie zm uszała Alice do ćwiczeń. Tego, że j ej naj m łodsza
córka od pierwszej klasy gim nazj um by ła w szkolny m chórze, m atka nie traktowała j ako
wy różnienia. Uskarżała się za to regularnie, że w dni prób chóru cały dom stawał na głowie.
Josepha m usiała podawać Alice obiad o trzeciej . I dokładnie tak j ak wcześniej w wy padku Erwina
– i również ku niezadowoleniu chlebodawczy ni – kucharka wy korzy sty wała tę okazj ę, by
podty kać dziewczy nce sm akoły ki, o który ch m atka powiadała, że psuj ą apety t i charakter.
Alice ze swoim i m ierny m i świadectwam i i spokoj em osoby obdarzonej wielkim talentem
interesowała się wy łącznie piękny m i stronam i ży cia. W szczególnie ekstrawaganckich
m arzeniach widziała się na scenie obok swej siostry Victorii – aż po sm ukłą talię tonącą
w bukietach róż. Z równie wielką fantazj ą, w zielonej sukience z powiewny m i rękawkam i
i srebrny ch baletkach, utalentowana uczennica panny Kranichstein zabrała się teraz do zadanej
pracy dom owej . Na początek zaśpiewała rom anty czny wiersz Mörikego na m elodię znanej pieśni
ludowej Przy źródełku przed bramą. Nawet papuga się przy słuchiwała i przestała wszy stkich
przekrzy kiwać. Zaraz po ostatniej linij ce solistka j eszcze raz prześpiewała wiersz. Przy tej
powtórce towarzy szy ła sobie na fortepianie, łącząc ry tm y j azzowe i współczesną m uzy kę
taneczną. Ta ogłuszaj ąca orgia dźwięków stanowiła zdum iewaj ąco zręczną m ieszankę shim m y,
charlestona i bluesa. Zdezorientowani rodzice trzy m ali się za ręce i nawet nie zauważy li, że
poruszaj ą posiwiały m i głowam i w ry tm m uzy ki.
Przy trzeciej powtórce – do trium fuj ącego wersu „Wiosno, ty ś to j est!” Alice wy rzuciła nogi
w górę j ak girlsa z variétés – oj ciec stracił wreszcie cierpliwość i tupnął w błękitny dy wan
z roztaczaj ący m ogon pawiem i pełny m i wdzięku łaniam i. Zrobił to akurat bolącą nogą, twarz
wy krzy wiła m u się z bólu i pokuśty kał w stronę toalety. Z ręką j uż na klam ce zawołał
zdegustowany : „Murzy ńska m uzy ka!”.
Jego żona patrzy ła na ten problem w sposób bardziej złożony, by stry m okiem m atki, przy każdy m
kolej ny m dziecku wy dany m przez siebie na świat doskonalącej naturalną kobiecą czuj ność.
Muzy czny kolaż uświadom ił bowiem Betsy, że j ej naj m łodszą córkę przepełniało pragnienie
wolności, które j uż j ej starsze rodzeństwo zby t wcześnie wy wabiło w świat. Madam e Sternberg ze
swoim i żelazny m i zasadam i ani przez chwilę nie wątpiła, że Alice więcej czasu spędza w kinie niż
na odrabianiu lekcj i. Wielokrotnie czy tała – wiedziała to też od inny ch m atek – że do kina
wślizgiwały się nawet dziesięcioletnie dzieci, a operatorzy ani bileterki nie interweniowali.
Naj zupełniej powszechny m zwy czaj em stało się, że panienki z dobry ch dom ów oglądały
film y j eżące włos na głowie, podczas gdy ich nieświadom e niczego m atki wierzy ły, że huśtaj ą się
niewinnie na placu zabaw. Sądząc po relacj ach, które docierały do Betsy, w większości
frankfurckich kin wy świetlano szokuj ące szm iry. Obficie wy pom adowani panowie utrzy m y wali
w nich m etresy i niewolnice m iłości z taką sam ą oczy wistością, j ak m y śliwi trzy m ali swoj e psy,
a wieśniaczki kury. Aktorki film owe, tak j ak ostatnio ta sławna Pola Negri w Hotel Imperial,
pozwalały się obsadzać w rolach wy uzdany ch, dem oralizuj ący ch m ężczy zn wam pów. W j ęzy ku
m adam e Betsy wszy stkie one by ły „bezwsty dnicam i” i „wy rachowany m i spry tny m i szelm am i”.
– Koniec – krzy knęła do córki, która po wy buchu oj ca stała niem a i szty wna obok fortepianu –
dość ty ch wy głupów. I to raz na zawsze.
Ponieważ m y ślam i wciąż j eszcze by ła przy ekranowy ch wam pach i kokotach, krzy czała
załam uj ący m się głosem :
– W m oim dom u takich rzeczy się nie robi. Zapam iętaj to sobie raz na zawsze, m oj a panno. To
nie j est burdel. Nie za to oddał ży cie twój dzielny brat.
Alice przy wy kła do tego, że nie rozum iała wy rzutów, j akie czy nili j ej rodzice. Nie by ła ty pem
m y śliciela i nie odczuwała potrzeby rozwiązy wania zagadek tego świata. Nawet w m om encie
swej arty sty cznej klęski nie zgłębiała powodów m atczy nego oburzenia i oj cowskiego gniewu. Nie
m iała zaufania do poczucia sprawiedliwości swoich rodziców, i naj częściej unikała wy siłku
tłum aczenia się. Zbesztane dziecko uśm iechnęło się grzecznie, zam arkowało dy gnięcie, co
w szkole przy drobny ch przewinieniach potrafiło zdziałać cuda, i cichutko poszło do swego pokoj u.
Na dowód, że zam ierza zwrócić się niezwłocznie ku poważny m sprawom , głośno i wy raźnie
wy m ieniało każdą rzecz, j aką wkładało do szkolnej torby. Jednakże m ała dy plom atka
z nieom y lny m insty nktem rozum ienia skom plikowanej duszy dorosły ch zaniedbała wspom nieć
nowiutki zbiór pocztówek z popularny m i aktorkam i film owy m i. To cenne trofeum , zdoby te ledwie
dwa dni wcześniej , zawdzięczała pieniądzom , które wetknęła j ej Josepha, gdy przed pierwszy m
kwietnia z powodu zgubionej czapki nie m ogła j uż liczy ć na żadne datki od rodziców.
W naj nowszej kolekcj i kinowej Alice znaj dowała się także pocztówka, której gorąco pożądała
j edna z j ej koleżanek. Widniała na niej szwedzka aktorka Greta Garbo, której kariera
w Niem czech zaczęła się od film u Zatracona ulica i która w Holly wood grała właśnie Annę
Kareninę w film ie o wielce obiecuj ący m ty tule Love. Zdj ęcie ukazy wało j ą na pół rozebraną,
leżącą na sofie. Alice, której m atka nie zam ierzała nawet wy j aśnić, co się dziej e na j akiej ś
zatraconej uliczce i gdzie się takowa znaj duj e, ćwiczy ła każdego wieczoru przed zaśnięciem
lubieżną pozę Garbo – z podkasaną wy soko koszulą nocną i upięty m i włosam i.
– Też by m chciała m ieć takie zm artwienia bogaczy – sarknęła pani Winkelried, wy cieraj ąc
nos czerwono-białą kraciastą chustką.
Zrobiła sobie akurat w kuchni przerwę w prasowaniu i j ak zawsze kazała sobie podać dwie
flaszki piwa słodowego, sm aruj ąc grubo krom kę czarnego chleba dobry m gęsim sm alcem
z j abłkiem i skwarkam i, który został j eszcze z zim y, a który Josepha chciała schować do następnej
wizy ty Erwina.
– Moj e dzieci nigdy j eszcze nie by ły w żadny m kinie – wy ty kała buntowniczo, żuj ąc chleb – bo
niby za co?
– I to właśnie m iała na m y śli łaskawa pani. – Josepha wy szczerzy ła się w uśm iechu. Sięgnęła
zdecy dowanie po j asnozielony garnczek ze sm alcem z Westerwaldu. Z zaciśnięty m i ustam i
i wy piętą godnie do przodu piersią odniosła go z powrotem do spiżarni. – Tam , gdzie j est j ego
m iej sce – rzekła z naciskiem . Ży wiła do pani Winkelried taką sam ą niechęć j ak j ej pry ncy pał.
Dopiero gdy Alice wy krzy knęła wesoło: „Do widzenia!”, zatrzasnęła drzwi tak głośno i zbiegła
po schodach z takim tupotem , j ak to w czy nszowy ch kam ienicach robią ty lko rozzuchwalone
dzieci właścicieli, niedom agaj ący pan dom u odzy skał spokój . Siedział teraz z powrotem w swoim
gabinecie, z nogą ułożoną na skórzany m stołeczku i haftowanej poduszce. Co j akiś czas robił
głęboki wdech i równie świadom y wy dech, co by ło j edny m z zaleceń doktora Mey erbeera,
o który ch Johann Isidor m iał zwy czaj m ówić, że przy naj m niej nie zaszkodzą i nic nie kosztuj ą.
Gdy pom y ślał o ty m m ały m żarciku i trady cy j ny ch dy sputach z Mey erbeerem , a także
o ty m , że nie by ły one nigdy złośliwe, lecz dawały m u raczej odrobinę uspokaj aj ącego poczucia
bliskości, uśm iechnął się. Sprawiało m u radość, że sój ka ciągle j eszcze siedziała na drzewie
w alei, i za naj zupełniej logiczne uznał, że on, Johann Isidor Sternberg, kupiec dążący zawsze do
doskonałości, nie przy znawał sobie naj m niej szej choćby przerwy w pracy zarobkowej , lecz
nadal zaj m ował się pióram i do kapeluszy, z który ch pom ocą zam ierzał zwiększy ć obroty swej
pasm anterii.
Z nagła j akaś chm ura zakry ła słońce. Powietrze nad dacham i przeszy ła bły skawica. Tak sam o
niespodziewanie sposępniał Johann Isidor. Zm iany wszelkiego rodzaj u, nawet j eśli nie doty kały
go osobiście, iry towały go j uż w m łodości, a obecnie przy gnębiały, wzbudzaj ąc w nim nieznane
wcześniej lęki. Widział odlatuj ącą sój kę i siedząc bez ruchu, wpatry wał się w gałąź, na której
przed chwilą siedziała. Oczy go piekły, w uszach czuł tępy szum . Przez chwilę m iał wrażenie, że
utracił przy j aciela. Zapalił papierosa, obserwował unoszący się dy m i by ł zażenowany swoj ą
m elancholią.
Wy dało m u się żałosne i uwłaczaj ące, że m ężczy zna, który dawniej znany by ł z siły woli
i zdecy dowania, teraz nie dawał sobie rady nawet z bolący m palcem u nogi. Aby nie urazić żony,
wy pił filiżankę tłustego rosołu z kury, którą przy niosła m u o j edenastej wraz z j edny m z ty ch
podłużny ch paluszków serowy ch, który ch nie cierpiał, serwowany ch ostatnio do zup
w wy tworny ch restauracj ach. Od kiedy Alice m inionej j esieni m iała świnkę z niepokoj ąco
wy soką tem peraturą przez cały ty dzień i m ogła przeły kać wy łącznie pły ny, Betsy uznawała
tłusty bulion z kury za uniwersalny lek na każdą chorobę – wcześniej podczas ponad trzy dziestu lat
ich m ałżeństwa troskliwa żona i wiecznie zatroskana m atka ty lko w przy padku ciężkich przeziębień
stawiała na j ego leczniczą m oc. Johann Isidor przy łapał się na pragnieniu, by j ego żona kurowała
wtedy gorączkuj ącą Alice lodam i waniliowy m i. Betsy osobiście ugotowała rosół dla znękanego
m ałżonka, wzbudzaj ąc ty m gniew Josephy, świadom a swej pozy cj i społecznej kucharka nie
m ogła bowiem ścierpieć, że ktoś naruszy ł j ej niepodzielną władzę w kuchni. Strażniczka
dom owego ogniska wzbogaciła swój wy war zarówno m asłem , j ak i rozm ącony m żółtkiem oraz
m akaronem .
Johann Isidor by ł wzruszony. Betsy, wierna towarzy szka w każdej sy tuacj i ży ciowej , nie
pozwalała sobie na chwilę odpoczy nku, gdy ktoś w rodzinie zachorował, zupełnie j ak w czasach,
gdy dzieci by ły m ałe. Nie dość, że wczesny m rankiem pobiegła aż do wieży czki zegarowej na
Berger Strasse, by kupić kurę na rosół i świeżą pietruszkę. Posegregowała także wszy stkie gazety
i czasopism a w dom u według dat i położy ła j e na stoliku obok fotela m ęża. Z uczuciem błogości –
przerwa w doty chczasowej codziennej ruty nie zaczęła m u bowiem sprawiać przy j em ność, rosół
z kury fakty cznie chy ba dobrze m u zrobił, a nastrój zaskakuj ąco się poprawił – chory rozpoczął
lekturę.
Przy zwy czaj ony do tego, że pozwalał sobie na czy tanie dopiero po wy konaniu dziennego
pensum , traktował światło dzienne j ako m iły prezent dla swoich słabnący ch oczu. Z większy m
skupieniem niż zazwy czaj czy tał aktualne doniesienia, wczy ty wał się uważnie w opisy katastrof
wszelkiego rodzaj u, z przy j em nością studiował przeglądy inform acj i i doniesienia z zagranicy.
Nastraj ało go radośnie, że nie m usiał skąpić swego czasu; delektował się króciutkim i
m edy tacj am i, do który ch m iał skłonność, i obszerny m i analizam i, j akie z nich wy nikały. Nawet
wiadom ości kulturalne nie wy dały się tem u gorliwem u czy telnikowi prasy tak nudne j ak zwy kle.
W Berlinie odby ła się właśnie prem iera film u Dama bez woalki z Lil Dagover, do której czuł
skry waną przed wszy stkim i słabość, w ty m sam y m czasie wy stawiano też kom edię pod ty tułem
Fałszywy baron z Marleną Dietrich. Nie kto inny j ak doktor Mey erbeer, który zwy kle interesował
się raczej kobietam i dotknięty m i chorobą, twierdził, że zrobi ona j eszcze wielką karierę. Johann
Isidor postawił przeciwko tem u butelkę czerwonego ingelheim era. Uśm iechnął się i spróbował
zagwizdać.
Do niem ieckiej rzeczy wistości sprowadziła go z powrotem inform acj a, że nacj onalisty czny
polity k Alfred Hugenberg naby ł akcj e UFY o wartości piętnastu m ilionów reichsm arek, ty m
sam y m zapewniaj ąc sobie dom inuj ącą pozy cj ę w koncernie. Na tej sam ej stronie donoszono, że
Adolf Hitler, wobec którego Bawaria dopiero co zniosła zakaz wy stąpień publiczny ch, przem awiał
w Zirkus Krone do pięciu ty sięcy wiwatuj ący ch m onachij czy ków.
– A gdzie, j ak nie w cy rku, taki błazen m oże znaleźć publikę? – zam ruczał Johann Isidor.
Przez chwilę, gdy serce zaczęło m u bić zby t szy bko, a on znowu poczuł lęk, żałował, że nie m a
przy nim Erwina – j ego sy n uwielbiał takie aluzj e i czuł ogrom ną niechęć do narodowy ch
socj alistów. Johann Isidor uważał tę awersj ę za raczej przesadną i bardzo ty pową dla m ężczy zny,
który we wszy stkim reaguj e zby t em ocj onalnie i j uż j ako m ały chłopiec m iał skłonność do tego,
by strzelać z arm aty do wróbli. Chociaż oj ciec i sy n od lat w niczy m się nie zgadzali i uważali się
nawzaj em za żałosny ch durniów kroczący ch przez świat z klapkam i na oczach, to j ednak Johann
Isidor odczuwał brak sy na częściej , niż chciałby to przy znać. W końcu przez całe ży cie traktował
poważnie j edy nie słowa wy chodzące z m ęskich ust. Pogrążonego w ty m m elancholij ny m
nastroj u oj ca rodziny przy gnębiał fakt, że j est j edy ny m m ężczy zną w dom u. Gdy bliźniaki
związane by ły j eszcze wy łącznie z m atką, ale Otto j ak m ężczy zna z m ężczy zną rozprawiał j uż
z oj cem o sile boj owej swoich cy nowy ch żołnierzy ków, nie uderzało go j eszcze, że w rodzinie
Sternbergów dom inuj e pierwiastek kobiecy. Po śm ierci Ottona i wy prowadzce Erwina swe m y śli
i odczucia, nadziej e i rozczarowania Johann Isidor m ógł powierzać wy łącznie Betsy albo Annie.
Ale j akkolwiek bardzo cenił żonę i ukochaną córkę, to j ednak nigdy nie wy zby ł się uprzedzeń,
j akie wszy scy m ężczy źni j ego epoki ży wili wobec kobiet.
– Widzą zawsze ty lko swój m aleńki świat, a nigdy wielką całość – skarży ł się Mey erbeerowi.
Dwudziestego pierwszego lutego podczas prac budowlany ch zawalił się we Frankfurcie
budy nek j akiej ś firm y, który m iał by ć przebudowany na kino. Katastrofa pociągnęła za sobą trzy
ofiary śm iertelne i trzy dziestu ranny ch, ale pani Betsy, która właśnie zarządziła rem ont kuchni
i łazienki, w dzień tej tragedii przez cały wieczór lam entowała, że aż do niedzieli Josepha nie
będzie m ogła ugotować żadnego ciepłego posiłku.
– Naprawdę powiedziała – wspom inał Johann Isidor – że gorzej j uż nie m oże by ć.
– To się zdziwi – orzekł Mey erbeer. – Nikom u się j eszcze nie zdarzy ło, żeby starość przy nosiła
m u m iłe niespodzianki.
Johann Isidor dużo rozm y ślał o zm ianach, j akie od roku ty siąc dziewięćset czternastego
wy cisnęły piętno na ży ciu Niem ców ogólnie, a j ego własny m w szczególności. Co się stało
z oj czy zną, której cesarz niem iecki przy rzekał, że różnice m iędzy wy znaniam i nie m aj ą j uż
znaczenia, a wszy scy ludzie będą braćm i? Ot, sen, który się rozwiał! W niem ieckich urzędach
i w okopach, przy stołach w gospodach i w prasie – w sam y m środku woj ny – zarzucano
oby watelom ży dowskim dekownictwo. Rząd nakazał przeprowadzenie spisu, aby wy kazać, j ak
wy soki by ł odsetek Ży dów, którzy wy kpili się od służby woj skowej . Procentowo na woj nie
poległo ty le sam o ży dowskich co nieży dowskich żołnierzy ; ty ch staty sty k nigdy j ednak nie
podano do wiadom ości publicznej .
Ta osławiona akcj a położy ła kres złudzeniom niem ieckich Ży dów, że są w Niem czech, swoj ej
oj czy źnie, równoprawny m i, akceptowany m i, zasy m ilowany m i oby watelam i. Gdy Johann Isidor
przeczy tał w gazecie o „spisie Ży dów”, zam knął się w pokoj u poległego sy na i odtąd nieustannie
zadawał sobie py tanie, na które póki ży j e nie m iał otrzy m ać odpowiedzi. I nigdy nie zdołał
wy przeć ze świadom ości tego, co nie dawało się zapom nieć.
Mim o to pozostał dawny m Sternbergiem – loj alny m , obowiązkowy m niem ieckim
oby watelem wy znania m oj żeszowego, dla którego Niem cy by ły oj czy zną, a j ęzy k niem iecki
stanowił świętość. Alice, swem u naj m łodszem u dziecku, tak sam o j ak wcześniej j ej starszy m
siostrom , wbij ał do głowy, że ży dowska dziewczy nka m usi by ć szczególnie posłuszna i nie m oże
się wy różniać.
– Jeżeli ktoś chce się wy łam ać z szeregu – zalecał ten wiecznie przy stosowany oj ciec,
niezdaj ący sobie sprawy, co naprawdę m ówi – to niech to będą goj e.
Gdy podarował swoj ej wnuczce na urodziny lalkę, a Claudette nazwała czarnowłosą piękność
Rebeka, by ł przerażony. Zarzucił naj starszej córce, że wy chowuj e swoj ą córkę na odm ieńca.
Niem niej nawet uwagi dobrego Niem ca Johanna Isidora Sternberga nie uszło, że powiały
chłodniej sze wiatry i że niebo w j ego ukochanej oj czy źnie zasnuły czarne chm ury. Jak
w średniowieczu, gdy szalała dżum a, Ży dzi znowu by li kozłam i ofiarny m i; ty m razem obarczono
ich winą za przegraną woj nę i biedę.
Johann Isidor nie spuścił wtedy głowy. Studiował dalej swoj e bilanse, stał zadowolony przed
witry nam i swoich sklepów, wracał do dom u ze swego wy dawnictwa i by ł wdzięczny losowi, że
m im o wszy stkich zawirowań epoki j ego sukces ekonom iczny trwał nieprzerwanie. Stół w dom u
państwa Sternbergów zastawiano równie obficie j ak przed woj ną, głowa rodziny nie m usiała
przy pom inać j ej członkom o konieczności oszczędzania. Johann Isidor hoj nie łoży ł na swą
pozbawioną oj ca wnuczkę i nie kłócił się z Clarą o wy sokie rachunki za j ej wy stawny try b ży cia.
Nigdy nie py tał Victorii, j akie m a plany na przy szłość, i w m ilczeniu wspierał sy na, który nie
pozwalał odebrać sobie nadziei, że pewnego dnia ludzie będą się ustawiać w kolej ce, by kupić
j ego obrazy.
Tego, że wokół niego, człowieka obowiązku, zaczęło się robić pusto, nie uważał w żadny m razie
za znak czasów przełom u, lecz raczej za zj awisko towarzy szące starości. Chroniły go klapki na
oczach, bez który ch nie oby wał się nawet w swoich naj lepszy ch latach. Sztuka wy pierania
rzeczy wistości w razie potrzeby wciąż j eszcze by ła podporą, na której m ógł polegać. Nigdy nie
rozm awiał o pogrzebany ch m arzeniach, a j uż zwłaszcza o ty m , j ak bardzo dręczy ło go to, że
z wy j ątkiem Anny wszy stkie j ego dzieci odm ówiły pój ścia drogą Sternbergów. W rozm owie
z Betsy nazwał j e kiedy ś „straszny m i dziećm i”, chociaż nie znał ani słowa po francusku i nie
sły szał wy rażenia enfant terrible.
Pusto się zrobiło wokół „pracowitego pana Sternberga ze szczęśliwą ręką do interesów”.
Skończy ło się ży cie towarzy skie z zaproszeniam i i rewizy tam i, które w czasach cesarstwa
nadawały ży ciu blask i treść. Przy j aciele zam ilkli, znaj om i stali się wspom nieniem , które
z każdy m rokiem bladło coraz bardziej . Ludzie przy spieszali kroku, gdy spoty kali Johanna Isidora
na ulicy. Nikogo nie interesowało j uż, co m y śli o sy tuacj i ogólnej i j ak się m iewa „urocza
m ałżonka”.
Nawet gdy by chciał, nie potrafiłby wy razić słowam i tego, co go spoty kało. Nigdy nie by ła m u
dana um iej ętność nazy wania uczuć. A teraz stał się człowiekiem przy gnębiony m i m ałej wiary,
czuł bowiem , że właśnie wy cofuj e się z ży cia. Czy też to ży cie j uż się z niego wy cofało?
– Zadaj esz py tania, na które odpowiedź zna ty lko Bóg – wy m ruczał Johann Isidor. Uśm iechnął
się, przy pom niawszy sobie, że to m atka tak go strofowała.
Zegar wahadłowy w kory tarzu wy bił dwunastą. Na ulicy zatrąbiło auto. Dźwięk by ł ostry
i nachalny, nie pasował do świata dziecięcy ch rozkoszy. Pogrążony w m arzeniach kupiec sły szał
uderzenia końskich podków; obserwował j agnięta hasaj ące za j ego rodzinny m dom em i błagał
Boga, by uchronił j e od rzeźnickiego noża.
– A z czego zam ierzasz ży ć? – py tała m atka.
Alice, czarnowłosa szatańska córka, wy ciągnęła j ęzy k i tańczy ła polkę. Miała na sobie bluzkę
z nieprzy zwoicie głębokim dekoltem i śpiewała ordy narną studencką piosenkę. Jej oj ciec j uż
wy ciągał rękę, by wy m ierzy ć j ej policzek, ale prawica zasty gła m u w połowie ruchu; zawsty dził
się swego braku opanowania i przy siągł sobie, że j uż nigdy nie uderzy żadnego ze swoich dzieci.
Ten świat, który zaczął się rozpadać, będzie przy wracał do równowagi wy łącznie łagodnością.
By ł szczęśliwy, że m oże wierzy ć własny m obietnicom .
Gdy Betsy chciała zawołać dzielnego boj ownika o dobro na obiad, nie m iała serca go budzić.
– Drzem ka rekonwalescency j na – oświadczy ła Josephie. – Zawsze m ówię, że nie m a nic
lepszego niż dobry rosół z kury. Dziś wieczorem ukręcę m u żółtko z czerwony m winem . Czerwone
wino to naj lepszy lek.
– Tak, zaleca go nawet papuga.
– To – powiedziała Betsy w sposób przesadnie dobitny, daj ący odczuć, że poczuła się urażona –
nie powinno nas dziwić. W końcu m ałżonek ciotki Jettchen by ł radcą m edy czny m .
We śnie, który powiewał upły waj ący m czasem , j akby ten by ł z papieru, zj awiało się j eszcze
wiele obrazów, które Johann Isidor z trudem ty lko potrafił um iej scowić w księdze swoj ego ży cia.
Raz widział siebie ze złoty m i skrzy dłam i, lecącego do słońca. Tuż po ty m podróżował
w specj alny m pociągu cesarskim do Baden-Baden. Zdziwił się, gdy ż dawno j uż zapom niał o lecie
spędzony m z rodziną w kurorcie. Dwudziestego ósm ego czerwca ty siąc dziewięćset czternastego
roku, podczas obiadu na tarasie pięknego hotelu zdroj owego Pod Jeleniem , usły szał o zam achu na
austriackiego następcę tronu Franciszka Ferdy nanda. Na obiad by ła faszerowana pieczeń cielęca
w sosie z rieslingiem , z kluseczkam i ziem niaczany m i i purée z żółtej m archwi. Co m ożna by ło
pom y śleć o ludziach, którzy nazy wali karotkę żółtą m archwią i robili z niej papkę dla dzieci? Na
deser podano charlotte russe i przepy szne truskawki pod czekoladową pierzy nką. Chociaż w swej
radości ze zbliżaj ącej się woj ny Otto by ł strasznie podniecony, to j ednak zj adł swoj ą porcj ę do
ostatniego okruszka. Cały Otto, j eszcze dziecko, ale j uż bohater. Niem iecki bohater.
Ktoś zadzwonił do drzwi. To by ły dwa krótkie, ury wane dźwięki – dość ciche, ale zupełnie
nieoczekiwane w porze obiadu. Johann Isidor zam rugał, obrazy z Baden-Baden popły nęły ku
sufitowi, a potem znikły. Doszły do niego j akieś głosy. Jeszcze nie potrafił ich rozpoznać, ale
wy dały m u się znaj om e; wciągnął głęboko powietrze, wy gładził dwom a palcam i czoło
i zauważy ł przy ty m , że skóra by ła ciepła i chy ba też wilgotna.
– Bzdura – m ruknął. – Wtedy przecież dalibóg nikt nie dzwonił.
– Johannie Isidorze – dobiegł go głos Betsy – pan doktor Bergham m er przy szedł. Py ta, czy
m oże z tobą chwilę pom ówić.
– Ale ty lko j eśli nie przeszkadzam , panie Sternberg. Nie wiedziałem , że j est pan chory.
– Nie ty le chory, ile stary.
– Kom u pan to m ówi? – zaśm iał się doktor Bergham m er. – Wszy stkich spoty ka ten sam los.
Nikt nie robi się m łodszy.
Dopiero wtedy Isidor zauważy ł, że gość nie przy szedł sam . Stał za nim j ego sy n Theo.
Nauczy ciel gim nazj alny doktor Bergham m er, od j akiegoś czasu w stanie spoczy nku, który po
tragicznej śm ierci pierwszej żony poślubił swą służącą, od ty siąc dziewięćset szóstego roku
m ieszkał na trzecim piętrze kam ienicy przy alei Rothschildów 9. Mim o tego długiego czasu kontakt
m iędzy nim a właścicielem ograniczał się do zwy czaj owej w m ieszczańskich kam ienicach
wy m iany grzeczności na klatce schodowej oraz kart bożonarodzeniowy ch i ży czeń
wielkanocny ch pozostawiany ch w skrzy nkach na listy. Johann Isidor nieustannie wy głaszał swej
rodzinie kazania, że człowiek po studiach m a prawo oczekiwać, iż będzie traktowany z dy skrecj ą.
A j uż zwłaszcza ktoś z ty tułem doktorskim .
Drugie pokolenie ży ło w znacznie bliższy ch stosunkach. Swobodny Theo, uj m uj ący potrzebą
chronienia słabszy ch przed atakam i ty ch, którzy przem awiali pięścią, by ł j edy ny m przy j acielem
Ottona. Starszy od niego, otworzy ł m u wrota do świata, w który m posłuszeństwo nie by ło
j edy ny m sy nowskim obowiązkiem . Gdy by nie Theo, Otto nigdy by nie się dowiedział, co daj ą
człowiekowi radość ży cia, pogoda i przy j aźń. W liście, który dotarł do adresata dopiero po
śm ierci j ego m łodszego przy j aciela, Otto pisał: „Dopiero tutaj , daleko od dom u, zrozum iałem , ile
ci zawdzięczam ”.
W roku ty siąc dziewięćset piętnasty m Theo, ciężko ranny na froncie zachodnim , powrócił do
Frankfurtu. Wy korzy stał tę okazj ę, by piętnastoletniej Clarze szeptać do ucha wiersze Heinego
i z ty łu na podwórzu, w porze rozkwitaj ący ch róż, wtaj em niczać j ą w m iłość. Przez długi czas
Johann Isidor podej rzewał, że przy stoj ny m łody człowiek, którego woj na pozbawiła lewej stopy
i władzy w prawej ręce, a ty m sam y m m ożliwości wy kony wania zawodu fotografa, m ógłby
by ć oj cem m ałej Claudette. Ale ponieważ Clara odm awiała wszelkiej rozm owy z rodzicam i,
która m ogłaby dać wgląd w j ej ży cie, więc Johann Isidor przem y śleniam i z wielu bezsenny ch
nocy nie m ógł się podzielić nawet z żoną.
Wizy ta obu Bergham m erów zdziwiła go bardzo. W ciągu dwudziestu j eden lat i czterech
m iesięcy spędzony ch przy alei Rothschildów doktor Bergham m er ani razu nie odwiedził osobiście
swego gospodarza. Theo od śm ierci Ottona nie pokazy wał się u Sternbergów, a Josepha
opowiadała kiedy ś, że wcale j uż nie m ieszka on w kam ienicy. A teraz siedział w ty m sam y m
fotelu co dawniej – chociaż z zaciśnięty m i ustam i i na wpół przy m knięty m i oczam i.
Prom iennego Thea, który j ako try skaj ący radością, pełen nadziei m łodzian w czerwony m szaliku
biegł do pracy i który wy glądał tak, j akby by ł dzieckiem Fortuny, j uż nie by ło. Teraz nosił ciężki
but ortopedy czny, a bezwładną rękę przy ciskał do piersi. W m ilczeniu pił kawę, którą postawiła
przed nim Betsy, trzy m aj ąc filiżankę w zdrowej lewej ręce; za ciasteczka podziękował. Sprawiał
wrażenie niezgrabnego i zakłopotanego, m iał zm ętniałe oczy i nieruchom ą twarz.
Trzy dziestodwuletni Theo Bergham m er by ł j uż stary m człowiekiem ; widział, j ak chm ury
ciem niej ą, a ziem ia staj e się krwistoczerwona. Johann Isidor współczuł m łodzieńcowi, którego
znał dawniej , ale j ego pam ięć tolerowała współczucie ty lko przez j edno m gnienie oka – j ego
sy nowi nie dane by ło zachować nawet ży cia. Oj ciec nie m ógł odzy skać spokoj u i wsty dził się
swej zazdrości; czuł potrzebę usprawiedliwiania się przed m łody m Bergham m erem .
Porówny wanie ży wy ch z m artwy m i, tego nauczy ł się j ako dziecko, by ło bluźnierstwem .
– Jest m i bardzo przy kro, że m uszę to panu powiedzieć – odezwał się doktor Bergham m er – ale
zm uszeni j esteśm y opuścić nasze m ieszkanie.
Johanna Isidora zbił z tropu zarówno ton głosu, j ak i cerem onialny j ęzy k. Tak więc dopiero po
chwili dotarło do niego, że j ego rozm ówca właśnie chce wy m ówić m ieszkanie na trzecim piętrze.
Gospodarz zastanawiał się, czy ta decy zj a wy nikała z trudności płatniczy ch, doszedł j ednak do
wniosku, że w przy padku em ery towanego nauczy ciela gim nazj alnego to raczej nie wchodzi
w rachubę.
– Naprawdę ciężko m i to przy chodzi – usły szał doktora Bergham m era. – Dobrze się nam tu
m ieszkało. Bardzo dobrze. Także gdy m ój sy n by ł m ały i dosy ć hałaśliwy, j ak j eszcze wszy scy
pam iętam y, pan i pańska m ałżonka by li zawsze wy rozum iali. To czy niło nasze wspólne tu
m ieszkanie tak przy j em ny m .
Okazało się, że odziedziczy ł niewielki dom ek w Bensheim przy Bergstrasse i cieszy ła go m y śl
o em ery turze w łagodny m klim acie i w tak uroczy m m iej scu.
– No i j esteśm y szczęśliwi, że nie będziem y j uż m usieli wspinać się po schodach – zakończy ł.
Johann Isidor niechętnie rozstawał się z wy płacalny m lokatorem . Szukaj ąc odpowiednich słów,
stosowny ch w takiej sy tuacj i, robił sobie wy rzuty, które później będzie czy nił swej żonie.
Dlaczego, na litość boską, ciągle coś skubała przy obrusie? Czy nie trzeba by ło wy kafelkować
Bergham m erom kuchni? Może nowa wy kładzina podłogowa w pokoj ach lub nowom odny piecy k
do łazienki skłoniły by ich do pozostania? Że też ta poczciwa Betsy nigdy nie wy kazy wała się
inicj aty wą w takich sprawach. Ugotowanie rosołu z kury to doprawdy żaden im ponuj ący
wy czy n.
– A gdy by m j a przej ął m ieszkanie? Wtedy nie m usiałby pan wy m ieniać tabliczek na drzwiach
i na skrzy nce na listy.
Oj ciec i sy n m ieli tak podobne głosy, że do Johanna Isidora zrazu nie dotarło, że odezwał się
Theo. Chociaż naj prawdopodobniej utrzy m y wał się z niewielkiej renty, to właśnie z całą powagą
zaproponował, że zam ieszka sam w reprezentacy j ny m pięciopokoj owy m apartam encie. Czy też
m oże z podnaj em cą w każdy m pokoj u? I ze wspólną kuchnią, z której w cały m dom u będzie
wonieć kapustą? Albo grochówką? W ostatnim czasie duże m ieszkania z wielom a lokatoram i
stawały się coraz powszechniej szy m zj awiskiem , poniekąd j ako odpowiedź na trudną sy tuacj ę
ekonom iczną. Ale przecież nie w porządnej kam ienicy ! Nie u niego. Johann Isidor poczuł ostry
ból w szczęce. Z trudem powstrzy m y wał się, by nie oddy chać głośno. Dlaczego powiedzenie
„nie” zawsze łączy ło się z urazą i dlaczego z coraz większy m trudem m u ono przy chodziło?
– Proszę się nie trudzić – odezwał się Theo – wy starczy odm owny ruch głową.
Wstał, zacisnął w pięść swą zdrową rękę, wsunął j ą do kieszeni spodni. Nozdrza m u drgały.
– Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Niby dlaczego taki człowiek j ak pan, który podczas
woj ny dorobił się całkiem sporego m aj ątku, m iałby j eszcze zapewnić niem ieckiem u inwalidzie
dach nad głową?
3
P O D R Ó Ż V I C T O R I I D O B E R L I N A
S i e r p i e ń 1 9 2 8
– Gdy j adę kolej ą, nigdy nie zdej m uj ę kapelusza – powiedziała Victoria, gdy pociąg pospieszny
relacj i Frankfurt–Berlin, pokonawszy wy j ątkowo długi tunel, wj echał z powrotem w j askrawe
letnie słońce, które ozłacało wzgórza w paśm ie Rhön. Z uży wania słów „nigdy ” i „zawsze” rzadko
rezy gnowała na dłużej niż dziesięć m inut, uogólnienia bowiem uważała za dowód doświadczenia.
Matka ganiła j ą za to zwłaszcza podczas dy skusj i doty czący ch planów ży ciowy ch córki. Brat
Erwin j ednak, świadek j ednego z owy ch sporów, stwierdził, że właśnie te uogólnienia dodaj ą
sm aku „cudowny m opowieściom Vicky ”. Co się ty czy kapelusza w pociągu: ostatni raz Victoria
siedziała w przedziale kolej owy m dwudziestego dziewiątego czerwca ty siąc dziewięćset
czternastego roku. Miała wtedy niecałe sześć lat, nosiła fartuszki na sukienkach i kokardy we
włosach i obraziła się na cały świat: z powodu nadchodzącej woj ny, którą potem nazwano wielką,
rodzina Sternbergów w pośpiechu opuściła Baden-Baden. Victoria na kolanach ciotecznej babki
Jettchen zalewała się łzam i, gdy ż m ord w Saraj ewie udarem nił kupno obiecany ch j ej śliwek
w czekoladzie w złoty ch papierkach. Czternaście lat i dwa m iesiące później skóra płonęła j ej nie
m niej niż podczas tam tej podróży. Ty m razem j ednak to nie śliwki w złoty ch papierkach by ły
przy czy ną j ej rozpalenia.
Victoria gardziła kobietam i, które chichotały niczy m podlotki i oblewały się rum ieńcem , gdy
obdarzono j e kom plem entem czy zgoła czuły m gestem . Uważała j e za infanty lne
i drobnom ieszczańskie, kiedy sobie j ednak uświadom iła, że policzki j ej płoną, a i czoło
z pewnością zrobiło się ogniście czerwone, uśm iechnęła się wniebowzięta. Początkuj ąca diwa
teatralna właśnie przeży wała swój debiut. Po raz pierwszy w swoim dwudziestoletnim ży ciu
została pocałowana w tunelu. Wstała, by przej rzeć się w lustrze usiany m brązowy m i plam am i,
wiszący m nad siedzeniam i po przeciwnej stronie, i wy konała przy ty m pewien gest, co do
którego sam a nie um iałaby powiedzieć, czy by ł zam ierzony. Wprawny m ruchem uniosła
spódnicę i skontrolowała szwy na pończochach.
– Brawo! – wy krzy knął ten, który j ą pocałował.
Głos m iał m ocny, pełne podziwu gwizdnięcie zabrzm iało bardzo m ęsko. Przenikliwy świst
lokom oty wy wy straszy ł wróble na słupach telegraficzny ch. Wzbiły się ku chm urom , ale za
chwilę sfrunęły z powrotem w dół. Madem oiselle Sternberg pom y ślała o papużce falistej
z dzieciństwa – wierzy ła wtedy, że to j edy ny towarzy sz j ej ży cia, j akiego będzie potrzebować.
Pogładziła lekko rondo swego kapelusza i zwilży ła j ęzy kiem wargi.
– Mój kapelusz m a trzy rogi – zaintonował Don Juan z tunelu.
– Zdaj e m i się, że pom y lił to pan z Napoleonem .
– Napoleon – przy pom niał sobie król pocałunków. – Tak, tak nazy wał się pies m oj ego
pierwszego nauczy ciela. Nie nosił żadny ch kapeluszy. Za to śm ierdziało m u z py ska. Z ty łu też.
Naj nowszy kapelusz Victorii z naj delikatniej szego angielskiego filcu, w ży wy m czerwony m
kolorze, pasuj ący do j ej nowej szm inki z Pary ża, a także do lakierowany ch bucików z wąskim i
złoty m i klam erkam i, m iał szeroki pasek z czarnej cielęcej skórki tuż nad m ały m zawadiackim
rondkiem . Także ciasno przy legaj ąca główka kapelusza ozdobiona by ła skórą. Szy kowne nakry cie
głowy wzbudzało na frankfurckim Dworcu Główny m zazdrosne spoj rzenia kobiet podróżuj ący ch
z gołą głową i m im o że j ego właścicielka przeby wała w budzący m respekt m ęskim towarzy stwie,
skwitowane zostało wesoło nader fry wolny m wy razem uznania przez robotnika pracuj ącego na
torach.
Modny kapelusik odpowiadał wiernie obrazkowi na stronie ty tułowej poczy tnego,
kształtuj ącego gusty pism a „Jugend”. Victoria, która, j eśli chodziło o sztukę, interesowała się
j edy nie teatrem , czy ty wała renom owany m agazy n wy łącznie ze względu na inspiracj e
w dziedzinie m ody dla dam z wy ższy ch sfer. Ledwie ukazał się num er wiosenny, z ry sowany m
portretem prom iennej m łodej kobiety w skórkowy ch rękawiczkach barwy koniaku,
wy m achuj ącej kij em golfowy m , Victoria obeszła wszy stkie salony z kapeluszam i w m ieście
w poszukiwaniu odpowiednio szy kownego dam skiego nakry cia głowy. Ale j ak poskarży ła się
Clarze po dwóch dniach darem ny ch poszukiwań, kolej ny raz stwierdziła, że „Frankfurt to
prowincj a, której daleko do Berlina i Monachium ”.
Chociaż ani m ieszkańcy dzielnicy, ani przy j ezdni z inny ch części m iasta nie uważali Berger
Strasse za m iej sce, które by skłaniało do m odowy ch szaleństw, to upór Victorii został nagrodzony
właśnie tam . Podstarzała m ody stka przy Merianplatz, która siwe włosy wiązała w chłopski koczek
i sam a wy glądała tak, j akby nie wiedziała, po co w ogóle kobiety noszą kapelusze, no, chy ba że po
to, by chronić się przed j esienny m i wiatram i i zapaleniem ucha środkowego, uległa prośbom
swej pięknej klientki i zgodziła się wy konać dla niej kapelusz na wzór kreacj i z „Jugend”. Pani
Brom bach zrobiła to głównie dlatego, że j ej córka Gretel i „zachwy caj ąca m ała Sternberg”
cztery pierwsze szkolne lata spędziły w tej sam ej klasie w szkole Marii Merian. Nigdy się j ednak
nie dowiedziała, że to dziewczątko o anielskim spoj rzeniu niej eden raz zanurzało w kałam arzu
końce j asny ch warkoczy j ej potulnej córki siedzącej w ławce przed nim . Victoria by ła
zachwy cona kapeluszem , który m ogła odebrać j uż osiem dni po obstalunku. Darowała sobie
nonszalancką pozę, j aką przy bierała zwy kle przy zakupach, żeby dać do zrozum ienia, że
przy wy kła do czegoś lepszego, i kazała „z całego serca” pozdrowić Gretchen, która spodziewała
się drugiego dziecka i której – j ak usły szała od m atki – ciężko by ło chodzić. Potem , szczęśliwa,
zam ówiła j eszcze granatowy j edwabny stebnowany kapelusz wraz z pasuj ącą do niego apaszką.
Widziała go w ty m sam y m num erze „Jugend” co ów czerwony. Apaszka by ła podszeptem chwili,
który j ą sam ą zaskoczy ł.
– To na okazj e, kiedy będę m usiała wy stąpić w celach reprezentacy j ny ch – wy j aśniła
w dom u. – W końcu nie zawsze trzeba zakładać drogą biżuterię.
– Z j akiej to reprezentacy j nej okazj i m a wy stępować dziewczy na, której nikt nie zna? –
zapy tała Betsy, potwierdzaj ąc kolej ny raz przy puszczenie Victorii, że m atki ze środowiska
m ieszczańskiego po osiągnięciu pewnego wieku staj ą się nieznośne i odczuwaj ą sady sty czną
radość z przy pom inania swoim córkom , że te na razie siedzą j eszcze przy rodzinny m stole, wobec
czego nie m ogą sobie pozwolić na luksus własnego zdania. Betsy nigdy by się nie przy znała do
takiego zachowania, ale nawet j ej m ąż, który ty lko w wy j ątkowy ch sy tuacj ach brał stronę dzieci,
zarzucał j ej niekiedy, że j est nazby t kry ty czna i w kontaktach z m łody m i nie dość tolerancy j na.
Kawaler u boku Victorii nazy wał się Wilhelm Ernst Hofm ann. Ponieważ wszy stkie trzy m iana
uważał za nazby t pospolite dla m ężczy zny, w którego przy szłość zainwestował j eszcze więcej
fantazj i niż nadziei, przy brał im ię Wladim ir – dla przy j aciół i znaj om y ch Wladi. Jeśli nie m iał do
czy nienia z urzędam i, które takie retuszowanie rzeczy wistości uznały by wszak za fałszowanie
dokum entów, j ako nazwisko rodowe Wladim ir podawał Bellini. Tę zaskakuj ącą kom binacj ę zwy kł
uzasadniać pochodzeniem : m atka m iała by ć Słowianką, a oj ciec – Włochem z Pizy. Elem ent
słowiański wzbudzał zainteresowanie w kręgach arty sty czny ch, a Pizą interesował się j uż j ako
chłopak z powodu Krzy wej Wieży. Oj ca wy posaży ł w stuletnie drzewo oliwne, stary m ły n
wodny i aptekę, gdzie sporządzano leki i m aści według starorzy m skich receptur, które papa Bellini
odnalazł j akoby w nieczy nnej studni.
Rodzice Victorii by liby nad wy raz zszokowani taką korektą przeszłości i sam owolną zm ianą
nazwiska, ty le że nawet się nie dom y ślali istnienia Wladim ira Belliniego; nie zanosiło się też na to,
żeby m ieli go wkrótce poznać. Według kry teriów zam ożnego, świadom ego różnic klasowy ch
ży dowskiego kupca Johanna Isidora Sternberga prom ienny woj ownik, który zawrócił w głowie
j ego wy chuchanej córeczce, stanowił kolosalną pom y łkę. By ł to dokładnie taki m ężczy zna,
j akiego odpowiedzialny oj ciec nie ży czy łby sobie za zięcia. Niewłaściwe wy znanie, niewłaściwi
rodzice, całkowity brak m anier i żadny ch ham ulców. Nie m iał też wy kształcenia ani zawodu.
O wy sokości j ego zarobków decy dował przy padek.
Poza wszelkim podej rzeniem by ła j edy nie j ego nienaganna garderoba. Pochodziła ona
z zasobów j ednego z naj bardziej renom owany ch krawców m ęskich we Frankfurcie, który z kolei
utrzy m y wał z piękny m panem Bellinim dość osobliwe relacj e handlowe. Mistrzowi
krawieckiem u Schafgutowi z Töngesgasse z trudem przy chodziło dzielenie skąpego wolnego czasu
z żądną wrażeń m ałżonką. Wolał układać z zapałek kopie sły nny ch budowli, niem niej we
wzruszaj ący sposób dbał o to, by swoj ej krzepkiej Trudchen zapewnić rozry wkę i dobry hum or.
Na zlecenie j ej m aj sterkuj ącego m ęża pan Bellini m iał j ą prowadzać na tańce, do kawiarni i kin,
a także na bale karnawałowe. Szy kowny m łody człowiek przechadzał się z nią nad brzegiem Menu
i w Lesie Miej skim , towarzy szy ł j ej na odpust w Bornheim i do Ogrodu Palm owego, a niekiedy
także do kościoła. Wszędzie wzbudzał zainteresowanie, by ł bowiem nie ty lko urodziwy, by ł wprost
stworzony do roli żigolaka. Ten układ pozostawał relacj ą honorową. Wladi i Trudchen
w obecności m ałżonka i przy kieliszeczku araku zobowiązali się, że będzie ona platoniczna i nie da
powodu do sąsiedzkich złośliwości.
Wszy scy troj e by li zadowoleni. Przez pół roku m istrz krawiecki Schafgut ułoży ł z zapałek m arki
Extraklasse katedrę we Frankfurcie i w Kolonii, a także katedrę Notre Dam e w Pary żu i wiedeński
pałac Schönbrunn.
Przy j aciółki, a nawet bogata kuzy nka Annegret, żona ary stokraty i posiadaczka własnej
gotowalni, zazdrościły ognistorudej Trudchen w ory ginalny ch sukniach towarzy sza, który nigdy
nie by ł ponury i m iał tem peram ent m łodego ogiera; w porównaniu z nim ich m ężowie wy dawali
się nudni j ak niedzielna wizy ta u przy głuchego wuj a, którego się odwiedza ze względu na spadek.
Za swe dżentelm eńskie usługi Wladi otrzy m y wał zapłatę w postaci zam ówiony ch u j ego
zleceniodawcy, a nieodebrany ch sztuk garderoby. Jakość garniturów, sportowy ch m ary narek
i płaszczy by ła naj wy ższa – wszelkie konieczne poprawki by ły bezpłatne i ze względu na krawiecki
honor wy kony wane równie starannie j ak dla płacącej klienteli.
To, że w rodzinie Sternbergów panowały diam etralnie inne wy obrażenia na tem at
przy zwoitości, m oralności i trady cj i, docierało do nieświadom ego tego m łodzieńca bardzo
powoli. To, że rodzice Victorii m ogliby zabronić swej dwudziestoletniej córce wy j azdu ty lko
dlatego, że nie by ła żoną swego towarzy sza podróży, zrazu uznał za kapitalny żart, a później za
relikt średniowiecza.
– Czy u was zam y ka się kobiety, zanim nie znaj dą m ęża, który j e wy zwoli? – spy tał.
– Mniej więcej – rzekła Victoria i m rugnęła szelm owsko prawy m okiem . – Od kiedy to ślub
j est wy zwoleniem ?
Także wokół sam ego celu podróży m iędzy córką a rodzicam i toczy ły się burzliwe dy skusj e,
z który ch obie strony wy szły wy czerpane ponad wszelką m iarę. Ale ponieważ Johann Isidor
i pani Betsy nie by li j uż nastawieni tak boj owo j ak w latach m łodości, więc ulegli, chociaż ich
sum ienie biło na alarm . Wprawdzie nie dom y ślali się istnienia j akiej ś osoby towarzy szącej , ale
w ich zakazach pobrzm iewała groźba, zwracali też swej nieletniej córce uwagę, że to rodzice
z m ocy prawa ponoszą za nią odpowiedzialność.
– Jeszcze rok – j ęknął oj ciec.
– Ptaki po prostu strąca się z gniazda – dodała pani Betsy.
– Będę pisać co naj m niej raz w ty godniu – przy rzekła uszczęśliwiona córka. Wy glądała j ak
m ała dziewczy nka i uczy niła gest, j akby chciała obj ąć m atkę.
– Papier j est cierpliwy. – Betsy m achnęła ręką. My ślała o listach Erwina ze stolicy
i wzruszaj ący ch dziecinny ch wy pracowaniach Clary z drugiej klasy gim nazj um .
Jej m ąż wy powiedział się dosadniej . Tak głośno, że usły szała to Josepha w kuchni i z furią
zaczęła ubij ać sos holenderski:
– Jedno nieślubne dziecko w rodzinie wy starczy na resztę ży cia. W każdy m razie twoj em u
oj cu.
Oficj alne uzasadnienie tej podróży by ło wprawdzie kuriozalne, niem niej wy dało się
Johannowi Isidorowi i Betsy logiczne. Chociaż ich rodzicielska czuj ność dorówny wała
pom y słowości dzieci, to w ogóle nie przy szło im do głowy, że córka od A do Z zm y śliła cel
wy j azdu. Victoria opowiadała, że za radą swego nauczy ciela aktorstwa chce wziąć udział w kursie
poświęcony m niem ieckiej awangardzie teatralnej . Ów m ądry, dalekowzroczny m entor, o którego
istnieniu nikt z rodziny do tej pory nie wiedział, uznał, że to wy j ątkowa okazj a, absolutnie
nieodzowna dla dalszej kariery j ego utalentowanej uczennicy. Taki szczy t m ożliwości m oże
zaoferować wy łącznie stolica Rzeszy, i to ty lko co dwa lata.
– A poza ty m – zakończy ła uzdolniona szachraj ka – chcę wreszcie odwiedzić Erwina.
Uroczy ście m u to obiecałam . Już dawno.
– Dobrze pam iętam – powiedział oj ciec – to by ło w twoj e szóste urodziny.
Córka nie okazała nawet cienia zakłopotania. Ironię oj ca znała j ak własne pięć palców. A j uż na
pewno nie zapląty wała się w sieci swoich kłam stw. Z powodu ciasnoty, w j akiej ży j e j ej brat,
konty nuowała Victoria, chce się zatrzy m ać u dawnej przy j aciółki, Arm gard von Edelhagen.
Rodzice zeszty wnieli i zaniem ówili. Nie chcieli się przy znać do tego, że uszło ich uwagi
wznowienie stosunków córki z m łodą ary stokratką.
W rzeczy wistości Victoria nie sły szała o Arm gard od czasu, gdy ta w szóstej klasie gim nazj um
odeszła ze szkoły Marii Merian i przeniosła się z rodzicam i do Berlina. Podczas swoj ej krótkiej
wspólnej drogi dziewczy nki nigdy nie by ły przy j aciółkam i. W rodzinie Edelhagenów
anty sem ity zm m iał długą trady cj ę: baron von Edelhegen wciąż j eszcze potrafił się iry tować, że
Bism arck powierzy ł ży dowskiem u bankierowi Bleichröderowi swoj e finanse. Jego urocza córka
m iała identy czne poglądy. Już j ako dwunastolatka py tała swą ży dowską koleżankę, ile krwi
chrześcij ańskiej j est w kawałku m acy.
Wspom nienie tej sceny podczas dużej pauzy i to, j ak zawsty dzona zaszy ła się wtedy
w szkolnej toalecie, ułatwiło Victorii um iej ętne postępowanie. Mogła by ć pewna, że pannie von
Edelhagen nie przy j dzie do głowy odnowienie z nią kontaktu, i to akurat w czasie, gdy ona sam a
będzie w Berlinie. Mim o to zadała sobie trud zdoby cia j ej adresu od j ednej z dawny ch koleżanek.
Wskazy wał on na j edną z naj elegantszy ch dzielnic Berlina. Na m ieszkańcach dom u przy alei
Rothschildów zrobiło to wrażenie.
– To wszy stko oznacza dla m nie ty lko wy datki – podsum ował Johann Isidor. – Kto chce się
zadawać z wielkim i, ten nie m oże dziadować. Musisz też m ieć m ożliwość zrewanżowania się.
– Wśród przy j aciół nie chodzi przecież o pieniądze – oświadczy ła j ego m ądra córka. Jeszcze
nie by ła aktorką, ale grać przekonuj ąco j uż potrafiła.
Zupełnie j ak Victoria Sternberg, która w swy ch naj śm ielszy ch fantazj ach lubiła sobie
wy obrażać, że sam wielki Max Reinhardt ściąga j ą do Berlina i w j edny m ty lko sezonie pozwala
j ej grać Małgorzatę Goethego, Hanusię Gerharta Hauptm anna i Dziewicę Orleańską Schillera,
również Wladim ir Bellini m arzy ł o deskach niem ieckiego teatru. Nad Victorią m iał j ednak godną
pozazdroszczenia przewagę: doświadczenie. Dzięki szerokiem u kręgowi znaj om y ch pani Trudchen
Wladi zdołał nawiązać kontakty z kierownikam i staty stów w wielu teatrach we Frankfurcie. Te
kontakty przy nosiły korzy ść obu stronom . Młodzieniec otworzy ł ludziom z teatru tanie źródło
zaopatrzenia w owoce i warzy wa, oni zaś rewanżowali się okruchem z czarodziej skiego królestwa
m uzy Talii.
– Gram akurat ważną, nośną rolę – opowiadał Victorii, gdy kwitły lipy, a dalie wznosiły swe
ciężkie główki; ten stary dowcip teatralny usły szał po raz pierwszy dzień wcześniej . Victoria go
nie znała. Popatrzy ła z podziwem na m ężczy znę, który oddał tę grę słowną tak zgrabnie, j akby nikt
nie m usiał m u j ej tłum aczy ć. Nie czuła, że j ej serce topniało równie szy bko j ak lody waniliowe
stoj ące przed nią, a j ej oczy zrobiły się wielkie j ak spodki i rozbły sły j ak gwiazdy. Wladi
podarował j ej kasztan z ubiegłej j esieni, m ówiąc, że kasztany w kieszeni przy noszą szczęcie
i chronią od reum aty zm u. Zapom niał, co m y ślał na ogół o dziewczętach z dobry ch dom ów,
i zakochał się z m iej sca w eleganckiej m łodej pannie, która właśnie przed chwilą kupiła dla j ego
siostrzenicy szm acianego pieska. Maskotka m iała długie czarne uszy i głupkowate spoj rzenie, a j ej
cena wy dała się Wladiem u skandaliczna. Pluszowy skandal z czerwony m j ęzy kiem siedział wraz
z nim i przy kawiarniany m stoliku, z kasztanem szczęścia pod grubą łapką.
– Nośną rolę? – spy tała Victoria. Zm arszczy ła czoło, j akby się zastanawiaj ąc, co m a przez to
rozum ieć.
– Tak – potwierdził Wladi i wy gładził delikatną skórę nad gwiaździsty m i oczam i.
W Intrydze i miłości Schillera wnosił do salonu prezy denta von Waltera srebrną tacę
z kry ształową karafką – gdy żart m ieszał się z kpiną, aktorzy nazy wali to „nośną” rolą. Wcześniej ,
we współczesny m dram acie, który ku j ego żalowi wy stawiony by ło ledwie pięć razy, Wladi
przenosił worek węgla z prawej strony sceny na lewą.
„Nośne” role Wladi znaj dował także za dnia. Przy dzielano m u j e w hurtowej hali targowej
Frankfurtu. Dwa razy w ty godniu dźwigał tam ciężkie skrzy nie z sezonowy m i owocam i dla
pewnego handlarza, ceniącego zarówno m ięśnie Wladiego, j ak i j ego poczucie hum oru. W m aj u
m łodzieńcowi wolno by ło zatrzy m y wać sobie połam ane szparagi, które nie nadawały się j uż
nawet na zupę, we wrześniu śliwki, które j eszcze w kuchni oszczędny ch gospody ń nadgry zały
robaki. Oba te towary Wladi sprzedawał za m urem starego cm entarza Świętego Piotra, chociaż
nie m iał koncesj i i nie wolno m u by ło tego robić. Jego klientki rozpły wały się nad cenam i, j akie
oferował, a j eszcze bardziej nad j ego kom plem entam i.
Victorii im ponowało, że Wladi cieszy ł się ży wiołowo nawet naj drobniej szy m i sukcesam i,
j akby wy nalazł koło i j aj ko Kolum ba naraz. Jego opty m izm i wrodzony dowcip, który podobał j ej
się ty m bardziej , że spotkała się z nim pierwszy raz, pozwalały j ej z lekkim sercem przekroczy ć
granicę dzielącą ich światy. Zaczęła się zastanawiać nad ludźm i, którzy nie urodzili się po
słonecznej stronie ży cia. Na krótko przed Kassel spy tała go, czy m oże nie powinna sprawdzić się
trochę w świecie ludzi pracy. Wladi, znawca natury ludzkiej , chociaż j eszcze o ty m nie wiedział,
odradził j ej .
– Tak nisko Niem cy j eszcze nie upadły, żeby kobiety takie j ak ty m usiały schy lać grzbiet. Już
ty pozostań przy swoim , siadaj właściwy m ludziom na kolana i zacznij ode m nie.
– Czy to m a by ć kom plem ent? – spy tała Victoria.
– A co niby ?
Z przekrzy wioną nieco głową opowiedziała m u o swoich darem ny ch usiłowaniach zostania
aktorką.
– Nawet naj m niej szej rólki staty stki – wy znała.
Ubiegała się o rolę elfa w orszaku Oberona w przedstawieniu Snu nocy letniej w teatrze
w Darm stadcie. Tam , od zakatarzonego silnie m ężczy zny w nieokreślony m wieku, za to
wy dzielaj ącego bardzo określoną woń, który nawet nie zapy tał j ej o nazwisko ani nie zaszczy cił
spoj rzeniem j ej nóg w czarny ch j edwabny ch pończochach, usły szała, że elf w Śnie noce letniej
to „dalibóg nie j est rola dla dziewczy ny, której pom y lił się teatr z placem zabaw dla podlotków”.
Pieniądze na bilet powrotny z Darm stadtu gwiazda, tak grubiańsko strącona z teatralnego nieba,
poży czy ła od swej siostry Clary, do tego j eszcze m usiała wy tłum aczy ć nieufny m rodzicom
całodzienną nieobecność w dom u. W takich sy tuacj ach Victoria fakty cznie czuła się j ak podlotek
z przy dzielany m ty godniowo kieszonkowy m , lekcj am i fortepianu i zeszy tem do prac dom owy ch.
Od tej pory m adem oiselle Sternberg kom unikowała każdem u, kto gotów by ł wy słuchiwać j ej
dłużej niż pięć m inut, że Szekspira uważa za „nader j ednak przestarzałego autora”, a wszy stkie
j ego kom edie za „nazby t przej rzy ste sztuczne twory ”.
Jeśli m iała odpowiedni nastrój , to recy towała wiersz Kurta Tucholskiego, który znalazła
w piśm ie „Weltbühne” i „na wszelki wy padek” nauczy ła się go na pam ięć. W przedziale wagonu,
gdzie rządził uskrzy dlony bóg m iłości, Victoria zauważy ła, że ry tm wiersza bardzo dobrze pasuj e
do ry tm u turkoczącego pociągu. A j eszcze bardziej do wibracj i j ej bij ącego w podnieceniu
serca. Oparła się z wahaniem na obcej j ej j eszcze piersi bohatera, przez chwilę by ła ziry towana,
gdy ż uciekł j ej z głowy początek wiersza, a potem , z nienaganną dy kcj ą zaczęła od końca:
Elfy, no cóż, unoszą się –
Na ścieżce, gdzie księży ca blask –
Bo tak napisał Ry szard Wagner...
A gdy przestworza przem ierza poezj a,
Mały elf cicho śpiewa swą pieśń.
Recy tatorka westchnęła cicho, zanim zam knęła oczy i położy ła sobie chłodną m ęską dłoń na
rozpalony m czole.
– Pozbawiasz m ężczy zn tej odrobiny rozum u, j aka im j eszcze pozostała – uskarżał się Wladi.
Wargam i chwy tał delikatnie cenny kolczy k z perłą należący kiedy ś do ciotecznej babki Jettchen,
a m ocniej m uskał piękną łabędzią szy j ę j ej ciotecznej wnuczki. Jego oddech by ł kuszący i m iał
w sobie ciepło lata.
Upaj aj ący zapach paczuli pły nął z j ego kruczoczarny ch włosów. Szy kowny czerwony kapelusz
z Merianplatz zaczął się ześlizgiwać z głowy Victorii, a ponieważ j ej towarzy sz podróży
przy spieszy ł tem po bardziej niż pociąg, wy lądował w końcu na podłodze. Victoria wy ciągnęła
rękę, lecz dzielny pogrom ca chwy cił j ej dłoń.
– Zostaw go, taki kapelusz też potrzebuj e swobody – orzekł.
Ona uśm iechnęła się i znów by ła śliczną m ałą Vicky, której cioteczna babka Jettchen nie m ogła
niczego odm ówić. Serce waliło j ej z podniecenia, spódnica podj echała do góry, a wtedy m istrz
uwodzenia przej ął inicj aty wę. Wy stukał subtelną m elodię na kształtny m kolanie.
– Potrafię j eszcze więcej – obiecał.
– Poczekaj – szepnęła Victoria – poczekaj j eszcze chwilę.
– Wtedy świat cały będzie we fiołkach – zanucił.
Roześm iali się oboj e, pom y śleli bowiem , że są dla siebie stworzeni. Wladim ir Bellini, który
cenił tunele kolej owe na równi z aniołam i niewinności, by ł przy j acielem kobiet. Z radością czy nił
to, o czy m one, stoj ące w cieniu, nawet nie m arzy ły. Czy w niedzielne popołudnie z trawnika
wielm ożny ch państwa kradł stokrotki dla służącej , czy królowej kier w czarnej bieliźnie przy nosił
gwiazdkę z nieba, w oczach Wladiego rozkwitało kobiece szczęście. Gdy schry pnięty m głosem
przy sięgał im wierność, m łode dziewczęta wierzy ły w cuda, wierzy ły też, że nigdy żadna kobieta
nie by ła tak kochana j ak one. Kobiety, które lękały się spoj rzeć w lustro, gdy ż nie potrafiły
zapom nieć, j ak wy glądały w m łodości, przestawały m y śleć o swoim wieku, gdy ty lko poczuły
wargi Wladiego na swoich. Wszy stko w ty m zuchwały m blagierze, który m iłość uważał za
obowiązek m ężczy zny, zdawało się perfekcy j ne. „Nawet j ego fałszy we pozy ” – skonstatował
kiedy ś j akiś zazdrośnik.
Ty ch by ło zresztą niewielu. Wladi by ł bardzo szczególny m m ężczy zną: tak przy stoj ny m , tak
spontaniczny m , świeży m , zuchwały m i naturalny m , że w lot zdoby wał serca ludzi. By ł m agiem
w szare dni wy czarowuj ący m złote chm ury, od który ch z m iej sca robiło się j aśniej na duszy.
Ładne adeptki aktorstwa we Frankfurcie, z który m i flirtował, przy j m owały każde pochlebstwo,
j akie szeptał im do ucha, za dobrą m onetę. Chłopskie żony z Odenwaldu, przy wożące owoce na
hurtowy targ, zapom inały o szparagach i o pielący m grzędy m ężu w dom u, kiedy stał przed nim i
Wladi. Córce kupca towarów kolonialny ch Schim kego, od której w soboty brał sobie korniszona
i śledzia w occie, obiecy wał zaręczy ny. A dla pani Trudchen Schafgut, m ałżonki krawca,
Wladim ir Bellini, obdarzony silny m torsem i zwinny m i nogam i do tańca, by ł naj cudowniej szy m
m ężczy zną na świecie.
Kto go zobaczy ł, ten nie wątpił, że bogowie ży wili wobec niego wielkie zam iary i że bogini
Fortuna specj alnie dla niego napełniła swój róg obfitości. Victoria spoglądała w przy szłość z okna
przedziału kolej owego i nie by ła ani trochę zaskoczona, że uj rzała pannę Sternberg i pana
Belliniego ogłaszaj ący ch zaręczy ny. Po trzecim pocałunku w tunelu wy obraziła sobie, że przy
alei Rothschildów 9, na czwarty m piętrze, naprzeciwko m ieszkania j ej siostry Clary zwalnia się
piękne dwupokoj owe m ieszkanko z widokiem na Martin-Luther-Strasse, które dobrotliwy tatuś
Vicky ze swy m krzepiący m zrozum ieniem dla m łody ch ludzi przekaże szczęśliwy m
nowożeńcom .
– Taka się zrobiłaś m ilcząca – odezwał się Wladi. Uj ął rozm arzoną główkę w obie ręce. –
O czy m m y ślisz?
– Och, o niczy m – odpowiedziała Victoria. Nie wiedziała j eszcze, że te trzy słowa od czasów
Adam a zarezerwowane są dla m ężczy zny.
– Jesteś taka piękna, kiedy o niczy m nie m y ślisz.
Pochlebca, który przez całe swoj e ży cie m iał m y lić przesadę z dowcipem , pochodził
z Hopfgarten, m ałej wioseczki w Tury ngii. Aż do czternastego roku ży cia uważał Erfurt za
naj ważniej sze m iasto świata. Swą m atkę zachował w pam ięci j ako Walkirię z włosam i czarny m i
j ak u Królewny Śnieżki, oj ca j ako j asnowłosego olbrzy m a z rękam i j ak bochny. Co do koloru
włosów i figury płodnej m atki, która urodziła sześcioro dzieci, m iał racj ę. W przy padku oj ca
zachodziła – j akże zrozum iała – pom y łka. Rodzicem Wladiego m ógł by ć bowiem j eden z trzech
krzepkich m łodzieńców; przy j ego urodzeniu wszy scy trzej przy sięgali na wszy stko przed
urzędnikiem , że „z m atką dziecka m ieli regularne stosunki”. Ostrzy ciel noży czek, poj awiaj ący się
w Hopfgarten co pół roku, m iał włosy prawie białe. Prawdopodobnie by ł oj cem siostry
Wladiego, Eriki. W każdy m razie j ej dorastaj ący ch braci zaopatry wał w ostre noże, wzbudzaj ąc
zazdrość m łody ch we wsi.
Władi m iał wy staj ące kości policzkowe i głęboko osadzone oczy, który m i j ako m ały chłopiec
spoglądał tak m elancholij nie, j ak gdy by świat pożałował m u nawet talerza ciepłej kaszy. Później
te oczy i wy datne kości policzkowe okazały się koronny m dowodem potwierdzaj ący m opowieści
o dzikich słowiańskich przodkach. Gdy ty lko m łody człowiek uzm y słowił sobie, że stworzenie
kobiety by ło j edny m z naj bardziej uroczy ch pom y słów Boga, wolał pokazy wać w uśm iechu swe
zdrowe zęby niż pogrążać się w m elancholii, która przez całe ży cie towarzy szy niechciany m
dzieciom .
Włosy m iał nadzwy czaj gęste; bły szczały nawet bez pom ady, a po m y ciu skręcały się
w loczki. Wladi przy pisy wał swe buj ne czarne kędziory dziadkowi z Pizy. Jego uśm iech
oczarowy wał nawet starszy ch m ężczy zn poluj ący ch z laską na wałęsaj ące się koty i wesoły ch
urwisów, uj m ował także m łody ch bezrobotny ch i zm ęczony ch inwalidów woj enny ch na
parkowy ch ławkach. Dzieci uwielbiały Wladiego; gdy się z nim i bawił, by ł pom rukuj ący m
dobrodusznie niedźwiedziem , napędzaj ący m stracha wielkoludom , które straszy ły dzieci.
Gospody nie dom owe, patrzące w ślad za nim , gdy wy wieszały w otwarty ch oknach pierzy ny do
wietrzenia, podry giwały tanecznie w swoich filcowy ch kapciach i rozm arzone gładziły puchowe
poduszki. Um iał się cieszy ć ży ciem i zdawał sobie sprawę z wrażenia, j akie robił na ludziach.
Przechadzał się w swoich świetnie dopasowany ch garniturach od m istrza krawieckiego Schafguta
obok sklepów na Kaiserstrasse i w każdej szy bie wy stawowej uśm iechał się do swego odbicia.
Gdy ty lko widział się w szy bie, naty chm iast czuł potrzebę, by poklepać siebie sam ego po
ram ieniu, ale niekiedy dziękował też swem u Stwórcy, że stworzy ł go takim piękny m m ężczy zną.
Nocam i w j ego izdebce rozpieszczały go naj cudowniej sze sny o przy szłości. Wladi widział swą
twarz uśm iechaj ącą się ze ścian kinem atografów; po lewej ręce m iał ponętnie kruchą Brigitte
Helm , po prawej rasową Lil Dagover, która po film ie Zmęczona śmierć przez wiele nocy
odbierała m u sen.
Kobietę, której drobne stópki Wladi pieścił na swoich kolanach, wy obrażenie sobie przy szłości
kosztowało więcej trudu. Od j akiegoś czasu do Victorii zaczęło docierać, że j ej szkolne koleżanki
doskonale wiedziały, czego chcą w ży ciu, i że realizowały to, co sobie zam ierzy ły. Ona natom iast,
która wcześniej niż wszy scy inni wiedziała, w j akim kierunku j ą ciągnie, od czasu swej wy prawy
do Darm stadtu zobaczy ła, że pochodnie j ej sławy nie palą się j uż tak j asno. Z drugiej strony
zdawała też sobie wy raźnie sprawę, że j ej rodzice noc w noc m odlą się o to, by naj piękniej sza
z ich córek zechciała im przedstawić zam ożnego, pasuj ącego do rodziny zięcia, zdrowego,
z dobrego ży dowskiego dom u, w m iarę m ożności z ty tułem doktorskim – zam iast niego m ógł
ewentualnie m ieć własną nieruchom ość – i z prezencj ą co naj m niej przeciętnie dobrą. Kiedy
j ednak ta „świetna partia”, dla której obm y ślono takiego m ałżonka, poznała Wladim ira Belliniego,
niem ogącego się wy kazać ani odpowiednim pochodzeniem , ani regularny m i dochodam i
i wy kształceniem , nie m ówiąc j uż o m anierach, j akie w m ieszczańskich dom ach by ły
oczy wistością, j edno j edy ne zniewalaj ące spoj rzenie oczu urodzonego uwodziciela wraz
z m ały m pucharkiem lodów waniliowy ch zniweczy ło dwadzieścia lat rodzicielskich starań.
Wladi by ł dokładnie takim m ężczy zną, o j akim m arzy ła Victoria j uż w wieku dziesięciu lat. By ł
piękny, sm ukły i silny, m iał urok Don Juana, by ł m ęski j ak Götz von Berlichingen Goethego
i niezrównany w opowiadaniu naj różniej szy ch historii. Na zielony ch nabrzeżach Menu
przem ieniał się we Franciszka z Asy żu. Rozm awiał z ptakam i i z m ały m i pieskam i starszy ch dam .
Victorii prawił tak ory ginalne, podniecaj ące, usy piaj ące rozum kom plem enty, że skrzy dła, na
który ch m iała się właśnie wznieść do siódm ego nieba, ku m iłości, j uż w m om encie odlotu płonęły
ży wy m ogniem .
Ta niewinna, m im o swy ch kapry sów i fanaberii wciąż grzeczna m ieszczańska córka
zapom niała wszy stkiego, co kiedy kolwiek wiedziała i czego się nauczy ła. W szarej m gle rozpły nął
się obraz znękanego, postarzałego przedwcześnie brata Erwina, który wy rwał się
z m ieszczańskiego świata, lecz nie osiągnął szczęścia. Niem niej j ego decy zj a wy nikała
z wieloletnich przem y śleń, a napędzała go nadziej a i wiara we własne siły. Gdy Victoria obierała
tę sam ą drogę, powodowały nią wy łącznie im puls i złudzenie, że j est dostatecznie dorosła, by
opuścić gniazdo. Z zam knięty m i oczam i przebiła chroniący j ą m ur, z dziecinny m trium fem
otworzy ła drzwi twierdzy – sądziła o niej błędnie, że to złota klatka, która odgradza j ą od
przy j em ności ży cia.
Victoria, która chciała zostać aktorką j ak Elisabeth Bergner, tancerką j ak Isadora Duncan i by ć
j eszcze sławniej sza niż Josephine Baker, nie m iała poj ęcia o pułapkach, j akie czy haj ą na m łode,
głupiutkie dziewczątka. Czerwony Kapturek zawsze by ł j ej ukochaną baj ką. A teraz sam a także
porzuciła ścieżkę, przy której tak długo upierała się j ej m ądra m atka. Z otwarty m i ram ionam i
Victoria Sternberg witała wilka.
Nawet j ednego niepokoj ącego uderzenia serca nie kosztowało straceńczej m arzy cielki
wy parcie z pam ięci tego, co o m ężczy znach opowiadała j ej doświadczona, rozczarowana,
napiętnowana na zawsze siostra Clara. Naj zuchwalsza i naj odważniej sza córka Betsy, i bez tego
niewłaściwy adres dla ży czliwy ch rad i ostrzeżeń, zakochała się z nam iętnością, j aka dana j est
m łody m kobietom , w m ężczy źnie, z który m łączy ły j ą ty lko dwie rzeczy : oboj e przesiady wali
chętnie w kawiarniany m ogródku Głównego Odwachu i oboj e wierzy li, że będą tworzy ć historię
teatru.
Am or, urwis zupełnie nieodpowiedzialnie wy puszczaj ący swe strzały, potrzebował ledwie
dwóch ty godni i trzech godzin, by z m ałego ogienka rozniecić wielki pożar. A potem kupiono
bilety, spakowano walizki, rodziców Victorii Sternberg uspokoj ono i om am iono, a Trudchen,
m ałżonce m istrza krawieckiego, zaserwowano takie kłam stwa, że aż wsty d. Już m iędzy
Frankfurtem a pierwszy m tunelem na trasie do Berlina Victoria padła ofiarą m ęskich sztuczek,
o który ch m ilczały zarówno szkolne książki dla dobrze urodzony ch panien, j ak i j ej m atka.
W oczach m igotały j ej iskry, sły szała niebiańskie skrzy pce graj ące weselnego m arsza. Dum na
rzucała swój ślubny bukiet tej biednej , poczciwej Annie, która nigdy nie znaj dzie tak
fantasty cznego m ęża j ak Wladi. Casanova z Hopfgarten rozpiął dwa górne guziki sukni Victorii
i wtulił policzek, pachnący przenikliwie wodą po goleniu m arki Pitralon, która z każdego
m ężczy zny czy niła zdoby wcę świata, w j ej pierś.
– Nie m ogę się j uż doczekać – wzdy chał łowca.
– Ja też nie – wy j ąkała j ego zdoby cz. – Dobry Boże, spraw, żeby j uż nadszedł wieczór.
Klam ka zapadła. Victoria gotowa by ła opuścić rodzinę, zm ienić wy znanie, zaprzedać duszę
diabłu, nigdy więcej nie przekroczy ć progu teatru, pój ść za Wladim na koniec świata i do końca
swy ch dni ży ć w biedzie – by le ty lko nie w cnocie.
– Nawet nie wiesz, j aka j esteś piękna – zachwy cał się pochlebca. – Jesteś j ak dzień wiosenny
i letnia noc. Nigdy nie m y ślałem , że przy darzy m i się coś takiego. My ślałem zawsze, że szczęście
przy chodzi ty lko do ludzi bogaty ch.
Ta, której się zdawało, że baj ka, j aką właśnie przeży wa, j est nowa i prawdziwa, j uż j ako m ała
dziewczy nka zdradzała niezwy kłą potrzebę wy rażania swoich uczuć, gdy by ła w eufory czny m
nastroj u. A teraz znów tak się czuła. Słuchaj ącem u uważnie towarzy szowi drwiący m tonem
osoby, która w obecności inny ch ludzi nie chce się przy znawać do swoj ej rodziny, chichocząc, j ak
zdarza się m łody m panienkom , które nowy m wielbicielom zawsze pragną przekazać więcej , niż
wy chodzi to na dobre solidny m więziom m iędzy kobietą a m ężczy zną, opowiadała o swoim
naiwny m oj cu, dum ny m z m ieszczańskiego statusu.
– Poczciwy papcio – naśm iewała się niewdzięczna córka. Wy m awiaj ąc to zdrobnienie
wy rażaj ące j ej dy stans do oj ca, potrząsała kokietery j nie głową, od pewnego czasu j uż bez
kapelusza. – Ten biedny, niepodej rzewaj ący niczego człowiek naprawdę wetknął swej córeczce
do portm onetki i portfela ty le pieniędzy, j akby m iała em igrować do Am ery ki. A zazwy czaj j est
oszczędny, żeby nie powiedzieć skąpy. Ale przecież u ty ch strasznie wy tworny ch von
Edelhagenów, gdzie, j ak m ała Vicky klarowała zatroskany m rodzicom , by się zakwaterowała,
w żadny m razie nie powinna stwarzać wrażenia, że j ej rodzina to nędzni ży dowscy
dorobkiewicze, którzy nie wiedzą, co wy pada w kręgach ary stokraty czny ch.
Wladiem u niej aką trudność sprawiało podzielenie tego zdania, z iry tuj ący m try bem
przy puszczaj ący m i dezorientuj ący m przej ściem na trzecią osobę, na zrozum iałe części. Gdy
poj ął j ego sens, by ł równie zafrapowany, j ak pod duży m wrażeniem , ale też poczuł się odrobinę
niepewnie. Zakłopotany szukał w kieszeni spodni chustki do nosa w biało-niebieską kratkę. Pocenie
się uznał za j eszcze bardziej drobnom ieszczańskie niż m ilczenie. Ale w porę się opanował. Uj ął
swe kochanie, właścicielkę czarodziej skiej sakiewki, m ocno w talii, zdm uchnął sobie z czoła
swawolny lok, odkaszlnął i, j akby to by ło coś tak powszedniego j ak codzienne poranne golenie,
zaproponował swej rozkosznej szczebiotce pój ście do wagonu restauracy j nego.
– O tak – rzekła Victoria. Przy pom niała j ej się podróż do Baden-Baden i scena, gdy na Dworcu
Główny m we Frankfurcie m atka m iała kupić od j akiegoś człowieka z biały m wózkiem owoce,
a oj ciec powiedział: „Owoce j ada się w dom u”.
Stoliki nakry te by ły biały m i obrusam i, na każdy m stał wąski srebrzy sty flakon z długą żółtą
różą. Dla zwy kły ch podróżny ch ten kwiat m iłości roztaczał ty lko delikatną woń, zakochany ch
uwodził j ak m iłosne ziele Oberona w nocny m lesie m arzeń. Pociąg to się koły sał, j akby j echał
bez celu i rozkładu, to znów j ego koła toczy ły się do raj u. Drzewa w letniej zieleni i szare druty
telegraficzne z krukam i, które w sierpniu zapowiadały zim ę, uciekały do ty łu, ledwie się pokazały.
Na polach kobiety w kwiecisty ch fartuchach wiązały słom ę w snopki. Chabry m iały barwę
królewskiego błękitu, m ak ognistej purpury – j ak kwiat, który py sznił się teraz na żołnierskich
grobach we Francj i i Flandrii, ale o przesiąkniętej krwią ziem i i pogrzebany ch nadziej ach m łodzi
j uż nic nie wiedzieli.
– Maki to m oj e ulubione kwiaty – odezwała się Victoria.
– Ach, tak – zdziwił się Wladi. W Hopfgarten nikom u nie przy szłoby do głowy lubić j akieś
kwiaty bardziej niż inne. Mim o to powiedział: – Moj e też.
Pod stołem j ego stopa dotknęła m iękkiego pantofelka z klam erką, a silna m ęska ręką uj ęła
zgrabną ły dkę. Pili kawę nalewaną z m ały ch srebrny ch dzbanuszków. Chociaż znał taką zastawę
z kawiarni z dansingiem , do który ch prowadzał panią Trudchen, to z nabożny m szacunkiem głaskał
m ały dzbanuszek na śm ietankę. Victoria wsy pała cukier do swoj ej filiżanki i zarum ieniła się,
przy szło j ej bowiem do głowy, że Wladi głaszcze dzbanuszek, a m y śli o niej . Każde j adło kawałek
ciasta. Victoria nie zastanawiała się nad ceną, j ej towarzy sz przeliczał j ą na bułki. Specj ał na
swoim talerzy ku nazwał „czekoladowy m czy m ś tam ”. Wy tarł usta wierzchem dłoni. Ona
powiedziała, że eklery o sm aku m okki bardziej by j ej sm akowały, i koronkową chusteczką
delikatnie otarła usta z krem u.
Kelner w białej m ary narce, podstarzały m ężczy zna z oczam i j eszcze bardziej zm ęczony m i
niż j ego nogi, patrzy ł na tę niezwy kłą parę z m iną, którą Victorii z braku doświadczenia trudno
by ło zinterpretować.
– Czy łaskawa panienka j est zadowolona? – spy tał.
Victoria odłoży ła widelczy k do ciasta na pusty talerzy k i skinęła wy twornie głową. To, że nie
by ła zwy kłą panienką, lecz łaskawą, uznała za równie oczy wiste j ak noży k do m asła i srebrne
koziołki pod nóż. Wladi natom iast tak się zdum iał galanterią zwy kłego kelnera, że gwizdnął, j ak to
m ieli w zwy czaj u m łodzi siłacze z frankfurckiej hali targowej .
Przy sąsiednim stoliku starsza dam a z potrój ny m sznurem pereł potrząsnęła srebrny m i lokam i.
Madem oiselle Sternberg poczuła się zażenowana, gdy to zauważy ła. Wladi zam ówił dla siebie
km inkówkę, a dla Victorii aj erkoniak. Rachunek uregulował bez m rugnięcia okiem , chociaż nie by ł
przy zwy czaj ony do wy dawania pieniędzy na j edzenie, kiedy nie by ł głodny. Ale j uż j asnowłosy
ostrzy ciel noży czek, którego uważał za swego oj ca, m awiał, że to krótkowzroczne nie inwestować
porządnie, j eśli wy m aga tego cel, i że oszczędzanie nie tam , gdzie trzeba, j est bezdenną głupotą.
Potem , ciasno obj ęci, zgodnie doszli do wniosku, że nie m a powodu przepłacać za kwaterę
i warto by naj pierw dokładnie sprawdzić, co stolica Rzeszy m oże im zaoferować oprócz łóżka
i krzesła.
– Miej sca j est dosy ć nawet w naj m niej szej chatce – rzekł przy ostatnim pocałunku w pociągu.
By ło to w kolej ny m tunelu.
– Dla kochaj ącej się szczęśliwej pary – dokończy ła Victoria.
– Jesteś dla m nie zby t m ądra, dziewczy no, zawsze m asz ostatnie słowo.
Pensj onat w budy nku z czerwony m i stiukam i znaj dował się tuż obok Dworca Śląskiego przy
m ałej , zapuszczonej uliczce, która j em u przy pom inała okolice frankfurckiego Dworca
Wschodniego, a j ą nastroiła dziwnie m ilcząco. Dom m iał niespoty kanie m ałe okienka, brakowało
tabliczki z nazwą, nie by ło wej ścia dla gości ani zwy kły ch w takich lokalach kart inform uj ący ch
o potrawach i napoj ach. Zam iast tego w j edny m z okien przy klej one by ły dwa kawałki tektury
z napisam i czerwoną kredką. Jeden z nich głosił „Wolne pokoj e. Ty lko dla pań w towarzy stwie
panów”, drugi – „Woda bież.”. Adres Wladi otrzy m ał od j ednego z sąsiadów, z który m każdego
piątku chodził do Sachsenhausen na wino z j abłek. Człowiek ten znał całe Niem cy. By ł
wędrowny m cieślą i dotarł aż do Wrocławia i Królewca. Jadł nawet królewieckie klopsy
z kaparam i, koninę i flaki. O niskich cenach tej berlińskiej kwatery rozwodził się obszernie, ale
przem ilczał, że czuć w niej by ło intensy wnie zj ełczały m tłuszczem i odpadkam i m ięsny m i,
a latem zlaty wały się tam m uchy z całego Berlina.
Gospody ni tego podupadłego przy by tku z warczący m szpicem m iędzy nogam i siedziała
w wy sokim wy leniały m fotelu. Piła piwo wprost z butelki, a szklanki uży wała do tego, by gasić
w niej piwem liczne niedopałki papierosów. Mim o że upał by ł niem iłosierny i j uż sam a m y śl
o wełnie sprawiała, że pot spły wał z człowieka ciurkiem , robiła na drutach grubą skarpetę. By ła
w kolorze m chu i niezwy kłej długości. Py tanie o kwaterę kobieta skwitowała zwięźle.
– Ślub j est? – spy tała obcesowo.
Victoria z zakłopotaniem obracała w palcach kapelusz, którego nie nakładała od chwili, gdy
wy siadła w Berlinie. Wladi wy glądał tak, j akby chciał podnieść rękę. Właścicielka wy celowała
w Victorię wolny m drutem .
– Dwa pokoj e – zadecy dowała. – Nie sły szeliście o paragrafie za stręczy cielstwo? Żeby m nie
nabrać, trzeba by się trochę bardziej wy silić.
Odsunęła psa, ciężko dy sząc, dźwignęła ciało z fotela, pociągnęła za zaklinowaną szufladę tak
m ocno, że aż się zachwiała.
– Pierdzisz j ak tuczona świnia – ofuknęła szpica. Następnie z trzaskiem rzuciła na ladę dwa
klucze, każdy z dużą drewnianą kulą. – Pierwsze piętro – powiedziała. – Toaleta na kory tarzu na
półpiętrze. Papier m ożecie kupić u m nie, j ak potrzebuj ecie. Pokoj e należy zwolnić przed dziesiątą
rano.
– Chcem y zostać dłużej niż j edną noc.
– Młody człowieku, j eśli ty i twoj a donna nie wy pełnicie naty chm iast form ularzy
m eldunkowy ch, to m ożecie od razu się zm y wać.
Żeby nie poty kać się w nocy ani nie budzić inny ch gości czy nawet złośliwego szpica, j uż po
południu ćwiczy li przem y kanie się niepostrzeżenie z j ednego pokoj u do drugiego. Wladi m iał tę
przewagę, że od dzieciństwa z naj różniej szy ch powodów trenował bezgłośny chód. Victorii
pom ogło to, że uznała tę konspiracj ę za rom anty czną i podniecaj ącą, czuła się j ak pasażer na
gapę, który naj pierw m usi zakraść się do m agazy nu statku, żeby dobrać się do sucharów.
Prawdziwy głód, m im o eklerów w pociągu i letniej burzy wiszącej w powietrzu, wy pędził parę
zakochany ch z pensj onatu.
Wladi odkry ł gospodę, o której Victoria nigdy by nie pom y ślała, że m ożna tam coś zj eść.
Wśród gości przeważali m ężczy źni z zaczerwieniony m i, bły szczący m i od potu twarzam i
i o donośny ch głosach. Większość taksowała Victorię spoj rzeniem tak bacznie, że napełniało j ą to
lękiem .
– My ślę, że powinnam się j utro zam eldować u brata – rzekła.
Jej towarzy sz postawił na stole szklankę z piwem , by ło to j uż drugie w ciągu pół godziny,
i powiedział, żeby lepiej zam ówiła coś, czy m naj e się do sy ta.
– W końcu m asz j eszcze coś do zrobienia, m oj a m ała m y szko.
Wy dawało j ej się, że m rugnął, ale nie m iała odwagi powiedzieć o swy m spostrzeżeniu, a j uż
zwłaszcza nie śm iała zadać py tania, dlaczego piękny, lekki nastrój z pociągu się ulotnił. Ponieważ
zby t długo nie m ogła się zdecy dować, zam ówił dla oboj ga golonkę z grochowy m
purée. Rozm awiał z kelnerem w sposób tak m ęski, pewny siebie i władczy, że Victoria nie zdąży ła
go w porę poinform ować, że nienawidzi grochu, a golonki w ży ciu nie j adła.
Z początku wpatry wała się w nią nieszczęśliwy m , a potem zrozpaczony m wzrokiem . Zadawała
sobie py tanie, czy nie powinna by ła wcześniej spy tać Clary o radę. Jak zakochana kobieta m a
zapoznać m ężczy znę swego serca z ży dowskim i zasadam i doty czący m i j edzenia, tak, żeby go nie
urazić?
– Nie m ogę – wy dusiła z siebie – nie wiem dlaczego. Po prostu nie j estem głodna.
Wladi wy szczerzy ł żeby w uśm iechu, chociaż nie m iał poj ęcia, dlaczego to robi. Zj adł drugą
porcj ę golonki i zam ówił trzecie piwo. Ona obserwowała, j ak tłuszcz ścieka m u na koszulę,
i m odliła się, aby Bóg wy baczy ł j ej wszy stkie grzechy, chociaż j eszcze żadnego nie popełniła.
Victoria Sternberg, która m y ślała, że wie wszy stko, co powinna wiedzieć m łoda kobieta, i że
wie to lepiej niż którakolwiek inna, przeży ła m iłość fizy czną j ako gwałt. Szok by ł j eszcze większy
niż ból, wsty d j ą sparaliżował. Podarta została nie ty lko biała j edwabna koszula nocna, którą kupiła
na tę naj ważniej szą noc. Przepadło, i to uświadom iła sobie Victoria tuż po wszy stkim , j ej
dziewictwo, do którego panowie ze sfer m ieszczańskich przy wiązy wali równie wielką wagę j ak do
wy sokiego posagu i m ałżeńskiej wierności. Na zawsze zniszczona została j ej wiara, że insty nkt
potrafi ustrzec kobietę przed zakochaniem się w niewłaściwy m m ężczy źnie. Victoria, z podartą
koszulą na podłodze, z m orduj ącą wszelkie uczucie uwagą zdoby wcy dźwięczącą j ej j eszcze
w uchu, łkała w twardą j ak deska poduszkę i by ła pewna, że nigdy j uż nie wróci do oj cowskiego
dom u.
– Co ty sobie m y ślałaś, że to służy do robienia kawy ? – ry knął i wziął sobie to, co uważał za
prawo m ężczy zny.
Po m iłosny ch zm aganiach z powrotem zrobił się m iły. Jego ręce by ły m iękkie, głos cichy.
– Nie trzeba płakać – pocieszał j ą. – Tak to właśnie j est z wam i, dziewczętam i. Z każdą z was.
W nocy Wladi się obudził. Dwie porcj e golonki ciąży ły m u w żołądku. Później widział j akieś
m aj aki, sły szał bicie dzwonu, potem drugiego. Przy pom niała m u się historia, która na wiele lat
wy leciała m u z pam ięci. Klaus-Jürgen Ham m er z Hopfgarten, o dwa lata starszy od niego, osoba
szanowana we wsi, w stodole chłopa Münsterm anna opowiadał pięciu swoim zdum iony m
przy j aciołom o pewny m Ży dzie z Erfurtu. Jego córka zaszła w ciążę z kościelny m ,
a rozgniewany oj ciec dokonał straszliwej zem sty. Kazał j ednookiem u oprawcy zam ordować
skry tobój czo pobożnego m ęża i wrzucić go do pieca hutniczego. Sam m orderca właśnie
Klausowi-Jürgenowi Ham m erowi wy spowiadał się ze swego czy nu. W Wielki Piątek.
Wladiem u burczało w brzuchu. By ło m u tak niedobrze j ak w sy lwestra, gdy wy pił poncz
z wazonu do kwiatów i zj adł za dużo kwaśnej kapusty do żeberek. Jęcząc cicho, wciągnął spodnie.
Chciał się udać do toalety na półpiętrze i j uż szukał włącznika światła, gdy przy pom niał sobie, j ak
Trudchen Schafgut powiedziała kiedy ś, że kobiety są na światło wrażliwsze niż nietoperze. Biorąc
na to wzgląd, odby ł drogę tam i z powrotem po ciem ku, ale pół m etra od łóżka się potknął. Nawet
by sobie tego nie uprzy tom nił, gdy by z krzesła nie spadła otwarta torebka Victorii. Cała j ej
zawartość znalazła się na podłodze.
Victorii daleko by ło do nietoperzy. Przewróciła się j edy nie z prawego boku na lewy, gdy ten,
który j ej obiecy wał, że będzie j ą chronił przed wszy stkim i niebezpieczeństwam i i w każdej
biedzie, zapalił m ętne górne światło. Wladim ir Bellini, głosiciel ty ch wzniosły ch słów, otworzy ł
portm onetkę. Potem przeliczy ł pieniądze w portfelu. By ł prawy i uczciwy, niem niej znał też
powiedzenie „do otwartej szkatuły i uczciwa ręka sięgnie”. Nie by ł stworzony na złodziej a, ale
czy ż także m ądrzy i pobożni ludzie nie m ówili, że Bóg we wszy stkim m a j akiś zam y sł? Mim o to
m łodzian, który tak dobrze przej rzał boże ścieżki, potrzebował sporo czasu, by się zdecy dować.
By ła czwarta rano, tuż przed świtem , gdy piękny, obdarzony fantazj ą, sy m paty czny
m ężczy zna, który skradł serce Victorii Sternberg, ukradł j ej także pieniądze. Do ostatniej m inuty
ich burzliwego sam na sam sprawca czy nu nierządnego, j ak definiowali ten akt prawnicy,
troszczy ł się o dziewczy nę, z której uczy nił kobietę.
Na stoliku przy kry ty m m aleńką koronkową serwetką położy ł drogi portfel z cielęcej skóry,
elegancką czerwoną portm onetkę, bilet powrotny do Frankfurtu i ty le pieniędzy, ile potrzebowała
Victoria, by doj echać kolej ką elektry czną do swego brata. „Wy bacz” – napisał Wladi Bellini na
skrawku szarego papieru. Pochodził on z torebki, w którą Trudchen Schafgut zawinęła m u dwie
kanapki z szy nką, prowiant na drogę.
4
D E C Y Z J A
1 9 2 8 – 1 9 2 9
Gdy by nie to, że świat Victorii rozpadł się na kawałki j uż pierwszej nocy z dala od dom u, środa
trzy dziestego pierwszego sierpnia ty siąc dziewięćset dwudziestego ósm ego roku by łaby
czwarty m dniem j ej berlińskiej podróży. Właśnie na środę przy padał oczekiwany
z niecierpliwością m om ent kulm inacy j ny tego wy j azdu. W pam iętniku, który leżał na j ej stoliku
nocny m i w który m , zupełnie j ak wtedy, gdy by ła trzy nastolatką i dla zachowania taj em nicy
uży wała pism a obrazkowego i lustrzanego oraz wy m y ślony ch przez siebie znaków, ostatni dzień
sierpnia Victoria zaznaczy ła j askrawozielony m wy krzy knikiem i trzem a poj edy nczy m i, starannie
wy ry sowany m i groszam i. Kiedy dokony wała tego wpisu, m iała niezachwianą pewność, że
sierpień, m iesiąc nielubiany, który wy dawał j ej się nudny i osobiście j ą krzy wdzący, gdy ż
większość j ej przy j aciółek – a przede wszy stkim j ej wielbicieli – wy j eżdżała, pożegna w Berlinie.
– Adieu, comme il faut – radowała się.
Na trzy dziestego pierwszego sierpnia w berlińskim teatrze przy Schiffbauerdam m zaplanowano
praprem ierę Opery za trzy grosze Berta Brechta. Znawcy teatru i ludzie, którzy się za takich
uważali, z góry m ówili, że będzie to przebój sezonu, i rozprawiali z zachwy tem o m iniony m lecie
w Baden-Baden. Odby ła się tam praprem iera Mahagonny Brechta z m uzy ką Kurta Weilla, który
skom ponował także m uzy kę do Opery za trzy grosze.
Jedy nie Anna nie sły szała j eszcze o Brechcie i m y ślała, że Weill to znaj om y oj ca. Tam ten
również m iał akurat na im ię Kurt i by ł szanowany m handlarzem znaczków pocztowy ch przy
Fahrgasse. Gdy Victoria to odkry ła, całkiem nie po siostrzanem u potrząsnęła głową, a do tego
j eszcze w obecności szczerzącej się bezwsty dnie Alice teatralnie uniosła ręce ku niebu.
Upokorzona Anna, nieszczęśliwa i czerwona j ak indor, tak się zawsty dziła swej niewiedzy, że
wy padła z pokoj u i naty chm iast pobiegła do dużo wy rozum ialszej Clary, która oświeciła j ą
w dziedzinie historii teatru niem ieckiego ogólnie, a bardziej szczegółowo opowiedziała o znaczeniu
m łodego poety Berta Brechta.
– I żeby ty lko nie przy szła ci do głowy niedorzeczna m y śl – przestrzegła swą zm ieszaną
przy rodnią siostrę – że ty j esteś głupia, a Victoria m ądra. W końcu nie przy padkiem j uż w drugim
roku nauki m usiała napisać w zeszy cie dziesięć razy : „Im większy głupiec, ty m większa py cha”.
Niestety, nic to nie pom ogło.
Większość prasy, także prowincj onalne gazety i czasopism a poświęcone rodzinie, a nawet
gazetka dla klientów, którą Josepha raz w ty godniu przy nosiła od piekarza, relacj onowała przebieg
prób w berlińskim teatrze. Znani kry ty cy rozwodzili się j uż nad m uzy ką Kurta Weilla. Mim o że
ty lko nieliczni m ieli okazj ę wy słuchać j ej przed prem ierą, uznano j ą za nader niezwy kłą
i prowokacy j ną. Mówiło się, że kom pozy tor połączy ł elem enty j azzu z m uzy ką operową
i rozry wkową, a nawet kościelną.
– Ciarki m nie przechodzą – uty skiwała pani Betsy podczas lektury „Frankfurter Zeitung”. – Że
też dla ty ch m uzy kusów nie m a nic świętego. Aż trudno uwierzy ć, że ten kraj wy dał takich
arty stów j ak Beethoven i Brahm s.
Victoria i Wladi, którzy opty m izm em nadrabiali brak doświadczenia, wiedzieli oczy wiście, że
wszy stkie m iej sca na Operę za trzy grosze od ty godni by ły wy przedane. Mim o to nadal wierzy li
w dobrą wróżkę, która z dobrotliwy m uśm iechem wręczy zakochanej parce z Frankfurtu bilety
wstępu do raj u.
– Wszy stkie teatry trzy m aj ą rezerwę dla niespodziewany ch gości – wy m ądrzał się Wladi. –
Sam to j uż przeży łem kilkadziesiąt razy. Zawsze się gdzieś znaj dzie pusta loża na wy padek takiej
sy tuacj i.
– Ale chy ba ty lko dla bardzo znam ienity ch gości – zauważy ła Victoria. – Takich j ak kiedy ś
cesarz albo teraz Hindenburg. Albo ten aktor Willy Fritsch.
– Zostaw to swoj em u wspaniałem u Wladiem u. Kto by go chciał wy kołować, m usiałby się
bardzo postarać. Do tej pory udawało m i się wej ść do każdego teatru, do j akiego ty lko chciałem .
Zam knąć oczy i j azda, m ówię sobie za każdy m razem .
Jak wiadom o, obdarzony fantazj ą blagier nie m usiał j uż dostarczać dowodów na swą
nieustraszoność. Zam iast dobrej wróżki ży ciem Victorii Sternberg pokierował osiłek, który gardził
kobietam i i który za j edny m zam achem , i to na zawsze, zniszczy ł naturalną ufność dziewczy ny.
Młodej naiwnej z Frankfurtu nad Menem nie by ło wśród widzów, gdy Harald Paulsen odgry wał
Mackiego Maj chra, a Erich Ponto j ako żebrak Peachum , Rom a Bahn w roli j ego córki Polly
i Lotte Leny a j ako Jenny Spelunka doprowadzali widzów do ekstazy. Mroczną stronę ży cia, która
na pewnej berlińskiej scenie stała się wiekopom ny m wy darzeniem , Victoria poznała
w dom owy m zaciszu, i to nie j ako teatr epicki z kpiną, saty rą, ogniem i m uzy ką, lecz j ako
bezdennie sm utną rzeczy wistość.
W dniu prem iery leżała z wy soką gorączką i dreszczam i w swoim dawny m dziewczęcy m
pokoiku. Białe m eble, które pani Winkelried podczas j ej nieobecności m usiała szorować ługiem ,
czy stością szy dziły ze zrozpaczonej dziewczy ny, która czuła się zbrukana i zawsty dzona, i po wsze
czasy skazana na to, by chleb skrapiać łzam i. Cy try nowożółte firanki z turkusowy m i m oty lam i
zasłaniaj ące widok na lato za oknem – chora nie tolerowała bowiem światła – opowiadały
kłam liwe historie o lekkości i nadziei. Cierpiąc j ak grzesznica bez szans na zbawienie, Victoria
wpatry wała się nieruchom y m wzrokiem w ściany. Przez woal łez patrzy ła na rom anty czne
obrazki, które j ako czternastolatka wy brała do swego pokoj u. Radosne dziewczęta w długich
sukienkach i kwietny ch wiankach na głowach tańczy ły w krąg na kobiercu z kwiatów.
W m om entach, gdy na krótko wy nurzała się z otchłani piekieł, w którą strącona została z nieba
zakochany ch, patrzy ła na regał z książkam i swego dzieciństwa. Obok trzeciego tom u Panny
Swawoli siedział chłopczy k-laleczka z pozbawioną wy razu twarzą i wy pchany m plecakiem .
Sześcioletnia Vicky, która nigdy nie godziła się z odm ową, wbrew woli m atki i z finansowy m
wsparciem ciotecznej babki Jettchen kupiła dla niego żołnierski m undur feldgrau. Victorii napły nął
do oczu kolej ny potok łez, gdy pom y ślała o ukochanej Jettchen i o ty m , że j ej śm iertelna choroba
także zaczęła się od apatii i niewy j aśniony ch skoków gorączki.
Zam iast by ć świadkiem wesela Mackiego Maj chra i Polly Peachum w staj ni i uczy ć się od
Jenny Spelunki, że naj pierw m usi by ć żarcie, a potem dopiero m oralność, Victoria sły szała
z oficy ny m iłosne gruchanie gołąbków. Wilga gwizdała m elodię przy pom inaj ącą piosenkę
o m ały m Jasiu wy ruszaj ący m w świat, wróble ćwierkały rozradowane. Nielubiana lokatorka
z parteru karciła ostry m tonem swoich dwóch sy nów, nazy waj ąc ich „brudny m i wstrętny m i
bachoram i”. Chłopcy kopnęli piłkę w wy bielone pranie i j edny m strzałem trafili w płócienną
poduszkę i obrus. Lokatorka zam ężna by ła z urzędnikiem z hipoteki, o który m m iała zwy czaj
m ówić per „m ój pan m ałżonek”. Dopiero niedawno zam ieszkała przy alei Rothschildów
i nazy wała się Hiltrud Neugebauer. Schody przed swoim m ieszkaniem szorowała codziennie;
lśniły tak, że nawet Claudette i Alice w swoich solidny ch butach ślizgały się na nich; klam kę
w drzwiach do piwnicy nacierała salm iakiem , a okno w kory tarzu czy ściła stężony m octem ,
który m czuć by ło w cały m dom u. W każdą niedzielę punkt dziesiąta pani Neugebauer z m ężem
i troj giem dzieci, które nigdy nie m ówiły na schodach „dzień dobry ”, szła do kościoła i nawet
w ty godniu nosiła na szy i rzucaj ący się w oczy srebrny krzy ż w goty ckim sty lu.
Za to j eśli chodzi o wilgę, by ła ona ulubiony m dom ownikiem wszy stkich m ieszkańców
kam ienicy. Już drugi rok zaj m owała kwaterę w oficy nie dom u przy alei Rothschildów 9, przez
otwarte okno utrzy m y wała kontakt z papugą im ieniem Otto i by ła m istrzy nią naśladownictwa.
Jeszcze trzeciego dnia po powrocie z nieudanej wy prawy do wielkiego świata pacj entka by ła
blada, apaty czna, bez apety tu i m ilcząca. Zakopana w poduszki i opatulona w gruby koc w perski
wzór sprawiała wrażenie wy lęknionego dziecka, które cały m i dniam i biegło przez nieprzeby ty las,
a potem nie m ogło zrozum ieć, że zostało uratowane i z powrotem j est w dom u.
– Nieustannie m y ślę o ty m , że j ako dziecko chciała słuchać ty lko ty ch baj ek, w który ch m ałe
dziewczy nki sam iuteńkie błądzą po lesie – m artwiła się Betsy.
– Sądząc po ty m , co zasugerował m i Erwin, w wy padku Victorii zdaj e się nie chodzić ani
o baj kę, ani o sam iuteńką dziewczy nkę – westchnął Johann Isidor. – Sądzę, że na razie
powinniśm y j ą zostawić w całkowity m spokoj u. Zresztą nie j est j uż m ałą dziewczy nką. Raczej na
odwrót, powiedziałby m .
– Czy żby ś nie zauważy ł, że twoj a córka to j uż ty lko skóra i kości?
– Wy kluczone, żeby w ciągu dwóch dni m ogła się zagłodzić na śm ierć. To się przecież nie
udało nawet tej dziewczy nce z m iauczący m i kotam i.
– To by ła Paulinka, spaliła się, bo bawiła się zapałkam i. Taki m ężczy zna to naprawdę m a
dobrze. Wy gaduj e naj większe bzdury, a i tak czczą go j ako koronę stworzenia.
W obawie przed ty m , że Victoria m ogłaby odm ówić przy j m owania j akichkolwiek pokarm ów,
gdy będzie się j ą zm uszać do j edzenia, pani Betsy podała j ej swój sły nny leczniczy rosół z kury
w j ej m aleńkiej czerwonej m iseczce, którą zachowała na pam iątkę beztroskich czasów
dzieciństwa. Doświadczona w pielęgnowaniu chory ch pani dom u powstrzy m y wała się również
od wszelkich py tań, chociaż m ilczenie przy chodziło j ej z takim trudem , że j ej żołądek buntował
się podobnie j ak u córki.
– Stroskana m atka – zwierzy ła się m ężowi – m a prawo by ć ciekawa.
– Nie, m oj a droga, ona m a taki obowiązek. Nie czy ń sobie wy rzutów. Zawsze przecież robiłaś
z tej ciekawości uży tek.
W drodze powrotnej z Berlina Victoria niczego nie bała się bardziej niż m atczy nej indagacj i,
j ednakże nie okazała ani ulgi, ani wdzięczności, że dręczące wy py ty wanie zostało j ej
oszczędzone. Na tem at swego fizy cznego sam opoczucia wy powiadała się niechętnie
i z zam knięty m i oczy m a, a j uż o ranach zadany ch swej duszy nie chciała rozm awiać w ogóle.
Późny m popołudniem , gdy gorączka rosła, a duchota późnego lata kładła się ołowiany m ciężarem
nawet na zdrowy ch ciałach i głowach, pacj entka wy obrażała sobie wręcz, że na progu stoi
kostucha, wy m achuj ąc kosą. A Josepha opowiadała, że sły szała Victorię szepczącą: „Jestem
gotowa”, i że zrobiła się „szty wna j ak nieży wy kot”.
– Szty wnieć j ak deska do prasowania nauczy ła się przed laty na lekcj ach baletu – powiedział
Erwin. – Nie pam iętasz, Josepho? To by ł przecież j ej popisowy num er.
Nikom u oprócz Clary nie opowiedział j eszcze o berlińskich wy stępach Victorii ze swoj ego
punktu widzenia. Ty lko dlatego, że skończy ły m u się papierosy i nałóg wy pędził go z łóżka, znalazł
rano o wpół do ósm ej naj weselszą, naj swawolniej szą i naj odważniej szą ze swoich sióstr
szlochaj ącą pod drzwiam i czcigodnej pani Benantzky – pokonaną przez letnią burzę, przem oczoną
i zupełnie rozstroj oną, z oczam i zbitego psa, w podarty ch pończochach i z krwawiący m kolanem .
Tuż przed dotarciem do brata potknęła się j eszcze o pokry wę studzienki kanalizacy j nej .
– Upadła dziewczy na – skwitowała Clara. – Sły szałam , że takie rzeczy się zdarzaj ą.
– Upadła dziewczy na z biletem powrotny m na łono rodziny – skory gował Erwin. – To upadek
pierwsza klasa. Żeby m ieć na bilet dla siebie i kanapki dla nas oboj ga, m usiałem stanąć na dwóch
łapkach przed poczciwą panią Benantzky i przy siąc j ej na wszy stkie świętości, że nawet Ży dzi
spłacaj ą swoj e długi. Tak na m arginesie to m ogłaś przecież uświadom ić swoj ą m łodszą
siostrzy czkę. Nie wierzy j uż wprawdzie w bociana, ale sądząc po ty m , co m i opowiedziała
w pociągu, i po j ej py taniach, nie doszła zby t daleko, j eśli chodzi o nauki obowiązkowe dla dziewic
z dobry ch dom ów.
– Nie ona pierwsza.
– I ty to m ówisz!
– To Goethe. W Fauście.
My śl o nagły m zgonie w kwiecie wieku dawno nie wy dawała się Victorii tak straszliwa j ak
owego niezapom nianego wieczoru, gdy w wieku piętnastu lat i z m okrą od łez chusteczką patrzy ła,
j ak na scenie opery um iera Mim i z Cyganerii. A teraz, gdy zdarzy ło się to, czego nawet cztery
dni po osobistej godzinie zero nie m ogła poj ąć, śm ierć j awiła się j ej j ako godne wy bawienie z tej
beznadziej nej sy tuacj i.
Koszm ar owej berlińskiej nocy, szok i obrzy dzenie zredukowały się dla Victorii do szy derczego
śm iechu i przem ocy m ężczy zny, który w j ej m aj akach przy brał postać kanibala bez twarzy
i z członkiem ziej ący m ogniem . A gdy pom iędzy atakam i rozpaczy udawało się j ej j ednak
wy pierać wspom nienie brutalności, która pozbawiła j ą dum y, godności, szacunku dla siebie sam ej
oraz wszelkich nadziei na przy szłość bez przeszłości i bez hańby, paraliżowała j ą panika; do tej
pory nie wiedziała, że taki pierwotny lęk w ogóle istniej e. Obezwładniaj ące uczucie, że j est się
wy dany m na pastwę sił, które nie znaj ą łaski, to by ło właściwe piekło.
Szacowny oby watel Johann Isidor Sternberg sam by ł oj cem nieślubnej córki. Ponieważ j ednak
m iarka, j aką m ierzy ło się m ężczy zn, by ła inna niż ta przy kładana do kobiet, wszy scy i tak
traktowali go z respektem , a j ego reputacj a pozostała nieskazitelna. Czy żby tem u cenionem u
kupcowi drugi raz m iało się przy darzy ć, że córka nosząca j ego nazwisko uczy ni go
pośm iewiskiem przy j aciół, sąsiadów i kolegów po fachu, no i oczy wiście krewny ch? Johann
Isidor dostrzegał j uż zbliżaj ące się nieszczęście. Gdy ty lko Victoria zam y kała oczy, widziała oj ca
stoj ącego za biurkiem i sły szała, j ak oświadcza: „Jedna córka z nieślubny m dzieckiem wy starcza
m i w zupełności”.
Przebieg choroby Victorii by ł niety powy. Przez cztery straszne dni sy m ptom y przy pom inały
obj awy śm iertelnej hiszpańskiej gry py, na którą zm arło na świecie pięćdziesiąt m ilionów ludzi.
Tego, że Victoria, taka słaba, bezbronna i biała j ak prześcieradła, pod który m i się kuliła, dosłownie
z godziny na godzinę zacznie odzy skiwać zdrowie, nikt się nie spodziewał. A j uż naj m niej ona
sam a. W południe piątego dnia powstała ze swego łoża boleści j ak Feniks z popiołów, i uczy niła to
w sposób, który wszy scy w rodzinie przy j ęli z podziwem . Ani try skaj ący zawsze opty m izm em
doktor Mey erbeer, ani zdesperowana m atka nie śm ieli m arzy ć o takim spontaniczny m
wy zdrowieniu. Nie należało go przy pisy wać m atczy nem u rosołowi z kury ani chłodzący m
okładom na ły dki, ani także łzom Josephy przy łóżku chorej i j ej gorącej herbatce z bzu
z poży wny m leśny m m iodem prosto od pewnego pszczelarza z Wetterau. Swego udziału w ty m
wielkim cudzie nie m iała nawet aspiry na, którą ostatnio m edy cy zachwalali z taką wiarą, j ak
sędziwe wieśniaczki zioła z niem ieckich łąk. Ten cud zawdzięczać należało wy łącznie m ałej
Claudette.
Niewinny ów aniołek z zadarty m noskiem , który nigdy nie darował sobie żadnego py tania, j eśli
istniała naj m niej sza choćby szansa na otrzy m anie odpowiedzi, został wy delegowany przez m atkę
na pierwsze piętro – ze szczególnie duży m eklerem na m ały m talerzy ku. Ale gdy Victoria,
ukochana ciotka dziewczy nki, która tak naprawdę by ła pierwszą dam ą dworu Śpiącej Królewny
ty lko przej azdem bawiącą na urlopie we Frankfurcie, uj rzała ciastko, zaczęła się trząść i dławić.
Wy tworna ary stokratka Victoria na widok dziecka z talerzy kiem zaczęła wy m achiwać rękam i
w obronny m geście. Dwa razy z rzędu i j eszcze raz potem wy krzy knęła: „Nie!”. Jęczała, wiła się
i płakała. Wy glądało to tak, j akby i sto lat nie wy starczy ło, żeby się uspokoiła. Przerażona
Claudette odstawiła talerzy k z eklerem na parapet, wy konała niski dy g, co robiła zawsze, gdy by ła
zm ieszana, odbiegła m ożliwie daleko od łóżka i oparła się o szafę. Swoim ładny m , głośny m , dla
niektóry ch czasem zby t wy raźny m głosem spy tała wuj ka Erwina:
– Czy z nieży wą ciocią m ożna się j eszcze bawić?
Erwin, który akurat w ty powo m ęski sposób przedłużał swą codzienną wizy tę u łoża chorej ,
czy taj ąc wy chodzący we Frankfurcie „General-Anzeiger” dokładniej , niż czy nił to
w norm alny ch okolicznościach, naty chm iast odłoży ł gazetę. Ze sm utną m iną potrząsnął swą
m ądrą głową. Następnie zabrał się do uświadam iania żądnej wiedzy m ałej siostrzenicy
o ostateczności śm ierci i bezpowrotnej utracie szczęścia. Dobierał nader sugesty wne przy kłady,
by dziecko m ogło go łatwo zrozum ieć: zaczął od upartego niej adka, który zagłodził się na śm ierć,
opowiadał o Rom eo i Julii, o żonie Lota powiedział: „Zam ieniona w słup soli j est podwój nie
m artwa”, i dłuższy czas rozwodził się nad pozbawioną głowy królewską m ałżonką Anną Boley n,
którą Henry k VIII posłał na szafot. Na Claudette zrobiło to ogrom ne wrażenie, a j ej żądza wiedzy
by ła nienasy cona. Babcia, która weszła do pokoj u w m om encie, gdy j edna z nazby t ciekawskich
żon Sinobrodego wy dawała akurat ostatnie tchnienie, nie posiadała się ze zgrozy. Zupełnie j ak
przed czternastom a laty w Baden-Baden, gdy podczas obiadu zaniepokoiła się o stan duszy
sześcioletniej Victorii, sy knęła nakazuj ący m tonem :
– Taisez-vous!
Claudette, m ądra i roztropna j ak zawsze, pogłaskała czule, ale też z zam y śloną m iną, rozogniony
policzek swej cierpiącej ciotki. Ale gdy śm iało wbij ała widelczy k w ciastko, które teraz wy rokiem
babki dostało się j ej , sprawiała wrażenie nader zadowolonej . W każdy m razie spoglądała z otuchą
w przy szłość:
– Cieszę się, że będę m iała j eszcze dwie inne ciocie, kiedy ciocia Victoria um rze – rzekło to
słodkie dziecię.
To by ł właśnie m om ent, w który m do chorej dotarło, i to raz na zawsze, że ci, którzy uciekaj ą
przed rzeczy wistością, w ży ciu odchodzą z kwitkiem . Jeszcze gdy j ej siostrzenica, cm okaj ąc,
pochłaniała ze sm akiem czekoladową polewę puszy stego ciastka, Victoria wstała z łóżka. Nieco się
chwiej ąc na nogach, ale z uniesioną m ężnie głową, podeszła do okna, otworzy ła j e i piła świeże
powietrze, j akby to by ł boski nektar.
– Ach – odezwała się i, teraz j uż pewniej szy m krokiem , podeszła do toaletki z duży m lustrem .
Ze zgrozą spoglądała na swą bladą, spuchniętą od płaczu twarz. Zobaczy ła, że wilgotne włosy
zwisały j ej w strąkach, klej ąc się do głowy ; doty kała spękany ch warg, kości policzkowy ch
i wy schniętej szy i. Przy bita odwróciła się od lustra, siadła na brzegu łóżka i nastawiła się na to, że
z powrotem zacznie płakać, ale strum ień łez wy sechł. Kwadrans później stwierdziła, że od rana
tem peratura znacznie j ej spadła. Głowę znów m iała j asną. Z ciekawością rozej rzała się po swoim
pokoj u, j akby go po raz pierwszy widziała, choć m ieszkała w nim od dwudziestu lat. Przez chwilę
nie m ogła się zdecy dować, czy to, co widzi, j est j ej znane, czy też odkry ła coś nowego. Poczuła
potrzebę zawołania m atki, ale j ak dziecko zakry ła usta ręką.
Erwin i Claudette j uż poszli. Talerzy k po ciastku stał na parapecie, połowa gazety leżała na
biały m wiklinowy m fotelu, reszta poniewierała się na podłodze. Erwin nigdy w ży ciu nie złoży ł
gazety po przeczy taniu, co oj ciec zwy kł by ł oceniać j ako przekony waj ący dowód na niestałość
j ego charakteru.
– Niechluj stwo j est obm ierzłe – pouczał swoj e dzieci kupiec Sternberg z pruskim zam iłowaniem
do porządku, gdy ty lko nadarzała się okazj a do wy głoszenia j ego ulubionej sentencj i; rzadko kiedy
zresztą takich okazj i brakowało.
Victoria nie zauważy ła, że się uśm iecha. Niem niej dostrzegła, że świeci słońce, że chm ury
żegluj ą przez zabarwione na liliowo niebo i że wilga ciągle j eszcze gwiżdże coś na kształt piosenki
o m ały m Jasiu. Wspom nienie m elodii z dzieciństwa wy biło serce dziewczy ny ze zwy kłego
ry tm u. Czoło j ej płonęło. Postanowiła niezwłocznie zapy tać Clarę, j ak i po j akim okresie od
wiadom ego wy darzenia m oże się obj awić ewentualna ciąża. Przez j akiś czas rozm y ślała, j ak m a
opowiedzieć siostrze o Wladim irze Bellinim , nie ośm ieszaj ąc się przy ty m zanadto. Clara nie
m iała zwy czaj u oszczędzać inny m drwin, a j uż zwłaszcza ty m , który ch kochała.
– Ty lko bez żadny ch pochopny ch zwierzeń – ostrzegał Victorię Erwin w pociągu. – Ty lko
filistrzy uważaj ą, że prawda j est czy sta i m oralnie konieczna. W rzeczy wistości wy rządziła
w świecie więcej szkód niż stonka i niem iecki sztab generalny.
Ta lekcj a odby ła się m iędzy Gety ngą i Kassel. W tam ty m m om encie Victoria deklarowała
j eszcze, że ty lko tchórze próbuj ą ratować swą skórę, uciekaj ąc się do żałosnego kłam stwa. Teraz
j ednak, we własny m pokoj u sam na sam ze sobą, poj ęła, co chciał j ej przekazać brat.
Zrozum iała, że j ej zm artwienia nie zm niej szą się ani na j otę, j eśli podzieli się swy m i berlińskim i
przeży ciam i z m atką i oj cem .
– Gdy by m m iała j eszcze raz przy j ść na świat – powiedziała do swej lalki, żołnierzy ka
z bagnetem – to ty lko j ako m ężczy zna. Możesz m i wierzy ć. Trudno m i sobie wy obrazić, żeby
woj na m ężczy zn by ła czy m ś gorszy m niż strach kobiet.
Wsunęła stopy w drogie ranne pantofle ze srebrzy sty m i futrzany m i pom ponikam i i narzuciła
j asnozielone j edwabne kim ono, na który m poły skiwały róże o ciężkich czerwony ch i różowy ch
główkach. Clara i Victoria odkry ły to cudo w tej sam ej chwili w dom u towarowy m Wronkera
i odwołuj ąc się do dziecięcej gry w m ary narza na m iej scu zdecy dowały, która wy gry wa i m oże
j e kupić. Gdy w dom u Victoria włoży ła tę szatę, wy obraziła sobie, że tak m usiała wy glądać
m adam e Butterfly podczas swego pierwszego spotkania z porucznikiem Pinkertonem . Jeszcze
teraz, lata świetlne później , Victoria sły szała oficera m ary narki am ery kańskiej śpiewaj ącego:
„Dziewczy no, w twoich oczach kry j e się j akiś czar”, widziała też kwitnące wiśnie, ale m uzy ka
Pucciniego nie unosiła j uż j ej do krainy m arzeń i piękna. By ła zdesperowaną m łodą kobietą,
dzielącą z m adam e Butterfly ból krótkiego szczęścia m iłości. W porze obiadu siedziała w ogrodzie
zim owy m na rekam ierze w czarno-żółte paski, a m atka patrzy ła na nią ze zdum ieniem j ak na
zj awę z innego świata i otaczała j ą troską j ak księżniczkę. Usta Victorii wciąż j eszcze by ły
spieczone od gorączki, ale czoło j uż ochłodło. Białe światło w niewielkim pom ieszczeniu i m oty l
cy try nek, który przez j edno uderzenie skrzy dełek trwał przy szy bie, by naty chm iast odfrunąć
z powrotem do ży cia, m iały w sobie czar, który j ą oży wił. Poczucie bezpieczeństwa,
wy pły waj ące z rzeczy dobrze znany ch, swoj skich, przy nosiło wy zwolenie dla duszy i um y słu.
Victoria nie pragnęła j uż upoj enia m iłością, w owej chwili powrotu pragnęła j edy nie spokoj u
i stałej gwiazdy, która wy prowadzi łódź j ej ży cia z wód piekła.
Do rosołu z kury – ty m razem j uż nie w j ej dawnej czerwonej m iseczce z dzieciństwa, lecz
w białej bulionetce z m oty wem fiołków – zj adła grzankę posm arowaną grubo szafranowożółty m
m asłem . Z kuchni doleciał do niej arom at sernika i świeżo parzonej kawy.
– Pobudziłaby do ży cia nawet zm arły ch – kusiła Josepha, stawiaj ąc m ały srebrny dzbanuszek
na okrągły m m arm urowy m stoliku.
– Ja przecież nie um arłam – zaśm iała się Victoria, chociaż w ty m m om encie przy pom niała się
j ej srebrna zastawa w wagonie restauracy j ny m i Wladi bawiący się szczy pczy kam i do cukru.
– Trochę by łaś nieży wa. Ja wtedy też się czułam całkiem tak sam o.
– Kiedy ? Nic m i o ty m nie opowiadałaś, Josepho.
– Powiem ci, j ak będziesz starsza.
– Oj ty ! Zawsze tak m ówiłaś, j ak by liśm y j eszcze dziećm i.
– A teraz nie j esteś j uż dzieckiem ? Ty lko j edz j ak trzeba, Vikusiu. Sernik upiekłam specj alnie dla
ciebie, żeby ś z powrotem trochę przy ty ła i znalazła m ężczy znę na całe ży cie. Chude kobiety to
j ak chude kury. Ani z nich nie zrobisz porządnej zupy, ani dobrej potrawki.
Doniczkowe róże na parapecie olśniewały letnim i barwam i, kwitły na różowo, czerwono i biało
i py szniły się główkam i niem al tak duży m i j ak ich siostry w ogrodzie. Wy m ion nie dawał sobie
odebrać chęci ży cia z powodu swej paskudnej nazwy. Stał na kwietniku obłożony m zielony m i
kaflam i i cieszy ł całą rodzinę swy m i delikatny m i liliowy m i kwiatkam i, a notokaktus prześcigał go
kwiatam i żółty m i j ak j askier. Obie azalie pokoj owe, które wiosną kazały pani dom u zwątpić w j ej
sły nną rękę do kwiatów, kwitły j ak szalone. Na obrazie raj u Lucasa Cranacha Ewa z blond
warkoczam i i listkiem figowy m , który m ało co zakry wał, obserwowana uważnie przez
spoglądaj ącego łagodnie lwa, podawała wahaj ącem u się Adam owi j abłko. Ci dwoj e by li j eszcze
niewinni, ich oczy widziały ty lko dobro, nic j eszcze nie wiedzieli o grzechu.
– Czy ten obraz j est nowy ? – spy tała zdziwiona Victoria.
– Nowiuteńki. – Skinęła głową pani Betsy i przez chwilę wy glądała tak, j akby sobie
przy pom niała, j akie znaczenie m a uśm iech w ży ciu kobiety. – Wisi dopiero od dziesięciu lat.
– Biały chleb i czerwone wino – zaskrzeczała papuga.
Także pierzasty Otto m iał swoj ą przeszłość. Mąż ciotecznej babki Jettchen, z który m dzielił
wszak pierwotnie ży cie, by ł m edy kiem i swoim pacj entom na wszelkie dolegliwości, nawet na
zwichnięte kostki i oparzenia, ordy nował białe pieczy wo i czerwone wino.
– Czerwone wino – obiecała Victoria rozdokazy wanem u ptakowi – przy niesiesz m i dziś
wieczorem , m onsieur.
Zrobiła się północ, gdy dokonała ostatecznego bilansu. Nie oszczędzała się. Uświadom iła sobie,
że nigdy j uż nie uda j ej się wy m azać z kroniki zgrozy ani j ednej sekundy z ty ch dwudziestu
czterech berlińskich godzin. Gniew, który j ą ogarnął, ścisnął j ą j ak wy głodniałe zwierzę swą
zdoby cz. Szarpiąca furia paliła j ej ciało ży wy m ogniem . Miała uczucie, że się dusi, zeszty wniała
i wy schnięta. A j ednak właśnie ten nieum iarkowany gniew j ą uratował. Wrócił j ej siły, które
j eszcze rano uważała za utracone na zawsze. Powoli, krok po kroku rozpoczęła nową rachubę
czasu. Victoria nie traktowała j uż siebie j ak ofiary. Nie by ła j uż kim ś, kto się kuli i kom u ci
przy zwoici m aj ą prawo czy nić wy rzuty. Nie by ła wy straszony m , uwiedziony m przez szatana
m ieszczańskim dziewczątkiem , którem u świat będzie wy ty kał j ego hańbę do sądnego dnia. Nie
uciekała ze schy loną pokornie głową. Victoria, piękna i odważna, m iała dwadzieścia lat i stała na
początku swej podróży przez ży cie w drodze na szczy t.
Zrzuciła z siebie ciężką pierzy nę. Odepchnęła j ą w stronę toaletki z naj bardziej ordy narny m
przekleństwem , j akie znała, przeciągnęła się j ak kot, j ak to zawsze robiła, wstała i uświadom iła
sobie, że przestała się bać, iż potknie się i upadnie. Poczuła się o wiele swobodniej niż w ostatnich
dniach, odświeżona i wy zwolona. W ty ch krótkich, upaj aj ący ch m om entach trium fu
i zwy cięstwa ani przy j aciel, ani wróg nie zdołałby odebrać przepełnionej radością ży cia Victorii
Sternberg wiary w to, że j uż następnego ranka na nowo podej m ie swe dawne ży cie. Odsunęła
firanki i otworzy ła oba skrzy dła okna. Tak j ak to czy niły kochaj ące kobiety w j ej dawny ch
książkach dla m łody ch panienek, a dziś także w kinie, popatrzy ła w dół. Do całości rom anty cznego
obrazu brakowało ty lko faluj ący ch włosów do ram ion, które powiewały by uwodzicielsko na
wietrze, próżno by łoby też wy glądać zam glonego lekko księży ca i olśniewaj ącego blasku gwiazd.
Niebo nad Frankfurtem by ło zachm urzone, powietrze j eszcze ciężkie od duchoty dnia. Victoria
wy tarła sobie ostatnie okruchy gniewu z oczu. Wciąż j eszcze wierzy ła, że m oże zacząć od nowa;
niecierpliwie czekała na znak obiecuj ący wy zwolenie.
Ale radość się ulotniła, a blask zgasł. Ta, którą to dotknęło, nie potrafiła ocenić, czy naj bardziej
dręczy ła j ą sam otność, czy też niem iłe zaskoczenie, że j ej m arzenia i nadziej e na przy szłość
um arły śm iercią tak haniebną. Wprawdzie w tej godzinie m iędzy nocą a dniem udało j ej się raz
j eszcze uj ść zwątpieniu, ale j uż zrozum iała, że dla kobiety, która upadła tak nisko j ak ona, pewność
nigdy j uż nie będzie łaską daną na zawsze.
– Odurzenie – szeptała Victoria. – To ty lko odurzenie.
Z zakłopotaniem , j akby nieży czliwe nocne zj awy m ogły j ą podsłuchiwać, przesunęła prawą
ręką po piersi i brzuchu. Lęk, który j ą przeszy ł, odczuła j ako fizy czny ból. Panika ścisnęła j ej
krtań. Postanowiła poprosić Erwina, by został we Frankfurcie j eszcze te trzy ty godnie, dopóki nie
będzie wiedziała, czy j est w ciąży czy nie.
– I tak by m został – powiedział brat, gdy przy szedł rano, żeby poży czy ć sobie gazety oj ca. –
Naprawdę m y ślisz, że m ógłby m sobie w Berlinie m alować spokoj nie obrazy, który ch i tak nikt nie
kupi, gdy tutaj m oj ą m ałą słodką siostrzy czkę czeka wy gnanie na wieczną tułaczkę przez
szalej ącego oj ca? Czy też od razu rzuciłaby ś się do Menu?
– Clara przecież też sobie poradziła.
– Ale Clara to j est m ężczy zna.
Pani Betsy, która podczas trzy dziestu trzech lat m ałżeństwa nauczy ła się, żeby raczej
powiedzieć o trzy słowa m niej niż o j edno za dużo, zauważy ła oczy wiście, że j ej córka od
powrotu z Berlina przestała m ówić o ty m , że zostanie aktorką, ale w obecności Victorii udawała,
że niczego nie dostrzega. „Co dziś zam ierzasz?” – py tała ta niezwy kła m atka każdego ranka, a gdy
j ej blada córka wracała do dom u z wy praw, który ch celu nikt nie znał, chciała j edy nie wiedzieć,
czy by ło m iło i czy zj adła coś porządnego.
Rady kalne wy rzeczenie się przez Victorię m uzy Talii nie nastąpiło pod wpły wem im pulsu.
Decy zj a ta doj rzewała w dniach desperacj i i j ak się niebawem okazało, by ła nieodwołalna.
Victoria przestała wierzy ć w swój talent, nie uważała j uż teatru za eliksir ży cia dla wy brańców.
Przestała się uczy ć tekstów na egzam iny do szkół aktorskich. Julia Rom ea, Małgorzata przy
kołowrotku i Dziewica z Schillera znikły na zawsze. A z nim i pry watny nauczy ciel, który pewnej
siebie pannie Sternberg tak zręcznie i egoisty cznie nabij ał głowę m rzonkam i o talencie i sławie.
Victoria, oczy szczona, ta, z której powodu sły nny kry ty k Alfred Kerr, siedzący w pierwszy m
rzędzie, m iał sobie ręce zedrzeć od klaskania, gdy j ą zobaczy w roli Hanusi Gerharta
Hauptm anna, zasłaniała sobie oczy i zaty kała uszy, gdy ty lko ktoś wspom niał teatr.
Również do kina Victoria nie chciała j uż chodzić. Po posiłkach często wy cofy wała się do
swoj ego pokoj u; m ówiła o „ciekawy ch, dobry ch” książkach, które „j uż od wieków” chciała
przeczy tać, i wierzy ła w to, co m ówi. Ku zaskoczeniu rodziny odkry ła swą naj m łodszą siostrę.
Alice, nawet przez ich cierpliwą m atkę nierzadko nazy wana m ałą zarazą, ledwo m ogła uwierzy ć
w swe szczęście. Jej piękna siostra Victoria, podziwiana przez wszy stkich i obdarzana hołdam i, ta,
o której względy wszy scy zabiegali, chodziła z nią na zakupy i na lody i odbierała j ą ze szkoły.
Przechadzała się z nią po Westendzie i po Forsthausstrasse, interesowała się sekretam i krnąbrnej
trzy nastolatki, a także j ej przy j aciółkam i, równie m ęczący m i i przem ądrzały m i j ak ona. Tej
cudownej starszej siostrze m ożna by ło nawet opowiedzieć wszy stko o pannie Kranichstein, wciąż
j eszcze ubóstwianej nauczy cielce niem ieckiego.
Przy naj m niej zagadka tej rozgorzałej nagle siostrzanej m iłości by ła łatwa do odgadnięcia.
W godzinach spędzany ch z Alice Victoria znów m iała trzy naście lat, by ła śliczny m podlotkiem
z dołeczkam i i oczam i sarny, który ży cie traktował j ako niekończącą się zabawę. W obecności
Alice Victoria ze swoim i zam ordowany m i m arzeniam i i spalony m i złudzeniam i oraz obawą
przed ciążą przem ieniała się z powrotem w Vicky, czaruj ące dziecko szczęścia, którem u z nieba
spadały gwiazdy.
Nocam i nowa Victoria zasy piała koły sana płaczem . Śniadanie stawało j ej w gardle i każdego
ranka bała się, że m atka albo Josepha zauważą j ej m dłości. Czy tała, czego nie robiła przez całe
ży cie, wszy stkie gazety, j akie ty lko dostarczano do dom u – łącznie z inform acj am i
gospodarczy m i, z który ch nie rozum iała nawet ty tułów. Taszczy ła do dom u książki o psy chologii,
m itologii perskiej i historii kultury Europy, aż Erwin nazwał j ą sawantką, a Clara zwracała się do
niej j uż ty lko per „pani doktor”. Raz nawet dowiady wała się o pensj onat dla dobrze urodzony ch
panien w Montreux, gdzie niegdy ś j ej m atka uzy skała towarzy ski szlif.
– Doprawdy trudno m i sobie wy obrazić, by dziewczy nie z twoj ego pokolenia m iej sce takie j ak
to przy padło do gustu – powątpiewała pani Betsy. – My przecież chciały śm y nauczy ć się
gotować i haftować oraz paplać po francusku, żeby znaleźć m ężów. Ale wy chcecie j eszcze, żeby
on was nosił na rękach, i to przez całe ży cie. Tego nie m ożna się nauczy ć. Nigdzie.
– To pewnie kursy szy cia też uważasz za pozbawione sensu. Niektóre dziewczęta z m oj ej
dawnej klasy zgłosiły się do pewnego insty tutu w Sachsenhausen, o który m opowiada się
niezwy kłe rzeczy – powiedziała Victoria ku zdum ieniu swej m atki.
– A co m oże by ć niezwy kłego w prosty m szwie albo dobrze obrębionej dziurce? Uważam , że
wy starczy, j eśli nie będziesz dawała swoich pończoch do cerowania Josephie. Oczy j uż j ej
szwankuj ą. Ręce zresztą też.
Dla swej siostrzenicy Victoria m iała j eszcze więcej czasu niż dla m łodszej siostry.
Odprowadzała Claudette na lekcj e tańca i towarzy szy ła j ej na lekcj e fortepianu, chodziła z nią na
wszy stkie place zabaw m iędzy Günthersburgallee i parkiem Holzhausena, pom agała j ej
w odrabianiu lekcj i, gdy w dom u nie by ło Clary, która by m ogła tego zabronić, a dla wszy stkich
lalek dziergała na szy dełku czapeczki i pasuj ące do nich skarpetki. Nie przepuściły żadnego film u
dla dzieci ani teatrzy ku kukiełkowego. Wieczoram i ta idealna ciotka czy tała siostrzenicy dziecięcą
wersj ę Iliady i niekiedy zapom inała, że teatr nie by ł j uż j ej światem . Owinięta chabrowy m
j edwabny m szalem , głosem , który m ógł oczarować dziecko na całe ży cie, recy towała wielkie
m onologi teatralne.
By ł wrześniowy wieczór przepełniony letnią słody czą, gdy dziewięcioletnia Claudette po raz
pierwszy dowiedziała się o królu elfów Oberonie, który wy słał swego sługę Puka na poszukiwanie
cudownego kwiatu.
– Gdy pokropić j ego sokiem uśpione rzęsy – opowiadała Victoria – w kobiecie i m ężczy źnie
w każdy m wcieleniu budzi się m iłość.
– Czegoś tak pięknego j uż nigdy nie usły szę – skonstatowała ze sm utkiem Claudette.
Za pierwsze spotkanie z Szekspirem zrewanżowała się ciotce zdradą wobec swej m atki.
Szeptem opowiedziała o m ężczy źnie bez nazwiska, który późny m wieczorem stoi j akoby przed ich
drzwiam i z piankam i w czekoladzie dla niej i czarodziej skim napoj em dla m am y i o który m m ogą
wiedzieć ty lko m am a i ona.
– Ma ty lko j edną stopę i całkiem , ale to całkiem szty wną rękę – relacj onowała m ała
konspiratorka z wy kształcony m przedwcześnie darem obserwacj i. – Można go w nią szczy pać,
a on nic nie czuj e. Nawet nie drgnie. Ale dlaczego płaczesz, ciociu Vicky ? On m ówi, że to nie boli.
Powiedział, że j uż nic więcej go nie zaboli.
Gdy Victoria czuła, że ani chwili dłużej nie wy trzy m a napięcia panuj ącego w j ej ży ciu i że
m usi naty chm iast uciec z klatki, w której na własne ży czenie tkwiła, wtedy szła na spacer
z Erwinem . Oboj e wędrowali brzegiem Menu i u podnóża góry Lohr, j eździli tram waj em do
Lasu Miej skiego, do Oberursel albo Bad Hom burga. Dużo się śm iali, szczęśliwi, że potrafią się
śm iać. Na łonie natury brat i siostra, pocieszy ciel i potrzebuj ąca pociechy, m ieli niezachwianą
pewność, że każdą przeciwność losu m ożna pokonać ostry m j ęzy kiem i niewzruszony m sercem .
Mim o to Victoria wracała do dom u z zasępioną twarzą i zwieszony m i ram ionam i. Czy żby ich
trudna córka, py tała pani Betsy m ęża, utraciła nie ty lko swą beztroskę, lecz ostatecznie także
złudzenia i nadziej e?
– Może – przy puszczał m ądry oj ciec – nasza szanowna córeczka wreszcie wy rzuciła z serca te
swoj e niedorzeczne roj enia na tem at ży cia. Dlaczego nie m ieliby śm y raz m ieć szczęścia?
Popatrz na naszego sy na.
Cudowna przem iana Erwina rzucała się w oczy nie ty lko rodzinie. Z balkonu odnawiał swe
dziecięce znaj om ości z m ieszkańcam i sąsiednich dom ów. Machał do ludzi na ulicy, który ch
kom pletnie nie znał. W sieni nie przem y kał się j uż obok lokatorów – witał się z nim i serdecznie
i py tał o zdrowie. Jego głos uwolnił się od naleciałości berlińskich i przy brał z powrotem dawne,
frankfurckie brzm ienie. Mowa znów stała się m iękka. Przy by szom spoza Frankfurtu m ogła się ona
wy dać niechluj na i chłopska, poły kano w niej bowiem końcówki, a gram aty ka szwankowała, ale
frankfurtczy cy lubili, gdy by ła ona swobodna j ak ży cie po czwarty m kieliszku j abłecznika.
Josepha j ako pierwsza zauważy ła, że nie natrząsał się j uż z j ej frankfurckiego „placka
z cweczkam i” i przestał nazy wać go literacko „ciastem ze śliwkam i”. Na kreple nie m ówił j uż
„pączki”, a na fry kadelki – „kotlety m ielone”.
Nareszcie w dom u znów by ł ktoś, kto znał swoj e m iasto. Erwin nauczy ł Claudette, że cesarz
Karol Wielki wy nalazł wino j abłkowe podczas j ednego z odby wany ch we Frankfurcie sej m ów
Rzeszy, kiedy to przez nieuwagę usiadł na cesarskim j abłku. A dla swej Josephy to urocze
chłopaczy sko, j akim kiedy ś by ł, wy recy towało wiersz Friedricha Stolzego o właściwy m
obchodzeniu się z kiełbaską z rożna:
A kiełbaskę taką z rożna
bez widelca ty lko m ożna
ręką prawą z lewą j eść.
Jak widelec zębów pięć;
Wszy stkim bardzo to pasuj e,
Bo się człowiek nie pokłuj e.
Siwowłosa kucharka siedziała przy kuchenny m stole, a j ej pieszczoch na taborecie, którego
uży wał dawniej , by dobrać się do szuflady z rodzy nkam i i kandy zowaną skórką pom arańczową.
Popłakali się trochę oboj e, a sól, którą poczuli, sm akowała im j ak cukier.
– Jak nas tu ktoś zobaczy, to każe nas odwieźć do dom u wariatów – powiedział Erwin.
Wy glądało na to, że ten przedwcześnie postarzały, naznaczony rozczarowaniam i, gory czą
i alkoholem m ężczy zna wy kąpał się w źródle m łodości. W końcu nie by ło przy padkiem , że
szczególnie kochał to dzieło Lucasa Cranacha, na który m m istrz z Frankonii uwiecznił cud
odm łodzenia. Wy szukał dla Anny ten obraz w książce o historii sztuki, a ona zarum ieniła się
i westchnęła, nie wiedząc dlaczego.
Wy gląd, a przede wszy stkim nastrój Erwina znów pasowały do j ego wieku, ruchy przestały
by ć nerwowe, oczy odzy skały blask, m owa stała się m niej cy niczna, a dowcip j uż nie tak
zj adliwy.
– Wy gląda teraz j ak m łody człowiek, który uważa się za arty stę – uznał Johann Isidor – a nie
j ak coś pom iędzy błaznem i prowokatorem .
Mistrz aluzj i by ł nadzwy czaj zadowolony. Wprawdzie w rozm owach z Betsy utrzy m y wał, że
nie zauważy ł, iżby dy sputy z j ego sy nem po raz pierwszy od okresu buntu tam tego wolne by ły od
złośliwości i nacechowane wzaj em ny m zrozum ieniem . Co noc j ednak m ężczy zna, którem u
przy darzy ł się ten cud oj cowski, dziękował Bogu w niebiosach, że go sprawił. W tej nowej
harm onii by ło dawanie i branie, determ inowała ona atm osferę panuj ącą w salonie, gdzie siedzieli
dwaj panowie Sternbergowie, zagłębieni w skórzany ch fotelach z wy sokim i oparciam i,
i nadrabiali stracone lata. Jeszcze zanim zgasili pierwszego papierosa, uśm iech porozum ienia
przem ienił się w m ęskie szczerzenie zębów właściwe dobry m kom panom .
Johann Isidor i j ego sy n, którego tak pochopnie spisał na straty, rozm awiali dużo o rozwoj u
sy tuacj i w Niem czech; cieszy ła ich świadom ość, że m ieli to sam o zdanie na tem at prawicy
i lewicy i że oceniaj ą przy szłość z taką sam ą troską, nie robiąc sobie złudny ch nadziei. Obaj czuli,
że nad tą późną harm onią dusz unosiło się szczególne błogosławieństwo, ale strzegli się, by nie
zniszczy ć tego nowego cudu niebaczny m słowem .
Rzecz, która um y kała uwagi oj ca, gdy ż by ł on m ężczy zną i przy j m ował do wiadom ości ty lko
to, co widział i czego m ógł dotknąć, dostrzegała m atka. Przeczuwała, że j ej sy n dobrze wie, co
przy darzy ło się Victorii w Berlinie i co j ą nadal dręczy ło. Zauważy ła, z j akim niepokoj em
obserwował siostrę, widziała, że przy każdej nadarzaj ącej się okazj i chwalił j ą, i to za błahostki,
j akby by ła zalękniony m dzieckiem . Gdy Betsy m y ślała o ty m , że zawsze uważała Erwina za
naj trudniej sze ze swoich dzieci, czuła wsty d.
Gdy rodzeństwo by ło sam o, Erwin przekony wał Victorię na wszelkie sposoby, że nie wolno j ej
się wy cofy wać z ży cia.
– I rezy gnować z m ężczy zn – m ówił za każdy m razem . – Nie m ożesz z powodu j ednego
łaj daka obwiniać całego m ęskiego rodu. Gdy by wszy stkie kobiety tak postępowały, gatunek ludzki
j uż dawno by wy ginął.
Z początku Victoria broniła się zębam i i pazuram i. Jej przy kre reakcj e zm usiły by do ucieczki
każdego oprócz brata. Nigdy nie należała do ustępliwy ch z natury, rozsądek i zrozum ienie nie by ły
dla niej m iarą rzeczy. Także teraz j ej upór i dziecięca przekora m am iły j ą obietnicą skutecznej
ochrony przed nowy m i rozczarowaniam i. Na dłuższą m etę nie oparła się j ednak wy trwały m
działaniom Erwina. To j ego logika i poczucie hum oru rozstrzy gnęły o wy niku bitwy. Któregoś
wieczoru Victoria znalazła na poduszce karteczkę. „Żaden m ężczy zna, który łam ie serce kobiecie,
nie j est wart j ej łzy ” – napisał j ej brat swoim zdecy dowany m , pochy lony m w lewo pism em .
Śm iała się tak głośno i spontanicznie, j ak gdy by j ej świat nigdy się nie zawalił.
Przesłanie pozostawione na j ej poduszce zapoczątkowało wielki zwrot. Już następnego dnia
oboj e wy ruszy li z dom u. Walkę o nowe ży ciowe perspekty wy planowali j ak generałowie bitwy ;
j uż gdy doszli do Höhenstrasse, zaczęli się rozglądać za przy szłością, rej estrowali różne zdarzenia
losowe i analizowali ich szczególne okoliczności. Chichotali j ak podrostki i wy glądali na parę
zakochany ch. Towarzy szy ła im w ty ch spacerach zuchowata wesołość ich dziecięcy ch lat.
– Erwin zrobił się naprawdę bardzo opiekuńczy – zauważy ła Betsy, obserwuj ąc codzienne
wy j ścia ty ch dwoj ga.
– Zawsze taki by ł – przy pom niała Josepha. – Ty lko że nikt oprócz m nie nie chciał tego dostrzec.
Chłopak j uż j ako pięciolatek wzruszaj ąco troszczy ł się o swoj ą siostrzy czkę.
– Miał osiem lat, gdy urodziła się Victoria – sprostowała pani Betsy – i wcale j ej tak nie hołubił.
Nie sm arował j ej chlebka m asełkiem , że j uż nie wspom nę o m arm oladzie pom arańczowej
i dzieleniu się szm aciany m osiołkiem .
Clara także kom entowała przem ianę Erwina.
– Zupełnie się zatracasz w roli papy Victorii – docinała m u. – Czy żby w ty m Berlinie do reszty
cię przekabacili?
– Do reszty – potwierdził Erwin – ale nie w Berlinie.
Wciąż j eszcze by ł odporny na złośliwości Clary.
– Wiesz – tłum aczy ł – twój brat wkroczy ł w całkiem nowy etap rozwoj u. Pierwszy raz
w swoim sfuszerowany m wcześnie ży ciu czuj e, że j est potrzebny. Budzę się rano i nie m y ślę
o sobie. A wieczorem kładę się do łóżka i nadal nie m y ślę o sobie. Zresztą obecnie nie interesuj e
m nie ani trochę, czy i kiedy wezm ę znów pędzel do ręki. Altruizm to j ak podwój na dawka kokainy.
Albo j ak piękna naga dziewczy na w łóżku. By cie potrzebny m pom aga na każdy m etapie ży cia.
Zwłaszcza gdy człowiek j est sam otny i odczuwa weltschm erz. Przy puszczalnie także wtedy, gdy
m y śli o sam obój stwie.
– Popatrz, popatrz, m ój niedoceniany brat! Nam iętny egoista! A dlaczego, j ak sądzisz, nie
poszłam się utopić w Menie, gdy urodziła się Claudette, a j ej wy tworny tatuś stwierdził: „Musim y
dać sobie trochę czasu”? Przetrwałam to wszy stko, bo dziecko m nie potrzebowało. Gniew oj ca,
rozpacz m atki i zm asowaną pogardę wszy stkich germ ańskich kołtunów z wy j ątkiem Josephy.
– A j a zawsze m y ślałem , że nie rzuciłaś się do rzeki, bo za dobrze pły wasz. Sły szałem , że
w takim wy padku utopienie się stanowi pewien problem .
– Ach, Erwinie, czy ty nigdy nie m ożesz by ć poważny ?
Dwa ty godnie przed rozpoczęciem naj ważniej szy ch świąt ży dowskich Victoria została
uwolniona od lęku, że m ogłaby by ć w ciąży. Każdy z trzech ty godni wsty du i paniki kosztował j ą
utratę kilogram a – a także dum y i odwagi na całe ży cie. W dniu wy bawienia o siódm ej rano
napisała w swoim pam iętniku drobny m pism em lustrzany m : „Dzięki!”. Do tego, j ak to robią
dzieci, za pom ocą kropki, przecinka i kreski nary sowała uśm iechniętą buźkę. Na śniadanie
poprosiła o dwa j aj ka w szklance, chociaż to by ł wtorek, a w rodzinie Sternbergów j aj ka j adało się
ty lko w niedzielę. Pan dom u z lekką iry tacj ą zarej estrował u swej córki powrót apety tu, ale
w obliczu dopiero co przeby tej choroby nie odważy ł się na żaden kom entarz ani przy ganę.
Josepha płakała, obieraj ąc j aj ka i kieruj ąc ku niebiosom m odlitwę dziękczy nną, i podała Victorii
nowiutką ły żeczkę z rogu. Także pani Betsy, która m usiała stłum ić niej edno westchnienie ulgi, od
razu się dom y śliła.
Wczesny m popołudniem uratowana panna Sternberg przechadzała się w dół Berger Strasse,
m ij aj ąc piękny skwer za gm achem sądu, i doszła do reprezentacy j nej ulicy Zeil, uskrzy dlona
i oszołom iona swoim szczęściem . Kupiła sobie naj elegantsze j edwabne pończochy, j akie ty lko
m ogła znaleźć, do tego nowy pas z czarną koronką, białą plisowaną spódniczkę do kolan, w której
m ożna by ło skakać do nieba i z powrotem , oraz kloszowy kapelusik w kolorze koniaku, z nieduży m
rondkiem . Wprawdzie przy pom inał on bardzo ten, który został w Berlinie, ale ponieważ m iał inny
kolor, nie budził przy kry ch wspom nień.
Gdy w szy bie wy stawowej sklepu z obuwiem Victoria napotkała swe odbicie, nagle opuściła j ą
świeżo odzy skana energia. Jej twarz by ła blada j ak papier, pod oczam i zrobiły się ciem ne kręgi,
a ciało m iała j ak czternastolatka. Dopiero wtedy uzm y słowiła sobie, j ak dobroczy nne i dy skretne
by ło zachowanie j ej rodziców podczas ty ch trzech ty godni. Żadnego z ty powy ch py tań, żadny ch
wy rzutów, żadny ch ukry ty ch gróźb i ani j ednej uwagi, że j ej siostra Anna o wiele lepiej niż ona
rozum iała powagę ży cia – zam iast tego ty lko rosół z kury, czerwone wino z j aj kiem , dużo
wy rozum iałości i j eszcze więcej m iłości rodzicielskiej .
Pod wpły wem nagłego im pulsu Victoria kupiła dla m atki, która czy tała wszy stkie teksty pisarza
Ernsta Glaesera we „Frankfurter Zeitung” i wy soko ceniła j ego debiut, Przezwyciężenie Madonny,
wy daną niedawno powieść Rocznik 1902. Dla oj ca wdzięczna córka wy brała papierośnicę
w sty lu art déco. Drogi prezent nadzwy czaj wzruszy ł następnego dnia Johanna Isidora, chociaż,
j ak zwy kle, m usiał za niego zapłacić sam , uzupełniaj ąc portm onetkę Victorii.
– Czy to j uż tak będzie zawsze? – py tał żonę.
– Ona m a przecież dopiero dwadzieścia lat – odparła Betsy. – Nie m ożesz oczekiwać, żeby j uż
by ła zam ężna i nic cię nie kosztowała.
– W ty m wieku nasza córka Clara, choć wciąż panienka, by ła j uż m atką.
– I co, chcesz to przerabiać j eszcze raz?
Wieczorem Victoria – w m arszczonej taftowej sukni, zręcznie m askuj ącej j ej chudość, i z dużą
ilością różu na policzkach – poszła z Erwinem i Clarą do nowo otwartego lokalu na Kaiserstrasse.
Elegancka restauracj a z lakierowany m i na biało m eblam i i sufitem w kolorze królewskiego
błękitu, w który wpuszczone by ły liczne nieduże lam pki świecące j ak gwiazdy, uchodziła za
arcy awangardową. Lokal oferował zarówno dania kuchni m iędzy narodowej , j ak i zupełnie
nieznane i bardzo egzoty czne potrawy, a raz w ty godniu nader ory ginalne wariacj e alzackiego
kucharza na tem at nowoczesnej kuchni dom owej . Dania te, na przy kład zupę z soczewicy
z paskam i z piersi kaczki albo kiełbaski z rożna w sosie z suszony ch śliwek i świeżej papry ki,
odnotowano nawet w „General-Anzeiger”. Owe dzieła sztuki kulinarnej serwowali m łodzi,
atlety czni kelnerzy, którzy wy glądali j ak helleńscy dy skobole, a także kelnerki. Dziewczęta te albo
stanowiły dosy ć m arne kopie podziwianej powszechnie aktorki film owej Jenny Jugo, albo by ły
wy stroj one j ak zalotne girlsy z num erów w variétés.
Sternbergowie, wszy scy troj e, uważali, że ekspery m enty sm akowe świadczą o um iej ętności
korzy stania z ży cia i otwartości na nowinki. Dlatego też z oboj ętnością wy ższy ch sfer spoży li
flam birowane w grappie m edaliony z hom ara z nitkam i szafranu i kawałeczkam i im biru. Po nich
podano indy j ską zupę m ulligatawny, której nazwy nie um iał poprawnie wy m ówić nawet
intensy wnie wy py ty wany o to kelner, a na koniec gotowaną szy nkę posm arowaną purée z gęsich
wątróbek i truflam i, która w karcie figurowała akurat pod nazwą „j am bon Rothschild”. U Erwina
to połączenie j ęzy kowe wy wołało j akiś atawisty czny napad – kwiczał bez przerwy, a gdy
wreszcie nadbiegł zaniepokoj ony kelner, bardzo głośno zapy tał o gefilte fisz.
Przy sąsiednim stole siedział m łody, ciem nowłosy m ężczy zna, uderzaj ąco wy soki i odziany
j ak angielski dżentelm en. Nawet krawat zawiązał sobie w sły nny węzeł Windsor na wzór
angielskiego następcy tronu. Obserwował uważnie troj e rodzeństwa j uż od zupy m ulligatawny ;
gdy kelner, j ąkaj ąc się odrobinę, z niechęcią usiłował wy tłum aczy ć, dlaczego lokal nie m a
w ofercie gefilte fisz, gość przy sąsiednim stoliku j uż przepadł z kretesem . Każde słowo
wy powiedziane przez kelnera wy woły wało u niego nowy atak wesołości i ty lko powoli docierało
do niego, że zarówno inni goście, j ak i pewny siebie maître tej świąty ni sm akoszy, stoj ący ze
srebrny m wiaderkiem do szam pana, upozowany sty lowo obok kolum ny, patrzą na niego dziwny m
wzrokiem . Zakłopotany m łody człowiek, dla którego wstrzem ięźliwość by ła zazwy czaj
j edenasty m przy kazaniem , opuścił wzrok na swój talerz. Wahaj ąc się chwilę, porzucił resztę
swego duszonego udźca z baraniny, wstał i z płom ienną twarzą, w ręce trzy m aj ąc serwetkę, którą
przez nieuwagę zabrał ze sobą, podszedł do sąsiedniego stolika. Tam elokwentnie poprosił
o wy baczenie i w końcu się przedstawił.
Nazy wał się Friedrich Feuereisen i od wiosny by ł m łodszy m wspólnikiem znanego w m ieście
adwokata w kancelarii przy Biebergasse. Ty tuł doktorski, bilet wstępu do dom ów zam ożny ch
ży dowskich m ieszczan m aj ący ch córki na wy daniu, także posiadał. Erwin, obdarzony wy bitną
pam ięcią do głosów, od razu sobie przy pom niał, że on i doktor Feuereisen j uż się kiedy ś spotkali,
i to wielokrotnie. Obaj j ako uczniowie pod koniec gim nazj um uczęszczali na spotkania gm iny
ży dowskiej , na który ch protestowano przeciwko upokarzaj ący m spisom Ży dów w niem ieckiej
arm ii.
Panowie – na stoj ąco i ucieszeni ze spotkania – wy m ieniali wspom nienia.
– Może by śm y się kiedy ś um ówili na spokoj nie – zaproponował doktor Feuereisen.
Kelnerka w czerwonej spódniczce i z ogrom ną kokardą we włosach, z wy borem ptifurek
ozdobiony ch srebrny m i cukrowy m i perełkam i i m aleńkim i chorągiewkam i w barwach Niem iec,
przy wołała go z powrotem do j ego stolika. Nie by ło wątpliwości, że m iłośnik słodkich specj ałów
kierował te słowa do Erwina, ale wy powiadaj ąc j e, patrzy ł na Victorię.
Do podziwianej przez niego kobiety ledwie kilka dni po ty m beztroskim święcie wy zwolenia
dotarło, że j ej radość szy bko zwiędła; znała przy czy nę, i to od ty godni, ale dopiero pod osłoną
nocy znalazła w sobie odwagę, by zwierzy ć się bratu. W drodze powrotnej z kina – rom anty czny
nastrój po obej rzeniu wspaniałego film u Ernsta Lubitscha Książę student j uż m ij ał – Victoria
zatrzy m ała się na Günthersburgallee. Przed okazałą kam ienicą z ozdobny m i szczy tam i,
wy kuszam i i fantazy j nie zdobiony m i balkonam i, przed którą j ako ośm iolatka wraz z przy j aciółką
Mariechen ry sowała kółka do zabawy w niebo-piekło, powiedziała zdecy dowanie: „Teraz”
i j eszcze bardziej stanowczo: „Tak właśnie”. A potem , zniżaj ąc głos, j ak gdy by każde drzewo
rosnące w alei poprzy sięgło sobie, że wy trąbi na cały świat sekret grzesznicy Victorii Sternberg,
wy dusiła z siebie:
– Czy każdy m ężczy zna podczas nocy poślubnej w ogóle się zorientuj e, że nie j est pierwszy
w ży ciu swej żony ?
– Jeśli j est w sztok pij any, to niekoniecznie. Teraz m i j eszcze powiedz, że poszukuj esz
nałogowego alkoholika, który przej m ie odpowiedzialność za twoj e ży cie! Albo chociaż
okresowego pij aka. Zapom nij o ty m , siostrzy czko. Ży dzi nie chlaj ą. Oni nawet nie pij ą. Inaczej
nie potrzebowaliby rozkazu ekstra, że na Paschę m aj ą wy pić cztery kieliszki wina. Ja j estem tu
wielkim wy j ątkiem , ale nawet m nie ostatnio alkohol j uż właściwie nie sm akuj e.
– Mówiłam poważnie.
– Ja też, Vicky. Śm iertelnie poważnie. Ty lko że aż dotąd w ogóle nie przy szło m i do głowy, że
m y ślisz o ty m , by, po pierwsze, zrezy gnować na zawsze z kariery aktorskiej , a po drugie, zm ienić
swój stan cy wilny. Uważam , że w obu kwestiach postępuj esz słusznie. I j est to godne córki rodu
Sternbergów. Ry zy ko by cia nieszczęśliwą akurat w m ałżeństwie j est dalibóg nie większe niż gdzie
indziej . Ty lko że nigdy nie znaj dziesz odpowiedniego m ęża, siedząc w dom u i szy dełkuj ąc ubranka
dla lalek albo gapiąc się w część gospodarczą „Frankfurter Zeitung”. Chodź, usiądziem y na tam tej
ławce. Są rzeczy, który ch nie należy om awiać na stoj ąco.
– Siedzę w dom u, bo strasznie się boj ę, że gdzieś go spotkam . Tego by m nie przeży ła.
– Zapom nij o ty m pętaku, Vicky. Jest dosy ć m iej sc we Frankfurcie, który ch progu taki ty p nie
odważy się przestąpić. Czy też sądzisz, że j ada j am bon Rothschild w ty m lokalu, w który m
by liśm y niedawno? Albo m oże robi zakupy na luksusowej Fressgasse? Do sy nagogi też nie chodzi.
Nawet do kawiarni, do który ch od zaraz zacznę cię prowadzać, żeby ś przy naj m niej z powrotem
zobaczy ła, j ak wy gląda m ężczy zna i do czego m ożna go uży ć, j eśli m a się twoj ą urodę i m ożna
liczy ć na taki posag, j aki ty otrzy m asz. Pozwól ty lko swoj em u bratu działać. To m ój zaszczy tny
obowiązek. Już w Biblii j est napisane, że brat m a się zatroszczy ć o to, żeby j ego nieuposażona
siostra wy szła za m ąż.
– Skąd ci przy szło do głowy, że chcę wy j ść za m ąż?
– Ach, wiesz, urodziłem się na szadchena. Już w wieku pięciu lat żeniłem lalki Clary. I j ej m isia
z m oim osiołkiem . Po prostu czuj ę, kto do kogo pasuj e.
– A kto to niby j est, ten szalchen?
– Szadchen, gąsko. Szadchen to osoba koj arząca m ałżeństwa. Naj zwy klej szy Am or. Ty le że
z ży dowską głową zam iast łuku i strzał. U Ży dów szadchen, który m m oże by ć równie dobrze
m ężczy zna, j ak i kobieta, spełnia bardzo ważną funkcj ę społeczną. Pośrednictwo w zawarciu
m ałżeństwa uważane j est u nas za czy n pobożny.
– Mój Boże, chy ba nie wierzy sz naprawdę, że w dwudziesty m wieku dziewczy na daj e się
przehandlować j ak koń. Przecież j uż nasi rodzice by li bardziej postępowi.
– A ty naprawdę wierzy sz, że Johann Isidor Sternberg, sy n handlarza by dłem z Schotten
w Górnej Hesj i, wy kopał m aj ętną i wielce wy kształconą pannę Betsy Strauss z Pforzheim na
oj cowskim polu kartofli?
– Zupełnie nie widzę siebie j ako kobiety zam ężnej . Zawsze by łam taka pewna, że dokonam
w ży ciu czegoś wielkiego.
– Dla kobiety nie m a większego osiągnięcia niż przez całe ży cie wy trwać z j edny m
m ężczy zną. I większej tragedii niż spędzać święta u swego zam ężnego i żonatego rodzeństwa,
a wieczorem chodzić do łóżka z gorącą butelką.
– Ale Clara...
– Zapom nij o Clarze. Nie j esteś j ak ona. Jesteś naj piękniej szą i naj wrażliwszą z m oich trzech
sióstr. Pardon, j uż znowu zapom niałem o dziewicy Annie. I j eśli j akaś kobieta nie j est stworzona
do tego, by iść sam otnie przez ży cie, to j esteś nią ty, księżniczko. Tak na m arginesie, nie nadaj esz
się także na aktorkę.
– Nie widziałeś przecież żadnego m oj ego wy stępu, od kiedy dwa lata tem u w sy lwestra
wy ry czały śm y z Claudette kawałek z Marietty.
– Twoj ego talentu też nie potrafię ocenić. Oceniam ty lko twoj e łokcie. Nie nadaj ą się do teatru.
Nie, by naj m niej nie m ówię j ak ślepy o kolorach. Dwa lata by łem z pewną aktorką.
– A co was rozdzieliło?
– Kurek od gazu. Odkręciła go, bo nie radziła sobie z rozczarowaniam i i intry gam i, które dla
aktora są chlebem powszednim . Nie płacz, Vikusiu, ale j eśli j uż m usisz, to lepiej teraz niż później .
Chociaż Erwin od dziesięciu lat m ieszkał w Berlinie, to wciąż orientował się świetnie w swoim
rodzinny m m ieście – przede wszy stkim w bogatej ofercie kawiarni. Wiedział, gdzie pieką
naj lepsze torty, gdzie wy kładaj ą naj ciekawsze gazety i gdzie by wa więcej ży dowskich gości niż
w inny ch m iej scach. Jego siostra, z początku j eszcze niechętnie i ze spodziewany m i oporam i, j uż
wkrótce zasm akowała w łagodnej kurateli pełnego fantazj i brata. Erwin by ł idealny m
towarzy szem , szarm anckim , dowcipny m i uważny m . Kobiety odwracały się za nim , m ężczy źni
cenili j ego żarty i ironię. Kelnerzy j uż podczas drugiej by tności w lokalu traktowali go j ak stałego
by walca. Oboj e z Victorią odwiedzali często eleganckie kawiarnie przy Kaiserstrasse. Zachodzili
często do Café Oblubieniec przy placu Liebfrauenberg, przy pięknej pogodzie wędrowali aż do
Fichardstrasse, przy której od trzech lat m ieściła się Café Laum er, i siady wali w popularnej
kawiarni Leo Rothschild na rogu Biebergasse i Rathenauplatz.
Wieczory by ły j eszcze przeważnie na ty le ciepłe, że m ogli cieszy ć się nim i w ogródku
kawiarni Rum pelm ay er na wałach przy dawnej bram ie szubienicznej . Kawiarnia ta by ła
m iędzy narodowy m punktem spotkań. Zatrzy m y wały się tu om nibusy z grupam i podróżny ch
z daleka i bliska, a na stołach stały m ałe papierowe chorągiewki ze wszy stkich kraj ów świata.
I właśnie w tej atm osferze lekkości i radosnego flirtu wielce obiecuj ąca kariera Erwina
Sternberga j ako szadchena zakończy ła się, j eszcze zanim na dobre ruszy ła z m iej sca.
By ł wczesny piątkowy wieczór. Doktor Friedrich Feuereisen, który delektował się kawałkiem
specj alności lokalu, wieńca frankfurckiego, a do tego pił czarną kawę po wiedeńsku, z bitą
śm ietaną, doj rzał rodzeństwo Sternbergów w m om encie, gdy wkraczało do ogródka. Dzwon
pobliskiego kościoła Świętej Katarzy ny wy bił właśnie szóstą. Ostatnie prom ienie wrześniowego
słońca zapowiadały złoty październik. Liście przy brały różne kolory ; pachniało, choć we
Frankfurcie wy dawało się to m ało prawdopodobne, dy m em z kartofliska.
Dwudziestoośm ioletni doktor Feuereisen by ł w euforii. Rano dowiedział się, że m a znakom itą
szansę na stanowisko notariusza – j ego główny wspólnik zam ierzał osiąść w Lugano i liczy ł na to,
że następca o niego zadba. Prawnik obdarzony szczęściem w tak m łody m wieku nie pozwolił, by
Victoria i Erwin usiedli gdzieś indziej niż przy j ego stoliku. Zam ówił butelkę różowego wina
z Kaiserstuhl i wy kwintne francuskie ciasteczka z serem , z który ch sły nęła kawiarnia
Rum pelm ay er. Jeszcze zanim j e podano, opowiedział o swoim nadzwy czaj ny m szczęściu.
– W wieku dwudziestu ośm iu lat zostać notariuszem – tłum aczy ł – to j ak trafić główną wy graną
na loterii.
Victoria, pod wrażeniem , potakiwała, chociaż nie wiedziała, o czy m by ła m owa. Ich gospodarz
się uśm iechał. Dotknął lekko j ej ręki i na m gnienie ich kolana się zetknęły. Jeszcze zanim wy pili
drugi kieliszek wina, okazało się, że doktor Friedrich Feuereisen przez swą owdowiałą m atkę
i wszy stkich przy j aciół nazy wany by ł Fritzem i ogólnie sły nął z szy bkich decy zj i. W razie
potrzeby nie m usiałby się zdawać na usługi żadnego szadchena.
5
B U R Z O W E C H M U R Y
1 9 3 2
Szóstego m arca ty siąc dziewięćset trzy dziestego drugiego roku otwarto wiosenne Targi Lipskie.
Cieniem położy ł się na nich ciężki kry zy s gospodarczy i w związku z ty m spodziewano się
kiepskich transakcj i. Także w Lipsku niem iecka reprezentacj a w piłce nożnej pokonała
w pierwszy m m iędzy państwowy m m eczu roku reprezentacj ę Szwaj carii dwa do zera. Niem iecki
statek pasażerski Brem a by ł bliski ustanowienia rekordu prędkości na trasie przez Atlanty k; na
pokonanie dy stansu z Brem erhaven do Nowego Jorku potrzebował niecały ch pięciu dni. Gorąca
kam pania przed wy boram i na urząd prezy denta Rzeszy Niem ieckiej wchodziła w końcową fazę.
Pism o saty ry czne „Sim plicissim us” z datą szóstego m arca na stronie ty tułowej przedstawiało
urzęduj ącego prezy denta Paula von Hindenburga j ako hardego olbrzy m a. Obok niego stał brzy dki
gnom w opasce ze swasty ką na ram ieniu. Nazy wał się Joseph Goebbels. Ty m czasem na
pierwszy m piętrze eleganckiej kam ienicy przy frankfurckiej Günthersburgallee żaden z owy ch
gorący ch tem atów nie wzbudzał zainteresowania. Tej j asnej , obiecuj ącej , przedwiosennej
niedzieli dum ny gospodarz i j ego oży wieni goście koncentrowali się wy łącznie na pierwszy ch
urodzinach Fanny Mathilde, pierworodnego dziecka adwokata i notariusza, doktora Friedricha
Feuereisena i j ego m ałżonki Victorii, z dom u Sternberg.
Święto godne by ło księżniczki. Na bufecie udekorowany m sztuczną winoroślą stało pięć tortów
na ciężkich kry ształowy ch paterach – szwarcwaldzki tort wiśniowy otoczony by ł kandy zowany m i
fiołkam i, a im ponuj ący wieniec frankfurcki prawdziwy m i pączkam i róż. Wy bór win obej m ował
paletę od trunków reńskich po wina z Kaiserstuhl. W głębokich srebrny ch kubełkach z lodem
dostarczony m poprzedniego dnia konny m wozem przez firm ę Lód Günther chłodziły się butelki
szam pana. Dla pań oprócz ulubionego likieru j aj ecznego i trady cy j nego kakao z orzecham i
zakupiono dwie butelki wina lodowego z zam ku Schwarzenstein. Do j ednej z dwóch
bladoróżowy ch karafek, prezentu ślubnego od cioci Selm y Feuereisen z Badenii, pan dom u wlał
porto, do drugiej – m aderę. Po obu stronach ty ch wy tworny ch czeskich dzieł sztuki dm uchania
szkła stały talerze z serwisu z Lim oges i duży zapas sztućców. Ząbkowane noże wskazy wały na to,
że goście m ogą liczy ć na m edaliony wołowe i dziczy znę, garnirowane naj częściej
glazurowany m i kawałeczkam i m oreli lub kandy zowany m i wiśniam i, które stawały się coraz
popularniej sze podczas pry watny ch przy j ęć.
Na lewo od m asy wnego dębowego bufetu, który dawno tem u, j eszcze przed swoim ślubem ,
m atka pana dom u zam ówiła u renom owanego ham burskiego stolarza, wisiał obraz o silnej
ekspresj i kolory sty cznej . W większości zaproszony ch wzbudzał on niepokój i ty lko nieliczny m się
podobał. Powodem regularny ch sporów w j adalni by ły trzy krowy – j edna czerwona, druga
m usztardowożółta, a trzecia w kolorze m chu. Obraz ten stanowił wy j ątkowo udaną kopię dzieła
Franza Marca. Victoria twierdziła, że Marc j est nazby t ekstrawagancki do trady cy j nie
urządzonego m ieszkania; z tem peram entem , dla którego j ej m ąż tak szy bko zapłonął do niej
uczuciem , długi czas sprzeciwiała się j ego zam iarom kupna tego m alowidła. On j ednak
wy j ątkowo j ej nie uległ i z anielską cierpliwością bronił ekspresj onizm u, który prawie wszy scy
j ego znaj om i odrzucali równie zdecy dowanie j ak żona. Przeforsował j ednak swój zam iar
wy łącznie za pom ocą argum entu, że arty sta, podobnie j ak brat Victorii Otto, zginął na froncie
zachodnim .
Fanny, z której powodu odby wał się cały ten rozgardiasz, m iała identy czny gust j ak j ej m atka.
Za każdy m razem , gdy przenoszono j ą obok trzech krów w j askrawy ch kolorach, krzy wiła buzię
do płaczu. Wy dano więc polecenie, by w dzień urodzin j ej tego oszczędzić. Mała kobietka
przy j m owała gości w lekkiej , białej , wełnianej sukieneczce z wy haftowany m i pączkam i róż
i kołnierzy kiem z czerwoną lam ówką. Na sercu m iała przy pięty delikatny wianuszek uwity
z ciem nozielony ch aksam itny ch wstążek, przety kany świeży m wawrzy nem . W obu rączkach
udekorowana tak osóbka trzy m ała pluszowego pieska wniesionego do m ałżeństwa przez j ej
m am ę. Na zm ianę czochrała futerko zwierzaka i zam y ślona ssała j ego długie zwisaj ące uszy. Na
j asny m parkiecie leżała filcowa piłeczka, której kolory odpowiadały akurat trzem krowom Franza
Marca, ale zauważy ł to ty lko j ej oj ciec.
Scenerią tej rodzinnej idy lli by ło sześciopokoj owe m ieszkanie w naj świetniej szy m dom u przy
Günthersburgallee. Obdarzony dużą fantazj ą architekt zaproj ektował go w latach wilhelm ińskiej
prosperity ze szczy ptą ironii i duży m wy czuciem nowej kondy cj i psy chicznej Niem ców j ako
m ieszczański pałac. Bry łę gm achu urozm aicały wieży czki, wy kusze i bogato zdobione balkony,
w ogródku od frontu dwie j odły przy straj ano w grudniu lam etą i srebrny m i bom bkam i, a wiosną
swe j askrawożółte główki wy suwały ku słońcu tulipany. To by ł dokładnie ten dom , w który m
patrząca w przy szłość Victoria Sternberg j uż j ako sześciolatka postanowiła zam ieszkać. „Chcę
wy glądać z okna w wieży ” – oświadczy ła swej przy j aciółce Marie, gdy oby dwie skakały na
j ednej nodze, graj ąc w klasy na chodniku przed pałacem m arzeń.
Victoria nie dopuszczała żadnej dy skusj i, gdy m łodzi państwo Feuereisenowie stali przed
decy zj ą, w której dzielnicy Frankfurtu zam ierzaj ą uwić swoj e pierwsze gniazdko – a j uż
zwłaszcza gdy dwa m iesiące przed ślubem okazało się, że w ty m wy m arzony m od dawna dom u
zwolniło się m ieszkanie na pierwszy m piętrze. W pokoj u z wy kuszem , który kiedy ś m ała Victoria
przeznaczy ła na pokój tronowy, obecnie stało łóżko z baldachim em , poduszkam i w kształcie serca
i tiulowy m i falbankam i. Spała w nim Fanny Mathilde Feuereisen. Dziewczy nka m iała uroczy
zadarty nosek i m alutkie uszka, a j ej oj ciec m awiał, że j est podobna do Lilian Harvey. Uwielbiał
tę aktorkę, a film z nią, Kongres tańczy, widział trzy razy.
Fanny Feuereisen nie j adła kaszki ze złotej m iseczki. By ła córką frankfurckich m ieszczan, j ak
oni urodzoną w dawny m Wolny m Mieście Rzeszy, którzy, j ak wszy scy uważali, słusznie dum ni
by li ze swej trady cj i i liberalizm u. Po oj cu dziewczy nka odziedziczy ła zgodne usposobienie, po
m atce – poły skuj ące zielono oczy, a po prababce z Pforzheim – czaruj ący rudawy poły sk we
włosach. Za pięć lat, j ak j ej m am a, pój dzie do szkoły Marii Merian, w drugiej klasie napisze
w zeszy cie: „Frankfurt to m oj e rodzinne m iasto”, a w wieku dziesięciu lat podczas rodzinny ch
uroczy stości z okazj i urodzin będzie cy tować ukochany dwuwiersz frankfurckiego poety
Friedricha Stoltzego: „W głowie m i się nie m ieści, że ktoś nie m ieszka w ty m m ieście”. Tatuś j uż
ćwiczy ł go ze swą roczną córeczką.
Fanny m iała wcześnie rozwinięty talent do zaskakuj ący ch puent. Z okazj i swoich urodzin
zaskoczy ła rodziców pierwszy m i krokam i i bez wspieraj ącej ręki dorosły ch pobiegła od ozdobnej
szafki do nakry tego stołu. Dotarłszy do niego, pociągnęła śm iało za obrus i z zainteresowaniem
obserwowała, j ak talerzy k z alzackiego serwisu śniadaniowego i pasuj ący do niego dzbanuszek na
śm ietankę spadaj ą na podłogę i tam się rozbij aj ą. Rodzice roześm iali się i zdziwili swoj ą reakcj ą.
Gustel, którą pan dom u zawołał, by pozbierała porcelanę i oczy ściła j ego zalane m lekiem
spodnie, zaklęła – niestosownie głośno i ordy narnie.
– Tak nie m ożna – upom niała j ą m łoda chlebodawczy ni. Przez chwilę by ła uderzaj ąco
podobna do swoj ej m atki.
Gustel, ich służąca, by ła córką kuzy nki Josephy, którą od trzy dziestu dwóch lat łączy ły z rodziną
Sternbergów serdeczne relacj e. Jednakże j uż po trzech m iesiącach poby tu Gustel we Frankfurcie
dało się zauważy ć, że j ej serce nie potrzebowało takiej trwałej więzi, a j eszcze m niej osobistego
stosunku. Gustel nie by ła ani tak obowiązkowa, ani tak pracowita j ak Josepha, a loj alność wobec
pracodawcy w j ej oczach by ła czy m ś głupim i niegodny m . Do tego świadom a swej
przy należności klasowej panna Mey er rozwinęła w sobie zastrzeżenia wobec ludzi, którzy w Boże
Narodzenie nie ubieraj ą choinki i u który ch oba j ej ulubione dania – żeberka z kapustą i wędzonka
z kartoflam i z om astą – nigdy nie poj awiaj ą się na stole. Z drugiej strony siedem nastoletnią
dziewczy nę wy słano do Frankfurtu wbrew j ej woli. Nie podobał j ej się ani doktor Feuereisen,
który regularnie dopy ty wał się o j ej sam opoczucie, ani j ego m ałżonka, chociaż ta, by odciąży ć
Gustel, obiecała na wiosnę zatrudnić niańkę do dziecka. Nawet Fanny, która na ulicy wzbudzała
u obcy ch kobiet okrzy ki radości, nie przy padła j ej do gustu.
– Jest całkiem nij aka – opowiadała niańce z Böttgerstrasse, którą spoty kała regularnie w parku
Günthersburg.
Gustel, córka stolarza z Friedbergu, chętnie by została fry zj erką j ak j ej dwie koleżanki z klasy,
ale rodzice zdecy dowali, że „nie wy pada dziewczy nie z porządnego, rzem ieślniczego dom u
grzebać się w brudny ch włosach obcy ch ludzi”, a w m niem aniu oj ca i m atki „u wy tworny ch
państwa” córka m iała się nauczy ć „czegoś poży tecznego”. We Frankfurcie Gustel by ła ciągle
nieszczęśliwa. Ruch i duże odległości, które trzeba by ło pokony wać w m ieście, żeby dotrzeć do
celu i z powrotem , wy woły wały u niej lęk; nie potrafiła zapam iętać, j ak w swoj e wolne
popołudnia dochodziła do Głównego Odwachu albo nad Men, i z trudem ty lko odnaj dowała drogę
powrotną na Günthersburgallee.
– Ci m iastowi są zupełnie szkaradni i okropnie zarozum iali – opowiadała Gustel, gdy
przy j eżdżała do dom u.
Miała za złe frankfurtczy kom , że inaczej się ubierali, inaczej m y śleli, inaczej j edli i m ówili niż
ludzie we Friedbergu. To, że m usiała przebierać Fanny z powodu j ednej j edy nej plam ki na
sukience, odczuwała j ako ty powe dla py szałkowaty ch m ieszczan.
– Takiej m alutkiej plam ki nikt by tu nie zauważy ł – m ruczała dziecku do ucha.
Krnąbrna dziewczy na całkowicie się m y liła. Poza obiem a naj m łodszy m i wszy stkie zaproszone
kobiety przej ęły od swoich m atek zwy czaj kontrolnego zaglądania do wszy stkich kątów.
Zaburzony stosunek do trady cy j ny ch cnót niem ieckich pań dom u obj awiały j ak na razie ty lko
siedem nastoletnia ciotka Fanny, Alice, i j ej kuzy nka Claudette. Alice ty lko pod groźbą uży cia
środków przy m usu gotowa by ła słać rano łóżko i sam a cerować swoj ą bieliznę. Czternastoletnia
córka Clary z własnej woli nigdy nie brała do ręki ściereczki do kurzu i przeklinała każdy talerz,
który m usiała wy trzeć. My śli Claudette krąży ły wy łącznie wokół Fanny uosabiaj ącej dla niej
szczęście rodzinne, którego ona nigdy nie zaznała i – od pół roku – psa Snippera. Między Fanny
i Snipperem istniał bezpośredni związek.
Stworzy ł ten związek j ej zawsze wy rozum iały wuj ek. Erwin od trzech lat m iał angaż na czas
określony w renom owanej frankfurckiej szkole arty sty cznej założonej przez kupca Johanna
Friedricha Städla, m ieszkał w m ansardzie nad m ieszkaniem swej siostry bliźniaczki i na urodziny
Claudette przy by ł z dziesięcioty godniowy m szczeniakiem foksterierem , gdy ż j ako j edy ny
w rodzinie zauważy ł, że j ego zawsze wesoła siostrzenica, uosobienie radości i swawoli, po
narodzinach Fanny stała się sm utna i zam y ślona.
– Dla kobiet – tłum aczy ł siostrze – naj lepszy środek na sm utek to nowa fry zura, nowy
m ężczy zna albo pies.
Snipper do złudzenia przy pom inał psa reklam uj ącego firm ę pły tową His Master’s Voice – tak
sam o przekrzy wiona w bok głowa, to sam o wierne wej rzenie, taka sam a kudłata biała sierść.
Podczas wspólny ch spacerów ten psi czaruś sprawiał, że Claudette co chwila ktoś zagady wał.
W ten sposób zy skała o wiele większy krąg znaj om y ch niż dzieci, który m cnotliwe społeczeństwo
kazało pokutować za rzekom e przewiny ich m atek.
Na długo przed porą obiadową m ieszkanie m łody ch Feuereisenów by ło tak oży wione, j akby
zaprosili gości na podwój ne wesele. Wabił nie ty lko cel, ale i niedzielny spacer po m ieście
pobłogosławiony m łagodny m klim atem . Wiosna wy przedziła kalendarz. Krokusy i forsy cj e
kwitły na wy ścigi. Chłopcy biegali w krótkich spodenkach i podkolanówkach, j eździli na
hulaj nogach i wy glądali wszy scy tak, j akby do nich należał świat. Na placu zabaw przy
Günthersburgallee po raz pierwszy tego roku wy kopano dołki do gry w kule. Jakiś starszy pan
wy chy lił się z rom anty cznego okna Victorii w wieży czce i wzdy chał, m łodzi m ężczy źni także
wspom inali czasy swoich chłopięcy ch zabaw.
Wszy scy członkowie rodziny Sternbergów i większość Feuer-eisenów zapowiedzieli się, by
uczcić Fanny i j ej dum ny ch rodziców. Mała j ubilatka, rzecz j asna, nie zdawała sobie j eszcze
sprawy z nadzwy czaj ności sy tuacj i. Nie zauważy ła nawet ozdobionej woskowy m i kwiatam i
różowej świecy w m alowany m drewniany m krążku. Nie podziękowała też uśm iechem za
obecność oj ca, chociaż zakochany w niej papa przy śniadaniu wy czarowy wał z nowego
ksy lofonu osobliwe dźwięki, a potem swoim im ponuj ący m basem odśpiewał Sto lat! i Ten portret
jest cudownie piękny.
– To j est tata – powiedziała m atka, by ła bowiem nastroj ona wielkodusznie.
– To j est m am a – zrewanżował się wspaniałom y ślnie oj ciec.
Dziecko siedziało niem e przy stole, ale klaskało w rączki.
– Ona będzie kiedy ś tak zachwy cona teatrem j ak j a – prorokowała m atka.
– Mam nadziej ę, że nie – odparł oj ciec, którem u na m om ent przeszła wspaniałom y ślność. –
Fantazj a przy nosi ty lko kłopoty.
W dni powszednie doktor Friedrich Feuereisen opuszczał dom j uż o wpół do ósm ej . W każdą
pogodę, dziarskim krokiem , który u gospody ń z alei, wy kładaj ący ch o tej porze pościel do
wietrzenia, regularnie wzbudzał zainteresowanie, biegł do kancelarii przy Biebergasse. Dokładnie
dwadzieścia dwie m inuty po opuszczeniu m ieszkania zj adał przy biurku bułeczkę z serem
edam skim . Do narodzin Fanny pakowała j ą osobiście Victoria – naj częściej wraz z karteczką, na
której ry sowała serduszko i pisała: „Kocham cię”.
Jeśli obowiązki m u na to pozwalały, m łody adwokat spoży wał o j edenastej drugie śniadanie
w Café Bauer na Schillerstrasse – nie ty lko dlatego, że j aj ko sadzone na pum perniklu w dzień
powszedni wy dawało m u się kawałkiem prawdziwie m ęskiego nieba. Jeszcze ważniej sze by ło dla
niego to, że pośród niezliczony ch gazet wy kładany ch w kawiarni zawsze znaj dował „Israelitisches
Fam ilienblatt”. Doktor Feuereisen, j uż choćby z racj i częsty ch dy skusj i, j akie prowadził ze swoim
szwagrem Erwinem , poczuł rosnącą stale potrzebę inform owania się o sy tuacj i panuj ącej
w Republice Weim arskiej z ży dowskiego punktu widzenia. Obaj szwagrowie zgodni by li co do
tego, że czasy nie daj ą wielu powodów do opty m izm u.
Victoria by ła zadowolona, że j ej Fritz j adał śniadania poza dom em . Uważała to za prakty czne
i taktowne i cieszy ła się, że nie m usi wm awiać m ężowi, iż o siódm ej rano j est rześka j ak
skowronek i akty wna. Dobrze j ej robiło, że na poranną toaletę i m arzenia m ogła poświęcić ty le
czasu, co w beztroskich latach w rodzinny m dom u. Ponadto Fritz, który j uż w pierwszy m roku
m ałżeństwa okazał się o wiele m niej niekonwencj onalny i nonszalancki, niż w wy obrażeniach
Victorii powinien by ć światowy m ężczy zna, nie spoglądał z dezaprobatą na zegarek, gdy j ego
m łoda żona rozm awiała przez telefon ze swą siostrą Clarą.
Mim o że obie siostry m ieszkały niecałe pięćset m etrów od siebie, kilka razy ty godniowo
spoty kały się w alei Rothschildów, a popołudniam i często chodziły razem do kina, to każdego ranka
punktualnie o dziewiątej telefonowały do siebie. Paplały j ak m łode dziewczęta, chichotały j ak
podlotki i nigdy nie m ogły się nagadać. Właśnie dlatego, że j ej ży cie tak wcześnie zatrzęsło się
w posadach, Clara doceniała drobne codzienne ry tuały, które pozwalały zapom nieć, że j ej łódź
zatonęła, zanim j eszcze zdąży ła zj echać z pochy lni. Trzeźwość siostry m iała na Victorię
zbawienny wpły w. Clara szy bko się zorientowała, że Victoria wy szła za m ąż chy ba nie ty lko
z m iłości.
– To lęk przed ży ciem zagonił j ą pod chupę
– rzekła Clara w dzień ślubu Victorii do brata.
– Nasza Vicky zawsze dawała się łatwo zapędzić w kozi róg.
– Od kiedy to nader obiecuj ący m łody adwokat wspinaj ący się po szczeblach kariery j est
przy kładem koziego rogu?
Clara nie zadawała prowokacy j ny ch py tań, by ła bezpośrednia, ale nie raniła nikogo.
– A niech sobie ludzie wy gaduj ą, że wy szłaś za m ąż niby pospiesznie, j akby piorun trzasnął –
m ówiła, gdy Victoria skarży ła się na złośliwe kołtuńskie j ęzy ki. – Naj ważniej sze, że u ciebie nie
trzasnęło. Nie tak j ak u twoj ej grzesznej siostry.
– Tak czy owak nigdy nie rozum iałam , dlaczego ludzie tak chętnie plotkuj ą. I nigdy nie pogodzę
się z ty m , że to robią.
– Prawdopodobnie m y, Sternbergowie, nie nadaj em y się do takiego ży cia. Nasza m atka j est
wszak m istrzy nią m ilczenia. A popatrz na Annę.
Także teściowa Victorii nie strzępiła sobie j ęzy ka na darm o. Ani j edno py tanie, ani j edno słowo
zdziwienia nie wy szło z j ej ust, gdy sy n, który rano potrzebował piętnastu m inut, by wy brać
koszulę spośród dwóch o identy czny m odcieniu, ogłosił zaręczy ny z kobietą poznaną zaledwie
cztery ty godnie wcześniej . Matce Fritza wy starczała wiedza, że m ała Fanny urodziła się
j edenaście m iesięcy po ślubie i że ty m sam y m m ałżeństwo j ej rodziców by ło wy nikiem
dobrowolnej decy zj i, a nie ukłonem w stronę panuj ącej m oralności.
Pani Feuereisen, urodzona w ty m sam y m roku co Johann Isidor Sternberg, którego szy bko
nauczy ła się cenić j ako człowieka honoru i prawości, by ła osobą m ądrą i dy plom aty czną. Choć
m iała ty lko j ednego sy na, a ten zarówno z wy glądu, j ak i z charakteru podobny by ł do j ej
zm arłego przedwcześnie, uwielbianego przez nią m ęża, zupełnie nie pasowała do
rozpowszechnionego stereoty pu „j idy sze m am e”. Nie uważała swego sy na za ukoronowanie
gatunku ludzkiego, o którego potrafi zadbać j edy nie m atka. Przeciwnie: pani Feuereisen uznała, że
j ej sy n m iał ogrom ne szczęście, że znalazł taką kobietę j ak Victoria Sternberg, i powtarzała m u to
przy każdej okazj i, nawet w j ej obecności, co go j ednak przy całej sy nowskiej m iłości strasznie
drażniło.
Wilhelm ine Feuereisen, którą rodzinny Ham burg obdarzy ł otwarty m um y słem oraz akcentem
sprawiaj ący m , że frankfurtczy cy wzdry gali się j ak rażeni piorunem , by ła wdową po kupcu
cieszący m się świetną reputacj ą i darem przewidy wania. Swój pokaźny m aj ątek Salom on Joseph
Feuereisen zawdzięczał tem u, że w porę poj ął, j ak ogrom ne m ożliwości gospodarcze kry j ą się
w handlu roweram i w czasach, które zm uszały ludzi ze wszy stkich warstw społeczny ch do
m obilności. Jeszcze wiele lat po j ego śm ierci pani Feuereisen wspom inała, j ak j ej m ąż siedział
w niedzielę przy stole i delektował się kawałkiem delikatnego rostbefu, który szczególnie chętnie
j adał ze świeżo starty m chrzanem i gotowany m i ziem niakam i.
– To wszy stko, m oj a droga rodzino – m awiał doceniaj ący uroki ży cia patriarcha do żony
i sy na – zawdzięczam y rowerom dam skim . Kobiety są dziś równie m eszuge
j ak m ężczy źni.
Grunt, że nie m uszą j uż chodzić piechotą i m ogą naciskać dzwonek.
Wdowa po nim j uż w m łodości by ła kobietą wielkiego form atu, na starość j ednak prezentowała
się dużo korzy stniej niż wówczas. Nie wy glądała na swoj e siedem dziesiąt dwa lata, ubierała się ze
sm akiem , każdego piątku kazała sobie robić ondulacj ę wodną, przy kładała wagę do
wy pielęgnowany ch rąk i piękny ch butów, unikała ostentacj i i gardziła nowobogactwem .
– Ten, kom u zazdroszczą, nie dokonał j eszcze niczego wielkiego – tłum aczy ła swej naj bliższej
przy j aciółce, m ałżonce j ubilera, która j uż rano wy chodziła do m iasta z potrój ny m sznurem pereł
na szy i i pierścionkiem od Cartiera.
Właśnie dlatego, że Wilhelm ine Feuereisen brakowało tego łuta szczęścia, którego potrzebuj e
kobieta, by uchodzić przy naj m niej za czaruj ącą, m iała ponadprzeciętne wy czucie kobiecej
urody i swą sy nową uważała za wy j ątkowo piękną i wy j ątkowo m iłą. Wy j ątkowy, biorąc pod
uwagę ciężkie czasy dla gospodarki, by ł też posag Victorii – w gronie znaj om y ch pani Feuereisen
seniorki j eszcze dwa lata po ślubie j ej sy na ze stosowny m zadziwieniem m ówiło się o ty m , że
Johann Isidor Sternberg, sły nący ze szczęścia do interesów, wy daj ąc swą córkę za m ąż, nie
kierował się by naj m niej m aksy m ą „uroda to naj lepszy posag”.
Teściowa, której wielu zazdrościło, za nader sy m paty czny – i rzadki – ry s charakteru sy nowej
uważała to, że stroiła się ona w ty tuł doktorski swoj ego Fritza co naj wy żej u rzeźnika i m leczarza,
przy ustalaniu term inu wizy t u lekarzy i krawcowej , lecz nigdy w pry watny m gronie. A robiła to
przecież większość kobiet, które poślubiły prawników i lekarzy.
– Troszeczkę – wy znała j ej pani Feuereisen poprzedniego lata przy trzeciej szklaneczce
kruszonu truskawkowego – też przecież czasem m arzy łam o ty m , by poślubić m ężczy znę
z ty tułem doktora.
Stosunków m iędzy Victorią a teściową nie dałoby się nazwać uprzej m ością nakazaną przez
konwenanse, od sam ego początku by ła to sy m patia.
Zrodziła się z niej , j eszcze przed narodzinam i m ałej Fanny, przy j aźń, która bez trudu pokonała
granicę zazwy czaj dzielącą pokolenia. Podczas urodzin, m iędzy m edalionam i z sarniny i tartą
cy try nową, leciwa kuzy nka szepnęła starszej pani Feuereisen na ucho:
– Można by pom y śleć, że od zawsze należałaś do tej rodziny.
– Bo należałam . Bądź co bądź, trzy dzieści dwa lata tem u urodziłam oj ca tego rozkosznego
dzieciątka.
Rozkoszne dzieciątko, ssąc kciuk i nader zm ęczone uwagą, którą j e wszy scy obdarzali, siedziało
na m iękkich kolanach swej babci ze strony oj ca. Goście ze strony Feuereisenów zarej estrowali to
z saty sfakcj ą. Cztery cioteczne babki naraz doniosą j eszcze tego sam ego wieczoru listownie
krewny m spoza Frankfurtu, j ak Sternbergowie uczcili j edną z ich grona. Jednakże prawie nikt
z obecny ch nie zdawał sobie sprawy, że u pani Betsy po urodzeniu pięciorga własny ch dzieci i po
dwóch wnuczkach insty nktowna tkliwość, j aką odczuwaj ą kobiety wobec niem owląt, zaczęła
znacznie słabnąć.
Słownictwo Fanny składało się na razie j edy nie z ciągu sy lab, który z fantazj ą daną ty lko
rodzicom interpretowano j ako „hau, hau”, i z j ednoznacznego „nie”, które nawet naj słodsze dzieci
w wieku, kiedy raczkuj ą, wolą zwy kle od „tak”. Rozkoszna córeczka Victorii długo j eszcze nie
będzie um iała rozróżniać babć w ty powo frankfurcki, nieco zawiły sposób – na „babcię z alei
Rothschildów” i „babcię z Beethovenstrasse”.
Friedrich Feuereisen j uż j ako uczeń ostatniej klasy gim nazj um wy obrażał sobie, że j eśli
kiedy kolwiek się ożeni, to zam ieszka w dzielnicy Westend. Tam dorastał i chodził do szkoły. Na
Beethovenstrasse z papierowy m hełm em na głowie bawił się w woj nę i uczy ł j eździć na rowerze,
naj lepiej z całej klasy zdał m aturę i przeży ł pierwszy zawód m iłosny. Jak prawdziwy niem iecki
patriota w wieku czternastu lat stał przed dom em rodzinny m i patrzy ł, j ak żołnierze, wiwatuj ąc,
wy ruszali na woj nę; dziewiątego listopada ty siąc dziewięćset osiem nastego roku wsty dził się za
swego cesarza, gdy ż wiwatuj ący żołnierze polegli, a Niem cy przegrały woj nę.
Aż do dnia swego ślubu obiecuj ący m łody prawnik m ieszkał w dom u, który w roku ty siąc
dziewięćsetny m kupił j ego oj ciec. Teraz ży ła tam sam otnie j ego m atka. Na parterze m iała
pięciopokoj owe m ieszkanie; po wy prowadzce sy na wy naj ęła dwa pokoj e leciwej nauczy cielce
niem ieckiego, która o zm ierzchu deklam owała m onologi z Fausta, a w niedziele wy ry wała swą
gospody nię ze snu nabożny m i pieśniam i.
Na Westendzie, z j ego reprezentacy j ny m i, często pom alowany m i na biało patry cj uszowskim i
dom am i, słowo „kultura” m iało swe własne brzm ienie. Dy skretna elegancj a i ary stokraty zm
zam ożny ch m ieszkańców uczy niły z tej dzielnicy naj elegantsze m iej sce w m ieście. Każdy dom
by ł uosobieniem m ieszczańskiej dum y i am bicj i, dobrego sm aku i dostatku. Misternie kute bram y
z czarnego m etalu strzegły wej ścia do piękny ch ogródków. Marm urowe putta stały przy
ozdobny ch źródełkach, w m aj u z krzaków bzu unosiła się upaj aj ąca woń. Mosiężne okucia drzwi
by ły wy czy szczone do poły sku, niektóre klatki schodowe wy łożone m arm urem i zaopatrzone
w j edwabny sznur biegnący wzdłuż ku górze. Mieszkańcy pasowali do ty ch dom ów – m ężczy źni
wy tworni, kobiety elegancko wy stroj one, a służące w biały ch fartuszkach tak schludne i ładne
w swej m łodości, j ak to się spoty ka j uż ty lko w teatrze. Psoty chłopaków na Westendzie też by ły
m niej dzikie niż w pozostały ch dzielnicach. Mawiano, że dzieci, które tu dorastały, by ły lepiej
wy chowane od inny ch, w szkole uczy ły się lepiej i osiągały większe sukcesy.
Doktor Friedrich Feuereisen – człowiek, który zaiste brzy dził się arogancj ą i chełpliwością –
m y ślał podobnie. Frankfurcki Westend na zawsze m iał pozostać dla niego naj ukochańszą
oj czy zną, obrazy dzieciństwa i m łodości j uż przez całe ży cie m iały go nastraj ać m elancholij nie.
Trzy m aj ąc oj ca za rękę, chłopiec w m ary narskim ubranku w ży dowskie święta szedł do
sy nagogi, potężnej budowli zwieńczonej kopułą. Ośm iolatka oczarowały egzoty czna aura, która
em anowała z kolum n olśniewaj ący ch przepy chem barw, i fontanna z lwem na ozdobny m
dziedzińcu. Przez długi czas Friedrich Feuereisen zupełnie nie by ł świadom y tego, że j ego
rodzinne m iasto, o który m uczy ł się w szkole, że spośród wszy stkich niem ieckich m iast m a
naj piękniej sze dom y ry glowe i naj bardziej liberalny ch oby wateli, obej m owało j eszcze inne
dzielnice niż reprezentacy j ny Westend z j ego m aj ętny m i m ieszkańcam i. Dzielnica Bornheim
uchodziła według j ego rodziców za „dosy ć pospolitą”, Bockenheim – za „zupełnie
drobnom ieszczańską”. W wieku piętnastu lat po raz pierwszy zobaczy ł wieżę strażniczą
Friedberger Warte, a dopiero j ako student poznał i docenił południową stronę Menu –
Sachsenhausen z j ego ludowy m i gospodam i i kręty m i uliczkam i, prosty m , sm aczny m j edzeniem
i ludźm i, którzy um ieli j eść, pić i się bawić.
Jeszcze w dzień swoich zaręczy n doktor Feuereisen powiedział: „Nie potrafię sobie w ogóle
wy obrazić, że m ógłby m m ieszkać gdzie indziej niż na Westendzie”. Przy kra by ła dla niego
okoliczność, że j ego m łoda narzeczona akurat owego szczęśliwego dnia powiedziała m niej więcej
to sam o, ale o dzielnicy, w której sam a dorastała. Gdy to niewiniątko planowało swą przy szłość,
wy glądało tak wzruszaj ąco m łodo i tak prom ieniało urodą, że serce narzeczonego waliło j ak
m łotem . Jeszcze zanim wy pito ostatni kieliszek zaręczy nowego szam pana, zapatrzy ł się zby t
głęboko w gwiaździste oczy Victorii i wielkodusznie spełnił pierwszą prośbę, którą do niego
skierowała. Cztery ty godnie później doktor Friedrich Feuereisen podpisał um owę naj m u
sześciopokoj owego m ieszkania przy Günthersburgallee. Zarówno j ego m atka, j ak i teść by li
zdania, że j est chy ba trochę za duże dla pary bez dzieci, ale oby dwoj e pom y śleli, że m łodzi
m uszą m ieć prawo do popełniania błędów.
Młodzi państwo Feuereisenowie spędzili razem pierwszą noc nie przy Günthersburgallee –
m ieszkanie, chociaż w nienaganny m stanie, m iało zostać zgodnie z ży czeniem m łodej m ałżonki
gruntownie odnowione; koszty wziął na siebie teść, nadzór robotników – teściowa. Każde z nich –
niezależnie od siebie – wzięło zięcia na bok i doradzało m u, by twardą ręką wprowadzał Victorię
w nowy etap j ej ży cia.
– Jest j eszcze bardzo m łoda – powiedziała pani Betsy.
– Czasem niezłe z niej ziółko i by wa rozrzutna, j eśli się j ej nie poham uj e – uprzedził Johann
Isidor.
Wtedy j ednak by ło j uż za późno na oj cowskie rady. Pani Victoria Feuereisen przeforsowała
parkiet na podłodze we wszy stkich pom ieszczeniach z wy j ątkiem kuchni i łazienki, chociaż w j ej
rodzinny m dom u położono go ty lko w salonie. W każdej z toalet – j uż one sam e by ły luksusem ! –
znalazła się m ała um y walka, w obszernej łazience poza wanną i um y walką także bidet z osobny m
wieszakiem na ręcznik i m ałą m y delniczką w kształcie m uszli. Josepha uznała ten francuski im port
za dziecinną wanienkę, pani Betsy określiła go j ako „absolutnie niestosowny ” i „niem oralny ”.
– Sądziłam , że coś takiego m ożna znaleźć ty lko we francuskich dom ach publiczny ch –
poskarży ła się m ężowi.
– Nie m am poj ęcia, j ak wy glądaj ą w środku francuskie dom y publiczne – wy kręcał się ten
spry ciarz.
W podróż poślubną, j ak wy padało pannie m łodej z rom anty czny m i m arzeniam i i panu
m łodem u z wy czuciem sty lu, udali się do Wenecj i. Za radą dawnego głównego wspólnika Fritza,
który pannie m łodej podarował złoty m edalion z wy grawerowany m napisem Amor vincit omnia
i uchodził za konesera, przerwali podróż w Bressanone, by przenocować Pod Słoniem , w hotelu
o długiej trady cj i. Miasto biskupów w południowy m Ty rolu, m ogące się poszczy cić bogatą
historią, po woj nie przy padło Włochom , kucharzowi wolno by ło j ednak zachować austriackie
gusta kulinarne. Victoria uważała, że wieczorny posiłek by ł prawdziwy m przeży ciem , przy
każdy m daniu cm okała. Fritz zachwy cał się wraz z nią. Pom paty cznie, co nie by ło w j ego sty lu,
obwieścił, że Lukullus otworzy ł przed nim nowe wy m iary rozkoszy. Victoria utkwiła wzrok
w sosj erce i spy tała, kto to by ł Lukullus. On spontanicznie zerwał się z krzesła i ucałował j ą.
Pozłacany barokowy putto o oczach dziecka błogosławił tę szczęśliwą parę. Jednakże zachwalany
przez kelnera m iej scowy gewürztram iner okazał się zby t ciężki dla ludzi, którzy pij ali alkohol ty lko
z okazj i rzadkich uroczy stości.
W history cznej suicie dla nowożeńców, pod błękitny m baldachim em , m y śli, odczucia,
oczekiwania i nadziej e świeżo upieczony ch m ałżonków utraciły kontury i kierunki. By ła to, j ak się
z perspekty wy czasu okazało, m iłosierna interwencj a losu, niestety, krótkotrwała. Po przebudzeniu
bowiem pan m łody uświadom ił sobie j ednak, i to na zawsze, że przed nim j uż j akiem uś innem u
m ężczy źnie udało się zdoby ć j ego ukochaną żonę.
To odkry cie rozdarło m u serce i zraniło j ego m ęską dum ę, niem niej przez rodziców
i nauczy cieli został wy chowany tak, by nie rozprawiać więcej niż to konieczne
o rozczarowaniach, który m nie m ożna by ło j uż zaradzić. Tak więc wadził się j edy nie z losem ,
a nie z kobietą, która zadała m u tę ranę. Na zalany m słońcem tarasie Friedrich Feuereisen
wpatry wał się pierwszego dnia swego m ałżeństwa w m ury koloru ochry i koły szący się na
wietrze szy ld hotelu. Przy słuchiwał się ptakom , badał swe uczucia. Gdy wreszcie się odezwał,
zaczął wm awiać m łodej żonie, że to wino, które m u nie służy, stało się powodem j ego m ilczenia
przy śniadaniu.
– Wiesz przecież: kto m ilczy, ten także m ówi – zacy tował dy plom owany m istrz takty ki ze
skarbczy ka sentencj i swej m atki.
Victoria m y ślała o swoim inteligentny m bracie i o ty m , co powiedział o m ężczy znach i piciu
alkoholu w noc poślubną. Przez m gnienie oka odczuwała ulgę i kobiecą wy ższość. A potem
sięgnęła po rękę Fritza, potarła j ą czule, aż zrobiła się ciepła, i położy ła j ą sobie na kolanie pod
stołem . Zapach j aśm inu przy pły nął do świeżo poślubiony ch m ałżonków. Patrzy li na sad ze
stary m i j abłoniam i i uśm iechali się do siebie, j akby nie m y śleli o niczy m inny m , ty lko o Adam ie
i Ewie.
– Po urodzinach – wołała pani Betsy w kuchni, kroj ąc torty – m usisz wszy stkie te rzeczy
pochować. Wiem , ludzie chcą dobrze, ale dziecko całkiem zwariuj e od ty lu prezentów. Lepiej ,
żeby Fanny zawczasu by ła wy chowy wana w skrom ności. Nigdy nie wiadom o, co się w ży ciu
przy darzy. Moj a m atka zawsze to m ówiła.
– Ty też zawsze to m ówiłaś – odparła Victoria z dziecięcy m gry m asem na twarzy – ty lko że
przy każdej okazj i dodawałaś: „Skrom ność to naj większe bogactwo”. Naj chętniej rekwirowałaby ś
prezenty od kochanej cioci Jettchen na j ej oczach. Chociażby piórnik z portretem Wilhelm a
num er dwa na siwku. Ale przy puszczalnie wcale j uż tego nie pam iętasz. Matki nie traktuj ą zby t
poważnie duchowy ch cierpień swoich córek.
– Mogę to sobie przy pom nieć, ale nie chcę. Poza ty m sam a j esteś teraz m atką. Poczekaj ty lko,
co któregoś dnia zarzuci ci twoj a córka. Chciałaby m tego doczekać.
Anna zj awiła się j ako ostatnia. W niebieskiej szm izj erce z biały m i m ankietam i i kołnierzy kiem
bebe bez reszty odpowiadała wizerunkowi, j aki w starom odny ch m agazy nach kobiecy ch zwy kło
się określać j ako „świeży ” i „dziewczęcy ”. Sprawiała j ednak wrażenie wy m ęczonej i zatroskanej ,
ale zdawała się opanować, gdy podszedł do niej Erwin, uj ął j ą za obie ręce i szepnął kilka słów.
Gorliwie nasłuchuj ący usły szeli, j ak m ówi: „Głuptasek!”.
Każdy widział, że prezent od Anny naj bardziej się Fanny spodobał. Księżniczka z laurowy m
wianuszkiem na piersi rzucała podarek na podłogę, potem kazała go podnosić swej dam ie dworu,
Annie, piszcząc obej m owała go obiem a rączkam i i gulgotała j akiś ciąg sy lab, które oj ciec,
dziadek i Josepha – bez trady cy j nego białego fartuszka do podawania potraw, za to z łopatką do
tortów w ręce – zgodnie j ak rzadko zinterpretowali j ako „dziękuj ę”.
– Hurra – klaskała Alice.
Siedem nastolatka nie wy glądała na osobę, do której dzieci m ówią „ciociu”, przy pom inała
raczej girlsę z rewii. W takt Marsylianki wy konała kilka stepuj ący ch kroków na świeżo położony m
parkiecie. Doktor Kranichstein, wciąż j eszcze j ej ukochana nauczy cielka niem ieckiego, nazwała
ostatnio Marsyliankę naj bardziej efektowną i pełną fantazj i pieśnią boj ową w Europie. Johann
Isidor zm arszczy ł czoło i zaciskaj ąc usta, zdusił w sobie pokusę, by wtłoczy ć do pięknej główki
swej naj m łodszej córki parę wiadom ości z historii. Pewna starsza dam a – gospodarze nie
wiedzieli, kto j ą zaprosił – tak gwałtownie potrząsnęła głową w siwy ch lokach, że brosza
z krwawnikiem , spinaj ąca na biuście j ej fioletową bluzkę z riuszkam i, spadła na podłogę.
Za pom ocą szy dełka Anna obdziergała niedużą piłeczkę z filcu białą lnianą nitką i po j ednej
stronie drobny m ściegiem wy haftowała Stasia Straszy dło, paskudnego frankfurckiego łobuziaka
z rozwichrzoną czupry ną, w czerwony m kubraczku i zielony ch pludrach, po drugiej – stary herb
Frankfurtu z orłem w koronie. Wszy scy podziwiali to dzieło; znawcom spodobało się ono
doprawdy nie ty lko dlatego, że by ła to tak staranna ręczna robota.
– Udana dem onstracj a polity czna – pochwalił siwowłosy doktor Nathan Rosenbusch
schry pnięty m , ale wy raźny m głosem . – Strzał w dziesiątkę. Coś takiego nadaj e się do gazety.
Starszy pan by ł em ery towany m nauczy cielem gim nazj alny m , niezm iennie okazuj ący m
wierność cesarzowi, którem u złoży ł w ofierze dwóch sy nów i swą wiarę w sens ży cia, oraz
stry j eczny m dziadkiem solenizantki.
Nie każdy z gości zdawał sobie sprawę z tego, o czy m m ówi dawny nauczy ciel greki i historii,
m im o to wszy scy kiwali potakuj ąco głowam i. Akurat we Frankfurcie, gdzie potrafiono szanować
przeszłość, w latach dwudziesty ch nadburm istrz Ludwig Landm ann, powołuj ąc się na ducha
epoki, ku wielkiem u niezadowoleniu oby wateli m iasta zastąpił trady cy j ny herb bardzo
nowoczesny m – ekspresj onisty czny m – proj ektem grafika Hansa Leistikowa. Johann Isidor
Sternberg, nieurodzony we Frankfurcie, przez całe ży cie j ednak lokalny patriota, pogładził
płonący policzek swej ukochanej córki. Do j ego nozdrzy doleciał zapach m oreli i przy wołał nigdy
niezapom niane obrazy. Nieco dłużej niż zwy kle m y ślał o nocy, której zawdzięczał to dziecko
m iłości, by ł j ednak zby t dum ny z Anny i zby t z nią związany, aby choć przez m gnienie oka m ieć
wy rzuty sum ienia.
– To j est naprawdę wspaniałe – zachwy cał się. – Piłeczki według twoj ego wzoru powinniśm y
produkować sery j nie. Już choćby z powodu Stasia Straszy dła by łaby to dla podróżny ch ty powa
pam iątka z Frankfurtu, a po ty ch wszy stkich em ocj ach wokół herbu nawet tutaj ludzie by się o nią
zabij ali. Dalibóg, nie każdego dnia człowiek m a okazj ę wy stawić w witry nie wspom nienie
stary ch, dobry ch czasów. Poczekaj no ty lko, Anno, za rok o tej sam ej porze będziesz znakom itą
partią. Obiecuj ę ci to przy świadkach. Mam ty lko nadziej ę, że nie zj awi się nie wiadom o skąd
j akiś obwieś, żeby się z tobą ożenić i zabrać m i podporę na stare lata.
– Znowu nic nie rozum iem . Zupełnie nic. Przecież ty lko wy dziergałam piłeczkę.
– My ślisz m oże, że przy właszczę sobie pom y sł swoj ej pracowitej córeczki i pozwolę, żeby nic
z tego nie m iała? Nie, drogie dziecko, w Niem czech obowiązuj e j eszcze kupiecki honor. Każdego
feniga, którego zarobim y na twoj ej piłeczce, podzielim y na pół.
Obwieś, który m iałby pozbawić trzeźwą m ieszczańską córkę z Frankfurtu rozsądku i dziewiczej
ostrożności, j uż istniał. Ze zrozum iały ch względów nie zabierał głosu. Każdy oj ciec panny na
wy daniu na pierwszy rzut oka poznałby, że ten m ężczy zna ani nie by ł człowiekiem honoru, ani nie
nadawał się na zięcia. Kolej ny raz, j ak to j uż by ło wcześniej z Clarą i Victorią i j ak wkrótce
z pewnością stanie się także z Alice, Johann Isidor przegapił m om ent, w który m j ego córka
doj rzała do wy rwania się z dom u i poszukiwała nieznany ch lądów. W kwartecie panien Sternberg
Anna pod ty m względem by ła nieco zapóźniona. Dopiero zaczy nała nadrabiać stracony czas –
ale za to od razu w siedm iom ilowy ch butach. W j ej dziewczęcy ch m arzeniach główne role
odgry wali ży j ący blisko natury wędrowiec i troj e uroczy ch dzieci, siebie zaś widziała na ławce
w ogrodzie przed swoim dom kiem , łuskaj ącą groch i robiącą na drutach skarpety. Teraz j ednak
zapragnęła wy glądać j ak Renate Müller, szy kowna m łoda aktorka, która zrobiła furorę w film ie
UFY Sekretarka osobista.
Nowa Anna z krótką fry zurką w fale i w kapeluszu z szeroką wstążką i m ały m rondkiem od
sześciu ty godni prowadzała się z dwudziestosześcioletnim dry blasem , który w niczy m nie
przy pom inał j ej dawnego ideału. Ów Siegfried o ciem noblond włosach i silny ch ram ionach
w słaby m świetle i po czterech szklaneczkach owocowej nalewki, którą zwy kł raczy ć się
w sobotnie wieczory, m iał wprawdzie ten sam zam glony wzrok co sły nny polski tenor Jan
Kiepura, święcący trium fy na wszy stkich scenach operowy ch świata i w film ie, którego Anna
ubóstwiała j ak zakochany podlotek, ale nic ponadto. Osiłek, który robił do niej słodkie oczy i prawił
j ej niewy szukane kom plem enty, nie śpiewał; gdy naszła go chęć na śpiew, potrafił się ty lko
wy dzierać. I – co aż nazby t wy raźnie zdradzały j ego nazwisko i m owa – pochodził z Bawarii.
Cudzoziem iec z krainy skórzany ch portek i pędzelka z brody kozicy przy kapeluszach nie m iał
żadnego zawodu, a w krnąbrnej głowie ty lko głupstwa i j eden dziwaczny, bezuży teczny talent:
Sepp Huber um iał po m istrzowsku grać w j oj o. Kiedy to robił, a robił to zawsze, gdy ty lko
nadarzała się okazj a, ludzie zatrzy m y wali się na ulicy, kobiety podziwiały j ego piękne zęby,
a w oczach dzieci poj awiał się pożądliwy, żebraczy wy raz. Joj o by ło wprawdzie ty lko dziecinną
zabawką, ale ulegali m u j ednako starzy i m łodzi w wielu częściach świata; Sepp, m łodzieniec
o zręczny ch palcach, pochodził właśnie z m iej scowości, w której wzięła swój początek
naj bardziej kuriozalna historia pewnego sukcesu w okresie powoj enny m . W bawarskim Fürth im
Wald, gdzie j eszcze j ako czternastolatek wierzy ł, że j ego rodzinne m iasteczko to początek i koniec
świata, wy twarzano m aszy nowo drewniane krążki do tej gry zręcznościowej , m alowane ręcznie
i eksportowane na cały świat. Sepp, urodzony w rodzinie robotników rolny ch, gdzie nikt prawie nie
zarabiał na chleb powszedni, o który się codziennie m odlił, przed sześciom a laty wy ruszy ł
w końcu do Frankfurtu. Nocował tam na m ateracu w kuchni j ednej ze swoich czterech sióstr ku
niezadowoleniu m rukliwego, rwącego się do bitki szwagra.
Zatrzy m awszy się na Klapperfeldstrasse, gdzie j ego siostra z m ężem i troj giem dzieci
m ieszkała w dwóch pokoj ach w oficy nie, próbował realizować swoj e m rzonki. Chciał zostać
policj antem – rzecz j asna tam , gdzie nikt nic o nim nie wiedział. Już j ako chłopak czuł potrzebę
władzy i respektu, ale j ego przeszłość nie pozwalała m u zostać człowiekiem szanowany m , osobą
z autory tetem . Wcześniej sza kara za spowodowanie ciężkich obrażeń ciała wy znaczy ła m u
granice. Szwagier, który żałował Seppowi nawet powietrza do oddy chania, wy korzy stał odm owną
decy zj ę w policj i, by go przepędzić.
– Raz na zawsze, ty bandy to – krzy czał w ciem ność za bratem żony.
Gorączka j oj o, która w apogeum bezrobocia pozwoliła stworzy ć nowe m iej sca pracy, zagnała
Seppa z powrotem do dom u babki. Po dniach głodu we Frankfurcie i wielkich rozczarowaniach
staruszka odkarm iała wnuczka chlebem ze sm alcem i rzodkwią z własnego ogrodu, dręcząc go
przy ty m tak nieznośnie pobożny m i sentencj am i i grożąc m u j uż od rana śm iercią, diabłem
i ogniem piekielny m , że m im o dobrej posady w warsztacie produkuj ący m j oj o po ośm iu
m iesiącach uciekł z powrotem do Frankfurtu.
W m ieście dziewczęta kręciły się łakom ie wokół olbrzy m a o szerokich barach, który żuł ty toń,
zam iast go palić, i wy cierał sobie pot z czoła chustką biało-niebieską niczy m bawarska flaga. Gdy
Anna go poznała, Sepp nie m iał wprawdzie stałej pracy, ale nie by ł bez środków do ży cia.
W regularny ch odstępach pracował u hurtownika ry b, u którego dźwigał skrzy nki i szorował beczki
na śledzie, a także w duży m składzie węgla. Jak przy darzy ło się to także Adolfowi Hitlerowi
w początkach j ego kariery, m ieszkał w noclegowni dla m ężczy zn. To podobieństwo bardzo go
absorbowało.
W dom u, który udzielił m u schronienia, czuć by ło przy palony m i kartoflam i, kuchenny m i
odpadkam i i potem . Stał on w pobliżu Dworca Wschodniego i nie cieszy ł się wśród m iej scowy ch
dobrą sławą. Szy kownej pannie z Frankfurtu takie szczegóły zostały w całości oszczędzone.
Cwaniak z Bawarii poznał Annę akurat przed pasm anterią Sternberg przy Hasengasse. W ty m
brzem ienny m w skutki m om encie drapowała na wy stawie bordiury, zarzucała żółty j edwab na
bezgłowego m anekina, odsłaniaj ąc przy ty m nogi bardziej , niż to zwy kle robiła podczas
dekorowania witry ny.
Od tej chwili ży cie Anny zaczęło się toczy ć w tem pie, które absolutnie nie pasowało do j ej
powściągliwego usposobienia. Nie każdego wieczoru j adła kolacj ę przy rodzinny m stole, j uż rano
nakładała róż na policzki, także w dni powszednie nosiła j edwabne pończochy i codziennie
zm ieniała bieliznę. Ledwie po ty godniu Josepha, na której słuchu nie m ożna by ło wprawdzie
polegać tak j ak dawniej , ale która ciągle j eszcze wiedziała, co w trawie piszczy, zakom unikowała
swej chlebodawczy ni:
– Nasza Anna m a j akiegoś abszty fikanta. A j akby m nie łaskawa pani py tała, to nie j est on tak
całkiem koszer.
Inaczej niż wielu m łody ch m ężczy zn, którzy nie nauczy li się m ówić, co czuj ą, Sepp Huber by ł
człowiekiem , który chciał rozm awiać i to czy nił. W gospodzie w Altbornheim , urządzonej tak,
j akby przy tulność wciąż j eszcze by ła pierwszą zasadą m ieszczan, o swoich przem y śleniach
inform ował też inny ch gości. Podczas wspólny ch spacerów ulicą Im Prüfling wy głaszał ty rady
o cierpieniach świata i własny ch planach na przy szłość. Także przy popularny ch nowo
założony ch zieleńcach przy Röderbergweg – na ich widok większość ludzi z zachwy tu traciła
m owę – nowy towarzy sz Anny rozprawiał bezustannie – naj częściej o rzeczach, który ch sam
j eszcze nie rozum iał. Co rusz bawarski osiłek perorował o nowy ch czasach, które wnet nadej dą.
Szczegóły swoich wizj i przy szłości Sepp przej ął od pewnego kom pana z noclegowni, który zwrócił
j ego uwagę na plakat narodowy ch socj alistów wiszący na słupie ogłoszeniowy m niedaleko
Dworca Głównego. Robotnik z włosam i koloru słom y i śnieżnobiały m i zębam i śm iał się na nim
j ak ktoś, kom u z nieba spadaj ą kiełbasa i słonina. Wy wij ał ciężkim m łotem , a napis na plakacie
głosił: „Chcem y pracy i chleba – głosuj cie na Hitlera”. Właśnie tego, pracy, chleba oraz golonki,
pieczeni rzy m skiej i klopsów do sy ta chciał też Sepp Huber. Tak na m arginesie, j eszcze nigdy nie
poszedł na wy bory. By ł zdania, że osoby karane w ogóle nie powinny głosować.
Z zasady Sepp m ówił „m y ”, gdy m owa by ła o j ego własnej przy szłości. Anna to zauważy ła,
chociaż nie m iała wy czucia j ęzy kowy ch niuansów. Uznała j ednak tę liczbę m nogą za bawarską
osobliwość j ęzy kową. Właśnie dlatego, że wy rosła w otoczeniu unikaj ący m głośnego m ówienia,
a ty m bardziej dosadny ch słów, Sepp wy dał się j ej szczególnie m ęski i pełen tem peram entu.
Kiedy tak perorował, czuła wręcz niej akie podniecenie, które brała za szczęście. Raz j ednak
śm iały rezoner tak j ą zbił z tropu, że poczuła się niepewnie, ba, przestraszy ła się.
Z przy m rużony m i oczam i m ężczy zna u j ej boku grzm iał: „Ży dowskie pachołki j eszcze się
zdziwią”. Walnął kuflem w stół tak m ocno, że nawet goście przy szy nkwasie odwrócili się w ich
stronę. Annie tak zaschło w gardle, że ledwie m ogła przełknąć ślinę. Wy ciągnęła ram iona j ak
dziecko, które zaraz się przewróci. Jej srożący się towarzy sz j ednak z powrotem ucichł; patrzy ł na
nią wzrokiem budzący m takie zaufanie, j akby właśnie zwiózł plon z pola.
– Zdrowie – powiedział i zlizał pianę z ust.
Słowo „pachołek” Anna przeczy tała kiedy ś w elem entarzu, ale nigdy go nie sły szała. Kiedy
więc Sepp sięgnął po j ej rękę, a ona poczuła j ego siłę i m oc, ponownie doszła do wniosku, że m a
ty lko zwy kłe problem y z dialektem bawarskim . W nocy się obudziła. Uj rzała się znów, j ak siedzi
w knaj pie, usły szała gadaj ącego Seppa i zobaczy ła gapiący ch się na nich ludzi przy kontuarze.
Wy razistość tej sceny odebrała j ej naj pierw spokój , potem także sen, a na koniec poczucie, że
Sepp to wy j ątkowy m ężczy zna. Postanowiła j ak naj szy bciej porozm awiać z Erwinem .
Anna raczej stroniła od polity ki. W luty m , inaczej niż oj ciec i brat, ani dnia nie przej m owała się
ty m , że Austriak Adolf Hitler otrzy m ał oby watelstwo niem ieckie i w Braunschweig został
zaprzy siężony j ako wy soki urzędnik państwowy. Mim o to zrozum iała, że Sepp Huber m ówił
o nazistach i że tracił przy ty m opanowanie, a j ego twarz wy krzy wiała się gry m asem , j akby
ścigał go szatan.
– Jeszcze – głosił przy każdej okazj i – wy stawią tam ty m rachunek.
Anna nie wiedziała dokładnie, kto to by li ci naziści i czego chcieli, ale dotarło do niej , że
w dom u Sternbergów naziści by li stały m powodem gorący ch dy skusj i i wielkiego wzburzenia.
Nawet pani Betsy włączała się w ferwor burzliwy ch rozm ów prowadzony ch w salonie. Tak więc
prostodusznej Annie, która chciała po prostu cieszy ć się ty m , że pierwszy raz w j ej
dwudziestoczteroletnim ży ciu zainteresował się nią m ężczy zna, ty lko przez dwa ty godnie dane
by ło buj ać w obłokach i napawać się pierwszą m iłością. Jeszcze zanim zdąży ła spy tać Erwina
o związek m iędzy m ężczy znam i i aktualny m i wy darzeniam i, siłą własnego rozum u doszła do
tego, że Sepp Huber, m ówiąc „m y ”, m iał zasadniczo na m y śli właśnie nazistów. Jeszcze zanim
zaczęło j ej to świtać, stało się dla niej j asne, że dziarski m istrz j oj o z Bawarii nigdy nie przestąpi
progu dom u przy alei Rothschildów 9. Tego wieczoru płacz ukoły sał j ą do snu.
– No i j ak, Anno? – odezwał się oj ciec. Skubnął kołnierzy k j ej sukienki i uśm iechnął się
w przestrzeń. Mim o żony obdarzonej poczuciem hum oru i um iej ętnością śm iania się z sam ej
siebie, Johann Isidor nigdy nie rozwinął w sobie beztroski pozwalaj ącej żartować z ludzi. – Gdzież
to buj asz m y ślam i?
– My ślę o tobie – wy j ąkała Anna. Ona także nie znała się na lekkości by tu.
– Chciałby m , żeby m oj a starsza wnuczka też tak m ówiła. Popatrz ty lko na tego głuptaska.
Chociaż Claudette, gdy m iała na sobie błękitną taftową sukienkę i j edwabne pończochy, które
dziadek kupił j ej j uż j esienią na lekcj e tańca, nie pozwalano brać psa na kolana, to Snipper właśnie
tam siedział. Foksterier by ł obdarzony ty m sam y m urokiem co j ego pani. Młody psiak cieszy ł się
każdy m haustem ży cia i z palca wskazuj ącego lewej ręki Claudette zlizy wał sły nną bitą śm ietanę
Josephy, ubij aną z cukrem waniliowy m i od trzy dziestu lat budzącą zachwy t gości w dom u
Sternbergów. Delektowała się nią także starsza dam a w fioletowej bluzce, o której nadal nie by ło
wiadom o, kto j ą zaprosił. My ślała o pewny m m łodzieńcu z głową w lokach i ciężko wzdy chała.
Mawiał on, że kawa m usi by ć czarna j ak noc, gorąca j ak piekło i słodka j ak m iłość.
Psi sm akosz m erdał ogonem i szczekał wy sokim głosem swy ch szczenięcy ch dni. Mała
solenizantka, która znudziła się piłeczką z herbem Frankfurtu, m u wtórowała. Miała rum iane
policzki i czekoladę rozsm arowaną wokół buzi. Victoria pogłaskała rozbawioną córeczkę palcem ,
na który m lśnił pierścionek z bry lantem . Ona sam a by ła j ednak m niej rozbawiona, niż m ożna by
oczekiwać na pierwszy ch urodzinach j ej pierworodnego dziecka. Jeśli się nie m y liła, gdy
sporządzała wpis do dzienniczka, to dokładnie za osiem m iesięcy nie ty lko Fanny będzie
w centrum zainteresowania rodziny. Jej m atka popatrzy ła na swego m ęża; ży czy ła m u choćby
j ednego dnia takich trudów, j akie przez dwanaście m iesięcy m usiała ponosić, by wrócić do
dawnej figury. Zastanawiała się, czy by ł niem ądry czy bez skrupułów, czy j edno i drugie, i doszła
do wniosku, który j ą przeraził. Gdy j ednak Fritz zauważy ł spoj rzenie żony i m rugnął do niej ,
odpowiedziała ty m sam y m . W końcu Victoria Feuereisen wciąż j eszcze by ła zdolną aktorką.
– Chcę m ieć dwanaścioro dzieci i m ęża j ak aktor Willy Fritsch – opowiadała właśnie Claudette
pewnej dam ie, która w j edny m j edy ny m zdaniu wy raziła podziw dla j ej psa, lakierków
i piękny ch gęsty ch włosów. Na stoliku herbaciany m w j adalni stał gram ofon, odtwarzał szlagiery
sekstetu Com edian Harm onist. Doktor Feuereisen sam się nim i obdarował z okazj i pierwszy ch
urodzin swej córki. Zarówno j ego m atka, j ak i teściowa wy raziły dezaprobatę zm arszczeniem
brwi.
– Zawsze próbowałam zapoznawać dzieci z dobrą klasy czną m uzy ką – powiedziała
zdegustowana pani Betsy.
– I pom ogło? – spy tał zięć.
Roześm iał się j ak uczniak, którem u j uż za pierwszy m razem udało się przeszm uglować do klasy
proszek do kichania, i zanucił m elodię piosenki Weroniko, już wiosna jest.
– Gdy cały świat szalej e wiosną – zawtórował m u Erwin z salonu – Weroniko, szparagi rosną.
Również inni goście po zj edzeniu kanapek z m ary nowany m łososiem i pierwszy m toaście
urodzinowy m wzniesiony m m usuj ący m reńskim rieslingiem , by li rozbawieni. Gustel – w czarnej
sukience i biały m czepeczku, nadąsana j ak zwy kle – wniosła srebrną tacę z gruby m i, okrągły m i
krom kam i białego chleba i m edalionam i z sarniny. Na każdy m leżał glazurowany krążek
pom arańczy. Johann Isidor żuł z przy j em nością. Owoc schował pod policzkiem . Robił tak zawsze
j ako dziecko ze sm akoły kam i z m atczy nej kuchni i dziwił się, że wciąż j eszcze potrafi m ówić,
j akby m iał puste usta. Spy tał żonę, dlaczego sam i nie obchodzili tak uroczy ście pierwszy ch
urodzin własny ch dzieci.
– Chociaż Ottona – dodał i ugry zł się w j ęzy k.
– By liśm y – odważy ła się powiedzieć Betsy – zby t zaj ęci ty m , żeby się asy m ilować. Nie
wy starczy łby nam nasz ży dowski klan w charakterze gości, inaczej niż Friedrichowi.
Doktor Nathan Rosenbusch, em ery towany nauczy ciel gim nazj alny, j uż po raz trzeci kazał
sobie napełnić kieliszek winem m usuj ący m . Wpatry wał się w obfity biust Gustel i nie m ógł
uwierzy ć w to, co absorbowało j ego uwagę.
– Który z liczny ch panów j est oj cem Claudette? – siwowłosy filut spy tał Clarę. Ta wy ciągnęła
przed siebie obie ręce, by pokazać ciekawskiem u indagatorowi, że nie nosi obrączki, ale on
zrozum iał to opacznie.
– Ja też j estem wdowcem – powiedział ze zrozum ieniem .
Przez m om ent oboj e, stary m ężczy zna i m łoda kobieta, patrzy li za okno, gdzie drzewa, j ak to
we Frankfurcie, uprzedziły nadej ście lata, a gołębie wśród listowia gruchały o m iłości. Nathan
Rosenbusch j ako pierwszy powrócił ze swoich wędrówek do przeszłości. Energicznie, j akby znów
stał na katedrze i nauczał m oresu uczniów z ósm ej klasy, powiedział „nie”. Wstał, spręży sty m
krokiem j ak m łody m ężczy zna, uśm iechaj ąc się, podszedł do Victorii, która siedziała w wy sokim
fotelu obity m czarno-żółty m j edwabiem i karm iła Fanny kawałkiem ciasta m arm urkowego.
Doktor Rosenbusch, o który m j ego przy j aciele opowiadali, że serce m u pękło, gdy pewnego
m roźnego sty czniowego dnia m usiał pochować żonę, skłonił się nisko, j akby prosił o następny
taniec. Z uśm iechem , którem u nie oparłaby się sam a Wenus, wy j ął z ram ion m atki Fanny z buzią
w czekoladzie. Powoli okręcił się wkoło, następnie podszedł z dzieckiem do gram ofonu w j adalni
i zaczął śpiewać. Fanny j uż po pierwszy ch taktach dm uchnęła m u w kark okruszkam i ciasta. Gdy
piosenka się skończy ła, j ej oj ciec wy łączy ł aparat.
W dni, gdy j ego nastrój odpowiadał j ego wiekowi, Nathan Rosenbusch m iał cienki, świszczący
głos. Gdy j ednak zapom inał o ranach, j akie zadało m u ży cie, głos ten stawał się m ocny i pełny.
Em ery towany nauczy ciel odśpiewał wszy stkie zwrotki o Weronice wiosną, następnie szlagier
Przyjaciel, dobry przyjaciel spopulary zowany dzięki Trzem przyjaciołom, film owi z Heinzem
Rühm annem i na ży czenie oży wiony ch słuchaczy raz j eszcze zaintonował Weronikę.
Gdy znakom ity śpiewak doszedł do zwrotki „Obm y śla śm iało m ałżonek, j ak trafić do
pokoj ówki”, nieco się j ednak zm ęczy ł – przy puszczalnie dlatego, że zby t wy raźnie przy pom niał
sobie pewną Minkę w służbówce w rodzicielskim dom u. Z Fanny, która nie by ła zm ęczona ani
trochę i obiem a rączkam i m achała do swego ludu, starszy pan zbliży ł się do fotela, na który m
siedziała Victoria. Ta usunęła się nieco. Mrugnęła do niego tak um iej ętnie j ak dawniej , czego
nauczy ła się w czasach nadziei od swego nauczy ciela aktorstwa, i powiedziała:
– Musiał pan niechy bnie śpiewać w operze, drogi panie.
Doktor Nathan Rosenbusch, szanowany nauczy ciel gim nazj alny na em ery turze, profesor greki
i historii, znany wśród uczniów ze swego dowcipu i osławiony z racj i swej krzepkiej prawicy, by ł
tak wy czerpany, że oczy sam e m u się zam y kały, ale udało m u się j eszcze raz odgonić senność.
– Przy szedłem ty lko, żeby wam ży czy ć szczęścia – rzekł, a m ówił tak powoli i wy raźnie, j akby
cy tował Odyseję. – Chciałby m wy powiedzieć bardzo szczególne ży czenie. Oby to zachwy caj ące
dziecko nigdy nie usły szało nazwisk Adolfa Hitlera czy Josepha Goebbelsa.
Nikt nie powiedział słowa. Wszy scy, z wy j ątkiem j ednej osoby, wpatry wali się zszokowani
w podłogę. Mężna Claudette obj ęła wzrokiem zam ilkłe towarzy stwo. Buj aj ąc nogam i, pochy liła
się ku m atce. Z nieustraszonością, której zazdrościli j ej głupi i m ądrzy, odważni i tchórze,
zachichotała:
– Ten poczciwy człowiek uważa się chy ba za dwunastą wróżkę przy koły sce Śpiącej Królewny.
6
N O W E C Z A S Y ,
N O W Y C Z Ł O W I E K ,
N O W Y J Ę Z Y K
S t y c z e ń – k w i e c i e ń 1 9 3 3
Sy lwestra w ty m roku nie będzie. – Johann Isidor siąknął w chustkę do nosa. Gdy to m ówił, rokowi
ty siąc dziewięćset trzy dziestem u drugiem u pozostało j eszcze trzy dzieści sześć godzin
i dwadzieścia m inut. – Nie j esteśm y w nastroj u do zabawy. – Jego oczy by ły zaczerwienione,
wargi spierzchnięte, a głos zachry pnięty.
– Biedny, sm utny dziadzia-m iś – powiedziała współczuj ąco Claudette.
Czuły m określeniem ze swego dzieciństwa przewinęła ży cie o lata do ty łu i sam a zwabiła się
w pułapkę. Często odczuwała tęsknotę za beztroskim i czasam i lalek i baśni i m ały m ,
pom alowany m na czerwono sklepikiem , w który m wuj ek Erwin – w kapeluszu i z laseczką – zwy kł
kupować funt m ąki i trzy torebki czarodziej skiego cukru. A niekiedy także porcj ę zapachu
różanego i naparstek gwiezdnego py łu.
Z trudem j edy nie Claudette wy rwała się ze szponów nostalgii. Potrząsnęła głową i potarła
czoło, by j e wy gładzić. Sądziła, że j edy ny m powodem złego nastroj u dziadka by ło silne
przeziębienie, i poczuła wielką ochotę, by przy pom nieć m u przy słowie, który m j ą od lat i ku j ej
ubolewaniu do dzisiaj j eszcze częstował. Zam ierzała powiedzieć: „Miłość własna m ąci wzrok”,
ale zam iast tego uśm iechnęła się naj m ilej , j ak um iała, a nawet taktownie zam arkowała lekki dy g.
By ła bowiem dziewczy nką nie ty lko m ądrą, lecz także obdarzoną zm y słem dy plom aty czny m ,
a ponadto niewdzięczność by ła równie obca j ej naturze, j ak raniące uwagi, które inny m
panienkom w j ej wieku przy chodziły z taką łatwością, j akby bezduszność uważały za oznakę
dorosłości.
Chanuka, święto świateł i dziecięcej radości, odby ła się ledwie czternaście dni wcześniej .
Dziadek, którego surowość z czasów, gdy by ł m łody, na stare lata stała się j uż ty lko przy kry wką
dla pobłażliwości, m im o gwałtowny ch protestów j ej m atki, spełnił naj gorętsze m arzenie wnuczki,
tej m ałej Circe o czarodziej skiej m ocy. Tuż przed Chanuką „dziadzia-m iś” udał się z Claudetką,
j ak j ą nazy wał, do dom u towarowego Wronkera – żeby kupić j ej nową torbę szkolną, której pilnie
potrzebowała. Ty m czasem w torbie ze sklepu znalazł się zapakowany wełniany płaszcz w kolorze
burgunda z kołnierzem i paskiem z białego królika. Claudette m arzy ła o nim od początku j esieni
i regularnie zapewniała, że gdy dostanie ten płaszcz, nigdy w ży ciu nie będzie j uż niczego
pragnęła. Jako niespodziankę dziadek, specj alista od rozpuszczania dzieci, wetknął do prawej
kieszeni płaszcza dwadzieścia m arek. W lewej Claudette znalazła m ałego srebrnego m isia,
zawieszkę do bransoletki z kółeczek. Teraz pobrzękiwała tą bransoletką. Nie m iała serca by ć
niedelikatna i zwracać swoj em u dobroczy ńcy uwagi na to, że reszta rodziny cieszy ła się dobry m
zdrowiem i w sy lwestra z pewnością m ogłaby znieść trady cy j ny poncz i wesołość.
Za sprawą swej sy tuacj i rodzinnej Claudette nadzwy czaj wcześnie rozwinęła w sobie insty nkt
rozpoznawania granic, niezbędny do utrzy m ania pokoj u wśród bliskich. Zresztą i tak nie by ła
buntowniczy m podlotkiem , którego ciągnie na bary kady. Zawsze wiedziała, kiedy powinna
m ilczeć, kiedy protest j est bezsensowny, wiedziała też, że większość decy zj i podej m uj e czas.
Chociaż dopiero co zakończy ła lekcj e tańca i cała rzesza j ej wielbicieli cisnęła się, by zaprosić
obiekt swy ch westchnień na który ś z liczny ch bali sy lwestrowy ch odby waj ący ch się we
Frankfurcie, m usiała wszy stkim adoratorom dać kosza. Królowa walca z alei Rothschildów 9
dopiero w czerwcu kończy ła piętnaście lat – nie by ło więc m owy o ty m , by m ogła wy j ść gdzieś
z m ężczy zną, czy to m łody m , czy starszy m . Ty m bardziej pragnęła powitać Nowy Rok
przy naj m niej radośnie, przy ukochany m gram ofonie.
– Ostatecznie kiedy będę stara, chcę wciąż pam iętać rok ty siąc dziewięćset trzy dziesty trzeci –
snuła swe wizj e przy stole w j adalni babki. – Każdą m inutę. Od sam ego początku.
– Zrobię, co będę m ogła – obiecała Josepha. – Przy naj m niej nie będziesz m usiała rezy gnować
z m oich pączków z powidłam i śliwkowy m i, dziecko. To by dopiero by ło. Bez pączków nie m a
przecież słodkiego roku. Każdy to wie.
– I tak rok nie będzie słodki – westchnął pan dom u. – To też każdy wie.
Pani Betsy nalała m u świeżej herbatki z kwiatów bzu.
– Przestań – napom inała. – Skończ wreszcie z ty m wieczny m czarnowidztwem . Wy,
m ężczy źni, j esteście wszy scy tacy sam i. Hołubicie swój pesy m izm j ak pieska pokoj owego.
Wy starczy, że ten przeklęty austriacki m alarzy na otworzy usta, żeby ziewnąć, a wy j uż trzęsiecie
portkam i ze strachu. Weź się przy naj m niej w sy lwestra w garść i nie psuj dziecku hum oru.
Hum or Claudette m iał się całkiem dobrze. Jej partner ze szkoły tańca – budzący zazdrość
wszy stkich koleżanek, dobrze wy chowany, wy sportowany m łodzieniec z bogatego dom u, który
poza szkołą nosił bry czesy i tweedowe m ary narki, specj alnie sprowadzane przez j ego oj ca
z Edy nburga – także po balu na zakończenie kursu pozostał j ej wierny. W każdą sobotę Hans-
Dieter Bergm ann z równiutkim przedziałkiem pośrodku głowy odprowadzał j ą po lekcj ach do
dom u. W co drugie niedzielne popołudnie zapraszał j ą do kina, a potem na tort śm ietankowo-
serowy do niedużej kawiarenki przy Glauburgstrasse, gdzie by wali głównie m łodzi ludzie. Pani
Friederici, kierowniczka szkoły tańca, nalegała, by Claudette j ako gość uczestniczy ła w kursie dla
zaawansowany ch, wy j ątkowo bowiem zgłosiło się więcej chłopców niż dziewcząt. A szczy tem
szczęścia by ło to, że rodzice j ednej z koleżanek, Elene, planowali na Zielone Świątki podróż do
Pary ża i na usilne prośby córki zaprosili także Claudette. Claudette by ła dum na i nie m ogła się
doczekać tego wy darzenia. Stało przed nią j ednakże zadanie herkulesowe: m usiała przekonać
scepty czną m atkę, że von Kossigkowie to właściwe towarzy stwo dla córki. Clara uważała Elene za
głupią i arogancką, a j ej ary stokraty czny ch rodziców za nastawiony ch co naj m niej lekko
anty sem icko – na każdy m zebraniu klasowy m m ieli zwy czaj wy py ty wać Clarę o nazwisko, by
m arszcząc czoła, zapisy wać j e w oprawiony w aksam it notesik z herbam i. Claudette m artwiło to,
że wuj Erwin, zwy kle gotów sekundować siostrzenicy, ty m razem przy znawał racj ę swej siostrze.
– „Jeśli j akiej ś dziewczy ny nie śm iałby ś zapragnąć poślubić” – zacy tował nieloj alny wuj ek –
„nie zniżaj się do tego, by by wać gościem w j ej dom u”.
– A co to m a znowu znaczy ć?
– To Theodor Storm , m oj e niewinne dziecko. Jeśli by ś m iała zaufać j akiem uś niem ieckiem u
poecie, to właśnie Storm owi.
– Ale j a nie chcę poślubić Elene – odparowała siostrzenica. – Chcę z nią ty lko poj echać do
Pary ża.
Ostatniego dnia starego roku okazało się, że Claudette nie m usiała wy lewać łez z tego powodu,
że om inęła j ą zabawa sy lwestrowa. Z wy soką gorączką leżała w łóżku z psem w obj ęciach,
m okry m okładem na szy i i co j ej się j eszcze nigdy nie zdarzy ło, z płonącą głową wy rzucała sobie
wszy stkie swoj e grzechy i przewiny. O ósm ej wieczorem zj adła trzy pączki Josephy, wy dały j ej
się j ednak m niej słodkie niż zwy kle, a powidła śliwkowe za gęste; to podwój ne nieszczęście
zinterpretowała j ako skierowane specj alnie do niej ostrzeżenie. Przerażona postanowiła, że
w nowy m roku będzie siedzieć codziennie przy naj m niej dwie godziny nad lekcj am i i nareszcie,
czego wy m agała j uż kilka ty godni tem u nauczy cielka piątej klasy, przeczy ta Egmonta Goethego.
Przełom lat i bicie dzwonów witaj ące nadej ście pierwszej godziny skruszona pacj entka przespała.
Śniły j ej się Pary ż i m iłość, i że w złoty ch sandałkach tańczy wokół wieży Eiffla. Rano, na
naj lepszej drodze do wy zdrowienia, opowiedziała Snipperowi, swem u m ilczącem u psu, że nigdy
nie pój dzie z żadny m m ężczy zną do łóżka przed ślubem .
– Nie z powodu m oralności – tłum aczy ła przedwcześnie doj rzała m ądrala – ale z powodu
dzieci.
Jej dziadek wy kurował się nieoczekiwanie szy bko ze swoich fizy czny ch dolegliwości. Ze
skruchą stwierdził, że oczy wiście m ógłby wy pić ły czek m usuj ącego wina za stary rok. Przy
pierwszej filiżance kawy w roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim wsty dził się, że nawet
nie próbował walczy ć ze swoim i lękam i i przeczuciam i i że w ten sposób pozbawił rodzinę
trady cy j ny ch drobny ch świąteczny ch radości. Prasa, w którą wierzy ł j ak niegdy ś w sierpniu
ty siąc dziewięćset czternastego roku w słowa swego cesarza, nastroiła go bardziej opty m isty cznie
niż w ostatnich m iesiącach.
Nadziej a by ła dla Johanna Isidora Sternberga i dla wszy stkich, którzy chcieli wierzy ć w kraj
poetów i m y ślicieli, nakazem chwili. W końcu nawet prezy dent Paul von Hindenburg i kanclerz
Rzeszy Kurt von Schleicher głosili opty m izm . Pani Betsy położy ła przed m ężem w j ego
gabinecie egzem plarz „Frankfurter Zeitung” z pierwszego sty cznia ty siąc dziewięćset
trzy dziestego trzeciego roku z dopiskiem „No i co?!” podkreślony m na czerwono. Z krzepiącą
radością j ej m ałżonek czy tał: „Potężny narodowosocj alisty czny atak na dem okraty czne państwo
został odparty... Sam o ży cie zm usiło nas, by powrócić do tego, co tak wielu gotowy ch by ło
z lekkim sercem wy rzucić za burtę: do rozsądku”.
– Nic nie zostało odparte – powiedział Erwin pod koniec m iesiąca. – No i gdzie ten rozsądek?
Trzy dziestego sty cznia prezy dent Rzeszy Paul von Hindenburg m ianował Adolfa Hitlera
kanclerzem . W Berlinie j ego ry czący zwolennicy, wiwatuj ący histery cy, członkowie SA i SS,
by li żołnierze frontowi i tłum y ludzi wznoszący ch szum ne hasła w długich m arszach
z pochodniam i świętowali ostateczny trium f uwodziciela. Przez pięć godzin. Z wy j ątkiem Radia
Bawarskiego wszy stkie rozgłośnie em itowały dwudziestom inutową relacj ę z tej berlińskiej nocy.
– Bawarczy cy zawsze m uszą się wy łam y wać – zauważy ł Johann Isidor. Nikt nie wiedział, co
m iał na m y śli.
Nikt też nie wiedział, czy Josepha m ówiła serio, gdy wnosząc zupę, spy tała:
– Czy ten Hitler będzie teraz naszy m nowy m cesarzem , czy nie?
– Niestety nie, Josepho, chociaż przy rzekł, że poprowadzi nas ku świetlanej przy szłości.
– Bogu dzięki Frankfurt to nie Berlin – skom entował doktor Mey erbeer.
Dawny lekarz dom owy i przy j aciel rodziny został nadprogram owo zaproszony na kawę, aby
wspólnie om ówić nową sy tuacj ę.
– Frankfurt by ł zawsze intelektualny m centrum Niem iec – perorował, dźgaj ąc ły żeczką
powietrze. – Już w średniowieczu szczurołapów zapędzano do Menu, ani zipnęli. A co się ty czy
nas, to Frankfurt wie, co zawdzięcza swoim Ży dom .
Jego żona, która rzadko się z nim zgadzała, gdy ż uważała go za stetry czałego i j eszcze bardziej
gadatliwego niż w m łodości, przy taknęła.
– We Frankfurcie ludzie zawsze wiedzieli, co wy pada. Już m ój dziadek to m ówił – dodała.
– A m ój m awiał, że okazj a czy ni złodziej a – przy pom niała sobie gospody ni. Po chwili spy tała,
czy goście m aj ą ochotę na j eszcze j eden kawałek tortu czekoladowego. Doktor i żona podsunęli
talerzy ki i delektowali się bitą śm ietaną.
– Josepha m usi m i wreszcie zdradzić, j ak ona to robi – powiedziała pani Mey erbeer.
– Chętnie to uczy ni – zapewniła z em fazą pani Betsy.
Wcale nie m iała zam iaru, j ak przy sięgała rano Josephie przy pieczeniu tortu czekoladowego,
z powodu garstki zwariowany ch nazistów dać sobie ukraść popisowe dzieło swej kuchni.
Johann Isidor m ieszał kawę, raz w prawo, raz w lewo. Prawie nie brał udziału w rozm owie,
chociaż to on czuł potrzebę wy m iany zdań w m ęskim gronie. Dopiero żegnaj ąc gości, odzy skał
głos.
– Ani trochę nie podoba m i się ton naszy ch nowy ch władców – rzekł. – Nie um iej ą nawet
poprawnie wy m ówić słowa „dem okracj a”.
– Bo też te łaj daki wcale nie zam ierzaj ą go wy m awiać – powiedział Erwin następnego dnia.
On także usły szał gdzieś to zdanie.
– To dość zabawne, że w wieku siedem dziesięciu trzech lat lepiej m i się rozm awia z m oim
sy nem niż z większością ludzi. Przepraszam , Erwinie.
– Nie m a za co. Są oj cowie, którzy dopiero w grobie zauważaj ą, że warto by ło rozm awiać
z własny m i sy nam i.
Oj ciec i sy n, nie m ówiąc nic Betsy, która wkraczanie w swój kobiecy rewir uważała za obrazę,
poszli na stry ch, żeby sprawdzić, czy j est tam j eszcze stare drzewce do flagi z czasów woj ny.
– Czy sto profilakty cznie – zapewniał Johann Isidor. – Nigdy nie wiadom o, co się człowiekowi
przy darzy.
– Fakty cznie nie wiadom o – przy znał m u racj ę Erwin.
Szczerzy ł się w uśm iechu j ak wtedy, gdy by ł zuchwały m chłopakiem , gdy prowokacj a
i sprzeciw dodawały m u dziecięcego anim uszu. Na kiepskim oświetleniu stry chu wciąż j eszcze
m ożna by ło polegać. Tania lam pa z j edną j edy ną żarówką, zwisaj ąca ze środkowego sznura na
bieliznę, na ży czenie oszczędnej pani dom u przez trzy dzieści trzy lata zapewniała niskie rachunki
za prąd w dom u, a sy na chroniła przed odkry ciem j ego sekretów – pierwszego papierosa,
pierwszego pocałunku – i w latach zwątpienia, kiedy to nie wiedział, czy chce ży ć, czy um rzeć.
Ponieważ Erwin czy tał nie ty lko „Frankfurter Zeitung”, ale coraz częściej również „Vorwärts”,
pism o Socj aldem okraty cznej Partii Niem iec, nadto regularnie rozm awiał z pewny m kelnerem
z kawiarni, który swą wizj ę świata przej ął od oj czy m a kom unisty, m ógł więc w każdy m
m om encie iść z oj cem w zawody o to, kto j est większy m pesy m istą. Przy okazj i za kufrem
ciotecznej babki Jettchen znaleźli zarówno starą żerdź do flagi, j ak i nowiutki woj skowy tornister,
który Otto m iał dostać na swoim pierwszy m urlopie z woj ska, a którego po dwóch m iesiącach
woj ny j uż nie potrzebował.
– Twoj a m atka m a racj ę. Mężczy źni nie m aj ą czego szukać na stry chu. Żeby ty lko nie znalazła
tornistra.
– Znaj dzie, znaj dzie. My ślisz, że ty lko m y szukam y stary ch ty czek od flagi?
– Ach, Erwinie, j akże się te czasy zm ieniaj ą. Przez całe lata nie m ogłem się pogodzić z ty m , że
obstawałeś przy swoim m alarstwie. Marzy łem , że będziesz studiował prawo i uzy skasz ty tuł
doktora. A dzisiaj j estem szczęśliwy, że m asz arty sty czny zawód. W szkole Städla chy ba nie
zaj m uj ą się tą całą polity czną wrzawą.
– Nie – odpowiedział Erwin, choć j ego wiedza tem u przeczy ła.
W Miej skiej Szkole Rzem iosła Arty sty cznego Städla, w której Erwin m iał nadziej ę zostać
któregoś dnia asy stentem sły nnego m alarza Maxa Beckm anna, nikt j uż nikom u nie ufał.
Przebąkiwano, że oprócz Beckm anna na „liście do odstrzału” są także profesorowie Baum eister,
Scheibe i Schuster. Erwin zastanawiał się, w który m m om encie sy nowie m aj ą obowiązek
oświecić oj ców. Czy potrzeba chronienia starego człowieka nie j est ważniej sza niż m ęska
powinność spoj rzenia prawdzie w oczy ?
– W końcu obraz to obraz – konty nuował Johann Isidor. – Obraz nie wy powiada się o polity ce.
Tego nie podważą nawet nowi władcy.
Chociaż w poniedziałek zaplanowane by ło duże pranie, a to z poprzedniego ty godnia czekało
w koszu na wy prasowanie, pani Winkelried nie poj awiła się w pracy. W piątek ty lko pobieżnie
zam iotła schody w sieni, nie wy tarła ich na m okro ani nie zapastowała, chociaż zawsze to robiła.
Nie poszła też, j ak zwy kle, do Clary. Betsy postanowiła surowo zbesztać sprzątaczkę i zwrócić j ej
uwagę na to, że taki naganny stosunek do pracy i obowiązków w niczy m nie uzasadnia wy sokiej
stawki za godzinę, j aką j ej od lat płacono.
– Może j est chora – zastanawiała się Betsy w południe. Josepha wlała przeznaczoną dla pani
Winkelried grochówkę do wazy i garnirowała j ą pokroj ony m szczy piorkiem . – Ostatnio wy daj e
m i się często przeziębiona.
– Na to, co j ej j est, nie potrzeba chustki do nosa – zdiagnozowała Josepha. – To ty lko hucpa.
Ale za to wielka.
– No, no – zdziwił się pan dom u.
Jego ły żka uderzy ła o brzeg talerza. Josepha nigdy nie m iała zwy czaj u przej m owania
ży dowskich wy rażeń, który ch uży wano w rodzinie Sternbergów. Johann Isidor zam ierzał właśnie
spy tać j ą, czy to, co akurat usły szał, m a j akieś znaczenie, a j eśli tak, to j akie, j ednak raptownie
uświadom ił sobie, że ta sy tuacj a go krępuj e.
– No, no – zdziwił się ponownie.
Ty m razem to zdziwienie doty czy ło j ego sam ego.
We wtorek w skrzy nce na listy leżała koperta – bez nadawcy i znaczka, za to z naklej ony m
obrazkiem z j akiej ś gazety. Wy krzy wiony gry m asem diabeł z haczy kowaty m nosem siedział przy
stole i liczy ł pieniądze. W kopercie znaj dowała się kartka wy rwana z zeszy tu do rachunków. List
by ł od pani Winkelried i nie m iał ani daty, ani grzecznościowego zwrotu na początku. „Nie będę
j uż sprzątać u was, Ży dów – kom unikowała – i oczekuj ę, że wy płacicie m i wy nagrodzenie za
następne trzy m iesiące. W przy padku uchy lenia się od tego będę zm uszona wstąpić na drogę
sądową”. Nie by ło wątpliwości, że ostatnie zdanie pani Winkelried napisała po konsultacj i
z prawnikiem .
– Zdaj e m i się, że sprząta u adwokata na Untere Berger Strasse – rzekła pani Betsy. Głos j ej drżał,
ręce także. – Że też prawnik po studiach daj e się wy korzy stać do czegoś takiego! Nasz Fritz nigdy
by tego nie zrobił.
– Jak dostanę tę babę w swoj e ręce, to tak j ą spiorę, że zapom ni, j ak się nazy wa – zagrzm iała
Josepha. Twarz j ej płonęła.
– Nie zrobi pani tego – oznaj m ił j ej pry ncy pał, którego Claudette m usiała zawołać z gabinetu.
– Ta Winkelried j est silniej sza niż pani, Josepho. A teraz rządzą silni. W każdy m razie będą rządzić
dopóty, dopóki ta cała śm ierdząca heca nie doczeka swego zasłużonego końca.
A na razie swe przy j ście na świat oznaj m ił naj słabszy członek rodziny. Jego głos by ł j ednak tak
m ocny i władczy, j akby w państwie niem ieckim nic się nie psuło, a ży cie pewnej ży dowskiej
rodziny kwitło w naj lepsze. Przy Günthersburgallee, w sy pialni z portieram i z błękitnego aksam itu
i biały m i szlifowany m i m eblam i, ostatniego dnia lutego urodził się Salom on Raphael Feuereisen,
o dwa ty godnie wcześniej niż przewidy wano i dokładnie dwadzieścia cztery godziny po ty m , gdy
w Berlinie w płom ieniach stanął budy nek Reichstagu.
Swoj e ży cie niecierpliwy chłopczy k z czarny m m eszkiem na główce i uderzaj ąco wielkim i
oczam i zawdzięczał pewnej ciepłej m aj owej nocy. Jego m am a, która w m arcu ty siąc
dziewięćset trzy dziestego drugiego roku bezpodstawnie obawiała się, że j est w ciąży, w noc j ego
poczęcia by ła nie ty lko szczególnie piękna i szczególnie rozbawiona. Po południu w Café
Oblubieniec przy kawie z whisky i czapeczką bitej śm ietany otrzy m ała od swej naj lepszej
przy j aciółki gwarantowany sposób na zapobieganie ciąży. Obie kobiety, od pierwszej klasy
gim nazj um serdeczne przy j aciółki, od chwili stwierdzenia, że Vicky będzie m ieć drugie dziecko,
ani razu się więcej nie spotkały.
Poród by ł ciężki i wy czerpał m atkę do tego stopnia, że nie powitała ona m ęskiego potom ka
z taką radością i entuzj azm em , do j akich chłopcy w rodzinach ży dowskich od urodzenia m aj ą
zwy czaj owe prawo. Oj ciec Salom ona odgry wał wy znaczoną m u przez trady cj ę rolę bardzo
przekonuj ąco – i z odrobiną wisielczego hum oru, o który nikt do tej pory go nie podej rzewał. Fritz
zwrócił sy nowi uwagę na to, że urodził się w zapustny wtorek, i obiecał m u doży wotnie
zaopatrzenie w doklej ane nosy, błazeńskie czapki i niem ieckie pikantne dowcipy.
Gdy j ednak doktor Friedrich Feuereisen po raz pierwszy znalazł się sam ze swy m sy nem –
w m ały m pokoiku w wieży, dzień po j ego narodzinach – rozm awiał z nim j ak m ężczy zna
z m ężczy zną.
– Niezły z ciebie pechowiec – użalał się nad niewinny m biedactwem – że przy szedłeś na świat
akurat teraz, i do tego w Niem czech. Zakład, że nie m asz zielonego poj ęcia, ilu ludzi wczoraj
w Berlinie aresztowano. Jakby każdy z nich z osobna podpalił ten przeklęty Reichstag.
Zanim chłopczy k skończy ł trzy dni, nadano m u im ię Salo. Zawdzięczał j e dziadkowi
Feuereisenowi z Bockenheim , tem u sam em u, który dzięki swej zręczności w handlu roweram i
pozostawił żonie i sy nowi nie ty lko dom i znaczną gotówkę. By ł też m ężem bogoboj ny m . Chociaż
uważano za oczy wiste, że wnuk otrzy m a j ego im ię, to j ednak babkę m ałego Salom ona to
wzruszy ło, j ej sy nowa natom iast okazała niezadowolenie. Victoria wy rzucała m ężowi, że
starotestam entowe im ię to obciążenie w czasach, o który ch wszy scy powiadali, że nie wiadom o,
czego się po nich spodziewać. Fritz m ilczał ponuro; nie kto inny j ak brat Victorii w pokoj u, gdzie
leżała położnica, przy pom niał j ej zaś, że niej aki Goebbels, po który m bardzo dobrze wiadom o,
czego się spodziewać, m a na im ię Joseph.
– Jak ten, co zrobił wielką karierę w Egipcie j ako tłum acz snów – dodał j eszcze.
Czasam i i Victoria śniła, i to nie ty lko wtedy, gdy spała. Od drugiej ciąży śnił się j ej , częściej
niżby sobie ży czy ła, teatr i j ego bohaterowie, a czasem nawet role, które chciała kiedy ś zagrać.
Szczęśliwa, że przetrwała poród, zaproponowała, by nazwać sy na Leander albo Götz, m oże nawet
Egm ont. Nie zdołała j ednak przekonać m ęża. Gdy doszło do rozstrzy gaj ącej rozm owy, Fritz by ł
znużony długim oczekiwaniem na poród i zaniepokoj ony doniesieniam i z Berlina. Nie zważał
zanadto na dobór słów. Swej ukochanej Vicky, której przy chy liłby nieba i której obiecy wał, że
nigdy nie puści j ej do łóżka bez pocałunku, akurat w połogu zarzucił, że m a w głowie sam e
głupstwa i wy kazuj e zby t m ało zrozum ienia dla ży dowskich trady cj i.
Przy narodzinach Salom ona Feuereisena oprócz m ałom ównej akuszerki i – w końcowej fazie
porodu – nader gadatliwego lekarza obecne by ły także obie babki oraz Clara i Josepha. Claudette
i Snippera odesłano do dom u, Johann Isidor j uż wiele dni przed ty m radosny m wy darzeniem
przy pom inał, że przy żadny m ze swoich dzieci nie wchodził do pokoj u położnicy, zanim
noworodek nie został um y ty, opatulony i doprowadzony do stanu, j aki m ogą znieść wrażliwe oczy
m ężczy zny. Gdy więc wszy scy czekali na poród, on pozostał w m ieszkaniu przy alei Rothschildów
i we wszy stkich gazetach, które położy ła przed nim Betsy, studiował bieżące katastrofy.
Johann Isidor nie by ł bardziej zaniepokoj ony niż przy narodzinach własny ch dzieci.
Z upły wem dnia j ednak ogarnęła go prawdziwa m elancholia. Uświadom ił sobie, j ak szy bko
m inęły lata i że m ało które z j ego nadziei się ziściły.
– Nie m ówiąc j uż o utracie złudzeń – skarży ł się godnem u starszem u panu, spoglądaj ącem u na
niego w salonie z ciem ny ch ram . Wuj Heinrich z biały m i włosam i, perłą wpiętą w fular i złoty m
zegarkiem w kieszonce kam izelki m ilczał. Tak sam o j ak za ży cia. Um iej ętność wy rażenia
sprzeciwu m ilczeniem by ła j ego kapitałem . Wuj spekulował nim zręcznie w każdej sy tuacj i –
i wy gry wał. Jego późny krewniak, który siedział oto w wy sokim fotelu i podpierał głowę obiem a
rękam i, co chwila cicho rzężąc, podczas gdy j ego córka ulicę dalej leżała w bólach i bardzo
głośno j ęczała, nie m iał nigdy wcześniej zwy czaj u nawiązy wać kontaktu ze zm arły m i przodkam i.
Ty m razem j ednak Johann Isidor od kilku j uż godzin pogrążony by ł w rozm y ślaniach. Poj ął, że los
chy ba zam ierzał go właśnie obciąży ć nadzwy czaj zawiły m problem em . To prawda, nawet
w dobry ch czasach by ł pesy m istą, ale właśnie dzięki tem u radził sobie z konfliktam i
i zagrożeniam i, zanim inni j e w ogóle zwietrzy li.
Zrozum ienie, że właśnie owa zręczność nakazy wała m u działać w wieku, gdy siły w widoczny
sposób zaczy nały go opuszczać, odbierało m u spokój . Czy ż ciągle j eszcze m usi ponosić
odpowiedzialność za wszy stkich? Johann Isidor pokiwał głową, j akby rzeczy wiście ktoś zadał m u
to py tanie. Czuł, że to od niego, patriarchy rodu, w dużej m ierze zależeć będzie powstrzy m anie
rodziny, zachęcenie j ej do um iaru.
– Doprawdy, nie j est to łatwe dla m ężczy zny, który wreszcie chce przekazać pałeczkę następcy
– skarży ł się. Własny głos go przeraził. Poczuł dziecinną ochotę, by wstać i odwrócić portret wuj a
Heinricha. Twarzą do ściany.
– Ma złe oczy – powiedział raz m ały Otto. Miał wtedy trzy lata i po raz pierwszy włoży ł
m ary narskie ubranko. Sternbergowie m ieszkali wtedy j eszcze przy Sandweg. W wy naj ęty m
lokum , z wanną za kotarą w sy pialni. O własny m dom u oj ciec Ottona m ógł ty lko pom arzy ć, gdy
by ł w eufory czny m nastroj u.
– A fe, Otto, takich rzeczy się nie m ówi.
– Dlaczego?
Dlaczego, dlaczego? Dlaczego akurat on, Johann Isidor Sternberg, będący ty lko teściem , do
tego j eszcze bardzo powściągliwy m , m iałby przestawiać m ęża swej córki na nowe czasy, j eśli
Victoria wy dałaby na świat chłopca? Te czasy żądały od oby wateli niem ieckich wy znania
m oj żeszowego zm iany sposobu m y ślenia. Powinni iść na kom prom isy, cierpliwie czekać, aż ten
koszm ar się skończy. Skulić się, wciągnąć głowę w ram iona. To świadczy ło o m ądrości – a nie
o tchórzostwie! Doprawdy, w obecny ch czasach m ądrzej by ło nie urządzać obrzezania z wielką
pom pą, j ak to m iała w zwy czaj u większość ży dowskich rodzin, zarówno ty ch liberalny ch, j ak
i ortodoksy j ny ch. Dom pełen gości, alkohol, świąteczne potrawy, m uzy ka i wesołość, witane
z radością szczęście narodzin chłopca – to wszy stko należało do świata wczoraj szego,
sy m bolizowało status społeczny i bezpieczeństwo, które zostały im j uż odebrane. „Obecnie – tak
chciał to sform ułować m istrz zręczności Sternberg – nie powinniśm y się wy chy lać. To dla nas nic
niezwy kłego, w końcu ty le j uż razy tak by wało. Przerabiam y to od ty siącleci”. Czy powiedzenie
„obecnie” by ło złudzeniem ? Eufem izm em czy ty lko ograniczeniem człowieka pokaranego
ślepotą?
Fritz odpowiedziałby zapewne: „Wciągnąć głowę w ram iona i skulić się – m ówisz poważnie?”.
Młodzi by li wszak w gorącej wodzie kąpani i popędliwi w m owie. Uważali się za silny ch, a dum a
nie pozwalała im układać się z ży ciem . Młodzi podśm iewali się ze stary ch, zam iast okazy wać
gotowość do korzy stania z doświadczeń oj ców i dziadów. Czy Johann Isidor, człowiek, który um iar
i ostrożne, roztropne postępowanie uważał za chleb i broń m ądry ch, też by ł taki w m łodości? Taki
uparty i bezkom prom isowy, i w każdej chwili gotów walić głową w m ur? Na pewno by ł
łatwowierny. Równie niewinny j ak j ego osiem nastoletni sy n, którem u kazano uwierzy ć, że ty lko
śm ierć na polu bitwy j est godna niem ieckiego m ężczy zny.
Oj ciec j eszcze sy na przebił. To on, nie Otto, ten dzieciak, m iał w oczach łzy, gdy opublikowano
sły nną m owę balkonową cesarza.
– Nie znam j uż żadny ch partii i wy znań. Dziś wszy scy j esteśm y niem ieckim i braćm i i nic nas
nie dzieli – m ruczał Johann Isidor. W głębi j ego wspom nień kipiał niepokój , oczy go piekły. Czuł
się nieswoj o, że wciąż j eszcze m a w pam ięci każde słowo tego wielkiego uwodzenia. Zachowane
w sercu na zawsze. Czy naprawdę by ł ty m patriotą, który śm ierć za oj czy znę uważał za
obowiązek każdego Niem ca?
– Dziadku, chodź, m usim y tam szy bko pój ść! – W sieni stała Claudette. Jej głos by ł wy soki, oczy
znów j ak u tam tej m ałej dziewczy nki, która w lecie przy nosiła gwiazdy z nieba i zakopy wała j e
w ogródku przed dom em pod krzakam i róż. – Jest chłopiec. Mam a właśnie wróciła
z Günthersburgallee i powiedziała, że m am cię szy bko przy prowadzić.
– Bogu niech będą dzięki. Mam ty lko nadziej ę, że nie pom y lił m u się term in dostawy.
– Zawsze robisz takie faj ne żarty, j ak się cieszy sz, dziadziu-m isiu. Też chcę taka by ć.
– To cię wy dziedziczę, m oj e dziecko.
◉
– Oczy wiście, że nie będę robił wielkiej fety z okazj i brit
– powiedział Fritz do swego teścia
w wieczór narodzin sy na. – Postanowiłem to, gdy Vicky by ła j eszcze w ciąży.
– A skąd wiedziałeś, że urodzi się chłopiec?
– Moj a m atka m ówiła zawsze, że wiem więcej , niż daj ę po sobie poznać.
Odpowiadało to całkowicie prawdzie i to z kolei wiedział ty lko on. W ży ciu Friedricha
Feuereisena dwa m iesiące przed narodzinam i j ego sy na rozpoczął się bowiem nowy rozdział –
pisany piekielny m i literam i i wy palany w j ego sercu rozżarzony m żelazem . Młody oj ciec
zdecy dowany by ł nie opowiadać o ty m nigdy i nikom u. O niczy m nie dowie się j ego
nadwrażliwa żona, gotowa utonąć we własny ch łzach, ani j ego rezolutna m atka, która dodawała
inny m otuchy nawet wtedy, gdy sam a j uż nie m iała j ej ani trochę. Ze swoim teściem także
postanowił o ty m nie rozm awiać, chociaż Johann Isidor m iał dość siły, by czekać cierpliwie na
wy roki losu. Nie chciał się zwierzać nawet szwagrowi, gdy ż Erwin, m im o swej przenikliwości, nie
nauczy ł się j eszcze boj aźni. Nie m ógł pom ówić z żadny m z dawny ch przy j aciół i kolegów. Także
ze swoim dawny m starszy m partnerem z kancelarii, m ieszkaj ący m obecnie w Ticino, ten
bowiem naj częściej nie by ł w stanie uwierzy ć w to, co docierało do niego na tem at Niem iec.
Dwa dni przed Wigilią m łody, pnący się w górę, obiecuj ący adwokat i notariusz, doktor
Friedrich Feuereisen znalazł w swej przegródce cienki, złożony wielokrotnie kawałek tektury.
Wy j ął go i naty chm iast odgadł nieszczęście, przeczuł zagrożenie. Czarny m tuszem , szerokim
pędzlem , anonim owy nadawca nabazgrał obelgę „talm udy czny oszust”. Poniżej , wy pełniaj ąc
resztę m iej sca, widniała gwiazda Dawida. W j ej środku drukowany m i literam i napisano „Ży d!”.
Wy krzy knik nam alowany by ł na czerwono. Czerwony j ak krew znak, pism o Szatana.
– Mam o, ten Klaus z trzeciej klasy nazwał m nie „parszy wy m Ży dem ”. Co m am zrobić?
– Nic, m ój sy nu, m usisz się nauczy ć puszczać takie rzeczy m im o uszu. Twój oj ciec i dziadek
też m usieli się tego nauczy ć. A pewnego dnia nauczy się tego także twój sy n.
– Ale j a tak nie chcę!
– Nikt nas nie py ta o zdanie.
Czy doktor Feuereisen, wracaj ący do dom u po przegranej sprawie karnej , j eszcze
w adwokackiej todze, m y ślam i nadal przy swoim kliencie, którego w przy szłości będzie m usiał
odwiedzać w więzieniu, zeszty wniał z przerażenia? Czy zadrżał j ak zbłąkane dziecko, które nie
m oże odnaleźć drogi do dom u? Czy m ógł oddy chać, czy też zabrakło m u tchu? Czy zachwiał się,
poczuł, że niebo wali m u się na głowę, a ziem ia rozstępuj e pod nogam i? Upokorzony m ężczy zna
tego nie pam iętał. Jeszcze osiem ty godni po ty m j ak j ego świat w kilka sekund rozpry sł się na
kawałki, Friedrich Feuereisen nie potrafił sobie przy pom nieć, na j ak długo w tam tej niekończącej
się chwili, gdy poj ął, co go spotkało, stanęło m u serce. Pam iętał j eszcze ty lko, że zdarł z siebie
togę, j akby by ła koszulą Dej aniry. Oszczerczy anonim z czarny m diabelskim napisem , który palił
go, j ak długo patrzy ły nań j ego oczy i doty kały go j ego ręce, Fritz, ciężko dy sząc, wepchnął do
aktówki. Czuł się j ak człowiek, który winien by ł sprzeniewierzenia i czeka na ry chłe skazanie.
Rozglądał się j ak włam y wacz, którego każdy dźwięk wpędza w panikę; j ak ścigany, który m usi
uciekać i wie, że nigdy nie będzie m ógł powrócić do dom u.
Jego świat przestał istnieć. Ale nie przy szło m u do głowy nic innego poza wy szeptaniem : „Nie
m orderca j est winien, lecz zam ordowany ”. Każde słowo z osobna waliło w niego. Żelazny m i
drągam i i by kowcam i. Zaraz, kto to j uż kiedy ś m ógł powiedzieć, napisać, pom y śleć? Kiedy
i dlaczego, i do kogo? W końcu sobie przy pom niał: Franz Werfel. Matka dała m u w prezencie j ego
książkę pod ty m prowokacy j ny m ty tułem na dwudzieste pierwsze urodziny. W dniu j ego
pełnoletności. Powieść właśnie się wówczas ukazała i by ła ży wo dy skutowana. Fritz przy pom niał
sobie też nakry ty urodzinowo stół z babką i dwie nowe koszule, obie białe w wąskie szare prążki,
i obie o num er za duże. Pani Feuereisen zawsze kupowała swem u sy nowi za duże koszule, ale on
nie potrafił j ej tego powiedzieć. Książkę Werfla opakowała w ciem nobrązową bibułkę.
– Papier – powiedziała m atka – m ożesz j eszcze wy korzy stać i obłoży ć nim książkę. Szkoda by
by ło tej pięknej obwoluty, zniszczy się, j eśli nie będziesz j ej chronił. Specj alnie tak to
wy m y śliłam .
– Zawsze pom y ślisz o wszy stkim , m am o.
– Nauczy łam się tego w m ałżeństwie z twoim oj cem . Albo m y zapanuj em y nad ży ciem , albo
ono zapanuj e nad nam i.
Z sądu – m ij aj ąc pom nik Hesj i i Friedberger Landstrasse aż do porośniętego trawą placu –
doktor Friedrich Feuereisen, którego wsty d uczy nił ślepy m , głuchy m i niem y m , szedł wolno do
dom u. A raczej wlókł się j ak starzec, który bardziej się boi celu niż uciążliwej drogi do niego. Na
ławce przy placu zabaw przy Günthersburgallee, tuż przed dom em , gdzie czekały j ego dwuletnia
córeczka i żona w zaawansowanej ciąży, Friedrich Feuereisen próbował spalić obelży wy list.
Chciał wy m azać to poniżenie, j akby nigdy nie stało się j ego udziałem , chciał cofnąć tę podłość.
Płom ienie m iały go wy bawić i z powrotem uczy nić z niego m ężczy znę takiego j ak inni. Przede
wszy stkim chciał zaś ukry ć piętnuj ące go upokorzenie przed ty m i, którzy uważali go za silnego
i m ądrego, za swego opiekuna. On, niepalący, specj alnie m usiał kupić w budce z wodą zapałki.
Zuży ł całe pudełko, zanim udało m u się spalić to, co na zawsze zniszczy ło j ego pierwotne zaufanie
do kraj u urodzenia.
– Wesoły ch Świąt – krzy knął za nim sprzedawca z budki. – Piękny ch prezentów ży czę.
– Jeden j uż dostałem – odkrzy knął Fritz i obaj m ężczy źni się roześm iali.
◉
Wy bory do Reichstagu odby wały się dzień przed obrzezaniem m ałego Sala.
– Nawet połowa m ieszkańców Frankfurtu nie głosowała na nazistów – podsum ował Johann
Isidor następnego ranka. Zatarł ręce, j ak to robił po zawarciu korzy stnego interesu, będąc
m łody m człowiekiem .
– Może to j est owo sły nne światełko w tunelu!
– Mógłby ś też powiedzieć, że co drugi frankfurtczy k wy brał nazistów – zauważy ł Erwin. –
Poczekaj ty lko na wy nik wy borów kom unalny ch w przy szły m ty godniu. Tunel pozostanie
ciem ny, a całe m iasto utonie w m orzu flag ze swasty ką.
– Nasz nadburm istrz nigdy do tego nie dopuści. Na Ludwiga Landm anna stawiam dom
i m aj ątek. I do tego swoj ą reputacj ę. On wie, że j ako Ży d nie m oże ulec nazistom . Niech m i ręka
uschnie, j eśli Landm ann kiedy kolwiek uniesie swoj ą do hitlerowskiego pozdrowienia.
– Przestańcie wreszcie wy gady wać głupstwa – rozzłościła się Betsy. – Czy wam nie wsty d? To
pierwsze brit w naszej rodzinie od trzy dziestu trzech lat. Mohel j uż czeka, a wy obaj gadacie ty lko
o polity ce. A co nas obchodzi ten proletariacki przy błęda z Austrii, z którego śm iej e się cały
świat? Każdy j ako tako rozum ny człowiek w ty m kraj u czuj e przecież, że ten ty p z całą tą swoj ą
kom unistożerczą hołotą się nie utrzy m a. Do j esieni spakuj e walizki. W takiego parweniusza wierzą
chy ba ty lko ostatnie szum owiny. Ludzie podobni do pani Winkelried.
– I nasi lokatorzy z parteru. Czy nie zauważy łaś j eszcze, co zwisa z ich okna w salonie? To nie
j est chorągiew kościelna, chociaż oni wciąż j eszcze co niedziela m aszeruj ą na m szę.
W dzień obrzezania, o drugiej w nocy i w całkowity ch ciem nościach, adwokat doktor
Feuereisen zwierzy ł się swem u ośm iodniowem u sy nowi. W ty m m om encie j eszcze ty lko osiem
godzin dzieliło Salom ona od przy j ęcia go do wspólnoty Abraham a. Ponieważ j ednak nic nie
wiedział o brzem ieniu, j akie od tej chwili będzie m usiał dźwigać, by ł ufny i spokoj ny.
Skwapliwie dał ucha tem u, kto czuł tak pilną potrzebę koj ącej rozm owy. Mim o iż chłopczy k nie
zrozum iał przecież skargi swego oj ca, to budząc się, zacisnął prawą rączkę w piąstkę.
W podnieceniu oj ciec zaczął przem awiać do śpiącego dziecka zby t głośno.
Jeszcze przed śniadaniem Friedrich Feuereisen poj ął, że j em u, niewierzącem u w cuda, właśnie
cud się przy darzy ł. Pierwsza rozm owa z sy nem , m im o lęku i przeży tego wstrząsu, sprawiła, że
nadal m ógł ży ć tak, j akby by ł całkiem zwy czaj ny m niem ieckim oj cem . Chociaż j uż wkrótce
m iało się okazać, że po wsze czasy by ł to oczy wisty błąd, nigdy więcej nie opuściło go
wy obrażenie, że Bóg zsy ła oj com sy nów, by nosili brzem ię, na które oni sam i są zby t słabi.
– Zadbam o to, aby ś nigdy nie m usiał przeży wać tego, co j a przeży łem – obiecy wał Friedrich
Feuereisen swem u Salowi. Powiedział to, m im o że j ako prawnik m usiał sobie zdawać sprawę
z ważności składanego przy rzeczenia.
Friedrich Feuereisen, pilny klasowy pry m us, ten, który świetnie zdał egzam iny państwowe,
adwokat, którem u sprzy j ała fortuna, naprawdę by ł takim prawnikiem , j akiego wy obraża sobie
laik. Dla niego liczy ło się ty lko prawo, to, co daj e się udowodnić, logika. Nie interpretował by tu,
nie szukał sekretu istnienia. Psy chologia także go nie pociągała. Sigm und Freud, m istrz
psy choanalizy z Wiednia, nie pozy skał go dla swoich teorii. „Duszy przecież nie m ożna zobaczy ć
ani dotknąć” – m awiał Friedrich. Nigdy nie zastanawiał się nad um iej ętnością wy pierania tego,
co straszne, i ży cia dalej , j akby rany się zagoiły, nie pozostawiwszy blizn. Mim o to prawnikowi
Friedrichowi Feuereisenowi udało się zam knąć oczy na rzeczy wistość. Bez nam y słu dołączy ł do
wielkiej rzeszy m istrzów iluzj i, którzy sobie i inny m wm awiali, że w Niem czech ty lko
przej ściowo i na krótko na Ży dów wy lewa się kubły podłości i nienawiści. Niem cy, wierzy li
Ży dzi, którzy nie potrafili wy rwać ze swy ch serc m iłości do tego kraj u, j uż niebawem znów
podziękuj ą im za wierność oj czy źnie i wspom ną ich zasługi.
Uroczy stość obrzezania Salom ona obchodzono skrom nie, tak j ak zaproponował j ego m ądry
dziadek, Johann Isidor Sternberg. Żaden drażliwy sąsiad, żaden nowoniem iecki bóg rasy nie
powinien twierdzić, że Ży dzi zachowuj ą się zby t ostentacy j nie. Niezadowolona by ła j edy nie
Fanny, siostra Sala, która w dzień j ego obrzezania m iała święcić swe drugie urodziny z prezentam i
i świeczkam i w m alowany ch drewniany ch krążkach. Chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, to
j ednak w dniu narodzin brata poj awiła się u niej siostrzana zazdrość.
– Chy ba nie nosisz j eszcze na czole kainowego piętna? – spy tał j ą biegły w Biblii oj ciec wobec
grom adki zebrany ch gości. Ucieszna panieneczka z różową j edwabną kokardą we włosach
zerwała swem u śpiącem u braciszkowi z głowy obszy tą koronką czapeczkę i nazwała go
paskudnikiem .
– Czy ty m asz poj ęcie, co to oznacza dorastać w cieniu brata? – westchnęła Clara, zwracaj ąc
się do Erwina.
– Jeśli dobrze pam iętam – odrzekł i pogładził j ej czoło – to j a stałem w twoim cieniu. „Bierz
przy kład z siostry. Jej zeszy t do pisania to rozkosz dla oczu!”.
Mohel, który m iał dokonać obrzezania, by ł wątły m , starszy m , przy garbiony m m ężczy zną z długą
siwą brodą. Czarny kaftan sięgał m u do sam ej ziem i, kapelusz by ł zadziwiaj ąco wy soki, a ręce
zadziwiaj ąco m ałe, zdradzały one j ednak zręczność, której potrzebuj e człowiek wy konuj ący ten
fach, by zy skać dobrą reputacj ę. W m ilczeniu rozpakował wy tartą brązową torbę ze skóry.
Położy ł na stole dwa noże i rozej rzał się. Robił to od ponad czterdziestu lat. Gdy by j eden nóż by ł
zby t tępy, wy j aśniał, nie będzie m usiał przy sparzać dziecku niepotrzebnego bólu. Miał przecież
zapasowy.
Doktorowi Mey erbeerowi przy padł w udziale zaszczy t trzy m ania chłopca podczas cerem onii.
Wierny towarzy sz ży ciowej drogi Sternbergów siedział na środku pokoj u na potężny m krześle
z oparciam i. Koły sał łagodnie w ram ionach m ałego Sala i uśm iechał się, m y ślam i by ł j ednak
w inny m m iej scu i w inny ch czasach. Leciwy doktor m y ślał o m ałej galicy j skiej wsi, której
nazwa dawno wy leciała m u z pam ięci. Pochodził stam tąd j ego oj ciec, który często m u
opowiadał, że tam brit by ło też świętem dla nieży dowskich sąsiadów. Lekach, ciasto z m iodem
pieczone z olej em , a nigdy ze sm alcem lub m asłem , leżało w wielkich koszach na ży dowskich
weselach i uroczy stościach obrzezania. Ugoszczeni by li wszy scy, którzy przy szli pogratulować,
czy to dorośli, którzy dostawali ty le wódki, ile ty lko chcieli, czy dzieci, które j eszcze wierzy ły, że
wszy scy ludzie są równi i dobrzy.
– Ach – westchnął doktor. Maleńkie nozdrza Sala zadrżały.
Jego dziadek, a także dziarski wuj ek Erwin by li bladzi j ak wosk. Inni m ężczy źni wy glądali,
j akby zam ieniono ich w słup soli. Oj ciec m ałego Sala zacisnął powieki, aż zabolały go oczy.
Przegapił m om ent, gdy j ego sy nowi spuszczono na usta kilka kropelek pobłogosławionego wina,
i prosił Boga, by się nad nim zlitował i w przy szłości obdarzał go wy łącznie córkam i. Jeśli
Wszechm ogący oszczędzi j ego sy nowi bólu, obiecy wał oj ciec, będzie w każdy szabas chodził do
sy nagogi. Nigdy więcej nie poskąpi j ałm użny dla biedny ch, gdy go wezwą do odczy ty wania
Tory.
W pokoiku w wieży czce m łoda m atka łkała tak, że j ej płacz rozdzierał serca wszy stkim , którzy go
sły szeli. Victoria by ła j eszcze osłabiona po porodzie, nigdy nie przeży ła obrzezania i m iała zby t
buj ną wy obraźnię. Starsza pani Feuereisen, która dobrze pam iętała lęk dręczący m atkę podczas
brit i potrafiła wczuć się w j ej stan, w porę odesłała sy nową z m iej sca cerem onii.
Prakty czna żona doktora zam knęła okno.
– Żeby płaczu nie by ło sły chać poza dom em – powiedziała i potrząsnęła świeżo ułożony m i
lokam i. – Nie znam ani j ednego dziecka, które by nie przeży ło swego brit.
Jej ton, uznała Victoria, by ł nie na m iej scu.
– Łatwo pani m ówić – wy rzucała m łoda m atka pani Mey erbeer – urodziła pani ty lko j edną
córkę i nie przeszła pani tego wszy stkiego.
– Ale twoj a m atka przez to przechodziła – przy pom niała j ej pani Betsy. – Dwa razy, j eśli
pam iętasz. Otto w ogóle nie dawał się uspokoić. Na koniec by ło to dla m nie naprawdę przy kre.
Mały Salo nie obudził się nawet w chwili, gdy m ohel czy nił swą trudną powinność.
W m ężczy zn powróciło ży cie. Oj ciec chłopca wy cierał sobie czoło, j ego dziadek kiwnął głową
doktorowi Mey erbeerowi. Victoria podeszła do sy na. Z ulgą gładziła j ego policzek; postanowiła, że
nigdy nie będzie fawory zowała go względem córki. Lewą ręką uspokaj ała zazdrosną Fanny, która
wtuliła się w j ej j edwabną suknię barwy m chu.
Podobnie j ak urocza m ała Vicky w letnim raj u w Baden-Baden, dorosła Victoria m iała po
płaczu wielkie, bły szczące oczy. „To dziecko m a oczy j ak węgle” – powiedziała ciotka Jettchen
przy obiedzie w hotelu Pod Jeleniem . „Z takim i oczam i daleko zaj dzie”. Wszy scy obecni,
szczególnie m ężczy źni, zgadzali się co do tego, że doktor Feuereisen m a nadzwy czaj piękną żonę
i że m ohel by ł nieby wale zręczny. Powiedział m u to zarówno Johann Isidor, j ak i j ego zięć.
Doktor Mey erbeer z aprobatą kiwał głową.
Mohel także m iał piękne oczy. Pochwała sprawiła, że bły szczały j ak gwiazdy na sierpniowy m
niebie. Trzy kieliszki wódki, który m i spłukał duże kawałki śledzia i eleganckie kanapeczki z siekaną
drobiową wątróbką, rozwiązały m u j ęzy k. Pobłogosławił niem owlę, m im o że wy konał j uż swój
obowiązek. Potem popatrzy ł na Claudette w głęboko wy ciętej sukience wzrokiem , który zdradzał,
że pod kaftanem kry ł się m ężczy zna o m łody ch zm y słach. Za m iłe słowa pochwały zrewanżował
się zawodowy m dowcipem .
– Przechodzi człowiek – opowiadał głębokim głosem – koło sklepu z duży m zegarem
wahadłowy m na wy stawie. Wchodzi do środka i py ta sprzedawcę, j ak długo potrwa naprawienie
j ego zegarka. „Ależ j a nie j estem zegarm istrzem – m ówi m ężczy zna – j estem m ohelem ”. „Ale
m a pan przecież na wy stawie zegar”. „Nu, a co by pan na m oim m iej scu wy łoży ł?”.
Naj głośniej śm iał się dziadek m ałego Sala, chociaż, j ak wszy scy inni m ężczy źni w pokoj u, znał
ten dowcip od wczesnej m łodości. Tak więc pierwsza część obrzezania Salom ona Raphaela
Feuereisena zakończy ła się śm iechem ludzi dobroduszny ch i grzecznością dobrze wy chowany ch.
Tę wesołość opty m iści uznali za znak z nieba, że Bóg dobrze ży czy dziecku, j ego rodzinie
i gościom . Johann Isidor zapłacił m ohelowi więcej , niż to by ło ustalone.
– Wszechm ogący wam to wy nagrodzi – przepowiedział pobożny m ąż.
Na pożegnanie m ała Fanny przy trzy m ała go za nogawkę spodni i urzekaj ący m , błagalny m
głosikiem powiedziała: „Mnie też”. Ty m razem m ężczy źni roześm iali się nie ty lko z grzeczności.
Rżeli głośno, aż łzy im ciekły z oczu. Victoria popatrzy ła surowo na m ęża. Uważała, że
uroczy stość brit j ej sy na doprawdy nie by ła właściwą okazj ą dla j ego oj ca, by cieszy ć się
z prostackich żartów.
W kuchni Josepha wy cierała do poły sku kieliszki do wina.
– Piękny chrzest – orzekła.
– Jest pani u nas j uż trzy dzieści trzy lata – zdum iała się Betsy – przeży ła pani narodziny piątki
m oich dzieci, potem Claudette i Fanny, i wciąż pani nie wie, że m y nie chrzcim y dzieci.
– To przecież wszy stko j edno. Zawsze m ówię, naj ważniej sze, że Bóg j est zadowolony.
Josepha nalegała, by nie zapraszać j ej na brit j ako gościa. Czuła się odpowiedzialna także za
gospodarstwo Victorii i chciała nadzorować niezręczną, kapry śną służącą Gustel przy podawaniu
obiadu. Mistrzy ni kuchni weszła do j adalni. Wy gładziła obrus z białego adam aszku. By ł
wy m aglowany j eszcze przez panią Winkelried; w gospody ni Sternbergów wezbrała paląca złość,
j akby obelży wy list sprzątaczki nadszedł dopiero teraz. Z szuflady kredensu wy j ęła sztućce do
ry b, potarła j e o swój świeżo wy krochm alony fartuch i oburzy ła się na Gustel.
– Flej tuch – sarknęła.
W pokoiku w wieży, w salonie i w kuchni z powrotem otworzy ła okna. Z parteru na górę
dochodziła m uzy ka. Lokatorzy nastawili tam gram ofon na cały regulator. Już wiedzieli, że
adwokat Feuereisen nie odważy się protestować. Ale j eszcze się nie dowiedzieli, że j eden
z popularny ch m uzy ków Com edian Harm onists by ł Ży dem , a więc arty stą j uż niem ile
widziany m . Wszy scy zatem usły szeli Widziałem pannę Helenę w kąpieli. Następnie Hans Albers,
którego towarzy szka ży cia Hansi Burg by ła Ży dówką, co także nie podobało się nazistom ,
zaśpiewał szlagier Łaskawa pani, przyjdź i pobaw się ze mną. Dolly Haas obiecy wała: Na pewno
będzie lepiej, a Paul Hörbiger stwierdził: To musi być kawałek nieba.
Alice, która od kilku dni ku zaniepokoj eniu swej m atki by ła niezwy kle cicha i często nieobecna
m y ślam i, stała przy oknie.
Delikatna osiem nastolatka z talią osy, której zazdrościły j ej obie siostry, a nawet zawsze
zadowolona Anna, m iała na sobie krem ową sukienkę z szeroką zieloną szarfą. Jej długie włosy
by ły rozpuszczone, i w swoich czarny ch bucikach z klam erką, i j asny ch pończochach dziewczy na
wy glądała z ty łu j ak z ilustracj i do pięknego wy dania Alicji w krainie czarów. Nikt j ednak nie m ógł
zobaczy ć, że Alice zagry zała wargi, a w oczach m iała łzy, m y ślała bowiem o pannie
Kranichstein i czuła się oszukana przez ży cie.
Ubóstwiana przez nią od trzeciej klasy gim nazj um nauczy cielka niem ieckiego, o której
poglądach od lat przebąkiwano, że są równie czerwone j ak j ej włosy, od dwóch ty godni nie
poj awiała się na lekcj ach. „I j uż się tu nie poj awi” – obwieścił uczennicom pan Thorn, nauczy ciel
historii. Krótkonogi m ężczy zna w butach do konnej j azdy i z odznaką party j ną w klapie przej ął
lekcj e niem ieckiego w ostatniej klasie. Na początek zadał wy pracowanie na tem at: „Pierwiastek
ary j ski i rasowo-narodowy w twórczości Kleista”. Pracy Alice history k, o który m krąży ły
pogłoski, że wkrótce zostanie dy rektorem szkoły, nie ocenił, opatrzy ł zeszy t j edy nie uwagą: „Tak
raczej nie zrobisz m atury ”.
Mim o sm ętny ch m y śli dziewczy na stepowała w ry tm szlagieru. Nie m ogła utrzy m ać nóg
w bezruchu, gdy uszy cieszy ły się m uzy ką, i teraz wy chy liła się z okna tak daleko, że podszedł do
niej Erwin. Pociągnął swą naj m łodszą siostrę lekko za włosy, ale j ednocześnie m ocno
przy trzy m ał za ram iona. Alice nic nie poczuła, znów wy chy liła głowę do przodu i stanęła na
palcach, ale raptem j ej plecy zeszty wniały, a ręce się zacisnęły. Odwróciła się, ale nie widziała
brata. Zakry ła go tiulowa firanka wy dy m aj ąca się na wietrze.
– Chodź szy bko, Erwinie! – zawołała Alice. Jej głos brzm iał przenikliwie.
– Już tu przecież j estem . Czy żby ś m y ślała, że to twój anioł stróż uchronił cię przed
wy padnięciem z okna?
Od strony Friedberger Platz przez Günthersburgallee ciągnęło kilku m łody ch chłopaków. By li
dobrze widoczni zza bezlistny ch drzew. Mieli na sobie m undury SA i z grom kim śpiewem
m aszerowali za flagą ze swasty ką, którą wy m achiwał j akiś dry blas, ich przy wódca. Naj pierw
rodzeństwo usły szało popularne m arsze. Po chwili brunatni piechurzy zaczęli ry czeć j akąś pieśń,
która większości ludzi by ła nieznana, Erwin j ednak znał j uż j ej słowa.
– Zam knij okno – powiedział ostro. – Naty chm iast. To nie j est nic odpowiedniego na brit. Co Salo
m a sobie pom y śleć o swoich rodakach, sły sząc coś takiego?
– Śpiewali o krwi ży dowskiej – szepnęła Alice. – Wy raźnie sły szałam .
– Będziem y się m usieli nauczy ć nie sły szeć tak wy raźnie, Alice. Możem y ty lko czekać, aż
cały ten koszm ar się skończy.
– Ale to by ło takie podłe. Boj ę się.
– Ja też – powiedział j ej brat. Ku zm artwieniu m atki nigdy nie zdoby ł się na to, by oszukiwać
swe m łodsze rodzeństwo. Ani z m ądrości, ani z litości.
Alice, j ak z przy ganą zauważy ła wieczorem pani Betsy, ledwie skubnęła j edzenia, chociaż –
strofowała j ą – „Josepha i j a zadały śm y sobie przecież ty le trudu”. Deseru – świeży ch
pom arańczy w likierze Grand Marnier – nawet nie tknęła. Po kawie Erwin, nie py taj ąc
o pozwolenie, zaprowadził j ą do sy pialni Feuereisenów. Przy cisnął j ą na m om ent do siebie.
– Co j est, m ała? – zapy tał. Zupełnie tak j ak dawniej , gdy rozpieszczone późne dziecko popełniło
j akąś głupotę, bało się kary i potrzebowało m ęskiego ram ienia oraz dużej chustki do nosa. Tak
więc akurat podczas uroczy stości obrzezania swego siostrzeńca Alice z oczam i dziecka
i skrzy wiony m i usteczkam i opowiedziała bratu o pannie Kranichstein. Nowy nauczy ciel
niem ieckiego wy raził się o niej , że „m a destrukcy j ny wpły w na inny ch i j est obca duchowi
niem ieckiem u”. A w końcu Erwin dowiedział się także o wy pracowaniu bez oceny i groźny m
proroctwie pana Thorna.
– Czy nasi rodzice o ty m wiedzą? Przy naj m niej oj ciec?
– Oczy wiście, że nie. Nie m ogę im przecież m ówić takich rzeczy. Stary,
siedem dziesięciotrzy letni człowiek j uż tego przecież nie poj m ie.
– Zapam iętaj sobie, Alice, Johann Isidor Sternberg j eszcze dziś zagina każdego m łodszego od
siebie. Łącznie ze swoim i dziećm i. Chciałby m , żeby każdy potrafił tak rozum ieć te czasy j ak on.
Od roku ty siąc dziewięćset szesnastego oj ciec nie pozwolił sobie j uż na żadną ślepotę. A ty
powinnaś m u j ak naj szy bciej powiedzieć, co go wkrótce czeka. On nie m a j uż żadny ch złudzeń.
Ty lko udaj e. Ja m ianowicie też wierzę w to, że ży dowskiej uczennicy Alice Sternberg, która dała
się uwieść destrukcy j nem u wpły wowi panny Kranichstein, koibiety obcej duchowi
niem ieckiem u, nie uda się zrobić m atury. Chcesz narazić rodziców na to, by dowiedzieli się o ty m
drogą pocztową?
– Ale j a się tak wsty dzę.
– Czego? Niech ci inni się wsty dzą.
Ty dzień później we Frankfurcie odby ły się wy bory kom unalne. Oby wateli m iasta, przez całe
ży cie dum ny ch ze swego liberalizm u, po wy borach do Reichstagu oświeciło światełko m y śli
reżim owej . Światełko decy duj ące! Narodowy m socj alistom zabrakło do absolutnej większości
we frankfurckim parlam encie m iej skim j ednego j edy nego głosu. Popularny nadburm istrz
Ludwig Landm ann, za którego oby watel Frankfurtu Johann Isidor Sternberg dałby sobie rękę
uciąć, że powstrzy m a nazistów, odwiedził w ty m czasie swoich krewny ch w Holandii. I j uż nie
powrócił. Ostrzeżono go: j est poszukiwany przez boj ówki SA. Następnego dnia ratusz został zaj ęty.
Ogłoszono, że Ży da Landm anna odwołano ze stanowiska, kom unisty czni i socj aldem okraty czni
deputowani zostali urlopowani, socj aldem okraty czny burm istrz Karl Schlosser aresztowany,
a narodowy socj alista Friedrich Krebs m ianowany nadburm istrzem . W dowód uznania dla j ego
osoby w dniu czterdziesty ch urodzin w kwietniu sfotografowano go w gabinecie wśród m orza
kwiatów. W ratuszu i przed nim ćwiczono niem ieckie pozdrowienie.
– Prawe ram ię w górę i „heil Hitler” zam iast „dzień dobry ” – tłum aczy ł Erwin. – Musisz
ćwiczy ć, Josepho. Pani Winkelried też się przecież nauczy ła.
– Kom uś, kogo trzy dzieści trzy lata tem u trzy m ałam w ram ionach, nie pozwolę z siebie kpić –
rzekła Josepha i pogroziła nożem do filetowania m ężczy źnie, którem u przez całe j ego dzieciństwo
podty kała naj lepsze kąski.
W urzędach stanu cy wilnego m łode pary otrzy m y wały książkę Hitlera Mein Kampf, fronton
dworca znikł pod flagam i ze swasty ką. Socj aldem okraty czny naczelnik policj i Ludwig Steinberg
został zdy m isj onowany. Zastąpił go generał w stanie spoczy nku Reinhard von Westrem , m istrz
podżegania. Uskarżał się on, że „prastary gród cesarski, m iasto Goethego, został zaży dzony ”,
obiecy wał, że „Frankfurt będzie niem iecki”, i tłum aczy ł: „Wy, Ży dzi, nie m usicie drżeć ze strachu,
będziem y działać legalnie, tak legalnie, że od tej legalności j eszcze się poczuj ecie nieswoj o”.
Wiele osób, które we Frankfurcie zdoby ły sławę i poważanie, znikło z m iasta – przewiduj ący oraz
zdecy dowani wy em igrowali, bezbronni zaś znaleźli się w areszcie prewency j ny m . Trzy dziestego
pierwszego m arca urzędnik działu personalnego w m agistracie wy słał do sły nnego m alarza Maxa
Beckm anna, wy kładowcy w Miej skiej Szkole Rzem iosła Arty sty cznego we frankfurckim
m uzeum Städla, pism o pozbawione zwrotu grzecznościowego. Z dniem piętnasty m kwietnia
twórca został zwolniony.
Erwin Sternberg, który nie by ł sławny ani nawet znany, ale który po latach beznadziei znalazł
w szkole Städla swą arty sty czną przy stań, nie otrzy m ał wy powiedzenia pocztą. Na drzwiach j ego
pracowni, którą przez cztery lata dzielił z dwom a kolegam i, wisiała po prostu przy klej ona
ogrom na tabliczka z napisem „Ży dzi niepożądani!”. Na wy krzy kniku siedział szczerzący się diabeł.
Mim o szoku Erwin rozpoznał w diabelskim gry m asie sty l pewnego nauczy ciela, którem u
regularnie poży czał pieniądze. Spłata ostatnich dwudziestu m arek j eszcze nie nastąpiła. Kiedy
pakował swoj e rzeczy, j ego dwaj bliscy koledzy, z który m i dzielił to m iej sce, ani razu się nie
pokazali.
Gdy Erwin wy szedł z pracowni, lało j ak z cebra. Mim o to szedł wolno brzegiem Menu, j ak
dziecko, które z powodu sknoconej klasówki boi się wrócić do dom u. Rzekę ów m ężczy zna bez czci
i przy szłości przekroczy ł Żelazną Kładką, m ostem dla pieszy ch uwieczniony m na obrazie Maxa
Beckm anna. Nie opuszczała go m y śl, że on i Beckm ann są teraz towarzy szam i niedoli. Wbrew
tem u, co poradził swej naj m łodszej siostrze, w dom u nic nie powiedział o wy kluczeniu go
z niem ieckiego społeczeństwa. Ale zaledwie po pięciu dniach przy alei Rothschildów 9 wszy scy
j uż to wiedzieli. Josepha zauważy ła, że nie m usi j uż usuwać śladów farb z j ego koszul. Pani Betsy
zorientowała się, że j ej sy n wy chodzi z dom u później niż zwy kle, a wraca wcześniej . Jego
szwagier Fritz spotkał go któregoś ranka w Café Bauer. W m ilczeniu uścisnął Erwinowi dłoń
i szepnął: „Od kiedy ?”. Jednego z ostatnich dni m arca – wiosna poprawiała ludziom hum ory –
oj ciec poklepał swego długo niedocenianego sy na po plecach.
– Ty lko nie pozwól się zastraszy ć – rzekł. – Lepsze czasy j eszcze wrócą.
Clara, m im o naj szczerszy ch chęci, nie m ogła poświęcić bratu więcej uwagi. Jej córka by ła
zrozpaczona. Matka Elene, koleżanki szkolnej Claudette, zawiadom iła piętnastolatkę listownie, że
zaproszenie do Pary ża na Zielone Świątki „j est nieaktualne”. Ponadto, pisała baronowa Franciska
Elisabeth von Kossigk, „Elene ku naszej wielkiej radości czuj e potrzebę związania się
z przy j aciółką własnego wy znania. Ty m powinnaś się kierować i Ty, także w Twoim własny m
interesie”.
Claudette siedziała, drżąc, na kanapie, ze zm ięty m listem od von Kossigków w ręce. Po drugiej
filiżance herbatki z rum ianku przy znała się m atce, że nie ty lko przy j aciółka „rzuciła j ą j ak gorący
kartofel”. Partner ze szkoły tańca, ów dobrze wy chowany m łodzieniec z bogatego dom u, którego
zazdrościły j ej wszy stkie koleżanki, zakom unikował j ej ty dzień wcześniej , że nie m oże sobie
pozwolić, by „widy wano go z Ży dówką”.
Podczas gdy wnuczka trzy piętra nad nim szukała pocieszenia i wciąż py tała: „Dlaczego?”
z twarzą m okrą od łez, dziadek czy tał arty kuł doktora Eugena Mey era, przewodniczącego gm iny
ży dowskiej we Frankfurcie. Radził on j ej członkom : „Nie traćcie ducha! Jeśli żaden głos w ty m
m ieście nie przem ówi za nam i – pisał – to niech zaświadczą za nam i kam ienie tego m iasta, które
swój rozkwit w dużej m ierze zawdzięcza Ży dom ”.
Chociaż Johann Isidor łaknął nadziei, to nie poświęcił tem u krzepiącem u arty kułowi należy tej
uwagi. Dostał poufną wiadom ość, że na pierwszego kwietnia zapowiedziano boj kot sklepów,
który ch właścicielam i by li Ży dzi. Jego obawy kierowały się oczy wiście w stronę pasm anterii
przy Hasengasse, ale też ku sklepom przy Berger Strasse i w dzielnicy Nordend. Jeszcze bardziej
j ednak niepokoił się o swą żonę. Długo rozm y ślał, czy uda się zachować to przed nią w taj em nicy,
przy naj m niej do m om entu, kiedy m iał nastąpić boj kot. W kuchni pani Betsy i Josepha, m y śląc
o nim , zastanawiały się nad ty m sam y m .
– To wszy stko brzm i tak idioty cznie. A na koniec się okaże, że to ty lko prim a aprilis – orzekła
ostatecznie Josepha.
Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl
7
A L E J A K A R O L I Ń S K A 9
K w i e c i e ń – c z e r w i e c 1 9 3 3
Od narodzin Fanny przed dwom a laty Erwin, Clara z Claudette, Victoria, Anna i Alice nie
zasiadali j uż razem przy m asy wny m stole w rodzinnej j adalni. Przez wzgląd na potrzeby m ały ch
dzieci ży cie i spotkania towarzy skie coraz częściej przenosiły się do m ieszkania Feuereisenów na
Günthersburgallee. Jednakże w środę dziewiętnastego m arca pani Betsy postanowiła chociaż na
j eden wieczór cofnąć czas i zapom nieć o teraźniej szości z j ej zagrożeniam i i upokorzeniam i,
niepewnością i lękiem .
– Raz j eszcze by ć tą, którą kiedy ś by łam – powiedziała do m ęża, na co ten przy garnął żonę do
siebie i m ocno przy tulił. Czy nił to poza ty m ty lko w sy lwestra, na urodziny i w rocznice ślubu.
W czwartek pani dom u wstała, zanim budzik pokazał szóstą. Wy piła j ak zawsze dwie filiżanki
kawy i j ak zawsze zj adła chleb z m arm oladą truskawkową. Wszy scy poza Josephą j eszcze spali.
Kładąc m ężowi na biurku gazety, starała się przy ty m nie czy tać żadny ch ty tułów i w m iarę
m ożności nie patrzeć też na zdj ęcia. W prasie coraz częściej ukazy wały się fotografie
j asnowłosy ch m łodzieńców z uniesiony m ram ieniem i dziewcząt z blond warkoczam i
w ludowy ch sukienkach. Ten nowy świat uśm iechaj ącej się karnie m łodzieży wy woły wał
u Betsy nerwowość. Annie, która od paru dni by ła przeziębiona, napisała na skrawku papieru
w kratkę: „Mam nadziej ę, że czuj esz się lepiej . Nie zapom nij wy cisnąć sobie dwóch cy try n,
dodaj ty lko odrobinę gorącej wody i wy pij z dużą ilością cukru. Doktor Mey erbeer m awiał
zawsze, że cy try na działa cuda”.
Z pewny m wahaniem nałoży ła kapelusz w kolorze m okki obram owany białą woalką. Betsy
m iała go na głowie ty lko dwa razy, naj częściej dochodziła do wniosku, że zanadto rzuca się
w oczy, a ona należy przecież obecnie do grona ty ch kobiet, które nie powinny j uż zwracać na
siebie uwagi. Bardziej zdecy dowanie wy j ęła z szafy j asny płaszcz z wielbłądziej wełny.
Pochodził on j eszcze z czasów przedhitlerowskich, by ł to m odel pary ski, o sportowy m kroj u,
z duży m i guzikam i z m asy perłowej . Wszy stkie j ej córki uważały, że ten płaszcz to arcy dzieło
sztuki krawieckiej , j akby stworzone dla ich m atki.
– Wy gląda pani j ak m łoda dziewczy na – stwierdziła także Josepha.
– A pani, m oj a droga Josepho, kłam ie, aż m iło. Kiedy by łam m łodą dziewczy ną, lustro
opowiadało zupełnie inne historie. Może m i pani wierzy ć.
Tuż po ósm ej Betsy siedziała w tram waj u j adący m w kierunku Głównego Odwachu. Rzadko
udawała się tak wcześnie do m iasta. Drzewa, dom y, pierwsze wiosenne kwiaty w parku
Friedberger Anlage, nawet ludzie na ulicy i gospody nie z turbanam i na głowach wy kładaj ące
w otwarty ch oknach pierzy ny do wietrzenia, widziani z okien tram waj u sprawiali wrażenie, j akby
świat został ledwie przed chwilą stworzony. Betsy przy pom niała sobie, j ak to w m arcu zawsze
opowiadała swoim dzieciom , że na wiosnę Bóg i j ego aniołowie wy ruszaj ą z biały m i wiadram i
i ogrom ny m i szczotkam i, by wy szorować pnie drzew i wy m y ć chm ury w złoty ch kadziach. Otto
i Clara nie wierzy li w ani j edno słowo m atczy ny ch baj ek i bez żenady wy czy niali
naj okropniej sze gry m asy, za to Erwin, a później Victoria, Anna i Alice nigdy nie m ieli dość ty ch
opowieści. Na urodziny oj ca Anna nam alowała kiedy ś obrazek z aniołam i m y j ący m i chm ury,
a z pom ocą dziewiarskiej laleczki uplotła do niego ram kę z zielonej włóczki.
Betsy przełknęła energicznie nostalgię, ale uśm iechu na twarz nie zdołała z powrotem
przy wołać. Aż do przy stanku przy Alte Gasse rozm y ślała, czy m łody konduktor z szy kowny m
wąsikiem rzeczy wiście j ą obserwował i odwzaj em nił j ej uśm iech, czy też to ona,
sześćdziesięcioj ednoletnia babka wnukom , zam ieniła się po prostu z powrotem w zapatrzonego
w siebie podlotka, który j eśli nie weźm ie się w karby, każde spoj rzenie i każdą wy powiedź będzie
odnosić do siebie.
– Do widzenia. – Trudno by ło nie zauważy ć, że konduktor się wzdry gnął. Wpatry wał się
w drewnianą kasetkę z drobniakam i i biletam i zawieszoną na szy i i opartą na brzuchu. Jak gdy by
się bał, że straci prawą rękę, schował j ą głęboko do kieszeni.
– Pardon – rzekła Betsy. Zaskoczona patrzy ła w ślad za odj eżdżaj ący m tram waj em Jak ży j e,
nigdy nie żegnała się z konduktorem w tram waj u; uznała swą wy lewność za niem ądrą
i niestosowną, nie by ła j ednak szczególnie zaniepokoj ona. O wiele bardziej zaprzątało j ej uwagę,
że naj widoczniej tak się j uż przy zwy czaiła do zm ian, które degradowały Ży dów w Niem czech do
rangi ludzi drugiej kategorii, że j ej serce j uż się nie buntowało.
Wokół Głównego Odwachu, na Końskim Targu i przy Schillerstrasse flagam i ze swasty ką by ło
obwieszony ch o wiele więcej dom ów, niż się spodziewała. W pewnej cukierni, nad tortem
czekoladowy m – zapewne j uż z okazj i zbliżaj ący ch się urodzin Hitlera dwudziestego kwietnia –
wisiał j ego wielki portret w czekoladowobrązowej ram ie. Z naprzeciwka, z Biebergasse, szła
grupka chłopców z organizacj i pim pfów
, w krótkich spodenkach od m undurka i ze zsiniały m i
z zim na nogam i. Chłopcy m aszerowali za przy wódcą swej druży ny, dry blasowaty m
m łodzieńcem o szerokich barach i nieprzy j em nie donośny m głosie, wy krzy kuj ący m nieustannie
rozkazy, z który ch Betsy nie rozum iała ani j ednego. Chłopcy śpiewali grom kie m arszowe pieśni,
które zastąpiły piosenki z czasów Wandervögel
. Mali woj ownicy m ieli m niej więcej po
j edenaście lat. Betsy wy obraziła sobie, j ak ich m atki pilnuj ą, by spakowali porządnie tornistry
szkolne i zm ówili przed snem m odlitwę. Zauważy ła, j ak twardy i zacięty wy raz twarzy m ieli
przy szli niem ieccy żołnierze.
Mim o to pani Betsy Sternberg, której od czasów, gdy by ła m łodą dziewczy ną, wszy scy
przy znawali, że m iała intuicj ę co do ludzi i ży cia, szła, nie spiesząc się, odprężona, w stronę uliczki
Fressgass, j akby właśnie wróciła z wy prawy do dżungli i nie dotarły do niej wieści
o wy darzeniach ostatnich trzech m iesięcy w j ej oj czy źnie. W drogich sklepach na Fressgass,
o który ch zwy kle m awiała: „U nich także nie wszy stko złoto, co się świeci”, Betsy zrobiła zakupy
na szabas: kupiła wy j ątkowo tłustą kurę z Rhön na rosół, do tego włoszczy znę z dodatkową porcj ą
selera i pierwszą wiosenną sałatę. O tak wczesnej porze roku pochodziła ona j eszcze ze szklarni.
Zwy kle oszczędna gospody ni z dzielnicy Nordend zostawiała j ą na ladzie z uzasadnieniem , że
wprawdzie m ieszka przy alei Rothschildów, ale „do pieniędzy Rothschildów to j ej j eszcze bardzo
daleko”. Jednak tego szczególnego czwartku kazała sobie zawinąć główkę sałaty w leżący obok
papier gazetowy – j ak na ironię by ł to nazistowski „Völkischer Beobachter”, o który m nawet
Josepha m ówiła: „Coś takiego nie m a prawa wstępu do naszego dom u”.
Nie spy tawszy o cenę, na swe sły nne pulpety ry bne w ubity m na pianę m aślany m sosie pani
Betsy naby ła dorodnego szczupaka. Na koniec do siatki trafiła cielęcina na pieczeń. Swoim
kształtem i kolorem przy pom inała ona gospody ni w sposób wręcz prowokacy j ny czasy ufności
i poczucia pewności siebie. W skroniach Betsy pulsował niepokój osoby poczuwaj ącej się do
winy. Czy ż to nie ona sam a pouczała ciągle swe córki, by nie przekraczały granic, które
wy znaczano Ży dom ?
– Wątróbka kurza j est dzisiaj wy j ątkowo piękna. Może na przy stawkę? – zaproponował rzeźnik.
By ł to im ponuj ący m ężczy zna z badawczy m wzrokiem i poły skuj ącą ły siną. Rzadko
obsługiwał Betsy osobiście, ale ty m razem odprowadził j ą do drzwi, j akby by ła stałą klientką.
– Pozdrowienia dla szanownego m ałżonka, pani Sternberg – powiedział.
Mówił aż nazby t wy raźnie. Betsy czuła się tak, j akby ten pełny, donośny głos wy pełniał całą
Fressgass. Oblała się rum ieńcem , skóra paliła j ą aż po kark. Usiłowała skinąć głową j ak osoba,
która okazuj e, że zrozum iała, ale akurat woli m ilczeć, lecz zaschło j ej w gardle, a w skroniach
pulsowała panika. Zawsty dzona grzebała w torebce; kupowała u tego rzeźnika raczej rzadko. Jej
pierwszą m y ślą by ło, że m ężczy zna pom y lił j ą z j akąś inną klientką, właściwego wy znania, taką,
która nie m usi się przed nikim i niczego wsty dzić. Ledwie j ednak Betsy zrobiła trzy kroki,
odzy skała zdolność logicznego m y ślenia. Rzeźnik na pewno nie pom y lił j ej z inną klientką. Znał
przecież j ej nazwisko. I wiedział też, że siekana wątróbka drobiowa zalicza się do fry kasów na
ży dowskim stole. Przez j edną straszną chwilę, której m iała j uż nigdy nie zapom nieć, Betsy
Sternberg, j eszcze trzy m iesiące wcześniej kobieta szanowana, oby watelka Frankfurtu j ak każda
inna, m y ślała, że wy buchnie płaczem . Na eleganckiej Fressgass będzie sobie wy płakiwać oczy
j ak służąca, która przeży ła zawód m iłosny !
– Dziękuj ę – wy szeptała, a potem , j ak rano do konduktora, nie wiedzieć czem u bąknęła j eszcze:
– Pardon.
Zrobiło się j ej niedobrze, poczuła zawroty głowy. Nogi zaczęły j ą boleć, stopy piec;
zapragnęła usiąść na ławce, zam knąć oczy i nigdy j uż nie wstawać, ale z właściwą sobie siłą
powróciła do ży cia. Wielkim i krokam i uciekała z m iej sca zdarzenia, tak energicznie, j akby j akiś
litościwy przy j aciel nałoży ł j ej klapki na oczy, j akby nigdzie nie widziała swasty k, chwackich
m łodzieńców z Hitlerj ugend ani gazet z ty tułam i, które sprawiały, że serce zam ierało j ej w piersi.
W trzy m inuty Betsy dotarła do reprezentacy j nej ulicy Zeil. Jej serce z powrotem biło spokoj nie,
a ona poczuła się tak, j akby przez długi tunel wy pełzła na światło.
Dostrzegła dom towarowy Wronkera i poszła w j ego stronę. Wprawdzie zauważy ła, że stało
przed nim niespoty kanie dużo ludzi i nadzwy czaj wielu SA-m anów, ale nic z tego, co zobaczy ła,
nie wy dało się j ej niepokoj ące, weszła więc do środka. Przez chwilę napawała się luksusem ,
światłem i uczuciem , że powróciła do siebie. Znalazła naty chm iast dział z kapeluszam i, a w nim
zawadiacką zieloną czapeczkę, o której opowiadała j ej Alice, i kupiła j ą. Od czasu, gdy
uwielbiana przez córkę od dzieciństwa nauczy cielka niem ieckiego, panna Kranichstein, za
j edny m zam achem pozbawiona została zawodu, prestiżu, dochodów i przy szłości, Alice by ła
przy gnębiona i zam knęła się w sobie. Betsy m usiała swą naj m łodszą latorośl, wcześniej
naj pogodniej sze ze wszy stkich swoich dzieci, codziennie rano od nowa nam awiać, by wstała
i poszła do szkoły. „I w czy m m a niby pom óc ta zielona czapeczka?” – Betsy j uż sły szała kpiące
py tanie m ęża.
Postanowiła nacieszy ć się wiosenną pogodą i wrócić do dom u piechotą. W m łodości często
chodziła tą trasą, teraz j ednak droga wy dała się j ej dużo dłuższa, niż m iała j ą w pam ięci.
I bardziej strom a. Przy Baum weg Betsy uświadom iła sobie, że ży czliwy rzeźnik nie by ł
wy j ątkiem . We wszy stkich sklepach przy Fressgass obsługiwano j ą tak sam o uprzedzaj ąco
grzecznie j ak przed nastaniem rządów nazistów. Radość i ulga sprawiły, że przy spieszy ła kroku,
lecz ten oży wczy, radosny nastrój nie trwał nawet do Merianplatz. Otwieraj ąc drzwi, Betsy
złościła się, że zwy kłą codzienną grzeczność wzięła za szczególny dar losu.
Mim o to przy obiedzie opowiedziała m ężowi o swoich przeży ciach i odczuciach podczas
zakupów.
– Ten m iły rzeźnik od ładnej cielęciny na pieczeń przekazał m i „pozdrowienia dla szanownego
m ałżonka” – zakończy ła.
Chociaż akurat to Johann Isidor ustawicznie zalecał cierpliwość i bez przerwy napom inał
rodzinę, by nie traciła głowy i nie generalizowała, teraz dalej zaj m ował się swoj ą lnianą
serwetką. Wsunął j ą za kołnierzy k, a teraz szarpał tak ziry towany, j akby m usiał się uwolnić od
obręczy ściskaj ącej m u szy j ę. Nie patrząc na żonę, wy j aśnił:
– Nie łudź się, m oj a droga. Jak długo nie zabroni im tego wódz ich sfory, będą absolutnie
gotowi nadal przy j m ować od nas pieniądze i rzucać nam łaskawie pod nogi m artwą ry bę czy
zdechłą kurę.
– Niepotrzebnie j esteś z góry taki rozgory czony – łagodziła Betsy.
– Potem j uż się raczej nie będzie opłacać – odparł Johann Isidor.
Chociaż Betsy dobrze wiedziała, dlaczego j ej m ąż by ł tak pesy m isty cznie nastawiony, i czuła
grozę tej wiedzy od przebudzenia aż do zaśnięcia, ty m bardziej trwała przy swoim pierwotny m
planie. W kry zy sach i w walce stawiała zawsze na utarty bieg ży cia.
– Jutro o wpół do ósm ej siadam y do kolacj i – oświadczy ła rodzinie. Nikt nie uległ pokusie
powiedzenia, co go trapi. Godzinę przed zachodem słońca Clara, Erwin i Alice, Claudette i Anna,
a także Victoria i Fritz Feuereisenowie z dwoj giem swoich dzieci stawili się u rodziców, by powitać
szabas. Z kuchni dochodził zapach rosołu z kury, w spiżarni czekały dom owy m akaron i duża m isa
z kom potem z brzoskwiń, który Josepha zawekowała w lecie, a obok stał szklany dzbanuszek
z sosem waniliowy m .
Pani Wilhelm ine z Westendu, m atka Fritza, została zaproszona telefonicznie. Betsy ucieszy ło, że
gość przy j ął zaproszenie bez lekceważącego wahania, j akie przy pisy wano ludziom z tej bogatej
dzielnicy. Aby pokazać, że nie czuj e się gościem , ale członkiem rodziny, ży wotna wdowa
zadzwoniła do drzwi j uż o piątej . W m ały m koszy czku siedział leciwy pluszowy piesek dla j ej
wnuczki. Gdy oj ciec Fanny by ł j eszcze m ały m Fritzem , oderwał wy leniałem u pluszakowi prawe
ucho. Gospody ni dostała od pani Feuereisen wielki bukiet żółty ch róż. Także po nich m ożna by ło
poznać, że pochodzą z drugiej ręki.
Na wpół zwiędłe róże przy pom inały uśm iechaj ącej się obdarowanej Betsy wspaniałe historie,
które Fritz opowiadał o oszczędności swej m atki. Podobnie j ak Betsy, pani Feuereisen nie dawała
po sobie poznać, że trzy dziesty pierwszy m arca ty siąc dziewięćset trzy dziestego trzeciego roku
by ł dla oby wateli ży dowskich we Frankfurcie dniem przy gnębiaj ącego napięcia. Niem ożność
przewidzenia, co ich czeka, paraliżowała zarówno odważny ch, j ak i pozbawiony ch nadziei,
zarówno silny ch, j ak i słaby ch.
Nakry ty biały m obrusem stół w j adalni ozdobiono m aleńkim i różowy m i wazonikam i.
Stanowiły one prezent ślubny od ciotki Jettchen, z którego kiedy ś się podśm iewano, by ły
wy konane na wzór stary ch trąbek pocztowy ch i trudne do m y cia. Victoria nie potrafiła na nie
patrzeć bez uczucia, że tęsknota za j ej dzieciństwem i ukochaną ciotką sprawiała, iż stawała się
j eszcze bardziej krucha, niż i tak j uż by ła. W każdy m szklany m rożku tkwił albo wczesny fiołek,
albo spóźniony przebiśnieg.
– I m usi przecież nadej ść wiosna – szepnął Erwin Clarze do ucha wers z wiersza Em m anuela
Geibla.
– Zam knij się! – odszepnęła Clara. – Nie zabieraj przy naj m niej dzieciom i ty m , którzy chcą j ą
zachować, wiary w to, że Bóg j est z Ży dam i.
Fanny wy ciągnęła pożądliwie prawą rączkę po j eden z wazoników. Jej babcia ze strony oj ca
przy trzy m ała j ą m ocno, zanim ta dosięgła pierwszego fiołka.
– Czy to tak wolno grzecznej dziewczy nce? – spy tała surowo.
– Tak! – wy krzy knęła Fanny.
Wy swobodziła się z babcinego uścisku, zaczęła klaskać w ręce i kiwać głową w obie strony.
Po raz pierwszy dwuletnia księżniczka m ogła zasiąść do posiłku przy stole razem z dorosły m i.
Mam a ubrała j ą w bordową aksam itną sukienkę z szeroką, białą, j edwabną szarfą, którą dum ny
oj ciec kupił poprzedniego roku w Pary żu podczas podróży w interesach. Droga paradna kreacj a –
wraz z pasuj ący m i do niej bucikam i i bielizną w odpowiednim kolorze – przeznaczona by ła na
wspaniałe dziecięce uroczy stości, które organizowano w szerszy m gronie przy j aciół przy
wszelkich nadarzaj ący ch się okazj ach i które pani Betsy ze względów pedagogiczny ch swoim
własny m dzieciom zawsze dozowała nader oszczędnie.
– Nie m uszą tańczy ć na każdy m weselu – postulowała. – Od początku powinny się uczy ć
przestawać na m ały m .
Mąż przy znawał j ej racj ę, j ednakże ich przedwcześnie doj rzałe bliźniaki, postrach
m ieszczaństwa, w wieku dziewięciu lat nazy wały szanowną m am ę „drobnom ieszczanką, która
psuj e im zabawę”.
A teraz zabawy z dziećm i w galowy ch ubrankach się skończy ły, z rozj arzony ch ży randoli nie
zwieszały się serpenty ny. Ze stołów z prezentam i znikły ozdobione sercam i i wiśniam i świeczki
w kolorowy ch drewniany ch krążkach, a wraz z nim i lalki z prawdziwy m i włosam i i wy tworną
garderobą, niebieskie hulaj nogi i drogie zabawki parowe. Maluchy przestały się bawić w ciepło-
zim no i w ciuciubabkę, nie m ówiąc j uż o gorący ch krzesłach, znany ch też j ako podróż do
Jerozolim y. W wielu ży dowskich dom ach m agiczne wy rażenie „dziecięce urodziny ” skreślono
z codziennego repertuaru z kom entarzem „na razie” albo „przy naj m niej na razie”. Jednakże
opty m iści by li j eszcze przekonani, że w kraj u poetów i m y ślicieli nie m oże im się przy darzy ć nic
naprawdę złego.
W łuku m iędzy j adalnią a salonem brat Fanny, Salom on, ssał kciuk. Niespełna dwum iesięczny
chłopczy k ułożony by ł w koszy czku wy bity m krem owy m j edwabiem , w który m dawno tem u,
w dobry ch czasach, j ego wuj kowie i ciotki przesy piali od początku do końca swe pierwsze
spotkania z trady cj ą ży dowską. Pani dom u przesunęła nieco stare srebrne świeczniki. Wy głosiła
błogosławieństwo nad szabasowy m i świecam i tak pły nnie i z takim nam aszczeniem , j akby
wy wodziła się z j akiegoś ortodoksy j nego dom u i podczas trzy dziestu ośm iu lat swego m ałżeństwa
w każdy piątek celebrowała szabas. Jej m ąż m iał na sobie granatowy garnitur z kam izelką,
dewizka starom odnego złotego zegarka kieszonkowego poły skiwała w świetle świeżo
wy pucowanego ży randola. Czarną aksam itną czapeczkę, która zdawała się trochę za m ała na j ego
głowę, otrzy m ał j ako trzy nastolatek od swej ciotecznej babki Luise z okazj i bar m icwy.
Trochę się zacinaj ąc, gdy ż od zawsze hebraj ski tekst sprawiał m u trudności, Johann Isidor
wy powiedział błogosławieństwo nad chałą ozdobioną m akiem , uplecioną z m iękkiego, białego
drożdżowego ciasta. Potem napełnił srebrny pucharek, w który m wy grawerowane by ły inicj ały
m atki Betsy, wzm acniany m czerwony m winem , które zachwy cało j uż j ego dzieci,
i pobłogosławił j e. Ponieważ przez chwilę Johann Isidor uj rzał własnego oj ca i usły szał, j ak
piękny m , głębokim głosem błogosławi chleb i wino, więc z j eszcze większy m trudem niż
zazwy czaj przy chodziło m u przy pom nienie sobie ostatnich dwóch słów krótkiej m odlitwy. „Josi
znowu m arzy ” – m ówiła m atka z przy ganą. Chałę piekła zawsze sam a, żona piekarza z sąsiedniej
wsi wy prosiła od niej przepis.
Jej sy n powrócił z przeszłości – z Schotten w Hesj i, gdzie w dzieciństwie m ałego Josiego wśród
chrześcij an i Ży dów panowały stosunki dobrosąsiedzkie – do Frankfurtu. Tu ży dowskim kupcom
na następny dzień zapowiedziano boj kot ich sklepów. Oby watel Frankfurtu Johann Isidor
Sternberg, którego naj starszy sy n poległ śm iercią bohatera w walce za Niem cy, obawiał się teraz
o swe dzieci i wnuki. Podał bliskim kielich z winem . Naj pierw wy pili m ężczy źni, następnie
kobiety, a potem dzieci. Claudette, doty chczas naj m łodszej w ty m kręgu, dzięki Fanny po raz
pierwszy nie obsługiwano przy stole dziadków na sam y m końcu. Na j edną błogosławioną chwilę
zapom niała, j ak bardzo zm ieniło się j ej ży cie w ostatnim kwartale. Znów by ła wesołą m łodą
dziewczy ną m aj ącą przy j aciółkę, która zaprosiła j ą do Pary ża, i kawalerów, którzy bili się o to, kto
odprowadzi j ą do dom u po lekcj i tańca.
Piętnastolatka podała puchar swej dwuletniej kuzy neczce. Fanny z wielkim i oczam i i by stry m
rozum em um oczy ła w winie j ęzy k. Ze zdum ieniem oblizała wargi, powiedziała „och” i dwa razy
z rzędu „j a”. Twarz tej ślicznej dziewczy nki w tam ten szabas to by ł j eden natchniony,
zachwy cony dziecięcy uśm iech. Towarzy stwo przy stole by ło oczarowane.
– Tak sam o wy glądała j ej m atka – przy pom inała sobie pani Betsy. – Do schrupania.
Victoria się uśm iechała. Wciąż j eszcze przepadała za kom plem entam i i wspom inała
wewnętrzny letni dziedziniec w Baden-Baden ze zwisaj ący m i pelargoniam i, bukiem i fontanną,
j asnobłękitną kokardę we włosach i to, j ak cioteczna babcia Jettchen podarowała j ej sznur duży ch
korali z diam entem w szlifie baquette.
– Co właściwie stało się w Baden-Baden? – spy tała.
– A co się m iało stać? Poj echaliśm y tam – rzekł Erwin – a potem wy buchła woj na
i wróciliśm y do dom u. To wszy stko w ciągu j ednego ty godnia, a ty ry czałaś j ak bóbr, bo nie
dostałaś śliwek w złoty ch papierkach obiecany ch ci za dobre sprawowanie.
– Dość – przerwał Johann Isidor z surowy m oj cowskim spoj rzeniem z dawny ch czasów swego
autory tetu.
Po wy głoszeniu błogosławieństw nie usiadł z powrotem , j ak to zawsze robił i na co czekała
rodzina. Ku zaniepokoj eniu żony i zdum ieniu dzieci opuścił swe m iej sce u szczy tu stołu i podszedł
do Josephy. Kucharka stała z dużą wazą na zupę obok świeżo wy polerowanego kredensu.
Starannie ufry zowana i w swej odświętnej czarnej sukience by ła j eszcze bardziej niecierpliwa
niż zwy kle. Od trzy dziestu trzech lat, gdy w dom u państwa Sternbergów przed j edzeniem
odm awiano m odlitwę, ona m artwiła się, że zupa m oże wy sty gnąć, a lane kluseczki, za które
wszy scy j ą chwalili, zrobią się za twarde.
– Chwileczkę – powiedział pan dom u. Wy j ął Josephie wazę z rąk i odstawił j ą na czerwony
pom ocnik kuchenny. Następnie zam aszy sty m ruchem , który wszy scy zauważy li, bo tak zupełnie
nie pasował do j ego lęku przed wielkim i gestam i, Johann Isidor uj ął prawą rękę swej kucharki. –
Dziękuj ę, Josepho – powiedział niezwy czaj nie j ak na niego uroczy sty m głosem . – Nigdy tego
pani nie zapom nę.
– Nikt z nas nigdy nie zapom ni tego, co pani dla nas zrobiła – zawtórowała m u Betsy. Także j ej
głos brzm iał inaczej niż zwy kle, by ł zby t wy soki, niepewny. – Okazała pani więcej odwagi niż m y
wszy scy – rzekła.
– A teraz niechże pani wreszcie z nam i usiądzie – zagrzm iał pan dom u, ale rozkazuj ący ton nie
do końca m u wy szedł; potrząsnął głową, j akby chciał się przy wołać do porządku. Mim o to dalej
stawiał na swój dowcip: – Inaczej poproszę m ego szanownego zięcia, by wy poży czy ł nam swą
przem iłą Gustel – zagroził. Oczekiwał, że j ego dzieci się roześm iej ą, przy naj m niej Claudette,
która zwy kle doceniała nawet naj słabsze żarty dziadka, lecz ty lko Fanny, oszołom iona winem ,
uśm iechnęła się do niego. Wszy scy inni wpatry wali się w złoty rant talerzy do zupy. Nawet Alice
i Claudette, które j eszcze na ostatki wierzy ły w oży wczą m oc czapek z kolorowego papieru
i m usztardy w pączkach, czuły w gardle ucisk i m arzy ły o powrocie do j asnego ży cia bez cienia,
do dawnego bezpieczeństwa i nieświadom ości grozy.
W końcu Josepha dała się nam ówić, by usiąść na m iej scu nakry ty m dla niej przez panią Betsy,
m iędzy Clarą i Erwinem , którego nie zauważy ła wcześniej . Łzy kapały j ej na biały koronkowy
kołnierz z pasm anterii Sternberg. Płakała z opuszczoną, wtuloną w ram iona głową. Sól w oczach j ą
piekła, Josepha m ogła j ą czuć i sm akować. Ty lko bronić się nie m ogła, nie przeciwko ty m nowy m
upiorom , zagrażaj ący m rodzinie, którą traktowała j ak własną. Ły żka wy padła j ej z rąk; kucharka
uderzy ła się dłonią w usta, wy j ąkała przeprosiny, chciała przy nieść sobie nową ły żkę, ale Anna
j uż stała za nią. Zawsze pom ocna, wcisnęła Josephę z powrotem na krzesło, powiedziała bardzo
cicho: „Nie”. Podeszła do kredensu i wy ciągnęła kasetę ze sztućcam i.
– U nas dzieci zawsze rzucały ły żkam i – odezwał się Erwin. – Już pani nie pam ięta, panno
Krause?
– To się nie godzi, żeby kucharka siedziała przy stole z państwem – szlochała Josepha – tego
nigdy u nas nie by ło. Ani razu, od kiedy j estem w ty m dom u, to się nie zdarzy ło. Ten Hitler
przewróci j eszcze cały świat do góry nogam i.
– Jeszcze nigdy nie m iała pani ty le racj i – powiedział Johann Isidor. – Jeszcze się wszy scy
zdziwim y. W wy twornej rodzinie Sternbergów, która nazby t długo kazała wy cinać sobie szny cle
ze złoty ch cielców, zdarzy się j eszcze wiele rzeczy, który ch nie by ło wcześniej . Sternbergowie,
m usi pani wiedzieć, Josepho, wy ciągaj ą obecnie ty lko puste losy.
Claudette pierwsza skończy ła zupę. Pierwsza też odzy skała dawny, dom owy ton. Czy odzy skała
swą dawną naturalność, czy ty lko nauczy ła się zręcznie udawać po ty m , gdy j ej naj lepsza
przy j aciółka j ą odepchnęła?
– O co właściwie chodzi z Josephą? – dopy ty wała się. – Co ona takiego zrobiła?
Tę historię m ożna by streścić w trzech zdaniach, ale oddawała ona znakom icie niepewność,
obawy i napięcie psy chiczne, które zagościły w ży dowskich dom ach j uż w roku ty siąc
dziewięćset trzy dziesty m trzecim . U Sternbergów odważne opowiedzenie się Josephy po stronie
rodziny przez długi czas sy m bolizowało wiarę w to, że „nie wolno się poddawać, j ak długo w ty m
kraj u j est choć j eden przy zwoity człowiek”. Ani pani Betsy, ani Clara, Victoria czy Alice, ani
nawet odważny Erwin, a także Anna, zawsze gotowa do pom ocy, nie chcieli pój ść do piekarni, by
zam ówić m akową chałkę.
– Zam awiać na piątek chałę – rozum ował także Johann Isidor – to czy ste szaleństwo. Naziści
zrobią z tego bezczelną ży dowską hucpę. W końcu na sobotę zarządzili boj kot ży dowskich sklepów.
W ty m m ieście nie m a ani j ednego piekarza, który by nie wiedział, że ty lko Ży dzi zam awiaj ą
w piątek m akową chałę. I nie znaj dziem y żadnego piekarza, który by się narażał i j ą nam upiekł.
Mogę nawet zrozum ieć ty ch ludzi. Ja też by m dobrowolnie nie nadstawiał głowy z powodu j akiej ś
bułki.
Josepha nie dopuściła j ednak do tego, by „w ty m dom u j akaś bezbożna hołota decy dowała, co
będzie na stole”. Wy ciągnęła z szafy swój niedzielny płaszcz i wielkim i krokam i, z wy piętą do
przodu piersią udała się do piekarni przy Merianplatz, w której nigdy j eszcze nie by ła. Jak gdy by
trzy dziesty m arca ty siąc dziewięćset trzy dziestego trzeciego roku by ł naj zwy klej szy m dniem
w świecie, kucharka Sternbergów wy ciągnęła z kieszeni płaszcza kartkę i oświadczy ła:
– Chciałaby m zam ówić na j utro plecioną bułkę z m akiem . Z półtora funta m ąki, proszę. – Głos
Josephy nie zabrzm iał tak pewnie, j ak by chciała. Płom ienie gniewu paliły j ej czoło. Lewa ręka
zacisnęła się w pięść.
Akurat w ty m m om encie, gdy głowa panny Krause groziła rozsadzeniem , żona piekarza, która
nigdy j eszcze j ej nie widziała, powiedziała „chałka” – tak głośno, że m usiał to usły szeć każdy
w sklepie. Sprzedawczy ni od dawna znała to słowo, m iała bowiem wielu ży dowskich klientów,
nigdy j ednak nie przy szło j ej do głowy, by go uży ć. Nieco j ą skonfundowało, że teraz j e
wy powiedziała, ale w żadny m razie nie by ła z siebie niezadowolona. Zauważy ła, że klientki
czekaj ące na swoj ą kolej kę wpatry wały się w nią z ciekawością. Niektóre okazy wały iry tacj ę.
Jakiś głos z ty łu sklepu sy knął: „Ży dowska hołota!”. Jakaś stara kobieta, która kupowała zawsze
bułeczki z poprzedniego dnia za pół ceny i naj częściej dostawała w prezencie j eszcze bułkę parkę,
uderzy ła laską w podłogę. Tak m ocno potrząsała głową, że na karku rozplótł się j ej koczek.
Josepha wy biegła ze sklepu tak spiesznie, że potem nawet nie m ogła sobie przy pom nieć, czy
podziękowała.
– To – opowiadała później w dom u – dręczy m nie j eszcze bardziej niż ci przeklęci naziści.
Następnego dnia Johann Isidor Sternberg, o który m przy j aciele i ry wale w złoty ch czasach
powiadali, że m a szczęście do interesów, j uż o piątej rano zerwał z kalendarza kartkę
z poprzedniego dnia. Teraz by ła sobota, pierwszy kwietnia ty siąc dziewięćset trzy dziestego
trzeciego roku. Johann Isidor czuł m dłości, które j eszcze się nasiliły po zaży ciu trady cy j ny ch
kropli walerianowy ch. Przy goleniu drżała m u prawa ręka. Betsy, której nie sły szał, gdy
wstawała, wy j ęła z białej szafeczki szty ft ałunu i podała m u. Została w łazience, gdy Johann
Isidor tam ował krew na policzku.
– Nie m usisz iść – powiedziała.
– Właśnie że m uszę – oświadczy ł. – Mój sy n też się nie chował.
– Otto m iał osiem naście lat i by ł pełen nadziei. Walczy ł za dobrą sprawę.
– Odwaga to nie kwestia wieku, m oj a droga, a m ężczy zna nie m oże j uż sobie wy bierać,
przeciwko kom u m a walczy ć.
Godzinę wcześniej niż w dniach nadziei Johann Isidor Sternberg, właściciel pasm anterii
o bogatej trady cj i przy Hasengasse, prosperuj ącego sklepu teksty lnego przy Berger Strasse
i popularnego w cały m Nordendzie składu towarów płócienny ch na Glauburgstrasse, opuścił
m ieszkanie. W czarny m płaszczu i czarny m kapeluszu, który zakładał ty lko wtedy, gdy szedł do
sy nagogi, stał przy czarny m m etalowy m ogrodzeniu i patrzy ł w górę na swój dom . Jego wzrok
wędrował od parteru, gdzie m ieszkali lokatorzy, którzy przestali m ówić „dzień dobry ” swem u
ży dowskiem u gospodarzowi i j ego rodzinie, aż do czwartego piętra. Twarz Johanna Isidora zrobiła
się płom iennie czerwona.
Od pierwszego m arca na czwarty m piętrze m ieszkał Theo Bergham m er. Vis-à-vis Clary
i Claudette. Jako człowiek zdecy dowany zarekwirował dwupokoj owe m ieszkanie dzień po pożarze
Reichstagu. „Bez zbędny ch ceregieli” – j ak opowiadał wieczorem swoim bij ący m m u brawo
kolegom przy j abłeczny m winie. Niegdy siej szy fotograf, m iły, chętny do pom ocy chłopiec,
który stracił lewą stopę na froncie zachodnim , stracił bowiem także dawny respekt wobec
gospodarza swego oj ca. Wóz m eblowy poprzednich lokatorów stał j eszcze przed dom em , gdy
Theo Bergham m er, od nastania nowy ch czasów noszący zielony skórzany płaszcz z pagonam i,
j uż się wprowadził – z niewielom a m eblam i, za to z aż trzem a param i czarny ch oficerek, które
wy stawiał pod drzwiam i, m im o że regulam in dom u zakazy wał zaj m owania kory tarza. W liście
bez nagłówka m łody człowiek, który dorastał w dom u przy alei Rothschildów 9 i by ł naj lepszy m
kolegą Ottona Sternberga, ochotnika woj ennego poległego w ty siąc dziewięćset czternasty m roku,
zakom unikował j ego oj cu: „Jutro się wprowadzam . Czy nsz będzie kwestią do ustalenia.
W stosowny m czasie przedstawię panu swoj e propozy cj e”.
Za każdy m razem , gdy Johann Isidor czy tał tabliczki z nazwiskam i na drzwiach swego dom u,
uzm y sławiał sobie, że j est bezbronny. Na m y śl o Theo Bergham m erze, o który m od trzech lat
wiedział, że j est oj cem Claudette, j ego głowa, żołądek i serce burzy ły się. Obsesy j nie wpatry wał
się dalej w okna Clary na czwarty m piętrze. Wy obrażał sobie, że wkrótce Theo Bergham m er
zażąda także j ej m ieszkania. I j ej sam ej do tego. Obraz Thea sięgaj ącego po Claudette
sparaliżował go na m om ent. Drzewa w alei zawirowały wokół ognistej gwiazdy.
Johann Isidor przy trzy m ał się ogrodzenia. By ł przekonany, że zwy m iotuj e przed swoim
dom em , ale udało m u się stłum ić odruch wy m iotny. Zagry zł zęby, usły szał, j ak zgrzy taj ą,
przetarł oczy. Mgła deform uj ąca rzeczy wistość się rozwiała. Zaszczuty m ężczy zna znów widział
gołębie na dachu i dy m , który, biały j ak w kinie, wznosił się ku niebu. W sąsiednim dom u j akaś
kobieta groziła sy nowi spoliczkowaniem . Johann Isidor m y ślał o czarownicach w średniowieczu,
widział j e płonące na stosie. Pragnienie, by zawrócić, zaszy ć się gdzieś i znaleźć ratunek
w zapom nieniu, chwy tało go j ak m acki polipa. Chciał się zam knąć w swoim gabinecie, wtulić
w fotel i naciągnąć na głowę szkarłatny pled, który j eszcze po latach pachniał owcam i ze Szkocj i.
Zasnąć i więcej się nie obudzić.
– Przepraszam – powiedział m ężczy zna pozbawiony nadziei.
Ruszy ł w drogę, nie odwracaj ąc się. Johann Isidor Sternberg nie by ł człowiekiem m ężny m .
Nigdy nie ciągnęło go do czy nu, do wielkich słów. A teraz sił dodawała m u m y śl, że m im o to
stawił czoła trudom i niebezpieczeństwom ży cia. Wy prostował ram iona, j ak w latach, gdy by ł
j eszcze silny ; podniósł głowę, j akby m iał j eszcze przed sobą przy szłość. A potem ruszy ł do celu,
do którego bał się dotrzeć. Czy to Boga prosił o wy baczenie? Czy Ży dowi w Niem czech godziło
się j eszcze rozm awiać z Bogiem , błagać Go o pom oc?
Swej córce Annie, ukochanej pom ocnicy w pasm anterii, patriarcha m im o j ej urażonego
sprzeciwu, nie pozwolił, by tej soboty strachu towarzy szy ła m u do sklepu. Wnuczce polecił, by
w żadny m wy padku nie wy chodziła z dom u – chociaż czekała j ą klasówka z francuskiego, ważna
dla j ej prom ocj i do następnej klasy. Alice zabronił iść do sy nagogi.
– Tak, tak, Alice – m ruknął. – Ty także. – Oczy m u zwilgotniały.
Od nadej ścia listu inform uj ącego, że „uczennica ostatniej klasy Alice Sternberg z przy czy n, za
które sam a j est odpowiedzialna, nie m oże zostać dopuszczona do m atury i że j ej wy dalenie
z gim nazj um nastąpi niezwłocznie”, Alice w każdą sobotę chodziła do sy nagogi.
– Żeby ubłagać Boga, by zesłał ci ślicznego m ęża, który będzie cię nosił na rękach i układał na
posłaniu z pereł – droczy ł się Erwin ze swą naj m łodszą siostrą, gdy ty dzień w ty dzień widział j ą,
j ak stała przed lustrem w sukience z bolerkiem i lakierowany ch pantofelkach.
– Żeby się pom odlić, aby z m oj ego wstrętnego brata uczy nił człowieka – oznaj m iała m u Alice
każdej soboty. Upokorzenia w ostatnich ty godniach szkoły i wy rzucenie z niej , którego m im o
wszy stko się nie spodziewała, zm ieniły beniam inka Sternbergów. Dziewczy na wy doroślała; by ła
j eszcze wprawdzie nieco próżna, ale j uż nie tak egocentry czna j ak w szczęśliwy ch czasach
dzieciństwa. Alice nauczy ła się również śm iać z sam ej siebie. A teraz się zakochała.
– Zakochała się po uszy – opowiadała pani Betsy m ężowi. Chociaż czasy tem u nie sprzy j ały,
m usiała nasłuchiwać, j ak trawa rośnie, z właściwą sobie m atczy ną roztropnością zasięgała
inform acj i wśród przy j aciółek i znaj om y ch. Młody człowiek nazy wał się Leon Zuckerm ann. By ł
dum ą oj ca: pracowity i zdolny, w szkole przeskoczy ł j eden rok, naj lepiej z całej swoj ej klasy zdał
m aturę i w następny m sem estrze m iał rozpocząć studia m edy czne. Rodzina by ła religij na,
oj ciec, kuśnierz zatrudniaj ący trzech pracowników – nieco cholery czny, ale gołębiego serca,
m atka niedom agała. Leon m iał trzech starszy ch braci. Z naj starszy m , nauczy cielem religii,
w każdy szabas szedł do sy nagogi przy Börnerstrasse. W dom u Sternbergów nie wiedziano
j eszcze, że m łody Zuckerm ann w niedzielne popołudnia spacerował z Alice w parku Grüneburg.
Tam m łodzi m arzy li o zupełnie nowy m ży ciu, w który m przechadzali się pod drzewam i oliwny m i
i j edli figi, czekaj ąc, aż Palesty na stanie się oj czy zną dla Ży dów. Poza ty m rodzice i czterej
bracia wy py ty wali Leona regularnie, j ak surowo wy chowana została j ego wy branka i czy
gospodarstwo Sternbergów j est koszer.
Alej a Rothschildów wy glądała tego złowieszczego pierwszego kwietnia szczególnie pięknie,
krzewy forsy cj i by ły j edną wielką sy m fonią żółci, podobnie tulipany i żonkile w ogródkach od
frontu. Sikory i kosy baraszkowały w drzewach i ży wopłotach, zanosząc się śpiewem . Przed
piękny m dom em ry glowy m na skrzy żowaniu z Günthersburgallee przez noc rozkwitł
m igdałowiec. Kwiaty wiśni przy wabiły pierwsze pszczoły. Magnolie prześcigały się w okazałości
swoich kwiatów, kasztanowce m iały j uż im ponuj ące świece. Dało się poznać, że i bez niedługo
zakwitnie.
Przy słupie ogłoszeniowy m na Friedberger Platz ani j eden plakat nie wy śpiewy wał
polity czny ch pieśni. Dam a w bieli w kapeluszu j ak m ły ńskie koło i powiewaj ącej spódnicy
zachwalała proszek Persil, dwie kobiety w czarny ch kostium ach kąpielowy ch robiły reklam ę
niem ieckiej Lufthansy. Obie by ły dobrze odży wione, opalone na brązowo i m achały lecącem u
nisko sam olotowi. Inny plakat zwracał uwagę na wy stępy iluzj onisty Hanussena. Ty dzień
wcześniej zginął. Nikt nie wiedział, co się stało, ciała j eszcze nie odnaleziono. Za nazwiskiem
Hanussena ktoś dory sował krzy ży k. Johann Isidor m y ślam i by ł j eszcze przy pogłosce, że
iluzj onista ów przepowiedział pożar Reichstagu na trzy dni przed ty m wy darzeniem , gdy odkry ł
pierwsze nazistowskie obwieszczenie. By ło to na Friedberger Landstrasse. Chociaż w dom u przy
alei Rothschildów się go spodziewano i przez cały długi ty dzień oczekiwano z lękiem , j akby
chodziło o zarazę, szok właściciela kam ienicy by ł potężny.
Wielka tablica z czarny m i napisam i wisiała na szy bie wy stawowej m ałego, niepozornego
sklepu teksty lnego. Johann Isidor nigdy wcześniej nie zwrócił na niego uwagi. Czy tał obelży wy
napis słowo po słowie i sły szał swe zacinaj ące się, wołaj ące o pom oc serce. Twarz m u stężała.
„Kto kupuj e u Ży da, j est zdraj cą. Pierwszego kwietnia przed południem o godzinie dziesiątej
rozpoczy na się akcj a obronna narodu niem ieckiego przeciwko światowy m ży dowskim
zbrodniarzom ” – czy tał ży dowski kupiec Johann Isidor Sternberg. Nie m ógł oderwać oczu od tego
tekstu. Litery zlały się w czarną, faluj ącą m asę. Serce m u zam arło ze strachu i rozpaczy.
Przy pom niał sobie wioskowego głupka z Schotten. Ten także patrzy ł zawsze przed siebie
osłupiały m wzrokiem , j ak on teraz. Christian, sy n nauczy ciela Baum anna, z ręką na sercu
przy sięgał, że biedny obłąkaniec stał rzekom o przed diabłem i nie zauważy ł tego, włosy spaliły
m u się od piekielnego ognia, a zęby wy rastały z ust. Przy kolacj i m ały Josi opowiedział historię
o diable. Od oj ca dostał w twarz, a m atka nie dała m u deseru.
– Nie – bronił się Johann Isidor Sternberg, równie cicho j ak wtedy. Miał siedem dziesiąt trzy
lata, by ł j ak niem ieckie drzewo z niem ieckim i korzeniam i, m iał sy na, który poległ za Niem cy,
swoj ą oj czy znę. Dla tej oj czy zny niem iecki patriota Sternberg by ł obecnie „światowy m
ży dowskim zbrodniarzem ”. Nowi władcy oskarżali go, że wzy wał „swy ch rasowy ch
pobraty m ców z zagranicy do walki przeciwko narodowi niem ieckiem u”.
Gdy Johann Isidor Sternberg kontrolował regały w swej pasm anterii, j ego wy znanie nie by ło
dla niego warte ani j ednej m y śli. Gdy sprzedawał klientce chwosty do zasłon czy taśm ę do
obrusów, by ło m u oboj ętne, czy j est protestantką, katoliczką czy ży dówką. Pierwszego kwietnia
ty siąc dziewięćset trzy dziestego trzeciego roku człowiek, który m ówił ty lko po niem iecku, po
niem iecku m y ślał i po niem iecku śnił, stał j ednak na Friedberger Landstrasse przed niewielkim
sklepikiem i czy tał o „światowy ch ży dowskich zbrodniarzach” oraz „konieczny ch działaniach
obronny ch”.
Wsty d i szok sprawiły, że zaniem ówił. Mężczy zna m ierzący m etr i siedem dziesiąt sześć
centy m etrów, ważący osiem dziesiąt dwa kilo stał się karzełkiem błagaj ący m Boga, by ten raczy ł
go wy bawić z opresj i. Niebo j ednak nie udzieliło tem u złam anem u człowiekowi żadnej
odpowiedzi. Słońce nie przestało świecić, ptaki dalej ćwierkały, a dzieci, które wierzy ły w Boga
i sprawiedliwość, szły ze śm iechem do szkoły.
Johann Isidor naciągnął kapelusz głęboko na twarz. Nie chciał nic więcej widzieć i nie chciał
by ć przez nikogo widziany. Bezbronny, szukaj ąc ochrony, owinął się ciasno płaszczem . Próbuj ąc
się ukry ć przed światem , zastanawiał się, czy sklep z haniebny m napisem na szy bie wy stawowej
należał do j akiegoś ży dowskiego towarzy sza niedoli, czy też do człowieka, którego wy znanie by ło
nazistom m iłe, a który ty lko udostępnił swe witry ny ich nienawistnej pieśni. Przed drzwiam i
sklepu stało dwóch m ężczy zn w m undurach SA. Mieli szerokie bary, zaczerwienione twarze
patrzy ły bez wy razu.
– Przechodzić dalej ! – rozkazał starszy.
– No, j uż! – warknął drugi.
Dopiero gdy Johann Isidor się potknął i j akieś dziecko zawołało za nim zdanie, które wy krzy kuj e
się we Frankfurcie, gdy ktoś się potknie, „tu leży Ży d pogrzebany ”, zdał sobie sprawę, że biegł.
Biegł j ak j akiś obibok, ścigany j ak nędzny m ały rzezim ieszek, który nie pozby ł się w porę łupu.
Uciekaj ąc przed światem i czasem , czuł ostry ból, j akby ktoś zranił go nożem , nie m ógł j ednak
stwierdzić, w którą część j ego ciała uderzy ł piorun. Dy szał. Aby nie rzucać się j eszcze bardziej
w oczy, starał się biec w tem pie ty ch, którzy by li wolni od strachu. Stopy dawały się
zdy scy plinować, serce – nie. Ze strachu biło szy bko i nieregularnie.
Pierwsza część Hasengasse by ła m niej oży wiona niż zwy kle. Nie by ło kobiet, które zazwy czaj
o ósm ej rano szły po zakupy na pobliski targ. Ty lko listonosz, starsza pani z koszy czkiem fiołków
i kulej ący pies szewca z Fahrgasse szli ulicą, i j ak każdego dnia gołębie wzlaty wały na kościół
Świętej Katarzy ny, by po chwili sfrunąć z powrotem .
– Popatrzcie ty lko! – zawołał m ęski głos.
W ty m m om encie Johann Isidor zrozum iał swą straszną pom y łkę. Chociaż boj kot m iał się
rozpocząć dopiero o dziesiątej , przed j ego pasm anterią stała j uż grom ada ludzi wpatruj ący ch się
w oba okna wy stawowe. Na każdej szy bie biały m tuszem nam alowane by ły ogrom ne gwiazdy
Dawida, z który ch kapała krew. Na prawo od zbezczeszczony ch gwiazd ogrom ny m i literam i
napisane by ło „Parszy wy Ży d!”, na lewo od każdej na szubienicy dy ndał tłusty m ężczy zna
z haczy kowaty m nosem i w czarny m kapeluszu.
Johann Isidor chciał odwrócić głowę, a przy naj m niej zam knąć oczy i zatkać sobie uszy, lecz
szubienice nie pozwoliły m u na ucieczkę. Bezustannie wpatry wał się w dwóch wisielców. Słowa
„parszy wy Ży d” urosły, zrobiły się szerokie i wy sokie, gwiazdy Dawida wirowały na piekielnie
czerwony ch rożnach. Czy powinnością upokorzonego by ło odcięcie braci ze sznura? Jakiś
olbrzy m z by czy m karkiem i w szarej cy klistówce wy sunął się do przodu. Ręką j ak bochen
wskazał na Johanna Isidora.
– A oto i on, ten Icek – zary czał.
Młoda kobieta o łagodnej twarzy podniosła wy soko swe m niej więcej trzy letnie dziecko,
m ówiąc:
– Popatrz sobie na ty ch zły ch panów na szubienicy, Susi. Oni strasznie złościli twoj ą m am usię.
Dziecko klaskało w ręce, stoj ący wokół ludzie rżeli, kulawy pies m erdał ogonem . Ry czący
olbrzy m powiedział do niego: „dobry pies”, i rzucił m u kawałek kiełbasy. Właściciel pasm anterii
Sternberg, nieposzlakowany niem iecki oby watel i kupiec, zrozum iał, że j est wy dany na łaskę
i niełaskę tłum u, nie m iał j ednak odwagi oddalić się z tego zbiegowiska węszącego sensacj ę.
Jakiś starszy m ężczy zna o uderzaj ąco bladej cerze i uderzaj ąco m ały ch oczach chwy cił go za
kołnierz płaszcza. Uchwy t nie by ł zby t m ocny ani brutalny. Sprawiał wrażenie raczej
niezam ierzonego, lecz Johann Isidor naty chm iast się zachwiał, j akby ziem ia usunęła m u się spod
nóg. Już j ako dziecko – a później dorosły m ężczy zna – cierpiał, gdy doty kali go obcy. Wciąż
j eszcze cofał się przed niem iły m m u doty kiem . Nawet gdy wy m agała tego grzeczność, nie
potrafił stłum ić w sobie niechęci do narzucanego m u inty m nego kontaktu. A teraz, gdy to nie on
decy dował o własny ch reakcj ach i poczy naniach, j uż w ogóle nie śm iał się uchy lić od
niepożądanego dotknięcia.
– Niechże pan idzie dalej – nalegał obcy. – To nie dla człowieka w pana wieku, panie Sternberg.
Johann Isidor od razu rozpoznał ten wy soki głos. Mężczy zną, który zbliży ł się do niego tak, że
m ógł poczuć j ego oddech i policzy ć plom by w j ego zębach trzonowy ch, by ł Pius Ehrlich, j ego
dawny kolega z wy dawnictwa pocztówkowego. Johann Isidor nieczęsto m y ślał o swoim partnerze
z lat dwudziesty ch. Przez wiele lat współpracowali, wspom nienia j ednak się zatarły. Czy żby Pius
Ehrlich przy szedł tu, by zrewanżować się Johannowi Isidorowi, gdy ż ten poży czy ł m u raz
pieniądze bez procentu, a także okazał się wielkoduszny, gdy partner się z nim rozstawał? Czy by ł
altruistą, który nie zapom inał dobrego uczy nku, zesłany m przez Boga obrońcą zaszczuty ch? Czy
chciał ratować upartego starego człowieka, który nie m iał ty le rozum u, by posłuchać swej żony
i zostać w dom u, przed tłuszczą, która podnosiła dzieci wy soko, żeby zawczasu uczy ły się gapić na
niewinny ch, lży ć ich i szczuć?
– Niechże pan idzie do dom u, panie Sternberg – powtórzy ł Pius Ehrlich. Jak dawniej , gdy by ł
wzburzony, zaciskał powieki.
Johann Isidor stęknął j ak człowiek wy rwany z głębokiego snu; by ł wstrząśnięty, że tak się
pom y lił co do dawnego wspólnika. Ten człowiek wy dawał m u się zawsze obdarzony chłopskim
spry tem , nieszczery i zazdrosny, niekiedy też nastawiony źle do Ży dów, a w każdy m razie do
ży dowskich konkurentów, którzy by li zręczniej si i odnosili więcej sukcesów niż on. Jakże często
Johann Isidor kpił w dom u, że los pozwala sobie na osobliwe żarty, skoro akurat taki złośliwy gnom
nazy wa się Ehrlich. Tak właśnie powiedział, „złośliwy gnom ”, i później Victorii, wiecznie
podsłuchuj ącej , nie m ożna by ło wy bić tego określenia z głowy. A teraz ten człowiek, którego on,
rzekom y znawca ludzi, ocenił z gruntu fałszy wie, wy chy nął z przeszłości, by wspom óc człowieka
w biedzie. Z pewnością by ł wierzący m chrześcij aninem , a m iłość bliźniego traktował j ako nakaz
boski. Johann Isidor dy gotał. Czuł nieodpartą potrzebę powiedzenia naty chm iast, publicznie i tak
głośno, by wszy scy to usły szeli, j ak bardzo go dręczy, że nie docenił Piusa Ehrlicha i j ego
szlachetnego charakteru. Żelazna pięść wtrąciła skruszonego grzesznika z powrotem do piekła,
w który m ty lko terror i przem oc decy duj ą o biegu świata. Johann Isidor Sternberg poj ął ze
zgrozą, że nie zdoła j uż wy powiedzieć żadnej m odlitwy, gdy kat będzie zadzierzgiwał pętlę.
Nadszedł czas, by się bronić. Wy rzucił ram iona w górę.
– Chodź, oj cze – powiedziała Anna. – Idziem y do dom u.
Johann Isidor nie wiedział, skąd pochodził głos i do kogo należał. Jego serce dudniło głucho,
w skroniach łom otał szok. Oboj ętnie, czy otwierał oczy, czy j e zam y kał, rej estrowały j eden
j edy ny obraz, a on brał go za fałsz i szy derstwo. Widział m łodą kobietę w j asny m płaszczu,
z bukiecikiem fiołków z szy fonu w klapie, z blond włosam i pod granatowy m beretem . Johann
Isidor usiłował strącić rękę, która go trzy m ała, rozglądał się za Piusem Ehrlichem , nowy m
przy j acielem w godzinie niedoli. Chwiał się j ak drzewo ze zm urszały m i korzeniam i w czasie
burzy, widział siebie, j ak pada, chciał wołać o pom oc, zapom niał bowiem , że dla takich j ak on nie
m a j uż ratunku. Pochwy ciły go stalowe ram iona. Bronił się, m ówił, że m usi uciekać i wróci do
dom u dopiero wtedy, gdy Ży d znów będzie m iał prawo by ć człowiekiem .
– Ciii – powiedział znaj om y głos. – Nie tutaj .
Oszołom ienie ustępowało, ten, który kiedy ś udzielił kom uś m iłosiernego duchowego wsparcia,
sam go teraz potrzebował. Johann Isidor, którem u rodacy odebrali dum ę i godność i po wsze
czasy pozbawili honoru, odzy skał zdolność m ówienia. Ty le że j ego słowa wy wodziły się ze
świata, który j uż nie istniał.
– Pój dziem y j uż, oj cze – nalegała Anna.
Chciał opowiedzieć swej dzielnej córce, co widział na Friedberger Strasse. Jeszcze silniej sza
by ła potrzeba, by poprowadzić Annę przez szpaler gapiów i zaprezentować j ej , że także szy by
pasm anterii Sternberg nie uniknęły rąk wandali.
– Napiętnowany – wy rzucił z siebie. – Napiętnowany j ak w średniowieczu.
– Wiem , oj cze – powiedziała.
Tupnął prawą nogą, okazuj ąc rozżalenie ludzi oszukany ch, po czy m spy tał surowo, tak, j akby
ty lko to j edno py tanie m iało sens:
– Jak się tu w ogóle znalazłaś?
Ciepło ciała Anny udzieliło się i j em u. Córka widziała, że usta oj ca straciły siną barwę, oczy nie
by ły j uż m artwe. Uj ęła go za rękę i podniosła j ą do swego czoła; usta oboj ga poruszały się, ale
nie udało im się uśm iechnąć do siebie.
– Później – rzekła.
Zdj ął kapelusz i nałoży ł z powrotem , wy pręży ł ram iona j ak człowiek, który m a dosy ć siły
i stanowczości, by nadal kierować wozem ży cia. Jeszcze się nie poddał, gdy ż z powrotem by ł
oj cem , panem w swoim dom u, zatroskany m pasterzem pilnuj ący m trzody.
– Przecież zabroniłem ci dzisiaj wy chodzić – wy rzucał sam owolnej córce.
– Matka m nie przy słała. Bała się o ciebie.
– Na litość boską, Anno! Co się z tobą dziej e? Twoj a m atka przecież nie ży j e. Już od tak dawna!
Moj a Fritzi.
– Zapom niałeś, oj cze, że m am dwie m atki?
Córka, o której nikt nie powinien by ł wiedzieć, że kochał j ą bardziej niż pozostałe swoj e dzieci,
nie puściła j uż j ego ręki. Prowadziła go do dom u trasą, przy której znaj dowały się wy łącznie
m ałe sklepiki i w sum ie ty lko trzy z anty sem ickim i hasłam i w oknach wy stawowy ch. W boczny ch
ulicach i zaułkach dawnego Wolnego Miasta Rzeszy Frankfurtu nowe czasy j eszcze się nie
obudziły. Tam porządnie zam iecione chodniki by ły ważniej sze niż przekonania polity czne
oby wateli, wy sokie buty z cholewam i stały j eszcze w szafie, j eszcze nie m aszerowały wraz
z inny m i, szczurołapy oszczędzały j eszcze swego fletu. Hum anizm , trady cj ę i liberalizm na
boczny ch scenach historii m iasta składano do grobu wolniej niż na Röm erberg – placu
ratuszowy m i na reprezentacy j nej ulicy Zeil. Nawet Annie, m istrzy ni zręczności, nie udało się
j ednak zapobiec tem u, że j ej oj ciec widział zasm arowane tabliczki ży dowskich adwokatów
i lekarzy. Nową niem iecką szubienicą stała się swasty ka.
– A więc oni także. Może powinniśm y zaj rzeć, czy ci zbrodniarze by li j uż też u Fritza? Nie
chciałby m , żeby by ł zaskoczony, kiedy w poniedziałek pój dzie do biura.
– By łam j uż u nich na Biebergasse – rzekła Anna. – Żołądek m i się skręcał. Ty lko j eszcze
nazwisko i słowo „Ży d” m ożna odczy tać. Fritz j uż o ty m wie. Ale Vicky j eszcze nic nie sły szała.
Mówił, że powie j ej to dopiero wieczorem . Chciał, żeby nacieszy ła się j eszcze dniem u swej
przy j aciółki Jeanette. Nie widziały się całe wieki. Jeanette by ła przecież tak długo w Davos.
– Biedna Vicky. Nigdy nie nauczy ła się dźwigać ciężarów. I biedny Fritz, który teraz m usi to
znosić za dwoj e. Dziś m ężczy zna potrzebuj e takiej żony j ak m oj a Betsy, żeby się nie poddać.
– To przy j dzie, oj cze. Vicky j est przecież j eszcze dzieckiem .
– Ma ty le sam o lat co ty. Dwadzieścia pięć. Ale nie m a talentu do dorosłości.
Tuż przed wieży czką z zegarem na początku Sandweg znów poj awił się Pius Ehrlich. Wy glądał,
j akby przedzierał się przez chaszcze, włosy m iał zm ierzwione, na butach grudki gliny. Do j ego
ram ienia przy czepił się duży rzep. Znów m iał ry sy twarzy, które pam iętał Johann Isidor – m ałe
oczka, czuj ny wzrok, wargi ściągnięte w wąską kreskę. By ł niski, ręce wsadził do kieszeni płaszcza,
a głowę wy sunął do przodu.
– Chciałem panu j eszcze powiedzieć, że powinien się pan zwrócić naj pierw do m nie, zanim
pan sprzeda pasm anterię, panie Sternberg. To się ty czy naturalnie także inny ch pana sklepów.
Maj ąc w pam ięci dawne czasy, dopilnuj ę, by zaproponować panu przy zwoitą cenę. Przy zwoitość
popłaca. Tak się m ówi.
– Ależ j a wcale nie zam ierzam sprzedawać swoich sklepów, panie Ehrlich. Skąd panu to
przy szło do głowy ?
– Jak pan chce, panie Sternberg, niech pan robi, j ak pan chce. Jak to m ówi niem ieckie
przy słowie? Każdy j est kowalem swego losu. Dodam : m ądry się nie waha. Pius Ehrlich ty lko raz
składa korzy stną propozy cj ę. Od pana się tego nauczy łem . To by ła dobra rada, panie Sternberg.
Wy glądał, j akby chciał się roześm iać, ale się powstrzy m ał. Odszedł spiesznie bez pożegnania.
Zniknął z pola widzenia, j eszcze zanim doszedł do Sandweg. Z wy glądu Pius Ehrlich nie by ł
człowiekiem wzbudzaj ący m strach, lecz j ego dawny partner się przestraszy ł.
Boj kot ży dowskich firm oprócz sklepów, gabinetów lekarskich i kancelarii adwokackich kierował
się także przeciwko sprzedawcom gazet i właścicielom kiosków i kin. Ży dowskim pracownikom
radia zakazano poj awiać się w pracy. Członkowie SA i Narodowosocj alisty cznego Związku
Studentów wszczy nali burdy na uniwersy tecie i odbierali legity m acj e ży dowskim studentom oraz
ty m , który ch uznali za m arksistów. Nadburm istrz Krebs zarządził, że adm inistracj i m iej skiej nie
wolno się j uż zaopatry wać u Ży dów. O „skuteczny ch aktach” zainscenizowanego oburzenia
narodu donoszono także z teatrów.
Boj kot ży dowskich sklepów początkowo m iał trwać do czwartego kwietnia, j ednakże nie
przy niósł spodziewany ch przez NSDAP rezultatów i został przed czasem odwołany. „Frankfurter
Zeitung”, gazeta, o której m awiano, że trzeba w niej czy tać m iędzy wierszam i, by wiedzieć, co
„naprawdę” dziej e się w Niem czech, donosiła: „Boj kot wy m ierzony w sklepy ży dowskie
przebiegł we Frankfurcie, j eśli m ożna to tak ocenić, całkowicie spokoj nie”.
– Jeśli m ożna to tak ocenić – drwił Erwin.
Nie by ł j uż scepty kiem kieruj ący m się nam iętnością. Stał się patrzący m trzeźwo m łody m
człowiekiem z wy bitny m darem przewidy wania piekła, j akie planowali naziści. Erwin zży m ał się
szczególnie na to, że oj ciec wziął za dobrą m onetę wcześniej sze przerwanie boj kotu i doniesienia
„Frankfurter Zeitung”.
– A j uż zwłaszcza za iskierkę nadziei – ostrzegał przy śniadaniu. – To by ł dopiero początek.
Gdy ty dzień później Ży dom zaczęto odbierać prawo wy kony wania zawodu adwokata, to nie
Erwin dowiedział się o ty m j ako pierwszy. Jego zrozpaczony szwagier Fritz zwierzy ł się naj pierw
teściowi.
– Musim y m ieć cierpliwość i przetrwać to z godnością – stwierdził Johann Isidor, niepoprawny
opty m ista. – Zagranica nie będzie się dłużej bezczy nnie przy glądała tem u, co się tu dziej e.
To sam o powiedział, gdy dziesiątego m aj a na Röm erberg zapłonęły potężne faj erwerki.
Palono klasy kę literatury – autorów ży dowskich i polity cznie niesłuszny ch. Chłopskim wozem
ciągnięty m przez dwa woły zwożono książki, które j eszcze ty dzień wcześniej stały w każdej
księgarni i bibliotece. Protestancki duchowny akadem icki wy głaszał m owę pełną żaru.
Płom ieniom powierzano książki Heinricha Manna, Kurta Tucholskiego, Ericha Kästnera i Karola
Marksa, dzieła filozofów, dram atopisarzy, naukowców i laureatów Nagrody Nobla, Arnolda
i Stefana Zweigów, Ernsta Glaesera, Ericha Marii Rem arque’a. Płonęły dzieła Alfreda Kerra,
Magnusa Hirschfelda, Martina Bubera, Sigm unda Freuda i niezliczony ch inny ch autorów,
będący ch uosobieniem kultury niem ieckiej . Heinrich Heine, prorok, który przepowiedział: „Tam ,
gdzie książki palą, niebawem także ludzi palić będą”, znikł z podręczników szkolny ch. Pod j ego
wierszem Lorelei od tej pory m iało figurować „autor nieznany ”.
– W czasach Goethego organizatorzy auto da fé j eszcze sprowadzali świadków i notariusza –
powiedział Erwin – pisze o ty m w Zmyśleniu i prawdzie.
– Książka przecież nie czuj e bólu – zauważy ła Claudette.
Nie m ogła zrozum ieć, dlaczego m atka zam achnęła się na nią, a potem wy buchnęła płaczem .
Po chwili płakała także ona sam a. Alej a Rotshschildów, przy której się urodziła i wy chowała,
zm ieniła nazwę. Obecnie nazy wała się alej ą Karolińską. Wiele frankfurckich ulic spotkał podobny
los. Börneplatz stał się Dom inikanerplatz, z Börsenplatz zrobił się plac SA. Rathenauplatz zm ienił
się w Horst-Wessel-Platz, Sophienstrasse otrzy m ała j ako patrona bohatera z Afry ki, Lettowa
Vorbecka, alej a Stresem anna została przem ianowana na Blücherstrasse. Dolny Most na Menie
stał się m ostem Adolfa Hitlera.
– Nigdy nie podam adresu „alej a Karolińska”, gdy ktoś m nie spy ta, gdzie m ieszkam –
zaperzy ła się Claudette. – Nigdy, przenigdy.
Wuj ek poprosił j ą, by poszła z nim do parku Huth. Tam usiłował wy tłum aczy ć piętnastolatce coś,
czego nie sposób by ło wy tłum aczy ć. Mówił o fałszy wy m bohaterstwie i m ądrości m ilczenia.
– Narazisz nas wszy stkich na niebezpieczeństwo, j eśli się do tego nie zastosuj esz. To nie by łaby
odwaga, to by by ło szaleństwo.
Do nowego słownictwa Claudette zaliczał się wy raz „Ary j czy k”. Ona j ednakże by ła „nie-
Ary j ką”. To oznaczało, że w szkole nie chciała z nią siedzieć żadna dziewczy nka.
Wy chowawczy ni, członkini partii od sam ego j ej początku, okazała zrozum ienie dla deklaracj i
m iłości m łodzieży do oj czy zny. Claudette Sternberg przy dzielono puste do tej pory m iej sce
w ostatnim rzędzie. Jej wy pracowania nie by ły j uż oceniane, w dni pieszy ch wy cieczek siedziała
sam a w klasie.
Jej zrozpaczona m atka, ukochany wuj ek Erwin i przerażeni dziadkowie debatowali, czy
powinno się narażać wrażliwą dziewczy nę na znoszenie takich szy kan ze strony nauczy cielki
w niem ieckim gim nazj um aż do m atury – czy li j eszcze przez ponad trzy lata.
– Po co ta m atura – py tał Erwin. – Uniwersy tety właśnie zaczy naj ą by ć „wolne od Ży dów”.
Dy skusj a na tem at przy szłości Claudette j eszcze się ciągnęła, gdy adwokatowi i notariuszowi,
doktorowi Fritzowi Feuereisenowi wręczono wy rok oznaczaj ący j ego zawodową śm ierć. Od
chwili doręczenia obowiązy wał go zakaz wy stępowania w sądzie. Jego działalność w charakterze
notariusza wy gasła ze skutkiem naty chm iastowy m . W lipcu ty siąc dziewięćset trzy dziestego
trzeciego roku nałożono na niego ostateczny zakaz wy kony wania zawodu.
Po raz pierwszy od piątej klasy gim nazj um , kiedy j ego klasówkę z m atem aty ki oceniono j ako
m ierną, Friedrich Feuereisen płakał. Siedział przy swoim biurku, przy który m wkrótce zasiądzie
j akiś ary j ski kolega, i zupełnie j ak wtedy, gdy j ako uczeń został okry ty hańbą, nie m iał odwagi
wrócić do dom u. W tam ty m m om encie postanowił, że albo się zagłodzi na śm ierć, albo zastrzeli
z pistoletu dziadka. W roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim od razu stało się dla niego
j asne, że nie j est m u dana łaska podj ęcia decy zj i przeciwko obowiązkom oj ca rodziny.
8
P O W R Ó T D O B A D E N - B A D E N
J e s i e ń 1 9 3 3
Na pannę Josephę Krause, która pocztę dostawała co naj wy żej na Boże Narodzenie, a i wtedy
by ły to wy łącznie kartki z palący m i się świeczkam i bądź aniołam i graj ący m i na harfie, pod
koniec lipca ty siąc dziewięćset trzy dziestego trzeciego roku w skrzy nce pocztowej czekało pism o
z Urzędu Pracy. Wzy wano w nim „wnioskodawczy nię” do niezwłocznego stawienia się
w Wy dziale Służby Dom owej za okazaniem kom pletu dokum entów osobisty ch. Co prawda słowo
„wnioskodawczy ni” by ło przekreślone i niczy m niezastąpione, co by wskazy wało na okoliczność,
że Urząd Pracy nie m iał j eszcze wy starczaj ącego doświadczenia z listam i takiej treści.
Johann Isidor przesunął na później swą poobiednią drzem kę, by obj aśnić pism o
zdenerwowanej kucharce.
– Powinna pani pój ść do Urzędu Pracy, Josepho. Powiedzą tam pani, że nie godzi się j uż, by
niem iecka kobieta gotowała zupę Ży dom . A gdy ty lko wy m ówi pani u nas, znaj dą pani m iej sce,
gdzie będzie pani zarabiała na chleb powszedni w godny sposób.
– Z tego, co pan m ówi, też nic nie rozum iem , panie Sternberg. Nie m a tam ani słowa o j akiej ś
nowej posadzie.
– Skąd ci takie pom y sły przy chodzą do głowy ? – gorączkowała się Betsy. – To m oże by ć
przecież ty lko j akaś ruty nowa sprawa. Naziści czuj ą po prostu przy m us pokazania, że m aj ą nad
wszy stkim kontrolę. To przecież do niczego nie doprowadzi, j eśli z góry zakłada się naj gorsze
rzeczy.
– Moj a droga, w dzisiej szy ch czasach zakładanie z góry naj gorszego prowadzi prosto do
prawdy. Zasięgnij inform acj i u pani Mey erbeer. Ich Hannę też wezwali do Urzędu Pracy. Od
czterdziestu lat j est u nich w dom u i m a coś z nogam i. Mey erbeerowie pielęgnowali j ą, gdy
m iała zapalenie płuc, na które o m ały włos nie um arła, a poczciwy Adolf płacił za szkołę j ej
nieślubnego sy na, j ego wielokrotne poby ty w dom u wy poczy nkowy m dla dzieci, bo chłopak
chorował na astm ę, i za ubranie do konfirm acj i, chy ba niepotrzebnie, bo tam ten wy stąpił
z Kościoła i wstąpił do SA. Ale w Urzędzie Pracy Hanna usły szała, że Ży dzi wy zy skuj ą swoj ą
służbę do ostatniej kropli krwi. Zaoferowano j ej posadę sprzątaczki w parafii w Niederradzie.
– To świadczy o ty m , że ta paskudna Gustel nie j est żadną podłą złodziej ką, lecz kobietą
dzierżącą wy soko niem iecki sztandar, z której Führer m oże by ć dum ny. Dziewica z Friedbergu po
prostu odpłaciła się Ży dom za to, że m usiała podcierać ty łki ich dzieciom – wm ieszał się Erwin. –
Chodź, Josepho, nie dasz sobie przecież napędzić strachu przez taki niedorzeczny list. Tam ci
wy puszczaj ą ty lko balony próbne, żeby się zorientować, j ak szy bko uda im się otum anić
m aluczkich. Nie wy pada płakać, gdy zaprosiłaś m nie na frankfurcki zielony sos, a j a specj alnie
dla ciebie um y łem szy j ę.
– Zrobiłam przecież ten sos specj alnie dla ciebie – wy j aśniła Josepha. – Kto to m ógł
przewidzieć, że zdarzy się coś takiego.
– Zapam iętaj sobie dobrze, od dziś coś takiego m oże się zdarzy ć każdego dnia. Na Boże
Narodzenie kupię ci klapki na oczy, a Anna wy dzierga dla ciebie ochraniacze na uszy. Teraz nam
wszy stkim by się przy dały.
Gustel, której Victoria powierzy ła swoj e dzieci, a po urodzeniu Sala podniosła uposażenie
i żeby j ą odciąży ć, zatrudniła kobietę do sprzątania, pierwszego m aj a, który obecnie z rozkazu
rządu Rzeszy nazy wał się Dniem Pracy Narodowej , wróciła do rodziców do rodzinnego
Friedbergu. Na zawsze. Rodziny Feuereisenów, u której pracowała z taką odrazą, krnąbrna
dziewczy na nie opuściła by naj m niej po cichu. O wpół do siódm ej rano – Victoria zaj ęta by ła
akurat karm ieniem m ałego Sala, a swej dwuipółletniej córce obiecała za dobre zachowanie
wizy tę w zoo – drzwi trzasnęły z takim hukiem , że sły chać go by ło w cały m kory tarzu, a lokator
m ieszkania nad nim i kij em od szczotki zaczął walić w podłogę i wrzeszczeć: „Przeklęta hołota!”.
– Gustel wy latała – ucieszy ła się Fanny.
Skąd j ej to przy szło do głowy, trudno by ło stwierdzić. Rodzice by li zby t zdenerwowani, żeby
zadać sobie trud zaj m owania się fantazj am i i j ęzy kową twórczością swoj ej by strej córeczki. Na
stole kuchenny m , przy wiązany do dzbanka na kawę z serwisu Rosenthala sznurkiem , uży wany m
zwy kle do rolady wołowej i m ocowania do korpusu gęsich nóg, leżał arkusz bezuży tecznego
obecnie papieru listowego z kancelarii adwokackiej doktora Friedricha Feuereisena.
Drukowany m i literam i Gustel powiadam iała: „Przestaj ę pracować u Was, Ży dów”. Zam iast
podpisu nam alowała ogrom ną swasty kę.
Fritzowi nie udało się uspokoić żony. Dzieci, zwłaszcza Fanny, płakały razem z nią. Salo nie
chciał ssać piersi, Fritz m usiał ściągnąć do pom ocy teściową. Energiczna Betsy zrobiła m u
śniadanie, ubrała dzieci, a potem z m iej sca przerwała potok łez swej łkaj ącej córki brutalną
wprawdzie, ale m aj ącą naty chm iastowy skutek uwagą.
– Trzeba Boga w sercu nie m ieć, żeby tak histery zować. To ty lko wszy stko pogarsza, zrozum to
wreszcie – ofuknęła j ą.
W m iarę upły wu dnia Victoria i Betsy odkry ły, że Gustel ukradła znaczną część rodowy ch
sreber, ponadto odziedziczony po oj cu sy gnet i złotą kolię swoj ej chlebodawczy ni z cenny m
szm aragdowy m wisiorkiem , ślubny prezent od teściowej . Fritz, chociaż żona wy rzucała m u brak
zdecy dowania i odwagi, by „walczy ć o swoj e prawa”, odm ówił złożenia skargi na policj i.
– Skreślony ży dowski adwokat nie m a nawet cienia szansy na doj ście sprawiedliwości wobec
czy stej rasowo niem ieckiej służącej – tłum aczy ł żonie i reszcie rodziny. – Wy starczy, że Gustel
powie przed sądem , że zaglądałem j ej pod sukienkę. Wtedy ona wy j dzie z sądu z podniesioną
głową, a j a trafię w kaj dankach do więzienia. W Monachium pewien adwokat złoży ł skargę
w związku z aresztowaniem prewency j ny m swego klienta. Pędzili go przez m iasto z obcięty m i
nogawkam i spodni i boso. A na szy i powiesili m u tabliczkę z napisem : „Nigdy więcej nie będę
składał skarg”. Opowiadał m i to dawny kolega, który tam m ieszka.
Cztery dni po otrzy m aniu wezwania do stawiennictwa Josepha wy brała się do Urzędu Pracy.
W dom u wy tłum aczy ła, że idzie niby „do doktora od nóg” z powodu sfaty gowanego kolana, co
o ty le zdziwiło Betsy, że j ej kucharka uważała wszy stkich lekarzy – z wy j ątkiem doktora
Mey erbeera, który od trzy dziestu lat wy głaszał pełne fantazj i peany na cześć j ej klusek na parze
– za pozbawiony ch sum ienia, chciwy ch szarlatanów. Betsy zwróciła uwagę, że Josepha nie
założy ła ani niedzielnej sukni, ani swoich porządny ch butów, ale udawała, że niczego nie
spostrzegła. Kucharka wy szła z dom u z koszem . Wprawdzie w poniedziałki rzadko robiła zakupy,
ale kosz wy dał się j ej dobry m ry nsztunkiem na drogę, która wzbudzała w niej dużo większy
niepokój niż j akakolwiek wizy ta u lekarza. Jeszcze zanim doszła do Berger Strasse, postanowiła
j ednak zrobić zakupy na cały ty dzień. W końcu właśnie wy pełniony kosz pokazy wał ludziom , że
osoba, która go niesie, m a nakarm ić dużą rodzinę i doprawdy nie m a czasu na zbędne gadanie.
Tak oto kucharka Josepha Krause z alei Rothschildów, w sześćdziesiąty m trzecim roku ży cia,
dy sząc ciężko i z purpurową twarzą, wkroczy ła do Wy działu Służby Dom owej we frankfurckim
Urzędzie Pracy. Wcześniej kupiła dwa kilo ziem niaków, trzy główki sałaty, m archew, cebulę,
dziesięć solony ch śledzi zawinięty ch w papier gazetowy, korniszony i ty le wy rabianego ręcznie
słonego sera, by nakarm ić co naj m niej dwie rodziny. Ser by ł dokładnie w takim stadium
doj rzałości, j aki ceni się we Frankfurcie; na kory tarzu Urzędu Pracy, m im o chusty, którą Josepha
przy kry ła kosz, wy dawał tak przenikliwie ostrą woń, że interesantka nie m usiała czekać przed
drzwiam i właściwego urzędnika nawet dziesięciu m inut. By ła j eszcze trochę zdy szana ze względu
na długą drogę i ciężar, który dźwigała, gdy rozkazodawca z pokoj u num er 15, drugie piętro na
lewo, wezwał j ą głośno do siebie, kręcąc nosem . Miał na sobie brunatną m ary narkę
przy pom inaj ącą kurtkę od m unduru, spodnie wpuszczone w wy glansowane wy sokie buty
z cholewam i. Wy piął wąską pierś i nic go nie obchodziło, że j akieś dwie kobiety – wprawdzie
zastraszone, ale stanowcze – chórem zaprotestowały, że one czekaj ą od czterdziestu m inut, a ta
dopiero co przy szła.
Chociaż Josepha broniła się energicznie potokiem wy m owy, m usiała zostawić swój kosz na
kory tarzu. Jednakże rozm owa z urzędnikiem Hasenrothem z początku nie zdawała się tak
nieprzy j em na, j ak spodziewała się tego kucharka po brutalny m rozłączeniu ze swoim doby tkiem .
Wilhelm Friedrich Hasenroth, od pięciu lat w stanie urzędniczy m , m iał m ętnoszare oczy
i ziem istą cerę. Woj na pozbawiła go zarówno – w znaczny m stopniu – słuchu, j ak i – całkowicie –
chęci do ży cia. Ilekroć porówny wał swą pracę z zadaniam i na woj nie, ogarniała go niechęć; od
czasu przej ęcia władzy odczuwał nałożone na siebie obowiązki j ako nie całkiem godne
m ężczy zny, którego odwaga i zapał na froncie zachodnim zostały uhonorowane Krzy żem
Żelazny m .
Przez wzgląd na wiek Josephy zaproponował j ej stołek, na który m zwy kle leżały j ego aktówka
i zniszczona m anierka z zim ną kawą. Zdawał sobie sprawę, że takie względy nie by ły przy j ęte
w niem ieckim urzędzie, ale w drobny ch sprawach pozwalał sobie na pewną sam owolę. Tak więc
w zasadzie dał się wy gadać kobiecie, która siedziała naprzeciwko niego, j akby kij połknęła,
chociaż na j ego py tania odpowiadała zawile, j ak to starsi ludzie, i nieprzy j em nie często
w odpowiedzi sam a j e zadawała. Rozm owa przy brała groźnie urzędowy ton dopiero wtedy, gdy
Hasenroth chciał się od wezwanej dowiedzieć, czy m y ślała j uż o ty m , by „poszukać sobie posady
u przy zwoity ch Niem ców”. Na j ej odpowiedź m im o swoich długoletnich doświadczeń z osobam i
z ludu nie by ł przy gotowany. Ze śm iechem przy pom inaj ący m końskie rżenie, który Hasenroth
uznał za szczególnie niestosowny u służącej i za czy stej wody prowokacj ę wobec urzędnika,
Josepha wstała. Wzburzona gesty kulowała obiem a rękam i przed urzędniczy m nosem .
– Sternbergowie – powiedziała aż nadto wy raźnie i tak głośno, że nawet j ej przy głuchy
rozm ówca się wzdry gnął – są lepszy m i Niem cam i niż co poniektórzy, co to dzisiaj tak się
przechwalaj ą. Ich sy n poległ za Niem cy. Nasz chłopiec m iał ledwie osiem naście lat, a j a j eszcze
posłałam m u paczkę z ciastem i wątrobianką na tę woj nę, ale on j uż j ej nie dostał. A teraz
w podzięce j ego oj cu zasm arowali szy by w pasm anterii i inny ch sklepach.
– Już dobrze – przerwał Hasenroth.
Nie cierpiał, gdy ludzie narażali go na wy słuchiwanie swoich pry watny ch spraw, ale wobec
starszy ch osób wy kazy wał więcej zrozum ienia, niż by ło to obecnie polity cznie m ile widziane.
Jego m atka m iała prawie dziewięćdziesiąt lat i nie sposób j ej by ło odwieść od m ówienia „cesarz
Hitler”, a u rzeźnika – „Dzień dobry heil!”. Ty le że j ako niem iecki urzędnik Wilhelm Hasenroth
nie przy wy kł do tego, by m u się sprzeciwiano. Szczególnie raniło go, że odważy ła się na to akurat
kucharka, która niebawem dostanie za swoj e od upły waj ącego czasu. Niezadowolony wy równał
stem ple na biurku, chuchnął na poduszeczkę z tuszem i wy tarł ręce chustką w biało-niebieską
kratę. Następnie wy j ął pudełko z drugim śniadaniem i kiwnął głową w kierunku drzwi.
– Jeszcze się zobaczy m y – zapewnił. – A następny m razem oczekuj ę od pani więcej
zrozum ienia dla spraw oj czy zny, panno Krause. Ach, tak, o co to j a j eszcze chciałem zapy tać:
czy zdarzy ło się, że pani pry ncy pał się pani naprzy krzał?
– Jeszcze j ak! Zawsze m u spada przy j edzeniu serwetka, a j a m am coś z kolanam i.
– Miałem na m y śli seksualnie, panno Krause – wy j aśnił urzędnik. – O Ży dach właśnie w tej
kwestii opowiada się takie rzeczy, j akie chrześcij aninowi nie przechodzą przez gardło.
– Pan Sternberg m a siedem dziesiąt trzy lata i sześcioro dzieci, a j a od lat nie pam iętam , j ak to
się robi.
Josepha nie m iała daru relacj onowania wy darzeń, a j uż zwłaszcza koniecznej do tego pam ięci
rozm ów i sy tuacj i. To ostatnie zdanie, które padło w rozm owie m iędzy nią a urzędnikiem
Hasenrothem , zapam iętała j ednak słowo w słowo. Nawet Claudette, naiwny podlotek j uż ty lko
w wy obrażeniach ludzi, który ch nowe czasy oszczędziły, parsknęła śm iechem j ak dawniej ,
w czasach szczęśliwości m łody ch panienek:
– O rety, ale by m chciała przy ty m by ć!
Koj ąca chwila wy tchnienia m iędzy bezpodstawną nadziej ą i nieustanny m strachem , który
zawsze m iał podstawy, nie trwała nawet ty godnia. W piątek doktor Friedrich Feuereisen,
niebędący obecnie ani adwokatem , ani notariuszem , niem al bez dochodów, chy ba że by li klienci
płacili dobrowolnie zalegaj ące j eszcze honoraria, otrzy m ał list od swego gospodarza, człowieka
nowej władzy. Z dniem pierwszy m sierpnia ty siąc dziewięćset trzy dziestego trzeciego roku,
powiadam iał, czy nsz za m ieszkanie Feuereisenów m iał wzrosnąć o cztery sta pięćdziesiąt m arek.
„Ponadto na ogólne ży czenie swoich lokatorów zwracam Panu uwagę, że nie m a Pan zezwolenia
na odstawianie w sieni dziecięcego wózka oraz że w m oim dom u zabronione j est trzy m anie
zwierząt. Ty m sam y m regularne poj awianie się w zaj m owany m przez Pana lokalu psa im ieniem
Snipper należy rozum ieć j ako złośliwe naruszanie zapisów um owy naj m u. Z całą ostrością chcę
również przy pom nieć o zachowaniu ciszy poobiedniej m iędzy godziną pierwszą a czwartą. Moi
długoletni lokatorzy wielokrotnie uskarżali się na głośne krzy ki dzieci, dobiegaj ące właśnie
w godzinach popołudniowy ch z Pańskiego m ieszkania. Jeśli Pan tem u nie zaradzi, to ważność
zawartej z Panem um owy stanie pod duży m znakiem zapy tania”.
– Dawniej – powiedział Fritz wy czerpany – odpisałby m tem u ty powi: „Przeczy tałem Pański
list swoj em u rocznem u sy nowi, a on pod przy sięgą zobowiązał się, że zaniecha wy rażania
wszelkich oznak niezadowolenia w wy znaczony ch przez Pana godzinach”. Ale obecnie m uszę
tłum aczy ć żonie, że nasze dni przy Günthersburgallee są policzone. Erwin, człowieku, nawet nie
wiesz, j ak często ci zazdroszczę. Strasznie ci zazdroszczę. Nie m asz rodziny, która cię potrzebuj e.
Jesteś odpowiedzialny ty lko za siebie.
– Z Vicky i tak nie m ógłby m się ożenić. Nie m iałby m kom pletnie siły wy bij ać j ej z pięknej
główki wszy stkich ty ch m arzeń i fanaberii, które doprowadzaj ą m ężczy znę do szału. Ale m y lisz
się, j eśli uważasz m nie za człowieka wolnego, Fritz. To prawda, że żadnej kobiecie nie udało się
doprowadzić m nie do urzędu stanu cy wilnego. Żadna bowiem nie j est m i bliższa niż Clara.
I właśnie dlatego m uszę się o nią troszczy ć. O nią i o j ej córkę. Zdaj e m i się, że tak j est napisane
j uż w Biblii. Bóg zatem nie dopuści do tego, by m skoczy ł z wieży katedry albo zaży ł cy j anek,
zanim Clara i Claudette nie będą m ieć znów j akiej kolwiek przy szłości przed sobą.
– A skąd w ty m kraj u m a nadej ść j akaś nadziej a na przy szłość?
– Nie m ówiłem o naszej drogiej oj czy źnie. Ty lko dlatego, że patrzy sz j uż na m nie tak, j akby
warto by ło pody skutować ze m ną o ty m słowie, chcę ci wy znać całą prawdę. Erwin Sternberg,
który o m ały włos nie został drugim Rem brandtem , przy pom niał sobie o sy j onisty czny ch
ideałach swej naj wcześniej szej m łodości. I ty m razem nie boi się, że oj ciec będzie m u groził
wy dziedziczeniem . Sy j oniści j uż dawno wiedzieli, że Niem cy nie są oj czy zną Ży dów.
– Ty lko nie m ów, że zam ierzasz wy j echać do Palesty ny ! Wiem , że ludzie m aj ą takie pom y sły,
ale nie poznałem osobiście nikogo, kto chce to zrobić.
– Choćby Moj żesz. Wprawdzie nie udało m u się to do końca, ale ostatecznie dzisiaj nie pokonuj e
się tej trasy na piechotę. I nie w towarzy stwie ty ch dzieci Izraela, które tęsknią za m iską strawy
w Egipcie. Poza ty m to j eszcze trochę potrwa. Zarówno w wy padku Clary, j ak i j ej brata. Johann
Isidor Sternberg, niegdy ś naj wierniej szy sługa cesarza, będzie m iał tu sporo do powiedzenia. To
on m a pieniądze, j akie trzeba na ten cel wy łoży ć. Ja m am ty lko m ózg, który j ednak też się
przy daj e. Od czasu boj kotu m ój oj ciec bardzo zm ądrzał. Nie uważa j uż m łody ch sy j onistów za
ży dowską odm ianę Wędrowny ch Ptaków i m a przeczucie, że Palesty na to coś znacznie więcej
niż sceneria dram atu o Natanie Mędrcu i krzepiące hasła o równości trzech religii. Zresztą m oj e
badania w tej kwestii wy kazuj ą, że łatwiej się podróżuj e, gdy tam ci odebrali nam godność
i honor. Może i ciebie to zainteresuj e.
– Teraz to j uż naprawdę ci zazdroszczę. W kwestii planowania przy szłości doszedłem ty lko do
trzech m iernie uzdolniony ch dam , które trzy razy w ty godniu pobieraj ą u m nie lekcj e
angielskiego. W pierwszej chwili uznałem to za wielkie szczęście. W końcu od czasów m atury nie
m ówiłem ani nie czy tałem po angielsku, a m im o to zarabiam fantasty cznie. Zaledwie j akieś
osiem dziesiąt pięć procent m niej niż strażnik sądowy w pierwszy m roku służby.
– Musisz odzy skać spokój , Fritz, inaczej nie dasz sobie z ty m wszy stkim rady. Ciągle j eszcze
j esteś w szoku. Chociaż wiem , łatwo m i m ówić. Mnie naziści nie pozbawili przy szłości.
– Jeśli chcesz znać m oj e zdanie, to uczy nili z ciebie m ężczy znę, który nas wszy stkich
zawsty dza.
Piętnastego sierpnia, dokładnie dwa ty godnie po pierwszy m liście, właściciel dom u spełnił
swoj ą groźbę: wy m ówił Friedrichowi Feuereisenowi m ieszkanie przy Günthersburgallee. Ty tuł
doktora i zwy kły w Niem czech zwrot „pan”, uży wany nawet wobec podwładny ch, darował sobie,
podobnie j ak powód wy m ówienia. Dla Fritza by ł to dotkliwy cios, czuł się j ednak m niej
nieszczęśliwy niż po pierwszy m liście. Ostatnio nie m ógł j uż m y śleć o niczy m inny m j ak
o astronom icznej podwy żce czy nszu i o ty m , że m iesiąc w m iesiąc m usiałby prosić m atkę bądź
teścia o pom oc w utrzy m aniu m ieszkania.
– Wy ciągnęliśm y puste losy – powiedział przy kolacj i do Victorii. – Mężczy zna, o który m
m y ślałaś, że to wy grana na loterii, okazał się oczy wistą pom y łką, Vicky. Naprawdę nie zasłuży łaś
na to. Facet pewnie ci zaraz powie, że chce z powrotem do m am usi.
– Zabawne, sam a się j uż nad ty m zastanawiałam . Przestań się tak um niej szać. Żadna kobieta
na to nie zasłuży ła. W każdy m razie coś takiego nie m oże się nam przy darzy ć na
Beethovenstrasse. Tam decy duj e twoj a m atka. Dom należy do niej .
– Jeszcze.
– Czy ż nie m ówiłeś, że właściciele dom ów wpisy wani są do j akiej ś księgi i że to j est
ostateczne?
– Do księgi wieczy stej . Ale dla Ży dów w Niem czech nic j uż nie j est ostateczne. Hitler
wprowadził pły nne orzecznictwo.
Rozważna, m ężna reakcj a Victorii na wy m ówienie m ieszkania, o który m m arzy ła przez całą
m łodość, zdum iała wszy stkich. Jej rodzice doszli nawet do wniosku, że rozpieszczaj ąca ręka
ciotecznej babki Jettchen zaszkodziła Victorii m niej , niż sądzili. Clara, zdenerwowana tą sprawą
bardziej niż sam i zainteresowani, pogłaskała siostrę po policzku, co u kogoś, kto wobec m łodszej
siostry o wiele częściej skłaniał się do kry ty ki niż do czuły ch gestów, oznaczało naj wy ższą
pochwałę. Swą teściową zaskakuj ąca wszy stkich Victoria uszczęśliwiła ponad wszy stko py taniem :
– Co sądzisz o ty m , by każdego wieczoru opowiadać swoim bezdom ny m wnukom baj ki,
a m adem oiselle Fanny w każdą niedzielę podawać pudding z kaszki z sosem m alinowy m ?
– To więcej , niż m ogę oczekiwać od ży cia – odpowiedziała Wilhelm ine Feuereisen.
Chociaż wy m y ślała sobie od głupich i doszła do wniosku, że pom y liła przy czy nę ze skutkiem , to
pokraśniała i w j ednej chwili odm łodniała o dziesięć lat. Wieczorem przy rzekła Bogu, że nigdy
więcej nie będzie m u się naprzy krzać prośbam i. Gdy j ej sy n stracił podstawy egzy stencj i
i wszelką chęć do ży cia, nie m iała odwagi m ówić o własny ch troskach. Jej lokatorka z końcem
roku m iała się wy prowadzić do Wiesbaden i pani Wilhelm ine j uż widziała, j ak zwala się na nią
góra nierozwiązy walny ch problem ów.
– Fritz – zaproponowała – m oże się wprowadzić naty chm iast. Przy gotuj ę m u j ego dawny
pokój koło spiżarni, ty lko z m alucham i m oże by ć trochę ciężko. Czy nie m ogłaby ś do sty cznia
zam ieszkać u swoich rodziców, Vicky, zanim zwolnią się inne pokoj e? Tam by łoby ci przecież
wy godniej .
– Mogłaby m – wy j aśniła Victoria – ale wy godne by to nie by ło, Minchen. Moj a m atka nie j est
z ty ch wy godny ch. Pierwotnie Bóg chciał z niej zrobić dy ry genta. Albo tresera lwów.
Młoda pani Feuereisen także potrafiła dy ry gować. Przede wszy stkim w gronie rodzinny m .
Jeszcze w dzieciństwie um iała tak pokierować różą z m arcepana na torcie, by wy lądowała na j ej
talerzu, i tej sztuki nie zapom niała także j ako dorosła kobieta. Ty m razem słodkim trofeum m iała
by ć podróż, co oznaczało wakacj e, ucieczkę i zapom nienie. Gdy by tak j eszcze raz zanurzy ć się
w przeszłość, nie widzieć tego, co się działo wokół, nie słuchać j uż o szy kanach, zakazie
wy kony wania zawodu i lęku przed przy szłością, nie m usiałaby przeży wać tego, że ludzie, który ch
kocha, m aj ą twarze poszarzałe ze zgry zoty i oczy pozbawione blasku. Wakacj e oznaczały, że
w nocy nie będzie sły szała westchnień m ęża ani czekała darem nie na ciepło j ego ciała, gdy się
obudzi.
– Chociaż j eden j edy ny raz ży ć j ak dawniej , siedzieć w słońcu i lizać czerwonego lizaka,
i czekać na to, że ciocia Jettchen zaraz wy łoni się zza rogu – szeptała Victoria swem u sy nowi do
ucha. Dochowuj ący taj em nicy Salo ziewał, chociaż j uż od ty godni potrafił się uśm iechać.
– Ja też – zażądała Fanny. Stanęła na palcach i skubała swoj e loki.
– Nie m usisz m ieć wszy stkiego – powiedziała j ej m atka. – Nikt nie wie tego lepiej ode m nie.
Victoria odczekała j eszcze dwa ty godnie. Czuła się bezradna, gdy ż nie potrafiła zinterpretować
tego, co się z nią działo, i pełna poczucia winy, bo j ednak to przeczuwała. Marzenia i sny nie
dawały j ej spokoj u. Pragnienie, by choć przez krótki czas nie widzieć tego m iecza Dam oklesa,
który na j edwabnej niteczce wisiał nad głową Ży dów w Niem czech, paliło j ą w ciele j ak
rozżarzony gwóźdź wbij any w żelazne drzwi.
By ło to w Rosz Haszana, we wrześniu. Ży dowski nowy rok witano zgodnie z trady cj ą
uroczy ście i tak, j akby w roku, który właśnie m ij ał, nie zdarzy ło się nic istotnego, a i w przy szłości
nie należało się spodziewać żadnego nieszczęścia.
– To więc – odezwał się Erwin, a m ówiąc to, m iał odwagę patrzeć na oj ca – Hitlerowi j uż się
udało. Zrobił z nas, którzy śm y by li bardziej niem ieccy niż Niem cy, prawdziwie dobry ch,
bogoboj ny ch Ży dów.
Chały j ednakże na stole zabrakło. Nawet Josepha nie zdoby ła się na odwagę, by j eszcze raz
zam ówić przed ży dowskim świętem plecioną bułkę z m akiem . Ale w srebrny ch świecznikach,
które Betsy dostała w prezencie ślubny m od swej babki, świece paliły się j ak od lat. Ich blask
odbij ał się w kolorowy ch kieliszkach z czeskiego szkła, które wy j m owano z serwantki ty lko
w naj większe święta. Stół nakry ty by ł biały m adam aszkowy m obrusem ze ślubnej wy prawy
Betsy. „Na dwanaście osób z serwetkam i” – zwy kła m awiać z dum ą gospody ni w latach obfitości.
Pani Winkelried, pom oc na przy chodne, która do ostatniego dnia pracy pogardzała swoim i
ży dowskim i chlebodawcam i, j edną serwetkę spaliła przy prasowaniu, a dwie ukradła.
Dzieci m iały na szy j ach śliniaczki z szy dełkowy m i ząbkam i, Fanny różowy, a Salo niebieski.
Niebieski wy dziergała Josepha dla swoj ego pieszczoszka Erwina i zawsze sam a go prała. Z kuchni
dochodził zapach rosołu z kury. Siekana kurza wątróbka ze sm ażoną cebulką czekała j uż na stole,
w szklanej m iseczce włożonej do grawerowanej srebrnej czarki. Pokry wkę do niej zbiła Alice,
m iała wtedy cztery lata i zam ierzała właśnie zostać ży dowską księżniczką. Winę zrzuciła na
czerwonowłosego trolla z czarny m i zębam i, którego widziała ty lko ona.
– Wszy stko j ak zawsze – zdum iewała się Claudette.
– Twoj e słowo w uszach Boga – odpowiedziała j ej m atka. – Od tej pory to słowo m a swoj e
bardzo szczególne znaczenie.
– Ciii – sy knęła Betsy – nie dzisiaj . Nie w j ontef
.
– Kogo chcesz chronić, m am o?
– Siebie.
Między j abłkiem zanurzony m w m iodzie, które wbrew tem u, o czy m dobrze wiedzieli, m iało
przy nieść zgrom adzony m przy stole słodki rok, i kulkam i z łososia w puszy sty m j aj eczny m sosie,
który ch m ógł j uż liznąć m ały Salo siedzący na kolanach u oj ca, Victoria odchrząknęła.
– Zostało nam – powiedziała głosem , który by ł j edy nie odrobinę łzawy – j eszcze ty lko
dokładnie pięć dni przy Günthersburgallee. Cały czas się zastanawiam , czy Fritzowi nie by łoby
łatwiej poradzić sobie z tą sy tuacj ą, gdy by m j a z dziećm i nie by ła m u ciężarem . Przy naj m niej
przez pewien czas.
– Skąd ci, na Boga, przy szedł do głowy taki pom y sł? – zdziwił się Fritz. Podał m arudnego sy na
swej m atce.
– Ach, m oj e przy j aciółki m i to podsunęły. Kätchen Karlitz m ąż wy słał do swoj ej siostry do
Bad Kreuznach, Susi Kleinm ann j uż od j akiegoś czasu przeby wa z oboj giem dzieci w Baden-
Baden. Właśnie do m nie napisała i sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej . To nie zdarzy ło się
poczciwej Susi j uż od dawna. – Przez m om ent wy dawało się, j akby j ej zwinny j ęzy k natrafił na
j akąś przeszkodę. Chwy ciła się przelotnie za czoło. Rodzina znała ten gest, znaczy ł on, że Victoria
j est zakłopotana i lepiej nic nie m ówić. Lewą ręką wsunęła Fanny do ust kawałeczek łososiowej
kulki.
– A niech to – wy m knęło się Johannowi Isidorowi.
Wkręcał widelec do ry b w pulpet z łososia. Erwin szczerzy ł zęby, j akby wiedział, co się święci.
Fritz zabrał protestuj ącego sy nka z m iękkich kolan babci i trzy m ał go na wy sokości swej twarzy.
Clara wpatry wała się w m łodszą siostrę i m y ślała o niej m ało ży czliwie, Alice podobnie. Anna
uśm iechem uciekała od całej sprawy. Pani Betsy uzm y słowiła sobie, że od tej chwili Victoria nie
będzie j uż m ogła rozegrać swej karty atutowej , że niby j est nieświadom y m niczego aniołem
w nieustanny m poszukiwaniu wy j aśnień.
– Przedstawienie się skończy ło – stwierdziła, j ednak ty lko nadsłuchuj ąca z kuchni Josepha,
kroj ąca pieczeń cielęcą, poj ęła od razu, co m iała na m y śli pani dom u.
Gdy ty lko gdzieś w pobliżu płonął ogień, którego płom ienie zagrażały j ej sam ej , Victoria m iała
zwy czaj wy cofy wać się i zaszy wać w bezpieczny m m iej scu, m ilczeć i w m iarę m ożności
stawać się niewidzialna. Dobrze się pilnowała, by zj awiać się z powrotem dopiero wtedy, gdy
ostatnie sm ugi dy m u j uż się rozwiały. Od pożaru Reichstagu ta m istrzy ni takty czny ch zagry wek
wszy stkich, nawet swego m ęża i brata, utrzy m y wała w przekonaniu, że nie rozum ie doniosłości
sy tuacj i polity cznej w Niem czech. Wy sm arowane szy by wy stawowe oj cowskich sklepów
i przerażenie Johanna Isidora nie skłoniły j ej do żadnego kom entarza. Tabliczek „Nie kupuj cie
u Ży da”, które by naj m niej nie znikły całkowicie po odwołaniu boj kotu, zdawała się nie
dostrzegać. Pewna siebie pani Feuereisen szła do m iasta, j akby nadal by ła j eszcze bogatą panną
Sternberg z portm onetką napełnioną solidnie przez oj ca.
– A teraz – podsum owała Betsy i z powrotem stała się m atką sprawuj ącą surowe sądy – nasza
m ądra córka daj e nam do zrozum ienia, że j ednak przez cały czas zdawała sobie ze wszy stkiego
sprawę, tak j ak inni. Zawsze przeczuwałam , że głowy nie uży wa wy łącznie j ako stoj aka na
kapelusze. Brawo, Victorio. Już j ako dziecko nie pozwalałaś sobie zaglądać w karty. Zawsze cię za
tę cechę podziwiałam , chociaż uważałam j ą za m ęczącą. Ty lko nie patrz teraz na m nie wzrokiem
osoby śm iertelnie zranionej . Bardzo popieram pom y sł, żeby ś j akoś przetrwała okres przed
wy prowadzką na Beethovenstrasse. Dzieciom dobrze zrobi, j eśli będą m ogły chociaż na chwilę
uciec przed całą tą nerwowością i niepokoj em .
– Masz racj ę, Vicky – przy taknął także Erwin. – Podróżuj ący ch nie należy zatrzy m y wać. Ale
ty m razem j uż pierwszego dnia kup sobie śliwki w czekoladzie w złoty ch papierkach. Ciotka
Jettchen specj alnie prosiła m nie, by m ci to przekazał, kiedy nadarzy się sposobność. W końcu
nigdy nie wiadom o, kiedy wy buchnie j akaś woj na światowa.
– Ach, ty... – Victorii na chwilę odebrało m owę z oburzenia. – Znowu podsłuchiwałeś?
– Ja cię ty lko przej rzałem , Vikusiu. Wiem , czego szukasz. Wszy scy szukam y. Ale tego nie
znaj dziesz. By ło, m inęło. I nawet m odlitwy nie pom ogą.
Johann Isidor wy ciągnął widelec z łososiowej kulki. Wy celował go w Victorię i potrząsnął
głową.
– Kiedy ty wreszcie dorośniesz? – spy tał z iry tacj ą, ale j uż następnego dnia wetknął swem u
zięciowi znaczną sum ę pieniędzy do ręki, co go wprawdzie bardzo skonfundowało, ale też
ucieszy ło. Fritz nie zapom niał rozm owy z Erwinem i sam czuł potrzebę wy ekspediowania Victorii
i dzieci na j akiś czas poza Frankfurt. Robiło tak wielu m ężczy zn w podobnej sy tuacj i j ak on. Bez
kobiet czuli się swobodniej , kiedy podej m owali przy kre decy zj e, który ch nie m ogli j uż uniknąć.
Nie m usząc naty chm iast zdawać żonom relacj i ze swoich poczy nań, rozglądali się za
j akim ikolwiek m ożliwościam i zarobkowania, chociaż j uż sam a m y śl o nich napełniała ich
wsty dem . Niektórzy z m łodszy ch ży dowskich m ężczy zn, w pierwszy m rzędzie prawnicy,
zastanawiali się nad nowy m ży ciem w Holandii, Francj i lub Czechosłowacj i, łatwiej j ednak
przy chodziło im widzieć siebie w roli obnośny ch sprzedawców sznurowadeł w Pradze niż
wtaj em niczać w te plany rozpieszczone panny z wy ższy ch sfer, które niegdy ś, w lepszy ch
czasach, poślubili.
Betsy zadała sobie nadzwy czaj dużo trudu, by ugłaskać wzburzoną Clarę:
– Potrafię zrozum ieć, że chce się na chwilę wy rwać. Zwłaszcza z m ały m i dziećm i, no i ta
przeprowadzka. Już sam o ustawianie m ebli by ło sy zy fową pracą.
– Mnie nikt nie wy sy ła do Baden-Baden, żeby m oj a córka cierpiała m niej niż to konieczne.
A Claudette rozum ie więcej niż nieświadom a niczego Fanny, m ożesz m i wierzy ć.
– Na zazdrość nie pom oże żadna podróż, Claro. Pozwoliłaby m ci j echać choćby na Księży c,
gdy by to m iało pom óc twoj ej duszy i sercu. I m oże wreszcie dotrze do ciebie, że to ty nalegasz,
żeby Claudette nadal chodziła do szkoły. To ty każesz j ej codziennie narażać się na przy krości,
łam iąc ty m serce swoj em u oj cu.
Czy ty lko dziecięce m arzenia wabiły Victorię z powrotem do Baden-Baden? W każdy m razie
te właśnie m arzenia chociaż na krótko pom ogły j ej złagodzić ból i szok, które przy niósł rok ty siąc
dziewięćset trzy dziesty trzeci. Popularny kurort o łagodny m , letnim klim acie, położony
w idy llicznie piękny m otoczeniu, by ł m ianowicie zdum iewaj ący m wy j ątkiem od okrutnej
niem ieckiej rzeczy wistości. Przy j aciółka Victorii, Susi Kleinm ann, ani trochę nie przesadziła. Gdy
ze swoim i dziećm i rozkoszowała się w parku zdroj owy m j esienny m słońcem , gdy przechadzała
się pod kolum nadam i, z dom ów nie zwisały flagi ze swasty ką, a ulicam i nie m aszerowali brunatni
m łodzieńcy ry czący nazistowskie pieśni, które sprawiały, że serce lodowaciało, m ogła sobie
zupełnie szczerze pisać: „Pewny ch ludzi tutaj nie m a. Ży cie toczy się j eszcze j ak dawniej ”.
Z daleka Johann Isidor by ł równie dobrze poinform owany j ak w roku ty siąc dziewięćset
czternasty m . Wtedy właściciel pasm anterii Sternberg zdecy dował się na kuracj ę z rodziną
w Baden-Baden, gdy ż to m iasto by ło bardziej otwarte niż inne, a hotelarze nie py tali gości
o wy znanie, zanim wy naj ęli im pokój .
– I to się nie zm ieniło – tłum aczy ł swem u zięciowi. – Powiedzm y : j eszcze nie. Victorii nic nie
grozi, na razie Baden-Baden nie m oże sobie bowiem pozwolić na anty sem ity zm . Poza wszy stkim
przy puszczam , że będą tam też tanie kwatery. To taka uwaga na wy padek, gdy by m oj a szanowna
córeczka próbowała ci wm ówić, że m oże m ieszkać wy łącznie w hotelu zdroj owy m Pod
Jeleniem . Zawsze uważałem , że dam y z dobrą pam ięcią są niebezpiecznie kosztowne.
Kasy no w Baden-Baden, zam knięte za panowania cesarza Wilhelm a, właśnie odzy skało
koncesj ę. Hotele także postawiły na stanowiący ch źródło dewiz gości z zagranicy, a ty ch nie
chciano odstraszać szczuj ący m i anty sem ickim i hasłam i, które w inny ch kurortach tuż po
przej ęciu władzy przez narodowy ch socj alistów stały się codziennością. Jak w złoty ch czasach
Augusty, wdowy po cesarzu, która wolała kurować się w Baden-Baden niż rezy dować
w Poczdam ie, przed hotelam i i pensj onatam i stały ty lko donice pełne kwiatów. Nie zastąpiły ich,
j ak w kąpieliskach nad Morzem Północny m , szy ldy : „Izraelici niem ile widziani” albo „U nas nie
m a Ży dów”. W żadnej tanecznej kawiarni, a j uż zwłaszcza w Sali Zdroj owej , nie m ożna by ło
przeczy tać: „Niem iecka kobieta nie tańczy z Ży dem ”.
Baden-Baden ze swą bogatą historią, która przy ciągała nad rzekę Oos cesarzy i królów,
m ilionerów i m ecenasów sztuki, poetów i graczy, zostało wy znaczone przez nazistów na
wizy tówkę Niem iec. W roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim m iędzy narodowa aura tego
oprom ienionego słońcem m iej sca stała się dla kupców j eszcze większą świętością niż w czasach
cesarskich. Relacj e m aj ętny ch zagraniczny ch gości powracaj ący ch do oj czy zny o ty m , że
doniesienia o nagonce anty sem ickiej i o szy kanach w Niem czech to ty lko ohy dne oszczerstwa,
by ły dla nich kwestią przeży cia. Rzekom o puszczali j e w świat sam i Ży dzi. Zawieszenie sporów
polity czny ch w Baden-Baden zaślepiło też wielu z ty ch, którzy uczepili się wiary, że skoro
w Niem czech panuj ą takie stosunki j ak tam , to m ożna się tu j akoś urządzić. Ży dzi nie ty lko, j ak za
czasów cesarza i w latach dwudziesty ch, przy j eżdżali do Baden-Baden j ako kuracj usze. Kupowali
też w uzdrowisku dom y, wy naj m owali wille, osiedlali się i opowiadali sobie, że „sprawy
z pewnością wkrótce się unorm uj ą”.
◉
– Nie, dam y j eszcze Salowi trochę pospać, a ty pój dziesz się pobawić swoj ą śliczną nową piłką
– powiedziała Victoria do córki.
– Gdzie j est Gustel?
– Gustel poj echała do swoj ej m am y do Friedbergu. Ty le razy j uż ci to tłum aczy łam .
– Fanny chce do babci – m arudziła Fanny. – Babcia j est m iła.
– Tutaj j est o wiele ładniej niż we Frankfurcie. Tutaj świeci słoneczko, zupełnie j ak w lecie,
a ty nie m usisz zakładać pończoch ani rękawiczek. Popatrz, róże j eszcze kwitną i ptaszki śpiewaj ą.
Tu j est raj , córeczko.
– Fanny nie chce róże.
– Ale z ciebie zaraza – rzekła Victoria.
Mówiła sy m paty czny m głosem , a na j ej ustach poj awił się czuły m atczy ny uśm iech, nie
siedziała bowiem sam a na swej ulubionej ławce w parku zdroj owy m . Spoj rzała w górę na
drzewo m iłorzębu; opiewany przez Goethego czarodziej liści wciąż stał w letniej krasie. Jego
adm iratorka westchnęła, ale j ej głos by ł cichy j ak tchnienie wiatru.
– Prawdziwa m ała zaraza z ciebie – powtórzy ła m atka, której ży cie nie pozwalało j uż na
wędrowanie z chm uram i i sięganie po gwiazdy.
Zsunęła m arudzącą córkę z kolan i postawiła j ą odrobinę niedelikatnie na ziem i.
– No, biegnij , m ały leniuszku! – powiedziała energicznie i rzuciła piłkę w kierunku łąki.
Victoria m iała na sobie granatowy żakiet z biały m kołnierzem i bły szczący m i złoty m i
guzikam i. Przy pom inał ubrania m ary narskie sprzed woj ny, a łagodne spoj rzenie duży ch oczu
m łodej kobiety wciąż j eszcze przy woły wało w pam ięci to śliczne dziecko, które zawsze wzbudzało
więcej uwagi i zdoby wało większą przy chy lność niż j ego przy j aciółki i koleżanki z klasy. Gdy
Fanny ze swoim im ponuj ący m słownictwem i niewy czerpany m zapasem uporu pozwalała
m atce przy naj m niej na chwilę zam knąć oczy i wy rwać się z teraźniej szości, wtedy Victoria
widziała siebie w wieku sześciu lat. We włosach m iała białą taftową kokardę, a na ram ieniu
torebkę wy szy waną perełkam i. Cioteczna babka Jettchen otwierała swą żółtą parasolkę od słońca.
Jej koronkę okalały błękitne ptaki. Trzy m aj ąc się za ręce, pulchna cioteczna babka i radośnie
usposobiona cioteczna wnuczka, która co chwilę podskakiwała do nieba, szły do cukierni. Po
drodze spoty kały trolle i paj acy ki, ludzi uśm iechaj ący ch się do dzieci i dam y w seledy nowy ch
sukniach, konwersuj ące po francusku z towarzy szący m i im kawaleram i w aksam itny ch
kam izelkach i j edwabny ch fularach. Niekiedy zza drzewa wy skakiwali Erwin i Clara i próbowali
wy pchnąć Victorię z j ej m iej sca na słońcu, ona j ednak do tego nie dopuszczała. Razem z ciotką
Jettchen m iały bowiem obrońcę; nosił szpiczastą czapkę niewidkę i by ł dwa razy silniej szy od
olbrzy m a Goliata.
Victoria potarła sobie głowę, żeby uwolnić się od ty ch obrazów. Za drugim razem westchnienie
zabolało. Nie spodziewała się, że w Baden-Baden wspom nienia będą dla niej tak bolesne, a dni tak
długie. Starsza dam a siedząca obok na ławce, w kapeluszu koloru m chu i czarny m płaszczu,
pokiwała głową. Głos Victorii wy rwał j ą z krótkiej drzem ki, która czy ni znośniej szy m wiek i m y śli
o przeszłości.
– Niech się pani nie łudzi, m łoda dam o – powiedziała. – Raj też nie j est j uż ty m , czy m kiedy ś
by ł. I nie m a go j uż także tu.
Miała przy j em ny berliński akcent i m ocny głos, a sam a by ła drobna i sprawiała wrażenie
kruchej . Ze swoim i srebrnosiwy m i, starannie zaondulowany m i włosam i i zdrową cerą m łodej
dziewczy ny wy glądała j ak m iłe babcie w książkach dla dzieci, które siedzą w kwiecisty ch
pluszowy ch fotelach, robią na drutach skarpety i czy taj ą baj ki grzeczny m m ały m wnukom . To
pierwsze wrażenie by ło j ednak m y lące. Dam a z Berlina na parkowej ławce nie opowiadała j uż
żadny ch baj ek. W ostatnich siedm iu m iesiącach zby t wiele widziała i doświadczy ła.
Każdego ranka i popołudnia przy chodziła do parku zdroj owego, zawsze o tej sam ej porze
i zawsze z książką w bordowej , haftowanej , aksam itnej osłonce. Nawet gdy wolne by ły inne
ławki, py tała Victorię, czy m oże się do niej przy siąść. Uśm iechała się do dzieci; wkrótce Fanny
zaczęła odwzaj em niać j ej uśm iech. Czasam i dziewczy nka wskazy wała na drzewa w kolorowy ch
liściach i m ówiła: „Moj e, m oj e!” – na co starsza pani odpowiadała zwy kle: „To bardzo ładnie”.
Raz powiedziała do Sala „Siggi”, chociaż znała j uż j ego im ię. Po chwili zaczęła nerwowo skubać
guzik od płaszcza.
– Siggi – paplała, powtarzaj ąc po niej Fanny.
Od tej pory badeńska przy j aciółka dzieci m iała w kieszeni płaszcza cukierek w czerwony m
bły szczący m papierku dla Fanny. Pewnej niedzieli orkiestra zdroj owa nieoczekiwanie zagrała
składankę z Orfeusza w piekle Jacques’a Offenbacha, chociaż „nie-Ary j czy k Offenbach” popadł
w niełaskę, a j ego dzieła znalazły się na liście utworów zakazany ch. Jeszcze klaszcząc, Victoria
opowiedziała sąsiadce z ławki o pospieszny m wy j eździe po swoim ostatnim poby cie w Baden-
Baden.
– Woj na pokrzy żowała nam plany – powiedziała. – Musieliśm y wy j echać. Z dnia na dzień.
– Woj ny zawsze krzy żuj ą plany. Moj em u sy nowi też się to przy trafiło. Chciał studiować
m edy cy nę, zostać pediatrą i sam m ieć co naj m niej dziesięcioro dzieci. Miał kom pletnego bzika
na punkcie dzieci, ten m ój Siggi. Nikom u nie wolno by ło choćby spoj rzeć krzy wo na j ego
m łodszą siostrzy czkę. Mąż m ówił, że chłopak j eszcze poślubi swoj ą siostrę.
– Poległ? – spy tała Victoria. Śm ierć Ottona bardzo wcześnie wy czuliła j ą na m om enty,
w który ch ludzie raptem zaczy nali uży wać czasu przeszłego.
– Tak. Pod Tannenbergiem . Jedy ny m , który tam zwy cięży ł, by ł m ianowicie Hindenburg.
Żołnierze pozostali na polu chwały. Siegfried by ł naj starszy z m oj ej trój ki. I naj zdolniej szy.
– Mój brat też poległ. By ło nas pięcioro, ale naj m łodszej , Alice, Otto w ogóle nie poznał.
Nawet nie wiedział, że m iała się urodzić.
Starsza pani z Berlina z cukierkiem , który w słońcu lśnił j ak rubin, i z uśm iechem , który docierał
nawet do nieufnej wobec obcy ch Fanny, nazy wała się Lilly Bär. Jej drugi sy n od trzech lat
kierował renom owany m hotelem w Lugano i j uż dwa razy dzwonił do m atki do Baden-Baden,
córka kilka ty godni wcześniej przeprowadziła się ze swy m m ężem , lekarzem , z Düsseldorfu do
Am sterdam u, a pięcioro wnuków stało przed koniecznością zastąpienia oj czy stego j ęzy ka
niem ieckiego niderlandzkim . W m arcu pani Bär owdowiała. Opowiadała o ty m , nie zm ieniaj ąc
tonu głosu, j ak gdy by śm ierć m ęża stanowiła powszedni los kobiet w j ej wieku. Pan Bär by ł
znany m w cały ch Niem czech handlarzem dziełam i sztuki. Po j ego śm ierci, j ak opowiadała,
opuściła w pośpiechu willę w Berlinie i „z nieduży m bagażem ” przy j echała do Baden-Baden.
– Kto wie na j ak długo – dodała.
– Mój Boże, j ak pani to wszy stko potrafi rozdzielać? – dziwiła się Victoria. – Ty le zm ian w tak
krótkim czasie. Holandia i Düsseldorf, Szwaj caria. I j eszcze Berlin i Baden- Baden. Nawet m nie
by się wszy stko poplątało, a przecież j estem parę lat m łodsza od pani.
– Ży cie uczy giętkości. Pani też się tego j eszcze nauczy. Mam nadziej ę, że nie za prędko.
Rzeczy wistość to nauczy cielka, która nie zna ani litości, ani powściągliwości.
Właśnie dlatego, że by ła taka m łoda i niedoświadczona, a także zby t m ało ciekawa ży cia,
Victoria nie m iała zwy czaj u interpretowania nazwisk i składania sobie z opowiadany ch j ej
szczegółów całościowego obrazu. Dlatego w ogóle nie przy szło j ej do głowy, że j ej znaj om a
z ławki m oże by ć Ży dówką. Lilly Bär z kolei wy starczy ły dwa zdania, by się zorientować
o narodowości swoj ej rozm ówczy ni. Gdy m ianowicie Victoria powiedziała, że wzięła pokój
w j akim ś m ały m pensj onacie w dzielnicy zdroj owej , który polecił j ej znaj om y m ęża, wszy stkie
dalsze py tania, które m ogłaby zadać Lilly Bär, stały się zbędne. Pensj onat by ł równie znany ze
swej taniości, j ak osławiony z powodu przedsiębiorczej właścicielki i serwowanego przez nią
j edzenia. Pokoj e, co wiedział każdy, by ły m ałe, ty lko nieliczne m iały bieżącą wodę. Ani
elegancka garderoba Victorii, ani drogie sukienki Fanny i biało lakierowany wiklinowy wózek Sala
nie pasowały do tego adresu.
– Ży dzi? – spy tała pani Bär.
– Jak pani zgadła? – Victoria by ła wstrząśnięta.
– Ach, dziecinko, w ty m dom u od zawsze zatrzy m y wali się ludzie, którzy pam iętali lepsze
czasy. Przy puszczam , że inni goście też nie j edzą bułeczek z szy nką. Dobrze się orientuj ę
w tutej szy ch stosunkach. Od dwudziestu lat spędzałam j esień w Baden-Baden. Ty le że w ty m roku
po raz pierwszy bez m ęża.
Tego wieczoru Victoria j adła kolacj ę w hotelu Pod Jeleniem – j ak w piękny ch, dobry ch
czasach, o który ch m atka opowiadała z prom ienny m wy razem na twarzy, j uż dawno
niepasuj ący m do j ej usposobienia. Lilly Bär by ła dobrą wróżką ze srebrny m i loczkam i, na
ławeczce w parku kuracy j ny m cieszy ła się z obecności dzieci, niczego nieświadom y ch, które
długo j eszcze nie dowiedzą się, do j akiego okrucieństwa zdolni są ludzie. Zatroszczy ła się o to, by
zaufana pokoj ówka z Jelenia, gdzie wszak od lat by ła stały m , m im o haseł nowy ch czasów wciąż
j eszcze m ile widziany m gościem , opiekowała się przez cały wieczór Fanny i Salem . Przez kilka
litościwy ch godzin Victoria znów poczuła się j ak ktoś, kim by ła zawsze, zanim naziści wtargnęli
w ży cie rodziny Sternbergów – beztroską i cieszącą się ży ciem dziewczy ną, akceptowaną przez
swe nieży dowskie przy j aciółki, które teraz przechodziły na drugą stronę ulicy i odwracały głowę,
gdy j ą spoty kały.
– Czuj ę się j ak w krainie z baj ki – powiedziała Victoria. – Ach, gdy by czas m ógł się zatrzy m ać.
Choćby na j edną chwilę.
Znów by ła dzieckiem i bawiła się w klasy na ulicy, wskakiwała do swego zam ku w chm urach
i śpiewała żołnierskie piosenki. Powaga ży cia doty kała zawsze inny ch. W tornistrze m iała piórnik
z j asnego polerowanego drewna; na wy suwany m wieczku siedział cesarz Wilhelm II. By ł to
piękny m łody m ężczy zna, j adący na siwy m koniu w stronę słońca. I ku zwy cięstwu. Siedź prosto,
Victorio, bo nie dostaniesz budy niu. Rozwiń skrzy dła, szeptała ciotka Jettchen, inaczej zawsze
będziesz na dole.
Już przy saszetkach z łososia napełniony ch m usem chrzanowy m znikły gdzieś upiory
o zielony ch twarzach, które dniam i i nocam i nie pozwalały Victorii zapom nieć, że j ej m ąż utracił
podstawy egzy stencj i i że nie by ło j uż m ieszkania przy Günthersburgallee z wy kuszam i
i wieży czkam i, piękną kolekcj ą filiżanek i j edwabny m i portieram i. Z każdy m ły kiem różowego
badeńskiego wina sączy ła wielkie zapom nienie. Kawałek po kawałku ratowana z koszm aru,
wy pierała ze świadom ości to, że trzy sklepy oj ca od dnia boj kotu prosperowały coraz gorzej , a on
każdego dnia ły kał brom na swoj e skołatane nerwy, że j ej brat nie m iał żadny ch dochodów,
a Clara kuliła się za każdy m razem , gdy ktoś dzwonił do drzwi. Siostra, dla której słowo „strach”
nigdy nie m iało osobisty ch odniesień, teraz bała się, że Theo Bergham m er m ógłby zażądać
wpuszczenia i dom agać się dawny ch przy wilej ów. W swy m pierwszy m ży ciu szalony oj ciec
Claudette recy tował Heinego i o północy m ówił ty lko o m iłości, w drugim by ł dziarskim nazistą
w skórzany m płaszczu i o szczekliwy m głosie.
Victoria, która j ako sześciolatka przy każdy m posiłku stroiła fochy, że j edzenie j ej nie sm akuj e,
że krzesło j est za twarde i że chce wracać do dom u, do Josephy i j ej pączków z powidłam i
śliwkowy m i i sosem waniliowy m , spoj rzała na kry ształowy ży randol. Zacisnęła powieki,
naty chm iast j e znów podniosła i odurzała się świetlistą tęczą. Mała Vicky cm oknęła, co by ło
surowo wzbronione dziewczy nkom pragnący m zostać wy tworny m i dam am i. „Fuj ” – m ówił Otto
i też cm okał.
Pani Feuereisen, żona obiecuj ącego adwokata i notariusza, który obecnie znów m ieszkał w swoim
dawny m dziecinny m pokoj u, ale wciąż j eszcze m iał nadziej ę na sprawiedliwość i wertował
ty m czasem oferty pracy, wpatrzy ła się w czerwone letnie główki dalii i zim owo ciężkie, złote
główki chry zantem . Okazały j esienny bukiet stał w srebrny m kuble z toczony m i uchwy tam i,
z przodu widniał portret cesarskiej m ałżonki Augusty, która kom unikowała Prusakom , że Baden-
Baden to j ej druga oj czy zna. Victoria rozpoznała poj em nik, j ej serce zatrzepotało ze szczęścia.
Ty lko popatrzeć, nie doty kać, nasza m ała diablico, inaczej porwie cię czarownica i codziennie
będziesz m usiała j eść sałatkę z roszponki ze słoniną. To by ł głos Erwina, którego rezolutna Vicky
przez długi czas uważała za złośliwego, nic niewartego brata, a który okazał się dobrotliwy m ,
troskliwy m opiekunem swoich sióstr.
Pani Feuereisen, ledwie dwudziestopięcioletnia, a j uż zagrożona przy szłością bez nadziei, j aką
zaplanowali dla Ży dów upoj eni władzą, gardzący ludźm i naziści, rozkoszowała się pełnią
przy j em ności, które ży cie oferuj e szczęśliwy m i beztroskim . Miała na sobie głęboko wy ciętą
suknię w kolorze koniaku, której początkowo wcale nie chciała zabrać, a wokół przy pudrowanej
szy i podwój ny sznur z korali z m ały m i podłużny m i diam encikam i, który podarowała j ej ciotka
Jettchen tego dnia, gdy w Saraj ewie zastrzeleni zostali austriacki następca tronu i j ego żona.
– Pam iętam to dobrze – m ruczała w chusteczkę Victoria, zanurzona w przeszłości. Chusteczka
pachniała j aśm inem i różam i i opowiadała historie, które w j ednej chwili czy niły człowieka
sm utny m i zasnuwały głowę m głą.
Victoria by ła zm ieszana, gdy zdała sobie sprawę, że m ówi głośno sam a do siebie; poczuła ulgę,
że pani Bär nie zareagowała i nadal z roztargnieniem wpatry wała się w portret książęcej dam y
z upudrowaną peruką i pieskiem . Z elokwencj ą wspartą przez rozwij any w latach m arzy cielstwa
talent aktorski pani Feuereisen chwaliła faszerowany m ostek cielęcy, oczam i wielkim i j ak
u dziecka podziwiała brzoskwinie gotowane krótko w rieslingu. Kluseczki, tłuste i poły skuj ące
złociście m asłem , określiła j ako „nadzwy czaj ne” i oblizała sobie przy ty m usta. Cieszy ła się nim i
z tak afektowaną m im iką, j akby przez całe ży cie m arzy ła o kulinarny ch specj ałach kuchni
szwabskiej . Po długich latach nauki Victoria, niesforna buntowniczka, którą tak trudno by ło
odwieść od wy głaszania każdem u swej opinii, w końcu się nauczy ła, co wy pada dam om
z dobrego dom u. Nikt nie m usiał j ej , j ak kiedy ś ciotka Jettchen, przekupy wać pięciofenigówką,
żeby nie zagrzeby wała pod dy wanem swoich „obrzy dliwy ch robali”.
Duchy dzieciństwa kłębiły się w j ej głowie bardziej szaleńczo niż wiedźm y w noc Walpurgii na
górze Brocken. Gdy pianista zaczął grać i dźwięki zwodziły j ą tak sam o j ak obrazy, Victoria
stwierdziła nawet, że Lilly Bär ze swoim urokiem , ży czliwością i loczkam i śliczny m i j ak z baj ki
podobna j est do j ej niezapom nianej ciotecznej babki. Kiedy podano przy stawki, opowiedziała
swej gospody ni o Ottonie, niespoży tej papudze cioci Jettchen, ptaku z pam ięcią słonia, a przy
daniu główny m – o letnich dniach w Baden-Baden i cudowny ch wy cieczkach z aniołam i
stróżam i, które na wieki złączy ły cioteczną babkę i m ałą dziewczy nkę. Victoria, bardziej niż
winem upoj ona wspom nieniam i przety kany m i złotą nicią, by ła j uż nie do powstrzy m ania. Przy
wiśniach flam birowany ch likierem Grand Marnier zwierzy ła się słuchaj ącej j ej uważnie pani
Bär, że przez całe swoj e dzieciństwo bardziej kochała wielkoduszną, niekonsekwentną ciotkę niż
m atkę z j ej surowy m i zasadam i.
– By liśm y zawsze we czwórkę i zawsze w siódm y m niebie. Ciocia Jettchen, j a i oba nasze
anioły stróże, Pit i Pat się nazy wali. Grali w kom etkę gwiezdny m i łuskam i i potrafili łzy
przem ieniać w perły.
Victoria, która tak ufnie i bez żadny ch intencj i odby wała podróż w dzieciństwo, m iała łzy
w oczach. Po raz pierwszy od przy gnębiaj ącego wy j azdu z Frankfurtu by ła szczęśliwa, że m ąż
nie siedział z nią przy stole. Już podczas podróży poślubnej do Bressanone Fritz, żelazny pruski
m ałżonek, ziry towany napom inał swą świeżo poślubioną żonę, że j est zby t senty m entalna i płacze
z by le powodu. Zanim skarcona tak wtedy Victoria zdąży ła teraz z należy ty m zawsty dzeniem
poruszy ć tem at braku opanowania żon w podróży poślubnej , także j ej wielkoduszna protektorka
uczy niła bardzo szczere wy znanie. Pani Bär oznaj m iła, że dobrała się do Victorii
„z wy rachowaniem i bezwsty dnością starej , sam otnej baby ”. Żeby nie by ć sam a.
– Sam a ze swoim cierpieniem – dodała po krępuj ącej chwili ciszy. Jej m ąż, ten znany handlarz
dziełam i sztuki, którego cała branża szanowała j ako j ednego z wielkich i rzetelny ch, zawsze hoj ny
m ecenas, nie zm arł śm iercią, „którą ludzie raczą nazy wać naturalną”. – Zabili go ci zbrodniarze –
wy j aśniła.
W swoim wzburzeniu Lilly Bär zaakcentowała ostatnie słowo w złowieszczy m zdaniu akurat
w m om encie, gdy kelner napełnił m okką j edną z dwóch filiżanek. Drgnął j ak człowiek, który
poczuł na ram ieniu rękę inkwizy cj i. Mała srebrna taca, na której stała j eszcze czarka z kostkam i
cukru, uderzy ła o kant stołu. Rozej rzał się zm ieszany, wy m ruczał „pardon” i czerwony na twarzy
uciekł w stronę kuchni. Lilly Bär pochy liła głowę. Mówiła teraz ciszej , ale nadal tak wy raźnie, że
Victoria m usiała powstrzy m y wać w sobie dziecięcy odruch, by zatkać sobie rękam i uszy
i krzy czeć. Brunatni siepacze zabrali Arthura Bära, m ężczy znę silnego j ak tur i cieszącego się
znakom ity m zdrowiem , dzień po pożarze Reichstagu – o piątej rano, bez nakazu aresztowania. Nie
podali powodu zatrzy m ania. Mąż by ł j eszcze w piżam ie, opowiadała. Akurat w tej granatowej ,
z połatany m i spodniam i.
– Nazwali to aresztem prewency j ny m , w celu zapewnienia bezpieczeństwa – opowiadała
kobieta, o której Victoria nie wiedziała nic oprócz tego, że m ieszkała w Berlinie, by ła Ży dówką
i lubiła dzieci, i że tęskniła za swoim i wnukam i. – Nigdy wcześniej nie sły szałam tego określenia.
Uważałam to wszy stko za j akieś fatalne nieporozum ienie i pobiegłam na policj ę, j akby świat,
w który m dziej ą się takie rzeczy, by ł j eszcze dawny m światem . Nikt m i nie powiedział, dokąd
zabrano m oj ego m ęża. Wzruszali ram ionam i, a j eśli by li ży czliwi, to om ij ali m nie nieruchom y m
wzrokiem i palili swoj e papierosy. Jakiś m łody facet wrzasnął: „Zapy taj sobie swoj ego Jehowę.
Może on odpowiada za zagubiony ch Ży dów”. Po ty godniu powiadom iono m nie o śm ierci
Arthura. Rzekom o zm arł w więzieniu na zapalenie płuc i tego sam ego dnia został spopielony. Ze
względów higieny publicznej . Do zawiadom ienia dołączono rachunek. Nie m iałam odwagi
napisać o ty m do sy na do Szwaj carii. Córka i zięć nalegali, aby m naty chm iast znikła z Berlina,
i zastosowałam się do tego. W m iędzy czasie dowiedziałam się od swoj ej służącej , że zabrali
wszy stkie obrazy z dom u i większość z galerii. Wśród nich także j eden obraz Franza Marca, dwa
Kandinskiego i wszy stkie grafiki.
– Nic z tego nie rozum iem – wy j ąkała Victoria. – Jak coś takiego m oże się wy darzy ć?
My ślałam , że oni ty lko m ażą szy by wy stawowe.
– Tego nie sposób zrozum ieć. I m y ślę, że od tej pory zdarzało się to często. Arthur zawsze
m ówił: „Ludzie, którzy kochaj ą się tak j ak m y, um rą razem . Jak Filem on i Baucis
”. To by ło
j ego m arzenie. O to się m odlił. Bóg nie pozwala się ze sobą targować – m ówiłam m u.
To by ł pierwszy raz, gdy ta naj weselsza i naj bardziej beztroska z córek Sternbergowskich,
m istrzy ni wy pierania przy krej rzeczy wistości i sm utku, dowiedziała się o zam ordowaniu
człowieka, którem u oprawcy nie m ogli zarzucić niczego poza j ego ży dowską wiarą
i powodzeniem w interesach. Zastanawiała się – a każde uderzenie serca groziło rozsadzeniem j ej
ciała – czy potrafi j eszcze spoj rzeć na Lilly Bär tak j ak wcześniej . Jak będzie m ogła konwersować
z nią o pogodzie i koncertach uzdrowiskowy ch, j ak się z nią śm iać, gdy Fanny nazwie swego brata
paskudnikiem ?
– Zm arł w więzieniu, a pani o ty m nie wiedziała – wy j ąkała w końcu bezradnie.
– Został zam ordowany w więzieniu. Niem iecki m ężczy zna, który kochał Niem cy.
Ży randol j arzy ł się pełny m blaskiem , brzoskwinie w rieslingu py szniły się j esienną barwą na
półm iskach z m ięsem . Pianista zagrał naj pierw szlagier roku Także we Frankfurcie nad Menem ze
śpiewogry Królewski podporucznik Freda Ray m onda, a następnie Ciągniemy przez ojczysty kraj
z film u Dzisiejsze dziewczyny. Goście odłoży li sztućce. Odchy lili się do ty łu i klaskali w dłonie, ale
robili to ty lko ci, którzy w nowy ch czasach stanęli po stronie zwy cięzców. Lilly Bär i pani
Feuereisen, j edna prawie u kresu, druga dopiero na początku swej drogi cierniowej , m ilcząc,
m ieszały m okkę w filiżankach z delikatny m , złocony m rantem . Victoria nie zauważy ła, że
wy straszony kelner nie wrócił, by napełnić j ej filiżankę, i uniosła j ą pustą do ust.
– Nie pasuj em y j uż do tego m iej sca – powiedziała pani Bär. – Nie pasuj em y do Baden-Baden
ani do Jelenia. A wkrótce nie będziem y pasować także do Niem iec. To by ł błąd, że zapragnęłam
tu zj eść i cofnąć czas. Mój Arthur zawsze m ówił, że chcę przebić głową m ur. Dawniej uważano
to za odwagę. Dzisiaj m ożna sobie ty lko rozbić czaszkę. Chodźm y, m oj e dziecko.
Victoria złoży ła serwetkę, j ak nakazy wała m atka, zanim wolno j ej by ło wstać od stołu.
W grzeczny ch słowach, j ak to ćwiczy ły uczennice klasy dziewiątej na lekcj ach tańca,
podziękowała za zaproszenie. Ponieważ to też należało do ry tuału, usiłowała się uśm iechnąć. Zby t
późno zorientowała się, że j ej usta by ły j ak zasznurowane i odm awiały udziału w zwy czaj ach
zam ordowany ch dni.
– Do j utra – powiedziała.
Następny ranek by ł dniem , j aki opisy wał Theodor Storm w swoich j esienny ch wierszach –
wy złocony barwam i października, z lekkim i strzępkam i m gły ulatuj ący m i ku słońcu i liśćm i
spadaj ący m i łagodnie na ziem ię. Orkiestra kuracy j na znów grała w parku i znowu m uzy cy
zapom nieli, że Ży dzi Offenbach i Paul Abraham popadli w niełaskę i że wolno by ło wy kony wać
j uż ty lko utwory polity cznie m iły ch kom pozy torów. Victoria nuciła odgry wane m elodie i m y ślała
o wieczorach w teatrze Schum anna we Frankfurcie.
Kolorowe latawce z powiewaj ący m i ogonam i wzlaty wały w kierunku chm ur. Chłopcy m ieli
na sobie podkolanówki, czapki wepchnęli do kieszeni spodni. Siwowłose pary, które w m aj u swej
m łodości przy sięgały sobie dozgonną wierność, wciąż j eszcze spacerowały, trzy m aj ąc się za
ręce. W rzeczce przepły waj ącej wzdłuż dom ów, pensj onatów i hoteli kam ienie poły skiwały j ak
nefry t, a koły szące się na wodzie kaczki wy ciągały szy j e, j akby by ły łabędziam i. Pani Bär
j ednak, z książką w czerwonej osłonce i cukierkam i w kieszeni płaszcza, nie poj awiła się przy biało
lakierowanej ławce pod drzewem m iłorzębu. Ani rano, ani po południu.
Fanny goniła za piłką na trawie, po której nie wolno by ło biegać dzieciom . Strażnik parkowy
powiedział j ej , że j est niegrzeczną dziewczy nką, której następny m razem zabierze piłkę. Mała
wzięła się pod boki i krzy knęła: „Nie!”, gdy ż nikt j ej j eszcze nie wy tłum aczy ł, że to niebezpieczne,
gdy ży dowskie dzieci sprzeciwiaj ą się panom w m undurach. Salo po raz pierwszy usiadł w wózku,
uznał, że świat j est zabawny, i gulgotał radośnie. Victoria wpatry wała się tępo przed siebie. Serce
j ej waliło. Oczy droczy ły się z nią obrazam i, które przy powtórny m spoj rzeniu okazy wały się
złudne. Rozkazała swej pam ięci powtarzać każde słowo, które ona i Lilly Bär wy powiedziały
poprzedniego wieczoru, ale żadne światełko nie rozproszy ło m roku.
Trzeciego dnia nie wy trzy m ała j uż niepokoj u dręczącego j ej duszę. Razem z dziećm i udała się
do hotelu Pod Jeleniem .
Portier, dobrze wy szkolony i ceniony przez swego szefa za um iej ętność oceny sy tuacj i j uż po
pierwszy m spoj rzeniu, popatrzy ł naj pierw na Fanny, a potem na wózek. Odchrząknął
i zarej estrował, że Victoria wy pręży ła ram iona j ak ktoś, kto próbuj e dodać sobie odwagi
w okolicznościach, które nie są dla niego przy j em ne. W sekundę ten wy bitny znawca ludzi
zrozum iał, że m łoda osoba przy kontuarze recepcj i zaliczała się do osób, do który ch nie m usi się
uśm iechać.
– Tak? – spy tał na próbę.
– Chciałam się dowiedzieć o panią Bär. Lilly Bär. Mieszka tu.
– Już nie.
– Jestem pewna, że tak. We wtorek razem j adły śm y tu kolacj ę. Może j est chora.
– Jest zdrowa j ak ry ba – zaśm iał się ten bezlitosny człowiek – ale niestety odrobinę m artwa.
Zabiła się ta pani wy tworna przy j aciółka. A m y m ieliśm y kłopot. A j eśli j est pani j ej
współwy znawczy nią, to radzę pani stąd znikać. I to m igiem .
Po raz pierwszy w ży ciu Victoria nadała telegram . Gospody ni m usiała j ej naj pierw
wy tłum aczy ć, że trzeba w ty m celu pój ść na pocztę. Urzędnik pocztowy zm arszczy ł czoło,
czy taj ąc tekst o planowany m powrocie do Frankfurtu. By ł to m ężczy zna ceniący sobie dom owe
pielesze, który wieczoram i pił napar z km inku, układał pasj ansa i każdej niedzieli udawał się do
kościoła. Nie nauczy ł się j eszcze nienawidzić. Ten dobroduszny człowiek poradził j ej , by ze
względu na koszty ograniczy ła się do dziesięciu słów. Victoria podziękowała i skreśliła dopisek:
„Cieszy m y się na spotkanie z tatą”.
Darm owe eBooki: www.e B o o k 4 m e.pl
9
T E M P O N I E S Z C Z Ę Ś C I A
M a r z e c – p a ź d z i e r n i k 1 9 3 5
– Teraz m oże j uż by ć ty lko lepiej – prorokował Erwin teatralny m głosem . Wstał, pchnął lekko
fotel na biegunach, ustawił się w otwarty ch drzwiach i uniósł prawą rękę do hitlerowskiego
pozdrowienia. Lewą nasunął na czoło j eden kosm y k włosów i pociągaj ąc nosem , skubał
wy im aginowany wąsik.
Snipper, foksterier z niespoży ty m dobry m hum orem , stanął na ty lny ch łapkach. Przednim i
wiosłował podniecony w powietrzu i szczekał chry pliwie.
– Zam knij paszczę – rozkazał Erwin. – Ży dowskim psom nie wolno j uż szczekać. Ciągle to
j eszcze do ciebie nie dotarło, ty m ały, przeżarty m oj żeszowy kundlu? To przez ciebie zacni
państwo Feuereisenowie m usieli się wy nieść z m ieszkania. Owczarek niem iecki nigdy by się tak
nie zachował.
Chichocząca Claudette zsunęła się z parapetu. Klaskała w ręce j ak dziecko, wołaj ąc wy sokim
głosikiem :
– Brawo, m istrzu Snipperze! – Przez j edną chwilę, która zasznurowała gardło j ej m atki, Claudette
wy glądała j ak m ała dziewczy nka z warkoczam i, która kiedy ś z rozpalony m i policzkam i
i bły szczący m i oczam i radośnie witała Kacperka, dzielną kukiełkę pokonuj ącą policj anta. Clara
przy cisnęła do twarzy poduszkę z sofy ; udawała, że ona też się śm iej e. Także w czasach, gdy łzy
zaiste nie uchodziły za dowód słabości, wy strzegała się okazy wania em ocj i.
– Jakże to słuszne z waszej strony ! – Erwin się skłonił. – Mój naród j est m oj ą tarczą i m oj ą siłą.
Pokazuj e m i, że idę właściwą drogą. Heil Erwin!
Mistrz kabaretu z czwartego piętra zdał sobie sprawę, że j est wy czerpany. Pogłaskał
m erdaj ącego ogonem psa i usiadł z powrotem w buj any m fotelu. Ponieważ ram iona m u drżały,
a on, zupełnie j ak siostra bliźniaczka, nie chciał, żeby Alice i Claudette zauważy ły j ego
desperacj ę, skry ł się za gazetą.
– Uwaga – ostrzegła Clara – siedzisz na „Prager Tagblatt”. Nie j est nasza, to szm ugiel. Ty lko j ą
sobie poży czy łam . Pani Neuländer dostała j ą od kuzy nki z Badenii. Ta z kolei otrzy m ała j ą od
przy j aciela, który pierwotnie wy kładał filozofię religii na uniwersy tecie w Heidelbergu, a teraz
w Pradze chodzi od dom u do dom u, oferuj ąc tanie arty kuły m y dlarskie i próbuj ąc usidlić czeskie
gospody nie. Dalej wstecz j uż m i się nie udało prześledzić drogi wolności słowa.
Tej m arcowej niedzieli niebo by ło m gliste i szare, a deszcz, który padał j ak w kwietniu,
wy m y wał ostatnie resztki nadziei z serc ludzi gnębiony ch i zrozpaczony ch. Ani krokusy, ani żonkile
nie wy suwały główek z ziem i. W pełni rozkwitał ty lko niem iecki szowinizm . Kraj Saary powrócił
do Rzeszy Niem ieckiej . Adolf Hitler zapowiedział przy wrócenie powszechnej służby woj skowej
w Niem czech. To złam anie postanowień traktatu wersalskiego wzburzy ło zagranicę. A Niem cy
trium fowały. Znów istniała też Luftwaffe. A od dwudziestu czterech godzin w Berlinie m ożna
by ło oglądać wy stawę Cud życia. Jej naj wspanialszy eksponat stanowiła przezroczy sta figura ze
szkła ukazuj ąca całe ży cie wewnętrzne człowieka, opatrzona żądaniem „higieny rasowej
i dziedzicznego zdrowia”.
Aby uprzedzić zakaz wy kładania, sławny ży dowski filozof religii Martin Buber j uż w roku
ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim zrezy gnował z profesury na uniwersy tecie we
Frankfurcie. Od lutego m iał całkowity zakaz wy powiedzi publiczny ch. Minister Rzeszy do spraw
nauki, wy chowania i edukacj i wy dał ostatnio nowe zasady postępowania habilitacy j nego. Kto
chciał uzy skać habilitacj ę, ten m usiał przedstawić świadectwo ary j skiego pochodzenia.
Pism o „Die Film welt”, kupione specj alnie dla Claudette zawsze powtarzaj ącej , że w kinie czuj e
się naj lepiej , gdy ż w ciem ności Ży dzi nie wzbudzaj ą gniewu nie-Ży dów, leżało na skórzany m
stołeczku. Na stronie ty tułowej poczy tny m agazy n um ieścił zdj ęcie fetowanego aktora Gustava
Gründgensa. W film ie Dziewczyna imieniem Joanna, który w kwietniu m iał wej ść na ekrany
i ukazy wał historię Dziewicy Orleańskiej z perspekty wy narodowosocj alisty cznej , Gründgens
grał rolę króla Karola VII. Clara sięgnęła po pism o i znudzona zaczęła j e przeglądać.
– Czy on nie by ł przy padkiem m ężem naj starszej córki Thom asa Manna?
– Kto? Karol Siódm y ? – spy tał Erwin obłudnie.
– Głupoty gadasz. Gründgens!
– By ł. Ale podobno j est bardzo giętki, ten nasz Gustel. Zawsze ustawi się j ak trzeba. A poza
ty m , kto m u weźm ie za złe, że naziści są m u dziś bliżsi niż j ego dawne ży dowskie pociotki?
– Ładnie to uj ąłeś.
– Wszy stko um iem ubrać w piękne słówka. Już w dzieciństwie by ł to m ój popisowy num er –
przy pom niał sobie Erwin. – Śm iej esz się czy płaczesz, Claro?
– Skąd m am to wiedzieć?
Elita pisarzy, która po spaleniu książek w popłochu opuściła oj czy znę, robiła wszy stko, by
zaczepić się za granicą – większość z nich bez powodzenia. Bert Brecht przeby wał w Szwaj carii,
Thom as i Heinrich Mannowie, Lion Feuchtwanger i Joseph Roth by li we Francj i, Kurt Tucholsky,
który zachwy cał czy telników pism a „Weltbühne” swoim i kry ty kam i, esej am i i wierszam i,
cierpiał w Szwecj i. Ty ch, który m okrężną drogą udawało się docierać do j ego tekstów,
powiadom ił, że j est „przestany m Niem cem ”. Na czasie by ła obecnie w Niem czech literatura
loj alna wobec partii, rasowo-narodowa, która pobudzała krążenie niem ieckiej krwi i wy rażała
cześć wobec niem ieckiej ziem i.
– Znasz Hansa Baum anna, Heinricha Anackera albo Kurta Eggersa?
– Co za py tanie! Założę się, że nawet Bóg ich nie zna.
– Boga też j uż nikt nie zna.
Clara i Erwin m ianowali niedzielę „dniem wolności słowa dla Ży dów, cy klistów
i m ieszańców”. Akty wnie w nim uczestniczy ć m ogli j ednakże ty lko członkowie rodzin
Sternbergów i Feuereisenów. I oczy wiście Josepha. Ta j ednak potrzebowała niedzielnego
przedpołudnia na gotowanie obiadu i każdego ty godnia od nowa obwieszczała, że prędzej da się
ukrzy żować, niż pój dzie do kościoła. Wolne popołudnia wy korzy sty wała na cerowanie swej
bielizny i pończoch – oraz na wy m ianę kołnierzy ków w znoszony ch koszulach Erwina.
W piekarni przy Sandweg, w której właścicielka witała j ą równie ży czliwie j ak przed rokiem
ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim i za każdy m razem py tała o Claudette, a niekiedy także
o Fanny i Sala, Clara kupowała drożdżówki i bułeczki z m iodową polewą. Z oj cowskich zapasów,
m im o protestów m atki, przy nosiła butelkę korzennego tram inera z Ty rolu Południowego, które to
wino Erwin uroczy ście ogłosił „trunkiem wielkiego zapom nienia”. Poza ty m co cztery m iesiące
butelka arm aniaku zm ieniała m iej sce poby tu z piwnicy na czwarte piętro. Alkohol ten by ł
pozostałością po czasach, gdy kupiec Sternberg po sfinalizowaniu korzy stnej transakcj i
z wy płacalny m kontrahentem częstował go kieliszeczkiem pod flam andzkim ży randolem
w swoim gabinecie. Do arm aniaku w brzuchaty m kieliszku po dziadku z Pforzheim Clara
serwowała swem u bratu wszy stkie gazety, który ch w ciągu ty godnia nie m ógł j uż studiować tak
gruntownie j ak tuż po swoim zwolnieniu ze szkoły Städla.
Za niewielkie, raczej sy m boliczne honorarium , za to obdarowy wany ogrom ną wdzięcznością
i uznaniem – m iały one nieoceniony dobroczy nny wpły w na j ego poczucie wartości – Erwin j uż
rok wcześniej znalazł sobie bowiem nowe pole działania. W sy j onisty czny m klubie dla m łodzieży,
cieszący m się coraz większy m zainteresowaniem , starał się zachęcać m łody ch ludzi, którzy
pierwotnie zam ierzali studiować, do obierania zawodów rzem ieślniczy ch j ako nowej drogi
ży ciowej .
– Teraz sam potrafię wbić gwóźdź w ścianę – zwy kł m awiać – a teorety cznie um iem też
całkiem dobrze naprawić pług i załatać wąż do nawadniania. A palesty ńskim kurom z pewnością
um iałby m opowiadać piękne niem ieckie baśnie, żeby znosiły więcej j aj ek.
Na to zdanie Claudette czy hała zazwy czaj zupełnie j ak wtedy, gdy m iała dziesięć lat, a podczas
urodzin i inny ch radosny ch okazj i niezm ordowany wuj ek Erwin w swoim trój kątny m kapeluszu
z gazety na głowie wy skakiwał zza zasłony w salonie i naj częściej śpiewał piosenkę
o rozzuchwalony ch Rzy m ianach.
Erwin odsunął na bok drewnianą paterę z j abłkam i i rozpostarł „Frankfurter Zeitung” na niskim
stoliku przed kanapą.
– Donosi się o dwóch godny ch uwagi wy darzeniach – zapowiedział. – Którą inform acj ę
chcecie usły szeć naj pierw: tę nawet j ak dla nazistów niewiary godnie głupią czy fragm ent nowej
pieśni szczurołapa?
– Głupia m usi by ć zabawniej sza – uznała Alice.
– I taka też j est. Nasz szanowny nadburm istrz Friedrich Krebs nakazał wszy stkim urzędom
adm inistracj i m iej skiej zastępowanie pewny ch słów obcy ch wy razam i niem ieckim i.
– I co to oznacza? – spy tała Alice.
– „Ry zy ko” – pouczy ł j ą Erwin i j eszcze raz zaj ął swe sceniczne m iej sce w drzwiach – należy
w przy szłości nazy wać „prawdopodobieństwem niebezpieczeństwa”. A zam iast „om nibus” m asz
m ówić „duży poj azd silnikowy ”. Również słowo „finansowanie” j est nazby t obce naszem u
szanownem u Führerowi. Woli sły szeć praniem ieckie wy rażenie „zdoby wanie środków”.
– A j a wolę teraz usły szeć nową pieśń szczurołapa – odezwała się Clara.
– Dobrze. Muszę j eszcze ty lko odstawić swój sam ochód do hali poj azdów silnikowy ch. Naziści
– inform ował Erwin – właśnie podwy ższy li poży czkę dla stanu m ałżeńskiego. Hrabia Schwerin
von Krosigk nazy wa się ów przy j aciel ludu, który w ten niecodzienny sposób chce zwalczać
bezrobocie. Gdy by ś przy padkiem j eszcze o nim nie sły szała: chodzi o naszego szanownego
m inistra finansów Rzeszy.
– A co m a wspólnego j edno z drugim ?
– Kobiety m uszą się zobowiązać, że po ślubie przestaną pracować zawodowo. Nie będą j uż
odbierać zaj ęcia pracowity m niem ieckim m ężczy znom .
– No to m usim y niezwłocznie wy dać za m ąż Claudette i Alice. Bez świadectwa ukończenia
szkoły nie m aj ą co m y śleć o j akim ś rozsądny m zawodzie.
– Pudło. To dokładnie tak j ak z habilitacj ą. Poży czka będzie udzielana ty lko kobietom m ogący m
się wy kazać ary j skim pochodzeniem .
– Nader dziwaczni oni są, ci panowie. No dobrze, w zastępstwie zgłośm y Annę. Ma wprawdzie
ży dowskiego oj ca, ale, o ile wiem , nigdy nie zostało to zgłoszone w żadny m urzędzie.
Nadzwy czaj przewiduj ąco ze strony naszego rodziciela.
– Oj ciec j est zawsze taki przewiduj ący – ogłosiła Alice z nieoczekiwaną gwałtownością. –
Wobec wszy stkich swoich dzieci.
– Wobec wszy stkich córek – skory gował Erwin.
Zawalenie się świata Alice zm ieniło j ą j eszcze bardziej uderzaj ąco niż resztę j ej rodzeństwa
i Claudette. Te wszy stkie przy j aciółki, które z zachwy tem doświadczały gościnności
i wspaniałom y ślności Betsy, i ty lko skry cie karm iły swą zazdrość, gdzieś przepadły, a przede
wszy stkim przepadła ubóstwiana przez Alice nauczy cielka niem ieckiego. Jej koleżanki i koledzy
przegnali j ą srom otnie ze szkoły. Panna Kranichstein z płom iennie rudy m i włosam i znikła z ży cia
Alice, j akby j ej nigdy nie by ło. Drugą raną, która m iała się nigdy nie zagoić w sercu Alice, by ło
wspom nienie dzielny ch dziewcząt z Towarzy stwa Gim nasty cznego. Ty ch, które j ako
dziesięciolatki przy sięgały j ej dozgonną wierność i „przy j aźń aż do śm ierci”, a teraz szy kanam i
doprowadziły „tę m ałą Ży dówkę” do odej ścia z klubu prędzej j eszcze niż nowy nauczy ciel
niem ieckiego do j ej wy dalenia ze szkoły. Eleganccy kawalerowie z lekcj i tańca i dobrze
wy chowani m aturzy ści, którzy zabij ali się o przy chy lność panny Sternberg, a przy dźwiękach
walca szeptali j ej do ucha czułe słówka i zapewnienia o swej wierności, obecnie przechodzili na
drugą stronę ulicy, gdy j ą widzieli.
Alice, czarnowłosa róża z lazurowy m i oczam i, która przez całe swoj e ży cie grzała się
w podziwie inny ch, gry zła się bardzo ty m , że los właśnie j ą skazał na by cie Ży dówką
w Niem czech. Wadziła się ze swy m i korzeniam i, a ledwie o ty m pom y ślała, j uż się wsty dziła
nieloj alności wobec wiary przodków. Marzy ła o ży ciu u boku m ężczy zny, którego j ej rodzina
nigdy nie pozna, wy m y ślała sobie od zdraj czy ń i nie wiedziała, j aką odprawić pokutę. Kiedy
zam y kała oczy, widziała słońce wschodzące w Afry ce, a gdy wy glądała z okna, po drugiej
stronie ulicy powiewały flagi ze swasty ką. Na początku roku Alice próbowała porozm awiać
z Clarą o swoich sprzeczny ch em ocj ach, ale w końcu, j ak zawsze, zwróciła się do Erwina.
– Jeszcze ty lko tego ci trzeba – powiedział brat – żeby ś sam a sobie sprokurowała poczucie winy
i poddała się, bo nie m asz j uż nikogo, z kim m ożesz dzielić ży cie. Nienawiść zostaw ty m , dla
który ch j est to eliksir ży cia. To bardzo słusznie, że trzy m asz się m oj ej ulubionej siostrzenicy.
Claudette j est m ądra. I m a dobre serce.
Z racj i wspólny ch doświadczeń wy kluczenia, szoku, wsty du i sam otności Alice i Claudette bardzo
się do siebie zbliży ły.
– Trzy lata różnicy nie odgry waj ą żadnej roli – zapewniała Alice swą m atkę, która zrodzoną
w niedoli przy j aźń próbowała zdeprecj onować właściwy m sobie scepty cy zm em . – Claudette i j a
j edziem y na ty m sam y m wózku. Przy naj m niej to chy ba rozum iesz. A poza ty m Claudette j est
znacznie doj rzalsza niż inne dziewczęta w j ej wieku. Już sobie w ogóle nie m ogę przy pom nieć, co
j a m am wspólnego ze swoim i tak zwany m i koleżankam i ze szkoły. O czy m m y śm y, na litość
boską, rozm awiały ?
– O święty m Mikołaj u – rzekł Erwin lakonicznie.
– No i zwróć uwagę, że szczególnie zaży ły stosunek m iędzy ciotką a siostrzenicą m a w naszej
rodzinie trady cj ę – dorzuciła Clara. – Jeśli dobrze pam iętam , to nasza Vikusia coś wie na ten
tem at. Choć po prawdzie Jettchen by ła naszą cioteczną babką.
Pani Betsy um iała wy czuć dobry m om ent na to, żeby włączy ć się z j akim ś żartem .
– Powinnam by ła ulec pierwszem u odruchowi i oddać Clarę i ciebie do adopcj i – powiedziała
do sy na.
– Ale wtedy nie doświadczy łaby ś tego, j ak szlachetna Clara przezwy cięża swą m orderczą
zazdrość. Jeśli pam iętasz, to m oj a m ądra siostra uznała za głęboko niem oralne to, że w wieku
czterdziestu trzech lat urodziłaś j eszcze j edno dziecko. Jak długo to trwało, Claro, zanim
wy baczy łaś m atce? – odparował Erwin.
– Powiedzm y tak ze dwadzieścia lat. By łam naprawdę nieznośny m stworzeniem .
– By waj ą gorsze rzeczy – uznała łaskawie Betsy.
Trzecią niedzielę m arca Alice spędzała na czwarty m piętrze nie ty lko dlatego, by dzielić się
z Claudette kawą, drożdżówkam i i bułeczkam i z m iodem z piekarni przy Sandweg czy przegnać
trady cy j ną niedzielną nudę i sm utek, bo nie m iały j uż prawa by ć m łode i wesołe. Wiosną roku
ty siąc dziewięćset trzy dziestego piątego Alice nie wy starczały j uż rady i doraźna pom oc
ży ciowa. Dziewczy na by ła w sercowej potrzebie.
Jak m ałe dziewczy nki, które zostały skazane przez rodziców na areszt dom owy i nie wiedziały,
co robić, ona i Claudette siedziały ponad godzinę na parapecie. Tęskny m wzrokiem wpatry wały
się obie w kałuże w alei Rothschildów, liczy ły gołębie na m okry ch dachach i wzdy chały j ak
starzy ludzie, którzy j uż nie ży j ą, ty lko pozwalaj ą ży ciu się toczy ć. Nieszczęśliwe, m arzy ły
o powrocie do świata, który zabrali im naziści – z początku każda z osobna i zadowalaj ąc się
zwy kły m i w takiej sy tuacj i aluzj am i, potem szeptem , ale j uż bez odczuwanego wcześniej
skrępowania, m ówiły o swoich lękach i rozczarowaniach, i wielkiej nadziei na to, że uda im się
uciec od ży cia, j akie prowadziły od dwóch lat.
Dopiero dzięki radosnem u nastroj owi po parodii Hitlera w wy konaniu Erwina Alice zebrała się
j ednak na odwagę, by nie ty lko Claudette udzielić wglądu w świat swoich uczuć. Wprawdzie j uż
przy pierwszy m słowie spłoniła się j ak podlotek, ale potem spy tała m ocny m głosem :
– Gdzie właściwie leży Mafeking? Czy j ak tam się wy m awia to przeklęte słowo.
– Nie m am poj ęcia – odrzekł j ej brat – prawdopodobnie w Krainie Hotentotów. A po co m usisz
to wiedzieć? Zawsze m y ślałem , że dziewczy ny nie zbieraj ą znaczków.
– Nieźle j ak na kogoś, kto niewart by ł pieniędzy na szkoły, j akie wy dał j ego oj ciec – docięła
m u Clara. – Mafeking leży na granicy z prowincj ą Transwal, niedaleko dopły wu Molopo.
W Afry ce Południowej . Każde dziecko to przecież wie. W każdy m razie za m oich czasów tak
by ło.
– Na litość boską! Co w ciebie wstąpiło, m adam e Sawantko? Kto j eszcze w ogóle m a poj ęcie
o Afry ce Południowej ? Przy puszczam , że nasz szanowny cesarz by ł ostatni. Strasznie się napalił
na woj nę burską.
– Twoj a siostra też m iała o niej poj ęcie – wy j aśniła Clara.
Erwin zasalutował dwom a palcam i i wy glądał j ak czternastoletni urwis, który w Baden-Baden
podkradał się do starszy ch dam i obrzucał ich kapelusze rzepam i. Dał siostrze kuksańca.
– Jestem osławiony Max od rzepów – wy m am rotał ochry pły m głosem staruszka. Ona
zachichotała tak j ak wtedy i zakry ła sobie usta dłonią. Przez j edną chwilę rodzeństwo cieszy ło się
m y ślą, że bratersko-siostrzana m iłość uczy niła ich ży cie czy m ś szczególny m , ale potem
prom ienny uśm iech w oczach Erwina zgasł tak nagle, j ak się poj awił. – A teraz – powiedział
i odsunął się od Clary – zapy tam y pannę Alice, co też, na Boga, m a z nią wspólnego to Mafeking.
Ty lko nie m ów, siostrzy czko, że chcesz tam wy j echać i prowadzić gospodarstwo j akiem uś
m isj onarzowi. O ile wiem , po tam tej szy ch ulicach biegaj ą j eszcze lwy. Nikt tam nie m ówi
porządnie po niem iecku, a na Górze Stołowej nie m a żadny ch stołów do j edzenia.
– Daj sobie spokój z ty m i bzduram i. Tak, zgadłeś. Naj szy bciej j ak się da wy j echałaby m do
Afry ki Południowej . Gdy by m ty lko wiedziała, j ak to zrobić i skąd wziąć pieniądze na statek. Leon
Zuckerm ann przeby wa w Mafeking od sześciu m iesięcy. Jego brat Jakob trafił tam j uż pod koniec
trzy dziestego trzeciego roku przez swoj ego kuzy na. Na początek obaj załatwili Leonowi pracę
w pobliżu Mafeking. W kopalni złota. To wszy stko zdarzy ło się tak nagle. Dla nas oboj ga.
Z początku nazwiska Zuckerm ann nie m ogła sobie przy pom nieć ani Clara, m im o swoj ej
dobrej pam ięci, ani Erwin, którem u wy starczało parę szczegółów, by ogarnąć całą sy tuacj ę.
– Nie m asz chy ba na m y śli tego m łodego człowieka, dla którego w każdy szabas leciałaś do
sy nagogi? – spy tała w końcu Clara. – Jak długo to właściwie trwało?
– No a kogo? Mój zapas ży dowskich chłopców nie j est zby t duży. A trwało to j eszcze sześć
m iesięcy tem u.
– Mój Boże! My ślałam , że chłopak chce zostać pediatrą. W każdy m razie tak nam
opowiadałaś.
– Bo chciał. Ale m oże przy padkiem nawet do was dotarło, że z niem ieckich uniwersy tetów
wy pędzili Ży dów. Zarówno studentów, j ak i profesorów. I oczy wiście ze studiów Leona nic nie
wy szło.
– Mój Boże, Mafeking – westchnął Erwin. – Jeszcze dziesięć m inut tem u nie wiedziałem , gdzie
to leży, a teraz m oj a siostrzy czka chce tam wy j echać.
Wstał i podszedł do okna, prawą rękę wsunął do kieszeni spodni i potrząsał głową. Clara
zastanawiała się, czy j ej brat zawsze m iał takie wąskie ram iona. I kości policzkowe sprawiaj ące
wrażenie, j akby za chwilę m iały przebić skórę. Ogarnął j ą chłód, ale potarłszy energicznie
ram iona, pozby ła się gęsiej skórki, a tam ty ch dwoj e nie zauważy ło, że przełknęła ból.
– Jak to j ednak daleko udało nam się zaj ść – podsum ował Erwin. Wy ciągnął z kieszeni ołówek,
wziął ze stolika notatnik i zdecy dowany m i, gniewny m i pociągnięciam i zaczął ry sować budzącą
strach piekielną gębę. – Wy chowuj ą nas na dzielny ch niem ieckich patriotów, którzy nawet
w nocy m aj ą leżeć na baczność, a w dzień m arzą ty lko o ty m , by um rzeć za oj czy znę. A potem
na scenę wkracza taki psy chopata z Austrii i rozkazuj e swoim zwolennikom : „Wy pędźcie Ży dów
z kraj u”, a m y j uż zaczy nam y gadać o wy j eździe. Kochasz go, Alice? A j eszcze ważniej sze: czy
on kocha ciebie?
– A skąd ona m a to wiedzieć? – zgrom iła go Clara. – Alice m a dopiero dwadzieścia lat. W ty m
wieku człowiek nie za dobrze wie, czy j est chłopakiem , czy dziewczy ną, nie m ówiąc j uż
o m iłości.
– Jeśli dobrze pam iętam , to ty w j ej wieku, na dodatek j ako panna, by łaś j uż m atką i podpadłaś
wszy stkim porządny m m ieszczańskim paniusiom .
– Dziękuj ę – powiedziała Clara skruszona. – Zasłuży łam sobie na to. Nie m usisz udawać, że nie
sły szy sz, Claudette. Twoj a m am a m a przy naj m niej j edną dobrą cechę. Przy znaj e się do błędów.
Niekiedy m y lę czasy i wy darzenia ze swoj ego ży cia. Większość inny ch rzeczy zresztą też. Przez
chwilę dwadzieścia lat wy dało m i się tak piekielnie wczesny m wiekiem .
– Spróbowałby m – zaproponował Erwin – porozm awiać z oj cem , Alice. Ostatecznie nie j est
wcale taki, j ak się nam wy daj e. Przeży łem to raz przed laty. Dzisiaj m ałżeństwa zawierane są
z zupełnie inny ch powodów niż z m iłości czy też dlatego, że pan m łody pochodzi z dobrej rodziny
i stan j ego konta w banku oszałam ia teścia. Mąż, który m ieszka za granicą, j est dziś więcej wart
niż worek złota. Możesz m i wierzy ć. Codziennie m am z ty m tem atem do czy nienia. W końcu nie
dla żartu nam awiam m łody ch ludzi, którzy nastawili się kiedy ś na karierę akadem icką, do tego,
żeby zdecy dowali się zainteresować pewny m kraj em , dawniej m lekiem i m iodem pły nący m ,
w który m dziś plenią się osty. „Następnego roku w Jerozolim ie” to j uż nie ty lko pobożne ży czenie
Ży dów w czasie Paschy. Te słowa nabrały realnego znaczenia.
Alice j ęknęła – j uż nie teatralnie, j ak m łoda dziewczy na, ale j ak osoba upadła na duchu, która
zrezy gnowała z szukania dróg wy j ścia.
– Próbowałam rozm awiać z oj cem – powiedziała – ale nie wspom niałam m u o Leonie
i Mafeking. Spy tałam go ty lko ogólnie, czy nie uważa, że by łoby rozsądnie, gdy by m wy j echała
z Niem iec, bo ży cie tutaj robi się dla nas coraz trudniej sze i bardziej beznadziej ne. Ale on ty lko
zam achał rękam i z takim sam y m uporem j ak dawniej . Ty lko czekałam , aż powie: „Młodej
dziewczy nie nie wy pada po dziesiątej przeby wać na ulicy ”.
– To by ło powiedzenie m atki. Oj ciec m ówił zawsze: „Jak długo siedzisz przy m oim stole, robisz
to, co j a chcę”. Ja j estem dziś z powrotem na takim etapie, że nie zarabiam na chleb i m uszę by ć
potulny. Wszy scy m usim y. Oczy wiście prócz Anny, ale ona nigdy nie dom agała się prawa do
własnego zdania. Spróbuj m oże konkretnie, Alice – zaproponował Erwin. Wy szczerzy ł się, j akby
powiedział dobry dowcip, ale j ego oczy, a także głos zdradzały współczucie. – Oj ciec na szczęście
zawsze przecież potrzebował m ożliwie naj dokładniej szy ch inform acj i, a klapek na oczach nigdy
nie m iał. No, powiedzm y, przy naj m niej od czasu, gdy nasz dzielny cesarz z siekierą drwala udał
się na wy gnanie do Doorn. Mogę się założy ć, że Johann Isidor Sternberg, kupiec z dobry m nosem
i szczęściem do interesów, j est lepiej zorientowany w ty m , co się dziej e w Niem czech, niż wielu
inny ch, którzy trwaj ą w błędny m przekonaniu, że wiedzą wszy stko. Policz ty lko gazety, które leżą
w gabinecie, i popatrz na j ego twarz, kiedy m y śli, że nikt go nie obserwuj e.
Przy puszczenia Erwina okazały się j ak naj słuszniej sze. Jego siedem dziesięciopięcioletni oj ciec
nie by ł za stary, a j uż na pewno nie zby t zm ęczony, żeby widzieć i sły szeć, co się działo – i aby
interpretować to, co zobaczy ł i usły szał. Każdego dnia czuł, że w roku ty siąc dziewięćset
trzy dziesty m piąty m oczekuj e się od niego czegoś więcej niż tego, by opłakiwał śm ierć swoich
złudzeń, i ży wił nadziej ę na cud.
– Nie m ogę j uż dłużej wzbraniać się przed stawieniem czoła rzeczy wistości – powiedział do
doktora Mey erbeera. Obaj poszli na coty godniowy spacer wokół Jeziora Czterech Kantonów,
gdzie nie bali się, że są przez kogoś obserwowani, a przede wszy stkim czuli się na ty le swobodnie,
by m óc porozm awiać o ty m , co ich gnębiło.
– Ty lko m i nie m ów, że i ty chcesz dostać ode m nie truciznę, m ój drogi. Nawet nie
przy puszczasz, j ak często m nie o to py taj ą. Niekiedy czuj ę się j ak wezwany publicznie anioł
śm ierci. Cy j anek zam iast cukru i cy nam onu.
– Wierzę ci na słowo. Niech Bóg m nie strzeże przed ty m , by m i j a któregoś dnia doszedł do
punktu, w który m zapom nę, co obiecałem swoj ej świętej pam ięci m atce. Mówiąc „przy szłość”,
m iałem na m y śli to, że m uszę przy naj m niej podj ąć próbę pom ocy swoim dzieciom , aby
w ogóle j akąś m iały. Ciosy zbliżaj ą się nieubłaganie.
Od roku em igruj ący Ży dzi m ogli wy m ieniać na zagraniczne dewizy j uż ty lko dwa ty siące
reichsm arek. Wy dawcy gazet m usieli udowadniać swe „ary j skie pochodzenie” aż do roku ty siąc
osiem setnego. Ży dów przestano dopuszczać do egzam inów dla aptekarzy. Coraz bardziej
przy gnębiaj ąca stawała się sy tuacj a dzieci dręczony ch przez sady sty czny ch nauczy cieli
i okrutny ch kolegów. Ośrodki doradcze, gdzie Ży dzi szukali pom ocy ekonom icznej , by ły
przepełnione. W latach ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim i ty siąc dziewięćset trzy dziesty m
czwarty m j uż siedem procent członków gm iny ży dowskiej we Frankfurcie opuściło Niem cy.
W m aj u roku ty siąc dziewięćset trzy dziestego piątego Ży dom zakazano wstępu do kin, na baseny
i do kurortów.
– Musieliśm y dosłownie zagrozić Alice i Claudette aresztem dom owy m i Bóg wie czy m
j eszcze – skarży ł się Johann Isidor swem u starem u przy j acielowi. – Obie by ły zdecy dowane
nadal chodzić na basen. „Zupełnie j akby ktoś m ógł zauważy ć, że j estem Ży dówką, kiedy m am na
sobie kostium kąpielowy !”, płakała Claudette. Pły wanie od dziecka by ło j ej wielką pasj ą. To m i
łam ie serce. Mam nadziej ę, że m oj e szanowne córeczki nie wpadną na pom y sł, żeby teraz latać
ciągle do kina ty lko dlatego, że tam j est ciem no. Nigdzie nie będzie dość ciem no, żeby Ży dzi
m ogli się czuć bezpiecznie.
Wielkie dom y towarowe i m ałe sklepiki zm ieniały właścicieli. Już w roku ty siąc dziewięćset
trzy dziesty m trzecim zgłoszono zam knięcie ponad pięciuset ży dowskich sklepów. W nadziei, że
uratuj ą przy naj m niej część m aj ątku, ży dowscy oby watele sprzedawali swe sklepy i dom y grubo
poniżej ich wartości. Dawni konkurenci um ieli dobrze wy korzy stać sprzy j aj ący m om ent,
nieustannie wy patry wali zdoby czy i po zakończony m sukcesem polowaniu sam i siebie klepali po
ram ieniu. Nie znali ani skrupułów, ani współczucia. Kum plom pozwalali się fetować j ako
bohaterowie, żonom kupowali bobrowe futra, a na lato buty z cielęcej skóry. Zapisy wali córki do
klubu tenisowego, a sy nowie dostawali bły szczące chrom em rowery wraz z oj cowską m aksy m ą
„Do odważny ch świat należy ” na drogę.
Także Johann Isidor, przez całe ży cie obiekt zazdrości konkurentów i powszechnie podziwiany
kupiec, m usiał się ugiąć. Zrezy gnował z dwóch spośród trzech sklepów, zraniony ciężko w swy m
honorze, upokorzony, zrozpaczony i w strachu o egzy stencj ę własną i rodziny. Ły kał brom
i walerianę, by uspokoić nerwy. W południe j adł płatki owsiane, gdy ż j ego żołądek się buntował,
wieczorem pił wódkę żołądkową i cy nar, sznaps z karczochów, w łóżku przy ciskał do brzucha
term ofor, a do czoła ogrzaną poduszeczkę ziołową. Gdy budził się w nocy, błagał Boga, by
pozwolił m u doj ść do końca drogi ży ciowej . Żona kurowała go dziurawcem i naparem z km inku,
a Josepha – sokiem z selera.
– Seler j est na potencj ę, Josepho, stary Ży d tego nie potrzebuj e. Nie j estem Abraham em .
Wobec pałaj ącego w nim wsty du, gdy ż kraj , który nadal nazy wał swą oj czy zną, odebrał m u
dum ę, godność i poczucie przy należności, Johann Isidor by ł bezbronny. Krzy czał przez sen j ak
niespokoj ne dziecko, rano zm uszał się do wstania, a w kantorze w pasm anterii przeliczał trzy razy
w ty godniu, ile m u j eszcze zostało i na j ak długo starczy to dla rodziny. Nikom u oprócz doktora
Mey erbeera nie by ł w stanie powiedzieć, co go niszczy ło: świadom ość, że Ży dzi niem ieccy
wy dani by li na nienawiść i sam owolę i że nie podniósł się choćby j eden głos w ich obronie, nie
wy ciągnęła się do nich ani j edna ręka. Paraliżuj ące by ło też odkry cie, że nikom u nie m ożna j uż
by ło ufać, nawet naj bliższy m przy j aciołom .
– Doszedłem do takiego stanu, że nie m ogę rozm awiać nawet z własną żoną.
– Do tego nie potrzebowałem nazistów – odparł doktor Mey erbeer. – Musisz czasem spoj rzeć
na ży cie z dobrej strony i by ć wdzięczny za to, co m iałeś.
Nikt w rodzinie nie wiedział, że Johann Isidor sprzedał dom przy alei Wittelsbachów. Ty lko
przez przy padek, nad który m j ego oj ciec bolał, j akby otwarły się przed nim bram y piekieł, Erwin
odkry ł, że sprzedany został także sklep z teksty liam i przy Berger Strasse. Ze łzam i w oczach kupiec
Sternberg ubłagał sy na, by ten m ilczał, a on nie m iał j uż po ty m odwagi zostawać sam z m atką
w j edny m pom ieszczeniu. Jeszcze j ako uczeń nie m iał głowy do zataj ania czegokolwiek, głupich
wy krętów i kłam stw. W obu przy padkach, czego Erwin nie wiedział, naby wcą oj cowskiego
m aj ątku by ł Pius Ehrlich.
– Przez wzgląd na dawne czasy dałem panu dobrą cenę, panie Sternberg – m iał m u czelność
powiedzieć by ły partner. Wy kazał też dość tupetu, by po negocj acj ach, trwaj ący ch dla obu
transakcj i dokładnie osiem m inut, wy ciągnąć do niego prawą rękę. W przy pły wie ry zy kownej
dum y Johann Isidor zignorował ten gest człowieka, który go bezwsty dnie wy korzy stał. W dom u
zam knął się na trzy godziny w gabinecie przy opuszczony ch roletach, a w brulionie, w który m
notował um ówione spotkania, przem y ślenia doty czące interesów i ważne oraz pilne wy datki,
napisał: „Już nie m ogę”. Na dole um ieścił datę i podpis. Jeszcze przed kolacj ą poszedł do łóżka,
a około północy obudził się z atakiem kolki wątrobowej – pierwszej w ży ciu.
– Dlaczego m i nie powiedziałeś, że sprzedałeś sklep tej przeklętej hienie cm entarnej ? – spy tała
go Betsy pewnej m aj owej środy wieczorem . By ła blada, usta j ej drżały i chwy ciła się m ocno
kij a od szczotki. – Na m iły Bóg, żona nadaj e się nie ty lko do leczenia bólów brzucha i kolki
wątrobowej . I do strofowania dzieci, które nie chcą założy ć ciepły ch skarpet, gdy są m ałe, a j ako
dorośli nie przy j m uj ą żadny ch rad.
– A więc kochany Erwin j ednak wy paplał.
– Nie, nie wy paplał i nigdy by tego nie zrobił. Ale twoj a żona m a oczy. By ła na Berger
Strasse. To m ianowicie j est j eszcze dozwolone. Naprawdę wierzy łeś, że się tego nie dowiem ,
Johannie Isidorze? Zresztą Josepha i dzieci też um iej ą czy tać. Wkrótce nauczy się także m ała
Fanny. Każde z nich m ogłoby m i powiedzieć, co się stało. Przy padkowo by łam pierwsza, która
przeczy tała szy ld nad drzwiam i sklepu. „Pius Ehrlich” wielkim i literam i, a na szy bie wy stawowej
napis „Ży dów nie obsługuj em y ”. Również wielkim i literam i.
– Tak m i przy kro, Betsy. Bardziej niż przy kro. Chciałem ty lko dobrze. Chciałem cię oszczędzić.
Masz dosy ć na głowie: te ciągłe odwiedziny Victorii, Alice, która chodzi zapłakana, Claudette,
która nic nie m ówi i wszy stko dusi w sobie, co j est j eszcze gorsze. My ślisz, że j estem z kam ienia
i tego wszy stkiego nie widzę?
– Mój Boże, kiedy ty się wreszcie nauczy sz, że w naszy m m ałżeństwie nie będziesz szczęśliwy,
j eśli będziesz kłam ać? My ślałam , że wy j aśniliśm y to sobie j uż w roku ty siąc dziewięćset
siedem nasty m . „To j est m ała Anna, m oj a kochana, dobra Betsy. Znalazłem j ą całkiem
przy padkowo na ulicy i m im o naj szczerszy ch chęci nie potrafię sobie wy tłum aczy ć, dlaczego
j est do m nie taka podobna i dlaczego m a zupełnie taką sam ą lalkę i taką sam ą sukienkę j ak nasza
Victoria”.
– Ach, aż taki bezczelny nie by łem . Nie pam iętam , żeby m w ogóle coś m ówił.
– Otóż to. Nigdy nic nie m ówisz.
W połowie czerwca Claudette m iała siedem naste urodziny. Ponieważ nie została j ej j uż żadna
koleżanka ze szkoły i ponieważ brakowało j ej dawnej pewności siebie, by zaprosić m łody ch ludzi
z Klubu Sy j onisty cznego, postanowiła świętować z całą rodziną w dom u dziadków.
– Zupełnie j ak za dawny ch czasów – pocieszała się. – Na koniec będziem y się bawić
w ciuciubabkę i podróż do Jerozolim y i będzie pianka w czekoladzie, i sok m alinowy, ten, co
szczy pie w j ęzy k.
– Mam wrażenie, że każdego dnia bawisz się w podróż do Jerozolim y – powiedział Johann
Isidor.
Naraz uświadom ił sobie, że nie chce dłużej odkładać szczerej rozm owy z dziećm i i zięciem .
Od ty godni czuł przem ożną potrzebę podzielenia się z rodziną swoim i m y ślam i; od dawna
wy dawało m u się to pilne, a odwlekanie tej rozm owy uważał za nędzne i tchórzliwe.
– Nawet to sobie bardzo dokładnie przem y ślałem – bronił się przed zarzutam i Betsy. – Słowo po
słowie. Nigdy nie by łem kim ś, kto chowa głowę w piasek i pozwala kochanem u Panu Bogu
wy kazać się dobrocią. Mam dość patrzenia na swoj ą twarz rano w lustrze i wsty dzenia się za
siebie. Pius Ehrlich m ógł kupić ode m nie m oj e sklepy, ale nie m oj ą dum ę.
Siedzieli wokół stołu, j ak w wieczór szabasowy, ale bez wina i chały, które powinien
pobłogosławić pan dom u, i wszy scy m ilczeli, nie py taj ąc o powód. Po chwili Johann Isidor wstał
z krzesła. Zdawał się spokoj ny i opanowany, także nieco szty wny i, co j ednak zauważy ła ty lko
Betsy, j eszcze bardziej szary na twarzy niż zwy kle. Jego głos nie zdradzał też zdenerwowania,
chociaż m iał m ówić o swej sy tuacj i ekonom icznej i o przy szłości.
U Sternbergów nie by ło w zwy czaj u, by patriarcha rodu tłum aczy ł się przed żoną i dziećm i.
Można to by ło poznać po sposobie, w j aki Johann Isidor wy cierał sobie czoło – j uż nie tak
energicznie j ak w czasach, zanim nagle stracił poczucie bezpieczeństwa; obj awiał nieznane
wcześniej zm ieszanie i zawsty dzenie. Bał się każdego nieprzem y ślanego słowa i bał się
senty m entalizm u. Dwa razy salwował się ucieczką w rolę dziadka. Uniesiony m palcem
przy woły wał do porządku Fanny, która dąsała się na kolanach oj ca. Sala, spokoj ne, zam y ślone
dziecko, pogładził po głowie.
– Masz całkiem czerwone oczy – zauważy ła Fanny. – Jak wilk.
– Ciii – rzekł j ej oj ciec. – Mała grzeczna dziewczy nka nie m ówi takich rzeczy.
– Ja nie j estem m ałą grzeczną dziewczy nką, j estem dużą ży dowską dziewczy nką. Ale nie
m ogę chodzić do przedszkola.
– Obroty pasm anterii spadły o ponad połowę – zaczął Johann Isidor – i oceniam , że nadal będą
spadać. Coraz szy bciej . Pasm anteria nie ty le podupada, j ak to się ładnie m ówi, ile stoi nad
przepaścią i wkrótce runie.
Przez j edną krótką chwilę szukał schronienia za chustką. Potem znów zaczął m ówić. Każdy
z obecny ch, poza dwoj giem naj m łodszy ch, spuścił głowę, niem y i uwięziony w swoim lęku j ak
cień, który stracił nadziej ę na słońce. Milczenie by ło dręczące, a j ednak ta niesam owita cisza
m iała swój głos, władczy i potężny, silny j ak trąby Jery cha. Ostatnie słowo należało j ednak do
Johanna Isidora Sternberga. To on, człowiek bez przy szłości i bez wiary w szczęście, zadbał
o epilog, którego żaden z obecny ch m iał nigdy nie zapom nieć.
Johann Isidor siadł z powrotem na krześle. Rozej rzał się zadowolony j ak ktoś, kto długo szukał
rozwiązania trudnego problem u i kto wreszcie czuj e, że j est na właściwy m tropie. Przez krótką
chwilę, która obj awiła się wszy stkim m ogący m by ć świadkam i tej przem iany, stał się na powrót
ty m , kim by ł kiedy ś, człowiekiem silny m , dla którego zasada działania by ła nakazem Boga i kto
nikom u nie pozwoli odebrać sobie prawa do kierowania własny m zy ciem . Ty lko głos nie by ł j uż
taki j ak dawniej , stał się niski i ochry pły, i rwany ; gdy Johann Isidor zaczerpy wał tchu, j ego
bliscy sły szeli, j ak łka.
– Dziadek przecież płacze – stwierdziła Fanny. – Czy stary pan m oże płakać?
– Naty chm iast bądź cicho – skarcił j ą oj ciec. – Bo inaczej pój dziesz do Josephy do kuchni.
– Ale Josepha wcale nie j est w kuchni. Schowaliła się za drzwiam i. Cały czas j uż się tam
schowaliła.
– Każdem u z was – konty nuował Johann Isidor niezbity z tropu – kto chciałby opuścić ten kraj ,
obiecuj ę pom agać, j ak ty lko będę m ógł. I j ak długo będę m ógł. Oby Bóg dał m i siły. Nareszcie
zrozum iałem to, czego tak długo nie chciałem przy j ąć do wiadom ości. By łem ślepy i głuchy,
i nieodpowiedzialny.
– Ale dlaczego akurat dzisiaj , oj cze? Co się takiego stało, że nagle m ówisz o em igracj i? Zawsze
m y ślałem , że to słowo dla ciebie nie istniej e.
– To właśnie j est korzy ść z rządów nazistów, m ój sy nu. Sprawiaj ą, że człowiek każdego dnia
uczy się czegoś nowego. Nie zdarzy ło się nic szczególnego, absolutnie nic. Ty lko to, że twój oj ciec
poczuł wielką potrzebę, by wnieść z powrotem w nasze ży cie rodzinne więcej godności
i szczerości. Czasu, który m i j eszcze pozostał, nie chciałby m spędzić na rozwiązy waniu zagadek
i zabawie w chowanego. Mówię także w im ieniu Betsy. Przy kład num er j eden: uważam za
absolutnie krzy wdzące dla twoich rodziców to, Alice, że pocztę od swoj ego zalotnika odbierasz
w dom u j ego rodziców. Na twoim m iej scu zadbałby m przy naj m niej o to, by pani Zuckerm ann
nie opowiadała o wszy stkim pani Worm ser, a ta niezwłocznie nie wtaj em niczała w tę sprawę
Nelly Grünberg, która trzy razy w ty godniu telefonuj e do twoj ej m atki. Moj a m ałżonka w j ednej
chwili j est poinform owana o kopalniach złota w Mafeking lepiej niż o asorty m encie towarów
handlarza zieleniną przy Wiesenstrasse. A skoro j uż j esteśm y przy ty m , że wy j aśniam y sobie
wszy stkie sprawy, to przy puszczam , że nie przy padkiem Clara i Claudette by waj ą w Klubie
Sy j onisty czny m równie często, j ak kiedy ś w dom u towarowy m Wronkera. Tak m i przy naj m niej
powiedział kuzy n pana Tannenbaum a. Dawniej to Erwina ciągnęło do Ziem i Obiecanej .
– Wciąż j eszcze go tam ciągnie, oj cze – rzekł Erwin. – I to j ak! Ale nie przy znaj ę się do winy
sform ułowanej w oskarżeniu: nie nakłaniałem swoj ej siostry ani siostrzenicy do niczego, czego
by j uż w nich wcześniej nie by ło. One nie pozwalaj ą wy perswadować sobie m y ślenia. A także
nadziei.
– Ależ uspokój się – błagała Betsy m ęża. – To nie j est dobre dla ciebie, ta cała ekscy tacj a.
Masz j uż czerwone plam y na twarzy.
– Mój Boże, Betsy, widzisz ty lko m oj ą twarz. A gdzie m am m ieć czerwone plam y ?
Następny list z Mafeking – nadszedł dwa dni po tej wielkiej szczerej rozm owie – wolno by ło
przeczy tać Clarze i Claudette. Claudette westchnęła i powiedziała z dziewczęcą zazdrością:
„My ślę, że on naprawdę cię kocha”. Pod im ieniem Leon dopisał m ały m i literkam i: „Słońce tutaj
czy ni człowieka odważny m , wolny m i rozm owny m . I dlatego wy znam ci, że nie m ogę się
doczekać, kiedy cię znów zobaczę. Nie powinniśm y trwonić czasu na zwy czaj owe form alności.
Nikt nie wie, j ak sprawy się potoczą”.
Clara by ła tak zatroskana, j akby to j ej córka znalazła sobie m ężczy znę, za który m chciała
wy j echać na inny konty nent.
– Nie daj sobie zawrócić w głowie, córciu – ostrzegała. – Dla rozpieszczonej m łodej księżniczki
z dom u Sternbergów Mafeking na pewno nie j est właściwy m m iej scem do budowania gniazdka.
Bardzo szy bko zaczęłaby ś płakać za silny m i ram ionam i m atki i pieniędzm i oj ca.
– I za faszerowaną pieczenią cielęcą Josephy – zawtórowała Claudette – i frankfurckim
zielony m sosem .
List Leona, napisany we wrześniu i zawieraj ący szczegółowy opis wielkiego święta, na które
został zaproszony przez m ałżeństwo nauczy cieli z Johannesburga, czekał j uż w skrzy nce dom u
przy alei Rothschildów 9. Betsy przy niosła go z resztą poczty, położy ła na stole nakry ty m do
obiadu m iędzy talerzem do zupy i m ały m talerzy kiem na pieczy wo, i nie bez nostalgii rzekła:
– Już j ako dziecko m arzy łam o ty m , by wcielić się w rolę postillon d’amour
. Niestety, nikt
nie zakochał się w m oich siostrach z gruby m i nogam i i długim i nosam i, do tego pozbawiony ch
poczucia hum oru.
– A j a niezm iernie się cieszę, że to nieszczęsne krętactwo wreszcie się skończy ło – wy znała
Alice. – Ten cały infanty lny, idioty czny cy rk z niegodny m i sekretam i i spiskam i nie pasuj e j uż do
naszy ch czasów.
– Matki, które radzą swoim córkom , by poddały uczucia gruntownej analizie i nie wiązały się
pochopnie, ty m bardziej nie pasuj ą do naszy ch czasów. Powinnaś pokazać list oj cu. To nie j est
gadanina j akiegoś żółtodzioba.
Leon pisał, że m a na widoku zatrudnienie w charakterze sanitariusza w Johannesburgu, gdzie
Europej czy kowi łatwiej ży ć niż w niegościnny m Mafeking. „Jest tam duża, zasiedziała gm ina
ży dowska – donosił – i sły szałem , że bardzo się zaj m uj e nam i, m łody m i, którzy nagle zj awiaj ą
się u j ej drzwi. Rozum iej ą nawet to, że m ężczy źni z dobry ch dom ów nie m aj ą ani pieniędzy, ani
zawodu, a zam iast tego przy wożą furę zm artwień, o który ch w Afry ce się dotąd nie śniło. Czy
by łaby ś skłonna, m oj a ukochana Alice, przy j ąć posadę niani u bogatej angielskiej rodziny ?
Wiem , to m usi zabrzm ieć kom icznie w twoich uszach, ale w ty m m om encie kobiety z Niem iec
m aj ą naj lepsze widoki na otrzy m anie wizy wj azdowej j ako nianie. Panny nie są tu bowiem m ile
widziane. Anglicy boj ą się, że m ogły by się stać ciężarem dla państwa. Ja z kolei nie wiem , j ak
m ogliby śm y wziąć ślub, kiedy dzielą nas konty nenty ! Zasięgałem tu inform acj i. Nawet gdy by m
wrócił do Frankfurtu, nie wy puszczono by m nie z powrotem , chy ba że za wielokrotnie więcej niż
to, co j uż m usiałem zapłacić. A raczej m ój oj ciec i obaj m oi wuj kowie”.
– Moj a córka j ako niańka w obcy m kraj u i to u zupełnie obcy ch ludzi! Od zawsze m arzy łem
o takiej przy szłości dla swoich dzieci – westchnął Johann Isidor.
Złoży ł list tak starannie, j akby to by ł urzędowy dokum ent, i wsunął go z powrotem do koperty.
– Znaczki ze świata, w który m dzikie zwierzęta są nastawione bardziej pokoj owo niż u nas ludzie
– zam ruczał. – Ach, Alice, ty przecież nawet nie wiesz, j ak się przewij a dziecko. I po co j a cię
przez ty le lat posy łałem do gim nazj um ?
– Po to, żeby m nie wy rzucili przed m aturą – odparła Alice – a m oj e tak zwane koleżanki
m ogły wieczorem się m odlić: „Dzięki Ci, Boże, że nie stworzy łeś m nie Ży dówką”.
Nie m iała wielkiej nadziei, że oj ciec będzie się zaj m ował j ej przy szłością u boku m ężczy zny,
którego widział j eden j edy ny raz, i przeklinała siebie za swoj ą naiwność, że uległa nam owom
m atki, by wtaj em niczy ć go we wszy stko. Jednak j uż dwa dni później Johann Isidor Sternberg
towarzy szy ł swej naj m łodszej córce do założonego przez gm inę ży dowską ośrodka doradczego
dla em igruj ący ch. Zanim po dwu i pół godziny czekania został wy wołany, dowiedział się o ty lu
katastrofach i tragediach rodzinny ch, o ilu nie sły szał w cały m swoim doty chczasowy m ży ciu.
Po ty ch pierwszy ch odwiedzinach w ośrodku, po który ch m iało nastąpić j eszcze wiele
kolej ny ch, by łem u niem ieckiem u patriocie Sternbergowi żadna nadziej a nie wy dawała się zby t
m glista, żaden plan zby t niedorzeczny, by wy dostać się z Niem iec.
– Alice – powiedział wieczorem , zacieraj ąc ręce, j akby zawarł znakom ity interes – przetarła
szlak.
– Nie – zaprotestowała Betsy – zrobili to Victoria i Fritz. Fritz j uż od ty godni stara się o posadę
w Am sterdam ie. W firm ie eksportowo-im portowej , którą założy ł przed dwom a laty j akiś Ży d
z Mannheim . Starsza pani Feuereisen opowiedziała m i to w naj głębszy m sekrecie podczas swoj ej
ostatniej wizy ty.
– Zawsze uważałem , że sekrety są u ciebie w naj lepszy ch rękach, m oj a droga. Ach, Betsy, j uż
pierwsze dziecko, które nas opuści, złam ie m i serce. Zawsze m y ślałem , że w rodzinach
ży dowskich ty lko śm ierć przecina korzenie. Jestem za stary, żeby się j eszcze uczy ć, i j uż nie tak
zdrowy, żeby to przetrwać.
– Bóg przecież nie po to przez ty siące lat uczy ł Ży dów cierpieć, posłał ich na tułaczkę i kazał
wędrować przez pusty nię, żeby ich serce pękało j uż przy pierwszej próbie. Mim o że m usieliśm y
stracić Ottona, to przez bardzo długi czas m ieliśm y dobre ży cie. Prawdopodobnie zby t długi. Mój
oj ciec m ówił zawsze: „Kto ufa szczęściu, buduj e na piasku”. A m oj a m atka m awiała:
„Nieszczęście przy j eżdża na koniu, a odchodzi m ały m i kroczkam i”. Postawm y na kroczki. Może
podczas ży dowskich świąt wpadnie nam do głowy, j akie te kroczki m aj ą by ć. Zabawne, wcześniej
święta nie znaczy ły dla m nie ty le co dziś.
– Bo wcześniej by liśm y ludźm i, a nie trędowaty m i. Trędowaci m uszą zadać sobie o wiele
więcej trudu, żeby nie zginąć. Może nawet doj dzie do tego, że będziem y dziękować Hitlerowi, że
przy wiódł nas z powrotem do wiary przodków.
W ży dowski Nowy Rok nie by ło j uż m owy o pociesze i niezłom ności w wierze. Dziesiątego
września w Nory m berdze rozpoczął się siódm y zj azd nazistowskiej partii Rzeszy. Oficj alnie
ogłoszony został zj azdem wolności. Adolf Hitler, Führer i kanclerz Rzeszy, ogłosił rasowe ustawy
nory m berskie, które zapoczątkowały nowy etap dy skry m inacj i i cierpienia Ży dów w Trzeciej
Rzeszy.
Ustawa „o ochronie krwi niem ieckiej i honoru niem ieckiego” zakazy wała zawierania
m ałżeństw m iędzy Ży dam i i nie-Ży dam i j ak też stosunków pozam ałżeńskich m iędzy nim i.
Naruszanie tej ustawy od tej pory traktowane by ło j ako „hańbienie rasy ” i karane więzieniem .
Oficj alnie ustalone zostało, kto j est „pół-Ży dem ”, a kto „ćwierć-Ży dem ”. „Pół-Ży dzi” m ogli
poślubić „oby wateli krwi niem ieckiej ” albo „ćwierć-Ży dów”, gdy uzy skali na to zezwolenie.
Drzewo genealogiczne i tablice z rodowodem uzy skały taki sam stopień ważności j ak policy j ne
świadectwa m oralności. Ży dom nie wolno j uż by ło pełnić żadny ch funkcj i publiczny ch. To
znaczy ło, że także dawni kom batanci, który ch doty chczas oszczędzano przy zwolnieniach, m usieli
opuścić służbę urzędniczą. Ży dzi utracili prawa wy borcze.
– No to przy naj m niej nie m usim y łam ać sobie więcej głów, czy m am y wy wieszać flagę ze
swasty ką, czy też nam nie wolno – stwierdził Erwin. – Nie wolno nam . Koniec, kropka. Oj czy zna
wy prasza sobie m anifestowanie naszej loj alności.
To właśnie Erwin po kilkudniowy m dławiący m m ilczeniu odważy ł się poruszy ć tem at
naj nowszej szy kany. Pierwszego sty cznia ty siąc dziewięćset trzy dziestego szóstego roku
nieży dowskiej służbie zakazano pracować w dom ach Ży dów.
– Nie m ożecie tego zrobić Josephie, że dalej każecie j ej gotować sobie zupę, zachowuj ąc się
przy ty m tak, j akby wszy stko by ło w naj lepszy m porządku. My ślicie m oże, że zgłupiała i nie
widzi, co się dziej e?
Wieczorem siedzieli we czworo przy kuchenny m stole. Biała osłonka na ręczniki
z wy haftowany m niebieskim i krzy ży kam i napisem „Z piękny ch słówek nie ugotuj esz tłustej zupy ”
by ła świeżo uprana i wy krochm alona na blachę. Na stole stał brązowy chłopski dzbanek
z czerwony m i i fioletowy m i astram i. Na parapecie w dwóch m ały ch doniczkach rosła rzeżucha
i natka pietruszki.
– „Pietruszka, ziele do zupy ” – zagwizdał Erwin starą dziecinną piosenkę – „rośnie w naszy m
ogródku”. Zawsze nam to śpiewałaś, Josepho.
– Ach, ty – rzekła Josepha i zaczerwieniła się. – To by ło tak dawno.
Betsy zgasiła wiszącą lam pę z trzem a żarówkam i i biały m i porcelanowy m i abażurkam i
i zapaliła m ałą lam pkę nad kuchenką.
– Daj e o wiele przy j em niej sze światło – powiedziała i usiadła z powrotem . – Nie tak j askrawe.
By ła blada, oddy chała ciężko i nieustannie gniotła w rękach chusteczkę. Johann Isidor szm atką
do kurzu, którą znalazł na swoim krześle, pocierał złoty zegarek kieszonkowy po oj cu. On także nie
by ł w stanie spoj rzeć kucharce w oczy. Erwin wiercił kuchenny m nożem m iędzy rowkam i
w drewniany m stole. Nie patrzy ł w prawo ani w lewo. Potrząsaj ąc głową, Josepha wy j ęła m u
nóż z ręki.
– Nie w m oj ej kuchni – zganiła go. – W taki sposób w ogóle nie zaczniem y.
Westchnęła z ulgą, gdy Johann Isidor wreszcie się odezwał, nowe restry kcj e wobec
nieży dowskiej służby w ży dowskich dom ach przy j ęła j ednak do wiadom ości tak oboj ętnie, j akby
j ej chlebodawca referował doniesienia o suszy w Indiach.
– Tak – rzekła i podniosła się, żeby nastawić wodę na herbatę. – Kto będzie m nie chciał usunąć
z tego dom u, będzie m nie m usiał wy nieść. Nogam i do przodu. Powiedziałam to j uż wtedy tem u
przem ądrzałem u ważniakowi w urzędzie, kiedy próbował m nie tak durnie wy py ty wać. Nie ze
m ną takie rzeczy, powiedziałam tem u panu.
– Co m am y teraz zrobić, Josepho? Nie m ożem y się przecież sprzeciwiać ustawie.
– O j akiej znowu ustawie pan m ówi, panie Sternberg? Chce się pan natrząsać ze starej kobiety ?
Całe to gadanie o nieży dowskiej służbie dom owej doty czy przecież ty lko kobiet poniżej
czterdziestu pięciu lat. To wie przecież każde dziecko we Frankfurcie. Chy ba że nie pam ięta pan
j uż, w j akim j estem wieku?
– Na Boga, Josepho, kto ci to niby powiedział?
– Maria.
– I Józef – dodał Erwin. – Jeden zero dla naszej Josephy.
– Naprawdę paskudne z ciebie chłopaczy sko. Nie m ożesz sobie po prostu darować naigrawania
się ze starej kobiety. Mówię o Marii od Goldschm idtów. Tej z Mauerweg. Znam j ą od tego m iłego
piekarza, którego żona zawsze zachowy wała się tak, j akby nie wiedziała, dla kogo kupuj ę chałkę.
Ma sześćdziesiąt cztery lata, a od czterdziestu pięciu pracuj e u Goldschm idtów. Drugą, m łodszą
służącą chcą zwolnić na koniec roku. Goldschm idtowie przy naj m niej rozm awiaj ą z człowiekiem ,
a nie krążą dokoła, aż wszy scy m aj ą dosy ć.
– Dałby Bóg, żeby m iała pani racj ę, Josepho. Nawet pani nie wie, j ak nas to gry zie. Zaraz
j utro rano dowiem się dokładnie.
– Nie potrzebuj e pan tego robić, panie Sternberg. Pan Goldschm idt pokazał m i to na piśm ie.
Czarno na biały m . Tak szy bko się m nie nie pozbędziecie. Ale j eśli lubi się pan inform ować, to
niech się pan m oże dowie, czy to prawda z tą naj nowszą plotką.
– To znaczy j aką? – dopy ty wał się Erwin.
– Czy trzy nastego października naprawdę wprowadzaj ą niedzielę z eintopfem . Na rzecz
Pom ocy Zim owej . Grochówka z resztkam i wędliny zam iast pieczeni cielęcej . Chy ba po m oim
trupie. Okropnie by m się wsty dziła, gdy by u nas coś takiego trafiło na stół.
– Sądzę, że z resztek wędliny wolno zrezy gnować – powiedział Erwin. Schy lił się, ale nie na
ty le szy bko, by nikt w kuchni nie zauważy ł j ego zwilgotniały ch oczu.
10
D O B R O D Z I E J S T W A O L I M P I J S K I E
L u t y – s i e r p i e ń 1 9 3 6
Świat by ł zgodny co do tego, że rok ty siąc dziewięćset trzy dziesty szósty, rok olim piady, by ł
naj lepszą okazj ą do wspierania pokoj u i przy j aźni m iędzy narodam i. Po raz pierwszy
w igrzy skach uczestniczy li sportowcy z Turcj i, Bułgarii, Hiszpanii i Australii. Jedy nie z przem owy
m inistra propagandy m ożna się by ło dom y ślać, że Niem cy na dłuższą m etę nie m aj ą chy ba
pokoj owy ch zam iarów. Siedem nastego sty cznia ogłosił on, że odczuwalne w Rzeszy Niem ieckiej
braki w zaopatrzeniu są pozbawione znaczenia, „gdy ż od biedy da się przeży ć bez m asła, ale nie
bez broni”. Dalekowzroczni przeciwnicy reżim u m artwili się j eszcze inny m i sprawam i.
Obawiano się, że Anglia m ogłaby się zbliży ć do nazistowskich Niem iec bardziej niż do tej pory.
W sty czniu król Edward VIII wstąpił na tron po swoim oj cu Jerzy m V, królu z lat woj ny
światowej . Elegancki m łody piękniś, idol m łodzieży i nadziej a angielskich robotników, nie kry ł
swej sy m patii do Hitlera.
– A czego się m ożna spodziewać po ty m lutrze, który prowadza się z tą swoj ą rozwódką
! –
obj aśniała Josepha sy tuacj ę.
Czwartego lutego, dwa dni przed rozpoczęciem zim owy ch igrzy sk olim pij skich, szalały potężne
burze – działo się to wprawdzie aż w zasy pany ch śniegiem górach Gry zonii w Szwaj carii, ale
grzm oty i pioruny niezwłocznie przełoży ły się na sy tuacj ę w Niem czech. W Davos przeciwnicy
reżim u zastrzelili szefa kraj owego oddziału zagranicznego NSDAP w Szwaj carii, Wilhelm a
Gustloffa.
– Szwaj carzy przy naj m niej coś robią – skom entowała Betsy, a Fanny, która by ła akurat
w odwiedzinach i której nigdy nie um knęło nic, co nie by ło przeznaczone dla uszu m ały ch
ży dowskich dziewczy nek o przenikliwy ch głosikach, spy tała:
– Czy m ożna zastrzelić wszy stkich ludzi, czy ty lko zły ch?
Dopiero dzień po strzałach w Davos podano, że dwudziestosześcioletni zam achowiec, który
sam oddał się w ręce policj i, nazy wał się David Frankfurter. Studiował m edy cy nę i by ł sy nem
rabina. Podczas przesłuchania zeznał, że m ordem na Wilhelm ie Gustloffie chciał uderzy ć
w niem iecki reżim . W reakcj i Goebbels zakazał wszy stkich im prez organizowany ch przez
ży dowskie stowarzy szenia kulturalne w Rzeszy Niem ieckiej , aby „zapobiec ewentualny m
incy dentom ”. Kanclerz Rzeszy Adolf Hitler zapowiedział walkę z „pełną nienawiści władzą
ży dowskiego wroga”.
Dwa dni później otworzy ł Zim owe Igrzy ska Olim pij skie w Garm isch-Partenkirchen. W swej
m owie odwoły wał się do dy scy pliny, honoru, koleżeństwa i ry cerskości. Szczególny m tem atem
rozm ów w Bawarii wciąż j eszcze by ło przy m usowe połączenie dwóch sąsiaduj ący ch ze sobą
gm in, Garm isch i Partenkirchen. Nadzwy czaj dobrze poinform owani obserwatorzy donosili, że
krnąbrny m członkom rad gm inny ch, którzy próbowali się przeciwstawić tem u wy m uszonem u
m ałżeństwu, grożono osadzeniem w położony m niedaleko obozie koncentracy j ny m Dachau.
Niebo nad kraj em -gospodarzem igrzy sk, który wy brano na m iej sce ich organizacj i j uż w roku
ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim , czy li j eszcze w czasach Republiki Weim arskiej , nie by ło
więc by naj m niej bezchm urne. Wieści o obozie w Dachau, a także doniesienia o dy skry m inacj i
i wy kluczaniu niem ieckich Ży dów dotarły do inny ch państw. Wiedza o ty m , j aka groźba kry j e się
za cy niczny m niem ieckim wy rażeniem „areszt prewency j ny ”, rozniosła się aż po Nowy Jork
i Waszy ngton.
Zarówno uświadom iona część am ery kańskiej opinii publicznej , j ak i Między narodowy
Kom itet Olim pij ski nalegały na boj kot igrzy sk. Narodowi socj aliści wy j ątkowo się przestraszy li
i zareagowali bły skawicznie, choć z właściwą sobie pogardliwą obłudą. Oficj alnie zarządzono,
żeby na czas trwania radosnej ry walizacj i sportowej w Niem czech zaprzestać j awnego
prześladowania i szkalowania Ży dów. Zagraniczny ch gości należało traktować przy j aźnie,
taktownie i serdecznie. Trzecia Rzesza przem ieniła się nagle z powrotem w państwo m iłuj ące
pokój , przepoj one hum anizm em – przy naj m niej na zewnątrz.
Tabliczki zabraniaj ące Ży dom siadania na publiczny ch ławkach i wy wieszki z napisem „Ży dów
nie obsługuj em y ” przy klej one na szy bach liczny ch sklepów na czas trwania łączący ch narody
igrzy sk zostały usunięte. Restauracj e i kawiarnie prezentowały się równie kosm opolity cznie, j ak to
by ło przed rządam i nazistów – ani słowa o ty m , że Ży dzi są niepożądany m i gośćm i. Johann Isidor
dwa razy wy pił kawę poza dom em ; raz, ukoły sany przez ognistego skrzy pka, nie dłużej niż dwa
m gnienia oka śnił stary niem iecko-ży dowski sen o ty m , że w kraj u poetów i m y ślicieli nie m oże
się wy darzy ć nic naprawdę złego.
Betsy kazała sobie skrócić spódnice, zaczęła się interesować repertuarem kin i wy cinała z gazet
i pism ilustrowany ch wszy stkie fotosy am ery kańskiej gwiazdki dziecięcej Shirley Tem ple.
W tram waj u j adący m z Bockenheim er Strasse do Berger Strasse Victoria i Fritz Feuereisenowie
usły szeli, j ak dwaj starsi panowie, sprawiaj ący wrażenie bardzo dy sty ngowany ch, głośno, j akby
to by ło w Berlinie, rozm awiali o Kurcie Tucholskim . Naj sły nniej szy niem iecki saty ry k, którem u
naziści odebrali czy telników, oj czy znę, nadziej ę i chęć do ży cia, pod koniec ty siąc dziewięćset
trzy dziestego piątego roku popełnił sam obój stwo na szwedzkim wy gnaniu.
– Może z powrotem stanie się tak, że na ulicy będziem y m ogli rozm awiać, nie oglądaj ąc się,
kto za nam i idzie – powiedział Fritz później do swego szwagra.
– Przy puszczalnie – wy obrażał sobie Erwin – w ty m m om encie j akiś dobrze poinform owany
am ery kański Ży d pisze do swej m atki w Miam i: „To wszy stko, co się u nas opowiada o Niem cach,
to wierutne kłam stwa. Są całkiem uroczy, uprzedzaj ąco grzeczni, kulturalni i rozczulaj ąco
starom odni. Ich kiszona kapusta to naprawdę kulinarne przeży cie”.
– Tak będzie – zgodziła się z nim Clara. – Ja też się przecież czuj ę j ak człowiek. Kto wie, co się
j eszcze wy darzy. Może nasz Führer uzna m nie za nie-Ży dówkę. Ale czy wtedy będę m ogła
m ówić: „Heil Hitler”?
Rodzeństwo wy chodziło z kina. Obej rzeli właśnie film Willego Forsta Mazurek z Polą Negri
w roli głównej . Pola Negri, która grała tu starzej ącą się arty stkę kabaretową, m ieszkała przez
dziesięć lat w Stanach Zj ednoczony ch. Po swoim powrocie, m ocno atakowana j ako Ży dówka,
zwróciła się o pom oc osobiście do Hitlera i fakty cznie została przez niego uznana za nie-Ży dówkę.
Każdy, kto sły szał o tej dziwacznej historii, traktował j ą j ako sły nne światełko w tunelu, o który m
od zawsze wiadom o by ło, że kiedy ś się poj awi.
Nie ty lko goście zagraniczni dali się om am ić. Także ci Ży dzi, którzy wciąż j eszcze stawiali na
to, że Niem cy ze względu na m ądrość polity czną się opam iętaj ą, chociaż oj czy zna uznała ich
oficj alnie za oby wateli drugiej kategorii, zim ą ty siąc dziewięćset trzy dziestego szóstego roku
odetchnęli. Każdy pozorny dowód na to, że Niem cy są państwem z ugruntowaną świadom ością
prawa i bezprawia, interpretowali j ako osobisty punkt na plus i z godny m podziwu uporem
wy pierali to, co j uż się wy darzy ło.
Johann Isidor natom iast, przez całe ży cie wierny złudzeniom co do oj czy zny, rozwinął w sobie
pam ięć, która niczego j uż nie upiększała. Ta pam ięć nie zatarła ani strachu, ani rozczarowania,
a j uż zwłaszcza upokorzenia z dnia boj kotu. Pierwszego kwietnia ty siąc dziewięćset trzy dziestego
trzeciego roku bezpowrotnie stracił wiarę w to, że gdy um rze, żona będzie zabezpieczona na całe
ży cie, a dzieci i wnuki będą m ogły zebrać to, co on zasiał.
– Czy m am zapom nieć, że Pius Ehrlich ukradł m i m oj e sklepy, a naziści odebrali godność
i dum ę ty lko dlatego, że do chwili, gdy zgaśnie znicz olim pij ski, wolno m i siedzieć na ławce
w Günthersburgallee i odm rozić sobie ty łek? I czy m am powiedzieć Annie, której od m iesięcy
próbuj ę wy tłum aczy ć, że dalsze m ieszkanie u nas m oże by ć dla niej niebezpieczne, czy m am
powiedzieć tem u niewinnem u dziecku: „To wszy stko nie by ło takie podłe, m oj a córko. Twój
sędziwy oj ciec się pom y lił. Hitler to przecież całkiem m iły gość. Wpuszcza nawet do kraj u
ży dowskich sportowców z zagranicy, j eśli chcą brać udział w naszej olim piadzie”? Muszą ty lko
grzecznie podnosić ram ię i krzy czeć „Heil Hitler” i zobaczy sz, że to zrobią. Latem zj awi się
j eszcze więcej naszy ch ludzi niż teraz.
– Mój Boże, oj cze, nigdy by m nie pom y ślał, że akurat z tobą będę j eszcze m ógł rozm awiać
w ty m przeklęty m kraj u.
– Nie przeklęty m , Erwinie, on j est skazany na zagładę. Ale tego j a j uż nie doży j ę. I ty m oże
też nie.
– Podziwiam cię. W wieku siedem dziesięciu pięciu lat udało ci się wy rzucić za burtę wszy stko,
w co kiedy kolwiek wierzy łeś. A teraz m i wy j aśnij , dlaczego tak nagle boisz się o naszą Annę.
– Nie nagle, Erwinie. Od sam ego początku, a zwłaszcza od ustaw nory m berskich. Nikt nie wie,
że Anna m a ży dowskiego oj ca. Moj e oj costwo nie j est nigdzie odnotowane. Ale ona ży j e
w czy sto ży dowskiej rodzinie, a to oznacza dziś zhańbienie rasy. Jeśli nie ze m ną, który z racj i
wieku nie wchodzi w rachubę j ako potencj alny uwodziciel i gwałciciel, to m oże z tobą. Według
kry teriów nazistów dzień w dzień odczuwasz żądzę niewinnej , m łodej chrześcij ańskiej krwi.
– Mój Boże, nigdy o ty m nie pom y ślałem . Jak głupi m oże by ć człowiek? Głupi i ślepy.
Anna nie znała wy rażenia „zhańbienie rasy ”. Nawet gdy Erwin wy tłum aczy ł j ej , co ono
znaczy, wzbraniała się odnosić tę bezecność do siebie. Czy by ł to bunt osoby krnąbrnej czy
niewinność, czy też chodziło o loj alność wobec rodziny, która j ą przy j ęła i którą traktowała j ak
własną?
– Wsty dziłaby m się odchodzić stąd właśnie teraz, kiedy ży cie się przecież tak zm ieniło –
m ówiła, gdy rozm owa zbaczała na niedaj ącą się odwlec wy prowadzkę. – Zachowałaby m się j ak
szczur na tonący m okręcie.
Jej oj ciec by ł bezradny, brat także. Clara gderała, że Anna „j est głupsza, niż ustawa
przewiduj e”. Betsy nazwała Clarę naj bardziej nieczułą spośród swoich egoisty czny ch córek
i pocieszała Annę. Nawet Alice się wm ieszała i radziła j ej nie upierać się dla zasady.
Dopiero pewien wy padek rozpatry wany przed frankfurckim sądem ławniczy m i obszernie
zrelacj onowany w gazecie „Frankfurter Volksblatt” zm ienił spoj rzenie Anny na siebie i na czasy,
w który ch przy szło j ej ży ć. Pewien ży dowski m ężczy zna, lat pięćdziesiąt siedem , został skazany
na sześć m iesięcy więzienia za spowodowanie obrażeń ciała. Zgodnie z aktem oskarżenia po
wy j ściu z sy nagogi wpadł na przechodzącą tam tędy „przy padkiem ” kolum nę BDM i rzekom o
uderzy ł pięścią j edną z dziewcząt. W wy roku sędzia potępił „py chę narodu ży dowskiego, który j ak
wiadom o, uważa się za wy brany ”.
Erwin, wzburzony j ak nigdy dotąd, blady i z oczam i płonący m i gniewem , przy szedł po Annę
do pasm anterii, z gazetą „Volksblatt” w ręce. Wielkim i krokam i, m ilcząc, skierował się w stronę
pobliskiego skweru, zm usił Annę, by usiadła na ławce, rozłoży ł j ej gazetę na kolanach i rozkazał:
– Przeczy taj to, m adam e, słowo po słowie. Naj lepiej dwa razy z rzędu, żeby weszło to do
twoj ej cholernej upartej głowy. Chcesz, żeby taki los przy padł u udziale twoj em u oj cu? –
krzy knął. – Sześć m iesięcy więzienia. Jeśliby m iał szczęście, j ak m ówią, bo m oże podwy ższą kary
za zhańbienie rasy, zanim stanie przed sądem . Niem iecki wy m iar sprawiedliwości się przecież
rozwij a. Stale czy ni postępy.
Anna wy buchnęła płaczem i łkaj ąc, powtarzała: „Nie wiedziałam , że to tak j est”. Jej krzepkie
ciało wy dało się naraz kruche i złam ane. Erwinowi z trudem udało się uspokoić dy goczącą siostrę,
a potem nie m ógł się zdecy dować, czy odniósł zwy cięstwo, czy też m a boleć nad klęską.
W każdy m razie czy nił sobie wy rzuty, że uważał swą kochaną przy rodnią siostrę za głupią, upartą
i lekkom y ślną; obj ął j ą tak m ocno, że czuł j ej oddech i sły szał bicie serca. Otarł j ej łzy z twarzy,
j akby by ła zrozpaczony m dzieckiem , a on nie by ł Ży dem , którem u zabroniono siedzieć na
publicznej ławce i trzy m ać w obj ęciach nieży dowską kobietę.
– Dlaczego m asz takie piękne oczy ? – zapy tał.
– Żeby m cię m ogła lepiej widzieć – odparła.
– Jakie z nas j ednak dzieci szczęścia. Wierzy m y j eszcze w baj ki.
Przy kolacj i Anna pom y liła poj em nik na sól z pieprzniczką i upuściła srebrny koszy czek,
sięgaj ąc po krom kę chleba. Zwiesiła głowę, na czole wy stąpiły j ej czerwone plam y, a w oczach
poj awiły się łzy.
– Zrozum iałam – wy j ąkała – i przez całe ży cie będę się wsty dzić, że ty le trwało, zanim to do
m nie dotarło. Ale j a zawsze potrzebowałam więcej czasu niż inni. Wiecie przecież wszy scy.
– Zabraniam ci się wsty dzić – powiedziała Betsy. – Wsty dzić będą się pewnego dnia ludzie,
którzy niszczą wszy stko, co kiedy kolwiek by ło dobrego w Niem czech i dla czego ży liśm y. Ty lko że
zanim doj dzie do tego, że zbrodniarze będą się wsty dzić, m ądrzy m uszą ustąpić.
– Żeby głupi m ogli wreszcie zawładnąć światem – dodał Johann Isidor, kręcąc nożem
w powietrzu. – Zawsze to sobie m y ślałem , kiedy się j ako dzieci kłóciliśm y, a m oj a m atka m ówiła,
że m ądry ustępuj e.
Jego ciało m iało siedem dziesiąt pięć lat, ale głowa nie pozwalała się rządzić kalendarzowi i ta
głowa każdego dnia przy pom inała m u, że doświadczenie, zdolność przewidy wania i ostrożność są
bronią, która pozostaj e starości nawet wtedy, gdy nogi odm awiaj ą posłuszeństwa. Pierwszego
kwietnia ty siąc dziewięćset siedem nastego roku Johann Isidor nagle zdał sobie sprawę, że
sum ienie nakazuj e m u zabrać ośm ioletnią córkę, której m atka zm arła, do swoj ej rodziny.
Dziewiętnaście lat później odkry ł, że nadszedł czas pożegnać się z Anną – przy naj m niej j eśli
chodzi o m ieszkanie we wspólny m dom u.
– Dzisiaj uginam y się przed m ądrością – opisał sy tuacj ę. – Kto wie, czy j uż j utro nie zacznie
o nas decy dować przem oc.
Potrzebował dziesięciu dni, by znaleźć schronienie, w który m Anna będzie w przy szłości
bezpieczniej sza od podej rzeń i insy nuacj i niż przy alei Rothschildów 9, przy której m ieszkał także
Theo Bergham m er, budzący grozę oj ciec Claudette. By ł naj lepszy m przy j acielem Ottona, przed
woj ną zdeklarowany m socj aldem okratą z czerwoną chustką na szy i i buntowniczą głową. Ry cerz
Theo uj m ował wzruszaj ącą dobrocią. Wspierał biedny ch i bezbronny ch. A teraz by ł nazistą
w skórzany m płaszczu i wy glądał j ak człowiek z Gestapo. U Sternbergów wzbudzał lęk j uż gdy
otwierał skrzy nkę pocztową w podwórzu. Theo nie wiedział wprawdzie, kto j est oj cem Anny, ale
to, że nie urodziła się w rodzinie, w której ży ła, by ło dla niego j asne. Sternbergowie woleli sobie
nie wy obrażać, co m ógłby j eszcze wy m y ślić złowrogi pan Bergham m er, by dosięgnąć
ży dowskiego właściciela dom u. Chwilowo poprzestawał na rosnący ch ciągle zaległościach
w czy nszu, o które Johann Isidor od dwóch lat nie śm iał się upom nieć, i szy derczy m pozdrawianiu
na schodach.
Przy padek, który odegrał główną rolę podczas poszukiwań lokum dla Anny, by ł koboldem
z gatunku ty ch nader szelm owskich. Wy m y ślił on puentę, j aka przy chodzi do głowy zwy kle ty lko
kom ediopisarzom albo saty ry kom bez polotu. Obszerny, um eblowany po m ieszczańsku pokój ,
w który m m iała zam ieszkać córka pana Sternberga, znaj dował się przy Textorstrasse
w Sachsenhausen. Przy tej ulicy, na południe od Menu i w bezpośrednim sąsiedztwie Dworca
Południowego, m ieszkała niegdy ś pociągaj ąca panna Haferkorn, wesoła m atka Anny i j edy ny
grzech Johanna Isidora, którego nigdy nie żałował i który wciąż j eszcze oży wiał j ego
wspom nienia. Niedługo po pam iętnej , pachnącej bzam i m aj owej nocy do m iłej Fritzi
wprowadził się m istrz m alarski Anton Wallerstadt. A teraz j ego owdowiała sy nowa, nazy waj ąca
się oczy wiście tak sam o, wy naj m owała z racj i ciężkich czasów pokój na tej że Textorstrasse.
Johann Isidor naty chm iast rozpoznał nazwisko, zapy tał o m istrza m alarskiego i usły szał, że ten od
czterech lat przeby wa w dom u starców przy Schifferstrasse. Właściciel pasm anterii Sternberg
by ł j ednak równie m ądry, j ak dy skretny. Nie opowiadał żadny ch historii, które do niczego nie
prowadziły. Odkry wanie się przed właścicielką m ieszkania przej m owało go wstrętem .
Nie, nie by ł zabobonny ten skrom ny kupiec, który także w lepszy ch czasach nie roił sobie, że
j est osobiście znany Fortunie. Jednak to, że droga zawiodła go z powrotem na Textorstrasse,
interpretował j ako dobry znak. Spodobała m u się m y śl, że Anton Wallerstadt wy nurzy ł się z głębin
przeszłości. Gdy by nie ten dobry człowiek, wrażliwy cudzołożnik Johann Isidor Sternberg nigdy
by się nie dowiedział o nagłej śm ierci Fritzi Haferkorn na ty le szy bko, by uratować j ej dziecko
przed m iej skim sierocińcem .
Opuścili dom przy alei Rothschildów w poniedziałek dziewiątego m arca. Dwa kościelne
dzwony obwieściły godzinę ósm ą. Pierzaste chm ury pląsały na niebie, podsy cały złudzenia
i dostarczały oszukańczy ch wizj i przy szłości. W ogródku przed dom em kwitły żółte krokusy
i fioletowe bratki; ich praprzodkom siedm ioletnia Victoria czy tała niegdy ś baj kę o Kopciuszku.
Betsy siedziała z oczam i pełny m i łez w ogrodzie zim owy m i zazdrościła swoim kaktusom , gdy ż
nie m iały serca, które m ogłoby pęknąć. Błagała Boga, by uczy nił serce j ej m ęża dostatecznie
silny m , aby znieść ten nowy ciężar, który na niego nałożono.
– Już wy starczy – rzekła.
Josepha stała za firanką w salonie i sły szała swój oddech. Jej prawa ręka, j ak w czasach
m łodości, gdy gospody ni Sternbergów wietrzy ła niesprawiedliwość, zaciskała się w pięść. Głowa
j ej płonęła. Broniła się przed zrozum ieniem tego, dlaczego j edna z córek m usi się wy prowadzić
z dzielnicy Bornheim do Sachsenhausen, by chronić siebie i swoj ego oj ca.
– Nic zupełnie nie zj adła ta nasza Anna – przy pom inała sobie Josepha – ani kęska. A przecież
specj alnie otworzy łam dżem truskawkowy, który robiły śm y razem ostatniego lata.
Na ulicy i w tram waj u tego poniedziałkowego ranka nikt się nie interesował stary m m ężczy zną
i m łodą kobietą, z który ch każde piastowało średniej wielkości walizkę z wy tartej ,
ciem nobrązowej skóry. Niem cy świętowały swą nieustraszoność i dzielność. Przed katedrą
kolońską defilowali żołnierze, do Düsseldorfu wkroczy ła arty leria. Dwa dni wcześniej Trzecia
Rzesza wy walczy ła swój drugi wielki sukces w polity ce zagranicznej . Po referendum w sty czniu
ty siąc dziewięćset trzy dziestego piątego roku Kraj Saary przy łączono „z powrotem do Rzeszy ”,
teraz zaś dzielni boj ownicy Hitlera wkroczy li bezprawnie do Nadrenii. Na m ocy traktatu
wersalskiego z ty siąc dziewięćset dziewiętnastego i paktu z Locarno z ty siąc dziewięćset
dwudziestego piątego roku by ła ona zdem ilitary zowana. Niem ieccy żołnierze, przy j m owani
owacy j nie przez zapustny ch żartownisiów z Nadrenii, witani kwiatam i przez ich uradowane żony,
rozpoczęli z m iej sca budowę forty fikacj i wzdłuż zachodniej granicy.
– Zagranica – powiedział Erwin do Clary przy śniadaniu – m arszczy z dezaprobatą czoło.
Możem y więc ży wić nadziej ę, że Hitler okropnie się przestraszy i świat znów wróci do norm y.
W tram waj u, który m j echali do śródm ieścia, Johann Isidor i Anna raz ty lko odezwali się do
siebie. Oj ciec kichnął, córka powiedziała „na zdrowie” i wcisnęła m u do ręki chusteczkę. Oboj e
pom y śleli to sam o. W ty m sam y m m om encie oboj e ledwo zauważalnie poruszy li głową, j ak
ludzie, którzy nie chcą się rzucać w oczy ; przy placu Konstablerwache wy siedli z tram waj u. Do
Sachsenhausen m usieli iść na piechotę – przez Alte Brücke. Tą drogą przy szła Anna w tam to
kwietniowe popołudnie, gdy oj ciec przy prowadził j ą w alej ę Rothschildów. I tędy teraz wracała.
Sceneria zm ieniła się ty lko nieznacznie. Na ulicy by ło więcej aut i rowerów niż w woj enny m
roku ty siąc dziewięćset siedem nasty m , nie widziało się też j ednonogich m ężczy zn w m undurach
feldgrau, którzy wspierali się na pry m ity wny ch kulach i oczam i pozbawiony m i ży cia patrzy li na
um ieraj ący świat. Obecnie grupa chłopców w brunatny ch m undurach śpiewała głośno pieśni
brunatny ch władców. Ale łabędzie koły sały się na wodzie, j akby m inął ledwie dzień, a nie
dziewiętnaście lat, m ewy krzy czały na ty ch sam y ch słupach, a na załadowanej węglem barce
powiewały na wietrze białe m ęskie kalesony. Szczekał m ały biały piesek. Jak wtedy. Czy Anna
pam iętała tę kilkuletnią dziewczy nkę, którą kiedy ś by ła? Przeszła przez Men, trzy m aj ąc oj ca za
rękę – podczas j ego odwiedzin w dom u nazy wała go zawsze „wuj kiem Johannem ”, j ak kazała j ej
m atka. On za każdy m razem się kulił, wy obrażał sobie bowiem twarz Betsy, gdy Anna tak właśnie
go nazwie w dom u przy alei Rothschildów.
Ośm ioletnia Anna by ła wy straszony m stworzonkiem z nóżkam i zby t krótkim i, by nadąży ć za
ży ciem . Miała wtedy na sobie sukienkę w czarno-czerwoną kratkę, z biały m koronkowy m
kołnierzy kiem . Johann Isidor pam iętał ten dzień ich wspólnego początku tak wy raźnie, j ak gdy by
sfotografował każdą scenę, i zapisał każde wy powiedziane przez nich słowo. Przy pom niała m u się
lalka w aksam itny m niebieskim płaszczy ku. Kupił j ą dla Anny w Pary żu, a obca córka szeptała
j ej do ucha wszy stkie lęki, j akie odczuwa dziecko wy ruszaj ące w nieznane. Taką sam ą lalkę, też
w niebieskim aksam itny m płaszczy ku i z blond lokam i, przy wiózł również Victorii, bo ona i Anna
by ły przecież równolatkam i, a on zawsze zważał na to, by j ego serce nie wy różniało żadnej
z nich. Nawet j eśli o sobie nie sły szały. Tam tego brzem iennego w skutki dnia j uż na m oście przez
Men wiedział, że j ego żonie wy starczy j edno spoj rzenie, by zrozum ieć, że j ej m oralnie
nieskazitelny m ąż, nieznaj ący pardonu, gdy j ego dzieci naruszały norm y i zakazy, zdradzał j ą, i to
przez całe lata.
– Taka sam a lalka – wy m ruczał.
– Tak, taka sam a lalka – zaśm iała się Anna. – Moj a nazy wała się Marie i zawsze dostawała
lanie od Madeleine Vicky.
– A ty nigdy nie zbiłaś Victorii?
– Co też ci przy chodzi do głowy ? By ła za ładna, żeby j ą zbić.
– Szkoda, to by j ej dobrze zrobiło. Może dziś Fritz m iałby łatwiej , gdy by ktoś j ej zawczasu
skroił ty łek.
Szli tak wolno, j ak ty lko pozwalały na to nogi, gdy ż bali się dotrzeć do celu i chcieli by ć j ak
naj dłużej w drodze. Aż nazby t świadom i by li tego, że każde doj ście do celu j est j akąś
ostatecznością, a każda zm iana sprawia, że j akaś cząstka nas um iera. Wreszcie skręcili
w Textorstrasse.
– Jeszcze tu m ówią po niem iecku. – Johann Isidor próbował złagodzić ból stary m żartem . –
Sachsenhausen nie leży przecież na końcu świata, chociaż ludzie po stronie frankfurckiej zawsze
tak twierdzą. Zresztą j a wcześniej też tak m y ślałem . Zanim zacząłem tak często odwiedzać twoj ą
m am ę. Gdy m iałem dość odwagi, szliśm y na spacer Forsthausstrasse, wiosną drzewa kwitły ty lko
dla nas.
– Biedny tatuś. Nie m iałeś nikogo, kom u m ógłby ś się zwierzy ć?
– Nie. Niektóre wy darzenia w ży ciu m ożna zresztą om awiać ty lko ze sobą.
Na słupie ogłoszeniowy m wisiał duży obraz w ży wy ch, m iły ch dla oka barwach. Przedstawiał
idealną niem iecką rodzinę, propagował wielodzietność i rodzinne szczęście. Przy obficie
zastawiony m kuchenny m stole siedzieli m atka, oj ciec, ośm ioro starszy ch dzieci i radosne
niem owlę. Wszy stkie dziewczy nki m iały włosy j asne j ak len, zaplecione w ciasne warkocze,
chłopcy by li ubrani w skórzane spodenki i śnieżnobiałe koszule. Nawet z ły żką w dłoni wy glądali
j ak m ali bohaterowie. Zupełnie po m y śli swego Führera – „twardzi j ak stal Kruppa, wy trzy m ali
j ak skóra, zwinni j ak charty ”. Gruby m goty kiem wy pisane by ło m otto obrazu: „Chcem y
stworzy ć silną wspólnotę narodową, zakorzenioną w silnej niem ieckiej rodzinie”.
– W ary j skiej rodzinie – uzupełnił Johann Isidor. – Zapom nieli to dodać. Z czworgiem
czy sty ch rasowo dziadków i uwierzy telniony m drzewem genealogiczny m .
Westchnął, zasłoniwszy się chustką do nosa. Po chwili, dużo głośniej , niż zam ierzał,
i w odczuciu Anny nieprzy j em nie bezpośrednio rzekł:
– Cieszę się, że nie m asz żadnego chłopca. To by j eszcze bardziej wszy stko skom plikowało.
Z wizy tam i m ężczy zn j est kłopot, j ak się m ieszka w wy naj m owany m pokoj u. Gospody nie
pozwalaj ą sobie na naj różniej sze rzeczy. Sły szę przecież ciągle, j ak ta nazistowska wiedźm a
z parteru j azgocze na tę szarą m y szkę, która od lat u niej m ieszka. Dla m nie straszna by łaby m y śl,
że pani Wallerstadt m ogłaby cię szy kanować z powodu wizy t obcego m ężczy zny.
– Dla m nie j eszcze bardziej – odparła Anna. – Bo j a m am chłopca. Ale nie j est tak zupełnie
obcy. Przy naj m niej dla m nie.
Uśm iechnęła się po raz pierwszy tego dnia, który m im o wszy stkich pocieszaj ący ch zapewnień,
że będą się spoty kać tak często, j ak się da, wy cisnął z ich ciał wszelkie ciepło.
– Znam y się j uż od pewnego czasu.
– A niech to! Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? Czy rodzice są dziś ty lko staty stam i, do
który ch nikt nie kieruj e ani j ednego słowa?
– Nie chciałam psuć zabawy Erwinowi, który nazy wa m nie dziewicą Anną. Niech się
spokoj nie dalej głowi, czy to m ężczy źni się m ną nie interesuj ą, czy j a nim i. Nie, naprawdę to
wcale tak nie m y ślę. Ani trochę. Nie wiedziałam ty lko, j ak m am wam powiedzieć, że swój wolny
czas spędzam z Hansem Dietzem z Offenbach, bo po pierwsze, j est rozwiedziony, a po drugie,
j est ty lko prosty m drukarzem . Na m arginesie, on nie wy naj m uj e m ieszkania. Nie j esteśm y więc
zdani na ży czliwość pani Wallerstadt. Ani na to, czy akurat wy j dzie z dom u, kiedy m y będziem y
chcieli posiedzieć sobie razem na kanapie.
– Za wy rażenie „prosty drukarz” zasługuj esz na pierwszy policzek w swoim ży ciu, m oj a córko.
Twój oj ciec także nie m a wy ższego wy kształcenia i doprawdy nie pochodzi z rodziny, którą
zwy kle określa się j ako wy tworną. Mój oj ciec by ł, j ak wiesz, handlarzem by dła w Górnej Hesj i.
Kiedy m u coś sm akowało, oblizy wał nóż, a przez całe swoj e ży cie czy tał ty lko j edną książkę.
Modlitewnik.
– Po prostu nie m ogłam się zdoby ć, na to, by z wam i porozm awiać. Po tam tej katastrofie.
Wiesz, o czy m m y ślę.
– A j eśli chodzi o tego „rozwiedzionego” – m ówił dalej Johann Isidor – to m y ślałem , że przez
te wszy stkie lata, kiedy m ogliśm y by ć razem , chy ba w który m ś m om encie zauważy łaś, że nie
j esteśm y katolikam i. Nasz Bóg rozum ie, że człowiek m oże się pom y lić, zwłaszcza w m ałżeństwie.
Wy bacza różne rzeczy, niekiedy nawet skoki w bok szanowany ch oj ców rodzin i zezwala na
rozwody, chociaż ich zapewne nie pochwala. Ale naprawdę ważne w ży ciu j est ty lko j edno,
Anno. Że ufa się ty m , który ch się kocha.
– Przepraszam . Jestem wy j ątkowo głupim cielęciem . Bałam się z wam i porozm awiać.
– Sam o „głupim ” wy starczy. Cielęta zostawm y w oborze. A j uż na pewno nie kłóćm y się
w drzwiach, które zaraz nas rozdzielą. Odwiedź nas tak szy bko, córko, j ak ty lko będziesz m ogła.
Ale przy chodź dopiero po zm roku. Musim y zawczasu ćwiczy ć, j ak się chronić w ciem ności. Kto
wie, kiedy będziem y tego naprawdę potrzebować. A j eśli pan Dietz nie brzy dzi się Ży dam i, co
dzisiaj j est dla wiernego swej oj czy źnie Niem ca tak oczy wiste j ak m y cie zębów i uwielbienie dla
Führera, to m ógłby ci m oże towarzy szy ć.
– On się brzy dzi zupełnie inny m i ludźm i, oj cze. Siedział czternaście m iesięcy w Dachau. Jego
brat Dieter nadal tam przeby wa. Obaj drukowali anty nazistowskie pam flety dla grupy oporu
i zostali zadenuncj owani. Wpadli podczas rewizj i. Razem z pam fletam i.
– Niech Bóg m a cię w swoj ej opiece. I j ego. Nawet j eśli zatrzy m ałaś klucze, to dzwoń trzy
razy, j ak będziecie przed drzwiam i. Dziś nie ty lko przy j aciele przy chodzą z wizy tą.
– Co m asz na m y śli?
– Spy taj swoj ego Hansa. Sam to, niestety, przeży ł.
U Sternbergów przeprowadzka Anny na Textorstrasse stała się wy znacznikiem nowej rachuby
czasu. „Kom pot z wiśni robiłam j eszcze z Anną” – m ówiła na przy kład Josepha, albo: „Kiedy
Anna zacerowała zielony obrus, dostaliśm y od pani Zuckerm ann fiołki afry kańskie”. Także pani
Betsy z ciężkim westchnieniem stwierdziła pewnego razu: „Kiedy ostatnio m y liśm y okno
w salonie, Anna j eszcze m ieszkała z nam i”. Nawet Erwin zauważy ł któregoś dnia, że często
zaczy na zdania od: „Gdy Anna m ieszkała j eszcze z nam i...”.
Niebawem j ednak właśnie on przy niósł wiadom ość, która wy wołała w rodzinie Sternbergów
ogrom ny niepokój .
W poniedziałek dwudziestego piątego m aj a Erwin siedział przy obiedzie blady
i zdenerwowany. Matce rzuciły się w oczy j ego niespokoj ne ruchy i to, że nie odpowiadał na
py tania i z nieobecny m wzrokiem grzebał w zapiekance ry bnej . Ponieważ by ł to chłodny
m aj owy dzień, a Erwin złapał katar, więc Josepha przy niosła m u herbatę z rum em , której j ednak
ku j ej rozczarowaniu ani nie pochwalił, ani nie wy pił.
– Przy puszczalnie – powiedziała później Betsy do m ęża – ktoś wreszcie go oświecił, że on
i Clara nie m aj ą szans na wizę wj azdową do Palesty ny. I to dlaczego? Naturalnie z racj i wieku.
Chcą tam ściągać wy łącznie bardzo m łody ch ludzi, a Erwin i Clara m aj ą j uż, bądź co bądź, po
trzy dzieści sześć lat. Pani Süsskind j uż wiele m iesięcy tem u powiedziała m i, że wszelkie ich
wy siłki są darem ne, ale j a po prostu nie m iałam odwagi porozm awiać o ty m z Erwinem .
Betsy się m y liła, a pani Süsskind, która w rodzinie Sternbergów m iała opinię osoby natrętnej
i skłonnej do przesady, m y liła się j eszcze bardziej niż zwy kle. W ostatni poniedziałek m aj a Erwin
dowiedział się w siedzibie Związku Sy j onisty cznego, że w żadny m razie nie powinien tracić
nadziei na wy dostanie się z nazistowskich Niem iec. Dzień wcześniej bry ty j ski wy soki kom isarz
w Palesty nie wy raził zgodę na cztery ty siące pięćset certy fikatów wj azdu dla Ży dów na
pierwsze półrocze bieżącego roku. Z tego ty siąc dwieście przeznaczono dla Ży dów z Rzeszy.
Szanse na to, że rodzeństwo Erwin i Clara Sternbergowie oraz córka Clary Claudette otrzy m aj ą
trzy z ty ch cenny ch dokum entów, by ły, wedle inform acj i odnośnej placówki, do której
niezwłocznie zgłosili się z zapy taniem , „całkiem spore”.
– Uwierzę w to dopiero wtedy, gdy będzie decy zj a – powiedziała Clara. – Nie m am zby t wielu
doświadczeń z cudam i.
– Lepiej pewnie strzec się rozczarowań. Ale rozm awiałem z całą m asą ludzi, Claro, i oni na
ogół dodawali m i otuchy. My ślę j ednak, że na trzecim piętrze nie powinniśm y m ówić o ty m
więcej niż to konieczne. Wy trzy m ać to wszy stko to j ednak zby t dużo dla naszy ch staruszków.
Claudette każdego wieczoru zaklinała Boga, by uczy nił dla Ży dów cud, a na nazistów zesłał
dziesięć biblij ny ch plag. Kiedy się dowiedziała, że m arzenie Clary i Erwina o Palesty nie m oże
się wkrótce ziścić także dla niej , by ła zupełnie wy trącona z równowagi.
– Nie m ogę sobie wy obrazić, że opuścim y nasz dom – płakała. – Próbuj ę od niepam iętny ch
czasów. Dokładnie to odkąd wiem , że Alice chce j echać do swoj ego Leona do Afry ki
Południowej . Ale czuj ę ty lko panikę. Czasam i m y ślę, że wolałaby m um rzeć niż m usieć ży ć gdzie
indziej .
Erwin obj ął ram ionam i swą drżącą siostrzenicę.
– Bać się będziesz m usiała, j eśli tu zostaniesz, Claudette – tłum aczy ł j ej . Głos m iał łagodny. –
W Niem czech dziej ą się o wiele gorsze rzeczy niż to, że m łode dziewczęta nie m ogą j uż chodzić
do szkoły i że wadzą się z Bogiem , bo są Ży dówkam i, a nie katoliczkam i. Już choćby z tego
powodu twoi dziadkowie będą o wiele spokoj niej si, gdy uj rzą nas wy j eżdżaj ący ch z Niem iec.
– A co ze Snipperem ? Jak m am wy tłum aczy ć biednem u m ałem u, niewinnem u pieskowi, który
ani dnia nie spędził beze m nie, że j estem podłą bestią i bezbronnego zostawiam go nazistom ?
– Mój Boże, dziewczy no, nie odgry waj m y tu wielkiej opery ! Spróbuj m y zachować trzeźwy
um y sł. Josepha z pewnością zaj m ie się Snipperem . W cały m twoim ży ciu niczego ci nie
odm ówiła. Prawdopodobnie j uż zaczęła zbierać resztki kiełbasy i robi na szy dełku nową psią
kołderkę. W przeciwieństwie do ciebie Josepha m a oczy i z tego, co widzi, wy ciąga właściwe
wnioski.
– Ale przecież Josepha nie będzie ży ła wiecznie.
– Pies też nie – rzekła Clara.
– Oto m atka – ocenił j ej brat – która m a złote serce. Czegoś takiego zawsze pragnąłem . Ty
zresztą również, m adam e.
– Kto chce j echać do Ziem i Świętej , nie m oże sobie pozwolić na to, żeby j eszcze sam em u by ć
święty m . Claudette m usi wreszcie zrozum ieć, że em igracj a to dla nas łaska, a nie kara.
Dwa ty godnie później osiem nastolatka poj ęła raz na zawsze, co chciała j ej uświadom ić m atka,
choć stało się to dzięki relacj i dziadka, który m im o woli postarał się o wy j ątkowo skuteczne
oświecenie Claudette.
O wpół do czwartej rano na trzecim piętrze zadzwonił telefon. Trzy razy w odstępie dwóch
m inut. Johann Isidor pospieszy ł do salonu, ale dopiero za trzecim razem przem ógł lęk i podniósł
słuchawkę. Ani przez chwilę nie wątpił, że za chwilę usły szy złą wiadom ość; j uż widział Erwina
albo Fritza aresztowanego i odstawionego do więzienia i naty chm iast sobie wy obraził, że zostali
pobici i walczą o ży cie. Z bij ący m sercem Johann Isidor, w swoim pierwszy m , wolny m ży ciu
wśród przy j aciół i ry wali znany z tego, że nigdy nie ulegał słabościom , zastanawiał się, który
z ty ch dwóch wariantów by ł gorszy. Czy bardziej się lękał o sy na, czy o m ęża swej córki? Panika
i wsty d odebrały m u oddech. Zadawał sobie py tanie, czy Bóg, który nie pozwala targować się ze
sobą, karze egocentry czność ludzi m ałej wiary i sam olubny ch. Czy też Sprawiedliwy m a
zrozum ienie dla upadły ch na duchu, słaby ch i zaszczuty ch? Przy pom niała m u się Anna. Dla niej
nie wolno m u się poddawać. Nigdy. Dla Anny świat poza Niem cam i nie istniał. Oj ciec j uż sły szał
j ej głos. Sły szał, j ak córka się skarży, że j ej Hansa, odważnego drukarza, który ry zy kował ży cie
dla wolności słowa, ponownie wtrącili do więzienia.
– Nie – wy szeptał Johann Isidor. Powtórzy ł to słowo i ledwo m ógł utrzy m ać w ręku słuchawkę,
z trudem stał, czuł, że zaraz upadnie. Jego osłabione kolano ugięło się, prawa stopa by ła
spuchnięta. Przedstawił się, dodał j eszcze „pasam onik i kupiec”, czego nigdy nie robił, sły szał
szum na linii, pochy lił się, by uj ść zagrożeniu, lecz stawało się ono coraz wy raźniej sze, bardziej
dokuczliwe, nieuchronne. Szczęki go bolały, w ustach żuł powietrze, a j ednak nie m ógł m ówić,
chciał zapalić m ałą lam pkę obok telefonu, ale nie znalazł włącznika. Wy schnięty m i oczam i
wpatry wał się m artwo w ciem ność i czekał na chwilę, gdy strach go udusi.
Wtedy wy darzy ła się rzecz niepoj ęta. Głaz, potężny j ak ten, z którego Moj żesz kazał
wy try snąć wodzie, spadł z j ego piersi. Głos, który sm agnął j ego ucho, Johann Isidor rozpoznał
j ako głos pani Mey erbeer. Chwilę trwało, zanim się uspokoił. Stara kobieta dy szała tak ciężko,
j akby m iała atak serca, ale każde słowo wy krzy kiwała. Żeby j ą w ogóle zrozum ieć, m usiał
odsunąć słuchawkę od ucha.
– Niech się pani uspokoi – powiedział. Powtórzy ł te słowa dwa razy z rzędu, ale nie dotarły one
do pani Mey erbeer. – Będę u pani tak szy bko, j ak ty lko się da. Jak będę m ógł. Ale w dzisiej szy ch
czasach człowiek w m oim wieku nie m oże tak po prostu wy biec w ciem ną noc. To wzbudzi
podej rzenia. A j eśli m nie po drodze zatrzy m aj ą, wszy stko będzie na próżno.
Zdał sobie sprawę, j ak ostrożnie dobierał słowa, że bał się py tać, nie chciał niczego wiedzieć
i sły szeć. Od dawna się m ówiło, że telefony Ży dów są podsłuchiwane, że Ży dów szpicluj ą
współm ieszkańcy i by li pracownicy. Kim by li ci podsłuchuj ący, czego się chcieli dowiedzieć?
– Mój m ąż zawsze naty chm iast wy biegał, gdy pan m iał swoj ą podagrę – odparła pani
Mey erbeer nieoczekiwanie spokoj ny m tonem , j ak zwy kle sarkasty czny m , j ak zawsze nieco
szorstkim i wy niosły m . – Może pan j eszcze pam ięta, panie Sternberg, j ak szy bko pana
niestrudzony lekarz dom owy zawsze do pana przy chodził. Dla ścisłości, do całej rodziny, wszy stko
j edno, czy pana kucharkę bolał brzuch, czy rodziło się dziecko. Mój m ąż nigdy się nie zastanawiał,
czy dotrze do alei Rothschildów. Nie patrzy ł na zegarek ani na to, j aka j est pogoda. Na pewno
by m do pana nie zadzwoniła, gdy by m znała kogoś innego, kto m i pom oże. Może m i pan wierzy ć,
panie Sternberg.
– Zrobiła pani dokładnie to, co trzeba, pani Mey erbeer.
– To wszy stko stało się tak szy bko. Tak strasznie szy bko. Wy ciągnięcie z m ieszkania starego
człowieka, który m a słabe nogi, nie trwa długo. Dla czterech krzepkich chłopaków w m undurach to
dziecinnie proste. Nawet nie pozwolili m u włoży ć butów ani m ary narki. Ty lko kapcie i szlafrok.
Akurat ten w paski. On i tak j uż wy gląda j ak więzienny pasiak.
– Nie przez telefon – szepnął Johann Isidor. – Przy j dę do pani. Jak ty lko się rozwidni.
Odłoży ł słuchawkę na widełki. Ręka go paliła, j akby j ą włoży ł w ogień. Zataczaj ąc się, poszedł
do toalety, opuścił klapę, osunął się na kolana i oparł głowę na rękach, które dalej płonęły.
Z początku nie zauważy ł, że ból wpełzł m u w skronie i że zaczął się dławić, lecz akurat
w m om encie, gdy panem wy darzeń by ło wy łącznie j ego ciało, poczuł, że j est w stanie m y śleć
trzeźwo, skupić się, przeanalizować swoj e ży cie j ak m ężczy zna, j ak każdy człowiek.
Johann Isidor Sternberg, niegdy ś wolny oby watel Frankfurtu, zrozum iał raz na zawsze, że
definity wnie przegrał walkę o swój honor, sum ienie i dum ę. W godzinie, w której dobitniej niż
kiedy kolwiek dotąd uświadom ił sobie dram at Ży dów w Niem czech, zawiódł. Martwił się ty lko
o siebie i o swoich bliskich, a nie o dozgonnego przy j aciela, którem u ufał j ak bratu, a który sam
teraz znalazł się w potrzebie. Johann Isidor wstał. Poczuł nagłe m dłości. Ledwie zdąży ł unieść
klapę toalety. A potem wy rzucił z siebie odrazę i wsty d, ogłuszaj ącą bezradność i panikę, j aką czuł
przy każdy m słowie pani Mey erbeer.
Chwiej ny m krokiem wrócił do sy pialni. Betsy się nie obudziła. Wąska sm uga światła
rozj aśniała j ej twarz, czy niła j ą białą i m łodą i opowiadała historie, które nie by ły j uż prawdą.
Johann Isidor zapragnął pochy lić się nad żoną, usły szeć j ej oddech i poczuć zapach j ej skóry, ale
zabronił sobie tego. Później zaabsorbowała go m y śl, że księży c i m iej skie latarnie wciąż j eszcze
świecą także dla Ży dów; próbował się uśm iechnąć, gdy stało się dla niego j asne, że cy nizm j est
balsam em dla ludzi pozbawiony ch nadziei, ale j ego wargi by ły zasznurowane. Godzinę siedział
zeszty wniały na brzegu łóżka, czekaj ąc cierpliwie na pierwszy brzask nieludzkiego poranka.
Dopiero gdy usły szał trąbiące auto, poruszy ł się. Koszula nocna by ła m okra od potu j ak
u gorączkuj ącego chorego, skóra łaknęła wody. Znalazł drogę do łazienki i przez chwilę, która
zdała m u się wiecznością, wpatry wał się nieruchom y m wzrokiem w lusterko do golenia
w lakierowanej na biało szafce. Zobaczy ł, że płacze.
Wróciwszy do sy pialni, włoży ł prążkowany podkoszulek, następnie białe kalesony, które przed
pój ściem spać złoży ł w kostkę. Skarpetki pachniały tanim proszkiem do prania, przy który m
ostatnio upierała się Betsy, by ratować dom owy budżet. Po ciem ku zawiązał sznurowadła. Ręce
m u drżały. Z pochy loną nisko głową i skroniam i, w który ch wciąż j eszcze pulsował strach, m odlił
się, aby Bóg dał m u j eszcze raz siłę i odwagę, żeby m ógł pom óc swoim dzieciom wy dostać się
z tego piekła.
– Co ty, u licha, robisz – spy tała Betsy – i z kim rozm awiałeś? W środku nocy, i to ty m
idioty czny m szeptem . – Jej głos by ł troche piskliwy, brzm iał niepewnie.
– Z tobą, a z kim niby ? Powiedziałem ci ty lko, że m uszę iść do pani Mey erbeer. W nocy
zabrali Adolfa.
– Jego, starego człowieka? Jak m ożna się targnąć na starca w j ego wieku, który bez okularów
j est ślepy j ak kret, a po pięćdziesięciu m etrach kuśty ka j ak pies o trzech łapach? To m usi by ć
j edna z ty ch pom y łek, o który ch się teraz ciągle sły szy, a w które nigdy nie wierzy łam .
Po dwóch ty godniach i trzech dniach, dziesięć m inut po dwunastej w południe, doktor
Mey erbeer powrócił do swego m ieszkania. Jego żona przeży ła potężny szok. Gotowała akurat
obiad – zupę z soczewicy, której on nie cierpiał. Dlatego na powitanie wy rzekła: „Mój Boże,
j eszcze to!” i upuściła warząchew.
– Nauczy łem się, że zupa z soczewicy to przy sm ak i że Jakub m iał racj ę – powiedział m ąż
ży czliwie. – Ja także sprzedałby m m oj e pierworództwo za m iskę soczewicy, gdy by kogoś
interesowały stosunki rodzinne starego, głodnego Ży da.
Na pierwszy rzut oka Mey erbeer wy dawał się zdrowy i niezm ieniony, chociaż w ciągu dwóch
ty godni stracił trzy kilogram y i nabawił się uporczy wego suchego kaszlu. Zrobił się j ednak
uderzaj ąco boj aźliwy, w nocy spał naj wy żej trzy godziny, a w swoich opowieściach często m y lił
przeszłość z teraźniej szością. Trzeciego dnia po powrocie do dom u po krótkiej poobiedniej
drzem ce spy tał żonę, czy Niem cy wy grały woj nę i j ak to się stało.
O okolicznościach swego zatrzy m ania i przeży ciach w areszcie opowiadał j ednak później
w szerszy m gronie z precy zj ą, j aka cechowała go przez całe ży cie zawodowe. Tego popołudnia –
m iało się ono przy kro zapisać w pam ięci wszy stkich – obecni by li j ego żona i skonsternowana
córka ze swoim niedosły szący m m ężem , który zgodnie z naturą rzeczy nie dowierzał uszom
i ciągle prosił o powtórzenie naj okropniej szy ch szczegółów. Przy szedł także trzy dziestopięcioletni
wnuk Mey erbeera, pediatra, którem u naziści j uż w ty siąc dziewięćset trzy dziesty m trzecim roku
odebrali prawo wy kony wania zawodu i który obecnie z całą energią, j aka m u j eszcze pozostała,
starał się o wy j azd swej rodziny do Australii. Jego żona by ła kredowoblada i przez całe
popołudnie prawie się nie odzy wała. Dziesięcioletnia prawnuczka Mey erbeera, uczennica
frankfurckiej szkoły Philanthropin, która, j ak m niem ali j ej rodzice, w tej ży dowskiej placówce
by ła w dużej m ierze chroniona przed codziennością nazistowskich Niem iec, została odesłana do
sąsiedniego pokoj u, ale potrząsaj ąc głową, odm ówiła wy konania rodzicielskiego rozkazu.
– I tak o wszy stkim wiem – powiedziała. – Dziadek m oj ej naj lepszej koleżanki wrócił cztery
ty godnie tem u z Dachau. A oj cu Michaela Rosenfelda wy bili cztery zęby.
Sternbergowie by li w ty m gronie j edy ny m i osobam i spoza rodziny. Johann Isidor „na lepsze
dni” przy niósł butelkę czerwonego burgunda, poza ty m wziął ze sobą Clarę, która poprosiła
o zaproszenie. Pani Betsy, w przy pły wie senty m entalizm u i przez pam ięć dawny ch czasów, gdy
koleżanki uważały j ą za specj alistkę od literatury, przy niosła w prezencie dla gospodarzy
chwaloną bardzo nowość na ry nku wy dawniczy m : Gwiazdy patrzą na nas Archibalda Josepha
Cronina. Powieść, która odniosła sukces m iędzy narodowy, znalazła uznanie niem ieckich
czy telników – z bardzo szczególnego powodu. Ponieważ akcj a rozgry wała się w środowisku
walij skich górników, więc w przy j em ny sposób m ożna się by ło oderwać od własny ch problem ów
i j ednocześnie od całego świata spod znaku swasty ki.
– Poza ty m – powiedziała pani Betsy do Clary – ta książka nie wzbudza podej rzeń podczas
rewizj i. O takich rzeczach trzeba dziś pam iętać.
Wbrew swej zwy kle raczej wstrzem ięźliwej naturze doktor Mey erbeer, relacj onuj ąc swoj e
przeży cia, uży wał wy rażeń i poj ęć, które do dnia aresztowania odrzucał j ako szokuj ące, brutalne
i wulgarne.
– Wy tworny akadem icki j ęzy k nie nadaj e się zby tnio do opisu niem ieckiego więzienia –
usprawiedliwił się.
Po pełnej drasty czny ch szczegółów relacj i zdanej w gronie rodzinny m nie m iał j uż w ogóle
chęci rozm awiać o ty m , co m u się przy darzy ło. O swoim uwięzieniu i utraconej nadziei, „że
wy j dziem y cało z tej opresj i”, rozm awiał od tej pory wy łącznie z Johannem Isidorem .
Mężczy źni nabrali zwy czaj u chodzenia na codzienne spacery, ram ię w ram ię, ty m sam y m
zm ęczony m krokiem , ale j ednak zadowoleni ze zgodności swy ch dusz.
– Jak zakochana para – kpił Mey erbeer.
– Raczej j ak bohaterowie, którzy uciekli spod pantofla żon – kory gował Johann Isidor.
Częściowo by ła to prawda. Bano się nie ty lko przy padkowy ch podsłuchiwaczy, czy haj ący ch
na okazj ę do zadenuncj owania sąsiadów, z który m i w czasach przed Hitlerem ży li w zgodzie
i wzaj em ny m szacunku. Kto j ak Mey erbeer przekonał się, j akie niewiary godne zwroty wy darzeń
i absurdalne przy padki m ogą doprowadzić nieposzlakowanego oby watela do zguby, także we
własny m salonie nie m ówił dużo. Pani Betsy by ła wprawdzie nieco urażona, gdy j ej m ąż
każdego popołudnia sięgał po laskę i kapelusz, ale nigdy go nie py tała, dlaczego to nagle m a ty le
do om ówienia z przy j acielem .
– Przy j dzie czas, przy j dzie odpowiedź – m ówiła do Clary.
Pani Mey erbeer by ła uważniej szą obserwatorką. Rej estrowała naj drobniej sze zm iany
i m artwiła się nim i. Jej m ąż, od którego przez całe m ałżeńskie ży cie surowo, acz bezskutecznie,
wy m agała porządku i dbania o dom , od powrotu z więzienia przed pój ściem spać stawiał zawsze
swe wy j ściowe buty przed łóżkiem . Chociaż, j ak to pod koniec czerwca, na zewnątrz by ło ciepło,
upierał się przy ty m , by j ego płaszcz wisiał w sy pialni na poręczy krzesła. Przy stole liczy ł
ziem niaki na talerzu, chował skórki chleba w szafie bibliotecznej i ty lko w niedzielę uży wał pasty
do zębów.
Mim o swoich doświadczeń z przem ocą niem ieckiej policj i i niem ieckiego wy m iaru
sprawiedliwości doktor Mey erbeer nie stał się j ednak tak ostrożny w doborze słów i sposobie
m y ślenia, j ak by to by ło wskazane w roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m szósty m dla Ży da,
zwłaszcza dopiero co zwolnionego z aresztu.
– Człowiek stary – stwierdzał – m a j uż po prostu nie ty lko problem y z sikaniem . Niekiedy m a
też biegunkę w m ózgu. Może go wtedy ponieść.
Ponieważ ciężko m u by ło stać, a biodro sprawiało ból, Mey erbeer akurat na poczcie – m im o
portretu Hitlera na ścianie i urzędników, z który ch większość m iała w klapie odznaki NSDAP –
niebezpiecznie głośno uty skiwał:
– Jedno by ło dobre na Ham m elgasse, że człowiek nie potrzebował wy stawać po znaczki. Taki
zakaz korespondencj i j est z m edy cznego punktu widzenia absolutnie godzien polecenia.
Otwarte w ty siąc dziewięćset piąty m roku więzienie śledcze przy Ham m elgasse 6/10
przetrwało m onarchię, rewolucj ę listopadową i Republikę Weim arską. A obecnie budy nek
wy korzy sty wano do potrzeb sam owoli i terroru nazistowskiego. Osiem dziesięciodwuletni doktor
Adolf Mey erbeer, lekarz ogólny, tak lubiany przez swoich nieży dowskich pacj entów, że niektórzy
z nich niepy tani zaklinali się: „Nie pozwolim y nic zrobić naszem u doktorowi”, wiedział
o Ham m elgasse j edy nie to, że znaj duj e się tam więzienie. Słowo „badanie” koj arzy ło m u się
dotąd wy łącznie z własny m zawodem , a wy rażenia „areszt śledczy ” wedle swej wiedzy nigdy
wcześniej nie sły szał. Aż do wy j ścia z budy nku z zakratowany m i oknam i i ciężkim i m etalowy m i
drzwiam i nie rozum iał, że by ł ty m czasowo aresztowany, a j ego pom y ślność i przy szłe losy zależą
wy łącznie od sędziego śledczego. Ponieważ po przy wiezieniu do aresztu odebrano m u okulary, nie
m ógł czy tać tego, co m u kazano, nie wiedział zatem , o co został oskarżony.
Ty m czasowo aresztowanem u Mey erbeerowi zarzucano, że dopuścił się zhańbienia rasy z m łodą
pom ocą m edy czną w swoim gabinecie. Ta insy nuacj a wy nikła z pom y łki ty powej dla owy ch
czasów. Dawna pom oc doktora Mey erbeera, Dora Dingeldein, by ła w m om encie zatrudnienia
starą panną z koczkiem i niezdrową cerą. Braku zainteresowania j ej osobą ze strony swego szefa
nigdy nie przebolała. Jej zgłoszenie na policj ę z m aj a ty siąc dziewięćset trzy dziestego szóstego
roku nie doty czy ło j ednakże zhańbienia rasy. Dora Dingeldein obwiniała lekarza, że m im o
przeby wania na em ery turze i zakazu wy kony wania zawodu obowiązuj ącego lekarzy ży dowskich,
„który ona zresztą powitała z zadowoleniem ”, przy j ął dawnego pacj enta. To nawet w przy bliżeniu
odpowiadało prawdzie. Dawny pacj ent, ślusarz, oj ciec czworga dzieci, m ieszkał piętro niżej niż
panna Dingeldein i pewnej nocy dobij ał się głośno do Mey erbeerów. Lekarza pam iętał dobrze,
gdy ż raz o czwartej rano sprowadził go do swego rocznego sy nka, który z powodu wy sokiej
gorączki dostał drgawek, a j ego żona powiedziała wtedy, że doktor to „bardzo porządny człowiek”.
Ty m razem Mey erbeer obej rzał szy bko lewe ram ię ślusarza w świetle ulicznej latarni i poradził
m u, by ze względu na grożące m u zakażenie krwi zgłosił się niezwłocznie do szpitala. Po powrocie
stam tąd ślusarz opowiedział w sieni pannie Dingeldein historię swego szczęśliwego ocalenia.
Oskarżenie o notory czne hańbienie rasy, stwierdził sędzia śledczy po czternastu dniach,
doty czy ło kogo innego, by łego szanowanego adwokata, cieszącego się – do czasu przej ęcia
władzy przez Hitlera – nieposzlakowaną opinią. Sędzia zawsze zazdrościł m u sukcesu, a j eszcze
bardziej bogatej żony i szy ty ch na m iarę garniturów z angielskiego sukna. Nakazał odesłać go do
obozu koncentracy j nego Dachau. Ty m czasowo aresztowany Mey erbeer dwa dni później został
zwolniony, a oskarżeń panny Dingeldein nawet nie rozpatrzono.
Nie traktowano go źle, podkreślał Mey erbeer w każdej rozm owie z Johannem Isidorem .
Dwóch strażników więzienny ch okazało się wręcz j ego dawny m i pacj entam i. Czuli się
niezręcznie, że nie m ogli zwracać się do więźnia „panie doktorze”. Obaj by li starszy m i
m ężczy znam i o posiwiały ch włosach, zgarbiony ch ram ionach i zatroskany m spoj rzeniu. Gdy
ty lko nadarzy ła się sposobność rozm owy w cztery oczy, wy znali Mey erbeerowi, że „nie podoba
im się to, co wy rabia Führer z wam i, Ży dam i”. Jeden z ty ch uczciwy ch, szczery ch ludzi załatwił
Mey erbeerowi okulary, choć z niewłaściwy m i szkłam i, drugi przy niósł m u raz czy ste kalesony,
a kiedy indziej j eszcze dokładkę krupniku.
To, co usły szał Mey erbeer od swoich towarzy szy niedoli, to, j ak bardzo cierpieli ludzie, j ak
niszczący by ł lęk przed więzieniem i torturam i i j ak utopij na wszelka nadziej a na znośny koniec,
uczy niło go w ciągu ty ch czternastu nieskończenie długich dni grzesznikiem . Prosił Boga, by
spełnił w j ego ży ciu ty lko j edną prośbę – by j ego żona zm arła przed nim , daj ąc m u w ten sposób
m ożliwość zdecy dowania sam em u o godzinie własnej śm ierci.
– Tutaj – powiedział, gdy siedzieli na ławce nad Menem i rozm owa zeszła na ów grzech – to
sobie obiecałem . Naj wy ższy czas, by spełnić tę obietnicę. Jestem ci to winien j uż od dawna.
Ręka przy j aciela, lekka j ak piórko, a j ednak daj ąca pociechę, gdy dotknęła ram ienia, wsunęła
m ałą, złożoną podwój nie kopertkę do kieszeni m ary narki Johanna Isidora.
– Wiesz, o co chodzi – rzekł Mey erbeer. – Włoży łem tam dosy ć, starczy ci też dla Betsy.
Nigdy nie wiadom o, co człowiek postanowi, j ak j uż doj dzie co do czego.
– Dziękuj ę – powiedział Johann Isidor. – Jak to j ednak łatwo um ierać kom uś, kto m a
odpowiednie stosunki.
– Nie łudź się, tego nawet lekarz nie m a w swoich zapasach, a zapotrzebowanie stale rośnie.
Tabliczka „Ży dom wzbronione” z powodu olim piady nie została j eszcze przy m ocowana
z powrotem do ławki, w oparciu widać by ło wy raźnie dziury po śrubach. Na trawie j akaś m ała
dziewczy nka ułoży ła z biały ch kam y czków swasty kę, a obok tego dzieła rozpostarła swój fartuszek
w biało-czerwoną kratkę i pluszowego m isia. Jakiś m ężczy zna w czerwonej czapce powiewał
z łódki wiosłowej białą ścierką. Wy soko załadowana węglem barka pły nęła w kierunku Renu.
Johann Isidor m y ślał o swoim zięciu. Szty wny m i palcam i m asował pierś, by pozby ć się bólu.
Fritz znalazł wreszcie j akieś zaj ęcie w Am sterdam ie, w firm ie im portowo-eksportowej , w dodatku
kierowanej przez ży dowskiego właściciela, ale Victoria, wieczny uparciuch, chciała zostać
z dziećm i we Frankfurcie, dopóki m ąż nie znaj dzie im „odpowiedniego m ieszkania”.
– I niańki do dzieci – wy rzucała Betsy swej córce, płacząc. Również Johann Isidor i stara pani
Feuereisen, która nawet w szósty m roku ich znaj om ości nadal ubóstwiała Victorię, by li przerażeni.
– Wszy scy to poj ęli – skarży ł się Johann Isidor Mey erbeerowi – ty lko nie piękna Victoria. Tak
to j est, gdy m ąż nosi żonę na rękach. Ostrzegałem Fritza od sam ego początku. Jest zby t
przy zwoity. A Victoria potrzebuj e silnej ręki. Tu m uszę pochwalić swoj ą Alice. Ona nie oczekuj e
odpowiedniego m ieszkania w afry kańskim buszu, wy starczy j ej odpowiedni m ąż. Już prawie
u niego j est, ta nasza naj m łodsza.
Z gęstego cienia drzew w j askrawe słońce wy łoniła się m łoda kobieta. Ze swy m urokiem
i szy kiem , ogniście czerwony m i ustam i i brwiam i wy ry sowany m i czarną j ak noc kredką by ła
zaprzeczeniem wizerunku idealnej Niem ki. Dla idealny ch Niem ek liczy ło się ty lko słowo Führera,
one się nie m alowały i plotły j asne włosy w koronę. Ty m czasem orzechowej barwy włosy
pięknej spacerowiczki powiewały na wietrze j ak chorągiew. Miała biodra, który ch zazdrościły j ej
kobiety, a które w stary ch m ężczy znach oży wiały pam ięć czasów wy wołuj ący ch zażenowanie.
Jej wąsko skroj ona spódnica nie zakry wała nawet kolan, różowa koronkowa bluzka opinała piersi.
W pantofelkach na obcasie z paseczkiem wokół kostek m łoda m atka pchała wy soki, biały
wiklinowy wózek. Obok lalki z wy twórni Käthe Kruse w zielony m kapelusiku m y śliwskim
gaworzy ła m ała, wesoła dziewczy nka. Jej m am a śpiewała ty m dwóm ufny m stworzonkom
sm utną starą dziecinną piosenkę: „Leć, chrabąszczu, leć dostoj nie, kiedy tata tam na woj nie”. Jej
pierś falowała. Dziecko, śm iej ąc się, pokazy wało dwa ząbki.
– Tata tam na woj nie – m ruknął Johann Isidor. – Ale niekiedy także sy n.
My ślał o Ottonie, który w ostatnim liście swego ży cia napisał: „Przy ślij cie m i środek na
biegunkę i wasze zdj ęcie”. Oj ciec długo rozm y ślał o paradoksie, że wczesna śm ierć oszczędza
człowiekowi cierpień ży cia. Kilka razy wsuwał prawą rękę do kieszeni. Za każdy m razem , gdy
natrafiał na kopertę, dziękował niebiosom , że m a takiego przy j aciela j ak Adolf Mey erbeer.
W dom u Betsy z kobiecą intuicj ą, która po czterdziestu latach m ałżeństwa wciąż j eszcze go
przerażała, spy tała, j ak by ło na spacerze.
– Jak zawsze – odpowiedział. – Dwóch starszy ch panów siedziało na parkowej ławce nad
Menem , patrzy ło za m łodą kobietą i stwierdziło, że nie są j uż naj m łodsi.
– Ale nie m iałeś bólów pęcherza? – indagowała Betsy.
– Ty lko bóle duszy – odparł Johann Isidor. – Na to nie pom ogą żadne ziarna dy ni. Zdaj e m i się,
że tu wskazane j est opium .
Następnego dnia odwołał zarówno wizy tę u denty sty, j ak i popołudniowy spacer z doktorem
Mey erbeerem . Podczas niespokoj nej nocy Johann Isidor, odpowiedzialny, wciąż j eszcze
stanowczy patriarcha, podj ął decy zj ę. Nie do przy j ęcia by ła sy tuacj a, że nie m ógł swobodnie
dy sponować m aj ątkiem , który m u j eszcze pozostał. Jego dzieci chciały – i m usiały ! –
wy em igrować. Do tego celu ich oj ciec potrzebował gotówki. Nieruchom ości stały się pętam i.
Erwinowi j ako j edy nem u oj ciec zwierzy ł się, że j uż od dłuższego czasu prowadzi pertraktacj e
w sprawie sprzedaży dom u przy Glauburgstrasse.
– I j eśli niej aki pan Schwabe będzie choć w połowie tak przy zwoity, na j akiego wy gląda, to nie
oszuka m nie bardziej , niż zezwala na to j ego Bóg. I dla biednego Ży da też coś zostanie. Nie
wy starcza m i, że z trudem zdołam opłacić podatek od ucieczki z Rzeszy dla m oich dzieci. Nie
chcę posy łać ich w świat goły ch i bosy ch. Alice wy j edzie j uż niedługo. Twoj a m atka to czuj e.
Już grom adzi walizki.
– Chciałby m m óc ci zaprzeczy ć – powiedział Erwin.
– Cały swój ży ciowy przy dział sprzeciwu zuży łeś j uż j ako dwunastolatek, sy nu – oświadczy ł
oj ciec. – A j a chciałby m się teraz uśm iechnąć.
Dwudziestego lipca Johann Isidor rozstał się ze swoim dom em przy Glauburgstrasse. Nigdy nie
by ł zby tnio przy wiązany do tego sm utnego, szarego budy nku z m asy wny m i balkonam i. Jednakże
w ruchliwej dzielnicy Westend solidna kam ienica z obszerny m i m ieszkaniam i, wy sokim i
wpły wam i z czy nszu i regularnie m odernizowany m sklepem m ięsny m by ła doskonałą lokatą
kapitału. Zm iana właściciela interesowała ty lko osoby bezpośrednio w nią zaangażowane.
Naby wcą by ł rzeźnik Karl Schwabe z parteru. Od dawna m arzy ł o ty m , by naby ć na własność
dom , w który m j ego kiełbasy i szny cle tak apety cznie prezentowały się na wy stawie. Z racj i
olim piady od wiosny ścianę zdobił nie ty lko wielki portret Führera, lecz także, poniżej , pięć kółek
olim pij skich z kolorowy ch nici. Trzy nastoletnia Magda Schwabe wy dziergała j e bardzo cienkim
szy dełkiem na lekcj ach prac ręczny ch i została za to pochwalona w czasopiśm ie „Wir
Jungm ädel”. Rzeźnik Schwabe w ostatnich latach dobrze zarabiał i by ł pewny, że zy ski nadal będą
rosły. Od czasu wkroczenia Wehrm achtu do Nadrenii, wy stąpienia Niem iec z Ligii Narodów
i hasła Goebbelsa „broń zam iast m asła” uważał woj nę za absolutnie m ożliwą, a z doświadczenia
wiedział, że rzeźnicy w każdej woj nie należą do zwy cięzców.
Na zakończenie negocj acj i ze swoim by ły m gospodarzem Schwabe, który by naj m niej nie
zaniży ł ceny kupna tak drasty cznie, j ak nakazy wała to dom inuj ąca m oralność, powiedział coś
bardzo j ak na te czasy niezwy kłego.
– Gdy by m akurat nie j a kupił pański dom – wy j aśnił – to przecież uczy niłby to ktoś inny i ten ktoś
wy korzy stałby pana sy tuacj ę j eszcze bardziej , niż j a to zrobiłem , panie Sternberg. Może m i pan
wierzy ć. Ma pan naprawdę szczęście, bo naradziłem się wcześniej z naszy m księdzem . Żona
nalegała. Pracowała kiedy ś u Ży dów i zawsze m ówiła, że tak dobrze j ak u nich nie m iała j uż
nigdzie indziej .
– Niech pan pozdrowi swoj ego księdza – powiedział Johann Isidor, żegnaj ąc się. Miał bóle
brzucha i zam ęt w głowie, ale też paczkę z kiełbasą, kaszanką i wątrobianką, głowizną, a także
świeżutką cielęcą wątrobą. Wątrobę pani Schwabe dołoży ła w ostatniej chwili i specj alnie
podkreśliła: „Znam wasze zwy czaj e ży wieniowe”.
W niedługiej drodze powrotnej do dom u Johann Isidor zauważy ł, że okna by ły wszędzie
pootwierane, a w wielu m ieszkaniach radia nastawione na cały regulator. W zwy kły poniedziałek
by łoby to dziwne, ale w ten szczególny dzień w greckiej Olim pii na Peloponezie zapalono znicz
olim pij ski. Pierwszy biegacz niosący znicz by ł j uż w drodze do Aten. Radio Niem ieckie
transm itowało tę uroczy stą chwilę bezpośrednio stam tąd. Spiker powiedział, że to m istrzowskie
osiągnięcie niem ieckiej techniki. Ekipa film owa pod kierownictwem niem ieckiej reży serki Leni
Riefenstahl zam ierzała towarzy szy ć wozowi transm isy j nem u radia z Olim pii do Berlina.
Josepha uradowała się, gdy pan dom u wrócił z paczką od rzeźnika Schwabego, gdy ż Victoria
niespodziewanie przy szła z dziećm i w odwiedziny. Jak zawsze w poniedziałek m iała by ć zupa
grochowa. Grochówka w pierwszy dzień ty godnia by ła reliktem z beztroskich czasów dostatku.
Wtedy w poniedziałki przy chodziła do dom u Sternbergów praczka i potrzebowała solidnego
posiłku.
– Bóg – cieszy ła się Josepha, rozgniataj ąc ziem niaki do wątróbki cielęcej – zawsze przecież
pom aga w biedzie. Strasznie by m się czuła, gdy by m m usiała nakarm ić m ałego Sala grochówką.
Przez czterdzieści lat w ty m dom u dzieciom nie podawało się warzy w strączkowy ch.
Dziadek Sala nie by ł w stanie zj eść nawet tej wątróbki. Dopiero w łóżku, w pocieszaj ącej ,
łaskawej ciem ności opowiedział żonie, że dom przy Glauburgstrasse j uż do niego nie należy
i naj prawdopodobniej j uż wkrótce sprzeda także pasm anterię na Hasengasse.
– Ale z alej ą Rothschildów – uspokaj ał Betsy płaczącą w poduszkę – nie rozstanę się z własnej
woli. Obiecuj ę ci to. Słowo honoru. W końcu tacy m łodzi ludzie j ak m y nie m ogą się wy nieść do
dom u starców.
11
Ż E G N A J . N A Z A W S Z E
M a r z e c – l i s t o p a d 1 9 3 7
Piętnastego m arca ty siąc dziewięćset trzy dziestego siódm ego roku Josepha nieoczekiwanie
wróciła wcześniej ze swoich poniedziałkowy ch zakupów – w koszy ku przy niosła pierwsze tej
wiosny rzodkiewki, pierwszą zieloną sałatę, a przede wszy stkim cenione wy soko przez Erwina
czasopism o radiowe „Das Neue Funkblatt”. Za dziesięć fenigów gazeta zam ieszczała program
wszy stkich niem ieckich rozgłośni, ponadto powieść kry m inalną, której odcinki Josepha wy cinała
i odkładała do starej teczki na akta z napisem „dr Friedrich Feuereisen, adwokat i notariusz”,
a także krzy żówkę, na której rozwiązanie potrzebowała całego ty godnia. Przepis na dzień
z eintopfem zawsze naty chm iast wy cinała, zawsze z ty m sam y m wy razem obrzy dzenia na
twarzy. Następnie darła porady kuchni narodowosocj alisty cznej na strzępki i wy m y ślaj ąc
nazistom od naj gorszy ch, wy rzucała j e do kubła.
– Jakby cię Führer przy łapał – drażnił się z nią Erwin – to za karę m usiałaby ś naty chm iast iść
do niego na służbę. Na pewno do Berghofu w Bawarii. Niem iłosiernie tam ciągnie, sły szałem ,
i każdego dnia j est eintopf.
Mim o bolesnego oparzenia na ram ieniu Josepha by ła w świetny m hum orze.
– Nie każdy m iał szczęście dostać rzodkiewki – relacj onowała, wnosząc wazę z zupą. –
Musiałam wy m y ślać niestworzone rzeczy, zanim skłoniłam tę starą wiedźm ę w warzy wniaku,
żeby zaj rzała do skrzy nki od ogrodnika z Oberrad. Ale j ak trzeba, to wej dę nawet tej starej
nazistowskiej wiedźm ie w tłusty zadek, żeby nasza Claudette znowu nabrała rum ieńców i nie
trzeba j ej by ło liczy ć żeber.
Nie ty lko Josepha m artwiła się o Claudette. Od kiedy statek z Alice na pokładzie ostatniego dnia
sty cznia wy pły nął z Ham burga, dziewczy na by ła przy bita, blada i bez apety tu. Prawie nie
uczestniczy ła w rozm owach i nie wy chodziła z psem na dłużej , niż by ło to konieczne. Zarówno
doktor Mey erbeer, j ak i Betsy stawiali, nie inaczej niż przez ostatnie pięćdziesiąt lat, na sam oistne
lecznicze działanie świeży ch warzy w. Do połowy m arca w sklepach by ła ty lko kapusta, buraki
i brukiew, ale nawet uwielbiane od dzieciństwa gołąbki nie by ły w stanie zachęcić Claudette do
j edzenia.
– Alice – skarży ła się – by ła j edy ną przy j aciółką, j aka m i j eszcze pozostała.
Gazetę radiową z wy dawnictwa Ullstein, którą Josepha przy nosiła z poniedziałkowy m i
zakupam i, Erwin nazy wał swoim kołem ratunkowy m – oprócz program u wszy stkich niem ieckich
stacj i radiowy ch publikowała ona także program y rozgłośni zagraniczny ch, które m ożna by ło
odbierać. Naj bardziej zależało Erwinowi na pewnej stacj i szwaj carskiej , która nie narkoty zowała
słuchaczy propagandą nazistowską, lecz inform owała obszernie o polity ce światowej , a także
o losach niem ieckich pisarzy na em igracj i. Dzięki tej cenionej , słuchanej regularnie rozgłośni
Erwin dowiedział się właśnie, że papież Pius XI wy dał ency klikę na tem at położenia Kościoła
katolickiego w Rzeszy Niem ieckiej , w której „z palącą troską” kry ty kował prześladowania
Kościoła w Niem czech. Erwin podj ął próbę poinform owania oj ca o rozwoj u sy tuacj i w Rzy m ie,
ale od razu przełoży ł tę rozm owę: potok wy m owy Josephy by ł nie do powstrzy m ania.
Zapoznawała właśnie rodzinę z naj nowszą, specy ficznie frankfurcką plotką. Pani Oberm eier,
z którą w latach m łodości śpiewała w chórze kościelny m i której sy n zatrudniony by ł w m iej skim
Urzędzie Budownictwa, w naj głębszej taj em nicy zwierzy ła się swej przy j aciółce przed
pasm anterią przy Berger Strasse z rzeczy zatrważaj ącej . Most na Górny m Menie przy Dom u
Zakonu Niem ieckiego nie zostanie wy rem ontowany, j ak planowano, opowiadała Josepha, bo cała
dostępna stal trafia do przem y słu zbroj eniowego.
– A po co kom u m osty ? – zapy tał Erwin. – Dzielny niem iecki żołnierz popły nie na woj nę
wpław.
– Ściany m aj ą uszy – napom inała go Betsy. Ły żeczką do kawy uderzy ła lekko w szklankę.
Fanny uśm iechnęła się konspiracy j nie i położy ła palec na ustach.
– Wilk, który pożarł babcię Czerwonego Kapturka, m iał bardzo duże uszy – dodał swoj e m ały
Salo.
Jak w szczęśliwy ch czasach, gdy Clara, Erwin i Victoria debatowali przy stole nad
sprawiedliwy m podziałem legum iny, w dom u Sternbergów powrócono do trady cj i wspólny ch
obiadów. Dla ludzi, który m odebrano regularne zaj ęcie, nawet j eden posiłek o stałej porze
nadawał dniom dobroczy nny, ustalony ry tm . Przy szła Victoria z dziećm i, j ak zwy kle bez
zapowiedzi. Maluchy by ły szczególnie ży we i rozbawione, ich m atka nadąsana i m rukliwa.
Atm osfera stała się więc napięta. Zwłaszcza pan dom u nie kry ł zdenerwowania. Johann Isidor
kochał wprawdzie swoj e wnuki, kosztowały go one j ednak dużo więcej siły, niż m u j ej pozostało.
Sześcioletnia Fanny została zapisana do szkoły Philanthropin. Do tej pory by ła ufną i radosną
szczebiotką, lecz po kilku zaledwie m iesiącach w grom adzie sam y ch ży dowskich dziewczy nek
i chłopców oraz ży dowskich nauczy cieli wiedziała j uż przy gnębiaj ąco dużo o świecie, w j akim
przy szło j ej ży ć. Stała się poważna i m ilcząca, nie zadawała wielu py tań i zastanawiała się
dokładnie, zanim kom uś odpowiedziała.
Za to czteroletni Salo, fizy cznie słabowity i wrażliwy chłopczy k, który ciężko przeży wał rozłąkę
z oj cem , niepokoił całą rodzinę swą potrzebą kom unikowania wszy stkiego. Zwłaszcza dziadka
i wuj ka unieszczęśliwiał nieustaj ącą gadatliwością. By ła ona całkowicie sprzeczna z j ego
nieśm iałą naturą, ale w sklepach, aptece i nawet na ulicy Salo czuł nieprzepartą potrzebę dzielenia
się swoim i nadziej am i i rozczarowaniam i z ludźm i spoza rodziny. Wszędzie opowiadał
niestrudzenie, że wkrótce „poj edzie do swoj ego tatusia i wielkich statków do Am sterdam u”. Jak na
wątłego chłopca o wąskiej klatce piersiowej Salo Feuereisen obdarzony by ł do tego siłą głosu,
która w roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m siódm y m by ła śm iertelnie niebezpieczna dla rodzin
ży dowskich.
Skraj ne napięcie nerwowe Johanna Isidora zaczęło się tego dnia, gdy odprowadzał Alice na
pociąg do Ham burga – ona w błękitny m płaszczu, który podczas dręczący ch nocy prześladował
j ego pam ięć i serce, i z biały m hełm em tropikalny m w bagażu. Hełm ten m usiała j ej kupić
Anna. Przy drzwiach do sklepu z arty kułam i na wy j azdy w tropiki wisiała bowiem tabliczka
„Ży dów nie obsługuj em y ”. Chociaż rozpieszczona i często bardzo egoisty czna Alice, stawiaj ąc
pierwsze kroki w sam odzielność, zachowy wała się zupełnie inaczej , niż obawiali się j ej
pesy m isty cznie nastawieni rodzice, to j ednak Johann Isidor cały czas by ł tak zatroskany o swą
naj m łodszą córkę, j akby ta m iała zniknąć w j akiej ś czarnej dziurze i nigdy więcej nie dać swej
rodzinie znaku ży cia.
Ty m czasem by ło dokładnie na odwrót. W każdy m porcie, do którego zawij ali, Alice nadawała
list; dwudziestodwuletnia podróżniczka pisała niezwy kle obszernie, szczegółowo i doprawdy
uroczo, zarazem j ednak – i dało się to wy czy tać z j ej korespondencj i – usy chała z tęsknoty za
dom em . Poruszało to rodziców ogrom nie – o wiele bardziej niż wcześniej ży wa i obecna ciałem
Alice. Ty m bardziej by ło dla nich niewy tłum aczalne, że z Afry ki Południowej nie nadeszła nawet
pocztówka z inform acj ą o przy by ciu córki na m iej sce, nie m ówiąc j uż o telegram ie, na który się
um ówili j ej ostatniego wieczoru w dom u rodzinny m . Zgodnie z rozkładem rej sów linii
Niem ieckiej Afry ki Wschodniej statek Adolph Worm ann, pły nący „wokół Afry ki” i zawij aj ący
do liczny ch portów, niekiedy na trzy dni, powinien j uż dawno dopły nąć do celu.
– Zapom niała o nas – wieszczy ła Josepha. – To się często zdarza, gdy m łodej kobiecie
zdej m uj e się pęta zby t nagle. U m oj ej kuzy nki by ło dokładnie tak sam o. Bły skawicznie zadurzy ła
się w j akim ś żigolaku.
– Alice to nasza córka – rzekła Betsy urażona – a nie nasza niewolnica. I nie m a potrzeby
zadurzać się w żigolakach.
Sternbergowie dzień w dzień, z im aginacj ą, która absolutnie nie służy ła ich nerwom ,
dy skutowali o ty m , czy nieznany im , niestety, z racj i okoliczności Leon Zuckerm ann rzeczy wiście
traktował swą obietnicę m ałżeństwa tak poważnie, j ak zakładała to Alice. W ich rozm owach utarło
się, że zaczęli uży wać sform ułowań „ten facet” i „nasza m ała dziewczy nka”. Erwin j ęczał wtedy :
„Courths-Mahlerowa”
, a Clara łapała się za głowę.
Ty dzień wcześniej po nocy z koszm aram i i bólam i żołądka Betsy w końcu uległa nam owom
Clary i nawiązała kontakt z m atką Leona. Stara pani Zuckerm ann pożegnała j uż dwóch sy nów,
którzy udali się na em igracj ę. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie m iała ich j uż
zobaczy ć. Trzeci sy n akurat szy kował się na wy j azd do Am sterdam u, siedem nastoletnia córka
m iała nadziej ę na wizę wj azdową do Palesty ny.
– Wszy stko to dobre dzieci i takie m ądre – m ruczała pani Zuckerm ann.
Z kieszeni spódnicy wy j ęła pożółkłe zdj ęcie i wy ciągnęła j e do swego gościa. Kiedy j ednak
dotarło do niej , że Betsy, która j ej zdaniem ubrana by ła śm iesznie pretensj onalnie, wy raża
zastrzeżenia co do uczciwości zam iarów j ej Leona, uniosła się gniewem . I okazała to.
Pobożny Leon ze swoim i dobry m i cenzurkam i i respektem wobec trady cj i oj ców by ł nie ty lko
ukochany m sy nem państwa Zuckerm annów. Zgodnie z nam iętną ty radą dum nej m atki ów
pracowity m łody człowiek dzięki swej energii i odwadze doszedł j uż w Afry ce Południowej do
sukcesów, o który ch inny m nawet się nie śniło. Jeśli ktoś zasłuży ł na poślubienie przy zwoitej
dziewczy ny, to właśnie on – podkreśliła pani Zuckerm ann. Wy ciągnęła zza poduszki na sofie
brązową chusteczkę, wy tarła sobie oczy i czoło i wpatry wała się w przy by łą takim wzrokiem ,
j akby ta pozwoliła sobie na niewy bredny żart.
Mim o tego drobnego rozdźwięku na początku ich znaj om ości Betsy wróciła do dom u
z upieczony m przez panią Zuckerm ann ciastem cy nam onowy m na szabas i duży m słoikiem
startego przez nią własnoręcznie chrzanu z dodatkiem buraczków ćwikłowy ch – i niestety z nader
depry m uj ącą opowieścią o niej akim panu Katschinskim z Sandweg. Ten sprowadził swą m łodą
narzeczoną z Frankfurtu do Montevideo, a potem nawet nie odebrał nieszczęsnej dziewczy ny ze
statku, o czy m niezwłocznie doniosła dom ownikom podróżuj ąca z nią kuzy nka. Obecnie zaręczony
by ł z kobietą, którą pani Zuckerm ann z odcieniem zazdrości określiła j ako „bogatą autochtonkę”.
– A swoj ej m atce – opowiadała skonsternowanem u gościowi – Jossel przy słał nawet zdj ęcie
tej kobiety z Urugwaj u. Czarnowłosa, z wy staj ący m i zębam i. Sam a widziałam . Naj m łodsza też
j uż nie j est. Ale j ak to zawsze m awia m ój m ąż: „Maj ątek nie szuka swatów”.
– Nie m usi nas przecież trafiać każdy cios, j aki się ty lko m oże zdarzy ć – powiedział Johann
Isidor, gdy dowiedział się o niewierny m Josselu. – Nie wszy scy m ężczy źni m arzą o wy staj ący ch
zębach.
Zam artwiał się nie ty lko o Alice w dalekiej Afry ce i gry zł się nieustannie nie ty lko dlatego, że
o m ężczy źnie, za który m j ego córka poj echała na koniec świata, nie wiedział nic, co powinien
wiedzieć odpowiedzialny za swe dzieci oj ciec. Także m y śl o Annie i Hansie Dietzu, zacny m
drukarzu, którego tak szy bko docenił, odbierała m u spokój . Od ponad pół roku oboj e chcieli się
pobrać. W rodzinie wiedzieli o ty m j ednak ty lko Betsy i on, gdy ż Anna i Hans ży wili uzasadnione
obawy przed stawieniem się w urzędzie stanu cy wilnego, by zgłosić zaręczy ny. Zgodnie
z narodowosocj alisty czny m i ustawam i rasowy m i Anna zostałaby uznana za „m ieszańca
pierwszego stopnia”, gdy by j ej oj ciec by ł znany. Bez podania wy m agany ch inform acj i o oj cu
i j ego rodzinie nie m iała zaś żadny ch szans na otrzy m anie „świadectwa ary j skości”. Ono z kolei
potrzebne by ło do uzy skania dokum entu poświadczaj ącego zdolność do zawarcia m ałżeństwa.
– Frankfurt – wzdy chał Johann Isidor w zaciszu m ałżeńskiej sy pialni – to nie j est odpowiednie
m iej sce, żeby m ieć nadziej ę na cud. Albo na pom oc Boga. Tutaj j uż nie powiej ą inne wiatry.
Rok wcześniej Frankfurt stał się z powrotem m iastem garnizonowy m . Przy każdej okazj i
Wehrm acht prezentował się j ego m ieszkańcom . Dzień Pam ięci Bohaterów i urodziny Führera
świętowano entuzj asty cznie, z patrioty czny m zadęciem , co zdecy dowanie uprawniało do
wy snucia wniosku, że również urzędy z naj wy ższą powagą traktowały obowiązek loj alności
wobec sy stem u.
– Jak nasza Anna m a sobie z ty m wszy stkim poradzić? – py tał Johann Isidor zgnębiony.
– Może gdy by Hans poszedł sam do urzędu, m iałby więcej szczęścia.
– Kto siedział w niem ieckim obozie koncentracy j ny m , ten j uż za bardzo nie wierzy
w szczęście, Betsy. W porównaniu z urzędnikam i naszego Führera obcowanie z urzędnikiem stanu
cy wilnego w Afry ce Południowej powinno by ć chy ba j ednak dziecinnie proste. A m im o to nie
m ożem y się dowiedzieć, czy Alice w ogóle go potrzebuj e.
– By łeś przecież zawsze taki cierpliwy. Nawet w naj cięższy ch czasach.
– Cierpliwość się kończy, j eśli ciągle się j ej uży wa, m oj a droga. Jak pieniądze i m y dło.
Ta rozm owa odby ła się trzeciego m aj a. Nastroj e w Niem czech by ły radosne. W pięciuset
czterdziestu dziewięciu gm inach druży ny Hitlerj ugend położy ły kam ień węgielny pod budowę
„dom ów m łodzieży niem ieckiej ”. Mieszkańcy Frankfurtu nie patrzy li j ednak w ziem ię, lecz
w niebo. W m ieście niem iecki sterowiec LZ 129 Hindenburg startował do pierwszego w ty m roku
lotu transatlanty ckiego do Am ery ki Północnej . Trzy dni później dum a Niem iec eksplodowała
w powietrzu podczas próby om inięcia burzy. Hindenburg za chwilę m iał lądować na lotnisku dla
sterowców w Lakehurst w Stanach Zj ednoczony ch, liny cum ownicze by ły j uż spuszczone.
Trzy dziestu pięciu osobom , które zginęły w tej katastrofie, Josepha poświęciła nadzwy czaj
wy m owne wspom nienie.
– Akurat w dzień Wniebowstąpienia – m edy towała nad filiżanką kawy – Pan kazał im polecieć
do nieba.
– To grzech m ówić coś takiego – zaprotestowała Betsy. – To by li ludzie.
– U nas niebiosa zapom niały, że j esteśm y ludźm i – wy pom niała j ej kucharka.
Josepha pokładała zby t m ało ufności w Bogu. Następnej soboty przy stąpiła do rozj aśniania
posępnego nastroj u. W ogródku przed dom em ścięła pierwszy bez. Niebawem na wiosennie
zielonej trawie leżał pachnący liliowy bukiet; każda kiść opowiadała bezwsty dne kłam stwa i nawet
zatroskany m i przy tłoczony m ludziom wm awiała, że ży cie to pasm o pogodny ch m aj owy ch dni
i m elodii Mozarta. Dwie dziewczy nki stały za ogrodzeniem i cienkim i głosikam i śpiewały :
„Przy j dź wreszcie, m iły m aj u, powitam ciebie rad”. Josepha m y ślała o czasach, gdy
sześcioletnia Victoria ze swą przy j aciółką Marie stały przy furtce do ogrodu, śpiewaj ąc właśnie tę
piosenkę. Obtarła sobie oczy rąbkiem fartucha i chętnie by przegoniła dziewczy nki, ale ty lko
tupnęła zm ęczona o skraj różanego klom bu. Kucharka na służbie u Ży dów nie m ogła bezkarnie
przepędzać niem ieckich dzieci.
Od dom u pod num erem 11 m achał ręką listonosz. By ł to sy m paty czny człowiek, który od
dwudziestu lat roznosił tu pocztę, a na Boże Narodzenie, oprócz zwy czaj owy ch w sąsiedztwie
dziesięciu m arek, dostawał też zawsze w prezencie butelkę ży tniówki, a dla swej starej m atki
m ateriał z pasm anterii na ciepłą flanelową koszulę. Nawet w m undurze ten przekorny m ężczy zna
m ówił j eszcze cicho „dzień dobry ” zam iast głośnego „Heil Hitler”, witaj ąc się z ludźm i, którzy
potrafili to docenić. W tę wy j ątkową sobotę zawołał j ednak: „Nareszcie!”, gdy dostrzegł Josephę.
Biegnąc do kam ienicy pod num erem 9, siwowłosy listonosz szczerzy ł się w konspiracy j ny m
uśm iechu j ak uczniak, który pom azał krzesło nauczy ciela m okrą kredą.
To by ł listonosz z sercem i duszą, a przede wszy stkim z doświadczeniem . Poza ty m znał ludzi.
Wiedział, co to oznacza, gdy ktoś z rodziny w porze dostarczania poczty wy staj e na ulicy i czatuj e
na j ego przy j ście. By ło dokładnie dziesięć m inut po dziesiątej , gdy kucharka Josepha Krause,
która nie chciała j uż sły szeć o Bogu, a w niedzielę czy tała groszowe rom anse, zam iast iść na
m szę, tak długo wy czekiwane wy bawienie od zła niepewności włoży ła do swego granatowego
fartucha. Przeżegnała się.
List by ł w kopercie z niebiesko-biało-czerwoną obwódką, ofrankowany czterem a kolorowy m i
znaczkam i i ostem plowany w Pretorii.
– Jeśli to nie j est w Afry ce Południowej , to wskoczę do garnka z zupą – szeptała Josepha. Serce
j ej waliło, a w skroniach pulsowała krew. Tak się spieszy ła, że zostawiła w ogródku ścięty bez wraz
z dobry m nożem . Gdy pędziła po schodach, u j ej sześćdziesięciosiedm ioletnich stóp wy rastały
skrzy dła Herm esa, greckiego posłańca bogów.
– Światełko w tunelu – wy j ąkała Betsy. – Tak m ocno wierzy łam w to, że się poj awi.
Z płaczem obj ęła Josephę. Oderwała m ęża od gazety i ściągnęła Clarę, Claudette i Erwina
z czwartego piętra. Cała szóstka siedziała niem o wokół okrągłego stołu w salonie i wpatry wała się
w kopertę z pism em Alice. Od czasu do czasu usiłowali się do siebie uśm iechać, ale od tego j uż
się odzwy czaili. Ich twarze pozostały nieruchom e.
– Mów, co chcesz – odezwał się Erwin – ale Führer uczy nił z nas cholernie sy m paty czny ch
ludzi, takich skrom ny ch i bez żadny ch potrzeb.
Niem niej właśnie Erwin odkry ł po kilku m inutach coś, co nazwał „ły żką dziegciu w beczce
m iodu”. Uwagi pozostały ch w pierwszej euforii um knęło to, że koperta została otwarta i następnie
zaklej ona bez ty powo niem ieckiej staranności.
– Przy puszczam , że to by łby koniec Niem iec, gdy by państwo akurat w przy padku Ży dów
zachowało taj em nicę korespondencj i – powiedział. – Co rusz sły szę, że listy z zagranicy są
otwierane, ale dziwny m trafem akurat w to nie wierzy łem .
– Podziękuj m y, że w ogóle by ło co otwierać – ucięła m atka. – A teraz Claudette przeczy ta nam
list.
Na początku swego listu Alice wy m ieniła wszy stkich członków rodziny – od oj ca po m ałego
Sala i oczy wiście także Josephę, a na koniec nawet Snippera, chociaż ona i pies Claudette nigdy
nie zawarli przy j aźni.
Zupełnie nie wiem , j ak m am zm ieścić w j edny m liście to wszy stko, co się
wy darzy ło. Od m om entu, gdy postawiłam stopę na południowoafry kańskiej ziem i,
działo się bowiem ty le, co w cały m m oim doty chczasowy m ży ciu. Czasam i
m y ślę, że serce m i się rozpry śnie. Albo głowa. śnię i pewnego dnia j akaś zawistna
wróżka ze Śpiącej królewny przeniesie m nie z powrotem do rzeczy wistości.
Statek zawinął do Durbanu, a j a by łam tak zdenerwowana, że lekarz okrętowy
m usiał m i dać krople na uspokoj enie. Nie m ożecie sobie nawet wy obrazić, j akich
opowieści nasłuchałam się podczas całej tej podróży o niewierny ch m ężach
i porzucony ch żonach. Jednak m ój dobry, kochany Leon stał na nabrzeżu, zupełnie
tak, j ak m i to obiecy wał w każdy m liście. Ty lko że ledwie go poznałam . Ja przecież
zawsze widziałam go, j ak się zam artwia, a on tu wy gląda, j akby wy grał na loterii.
Przy ty ł co naj m niej dziesięć funtów, j est opalony, j ak gdy by całe ży cie wy legiwał
się pod słońcem Afry ki, nie nosi m ary narki ani krawata, ty lko koszule khaki,
w kolorze oliwek (które tu się zresztą j e) i duży kapelusz z szerokim rondem .
Zupełnie się zm ienił. Tak wy obrażam sobie ptaka, którem u udało się uciec z klatki.
Z j ego dawnego ży cia została ty lko m iłość. Ucałował m nie przy wszy stkich
ludziach, a j a ze wsty du o m ało nie zapadłam się pod ziem ię, ale nikt się za nam i nie
oglądał. Howard, nowy przy j aciel Leona, przy j echał z nim do Durbanu odebrać
m nie ze statku. Niestety Howard m ówi ty lko po angielsku, ale rozum iem go j uż dużo
lepiej niż na początku.
To zadziwiaj ące, j ak szy bko człowiek uczy się nowego j ęzy ka, kiedy wie, że robi
to dla siebie. Gdy by m ty lko uwierzy ła w to nauczy cielom w szkole, kiedy j eszcze
ży czy li m i dobrze! Leon zna j uż angielski tak dobrze, że czasem nawet brakuj e m u
j akiegoś niem ieckiego słowa. Wczoraj na winogrona powiedział grapes, a zam iast
„kawa” m ówi teraz coffee. Mówi, że to się nazy wa „niem iecki refugee”. Refugees to
uciekinierzy. Prawdopodobnie j a też niedługo tak zacznę m ówić. Od ty godnia
m ieszkam bowiem na farm ie w pobliżu Pretorii (przepięknego m iasta z drzewam i
i kwiatam i, j akie u nas nie rosną nawet w palm iarni) i nigdy nie sły szę ani słowa
w swoim oj czy sty m j ęzy ku. Trafiłam do angielskiej rodziny z czworgiem dzieci,
j edno bardziej niesforne od drugiego. Z wy j ątkiem niem owlęcia (trzy m iesiące).
Jestem niańką do dzieci i otrzy m ałam tę posadę ty lko dlatego, że Howard
opowiedział m oj em u chlebodawcy, że m am czworo rodzeństwa i troj e m ały ch
siostrzeńców, który m i m usiałam się opiekować. Leon uważa, że Bóg wy bacza
kłam stwa z konieczności.
Nie m uszę wy kony wać prac fizy czny ch. Nie m ożecie sobie wy obrazić, ile
służby i robotników rolny ch j est na takiej farm ie (wszy scy czarni i tak m ili wobec
m nie, że codziennie na nowo j estem wzruszona). Na m arginesie: rodzina Greenów
zapala w piątek wieczór świece i w soboty nie gotuj e. Dlatego też zaręczy li za m nie.
Inaczej nie m ogłaby m przy j echać do Afry ki Południowej . Państwo Green
zatroszczy li się także o to, by Leon znalazł posadę w Pretorii. Pracuj e teraz na kolei
(w biurze), zarabia całkiem dobrze j ak na refugee, j est bardzo zadowolony i m ówi
czasem , że nie m oże sobie wy obrazić, iż istniej ą m łodzi m ężczy źni, którzy m arzą
o zostaniu pediatram i. Oboj e m am y nadziej ę, że niedługo będziem y m ogli się
pobrać i zam ieszkać razem , ale naj pierw m usim y zaoszczędzić trochę pieniędzy. Ja
nic nie wy daj ę z m oich zarobków. Zresztą j ak? Nie opuszczam przecież farm y. Na
szczęście w środy i niedziele Leon m oże m nie odwiedzać. Wtedy głoduj e razem ze
m ną.
Wielkie szczęście u państwa Greenów m a bowiem j edno „ale”. Jedzą takie m ałe
porcj e, j akich u nas nie podałoby się nawet siedm ioletniem u dziecku, i nawet im nie
przy j dzie do głowy, że nigdy się u nich nie naj adam do sy ta – wczoraj na kolacj ę
by ły dwie cienkie krom ki białego chleba, a m iędzy nim i cienkie plasterki surowego
ogórka (to się tu nazy wa sandwich), i zupa z kostki m ięsnej . A przecież w ogrodzie
rosną naj wspanialsze pom idory, cudowna zielona fasolka i olbrzy m ie m archewki.
Ponieważ nie m am odwagi poprosić o dokładkę, nie znam zresztą tak dobrze
angielskiego, żeby to zrobić, więc czuj ę się przez cały czas j ak Oliver Twist
w sierocińcu. Na szczęście kucharka strasznie m nie polubiła. Waży co naj m niej
dwa cetnary i m a sekretny skarbczy k, skąd gdy nie widzi tego m oj a
chlebodawczy ni, wty ka m i poży wne kąski z serem , grube kukury dziane placki
i owoce tropikalne.
Niestety dom owe zwierzątko m oich podopieczny ch to oswoj ona m angusta
pręgowana z bardzo ostry m i zębam i (Leon znalazł m i tłum aczenie nazwy ), której
się potwornie boj ę. Na razie boj ę się też j eszcze dzieci (m aj ą od trzech do dwunastu
lat). Naj częściej przesiaduj ą na drzewach albo galopuj ą w kółko na koniach i j ak do
tej pory nie dowiedziałam się, dlaczego nie chodzą do szkoły. Wiem teraz, co
znaczy sentencj a, którą wpisała m i do pam iętnika panna Kranichstein, gdy m iałam
dwanaście lat: „Kto płacze przy obcy ch ludziach, ten trwoni swoj e łzy ”. Jakie to się
okazało prorocze! Ale nie m ogę się uskarżać, naprawdę j est m i dobrze i m ówię to
Bogu każdego wieczoru. Tak, m odlę się. O co, łatwo m ożecie zgadnąć. Równie
łatwo dom y ślicie się, kom u zawdzięczam tę nową pobożność. Leon przez całe ży cie
by ł pobożny. Nie ty lko w biedzie.
Niestety, często m arznę, gdy ż w Afry ce Południowej zaczy na się zim a, a j a
żałuj ę każdego pulowera, który podarowałam Claudette, bo m y ślałam , że tu przez
cały czas człowiek się poci. Moj a chlebodawczy ni dała m i żakiet swoj ej
dwunastoletniej córki (za m ały ), a kucharka swój pulower (o wiele za duży ). Ale
i tak całą garderobę i wszy stkie kanapki z ogórkiem zam ieniłaby m na j eden list
z Frankfurtu. Tęsknota j est ty siąc razy gorsza niż głód. Dopiero tu zrozum iałam , ile
Wam zawdzięczam i j ak dobrze by ło m i zawsze u Was. Niedługo znów napiszę
i całuj ę Was wszy stkich z wielką tęsknotą.
Wasza wdzięczna córka, kochaj ąca siostra i wierna ciotka, Alice
By ło tak cicho, a powietrze w salonie stało się tak ciężkie, j akby Stwórca właśnie stwarzał na nowo
świat. Potem pies zaczął ziać i usiłował złapać m uchę. Kłapnął głośno zębam i, ale zdoby cz
wy leciała przez okno. Betsy zakry ła twarz chusteczką, Johann Isidor uderzy ł prawą ręką o stół,
sy gnetem w drewno. Claudette złoży ła list i zaraz go z powrotem rozłoży ła.
– Dlaczego – spy tała dziecinny m głosem , którem u j ej dziadek nigdy nie potrafił się oprzeć –
Alice specj alnie pisze, że ci ludzie zapalaj ą w piątkowy wieczór świece i w soboty nie gotuj ą?
– Chciała nam przekazać, że pracuj e u Ży dów, ale wolała uniknąć tego słowa. Nie
przy puszczłam , że to m ądre dziecko j est takie spry tne – odpowiedziała Clara.
– A m oj a naj starsza córka j ak zawsze uszczy pliwa – rzekła Betsy. – To sprawia, że j esteś taka
urzekaj ąca. Ktoś j ej to doradził. Takie to proste. Czy do tej Afry ki m ożna posy łać paczki? –
zwróciła się do m ęża.
– A czy Ży dom w ogóle wolno j eszcze wy sy łać paczki? Przy puszczam , że pani Zuckerm ann
będzie to wiedziała. Może m ogliby śm y posłać Alice ciepłe rzeczy.
– I coś do j edzenia – gorączkowała się Josepha. – Ty lko pom y ślcie. Ogórki na chleb. Taka
wy chuchana dziewczy na j ak nasza Alice nie m oże się naj eść do sy ta i m usi latać w ubraniach
obcy ch ludzi. Serce m i się kraj e.
– Obawiam się, Josepho, że twoj e serce będzie j eszcze m iało dość inny ch okazj i do kraj ania
się – uprzedził j ą Johann Isidor. – Musim y się wszy scy nauczy ć oszczędzać nasze uczucia.
Nauczy li się. Z każdy m m iesiącem atm osfera stawała się coraz bardziej przy tłaczaj ąca,
a niebo bardziej posępne. Dy skry m inacj ę Ży dów stosowano sy stem aty cznie i z pom y słowością
nieznaj ącą granic. Wzrok, j akim sąsiedzi patrzy li przez ogrodzenie ży dowskich dom ów, by ł nie
ty lko szy derczy i zły, stawał się naprawdę groźny. Sąsiadka z dom u naprzeciwko przy Martin-
Luther-Strasse doniosła, że „kucharka wy lała z kuchennego okna dom u przy alei Rothschildów 9
brudną wodę. O m ały włos – zakończy ła donos ta porządna oby watelka, kobieta w kwiecie wieku,
m atka troj ga dzieci wy chwalana w sąsiedztwie j ako osoba kochaj ąca zwierzęta – nie oblała
bawiący ch się niem ieckich m aluchów”. Urząd do spraw Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego
po „osobisty m przepy taniu podej rzanej Josephy Krause” gotów by ł, „o ile takie przewinienie się
nie powtórzy, odstąpić od doniesienia o przestępstwie w zam ian za wpłatę pięćdziesięciu
reichsm arek. Pieniądze te – pisano – zasilą fundusz Pom ocy Zim owej . Heil Hitler”.
Niedługo potem zakazano zawierania m ałżeństw m iędzy „Ży dam i a oby watelam i krwi
niem ieckiej lub pokrewnej ”. „Ży dowskim hańbicielom rasy ” grożono obozem koncentracy j ny m .
– Ja nawet nie wiem , czy to nas doty czy czy nie – powiedziała Anna.
– W razie wątpliwości na pewno tak – twierdził Hans. – Wierz m i, m am doświadczenie.
Oboj e porzucili m arzenie o ty m , by zalegalizować swą m iłość w urzędzie stanu cy wilnego.
Nie wy dali j ednego westchnienia, rezy gnuj ąc ze ślubu; zaczęli się rozglądać za j akąś właścicielką
m ieszkania, która by wy naj ęła im dwa pokoj e.
– Już ty le razy m usiałem w swoim ży ciu na coś czekać – tłum aczy ł Hans, gdy oboj e zj awili
się w niedzielę na kawę. – Czem u nie m ogliby śm y teraz z Anną spokoj nie poczekać, aż
przeży j em y nazistów? A wtedy nikogo nie będzie obchodziło, kto kogo poślubia i dlaczego.
– A poza ty m – rzekła Anna, wy zy waj ąco j ak j eszcze nigdy – j a sam a j estem nieślubny m
dzieckiem . Dlaczego j ako panna nie m ogę m ieć nieślubnego dziecka?
Właścicielka dom u z dwom a duży m i, usy tuowany m i obok siebie pokoj am i znalazła się
w Offenbach. Nazy wała się Sedlazky, co pozwalało sądzić, że w j ej ży łach pły nęła nie ty lko
czy sta krew Germ anów. Pani Sedlazky m iała obfity biust, równie wielkie serce i uży wała
wiśniowej szm inki. Nie py tała, dlaczego w nocy sły szy naj pierw skrzy pienie desek, a później
uginanie się łóżka. Jej m ąż poległ pod Verdun, sy n został strącony podczas akcj i Legionu Condor
nad Guernicą w Hiszpanii. Ludzi w m undurach pani Sedlazky m iała dość.
Oprócz Dachau otworzono drugi wielki obóz koncentracy j ny – Buchenwald, w bezpośredniej
bliskości m iasta Goethego, Weim aru. Frankfurt nad Menem , do tego czasu dzięki zakładom Adler
znany j ako centrum produkcj i sam ochodów, a przez narodowy ch socj alistów uczy niony centrum
niem ieckiego rzem iosła, przy pom niał sobie o kulturze i nadal organizował festiwal na ry nku przed
ratuszem , chociaż pierwotnie zainicj ował go Alwin Kronacher, którego nazwisko by ło obecnie
zakazane. Zasłużony dy rektor teatru we Frankfurcie został zwolniony w niesławie z racj i swego
„nieary j skiego pochodzenia”.
Z płonący m i pochodniam i i wspaniały m oflagowaniem festiwal roku ty siąc dziewięćset
trzy dziestego siódm ego został zainaugurowany pierwszego lipca tragedią Florian Geyer. Wśród
publiczności siedział siwowłosy, ceniony wy soko autor, zadziwiaj ąco podobny do wielkiego sy na
Frankfurtu, poety Goethego – prawdziwa rozkosz dla oka. Ty lko j ako nieproszony gość pewna
podekscy towana m łoda kobieta, która wm ieszała się m iędzy wolny ch oby wateli m iasta, przez
trzy wieczory przeży wała m om ent kulm inacy j ny spektaklu – gdy czarny ry cerz godził w sam o
serce „niem ieckiej waśni”, a publiczność błogo j ęczała. Mim o letniej pogody m iała na sobie
prosty czarny płaszcz. Wciąż j eszcze wierzy ła, że w nocy czarne, pokutne szaty zapewnią
niewinnie wy klęty m bezpieczeństwo. By ła to Victoria Feuereisen, z dom u Sternberg, niegdy ś
w swoich płom ienny ch m łodzieńczy ch m arzeniach przekonana, że j est urodzoną królową
frankfurckich scen. Łzy, które teraz wy lewała, nie pły nęły z powodu tragedii woj ny chłopskiej ,
rozgry waj ącej się przed history czny m i m uram i frankfurckiego ratusza. W blasku reflektorów
Victoria widziała j edy nie tragedię własnego ży cia. Gdy j ej nadziej e rozwiały się w scenicznej
m gle, a m iłość sczezła, spoj rzała zawsty dzona na ziem ię.
Także Claudette, nam iętna pły waczka, spróbowała ostatni raz pozby ć się upokarzaj ący ch pęt.
W naj gorętszy dzień lata ta harda osóbka wy brała się na stadionową pły walnię – z kostium em
kąpielowy m i ręcznikiem , dwom a kanapkam i i butelką lem oniady w torbie plażowej . Chód m iała
uskrzy dlony, gdy wsiadała do tram waj u. Jej głowa udawała, że nie wie nic o restry kcj ach
obowiązuj ący ch Ży dów i że akurat pannie Sternberg, prześladowanej i wy kluczonej , wolno by ło
ulec m łodzieńczej chęci na to, by cieszy ć się i ży ć dniem dzisiej szy m .
Niestety, j uż w szatni, przebrana w kostium kąpielowy, Claudette spotkała j edną z dawny ch
koleżanek szkolny ch. Od razu przy pom niała sobie j ej im ię, ale nie dała tego po sobie poznać.
Hedwig Meister natom iast, która kilka m iesięcy wcześniej opuściła szkołę ze świadectwem
doj rzałości, wielokrotnie chwalonej w Związku Dziewcząt Niem ieckich za kom petentną
organizacj ę wieczorny ch zbiórek i warsztatów, wolno by ło poinform ować inny ch o swoich
przem y śleniach. Panna Meister, j ako patriotka, nie m usiała doprawdy obchodzić się ostrożnie ze
swą pam ięcią. Jasno, wy raźnie i groźnie loj alne dziewczę wy garnęło więc:
– My ślałam , że Ży dom nie wolno j uż wchodzić na nasz basen. Naty chm iast dowiem się tego
w kierownictwie stadionu.
Blada i zapłakana Claudette wróciła do dom u. Swój kostium zostawiła w szatni, torby
z kanapkam i i lem oniadą zapom niała w tram waj u. By ła tak roztrzęsiona pod wpły wem doznanego
szoku, że nawet nie zam knęła za sobą drzwi m ieszkania, zanim zaczęła szczegółowo opowiadać, co
j ą spotkało. Pierwszy raz w ży ciu zobaczy ła swoj ą m atkę i wuj a Erwina tak wy trącony ch
z równowagi i rozgniewany ch.
– Jeśli naty chm iast nie zrozum iesz, że Ży dzi to j uż nie ludzie, narazisz nas wszy stkich na
niebezpieczeństwo. Co za głupia gęś – krzy czał Erwin. – Może powinnaś zapy tać doktora
Mey erbeera, j ak to j est w niem ieckim więzieniu i j ak długo wy trzy m a tam twój dziadek.
– Zostaw j ą – upom niała go Clara. By ła teraz nadzwy czaj łagodna i sam a przestraszona. – Sądzę,
że ty m razem Claudette zrozum iała.
Na początku sierpnia przy szedł list z Pretorii z j edny m zdj ęciem Leona przed dworcem
i dwom a prom iennej Alice. Na pierwszy m trzy m ała na ręku dziecko swy ch chlebodawców, na
drugim stała z narzeczony m i olbrzy m im psem przed kaktusem wy sokości człowieka. Alice pisała,
że ona i Leon chcą się pobrać we wrześniu – tuż przed Nowy m Rokiem , „zupełnie tak, j ak Wy,
m oi kochani rodzice, by ście sobie tego ży czy li. Z pom ocą tutej szej gm iny ” – uzasadniła
szczęśliwa narzeczona tak niespodziewanie szy bki zwrot ku dobrem u. „Troszczy się ona
wzruszaj ąco o ludzi takich j ak m y ”. Rosz Haszana, początek ży dowskiego roku, zakam uflowała
w liście j ako „dzień dobrego j edzenia”.
– Mogłaby j uż sobie darować te wy siłki – skwitował Erwin. – O nazistach m ożna powiedzieć
wiele rzeczy, ale nie to, że są głupi. Od dawna wiedzą, że listy z zagranicy dostaj ą ty lko Ży dzi.
– Nie kry ty kuj ciągle wszy stkiego, Erwinie. Ciesz się lepiej , że twoj a siostra m oże wziąć ślub.
Nigdy nie wierzy łam , że to się tak dobrze skończy. Pani Zuckerm ann raczej nie nastraj a ludzi
radośnie i opty m isty cznie.
– Nie złość się, m am o, ale j est parę rzeczy, które ucieszy ły by m nie bardziej niż wy m arzony
ślub Alice pod niebem Afry ki.
Na początku j esieni Erwin stracił nadziej ę, że j em u, Clarze i Claudette uda się legalnie
wy em igrować j eszcze w roku ty siąc dziewięćset trzy dziesty m siódm y m . Od trzech m iesięcy
w j ego uciążliwej walce o pozwolenie na wy j azd z Niem iec i wizę wj azdową do Palesty ny nic
nie posuwało się do przodu. Wszy stkie podania pozostawały bez odpowiedzi, Erwinowi ani razu
nie udało się um ówić na spotkanie u polecany ch doradców i w urzędach. Co rusz dochodziły do
niego wieści o towarzy szach niedoli, którzy gdy j uż wreszcie zgrom adzili wszy stkie papiery
em igracy j ne, nie m ogli się dostać na statek. W niektóre dni by ł tak przy bity, że popadał w letarg
i tracił zupełnie z oczu swój cel. W chwilach takiego depresy j nego nastroj u, ze względu na
rodziców i Josephę, którą w przy padku em igracj i zostawiłby przecież sam ą, by ł nawet szczęśliwy,
że j ego wy siłki utknęły w m iej scu, a ży cie zam arło w bezruchu. Po fazie oboj ętności następowało
zwątpienie. W takich chwilach m iał pewność, że prześladowanie Ży dów w Niem czech przy bierze
j eszcze zupełnie inne form y niż doty chczas.
– Nieważne, co się dziej e – powiedział do Clary – ważne, że idzie szy bko.
– Co będzie, to będzie – tłum aczy ł oj cu. – Co ci podadzą, m a by ć zj edzone. To twoj e słowa.
Piątkowy wieczór w zapadaj ący m zm roku by ł wciąż ciepły j ak w lecie i wy pełniony
zapachem lip. Ptaki siedziały j uż wśród gałęzi, róże na rabatach m iały j eszcze ciężkie, j ak latem ,
główki, zakochane pary, który ch nie wy pędzały z raj u żadne tabliczki, siedziały na ławkach
i patrzy ły w chm ury. Oj ciec i sy n zm ierzali do sy nagogi przy parku Friedberger Anlage. Czy
świąty nia by ła dla nich m iej scem , gdzie m ogli zawierzy ć się Bogu, wy błagać j ego pom oc?
To py tanie zakłopotałoby Johanna Isidora, a Erwina zaskoczy ło. Mężczy źni z rodziny
Sternbergów nigdy nie nauczy li się m odlić. Mim o to w m om entach duchowej rozterki
zwy czaj em stała się dla nich chwila refleksj i w dom u boży m . Wokół siebie m ieli znane twarze;
w sy nagodze Ży dzi m ogli j eszcze bez lęku ze sobą rozm awiać. Nikt obcy ich tam nie szpiclował
ani nie podsłuchiwał. Niekiedy dowiady wali się też czegoś nowego – szczegółów, które m usieli
poznać, aby m óc się utrzy m ać w nurcie ży cia.
– Nie wolno ci tak m y śleć – zaprotestował Johann Isidor. – Gdy by Ży dzi zawsze bez protestu
zj adali to, co im podano, j uż by ich nie by ło. Moj żesz też przecież wy ruszy ł w drogę, gdy m usiał.
– Moj żesz m iał też pom oc Boską, oj cze. A i tak nie dotarł do Ziem i Obiecanej . Niby dlaczego
j a m am próbować dalej ?
– Bo j esteś za kogoś odpowiedzialny, m ój sy nu. Claudette właśnie skończy ła dziewiętnaście lat.
Czy nie powinna ży ć pośród ludzi, dla który ch j est człowiekiem ? A Clara? Tutaj j est zupełnie
bezbronna. Przy puszczalnie wy szłaby za m ąż, gdy by ś ty nie przesłaniał j ej inny ch m ężczy zn.
Przez całe ży cie.
– Moj e ży cie też nie potoczy ło się inaczej .
– Nie rezy gnuj przed czasem , Erwinie. Nie porzucaj nadziei, zanim ci j ej nie odbiorą.
Dwa ty godnie później fakty cznie wy darzy ło się coś niepoj ętego. Kalendarz pokazy wał
czwartek, dziewiętnastego sierpnia, zegar w salonie wy bił dwunastą. Betsy zaniosła Victorii
uży wane dziecięce ubranka po wnukach swej przy j aciółki i j eszcze nie wróciła do dom u. Josepha
poszukiwała świeżej wątróbki cielęcej na Berger Strasse. Johann Isidor om awiał akurat
z Erwinem lekturę porannej prasy.
– Niem cy znów kupuj ą więcej – zacy tował arty kuł z „General-Anzeiger”. – Obroty handlu
detalicznego w Rzeszy wzrosły w pierwszy m półroczu o dziesięć procent.
Złoży ł gazetę i westchnął.
– Zapom nieli wy m ienić pasam onika Sternberga – powiedział. – Ten sprzedaj e naj wy żej m etr
aksam itu dziennie i każdego ranka czeka na wiadom ość, że w nocy ktoś m u wy bił szy by.
– To nie m a j uż żadnego sensu, oj cze. Zostaw to, zanim cię do tego zm uszą. Ja by m nie m ógł
znieść patrzenia na to, j ak czcigodny chciwiec Pius Ehrlich znów wy m ienia szy ld.
– Nie m usim y przecież na to patrzeć. Wy szedł m i j akoś naprzeciw. Dalibóg, nie ty lko raz.
Dokładnie po ty m wy znaniu zupełnej rezy gnacj i – Erwin pam iętał to j eszcze dziesiątki lat
późnej – na gwałt zadzwonił do drzwi listonosz. Frankfurckie biuro Ży dowskiego Towarzy stwa
Pom ocy w Niem czech wzy wało Erwina listem polecony m , by „osobiście i niezwłocznie stawił
się z kom pletem wy m agany ch dokum entów w punkcie dla em igruj ący ch”.
– Ja przecież w ogóle nie nawiązy wałem kontaktu z Towarzy stwem Pom ocy – wy m ruczał
Erwin. – To będzie znowu kolej ne piram idalne nieporozum ienie. Zakładam się z tobą o butelkę
koniaku. Jak długo właściwie m ożna wy trzy m ać to, że nadziej a ciągle wodzi cię za nos?
– Aż do śm ierci – odparł Johann Isidor.
Dwa ty godnie po przegrany m zakładzie Erwin trzy m ał w ręku trzy pozwolenia na wy j azd
z Niem iec i trzy certy fikaty wj azdu na teren m andatu bry ty j skiego Palesty ny. Co się wy darzy ło,
j aka dobra wróżka wspom ogła trój kę z czwartego piętra dom u przy alei Rothschildów 9, albo
dlaczego akurat m odlitwy człowieka wątpiącego przez całe ży cie m iały m oc, by usposobić
przy chy lnie niem ieckie urzędy i bry ty j skie władze, tego się nigdy nie dowiedziano. Wszy scy
zachodzili w głowę, dlaczego ludziom w wieku trzy dziestu siedm iu lat wolno by ło wj echać do
kraj u, gdzie m ile widziani by li ty lko m łodzi, i to głównie robotnicy rolni i przem y słowi oraz
rzem ieślnicy.
Erwin by ł tak podniecony, że w drodze do dom u m usiał zwy m iotować w publiczny m parku,
pod kasztanem będący m własnością m iasta, wy buchnął płaczem i spontanicznie odm ówił
m odlitwę – w swoim pom ieszaniu wy brał akurat błogosławieństwo nad winem . Potrzebował
trzech dni, a po każdy m posiłku żołądkówki i herbatki z rum ianku, zanim zdradził siostrze, co leżało
w j ego aktówce. Chociaż oboj e uważali zgodnie, że czas nagli, m inęły dwa ty godnie, zanim
porozm awiali z rodzicam i i Claudette.
Betsy z wy piekam i na twarzy i skrzy żowany m i na piersiach rękam i zapewniała, że j est taka
szczęśliwa, j ak j eszcze nigdy w ży ciu; za to w nocy płacz doprowadzał j ą do duchowej m artwoty,
która by ła j eszcze potężniej sza niż ból, który po wy j eździe Alice uczy nił ogrom ną wy rwę w j ej
sercu. Johann Isidor przez kwadrans nie m ógł wy m ówić słowa. Potem zapewnił sy na z dum ą
licuj ącą z j ego poczuciem odpowiedzialności i darem przewidy wania, że ze sprzedaży dom u przy
Glauburgstrasse pozostało dość pieniędzy, by pokry ć wszy stkie koszta.
– Wraz z podróżą statkiem – podkreślił.
Josepha krzy knęła tak głośno: „Mój chłopiec!”, że w dwóch m ieszkaniach naprzeciwko gwałtownie
otworzy ły się okna. Powtarzała to cały m i dniam i, a m im o to nie m ogła poj ąć, co ży cie j ej
odbiera. Jedy nie Claudette zareagowała inaczej , niż wszy scy się spodziewali. Gdy się
dowiedziała, że j ej los j est postanowiony, zam knęła się ze swoim psem w pokoj u, j ak w dawny ch
czasach przekory i doj rzewania. Przez dwie godziny by ło tam tak cicho, że j ej wzburzona m atka
i głęboko zaniepokoj ony Erwin zgodnie uznali, że m aj ą obowiązek sforsować drzwi.
Ale po upły wie stu dwudziestu groźny ch m inut Claudette powróciła do salonu, j akby ten dzień
ostateczny ch decy zj i nie różnił się od inny ch. Do powiewnej letniej spódnicy, na której kwitły
m aki i fruwały m oty le, włoży ła białą bluzkę bez kołnierzy ka, wy glądaj ącą j ak szata anielska.
Oczy Claudette nie by ły czerwone od płaczu, ręce j ej nie drżały, a głos brzm iał pewnie. Przez
j edną chwilę, trwaj ącą nieskończenie długo, w której nawet j ej opanowana, racj onalna m atka nie
wsty dziła się swoich uczuć, Claudette wy glądała j ak wróżka z orszaku Ty tanii, którą odgry wała
j ako dwunastolatka w szkolny m przedstawieniu Snu nocy letniej Szekspira. Pochy liła się do swego
psa i pieściła j ego głowę.
– Rozm awiałam – oświadczy ła – ze Snipperem , a on powiedział, żeby m się nie m artwiła.
Będzie m u dobrze z Josephą i dziadkam i.
To by ł ostatni raz, gdy Claudette, m ała Circe, um knęła do krainy swego dzieciństwa. Później
j ej oczy nigdy więcej nie by ły tak przej rzy ste, włosy nie bły szczały j uż tak, j akby całowało j e
w nocy światło księży ca, także j ej uśm iech nie by ł j uż tak dziecięco ufny i spontaniczny.
Claudette, dorastaj ąca bez oj ca, ale grzej ąca się w m iłości rodziny, dla której ta m iłość by ła
nakazem i pokarm em , siedziała na parapecie i wy m achiwała nogam i. Jeszcze m ogła patrzeć na
ten raj , z którego j ą wy gnano. Ale j uż wy m y kała się z kokonu, który chroni dzieci i wm awia im ,
że bezpieczeństwo i szczęście będą trwały wiecznie.
– A j ak – spy tała m łoda kobieta, która właśnie zerwała j abłko swego losu z drzewa poznania – się
w ogóle j edzie do tej Palesty ny ?
– Dzieci Izraela – odpowiedział Erwin – dokonały tego na piechotę, chociaż po przy by ciu by ły
w dość kiepskim hum orze i narzekały, że z nieba ciągle ty lko spadała m anna, a nigdy świeże
bułeczki. A m y poj edziem y pociągiem do Genui, a stam tąd statkiem do Ziem i Obiecanej .
I liczy m y na to, że dzięki tobie w drodze będziem y w lepszy m nastroj u i będziem y pokładać
w Bogu więcej ufności niż nasi przodkowie.
Wszy scy troj e powinni się w ty m m iej scu roześm iać, gdy ż dzieci w dom u Sternbergów
wcześnie uczy ły się posługiwać wisielczy m hum orem i autoironią dla otuchy i psy chicznej
obrony. Ale ty lko pies okazy wał radość. Niezniszczalny Snipper stanął na ty lny ch łapach,
rozdziawił paszczę j ak lew, pokazał zęby i j ęzor i ziej ąc, złapał ciasteczko, które rzuciła m u Clara.
– Jestem z ciebie dum na, Claudette – powiedziała.
– Wszy scy będziem y j eszcze raz świętować wspólnie szabas – postanowiła Betsy, gdy
ustalono, że statek m a odpły nąć z Genui j edenastego listopada. Bilety na kolej zarezerwowano na
dziewiątego listopada, na piątego owego sm utnego m iesiąca pani dom u zam ówiła m ięso
rosołowe, szczupaka i dwie kury. Tego dnia w Berlinie Führer i kanclerz Rzeszy Adolf Hitler
przedstawił swoj e plany na przy szłość. Wskazał na konieczność „powiększenia przestrzeni
ży ciowej dla narodu niem ieckiego” i zapowiedział aneksj ę Austrii i Czechosłowacj i. Erwin i Clara
by li w ty m m om encie tak zaabsorbowani swoj ą przy szłością, że nie m ieli j uż głowy do wy darzeń
w oj czy źnie. Nocam i, gdy oboj e nie spali, siedzieli przy oknie i py tali się nawzaj em , co ich
spotkało i dlaczego. Od czasu do czasu patrzy li na j akąś gwiazdę i przem y śliwali, czy świeci też na
niebie nad Palesty ną. A potem m arzy li o nowy m początku, o figach i dakty lach, i o spokoj u
ducha.
– Jeszcze nigdy nie j adłam świeży ch fig – powiedziała Clara.
– A j a j eszcze nigdy nie osiągnąłem spokoj u ducha – stwierdził Erwin.
Piątego listopada w drodze z Offenbach do Frankfurtu, którą odby wali na rowerze, gdy ż czuli
się swobodnie ty lko wtedy, gdy by li sam i, Hans Dietz powiedział do Anny :
– Tutaj z każdego kąta śm ierdzi woj ną. Nawet nie wiesz, j ak zazdroszczę Erwinowi.
– Podziwiam go – odrzekła Anna. – Zawsze m iał odwagę.
– Em igracj a to j uż nie j est sprawa odwagi, Anno. – Już dawno przy stole Sternbergów ty lu
członków rodziny nie zasiadało do wspólnego posiłku. By ła Victoria, j uż nie pełna nadziei
buntowniczka sięgaj ąca do gwiazd, ale wciąż j eszcze piękna i elegancka kobieta, z dziećm i. Jej
teściowa siedziała obok pana dom u. Stara pani Feuereisen od czasu wy j azdu sy na i wobec uporu
Victorii, która ciągle odm awiała dołączenia do niego z oboj giem dzieci, bardzo się postarzała
i zrobiła uderzaj ąco krucha. Hans po raz pierwszy brał udział w wieczerzy szabasowej . Z lewego
boku m iał m ałego Sala, a na głowie bordową aksam itną czapeczkę ze złotą bordiurą, która od
czterdziestu lat leżała w szafce w sieni dla niespodziewany ch gości.
– Hans, człowieku, m ożna by pom y śleć, że od zawsze m odliłeś się z nam i wieczorem –
powiedział Erwin. – Szkoda, że nie wy brałeś sobie lepszej okazj i, żeby doświadczy ć rodzinnego
ciepła i skosztować ry bny ch pulpetów naszej m atki.
– Nigdy sobie w ży ciu niczego nie wy bierałem . Zawsze robili to za m nie inni.
– Co to znaczy ? – spy tała Fanny.
– To by ł ty lko żart – wy tłum aczy ła j ej Anna.
– Ale j a nie m ogę się śm iać, j ak go nie zrozum iałam – napom niała kry ty czna osóbka.
Zupa znów by ła równie intensy wna i sm aczna j ak dawniej , pulpety ze szczupaka tak zgrabnie
ulepione i puszy ste j ak w czasach, gdy ary stokraty czna panna na szwaj carskiej pensj i m ogła
j eszcze wm awiać swoim uczennicom , że szczęście m ałżeńskie zależy od zręczności w kuchni
i dobrze wy ćwiczonego j ęzy ka. Potem podano kurze udka o biały m j ak obłoczki m ięsie i piersi bez
skóry, a dla dzieci przy gotowano skrzy dełka z plasterkam i m archewki, w który ch wy cięte by ły
oczy i usta, ułożone z bukiecikam i natki pietruszki w puszy sty m żółty m sosie.
– Otto dom agał się skrzy dełek, j eszcze kiedy by ł w szóstej gim nazj alnej – przy pom niała Betsy.
– A j a prawdopodobnie zostawałem z niczy m – spróbował zażartować Erwin.
– Nie, j a – sprostowała Clara.
– Nie wierzę – zaprotestowała Fanny.
Mały Salo, zby t chudy, zawsze blady i znany w rodzinie j ako niej adek, zażądał dokładki; po
drugim kawałku kurzej piersi wy lizał talerz do czy sta. Za to Josepha płakała w kuchni. Erwin zj adł
ty lko parę ły żek zupy, j ednego j edy nego pulpeta ze szczupaka i prawie nie tknął głównego dania.
– Nic dziwnego, że m ój chłopiec stracił apety t – narzekała kucharka. – Akurat podczas
ostatniego szabasu nie m oże nic j eść. Nigdy tego nie wy baczę ty m przeklęty m nazistom .
Chociaż Josepha trzy m ała w rękach dużą salaterkę z Lim oges, a do tego cennego serwisu j uż
od lat nie m ożna by ło dokupić żadnej sztuki, Betsy przy garnęła j ą do siebie.
– Nie m ożem y j eszcze bardziej utrudniać m u sy tuacj i – napom inała. – Musim y się
zachowy wać tak, j akby śm y wciąż j eszcze wierzy li, że wszy stko będzie dobrze. Ludzie, którzy
opuszczaj ą swoj ą oj czy znę, potrzebuj ą bezpieczeństwa. Czegoś, czego się m ogą uchwy cić.
Naj lepiej , j ak podam y teraz deser. Pani deser zawsze koił dziecięce rany, Josepho.
Krem cy try nowy z drobno startą czekoladą i podłużny m i biszkopcikam i, podany w pucharkach
do szam pana z j asnozielonego szkła, z wiśniam i z kom potu z własnego drzewa, zdziałał cuda j ak za
dawny ch lat. Salo, który dopiero co płakał z powodu m atczy nego zakazu, by nie odchodził od stołu
bez pozwolenia, spy tał z pretensj ą:
– Dlaczego szabas nie j est zawsze?
– Głupek! – obwieściła j ego siostra. Nie by ła j eszcze na ty le duża, by zachwy cać się
czteroletnim filozofem j ak j ej obie babcie. Sześcioletnie doświadczenie ży ciowe pozwalało j ej
j uż j ednak przeczuwać, j ak to j est ze sprawam i ostateczny m i.
– Czy j a j uż nigdy nie zobaczę wuj ka Erwina i cioci Clary ? I Claudette? Czy wy j echać to j est
tak j ak um rzeć?
– Ciii – powiedziała j ej m atka. – Co też ci zawsze przy chodzi do głowy ? Ręce opadaj ą.
– Nie uciszaj j ej – upom niał Johann Isidor swą naj trudniej szą córkę. – Mądry m ludziom nie
zabrania się m ówić. A m ały m dzieciom ty m bardziej .
Po kawie zrobiło się cicho. Fanny i Salo, zwy kle przy każdej okazj i rozbry kani i hałaśliwi, spali
w wy sokim fotelu z zielonej skóry, przy tuleni do siebie j ak para zakochany ch wierzący ch we
własne sny. Obcy pom y śleliby pewnie, że dzieci gorączkuj ą, ale m ali Feuereisenowie wy lizali
j edy nie kieliszki po likierze i teraz ogarnął ich zwy kły świąteczny rausz.
Nikt z dorosły ch nie m iał odwagi powiedzieć tego, co czuł. W pewnej chwili, gdy rodzice
i starsza pani Feuereisen wy glądali, j akby m ieli uciec w krótką drzem kę, która na parę chwil
potrafi ukoić cierpienie, j akie przy nosi świat, Clara wstała. Obj ęła naj pierw Victorię, a potem
Annę. W ty m m om encie prawdy i wy znań Clara czuła się związana ze swoim i siostram i tak
m ocno j ak nigdy przedtem .
– Zrób to, co m y – szepnęła do Victorii – ze względu na dzieci.
– Zobaczy m y się kiedy ś znowu – pocieszy ła Annę. – Musim y w to wierzy ć
Rada rodziny, składaj ąca się z Johanna Isidora, Betsy i Josephy, by ła zgodna: rozespane dzieci,
Victoria, a j uż zwłaszcza j ej teściowa, która wieczorem poty kała się o naj m niej szy kam ień,
powinny przenocować przy alei Rothschildów. Pokój Alice wciąż j eszcze by ł taki j ak wtedy, kiedy
go opuszczała: łóżko posłane, kanapa zaopatrzona w poduszki i pluszową m ałpkę oraz dosy ć koców,
żeby Fanny i Salo m ogli spać na podłodze. Anna i Hans m ieli przenocować na czwarty m piętrze
u Clary.
– Noce we Frankfurcie nie nadaj ą się j uż na przej ażdżki rowerowe – uznał Erwin.
Nikt się nie spodziewał, że on, który na cały wieczór wy cofał się w swe przy gnębienie i lęk
przed przy szłością, na koniec wstanie i zastuka ły żeczką do kawy o kieliszek.
– Nie, nie będzie to wy tworna przem owa dla dam – zastrzegał – ani wezwanie do zbiórki
pieniędzy na wy prawę krzy żową do Ziem i Obiecanej . Będzie to ty lko pewna prośba, ale
naprawdę niebagatelna. Żadne z nas nie chciałoby, żeby ktoś z obecny ch tu odprowadzał nas na
dworzec. Sam otność w chwili, gdy serce pęka, pozwala ży ć dalej . A pożegnanie we łzach
oznacza, że do śm ierci człowiek nie pozbędzie się bólu.
– Tak sam o m y ślał Otto, ty lko nie um iał tego wy razić tak elegancko j ak ty. On absolutnie chciał
iść sam na woj nę.
– I pozwoliłeś m u, oj cze?
– Naturalnie – odpowiedział Johann Isidor. Niewiele brakowało, a j eszcze by się uśm iechnął.
Kłam stwa z konieczności i z m iłości nigdy nie obciążały j ego sum ienia. Unikał ty lko spoglądania
na Betsy.
Pociąg m iał odj echać o szóstej rano. Stał na torach, a lokom oty wa buchała parą, gdy Erwin,
Clara i Claudette biegli za bagażowy m . Starali się wy glądać j ak całkiem zwy czaj ni podróżni,
który ch w listopadowy ch m głach ciągnie do słonecznej Italii – a nie j ak zdenerwowani
em igranci, na który ch czeka obczy zna. Posłuchali rady doświadczony ch ludzi, by nie brać
drogich kufrów, a ty lko poręczne nieduże walizki, po który ch widać by ło ich wiek i sfaty gowanie.
Sy tuacj a w Niem czech rozwij ała się bowiem pod koniec roku ty siąc dziewięćset trzy dziestego
siódm ego w takim kierunku, że grupka płaczący ch osób skupiony ch wokół j akiegoś podróżnego
wzbudzała uwagę. Gdy Clara wsiadała do wagonu, widziała m ężczy zn w czarny ch płaszczach
i kapeluszach, przed który m i ich ostrzegano. Mówiło się, że Gestapo kontroluj e wszy stkie pociągi
j adące za granicę.
Erwin sły szał j eszcze zupełnie inne historie, o starcach, który ch wy ciągano z wagonu,
oskarżaj ąc ich o szm ugiel, o m ałżonkach, który ch rozdzielano i którzy po kilku ty godniach pisali
kartki z Buchenwaldu. Tą wiedzą z nikim się nie dzielił. Kiwnął Clarze głową.
– We Włoszech będzie po wszy stkim .
– W Kufstein – sapnęła Clara. – Naj pierw Austria. My ślę, że j uż naj wy ższy czas, żeby ś
nauczy ł się orientować w świecie.
– To nie udało się nawet Bogu. Inaczej nie siedzieliby śm y tutaj .
– Co to znaczy, że będzie po wszy stkim ? – dopy ty wała się Claudette. – Po bólu?
Siedzieli w pociągu stoj ący m na dworcu i m ieli nadziej ę, że będą sam i w przedziale. Róże
w koszy ku kwiaciarki odurzały swy m pięknem , ale j ednocześnie sprawiały, że serce zam ierało.
– Nigdy nie j echałam pociągiem dalej niż do Baden-Baden – przy pom niało się Clarze.
– A j a do Berlina – westchnął Erwin – ale to by ło w inny m ży ciu.
– A j a doj echałam ty lko do Bad Vilbel – powiedziała Claudette. Z całej siły pociągnęła za
skórzaną pętlę i opuściła okno przedziału. Wpły waj ące z zewnątrz powietrze by ło zim ne
i wilgotne. Mim o to wzięła głęboki wdech. Przez m gnienie oka rozkoszowała się swobodą
i widokiem dziecka w biały ch getrach, z kobaltowoniebieskim balonikiem w ręce.
Claudette wy chy liła się daleko z okna, plecy i kark by ły szty wne i zim ne. Wtem poczuła, że
oczy zaczęły j ą piec, a serce waliło j ak m łotem . Każdy oddech sprawiał j ej wy siłek. Z trudem
ty lko udało j ej się odwrócić. Wpatry wała się w ciem ność przedziału, otworzy ła usta i zaraz
zam knęła j e z powrotem , ale nie by ła w stanie powiedzieć, co zobaczy ła.
– Claudette, co się stało? Tak dziwnie wy glądasz. Nie m ożesz tego tak przeży wać. To dopiero
początek.
– Dziadek – wy j ąkała dziewczy na – j ednak przy szedł.
Johann Isidor, z gołą głową i w za cienkim płaszczu, w swoich lekkich letnich butach, przed
wy j ściem z dom u nie tracił czasu na szukanie kapelusza i zim owy ch rzeczy. Mim o to nie by ł
chy ba zdy szany, a j uż na pewno nie wy glądał j ak ktoś, kto się wsty dzi, że nie dotrzy m ał słowa.
Stał wy prostowany na peronie, pewnie, j akby m iał przed sobą więcej lat ży cia, niż m oże
policzy ć. Jedną ręką doty kał ściany wagonu.
– Dziadzia-m iś – wy szeptała Claudette. – Tak o ty m m arzy łam .
– Moj a ukochana wnuczka – powiedział Johann Isidor. – Tak, j esteś nią i nią pozostaniesz. Ty lko
nie m ów tego Fanny. A j uż zwłaszcza j ej zazdrosnej m atce.
– Nie m ogę j ej j uż przecież niczego powiedzieć.
– Zuchwały dzieciak. Nie czepiaj się słów.
Stali przy sunięci ciasno do okna i grzali się swoim widokiem . Ich twarze by ły ostre i poszarzałe,
wy krzy wione takim sm utkiem , j akiego żadne z nich j eszcze nigdy nie przeży ło, ale oczy, w które
patrzy ł Johann Isidor, ciągle j eszcze by ły oczam i dziecka.
– Musiałem – powiedział – po prostu nie m ogłem inaczej . Z Ottonem by ło dokładnie tak sam o,
ale m y ślę, że się ucieszy ł, kiedy przy szedłem na Dworzec Wschodni. Wy glądał na takiego
zagubionego. Jakby go ktoś zapom niał.
– Ja też się cieszę, oj cze – powiedział Erwin. – Chciałby m teraz powiedzieć coś m ądrego, coś,
co by ś zapam iętał na całe ży cie, ale kiedy się wy j eżdża z oj czy zny, człowiekowi nic nie
przy chodzi do głowy.
– Nie wy j eżdżasz z oj czy zny, sy nu. Zostawiasz za sobą piekło.
Johann Isidor Sternberg, oj ciec, którem u j ego niem iecka oj czy zna wy ry wała drugiego sy na,
długo j eszcze patrzy ł w ślad za oddalaj ący m się pociągiem . Wątpił, czy Erwin usły szał j eszcze,
co do niego właśnie krzy knął. Dopiero w chwili gdy uczy nił ruch, by poprawić na głowie
kapelusz, i przy pom niał sobie, że zostawił go na półce w przedpokoj u, poczuł, że po policzku
spły nęła m u łza.
Ponieważ obawiał się m iej sca, do którego m usiał wrócić – opustoszałego m ieszkania z dwom a
płaczący m i kobietam i – postanowił tę długą drogę do dom u przej ść pieszo. Przy wózku
z niebieskim i balonam i, z który ch j eden kwadrans wcześniej wy czarował odrobinę radości
w obolały m sercu Claudette, kupił bułkę z pasztetówką. Tłustej wędliny zabronił m u zarówno
doktor Mey erbeer, j ak i Betsy. Potem kupił gazetę, a wreszcie torebkę ciasteczek m igdałowy ch,
które Josepha tak lubiła, a nigdy ich nie piekła, gdy ż Erwin nie lubił orzechów. Na szerokim
kam ienny m filarze przed dom em , który j uż wkrótce przestanie należeć do niego, ktoś nabazgrał
„Ży dzi do Dachau!”. Czarna farba by ła j eszcze wilgotna. Johann Isidor nawet się nie wzdry gnął.
Ucieszy ła go m y śl, że dla Claudette skończy ł się czas strachu i wsty du.
Na pierwszy m piętrze uj adał pies. Trwało chwilę, zanim Johann Isidor uzm y słowił sobie, że to
szczekał szczęśliwy, niepodej rzewaj ący niczego Snipper o ufny ch oczach.
– Zeszliśm y na psy – powiedział do Betsy.
Betsy by ła akurat w trakcie czegoś, co od czterdziestu lat robiła zawsze w połowie listopada –
porządkowała letnią garderobę. Josepha poszła na stry ch z cienkim i żakietam i, lekkim i sandałkam i
i j edwabny m i sukienkam i.
Ręce Johanna Isidora zrobiły się m okre. Czuł krople potu na czole i krzy knął przeraźliwie:
„Nie!”. Dokładnie w ty m m om encie zobaczy ł j asną m ary narkę z dwom a głębokim i kieszeniam i,
którą nosił podczas spacerów z Mey erbeerem .
– Zostaw j ą – powiedział – skoro j uż tu j estem , to sam m ogę przecież opróżnić kieszenie. – Pot
na j ego czole stał się lodowaty. Obrazy bezlitośnie nacierały na niego, wpy chały się nawzaj em
w studnię bez dna. Naj pierw zawy ł wiatr, a potem rozszalała się burza.
– Truciznę – wy j aśniła Betsy – całe wieki tem u wy j ęłam z m ary narki. Poczciwy Mey erbeer
robi się coraz bardziej roztrzepany. Wy gadał się.
– A co m am y zrobić, kiedy w końcu do czegoś doj dzie? Ciosy padaj ą coraz bliżej .
– Przełoży ć tem at na później – rzekła Betsy – kiedy będziem y m ogli pom y śleć j uż ty lko
o sobie. Zapom niałeś, że są tu j eszcze Victoria z dziećm i, że Anna m usi zostać, a Josepha nie m a
nikogo oprócz nas.
Betsy poczuła się zakłopotana, gdy m ąż j ą obj ął. Oboj e nie by li przy zwy czaj eni do takich
czułości. A j ednak ta chwila, gdy ich ciała i usta się spotkały, ogrzała ich. Poczuli nawet naglącą
potrzebę m ówienia o swej m iłości, ale to słowo gdzieś im um knęło. Johann Isidor pierwszy
wy grał walkę z krnąbrny m j ęzy kiem .
– Twój m ąż j est wielkim niedołęgą – rzekł cicho.
– Nie, głupcem – sprostowała Betsy.
Dokładnie to sam o powiedziała j uż raz dwadzieścia lat wcześniej .
P R Z Y P I S Y
W przekładzie Andrzej a Lam a.
Chupa – baldachim z białego j edwabiu, pod który m w trady cj i ży dowskiej odby wa się
cerem onia zaślubin.
Meszuge (j id.) – osoba szalona, ekscentry czna.
Brit (hebr.) – w j udaizm ie przy m ierze m iędzy Bogiem a ludzkością, którego znakiem j est
obrzezanie, tutaj : cerem onia obrzezania (przy p. red.).
Pim pf – naj m łodsi chłopcy w hitlerowskiej organizacj i m łodzieżowej .
Wandervögel (pol. Wędrowne Ptaki) – ruch m łodzieżowy powstały w Niem czech pod koniec
XIX wieku. Jego członkowie pragnęli uwolnienia się od m oralności m ieszczańskiej i zwracali się
ku przy rodzie i m itologii germ ańskiej .
Filem on i Baucis – w m itologii greckiej uosobienie m iłości m ałżeńskiej , para biedny ch, lecz
szlachetny ch ludzi, którzy ugościli Zeusa i Herm esa.
Postillon d’amour (fr.) – posłaniec m iłości.
Nawiązanie do kontrowersy j nego związku z dwukrotnie rozwiedzioną Wallis Sim pson, którą
Edward VIII, po zrzeczeniu się tronu, ostatecznie poślubił.
Jadwiga Courths-Mahlerowa, właśc. Hedwig Courths-Mahler (1867–1950) – pisarka
niem iecka, znana przede wszy stkim j ako autorka naiwny ch rom ansów.