Sławomir Koper
AFERY I
SKANDALE
DRUGIEJ RZECZYP0SP0LITEJ
Spis treści
Od autora.................................... 7
Rozdział 1: Zamiast wstępu ....... 9
Wyjście z mroku .................... 11
Różne rzeczywistości ............ 12
Kościół katolicki i jego rola .. 15
Kobiety, moda i fryzury ......... 18
W kręgu mass mediów .......... 20
Nie tylko Warszawa ............... 25
Nie tylko artyści ................... 28
Rozdział 2: Zbrodnia w Zachęcie.. 33
Warszawa, 16 grudnia
1922 roku .......................... 35
Gabriel Narutowicz ............... 38
W służbie dla kraju ................ 41
Warszawa, 9 grudnia
1922 roku .......................... 44
Polskie piekło ....................... 47
Eligiusz Niewiadomski .......... 54
Proces zamachowca ............... 58
Cytadela, 31 stycznia
1923 roku ......................... 62
Rozdział 3: Zaginięcie generała
Zagórskiego ................................ 65
Więzień Marszałka ................ 67
Lojalny oficer Habsburgów ... 69
Afera Francopolu ................... 75
Bomby na Warszawę ............ 77
Antokol ................................... 83
Generał Zagórski zaginął ....... 85
Wieniawa i jego samochody ... 91
Opozycja parlamentarna w spra
wie zaginięcia generała .......... 95
Plotki, plotki, plotki .............. 99
Pytania bez odpowiedzi ......... 102
Rozdział 4: Kampanie
Boya-Żeleńskiego ......................107
Brązownicy ........................... 109
Dziewice konsystorskie ......... 116
Piekło kobiet ......................... 124
Nasi okupanci ....................... 129
Beniaminek ........................... 132
Rozdział 5: Brześć .................... 139
9 września 1930 roku ........... 141
Wojna z parlamentem ............ 143
Bandyci w mundurach ........... 147
BBWR ................................... 151
Policja na Wiejskiej ............... 152
Afera Czechowicza ............... 155
Centrolew ............................. 159
Kostia-Wieszatiel .................. 164
Pułkownik Kostek-Biernacki
w akcji ............................... 167
Proces brzeski ........................ 172
Cień Brześcia ........................ 177
6
Spis treści
Rozdział 6: Sprawa Gorgonowej ..181
Tragedia w Łączkach ............. 183
Piękność z Dalmacji .............. 186
Ona, on i jego dzieci .............. 188
Feralny wieczór ..................... 191
Lwowski proces ..................... 193
Apelacja ................................. 202
Tajemnica ogrodnika ............. 207
Córki Rity Gorgonowej ........ 209
Rozdział 7: Afera żyrardowska .... 213
Zabójstwo na Mazowieckiej ...215
Miasto pana de Girard ........... 216
Francuzi w Żyrardowie ........ 218
Pan dyrektor w akcji ............. 220
Juliusz Blachowski ................ 224
Francuski łącznik ................... 227
Parszywa umowa .................. 228
Koniec afery ......................... 230
Rozdział 8: Małżeństwo
prezydenta................................... 233
Pani prezydentowa Michalina
Mościcka ........................... 235
Maria Dobrzańska-Nagórna ...243
Wielka miłość prezydenta ..... 247
Ostatnie lata ........................... 252
Rozdział 9: Zamach na Pierackiego
i Bereza Kartuska ....................... 257
Śmierć na Foksal ................... 259
Narada u Marszałka ............... 260
Miejsce odosobnienia
w Berezie Kartuskiej ......... 265
Śledztwo w sprawie
zabójstwa .......................... 269
Proces zamachowców ............ 274
Endecy jadą do Berezy .......... 279
Obóz koncentracyjny? ............282
Zwykły dzień w Berezie
Kartuskiej .......................... 286
Kontrowersje .........................289
Ważny instrument polityki
wewnętrznej ..................... 298
Rozdział 10: Ostatni zajazd
na Litwie .................................... 303
Generał Dąb-Biernacki
w akcji ............................... 305
Osoby dramatu ...................... 307
Kabotyn i obwarzanek............ 311
Ustawa o ochronie Imienia
Józefa Piłsudskiego ........... 314
Dziennikarze przed sądem ..... 316
Melchior Zwycięzca .............. 320
Rozdział 11: Samobójstwo
premiera .................................... 325
Samotny strzał ....................... 327
Bojownik ............................... 329
Najwierniejszy współpracownik
Komendanta ...................... 332
W odrodzonej Polsce ............. 334
Najuczciwszy człowiek
w kraju ............................. 339
Wojny diadochów .................. 342
Ostatnia walka ....................... 347
Zakończenie ............................... 353
Bibliografia ............................... 355
Od autora
Każdy ustrój, każdy kraj i każda epoka miały swoje afery i skan-
dale. Druga Rzeczpospolita nie była wyjątkiem, dwudziestolecie
międzywojenne dostarczyło wielu dowodów potwierdzających
tę teorię, faktów stawiających pod wątpliwość uczciwość polity-
ków, czystość obyczajów parlamentarnych czy standardów życia
publicznego. I tak jak w każdej epoce, nie zabrakło ludzi dążą-
cych do zdobycia majątku czy władzy za wszelką cenę, zdolnych
do zbrodni czy oszustw na gigantyczną skalę. A także głośnych
przestępstw kryminalnych, którymi emocjonowali się mieszkań-
cy naszego kraju.
Książka niniejsza jest krótkim przeglądem czy też świadec-
twem ciemnych kart z dziejów Drugiej Rzeczypospolitej. Czytel-
nicy znajdą w niej skandale polityczne, afery gospodarcze i oby-
czajowe, głośne procesy sądowe. Niestety, z różnych powodów
nie mogłem poruszyć niektórych tematów. I nie zawsze zawinił
tutaj brak źródeł, albowiem okres międzywojenny jest pod tym
względem doskonale zaopatrzony. Czasami nie zdecydowałem się
na przedstawienie sprawy, uważając, że ktoś zrobił już to w spo-
sób wystarczający (np. Andrzej Garlicki ukazał problem nume-
rus clausus - antysemityzmu na polskich uczelniach), w innych
przypadkach sam wcześniej poruszałem pewne tematy. Dlatego
czytelnicy nie znajdą na łamach tej książki sprawy śmierci Euge-
8
Od autora
nii Lewickiej (samobójstwo, morderstwo?) i prób wyjaśnienia, co
właściwie łączyło piękną lekarkę z Józefem Piłsudskim. O tych
wydarzeniach pisałem już obszernie dwukrotnie (Życie prywatne
elit Drugiej Rzeczypospolitej i Józef Piłsudski. Człowiek i polityk)
i nie chciałem się powtarzać. Z podobnych względów pominąłem
również głośny skandal związany z umieszczeniem plastyczki
Zofii Stryj eńskiej w zakładzie psychiatrycznym (Życie prywatne
elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej).
W książce, którą macie Państwo przed sobą, starałem się przed-
stawić różne aspekty życia Drugiej Rzeczypospolitej. Znajdzie-
my tu afery typowo polityczne (zabójstwo prezydenta Gabriela
Narutowicza, zaginięcie generała Włodzimierza Zagórskiego,
sprawa Brześcia czy Berezy Kartuskiej), ale również afery oby-
czajowe (drugie małżeństwo prezydenta Ignacego Mościckiego).
Nie mogło zabraknąć najgłośniejszego procesu kryminalnego,
czyli sprawy Gorgonowej. Z kilku głośnych afer finansowych
wybrałem sprawę żyrardowską, chociaż inne (na przykład afera
zapałczana) miały równie pasjonujący przebieg.
To książka o ciemnych sprawach Drugiej Rzeczypospolitej.
Dotychczas pisałem o blaskach epoki, ale taka książka musiała
powstać. Dzieje Polski tego okresu miały wiele różnych odcieni,
tak jak funkcjonowanie każdego państwa nie może być ideałem.
I żadnego nie można postrzegać wyłącznie w białym lub czarnym
kolorze. A czy możemy wiedzieć, co po kilkudziesięciu latach
będą myśleli o czasach nam współczesnych nasi potomkowie?
Rozdział 1
Z
AMIAST WSTĘPU
Wyjście z mroku
Wybuch pierwszej wojny światowej pogrzebał ostatecznie bel-
le epoąue - system polityczny ustalony na kongresie wiedeńskim.
Świat wszedł w fazę gwałtownych przemian: politycznych, społecz-
nych i obyczajowych. W ciągu kilku lat zawalił się dawny porządek,
zmieniła się rzeczywistość otaczająca Europejczyków. Z politycz-
nego niebytu wyłaniały się nowe kraje, granice innych uległy zmia-
nie. Z mapy kontynentu zniknęły trzy cesarstwa - zaborcy Polski.
Odradzająca się Polska znalazła się w wyjątkowej sytuacji -
przez ponad stulecie podzielona pomiędzy sąsiadów. Czechosło-
wacja w całości leżała w granicach imperium Habsburgów, kraje
bałtyckie i Finlandia przez długie lata znajdowały się pod berłem
cara. Na Bałkanach terytoria habsburskie przyłączano do istnie-
jących organizmów państwowych. Nad Wisłą natomiast napoty-
kano problemy, z którymi nikt wcześniej w Europie nie próbował
się zmierzyć.
W listopadzie 1918 roku nie było jeszcze wiadomo, jakim
państwem będzie Polska, jakie będą jej granice. Na wschodzie i
w dawnym Królestwie Polskim stacjonowała potężna i niezde-
moralizowana armia niemiecka, a zabór pruski Niemcy uważali
za własne terytorium. Nieco lepiej przedstawia|a$ię^y4^i|cja na
terenie okupacji austriackiej, ale nawet tam ki^gfei^wały WJ&j^ka,
z którymi należało się liczyć. Granice przyszh^ pańsjwa^i€j|ie-
12
Zamiast wstępu
określone, właściwie tylko Warszawa i Kraków uchodziły za mia-
sta bezwzględnie polskie. Przynależność Wilna, Lwowa i Poznania
była niewiadomą, aspiracje zgłaszali Niemcy, Litwini i Ukraińcy.
Od samego początku istnienia Druga Rzeczpospolita pozosta-
wała w konflikcie z sąsiadami. Z Czechami wybuchł spór o Śląsk
Cieszyński, z Niemcami o Śląsk, Pomorze i Wielkopolskę, z Li-
twą o Wileńszczyznę. I chociaż ostatecznie nie powstało państwo
ukraińskie, to jego aspiracje przejął w przyszłości inny, groźniej-
szy rywal - bolszewicka Rosja.
Urzędowały już wprawdzie pierwsze polskie władze administra-
cyjne, ale zasięg ich działania był ograniczony. Polska odzyskiwa-
ła niepodległość, ale tę niepodległość należało sobie wywalczyć.
Różne rzeczywistości
Terytoria trzech zaborów przez ponad wiek zrastały się z od-
miennymi organizmami politycznymi. Funkcjonowało oddzielne
prawodawstwo, jego unifikacja nastąpiła dopiero na początku
lat trzydziestych. W listopadzie 1918 roku nie istniał jednolity
system monetarny, w obiegu były marki niemieckie, korony
austriackie i carskie ruble. Oczywiście, jak zawsze w chwilach
zamętu, realną wartość miało złoto i waluty zwycięskich alian-
tów, z dolarem na czele. Emitowana od 1917 roku marka polska
ulegała błyskawicznej inflacji, co ilustruje jej kurs wobec dolara.
W końcu 1918 roku za walutę amerykańską płacono 9 marek,
a po pięciu latach aż 6 375 000!!! Inflacja zniszczyła system po-
datkowy, zdezorganizowała usługi bankowe, stwarzała ogromne
problemy w codziennym życiu obywateli.
Do końca 1919 roku nie istniała jednolita granica celna, do-
piero w 1920 roku zniesiono cło na przewóz towarów pomiędzy
Wielkopolską a resztą kraju. W opłakanym stanie znajdowała się
sieć komunikacyjna. Drogi i linie kolejowe nie funkcjonowały
Różne rzeczywistości
13
jak jeden organizm - łączyły poszczególne dzielnice z głównymi
ośrodkami państw zaborczych. Sieć kolejowa nie była kompaty-
bilna, a teren Królestwa Polskiego i Kresy Rzeczypospolitej zo-
stały poważnie zniszczone podczas działań wojennych. Rosjanie,
wycofując się, niszczyli mosty i drogi, a Niemcy i Austriacy ra-
bowali i wywozili.
W drugiej połowie XIX stulecia Europa dokonała ogromne-
go skoku cywilizacyjnego, który tylko częściowo zaznaczył się
na ziemiach polskich. Najbardziej odczuli jego skutki mieszkań-
cy zaboru pruskiego. Śląsk, związany z niemieckimi ośrodkami
przemysłowymi, rozwijał się w szybkim tempie. Wielkopolskę
uważano za rolnicze zaplecze Niemiec, a wieś poznańska zde-
cydowanie górowała nad innymi rolniczymi obszarami Polski.
Ogromna w tym zasługa miejscowych ziemian i przemysłow-
ców, przyzwyczajonych do rywalizacji ekonomicznej z Niem-
cami. Nazwiska księdza Piotra Wawrzyniaka czy Maksymiliana
Jackowskiego na zawsze zapisały się w dziejach dzielnicy, stano-
wiąc podstawę jej dobrobytu materialnego.
Na drugim biegunie znajdowała się galicyjska wieś - przelud-
niona i biedna. Przysłowiowa „nędza galicyjska" miała pozostać
poważnym problemem ekonomicznym państwa polskiego. Z tych
terenów pochodziła zresztą większość polskiej emigracji zarob-
kowej za ocean.
Zabór rosyjski nie stanowił jednego organizmu. W Królestwie
Kongresowym gospodarka funkcjonowała poprawnie, ale im da-
lej na wschód, tym było gorzej. A już zupełna nędza panowała na
obszarach Polesia, gdzie czas zatrzymał się kilka wieków wcześ-
niej, a zniszczenia wojenne pogłębiły jeszcze stagnację.
Inna sprawa, że „kraj przywiślański" uważany był przez urzęd-
ników rosyjskich za zesłanie. Kierowano tam najgorszych funk-
cjonariuszy, przeniesienie nad Wisłę było karą za przestępstwa
lub niekompetencję. W efekcie miejscowa administracja działała
ociężale, uchodziła też za wyjątkowo skorumpowaną. Polaków
14
Zamiast wstępu
nie dopuszczano do współrządzenia, a niechęć mieszkańców
Kongresówki do administracji lokalnej utrzymywała się jeszcze
przez długie lata.
W innej sytuacji byli mieszkańcy zaboru pruskiego. Tam rów-
nież nie było mowy o autonomii narodowej, ale poddani Berlina
zamieszkiwali państwo praworządne. Nawet wyraźnie anty-
polskie wystąpienia miały podstawę administracyjną, osadzoną
w obowiązującej jurysdykcji. Umożliwiało to przeciwdziałanie
zgodne z przepisami prawnymi. I słusznie zauważył Andrzej
Garlicki, że słynny wóz Drzymały nie stałby w zaborze rosyjskim
nawet jednego dnia. Zostałby usunięty, a jego właściciela Kozacy
zagoniliby nahajkami do najbliższego więzienia. A stamtąd za-
pewne powędrowałby (pieszo) na Syberię.
Galicja miała autonomię - pełną swobodę rozwoju kultury,
oświaty i życia politycznego. Polacy odgrywali ważną rolę w mo-
narchii, bywali nawet premierami rządu. W austriackim systemie
politycznym kształcili się późniejsi czołowi polscy parlamenta-
rzyści, z Ignacym Daszyńskim i Wincentym Witosem na czele.
Stosunki w zaborze austriackim szokowały polskich podda-
nych cara. Po przybyciu do Krakowa ze zgrozą obserwowali
kpiny miejscowych prześmiewców z Mickiewicza, Słowackiego
czy Matejki. Dla nich były to sprawy patriotyczne, niemal święte,
pod Wawelem natomiast znudzono się już bogoojczyźnianą
tematyką.
W Galicji istniało polskie szkolnictwo z Uniwersytetem Jagiel-
lońskim na czele. Funkcjonował obowiązek szkolny, chociaż nie
zawsze przestrzegany. Analfabetów nie było praktycznie w zabo-
rze pruskim, ale tam szkoła pełniła funkcję germanizacyjną. Naj-
gorzej było na terenach rosyjskich, gdzie do szkół elementarnych
chodziło zaledwie co piąte dziecko.
Już z końcem 1918 roku ogłoszono program edukacyjny, za-
powiadając obowiązkową, siedmioletnią, bezpłatną szkołę, któ-
rej kontynuacją byłoby pięcioletnie gimnazjum. Nauczanie miało
Kościół katolicki I jego rola
15
być międzywyznaniowe, nauczyciele świeccy, a rola duchownych
ograniczona wyłącznie do lekcji religii. Realizacja ambitnego
programu rozbijała się jednak o brak kadr pedagogicznych. Tyl-
ko Galicja miała wystarczającą liczbę nauczycieli (nawet pewną
nadwyżkę), ale było to zbyt mało na potrzeby kraju. Doraźnym
rozwiązaniem stały się seminaria nauczycielskie, ale efekty mogły
przyj ść dopiero po kilku latach. Brak kompetentnych kadr pedago-
gicznych położył się cieniem na dziejach Drugiej Rzeczypospoli-
tej. Wykształceni nauczyciele często bywali związani z Kościołem
katolickim i prawicą (ewentualnie byli duchownymi), co odbijało
się na światopoglądzie uczniów. A pozycja Kościoła katolickiego
w czasach Drugiej Rzeczypospolitej należała do najbardziej deli-
katnych problemów.
Kościół katolicki i jego rola
Przez okres niewoli Kościół katolicki odgrywał ważną rolę
patriotyczną i niepodległościową, a katolicyzm był symbolem
polskości. Na terenach zaboru rosyjskiego i pruskiego był wy-
znacznikiem narodowości; katolik oznaczał Polaka, prawosław-
ny - Rosjanina, ewangelik - Niemca. Po powstaniu styczniowym
Kościół katolicki prześladowano, ucierpiał również w Niemczech
podczas bismarckowskiej Kulturkampf. I u progu niepodległości
(podobnie jak w czasach PRL) cieszył się ogromnym
szacunkiem i estymą w społeczeństwie.
Duchowni byli praktycznie wszędzie, trudno wyobrazić sobie
wystąpienie publiczne czy uroczystość bez udziału kleru. Inna
sprawa, że sytuacja polityczna temu sprzyjała. Wojna z bolsze-
wikami, wrogami Polski i religii, wzmacniała autorytet Kościoła
katolickiego. I w tym trudnym okresie duchowieństwo się spraw-
dziło, wystarczy przypomnieć bohaterską śmierć księdza Skorup-
ki w walce z wojskami Tuchaczewskiego.
16
Zamiast
wstępu
W odrodzonym państwie hierarchia katolicka uzyskała domi-
nującą pozycję. Kościół katolicki stał się najwyższym autoryte-
tem, nie tylko religijnym, ale również społecznym, kulturalnym
i politycznym. Nie przeszkodziło to narzekać dostojnikom na
rzekome ograniczenia w Polsce. Doskonałym przykładem jest list
kardynała Aleksandra Rakowskiego relacjonujący wizytę u pre-
zydenta Gabriela Narutowicza. W dniach krwawych zamieszek,
protestów i walk ulicznych, Kakowski zażądał od elekta likwida-
cji „ograniczeń Kościoła". W państwie, w którym bez aprobaty
kleru nic praktycznie nie mogło się wydarzyć! A rozmowa odbyła
się dzień przed zamachem i śmiercią Narutowicza.
Przysięga prezydencka odnosiła się do katolicyzmu, symbole
religijne były obecne niemal w każdym budynku państwowym.
Wrogość środowisk kościelnych mogła obrzydzić każdemu życie,
o czym dobrze przekonał się Tadeusz Boy-Żeleński. A usankcjono-
waniem prawnym roli Kościoła katolickiego był podpisany w 1925
roku konkordat, wyjątkowo korzystny dla duchowieństwa.
Kościołowi katolickiemu zagwarantowano „swobodne wy-
konywanie jego władzy duchownej, jak również swobodną ad-
ministrację i zarząd sprawami majątkowymi zgodnie z prawami
boskimi i prawem kanonicznym". Obsadę stanowisk pozostawio-
no w rękach Kościoła katolickiego, tylko w przypadkach obsady
biskupiej prezydent miał prawo weta.
Duchowieństwo uzyskało swobodę komunikacji ze zwierzch-
nikami, w tym kontaktów z Watykanem. Państwo nie miało prawa
kontroli nad publicznymi wystąpieniami kleru, pod warunkiem,
że zachowywały formę listów pasterskich, kazań czy orędzi.
W konkordacie zabrakło wyraźnej klauzuli, że uprawnienia Ko-
ścioła katolickiego nie mogą być sprzeczne z prawem polskim,
państwo natomiast zobowiązało się do „pomocy przy wykonywa-
niu postanowień i dekretów kościelnych". Zapewniono działal-
ności duchownych „szczególną opiekę prawną", zagwarantowa-
no nawet, że „na równi z urzędnikami państwowymi" korzystać
Kościół katolicki I jego rola
17
będą mogli „z prawa zwolnienia od zajęcia sądowego części
swych uposażeń".
Kwestia odpowiedzialności karnej kleru usankcjonowała prak-
tycznie istnienie oddzielnej kasty w społeczeństwie, funkcjonu-
jącej na specjalnych prawach. Nawet postawienie duchownego
przed sądem wymagało dodatkowych zabiegów, albowiem „wła-
ściwy minister przedstawiał zarzuty ordynariuszowi i w ciągu
trzech miesięcy razem podejmowali odpowiednie zarządzenia".
A w przypadku rozbieżnych opinii sprawę przejmował Watykan
i przedstawiciele prezydenta. Sądy zaś musiały „zawiadamiać
właściwego ordynariusza i przesłać akta sprawy". Aresztując du-
chownego, władze cywilne musiały zachowywać względy należ-
ne pozycji i stanowisku oskarżonego.
Zatrzymani i osądzeni duchowni mieli odbywać kary „pozba-
wienia wolności w pomieszczeniach oddzielnych od pomiesz-
czeń dla osób świeckich". Stanowiło to niebezpieczny precedens,
potwierdzający pozycję kleru w państwie.
Kościół katolicki jako potężna instytucja potrzebował do funk-
cjonowania potężnych środków finansowych. Konkordat był pod
tym względem niezwykle korzystny, właściwie trudno wyobrazić
sobie zapisy bardziej zadowalające stronę kościelną. Z obowiązku
podatkowego zwolnione zostały „budynki poświęcone służbie Bo-
żej, seminaria duchowne, domy przygotowawcze dla zakonników
i zakonnic, domy mieszkalne zakonników i zakonnic". Opodatko-
waniu nie podlegały również „dochody przeznaczone na cele kul-
tu religijnego i nie przyczyniające się do dochodów osobistych".
A pomieszczenia biskupów i duchowieństwa parafialnego miały
być „traktowane przez Skarb na równi z pomieszczeniami urzędo-
wymi funkcjonariuszy i lokalami instytucji państwowych".
Kościół katolicki korzystał z niemałych dotacji państwowych,
nie tylko na pensje dla hierarchii, ale także na obsługę stanowisk.
Do tego dochodził potężny fundusz budowlany, uposażenia eme-
rytalne, dotacje na wizytacje i prowadzenie ksiąg parafialnych,
18
Zamiast wstępu
a nawet na opłaty pocztowe. Pozostawiono klerowi prawo „naby-
wania, odstępowana, posiadaiia i administrowania według prawa
kanonicznego swego majątku ruchomego i nieruchomego". A co
więcej, na koszt państwa zagwaraitowano wpisanie posiadanych
dóbr do ksiąg hipotecznych.
Konkordat zabezpieczał irteresy finansowe Kościoła kato-
lickiego w najważniejszych sprawach. Normalizował również
sprawę wykupu nadwyżek ziemi rolnej posiadanej przez Kościół
katolicki, oczywiście bez żadnej taryfy ulgowej dla kupujących.
Stolica Apostolska wyraziła zgodę, aby „cena wykupu ziem
wskazanych powyżej została wypłacona według przepisów sto-
sowanych przy wykupie ziem będących własnością osób prywat-
nych i pozostawała do rozporządzenia Kościoła".
Boy-Żeleński uznał konkordat za „niepoczytalny" i trudno się
z nim nie zgodzić. Porozumienie z Watykanem usankcjonowało
powstanie państwa w państwie, wzmocniło i tak silną pozycję Ko-
ścioła. Ale konkordat był tylko potwierdzeniem stanu faktycznego,
roli hierarchii rzymskokatolickiej w odrodzonym kraju. Zdawał
sobie doskonale z tego sprawę marszałek Piłsudski. Jeszcze
podczas I wojny światowej dyskretnie powrócił do katolicyzmu
(wcześniej zmienił wyznanie, aby poślubić Marię Juszkiewiczo-
wą). W Polsce skuteczny polityk po prostu musiał być katolikiem.
Kobiety, moda i fryzury
Kościół katolicki z niepokojem obserwował zmiany zachodzą-
ce po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Rewolucję oby-
czajową tego okresu można tylko porównać do przemian w la-
tach sześćdziesiątych XX stulecia, gdy dzieci-kwiaty całkowicie
zniszczyły stare porządki.
Europejski konflikt w zasadniczy sposób zmienił pozycję ko-
biety w życiu społeczeństwa. I chociaż już wcześniej pojawił się
Kobiety, moda I fryzury
19
ruch emancypacji kobiet, to dopiero wojna przyniosła zdecydo-
wane zmiany. Przez kilka lat mężczyźni przebywali na froncie,
kobiety musiały więc przejąć znaczącą część ich obowiązków.
Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, po zakończeniu konfliktu
powrót do dawnych stosunków okazał się już niemożliwy. Ko-
bieta przestała być dodatkiem do mężczyzny, zaczęła aspirować
do samodzielności. I chociaż nie brakowało rodzin wyznających
tradycyjne zasady, to pozycja płci pięknej w społeczeństwie ule-
gła zdecydowanej poprawie.
Rewolucji obyczajowej towarzyszyły zmiany w modzie dam-
skiej. Kobiecie przy pracy czy też przy załatwianiu spraw na mie-
ście niepotrzebny był gorset. A nawet wyjątkowo utrudniał życie,
znacznie wydłużając czas przygotowania toalety. Ubiory stały
się bardziej funkcjonalne, luźniejsze, w praktycznych kolorach.
Pojawiły się proste kostiumy i kapelusze, a krój żakietów zapo-
życzono z kroju mundurów wojskowych. Luźne płaszcze miały
duże kieszenie (rzecz nie do pomyślenia przed wojną), pojawiły
się również sweterki - początkowo jako ubiór sportowy.
„Ewa Kossakowa, żona Jerzego - wspominała Magdalena
Samozwaniec - pojechała kiedyś do Wiednia i wróciła stamtąd
zupełnie zmieniona. Ta sama czy nie ta sama? Miała na sobie
bardzo szeroką spódnicę z granatowej wełny, szalenie krótką, bo
widać było spod niej cały bucik, i wcięty półdługi żakiet, który
uwydatniał jej zgrabną figurkę. Na głowie duży czerwony płaski
kapelusz, nałożony trochę na bok. Mamidło przeraziło się.
- Jakżesz ty, moja Ewo, wyjdziesz na ulicę w tak krótkiej suk-
ni? Przecież ludzie będą cię wytykać palcami!
- Cały Wiedeń chodzi teraz w takich szerokich i krótkich suk-
niach - odparła na to synowa.
Krakowskie kumoszki przyleciały do Maniusi wzburzone.
- Jak pani może pozwolić na to, aby pani synowa chodziła po
ulicy w tak krótkiej spódnicy!? Cały bucik widać!!! Przecież to
wstyd dla tak zacnego domu!".
20
Zamiast wśępu
I chocuż kreatorzy mody testowali możliwości powrotu do
przedwojennych kreacji, to okazało się to niemożliwe. Stroje
damskie nawały się coraz krótsze, w sezonie 1924-1925 po raz
pierwszy odsłonięto łydki. To wywołało prawdziwą burzę, tym
bardziej że w tańcu odsłonięte bywały już całe kolana. A to już
w ogóle nie mieściło się w głowach tradycjonalistom.
W 1922 roku na rynku wydawniczym pojawiła się powieść
Victora Margueritte'a Chłopczyca, popularyzująca chłopięcą syl-
wetkę. Całości dopełniała krótka fryzura i kapelusik przypomina-
jący kask. Pojawił się ostrzejszy makijaż: szminka, czarny tusz
do rzęs, ołówek do oczu i lakier do paznokci. Modne stało się
palenie papierosów, szczególnie w ozdobnych długich cygaret-
kach.
Prawdziwa rewolucja nastąpiła w damskich fryzurach. Cho-
ciaż kobietę bez nakrycia głowy nadal uważano za nie do końca
ubraną, to do lamusa odeszły ciężkie, kunsztowne fryzury z przy-
mocowanymi kapeluszami. Na kilka lat przed wojną, w Paryżu,
Antoni Cierplikowski (słynny Antoine) wylansował krótką fryzu-
rę dla Evy Lavalliere, która teraz stała się obowiązująca. A sam
Cierplikowski zyskał światową sławę, której potwierdzeniem był
nadzór nad uczesaniami dam podczas koronacji Jerzego VI (zna-
nego z filmu Jak zostać królem). Podobno sprawował wówczas
opiekę nad przygotowaniem fryzur dla 400 pań jednocześnie.
Faktycznie Antoine musiał być geniuszem, aby pod względem
uczesania zadowolić taką liczbę kobiet jednocześnie.
W kręgu mass mediów
Okres międzywojenny przyniósł niespotykany wcześniej na
ziemiach polskich rozwój prasy. Ukazywało się w tym czasie po-
nad 20 tysięcy tytułów (!!!)- warto jednak pamiętać, że wiele
miało charakter efemeryczny.
W kręgu mass mediów
21
Pomimo analfabetyzmu znacznej części społeczeństwa, prasa
odgrywała główną rolę informacyjną. Popularne było wspólne
głośne czytanie - szczególnie na wsi w zaborze rosyjskim, gdzie
umiejętność czytania nie była zbyt popularna. Prasa stanowiła jed-
nak głównie atrybut świata inteligenckiego i miejskiego - w tym
środowisku można było mówić o jej faktycznym oddziaływaniu.
A krajowy przemysł poligraficzny odziedziczył wady i zalety po
zaborcach i dopiero w latach trzydziestych można było mówić o
prasie o ogólnopolskim zasięgu. Z drugiej strony wielki kryzys
światowy drastycznie odbił się na rynku prasowym. Zniknęło
wówczas wiele tytułów, a nakłady innych zostały drastycznie
ograniczone.
Początkowo na rynku prasowym obowiązywało ustawodaw-
stwo państw zaborczych - wyjątek stanowił zabór rosyjski, gdzie
rząd Jędrzeja Moraczewskiego (drugi gabinet niepodległej Pol-
ski) zniósł cenzurę prewencyjną i proklamował wolność prasy.
Funkcjonowała wprawdzie cenzura w zakresie informacji woj-
skowych, ale w tym okresie było to jak najbardziej zrozumiałe.
Konstytucja marcowa z 1921 roku zagwarantowała wolność
prasy, jeden z jej artykułów zakazywał cenzury i koncesjono-
wania druków informacyjnych. Zastrzeżono również swobodę
kolportażu, w tym także za pośrednictwem poczty. Oczywiście
notowano przypadki ingerencji cenzury, szczególnie w chwilach
zawirowań politycznych. Nie przynosiło to większych efektów.
Gdy dzień przed przewrotem majowym skonfiskowano numer
„Kuriera Porannego", gazeta pozostała dostępna w drugim obie-
gu, bez problemu docierając do odbiorców.
Powrót do władzy Józefa Piłsudskiego w maju 1926 roku przy-
niósł duże zmiany na rynku prasowym. Wprowadzono kary za
zniewagę władz oraz za rozpowszechnianie fałszywych infor-
macji. W 1927 roku pojawiło się kolejne rozporządzenie prezy-
denta zaostrzające przepisy oraz utrudniające warunki wydawa-
nia tytułów prasowych. Coraz częściej zdarzały się konfiskaty
22
Zamiast wstępu
dzienników opozycyjnych przez cenzurę, szczególnie w chwilach
gorących sporów politycznych.
W1930 roku kolportaż uzależniono od zgody komisarza rządu,
a znaczącym ograniczeniem wolności prasy stała się Konstytucja
kwietniowa. Ustawa zasadnicza z 1935 roku pominęła w ogóle
kwestię swobody prasy, jej autorzy zadowolili się stwierdzeniem,
że w Polsce panuje wolność sumienia, słowa i zrzeszeń pod wa-
runkiem, że nie narusza to „dobra powszechnego".
Sanacja uzyskała kontrolę nad rynkiem prasowym w kraju, ale
nigdy właściwie nie zdławiła swobody wypowiedzi. I chociaż na
rok przed wojną pojawił się kolejny dekret prezydenta ograni-
czający swobodę dziennikarską (zajęcie tekstów przysługiwało
władzom administracyjnym, narzucono obowiązek drukowania
komunikatów urzędowych), to jednak w Polsce istniała wolność
prasy. I prasa pozostawała faktycznie jedynym środkiem przeka-
zu medialnego zapewniającym prezentację poglądów - nierzadko
dyskusje parlamentarne przenosiły się na łamy gazet.
Inna sprawa, że cenzurze podlegały nie tylko treści typowo po-
lityczne, ofiarami cenzorów padały również niewygodne teksty
literackie. Przekonał się o tym osobiście Tadeusz Dołęga-Mosto-
wicz, kiedy zakwestionowano pewne fragmenty drukowanej na
łamach „ABC" powieści Kariera Nikodema Dyzmy. Ocenzuro-
wane miejsca dotyczyły opisów służalczości policji wobec poli-
tyków i brutalnych metod przesłuchań. To nie był zresztą jednost-
kowy przypadek.
Okres międzywojenny był jednak wspaniałym okresem rozwo-
ju prasy polskiej. Ukazywały się dziesiątki tytułów codziennych
o zasięgu ogólnokrajowym i lokalnym, pisma specjalistyczne,
felietony zamieszczali najlepsi polscy publicyści. Wielu czytelni-
ków zaczynało lekturę ulubionego tytułu od felietonów Słonim-
skiego czy Boya-Żeleńskiego, a nazwiska publicystów świad-
czyły o randze pisma. Nawet „Przegląd Sportowy" zawdzięczał
popularność jednemu ze skamandrytów - Kazimierzowi Wie-
W kręgu mass mediów
23
rzyńskiemu. Znakomity poeta był wielbicielem sportu i jako re-
daktor naczelny zapewnił gazecie nowoczesny charakter i pismo
pozostało nowoczesne do dnia dzisiejszego.
Ogromna liczba tytułów prasowych wraz z odmiennością
sympatii politycznych powodowała czasami zabawne nieporo-
zumienia. Doskonale ilustruje to skecz Tuwima Zbrodnia Hila-
rego Pęcikowskiego w oświetleniu pięciu pism warszawskich.
Przypadkowy mandat dla kierowcy samochodu, który omal nie
potrącił nieznanego przechodnia, stał się pretekstem do długiej
dyskusji medialnej. Ukarany mandatem kierowca (w zależności
od orientacji pisma) był antysemitą, agentem kapitalistów, gwał-
cicielem czy alkoholikiem. A jego nieznana ofiara: działaczem
socjalistycznym, żydowskim komunistą, ewentualnie niedoszłym
samobójcą bez przynależności partyjnej.
Profil dziennika odbijał się na zawartości pisma. Kiedy cała
Polska żyła zabójstwem na warszawskiej ulicy dyrektora naczel-
nego Zakładów Żyrardowskich Gastona Koehlera-Badina, „Ga-
zeta Warszawska" nie opublikowała żadnej wzmianki o tym wy-
darzeniu. Redakcja ograniczyła się wyłącznie do zamieszczenia
nekrologów i kondolencji (płatnych) ze strony zarządu fabryki i
osób ze środowiska biznesowego. Natomiast dla innych dzienni-
ków była to sensacja, najważniejsza informacja przez wiele dni.
Prasa była najważniejszą, ale nie jedyną formą przekazu me-
dialnego. 1 lutego 1925 roku stacja nadawcza Polskiego Towa-
rzystwa Radiotechnicznego w Warszawie wyemitowała pierwszy
próbny program radiowy. Pół roku później powstała spółka „Pol-
skie Radio", która uzyskała monopol nadawczy na terenie całego
kraju. Regularny program pojawił się w sierpniu 1926 roku.
Ekspansję radia ograniczała jednak cena odbiornika, a także
jego obsługa (słuchano niemal wyłącznie przez słuchawki). Wol-
ny rynek nie znosi jednak próżni i niebawem pojawiła się szeroka
oferta dla radiosłuchaczy. W 1928 roku zarejestrowano w kraju 99
firm (!) produkujących odbiorniki radiowe, dostępne były również
24
Zamiast wstępu
modele obcych producentów (Philips, Telefunken, Thompson). I
chociaż przez dłuższy czas zakup radia był porównywalny do
nabycia samochodu, to radiofonizacja kraju wymusiła jednak inne
rozwiązania. Już w 1929 roku skonstruowano prosty odbiornik
kryształkowy „Detefon" (na słuchawki) o cenie wynoszącej za-
ledwie 10 procent kosztów odbiornika lampowego. Rok później
w podwarszawskim Raszynie rozpoczęto budowę jednego z naj-
silniejszych masztów radiowych na świecie. Polityka państwa w
dziedzinie radiofonii skoncentrowała się na ułatwianiu spo-
łeczeństwu dostępu do radia i z końcem 1939 roku planowano
wprowadzić do produkcji tani, lampowy, masowo produkowany
odbiornik. Wojna przerwała jednak te ambitne zamierzenia.
Do wybuchu wojny powstało na terenie kraju kilka lokalnych
rozgłośni radiowych, cieszących się z reguły miejscową popular-
nością. Fenomenem okazała się rozgłośnia lwowska, zawdzięcza-
jąca popularność nadawanemu w niedzielę wieczorem progra-
mowi „Na wesołej lwowskiej fali". W pewnym okresie audycji
regularnie słuchało sześć milionów obywateli kraju, a ulice wy-
ludniały się podczas emisji. Ale nawet weseli lwowiacy doświad-
czyli ingerencji cenzury. Podczas pobytu w Polsce holenderskiej
księżniczki Julianny z mężem (w Krynicy para usiłowała zwal-
czyć bezpłodność) szef kabaretu przeprowadził na antenie wywiad
z krową. Tego było za wiele dla władz i audycja wypadła z ra-
mówki. Powróciła po pewnym czasie pod zmienionym tytułem.
W czasach Drugiej Rzeczypospolitej zadebiutowała jeszcze
jedna forma przekazu medialnego. W 1918 roku powstała Polska
Agencja Telegraficzna, która od schyłku lat dwudziestych produ-
kowała „Kronikę filmową PAT". Kroniki emitowano w kinach i
centralnych punktach większych miast Polski. Do wybuchu wojny
powstało około sześciuset kronik, z czego blisko setka zachowała
się do dnia dzisiejszego. To fantastyczne świadectwo życia
okresu międzywojennego i realny przykład propagandy państwa
i jej wpływu na obywateli.
Me tylko Warszawa
25
Nie tylko Warszawa
Stolica Polski była najważniejszym miastem w kraju, centrum
administracyjnym i kulturalnym. Nad Wisłę ściągali tłumnie arty-
ści, wiedząc, że tylko tutaj mogą się utrzymać ze sztuki. Warsza-
wa stała się też miejscem pobytu polityków, zobowiązanych do
przebywania w ośrodku decyzyjnym.
Jednak nie Warszawa i jej rozwój były największym osiągnię-
ciem dwudziestolecia międzywojennego. Była nim budowa Gdy-
ni, pierwszego polskiego portu morskiego.
Trudności z wyegzekwowaniem zgodnego ze statutem swobod-
nego dostępu Polski do portu Wolnego Miasta Gdańska spowo-
dowały, że rząd polski postanowił wybudować samodzielny port
morski. Wybór władz padł na małą wioskę na północ od Gdań-
ska o nazwie Gdynia. W 1922 roku Sejm uchwalił Ustawę z dnia
23 września 1922 roku o budowie portu w Gdyni, w której „upo-
ważnia się Rząd do poczynie-
nia wszelkich niezbędnych
zarządzeń celem wykonania
budowy portu morskiego przy
Gdyni na Pomorzu, jako portu
użyteczności publicznej".
Z budową Gdyni nieroze-
rwalnie związana jest postać
Eugeniusza Kwiatkowskiego. Z
chwilą objęcia przez niego w
1926 roku stanowiska ministra
przemysłu i handlu budowa
portu
nabrała
wyraźnego
przyspieszenia.
Kwiatkowski
był propagatorem morskiej
Eugeniusz Kwiatkowski
26
Zamiast wstępu
polityki państwa i głównie dzięki jego staraniom parlament przy-
znawał odpowiednie fundusze na budowę i rozwój portu. A przy
okazji inwestycje ograniczały bezrobocie, dając zatrudnienie i na-
dzieję na przyszłość tysiącom ludzi. Budowa portu stała się sprawą
narodową, katalizatorem przemian i patriotyzmu, wielkim ogól-
nonarodowym marzeniem. A przy okazji powstał najnowocześ-
niejszy port w Europie.
Innym wielkim przedsięwzięciem Kwiatkowskiego była bu-
dowa Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP). Kraj po-
trzebował silnego przemysłu, a zakończenie wielkiego kryzysu
umożliwiło inwestycje. Kwiatkowski zaproponował rozbudowę
i koncentrację przemysłu zbrojeniowego w tzw. trójkącie bez-
pieczeństwa na południu Polski. Obszar położony w widłach Wi-
sły i Sanu znajdował się poza zasięgiem lotnictwa niemieckiego
i sowieckiego, co zapewniało mu względne bezpieczeństwo.
Plany zakładały budowę nowych lub modernizację istniejących
zakładów, a inwestycjom towarzyszyła rozbudowa infrastruk-
tury komunikacyjnej, energetycznej i socjalnej. Za narodziny
Centralnego Okręgu Przemysłowego uważa się przemówienie
sejmowe Kwiatkowskiego w lutym 1937 roku.
I chociaż wojna przerwała inwestycje, to COP stał się symbo-
lem siły polskiego przemysłu. A doraźnie ograniczył bezrobocie
na biednych i przeludnionych terenach, umożliwiając miejscowej
ludności rozwój cywilizacyjny.
Inwestycje okresu międzywojennego nie ograniczały się wy-
łącznie do przemysłu. Państwo popierało rozwój turystyki kra-
jowej - dokładano starań, aby pieniądze pozostawały w kraju.
Prymat należał do Zakopanego i Juraty, ale dużym powodzeniem
cieszyły się krajowe uzdrowiska. Krynica, Druskienniki czy Cie-
chocinek znane były w całej Europie.
Specyficznym uzdrowiskiem był Truskawiec - prywatne
przedsięwzięcie rodziny Jaroszów. Sławę zawdzięczał gorączce
naftowej i pobliskim złożom ropy. O miejscowych wodach minę-
Nie tylko Warszawa
27
ralnych pisano już w czasach Stefana Batorego, ale dopiero pod-
czas poszukiwań ropy natrafiono na bogate złoża umożliwiające
ich eksploatację.
W 1911 roku Truskawiec wykupiła spółka, której przewodni-
czącym został Rajmund Jarosz. Energiczny i skuteczny biznesmen
(absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego) został kierowni-
kiem filii Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych w Drohobyczu,
gdzie wprowadził ubezpieczenia w przemyśle naftowym. Szybko
dorobił się majątku, a po spłaceniu wspólników stał się jedynym
właścicielem Truskawca. Nie żałował środków na inwestycje, w
kurorcie powstawały kąpieliska, pensjonaty, lokale taneczne i
eleganckie restauracje. Jarosz dbał o reklamę, ściągał najlepsze
zespoły muzyczne, znanych aktorów. Zapewnił Truskawcowi
miano drugiego zdrojowiska w Polsce (zaraz za Krynicą) - kurort
tłumniej odwiedzano niż Ciechocinek czy Druskienniki.
Rodzina Jaroszów skutecznie unikała konfliktów narodo-
wościowych, co na mieszanym etnicznie terenie nie było łatwą
sprawą. Truskawiec stał się modny wśród bogatych Żydów, co
irytowało niektórych polskich nacjonalistów. Problemy stwarzali
również miejscowi Ukraińcy, ale umiejętne postępowanie właści-
cieli umożliwiało zgodny wypoczynek wieloetnicznej grupie ku-
racjuszy. Uzdrowisko przyciągało bogatą klientelę - odwiedzały
je znane osobistości ze świata kultury i polityki: Hanna Ordo-
nówna, Jerzy Petersburski, Ignacy Daszyński, generał Kazimierz
Sosnkowski, premier Felicjan Sławoj Składkowski. Pojawiał się
nawet Józef Piłsudski, chociaż wszyscy wiedzieli, że Marszałek i
tak woli Druskienniki. Dodatkową atrakcją dla prominentów
były polowania organizowane przez Jaroszów, cieszące się uzna-
ną sławą wśród elit Drugiej Rzeczypospolitej. Tam też wydarzyła
się jedna z najbardziej znanych zbrodni politycznych Drugiej
Rzeczypospolitej.
29 sierpnia 1931 roku dwaj bojownicy Organizacji Ukraińskich
Nacjonalistów (OUN) dokonali w Truskawcu zamachu na Tade-
28
Zamiast wstępu
usza Hołówkę - posła Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rzą-
dem (BBWR). Zabójcy przedostali się na teren jednego z pensjo-
natów i zastrzelili posła w jego pokoju. Zamachowcom udało się
zbiec, a w ręce władz wpadli dopiero półtora roku później, przy
okazji nieudanego napadu na pocztę i urząd skarbowy w Gródku
Jagiellońskim. Po przyznaniu się do winy obaj zabójcy zostali
osądzeni i straceni.
Nie tylko artyści
Czasy Drugiej Rzeczypospolitej to był niezwykle barwny
okres. W całych dziejach Polski nie zanotowano takiego wysypu
talentów artystycznych, nazwisk z najwyższej półki, na trwałe za-
pisanych w dziejach polskiej kultury. Ale okres międzywojenny
to nie tylko artyści i politycy. Na niezwykle wysokim poziomie
stała polska nauka, do kraju powróciła Maria Skłodowska-Curie,
światową sławę osiągnęły badania Ludwika Hirszfelda i Rudolfa
Weigla. Ale prawdziwym fenomenem okazała się Lwowska Szkoła
Matematyczna pod nieformalnym kierownictwem Stefana Ba-
nacha.
Grupa naukowców słynęła z niekonwencjonalnych metod
dyskusji. Za swoją główną siedzibę obrała lwowską kawiarnię
„Szkocką", która przeszła do historii nie tylko polskiej nauki. To
ewenement na skalę światową lokal, który zapisał się w dziejach
światowej matematyki, informatyki, filozofii, a nawet badań nad
bronią jądrową. Nic dziwnego, że Lwowską Szkołę Matematycz-
ną nazywa się czasem „szkołą szkocką".
Najważniejszą postacią w tym gronie był Stefan Banach - ge-
nialny matematyk, twórca teorii przestrzeni znanej na całym
świecie. Nie przeszkadzał mu gwar kawiarni, najlepiej czuł się
we wnętrzu lokalu, w hałasie i rozgardiaszu snuł najważniejsze
teorie, on i jego koledzy inspirowali się wzajemnie. Początko-
Nie tylko artyści
29
wo teorie zapisywano na serwetkach, używano również marmu-
rowych blatów stołów, po których kreślono kredą lub ołówkiem
kopiowym (dawały się łatwo wycierać).
Stanisław Ułam wspominał po latach:
„W naszych matematycznych rozmowach częstokroć słowo
lub gest bez żadnego dodatkowego wyjaśnienia wystarczały do
zrozumienia znaczenia. Czasem cała dyskusja składała się z kil-
ku słów rzuconych w ciągu długich okresów rozmyślania. Widz
siedzący przy innym stole mógł zauważyć nagłe krótkie wybu-
chy konwersacji, napisanie kilku wierszy na stole, od czasu do
czasu śmiech jednego z siedzących, po czym następowały okresy
długiego milczenia, w czasie których tylko piliśmy kawę i pa-
trzyliśmy nieprzytomnie na siebie. Tak wytworzony nawyk wy-
trwałości i koncentracji, trwającej czasami godzinami, stał się dla
nas jednym z najistotniejszych elementów prawdziwej pracy ma-
tematycznej. [...] Zazwyczaj po sesji matematycznej w kawiarni
można było oczekiwać, że na drugi dzień pojawi się Banach z
kilkoma luźnymi karteczkami, na których szkicował znalezione
w międzyczasie dowody. Czasami zdarzało się, że nie były one
w rzeczywistości kompletne, a nawet poprawne w formie przez
niego podanej, a Mazur był tym właśnie, któremu udawało sieje
doprowadzić do naprawdę zadowalającej postaci".
Grupa matematyków najchętniej okupowała stoliki pod
oknem. To musiał być niecodzienny widok, gdy kilku starannie
ubranych naukowców dyskutowało nad serwetką pokrytą tajem-
niczymi znakami lub kłócąc się, mazało po stole. A brały w tym
udział takie sławy jak: Banach, Hugon Steinhaus, Ułam, Włady-
sław Orlicz, Antoni Łomnicki, Stanisław Mazur, Włodzimierz
Stożek.
„W tej dusznej salce - pisał Bogusław Bakuła - otoczonej na
szczęście sporej wielkości oknami, rodziły się podstawy nowo-
czesnej matematyki, w której teoria przestrzeni Banacha odgry-
wa rolę kluczową. Lecz nie tylko. Stanisław Ułam, współtworząc
30
Zamiast wstępu
amerykańską bombę wodorową, opierał się na poglądach tu wła-
śnie formułowanych (zbyt odważnych, by mogły zaakceptować je
ówczesne gremia akademickie). Wypijano wielkie ilości czarnej
kawy, wódki i rysowano, liczono. Na serwetkach, marmurowych
blatach stolików. Kiedy jakiegoś wieczoru nie udało się rozwią-
zać postawionego problemu, służba wynosiła zapisane kredą bla-
ty stołów do spiżarni i na drugi dzień, przy silniejszej głowie,
siadano znów do rozwiązywania. Nierzadko gorliwa sprzątaczka,
widząc pomazane kredą stoliki, czyściła je, złorzecząc pod nosem
bałaganiarskim klientom. Tak przepadła niejedna teoria".
Stefan Banach spisywał pomysły na serwetkach. Wreszcie wła-
ściciel lokalu wpadł na pomysł, aby utrwalać nowe teorie w spe-
cjalnym zeszycie, aby nie ginęły bezpowrotnie. Powstała w ten
sposób słynna „Księga Szkocka", na trwałe zapisana w dziejach
matematyki.
Otwierał ją wpis Banacha z 1936 roku, a zamykał problem sfor-
mułowany przez Hugona Steinhausa w maju 1941 roku. Naukow-
cy amerykańscy doliczyli się aż 11 tysięcy ważnych prac nauko-
wych zawierających w tytule
sformułowanie „teoria Bana-
cha", co najlepiej świadczy o
poziomie badań lwowskich
naukowców. Ciekawostką był
natomiast tzw. problem numer
153, postawiony w 1936 roku
przez Władysława Mazura, za
rozwiązanie którego (według
pomysłu Banacha) nagrodą
miała być żywa gęś. Rozwią-
zanie znalazł dopiero w 1972
roku szwedzki matematyk Per
Enfiö, a nagrodę (ową żywą
Stefan Banach
Nie tylko artyści
31
gęś) odebrał w Warszawie w centrum imienia Stefana Banacha z
rąk Stanisława Mazura.
Zresztą inwencja matematyków w kwestii wpisów w „Księdze
Szkockiej" nie znała granic. Przy twierdzeniu Mazura - Awerba-
cha - Ulama - Banacha widnieje wniosek: „kilogram kartofli da
się umieścić we worku", nagrodą za rozwiązanie innego proble-
mu Mazura były „dwa małe piwa, a za zadanie Mazura - Orlicza
- małe piwo". Steinhaus najwyraźniej postawił wyższe wymaga-
nia, albowiem za rozwikłanie jego problemu zaoferowano obiad
w hotelu „George" - uchodzącym za najlepszy we Lwowie.
Kawiarnię „Szkocką" odwiedzali nie tylko matematycy. Lokal
upodobali sobie również filozofowie:
„Po drugiej stronie sali naraz wybucha lekka sprzeczka. Potęż-
ny mężczyzna z białą brodą odpiera w dyskusji argumenty trzech
młodszych adwersarzy. To Kazimierz Twardowski, twórca lwow-
sko-warszawskiej szkoły filozoficznej. Wielki filozof, nauczyciel,
moralny autorytet. Wysoki mężczyzna, szczupły, naprzeciw nie-
go, to Tadeusz Kotarbiński, obok niższy, też z wąsem, Włady-
sław Tatarkiewicz, a ten, który poruszył emocje Mistrza, to nasz
bliższy znajomy, autor »Das Literarische Kunstwerk« - Roman
Ingarden. Do rozmowy zapewne włączą się młodsi, później wiel-
cy filozofowie, tacy jak Kazimierz Ajdukiewicz, albo zaledwie
studenci, a już dopuszczani do stolika, jak Izydora Dąbska, Wła-
dysław Witwicki. Tu Twardowski pisał swoje teorie naukowe.
[...] Szkoła Twardowskiego zapewniła ciągłość współczesnej
filozofii polskiej i wpłynęła poważnie na niektóre działy filozo-
fii światowej, choćby poprzez teorie Tadeusza Kotarbińskiego,
Romana Ingardena, Władysława Tatarkiewicza, Kazimierza Aj-
dukiewicza, Stanisława Ossowskiego, Alfreda Tarskiego. Jedno
magiczne miejsce, silny genius loci; iluż to znakomitych ludzi
przebywało w »Szkockiej«".
Pod koniec lat trzydziestych kilkakrotnie odwiedził „Szkocką"
John von Neumann, późniejszy twórca amerykańskiej bomby
32
Zamiast wstępu
wodorowej. Proponował polskim matematykom wyjazd do
USA, kilku z nich (Ułam, Steinhaus, Infeld) wyjechało, Banach
pozostał. Zachowała się fantastyczna relacja z ostatniej wizyty
Neumanna w 1937 roku. Amerykanin wręczył Banachowi czek
na jego nazwisko (podpisany!!!) z wypisaną cyfrą jeden. Wy-
jaśnił, że resztę zostawia do uznania profesora, może wpisać
dowolną liczbę zer, tyle ile uzna za stosowne, aby osiedlić się
w Ameryce. Banach stwierdził jednak, że nie może opuścić Lwo-
wa i pozostał w nim do śmierci. W czasie okupacji niemieckiej
utrzymywał się z karmienia wszy w Instytucie Weigla. Zmarł
na chorobę nowotworową w sierpniu 1945 roku, pochowano
go na Cmentarzu Łyczakowskim. Śmierć oszczędziła mu re-
patriacji i wyjazdu z ukochanego miasta. Nad Pełtwią pozostał
na zawsze.
Rozdział 2
Z
BRODMIA W
Z
ACHĘCIE
Warszawa, 16 grudnia 1922 roku
To miał być kolejny dzień urzędowania pierwszego prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza. Rano odbył
przejażdżkę konną po Łazienkach, następnie w Belwederze spot-
kał się z byłym premierem Leopoldem Skulskim. Panowie ustalili
szczegóły planowanego polowania, a Narutowicz, mający tego
dnia wyjątkowo złe przeczucia, poprosił przyjaciela o opiekę nad
swoimi dziećmi w przypadku jakiegoś nieszczęścia.
Na jedenastą prezydent miał zaplanowaną wizytę u prymasa
Aleksandra Rakowskiego, która trochę się opóźniła z powodu
telegramu, jaki dotarł do Belwederu. Depesza zawierała proś-
bę o ułaskawienie od przestępcy oczekującego w więzieniu na
egzekucję. Narutowicz ułaskawił skazanego - była to pierwsza
i ostatnia sprawa tego rodzaju, z jaką miał do czynienia.
Wizyta u prymasa miała charakter oficjalny i trwała zaledwie
pół godziny. Następnie prezydent udał się na otwarcie wystawy
w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, gdzie miał mu towa-
rzyszyć rząd i korpus dyplomatyczny.
Tuż przed południem w Zachęcie pojawił się jeden ze współau-
torów wystawy, malarz i krytyk Eligiusz Niewiadomski. Przedarł
się przez tłum eleganckich gości, wszedł na schody, przywitał się
z malarzem Janem Skotnickim. Kiedy krótko po dwunastej Naru-
towicz wysiadł z powozu, Niewiadomski obserwował prezydenta
36
Zbrodnia w Zachęcie
ze szczytu schodów. Zapytał Skotnickiego, czy dobrze rozpo-
znaje Narutowicza (nigdy wcześniej go nie widział). Skotnicki
potwierdził i poprosił go, aby się odsunął od wstęgi, którą miał
przeciąć prezydent. Niewiadomski obszedł wstęgę i udał się do
sal wystawowych. Nikogo to nie zdziwiło, był przecież jednym z
członków komitetu organizacyjnego. Tymczasem prezydent
otworzył wystawę i w towarzystwie premiera Juliana Nowaka i
prezesa Zachęty Karola Kozłowskiego rozpoczął zwiedzanie.
We wnętrzach było zimno i goście pozostali w płaszczach. Pano-
wie, prowadząc niezobowiązującą rozmowę, zatrzymali się przed
obrazem Teodora Ziomka Krajobraz zimowy, kiedy za plecami
Narutowicza stanął Niewiadomski. Przyłożył do jego pleców re-
wolwer i oddał trzy strzały.
„Spojrzałem na prezydenta - wspominał Skotnicki - i zauwa-
żyłem, że patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem i chwieje się.
Pochwyciłem go wraz z Przeździeckim. W tej chwili upadł na
mnie bezwładnie. Dociągnęliśmy go do kanapki, była jednak za
krótka, wobec czego trzeba go było położyć na podłodze. Oczy
miał otwarte, patrzył na nas i powoli, milcząco gasł".
Zamachowiec został natychmiast obezwładniony, nie stawiał
zresztą oporu. Na sali zapanowała histeria, panie płakały, a poseł
brytyjski Max Mueller zemdlał. Śmiertelnie rannym prezyden-
tem zajęli się dwaj lekarze obecni na wernisażu. Skotnicki zdjął
z prezydenta futro i podłożył mu pod głowę. Gdy rozpiął jego
kamizelkę, dostrzegł na koszuli trzy małe krwawe plamy. Kilka
minut później pierwszy prezydent odrodzonego państwa pol-
skiego zmarł. Obowiązki głowy państwa zgodnie z artykułem 40.
Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej przeszły na marszałka sej-
mu - Macieja Rataja.
Adiutanci odprowadzili bladego zamachowca na kanapę, na
której przed chwilą leżał ranny Narutowicz. Stanęli tuż obok Nie-
wiadomskiego, gotowi obezwładnić go przy próbie ucieczki. Ten
jednak o tym nie myślał, zrealizował dopiero pierwszą część swo-
Warszawa, 16 grudnia 1922 roku
37
jego planu. Druga miała rozegrać się na sali sądowej i przed pluto-
nem egzekucyjnym. Zachowywał spokój, gdy jednak ktoś zapytał,
dlaczego zastrzelił pierwszego obywatela Polski, wykrzyknął, że
prezydent został „za żydowskie pieniądze wybrany".
Do Zachęty przybył pełniący obowiązki ministra spraw we-
wnętrznych Ludwik Darowski. Oznajmił, że marszałek sejmu
może zgodnie z konstytucją przejąć obowiązki głowy państwa
wyłącznie na podstawie urzędowego aktu zgonu prezydenta. We-
zwano karetkę pogotowia, a Darowski polecił przeciąć wszystkie
połączenia telefoniczne z Zachętą, zakazując wypuszczania kogo-
kolwiek z gmachu. W tym czasie odbywał się pogrzeb robotnika
zabitego kilka dni wcześniej podczas zamieszek na placu Trzech
Krzyży i wiadomość o zamachu groziła nieobliczalnymi konsek-
wencjami. Polecił również wywieźć karetką zwłoki prezydenta.
Wówczas napotkano niespodziewany opór. Lekarz pogotowia
wypisał wprawdzie akt zgonu, jednak kategorycznie sprzeciwił
się przewozowi ciała Narutowicza w karetce. Zabraniały tego
przepisy, które nie czyniły wyjątku nawet dla głowy państwa.
Ostatecznie adiutanci prezydenta zarekwirowali nosze i wezwali
z Belwederu otwarty powóz wraz ze szwadronem szwoleżerów.
Miało to potrwać pewien czas, a śmierć prezydenta przestała już
być tajemnicą.
Ciało prezydenta przenieśli do powozu ministrowie i członko-
wie komitetu Zachęty. Okryte biało-czerwonym sztandarem zwło-
ki Narutowicza wolno
jechały w kierunku Bel-
wederu, wśród sypiącego
śniegu. Przechodnie na
Nowym Świecie i w Ale-
jach Ujazdowskich za-
trzymywali się, zdejmując
Wywiezienie zwłok prezydenta z
Zachęty
38
Zbrodnia w Zachęcie
nakrycia głowy. Wiele osób płakało, powszechnie przeklinano za-
bójcę. Do osób wstrząśniętych zamachem należała również Maria
Niewiadomska, nie wiedząc, że zamachowcem był jej mąż.
Gabriel Narutowicz
Gabriel Narutowicz został wybrany prezydentem Rzeczypo-
spolitej zaledwie tydzień przed zamachem. Wydawał się ideal-
nym kandydatem na głowę państwa w skomplikowanej sytuacji
politycznej, w jakiej znalazła się Polska u progu niepodległości.
Przez większość życia nie zajmował się polityką, zrobił błyskot-
liwą karierę naukową i finansową w Szwajcarii, uzyskując świa-
tową renomę. Nie był członkiem żadnej partii politycznej, nie
należał też do obozu piłsudczykowskiego, chociaż nie ukrywał
fascynacji osobą Marszałka. Przede wszystkim był jednak uczci-
wym człowiekiem i patriotą, dobrze przygotowanym do wypeł-
niania obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej.
Przyszły prezydent urodził się w 1865 roku w Teszlach na
Żmudzi. Pochodził z rodziny szlacheckiej, od pokoleń gruntow-
nie spolonizowanej. Ukończył gimnazjum klasyczne w Lipawie
- co było raczej koniecznością niż swobodną decyzją. Od mło-
dości przejawiał bowiem typowo techniczne zainteresowania,
jednak daleko posunięta rusyfikacja bliżej położonych szkół
wymusiła wybór Lipawy. Czasu spędzonego w gimnazjum nie
mógł jednak uznać za stracony - zawsze pasjonował się literaturą,
muzyką, historią. Po maturze rozpoczął studia matematyczne w
Petersburgu, jednak ze względu na zły stan zdrowia (płuca)
przerwał naukę i wyjechał do Szwajcarii. Tam ukończył inży-
nierię budowlaną na politechnice w Zurychu i na stałe osiedlił
się nad Lemanem. W decyzji pomógł mu przypadek - przyjaźń z
grupą polskich emigrantów politycznych. Narutowicz nie brał
udziału w ich działalności, ale sama znajomość wystarczyła, aby
władze carskie odmówiły mu przedłużenia paszportu.
Gabriel Narutowicz
39
Uczciwie trzeba przyznać, że Narutowicz nie marnował czasu
na studiach. Nauka była jego życiową pasją, według opinii jedne-
go z przyjaciół doskonale wpisywał się w obraz „człowieka pracy
organicznej w dobrym tego słowa znaczeniu", był osobą, która
„do nauki i systematycznej pracy czuła specjalne zamiłowanie".
Interesował się inżynierią wojskową, a szczególnym upodoba-
niem darzył szkolenie wojskowe - obowiązkowe na szwajcar-
skich uczelniach. To w połączeniu z intensywnym treningiem
szermierczym spowodowało, że nazywano go „przyszłym Ko-
ściuszką".
Wspomnienia znajomych z okresu studiów kreślą obraz Naru-
towicza jako człowieka „dobrego i łagodnego charakteru, który
zyskiwał przyjaźń nie tylko kolegów, ale i profesorów". Podkre-
ślają poważną postawę życiową przyszłego prezydenta, także w
sferze prywatnej. Nie lubił dowcipów o sprawach męsko-dam-
skich i z reguły szybko temat ucinał. Zarzucał Juliuszowi Ka-
denowi-Bandrowskiemu, że wypisuje „bezeceństwa" o romansu-
jących studentach, „nie znając zgoła ducha i życia młodzieży".
Czasami reagował jak surowy cenzor, a jego wypowiedzi można
uznać za wyjątkowo staroświeckie.
Zachowała się jednak ciekawa anegdota na temat jego życia
osobistego w tym okresie. Przyszły prezydent uwielbiał teatr i
uczęszczał na przedstawienia w towarzystwie trzech różnych
dziewcząt. Zapraszał je kolejno, nie faworyzując żadnej z nich.
Niestety, jak czasami w takich sytuacjach bywa, partnerki pokłó-
ciły się między sobą, a Narutowicz znalazł rozwiązanie sytuacji.
Zaprosił je na przedstawienie razem i oświadczył, że już z żadną
z nich więcej się nie umówi. I słowa dotrzymał...
Po ukończeniu studiów zrobił błyskotliwą karierę. Początkowo
pracował w niewielkich biurach projektowych w Sankt-Gallen,
aż wreszcie trafiła się szansa, na którą czekał. Mianowano go sze-
fem sekcji inżynierskiej przy budowie kanału spławnego w doli-
nie Renu. Tam zwrócił uwagę właściciela jednego z najlepszych
40
Zbrodnia w Zachęcie
szwajcarskich biur projektowych, który zaproponował mu zatrud-
nienie w swojej firmie. Narutowicz mógł już w pełni wykazać
swoje możliwości -jego projekty nagradzano na międzynarodo-
wych wystawach. I niebawem został współwłaścicielem firmy.
„Inżynier- mawiał przyszły prezydent- doznaje tej przyjemno-
ści, jaką ma Bóg. Dokonuje wielkich dzieł: tworzy jeziora, prze-
rzuca siły na wielkie przestrzenie, przekształca góry. I wszystko
to widzi jak na dłoni".
Po osiągnięciu stabilizacji zawodowej Narutowicz pomyślał o
założeniu rodziny (miał już 37 lat). Jego wybranką została Ewa
Krzyżanowska, którą zresztą znał od lat. Ona miała za sobą burz-
liwy związek z pisarzem Wacławem Berentem, Narutowicz przez
wiele lat bezskutecznie adorował jej siostrę. Ich związek można
uznać za małżeństwo z rozsądku, ale okazało się bardzo udane.
Niestety, cieniem na życiu rodzinnym położyła się choroba psy-
chiczna córki, a również syn nie spełnił nadziei rodziców. Beztros-
ki rozrzutnik był całkowitym
przeciwieństwem ojca, przy-
sparzając mu wiele trosk.
Narutowicz już w 1895 roku
otrzymał
obywatelstwo
szwajcarskie i planował związać
się z tym krajem na stałe.
Cieszył
się
powszechnym
uznaniem, czego dowodem było
objęcie katedry budownictwa
wodnego na politechnice w
Zurychu. Nie zaniechał jednak
prac projektowych, przenosząc
biuro z Sankt-Gallen. Wydawać
się mogło,
Gabriel Narutowicz w czasach
studenckich
W służbie dla kraju
41
że w jego wypełnionym pracą życiu nie ma miejsca na politykę.
Wraz z wybuchem wojny wszystko miało się jednak zmienić.
W służbie dla kraju
Narutowicz mógł odnosić sukcesy zawodowe, mógł planować
przyszłość swoją i rodziny w Szwajcarii, ale pozostał polskim
patriotą. Wybuch pierwszej wojny światowej był dla niego sy-
gnałem, że zbliża się niepodległość kraju - po raz pierwszy od
czasów rozbiorów zaborcy znaleźli się w przeciwnych obozach.
Narutowicz popierał orientację Józefa Piłsudskiego i w styczniu
1917 roku na łamach „Neue Züricher Zeitung" ogłosił swoje wy-
znanie polityczne. W całej rozciągłości popierał akt 5 listopada
1916 roku, widząc w nim zapowiedź odbudowy Polski. Odmówił
jednak formalnej współpracy z Radą Regencyjną, niewykluczone
zresztą, że na jego decyzję miały wpływ problemy rodzinne.
Schyłek pierwszej wojny światowej był tragicznym okresem
w życiu Narutowicza. Żona zapadła na chorobę nowotworową,
lekarze nie dawali nadziei na wyleczenie córki z choroby psy-
chicznej. Zapewne wówczas przyszły prezydent zadecydował, że
po śmierci żony zerwie wszystkie kontakty z dotychczasowym
życiem i powróci do ojczyzny, aby „odsłużyć Polsce, chociażby
na najniższym stanowisku, stracone dla niej i zmarnowane dla
niej poprzednie swe lata".
W kwietniu 1919 roku doszło do interesującego spotkania. Z
Narutowiczem rozmawiał innej światowej sławy polski nauko-
wiec, chemik - profesor Ignacy Mościcki. Jako przedstawiciel
polskiego rządu namawiał Narutowicza do powrotu do kraju, ar-
gumentując, że „przecież Polska nie co rok powstaje". Zapewne
żaden z rozmówców nie podejrzewał, że tak niezobowiązująco
dyskutowali ze sobą przyszły pierwszy prezydent Rzeczypospo-
litej Polskiej z jej ostatnim prezydentem.
42
Zbrodnia w Zachęcie
Narutowicz mieszkał i pracował w Szwajcarii, ale służył rządo-
wi polskiemu jako ekspert. W 1919 roku opracowywał wstępne
plany regulacji Wisły pomiędzy Warszawą a Modlinem, następ-
nie analizował możliwości budowy portu rzecznego na Saskiej
Kępie i kanału obwodowego na Pradze. Po kilku miesiącach po-
nownie pojawił się w kraju, aby nadzorować budowę zbiornika
wodnego na Sole w Porąbce. Powoli zrywał więzy łączące go ze
Szwajcarią, co dla miejscowych było poważnym zaskoczeniem.
Uważano go tam przecież za swojego i „rzadko kiedy przyszło
komu na myśl jego obce pochodzenie".
W lutym 1920 roku zmarła Ewa Narutowicz. Przyszły prezy-
dent czekał tylko na odpowiednią propozycję z kraju i wiadomo
było, że nie odmówi. I chociaż wcześniej zrezygnował z katedry
budownictwa wodnego na Politechnice Warszawskiej, to uczynił
to wyłącznie z powodu znużenia pracą dydaktyczną. Kiedy
otrzymał ofertę objęcia teki ministra robót publicznych w bez-
partyjnym rządzie Władysława Grabskiego, rozpoczął przygoto-
wania do powrotu nad Wisłę. Nie było to łatwe, ale patriotyzm
zwyciężył.
„Na brak powodzenia - zwierzał się - i życzliwości ludzkiej
narzekać nie mogę. Ale gdybym miał drugi raz życie rozpoczy-
nać, to chciałbym, żeby ułożyło się ono inaczej. Przenoszę się na
służbę do Polski, aby odrobić to, co nie było mi dane za młodu".
Stanowisko utrzymał również w następnym gabinecie. Zresztą
od razu dał się poznać jako doskonały fachowiec, chociaż zada-
nie, jakie otrzymał, nie należało do najłatwiejszych. Ministerstwo
zmagało się z chronicznym brakiem pieniędzy, przy jednoczes-
nym nadmiarze zatrudnienia. Biura resortu liczyły 25 wydziałów
zatrudniających 3700 urzędników!!! Tego przywykły do szwaj-
carskiej oszczędności Narutowicz nie potrafił zrozumieć. Nic za-
tem dziwnego, że mówił do swoich podwładnych:
„Przyszedłem do panów, aby uczciwie pracować. Materiały, z
którymi się zapoznałem, wystarczyłyby w innym kraju do na-
W służbie dla kraju
43
tychmiastowego rozwiązania tego ministerstwa. W naszych wa-
runkach nie zostanie ono rozwiązane, ale musi zacząć dobrze
pracować. Wszyscy, którzy traktują swoje tutaj posady jako źró-
dło osobistych korzyści czy teren wypoczynkowy, będą musieli
je opuścić. Cele, które mogę realizować, wymagają zespołu
0 połowę mniejszego, ale za to takiego, na który mogę zawsze
liczyć".
Słowa dotrzymał - personel ograniczono do 2800 osób, liczbę
wydziałów zredukowano do 15. A Narutowicz zyskał wielu wro-
gów i to czasami dość ustosunkowanych. Zwolnieni urzędnicy
głośno protestowali, a nikogo nie interesowało, że sam minister
spędzał w biurze czas do wieczora, imponując kompetencją i nie-
zależnością. Nie ograniczał się zresztą wyłącznie do pracy biuro-
wej, chętnie wyjeżdżał w teren, gdzie jego ogromne doświadcze-
nie było bardzo pożądane.
Narutowicz szybko uzyskał doskonałą opinię w sferach rzą-
dowych - postanowiono wykorzystać jego umiejętności na are-
nie międzynarodowej. Został polskim delegatem w Wilnie, przy
władzach tzw. Litwy Środkowej, a na konferencji w Genui był
już wiceprzewodniczącym polskiej delegacji. W czerwcu został
ministrem spraw zagranicznych w rządzie Artura Śliwińskiego.
1 chociaż gabinet upadł po zaledwie 9 dniach (!!!), to Narutowicz
utrzymał stanowisko w kolejnym rządzie Juliana Nowaka.
W listopadzie 1922 roku odbyły się wybory do sejmu i sena-
tu, które nie przyniosły zdecydowanego rozstrzygnięcia. Ponad
16 procent mandatów otrzymały mniejszości narodowe, co w sy-
tuacji równowagi parlamentarnej oznaczało, że te właśnie głosy
zadecydują o wyborze prezydenta (głowę państwa wybierały po-
łączone izby sejmu i senatu - Zgromadzenie Narodowe).
Piłsudski zrezygnował z kandydowania. Uznał, że Konstytucja
marcowa daje zbyt małe uprawnienia prezydentowi, uzależnia-
jąc go od rządu. Człowiek, w którego rękach spoczywała przez
kilka lat ogromna władza, nie był zainteresowany wypełnianiem
44
Zbrodnia w Zachęcie
funkcji typowo reprezentacyjnych. Zresztą Marszałek całkowicie
się do tego nie nadawał, z czego doskonale zdawał sobie sprawę.
Uważał, że jest przeznaczony do wyższych celów, mówiąc, że na-
leży wybrać człowieka, który miałby „cięższy chód, lecz lżejszą
rękę" od niego.
Warszawa, 9 grudnia 1922 roku
W pierwszych wyborach prezydenckich w Drugiej Rzeczypo-
spolitej nie wysunięto kandydatur liderów ugrupowań politycz-
nych. W ślady Piłsudskiego poszli Roman Dmowski i Wincenty
Witos, a najbardziej znanym politykiem, który przystąpił do wy-
borów, był Ignacy Daszyński. I co charakterystyczne, odpadł już
w pierwszym głosowaniu.
Piłsudski popierał dawnego współpracownika z czasów PPS -
Stanisława Wojciechowskiego. Za jego najpoważniejszego ry-
wala uważano Maurycego Zamoyskiego - kandydata prawicy.
Pozostali kandydaci mieli stanowić jedynie tło dla starcia obu
rywali.
Endecja fatalnie oceniła sytuację. Jej kandydat był hrabią, ordy-
natem, co przekreślało możliwość poparcia go przez PSL „Piast".
Prezes stronnictwa, Wincenty Witos, sam mający prezydenckie
ambicje, nie mógł przecież popierać obszarnika. Tego by mu nie
darowali jego chłopscy wyborcy, to groziło utratą poparcia przez
partię. Ostatecznie niechętnie wysunął kandydaturę Wojciechow-
skiego, co rozwiązało ręce Piłsudskiemu.
PSL „Wyzwolenie" odmówiło współpracy z „Piastem" i zgło-
siło kandydaturę Narutowicza. Prezes stronnictwa, Stanisław
Thugutt, uważał, że prezydentem powinien zostać człowiek bez-
partyjny, cieszący się powszechnym zaufaniem. Głosił, że Naru-
towicz , jest to nie tylko najlepszy z kandydatów, ale jeden z naj-
lepszych ludzi w Polsce". Niektórzy sugerowali, że Narutowicz
Warszawa, 9 grudnia 1922 roku
45
i Thugutt należeli do lóż masońskich, co miało zapewnić kan-
dydatowi nieformalne poparcie wolnomularzy, a w niedalekiej
przyszłości obrócić się przeciwko elektowi.
Narutowicz nie był do końca przekonany o zasadności swojej
kandydatury. Uważał, że prezydentem powinien zostać Piłsudski,
a skoro Marszałek popierał Wojciechowskiego, to ten był wła-
ściwym kandydatem. Zdecydował się w ostatniej chwili - kiedy
już dzwonki wzywały posłów i senatorów na salę. W rozmowie
telefonicznej z Thuguttem powiedział, że swojej kandydatury
nie stawia, ale Jeżeli »Wyzwolenie« ją postawi, nie ma na to
rady".
Posiedzenie Zgromadzenia Narodowego rozpoczęło się 9 grud-
nia o czternastej. Zgłoszono pięć kandydatur: Maurycego Zamoy-
skiego, Stanisława Wojciechowskiego, Gabriela Narutowicza,
Ignacego Daszyńskiego i Jana Baudouina de Courtenay. Obowią-
zywała zasada wyboru bezwzględną większością głosów, a po
każdej turze głosowania odpadał kandydat, który otrzymał naj-
mniejsze poparcie.
Narutowicz w pierwszym głosowaniu otrzymał zaledwie 62
głosy, niewiele w porównaniu z Wojciechowskim (105), Bau-
douinem de Courtenay (103), a w szczególności z Zamoyskim
(222). Absolutna większość wynosiła 271 głosów, warto jednak
pamiętać, że była to liczba zmienna, zależna od liczby głosów
uznanych z różnych powodów za nieważne.
Jako pierwszy odpadł Daszyński, w kolejnym głosowaniu Na-
rutowicz wyprzedził Baudouina de Courtenay. Pozostało trzech
kandydatów, a taktyka obrana przez Thugutta okazała się niezwy-
kle skuteczna. Zapewnił sobie wcześniej głosy mniejszości naro-
dowych, które okazały się decydujące. Tym bardziej że prawica
popełniła fatalny błąd, uważając za głównego przeciwnika Woj-
ciechowskiego. W kolejnym głosowaniu Narutowicz otrzymał kil-
ka głosów endeckich, co spowodowało, że Wojciechowski odpadł.
Rachuby liderów prawicy okazały się jednak błędne. Posłowie
46
Zbrodnia w Zachęcie
PSL „Piast" nie poparli Zamoyskiego i w decydującej turze głoso-
wali za Narutowiczem. Otrzymał on 289 głosów (Zamoyski -
227) i o wpół do ósmej marszałek sejmu Maciej Rataj ogłosił
prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza.
Informacja o wyborze zastała elekta w Ministerstwie Spraw Za-
granicznych. Na bieżąco otrzymywał telefonicznie wiadomości
0 przebiegu głosowania, co przyjmował ze stoickim spokojem.
„Mimo że na Wiejskiej - wspominał Tadeusz Jackowski - roz-
strzygały się nie tylko losy reprezentacji narodu, ale także jego
osobiste losy, Narutowicz po zapoznaniu się z meldunkiem sej-
mowym odkładał słuchawkę telefonu, po czym podzieliwszy się
ze mną wiadomością, powracał z całym spokojem do pracy nad
ustaleniem ostatecznego tekstu noty. Podziwiałem jego silne ner-
wy i głębokie poczucie obowiązku".
Narutowicz pracował nad projektem noty do Ligi Narodów w
sprawie mniejszości polskiej w Prusach Wschodnich.
Jednak nawet on nie mógł opanować emocji, kiedy o wpół do
. ósmej zadzwonił telefon z informacją o wyborze. Niebawem do
gmachu MSZ przybyli marszałkowie sejmu i senatu wraz z pre-
mierem, aby oficjalnie powiadomić elekta o wyborze. Narutowicz
stwierdził, że „ugina się przed wolą Zgromadzenia Narodowego i
wybór przyjmuje".
Dręczyły go jednak złe przeczucia. Premier Nowak wspomi-
nał, że „nigdy nie widział na twarzy ludzkiej takiego przeraże-
nia, jakie w tym momencie odbijało się na twarzy Narutowicza".
1 elekt miał rację, w czasie gdy odbierał gratulacje od współpra
cowników, w Warszawie rozpoczęły się już pierwsze demon
stracje. Rozeszły się informacje, że wybór zawdzięczał głosom
mniejszości narodowych, co podkreślała prawica. I chociaż Kon
stytucja marcowa wyraźnie stwierdzała, że wszyscy „obywatele
są równi wobec prawa", a wszelkie urzędy są „w równej mierze
dla wszystkich dostępne", to jednak zwolennicy endecji uważali,
że prezydenta powinni wybierać wyłącznie Polacy. A już do zu-
Polskie plekto
47
pełnej histerii doprowadzał nacjonalistów fakt, że wśród głosują-
cych na Narutowicza byli posłowie żydowscy.
Polskie piekło
Atmosferę podgrzewała prasa. Brutalne artykuły pojawiły się
w dziennikach prawicowych, bez pardonu atakowano „żydow-
skiego elekta". Nazywano go „zaporą", „zawadą", nawoływano
do zmuszenia siłą do ustąpienia. Bez skrupułów podburzano tłum
(„obywatele, w obliczu nowej narodowej porażki zdobądźcie się
na czyn"), lżono prezydenta w ordynarny sposób. Bez końca po-
wtarzano, że jest „protegowanym żydowskiej finansjery", suge-
rowano, że nawet „nie umie dobrze mówić po polsku". Rozpusz-
czano plotki, że Narutowicz jest „żydowskim pachołkiem", który
do majątku doszedł dzięki oszustwom finansowym. Ogólnej hi-
sterii uległ nawet generał Józef Haller, który w Alejach Ujazdow-
skich wygłosił przemówienie do prawicowych fanatyków:
„Rodacy i towarzysze broni! Wy, nie kto inny, swoją piersią
bohaterską osłanialiście, jak twardym murem, granice Rzeczypo-
spolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej
rzeczy, Polski! Polski Wielkiej, Niepodległej! W dniu dzisiej-
szym Polskę, tę, o którą walczyliście, sponiewierano! Oburzenie
narodu rośnie, wzbiera jak fala...!".
Nic zatem dziwnego, że w stolicy powtarzano plotkę, iż sam
Narutowicz jest Żydem.
Na ulicach trwały demonstracje, a politycy nie ustawali w ak-
tywności. Wojciech Korfanty zakomunikował marszałkowi sej-
mu, że trzy kluby tworzące blok Chrześcijańskiej Jedności Na-
rodowej postanowiły zbojkotować zaprzysiężenie prezydenta.
Poprzez zdekompletowanie parlamentu (brak kworum) planowa-
no uniemożliwienie Narutowiczowi objęcia stanowiska. A prawi-
cowe bojówki próbowały nie dopuścić posłów mniejszości naro-
dowych na Wiejską.
48
Zbrodnia w Zachęcie
W tej sytuacji wzbudzało uznanie godne postępowanie Naru-
towicza. Chociaż wiedział, że ustąpienie ze stanowiska natych-
miast spacyfikowałoby nastroje, to postanowił nie rezygnować
pod dyktatem tłumu.
„Nie mogę się już cofnąć - wyjaśniał Ratajowi - bo byłoby to
cofanie się przed ulicą i tworzenie zgubnego precedensu. Może
nie powinienem był przyjmować [wyboru - S.K.], ale stało się".
Marszałkowi sejmu imponowało zachowanie Narutowicza, ale
lojalnie ostrzegł go, że „będzie miał przed sobą ciężkie chwile".
Zauważył, że „lewica robi z Pana chwilowo sztandar, prawica
bije w Pana z całą siłą". Narutowicz odparł ze smutkiem, że nie
posiada oddanych zwolenników i jeżeli sytuacja się nie zmieni, to
„za miesiąc, pół roku, rok" zrezygnuje ze stanowiska.
W tym czasie prawica znalazła kolejny argument przeciwko
elektowi. Jej przedstawiciele oświadczyli Ratajowi, że Naruto-
wicz podczas pobytu w Szwajcarii zadeklarował się jako bezwy-
znaniowiec, wobec czego przysięga prezydencka („przysięgam
Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu") będzie
świętokradztwem. Marszałek zachował spokój, uznając, że zło-
żenie przez Narutowicza przysięgi przekreśla dawną deklarację
bezwyznaniowości.
Demonstracje uliczne przybrały na sile, Warszawa została spa-
raliżowana przez przeciwników elekta, a siły porządkowe zacho-
wywały dziwną opieszałość.
„Byłam wtedy w mieście - wspominała Aleksandra Piłsudska
- w ścisku nie mogłam się prawie ruszyć. Z jednej strony parła
na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała, o
co chodzi, z drugiej gruba, wielka służąca. Ta ostatnia z czer-
woną twarzą podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami
i krzycząc »Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem! [...] Żydzi
nie będą nami rządzili!«. Skończyło się na tym, że wszyscy do-
okoła mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób. Nie miałam
wątpliwości: wśród tłumu znajdowali się agitatorzy".
Polskie piekło
49
Faktycznie, agitatorzy działali wyjątkowo sprawnie. Inna spra-
wa, że trafili na podatny grunt, szczególnie wśród młodzieży
szkolnej i akademickiej. Wzburzone tłumy blokowały centrum
miasta, dochodziło do bijatyk. Gmach sejmu otoczył kordon poli-
cji, jednak posłowie i senatorowie mieli problemy z dotarciem na
Wiejską, gdzie Narutowicz miał złożyć przysięgę prezydencką.
Daszyński i Bolesław Limanowski zostali zablokowani w bramie
jednego z domów, pobito posła PPS Zygmunta Piotrowskiego i
żydowskiego senatora Lejba Kowalskiego. Na odsiecz parla-
mentarzystom ruszyli członkowie PPS, na placu Trzech Krzyży
doszło do regularnych walk zakończonych strzelaniną - zginął
młody robotnik, a kilkanaście osób zostało rannych. A policja za-
chowywała bierność.
Przeciwnicy polityczni elekta nie ograniczali się wyłącznie do
demonstracji ulicznych. Chrześcijański Związek Jedności Naro-
dowej wydał oficjalną odezwę:
„Kandydat mający tylko mniejszość głosów polskich narzuco-
ny został na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami obcych
narodowości. Podstawowa zasada zdrowej polityki narodowej
została podeptana. Grupy Chrześcijańskiego Związku Jedności
Narodowej nie mogą wziąć na siebie odpowiedzialności za bieg
spraw państwowych w takim stanie rzeczy głęboko niezdrowym
i odmówią wszelkiego poparcia rządom powołanym przez pre-
zydenta narzuconego przez obce narodowości, Żydów, Niemców
i Ukraińców. Chrześcijański Związek Jedności Narodowej podej-
muje stanowczą walkę o narodowy charakter Państwa Polskiego
zagrożony tym wyborem".
Warto zwrócić uwagę na sygnatariuszy odezwy. Widnieją tam
podpisy liderów: Stanisława Strońskiego, Stanisława Gąbińskie-
go, Grabskiego, Józefa Chacińskiego, Korfantego. A Stroński
pisał na łamach „Rzeczpospolitej", że wybór Narutowicza „zdu-
miewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rze-
czy, z którym większość polska musi walczyć".
50
Zbrodnia w Zachęcie
Tuż przed południem 11 grudnia powóz z elektem wyruszył z
Łazienek na Wiejską. Narutowiczowi towarzyszył szef protokołu
dyplomatycznego, z przodu i z tyłu eskortowały go plutony
szwoleżerów. I chociaż otoczenie namawiało prezydenta, aby
jechać bocznymi ulicami, to Narutowicz odmówił. Przyjął wy-
bór Zgromadzenia Narodowego i nie zamierzał ugiąć się przed
dyktatem ulicy. W Alejach Ujazdowskich powóz powitał grad kul
śniegu i kamieni, Narutowicz został lekko ranny w głowę. Jeden
z demonstrantów, uzbrojony w ciężką laskę, wskoczył nawet na
stopnie powozu, ale nie wytrzymał konfrontacji ze spojrzeniem
prezydenta. Opuścił wzrok i zbiegł.
Zofia Kirkor-Kiedroniowa, żona ministra, a siostra Władysława
i Stanisława Grabskich, ze zdziwieniem wspominała, że „policja
demonstrantom nie przeszkadzała, właściwie nie było jej widać".
Niektórzy z fanatyków rzucali się nawet pod koła powozu, usiłu-
jąc zatrzymać prezydenta.
„Nie był to zwarty tłum - opisywała Halina Ostrowska-Grab-
ska - ale liczne grupy studentów przeważnie w korporanckich
14 grudnia 1922 roku. Belweder. Narutowicz i Piłsudski
Polskie piekło
51
czapkach. [...] Zaintrygowało mnie widoczne podniecenie tych
nawołujących się grup. W pewnym momencie wszystko znieru-
chomiało. Środkiem placu, kierując się ku Wiejskiej, nadjeżdżał
powóz zaprzężony w białe konie. [...] rozległy się gwizdy, krzyki
i zobaczyłam z przerażeniem, jak owi korporanci chwytają zmarz-
ły, brudny śnieg, leżący w pryzmach przy trotuarach, i walą tymi
bryłami w powóz. Powóz jechał szybko, grudy odbijały się od
niego, ale któraś z pacyn dosięgnęła jednak prezydenta. Stałam
zamarła ze zgrozy i palącego wstydu. [...] żeby walić zmarzłymi
grudami w tego światłego, szlachetnego człowieka!".
Po przybyciu do sejmu Narutowicz powiedział Ratajowi, że
„w tych warunkach nie złoży urzędu". Prywatnie przyznał jed-
nak, że „to nie Europa. Ci ludzie lepiej się czuli pod tym, co karki
im deptał i bił po pysku".
Zaprzysiężenie odbyło się bez problemów, nawet prawica nie
stwarzała kłopotów, co nie oznaczało, że uroczystość przebiegała
we właściwym nastroju.
„Ceremonia złożenia przysięgi - wspominał Adam Pragier -
była wstrząsająca w swojej ponurej grozie, w sali do połowy za-
pełnionej, w świadomości, że przeżywamy chwile prawdziwego
niebezpieczeństwa. Ale we wszystkich była teraz jednaka deter-
minacja: za żadną cenę nie wolno dopuścić, by anarchia uliczna,
rozpętana przez prawicę, wzięła górę. Byliśmy przeświadczeni,
że idzie o coś więcej nawet jeszcze niż o wybór Prezydenta -o
ducha praw w Polsce".
Trudno zresztą mówić o przestrzeganiu prawa, skoro po za-
kończeniu uroczystości prezydent musiał oczekiwać, aż policja i
wojsko usuną demonstrantów z Alej Ujazdowskich i umożliwią
opuszczenie gmachu parlamentu.
Poważne zaniepokojenie okazywał Piłsudski. Naczelnik pań-
stwa powiedział wprost, że nie może oddać władzy, kiedy „banda
gówniarzy zakłóca spokój, znieważa prezydenta, a rząd nic na
to". Zażądał specjalnych uprawnień do spacyfikowania sytuacji,
52
Zbrodnia w Zachęcie
czego mu odmówiono. Politycy tworzący koalicję rządową oba-
wiali się wzmocnienia pozycji Piłsudskiego, nie chcąc, aby po
raz kolejny okazał się mężem opatrznościowym kraju. Zapewne
nie przypuszczali, że w ten sposób wydali wyrok na pierwszego
prezydenta odrodzonej Polski.
Przeciwnicy Narutowicza nie ograniczali się do demonstracji
ulicznych. Do prezydenta spływały dziesiątki anonimów, w nie-
wybredny sposób grożących mu śmiercią.
„Panie Ministrze! - pisał »patriota z Wilna«. - Dosięgnie Pana
kara śmierci, o ile Pan natychmiast nie złoży godności Prezy-
denta".
„Pozostaje Panu do oznaczonego terminu - sekundował mu fa-
natyk ze Lwowa -już tylko 4 doby 20 godzin [...]. Czas zrobić
testament. Pozdrowienia. Zawiadomienie trzecie".
Podobno niektóre z anonimowych przesyłek zawierały sprosz-
kowaną truciznę...
Czternastego grudnia 1922 roku Piłsudski oficjalnie przekazał
władzę Narutowiczowi. Uroczystość w Belwederze przebiegała
w nerwowej atmosferze, Marszałek zażądał dodatkowego pro-
tokołu, chcąc się rozliczyć z posiadanej w kasie gotówki. Osta-
tecznie spór załagodzono, a dostojnicy przeszli na śniadanie. Tam
Piłsudski wygłosił toast:
„Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle
szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmo-
wania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierw-
szego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie,
jako jedyny oficer polski służby czynnej, który dotąd nigdy przed
nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Pol-
ską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent
Rzeczypospolitej niech żyje!".
Pomimo trwających demonstracji ulicznych i ataków praso-
wych Narutowicz podjął kroki pojednawcze wobec prawicy.
Chociaż zamierzał być prezydentem wszystkich obywateli kraju,
Polskie piekło
53
Prezydent Gabriel Narutowicz
to uznał, że powinien powołać
rząd cieszący się poparciem
nacjonalistów. Za pośrednic-
twem Rataja zaprosił do udziału
w nowym gabinecie przed-
stawicieli endecji, proponując
stanowisko premiera Leonowi
Plucińskiemu ze Stronnictwa
Narodowo-Demokratycznego.
Jednocześnie wysłał telegram
do Paryża, do Maurycego Za-
moyskiego z ofertą objęcia Mi-
nisterstwa Spraw Zagranicz-
nych. Obie propozycje zostały
przyjęte.
Piętnastego grudnia doszło do rozmowy kardynała Kakowskie-
go z prezydentem. Wprawdzie obaj dostojnicy mieli wyznaczone
spotkanie na następny dzień, to jednak w godzinach popołudnio-
wych arcybiskup warszawski odwiedził prezydenta.
„Przyjął mnie z wielką radością pisał Kakowski do kardynała
Edmunda Dalbora dziewięć dni później. - Od godziny 4.40
rozmawialiśmy sam na sam o sprawach kościelnych. Okazał
pełne zrozumienie, przyrzekł poparcie, zwłaszcza odnośnie do
ograniczeń Kościoła i konkordatu. Kiedyśmy zostali, zatrzymał
mnie jeszcze kilka minut, mówił o sprawach osobistych, a po-
tem poprosił o błogosławieństwo dla siebie i podjętej pracy.
Ukląkł na dwa kolana, a kiedym mówił formułę: Benedicat Te
etc, przeżegnał się bardzo pobożnie. Skądinąd już wiedziałem,
że codziennie, wstając rano z łóżka, żegnał się znakiem krzyża
świętego. Zachowanie się prezydenta wzruszyło mnie do głębi".
54
Zbrodnia w Zachęcie
Eligiusz Niewiadomski
Odwieczna tradycja mówiła o Polakach jako narodzie niezdol-
nym do zbrodni politycznych, o Polsce jako kraju, w którym „ża-
den król nigdy nie stał na szafocie". Tymczasem pierwszy pre-
zydent odrodzonego państwa padł ofiarą prawicowego fanatyka.
Zabójstwo wstrząsnęło krajem i niewiele brakowało, aby Polska
pogrążyła się w wojnie domowej.
„Wiadomość o tej zbrodni - wspominał Wincenty Witos - za-
stała nas rozmawiających w sali klubowej. Przynieśli ją socjaliści,
którzy uzbrojeni w sękate laski z posłem Wojtkiem Malinowskim
na czele wpadli do klubu Związku Ludowo-Narodowego celem
doraźnego wymiaru kary. Posiłkowali ich posłowie »Wyzwole-
nia«. Szarpanina, przekleństwa i straszliwy harmider sprowadziły
tam wielu ciekawych. Poszli też niektórzy nasi posłowie, nie
mieszając się do żadnej z wojujących stron. Po dłuższym czasie
i trudzie zdołano walczących zapaśników rozdzielić".
Sytuacja w stolicy groziła wybuchem. Wieczorem w Sztabie
Generalnym zebrali się piłsudczycy: Ignacy Matuszewski, Kazi-
mierz Stamirowski, Ignacy Boerner, Konrad Libicki, Władysław
Włoskowicz, Henryk Floyar-Raychman. Utworzyli sztab kryzy-
sowy, rozsyłając oficerów łącznikowych do Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, do Komendy Policji, nawiązali kontakt z szefem
warszawskiej organizacji PPS, Rajmundem Jaworowskim (zago-
rzałym zwolennikiem Marszałka). Planowano fizyczną eliminację
liderów prawicy, upozorowaną na wybuch ludowego niezadowo-
lenia. Następnego dnia porządek miało przywrócić wojsko pod
osobistym dowództwem Piłsudskiego. Oczywiście Marszałek nie
oddałby już władzy.
Na fali wzburzenia społecznego akcja mogła zakończyć się suk-
cesem. Plany przekreślił jednak Daszyński, kategorycznie prze-
ciwstawiając się udziałowi PPS w awanturze. Do dzisiaj zresztą nie
wiadomo, czy sam Piłsudski był o całej sprawie poinformowany.
Eligiusz Niewiadomski
55
Podczas internowania w Magdeburgu czy też pobytów Komendan-
ta na froncie jego podwładni przyzwyczaili się do autonomicznych
posunięć i Marszałek mógł zostać powiadomiony dopiero po fiasku
przygotowań. Sprawy jednak nigdy do końca nie wyjaśniono.
Z drugiej strony Rataj działał wyjątkowo skutecznie. W kilka
godzin po zabójstwie Narutowicza powołał nowy rząd z Włady-
sławem Sikorskim na czele. Generał okazał się sprawnym poli-
tykiem, bezwzględnie przywrócił porządek, a swoje urzędowanie
rozpoczął od wprowadzenia stanu wyjątkowego w stolicy. Wybo-
ry nowego prezydenta wyznaczono na 22 grudnia.
W tym czasie zabójca Narutowicza oczekiwał na proces. Nie-
wiadomski w chwili zamachu miał 53 lata, piękną kartę niepod-
ległościową i zawodową. Warszawiak, malarz, historyk sztuki,
krytyk, wykładowca na uczelniach artystycznych. Twórca poli-
chromii kościelnych i witraży, publicysta, popularyzator sztuki,
autor cenionych książek o malarstwie. A jednocześnie fanatycz-
ny zwolennik prawicy, wszędzie widzący zagrożenie żydowskie
i komunistyczne. To wraz z porywczym charakterem nie przy-
sparzało mu popularności - miał na sumieniu pobicie redaktora
„Gazety Porannej" Mączyńskiego.
„Był moim profesorem w Szkole Sztuk Pięknych - pisał Anto-
ni Słonimski. - Wysoki, w binoklach, szczupły, sztywno chodzą-
ca normalność. Chyba jedna cecha szczególna. Nie uśmiechał się.
Nie miał poczucia humoru. Czy był psychopatą?".
Na pewno mógł narzekać na prześladujący go pech. Po stu-
diach malarskich w Petersburgu (gdzie zdobył wiele nagród) udał
się do Paryża i tam uległ poważnemu wypadkowi. Ciężkie popa-
rzenia całego ciała leczył przez rok. Kolejny wypadek nastąpił
już w odrodzonej Polsce - Niewiadomski „tak niefortunnie do
tramwaju wskoczył, że się dostał między dwa wagony, po czym
strasznie poturbowany parę tygodni w szpitalu przeleżał".
Chociaż miał skrajnie prawicowe przekonania, to nie potrafił
dostosować się do zorganizowanej działalności.
56
Zbrodnia w Zachęcie
„Znałem Niewiadomskiego jeszcze z czasów moich gimnazjal-
nych - wspominał Stanisław Grabski. - Należał on do centraliza-
cji tajnych kółek samokształcenia w średnich szkołach Królestwa
Kongresowego. Odznaczał się już wówczas skrajnym indywidu-
alizmem, mocno utrudniającym współpracę z nim. W wieku doj-
rzałym szedł on zawsze własną swoją drogą. Pomimo na wskroś
narodowych swych przekonań nie brał udziału w pracach ani Ligi
Narodowej, ani Stronnictwa Demokratyczno-Narodowego. Od-
czuwając gorąco wszystko, co naród nasz przeżywał, zarówno
jego dążenia i walki, jak i spadające nań ciosy - był jednak poli-
tycznym samotnikiem".
I taki miał pozostać, chociaż bez wątpienia nie brakowało mu
osobistej odwagi. W 1891 roku podczas obchodów w Warszawie
rocznicy Konstytucji 3 maja jako jeden z aktywniejszych uczest-
ników zajść został zatrzymany przez carską policję i kilka miesię-
cy spędził w Cytadeli. Ironią losu podczas tej samej demonstracji
został zatrzymany Wojciechowski. Trzydzieści dwa lata później
jako prezydent Rzeczypospolitej Polskiej miał rozpatrywać proś-
bę o ułaskawienie Niewiadomskiego.
Po wybuchu pierwszej wojny światowej przyszły zabójca Na-
rutowicza wysłał rodzinę do Lwowa, a sam wstąpił do organiza-
cji sanitarnych. Utrzymywał się z odczytów i malowania portre-
tów, w 1918 roku wziął aktywny udział w rozbrajaniu Niemców
w stolicy. W czasie wojny polsko-sowieckiej 1920 roku pracował
w II Oddziale Sztabu Generalnego, skąd ochotniczo przeszedł do
służby liniowej (jako szeregowiec!!!) i na własne żądanie został
wysłany na front.
Niewiadomski nie był łatwym człowiekiem w życiu zawodo-
wym. Opracował plan działań i program studiów Szkoły Sztuk
Pięknych w Warszawie, aby po jej otwarciu zrezygnować ze
stanowiska wykładowcy i zapisać się na rok akademicki 1904 w
charakterze studenta! Rok później prowadził tam jednak wy-
kłady, ale finansowane przez uczniów, a nie uczelnię. Na łamach
Eligiusz Niewiadomski
57
prasy krytykował „barbarzyństwo objawiające się w ozdabianiu
naszych kościołów" i udzielał bezpłatnych porad z zakresu ar-
cheologii. Zagorzały taternik - opracował mapę turystyczną Tatr
i ofiarował ją Towarzystwu Tatrzańskiemu. Przy okazji wypadów
w góry kolportował przez granicę prasę wszechpolską. W 1918
roku został mianowany naczelnikiem Wydziału Malarstwa, Rzeź-
by i Sztuk Zdobniczych, następnie wraz z departamentem prze-
niesiony do Ministerstwa Sztuki i Kultury. Organizował początki
przemysłu artystycznego, zainicjował ewidencję czynnych w Pol-
sce artystów i ich dorobku. Do dymisji podał się w listopadzie
1921 roku - chciał mieć czas i spokój na pisanie książek o sztuce.
I obiektywnie trzeba przyznać, że w tej dziedzinie odnosił poważ-
ne sukcesy. Chociaż bowiem ceniono go jako urzędnika ministe-
rialnego, to był człowiekiem niezwykle trudnym we współpracy.
„Suchy, wysoki, twarz ostra z blond bródką- wspominał jego
podwładny, Emil Zegadłowicz- skład głowy [...] nordycki, Szwed
czy Norweg -jakby przed chwilą wrócił z wyprawy polarnej [...];
witał się ze wszystkimi bardzo grzecznie, swoistym gestem wy-
rzucał dłoń od piersi; spojrzenie czyste, niebieskie spoza złotych
okularów (zawsze ta biała ropna plamka w przynosowych kątach
oczu); wróg ówczesnego rejwachu ekspresjonistycznego, kubi-
stycznego, dadaistycznego [...] - organizator, fanatyk, wizjoner
nieszczęsny".
Niewiadomski oczekiwał na proces, a Polska żegnała pierwsze-
go prezydenta. Trzy dni po zamachu ciało Narutowicza przewie-
ziono z Belwederu na Zamek Królewski - wzdłuż trasy przejazdu
stało ponad pół miliona ludzi. Kondukt otwierały dwa szwadro-
ny szwoleżerów, następnie maszerowały dwa bataliony piechoty
i bateria artylerii. Przed trumną kroczył na czele duchowieństwa
kardynał Rakowski, karawan eskortowany był przez oficerów
z obnażonymi szablami.
Na dziedziniec zamku trumnę wnieśli ministrowie i urzędnicy
kancelarii prezydenta. Gdy nazajutrz ciało Gabriela Narutowicza
58
Zbrodnia w Za
chęcie
Ciało prezydenta Narutowicza
wystawiono w sali Ry-
cerskiej zamku, setki ty-
sięcy ludzi przyszły zło-
żyć prezydentowi ostatni
hołd. Trzy dni później
Gabriel Narutowicz został
pochowany w krypcie
warszawskiej katedry św.
Jana.
Proces zamachowca
Zgromadzenie Narodowe wybrało Wojciechowskiego na na-
stępcę Narutowicza - praktycznie elekt otrzymał głosy tych sa-
mych parlamentarzystów, co poprzednik. Prawica specjalnie nie
oponowała zamach w Zachęcie przeraził nawet największych
fanatyków. Sygnał do zmiany postawy dał Stroński, publikując
na łamach „Rzeczpospolitej" artykuł Ciszej nad tą trumną! Do-
magał się powagi i milczenia w obliczu śmierci, chociaż zarzuca-
no mu obronę prawicy i próbę wyciszenia powszechnego oskar-
żenia. Cel jednak osiągnął, a tytuł artykułu do dzisiaj pozostał
symbolem wzywającym do uszanowania majestatu śmierci.
Zamachowiec nie marnował czasu w więzieniu. Nie mając
wątpliwości co do wyroku, drobiazgowo projektował własny na-
grobek, kończył też pisać książkę Malarstwo polskie XIX i XX
wieku - uznawaną za jedną z najlepszych polskich rozpraw o ma-
larstwie. Nie zapomniał o apologii własnej osoby; w więzieniu
napisał list otwarty „Do wszystkich Polaków" i testament poli-
tyczny „Kartki z więzienia".
Trzydziestego grudnia 1922 roku przed sądem okręgowym na
warszawskim Lesznie rozpoczął się proces zabójcy. Niewiadom-
Proces zamachowca
59
Eligiusz Niewiadomski
ski zrezygnował z usług obrońcy,
postanowił bronić się sam. Trudno
zresztą jego zachowanie nazwać
obroną. Zamachowiec, uznając, że
jego czyn zasługuje na najwyższy
wymiar kary, skoncentrował się na
wyjaśnieniu pobudek postępowania.
Zakwestionował relację z „Kuriera
Warszawskiego", w którego wie-
czornym wydaniu bezpośrednio po
zamachu sugerowano, że usiłował
uciec z miejsca zbrodni.
„Ponieważ w śledztwie i podczas
rozprawy sądowej twierdził - ustalono z pomocą świadków, że
nie usiłowałem zbiec, mam pełne prawo stwierdzić, że wy-
mienione wyrażenia nie odpowiadają istocie faktu i kwestionują
moją lojalność po dokonaniu zabójstwa".
Proces obserwowało wiele osobistości ówczesnego życia kul-
turalnego i publicznego. Słonimski wspominał, że Stefan Że-
romski „był cały czas obecny na procesie Niewiadomskiego, ale
milczał, gdy rozpaczaliśmy, i nie wypowiedział swego zdania".
Kto wie, może wielki pisarz wspominał czasy, kiedy odwiedzał
zamachowca, aby pozować mu do portretu? Władysław Grabski,
zdecydowanie potępiając zamach, nie mógł jednak zapomnieć
postawy oskarżonego. Opowiadał, że gdy obserwował Niewia-
domskiego, „zdawało mu się, że widzi Husa przed sądem".
Zamachowiec przyznał, że dla niego Narutowicz jako czło-
wiek „w ogóle nie istniał", był „czcigodnym i szlachetnym czło-
wiekiem". Ofiarą miał być Piłsudski, to jego miał zamordować,
uważając go za źródło wszelkich nieszczęść kraju. Ale Marszałek
nie kandydował na prezydenta i jego miejsce zajął Narutowicz.
Dlatego stał się celem zamachu.
60
Zbrodnia w Zachęcie
Zabójca uważał się za narzędzie Opatrzności, uznał, że śmierć
prezydenta była koniecznością dziejową, miała wstrząsnąć całą
Polską:
„[...] jako człowiek, jako obywatel - zeznawał przed sądem -
Narutowicz padł ofiarą zgrozę budzących gmatwanin sejmo-
wych: lewica połączona z żydostwem postanowiła nie dopuścić
niezależnego człowieka do prezydentury. Trzeba było żydostwu
człowieka chwiejnego, aby dalej pielęgnował polityczne matac-
twa i dotychczasową anarchię. [...] Przeciwko tej hańbie trzeba
było zaprotestować, bronić majestatu Rzeczypospolitej sponie-
wieranego przez ciury. Miałem prawo i obowiązek to uczynić.
Narutowicz istniał dla mnie tylko jako symbol hańby. Tę hańbę
moje strzały starły z czoła Polski [...]. Proszę o wyrok śmierci.
Uczyniłem zamach na Prezydenta, mam za to zapłacić swoim ży-
ciem. Wystawiłem weksel, chcę go zapłacić uczciwie. Ale słowa
moje i sława czynu mego dojdą do potomności i najdalszych za-
kątków ziemi polskiej!".
Dla Niewiadomskiego ważny był sam zamach, trudno nie
oprzeć się wrażeniu, że zamordował Narutowicza wyłącznie po
to, aby w sali sądowej wygłosić wielkie przemówienie do Pola-
ków. I dbał, aby skazano go na karę śmierci, męczeństwo było
bowiem warunkiem powodzenia jego planów.
Zachowanie Niewiadomskiego zainteresowało prawników i
psychiatrów. Kilka miesięcy po procesie znany adwokat war-
szawski Leo Belmont w „Liście otwartym do Pana Prezydenta
Rzeczypospolitej w sprawie Eligiusza Niewiadomskiego" stwier-
dził, że oskarżony był osobnikiem chorym psychicznie, który ko-
niecznie chciał zostać męczennikiem. Dodał jednak, że zamacho-
wiec „działał w imię źle pojętej, ale zawsze głębokiej miłości do
Polski".
Rok później ze stenogramami z postępowania zapoznał się
znany psychiatra Maurycy Urstein. Zdiagnozował schizofrenię.
Natomiast w 2000 roku całość zachowanych dokumentów anali-
Proces zamachowca
61
zowała kolejna dwójka psychiatrów (Maria Kozubska i Andrzej
Rogiewicz). Oboje (niezależnie od siebie) wydali orzeczenie, że
Niewiadomski cierpiał na paranoję, a konkretnie na obłęd posłan-
nictwa. I chyba rację miał jego obrońca (Stanisław Kijeński), któ-
ry chociaż pozbawiony prawa głosu, to zauważył, że zabójstwo
prezydenta i proces sądowy były także tragedią Niewiadomskie-
go, „tragedią czynu jego i tragediąjego głęboko kochającego [oj-
czyznę], bolejącego serca".
Wątpliwości miał również jeden z sędziów orzekających w
procesie. Jan Kozakowski zgłosił votum separatum od wyroku,
uważając, że oskarżony zamordował prezydenta „w stanie
niezmiernie silnego afektu" i w związku z tym powinien zostać
skazany jedynie na bezterminowe więzienie.
Pozostali sędziowie nie mieli podobnych obiekcji, niewyklu-
czone, że pamiętali słowa premiera Sikorskiego. Generał w pu-
blicznym oświadczeniu stwierdził, że zbyt wielu złoczyńców
ukrywa się pod maską wariata. Aluzja była wyraźna i zapadł wy-
rok śmierci.
Niewiadomski zachował się tak, jak można było się po nim
spodziewać:
„Oznajmiam niniejszym, że wyrok przyjmuję. Wszystkie po-
dania o ułaskawienie, o ile by takowe z czyjejkolwiek strony
wpłynęły, proszę uważać za złożone bez mojej wiedzy i wbrew
mojej woli. O ile by na podaniu znalazł się mój podpis, proszę
uważać go za nieautentyczny";
Niewiadomski mógł zgadzać się z wyrokiem, ale jego żona i
córka pragnęły go ratować. Do prezydenta Wojciechowskiego
wpłynęła prośba o ułaskawienie; niewykluczone, że głowa pań-
stwa skorzystałaby z prawa łaski. Prezydent zażądał jednak rzeczy
nierealnej - skruchy skazańca. A skoro nic takiego nie nastąpiło,
uznał, że „ani w aktach, ani w sumieniu nie znajduję podstaw do
zmiany wyroku sądowego".
62
Zbrodnia w Zachęcie
Cytadela, 31 stycznia 1923 roku
Dariusz Baliszewski odnalazł relację spowiednika Niewiadom-
skiego, który towarzyszył mu w ostatnich chwilach. Egzekucja
miała odbyć się w warszawskiej Cytadeli rano następnego dnia
po procesie. Niewiadomski nawet w godzinie śmierci nie wahał
się. W rozmowie ze spowiednikiem stwierdził, że musiał zamor-
dować Narutowicza, albowiem „ta Polska to nie jest tą Polską, o
której śniły całe pokolenia", jest natomiast „Polską Piłsudskiego,
Judeo-Polską". Tłumaczył, że poprzez zabójstwo prezydenta
„chciał przemówić do narodu - poruszyć go, zbudzić, żeby ta hy-
dra żydowska go nie pożarła".
Jedno trzeba mu przyznać, cały czas zachowywał spokój. I tak
miało być do końca.
„Spokój zachował nawet wtenczas - wspominał ojciec Beniamin
- kiedy wszedł oficer do celi i powiedział, że czas już iść na plac
egzekucyjny. Najspokojniej nalał sobie mleka do szklanki i wypił.
Ubrał się, wyszedł na korytarz i powiedział: »gotów jestem«.
Na placu egzekucyjnym, po odczytaniu wyroku śmierci wypo-
wiedział wobec wszystkich słowa: »Odchodzę szczęśliwy, że nie
będę patrzył na to, co z Polską zrobił Piłsudski. Ufny jestem, że
krew moja przyczyni się do zjednoczenia serc polskich«.
Ucałował krzyż z całym pietyzmem, przyjął ostatnie rozgrze-
szenie. Stanął przy słupku na celu, sam sobie zawiązał opaskę
na oczy - choć przedtem prosił, żeby mu tego nie robiono i nie
przywiązywano - posłuszny był jednak prokuratorowi.
Zbliżyli się. Kompania szkolna 30. pułku strzelców kaniow-
skich. Stanęli o sześć kroków od świętej pamięci Niewiadom-
skiego. Huknęła salwa! Trzy kule rozniosły i roztrzaskały górną
część czaszki - a czwarta utknęła w sercu.
Świętej pamięci Niewiadomski padł - i już nie żył".
Egzekucja nie zakończyła problemów z zabójcą prezydenta.
Ciało wydano rodzinie, ale termin pogrzebu zachowywano w ta-
Cytadela, 31 stycznia 1923 roku
63
jemnicy. Przez kilka dni tysiące ludzi oczekiwały na mrozie na
trasie wiodącej z Cytadeli na Powązki, wreszcie 6 lutego odbył
się pogrzeb. Wczesnym rankiem 10 000 warszawiaków odprowa-
dziło mordercę Narutowicza na cmentarz, a na grobie umieszczo-
no (potem usuniętą) tablicę „Bohaterowi Narodu". W kościołach
zamawiano msze w jego intencji, w których tłumnie uczestniczyli
wierni, dopiero po kilku dniach władze kościelne wydały oficjal-
ny zakaz. Ale to nie pomagało - ukazywały się wydawnictwa na
cześć zamachowca, wystawiano jego prace malarskie, pisano
wiersze na jego cześć. A najpopularniejszym w tym czasie imie-
niem nadawanym chłopcom było oczywiście Eligiusz.
Wspomniana wcześniej Zofia Kirkor-Kiedroniowa opisywała,
jak kilka miesięcy po pogrzebie zabójcy prezydenta przebywała
w Truskawcu:
„Spośród dość licznie reprezentowanych w Truskawcu war-
szawiaków największą uwagę zwracały na siebie żona i piękna
jasnowłosa, ciemnooka córka Eligiusza Niewiadomskiego, obie
w ciężkiej żałobie. Wyróżniano je i honorowano przy każdej spo-
sobności. Niewątpliwie zasługiwały na szczególne współczucie,
nieszczęście ich bowiem wyjątkowo tragiczne było. Ale miałam
wrażenie, że odgrywały tu także rolę względy polityczne!".
I zapewne miała rację.
Grób zabójcy na warszaw-
skich Powązkach
Rozdział 3
Z
AGIM
IĘCIE
GENERAŁA ZAGÓRSKIEGO
Więzień Marszałka
Czwartego sierpnia 1927 roku kapitan Lucjan Miładowski
otrzymał od szefa gabinetu generalnego inspektora sił zbrojnych,
podpułkownika Aleksandra Prystora, rozkaz wyjazdu do Wilna.
Miał sprowadzić do Warszawy generała Włodzimierza Zagórskie-
go, aresztowanego po przewrocie majowym i przetrzymywanego
w więzieniu na Antokolu. Kapitan nie był zdziwiony rozkazem
- pół roku wcześniej wykonał podobne polecenie, towarzysząc
w podróży generałowi Tadeuszowi Rozwadowskiemu. Zresztą
jako zaufany oficer Belwederu nie analizował poleceń przełożo-
nych, starając się dokładnie wypełniać rozkazy.
Tego samego dnia Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił areszt
wobec generała Zagórskiego. Miładowski otrzymał decyzję
w zapieczętowanej kopercie zaadresowanej do prokuratora woj-
skowego w Wilnie, natomiast ustna dyspozycja Prystora wyraź-
nie zaleciła, aby z przejazdu Zagórskiego nie robić specjalnej
sensacji. Generał miał być w dyskretny sposób eskortowany
do Belwederu, gdzie miał stanąć do raportu u marszałka Piłsud-
skiego.
Następnego dnia Miładowski był już w Wilnie. Przekazał sto-
sowne dokumenty w ręce prokuratora, zarezerwowano przedział
w pociągu do Warszawy na kolejny dzień. Przed godziną ósmą
rano 6 sierpnia Zagórski oczekiwał na konwojenta w kancelarii
więziennej. Generał nie otrzymał jednak informacji o decyzji
68
Zaginięcie generała Zagórskiego
sądu, wobec czego część prywatnych rzeczy pozostawił na miej-
scu. Zabrał ze sobą tylko maszynę do pisania, jedną (lub dwie)
walizki, między innymi z rękopisami pamiętników, nad którymi
pracował w więzieniu. Miładowski odebrał również z depozytu
pieniądze Zagórskiego (300 złotych) i wraz z prokuratorem
nakłonił generała do założenia cywilnego ubrania - generalski
mundur wzbudzał niepotrzebne zainteresowanie.
Obaj oficerowie bez przeszkód wsiedli do pociągu, który kwa-
drans przed dwudziestą przyjechał na Dworzec Wileński w War-
szawie. Na peronie oczekiwał ich major Jan Wenda - kolejny za-
ufany oficer Belwederu. Wyjaśnił zaskoczonemu generałowi, że
Piłsudski wyjechał do Szczypiorna na zjazd legionistów (co było
doroczną tradycją - w rocznicę wymarszu pierwszej kadrowej z
Oleandrów), wobec czego nie może go przyjąć. Poinformował
również Zagórskiego, że areszt wobec niego został uchylony, a
generał miał po powrocie Marszałka umówić się telefonicznie
na raport w Belwederze.
Miładowski zwrócił niezwłocznie Zagórskiemu depozyt pie-
niężny i wspólnie z Wendą zaproponowali generałowi podwie-
zienie pod wskazany adres - przed dworcem zaparkował jeden z
belwederskich samochodów z kierowcą. Z niewiadomych przy-
czyn Zagórski zgodził się również na oddanie bagażu do dwor-
cowej przechowalni, osobiście jednak nie odniósł rzeczy. Zajął
się tym wezwany tragarz, a Wenda zapłacił za przechowanie ba-
gażu (Zagórski nie miał przy sobie bilonu). Następnie oficerowie
wsiedli do stojącego przed dworcem forda i odjechali w kierun-
ku centrum miasta. Kiedy samochód znalazł się na Krakowskim
Przedmieściu, Zagórski postanowił wysiąść. Według zgodnej re-
lacji Wendy i Miładowskiego (co potwierdził kierowca), generał
zdecydował, że chciałby skorzystać z pobliskiej łaźni rzymskiej
(tzw. Łaźnia Fajansa). Na rogu Trębackiej pożegnał się z oficera-
mi i od tej pory nikt (przynajmniej oficjalnie) już go więcej nie
widział.
Lojalny oficer Hab
sburgów
69
Lojalny oficer Habsburgów
Włodzimierz Zagórski nie był postacią anonimową dla polskie-
go społeczeństwa. Od chwili odzyskania niepodległości jego na-
zwisko regularnie pojawiało się w prasie, nie zawsze zresztąw naj-
lepszym kontekście. Był zamieszany w aferę spółki Francopol
zajmującej się dostawami sprzętu lotniczego dla armii, uchodził
również za zajadłego wroga marszałka Piłsudskiego, a wzajemna
niechęć obu panów sięgała czasów pierwszej wojny światowej.
U schyłku belle epoque Zagórski był jednym z wielu polskich
oficerów robiących karierę w armii austriackiej. Okazywał bez-
względną lojalność wobec naddunajskiej monarchii, dzięki cze-
mu skierowano go do służby wywiadowczej. W Biurze Ewiden-
cyjnym Sztabu Generalnego (centrala wywiadu austriackiego)
zajmował się kierunkiem rosyjskim i wówczas zetknął się z Pił-
sudskim i jego współpracownikami.
Komendant i jego otoczenie byli dobrze znani austriackiemu
wywiadowi. Zbliżała się wielka wojna, starcie zbrojne, w którym
po raz pierwszy od czasów rozbiorów zaborcy mieli znaleźć się
w przeciwnych obozach. Do skutecznej walki o niepodległość
konieczne były siły zbrojne, a jedynym miejscem odpowiednim
do rozwoju konspiracji wojskowej była Galicja. Jednak nawet
tam przygotowania militarne na dużą skalę wymagały zgody
władz z Wiednia. Dlatego Piłsudski zdecydował się na współpra-
cę z wywiadem austriackim.
„Aleksander Malinowski - wspominał Walery Sławek - który
siedział we Lwowie, poinformował mnie w lecie 1908 roku, że
ma nawiązane stosunki z mjr S[ztabu] G[eneralnego] Gustawem
Iszkowskim, szefem działu polityczno-wywiadowczego korpusu
lwowskiego, że Józef Piłsudski i Witold Jodko-Narkiewicz o tym
wiedzą i że Piłsudski polecił i mnie w te sprawy wtajemniczyć".
W tym czasie powstał we Lwowie tajny Związek Walki
Czynnej, z którego programu usunięto niemal wszystkie hasła
70
Zaginięcie generała Zagórskiego
socjalistyczne. W intencjach założycieli ZWC miał stać się orga-
nizacją skupiającą elementy niepodległościowe, bez względu na
status majątkowy czy poglądy społeczne. I zastąpić PPS Frakcję
Rewolucyjną- dotychczasową bazę organizacyjną Piłsudskiego.
Na podstawie ustawy o związkach strzeleckich ZWC powołał
legalne organizacje paramilitarne. Oficjalnie były to grupy nieza-
leżne od siebie, noszące zresztą różne nazwy (Związek Strzelecki
we Lwowie, „Strzelec" w Krakowie). W planach Piłsudskiego or-
ganizacje strzeleckie miały być zalążkiem przyszłej armii polskiej.
Komendant zgadzał się na daleko idące kompromisy wobec
władz austriackich. Dla niego podstawowym wrogiem polskości
była carska Rosja i decydując się na współpracę z Austrią
wybierał mniejsze zło. Chociaż zawsze piętnował współpracę z
zaborcami, to w praktyce nie miał większego wyboru. Inna
rzecz, że starannie ukrywał ślady, uznając, że sprawa powinna
pozostać zachowana w całkowitej tajemnicy.
Do dzisiaj dokładnie nie wiadomo, jak daleko zaszła współ-
praca. Wiadomo że z oficerami wywiadu spotykali się: Piłsudski,
Sławek, Prystor, Malinowski i Jodko-Narkiewicz. Przekazywano
informacje na temat armii rosyjskiej, szczegóły organizacyjne,
wiadomości o uzbrojeniu, organizacji i strukturze narodowościo-
wej jednostek. Liderzy ZWC konfabulowali na temat możliwo-
ści organizacyjnych pod rosyjską okupacją. Podobno Piłsudski
utrzymywał, że w Królestwie Polskim dysponuje 70 tysiącami
ludzi pod bronią, a po wybuchu wojny może zmobilizować dal-
sze 200 tysięcy. Austriacy chyba do końca nie wierzyli Komen-
dantowi, bardziej ceniąc informacje typowo wywiadowcze. Nie
zmienia to sytuacji, że współpraca była korzystna dla obu stron.
W zamian faktycznie ZWC otrzymało swobodę działania na
terenie Galicji. Oddziały strzeleckie bez problemów odbywały
ćwiczenia, nie zwracano uwagi na transporty broni i wyposażenia
czy pobyt na terenie Galicji dezerterów z armii rosyjskiej. A kiedy
Sławek został przypadkowo aresztowany w Krakowie pod zarzu-
Lojalny oficer Habsburgów
71
tem szpiegostwa na rzecz Rosji, to rychło (po interwencji władz
wojskowych) został zwolniony. Niewyjaśniona pozostała jednak
do dzisiaj sprawa najbardziej kłopotliwa dla Piłsudskiego i jego
otoczenia. Czy podczas współpracy z cesarsko-królewskim wy-
wiadem otrzymywali wsparcie finansowe ze strony Wiednia? Inną
rzecząjest współdziałanie w imię wyższych celów, a inną opłacane
szpiegostwo na rzecz jednego z zaborców. Nawet jeżeli w oparciu
o tego zaborcę politycy snuli wizję odbudowy państwa polskiego.
Podczas wojny rosyjsko-japońskiej Piłsudski współpracował z
wywiadem Japonii. 1 wówczas otrzymywał poważne subsydia na
zakup broni, do czego zresztą nigdy nie chciał się przyznać. To
mogło rzucać cień na bezinteresowność polityka, degradując go
do roli najemnika obcego mocarstwa. A Piłsudski zawsze świe-
cił przykładem uczciwości finansowej i skrupulatnie rozlicza! się
z każdej kwoty, którą dysponował. I jeżeli otrzymywał wsparcie
finansowe ze strony austriackiego wywiadu, to wszelkie ślady
zostały starannie zatarte. Nie bez powodu po odzyskaniu niepod-
ległości z archiwum Biura Historycznego Sztabu Generalnego
zniknęło wiele dokumentów dotyczących organizacji strzelec-
kich i ZWC. Prawdę znało zaledwie kilka osób i jedną z nich był
kapitan Włodzimierz Zagórski.
Włodzimierz Zagórski (pierwszy z prawej) w austriackim
mundurze
72
Zaginięcie generała Zagórskiego
To w zupełności wystarczało, aby wywołać niechęć Piłsudskie-
go do Zagórskiego, szczególnie że lojalny wobec monarchii oficer
nieraz dawał odczuć polskim bojownikom swoją wyższość. A sy-
tuacja uległa zdecydowanemu pogorszeniu po wybuchu wojny.
Zagórski nadal pracował w II Oddziale Sztabu Generalnego
armii austriackiej i, jak później wspominał, „zaczął wówczas my-
śleć o wstąpieniu do polskiej organizacji ochotniczej". Kiedy jego
podanie zostało odrzucone, podobno planował „wstąpienie pod
przybranym nazwiskiem do »Strzelca«, bez wiedzy" przełożonych.
Dowództwo zadecydowało jednak inaczej, nie narażając oficera na
zarzut dezercji. Trzy tygodnie po wybuchu wojny został oficjalnie
mianowany szefem sztabu Komendy Legionów.
Plany Zagórskiego były oczywistą konfabulacją. Człowiek o
jego ambicjach nigdy nie zaprzepaściłby własnej kariery, za-
pewne po latach chciał zataić fakt, że pojawił się w Legionach
jako pracownik wywiadu austriackiego. I to ze wszystkimi kon-
sekwencjami tego faktu.
Zagórski nie zawiódł swoich mocodawców. Jako szef sztabu
„zwalczał wszelkimi środkami Piłsudskiego", z jego inicjatywy *
„wszczynano dochodzenia przeciwko wybitniejszym przedstawi-
cielom korpusu oficerskiego Legionów, on był źródłem denuncjacji
rzucanych na tych oficerów, jako też zarządzeń represyjnych
stosowanych wobec nich".
Głośnym echem odbiła się sprawa oskarżenia o szpiegostwo na
rzecz Rosji dwóch oficerów: Mroza i Jasińskiego. Obaj wnieśli
przeciwko Zagórskiemu oskarżenie o oszczerstwo, a cała sprawa
miała swój epilog już w niepodległej Polsce. Major Adam Mróz
zaskarżył Zagórskiego w Sądzie Honorowym dla oficerów
sztabowych przy Ministerstwie Spraw Wojskowych. Sprawy jed-
nak nigdy nie wyjaśniono, albowiem odpowiednie akta zniknęły
z Centralnego Archiwum w Warszawie.
Zagórskiego oskarżał również po latach Daszyński, pisząc, że
„za działalność niepodległościową oficerów I Brygady kapitan
Lojalny oficer Habsburgów
73
austriackiego sztabu, Zagórski (dziś generał polski), spowodował
wydalenie z Legionów ośmiu oficerów z Moraczewskim, Boer-
nerem i Zamorskim na czele".
Obiektywnie trzeba przyznać, że Zagórski cieszył się dosko-
nałą opinią Naczelnego Komitetu Narodowego - politycznej
nadbudowy Legionów. Uznano, że jest to „dobry Polak, bardzo
ambitny, nadzwyczaj inteligentny i zdolny". Na plus można było
mu zapisać, że rozumiał „znaczenie Legionów jako przyszłego
Wojska Polskiego". Nie posiadał „ambicji politycznych", nato-
miast „wojskowe niezmierne". I jeszcze jedno, w charakterysty-
ce jednoznacznie określono, że ambicją Zagórskiego było, „aby
Legiony pod jego kierownictwem odznaczyły się zaszczytnie tak
męstwem, jak organizacją i dyscypliną wojskową".
I to wyjaśnia kolejną przyczynę antagonizmu z Piłsudskim. Dla
Komendanta, zredukowanego do roli dowódcy I Brygady, Za-
górski stanowił poważną przeszkodę. Tym bardziej że niektórzy
zdecydowanie promowali austriackiego kapitana kosztem Piłsud-
skiego. Władysław Stadnicki napisał, że z powodu nieudolnego
dowodzenia Legiony „znalazłyby się w fatalnej sytuacji, gdyby
nie Zagórski". Natomiast Jan Dąbski stwierdził wręcz, że „ka-
pitan Zagórski był właściwym i rzeczywistym Komendantem
Legionów. W Legionach działo się wszystko wedle jego woli".
Przyznawał jednak, że „sam fakt stworzenia Komendy Legionów
postawił go [Zagórskiego] od razu w antagonizmie z Piłsudskim".
Szef sztabu „chciał koniecznie zagarnąć Piłsudskiego pod siebie,
osłabić go" i że była to „walka na śmierć i życie".
Szczególnie uwidoczniło się to w sierpniu 1915 roku, po zajęciu
przez Niemców Warszawy. Piłsudski opuścił I Brygadę, przyjeż-
dżając do stolicy. Aktywizował działalność Polskiej Organizacji
Wojskowej, sprzeciwił się dalszemu werbunkowi do Legionów.
Wojna trwała już drugi rok, państwa centralne potrzebowały re-
kruta. Żołnierz polski wykazał swoją wartość, a specjaliści uwa-
żali, że z terenu Królestwa Polskiego można zmobilizować około
74
Zaginięcie generała Zagórskiego
miliona poborowych. Przyszedł czas na rozwiązania polityczne
sprawy polskiej, czego nie rozumiał Zagórski, żądając aresztowa-
nia Piłsudskiego i postawienia przed sądem. Tego przyszły Mar-
szałek nigdy mu nie wybaczył.
Lojalność Zagórskiego wobec Habsburgów przetrwała do 1918
roku. Początkowo popierał akt 5 listopada 1916 roku, Tymcza-
sową Radę Stanu, podczas kryzysu przysięgowego nie zawahał
się przed okazaniem lojalności wobec austriackich przełożonych.
Nie zajmował już stanowiska szefa sztabu, w randze majora do-
wodził batalionem w II Brygadzie, a następnie pułkiem piechoty.
Kilka miesięcy później objął dowództwo pułku artylerii w Pol-
skim Korpusie Posiłkowym.
Wojna trwała już cztery lata, państwa centralne nie wytrzy-
mywały ekonomicznie ciężaru zmagań. Naddunajska monarchia
chyliła się ku upadkowi, najbardziej prawdopodobnym scenariu-
szem był jej rozpad na państwa narodowe. Zagórskiemu można
było wiele zarzucać, ale nie brak inteligencji. Kiedy państwa cen-
tralne zawarły z Rosją sowiecką pokój brzeski, zdecydował się na
zerwanie z Habsburgami. II Brygada oficjalnie nie uznała posta-
nowień traktatu i pod dowództwem Józefa Hallera podjęła próbę
przebicia się przez linię frontu, do polskich jednostek w Rosji.
W nocy z 15 na 16 lutego pod Rarańczą brygada przeszła na drugą
stronę frontu, ale pułk dowodzony przez Zagórskiego nie osiąg-
nął powodzenia. Otoczony przez przeciwnika poddał się, a żoł-
nierzy internowano. Legionistom wytoczono proces karny, za
dezercję groził im najwyższy wymiar kary. Ostatecznie politycy
galicyjscy (wraz z prawnikami) wyjednali u cesarza akt abolicji i
u schyłku wojny Zagórski znalazł się na wolności.
Chociaż po powrocie z internowania został zastępcą szefa
sztabu Wojska Polskiego, to szybko otrzymał dymisję. Do służ-
by powrócił podczas wojny z bolszewikami - zagrożenie kraju
wymusiło mobilizację wszystkich sił i nie było czasu na osobiste
animozje. Po zakończeniu wojny Zagórski ponownie znalazł się
Afera Francopolu
75
w rezerwie, przeszedł tam w stopniu pułkownika. I postanowił
zająć się zarabianiem pieniędzy.
Afera Francopolu
Dostawy dla wojska są z reguły doskonałym interesem dla obu
stron. Armia jest wypłacalnym klientem, należności gwarantuje
państwo. I najczęściej wszyscy są zadowoleni: producenci, do-
stawcy, wojskowi prominenci, a nawet kontrolerzy w mundurach.
A gdy dostawami zajmują się byli oficerowie, doskonale znający
środowisko i potrzeby armii, to taki interes jest szczególnie opła-
calny.
Z podobnego założenia wychodził Zagórski. Wiedział jednak,
że do zarabiania pieniędzy na dostawach sprzętu wojskowego po-
trzebny był kapitał i znajomość środowiska biznesowego. A do
tego jeszcze udział osób o znanych, powszechnie szanowanych
nazwiskach. Powołana w 1921 roku firma Francopol (Francusko-
-Polskie Zakłady Samochodowe i Lotnicze Spółka Akcyjna) speł-
niała wszystkie wymagania. W jej działalność zaangażowali się
arystokraci (Seweryn Czetwertyński, Janusz Radziwiłł, Andrzej
Lubomirski, Zygmunt Grocholski) i przemysłowcy (Leopold Wel-
lisz, Juliusz Leski i Władysław Strzednicki). Udziałowcy w kwiet-
niu 1921 roku uzyskali ministerialne zatwierdzenie statutu, a już
31 maja pierwsze rządowe zamówienie. I to jakie!!! Rząd polski
podpisał umowę na dostarczenie w ciągu 10 lat 2650 samolotów
wojskowych oraz 5300 silników lotniczych. Warto zauważyć, że
trzy lata wcześniej, u schyłku pierwszej wojny światowej całe lot-
nictwo brytyjskie nie posiadało więcej niż 2000 samolotów.
Spółka zobowiązała się do budowy fabryk (których oczywi-
ście jeszcze nie było), a pierwsze samoloty miały być gotowe po
półtora roku od podpisania umowy (produkcja silników miała
być uruchomiona po 30 miesiącach). Były to nierealne liczby
76
Zaginięcie generała Zagórskiego
i terminy, wzniesienie takich zakładów oznaczałoby powstanie
najnowocześniejszej (i najbardziej wydajnej) fabryki w Europie.
Oczywiście Francopol nie posiadał kapitału wystarczającego
do realizacji przedsięwzięcia. Ale od czego były zaliczki rządo-
we. Ich tytułem wypłacono firmie do czerwca 1926 roku około
1,5 miliona złotych (średnia pensja urzędnika u schyłku lat 20.
wynosiła 300 złotych). To było jednak zbyt mało i w końcu grud-
nia 1924 roku renegocjowano umowę, ograniczając zamówienie
do 500 samolotów i 2700 silników. Dowódcą polskiego lotnic-
twa był już wówczas Zagórski, który powrócił do czynnej służby,
przy okazji awansując do stopnia generała brygady.
Nic dziwnego, że powszechnie uważano, iż Zagórski, renego-
cjując umowę z Francopolem, w rzeczywistości prowadził roz-
mowy z własną firmą. I chociaż oficjalnie ze spółką nic go już nie
łączyło (zrezygnował ze stanowiska członka rady nadzorczej),
był to jednak wyłącznie zabieg kosmetyczny. Zagórski cały czas
był zaangażowany w działalność firmy, której fabryki jeszcze nie
powstały, nie wyprodukowała żadnego samolotu, o silnikach już
nie wspominając. A zaliczki rządowe przestano wypłacać dopiero
po przewrocie majowym.
Armia potrzebowała jednak samolotów i dokonywano zaku-
pów za granicą. I ponownie Zagórski odegrał bardzo dwuznaczną
rolę. Jako szef Departamentu IV Żeglugi Powietrznej Minister-
stwa Spraw Wojskowych zezwolił na zakup 100 silników i 100
myśliwców SPAD 61 za pośrednictwem Francopolu. Szczególnie
złe wrażenie zrobił zakup samolotów uchodzących za wyjątkowo
nieudany projekt. Płatowce miały słabą konstrukcję, niewytrzymu-
jącą przeciążeń, co powodowało odpadanie skrzydeł. Dochodziło
do licznych wypadków, czego efektem było 31 ofiar śmiertelnych.
To nie była jedyna afera z wyposażeniem polskich sił powietrz-
nych za czasów Zagórskiego. Chociaż zakupiono na zachodzie
Europy wiele doskonałych maszyn (Breguet XIX, Potez XXV),
to brak wykwalifikowanej kadry uniemożliwił ich wykorzysta-
Bomby
na Warszawę
77
nie. Zdarzyło się nawet, że samoloty, za które już zapłacono, nisz-
czały na francuskich lotniskach, bo nie miał kto ich sprowadzić
do kraju. A już na niewątpliwą aferę zakrawało to, że kilka lat
później wprowadzane do służby nowe samoloty PWS 10 (polska
konstrukcja) wyposażano w przestarzałe silniki zamówione we
Francopolu przez Zagórskiego...
Sprawą zajęła się wreszcie piłsudczykowska prasa. Kampania
medialna nie znalazła jednak potwierdzenia, Zagórski był zbyt
sprytnym człowiekiem, aby postępować wbrew obowiązującemu
prawu. Inna sprawa, że stronie rządowej nie zależało specjalnie
na udowodnieniu Zagórskiemu winy. Jego przełożonym (mini-
strem spraw wojskowych) był Sikorski, który ponosił odpowie-
dzialność za poczynania podwładnego. A miał z nim doskonałe
stosunki. Ostatecznie w marcu 1926 roku Zagórski został zdymi-
sjonowany, ale powrócił na stanowisko w nowym rządzie Win-
centego Witosa. Nikt wówczas nie przypuszczał, że dwa dni póź-
niej Piłsudski rozpocznie przewrót wojskowy.
Bomby na Warszawę
Marszałek nie planował obalenia istniejącego porządku za
pomocą siły zbrojnej - uważał, że demonstracja siły w stolicy
wystarczy do dymisji rządu. Przeliczył się jednak w rachubach
i Warszawa stała się miejscem trzydniowych krwawych walk.
Śmierć poniosło 379 osób (w tym 164 cywilne), a 920 zostało
rannych. Zacietrzewienie walczących było tak wielkie, że wyda-
wano rozkazy sprzeczne z honorem oficerskim, a czasami nawet
ze zdrowym rozsądkiem.
Już pierwszego dnia walk minister spraw wojskowych generał
Juliusz Malczewski osobiście zrywał naramienniki wziętym do
niewoli oficerom 1. pułku szwoleżerów. Nocą z 12 na 13 maja
dowódca obrony stolicy generał Tadeusz Rozwadowski nakazał
78
Zaginięcie generała Zagórskiego
załodze warszawskiej Cytadeli „zlikwidowanie 1. pułku szwole-
żerów w koszarach". Rozwadowski polecił, aby „dostać w swoje
ręce przywódców ruchu, nie oszczędzając ich życia", co w prak-
tyce miało oznaczać wymordowanie bez sądu Piłsudskiego i jego
otoczenia.
Rozkaz nie dotarł do dowódcy garnizonu, zresztą działania do-
wódcy Cytadeli pułkownika Izydora Modelskiego (przeciwnika
Piłsudskiego) w dniach zamachu były przykładem nieudolności.
Ostatecznie rebelianci bez walki opanowali Cytadelę, przejmując
jej załogę pod swoje rozkazy. A sam dowódca został zamknięty
przez własnych oficerów w toalecie.
Malczewskiemu i Rozwadowskiemu dzielnie sekundował Za-
górski. Ponownie mianowany dowódcą lotnictwa polecił przybyć
do Warszawy uzbrojonym w bomby dywizjonom lotniczym z Po-
znania, Torunia i Krakowa. Zamierzał bombardować stanowiska
rebeliantów w gęsto zabudowanym mieście, nie zwracając uwagi
na ludność cywilną. A metody nalotów, szczególnie zaś celność
bombardowania, były w tych latach dalekie od doskonałości. Nie
bez znaczenia było również wrażenie psychologiczne ataków lot-
niczych, naloty miały wywołać panikę wśród ludności cywilnej.
Zagórski nie ograniczył się wyłącznie do mobilizacji lotnic-
twa wojskowego. Na jego polecenie na warszawskim lotnisku
zarekwirowano maszyny cywilne przedsiębiorstwa Aerolot, po-
wołując pilotów firmy do czynnej służby wojskowej. Samoloty
uzbrojono w sprzężone karabiny maszynowe - na rozkaz Zagór-
skiego ostrzeliwano pozycje rebeliantów z broni maszynowej, co
nosiło znamiona działań terrorystycznych. I bez znaczenia był
fakt, że niektóre bomby nie eksplodowały, a sama masa pocisków
była niewielka (12,5 kg). Ostatecznie w efekcie nalotów zginęło
12 osób cywilnych (jedna zmarła na atak serca). Rannych zostało
8 żołnierzy i 12 mieszkańców stolicy. Lojaliści również ponieśli
straty - rebelianci zestrzelili jedną maszynę, a jej dwuosobowa
załoga zginęła.
Bomby na Warszawę
79
Zagórskiemu zarzucano, że osobiście brał udział w nalotach.
Wprawdzie takie zachowanie odpowiadałoby temperamentowi
generała, ale nie była to prawda. Osobisty wróg Marszałka włas-
noręcznie zrzucający bomby z samolotu na stanowiska wiernych
mu wojsk to był doskonały materiał dla piłsudczykowskiej pro-
pagandy. Nie znalazły również potwierdzenia informacje, że za-
strzelił dwóch żołnierzy odmawiających wykonania rozkazu na
warszawskim lotnisku.
Bez wątpienia Zagórski miał zgodę przełożonych na użycie
lotnictwa do działań w stolicy, zresztą wystarczy przypomnieć
sobie inne rozkazy Malczewskiego i Rozwadowskiego. Obaj ge-
nerałowie podczas późniejszego śledztwa zasłaniali się niepamię-
cią, inna sprawa, że naloty bombowe na Warszawę były wyjąt-
kowo ciemną kartą przewrotu majowego. A Zagórski awansował
na czołowego zbrodniarza obozu rządowego, co bez problemu
wykorzystali piłsudczycy po zwycięstwie.
Uczciwie trzeba przyznać, że nie tylko legaliści stosowali nie-
etyczne metody walki. Rebelianci prowadzili ostrzał artyleryjski
Belwederu (poprzez park Łazienkowski), nie przejmując się spe-
cjalnie celnością ognia. Ostrzał miał znaczenie psychologiczne i
buntownicy cel osiągnęli. Politycy i wojskowi przebywający w
Belwederze ewakuowali się do Wilanowa, w czym zresztą nikt im
nie przeszkadzał. Natomiast ocena moralna ostrzału siedziby
prezydenta (gdzie przebywał legalny rząd) mogła być tylko
jedna.
W godzinach wieczornych 15 maja 1926 roku losy przewrotu
zostały ostatecznie rozstrzygnięte. Dowodzący rebeliantami ge-
nerał Gustaw Orlicz-Dreszer okazał się sprawnym strategiem,
znacznie przewyższającym swoich przeciwników. I chociaż
zgromadzona w Wilanowie generalicja chciała dalej walczyć, to
politycy uznali dalszy opór za bezcelowy. Prezydent Wojcie-
chowski podał się do dymisji, zrezygnował również szef rządu
(Witos). Niektórzy ministrowie jego gabinetu zresztą już wcześ-
80
Zaginięcie generała Zagórskiego
Generał Tadeusz Rozwadowski
niej nie wierzyli w zwycięstwo i
nie
dotarli
do
Wilanowa.
Uprawnienia Wojciechowskiego
przejął Rataj - podobnie jak kilka
lat wcześniej, po zamachu na
Narutowicza. W porozumieniu z
Piłsudskim powołał nowy gabinet
z Kazimierzem Bartlem na czele,
a Marszałek objął w nim tekę
ministra spraw wojskowych.
Najpoważniejszym zadaniem
było spacyfikowanie nastrojów.
Podpisano oficjalny rozejm i obie
walczące
strony
podporządkowały się rozkazom Piłsudskiego jako urzędującego
ministra. Specjalnie powołana Komisja Likwidacyjna (generał
Lucjan Żeligowski) miała zająć się rozdzieleniem stojących pod
bronią oddziałów i odesłaniem ich do macierzystych garnizonów.
Zgromadzeni w Wilanowie legaliści zostali internowani. Na
osobiste żądanie Rataja zwolniono Wojciechowskiego i członków
rządu Witosa, a oficerami miała się zająć Komisja Likwidacyjna.
W praktyce zostali oddani do dyspozycji Piłsudskiego.
Siedemnastego maja w stolicy odbył się uroczysty pogrzeb po-
ległych w walkach. Ogłoszono oficjalną żałobę, w świątyniach
wszystkich wyznań odbyły się nabożeństwa. Podczas jednego z
nich, w kościele garnizonowym, przed Orliczem-Dreszerem
stanął kapelan legionowy ksiądz Józef Panas. Zerwał z sutanny
wszystkie odznaczenia bojowe i rzucił je pod nogi generałowi.
Piłsudski był nieobecny na pogrzebie. Na cmentarz wojskowy
przybyły delegacje oddziałów obu walczących stron, w uroczy-
Bomby na Warszawę
81
stościach uczestniczył rząd z premierem Bartlem na czele. Po-
grzeb miał wykazać, że zwycięska strona jednakowo traktuje po-
ległych, bez względu na ich przynależność.
Marszałek nie przeprowadził czystki w armii, co więcej, doło-
żył starań, aby jak najszybciej zapomniano o bratobójczej walce.
I tak nic nie przeszkodziło w karierze majorowi Marianowi
Porwitowi, który na czele Oficerskiej Szkoły Piechoty odmówił
przepuszczenia wojsk Marszałka przez most Poniatowskiego, a
następnie wyparł rebeliantów za Wisłę. Świetne kariery zrobili
najbardziej zasłużeni legaliści, pułkownicy Gustaw Paszkiewicz
i Władysław Anders. Nic złego się nie stało również pułkowni-
kowi Stanisławowi Grzmotowi-Skotnickiemu, jednemu z ulu-
bieńców Marszałka z czasów Legionów. Ten dawny ułan Beliny
wystąpił teraz ze swoim pułkiem przeciwko Komendantowi, po-
stępując zgodnie ze złożoną przysięgą. Awansował w normalnym
trybie i w stopniu generalskim poległ w bitwie nad Bzurą we
wrześniu 1939 roku.
Usunięty został natomiast ze swojego stanowiska dotychczaso-
wy dowódca Cytadeli pułkownik Modelski. Chociaż jego chwiej-
nej postawie Piłsudski zawdzięczał sukces, to jednak uznał, że
ten człowiek nie powinien pełnić odpowiedzialnej funkcji. A sam
Modelski miał zemścić się na zwolennikach Komendanta po klę-
sce 1939 roku. Jako doradca Sikorskiego traktował wyjątkowo
podle i małostkowo oficerów piłsudczykowskich.
Oczywiście powrót życia armii do normalności nie przebiegał
bez zgrzytów. Wychodziły na jaw różne osobiste animozje i an-
typatie, szczególnie wśród oficerów niższych stopniem. Żeligow-
ski zauważył, że „różni kapitanowie i porucznicy robią przykro-
ści kolegom i przełożonym [...]. Wyłażą na jaw drobne głupie
sprzeczki, kłótnie pań, dawne porachunki. Niestety one na długo
powikłają życie".
Piłsudski znalazł jednak idealny sposób na szybką poprawę
nastrojów wśród kadry oficerskiej. Była nim znaczna podwyż-
82
Zaginięcie generała Zagórskiego
ka uposażeń. Marszałek pamiętał o swoich obietnicach, a dobrze
wiedział, że nic tak nie pacyfikuje sytuacji, jak podniesienie
stopy życiowej. Ideologia z reguły przegrywa z prozą życia.
Komendant nie zapomniał natomiast o osobistych wrogach w
korpusie oficerskim. Szczególnie z nim zantagonizowani
Stanisław Szeptycki i Stanisław Haller na własną prośbę odeszli
z armii, Józefa Hallera i Stefana Majewskiego zwolniono z
powodu likwidacji ich stanowisk. Sikorski, który w dniach
przewrotu zajął postawę wyczekującą po dwóch latach został
odwołany ze stanowiska dowódcy Okręgu Korpusu we Lwowie
- nadano mu status generała bez przydziału. Inny los czekał ge-
nerałów najbardziej aktywnych podczas przewrotu. Malczew-
skiego, Rozwadowskiego i Zagórskiego w ogóle nie zwolniono
z internowania w Wilanowie i razem z Bolesławem Jadźwiń-
skim i Michałem Rola-Żymierskim zostali oficjalnie areszto-
wani. Przewieziono ich do wojskowego więzienia na Antokolu
w Wilnie, tylko Rola-Żymierski pozostał w stolicy. Stanął przed
sądem oskarżony o nadużycia finansowe przy dostawach masek
przeciwgazowych dla armii. Winę udowodniono i generała
zdegradowano, pozbawiono odznaczeń oraz skazano na 5 lat
więzienia.
To zadecydowało o jego losach -jeszcze w więzieniu nawiązał
kontakt z komunistami, a później został agentem NKWD.
Podczas drugiej wojny światowej był dowódcą Armii Ludowej,
naczelnym dowódcą Ludowego Wojska Polskiego, a w 1945
roku otrzymał awans na marszałka Polski. Zmarł u schyłku PRL,
w wieku 99 lat. Ironią losu jedyny z generałów, któremu udo-
wodniono korupcję po przewrocie majowym, zrobił największą
karierę. I chociaż była to mocno dwuznaczna kariera, to nie
można zaprzeczyć, że Rola-Żymierski miał z piątki generałów
najwięcej szczęścia. Losy pozostałych potoczyły się wyjątkowo
tragicznie.
Antokol
83
Antokol
Malczewski, Rozwadowski i Zagórski zostali oficjalnie aresz-
towani z powodu podejrzeń „nieetycznego prowadzenia walki"
podczas przewrotu majowego. Oskarżano ich o spowodowanie
dodatkowych ofiar, szczególnie wśród ludności cywilnej, wysu-
nięto również szereg zarzutów korupcyjnych.
Zagórskiemu zarzucono udział w aferze Francopolu - niedo-
pełnienie zabezpieczania wypłat zaliczek, naliczania i ściągania
kar umownych, niezgodne z przepisami prowadzenie gospodarki
materiałowej, nadmierne zakupy sprzętu i naruszenie przepisów
budżetowych.
Piłsudski na posiedzeniu Komitetu Obrony Państwa w listo-
padzie 1926 roku nie ukrywał, że Zagórski polecił „zakupić za
granicą masę płatowców, by przy tym zarobić". Wytknął również
generałowi, że podczas wojny „przeszedł na służbę szpiegowską
u obcych", a „wypłacane wówczas rachunki znajdują się do dziś
w dossier obcych gabinetów".
Oskarżenia o szpiegostwo nie podniesiono w trakcie śledz-
twa - trudno byłoby to udowodnić, albowiem państwo polskie
jeszcze wówczas nie istniało, a Zagórski był oficerem Habsbur-
gów. Niebawem zniknął również wątek korupcyjny, chociaż afe-
ra Francopolu dostarczyła wystarczająco dużo argumentów dla
skutecznego śledztwa. Zadecydowały względy polityczne, po
zdobyciu władzy Marszałek zabiegał o poparcie środowisk kon-
serwatywno-ziemiańskich, a przecież w aferę Francopolu zamie-
szanych było kilku arystokratów. To było Piłsudskiemu zupełnie
niepotrzebne, wystarczyło wstrzymanie wypłacania zaliczek,
a następnie rozwiązanie umowy z firmą. Nie oznaczało to, że
Marszałek zamierzał zapomnieć o jakichkolwiek winach Zagór-
skiego. Zgodnie z osobistym poleceniem Piłsudskiego, śledztwo
przeciwko generałowi prowadzono w taki sposób, aby jak naj-
dłużej przetrzymywać go w więzieniu. Zmieniano skład sędziów
84
Zaginięcie generała Zagórskiego
śledczych, zarządzano dodatkowe ekspertyzy, korzystano z wielu
możliwości odwlekania sprawy. I Zagórski cały czas przebywał
na Antokolu.
Wbrew obiegowym opiniom warunki aresztu nie były specjal-
nie uciążliwe. Do opinii publicznej przedostawały się informacje
o szykanach, jakim poddawano generałów (zimne cele, brak łó-
żek, fatalne jedzenie, prześladowanie ze strony służby więzien-
nej), ale raczej nie była to prawda. Aresztowani skarżyli się głów-
nie na utrudnienia kontaktów z obrońcami i rodziną oraz brak
właściwej opieki stomatologicznej, nie zachowały się natomiast
wiarygodne relacje o maltretowaniu aresztowanych. To nie były
jeszcze czasy Brześcia czy Berezy Kartuskiej.
Podobno Zagórski czasami nawet wychodził do miasta, otrzy-
mując przepustki, zobowiązywał się pod słowem honoru do po-
wrotu - nie są to jednak sprawdzone informacje. Kiedy podczas
pobytu generała na Antokolu zmarła jego matka, umożliwiono
mu udział w pogrzebie. Do Warszawy pojechał w towarzystwie
specjalnie wyznaczonego oficera - był nim kapitan Miła-dowski.
Wolny czas na Antokolu Zagórski wykorzystał na pisanie pa-
miętników, które zamierzał opublikować. Miał nawet w celi ma-
szynę do pisania, jego zamiary nie były tajemnicą, a potwierdził
to zresztą Rozwadowski po swoim zwolnieniu. 1 to chyba właśnie
zadecydowało o losach Zagórskiego. Piłsudski i jego współpra-
cownicy nie mogli dopuścić, aby informacje o ich współpracy z
wywiadem Habsburgów przedostały się do szerokiej opinii pu-
blicznej. Tym bardziej że nie wiadomo, co właściwie Zagórski
miał wydać, a w Polsce istniała jednak wolność słowa i generał
nie miałby problemów z publikacją wspomnień. I kiedy Mal-
czewskiego i Rozwadowskiego zwolniono z więzienia, to Zagór-
ski nadal w nim przebywał. Ale po piętnastu miesiącach i jego
należało wypuścić na wolność.
Generał Zagórski zaginął..
85
Generał Zagórski zaginął...
Nie udało się zachować tajemnicy - do dziś nie wyjaśniono, w
jaki sposób informacje o powrocie generała dotarły do opinii
publicznej. Wiadomo jednak, że został rozpoznany w pociągu
przez kolejarzy, a także przez pracowników Dworca Wileńskiego.
Ostatni raz widziano generała (oficjalnie) na Krakowskim Przed-
mieściu wieczorem w sobotę 6 sierpnia 1927 roku. Tymczasem
już w niedzielę rano rozpoczęły się poszukiwania oficera przez
rodzinę. Termin nie był sprzyjający - środek sezonu urlopowego,
niedziela, a na dodatek zjazd legionistów. Atmosferę niemal od
samego początku podgrzewała prasa opozycyjna, sugerując po-
rwanie czy wręcz zabójstwo generała.
Przez kilka dni władze wojskowe ignorowały aferę - dopiero
w środę 10 sierpnia rozpoczęto poszukiwania zaginionego. W tym
czasie Piłsudski był już w Warszawie, a Zagórski nie zgłosił się do
raportu. Zresztą przełożeni generała od razu skierowali śledztwo
w zaskakującym kierunku - uznano, że Zagórski zdezerterował.
Śledztwo nadzorował prokurator
pułkownik Stefan Kaczmarek,
dochodzenie prowadził kapitan
Władysław Pilecki. Prokuratura
działała wyjątkowo nieudolnie,
pominięto (zapewne świadomie)
szereg ważnych wątków, popeł-
niono również błędy, których
doświadczeni oficerowie śledczy z
reguły nie popełniają.
Ustalono, że bagaż generała od-
dany do dworcowej przechowalni
odebrano jeszcze tego samego
Generał Włodzimierz Zagórski
86
Zaginięcie generała Zagórskiego
dnia. Generał nie zgłosił się po rzeczy osobiście, zrobił to bliżej
nieznany pracownik dworca. Poszukiwania jego osoby oczywi-
ście nie przyniosły efektu. Nic nowego do śledztwa nie wniosło
przesłuchanie rodziny zaginionego, z którą Zagórski powinien
się skontaktować (jego mieszkanie bratanek wynajął obcokra-
jowcom). Nie przesłuchano natomiast przyjaciółki generała, den-
tystki Janiny Gołębiowskiej. Zamożna wdowa po lotniku miesz-
kała przy ulicy Długiej, w bezpośredniej bliskości Krakowskiego
Przedmieścia, gdzie po raz ostatni widziano zaginionego. Jaki
mężczyzna, który nie widział bliskiej mu kobiety przez piętna-
ście miesięcy, nie chciałby skierować pierwszych kroków do jej
domu? Przecież Zagórski spędził ten czas w więzieniu, gdzie nie
miał damskiego towarzystwa. W tym kontekście logiczne wydaje
się skorzystanie z łaźni, tym bardziej że Zagórski uchodził za
eleganckiego mężczyznę. A do tego kobieciarza. Był tylko jeden
problem - generał nigdy nie dotarł do Łaźni Fąjansa. Nikt z jej
obsługi nie przypominał sobie jego wizyty.
Logiczne w tej sytuacji wydaje się również pozostawienie ba-
gażu na dworcu; po kilkunastu miesiącach Zagórski nie mógł
wiedzieć, jaką sytuację zastanie w mieszkaniu przyjaciółki. Czy
będzie mógł się u niej zatrzymać?
Jak się później okazało, pani Gołębiowska przebywała w tym
czasie w swojej willi w Milanówku, ale o tym Zagórski mógł nie
wiedzieć. Prokuratura jednak zupełnie zlekceważyła ten wątek,
zadowalając się wyłącznie zebraniem informacji o przyjaciółce
generała.
Przesłuchano oczywiście Wendę i Miładowskiego oraz kie-
rowcę samochodu, który podwoził Zagórskiego na Krakowskie
Przedmieście. Ich opinie nie wniosły jednak niczego nowego do
śledztwa.
Znacznie ciekawsze były natomiast zeznania policjantów peł-
niących tego dnia służbę przy Dworcu Wileńskim. Dwaj poste-
runkowi zgodnie zeznali, że zauważyli przed dworcem jeszcze
Generał Zagórski zaginał...
87
jeden rządowy samochód (nie licząc forda, którym przyjechał
Wenda). Był nim ciemnowiśniowy cadillac o charakterystycznej
rejestracji. Siedziało w nim dwóch lub trzech oficerów i osoba
cywilna. Samochód odjechał w kierunku mostu Kierbedzia mniej
więcej 10 minut po przybyciu pociągu z Wilna, już po odjeździe
pojazdu z generałem Zagórskim.
Śledztwo wykazało, że samochód został tego dnia oddany do
dyspozycji pułkownika Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego,
ulubieńca Piłsudskiego.
Nowe światło rzuciły zeznania konduktora pociągu, którym
Zagórski przyjechał do stolicy. Roman Szymkowski stwierdził,
że oprócz Miładowskiego Zagórskiemu towarzyszył w podróży
jeszcze nieznany oficer artylerii w randze majora. Natomiast już
w Warszawie na peronie na generała mieli oczekiwać trzej ofice-
rowie i ordynans.
Interesujące okazały się również zeznania policjanta pełniące-
go tego wieczora służbę na Krakowskim Przedmieściu. Zdecy-
dowanie zaprzeczył, żeby w miejscu wskazanym przez Wendę
i Miładowskiego zatrzymał się jakikolwiek samochód, a tym bar-
dziej, aby ktoś z niego wysiadał. Znajdował się tam przystanek
tramwajowy, obowiązywał zakaz zatrzymywania się i policjant
na pewno zwróciłby na to uwagę. Jego relację potwierdziła kios-
karka pracująca w tym miejscu w sobotę wieczorem.
Trzynastego sierpnia opublikowano list gończy za zaginionym
generałem. Prokuratura wykazała się niezrozumiałym pośpie-
chem, zgodnie bowiem z obowiązującymi przepisami nieobec-
ność oficera do siedmiu dni traktowano jako „samowolne od-
dalenie". Dopiero po tym czasie można było wnieść oskarżenie
o dezercję. Mijał właśnie siódmy dzień od powrotu Zagórskiego
z Wilna, a generał nie posiadał przecież oficjalnego przydziału.
Tym bardziej że czas należało zacząć liczyć dopiero od 8 czy
9 sierpnia, kiedy to nie skontaktował się (telefonicznie) z Belwe-
derem w sprawie raportu u Piłsudskiego.
88
Zaginięcie generała Zagórskiego
List gończy za Zagórskim wywołał prawdziwą burzę. Dzienni-
karze opozycyjni poszukiwali wyjaśnienia zagadki, wysnuwano
najbardziej fantastyczne teorie. Do prokuratury spływały relacje
od osób, które rzekomo zetknęły się z generałem. W ciągu dwóch
tygodni zaginionego oficera widziano w okolicach Gdańska, na
warszawskiej plaży nad Wisłą, w zakopiańskiej restauracji, w
okolicach Leżajska. Podobno czeski celnik widział, jak prze-
kraczał granicę kraju, a do prasy dotarła informacja, że zaginio-
ny generał oczekiwany jest u znajomych w Afryce. Generał Ma-
rian Kukieł twierdził, że Zagórski jest przetrzymywany w Forcie
Legionów w Warszawie, podobno widziano go jako więźnia na
Westerplatte. Trzydziestego sierpnia pewien rybak z Jastrzębiej
Góry wyłowił z morza butelkę, w której znajdowała się kartka od
generała. Zagórski prosił, aby „pocałować go w nos", albowiem
Jest tam, gdzie jest".
Niektóre informacje pochodziły od osób dobrze znających za-
ginionego, a na szczególną uwagę zasługiwała relacja jego ku-
zynki, która twierdziła, że widziała go 11 sierpnia jadącego samo-
chodem w okolicach Rabki w towarzystwie jakiejś kobiety.
Żadna z relacji nie znalazła jednak potwierdzenia w śledztwie.
W połowie września pułkownik Ludomił Rayski przekazał do
prokuratury dwa listy wysłane z Gdańska, adresowane do Zarzą-
du Kasyna Oficerskiego 1. Pułku Lotniczego i Zarządu Funduszu
dla Wdów i Sierot po Poległych Lotnikach. W listach przesłano
łącznie 100 złotych jako spłatę kolejnych rat długu zaciągniętego
przez Zagórskiego przed aresztowaniem. Oprócz pieniędzy w ko-
pertach znajdowały się również krótkie informacje wyjaśniające
motywy wysłania pieniędzy, nakreślone pismem podobnym do
pisma generała.
W styczniu 1926 roku Włodzimierz Zagórski zaciągnął po-
życzkę w wysokości 1000 złotych, którą spłacał w miesięcznych
ratach po 80 złotych. Po aresztowaniu przesyłał pieniądze bratan-
kowi, który regulował należność w Zarządzie Funduszu, jednak
Gen
erał Zagórski zagingł...
89
w ciągu ostatnich kilku miesięcy przed zwolnieniem z więzienia
nie dokonano już kolejnych wpłat. Generał miał do uregulowa-
nia jeszcze dług w kasynie (117 złotych), który częściowo spłacił
w kwietniu 1927 roku (60 złotych). Pieniądze nadesłane z Gdań-
ska wystarczyły na pokrycie długu w kasynie, natomiast należ-
ność wobec Funduszu wynosiła jeszcze blisko 300 złotych.
List gończy za generałem Zagórskim (widoczne są różne formy
charakteryzacji poszukiwanego)
90
Zaginięcie generała Zagórskiego
Wezwana przez śledczych Iwona Zagórska oświadczyła, że
„oba listy na pierwszy rzut oka wyglądają na autentyczne", lecz
po bliższym zapoznaniu się doszła do wniosku, że „pierwszy list
nie jest pisany przez generała Zagórskiego", natomiast w drugim
liście „pismo jest dużo podobniejsze, jednak nie pochodzi z ręki
generała Zagórskiego", chociaż nie wykluczyła autentyczności
podpisów.
Kuzynka generała nie mogła jednak podjąć ostatecznej decy-
zji, niebawem uznała, że listy są autentyczne, podobnego zdania
było również dwóch biegłych grafologów. Dodatkowe badania
wykazały, że listy napisano w tym samym czasie, jednakowym
atramentem. Określono nawet w przybliżeniu datę - powstały po-
między 20 sierpnia a 12 września.
Trudno podważyć ekspertyzę biegłych grafologów, warto jed-
nak zauważyć, że wywiad wojskowy zatrudniał specjalistów,
w tym również ludzi potrafiących podrabiać charakter pisma.
Oba listy były wyjątkowo lakoniczne, niewykluczone, że opinia
grafologów byłaby inna, gdyby mieli do czynienia z dłuższymi
próbkami tekstu. W czasach PRL dokonano kolejnej analizy gra-
fologicznej listów i wówczas uznano, że Zagórski nie mógł ich
napisać. Zasugerowano nawet, że grafolodzy dokonujący eks-
pertyzy w 1927 roku potwierdzili autentyczność pisma generała
wyłącznie na żądanie śledczych. Trudno jednak nie oprzeć się
wrażeniu, że specjaliści z Komendy Głównej Milicji Obywatel-
skiej również wykonywali polecenia przełożonych żądających
dostarczenia dowodów, że piłsudczycy zamordowali generała.
Inna sprawa, że śledztwo napotykało przeszkody nie do poko-
nania. Prystor przebywający na urlopie w okolicach Wilna nie
odebrał wezwania na przesłuchanie (zdążył już wyjechać do War-
szawy). Zobowiązał się stawić w prokuraturze po powrocie do
stolicy, słowa jednak nie dotrzymał. Natomiast na zupełną farsę
zakrawały próby zmuszenia do złożenia zeznań Wieniawy-Dłu-
goszowskiego. Sędzia śledczy, major Wilhelm Mazurkiewicz we-
Wieniawa i jego samochody
91
zwał go na przesłuchanie 6 września, ale Wieniawa przebywał ze
swoim pułkiem na ćwiczeniach. Niezrażony tym Mazurkiewicz,
zaopatrzony w odpowiednie dokumenty, udał się do Zambro-
wa, mając zamiar przesłuchać pułkownika na miejscu. Planu nie
zrealizował, albowiem w mieście odbywała się właśnie defilada
kilku brygad kawalerii. Uparty oficer postanowił poczekać, jed-
nak „zaraz po defiladzie pułkownik Długoszowski ulotnił się".
Zniechęcony major przez kilka godzin bezskutecznie poszukiwał
Wieniawy, aż wreszcie powrócił do Warszawy.
Długoszowski okazał się mistrzem unikania spotkań z sędzią
śledczym - wynajdywał pilne zajęcia służbowe, solennie zobo-
wiązując się do stawienia na przesłuchanie, gdy tylko pozwolą
mu obowiązki. Od 6 do 15 września Wieniawę wzywano sied-
miokrotnie (!!!), oczywiście bez efektu. Nie stawił się również
w prokuraturze kapral Jan Bielski, podwładny Wieniawy, który
na jego polecenie przekazywał 6 sierpnia cadillaca bliżej niezna-
nemu kapitanowi. Podobno kaprala nie można było odnaleźć, aby
wręczyć mu wezwanie na przesłuchanie.
Wieniawa i jego samochody
Jedenastego sierpnia „Gazeta Poranna Warszawska" jako
pierwsza podała informacje o tajemniczym samochodzie przed
Dworcem Wileńskim. Tego samego dnia ukazały się jeszcze dwa
dodatki nadzwyczajne - pierwszy z nich wraz z normalnym wyda-
niem dziennika został na polecenie władz skonfiskowany. W dru-
gim dodatku podano informacje, że od 6 sierpnia nic nie wiadomo
o losach samochodu cadillac z Kolumny Samochodowej GISZ
(tzw. belwederskiej), który oddano do dyspozycji Wieniawy--
Długoszowskiego. Następnego dnia informację powtórzyły-inne
dzienniki, których wydania również niezwłocznie skonfiskowano.
Prasa sanacyjna podawała natomiast sprzeczne informacje.
92
Zaginięcie generała Zagórskiego
Wieniawa-Długoszowski z Zulą Pogorzelską
„Głos Prawdy" oznajmił, że cadillac
znajduje się w okolicach Ciechanowa
na ćwiczeniach I Brygady Kawalerii.
„Express Poranny" i „Kurier Polski"
donosiły, że Wieniawa-Długoszowski
pojechał nim na zjazd legionistów do
Kalisza, natomiast inne dzienniki su-
gerowały, że pojazd został wysłany
do Druskiennik po rzeczy marszałka
Piłsudskiego. Zamieszanie podsycił podpułkownik Mieczysław
Piątkowski, udzielając wywiadu, w którym stwierdził, że cadillac
nie pozostaje w żadnym związku z zaginięciem generała Zagór-
skiego.
Nie było to zgodne z prawdą, wystarczy porównać oświadcze-
nie Piątkowskiego z zeznaniami szeregowca Cempiela - kierow-
cy forda, którym Zagórski wraz z Wendą i Miładowskim odjechał
z dworca:
„Zajeżdżając pod Dworzec Wileński, zauważyłem stojące auto
przed schodkami od strony pociągów odchodzących. Było to auto
numer ewidencyjny 24 mające wówczas numer 12518, zmienia-
jący się co trzy dni. Przy kierownicy siedział kapitan, twarzy ani
gatunku broni nie zauważyłem, tylko widziałem na naramienni-
kach 3 gwiazdki. Firanki były spuszczone, więc nie widziałem,
czy wewnątrz ktoś siedział. Pomocnika szofera nie było [...].
Rano 6 sierpnia, na skutek czyjegoś telefonicznego zarządzenia,
przygotowywano to auto dla pułkownika Długoszowskiego do
wyjazdu na manewry. Nie wiem, po kogo ono wyjeżdżało na
dworzec, nie wiem, czy na dworcu ktoś wsiadł do niego, a gdy
dojeżdżałem do mostu Kierbedzia, minęło mnie to auto na ulicy
Zygmuntowskiej tuż przed mostem, jadąc od dworca. Za mostem
auta tego już nie widziałem".
Wieniawa i jego samochody
93
Starszy posterunkowy Józef Rudziński dobrze zapamiętał ca-
dillaca stojącego przed dworcem. Samochód był w kolorze ciem-
nowiśniowym, miał tablicę rejestracyjną „typu wojskowego",
taką, jaką „posiadały samochody z Belwederu lub Zamku", a za
jego kierownicą siedział kapitan piechoty. Policjant zwrócił uwa-
gę na auto, albowiem limuzyna zaparkowała w niewłaściwym
miejscu, utrudniając poruszanie się innych pojazdów. Posterun-
kowy poprosił kapitana o zmianę miejsca parkowania, co ten
uczynił, zdradzając przy tym małe doświadczenie w prowadzeniu
samochodu.
W cadillacu było jeszcze dwóch oficerów (jeden w czapce
szwoleżerskiej z czerwonym otokiem) oraz cywil w palcie i me-
loniku. Rudziński zauważył również forda Wendy, niestety, nie
znał Zagórskiego i nie potrafił powiedzieć, którym samochodem
generał odjechał.
Bez wątpienia cadillac został oddany do dyspozycji Wieniawy
na czas manewrów I Brygady Kawalerii. Ustalenia na ten temat
zapadły jeszcze w lipcu, zaskoczeniem natomiast był fakt, że
Wieniawa-Długoszowski 6 sierpnia otrzymał do dyspozycji jesz-
cze jeden samochód. Był to również cadillac i właśnie tym au-
tem pojechał na zjazd legionistów do Kalisza. Według oficjalnej
wersji, pierwszy samochód powinien być w tym czasie w oko-
licy Ciechanowa, jednak zeznania świadków jednoznacznie
stwierdzają, że feralnego wieczora pojazd znajdował się w War-
szawie.
Ustalono, że oba cadillaki oddano do dyspozycji Wieniawy--
Długoszowskiego bez kierowców, co nie było zwyczajną prak-
tyką. Pojazd o numerze ewidencyjnym 24 został doprowadzony
do koszar 1. pułku szwoleżerów 6 sierpnia około godziny 11, sa-
mochód przejął kapral Jan Bielski. Następnie „na podstawie załą-
czonego biletu wizytowego pułkownika Wieniawy-Długoszow-
skiego wydał omawiane auto jakiemuś kapitanowi, którego ani
on, ani nikt w pułku nie znał". Wieniawa-Długoszowski uprzedził
94
Zaginięcie generała Zagórskiego
go o tym telefonicznie, mówiąc, że po auto zgłoszą się oficerowie
z jego wizytówką.
Samochód powrócił do GISZ dopiero 13 sierpnia, przebył w
tym czasie 365 kilometrów, podobno na trasie Warszawa - Cie-
chanów i w okolicach Ciechanowa.
Natomiast drugi cadillac odjechał z Warszawy 6 sierpnia o go-
dzinie 15. Tym samochodem Wieniawa faktycznie pojechał do
Kalisza, towarzyszył mu kapitan Władysław Włoskowicz. Obaj
oficerowie mieli doskonałe alibi, na zjeździe widziało ich wiele
osób. Śledczy Mazurkiewicz skonfrontował zresztą Włoskowi-
cza z jednym z policjantów pełniących 6 sierpnia służbę przed
dworcem - funkcjonariusz wykluczył możliwość, że Włoskowicz
był tym kapitanem, którego widział za kierownicą cadillaca.
Zainteresowanie śledczych samochodami GISZ wywołało za-
niepokojenie prominentnych piłsudczyków. W adiutanturze Bel-
wederu zanotowano wiele połączeń telefonicznych do majora
Wendy - dzwonili różni oficerowie z Beckiem, Wieniawą i sze-
fem prokuratury wojskowej generałem Dańcem na czele. Odno-
towano nawet połączenia z Druskiennikami, gdzie przebywał
marszałek Piłsudski. A jak wiadomo, Komendant telefonów nie
znosił, a podczas urlopu już w szczególności.
Major Wenda złożył 12 września zeznania, zdecydowanie mi-
jając się z prawdą:
„Dnia 4 sierpnia 1927 roku na prośbę pułkownika Wieniawy--
Długoszowskiego przeznaczyłem dla niego do wyjazdu na ćwi-
czenia stare auto kryte »Cadillac« nr 24, w tym celu wydałem pi-
semne polecenie Komendantowi Garażu, obecnie mi tu okazane,
a ze względu na to, że w kolumnie belwederskiej mało jest szofe-
rów, kazałem je dać bez szofera, a to tym bardziej, że pułkownik
Wieniawa mówił, że ma u siebie szofera".
W rzeczywistości kierownik garażu, porucznik Staniszewski
zeznał, że dotychczas nie praktykowano wydawania samochodu
bez kierowcy.
Opozycja parlamentarna w sprawie zaginięcia generała 95
„Dnia 6 sierpnia - kontynuował Wenda - myśląc, że auto jest
na poligonie, na prośbę pułkownika Wieniawy-Długoszowskie-
go dałem mu drugie auto kryte, także »Cadillac«, używane przez
pana Marszałka i tym drugim autem jechał wraz z pułkownikiem
Wieniawą świętej pamięci szofer Malinowski".
Wzmiankowany kierowca zginął w wypadku samochodowym
4 września. Natomiast Wenda mógł osobiście stwierdzić, że Ca-
dillac nr 24 zamiast na poligonie był w Warszawie. Major widział
go przed Dworcem Wileńskim 6 sierpnia wieczorem.
Trzynastego września przesłuchany został porucznik Emil Vac-
queret (podwładny Wieniawy-Długoszowskiego), który odsta-
wiał cadillaca nr 24 do garażu GISZ. Porucznik był wyraźnie zde-
nerwowany, a jego zeznania mętne. Przesłuchanie oficera miało
szczególne znaczenie, albowiem, jak pamiętamy, jedna z osób
widziana w samochodzie przed dworcem miała czapkę szwole-
żerską. Nie ustalono jednak, co robił Vacqueret 6 sierpnia, można
to uznać za wyjątkowe zaniedbanie śledczych. Inna sprawa, że
w tym czasie nadeszły listy z Gdańska, które skierowały postępo-
wanie w inną stronę.
Piłsudczycy okazywali coraz większe zaniepokojenie. Śledztwo
docierało do osób związanych blisko z Komendantem, należało
sprawę zakończyć. Z końcem miesiąca majora Mazurkiewicza
urlopowano, a następnie przeniesiono do Brześcia na stanowisko
podprokuratora. A samo śledztwo zostało zawieszone.
Opozycja parlamentarna w
sprawie zaginięcia generała
Nie tylko prasa i opinia publiczna okazywały zainteresowanie
zaginięciem generała. W sprawie Zagórskiego interweniowali
czołowi politycy opozycyjni, inna sprawa, że w Polsce po prze-
wrocie majowym mieli wyjątkowo utrudnione zadanie.
96
Zaginięcie generała Zagórskiego
Największą aktywność przejawiali politycy skupieni w sze-
regach Związku Ludowo-Narodowego. Pod koniec sierpnia na
posiedzeniu kierownictwa powołano komisję polityczną, której
zadaniem było przygotowanie szeregu interpelacji (znalazła się
również sprawa zaginięcia Włodzimierza Zagórskiego). Zapyta-
nia planowano wnieść na nadzwyczajnej sesji parlamentu zwoła-
nej na 19 września.
Posłowie ZLN uzyskali poparcie innych klubów prawicowych,
podjęto również starania o aprobatę PPS, co zakończyło się nie-
powodzeniem. Zabiegi endeków spowodowały ujawnienie treści
interpelacji obozowi rządowemu, co umożliwiło przygotowanie
się piłsudczyków do batalii. Piłsudski, przebywający w Drus-
kiennikach, był również na bieżąco informowany o przebiegu
wydarzeń.
Opozycjoniści nie mieli jednak szans na wniesienie sprawy na
forum sejmu. Piłsudczycy po zdobyciu władzy skutecznie spara-
liżowali pracę parlamentu, używając do tego tzw. precedensów
konstytucyjnych. Wykorzystywano luki w istniejących przepi-
sach i sejm oraz senat nie mogły normalnie funkcjonować (sze-
rzej na ten temat w rozdziale zatytułowanym „Brześć").
Do tego stosowano bardziej brutalne formy nacisku na parla-
ment; nocą 30 września 1926 roku grupa oficerów wdarła się do
mieszkania i dotkliwie pobiła endeckiego posła Jerzego Zdzie-
chowskiego.
Marszałek dobrze znał kulisy napadu, ale traktował sprawę
wyłącznie jako element nacisku na posłów. Zgadzał się z opinią
Sławka, że „lepiej połamać kości jednemu posłowi, niż wyprowa-
dzić na ulicę karabiny maszynowe".
Opozycja nie miała szans, aby rząd zajął się poważnie inter-
pelacją w sprawie zaginięcia Zagórskiego. I chociaż 19 września
interpelacja oficjalnie wpłynęła do laski marszałkowskiej, a jej
treść przedrukowała prasa, to pozostała jedynie martwym doku-
mentem. Nikt nie odniósł się do sprawy okoliczności towarzyszą-
Opozycja parlamentarna w sprawie zaginięcia generała 97
cych zaginięciu generała, zapytań o czynniki urzędowe zamieszane
w sprawę, ani nie wyjaśnił, jakie podjęto działania. Rząd realizo-
wał zasadę, że wszelkie interpelacje wniesione przed zamknię-
ciem sesji parlamentu i pozostawione bez odpowiedzi „uważa się
za niebyłe".
Następnego dnia po zgłoszeniu interpelacji Mościcki odroczył
sesję sejmu o 30 dni, po czym zamknął ją bez zwoływania kolej-
nego posiedzenia izby. Na 3 listopada zwołano kolejną sesję, któ-
rą oczywiście odroczono do końca miesiąca. A wówczas upływa-
ła kadencja obu izb parlamentu. Sprawą Zagórskiego miał zająć
się po wyborach nowy sejm.
1 chociaż piłsudczycy zdominowali nowy parlament, to los ge-
nerała Zagórskiego powrócił na salę sejmową. Szczególną rolę
odegrał w tym marszałek senatu poprzedniej kadencji, Wojciech
Trąmpczyński. W czerwcu 1928 roku wygłosił przemówienie
wzywające rząd do ostatecznego wyjaśnienia sprawy. Stwier-
dził, że „przecież nikt nie twierdził, że rząd tutaj palce maczał w
tej sprawie, tylko że niedostatecznie spełnia swój obowiązek
śledzenia sprawy". Zauważył również, że metody zastraszania
prasy nie przynoszą efektu, albowiem „cisza cmentarna, jaka jest
w prasie", właściwie „niesłychanie ubliża" władzom państwa.
W ciekawy sposób ripostował minister sprawiedliwości Alek-
sander Meysztowicz (polityk konserwatywny):
„Dlaczego nie wykrywa się sprawców kilku przestępstw, któ-
rymi się panowie interesują? Odpowiem na to, że jest cały szereg
przestępstw o niewykrytych sprawcach, i to nie bacząc na postę-
py techniki śledczej. Tak jest i u nas, tak jest za granicą [...]".
Meysztowicz słusznie zauważył, że śledztwo nie zostało umo-
rzone, tylko zawieszone. Nie znaleziono żadnych dowodów
zabójstwa, nie znaleziono również zwłok Zagórskiego. Inna
sprawa, że jak stwierdził jeden z posłów, nie widziano również
żywego generała. Ale stara zasada policyjna głosi, że brak
98
Zaginięcie generała Zagórskiego
Wojciech Trąmpczyński
ciała ofiary wyklucza oskar-
żenie o zabójstwo. I piłsud-
czycy w tym wypadku mieli
rację.
Trąmpczyński powracał do
do sprawy jeszcze kilka razy.
W listopadzie wezwał pre-
miera do wyjaśnienia oko-
liczności zwolnienia Zagór-
skiego z aresztu. Zauważył,
że „nikt nie może w to uwie-
rzyć, by w ten sposób zwol-
niono więźnia na ulicy". Po-
wiedział, że w świetle obo-
wiązujących procedur „więzień ten w ogóle nie był zwolniony".
A w takiej sytuacji odpowiedzialność za jego los spoczywała na
władzach.
Premier Bartel nie odpowiedział na pytanie. W grudniu 1929
roku Kazimierz Switalski tłumaczył przyczyny konfiskat
tytułów prasowych zajmujących się sprawą Zagórskiego:
„Konfiskowaliśmy i będziemy konfiskować nadal wiadomo-
ści, które będą pojawiać się o »zabiciu« generała Zagórskiego
dlatego, ponieważ ten fakt nie jest prawdziwy, i z tą chwilą, gdy
w tej insynuacji pomawia się, że to czynniki rządowe tego zabój-
stwa dokonały, jak to zrobił poseł Rybarski, korzystając ze swej
wolności słowa na tej trybunie, darujcie panowie, ale [...] jest
koniecznością u nas kłaść temu rozwydrzeniu słowa tamy, bo ono
i krew kosztować może".
Switalski dobrze wiedział, o czym mówi.
Plotki, plotki, plotki
99
Plotki, plotki, plotki
Zawieszenie postępowania nie zahamowało fali domysłów i
spekulacji. Nakłady dzienników opozycyjnych wzrosły o kil-
kanaście procent, a każda konfiskata oznaczała dodatkową re-
klamę. Czasami można było odnieść wrażenie, że dziennikarze
specjalnie starali się o zajęcie numeru przez cenzurę, albowiem
to zwiększało zainteresowanie czytelników. Inna sprawa, że nie-
którzy dziennikarze prowadzili śledztwo na własną rękę, czasami
dochodząc do zadziwiających wniosków.
Z drugiej strony władze inspirowały pogłoski, że Zagórski żyje,
że ukrywa się w kraju lub za granicą. Oprócz nieudolnych prób
przesyłania rzekomych informacji (jak wspomniany list w butel-
ce), zdarzały się lepiej przygotowane (listy z Gdańska). A publi-
kacje prasowe wiadomości, że ktoś gdzieś widział zaginionego,
wprowadzały dodatkowe zamieszanie.
Opinię publiczną najbardziej jednak interesowały plotki o
krwawym zakończeniu sprawy. Krążyły pogłoski, że Zagór-
skiego wyrzucono z samochodu (cadillaca nr 24) w połowie drogi
z Warszawy do Rembertowa. Inni uważali, że generała zamor-
dowano w lokalu „Strzelca" przy ulicy Dobrej, a dokonać tego
mieli osobiście Wieniawa-Długoszowski i kapitan Władysław
Kowalewski. Najwięcej emocji wzbudziła jednak informacja, że
Zagórskiego zastrzelono w obecności Piłsudskiego. Podobno
panowie mieli spotkać się w Belwederze i tam Zagórski obraził
Marszałka, a nawet uderzył go w twarz rękawiczkami czy też
otwartą dłonią. Obecny przy rozmowie pułkownik Józef Beck
miał natychmiast zastrzelić generała.
Ostatnia plotka dobrze oddaje atmosferę warszawskiej ulicy.
Nie liczyły się fakty, ważna była sensacja. Nie miało znaczenia, że
w ogóle nie doszło do spotkania Piłsudskiego z Zagórskim, chętnie
powtarzano pogłoskę o zastrzeleniu Zagórskiego w Belwederze.
A przy okazji wplątywano w sprawę coraz więcej osób z obozu
100
Za
ginięcie generała Zagórskiego
rządowego. Kolejną ofiarą plotek warszawskiej ulicy został puł-
kownik Walery Sławek - najbliższy powiernik Komendanta.
Czternastego sierpnia na łamach „Rzeczpospolitej" opubliko-
wano kolejny artykuł poświęcony zaginięciu Zagórskiego. Czy-
telnicy znaleźli tam łatwą do zidentyfikowania sugestię:
„Trzeba szukać cierpliwie. Czasem drobiazg, jakiś znak szcze-
gólny, ot, np. jakaś tam długa szrama idąca przez prawą skroń i
zachodząca aż na czaszkę, może być kluczem do rozwiązania
tajemnicy".
Autor artykułu po raz pierwszy zasugerował udział Sławka w
porwaniu generała. Pułkownik na skutek ran odniesionych od
wybuchu bomby w 1906 roku miał wiele charakterystycznych
blizn na twarzy.
Trzy dni później „Rzeczpospolita" nie była już tak subtelna.
Według kolejnej relacji, Zagórski po opuszczeniu samochodu udał
się w kierunku Nowego Światu i tam podszedł do niego „jakiś
pan w ciemnym cywilnym ubraniu, słusznego wzrostu, z odkry-
tą głową i charakterystycznym znakiem na czole. Po powitaniu
obydwaj mężczyźni ruszyli w stronę ulicy Kopernika". Podobno
godzinę później widziano Zagórskiego w okolicy politechniki, a
dziennikarz „Rzeczpospolitej" sugerował, że „lukę tę wypełniła
generałowi rozmowa o charakterze decydującym o jego losie".
Poza tąrelacjąbrak jest wiarygodnej informacji o udziale Sław-
ka w sprawie, była to wyłącznie plotka dziennikarska. Natomiast
dziennikarze „Rzeczpospolitej", a szczególnie Tadeusz Dołęga--
Mostowicz mieli niebawem osobiście przekonać się o metodach
działań piłsudczyków.
Pod koniec września pojawiła się ulotka zatytułowana Prawda
o generale Zagórskim. Odbitą na powielaczu, kolportowano anoni-
mowo pocztą, a nakład jej podobno wynosił aż 10 tysięcy egzem-
plarzy. Autor ulotki z wielu wersji o losach zaginionego złożył jed-
ną, dość logiczną całość, chociaż nie ustrzegł się błędów. Na pewno
nie pochodził z Warszawy, nie znał bowiem topografii stolicy.
Plotki, plotki, plotki
101
Według autora (lub autorów), Zagórskiemu w podróży z Wilna
towarzyszył oprócz Miładowskiego jeszcze kapitan Myśl i szew-
ski. Na peronie oczekiwali na niego kapitanowie Włoskowicz
(towarzysz podróży Wieniawy do Kalisza) i Pląskiewicz oraz
działacz PPS Józef Łokietek (podobno specjalista od zadań spe-
cjalnych). W tym czasie do forda wsiadł wraz z Wendą i Miła-
dowskim kapitan Kowalewski - nieco podobny do Zagórskiego.
Natomiast generała zawieziono cadillakiem do mieszkania Sław-
ka, następnie do mieszkania kapitana Kowalewskiego, wreszcie
do lokalu „Strzelca" przy Dobrej. Zażądano wydania dokumen-
tów kompromitujących Piłsudskiego, oferując w zamian paszport
i znaczną kwotę pieniędzy. Kiedy to nie przyniosło rezultatu,
Zagórskiego poddano torturom, zawieziono do Fortu Legionów i
tam zamordowano. Zbrodni dokonać mieli Wenda, Piątkowski
(który zaprzeczał, że cadillac nr 24 miał coś wspólnego z zaginię-
ciem generała), Myśliszewski i Łokietek. Ciało obciążono kamie-
niami i wrzucono do Wisły.
Ulotka pozostaje ciekawym dokumentem propagandowym,
jednak autorów kompromitują błędy zawarte w relacji. Ulica Do-
bra nigdy nie znajdowała się na Pradze, a Fort Legionów przy
ulicy Grójeckiej, pomylono również stopnie wojskowe oraz inne
fakty drugoplanowe. Dodatkowo w aktach wojskowych nie odna-
leziono nigdzie oficera o nazwisku Myśliszewski.
Ulotkę masowo kolportowano, zamieszczała ją również prasa
opozycyjna (numery dzienników zawierające jej treść lub stresz-
czenie oczywiście konfiskowano). Policja rozpoczęła śledztwo
w sprawie nielegalnego kolportażu, we Lwowie, w Kielcach i Ra-
domiu aresztowano kilkanaście osób. W sprawie interweniował
bratanek Zagórskiego. Przyjął go Beck i oświadczył zdecydo-
wanie, że rząd nie zamierza zajmować się anonimami, albowiem
ich miejsce jest w koszu na śmieci. Już po wojnie ulotkę badało
Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, usiłując zebrać infor-
macje na temat osób w niej wymienionych.
102
Zaginięcie generała Zagórskiego
Pytania bez odpowiedzi
Ciekawą hipotezę na temat ostatnich godzin życia Władysława
Zagórskiego przedstawił Zbigniew Cieślikowski - autor książki
o zaginięciu generała (Tajemnice śledztwa KO 1042/27). Według
niego zasadzkę na Zagórskiego przygotowano w mieszkaniu jego
nieobecnej przyjaciółki na Długiej. Generał wiedział zapewne, że
bratanka i jego żony nie będzie w domu, a jego mieszkanie zostało
wynajęte. Spiskowcy orientowali się, gdzie Zagórski się skieruje,
niewykluczone, że zasugerowano mu to podczas jazdy z dworca.
W tym czasie cadillac nr 24 już wyprzedził forda i pojawił się na
Długiej, oczekując na generała. Cieślikowski nie określa, w jaki
sposób pozbawiono Zagórskiego życia, zadowala się informacją,
że dokonano zbrodni.
Wieniawa-Długoszowski chyba do końca życia nie wybaczył
sobie udziału w zamordowaniu Zagórskiego. Marian Romeyko -
jego podwładny w ambasadzie w Rzymie - pamiętał, jak ostro
zareagował na sugestię, że brał bezpośredni udział w morder-
stwie.
„Panie, czy wie pan, że mnie oskarżają, żem zabił Zagórskie-
go? Ja? Ja przysięgam, że ja go nie zabiłem!".
Było to po samobójstwie Sławka, w kwietniu 1939 roku. A
Wieniawa nigdy nie kłamał.
Podobno również major Wenda zaręczał o swojej niewinności.
Kilkanaście miesięcy po zaginięciu generała w pewnym wileń-
skim lokalu zarzucono mu zamordowanie Zagórskiego. Wenda
był pod wpływem alkoholu, siedział w towarzystwie kilku innych
oficerów, zareagował jednak dość spokojnie. Dobitnie stwierdził,
że to nie on zabił, a jego towarzysze wyprowadzili z lokalu ofice-
ra, który rzucił majorowi oskarżenie. Inna sprawa, że alibi, jakie
miał Wenda, było bardzo wątłe; podobno po odwiezieniu Zagór-
skiego zameldował się u Prystora, po czym spędził dwie godziny
u przyjaciółki na Smolnej. Następnie wyjechał do Druskiennik.
Pytania bez odpowiedzi
103
Nigdy nie usiłowano sprawdzić jego relacji dotyczącej dwóch fe-
ralnych godzin.
W całej sprawie niewiele jest pewnych informacji. Właściwie
tylko to, że generał Zagórski wyjechał z Wilna pociągiem do
Warszawy i dotarł na Dworzec Wileński. A dalej pozostają już
tylko domysły.
Pytanie pierwsze i podstawowe dotyczy tego, czy los generała
został już przesądzony w chwili wyjazdu z Wilna. Czy piłsud-
czycy zamierzali go zlikwidować po przybyciu do Warszawy?
Czy też zabójstwo było wyłącznie planem alternatywnym, gdyby
nie udało się dojść z nim do porozumienia? Stronnicy Marszałka
dobrze wiedzieli, że żywy generał, nienawidzący z całego serca
Piłsudskiego, był wyjątkowo niebezpieczny. Posiadał zbyt dużą
wiedzę mogącą skompromitować najwyższe czynniki obozu
rządzącego. I rzucić cień na dobre imię Marszałka i jego obraz
w oczach społeczeństwa.
Dlaczego jednak Zagórski nie skorzystał z posiadanych infor-
macji (i dokumentów) wcześniej? Był przecież osobą publiczną,
miał duże możliwości nagłośnienia sprawy. Wydaje się, że gene-
rał zachowywał swoją wiedzę jako „list żelazny" - polisę bezpie-
czeństwa na trudną godzinę. Zawsze przecież istniała możliwość
szantażowania Piłsudskiego posiadanymi dokumentami. Jednak
po przewrocie majowym zdawał sobie sprawę, że Komendant i
jego zwolennicy już nie wypuszczą władzy z rąk. A kilkunasto-
miesięczny areszt odbił się negatywnie na psychice generała,
mógł chcieć tylko zemsty i to natychmiast.
Zagórski nie mógł być już dłużej przetrzymywany na Anto-
kolu. Przyszedł czas na rozwiązanie problemu. Tylko czy ludzie
tak dobrze go znający mogli brać pod uwagę zastraszenie nie-
pokornego oficera? Chyba bardziej liczyli na zmuszenie go do
milczenia argumentami natury finansowej. Generał nie był od-
porny na perswazje tego rodzaju, co udowodnił podczas afery
Francopolu. Jako elegancki mężczyzna potrzebował zawsze
104
Zaginięcie generała Zagórskiego
gotówki, uchodził za kobieciarza, a ten nałóg jest wyjątkowo
kosztowny.
Czy piłsudczycy nie doszli z generałem do porozumienia, czy
Zagórski zażądał zbyt wiele? Wydaje się wątpliwe, by istniała
bariera finansowa. W przyszłości piłsudczycy wydawali kolosal-
ne kwoty na kampanie wyborcze, co spowodowało dochodzenie
sejmowe (tzw. sprawa Czechowicza). Czyżby Zagórski zażądał
gwarancji bezpieczeństwa, których nie potrafiono mu zapewnić?
A może po prostu uznano, że nie ma już potrzeby przekupywać
oficera, skoro wszystkie kłopotliwe dokumenty znalazły się w rę-
kach podwładnych Marszałka.
Nie można jednak wykluczyć, że Zagórski pozostał nieugięty.
Miesiące uwięzienia pozostawiły na nim ślady, a zawsze uchodził
za wyjątkowo upartego i zajadłego. W takim wypadku porywa-
cze faktycznie mogli zastosować przemoc fizyczną, mogli zresztą
przekroczyć granicę, po której pozostało im tylko pozbyć się ska-
towanego oficera. A plotkowano, że w zaginięcie generała zamie-
szany był pułkownik Władysław Kostek-Biernacki uchodzący za
specjalistę od „mokrej roboty" i wykonawcę specjalnych poleceń
Marszałka. Zresztą wspomniany Łokietek również nie miał skru-
pułów.
Piłsudczycy musieli być gotowi na każde rozwiązanie. Zamie-
szanie z belwederskimi cadillacami, użycie osób najbardziej za-
ufanych, udział najwyższych czynników z ich obozu wskazuje,
że nie wykluczano fizycznej eliminacji Zagórskiego.
Może zastanawiać, dlaczego Zagórski, udając się do przyja-
ciółki, nie skorzystał z łaźni, jak zapowiadał (nikt z jej pracow-
ników nie przypominał sobie generała). I czy naprawdę wysiadł
przy Krakowskim Przedmieściu, jeżeli policjant i kioskarka nic
nie widzieli? A może Zagórski w ogóle nie dojechał w okolice
Krakowskiego Przedmieścia?
Nie zamierzam wyjaśniać losu zaginionego generała, zapewne
został zamordowany w stolicy lub jej okolicach. Jego ciało
Pytania bez odpowiedzi
105
zniknęło, było dużo możliwości likwidacji śladów morderstwa.
Ważniejsze wydaje się pytanie, jaką odpowiedzialność za los Za-
górskiego ponosił osobiście Piłsudski. I tutaj dotykamy niezwy-
kle ważnego problemu.
Można oczywiście powiedzieć, że rozkaz zabójstwa, szczegól-
nie na tak wysokim szczeblu, musiał wydać Marszałek osobiście.
To jednak nie jest takie proste. Podwładni Komendanta posiada-
li znaczną autonomię decyzji i Piłsudski czasami zadowalał się
wydaniem nie do końca sprecyzowanych rozkazów. W sprawie
Zagórskiego mogły brzmieć, że Marszałek oczekuje załatwienia
problemu. I Komendant spokojnie wyjechał do Kalisza.
Wenda, Miładowski czy kilku innych oficerów zamieszanych
w sprawę nie mogło mieć wystarczających uprawnień, aby sa-
modzielnie podjąć decyzję o likwidacji generała. Nadawali się
wyłącznie na wykonawców. Wieniawa-Długoszowski nie kwa-
lifikował się do popełnienia morderstwa, pomimo bezgranicznej
miłości do Piłsudskiego nie splamiłby sobie rąk takim czynem.
Zresztąmiał doskonałe alibi, w tym czasie był również w Kaliszu.
W całym otoczeniu Marszałka było tylko dwóch ludzi, którzy
mogli podjąć decyzję: Walery Sławek i Aleksander Prystor. Wy-
daje się, że pomimo zarzutów „Rzeczpospolitej" Sławek pozo-
staje poza podejrzeniem. Od początku sprawę prowadził Prystor,
którego dość niskie stanowisko służbowe nie oddawało miejsca,
jakie zajmował w elicie władzy. To przecież Prystor wydawał
rozkazy sprowadzenia kolejnych więźniów z Antokola do War-
szawy, to jemu meldowano przebieg wypadków. I jeżeli ktoś
wydał rozkaz fizycznej eliminacji Zagórskiego, to mógł być tyl-
ko on. Pod warunkiem, że podczas całej akcji nie doszło do nie-
szczęśliwego wypadku ewentualnie któregoś z wykonawców nie
zawiodły nerwy.
Piłsudski był zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie prze-
widzieć takiego rozwiązania. I chociaż osobiście mógł nie wydać
żadnego wiążącego rozkazu, to sprowadzając Zagórskiego do
106
Zaginięcie generała Zagórskiego
Warszawy w terminie zjazdu legionistów, wydał na niego wy-
rok. Ale Marszałek był politykiem, wiedział, że polityka jest za-
jęciem brudnym, wymagającym czasem krwawych decyzji. Sam
podejmował już takie (przewrót majowy), miał też podejmować
w przyszłości (Brześć, Bereza Kartuska). Potrafił kalkulować,
chociaż wybierając (w swoim przekonaniu) mniejsze zło, wie-
dział, że nie pozostanie bez winy. Ale czy osobiście wydał po-
lecenie eliminacji Zagórskiego? Czy była to decyzja Pry stora?
Czy też nadgorliwość lub błąd bezpośrednich wykonawców? I
jak przebiegały ostatnie godziny życia generała Włodzimierza
Zagórskiego? Tego zapewne nigdy się już nie dowiemy.
Rozdział 4
K
AMPAMIE
B
OYA
-
Ż
EL
EŃ
SKIEGO
Brązownicy
„Każdemu prawie w Polsce dziś wiadomo - pisał w kwietniu
1932 roku Tadeusz Żeleński - że zjawił się antychryst noszący
miano Tadeusz Żeleński, a pseudonim Boy. Wyklinają go z am-
bon, wypisują o nim niestworzone rzeczy w różnych mniej lub
więcej świątobliwych pismach i pisemkach. Ba, kiedy ów Boy
chce wygłosić odczyt, bodaj o poecie sprzed pięciu wieków, urzą-
dza się całe krucjaty, aby nie dopuścić do tego zgorszenia. Rów-
nocześnie Sodalicja Pań w Krakowie odprawia zbiorowe modły
o »nawrócenie się Boya«".
Trudno znaleźć w czasach Drugiej Rzeczypospolitej inną oso-
bę ze świata kultury atakowaną bardziej niż Boy. Nienawidzili
go tradycjonaliści, prawicowcy, sfery konserwatywno-kościelne.
Atakowano go za felietony literackie, za próby odbrązowienia
życia Mickiewicza, za opinie o reformie prawa karnego, za pro-
pagowanie świadomego macierzyństwa, za negatywne wypowie-
dzi o roli Kościoła w państwie. A ofiara tych bezprzykładnych
napaści nie rezygnowała z głoszenia poglądów, które wówczas
wydawały się nowatorskie.
Żeleński podkreślał, że jego konflikt z konserwatystami miał
podłoże świeckie. Boy nie atakował dogmatów wiary, sprzeci-
wiał się dominacji Kościoła w życiu kraju:
„Poszło o sprawy świeckie. Bardzo nad tym boleję; ale cóż po-
cząć, że gdziekolwiek wyłoni się paląca kwestia, w której ludzie
110
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
głowią się i radzą, co czynić, aby na świecie było trochę lżej i tro-
chę jaśniej, natychmiast wysuwa się złowroga czarna ręka i roz-
lega się grzmiący głos: »Nie pozwalamy! Nie wolno wam nic
zmienić, nic poprawić. Wszystko musi pozostać po dawnemu;
niczego tknąć nie pozwolimy w gmachu ciemnoty i ucisku. Kto-
kolwiek chciałby ulżyć doli człowieka na ziemi, sprzeciwia się
prawu Boga, sprzeciwia się woli bożej«".
Początki konfliktu sięgają 1928 roku. Profesor Manfred Kridl,
przygotowując wówczas popularne wydanie Dzieł Mickiewicza,
zaproponował Boyowi napisanie przedmowy. Szanowany polo-
nista miał nadzieję, że udział Żeleńskiego zwiększy zaintereso-
wanie twórczością wieszcza, ale raczej nie spodziewał się zamie-
szania, jakie wywoła. Esej Żeleńskiego (Mickiewicz a my) ukazał
się w „Wiadomościach Literackich", następnie w edycji Dzieł
Mickiewicza, wszedł również do zbioru Ludzie żywi.
Tadeusz Żeleński miał wówczas 54 lata. Od lat cieszył się
uznaniem czytelników, chociaż była to raczej dwuznaczna sława.
Z jednej strony uchodził za niestrudzonego tłumacza dzieł litera-
tury francuskiej i cenionego recenzenta teatralnego, z drugiej był
autorem Słówek, które „rodzice czytali w tajemnicy przed dzieć-
mi, a dzieci w sekrecie przed rodzicami". Nie inaczej było z pra-
cą tłumacza. Dla księgarni św. Wojciecha w Poznaniu przełożył
utwory Pascala i Chateaubrianda, a jezuici w Chyrowie nie chcieli
przyjąć do gimnazjum jego syna, motywując decyzję faktem, że
ojciec chłopca był tłumaczem Kubusia Fatałisty, Żywotów pań
swawolnych i Niebezpiecznych związków.
Żeleński zawsze podkreślał, że ma dwoistą naturę: mędrca i
błazna. Poważny tłumacz literatury o benedyktyńskiej cierpli-
wości i humorysta lubiący żarty na pograniczu dobrego smaku.
A z zawodu był przecież lekarzem, nawet posiadaczem dyplomu
doktora nauk medycznych.
Przeszłość Boya była równie kontrowersyjna. Burzliwa mło-
dość w towarzystwie krakowskiej cyganerii Przybyszewskiego,
Brqzownicy
m
Tadeusz Boy-Żeleński
112
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
alkoholowe libacje i hazard karciany (do czego się bez oporów
przyznawał), a następnie współautorstwo kolejnych programów
legendarnego „Zielonego Balonika". A z drugiej strony współ-
praca z powszechnie szanowanym „Czasem" - organem krakow-
skich konserwatystów.
Na początku lat dwudziestych, po przeprowadzce do stolicy
Boy został kierownikiem literackim Teatru Polskiego. Współpraca
trwała rok, następnie Żeleński objął stanowisko recenzenta teatral-
nego w „Kurierze Porannym". Współpraca z zamożną redakcją
gwarantowała spokojną egzystencję, ale ściągnęła na niego ataki
obozu narodowego. Zarzucano mu, że on, były recenzent krakow-
skiego „Czasu", związał się teraz z Jedynym wśród prasy pol-
skiej domem publicznym". Żeleński faktycznie miał możliwość
wyboru, oferty otrzymał od różnych wydawców. Ale „Kurier" zło-
żył najlepszą propozycję, a stabilność finansowa gazety była po-
wszechnie znana. Z czasem Boy miał się przekonać, że prawicowi
tradycjonaliści na zawsze pozostanąjego przeciwnikami.
Esej Żeleńskiego o Mickiewiczu wywołał prawdziwą burzę.
Boy zasygnalizował tematy wyjątkowo niewygodne dla apologe-
tów wieszcza, odległe od oficjalnego obrazu. A przecież Mickie-
wicz nigdy nie był w naszym kraju „tylko poetą".
„Był przez wiek cały - pisał Boy - naszym sztandarem. Toteż
wszystkie partie wyciągały ręce po ten sztandar, aby go sobie
przywłaszczyć. Wykręcano go, okrwawiano, czytano go z inten-
cją wyczytania tego, co się chce".
Boy zauważył, że Mickiewicza przekształcono w „symbol woli
życia narodu". Jego utwory „stały się Pismem Świętym", wręcz
„pielgrzymowano do jego trumny". Zdecydowanie sprzeciwił
się oderwaniu dzieła od życia twórcy, stwierdzając, że „artysta
w szlafroku" jest bardziej interesujący niż jego pomnik. A prze-
cież życie Mickiewicza obfitowało w wydarzenia niezgodne z
idealnym obrazem wieszcza narodu. Inna sprawa, że Mickie-
wicz faktycznie wcale nie chciał „cierpieć za miliony".
Brqzownicy
113
Esej napisany był niezwykle efektownie, autor nawoływał, aby
„odnowić nasz stosunek do naszego najwybitniejszego poety".
Boy nie byłby jednak sobą, gdyby nie prowokował przeciwni-
ków:
„Wezwać naszych społeczników, polityków, moralistów, baka-
łarzy, aby - tak samo jak bolszewicy zwracają nam nasze skarby
sztuki - zwrócili, bodaj na jakiś czas, Mickiewicza literaturze.
Zburzyć wszystkie pomniki Mickiewicza, odlać z nich wielką
armatę i nabić w nią pewną ilość jego komentatorów.
Odełgać życie Mickiewicza, zbadać na nowo jego tajemnice i
zakamarki, nie pod kątem »krzepienia serc« i hipokryzji naro-
dowej, ale pod kątem istotnej prawdy".
W prasie natychmiast pojawiły się polemiki, a obok nich bez-
pardonowe ataki:
„[...] należałoby Boya wyrżnąć w pysk - nawoływał Jan Ko-
zicki na łamach »Głosu Narodu« - i skierować do niego wszyst-
kie te epitety, jakie Kmicic skierował do pułkownika Kuklinow-
skiego [...]:- Ty rzezimieszku! Ty podłoto! Ty panie Szelmowski
z Szelmowa! Ty kutergębo! Ty niewolniku!".
Już tytuł polemiki definiował autora {Szabes-Boy o Mickie-
wiczu), a Kozicki przyznał, że eseju Boya nie czytał. To niestety
norma, do dzisiaj najbardziej zjadliwe ataki przeprowadzają
osobnicy, którzy nigdy nie przeczytali negowanego utworu. Boy
w kolejnym felietonie nazwał oponenta „półanalfabetą". Chyba i
tak był delikatny.
Żeleński kontynuował badania nad życiem Mickiewicza, co
nakręcało spiralę nienawiści. Felietoniści prześcigali się w in-
wektywach, nie przejmując się rzetelnością własnych artykułów:
„Jedno pismo fałszuje cytaty - skarżył się Boy - drugie powta-
rza już sfałszowane i wyciąga z nich wnioski, trzecie lży, czwarte
przy chwalą obelgom, piąte streszcza, pierwsze znów cytuje piąte
i tak w kółko. Powstaje z tego splot złej wiary i fałszu, że go już
sam diabeł nie rozplata".
114
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
Boy skoncentrował badania na osobie Ksawery Deybel, part-
nerki Mickiewicza, której postać całkowicie wymazano z jego
biografii. Panna Deybel była wychowawczynią dzieci wieszcza,
a przez 10 lat jego kochanką. Poeta mieszkał z nią i żoną pod
jednym dachem, płodząc dzieci obu paniom na zmianę (Ksawera
była matką przynajmniej jednego potomka Mickiewicza). Żeleń-
ski uczynił pannę Deybel osią przewodnią Brązowników - felie-
tonów ogłaszanych w „Wiadomościach Literackich", wydanych
później w formie książkowej.
O pannie Ksawerze zachowało się niewiele relacji - Włady-
sław Mickiewicz (syn i biograf poety) skutecznie wykreślił jej
obecność z życia ojca. Boy ogłosił „literacki list gończy", prosząc
czytelników o nadsyłanie informacji o partnerce wieszcza. Przy
okazji dostało się Andrzejowi Towiańskiemu i jego wyznawcom
(do których należeli przecież Mickiewiczowie i Ksawera). Boy
bez skrupułów publikował fragmenty listów, wspomnień i
pamiętników przedstawiających Towiańskiego w niekorzystnym
świetle. „Mistrz" został ukazany jako osobnik otoczony
intrygantami (ze szczególnym uwzględnieniem żony i szwa-
gierki), erotoman i łakomczuch. Żeleński nie ukrywał luźnego
podejścia do wierności małżeńskiej i bulwersującej (nawet po
latach) kwestii ślubów i rozwodów w obrębie sekty. A były to
sprawy wyjątkowo niewygodne. Boy przypomniał, w jaki spo-
sób Towiański rozwiązał problemy małżeńskie Zofii Komie-
rowskiej:
„Mówiąc o małżeństwie moim, powiedział mi, że z powodu
zbyt wielkiej różnicy wieku między nami [małżonkami - S.K.]
uwalnia mnie zupełnie od wierności małżeńskiej, której zresztą
ani Bóg, ani Kościół od nikogo nie wymaga [podkreślenie -
S.K.]; mam tylko uważać, aby duch tego, który zajmie w moim
sercu miejsce męża, był czysty i wolny; co powiedziawszy, zrobił
znak krzyża świętego na moim czole [...] i gorący pocałunek na
twarzy mojej składając [...]".
Brqzownicy
115
Żeleński przypomniał również oryginalne pomysły Mickiewi-
cza:
„Pułkownik Kamiński [Michał Kamieński - S.K.] dziwne mie-
wał halucynacje, które sprowadzał natchnieniami umysłu swego,
pobożnymi pieśniami. Miał zwyczaj, a raczej postanowił sobie,
dwie godziny dnia każdego wyśpiewywać »Psalmy Dawida«, ka-
żąc żonie towarzyszyć sobie na fortepianie. Wyobraził sobie, że
przód nim był pułkownikiem Kamińskim, przepędził jedno życie
na oborze i spełniał funkcje krowy. Toteż głos jego był tak ry-
czący, że żona wzbraniała się mu towarzyszyć fortepianem. Mąż
sprowadził Mickiewicza, a mistrz z powagą swoją wręczył Ka-
mińskiemu laskę grubą, mówiąc: »Daję ci moc nieposłuszną żonę
do uległości tym kijem przyprowadzić«. Były płacze w domu i aż
krewny żony, p. Jakub Malinowski, musiał łagodnie pomiarko-
wać męża".
To były jednak wyłącznie przymiarki. Żeleński ujawnił, że gdy
władze kościelne zakazały udzielania towiańczykom sakramen-
tów, Mickiewicz znalazł rozwiązanie. Osobiście udzielił ślubu
małżonkom Łąckim (mieli wcześniej tylko cywilny). Stąd już
niedaleka droga do niezależnych od Kościoła (pomysł wieszcza)
chrztów i pogrzebów. Ale jak mogło być inaczej, skoro niektórzy
bracia głosili, że sam mistrz jest sakramentem!
Przypominanie niewygodnych faktów nie mogło podobać się
tradycjonalistom. Ale krytyczne uwagi zgłaszał nawet Jan Le-
choń, którego trudno posądzać o pruderię obyczajową. Autor
Karmazynowego poematu uważał, że działalność Boya nie wnosi
nic nowego do badań nad twórczością Mickiewicza, wzbudzając
wyłącznie tanią sensację. Ale największym zaskoczeniem był
artykuł Stanisława Witkiewicza (Witkacego), który zarzucał
Żeleńskiemu „babranie się w brudach życia osobistego". Witkacy
nigdy nie pretendował do roli autorytetu moralnego, co udo-
wadniał własnym życiem. Kilka lat wcześniej był zresztą partne-
rem erotycznym żony Boya, mieszkał nawet przez pewien czas
116
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
u Żeleńskich. Ale Boy miał zawsze do niego lekko pobłażliwy
stosunek, uważając, że należy go „brać takim, jakim jest, ze
wszystkimi dziwactwami i zboczeniami".
Kampania antybrązownicza Boya przyniosła jednak efekty.
Rozbudziła zainteresowanie życiem wieszcza i jego twórczością -
profesor Kridl miał całkowitą rację. Przy okazji Boy odsłonił kilka
skrzętnie skrywanych tajemnic związanych z Ksawerą Deybel i
sektą Towiańskiego. Ustalenia Żeleńskiego pozostały aktualne do
dziś. I chociaż kolejne pokolenia badaczy wzbogaciły wiedzę o ży-
ciu Mickiewicza, to palma pierwszeństwa należy do Boya. A sam
Żeleński w tym czasie zaangażował się już w kampanie publicy-
styczne, które miały mu przynieść niezwykły rozgłos.
Dziewice konsystorskie
W 1929 roku Żeleński podjął temat reformy prawa małżeńskie-
go. W Polsce nie obowiązywały wówczas jednolite przepisy - po
zaborcach odziedziczono kilkadziesiąt ustaw, odmiennych dla
Boy z Tuwimem w Krynicy
Dziewice konsystorskie
117
każdego zaboru. W Poznańskiem obowiązywał rozdział ślubów
cywilnych i kościelnych (te ostatnie miały wyłącznie charakter
uroczystości religijnej), w dawnym Królestwie Polskim ślub ko-
ścielny miał dodatkową sankcję prawną, natomiast w Galicji ist-
niały wyłącznie śluby kościelne jako akty prawne. Oczywiście w
zaborze rosyjskim i austriackim nie było rozwodów cywilnych -
tam rozwiązanie małżeństwa mogło mieć wyłącznie charakter
kościelnego unieważnienia. Ogółem w Rzeczypospolitej obowią-
zywało pięć odmiennych regulacji prawnych.
W tej sytuacji najczęstszym sposobem unieważnienia małżeń-
stwa była zmiana wyznania. Z tego powodu dwukrotnie zmieniał
religię Józef Piłsudski, podobnie postąpili Bolesław Wieniawa--
Długoszowski czy Józef Beck. W przypadku generała Gustawa
Orlicza-Dreszera właściwie trudno ustalić, jakiego był wyznania
w różnych okresach życia. Generał pochodził z rodziny luterań-
skiej (ewangelicko-augsburskiej), w 1921 roku poślubił aktorkę
Wandę Filochowską (która unieważniła wcześniejsze małżeń-
stwo). Ślub odbył się prawdopodobnie w obrządku rzymskoka-
tolickim, natomiast unieważnienie związku (trzynaście lat póź-
niej) nastąpiło przed sądem konsystorskim Synodu Wileńskiego
Ewangelicko-Reformowanego (kalwińskiego). Trzy tygodnie
później Orlicz-Dreszer zawarł kolejne małżeństwo, z amery-
kańską rozwódką Olgą Elwirą Stalińska z domu Ncal. Tym ra-
zem był to ślub świecki, zawarty w Urzędzie Stanu Cywilnego w
Gdyni.
Unifikacja prawa była jednym z najważniejszych zadań młode-
go państwa polskiego. W 1919 roku powołano Komisję Kodyfi-
kacyjną, skupiającą najlepszych polskich prawników. Celem ich
działalności było ujednolicenie przepisów cywilnych i karnych.
Prawo małżeńskie było wyjątkowo delikatną kwestią. Unifika-
cja nie wystarczała, równie ważne było dostosowanie przepisów
do realiów życiowych. Takie podejście nie mogło odpowiadać
hierarchii kościelnej i publicystom konserwatywnym. Na łamach
118
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
prasy (a często także z ambon) atakowano komisję, zarzucając jej
„bolszewizację" polskiego życia rodzinnego.
W felietonach ogłaszanych na łamach „Kuriera Porannego"
Boy zajął się hipokryzją dotychczasowego ustawodawstwa. Ko-
ścielne unieważnienie małżeństwa wymagało pokaźnych środków
finansowych: na prawników, na świadków, na lekarzy. Zdarzało
się, że dowodami bywały medyczne świadectwa niemożliwości
skonsumowania związku wystawiane kobietom, „które żyły kilka
lat z mężem i miały kilku zdrowych kochanków". Żeleński za-
uważył, że „każdy, kto się w jakikolwiek sposób zetknie ze spra-
wą unieważnienia, musi kłamać". Natomiast „akta takich spraw
mają to do siebie, że każda kartka powinna być przekładana gru-
bym banknotem".
Trudno nie zgodzić się z Boyem, zasobność portfela była wa-
runkiem powodzenia. Doskonałym przykładem było unieważ-
nienie pierwszego małżeństwa Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-
skiej.
„[...] otrzymanie takiego rozwodu - opisywała perypetie sio-
stry Magdalena Samozwaniec - przedstawiało szalone trudności
i wymagało olbrzymich wkładów pieniężnych, jak również i...
kłamstw. [...] Nieoceniony, kochający Tatko działa, jak może,
swoimi wpływami, przekupuje adwokatów, maluje portrety, wy-
daje na ten cel mnóstwo pieniędzy [...]. Rozwody istniały wów-
czas tylko dla ludzi, którzy mogli rozporządzać dużymi środkami
pieniężnymi i mieli znajomości wśród kleru".
Oficjalnym powodem unieważnienia małżeństwa Jasnorzew-
skiej była oziębłość płciowa żony i nieskonsumowanie związku.
Sugestywny opis literacki przedstawił Tadeusz Dołęga-Mosto-
wicz w Karierze Nikodema Dyzmy. Tytułowy bohater, starając się
o unieważnienie małżeństwa Niny z Kunickim, został klientem
najlepszego specjalisty w kraju:
„Gabinet mecenasa urządzony był z przepychem, łączącym po-
wagę z elegancją, surowość form ze znajomością smaku, słowem,
Dziewice konsystorskie
119
odznaczał się tymi samymi cechami, co i jego właściciel, siwy już
dżentelmen z niedużą, kwadratowo przystrzyżoną brodą, znako-
mitość w dziedzinie rozwodowej, radny miasta, Kurator Towarzy-
stwa Ochrony Rodziny i Szambelan Jego Świątobliwości. [...]
Nad głową mecenasa w szerokich złoconych ramach wisiał
wielki portret papieża.
Nie przerywając mówienia, adwokat otworzył biurko, wydobył
teczkę, a z niej złożony we czworo wielki dokument na pergami-
nie. Rozłożył go w powietrzu.
Ze środka zwisały na białych jedwabnych sznurkach dwie wiel-
kie woskowe pieczęcie. Jedną z nich mecenas ucałował z czcią i
podał dokument Dyzmie.
Dokument sporządzony był po łacinie, jednakże Nikodem do-
brze wiedział, co zawiera.
Było to unieważnienie małżeństwa Niny".
Dyzma osiągnął cel, ale okazało się to niezwykle kosztowne:
„[...] mecenas wydobył z teczki małą karteczkę, coś zliczył
złotym ołówkiem i powiedział:
- Moje honorarium zaś wynosi cztery tysiące dwieście zło
tych.
Dyzma aż podskoczył na krześle.
-Ile?
- Cztery tysiące dwieście, panie prezesie.
- Pan chyba żartuje! Myślałem, że będzie tysiąc, niech dwa!
- Panie prezesie, miałem zaszczyt od początku uprzedzić pana,
że podejmuję się sprawy jedynie pod warunkiem uznania mego
normalnego honorarium i wszelkich ubocznych kosztów.
-Ale cztery tysiące! To razem kosztuje blisko sześćdziesiąt ty-
sięcy!
- Pan prezes zechce wziąć pod uwagę, że żaden inny adwo
kat w tych warunkach nie mógł unieważnienia przeprowadzić.
Musiałem wydać znaczne kwoty na sporządzenie dodatkowych
zeznań świadków...
-Ale ci świadkowie przecież już nie żyją.
Adwokat uśmiechnął się blado.
- Istotnie, a chyba nie sądzi prezes, by wydobycie zeznań zza
grobu miało kosztować taniej?".
Przeciętna miesięczna pensja urzędnika średniego szczebla
wynosiła wówczas około 300 złotych.
Wszystko odbywało się dalej tak, jakby nie było wielkiej woj-
ny i zmian w obyczajowości. U schyłku XIX stulecia Ignacy Jan
Paderewski nie chciał zmieniać wyznania, zdecydował się zatem
na kościelne unieważnienie małżeństwa swojej wybranki. Helena
Górska miała z mężem syna, ale związek został uznany za nieby-
ły. Tym razem powodem był ślub w niewłaściwej parafii oraz nie-
pełnoletność panny młodej. Ojciec Górskiej wyraził wprawdzie
zgodę na małżeństwo, ale nie dopełnił wymaganych formalności.
Za plecami Heleny i Paderewskiego plotkowano, że unieważnie-
nie małżeństwa wybranki wyjątkowo dużo kosztowało pianistę
(podobno najwięcej wziął były mąż). Ale Paderewskiego stać
było na takie wydatki.
Boy bez ogródek zaatakował nierówność obywateli wobec
przepisów kościelnych: „[...] dawniej rozwód katolicki był rzad-
ki, odbywał się w tak wysokich sferach, że chudopachołkowi nie
przyszło na myśl przymierzać go do siebie; obecnie rzecz układa
się tak, że najbogatsi mogą pozostać przy wierze ojców, śred-
niaczki muszą zmienić wiarę (bo taniej i prędzej), a biedacy mogą
sobie żyć »na wiarę«. Trzy klasy, jak na kolei żelaznej".
Żeleński zwrócił też uwagę na dziwną prawidłowość - więk-
szość publicystów katolickich była wyznania ewangelickiego.
Zmieniali religię ze względów małżeńskich, zachowując posady.
Uznał to za wyjątkową hipokryzję, za dowód instrumentalnego
traktowania spraw wiary.
Boy miał dobre rozeznanie w postępach prac Komisji Kody-
fikacyjnej. W jej składzie znalazł się dawny kolega z „Zielonego
Balonika", prokurator Sądu Najwyższego - Zdzisław Pierni-
Dziewice konsystorskie
121
karski. Panowie utrzymywali bliskie kontakty, a prawnik bywał
częstym gościem u Żeleńskich na modnych wówczas herbatkach
de 5 ä 7.
„Jakie świetne były te jego artykuły prawnicze - wspominał
Piemikarski felietony Boya. - Umiejętnie dobrane przykłady,
nieodparta logika, błyskotliwy dowcip złożyły się na całość, któ-
ra odniosła zwycięstwo na całej linii. Nie pomogły poważne dys-
kusje, pomógł dowcip".
Prace komisji z niepokojem obserwowała hierarchia kościelna.
Dwudziestu pięciu dostojników z prymasem na czele oficjalnie
potępiło projekt ustawy:
„Już z okazji ostatniego święta papieskiego napiętnowałem
niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach, jako
zuchwałą próbę wydania rodziny na bezeceństwa bolszewizmu.
Komisja Kodyfikacyjna ośmieliła się jednak zlekceważyć. Nie
można dość stanowczo odeprzeć tych haniebnych zakusów".
Proponowane regulacje prawne obowiązywały niemal wszę-
dzie w Europie, zatem na całym kontynencie „ludzie żyli jak
zwierzęta". I Kościół w innych państwach zgodził się na śluby i
rozwody cywilne, tylko w Polsce miał inne zdanie.
Biskupi szerzyli wizję apokalipsy wywołanej nową ustawą
małżeńską:
„Zamierzone prawo jest sprzeczne z prawem bożym. Zamie-
rzone prawo jest posiewem bolszewizmu u nas w rodzinie. Za-
mierzone prawo grozi ojczyźnie śmiertelną zarazą duchową i
ostateczną klęską. Obcy zaleją ziemie nasze - co nie daj Boże".
Felietony Boya (zebrane i wydane w tomie pod tytułem Dziewi-
ce konsystorskie) wywołały gwałtowne protesty środowisk katolic-
kich. A Żeleński dolał oliwy do ognia, zajmując się kondycjąmoral-
nąi etyczną kleru. Uznał, że podstawowym problemem jest celibat,
„niebezpieczne siedlisko demoralizacji, zawsze zresztą kryte przez
władzę duchowną". Abstynencja płciowa skutkowała chorobliwym
przewrażliwieniem na sprawy seksualności, czasami prowadzącym
122
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
do absurdu. Kiedy z okazji Bożego Ciała w Łomży zorganizowano
zawody sportowe, głos zabrał miejscowy biskup. Młodzież wystę-
pującą w strojach sportowych uznał za skrajnie zdemoralizowaną
a samo uczestnictwo za nielicujące z godnością katolika.
Dostojnik napiętnował fakt, że w „szkołach żeńskich odbywają
się ćwiczenia gimnastyczne w takich ubiorach, że obrażają one
uczucia wstydliwości młodzieży zmuszonej do ich używania", a
na boisku sportowym „odbywają się harce, dające okazję do
zgorszenia i do licznych grzechów". Biskup zalecił podległemu
klerowi kategoryczny protest przeciwko podobnym „występkom",
a niezastosowanie się do zaleceń uznał za grzech śmiertelny!!!
Reakcja Boya była typowa dla niego. W kolejnym felietonie
wyraził zdziwienie, że w sprawie kostiumów sportowych odwo-
ływano się do Boga, który „ludzi stworzył nago". Dla „wszech-
mocy bożej byłoby wszak drobnostką sprawić, aby dzieci rodziły
się co najmniej w majtkach!!!".
Wojna z klerem jednak rzadko kończy się sukcesem. I kiedy
Żeleński ruszył po kraju z odczytami o Francois Villonie, uczy-
niono wiele, aby zniechęcić potencjalnych słuchaczy.
„Doszło do naszej wiadomości - pisano w odezwie Do kato-
lików miasta Płocka - że Boy-Żeleński ma wygłosić w Płocku
odczyt. Ze względu na całokształt działalności pana Boya-Żeleń-
skiego, która godzi w istotne zasady moralności chrześcijańskiej,
mamy głębokie przeświadczenie, że wszyscy, którzy czują i myślą
po katolicku, nie wezmą udziału w zapowiadanym odczycie".
Do agitacji przyłączyli się księża, grożąc z ambon. Podobno
„służące w Płocku powtarzały sobie ze zgrozą, że ksiądz nie da
rozgrzeszenia temu, kto pójdzie na wiec organizowany przez an-
tychrysta"!!!
Nie inaczej było we Włocławku, miejscowy dziennikarz kato-
licki pisał do czytelników:
„Rzecz ciekawa, kto w naszym mieście odczuwa potrzebę tej
niewybrednej strawy, jakiej dostarcza biedny umysł godnego
- Dziewice konsystorskie
123
współczucia człowieka. Jedno wiadomo, że ogół zdrowo myślą-
cych obywateli naszego miasta jeszcze tak nisko nie upadł, by
dla zaspokojenia swych potrzeb kulturalnych miał słuchać ludzi,
których zainteresowania nie wychodzą poza wąski zakres spraw
seksualnych... Jesteśmy przekonani, że obywatele włocławscy
nie dadzą się sprowokować. Nie pozwolimy sobie przed oczami
roztaczać tak pojętej postępowości. Nie współdziałajmy z tymi,
co dokonywaj amoralnego rozbioru Polski".
Stosowano również inne metody:
„W Toruniu - pisał Boy - wszystko zapowiadało się jak najlepiej,
atmosfera przychylnego zainteresowania. Wieczór miał się odbyć
w sali teatralnej. Naraz przychodzi depesza: »Odczyt niemożli-
wy«. Co się stało? Po prostu pewne sfery zagroziły dyrektorowi te-
atru... zdemolowaniem sceny: kiedy ta groźba nie poskutkowała,
przydano inną zapowiedź nieodnowienia dzierżawy gmachu, która
wygasa dnia 1 kwietnia, podczas gdy kontrakty z aktorami są do
września. Argument bez repliki! Atak był skierowany na ostatnią
chwilę, tak aby za późno już było przenieść się do innej sali".
Kiedy Żeleński dotarł na Wybrzeże, nie zdziwił go już specjal-
nie tytuł na pierwszej stronie miejscowego pisma katolickiego
(Wróg Kościoła w Gdyni!!!). A odczyt jednak się odbył, ze znacz-
nym sukcesem.
Przeciwnicy próbowali rozmaitych metod, wyciągnięto spra-
wę pochodzenia Boya. Matka Tadeusza pochodziła z rodziny
frankistowskiej (ochrzczonych Żydów, z frankistów pochodziła
również żona Mickiewicza), co wystarczyło, aby z Żeleńskiego
uczynić agenta światowego syjonizmu.
„Kto by nie wiedział, że Żeleńscy sąbardzo starą polską szlach-
tą- pisał na łamach »Przeglądu Katolickiego« Kazimierz Moraw-
ski - mógłby mniemać, że językiem małego Tadzia był żargon.
[...] Znamy zaś wszyscy smutek Boya - humorysty, destruktora,
smutek, który, jeśli nie dziś, to sto czy dwieście lat temu żywił z
pewnością upośledzony w Polsce talmudysta czy frankista".
124
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
Autor nie odmówił sobie rozważań na temat „cynizmu życia",
„przegryzionego grzybem przeczenia semickiego, skrzyżowań
sarmatyzmu i getta". Do „sztucznych Żydów lub pół-Żydów" za-
liczył również Szujskiego, Matejkę i Wyspiańskiego, torujących
drogę „Żydom pełnokrwistym: Tuwimom, Słonimskim, Wittlinom
Polemiki prasowe nie były jedyną bron i ąantyboyowską. W ano-
nimach przychodzących na adres domowy nazywano go najemni-
kiem bolszewików, wariatem, chamem i ateistą. Przy takich epite-
tach porównanie go do „nierogatego zwierzęcia czworonożnego,
które lubi się tarzać w błocie", było naprawdę drobiazgiem.
Dyskusja społeczna po felietonach Boya wpłynęła na stanowi-
sko Komisji Kodyfikacyjnej. Zliberalizowano projekt ustawy mał-
żeńskiej, jednak naciski Kościoła okazały się skuteczne. Kardynał
Hlond oświadczył, że to „próba odcięcia Polski od kultury chrześ-
cijańskiej", a orędzia i oświadczenia hierarchów czytano z ambon.
Podpisy pod protestami zbierano w kościołach, szpitalach i domach
prywatnych, orędzia i oświadczenia przedrukowywała Katolicka
Agencja Prasowa. I jak zauważył ze smutkiem Boy, „wystarczyło
jednego gestu naszych czarnych władców, aby przekreślić dziesię-
cioletnią pracę Komisji Kodyfikacyjnej". Sprawa rozwodów cy-
wilnych w Polsce nie została uregulowana aż do 1946 roku.
Piekło kobiet
Żeleński nie byłby sobą, gdyby nie zajął się kolejnym trud-
nym problemem. Od reformy prawa małżeńskiego przeszedł do
karalności aborcji, którą uznał za „największą zbrodnię prawa
karnego". W kolejnych felietonach w „Kurierze Porannym" pi-
sał, że zakaz aborcji dotyczył w zasadzie kobiet niezamożnych.
W przypadku gdy „zajdzie w ciążę panna hrabianka, albo nie
chce się dziecka pani bankierowej", to wówczas aborcji doko-
Piekło kobiet
125
nywał lekarz. Natomiast najuboższe kobiety skazane zostały na
usługi różnych „babek", u których zabieg grozi śmiercią. Z ironią
pisał, że niedoszła matka „często wraca w ręce lekarza, ale przy-
wieziona w stanie ciężkim do kliniki, lub wraca w jego ręce - na
stole sekcyjnym".
Tym razem Boy miał poważnych sojuszników. Były prezes Sądu
Apelacyjnego i prezes Sądu Najwyższego zażądali zniesienia ka-
ralności aborcji, poparli ich inni prominentni prawnicy. Ale nawet
zwolennicy zakazu z Komisji Kodyfikacyjnej opowiadali się za wy-
jątkami prawnymi (gwałt) i socjalnymi w projektowanej ustawie.
Felietony Boya odbiły się głośnym echem w środowisku
medycznym. Jako pierwsi zareagowali lekarze z Zakopanego
(oświadczenie podpisało czterdziestu lekarzy):
„W prawdziwym przeświadczeniu, że realizacja idei, o które
walczy doktor Boy-Żeleński, stanie się podwaliną dla nowej, lep-
szej przyszłości jak najszerszych warstw społeczeństwa, że da im
zdrowie i zadowolenie z życia, my, grono lekarzy zakopiańskich,
ludzie, których powołaniem jest niesienie pomocy cierpiącym -
doceniając w pełni donio-
słość podjętej przez swego
wielkiego kolegę akcji -
przesyłamy
mu
słowa
uznania, solidarności oraz
życzenia jak najlepszych
jego pracy wyników".
Podobny charakter miało
oświadczenie lekarzy kali-
skich nadesłane do redakcji
„Wiadomości Literackich".
Po raz pierwszy na ła-
mach polskiej prasy ktoś
ośmielił się poruszyć ten
Irena Krzywicka
126
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
bolesny temat. Sam Żeleński uważał zresztą aborcję za zło ko-
nieczne, za tragedię. Dlatego zawsze opowiadał się za świado-
mym macierzyństwem i antykoncepcją.
Boya poparła postępowa inteligencja - oficjalne deklaracje
złożyli: Irena Krzywicka, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska,
Antoni Słonimski, Wincenty Rzymowski. W redakcji „Wiadomo-
ści Literackich" powstał specjalny dodatek („Życie Świadome"),
w którym publikowali dziennikarze i lekarze. A sam Boy wziął
udział w organizowaniu pierwszej w Polsce poradni świadome-
go macierzyństwa. Żeleński należał do komitetu organizacyjne-
go, a w gronie założycieli znalazła się jego żona Zofia, natomiast
wśród propagatorek partnerka życiowa Irena Krzywicka.
„Poradnia [...] gdzie pracowali honorowo wybitni lekarze -
wspominała Krzywicka - gdzie nie było mowy o skrobankach,
tylko o zapobieganiu ciąży i leczeniu bezpłodności, nie miała
zbytniego powodzenia. Kobiety bały się i wstydziły z niej korzy-
stać. Ta instytucja spotkała się w Polsce jedynie z potępieniem i
drwinami, które bywały najdotkliwsze".
Środowiska klerykalne nie próżnowały. „Gazeta Warszawska",
„ABC" i „Głos Narodu" przeprowadziły bezprecedensowy atak
na Boya, który poparł wiekowy senator Maksymilian Thullie. W
październiku 1931 roku na posiedzeniu senatu zażądał od mi-
nistra spraw wewnętrznych cofnięcia koncesji na poradnię. Oczy-
wiście powodem interpelacji była troska o moralność publiczną.
Maksymilian Thullie słynął z wygłaszania pruderyjnych poglą-
dów. W 1928 roku, przebywając w Truskawcu, zaprotestował prze-
ciwko wystawie prac Brunona Schulza w Domu Zdrojowym. Sędzi-
wy przywódca Chrześcijańskiej Demokracji uznał dzieła Schulza
za pornografię, wnosząc skargę do starosty. Urzędnik uchylił się
jednak od decyzji, a rozgłos wzmógł zainteresowanie artystą.
Żeleńskiego atakowali nie tylko konserwatyści. Nawet saty-
ryczny „Cyrulik Warszawski" - pismo „prowadzone przez do-
skonałych i postępowych poetów zamieszczało karykatury Boya
Piekło kobiet
127
jako alfonsa, zapraszającego do domu schadzek, albo jako fabry-
kanta aniołków".
Wśród ataków prasowych wyróżniał się artykuł Adolfa Nowa-
czyńskiego ogłoszony na łamach „Gazety Warszawskiej" (Boy-
szewizm). Endecki publicysta zarzucił Żeleńskiemu, że odwraca
uwagę opinii publicznej od procesu brzeskiego:
„[...] odwraca uwagę społeczeństwa stołecznego od rzeczy
pryncypialnych, społecznych i politycznych. Jego więc »socjal--
service« jest namiastkiem, oszwabkiem, mającym na celu od-
wrócenie uwagi inteligencji polskiej od sal sądowych w stronę
»poradni«, »zamtuzów« i garsonek. Toteż rząd umiał ocenić tę
dywersyjną literaturę Boya i nie tak dawno wynagrodził go bar-
dzo pięknym subsydium".
W sprawie poradni świadomego macierzyństwa nie mogło
oczywiście zabraknąć głosu Kościoła. Oto wyjątki z listu paster-
skiego biskupów polskich:
„Bóg dał wolność ojczyźnie, a jej dzieci chcą dla niej nowy
grób wykopać. Już nawet kopią, bo w myśl tego projektu [Ko-
misji Kodyfikacyjnej - S.K.] powstają poradnie działające pu-
blicznie. Rodzice prawdziwie katoliccy, prawdziwie kochający
swoją Ojczyznę, nigdy pod żadnym pozorem nie powinni iść za
tą wstrętną, iście szatańską pokusą".
Zadziwiające, że biskupi występowali przeciwko placówce,
której celem było ograniczenie sztucznych poronień...
Boy odpowiadał rzeczowo: polemizował, przytaczał dokumen-
ty, podawał fakty. Jednak narastało w nim rozgoryczenie:
„Wiem, że sporo osób bierze mi za złe poruszanie pewnych te-
matów. To nie nadaje się do dzienników. W istocie jedna jest tylko
rubryka w dziennikach, w której mówi się wszystko bez osłonek:
rubryka kryminalna. Ale może właśnie dlatego jest ona tak obfita,
że w innych rubrykach bywa tyle fałszu i przemilczeń".
W pierwotnej wersji projektu za dokonanie aborcji groziła kara
pięciu lat więzienia. Brakowało klauzuli dopuszczającej zabieg
128
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
- nawet ze względów medycznych. Uchwalony w 1932 roku ko-
deks karny określił karę trzech lat więzienia dla matek przerywa-
jących ciążę i pięciu lat więzienia dla wykonawcy zabiegu. Wy-
łączono jednak z paragrafu względy zdrowotne, przypadki ciąży
u nieletnich, w wyniku gwałtu czy kazirodztwa. Nie wprowadzo-
no jednak prawa do usunięcia ciąży ze względów społecznych,
kampania Boya zakończyła się więc połowicznym sukcesem.
Niestety, nie udało się utrzymać funkcjonowania poradni świa-
domego macierzyństwa:
„Zajadłe napaści prasy - pisała Krzywicka - kazania księży,
niemożność z naszej strony prowadzenia jakiejś szerszej propa-
gandy, wreszcie brak niezbędnych funduszy, wszystko to spra-
wiło, że frekwencja w poradni była nadzwyczaj mała. Z czasem
zgasła cicho, ale nieodwołalnie. Tyle że poruszyliśmy trochę
umysły i uświadomiliśmy lekarzy dobrej woli. Ale Kasa Cho-
rych nie chciała o nas słyszeć, więc doraźnie przysłużyliśmy się
raczej kobietom zamożnym, które mogły sobie pozwolić na
wizytę u prywatnego ginekologa. A przecież chcieliśmy służyć
właśnie kobietom biednym i umęczonym, obarczonym licznym
potomstwem, którego przy nędznych płacach nie mogły
wychować. Było oczywiste, że nie trafimy do mas. Konieczne
poparcie jakiejś większej organizacji społecznej, pomoc państwa
- nie nadeszły, toteż nasze wysiłki nie zostały uwieńczone
sukcesem".
W gronie przeciwników Boya pojawiały się najdziwniejsze
postacie. Jerzy Braun w dwutygodniku „Zet" zapowiedział „li-
kwidację Boya" za „szkodliwy wpływ na bezkrytyczne społe-
czeństwo". Nie pamiętał, że trzy lata wcześniej stwierdził: „Boy
jest zjawiskiem - o tym nie wolno zapominać". Ale wyjaśnienie
tego fenomenu wydaje się nietrudne. W międzyczasie Żeleński
(jako recenzent teatralny) skrytykował niemiłosiernie sztukę
Brauna. Nic dziwnego, że Boy pisał z zadumą: „urażona ambicja
grafomanów" daje „siłę jadu", zabójczą „furię nienawiści".
Nasi okupanci
129
Ataki prasy na Boya nie pozostały bez bardziej prozaicznych
skutków. Każdy tytuł prasowy musi dbać o czytelników, o na-
kład. Dziwnym trafem podczas najgorętszych polemik Boy stra-
cił podstawy bytu materialnego - redakcja „Kuriera Porannego"
zdecydowała o zakończeniu współpracy.
„Cała nagonka prowadzona przeciwko Boyowi - opisywała
Krzywicka - skończyła się źle, bo inaczej być nie mogło. Przede
wszystkim w »Kurierze Porannym« wypowiedziano mu pracę,
która stanowiła podstawę jego utrzymania. Było to ze wszech miar
bolesne i dlatego, że uderzało po kieszeni, i dlatego, że w »Ku-
rierze« miał swój krąg czytelników, którzy go rozumieli, lubili, i
dlatego wreszcie, że on, pisarz sławny, ale już niemłody, musiał
rozglądać się za pracą. Żadne pismo warszawskie go nie chciało,
a »Wiadomości« już i tak były nasycone jego artykułami".
Do dzisiaj nie wyjaśniono przyczyn rozdźwięku pomiędzy
Żeleńskim a redakcją „Kuriera Porannego". Boy przeszedł na
trzy lata do „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", ale nie był to
najlepszy wybór (innego zresztą nie miał). Popularny „Ikac", był
tytułem nastawionym na sensację i Boya „nie drukowano by-
najmniej na honorowym miejscu, ale na ostatniej stronie, gdzieś
kątem". Innym problemem były zarobki, znacznie niższe niż w
warszawskiej redakcji.
Po trzech latach wygnanie się skończyło - Żeleński powrócił
na łamy „Kuriera Porannego" (podobno jednak na gorszych wa-
runkach finansowych niż poprzednio). Nie wiadomo, czy redak-
cja była „przerażona spadkiem nakładu", czy zadecydowały inne
kwestie. Ale wówczas kampanie społeczne Boya już wygasały.
Nasi okupanci
W 1932 roku na łamach „Wiadomości Literackich" Żeleński
wystąpił przeciwko polityce Kościoła. Przy okazji zwrócił uwa-
gę na ustępliwość rządu polskiego wobec hierarchii katolickiej,
130
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
a konkordat z Watykanem uznał za „niepoczytalny". Zauważył,
że prymas Hlond przemawia jak „przedstawiciel postronnego
mocarstwa rezydujący w naszym kraju", co więcej, że używa
„tonu władcy". Natomiast każdy komunikat Katolickiej Agencji
Prasowej „zawiera potwarz lub kłamstwo, czelne, obliczone na
najniższy poziom odbiorcy".
Ponownie piętnował celibat, prowadzący do demoralizacji i
dewiacji psychicznych. Obowiązek zachowania czystości płcio-
wej skutkował życiem w „atmosferze fałszu, ucisku, ciemnoty,
szpiegostwa, denuncjacji". Poziom intelektualny kleru był wyjąt-
kowo niski, czego przykładem poradnik Co czytać? ojca Mariana
Pirożyńskiego.
Książkę wydali jezuici z Krakowa, spotkała się z entuzjastycz-
nymi opiniami środowisk katolickich.
„Dziełko ojca Pirożyńskiego - pisano na łamach »Przeglądu
Powszechnego« - wypełnia dotkliwą lukę w piśmiennictwie
polskim: brak katolickiej oceny całokształtu twórczości beletry-
stycznej. Dotychczas stosowano najrozmaitsze oceny: estetyczne,
narodowe, państwowe, ekonomiczne; tylko o etycznej jakoś sta-
le zapominano. Poradnik Co czytać? przezwyciężył ten bezwład
i powinien stanowić punkt wyjścia do dalszych prac w tym kie-
runku. Pragnąc osiągnąć możliwie największy stopień obiektywi-
zmu, autor opiera się na autorytecie Kościoła. Trzeba przyznać,
że autor ma dar w kilku lapidarnych słowach scharakteryzować
pisarza, uchwycić zasadniczy ton jego twórczości ze strony etyki.
Pomimo wyraźnej tendencji do umiaru, ocena ta nie dla wszyst-
kich pisarzy wypadła przychylnie, ale to już nie jest wina ojca
Pirożyńskiego".
W rzeczywistości ojciec Pirożyński zanegował większość lite-
ratury światowej. Odrzucona została twórczość Goethego („naro-
bił wiele złego"), Balzaka („nie ma w niej głębszej myśli"), Di-
ckensa („sceny wyznań miłosnych opisuje zbyt drobiazgowo"),
Musseta („żył rozpustnie i swe marne życie opisywał"), Stendha-
Nasi okupanci
131
la („niezdrowe i bezbożne romanse"). Nie lepiej potraktowano
autorów polskich. Nie przeszedł kwalifikacji Żeromski (,JDzieje
grzechu - ohyda"), Berent („niezdrowy"), Parandowski („opo-
wiadania rzekomo mitologiczne, a naprawdę pornograficzne"),
Nałkowska (,Jlomans Teresy Hennert - bezwartościowa powieść
przetykana niestosownymi obrazkami").
Pirożyński analizował literaturę niemal wyłącznie pod kątem
seksu, a jedynym wyznacznikiem wartości było: „czy się nie ca-
łują". Dlatego zalecał Nos notariusza Edmunda Abouta („wolne
od niestosowności") lub Z życia wiejskiego proboszcza Karola
Bueta. Obsesyjnie przestrzegał przed „pornografią", inna rzecz,
że pojęcie to było u niego niezwykle szerokie. Ale erudycja ojca
Pirożyńskiego w sprawach literatury erotycznej wprowadzała w
osłupienie:
„Przyznam się - dziwił się Boy - że nie znam ani jednej książki
Pitigrillego, ksiądz Pirożyński zna bez mała wszystkie (Pas
cnoty, Kokaina, Obraza moralności, Osiemnaście karatów dzie-
wictwa). [...] Ten ojciec redemptorysta zna wszystkie sprośności,
bodaj najbardziej zapomniane i przedawnione".
Pirożyński, zajadle krytykując „pornografów", informował
jednak, które utwory zostały przetłumaczone na język polski. Że-
leński zauważył, że postępuje jak dziennikarz brukowej gazety:
„gromiąc odkryty przez policję dom schadzek, podaje jego szcze-
gółowy adres".
Cały poradnik przepojony był odrazą do erotyki. Dla autora
mniej naganne było wyrzeczenie się chrześcijaństwa niż opisy
życia uczuciowego bohaterów. Oto tego doskonały przykład:
„Sabatini - Sokół morski, awanturnicze przygody w XVI wieku
Anglika, który przyjmuje mahometanizm, potem wraca do Anglii;
z wyjątkiem zaprzania się wiary, nic niestosownego nie ma".
Poradnik zawierał najwięcej ocen negatywnych, pojawiały się
jednak określenia „takie sobie" lub „moralnie obojętne". Zdarza-
ły się również informacje, że „nic niestosownego nie ma" lub że
132
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
utwór jest „nieszkodliwy". Natomiast biografia handlarza broni,
który zrobił na tym zajęciu majątek, była dla Pirożyńskiego „po-
uczającą biografią". Nic dziwnego, że oburzony Boy pisał:
„Łajdackie życie hieny żerującej na dostawie broni to dla księ-
dza Pirożyńskiego »pouczająca biografia«. [...] Powieść agitująca
przeciwko karze śmierci jest dla niego zaledwie »nieszkodliwa«;
pomysł opieki nad kandydatami na samobójców - niezdrowy,
wśród obelg rzuconych na Anatola France'a mieści się epitet »za-
gorzały pacyfista«; za to innego autora chwali ojciec Pirożyński,
że »w kreśleniu okropności wojny jest umiarkowany«".
Dla Boya ojciec Pirożyński był kwintesencją polskiego kleru,
z jego obsesjami i ograniczeniami:
„Pamiętamy jeszcze okres powojenny; ziemia kurzyła się jeszcze
od krwi, przed Europą otwierały się całe kompleksy nowych zagad-
nień gospodarczych i moralnych, a księża nasi umieli tylko grzmieć
z ambon przeciwko krótkim włosom, krótkim sukienkom, przeciw
gołym ramionom pierwszych wioślarek. Najwyższe dla nich zada-
nie to nie dopuścić, aby jakaś para się pocałowała - bodaj w książce
- poza tym wszystko jest dla nich »moralnie obojętne«. Życie prze-
pływa koło nich jak coś obcego, niezrozumiałego, nienawistnego.
Widzą tylko genitalia, bodaj w gipsowym posągu. Chorzy ludzie!
[...] Tak, ta idiotyczna i przez to pozornie niewinna książeczka
spełnia doniosłe zadanie: dokumentuje poziom etyczny i umysłowy
naszego kleru. Powinna stać się sygnałem alarmowym".
Beniaminek
W 1933 roku na rynku wydawniczym ukazała się książka Karola
Irzykowskiego Beniaminek. Rzecz o Boyu-Żeleńskim. Irzykowski
był związanym z lewicą pisarzem, dramaturgiem i krytykiem. Z
apolitycznym Boyem nigdy nie potrafili znaleźć wspólnego ję-
zyka, chociaż znali się jeszcze z krakowskich przedwojennych
Beniaminek
133
czasów. Złośliwi twierdzili, że przyczyna leżała w odmiennych
upodobaniach. Irzykowski był doskonałym szachistą, a Boy zde-
cydowanie wolał hazard karciany. A to zupełnie inne światy.
Irzykowski zazdrościł Boyowi powodzenia. Zapewne każdy pi-
sarz poruszony byłby faktem, że marszałek Piłsudski, komentując
rokowania z bolszewikami w Rydze, cytował Boya („I w tym cały
jest ambaras, aby dwoje chciało na raz"). Irzykowski zazdrościł
również Żeleńskiemu powodzenia u kobiet, a trzeba przyznać, że
było czego. Wśród luminarzy
naszej kultury podobne szczęś-
cie miał chyba tylko Roman
Polański.
Beniaminek był niewybred-
nym atakiem na Boya pisarza,
Boya publicystę. Irzykowski
zarzucał Żeleńskiemu niskie
pobudki i niegodne metody:
„Po śmierci Żeromskiego
różni literaci gramolili się, by
zająć opróżniony tron wiesz-
czów. Boy wlazł od strony tylnej
i uprzedził wszystkich, a naród
zatwierdził go oklaskami".
Oczywiście sam podstęp nic
wystarczał, potrzebne było po-
parcie innych:
„Za nim jest BB [prawdopo-
dobnie BBWR - S.K.], za nim
są Żydzi i Żydóweczki, za nim -
z serca - PPS, za nim jest rząd i
nierząd".
Boy z przetłumaczonymi przez siebie
książkami literatury francuskiej
134
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
Irzykowski zazdrościł Boyowi nie tylko „Żydóweczek", oka-
zywał zazdrość również o Irenę Krzywicką:
„[...] pani Krzywicka w korespondencjach z Warszawy opo-
wiada prowincji, jak to gdy Boy wejdzie do cukierni »Ziemiań-
skiej«, oczy kobiet tęsknie obracają się ku niemu".
Dostało się również samej Krzywickiej, nazwanej „egerią
boyizmu", nie lepiej potraktował Pawlikowską-Jasnorzewską
(„wieszczka różowej magii"). Po tych wycieczkach osobistych
powrócił do zarzutów czysto literackich.
Ogłosił, że „Boy ani jednej prawdziwej książki nie napisał",
natomiast skutecznie uprawiał „dumping myśli". A z niemal każ-
dej strony pamfletu przebija zazdrość o popularność, o uznanie
czytelników. Na domiar złego Irzykowski przejawiał podobne
obsesje seksualne, co prawicowi polemiści. Zarzucił Boyowi, że
„niczego więcej nie wymaga od świata, jak tylko odrobiny swobo-
dy płciowej". Stał się „męczennikiem frywolności", a „z historii
literatury zrobił wielkie plotkarium". A jedyna „dziedzina, w któ-
rej Boy forsował pewien ideał z niepraktycznością godną lepszej
sprawy: to ideał swobód płciowych". Dostało się Żeleńskiemu
za dyskusje o Mickiewiczu („surogat ciekawości płciowej"), za
wzmianki o homoseksualizmie Żmichowskiej. Irzykowski uznał,
że według Boya „skandal jest środkiem godziwym", albowiem
zwiększa nakład. Obsesje seksualne posunął do tego, że zarzucił
Boyowi: „o Freudzie nie wspomina i nie lubi wspominać: konku-
rencja zanadto się narzuca".
Psychozy erotyczne krytyka zdominowały tekst Beniaminka,
a pisał to człowiek, który w życiu prywatnym wcale nie był pru-
deryjny. Człowiek, z którym intymne spotkania bez zobowiązań
Zofia Nałkowska określała mianem „dygresji erotycznej"...
Antoni Słonimski nawet po latach nie potrafił wybaczyć Irzy-
kowskiemu ataku na Boya. Pisząc swój Alfabet wspomnień, za-
uważył, że krytyk był „pieniaczem i komplikatorem". Dał do zro-
zumienia, że Irzykowski nigdy nie dorównał Boyowi jako pisarz,
właściwie był tylko „korektorem", a nie literatem.
Beniaminek
135
„Ten Beniaminek - pisała Irena Krzywicka - napsuł dużo krwi
Boyowi. A sprawa była nieprzyjemna i z tego względu, że obaj
pisarze musieli się spotykać na posiedzeniach Akademii
Literatury oraz na premierach, gdyż obaj byli recenzentami
teatralnymi. Boy nie miał nic przeciwko Irzykowskiemu i gotów
był utrzymywać z nim najlepsze stosunki, toteż ta nagła napaść
sprawiła mu wiele przykrości. I skłoniła do jednego: nie
tłumaczyć się w druku, nie prostować, nie bronić się, jak to czy-
nił dotąd, bo to i tak na nic się zdaje. Żadne rozsądne słowo do
przeciwnika nie dotrze i tak, a tylko sprawę zagmatwa, sfałszuje.
Toteż działalność Boya - polemisty nie trwała długo. Zamknął
się w sobie i pisał to, co uważał za stosowne, nie reagując na
napaści".
Nie było to do końca zgodne z prawdą, a Beniaminek nie był
jedyną antyboyowską książką wydaną w tym roku. Ukazała się
również antologia Prawda o Boyu-Żeleńskim z obszernym wstę-
pem Czesława Lechickiego. Zebrano w niej publicystykę praso-
wą z ostatnich lat autorstwa: Brauna, Morawskiego, Miłaszew-
skiego, Nowaczyńskiego, Irzykowskiego, Moszczeńskiej. Pisarz
ukazany został jako pijak, hazardzista i erotoman, zajmujący się
tłumaczeniami utworów kryminalistów, zbiegłych mnichów, bez-
bożników i sceptyków.
Boy odpowiedział przeciwnikom dwukrotnie. Opublikował
polemikę na łamach „Wiadomości Literackich", a szczególnie
cenna jest jego opinia o Beniaminku (artykuł Brzydka książka).
Zauważył, że Beniaminek to książka „pisana przez osobnika
dotkniętego brakiem muzykalności literackiej i to nie tylko w
sferze żartu i humoru! Ten człowiek nigdy nie wyczuwa tonu. W
muzyce nie jest to możliwe, aby ktoś bez słuchu mógł zajmować
się muzyką; w krytyce literackiej zdarza się to niestety".
Wykpiwa obsesje seksualne Irzykowskiego, a na zarzuty doty-
czące Freuda odpowiada, że o Koperniku też nie wspomina, co
wcale nie oznacza, że uważa go za konkurencję. Zdecydowanie
odpiera oskarżenia, że jego celem jest wyłącznie reklama.
136
Kampanie Boya-
Żeleńskiego
„Ładna reklama! Byłem kiedyś w istocie »beniaminkiem«
Polski, byłem jednym z najpowszechniej lubianych pisarzy, ale
odkąd wdałem się w walkę o pewne sprawy, które uważam za po-
trzebne i ważne, jestem jednym z najbardziej zohydzanych. I pan
Irzykowski uważa, że robię to »dla reklamy«. Widać biedaczyna
nie zaznał jej nigdy".
Z całego tekstu Boya przebija jednak zniechęcenie. Pisarz był
już zmęczony ciągłymi napaściami, chociaż nie porzucił daw-
nych obyczajów.
„Radziłam mu - wspominała Krzywicka - żeby przestał abo-
nować wycinki z prasy i zaniechał ich czytania, gdyż zła wola,
kłamstwo, ordynarność irytowały go ponad miarę. Ale mnie nie
usłuchał. Co rano poczta przynosiła mu paczkę trucizny, której
obrzydłego smaku nie mógł się pozbyć przez cały dzień i która
pogrążała go w melancholii".
W pewnym sensie codzienna porcja inwektyw stawała się dla
niego narkotykiem. Jan Parandowski wspominał po latach jedną
z rozmów z Boyem w „Ziemiańskiej". Pisarz był w złym humo-
rze, tłumaczył, że tego dnia „nie nadszedł na jego adres żaden
list z pogróżkami ani wymyśleniami". A zdążył już „się do nich
przyzwyczaić".
W 1933 roku powołano do życia Ligę Reformy Obyczajów.
Wśród założycieli znaleźli się Zofia i Tadeusz Żeleńscy oraz Ire-
na Krzywicka. Na skutek nieporozumień dotyczących akcji świa-
domego macierzyństwa, po kilku miesiącach współpracy Boy
wycofał się z prezesury, a następnie z zarządu ligi.
Jesienią 1933 roku Irzykowski i Żeleński znaleźli się w skła-
dzie właśnie powołanej Polskiej Akademii Literatury. Boy, który
zobowiązał się nie wymieniać głośno nazwiska oponenta, znalazł
się w kłopotliwej sytuacji. Wobec tego na posiedzeniach akade-
mii wspominał o Irzykowskim następująco: „Ktoś tu, zdaje się,
przede mną mówił, że...".
Nie zmienia to jednak faktu, że zniechęcony pisarz zaprzestał
aktywności polemicznej. Uznał, że w warunkach polskich nie
Beniaminek
137
osiągnie już więcej, a zrobił wyjątkowo dużo. Nikt przed nim w
naszym kraju nie mówił takimi słowami o Kościele katolickim.
Nikt nie odważył się poruszać tematu aborcji czy rozwodów. Boy
był przekonany, że wraz ze spadkiem aktywności kampania nie-
nawiści wygaśnie. Nie docenił jednak przeciwników, a powodem
tym razem miała się stać Marysieńka, ukochana żona Jana III So-
bieskiego.
W 1936 roku przyjął zlecenie na napisanie biografii królowej.
Fragmenty książki drukowano na łamach „Wiadomości Literac-
kich", a wersja książkowa ukazała się rok później. Marysieńka
Sobieska zdobyła ogromne zainteresowanie czytelników, a jej
autor uzyskał nagrodę za „najwybitniejszą książkę roku 1937".
Dwa najważniejsze czasopisma historyczne („Kwartalnik Histo-
ryczny" i „Przegląd Historyczny") zachowały wyniosłe milcze-
nie, nie próżnowali natomiast tradycjonaliści. Zarzucono Boyowi
szarganie symboli narodowych i zniesławienie króla epitetem
„szlachecki dziwkarz" czy zawołaniem: „Włóż gatki, zwycięzco
podhajecki!". Polemika przeciągnęła się niemal do wybuchu
wojny, a w pewnym momencie stała się niebezpieczna dla autora
i jego rodziny. Oficerowie 20. pułku ułanów im. Jana III Sobieskie-
go uznali, że książka obraża ich patrona i zapowiedzieli rozprawę
z Boyem. Z oficerami nie było żartów, wystarczy przypomnieć
pobicie Dołęgi-Mostowicza czy wypadki wileńskie związane z
osobą generała Stefana Dęba-Biernackiego. Nic zatem dziwnego,
że przez kilka miesięcy Żeleńska spała z rewolwerem pod
poduszką. Natomiast Boy za namową rodziny i przyjaciół posta-
nowił przeczekać ten okres poza granicami kraju. Latem 1938
roku wyjechał do Francji, a kiedy wrócił, oficerowie mieli już
inne problemy na głowie. Zbliżała się wojna i w walce z Niemca-
mi mogli zaspokoić swoje mordercze instynkty.
Rozdział 5
B
RZEŚĆ
9 września 1930 roku
Późnym wieczorem 8 września 1930 roku lider PSL „Piast",
były premier Wincenty Witos wracał do domu w Wierzchosła-
wicach. Tuż przed północą wsiadł na dworcu w Warszawie do
pociągu odjeżdżającego do Tarnowa. W przedziale trzeciej klasy
była jeszcze jedna osoba - na sąsiedniej ławce spał jakiś obywatel
narodowości żydowskiej. Zaledwie pociąg ruszył, do przedziału
weszło czterech mężczyzn.
„Jeden z nich - wspominał Witos - był w cywilnym ubraniu,
drugi w mundurze komisarza policji, trzeci policjanta, a ostatni
żandarma wojskowego. Bardzo niedelikatnie wyprosili Żyda za
drzwi, a pan w cywilnym ubraniu, nie przedstawiając się wcale,
pokazał mi prędko klapę surduta i wezwał do natychmiastowego
powstania z miejsca. Kiedy zbytnio się nie kwapiłem, nie wie-
dząc, z kim mam do czynienia i co to wszystko znaczy, wezwanie
swoje powtórzył głosem ostrym i podnieconym, oświadczając, że
użyje siły, jeśli natychmiast nie wstanę. Kiedy zapytałem go, czy
to jest aresztowanie, a jeśli tak, czy ma polecenie od sędziego,
nie odrzekł nic, a tylko żandarm odezwał się słowami »wszystko
jest«. Następnie bardzo szybko przeprowadził osobistą rewizję,
zabierając mi teczkę, pugilares, zegarek, scyzoryk, notesy i listy
prywatne, które po przeczytaniu schowałem jak zwykle do kie-
szeni".
142
Brześć
Wincenty Witos
Witosa zmuszono do opusz-
czenia pociągu w Pogórzu.
Byłego premiera przewieziono
samochodem do Krakowa, a
następnie do więzienia woj-
skowego w Brześciu nad Bu-
giem. Eskortowali go policjanci,
całością dowodził funkcjo-
nariusz w stopniu komisarza.
„Po wjeździe do twierdzy -
kontynuował Witos - komisarz
wstępował
do
różnych
kancelarii, ażeby się dowie-
dzieć, komu ma mnie oddać.
Po dłuższym błąkaniu sta-
nęliśmy nareszcie przed jakimś domem, dużym, murowanym.
Widziałem, że stało tam już kilka aut, mających taką samą jak i
nasze obsadę. Domyśliłem się zaraz, że ja tu sam nie jestem, bo te
auta przywiozły zapewne innych »wrogów« państwa do mnie
podobnych. Było to dnia 10 września 1930 roku około godziny
2 lub 3 po południu".
Witos miał rację, razem z nim do twierdzy przywieziono jesz-
cze siedemnastu polityków. Byli to działacze opozycji zatrzyma-
ni we własnych domach poprzedniej nocy.
„[...] w nocy z 9 na 10 września - opisywał Adam Pragier z
PPS - o godzinie 3 zadzwonił dozorca Józef z oznajmieniem o
przyjściu policji. Miałem w domu rewolwer, który od niejakiego
czasu nosiłem, więc włożyłem go do szuflady w sekretarzy-ku i
otworzyłem drzwi. Obok Józefa stał komisarz policji, policjant i
żandarm z karabinem. [...] komisarz policji, gdy tylko wszedł do
pokoju, wyjął browning, choć nic mu nie groziło. Powiedział,
Wojna z parlamentem
143
że ma rozkaz aresztowania mnie i prosił, abym się do tego zasto-
sował, gdyż inaczej będzie musiał użyć siły. Zapytałem, kto mu
dał ten rozkaz i że chciałbym go zobaczyć. Pokazał mi z daleka,
trzymając oburącz, niewielką kartkę, bez numeru i daty, mówiącą
dosłownie: Do Pana Komisarza Rządu na Miasto Stołeczne
Warszawę. Polecam aresztowanie byłego posła Adama Pragiera
i odstawienie do miejsca przeznaczenia. Podpis: Generał Sławoj-
- Składkowski, Minister Spraw Wewnętrznych".
W nocy z 8 na 9 września 1930 roku, na rozkaz Składkowskie-
go, bez decyzji sądu czy prokuratury zatrzymano liderów Cen-
trolewu - porozumienia stronnictw opozycyjnych. Zatrzymanych
przewieziono do więzienia wojskowego w Brześciu, gdzie zo-
stali uwięzieni na czas nieokreślony. Walka polityczna w Polsce
wchodziła w nową fazę.
Wojna z parlamentem
Piłsudski powrócił do władzy w maju 1926 roku dzięki prze-
wrotowi wojskowemu. Rebelia była chyba najdziwniejszym za-
machem stanu w dziejach Europy. Trzydniowe krwawe walki
(379 zabitych, w tym 164 osób cywilnych, i 920 rannych) nie spo-
wodowały niemal żadnych zmian w ustroju państwa. Nie zawie-
szono konstytucji, nie rozwiązano parlamentu, nie wprowadzono
stanu wyjątkowego na terenie kraju. Więzienia nie zapełniły się
pokonanymi, a zwycięstwo rebeliantów natychmiast zostało za-
legalizowane. Ustąpił wyłącznie rząd i prezydent, a w nowym
gabinecie Marszałek został ministrem spraw wojskowych.
Zastraszony parlament wybrał Piłsudskiego na prezydenta,
ten jednak nie przyjął wyboru. W zamian wysunął własnego
kandydata, nowym prezydentem został światowej sławy nauko-
wiec - profesor Ignacy Mościcki. Dwa miesiące po elekcji par-
lament posłusznie przegłosował niewielkie zmiany w konstytucji
144
Brześć
wzmacniające władzę wykonawczą. Prezydent otrzymał prawo
wydawania rozporządzeń z mocą ustawy (konieczna była jednak
akceptacja parlamentu w terminie 14 dni), głowa państwa
uzyskała również możliwość rozwiązywania sejmu i senatu. W
przypadku nieuchwalenia budżetu prezydent miał prawo wyrazić
zgodę na posługiwanie się przez rząd poprzednią ustawą
budżetową. Przy okazji sejm i senat straciły prawo do samoroz-
wiązania.
Kosmetyczne zmiany nie dotyczyły administracji państwowej.
Zwycięzcy błyskawicznie obsadzili kluczowe stanowiska swoimi
zwolennikami. W ciągu kilku miesięcy wymieniono większość
wojewodów (11 z 17) i ponad 1/3 starostów. Przy okazji nagra-
dzano też ludzi wiernych Marszałkowi.
„[...] czyszczenie administracji - pisał Maciej Rataj - przy-
brało formy zupełnie brutalne i cyniczne. Nie starano się usu-
wań i przerzucań pozorować nawet. Zaczęła żerować na sytuacji
wszelkiego rodzaju kanalia. Podwładny mający urazę do swego
przełożonego robił po prostu na niego donos, iż jest endek lub
piastowiec, a nieraz dorzucał że i »złodziej«, którego należy wy-
sanować [uzdrowić jego stanowisko - S.K.]. Niedawni zakamie-
niali endecy i piastowcy występują demonstracyjnie z organizacji
i w sposób bardzo właściwy neofitom wszelkiego rodzaju są bar-
dziej majowo nastawieni niż sam Piłsudski".
Piłsudczycy potrzebowali nowych ludzi, z reguły brakowało
im profesjonalnych kadr administracyjnych. To obecnie normal-
na praktyka przy zmianie ekipy rządzącej, do czego niepotrzebny
jest wcale zamach stanu. W dziejach Drugiej Rzeczypospolitej
stanowiło to jednak nowość i złośliwi pogardliwie nazywali neo-
fitów obozu belwederskiego „IV Brygadą". Inna sprawa, że do
zwycięzców tłumnie napływali spragnieni awansów i stanowisk
zwyczajni karierowicze.
Marszałek nie ukrywał, że jego celem jest zmiana konstytucji.
Do tego potrzebna była większość co najmniej 2/3 głosów,
Wojna z parlamentem
145
a tę osiągnąć można było wyłącznie drogą nowych wyborów. Pił-
sudski miał już dość rozlewu krwi i wojny domowej. Nie chciał
rozpędzać parlamentu, uznał, że wystarczy go skompromitować
w oczach społeczeństwa. A nowe wybory miały się odbyć za kil-
kanaście miesięcy
Zdolni prawnicy z reguły potrafią obejść ustawodawstwo. W
najnowszych dziejach naszego kraju mieliśmy taki przykład
podczas prezydentury Lecha Wałęsy. Działania jego doradcy,
profesora Falandysza, wzbudzały protesty opozycji, określającej
jego postępowanie „falandyzacją" prawa. Aleksander Kwaśniew-
ski (wówczas przywódca opozycji) mówił z ironią, że chciałby,
aby profesor reprezentował go prywatnie - wówczas byłby spo-
kojny o własny los. Jednak Wałęsa i Falandysz mogliby się wiele
nauczyć od piłsudczyków - wydarzenia po przewrocie majowym
przeszły wszelkie oczekiwania przeciwników sanacji.
Specjalistą od wykorzystywania luk w ustawodawstwie oka-
zał się Stanisław Car. Polityk ten miał wręcz nieograniczoną po-
mysłowość, a posłowie z reguły wpadali w jego pułapki. I tak
prezydent zarządzał zwołanie sesji sejmu, ale bez jej otwierania.
Parlament funkcjonował, ale nie mógł obradować i podejmować
uchwał. Z czasem udoskonalono metodę - prezydent otwierał se-
sję parlamentu i natychmiast ją odraczał o 30 dni, do czego miał
konstytucyjne prawo. A po upływie terminu natychmiast zamykał
obrady.
Rataj otrzymał dekret o zwołaniu sesji sejmowej 31 paździer-
nika o godzinie 23.30 (sesja powinna rozpocząć się przed koń-
cem miesiąca), a marszałek senatu Wojciech Trąmpczyński na
pięć minut przed północą!!! Ale wymogom konstytucyjnym stało
się zadość. Kiedy sejm odrzucił dekret prezydenta nakładający
drakońskie kary dla prasy za podawanie niesprawdzonych lub
fałszywych informacji, dekret został przywrócony, a szybkie
zamknięcie sesji uniemożliwiło jego ponowne odrzucenie.
Posłowie zażądali zwołania sesji nadzwyczajnej, co prezydent
148
Brześć
zaginięciem generała Zagórskiego. Dołęga miał talent, lekkie
pióro, cięty język i dużą wyobraźnię. Po kilku ostrych publika-
cjach piłsudczycy zasugerowali mu zmianę tematyki, niepokorny
dziennikarz odmówił. We wrześniu 1927 roku powracającemu do
domu Mostowiczowi zajechał drogę samochód.
„Śledził go od momentu wyjścia z redakcji - opisywał Józef Ru-
rawski. - Z auta wyskoczyło trzech mężczyzn ubranych w mun-
dury. Wojskowi wciągnęli Tadeusza Dołęgę-Mostowicza do sa-
mochodu i odjechali. W czasie jazdy napastnicy bili swoją ofiarę
do utraty przytomności. Samochód zatrzymał się dopiero pod Ło-
miankami. Kaci wywlekli ofiarę i wrzucili go do glinianki. Tam
spędził kilka godzin. Jego bezwiedne ciało powoli pogrążało się
w mule. Nad ranem obolały i sparaliżowany Mostowicz odzyskał
przytomność, był bliski utonięcia, ostatkiem sił jęczał po pomoc.
Usłyszał go przejeżdżający rolnik. Chłop zeskoczył z wozu i do-
słownie w ostatniej chwili wyciągnął pisarza z glinianki. Wybawca
zawiózł pisarza do domu jego wuja, gdzie zajęli się nim lekarze".
Umundurowani bandyci nie zamierzali zastraszyć Mostowicza. Ich
celem było morderstwo - uparty dziennikarz miał zostać fizycznie
wyeliminowany.
Przeżył
przez
przypadek, powinien utonąć w gli-
niance, po prostu zniknąć bez śladu.
Sprawa stała się głośna - napad na
znanego publicystę był próbą zdła-
wienia wolności prasy, wyraźnym
sygnałem, że w Polsce zachodzą nie-
pokojące zmiany. Z Mostowiczem
solidaryzowali się zwykli czytelnicy,
napad potępiali politycy opozycji.
Dołęga otrzymywał bukiety kwiatów i
dziesiątki listów, z dnia na dzień stał
się niezwykle popularny.
Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Bandyci w mundurach
149
Oficjalne śledztwo oczywiście nie przyniosło rezultatów. Na-
pastników nigdy nie odnaleziono, natomiast ustalono, że samo-
chodem wykorzystanym do napadu dysponował szef stołecznej
policji. Ale sprawę natychmiast wyciszono.
Cel został osiągnięty, dziennikarz stracił zdrowie (do końca ży-
cia chorował na serce), wycofał się z pracy publicystycznej. Pisał
coraz mniej artykułów, koncentrując się na działalności literackiej.
I osiągnął nieprawdopodobny sukces. Jego powieści (z Karierą
Nikodema Dyzmy na czele) były największymi bestsellerami okre-
su międzywojennego, zapewniając autorowi majątek i sławę.
Własne przeżycia wykorzystał zresztą w literacki sposób. W
powieści Znachor tytułowy bohater został napadnięty i pobiły, w
wyniku tego doznał amnezji. Sam Mostowicz jednak w odróż-
nieniu od profesora Wilczura zachował doskonałą pamięć. I zrobił
z niej użytek. W Karierze Nikodema Dyzmy niezwykle plastycz-
nie opisał brutalne metody policji, powiązania pomiędzy światem
polityki a służbami porządkowymi. Powieść (przed wydaniem
książkowym) drukowano na łamach prawicowego „ABC", a nu-
mery pisma zawierające niewygodne dla władz fragmenty zostały
skonfiskowane. A to jeszcze zwiększało popularność powieści.
Inną ofiarą oficerów był prawicowy pisarz i publicysta Adolf
Nowaczyński. Zadeklarowany wróg Piłsudskiego i jego obozu
od dawna dawał się we znaki zwolennikom Marszałka. Używał
niezwykle skutecznych form językowych („Parszawa" zamiast
„Warszawa". „Komediant Piłsudski" zamiast „Komendant Pił-
sudski"), barwnych porównań, złośliwego humoru i bezkompro-
misowego języka. Własną publicystykę określał mianem pamfle-
tu (lub paszkwilu) politycznego, i miał rację.
„Przez kilka lat - pisał Stanisław Cat-Mackiewicz - nie mógł
wprost wziąć pióra do ręki, aby nie zelżyć innego znakomitego
dziennikarza polskiego, Kazimierza Ehrenberga [...] w okresie
majowym redaktora naczelnego »Kuriera Porannego«, gdzie
Piłsudski przed zamachem umieszczał wszystkie swoje
150
Brześć
artykuły i wywiady. Nowaczynski utrzymywał, że Ehrenberg
ukradł przed laty składki na odbudowanie wieży kościoła oo. Pau-
linów w Częstochowie na Jasnej Górze, toteż przeważnie pisał
o nim Ehrenberg-Jasnogórski twierdził, że Ehrenberg oprowa-
dzał rosyjskich książąt po domach publicznych w Warszawie,
o redakcji Ehrenberga pisał, że jest to lokal, do którego wcho-
dzi się tylko po północy, w palcie z podniesionym kołnierzem,
z »niezdrowymi wypiekami na twarzy«".
I chociaż publicysta „robił sobie z tego sport, aby jak najczę-
ściej pisać o Ehrenbergu i lżyć go co dzień w inny sposób", to
wydawca „Kuriera Porannego" jako „pierwszy wystąpił z prote-
stem" za pobicie adwersarza. Chociaż Nowaczyńskiego skatowa-
no „za obrazę marszałka Piłsudskiego", to Ehrenberg zaprotesto-
wał, występując w obronie „pisarza i człowieka".
Sprawców oczywiście nie odnaleziono, a Nowaczynski nie
zaprzestał działalności. Został pobity jeszcze dwukrotnie (1929,
1931), a wskutek ostatniego napadu stracił oko. Bandyci osiągnęli
wreszcie cel - Nowaczynski powoli wycofał się z aktywności
publicystycznej. W dziwny sposób ewoluowały jego poglądy, za-
jadły wróg Piłsudskiego stał się jego wielbicielem.
„W ostatnich miesiącach przed wrześniem 1939 roku - pi-
sał Cat-Mackiewicz - Nowaczynski [...] najgoręcej, najser-
deczniej mówił o Piłsudskim. Zresztą już tak myślał podczas
pogrzebu Piłsudskiego. Nowaczynski, ten dziwny pod wielo-
ma względami człowiek, nie miał w sobie urazu psychicznego
zemsty".
A może po prostu widział, w jakim kierunku Polska i Europa
zmierza i dostrzegł przenikliwość i skuteczność Komendanta?
Nie zmienia to faktu, że w polskim życiu politycznym po prze-
wrocie majowym zachodziły niepokojące zmiany. Przemoc fi-
zyczna wobec niewygodnych publicystów, eliminacja fizyczna
niewygodnych ludzi (generał Zagórski!!!). Ale najgorsze miało
dopiero nastąpić.
BBWR
151
BBWR
Specyfiką obozu politycznego Marszałka był brak sformalizo-
wanych form działalności. Piłsudski nie posiadał własnej partii,
co było ewenementem w nowoczesnym systemie politycznym.
Zawsze piętnował działaczy przedkładających partykularne in-
teresy ponad dobro kraju, dlatego piłsudczycy byli członkami
różnych organizacji (często opozycyjnych wobec rządu). Doszło
nawet do kuriozalnej sytuacji, gdy PPS wydała oświadczenie, że
Jędrzej Moraczewski wszedł do gabinetu Marszałka w chankte-
rze „ściśle osobistym".
Nowe wybory stawiały jednak nowe wyzwania i w styczniu
1928 roku powołano do życia Bezpartyjny Blok Współpracy z
Rządem marszałka Piłsudskiego. Formuła bloku była niezwykle
szeroka, na listach wyborczych znaleźli się ludzie o różnych
poglądach, wywodzący się z rozmaitych kręgów politycznych i
społecznych. Cieszyli się jednak lokalną popularnością i akcep-
towali prymat Piłsudskiego. Sam Komendant również na chwilę
zapomniał o swojej niechęci do parlamentaryzmu, zgadzając się
kandydować do sejmu.
Program nie był mocną stroną BBWR, trudno właściwie mówić
o konkretnym programie wyborczym. Mgliste zapowiedzi zmiany
konstytucji, obietnice uzdrowienia życia politycznego, odwo-
ływanie się do autorytetu Piłsudskiego. Kampanię prowadzono
jednak z dużym rozmachem. BBWR otrzymał listę nr 1, co już
na wstępie zapewniało przewagę nad konkurentami, szczególnie
na obszarach zacofanych w rozwoju cywilizacyjnym. Agitację
skierowano do wyborców słabo orientujących się w zawiłościach
życia politycznego - dominowały proste hasła i slogany. Wybory
miały być plebiscytem, a oddanie głosu na opozycję oznaczało
działanie na szkodę państwa.
Piłsudczycy usiłowali zneutralizować opozycję, dołożono sta-
rań, aby nie dopuścić do wyborów innych bloków wyborczych,
152
Brześć
niż BBWR. Obawiano się lewicy - zagrożono działaczom PPS
nieodnowieniem dzierżawy drukarni państwowej dla „Robotni-
ka" (organu partii), jeżeli powołają blok wyborczy z PSL „Wy-
zwolenie". Szantaż okazał się skuteczny, odizolowano również
endecję, ale PSL „Piast" stworzyło blok z chadecją, powstał rów-
nież blok mniejszości narodowych.
Ingerencja administracji w kampanię wyborczą przybrała
szczególnie ostre formy na wschodzie kraju. „Cuda nad urną",
unieważnianie głosów, pomyłki w zliczaniu. Przypadki prowa-
dzenia mieszkańców całych wsi do lokali wyborczych, aby oddali
głosy na listę nr 1, nie należały do rzadkości. BBWR posiadał
praktycznie nieograniczone możliwości finansowe, a skutecznej
polityki nie można przecież prowadzić bez pieniędzy.
Piłsudczycy utrudniali działania opozycji, ale ich nie uniemoż-
liwili. Prasa opozycyjna wychodziła bez przeszkód, nie ograni-
czono w żaden sposób agitacji wyborczej. Obóz rządowy znaj-
dował się w pozycji uprzywilejowanej, ale przeciwników nie
pozbawiono szans na sukces. Rządy Piłsudskiego zdecydowanie
jednak odbiegały od porządków w innych krajach europejskich.
To była bardzo dziwna forma rządów autorytarnych.
Wynik rozczarował jednak sanację. Przy frekwencji wynoszą-
cej 78,3 procent BBWR zdobył 122 mandaty (na 444), piłsud-
czycy nie mogli więc myśleć o większości parlamentarnej. A to
oznaczało, że nie uzyskają przewagi pozwalającej zmienić kon-
stytucję.
Policja na Wiejskiej
Piłsudski podjął ostatnią próbę współpracy z parlamentem. Po
raz kolejny zastosował metodę kija i marchewki, tym razem nie afi-
szując się specjalnie z marchewką. Uznał, że nagrodą dla parlamen-
tarzystów będzie sam fakt, że nie rozpędził ich na cztery wiatry.
Policja na Wiejskiej
153
Marszałek był wytrawnym graczem politycznym i znał sku-
teczność demonstracji siły i zastraszenia. Spodziewał się zamie-
szek na inauguracyjnej sesji, umiejętnie znalazł jednak ofiary. Po-
słowie komunistyczni nie cieszyli się sympatią żadnej ze stron, a
do tego byli fanatykami zapatrzonymi wyłącznie we własną
ideologię. Doskonale nadawali się na ofiary brutalności służb po-
rządkowych.
Wykonawcą poleceń Komendanta został generał Felicjan Sła-
woj-Składkowski, człowiek gotowy wypełnić każde jego polece-
nie. Składkowski przygotował dwa oddziały policji, które w przy-
padku zakłócenia inauguracji miały spacyfikować sytuację.
Komuniści nie zawiedli. Kiedy Marszałek (jako urzędujący
premier) z tekstem orędzia prezydenckiego wkroczył na trybunę,
powitały go okrzyki komunistów: „precz z faszystowskim
rządem Piłsudskiego". Marszałek dwukrotnie poprosił o spokój,
a następnie wezwał Składkowskiego.
„Wybiegłem do hallu głównego relacjonował Sławoj-Skład-
kowski - i krzyknąłem w kierunku stojącego przy szatni Komisa-
rza Rządu Jaroszewicza «Pierw-
szy rzut!» Jaroszewicz wybiegł
przed Sejm. Zapanowała znów
w korytarzach Sejmu cisza,
przerwana na chwilę mym krzy-
kiem. Straż marszałkowska stała
na swych miejscach. Z sali
posiedzeń Sejmu nie dochodziły
mnie również żadne krzyki.
Za chwilę, która wydała mi
się dość długa, wpadł do hallu
biegiem dziesiątek policjantów
bez karabinów prowadzony
przez Jaroszewicza i komisarza
Felicjan Sławoj-Składkowski
154
Brześć
policji. Spojrzałem, gdy biegli jeszcze korytarzem przy gardero-
bie, jak zachowa się straż marszałkowska. Strażnicy patrzyli na
policjantów z zimną obojętnością... Dobrze, więc są »neutral-
ni«. Wzniesieniem ręki zatrzymałem biegnących i krzyknąłem
»Chłopcy, skurwysyny komuniści przeszkadzają mówić Komen-
dantowi. Wyrzucimy ich, za mną!«. Teraz biegłem korytarzem,
a za mną stukali okutymi butami policjanci. - Byle tylko nie omy-
lić co do drzwi - myślałem. Oto drugie drzwi szklane, otwieram
je szybko i wbiegam do sali, a za mną wojewoda Jaroszewicz
z policjantami. Widzę pobladłych komunistów i wskazuję ich po-
licjantom.
W tej chwili jednak »Sejm« zaczyna krzyczeć i ruszać się
z miejsc. Posłowie z PPS ruszają tłumem ku mnie, wołając »Co
pan robi!?«. Jeden z nich wyciąga z kieszeni pistolet, ale na szczę-
ście chowa z powrotem do kieszeni. Moi policjanci chwytają
krzyczących komunistów, by ich wyprowadzić z sali, ale posło-
wie socjalistyczni i chłopscy dopadli już do ostatnich rzędów fo-
teli i uczepili się komunistów, nie dając ich wyprowadzić. Grożą
przy tym policjantom i rzucają się na nich. - Chłopcy, wyprowa-
dzić ich, wypełnić obowiązek - ryczałem przez ten czas, odgra-
dzając posłów od policjantów. »Winszuję panu pańskiej funkcji,
panie generale« - krzyczy za mną generał - poseł Roja. Nie mam
niestety czasu na odpowiedź".
Sytuację spacyfikowała druga grupa policjantów (za pomocą
kolb karabinów). Komunistów usunięto, a przy okazji Składkow-
ski pomylił tożsamość dwóch posłów (wyprowadzono jednego
z ludowców i posła ukraińskiego). Sławoj-Składkowski niespe-
cjalnie się sprawdził, Piłsudski postanowił na przyszłość lepiej
dobierać wykonawców.
Pacyfikacja sejmu po raz kolejny wykazała braki w ustawo-
dawstwie. Oficjalnie prawo nie zostało naruszone. Obrad sejmu
jeszcze nie zainaugurowano, posłowie nie zdążyli złożyć ślubo-
wania, rząd miał prawo przywrócić porządek przy pomocy poli-
Afera Czechowicza
155
ej i. A do tego wielu posłów z zadowoleniem powitało działania
Marszałka. Piłsudski dobrze wybrał, komuniści byli izolowani w
parlamencie.
Sejm zachował jednak niezależność, a Komendant przeszedł
niebawem lekki atak apoplektyczny, po czym podał do dymisji
swój gabinet. Zrobił to w charakterystyczny dla siebie sposób,
ministrowie o dymisji dowiedzieli się podczas posiedzenia rządu
na zamku (w obecności prezydenta). Piłsudski brutalnie uzasad-
nił swoją decyzję, obraźliwie nawet wobec podwładnych (Skład-
kowski wielokropkami zaznacza wulgaryzmy):
„Komendant [...] cieszy się, że był chory w czasie uchwala-
nia budżetu przez Sejm, inaczej »gnaty byłyby połamane«. Musi
być szef gabinetu, który łatwiej się [...] Nie chcę z nimi gadać.
Składkowski też [...] się, a nie bił po mordzie. Mfarek], praw-
nik, kauzyperda, prezes socjalistów, oni może chcą mnie straszyć
prawniczymi określeniami!!! Pan Prezydent widzi, że ja szaleję,
a mnie nie wolno szaleć".
Zbliżała się ostateczna konfrontacja z sejmem i nie było szans,
aby tym razem sprawa zakończyła się wyłącznie na kolbach po-
licjantów.
Afera Czechowicza
Kolejnym premierem został Kazimierz Bartel (po raz trzeci).
W obsadzie resortów nie zaszły większe zmiany, a trzy dni póź-
niej Piłsudski udzielił wywiadu prasowego. Sejm ustawodawczy
nazwał „sejmem ladacznic", wyrażając żal, że nie zdecydował się
go „rozpędzić i nacisnąć nogą zwycięzcy, tak jak na to zasługi-
wał". Poprzedni parlament określił jako „sejm korupcji", niewie-
le lepsze zdanie miał o aktualnym:
„Gdybym nie walczył z sobą, tobym nic innego nie czynił, jak
bił i kopał panów posłów bez ustanku, gdyż mają metodę pracy
156
Brześć
taką, która z góry przeczy wszelkiej efektywności i produkcyjno-
ści tej pracy".
Piłsudski zapowiedział „oktrojowanie nowych praw w Polsce",
czyli wprowadzenie nowej konstytucji bez zgody parlamentu.
Wywiad odebrano jako zapowiedź zdecydowanych działań prze-
ciwko opozycji, szczególnie zaś lewicy posiadającej najwięcej
mandatów. Przeciwnicy sanacji nie zamierzali jednak czekać po-
kornie. Pomiędzy stronnictwami rozpoczęły się rozmowy, które
z czasem doprowadziły do powstania Centrolewu - antyrządowej
koalicji obejmującej lewicę i centrum.
Emocje brały górę, dyskusja pomiędzy szefem klubu BBWR
(Walerym Sławkiem) a posłem socjalistycznym (Zygmuntem
Markiem) omal nie zakończyła się pojedynkiem krewkich parla-
mentarzystów. A opozycja znalazła wreszcie sposób na zdyskre-
dytowanie piłsudczyków w oczach opinii publicznej.
Dwunastego lutego 1929 roku jeden z posłów PSL „Wyzwole-
nie" złożył wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności mini-
stra skarbu Gabriela Czechowicza. Podczas analizy przekroczeń
budżetowych za poprzedni rok ujawniono sprawę wydatkowania
8 milionów złotych z funduszu dyspozycyjnego premiera na
akcję wyborczą BBWR. Piłsudski (to on był wówczas premie-
rem) nigdy tego nie ukrywał, a wydatki z tego źródła nie podle-
gały rozliczeniom. Wniosek „Wyzwolenia" poparły jednak PPS
i Stronnictwo Chłopskie, zażądano postawienia Czechowicza
przed Trybunałem Stanu.
Wniosek przeszedł ogromną większością głosów, potwierdziło
to izolację obozu rządowego w sejmie (240 do 126), co w prak-
tyce oznaczało, że głosowali za nim niemal wszyscy posłowie
niezrzeszeni w BBWR.
Dwa dni później w „Głosie Prawdy" ukazał się kolejny wywiad
z Marszałkiem. Piłsudski był wyjątkowo ordynarny. Porównał
sejm do „menażerii zapełnionej złośliwymi małpami, załatwia-
jącymi swoje potrzeby publicznie i niestarającymi się wcale być
Afera Czechowicza
157
podobnymi do ludzi". Według Komendanta, gdy poseł się „zafaj-
da, to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę". Brutalnie
zaatakował posłów ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej
czynnych w sprawie Czechowicza. Ofiarą Marszałka padł Her-
man Lieberman z PPS, którego nazwał „głównym tenorem w tej
smrodliwej operetce", dostało się również Janowi Woźnickiemu
z „Wyzwolenia" („głupi jak Woźnicki").
Wywiad z Marszałkiem został entuzjastycznie przyjęty przez
jego zwolenników, wśród umiarkowanych obserwatorów sceny
politycznej wywołał jednak konsternację. Kazimierz Bąkowski za-
pisał z niesmakiem, że według znajomego psychiatry „artykuł ten
jest objawem paranoi, megalomanii", albowiem zawiera „charak-
terystyczne dla paranoików powtarzanie ordynarnych wyrazów".
Z rezygnacją zauważył, że „Piłsudski nie wygłosił nigdy ani cienia
programu, tylko wymyśla na sejm, to za mało, więc trudno aprobo-
wać rozgromienie sejmu, jak się nie wie, czego chce dyktator".
Kiedy sprawa Czechowicza rozpalała namiętności, pojawiły się
zarzuty wobec kolejnego ministra - Bogusława Miedzińskiego.
Udowodniono mu wykorzystywanie funduszy dyspozycyjnych
dla celów prywatnych, bezprawne finansowanie prasy i produk-
cji filmowych, nieprawidłowości w rozstrzygnięciach przetargo-
wych. Miedzińskiemu zarzucano hulaszczy tryb życia, porów-
nywano jego postępowanie z czasami panowania Sasów (!!!).
Minister został zdymisjonowany, ale niesmak pozostał. A prze-
cież Miedziński należał do najbliższego kręgu Komendanta.
Czechowicz stanął przed Trybunałem Stanu, a Piłsudski pojawił
się tam wyłącznie jako świadek. Nie ukrywał, co sądzi o samej in-
stytucji, zresztą wcześniej zapowiedział przewodniczącemu Try-
bunału Stanu, że będzie „używał słów drastycznych". Marszałek
ograniczył się wyłącznie do przeczytania oświadczenia, podsu-
mowując na koniec wypowiedź męskimi określeniami. Przyznał
jednak, że Czechowicz działał na jego polecenie i nie może z tego
powodu ponosić odpowiedzialności. W sytuacjach kryzysowych
158
Brześć
Herman Lieberman
Komendant nie miał zwyczaju zrzucania
własnych win na podwładnych.
Oskarżycielem z ramienia opozycji
sejmowej był Lieberman. Tłumaczył, że
„wobec tych zniewag jesteśmy bezbron-
ni", ale opozycja odpiera argumentację
Marszałka, albowiem jest ona „podyk-
towana nie uczuciem sprawiedliwości i
nie zamiłowaniem do prawdy". Zajął się
szerzej stosunkami w kraju: „Nie
jesteśmy satrapią. W wydawaniu pieniędzy milionów ludzi
przedstawiciele tych milionów ludzi muszą mieć swój udział,
muszą mieć coś do powiedzenia. To nie jest folwark dwunastu
ludzi [liczba ministrów w gabinecie - S.K.]".
Lieberman zauważył, że pieniądze wydatkowane na kampanię
wyborczą BBWR to nie „pieniądze dworskie, to nie były pienią-
dze szkatuły monarszej, to były pieniądze podatkowe". Odwołał
się do pamiętnych słów Zygmunta Augusta („nie jestem królem
Waszych sumień"), sugerując, że Piłsudski usiłuje być „królem
naszych sumień czy też dowódcą wojskowych sumień". Wreszcie
zaatakował imiennie Komendanta: „Pan marszałek Piłsudski:
winien jestem ja, ja umyślnie kazałem przewlekać, ja umyślnie
kazałem tak zrobić, żeby nie było sesji, żeby nie było
sposobności, ja jestem odpowiedzialny. Wysoki Trybunał stanie
na tym stanowisku? To stanowisko oznacza bezkarność złamania
ustaw przez każdego ministra, za którym stoi pan marszałek
Piłsudski. Odpowiedzialność pana marszałka Piłsudskiego jest w
Polsce mrzonką i utopią, odpowiedzialność prawna. Marszałek
Piłsudski jest zbyt wyjątkową postacią historyczną, żeby mógł
się zmieścić w ramach odpowiedzialności prawnej. Pana
marszałka Piłsudskiego nie będą sądzić trybunały
Centrolew
159
złożone z 13 mężów. Sąd o panu marszałku Piłsudskim należy do
milionów, do narodu całego, do pokoleń, do historii".
Lieberman miał rację, Piłsudski był wyjątkową postacią w dzie-
jach naszego kraju, którego oceny nie mogły zmienić przypadki
łamania prawa czy nadużycia budżetowe. Opozycja wiedziała,
że skuteczny atak na osobę Komendanta jest „mrzonką i utopią",
ale usiłowano skompromitować system pomajowy. Wykazać, że
sanacja, która odwoływała się do czystości obyczajów politycz-
nych, w rzeczywistości stosuje brudne metody. Ale to też okazało
się niemożliwe.
Trybunał Stanu nie wydał wyroku. Po dziesięciogodzinnej de-
bacie jednomyślnie (!!!) uchylono się od decyzji z przyczyn for-
malnych. Sprawę Czechowicza zawieszono do czasu „wydania
przez Sejm Rzeczypospolitej uchwały zawierającej ocenę me-
rytoryczną zakwestionowanych [...] kredytów". A Piłsudski nie
zapomniał słów Liebermana, Marszałek miał doskonałą pamięć,
o czym poseł PPS niebawem miał się przekonać.
Centrolew
Sprawa Czechowicza wyczerpała odporność psychiczną Ko-
mendanta. Piłsudski miał dosyć napięcia i zdecydował się na
brutalne zastraszenie niepokornego parlamentu. Ostatniego dnia
października, w dniu otwarcia sesji budżetowej, na Wiejskiej po-
jawiła się grupa uzbrojonych oficerów (około 100 osób) dowodzo-
na przez pułkownika Wacława Kostka-Biernackiego. Oficerowie
zachowywali się spokojnie, ale odmówili opuszczenia budynku,
oznajmiając, że pozostaną, aby „powitać wodza". Piłsudski miał
przejść przez szpaler podwładnych i w zastępstwie chorego pre-
miera otworzyć sesję.
Czasami w dramatycznych chwilach pojawiają się sytuacje ko-
miczne:
160
Brześć
„Marszałek Senatu - wspominał Maciej Rataj - profesor Ju-
liusz Szymański, okulista, zacny człowiek, w tajnikach wielkiej
polityki nieporadny jak niemowlę, zgorszył się niezmiernie, że
Marszałek Sejmu Daszyński niechętnie widzi wielką gromadę
oficerów w hallu Sejmu. Postanowił ten błąd naprawić. [...]
Wszedł do hallu sejmowego z szerokim uśmiechem gospodarza i
rzekł głośno: »Słyszę, że panowie oficerowie mają tu jakieś
przykrości. Całym sercem zapraszam panów do hallu Senatu«
(W Senacie nic się wtedy nie działo. Sala posiedzeń i hall Senatu
były puste). Cóż mieli mu oficerowie odpowiedzieć? Grzecznie
odmówili. Szymański nie rozumiał dlaczego, więc zasmucił się.
Znikł. Po chwili wrócił, ale nie sam. Szło za nim kilku członków
straży marszałkowskiej, z krzesełkami. A tuż za nimi kilku
innych, z tacami z herbatą i ciastkami. Szymański rzekł teraz:
»Skoro panowie oficerowie chcą pozostać w hallu sejmowym, to
przynajmniej raczą usiąść i posilić się«. [...] Smak tego epizodu
polegał na tym, że Szymański nie traktował tego swojego gestu
gospodarza jako demonstrację, lecz naprawdę robił wszystko z
dobrego serca".
Ignacy Daszyński (marszałek sejmu) miał jednak inne zdanie
niż Szymański. Wiedział, do czego dąży Piłsudski i odmówił „pod
bagnetami, karabinami i szablami" otwarcia posiedzenia. Próba
nerwów trwała ponad godzinę, wreszcie doszło do otwartej kłótni
Piłsudskiego z Daszyńskim. Marszałek sejmu nie zmienił zda-
nia, wobec czego Piłsudski opuścił budynek, nazywając Daszyń-
skiego „durniem". Piętnaście lat wcześniej, w okopach pierwszej
wojny światowej obaj panowie wypili bruderszaft, przechodząc
na „ty". Zapewne teraz obaj żałowali dawnej poufałości.
Piłsudski zamierzał sterroryzować parlament, ale zastanawiać
może obecność Kostka-Biernackiego. Ten człowiek miał opinię
wyjątkowego sadysty, specjalisty od „mokrej roboty". Czyżby
Marszałek nie wykluczał rozwiązania siłowego? Interwencja ofi-
cerów (w obronie honoru wodza) mogła zakończyć się pobiciem
Centrolew
161
posłów (i to nie tylko tych najbardziej aktywnych), niewyklu-
czone, że polałaby się krew. Ale Piłsudski jeszcze raz cofnął się
przed użyciem siły.
Czternastego września 1929 roku w mieszkaniu Jana Dąbskie-
go odbyło się spotkanie przedstawicieli sześciu ugrupowań cen-
trum i lewicy parlamentarnej. Wówczas to położono podwaliny
pod nieformalny sojusz nazywany później Centrolewem. Szeroka
koalicja przeciwko sanacji wydawała się mieć szanse powodze-
nia. Wypracowano wspólną taktykę działania - kampania praso-
wa, odczyty, wiece i zebrania mobilizowały opinię publiczną, co
ułatwiała pogarszająca się sytuacja gospodarcza (wielki kryzys).
Pojawiły się hasła (i to całkiem oficjalnie) „usunięcia dyktatury i
przywrócenia panowania prawa". Pod koniec czerwca 1930 roku
w Krakowie odbył się Kongres Obrony Prawa i Wolności Ludu
(oficjalna nazwa Centrolewu), w którym wzięło udział 1500
delegatów. Był to szeroki i dość egzotyczny sojusz polityczny, co
potwierdza Cat-Mackiewicz:
„Kongres zwołany został z inicjatywy egzekutywy stronnictw
opozycyjnych, która urzędowała w sejmie, grupując wszystkie
frakcje opozycyjne oprócz Stronnictwa Narodowego i klubów
mniejszości narodowych. Stronnictwo Narodowe w kongresie
udziału nie wzięło, jakkolwiek było zaproszone, nie wziął udziału
także Korfanty ze swoją śląską grupą chadecji, natomiast chadecja
warszawska przybyła na kongres i jeden z jej członków, ksiądz ka-
tolicki, zasiadał za stołem prezydialnym kongresu pod zwieszają-
cym się nad jego osobą socjalistycznym czerwonym sztandarem".
Atmosfera była bojowa, pojawiły się okrzyki: „Precz z lokajem
Mościckim!", „Na szubienicę z Piłsudskim!".
„Słuchając tych okrzyków - wspominał Witos - nie tylko za-
stanawiałem się nad pytaniem, czy je dyktowało oburzenie, czy
nasłani prowokatorzy, a niechcący przypomniałem sobie, że prze-
cież niedawno mnie pchano na szubienicę, a Piłsudskiego i jego
czyny wynoszono pod niebiosa".
162
Brześć
Były szef rządu miał rację, w 1923 roku w tym samym Krako-
wie żądano dla niego szubienicy, gdy policja i wojsko na rozkaz
premiera Witosa otworzyły ogień do demonstrantów.
Manifestacja na zakończenie obrad zgromadziła 30 tysięcy
osób, a na 14 września zapowiedziano masowe wiece w 21 mia-
stach.
W tej sytuacji 25 sierpnia Piłsudski osobiście objął stanowisko
premiera. Następnego dnia udzielił wywiadu prasowego, brutal-
nie atakując polityków Centrolewu. Posłów nazywał „łotrami",
od których państwo nie „może zależeć". Twierdził, że „w każdym
urzędzie pana posła należy usuwać za drzwi, jeśli zaś przy tym im
dołożą- to także nie szkodzi". Trzy dni później obie izby parla-
mentu zostały przez prezydenta rozwiązane.
Siódmego września ukazał się w „Gazecie Polskiej" kolejny wy-
wiad z Piłsudskim. Marszałek nazwał byłych posłów „ścierwem",
stwierdzając, że współpraca z nimi przypominała „babranie się
w nieczystościach". Podkreślał finansowe pobudki działalności
parlamentarzystów, albowiem „hasłem istotnym u panów byłych
posłów jest: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy - albo dla siebie, albo
dla partii". Pikanterii wywiadowi dodawał fakt, że rozmówcą Pił-
sudskiego był Miedziński, oskarżany wcześniej o nadużycia finan-
sowe, ale Komendant nie zwracał już uwagi na takie drobiazgi.
Wybory wyznaczono na listopad, ale Marszałek nie miał tyle
czasu. Datą graniczną był 14 września, dzień zaplanowanych
demonstracji w najważniejszych miastach Polski. Walka z „dyk-
taturą Piłsudskiego" groziła nieobliczalnymi konsekwencjami,
wiece uliczne mogły przerodzić się w krwawe zamieszki. To nie
były już starcia w parlamencie, sytuacja groziła wybuchem
wojny domowej. A jak pamiętamy, Komendant uznawał zasadę
(którą głośno wypowiedział Walery Sławek), że „lepiej połamać
kości jednemu posłowi, niż wyprowadzać karabiny maszynowe
na ulice". Nie zdecydował się jednak na pogwałcenie immunitetu
poselskiego, przed ostateczną rozprawą rozwiązał parlament.
Centrolew
163
Ignacy Daszyński i Wincenty Witos
Dziewiątego września 1930 roku ugrupowania Centrolewu po-
wołały blok wyborczy pod nazwą Związek Obrony Prawa i Wol-
ności Ludu. Przygotowano odezwę ogłoszoną następnego dnia.
W tym czasie liderzy bloku przebywali już w areszcie.
W nocy z 9 na 10 września na polecenie ministra Składkow-
skiego policja i żandarmeria aresztowały byłych posłów. Za-
trzymano 19 osób (m.in. Liebermana, Witosa, Popiela), a po
rozwiązaniu Sejmu Śląskiego dołączył do nich jeszcze Wojciech
Korfanty. Niebawem uwięziono dalszych polityków opozycji,
łącznie liczba aresztowanych sięgnęła kilkudziesięciu osób. Było
to rażące pogwałcenie prawa - zatrzymań dokonano bez nakazu
sądowego. Dalszych aresztowań dokonano już podczas kampanii
wyborczej - łącznie uwięziono kilka tysięcy osób, w tym około
półtora tysiąca zwolenników Centrolewu. Marszałek za wszelką
cenę chciał wygrać wybory.
Zatrzymanych parlamentarzystów przewieziono do twierdzy
w Brześciu. Jej komendantem został znany nam już pułkownik
Kostek-Biernacki. Człowiek, którego nazwisko do dzisiaj wzbu-
dza negatywne emocje.
164
Brześć
Kostia-Wieszatiel
Wacław Kostek-Biernacki urodził się w Lublinie w 1884 roku.
Już w wieku 11 lat (!!!) po raz pierwszy trafił do carskiego aresztu
za udział w antyrosyjskiej demonstracji i kolportaż ulotek PPS.
Nie zaprzestał działalności i kilka lat później musiał opuścić za-
bór rosyjski. Maturę zdał już po austriackiej stronie granicy, na-
stępnie przez dwa lata studiował medycynę we Lwowie.
Wszystko zmieniło się, gdy poznał Piłsudskiego. Młody dzia-
łacz jak wielu innych uległ charyzmie przyszłego Marszałka, stał
się jego fanatycznym zwolennikiem.
„O ile ujęty byłem bardzo osobą Komendanta - wspominał po
latach - o tyle mocno ochłodziły mnie jego słowa: »Wy pewnie
myślicie, że teraz idzie się ze strzelbą do lasu, ale tak nie jest. Te-
raz idzie się na ulicę« [...]. Jestem pewien, że gdyby nie dziwny
osobisty wpływ, jaki »towarzysz Ziuk« wywierał na otoczenie,
nie zgodziłbym się na pracę tak różną od ówczesnych pojęć mo-
ich o walce zbrojnej o niepodległość. Po parogodzinnej rozmowie
»towarzysz Ziuk« wybrał dla mnie pseudonim partyjny - Kon-
stanty, w skrócie Kostek. I od tej chwili jestem »Kostkiem«".
Biografia Biernackiego przypominała awanturniczy romans.
Uczestnik kursu instruktorskiego dla Organizacji Bojowej PPS
(otrzymał tam cenioną odznakę, tzw. Parasol), szef okręgu na
Płock i Włocławek, wielokrotnie więziony. Do legendy bojówki
PPS przeszedł wyczyn Kostka w Lublinie. Osadzony w więzieniu
na Zamku Lubelskim zorganizował skuteczną ucieczkę 20 więź-
niów (podkopem!!!). Dowodził akcjąekspropriacyjnąna pociąg
pocztowy pod Sławkowem, wreszcie poszukiwany listem goń-
czym zbiegł do Galicji. Tam również nie zaznał spokoju, władze
rosyjskie wystąpiły o ekstradycję. Wówczas Biernacki znalazł
azyl w Legii Cudzoziemskiej i przez rok służył w Algierii. Czy
to wówczas pojawiły się jego mniej ciekawe cechy charakteru?
Niewykluczone, chociaż już wcześniej brał udział w akcji likwi-
Kostia-Wieszatiel
165
dacji zdrajców w szeregach PPS i nie było słychać, aby specjalnie
protestował.
Po ucieczce z Legii Cudzoziemskiej (pomógł mu w tym Wa-
lery Sławek) wstąpił w szeregi Związku Walki Czynnej i Związ-
ku Strzeleckiego. Po wybuchu wojny został szefem żandarmerii
polowej I Brygady Legionów. I właśnie ta funkcja zadecydowała
o jego całej karierze.
Żandarmeria nigdy nie cieszyła się popularnością, a służba
w I Brygadzie Legionów do najłatwiejszych nie należała. Uko-
chana formacja Piłsudskiego była wojskiem inteligenckim zło-
żonym z ochotników. Znaczny procent legionistów miał wyższe
wykształcenie, wielu z powodu wojny przerwało naukę, w szere-
gach brygady nie brakowało artystów. I ci ludzie byli świadkami
poczynań Biernackiego, który jako dowódca żandarmerii wypeł-
niał najtrudniejsze polecenia. Należały do nich publiczne egzeku-
cje szpiegów, sabotażystów i różnej maści przeciwników czynu
zbrojnego Legionów. A działo się to na terenie Królestwa Kongre-
sowego, centralnej części Polski. Wieszano Rosjan, Żydów, Pola-
ków, często publicznie, na oczach legionistów. Podobno Kostek
początkowo protestował, ustąpił dopiero na kategoryczny rozkaz
Piłsudskiego. Ale legioniści mieli na ten temat własne zdanie
- Biernackiego szybko nazwano Kostia-Wieszatiel, a przydomek
ten miał mu długo towarzyszyć.
Adam Pragier z PPS wspominał, że w Legionach Kostek „miał
opinię okrutnika, mówiono, że na Kielecczyźnie w roku 1914 sam
powiesił kilku ludzi". Podobno „miał to robić dla przyjemności,
bo służbowo takie czynności do niego nie należały". Obaj pano-
wie spotkali się ponownie w Brześciu - Pragier był więźniem,
a Kostek komendantem.
Biernacki służył w żandarmerii zaledwie trzy miesiące, ale to
wystarczyło do uzyskania opinii skrajnego sadysty. A Piłsudski
zapamiętał jego „talenty"; każdej władzy, bez względu na ideolo-
gię, tacy ludzie są potrzebni.
166
Brześć
Kostek przeszedł szlak Legionów, został internowany w Benia-
minowie, następnie działał w POW. Wyróżniał się fanatycznym
uwielbieniem Piłsudskiego, zwracającym uwagę nawet wśród za-
jadłych adoratorów Marszałka. Będąc zastępcą dowódcy 43. puł-
ku piechoty, urządził w Dubnie szokującą inscenizację:
„W przeddzień imienin Piłsudskiego - pisał Marian Romey-
ko - 18 marca 1921 roku, Kostek zarządził »procesję« pułku po
mieście. Na nosidłach, jak na Boże Ciało, niesiono portret Piłsud-
skiego, a za nim kroczyli oficerowie i szeregowi".
Podobne wypadki nie były jednak wyjątkiem, kult Komendanta
przybierał najdziwniejsze formy. Po przewrocie majowym pewien
oficer zebrał podwładnych pod pomnikiem księcia Józefa Ponia-
towskiego w Warszawie. Następnie formalnie zameldował księciu,
że marszałek Piłsudski ponownie objął władzę w Warszawie!!!
Kostek-Biernacki jako zaufany oficer Piłsudskiego miał mieć
rzekomo coś wspólnego z zajściami krakowskimi 1923 roku-nig-
dy mu tego nie udowodniono. Powszechnie uważano, że wypad-
ki krakowskie (kilkudniowe
krwawe starcia robotników z
policją) były próbą powrotu
Marszałka
do
władzy.
Dziwnym trafem przebywał
tam wówczas Kostek, ale
podobno tylko spędzał pod
Wawelem urlop.
Dopiero w 1929 roku
wziął udział w opisywanej
próbie rozpędzenia parla-
mentu. Do starcia nie doszło,
ale czas Biernackiego miał
nadejść. Piłsudski, przygoto-
wując aresztowania byłych
Wacław Kostek-Biernacki
Pułkownik Kostek-Biernacki w akcji
167
posłów, wyznaczył Kostka na komendanta więzienia w Brześciu.
Informację na ten temat Biernacki otrzymał jeszcze przed rozwią-
zaniem parlamentu.
W całej biografii Kostka intryguje jedna sprawa. Ten człowiek
bez skrupułów był jednocześnie utalentowanym pisarzem. Opu-
blikował kilka interesujących powieści, pisał piękną polszczyzną.
Nie było to wprawdzie wyjątkiem w obozie piłsudczykowskim -
do zwolenników Marszałka należeli przecież autorzy tej miary,
co Juliusz Kaden-Bandrowski, a w mundurze legionisty walczył
również Władysław Broniewski. Smigły-Rydz był utalentowanym
malarzem (ukończył krakowską akademię), ambicje literackie miał
Wieniawa-Długoszowski, nawet Składkowski usiłował pisać (i co
gorsza, wydawał). Ale utwory Biernackiego, osnute na wątkach
autobiograficznych, uzyskały w okresie międzywojennym auten-
tyczne uznanie. Dopiero później postać autora przesłoniła ich wa-
lory literackie. Ale warto pamiętać, że to on był autorem tekstu
Pieśni o wodzu miłym, która zyskała ogromną popularność:
„Jedzie, jedzie na kasztance,
Siwy strzelca strój! Siwy strzelca strój!
Hej, hej, Komendancie,
Miły Wodzu mój!"
A w czasach PRL komuniści uczynili wiele, aby zniszczyć
wszelkie ślady działalności literackiej komendanta twierdzy
brzeskiej. W latach 1952-1953 wszystkie książki autorstwa Bier-
nackiego zostały usunięte z bibliotek, pod kontrolą wywiezione
do papierni i zniszczone.
Pułkownik Kostek-Biernacki w akcji
Akcję przygotowywano od kilku tygodni, a 1 września Pił-
sudski osobiście zakreślił nazwiska polityków na liście przedsta-
wionej przez Składkowskiego. Aresztowanych przewieziono do
168
Brześć
twierdzy wojskowej w Brześciu (co było kolejnym pogwałce-
niem prawa), gdzie poddano szykanom i torturom. W przypadku
Liebermana nie czekano nawet na dostarczenie go do Brześcia.
W lesie pod Białą Podlaską znęcano się nad byłym posłem:
„Zdarli ze mnie ubranie - opowiadał Lieberman Witosowi - rzu-
cili twarzą na ziemię, okręcili mi głowę płaszczem, starali się kark
mi skręcić, następnie rzucili się na mnie z kolanami i butami, bijąc
mnie wprost w niesłychany sposób. Słyszałem, jak komisarz kazał
poszukiwać nerek i bić po nich, jak przy uderzeniach krzyczano:
»To za Piłsudskiego! To za Czechowicza!«, a potem krzyk: »my
ci tu grób wykopiemy, tu cię parchu wrzucimy jak psa«. Bliski już
omdlenia czułem, jak na mnie spadła jakby lawina żelaza, potem
nie czułem już nic, gdyż straciłem przytomność. Odzyskałem ją,
gdy mnie już ubranego zawleczono do auta i wrzucono do niego.
W takim stanie przywieziono mnie do Brześcia".
Nic dziwnego, że Kostek-Biernacki poinformował przełożo-
nych, że „Lieberman ma mocno obity zadek, sprawa świeża, lecz
sprzed więzienia".
Więzienie w Brześciu miało złamać aresztowanych i zniechę-
cić ich do dalszej działalności. Zadbał o to osobiście Biernacki,
wprowadzając surowe rygory:
„Aresztanci zachowują się zupełnie spokojnie, wydają się bar-
dzo przygnębieni. Słabo usiłował być nieposłusznym i okazywał
pewną arogancję Bagiński, za co będzie ukarany. Dębski w czasie
transportu wybił szybę w aucie, za co pójdzie do ciemnicy na
jedną dobę. Baćmaga, również w czasie drogi, krzyknął, że wiozą
»posła Baćmagę«, będzie też ukarany".
W twierdzy brzeskiej znaleźli się liderzy Centrolewu: Norbert
Barlicki, Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Herman Lieberman,
Mieczysław Mastek i Adam Pragier z PPS, Władysław Kiernik i
Wincenty Witos z PSL „Piast", Kazimierz Bagiński i Józef Pu-tek
z PSL „Wyzwolenie", Karol Popiel z Narodowej Partii Ro-
botniczej, Adolf Sawicki ze Stronnictwa Chłopskiego, Wojciech
Pułkownik Kostek-Biernacki w akcji
169
Adam Pragier
Korfanty ze śląskiej chadecji. Do-
łączono do nich Aleksandra Dęb-
skiego i Jana Kwiatkowskiego ze
Stronnictwa Narodowego oraz
pięciu byłych posłów ukraińskich
(Włodzimierza Celewicza, Osipa
Kohuta, Jana Leszczyńskiego,
Dymitra Palijewa i Aleksandra
Wisłockiego).
Osadzono
w
Brześciu również byłego posła
BBWR Baćmagę, oskarżonego o
nadużycia finansowe. Miał to być
czytelny komunikat, że winni trafią do więzienia, bez względu na
przynależność polityczną.
Była chłodna jesień, Kostek zakazał ogrzewać cele, nie wyda-
wano również ciepłych ubrań. Uznał, że w chłodzie aresztowani
szybciej skruszeją, a brud przyspieszy ich resocjalizację:
„[...] wszystko było bardzo brudne wspominał Pragier. -
Miałem już niejakie doświadczenie więzienne z czasów rosyj-
skich, dla politycznych, zwłaszcza inteligentów, dawano na Dani-
łowiczowskiej [więzienie rosyjskie - S.K.] zawsze czystą pościel
i bieliznę, a nawet nowe naczynia stołowe z magazynu. Ten tu-
tejszy brud nie wynikał z pewnością z rutyny więziennej, ale był
umyślnie wyreżyserowany".
Pragiera nie zawiodły pierwsze wrażenia, utrzymywanie więź-
niów w permanentnym brudzie było jedną z szykan:
„W ciągu 75 dni nie było możliwości kąpania się, raz tylko
pozwolono nam umyć nogi w zimnej wodzie. Na początku zgo-
lono nam głowy. Później strzyżono nas maszynką co kilka tygo-
dni. Golono nas raz na tydzień, także przy użyciu zimnej wody,
bez lusterka. W celach była wielka obfitość pcheł, nigdy dotąd
170
Brześć
niespotykana. Prześcieradła wyglądały jak posypane makiem,
tylko ten mak podskakiwał. Zawsze dotąd uważałem pchły za
stworzenia lubiące raczej życie samotne. Teraz przekonałem się,
że pchły, pozostawione w stanie naturalnym i w okolicznościach
sprzyjających, cenią życie gromadne".
Biernacki nie pozostawił nic przypadkowi, więzienny jadłospis
miał zniechęcić aresztowanych do działalności opozycyjnej:
„Pożywienie nasze - pisał Witos - stanowiła jedna czwarta żoł-
nierskiego chleba na cały dzień. Rano może pół litra ciepłej wody
z jakichś ziół wywarzonej, bardzo mało osłodzonej. Na obiad da-
wano trochę tłuczonych ziemniaków, czasem zupę z buraków pa-
stewnych, niekiedy marchew gotowaną, fasolę z jakąś brunatną
cieczą, dwa razy w tygodniu ćwikłę surową, raz na tydzień trochę
zupy kapuścianej niezwykle rzadkiej, niekiedy pęcak lub kaszę
hreczaną, bardzo często polewkę z ziemniaków i wody zrobio-
ną, wszystko to o bardzo niemiłym zapachu. W niedzielę dawano
troszkę mięsa wrzuconego do zupy o bardzo niezachęcającym wy-
glądzie. Czystość tych pokarmów pozostawiała wiele do życzenia,
we wszystkim był piasek albo ziemia, w pęcaku znajdowały się
drobne kamyczki, na których sobie nawet ząb wyłamałem".
Regulamin był surowy. Aresztowanych budzono o godzinie
6 rano, zakazywano w ciągu dnia kłaść się na łóżku, sen był do-
zwolony od 9 wieczorem. Więźniowie mieli wykonywać prace
w gmachu, oczywiście najbardziej brudne i bezsensowne. Witos
wspominał, że „szczotki do zamiatania, liche i wytarte, były tak
urządzone, że zamiatający musiał się czołgać po ziemi łub łamać
zupełnie we dwoje, co było rzeczą niezwykle męczącą". Zakaza-
no palenia, z cel wypuszczano na półgodzinny spacer o godzinie
14. Szybko pojawiła się przemoc fizyczna, pobicie Liebermana
nie było wyjątkiem:
„W nocy z 9 na 10 października wprowadzono Popiela do ciem-
nego pokoju; jeden z żandarmów chwycił go za głowę, drugi za
nogi, po czym powalono go na stołek, rzucono na krzyże mokrą
Pułkownik Kostek-Blernackl w akcji
171
płachtę i wymierzono około 30 uderzeń jakimś narzędziem. [...]
Podczas egzekucji Popiel zemdlał. Po jej zakończeniu kapitan
kierujący nią oświadczył, że pobity ma »cieszyć się, że tak mało,
następnym razem marszałek Piłsudski każe kulę w łeb«".
Wśród pobitych byli również: Korfanty, Kiernik, Bagiński. Nie
oszczędzono nawet endeka, byłego wojewody wołyńskiego Dęb-
skiego. Ze szczególnym okrucieństwem potraktowano byłego
posła ukraińskiego Celewicza.
„Proszę pana - mówił do Witosa, gdy trafił do jego celi - ja
jestem taki pokorny, staram się każde życzenie odgadywać, a oni
mnie mimo to tak strasznie katują, znieważają i poniewierają, cóż
by dopiero było, gdybym się zachował inaczej. Jeśli pan może,
niech prosi za mną, bym został w tej celi, to może mnie przy panu
bić nie będą. Ja nic nie zawiniłem, a w partii starałem się zawsze
tak postępować, aby państwu polskiemu nie szkodzić".
Biernacki nie byłby sobą, gdyby nie wprowadzał elementów
presji psychicznej. Służyły temu nocne rewizje, podczas któ-
rych więźniowie musieli rozbierać się do naga, A „czasami gasło
światło i w ciemnościach słychać było dalej wymyślania, krzyki,
jęki i strzały". Na dziedzińcu wzniesiono szubienicę, sugerując,
że przeznaczona jest dla byłych posłów. Biorąc pod uwagę prze-
szłość Biernackiego (i jego legionowy przydomek), zrobiło to na
aresztowanych duże wrażenie.
Stosunkowo łagodnie traktowano początkowo Witosa, ale
z czasem i on został poddany represjom. Nie bito go jednak, co
w Brześciu było wyjątkiem.
Niezwykle skuteczna okazała się całkowita izolacja uwięzio-
nych. Odwiedziny nie wchodziły w ogóle w rachubę, wysyłane
paczki odsyłano na adres nadawcy. Do tego zabroniono im czytać
- wyjątek stanowiła lektura dziejów pułków Wojska Polskiego.
Ostatecznie Biernacki zezwolił więźniom na zakup (za własne
środki) szachów - pamiętał, że w Magdeburgu Piłsudski grywał
w tę grę z Kazimierzem Sosnkowskim.
172
Brześć
Wojciech Korfanty
Dodatkową torturą był kompletny
brak zajęcia, czasami aresztowani
oczekiwali w milczeniu, aby kolejny
dzień minął. Witos wspominał, że po
„zjedzeniu śniadania, umyciu menażki
i łyżki siadaliśmy na zydlach, rozmy-
ślając, kto też jest w naszym sąsiedz-
twie, kto w dalszych celach, starając
się złapać każdy ruch, każde słowo".
Nie tylko Pragier uważał, że lepiej traktowano go w zaborczym
więzieniu, Lieberman w rozmowie z Witosem uznał warunki w
Brześciu za urągające człowieczeństwu:
„Panie, co się tu dzieje? Co to za piekło? Co to za ludzie? Siedzia-
łem jeszcze jako akademik w więzieniu francuskim, siedziałem
w więzieniu austriackim 40 lat temu, zarzucano mi zbrodnię zdra-
dy stanu a jednak już wtedy - i to w państwie obcym, obcho-
dzono się ze mną jak z człowiekiem. W tych więzieniach miałem
niemal że wygody, dawali mi wszystko, a odebrali tylko wolność.
W czyich rękach jesteśmy? Co tu dalej będzie?".
Uwięzieni politycy szybko zaczęli się załamywać. Biernacki z
satysfakcją meldował, że już 15 września poseł ludowy Sawicki
poprosił go o rozmowę w cztery oczy. Zgłosił „swój akces do
BBWR i obiecał pracować dla rządu". Nie byłby jednak sobą,
gdyby nie dodał, że skruszony były poseł „jest półinteligentem,
chłopem, twarz ma bezczelną o podejrzanym wyrazie". Tego sa-
mego dnia wieczorem poddał się Putek z PSL „Wyzwolenie".
Proces brzeski
Jednym z argumentów aresztowania opozycjonistów były wy-
darzenia z 14 września 1930 roku. Wobec zatrzymania przywód-
ców, zapowiedziane wiece odbyły się z reguły w pomieszczeniach
Proces brzeski
173
zamkniętych, jednak w Warszawie i Toruniu doszło do starć z po-
licją (zamieszki zanotowano również w Częstochowie, Lwowie i
Katowicach). W stolicy polała się krew, dwie osoby zginęły, a
79 było rannych. Patrząc na ten tragiczny bilans, można się za-
stanawiać, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdyby nie bezprawne
aresztowanie przywódców Centrolewu. Czy Piłsudski rzeczywi-
ście wybrał mniejsze zło? Czy zapobiegł wojnie domowej?
Trudno przy tych rozważaniach nie mieć skojarzeń z oficjal-
nymi przyczynami wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w
grudniu 1981 roku.
Pod nieobecność liderów opozycji wybory zakończyły się
zwycięstwem BBWR. Obóz rządowy uzyskał 247 mandatów
(55,6 procent) w sejmie i 75 w senacie (67,6 procent). Stronnic-
twa należące do Centrolewu poniosły poważne straty (97 manda-
tów, poprzednio 181). Powiększyło stan posiadania Stronnictwo
Narodowe 62 mandaty, natomiast o 2/3 zmniejszyła się liczba
posłów mniejszości narodowych. Warto podkreślić wysoką fre-
kwencję wyborczą (74,8 procent).
Listopadowe wybory (podobnie jak cała kampania) obfitowały
w nadużycia ze strony rządowej. Nie wystarczyło aresztowanie
liderów opozycji, na szeroką skalę unieważniano głosy czy całe
listy wyborcze. Zgłoszono wiele protestów, ale Sąd Najwyższy
nie spieszył się z ich rozpatrywaniem.
Po głosowaniu niepotrzebne już było dalsze odosobnienie lide-
rów Centrolewu. Dwudziestego trzeciego listopada 1930 roku po-
lityków przeniesiono do cywilnego więzienia w Grójcu, po czym
zwalniano ich za kaucją. Centrolew uznano za organizację rewo-
lucyjną kształcącą kadry terrorystów, liderzy mieli odpowiadać
z wolnej stopy za przygotowywanie zamachu stanu. Proces wyzna-
czono na jesień 1931 roku.
Chociaż więźniów Brześcia oskarżano o przestępstwa, których
nie popełnili (także kryminalne), zachowywali dziwne milczenie,
utrzymując w tajemnicy przebieg wydarzeń. Witos powiedział
174
Brześć
wręcz, że podejrzewano ich o „przyjęcie na siebie jakichś zobo-
wiązań wobec naszych prześladowców", ewentualnie uznawano,
że „postępujemy zgodnie z ułożonąjakąś niezrozumiałą taktyką".
Lider „Piasta" wyjaśniał, że milczenie miało inne przyczyny. Pol-
skie społeczeństwo „czuło zawsze respekt przed okutą pięścią" i
szczera opowieść o wydarzeniach w twierdzy brzeskiej „mogła
wywołać nie tylko wzruszenie ramion, ale nawet kpiny. A to prze-
cież byłoby zbyt bolesne".
Prawdyjednaknie zdołano ukryć, opinia publiczna była wstrząś-
nięta. Brześć stanowi ważną cezurę w życiu politycznym Dru-
giej Rzeczypospolitej. Andrzej Garlicki zauważył, że dotychczas
„przeciwnicy polityczni po najostrzejszej polemice parlamentar-
nej mogli spotkać się przy jednym stoliku w restauracji sejmo-
wej. Nawet przewrót majowy nie przekreślił tych obyczajów. Po
Brześciu było to już nie do pomyślenia".
Piłsudczycy widzieli zmianę nastrojów. Zdecydowano się
przede wszystkim osłaniać Marszałka:
„Najbliższe nasze otoczenie - pisał Kazimierz Świtalski - chcia-
łoby następującego rozwiązania: wygrodzić zupełnie Komendanta
z tej sprawy i zrzucić całą odpowiedzialność na oficerów, potępiając
ich względnie karząc. Dlatego, biorąc rzecz najbardziej utylitarnie
i na krótką metę, najbardziej byłoby wskazane krótkie oświadcze-
nie rządu, że sprawę zbada i winnych ukarze. To jednak załatwienie
sprawy w perspektywie dalszej jest zupełnie niedobre. Zrobi ono
natychmiast podział wśród oficerów i oficerowie, którzy pełnili
służbę w Brześciu, natychmiast zostaną wystawieni na sztych. Ofi-
cerowie ci będą mieli pretensje, że z nich zrobiono kozłów ofiar-
nych. Cały nasz obóz podzieli się na ludzi fanatycznych, którzy
będą pochwalali postępowanie oficerów, i na tych, którzy będą to
postępowanie jak najostrzej potępiać. Po drugie, wygradzanie Ko-
mendanta od tej sprawy wydaje mi się być przysługą, która nie leży
w intencji Komendanta, gdyż Komendant nigdy nie chce oddalać
od siebie odpowiedzialności za rzeczy drastyczne, które robi".
Proces brzeski
175
Dwudziestego szóstego października 1931 roku w Warszawie
rozpoczął się proces więźniów brzeskich (wyłączono z niego
Ukraińców, Popiela, Korfantego, Dębskiego, Kwiatkowskiego
i Baćmagę). Byłych posłów oskarżono, że „w okresie czasu od
1928 roku do 9 września 1930 roku po wzajemnym porozumie-
niu się i działając świadomie, wspólnie przygotowywali zamach,
którego celem było usunięcie przemocą członków sprawującego
w Polsce władzę rządu i zastąpienie ich przez inne osoby, wszak-
że bez zmiany zasadniczego ustroju państwowego".
Oskarżeni mieli pełne prawo głosu. Ale nie dotyczyło to jednej
kwestii: nie zezwolono na podawanie informacji o wydarzeniach
w twierdzy brzeskiej.
W ostatnim słowie Wincenty Witos powiedział:
„Nas nie zemsta połączyła. Zemsta jest po drugiej stronie. Wy-
tworzył się taki stan, że olbrzymiej większości społeczeństwa nie
wolno w Polsce pracować. Wolę słabe i świadome społeczeństwo
aniżeli rząd silny bez społeczeństwa, bo jeśli przychodzi chwila
próby, nie zwycięża paru ludzi, ale zwycięża wolne społeczeń-
stwo, jego świadomość, jego ofiarność. [...] Takiego spustosze-
nia moralnego, jakie jest teraz, nigdy jeszcze w Polsce nie było".
Trzynastego stycznia 1932 roku zapadł wyrok. Na 3 lata wię-
zienia skazani zostali Mastek, Dubois, Ciołkosz, Pragier i Putek.
Lieberman, Barlicki i Kiernik otrzymali po 2,5 roku, Bagiński
2 lata, Witos 1,5 roku, Sawickiego zaś uniewinniono. Dwudzie-
stego lipca 1933 roku wyrok został utrzymany przez Sąd Apela-
cyjny, podobnie postąpił Sąd Najwyższy.
Skazani nie czekali na uprawomocnienie wyroku. Pragier
i Lieberman wyjechali do Francji, a Witos, Kiernik i Bagiński
do Czechosłowacji. Pragier powrócił do kraju trzy lata później,
osadzono go w więzieniu, jednak wyszedł na wolność już po
4 miesiącach. Tym razem zresztą nie mógł narzekać, jak na wa-
runki więzienne odnoszono się do niego z wyjątkową atencją.
Naczelnik więzienia powiedział mu zresztą, że polityków musi
176
Brześć
List gończy za politykami sądzonymi w procesie brzeskim
Cień Brześcia
177
traktować na specjalnych prawach, albowiem „dzisiaj są więź-
niami, ale jutro mogą być ministrami". Witos, Kiernik i Bagiński
wrócili wiosną 1939 roku po zajęciu Czechosłowacji przez hitle-
rowców, Lieberman pozostał do końca życia na emigracji.
Cień Brześcia
Hagiografowie Marszałka uważali sprawę brzeską za jedną z
jego zasług:
„Olbrzymie warstwy społeczeństwa, niedotknięte jadem truci-
zny, aresztowanie posłów przyjęły z uczuciem ulgi i głębokiej
satysfakcji wewnętrznej, zrozumiały ją bowiem jako akt sprawie-
dliwości, jako zrozumiałą, konieczną, oczekiwaną reakcję na wy-
stąpienia przeciwpaństwowe, jako akt zrównania przed prawem
z resztą obywateli grupy demagogów, uzurpujących sobie prawo
do bezkarności i nietykalności".
Marszałek osobiście wypowiadał się o Brześciu bez entuzjaz-
mu. Nie oceniał wydarzeń pod kątem moralności czy etyki poli-
tycznej, uważał, że zrobił wyłącznie to, co musiał. Rok później
w rozmowie z Arturem Śliwińskim powiedział:
„Trzeba było te wybory wygrać [...] koniecznie wygrać. Ina-
czej musiałbym iść na straszne rzeczy i straszne rzeczy działyby
się w kraju [...] Wiedziałem, że tego byłbym już nie przeżył [...]
Polska była w niebezpieczeństwie [...] Musiałem się uciec do
środków bardzo ostrych, nawet takich jak Brześć. [...] Nie wiem,
dlaczego Bóg kazał mi żyć w Polsce".
Piłsudski uważał, że wybrał mniejsze zło. Marszałek nie miał
złudzeń - stracił dużo kapitału politycznego, szczególnie w krę-
gach inteligencji. Od lat głosił hasła uzdrowienia życia politycz-
nego, a teraz złamał podstawowe zasady obowiązującego prawa.
Uwięzienie przeciwników politycznych można ostatecznie wy-
tłumaczyć dobrem kraju (takie głosy słychać było nawet wśród
178
Brześć
opozycjonistów), ale tortury i gwałty na bezbronnych więźniach
już nie. I to najbardziej obciąża sumienie Marszałka.
Inna sprawa, że piłsudczycy nigdy nie zdławili wolności słowa
w Polsce. O gwałtach w Brześciu opinia publiczna została poin-
formowana, co w klasycznym ustroju totalitarnym byłoby rzeczą
niemożliwą. W Rosji sowieckiej mordowano setkami tysięcy, na
Ukrainie z głodu zmarły miliony chłopów, a środki masowego
przekazu milczały. W czerwcu 1934 roku na polecenie Hitlera
zamordowano kilkuset dowódców SA („noc długich noży"), po-
wstawały obozy koncentracyjne, ale przeciętny Niemiec nic na
ten temat nie wiedział. Dyktatury Salazara (Portugalia), Horthy-
ego (Węgry) czy Smetony (Litwa) miały na sumieniu krwawe
represje, ale cenzura nie dopuszczała do obiegu informacji. Na-
tomiast w Polsce rozpętała się dyskusja na temat moralnej oceny
wydarzeń w Brześciu, co daje dużo do myślenia.
Dziwnie potoczyły się losy innego bohatera Brześcia, Kostka--
Biernackiego. Bojkotowano go w korpusie oficerskim, z ostra-
cyzmem towarzyskim spotykała się jego żona. Przeniesiony do
rezerwy, rozpoczął karierę w administracji państwowej. Został
wojewodą nowogródzkim, następnie poleskim. I sprawdził się na
tych stanowiskach. Wyjątkowo nienawidzący go Cat-Mackiewicz
z uznaniem pisał o osiągnięciach Kostka jako wojewody. Dbał o
najuboższych, bezwzględnie tępił wszelkie przypadki korupcji.
Niebawem jednak ponownie miał wykazać się sadystycznymi
skłonnościami. Jako wojewoda poleski został zwierzchnikiem
obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, o czym piszę w innym
miejscu tej książki.
W pierwszych dniach kampanii wrześniowej Kostek objął sta-
nowisko komisarza cywilnego w randze ministra przy Naczelnym
Wodzu. To było wyjątkowo niezręczne posunięcie władz, Bier-
nacki po Brześciu i Berezie miał fatalną opinię w społeczeństwie.
Internowany w Rumunii, przebywał tam do końca wojny. Chociaż
miał szwajcarski paszport dyplomatyczny, nie mógł wyjechać do
Cień Brześcia
179
Wielkiej Brytanii. Politycy z rządu Sikorskiego postawiliby go
natychmiast przed sądem, w jego przypadku nie skończyłoby się
na zesłaniu do obozu na wyspie Butę.
Interesującą opinię o Kostku wydał człowiek, który spędził z
nim lata internowania. Michał Browiński podziwiał wiedzę hi-
storyczną Biernackiego, uważał go za „znawcę i miłośnika śred-
niowiecza, znawcę starego języka polskiego". Kostek czytał
współtowarzyszom swoją niedokończoną powieść o Bolesławie
Śmiałym, uznaną za „zupełnie interesującą". Browiński cenił w
byłym wojewodzie to, że zawsze był „chętny do pogawędki" i
„nie czuło się w nim drapieżnego kiedyś człowieka". Dostrzegał
jednak złe cechy charakteru Biernackiego:
„Osobiście bardzo niesympatyczny. Miał w sobie jakiś starczy
egoizm. Nigdy się z nikim niczym nie dzielił, niczym nikogo nie
ugościł. Ulubioną jego potrawą była kiełbasa pokrajana w pla-
sterki i zalana octem".
W kwietniu 1943 roku poległ w Warszawie jedyny syn Kostka,
Lesław Biernacki (pseudonim Romanowski). Należał do oddziału
dywersyjnego prawicowej Konfederacji Narodu, zginął na ulicy
Stalowej podczas likwidacji folksdojcza.
Wiosną 1945 roku nowe władze Rumunii wydały Biernackie-
go polskim komunistom. Znalazł się w więzieniu na Mokotowie,
przygotowywano specjalny proces. Dla komunistycznych decy-
dentów osoba „kata z Brześcia i Berezy" stanowiła nie lada zdo-
bycz. Miał odpowiadać za zdradę narodu polskiego, a przy okazji
planowano wykazać zgniliznę moralną i etyczną sanacji.
„Kostek-Biernacki postawiony będzie pod pręgierzem nie tyl-
ko jako indywidualna jednostka, ale [...] będzie sądzony system
rządzenia, którego był wyrazicielem jako klasyczny reprezentant
faszystowskiego reżimu".
Świadkami procesu mieli być „podopieczni" Kostka z Brześcia
- Popiel i Kiernik. Do procesu jednak nie doszło, podobno nie
zdołano znaleźć przekonujących dowodów na działalność Kostka
180
Brześć
w Berezie. A sam Popiel niebawem przestał być osiągalny jako
świadek - wyjechał z kraju i już do niego nie powrócił.
Komuniści nie zrezygnowali jednak z postawienia Biernackie-
go przed sądem. Na proces czekał siedem lat, w celi siedział mię-
dzy innymi z Erichem Kochem, komisarzem Rzeszy dla Ukra-
iny, skazanym na karę śmierci za zbrodnie wojenne. Podobno
psychicznie dobrze się trzymał, nigdy nie dał powiedzieć złego
słowa na Piłsudskiego. A nie było to łatwe, komuniści traktowali
go gorzej niż on przeciwników sanacji w Brześciu czy Berezie.
Wreszcie w kwietniu 1953 roku stanął przed sądem, a po czterech
dniach został skazany na karę śmierci. Uznano go winnym „tłu-
mienia ruchu rewolucyjnego, faszyzowania kraju, szkalowania
i zohydzania Związku Radzieckiego". Biernacki jako wojewoda
miał realizować „politykę sanacyjnego rządu faszystowskiego
dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz
wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej". A to ozna-
czało „działanie na szkodę Narodu Polskiego".
Można nienawidzić Kostka-Biernackiego, ten człowiek na-
prawdę miał wiele na sumieniu. Ale wierzył w to, co robił i przed
sądem zachował się z godnością. Blisko siedemdziesięcioletni
człowiek nie przyznał się do winy, o nic nie prosił. Twierdził,
że „akt oskarżenia jest wielką nieprawdą", a zarzuty są „fantazją
autora aktu oskarżenia".
Karę śmierci zamieniono na 10 lat więzienia, a dwa lata póź-
niej schorowany Biernacki warunkowo opuścił więzienie. Zmarł
w lipcu 1957 roku, został pochowany w Grójcu.
Komuniści nie zapomnieli o rodzinie „kata z Brześcia". Jego
żona była wielokrotnie wyrzucana z pracy, żyła w nędzy. Zmarła
w Warszawie w grudniu 1972 roku.
Rozdział 6
S
PRAWA
G
ORGO
N
OWEJ
Tragedia w Łączkach
Wieczorem 30 grudnia 1931 roku inżynier Henryk Zaremba
układał się do snu w swoim domu w Łączkach koło Brzuchowic
pod Lwowem. Do sypialni odprowadziły go dzieci - siedem-
nastoletnia Elżbieta i młodszy o trzy lata Staś. Po pożegnaniu
z ojcem dzieci udały się na spoczynek, a idąc do swoich poko-
jów, przeszły przez sypialnię guwernantki i partnerki ojca, Rity
Gorgonowej. Rita leżała na łóżku ubrana w żółtą koszulę nocną
i w blasku świecy ustawionej na komodzie czytała książkę. Staś
odprowadził siostrę, po czym zawrócił do jadalni, gdzie zasnął
ze słuchawkami radiowymi na uszach. Po północy chłopca obu-
dził skowyt psa. Obawiając się złodziei (niedawno do willi było
włamanie), wstał z łóżka i wyjrzał przez okno - niczego podej-
rzanego jednak nie zauważył. Zawołał na śpiącą w pobliskim
pokoju Elżbietę, nie usłyszał jednak odpowiedzi. Zaniepokojony
postanowił zajrzeć do niej i gdy zbliżył się do drzwi oddzielają-
cych jadalnię od holu, w ciemnościach, z odległości kilku me-
trów dostrzegł niewyraźną postać. W pierwszej chwili wziął ją za
siostrę, jednak gdy zaczął wołać i pukać w szybę drzwi, nieznana
osoba pospiesznie wyszła na werandę. Chłopcu wydało się, że
w poświacie odbijającej się od śniegu rozpoznał twarz Gorgono-
wej. Zdenerwowany nie czekał dłużej, wbiegł do pokoju siostry
i odkrył makabryczną zbrodnię. Elżbieta leżała bezwładnie na
łóżku z potwornie poranioną głową przykrytą poduszką. Widząc
184
Sprawa Gorgonowej
siostrę w takim stanie, wybiegł z pokoju, krzycząc przeraźliwie:
„Lusię zabili!!!". Po chwili do sypialni zamordowanej wbiegli:
Henryk Zaremba w nocnej koszuli i Rita Gorgonowa w futrze.
Ojciec próbował sztucznego oddychania, a kochankę wysłał po
wodę i pomoc medyczną. Rita zaalarmowała mieszkającego na
terenie posesji ogrodnika i sąsiada - lekarza. Przybyły niebawem
doktor Ludwik Csala stwierdził zgon Elżbiety Zaremby. Zauwa-
żył też, że wokół domu nie widać śladów innych osób (nieco
wcześniej spadł świeży śnieg), zatem zbrodnię musiał popełnić
ktoś z domowników. Tym bardziej że zabita dziewczyna miała
obsesję zamykania wszystkich drzwi, nie zasnęła, dopóki nie
sprawdziła, czy są zamknięte.
Przybyli na miejsce funkcjonariusze policji zabezpieczyli do-
wody zbrodni, dopuścili się jednak poważnych zaniedbań. Nie
pobrano odcisków palców, nie sfotografowano również śladów
na śniegu prowadzących z werandy do holu, gdzie znajdowało
się przejście do pokoju Gorgonowej. W drzwiach stwierdzono
wybitą szybkę przy klamce - ślad po otwieraniu od zewnątrz.
Ślady stóp prowadziły również do piwnicy, gdzie nad klamką
znaleziono plamę krwi, a pod kupką śmieci pod paleniskiem
chusteczkę za śladami krwi (własność Gorgonowej). W przydo-
mowym basenie odkryto dżagan (narzędzie do kruszenia lodu), a
w pobliżu świecę - podobną do tej, którą poprzedniego wieczora
Staś widział w pokoju Gorgonowej. Coraz więcej poszlak
wskazywało na guwernantkę, która na domiar złego plątała się w
zeznaniach. Na jej dłoni dostrzeżono ranę, tłumaczyła, że
skaleczyła się szklanką, biegnąc po wodę na polecenie Zaremby.
Policjanci oczywiście skojarzyli ten fakt ze stłuczoną szybką w
drzwiach na werandę, zresztą Gorgonowa nie zaprzeczała, że
wybiła szybkę * inaczej nie mogłaby się wydostać z domu, idąc
po lekarza. Śledczy zauważyli również ranę na głowie psa - ktoś
uderzył go tępym narzędziem. Domownicy zgodnie twierdzili,
że Lux (mieszaniec wilczura z dobermanem) nie pozwoliłby po-
Tragedia w Łączkach
185
Willa w Łączkach
dejść do siebie nikomu obcemu. 1 jakoś nikt nie przypomniał, że
niedawno w domu Zarembów było włamanie, a pies nie zareago-
wał...
Ekipa śledcza uznała, że to Gorgonowa zamordowała Elżbie-
tę. Na jej pantoflach widniały rdzawe plamy, futro nosiło ślady
niedawnego czyszczenia, pod nim miała na sobie białą koszulę
nocną, chociaż domownicy zgodnie twierdzili, że wieczorem wi-
dziano ją w żółtej. Od kobiety wyczuwano zapach nafty, zauwa-
żono również, że ktoś niedawno spalił coś w piecu. Najbardziej
obciążające okazały się jednak zeznania Stasia Zaremby, który
przysięgał, że widział Ritę uciekającą z holu.
Następnego dnia Gorgonowa została aresztowana, wraz z nią
zatrzymano Henryka Zarembę. Ojciec ofiary został po sześciu ty-
godniach zwolniony, natomiast Ritę oficjalnie oskarżono o zabój-
stwo siedemnastoletniej Elżbiety.
186
Sprawa GorgonoweJ
Piękność z Dalmacji
W chwili śmierci Elżbiety Gorgonowa miała 30 lat. Pochodziła
z Dalmacji, urodziła się jako Emilia Margarita Ilić na adriatyckiej
wyspie Zlavin, należącej do dzisiejszej Chorwacji. Jej ojciec z za-
wodu był lekarzem, zmarł, gdy dziecko miało trzy lata (według
innych informacji umarł tuż przed urodzeniem Rity). Rodzice
dziewczynki nigdy nie zawarli formalnego związku małżeńskie-
go, a po śmierci partnera matka wyszła za mąż, nie interesując się
specjalnie córką. Margarita trafiła do sierocińca, skąd wydobył ją
dopiero wuj.
W wieku 15 lat poznała odbywającego służbę w armii austriac-
kiej lwowianina Erwina Gorgona. Nie namyślając się długo,
przyjęła jego oświadczyny, urodziła syna, a po zakończeniu służ-
by męża wyjechała z nim do Galicji. Małżeństwo nie układało
się szczęśliwie. Erwin nie potrafił samodzielnie utrzymać rodzi-
ny, złe były również stosunki Rity z rodziną męża. Teściowa nie
znosiła synowej, natomiast ojciec męża nie ukrywał fascynacji
urodziwą dziewczyną. Erwin pracował w Kamieńcu Podolskim,
rodzinę odwiedzając wyłącznie w weekendy. Oddalony od żony
prowadził swobodne kawalerskie życie, zaraził się nawet chorobą
weneryczną. Ostatecznie zdecydował się na wyjazd zarobkowy
do Ameryki, natomiast Rita pozostała z teściami.
Długo tam nie mieszkała. Podobno teść molestował ją seksual-
nie, napastowali ją również bracia męża. Odrzuceni oczerniali ją
w listach do Erwina, zarzucając niemoralne życie. Nie wiadomo,
czy Erwin uwierzył rodzinie, czy też skorzystał z wygodnego pre-
tekstu, ale przestał przysyłać pieniądze na dziecko. Odmówił rów-
nież opłacenia podróży do Ameryki dla żony i syna, w efekcie Rita
została wyrzucona z mieszkania, a teściowie odebrali jej dziecko.
Nie pozwalali nawet na spotkania chłopca z matką, nie wpusz-
czając synowej do domu. Gorgonowa musiała znaleźć mieszkanie
i źródło utrzymania, nie myślała o powrocie do Dalmacji.
Piękność z Dalmacji
187
Podobno uczęszczała na kurs pielęgniarski, zarabiała, opieku-
jąc się dziećmi. Chyba jednak nie nadawała się do takiej pracy,
zachowały się bowiem informacje o jej lekceważącym stosunku
do obowiązków. Jan Dziedzic, którego była piastunką, wspomi-
nał, że została zwolniona za podanie mu mleka w butelce nie-
opłukanej z mydła. Określił datę tego wydarzenia na 1925 rok, co
podważa wiarygodność jego relacji (Gorgonowa pracowała już
wówczas u Zaremby), ale dobrze ilustruje opinię o Ricie krążącą
w czasach jej procesu.
Chorwatka znalazła zatrudnienie w jednym z lwowskich za-
kładów cukierniczych. W tych czasach cukiernie były punktami
gastronomicznymi nastawionymi na sprzedaż swoich wyrobów
na miejscu. Zakłady posiadały sale konsumpcyjne ze stolikami
obsługiwanymi przez kelnerów, chociaż oczywiście nie zapomi-
nano o sprzedaży na wynos. Firma, w której pracowała Rita, mia-
ła własną klientelę, a urodziwa i elegancka kelnerka przyciągała
więcej konsumentów. Egzotyczna piękność o doskonałej figurze
(nogi!!!) nie mogła pozostać niezauważona, co znalazło odbicie
w obrotach firmy.
Podobno właśnie tam zobaczył ją po raz pierwszy architekt
Henryk Zaremba. Miał wówczas 41 lat i trudną sytuację rodzinną.
Samotnie wychowywał dwójkę dorastających dzieci - jego żona
przebywała w Zakładzie dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w
Kulparkowie koło Lwowa. Nie było szans na jej powrót do zdro-
wia, a sam Zaremba nie zamierzał żyć w celibacie. W jego życiu
pojawiały się różne panie, z reguły nieakceptowane przez dzieci.
Proponując Gorgonowej stanowisko opiekunki dzieci, zapewne od
razu planował dodatkowe obowiązki dla urodziwej dziewczyny.
Rita zrobiła na nim oszałamiające wrażenie, czego nie ukrywał.
Gorgonowa musiała orientować się w zamiarach architekta.
Nie była przecież niewinną pensjonarką, ale świadomą swojej
urody kobietą. Przyjęła jednak ofertę Zaremby, prowadzenie jego
domu uznała za awans społeczny, a może po prostu skusiło ją
188
Sprawa Gorgonowej
Prasowa podobizna Gorgonowej
z czasów procesu
wygodne życie? Dzieci archi-
tekta uczyły się we Lwowie, w
domu
spędzały
wyłącznie
weekendy, ferie i wakacje.
Willa Zaremby znajdowała się
kilka kilometrów od miasta, w
modnej i zamożnej okolicy.
Dom był pięknie urządzony
(ostatecznie Zaremba był zna-
nym architektem), a ;zadbany ogród zdobiły rzeźby dłuta lwow-
skich artystów. Rita uznała, że propozycja Zaremby oznacza sta-
bilizację, a może snuła inne plany związane z osobą zamożnego
architekta? Lekarze przecież nie dawali nadziei na wyleczenie
jego żony.
Ona, on i jego dzieci
Rita mieszkała w Łączkach koło Brzuchowic przez sześć lat.
Podobno kochanką architekta została dopiero po roku, ale w tych
sprawach nigdy nie można mieć pewności. Zachowane relacje są
zdecydowanie nieprzychylne wobec Chorwatki, szczególnie
krytykowano jej stosunek do dzieci Zaremby. Podobno mało się
nimi interesowała, zajęta wyłącznie własną osobą. Mieszkający
w pobliżu lekarz Ludwik Csala (to on kilka lat później stwierdził
śmierć Elżbiety) zez;nawał podczas procesu, że dzieci Zaremby
chodziły w marnych ubraniach, żywiono je wyłącznie plackami
ziemniaczanymi i pierogami. Ado przygotowywania tych niewy-
myślnych potraw używano oczywiście najtańszego oleju.
Zaremba podczas procesu zeznał, że Rita „była uprawniona do
dysponowania sumami, jakie były potrzebne do prowadzenia go-
Ona, on i jego dzieci
189
spodarstwa domowego". Nie było to tajemnicą, sugerowano, że
młoda kochanka omotała całkowicie architekta. Na pewno był
pod jej wpływem - kupił jej dwa drogie futra, nie zwracał uwagi
na inne kobiety. Publicznie przedstawiał ją jako „swoją panią",
sprawiał wrażenie zakochanego. Chociaż jego żona żyła (mąż
Rity również), to postanowił związać ze sobą Gorgonową pewną
formą więzów religijnych. Zawiózł ją do Krakowa, gdzie przed
ołtarzem w jednym z kościołów kazał jej przysiąc, że nigdy go
nie opuści. Dlaczego jednak nie zrobił tego we Lwowie, gdzie
świątyń katolickich nie brakowało? Czyżby obawiał się plotek?
Co innego przedstawiać piękną dziewczynę jako „swoją panią",
a co innego zmuszać do przysięgi przed ołtarzem.
Zaremba nie był postacią anonimową we Lwowie. Absolwent
Wydziału Architektury miejscowej politechniki był współauto-
rem Pałacu Sportu, wybudował Dom Robotniczy w Przemyślu,
zaprojektował wiele lwowskich kamienic czynszowych. Jego au-
torstwa był kościół w Jedliczu i pawilon Banku Przemysłowo--
Handlowego na Targach Wschodnich we Lwowie. Do historii
miasta nad Pełtwią przeszedł, odbudowując w latach 1920-1923
miejscowy dworzec, zniszczony podczas walk polsko-ukraiń-
skich.
Ten człowiek miał swoją pozycję społeczną i przedstawiając
publicznie konkubinę, narażał się na ostracyzm towarzyski. Wol-
ne związki nie były akceptowane w środowiskach mieszczań-
skich, a Zaremba nie należał przecież do bohemy artystycznej. Z
drugiej strony pozował na człowieka wrażliwego, głęboko nie-
szczęśliwego, któremu jeszcze coś od życia się należy. Inna spra-
wa, że specjalnych powodów do radości w kwestiach osobistych
nie miał, a jako architekt spędzał życie w ciągłych rozjazdach.
Lubił jednak wesołe zabawy, a willa w Łączkach była do tego
dobrym miejscem. Urządzał zakrapiane przyjęcia, zdarzało się,
że poważni panowie i panie biegali nocą po śniegu i jak dzieci
obrzucali się wesoło butami, bawiąc się w berka.
190
Sprawa GorgonoweJ
Po kilku latach Zaremba ochłonął z pierwszych uniesień. Cho-
ciaż uznał dziecko, które mu Gorgonowa urodziła, to na sytuacji
domowej odbijała się niechęć dorastającej córki. Elżbieta uwa-
żała się za panią domu ojca, nie ukrywając niechęci do Rity. Ta
odpłacała jej wrogością, dochodziło do gwałtownych konfliktów.
Elżbieta podczas pobytów w Brzuchowicach (uczyła się przecież
we Lwowie) sugerowała ojcu, że Rita nie jest mu wierna. Po-
dobno zaobserwowała, że Chorwatka otrzymywała czasami li-
sty, po czym ubierała się elegancko i znikała z domu. Rewelacje
potwierdzał doktor Csala, spędzający dużo czasu na obserwacji
konkubiny sąsiada. Gorgonowa konsekwentnie twierdziła, że to
kłamstwa, zarzucając Elżbiecie niemoralność. Przez dłuższy czas
Zaremba brał stronę konkubiny, podczas jakiejś kłótni spolicz-
kował nawet córkę, a następnie wysłał ją na rok do Szwajcarii.
Pobyt za granicą nie zmienił jednak uczuć Elżbiety, a po jej po-
wrocie architekt dojrzał do zerwania związku.
Elżbieta mogła nie lubić Gorgonowej, ale szczerze przywiązała
się do swojej małej siostry przyrodniej. Romana Zaremba wspo-
minała po latach:
„Ojciec bardzo mnie kochał, opiekował się, dał nazwisko. Dla
matki urodziłam się chyba niepotrzebnie. W jej odruchach
brakowało ciepła. Pamiętam, jak robiła porządek w kominku, a
gdy podbiegłam do niej - pozwoliła chwycić gorący pogrzebacz.
Obie rączki miałam poparzone. Bałam się jej. Była dla mnie
obca i ciągle zajęta: jeździła do Lwowa robić zakupy i bawić się
w towarzystwie. Bliżej było mi do Lusi. To ona mnie
wychowywała".
Podobno w noc swojej śmierci Elżbieta chciała spać w jednym
łóżku z Romaną, ale Gorgonowa zdecydowanie się temu sprze-
ciwiła.
Znacznie lepiej przedstawiały się stosunki Rity ze Stasiem.
Chłopak chyba szczerze ją polubił, a może po prostu potrzebował
kobiecej opieki. Na procesie jednak zdecydowanie oskarżał ko-
Feralny wieczór
191
chankę ojca, plącząc się zresztą w zeznaniach. Ale skoro w chwili
śmierci siostry miał zaledwie 14 lat, to trudno się dziwić.
Zaremba mógł inaczej patrzeć na kochankę, ale nie zerwał z nią
intymnych kontaktów. Nadal odwiedzał ją nocą, nie miał z tym
problemów, gdyż jego sypialnia przylegała do pokoju Gorgono-
wej. Wizyty inżyniera nie pozostały bez efektów. Rita ponownie
była w ciąży.
Feralny wieczór
W życiu architekta pojawiła się nowa kobieta. Zamierzał się z nią
związać na dłużej i Gorgonowa zaczęła mu przeszkadzać. Ale kon-
kubina nie chciała rezygnować bez walki, zażądała od partnera dużej
kwoty pieniężnej (10 000 dolarów) ewentualnie willi w Łączkach.
Chciała zapewnić utrzymanie sobie i dzieciom, ale podczas procesu
Zaremba oskarżał ją o chciwość i bezwzględność. Tym bardziej że
dotychczas specjalnie się małą Romaną nie zajmowała. Atmosfera
w Brzuchowicach stawała się ciężka, podobno Gorgonowa w kłótni
z Elżbietą groziła dziewczynie, że „zabije ją, siebie i Zarembę". Ale
czy człowiek w afekcie nie mówi czasami rzeczy, których potem
w ogóle nie pamięta albo żałuje? Sprawa miała jednak miejsce przy
świadkach, co później odbiło się na losach Rity.
Zaremba chciał dojść do porozumienia z kochanką, zapropo-
nował jej polubowne rozwiązanie. On i jego starsze dzieci prze-
noszą się do Lwowa, a w Łączkach pozostaje Rita. Chciał nawet
zabrać ze sobą małą Romanę, proponując zajej oddanie znaczną
kwotę. Gorgonowa nie ustąpiła, chociaż zobowiązywał się do za-
dbania o edukację i wychowanie córeczki. Bez wątpienia kochał
Romanę, nic nie wiedział natomiast o ponownej ciąży partnerki.
Pod koniec 1930 roku Zaremba postanowił ostatecznie rozwią-
zać problem. Ogłosił, że z nowym rokiem rodzina przenosi się do
Lwowa, a Rita z Romaną pozostają w Łączkach.
192
Sprawa Gorgonowej
Pokój Lusi
Trzydziestego grudnia padał śnieg. Zaremba i Elżbieta poje-
chali do Lwowa. Powrócili oddzielnie, architekt około godziny
16, córka trzy godziny później. Zaremba po powrocie bawił się z
Romaną, woził córeczkę na sankach. Kiedy do willi przyjechała
Elżbieta, domownicy usiedli do kolacji, podano pierogi z
mięsem, atmosfera była ciężka i nieprzyjemna. Gorgonowa nie
jadła, w połowie posiłku wdała się w kłótnię z Elżbietą, po czym
opuściła jadalnię. Staś zeznawał, że Rita sprowokowała awantu-
rę, albowiem „ofuknęła siostrę z powodu braku szkiełka do lam-
py w swoim pokoju". Po kolacji, po godzinie 21 wszyscy udali
się na spoczynek. Staś i Lusia odprowadzili ojca, następnie przez
sypialnię Gorgonowej udali się do swoich pokojów.
„Z panią Gorgonowa - zeznawał Staś - przechodząc przez jej
sypialnię, nie żegnaliśmy się, jak zresztą zwykle, z powodu na-
piętych stosunków współżycia między nią a nami".
Lwowski proces
193
Chłopiec odprowadził Elżbietę, po czym w jadalni założył słu-
chawki radiowe na uszy i zasnął. Obudził się już po śmierci siostry.
Lwowski proces
Lekarz sądowy zbadał zwłoki Lusi. Dziewczyna leżała na
wznak na łóżku (to akurat nie miało większego znaczenia, ojciec
przecież próbował ją ratować), jej twarz, włosy i plecy były
pokryte krwią. Na czole stwierdzono cztery rany zadane tępym
narzędziem, obrażenia znaleziono również na prawej ręce. Podej-
rzewano, że nie straciła od razu przytomności i osłaniała głowę
przed ciosami mordercy. Trzy dni później, 2 stycznia w Zakładzie
Medycyny Sądowej we Lwowie przeprowadzono sekcję zwłok,
która potwierdziła pierwotne ustalenia. Dodatkowo stwierdzono
obrażenia narządów rodnych ofiary, spowodowane wciśnięciem
do pochwy jakiegoś twardego przedmiotu w chwili agonii lub
bezpośrednio po śmierci. Lekarze nie wykluczali próby upozo-
rowania zabójstwa na tle seksualnym, a pośmiertna defloracja
dziewczyny dodatkowo wzburzyła opinię publiczną.
Pogrzeb Elżbiety odbył się we Lwowie. Mała Romana zapamię-
tała „falujący tłum na Cmentarzu Łyczakowskim. Gdzieś w dole
kaplica, biała trumna i moc kwiatów". Nie był to odosobniony
wypadek. Grób Lusi przyciągał ludzi wstrząśniętych tragedią, nie
tylko zresztą miejscowych. W trakcie głośnego procesu (i wiele
lat po nim) odwiedzający nekropolię obowiązkowo przychodzili
na grób dziewczyny. Jan Dziedzic wspominał, że mogiła była
„celem pielgrzymek osób odwiedzających Cmentarz Łyczakow-
ski. Zawsze okryty kwiatami, jarzył się od świec". Przyznawał,
że jego matka lubiła przy gościach chwalić się faktem, że Gorgo-
nowa kiedyś pracowała w ich domu:
„[...] mam przed oczyma efekt piorunującego wrażenia, jakie
wywoływało każdorazowe podawanie tego faktu do wiadomości
pań pijących herbatę w różowym saloniku. Mama mawiała:
194
Sprawa Gorgonowe)
- Panie nie wiecie, że Gorgonowa - zawieszała głos i omiatała
wzrokiem wszystkich obecnych - służyła w tym domu".
Zamordowanie niewinnej dziewczyny rozpaliło emocje. Opi-
nia publiczna wydała zresztą wyrok natychmiast - to Gorgonowa
zabiła w okrutny sposób córkę chlebodawcy. Atmosferę podgrze-
wała prasa, nie oszczędzając drastycznych szczegółów i żądając
szubienicy dla oskarżonej. Tytuły artykułów poświęconych zbrodni
nie pozostawiały cienia wątpliwości - dla dziennikarzy Rita była
„uosobieniem zła" i „moralną zgnilizną". A na domiar złego
jeszcze cudzoziemką i kochanką żonatego mężczyzny. Podobno
do „Tajnego Detektywa" pisywał nawet prokurator prowadzący
śledztwo, oczywiście pod pseudonimem. Nic zatem dziwnego, że
podczas wizji lokalnej w Łączkach wzburzony tłum chciał uka-
mienować oskarżoną.
Proces rozpoczął się w kwietniu 1932 roku przed Sądem Okrę-
gowym we Lwowie. Przebiegał według przepisów obowiązują-
cego jeszcze prawa austriackiego, co stawiało oskarżoną w nie-
korzystnej sytuacji. W przypadku uznania jąza winną przez ławę
przysięgłych, automatycznie otrzymywała najwyższy wymiar
kary. Oskarżycielem był prokurator Alfred Łaniewski, Gorgono-
wej bronił mecenas Maurycy Axer.
Irena Krzywicka, relacjonująca proces dla „Wiadomości Lite-
rackich", wspominała, że budynek sądu oblegały „rozhisteryzo-
wane, żądne krwi kumochy", a „wyrok był przesądzony już zanim
rozpoczęła się rozprawa". Prokurator przedstawił własną wersję
wypadków z nocy z 30 na 31 grudnia. Oskarżona po zaśnięciu do-
mowników weszła do pokoju ofiary uzbrojona w dżagan i uderzyła
Elżbietę kilka razy w głowę. Dziewczyna podświadomie broniła
się, stąd powstały obrażenia na ręce. Po śmierci ofiary zabój czyni
upozorowała gwałt, otworzyła okno w pokoju (uchylona szyba
była zbyt mała, aby ktoś mógł się przez nią przedostać) oraz od-
ryglowała drzwi. Wówczas przeszkodził jej pies, podchodząc do
drzwi. Odpędzając go, uderzyła psa dżaganem, a jego skowyt obu-
Lwowski proces
195
dził Stasia. Chłopiec zaczął wołać siostrę, odcinając Gorgonowej
drogę powrotu. Zauważona przez Stasia, wybiegła na werandę,
okrążyła dom, a otwierając drzwi od zewnątrz, wybiła szybkę, ka-
lecząc sobie rękę. Poplamiła zresztą krwią obie klamki, zewnętrz-
ną i wewnętrzną. Zamieszanie po odkryciu morderstwa wykorzy-
stała do pozbycia się dowodów zbrodni. Idąc po lekarza, wrzuciła
dżagan do basenu, przy okazji zgubiła jednak świecę. Kiedy Za-
remba odesłał ją do pilnowania Romany, uzyskała dodatkowy czas
na zacieranie śladów. Do przybycia policji spaliła koszulę nocną
schowała poplamioną krwią Lusi chusteczkę, wyczyściła gardero-
bę, dlatego rano wyczuwano od niej zapach nafty.
Hipoteza prokuratora była logiczna, tym bardziej że Gorgono-
wa miała motyw - jej stosunki z Lusią od dawna źle się układa-
ły. Oskarżenie i obrona powołały wielu świadków, wypowiadali
się biegli. Był to typowy proces poszlakowy, a opinie specjalistów
znacznie różniły się od siebie. Tym bardziej że obie strony nagi-
nały fakty do własnych hipotez. I kiedy wyszła sprawa odchodów
znalezionych w holu (w miejscu gdzie Staś zauważył jakąś postać),
to prokurator uznał, że Gorgonowa pod wpływem emocji nie zapa-
nowała nad zwieraczem. Obrona natomiast dowodziła, że są to od-
chody psa, natomiast pozostałości kału na futrze Rity pochodziły od
niej, gdyż za potrzebą musiała wyjść na dwór (awaria kanalizacji).
Gorgonowa zresztą konsekwentnie do niczego się nie przyznawała,
a z pomocą obrońców znajdowała wyjaśnienie każdego zarzutu.
Kategorycznie twierdziła, że położyła się spać „w białej koszu-
li nocnej, nie żółtej", jak zeznawali świadkowie. Przyznała się do
stłuczenia szybki w drzwiach od werandy, ale znalazła na to lo-
giczne wytłumaczenie. Wyjaśniła, że „kiedy biegła po wodę, przy
otwieraniu drzwi, takowe zacięły jej się, a kiedy pchnęła silnie,
zbiła szybkę, i pokaleczyła sobie przytem rękę".
Nie zaprzeczała, że ślady na śniegu mogły pochodzić od jej
pantofli, albowiem na polecenie Zaremby wezwała pomoc me-
dyczną:
196
Sprawa Gorgonowej
„[...] pobiegłam do swego pokoju po pantofle i przez drzwi
wiodące bezpośrednio na podwórze pobiegłam na podwórze do
frontowej bramy, ale ta była zamknięta, więc wróciłam i pobie-
głam do tylnej bramki, której też nie mogłam otworzyć, prawdo-
podobnie klucz mi się zaciął, więc obudziłam ogrodnika i wró-
ciwszy przez kuchenne drzwi, wzięłam z kuchni klucz do bramki
i pobiegłam przez moją sypialnię, jako że to była droga najkrót-
sza. Włożyłam klucz do zamka, lecz nie pamiętam, czy przekrę-
ciłam kluczem, czy nie, ale po przekręceniu gałki i pociągnięciu
bramka mi się otworzyła i pobiegłam zawołać mieszkającego po
sąsiedzku doktora Csalę".
Jak pamiętamy, lekarz nie znosił Gorgonowej, śledził ją, teraz
też jako pierwszy skierował na nią podejrzenia.
Rita była konsekwentna w swoich zeznaniach. 1 tak znalezio-
ną w piwnicy chusteczkę miała pobrudzić kilka dni wcześniej,
podczas menstruacji. Czy jednak jako kobieta ciężarna faktycznie
miała okres? Nie można było tego wykluczyć, ale również nie
można było potwierdzić. Ale dlaczego chusteczka nosiła ślady
spierania plam? I kto schował ją w piwnicy pod paleniskiem?
Przecież jeżeli Gorgonowa miała czas na spalenie zaplamionej
krwią koszuli nocnej, to powinna to samo zrobić z chusteczką, a
nie ukrywać jąw piwnicy? Czy przypadkiem ktoś specjalnie nie
usiłował rzucić na nią podejrzenia? Czy dlatego spierano krwa-
we ślady, aby uniemożliwić porównanie grupy krwi? Policjanci
prowadzący śledztwo nie mieli złudzeń, że nieudolnie usiłowano
ukryć dowód zbrodni:
„[...] w piwnicy została odnaleziona mokra batystowa chu-
steczka damska ze śladami świeżo płukanej z niej krwi. Chus-
teczka ta wciśnięta była pod kupkę śmieci znajdujących się pod
paleniskiem pieca centralnego ogrzewania. Obok znajdujący się
w papierowej paczce grafit był niezamoknięty i paczka była też
zupełnie sucha, widać z tego, że chusteczkę po wypłukaniu w wo-
dzie wetkano na świeżo w to na ogół suche miejsce".
Lwowski proces
197
Lusia
Policjanci mogli nic mieć złudzeń, sprawa z chusteczką nie pa-
suje jednak do sytuacji. Do morderstwa zaplanowanego na zimno,
do skutecznego zacierania śladów. Sprawia wrażenie nieudolnej
prowokacji, mającej dodatkowo obciążyć Chorwatkę.
A kto wrzucił dżagan do basenu, przecież wiadomo że zimna
woda dobrze usuwa krew. Czy zrobiła to Gorgonowa, czy ktoś
inny? Dlaczego świecę z pokoju Gorgonowej znaleziono w po-
bliżu basenu? Czy rzeczywiście była to ta sama świeca? Zapewne
w domu znajdował się niejeden podobny egzemplarz, a zakupie-
nie identycznej świecy nie stanowiło większego problemu.
Nie potrafiono ostatecznie zidentyfikować grupy krwi znale-
zionej na chusteczce oraz na pantoflach i odzieży Gorgonowej.
Oskarżona miała grupę krwi 0, natomiast plamy pochodziły od
grupy krwi A (taką miała ofiara). Ale profesor Ludwik Hirszfeld,
znany hematolog, współodkrywca zjawiska grup krwi, zakwestio-
nował ustalenia biegłych powołanych przez prokuraturę. Z drugiej
198
Sprawa Gorgonowej
strony pobrano zbyt mało próbek, a wynik mógł ulec zafałszo-
waniu z powodu czyszczenia odzieży przez Gorgonową. Nie po-
trafiono nawet jednoznacznie ustalić narzędzia zbrodni, dyskuto-
wano, czy faktycznie zimna woda w basenie mogła całkowicie
usunąć ślady krwi z dżagana. W pokoju Elżbiety nie zidentyfiko-
wano odcisków palców oskarżonej (inna sprawa, że zabrano się za
to zbyt późno), stwierdzono wyłącznie, że krwawe plamy powsta-
ły na skutek dotyku Zaremby. Ale ten usiłował ratować córkę.
1 tak było niemal ze wszystkimi dowodami, co obiektywnych
obserwatorów wprawiało w konsternację. Brakowało niepodwa-
żalnych faktów i w tej sytuacji ogromną rolę odegrały zeznania
świadków, które zdecydowanie obciążały Gorgonową. A przy-
najmniej stwarzały złą atmosferę wokół niej.
Doktor Csala podał w wątpliwość wierność Rity wobec Za-
remby, rozwodził się również nad złym traktowaniem przez nią
dzieci architekta. Jeszcze gorsze wrażenie zrobiły zeznania słu-
żącej z willi Zaremby. Potwierdziła, że przed snem Gorgonową
była ubrana w żółtą koszulę nocną, natomiast na białej, w której
pojawiła się później, nie było śladów używania. Marcelina Tobia-
szówna zeznała nawet, że w nocy usłyszała krzyk Gorgonowej:
„Boże, Boże! Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam!". A argumentem na
wiarygodność zeznań był fakt dużej religijności służącej.
Najważniejsze były jednak zeznania Stasia. Chłopiec bez wa-
hania wskazywał na Gorgonową jako osobę, którą widział nocą
w holu, obok pokoju zamordowanej siostry:
„[...] na skutek jasnego odblasku ze spadłego tej nocy obficie
śniegu ujrzałem sylwetkę kobiecą w futrze, stojącą twarzą w
twarz do mnie, w której rozpoznałem panią Gorgonową. Po-
czątkowo jednak przez krótką chwilę myślałem, że jest to siostra
Elżbieta, jednak zorientowałem się, że nie jest to siostra, tylko
pani Gorgonową w swoim futrze, która na moje wołanie »Lu-
sia« nie odpowiadała. Ja wtedy zacząłem pięścią stukać w drzwi,
przez które patrzyłem, co słysząc, pani Gorgonową cicho, szyb-
Lwowski proces
199
kim krokiem wyszła przez drzwi wejścia, rzadko zresztą używa-
nego na werandę i widziałem, jak z werandy pani Gorgonowa
skręciła zaraz przy drzwiach na lewo".
Staś widział postać przez krótką chwilę, co więcej, początkowo
wziął ją za siostrę. Czy w rzeczywistości mógł rozpoznać Gor-
gonowa „w odblasku ze spadłego tej nocy obficie śniegu". Do-
skonale znał sylwetkę i twarz Rity, nie powinien więc się mylić.
A może zobaczył to, co chciał i w co chciał uwierzyć?
Staś zeznał, że na jego rozpaczliwe wołanie jako pierwsza po-
jawiła się Gorgonowa „ubrana tak, jak ją widział poprzednio". W
tym jego relacja odbiegała od wyjaśnień Rity. Chorwatka ka-
tegorycznie bowiem twierdziła, że na krzyk Stasia pobiegła do
sypialni Elżbiety „w koszuli nocnej", po czym „wróciła i złapała
na siebie futro, bo było zimno".
Zeznania chłopca całkowicie pogrążyły Ritę. Staś przypo-
mniał sobie, że w „chwili gdy krzyczał, że Lusia nie żyje, aby
Staś Zaremba z matką
200
Sprawa Gorgonowej
zaalarmować domowników, usłyszał z kierunku sypialni ojca i pa-
ni Gorgonowej jakiś brzęk tłuczonego szkła". Oczywiście proku-
ratura uważała, że to Chorwatka, uciekając z miejsca zbrodni, wy-
bijała szybkę w drzwiach prowadzących z werandy do jej pokoju.
Do tego chłopak w fatalny sposób nakreślił sytuację domową
sugerując dodatkowy motyw zabójstwa, tym razem finansowy:
„W ostatnich jednak czasach doszło do tego, że Gorgonowa
straciła łaski u ojca. Kasę domową powierzył ojciec siostrze Elż-
biecie, tak że ta wydawała pieniądze na wszystkie potrzeby do-
mowe, a także osobiste Gorgonowej. Gorgonowa z tej racji nawet
groziła siostrze Elżbiecie pozbawieniem jej życia, o czym mówiła
mi sama siostra i wiem, że siostra obawiała się tej zemsty ze
strony Gorgonowej. Możliwe jest nawet, że siostra bała się sama
spać w swoim pokoju i wiem, że przeczuwała grożącąjej zemstę
ze strony Gorgonowej".
Czyżby dlatego Lusia często spała z małą Romaną i tragicznej
nocy chciała zabrać dziewczynkę ze sobą?
Oskarżoną obciążał również Zaremba:
„Gorgonowa w złości - zeznawał architekt - wywoływała, że
zabije mnie, dziecko i siebie. Groźby podobne miały miejsce
również w stosunku do córki Elżbiety, jednak nie przypuszcza-
łem, aby fakt taki miał być dokonany. Stosunek pomiędzy nami
pogorszył się nawet do tego stopnia, że doszło dwukrotnie do
czynnej zniewagi mnie".
W tyle nie pozostawali policjanci, którzy pojawili się w willi
po zabójstwie Elżbiety. Jednoznacznie stwierdzili, że biała ko-
szula nocna, w którą ubrana była oskarżona, „wyglądała zbyt
świeżo, aby Gorgonowa mogła w nocy spać w niej". Jednoznacz-
nie sugerowali, że Rita zdążyła się przebrać i zniszczyć koszulę
poplamioną krwią zamordowanej.
Rita fatalnie rozegrała sprawę przed sądem. W sprawach po-
szlakowych przed ławą przysięgłych ogromne znaczenie ma wra-
żenie, jakie stwarza osoba oskarżona. Gorgonowa zachowywała
Lwowski proces
201
się prowokacyjnie, aresztowano ją w futrze od Zaremby i w tym
nieszczęsnym futrze zeznawała w sądzie. To publiczność dopro-
wadzało do amoku, a przysięgli nie pozostali odporni na opinię
ogółu. Elegancka kobieta, cudzoziemka, oskarżona o zabójstwo
córki chlebodawcy, publicznie szczycąca się drogim prezentem
od ojca ofiary. 1 to na własnej rozprawie, pod groźbą szubienicy.
Na sali sądowej znaleźli się jednak nie tylko dziennikarze prze-
konani o winie oskarżonej. Relacje Ireny Krzywickiej są cennym
materiałem, chociaż wyjątkowo stronniczym. Przedstawicielka
„Wiadomości Literackich" nie miała wystarczającej wiedzy praw-
niczej, a w reportażach z procesu koncentrowała się na własnych
odczuciach i atmosferze panującej na sali. Przekonana o niewinno-
ści oskarżonej, pisała z punktu widzenia feministki, solidaryzującej
się z drugą kobietą. Inny świadek procesu, niemiecka dziennikarka
Elga Kern zaatakowała „histeryczny wstęp prokuratora", uważa-
jąc, że „przy tej nagonce roznamiętnionego i dufnego moralizator-
stwa nie znalazł się ani jeden mężczyzna, ani jedna kobieta, którzy
by stanęli w obronie Gorgonowej, uważać należy za bankructwo
wszelkiego
humanitaryzmu".
Podkreślała wyjątkowo ten-
dencyjne działanie ekipy śled-
czej oraz poważne uchybienia
proceduralne. Nie miała jednak
racji, pisząc o obojętności męż-
czyzn wobec sprawy Gorgono-
wej. Przecież obrońcą oskarżo-
nej był Maurycy Axer, zwany
lwowskim Cyceronem, wsła-
wiony w procesach politycz-
nych (ukraińskich komunistów)
oraz najważniejszych rozpra-
wach kryminalnych. Mecenas
Podobizna prasowa Gorgonowej
202
Sprawa Gorgonowej
był jednak realistą, obawiając się wyroku ławy przysięgłych. Za-
uważył, że „zbyt dobrze zna mentalność sędziów przysięgłych i
przypadkowość werdyktu, aby mógł być optymistą". I miał rację,
stary austriacki kodeks karny prowokował czasami skandaliczne
wyroki. W tym czasie inny lwowski sąd skazał na śmierć przez
powieszenie „trzech młodych ludzi za przechowywanie czy też po-
wielanie druków komunistycznych".
Elga Kern zapomniała również o zachowaniu profesora Hirsz-
felda, który ,jako ekspert spokojnie, ale nieodparcie obalił tezy
innego eksperta, profesora Jana Stanisława Ulbrychta", czym
„narażał się opinii publicznej". Albowiem „niebywała zbiorowa
histeria, podtrzymywana przez część prasy, ciągnącej z tego zyski
i przez całą opinię prawicową, mogła być groźna". I faktycznie
była, zainteresowani otrzymywali anonimy z pogróżkami, czasa-
mi posuwano się do ostracyzmu towarzyskiego.
Innego zdania była publicystka prawicowa Irena Panenkowa
(wsławiona wcześniej niewybrednymi atakami na Piłsudskiego).
Na łamach „ABC" zaatakowała Kern, stwierdzając, że jej stano-
wisko jest przejawem „humanitaryzmu przesadnego i nie dość
kontrolowanego" i że „raczej należałoby mieć za złe tym prokura-
torom, którzy tego obowiązku nie spełniają, jak to się w ostatnich
czasach zdarza wobec notorycznych zbrodni i znanych zbrodnia-
rzy, między innymi w Niemczech, a zwłaszcza w Gdańsku".
Wyrok mógł być tylko jeden. Ława przysięgłych nie była
wprawdzie jednomyślna, ale to nie miało znaczenia. Większością
głosów dziewięć do trzech Gorgonowa została uznana za winną
i 14 maja 1932 roku skazano ją na śmierć przez powieszenie.
Apelacja
Od początku było wiadomo, że wyrok nie zostanie wykonany.
Skazana była w ciąży, istniała ścieżka odwoławcza. A wśród
prawników wrzało, powszechnie uważano, że możliwe, iż Rita
Apelacja
203
była winna „ale skazano ją bez dowodów". Na światło dzienne
wychodziły kolejne nadużycia lwowskiego sądu i prokuratora.
Okazało się, że policja nie przeszukała od razu domku ogrodnika,
rewizji dokonano dopiero w dziewięć dni po zabójstwie!!! A sam
ogrodnik wezwany w charakterze świadka na salę rozpraw „przy
pierwszym pytaniu [...] zemdlał. Wyniesiono go z sali i nie py-
tano więcej". Straszliwie plątał się w zeznaniach Staś Zaremba.
Krzywicka wspominała, że „bąkał coś niezrozumiale i sprawiał
wrażenie, że wie więcej, niż mówi, ojciec z sali głośno podpowia-
dał odpowiedź, którą on bezwolnie powtarzał". Badania Stasia na
jego spostrzegawczość wykazały, że chłopiec nie należy do osób
dobrze rejestrujących fakty, a to miało znaczenie przy określeniu
koloru koszuli nocnej Gorgonowej. Podczas procesu odrzucono
również wniosek obrony, aby zbadać akta sprawy Józefy Neu-
wehr, zamordowanej wkrótce po Elżbiecie, w podobny sposób.
Zignorowano też problem wcześniejszego włamania do willi Za-
remby. Sąd Najwyższy potwierdził zarzuty obrony, zlecił także
skierowanie Stasia na dodatkowe badania. Ponadto uznano zbyt
ogólnikowe określenie zarzutu stawianego Gorgonowej i 21 lipca
uchylono wyrok. Sprawę przekazano do rozpatrzenia Sądowi
Okręgowemu jako Sądowi Przysięgłych w Krakowie.
Gorgonowa oczekiwała na proces w krakowskim więzieniu.
Tam 20 września urodziła córkę, której nadała imię Ewa. Podob-
no imię dziecko zawdzięcza obrońcom matki, powstało ze złoże-
nia pierwszych liter ich nazwisk (Ettinger, Woźniakowski, Axer).
W więzieniu na dziewczynkę mówiono „Kropelka", albowiem
jak stwierdziły więźniarki, do jej poczęcia wystarczyła zaledwie
kropelka. Zaremba odmówił uznania dziecka, Ewa otrzymała pa-
nieńskie nazwisko matki.
Więzienie fatalnie odbiło się na urodzie Rity. Dziennikarz Ma-
rek Sommer z „Tempa Dnia", który odwiedził ją przed krakow-
skim procesem, nie ukrywał zaskoczenia. Zauważył, że „ma mało
uroku kobiecego, wprawdzie posiada długie rasowe nogi, ale cała
204
Sprawa Gorgonowei
Relacja prasowa z procesu
figura jest dosyć zniekształcona". Gorgonowa nadal nie przyzna-
wała się do winy, z dużą niechęcią mówiła o Zarembie. Nie potra-
fiła chyba jednak dojść do porozumienia ze współwięźniarkami
- kobiety wrogo wypowiadały się na jej temat. Miały jej za złe, że
kompletnie nie zajmowała się dzieckiem, niewykluczone jednak,
że Ritę dotknął ostracyzm związany z zarzucanym jej czynem.
Oskarżeni o zbrodnie na dzieciach z reguły mają ciężkie życie w
więzieniach.
Apelacja
205
W obronę Gorgonowej zaangażowała się autorka Sprawy Dan-
tona - Stanisława Przybyszewska. Beznadziejnie uzależniona od
morfiny, żyjąca w odosobnieniu w Gdańsku, w sprawie Gorgo-
nowej zauważyła personifikację własnego losu osoby odrzuconej
przez społeczeństwo. Za pośrednictwem „Wiadomości Literac-
kich" nawiązała kontakt z Elgą Kern, następnie zmobilizowała do
wystąpienia Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Był to cenny sojusznik,
albowiem luminarze naszej kultury kompletnie nie interesowali
się lwowskim procesem. Była to dziedzina prawników, specja-
listów od kryminalistyki oraz żądnych sensacji tłumów. Nie do-
tyczyło to oczywiście feministek - stąd zaangażowanie Przyby-
szewskiej czy Krzywickiej.
Boya namawiała do interwencji również Krzywicka, a miała
szerszy repertuar możliwości nacisku niż Przybyszewska. Żeleń-
ski skoncentrował się jednak na sprawach związanych z reformą
prawa karnego. Bardziej niż los Gorgonowej interesowała go
kwestia zniesienia kary śmierci i „zaułki paragrafów" negatywnie
świadczące o prawodawcach. Natomiast Przybyszewska miała
problemy z publikowaniem własnych opinii - właściwie tylko
„Wiadomości Literackie" udostępniły jej swoje łamy. Wyraziła
protest przeciwko „epidemii umysłowej o takiej intensywności,
że się jej i najsilniejsi spośród nas oprzeć nie mogli". Uznała, że
trzej przysięgli głosujący za uniewinnieniem Gorgonowej „oca-
lili honor Lwowa", stwierdziła również, że proces, odbywający
się w miejscu zbrodni, nie mógł być bezstronny. Określiła Lwów
jako prowincję, gdzie nie obowiązują normy cywilizowanego
świata, czego dowodem była decyzja przysięgłych.
Innego zdania byli redaktorzy krakowskiego „Ilustrowanego
Kuriera Codziennego". Zainteresowani jak największym nakła-
dem dziennika, uznali tok myślenia Przybyszewskiej za bałamut-
ny, a samą publikację jej artykułu za „zbyteczną i szkodliwą". Fe-
lieton w tej sprawie nosił znamienny tytuł (Przedwczesna obrona
Gorgonowej. Zgrzyt w spokojnej atmosferze). Dla krakowskich
206
Sprawa Gorgonowej
dziennikarzy powieszenie kobiety, której nie udowodniono osta-
tecznie winy, oznaczało „spokojną atmosferę". A jeżeli nawet
Gorgonowa dokonała tej zbrodni, to miała prawo do uczciwego
procesu, bez naciągania faktów i nadużyć proceduralnych.
Przybyszewska nie rezygnowała, nawiązując kontakt z obroń-
cami oskarżonej. A jej uwagi były nadzwyczaj trafne, co potwier-
dzał mecenas Axer:
„Uwagę Szanownej Pani w kwestii symulacji mordu seksual-
nego uważam za nader trafną i słuszną. Podzieliłem się nią z ko-
legą Ettingerem, który w wywodzie końcowym ma się zająć tą
stroną sprawy. Jest on tego samego, co i ja, zdania co do trafności
spostrzeżenia Wielmożnej Pani, i z tego skorzysta".
Krakowski proces rozpoczął się 6 marca 1933 roku - tym ra-
zem postępowanie prowadzono według nowego kodeksu prawa
karnego, który zastąpił przepisy państw zaborczych. Ponownie
powołano biegłych, przeprowadzono nowe wizje lokalne, wy-
powiadali się świadkowie. Pewnym zaskoczeniem był natomiast
list z Ameryki od Erwina, męża Rity. Mężczyzna wyraził skruchę
z powodu zbyt pochopnego zerwania z żoną, przekonywał, że ona
nie mogła popełnić tej zbrodni. Zeznawał również syn Erwina i
Rity. On też nie wierzył w winę matki.
Atak obrońców na biegłych i świadków nie przyniósł efektów,
Gorgonowa została ponownie uznana za winną. Tym razem jed-
nak zmieniono kwalifikację prawną czynu - uznano, że popełniła
zabójstwo w afekcie (zbrodnia „dokonana pod wpływem silnego
wzruszenia"). Wyrok ogłoszono 29 kwietnia, Rita została skaza-
na na osiem lat więzienia.
Nie jest celem niniejszego szkicu ocena tamtych wydarzeń, a
w szczególności orzekanie o winie czy niewinności Gorgono-
wej. Jej obrońcy wraz z Przybyszewską, Krzywicką i Kern wy-
kazali wszelkie zaniedbania procesowe oraz błędy popełnione
podczas śledztwa. Błędy policji i prokuratury działały na korzyść
oskarżonej, co obrońcy skrzętnie wykorzystali. Możliwe, że gdy-
Tajemnica ogrodnika
207
by porównano ślady na śniegu z odbiciem pantofli oskarżonej, nie
zatarto odcisków palców, pobrano wystarczającą liczbę próbek
krwi, wówczas nie byłoby wątpliwości. Dysponując dzisiejszymi
metodami badań kryminalistycznych, bez problemu ustalono by
winę (czy niewinność) Gorgonowej. Atak zostały poważne wątp-
liwości, których już dzisiaj nikt nie rozwikła.
Żaden jednak ze składów sędziowskich orzekających w spra-
wie nie miał wówczas obiekcji. Ritę dwukrotnie uznano za winną
zabójstwa, a ostateczną decyzję podjął Sąd Najwyższy, utrzymu-
jąc we wrześniu 1933 roku krakowski wyrok w mocy.
Tajemnica ogrodnika
Podczas śledztwa pojawiły się dwa wątki, które wówczas zu-
pełnie zlekceważono. Pierwszy z nich podnosiła Gorgonowa, su-
gerując, że Lusię zabił jej odtrącony wielbiciel, młody Ukrainiec.
Chłopak po morderstwie zniknął i nikt go więcej już nie widział.
Drugi wątek dotyczył ogrodnika Zarembów - trzydziestoletni
Józef Kamiński mieszkał na terenie posesji, a jego zachowanie
podczas procesu wzbudzało podejrzenia. To ciekawa historia, a
jej epilog wydarzył się już po wojnie.
Z akt śledztwa wynika, że dom ogrodnika został przeszukany
dopiero w dziewięć dni po zabójstwie. Było to poważne nie-
dopatrzenie ekipy śledczej, zupełnie zresztą niezrozumiałe. Już
po wojnie, w 1949 roku w „Echu Krakowa" pojawił się artykuł,
że niejaki Józef Kamiński, ogrodnik Zarembów, na łożu śmierci
przyznał się do zabójstwa Lusi. Tymczasem były ogrodnik miesz-
kał z rodziną w Kluczborku i wcale nie zamierzał umierać. Oddał
sprawę w ręce prokuratora, proces wygrał, ale plotka zaczęła eg-
zystować własnym życiem. Powtórzono ją w „Nowej Kulturze",
a w 1968 roku w „Dzienniku Łódzkim". Autor posłużył się ar-
chiwalnym numerem „Echa Krakowa", nie wiedząc, że sprawa
została już raz wyjaśniona.
208
Sprawa Gorgonowej
Krystyna Kolińska była obecna na procesie, jaki Józef Kamiń-
ski wytoczył dziennikarzowi łódzkiej gazety. Opisywała sprawę
w swojej książce Miłość, namiętność i zbrodnia:
„Wtedy, w końcu 1968 roku wybrałam się specjalnie na ten
proces do Łodzi, gdzie oskarżonym był kolega z »Dziennika
Łódzkiego«, oskarżającym zaś - wówczas 68-letni Józef Kamiń-
ski. Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych (ogrodnik
i adwokat zgodzili się na moją obecność na rozprawie).
Proces odbywał się w małej salce Sądu Powiatowego dla mia-
sta Łodzi. Do dziś dnia nie mogę zapomnieć starego ogrodnika,
nerwowo palącego podczas przerwy w rozprawie jednego papie-
rosa po drugim i mówiącego do mnie:
- Za co mam się tak męczyć przez całe życie? I moja żona, i
dzieci [...] Tyle nerwów".
Inna sprawa, że przedstawiciele „Dziennika Łódzkiego" nie
przebierali w środkach. Kolińska wspominała, że pod adresem
ogrodnika padały najostrzejsze zarzuty:
„Spójrzcie na tego człowieka! Oto przykład teorii o antropo-
logicznym typie przestępcy z predyspozycjami do zbrodni. Typ
lombrosowski! To czoło, ta broda, budowa czaszki!".
Sąd miał jednak własne zdanie, skazując dziennikarza na karę
w zawieszeniu i grzywnę. Wydawca „Dziennika Łódzkiego"
musiał zapłacić odszkodowanie, co wywołało kolejny skandal.
Obrońca sugerował, że Kamiński, jest zadowolony z tych praso-
wych pomówień, bo przysparzają mu dużo pieniędzy".
Plotki nie można zdławić drogą prawną i niebawem historię
powtórzyła „Kobieta i Życie". Oczywiście zakończyło się to ko-
lejną rozprawą i kolejnymi sprostowaniami. Nie zabrakło złoś-
liwych podejrzeń, sugerowano, że Lusię zabiła Gorgonowa do
spółki z ogrodnikiem.
Pewien niesławnej pamięci mistrz propagandy powiedział kie-
dyś, że kłamstwo powtórzone sto razy przestaje być kłamstwem.
Staje się informacją, którą przynajmniej część odbiorców przyj-
Córki Rity GorgonoweJ
209
muje jako prawdę. A co rzeczywiście wydarzyło się w przedsyl-
westrową noc w willi inżyniera Zaremby? I kto naprawdę za-
mordował Lusię? Tego zapewne już nigdy się nie dowiemy. Do
dzisiaj są ludzie przekonani o winie Rity Gorgonowej, są też jej
zajadli obrońcy. Obie strony interpretują fakty i ustalenia śledz-
twa na swoją korzyść, wystarczy zapoznać się z książką Stani-
sława Milewskiego Ciemne sprawy międzywojnia i jej recenzją
pióra Józefa Gurgula. Z perspektywy lat wiadomo tylko jedno.
W okrutny sposób zamordowano młodą dziewczynę, a zabójstwo
wywołało ciąg wydarzeń, które w fatalny sposób odbiły się na
wszystkich uczestnikach feralnej nocy. Henryk Zaremba stracił
pracę, rodzinę, jego syn zginął w wypadku. Rita Gorgonowa spę-
dziła kilka lat w więzieniu i nigdy nie pozbyła się opinii morder-
czyni. Jej córki straciły matkę, a ogrodnika Zarembów do końca
życia nękano pomówieniami. Wygrali tylko dziennikarze prasy
brukowej i ich wydawcy - podczas śledztwa i procesu nakłady
doskonale się sprzedawały.
C
órki Rity Gorgonowej
Gorgonowej odebrano dziecko, przekazując Ewę do sierociń-
ca. Romana podczas procesu przebywała we Lwowie, u przyja-
ciół ojca, następnie powróciła z Zarembą do Łączek. Architekt
nie pozwolił zmyć krwi Lusi w jej pokoju, podobno zasłonił tylko
plamy na podłodze dywanem. Spędzał w willi dużo czasu, jego
imię źle się kojarzyło ludziom. Na ulicach obrzucano go kamie-
niami, zbankrutowała jego firma. Zamknięty w sobie, postanowił
wreszcie sprzedać dom i wyjechać do Warszawy. Znerwicowa-
ny, schorowany, nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywisto-
ści. A życie go nie oszczędzało, zmarła jego chora psychicznie
żona, Staś zginął w wypadku. Romana wspominała, że ojciec
często zamykał się samotnie w gabinecie, w jego domu nigdy nie
210
Sprawa Gorgonowe)
urządzano sylwestra. Pozostał jednak sobą, nie potrafił żyć bez
kobiety - ożenił się po raz drugi ze swoją daleką kuzynką.
W tym czasie Gorgonowa odbywała karę w więzieniu w Fordo-
nie koło Bydgoszczy. Pracowała przy wyrobie makatek, następ-
nie skierowano ją do produkcji kilimów. Tam odwiedził ją znajo-
my dziennikarz „Tempa Dnia". Rita zrobiła na nim niekorzystne
wrażenie - piękne niegdyś nogi miała opuchnięte, a na twarzy
niezdrowe rumieńce. Ale pozostała kobietą dbającą o wygląd -
na rozmowę z reporterem założyła swoje słynne, znane w całej
Polsce futro. Przyznała się, że dyktuje jednej ze współwięźniarek
wspomnienia, zwierzała się z planów emigracji do Ameryki. Na
wolność wyszła trzeciego dnia wojny, trudno ustalić, co się z nią
działo przez następne półtora roku. Wiosną 1941 roku pojawiła
się w Warszawie koło domu Zaremby. Romana odmówiła jed-
nak kontaktów z matką, nie powiodły się również próby wywoły-
wania jej ze szkoły przez koleżanki. Obecność matki pogorszyła
jeszcze sytuację dziewczynki w szkole, już wcześniej nazywano
ją „Gorgonicha", wypominano zbrodnię z Łączek. Teraz spotka-
ła się z ostracyzmem otoczenia, musiał interweniować Zaremba.
Architekt postanowił, że córka uczyć się będzie w domu, co nie
rozwiązało problemów. Młodzieniec, który udzielał jej lekcji,
usłyszał od własnych rodziców, że może przecież się w niej zako-
chać, a wtedy „ona mu dzieci pomorduje".
Po powstaniu warszawskim Romana została wywieziona do
Austrii, pracowała przy produkcji zapalników do rakiet V-2. Wy-
zwolona z obozu przez aliantów powróciła do Warszawy, gdzie
osiadła na stałe.
Ewa wychowywała się w sierocińcu we Lwowie, podczas woj-
ny trafiła do Tarnowa, następnie wysłano ją na podkarpacką wieś.
Praca tam była ciężka, ponad siły dziewczynki, ale pobyt był dla
niej wyzwoleniem. Nie poszła za nią opinia córki morderczyni,
miejscowi chłopi zbyt mało wiedzieli o świecie i nie słyszeli nig-
dy o sprawie. Po wojnie zaczęła szukać matki, wysyłała listy do
Córki Rity Gorgonowej
211
prasy, urzędów, różnych organizacji. Nigdy nie udało jej się na-
wiązać z nią kontaktu.
Tymczasem Gorgonowa wojnę spędziła w Warszawie. Przez
pewien czas mieszkała w schronisku na Mokotowie, była tam
jednak prześladowana, co chwilę powracała sprawa zabójstwa
Lusi. W okupacyjnej rzeczywistości potrafiła się odnaleźć, nieźle
zarabiała na handlu żywnością. Podobno „wśród wysiedlonych
żyła jak arystokratka: czerwony płaszczyk, kapelusik z bordo wo-
alką". Odzyskała urodę, określano ją jako „przystojną szatynkę,
czystą, pracowitą i energiczną". W 1943 roku wyjechała w inte-
resach do Krasnegostawu, a po powrocie oznajmiła, że wychodzi
za mąż za miejscowego inżyniera. I na tym właściwie kończą się
potwierdzone relacje najej temat. Podobno widziano japo wojnie
we Wrocławiu, inne pogłoski wskazują na Opole. Prowadzić tam
miała kiosk z ubraniami, ale została rozpoznana, kiosk spalono,
a ją samą obrzucono kamieniami. Jeżeli była to faktycznie praw-
da, to Gorgonowa zrobiła poważny błąd. Ziemie odzyskane zasie-
dlali repatrianci z Kresów, wśród których nie brakowało lwowia-
ków. Dla nich Rita nie była osobą anonimową, jej twarz dobrze
znano. Znacznie łatwiej byłoby jej rozpocząć nowe życie w od-
budowującej się Warszawie, Łodzi czy Poznaniu. Podobno ktoś
widział ją w latach pięćdziesiątych w zakładzie opiekuńczym
w Brzezinach, rzekomo nawet zachowało się jej zdjęcie. Ale to
tylko plotki, opowiadano, że wyjechała do Ameryki, że powróciła
do Jugosławii. Ślad po niej zaginął, wiadomo jednak, że nigdy nie
usiłowała skontaktować się z Ewą.
Siostry spotkały się pierwszy raz kilka lat po wojnie. Jedno
z ogłoszeń Ewy w prasie przeczytał mąż Romany i Ewa przy-
jechała do Warszawy. Niestety, córki Gorgonowej nie potrafiły
dojść do porozumienia. Romana zarzucała Ewie niefrasobliwy
tryb życia, kompletne zaniedbywanie obowiązków:
„Mogliśmy Ewie pomóc i chcieliśmy - wspominała Romana
w rozmowie z dziennikarzem »Rzeczpospolitej«. - Ale szybko
212
Sprawa Gorgonowej
zaczęły się kłopoty. Nie lubiła się myć, nie sprzątała po sobie.
Miała się opiekować Bożenką, ale tego też nie robiła. Zwracali-
śmy jej uwagę, że jak chce z nami mieszkać, musi się dostosować.
Jej się to nie podobało. Radość z odnalezienia siostry szybko się
rozmyła. Z czasem wszystko mnie od niej odpychało".
Ewa miała własne zdanie. Wspominała, że wówczas poważnie
chorowała, nie potrafiła również wybaczyć siostrze obwiniania
matki za zbrodnię. A Ewa nigdy nie wierzyła, że Rita zamordo-
wała Lusię. Innym powodem do konfliktów był stosunek sióstr
do Zaremby. Romana nie pozwalała powiedzieć nic złego na ojca
- pamiętała, że to on ją wychował i był dla niej dobry.
Po kilku miesiącach siostry rozstały się, chociaż jeszcze kilka
razy ich drogi się skrzyżowały. Podobno Ewa wykorzystywała
Romanę finansowo, jak było naprawdę, tego zapewne nigdy już
się nie dowiemy. A słuchając zarzutów Romany pod adresem
młodszej siostry, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Ewa bardzo
przypominała matkę. Młodsza z córek Gorgonowej ostatecznie
osiadła w Trzebiatowie, tam zaszła w ciążę i urodziła córkę. Nig-
dy nie wyszła za mąż, ale jej dziecko otrzymało imię Rita.
Rozdział 7
A
FERA ŻYRARDOWSKA
Zabójstwo na Mazowieckiej
W południe 26 kwietnia 1932 roku dyrektor naczelny Zakła-
dów Żyrardowskich Gaston Koehler-Badin wyszedł z biura firmy
przy ulicy Traugutta w Warszawie. Udał się do kawiarni „Zie-
miańska" na Mazowieckiej, gdzie spędził półtorej godziny. Po
wyjściu z lokalu przeszedł na drugą stronę ulicy.
„[...] wówczas podszedł doń jakiś osobnik - relacjonował »Ilu-
strowany Kurier Codzienny« i po krótkiej wymianie zdań strze-
lił do niego z rewolweru w pierś. Dyrektor Koehler zachwiał się
i brocząc krwią upadł na chodnik. Napastnik wystrzelił jeszcze
dwukrotnie z rewolweru do leżącego w plecy, mówiąc »zabiłem
łobuza«".
Mordercą okazał się czterdziestojednoletni Juliusz Blachowski,
były pracownik Zakładów Żyrardowskich. Został natychmiast
zatrzymany, zresztą nie stawiał oporu, nie próbował ucieczki.
Policjanci podejrzewali, że był pod wpływem alkoholu, zabójca
temu zaprzeczał.
Morderstwo stało się sensacją medialną. Ostatecznie nie co-
dziennie w centrum miasta, w biały dzień, były pracownik zabija
przełożonego. Prasa podnosiła, że zamordowany dyrektor „był
bardzo ostry i bezwzględny" i dlatego „nie był lubiany przez pra-
cowników Zakładów Żyrardowskich". Przy okazji przypomniano
trudną sytuację firmy:
216
Afera
żyrardowska
„Ostatnio Zakłady Żyrardowskie przeprowadziły masowe re-
dukcje pracowników i to zarówno wśród robotników, jak i wśród
urzędników zarządu, którą to redukcję przypisywano dyrektoro-
wi Koehlerowi".
Masowe zwolnienia nie były w tym czasie wyjątkiem. Na
świecie szalał wielki kryzys zapoczątkowany „czarnym wtor-
kiem" na giełdzie nowojorskiej w październiku 1929 roku. Ale
sprawa Zakładów Żyrardowskich ciągnęła się już od wielu lat, a
niektórzy uważali ją za największy skandal gospodarczy Drugiej
Rzeczypospolitej. Ana pewno za największą aferę związaną z
prywatyzacją.
Miasto pana de Girard
W 1828 roku w Marymoncie pod Warszawą powstała fabryka
wyrobów lnianych. W sierpniu 1830 roku powołano spółkę (Józef
Lubomirski, Karol Scholtz oraz Jan, Henryk i Tomasz Łubieńscy),
której celem była budowa w ciągu dwóch lat przędzalni mecha-
nicznej i tkalni ręcznej (wraz z budynkami mieszkalnymi dla zało-
gi) w Woli Gutowskiej. Jednym z dyrektorów został francuski in-
żynier i wynalazca Filip Henryk de Girard - skonstruowane przez
niego maszyny zamierzano zainstalować w nowych zakładach. Od
jego nazwiska budowaną osadę fabryczną nazwano Żyrardowem.
Powstanie listopadowe pokrzyżowało plany udziałowców
spółki (de Girard wziął udział w powstaniu), ostatecznie pro-
dukcja ruszyła z rocznym opóźnieniem. Zakłady rozwijały się w
szybkim tempie, szczególnie po 1848 roku, kiedy przez osadę
przeprowadzono tory Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Do Żyrar-
dowa ściągali robotnicy z całej środkowej Europy - nie zabrakło
Czechów, Niemców, Austriaków, Rosjan, Żydów. Jak większość
przemysłowych osiedli w XIX stuleciu, Żyrardów stał się praw-
dziwym tyglem narodowości, kultur i religii.
Miasto pana de Girard
217
W 1857 roku Zakłady Żyrardowskie wykupili Karol August
Dittrich i Karol Hielle. Przystąpili do rozbudowy firmy i miasta,
a ich produkty znajdowały odbiorców niemal na całym świecie
(Francja, Wielka Brytania, Holandia, USA, Iran, Chiny, Japonia).
Pod koniec XIX stulecia Zakłady Żyrardowskie były największą
fabryką lnu w Europie, zatrudniającą 9 tysięcy pracowników.
Dobroczyńcą miasta i zakładów okazał się syn Karola Augusta,
Karol Dittrich, który zmodernizował fabrykę, dbając o rozwój
zaplecza socjalnego. Jako prezes zarządu spółki zlecił budowę
nowego osiedla mieszkaniowego, na jego polecenie powstał szpi-
tal przyzakładowy, pralnia, szkoły, przytułki, resursa. Dittrich nie
zapomniał również o potrzebach duchowych - wybudowano ko-
ściół pod wezwaniem św. Karola Boromeusza. Jako fundator miał
swoje prawa - świątynia powstała pod wezwaniem jego patrona,
to samo imię nosił również ojciec i jego wspólnik.
Dittrich mógł dbać o zakłady i pracowników, ale nie uniknął
konfliktów z robotnikami. Stosunki na linii pracodawca - pod-
władni zawsze są delikatne, a kwestia wysokości płac czy wa-
runków socjalnych często prowadzi do sporów. W kwietniu 1883
roku odbył się pierwszy strajk powszechny, spowodowany obni-
żeniem płac pracownicom szpulami. Doszło do starć z wojskiem,
zginęły trzy osoby. Strajki wybuchały w Żyrardowie cyklicznie
(niemal co dwa lata), a ostatnie zajścia wydarzyły się w 1905
roku. Nic dziwnego, że osadę zaczęto nazywać „czerwonym mia-
stem".
Wybuch pierwszej wojny światowej był prawdziwą katastrofą
dla fabryki i miasta. Większość robotników została wcielona do
armii rosyjskiej, a brak dostaw surowców wymusił zamknięcie
zakładów. Wycofujący się Rosjanie zdemontowali i wywieźli
wyposażenie, wysadzając w powietrze najważniejsze budynki.
Żyrardów chylił się ku upadkowi, zlikwidowano zapomogi
wypłacane dotychczas robotnikom, szalały epidemie, w efekcie
większość dawnego personelu opuściła miasto.
218
Afera żyrardowska
Po odzyskaniu niepodległości Zakłady Żyrardowskie przeszły
pod zarząd państwa, stosunkowo szybko zostały odbudowane
i wznowiono produkcję. Wówczas na widowni pojawiła się fran-
cuska grupa kapitałowa (Comptoir 1'Industrie Cottoniere), która
wykupiła większość udziałów. I zaczęły się problemy.
Francuzi w Żyrardowie
Za prywatyzację odpowiedzialny był rząd Wincentego Wito-
sa (PSL „Piast", chadecja, endecja), tak zwany pierwszy gabinet
Chjenopiasta. Imiennie umowę z Francuzami podpisał minister
przemysłu i handlu Władysław Kucharski. Umowa była wyjątko-
wo niekorzystna dla strony polskiej, francuska grupa kapitałowa
zapłaciła za Zakłady Żyrardowskie niewielki procent ich rzeczy-
wistej wartości. Nakłady inwestycyjne w latach 1919-1921 nie
zostały zwaloryzowane pomimo szalejącej inflacji, podejrzewano
oszustwo na wielką skalę. Sprawą zainteresował się sejm, a upa-
dek rządu Witosa umożliwił oskarżenie Kucharskiego o naraże-
nie skarbu państwa na straty. W grudniu 1924 roku PPS zażądała
postawienia byłego ministra przed Trybunałem Stanu. Wniosek
nie uzyskał wymaganej większości 3/5 głosów (zabrakło kilku
głosów), a immunitet parlamentarny zapewnił Kucharskiemu
bezkarność. Minister zrezygnował jednak z kariery politycznej,
przechodząc do działalności gospodarczej. Az Żyrardowa docho-
dziły informacje, że dzieją się tam skandaliczne rzeczy.
Francuskie porządki oznaczały redukcję zatrudnienia i oszczęd-
ności na każdym kroku. A gdzie najłatwiej oszczędzać? Na wy-
datkach socjalnych. Już na początku grudnia 1924 roku odbył się
potężny wiec zwołany przez związki zawodowe. Niemal jedno-
myślnie podjęto uchwałę:
„Zebrani domagają się od sejmu i rządu jak najsurowszego uka-
rania byłego ministra Kucharskiego za to, że sprzedał Zakłady Ży-
rardowskie cudzoziemcom, przez co doprowadził do ruiny klasę
Francuzi w Żyrardowie
219
robotniczą w Żyrardowie, a skarb państwa naraził na olbrzymie
straty. Zakłady Żyrardowskie od tego czasu stosują redukcję pra-
cowników, usuwają z fabryki maszyny, które znikają bez wieści,
wywożą surowiec (len) do Belgii. Stan pracowników zmniejszył
się o około 500 osób, a warunki pogorszyły się o 50 procent na
niekorzyść robotników".
Podobno w wiecu uczestniczyło aż 7 tysięcy robotników. Wy-
daje się to jednak liczbą przesadzoną, albowiem zatrudnienie w
Zakładach Żyrardowskich wynosiło niewiele ponad 6 tysięcy.
Wiec i uchwała stanowiły jednak odpowiednie tło do sejmowej
debaty.
Poważne zaniepokojenie wykazywała również Rada Miejska
Żyrardowa. Nowi właściciele działali na szkodę miasta:
„Konsorcjum francuskie, będące obecnie panem Żyrardowa,
stało się nim dzięki przypadkowi i ani kwalifikacjami fachowy-
mi, ani wysokością kapitału, ani wreszcie stosunkiem do robot-
ników i ogółu polskiego nie usprawiedliwia swego wyjątkowego
stanowiska. Mając na celu jedynie osiągnięcie najwyższych zy-
sków, nie liczy się ani z potrzebami robotników i urzędników,
ani z interesami miasta i państwa. Pozbawienie pracy 3 tysięcy
robotników i systematyczne obniżanie wytwórczości Zakładów
Żyrardowskich przeprowadzane jest pomimo wzrastających za-
mówień na wyroby żyrardowskie. Klienci zamawiają znaczne
ilości, a otrzymują tylko nikłe części zamówienia. Gdyby istniała
dobra wola ze strony zarządu, to nie ulega wątpliwości, że Zakła-
dy Żyrardowskie mogłyby dać pracę i zarobek znacznie większej
ilości robotników niż za czasów zarządu państwowego".
Francuzi zachowywali jednak pozory. Akcje fabryki posiadało
wielu polskich udziałowców (w praktyce nic nie mieli do powie-
dzenia), w radzie nadzorczej zasiadali również Polacy (prezesem
spółki był hrabia Henryk Potocki). Ale w rzeczywistości o wszyst-
kim decydowali cudzoziemcy, a najwięcej miał do powiedzenia
dyrektor naczelny Gaston Koehler-Badin.
220
Afera żyrardowska
Pan dyrektor w akcji
Koehler-Badin był obywatelem szwajcarskim, do Polski przy-
jechał w 1925 roku. Od razu objął stanowisko naczelnego dyrek-
tora firmy, doprowadzając do perfekcji system wyzysku pracow-
ników. Warunki, w jakich pracowali miejscowi robotnicy, cofały
firmę do XIX stulecia, a chwilami przypominały sceny z Chaty
wuja Toma. Koehler miał jednak pecha, jego porządki utrwalił
były pracownik zakładów, pisarz Paweł Hulka-Laskowski.
W reportażu Faktografia żyrardowska poświęcił dyrektorowi
wiele miejsca. Opis Hulki jest niezwykle sugestywny, to obraz
bezwzględnego sadysty na dyrektorskim stanowisku:
„Ta dziewczyna obraca się nie dość żwawo! - te słowa - to
straszny wyrok. Rzucił je jakby od niechcenia Mr le directeur
generał Zakładów Żyrardowskich, pan Gaston Koehler-Badin.
Więc nie chodzi o żadną tancerkę, lecz o Helenę Gąskównę. Dla-
czego Gąskówna ma żwawo się obracać? Dlatego, że jest zracjo-
nalizowana i stoi w uliczce długości dwudziestu metrów między
czterystu czterdziestu wrzecionami. Z przodu dwieście dwadzie-
ścia wrzecion, z tyłu też. Musi uważać, żeby się nic nie rwało,
żeby maszyna nie ucierpiała, więc trzeba się żwawo obracać na
przestrzeni całej dwudziestometrowej uliczki, czyli na przestrze-
ni trzydziestu czy czterdziestu kroków. [...]
Słowa dyrektora to wyrok: Gąskówna zostaje zdegradowana i
będzie miała gorszą robotę, znacznie cięższą zarobi odtąd tylko
piętnaście złotych tygodniowo [dotychczas miała trzydzieści -
S.K.]. To cios dla Heleny i dla całej rodziny, którą żywi, ale
wyrok jest nieodwołalny".
Koehler-Badin zgłaszał pretensje niemal o wszystko; kiedy
przyjeżdżał z warszawskiego biura, nigdy nie było wiadomo,
kogo wybierze na ofiarę:
„Upał jest nieznośny, na sali fabrycznej zaduch niepisany.
Dziewczyny poodwijały pończochy, żeby było troszkę chłodniej.
Pan dyrektor w akcji
221
Nie pozdejmowały, broń Boże, bo to może i nie wolno, a za byle
co wyrzucają na zbity łeb. Więc tylko poodwijały tak misternie,
że nad samą stopą pończocha tworzy jakby bransoletę bawełnia-
ną. Na nieszczęście zjeżdża z Warszawy pan dyrektor generalny
i widzi tę haniebną samowolę, to bezwstydne rozpasanie robot-
nic, które odważają się obrażać ściany sal fabrycznych i żelazo
maszyn swoimi gołymi łydkami! Kto widział coś podobnego?
Kto pozwolił i jak śmią takie owakie! Kierownik Oddziału stoi
struchlały. Przecież za skutki upału on może wylecieć z godziny
na godzinę ze swego miejsca. Próbuje pokornie tłumaczyć, że
jest tak strasznie gorąco, że dziewczyny w pończochach tracą
swobodę ruchu. Może w ten sposób go przejedna? Przejednał.
Dziewczyny pracujące w fabryce żyrardowskiej nie powinny tra-
cić swobody ruchu, bo czymże będzie w takim razie cała racjona-
lizacja? Podumał chwilę. Dyscyplina musi być, dziewczyny nie
mogą pozwolić sobie za wiele, bo zmarnują fabrykę.
- Niech noszą pończochy jedwabne! - zadecydował".
Dyrektor miał gust estetyczny, podczas wizyt w halach fabrycz-
nych zwracał uwagę na wygląd pracowników, a w szczególności
kobiet. Potrafił zauważyć, że jedna z robotnic miała „nogi bilar-
dowe", inna zbyt duży brzuch, a kolejna była „w ogóle za tłusta".
I polecił podwładne wyrzucić z pracy, co natychmiast uczyniono.
A że o pracę było trudno, nic dziwnego, że następnym krokiem
bezrobotnych kobiet mógł być zakup „za sześćdziesiąt groszy
esencji octowej". I kolejne pracownice odbywały trzy etapy za-
trudnienia w Żyrardowie: „fabryka, szpital, cmentarz".
Hulka-Laskowski zauważył, że w Żyrardowie nie odbywała
się „racjonalizacja przemysłu", ale „kaligulizacja przemysłu".
Zarządcy firmy wyznawali zasadę, że lepiej „niech nienawidzą,
ale niech drżą ze strachu". I skutecznie to realizowano:
„Młody urzędnik, pan Rutkowski [...], pracujący w biurach
Zakładów Żyrardowskich w Warszawie, wpadł na doskonałą
myśl: pracować bez przerwy obiadowej, aby zyskać godzinę na
222
Afera żyrardowska
przejazd do domu, gdy mieszka się poza Warszawą. Pisze głębo-
ko grzeczną suplikę, zbiera podpisy nieopatrznych kolegów (zna-
leźli się i tacy mądrzy, co nie podpisali) i z głębokim ukłonem
składa podanie panu Koehlerowi.
I cóż się stało? Powstał »brajgiel« i »kryminał«, jak w domu
wariatów. Przecież to jest jawny bunt! Jak śmią takie autochtony
mieć jakieś życzenia indywidualne! Walenie pięścią w stół, tu-
panie nogami. Rutkowski do kasy! Wypłacić, co mu się należy i
z miejsca won!".
Oczywiście na każdym kroku oszczędzano, a najłatwiej na
koszt pracowników. Do pracy przyjmowano (co było niezgodne
z prawem) nieletnich, zmuszonych do bezpłatnej praktyki przez
kilkanaście miesięcy. Gdy zbliżał się termin zakończenia prakty-
ki, wyrzucano ich z pracy, a na zwolnione miejsca przyjmowano
kolejnych bezpłatnych uczniów. Starszych robotników, zbliżają-
cych się do emerytury, bez skrupułów usuwano za najdrobniejsze
uchybienie, bez prawa do emerytury.
Oczywiście najchętniej przyjmowano do pracy kobiety (szcze-
gólnie ładne i zgrabne), ich zarobki były niższe niż mężczyzn.
„Ale dziewczyna jest regułą- pisał Hulka-Laskowski. - Chłop-
ców na naukę »rzemiosła« tu się nie przyjmuje. Pokończyli szko-
ły i czekają na pracę. Nie ma pracy. Terminują więc same dziew-
czyny".
Powszechne oszczędności dotyczyły najdrobniejszych spraw.
Dla pracowników zamknięto ogród fabryczny, który od kilku-
dziesięciu lat służył im do wypoczynku po pracy. To był jednak
tylko szczegół, ważniejsze były inne posunięcia dyrekcji:
„[...] w swojej akcji oszczędnościowej - donosił reporter »Ilu-
strowanego Kuriera Codziennego« - odebrano zbiedniałym rze-
szom robotniczym niemal wszystkie świadczenia mogące ulżyć
obecnej, ciężkiej doli. Zamknięto Dom Ludowy, ograniczono do
minimum bezpłatną opiekę lekarską zamknięto dostęp do szpita-
la fabrycznego".
Pan dyrektor w akcji
223
To nie koniec, gwałtownemu pogorszeniu uległy warunki
mieszkaniowe:
„Domów fabrycznych się nie remontuje - opisywał Laskowski.
- Strychy sąpogniłe, woda podczas deszczów leje się po ścianach
sieni, zaciekają sufity w mieszkaniach. Nie można remontować,
bo to kosztuje, bo to wpływa na pomniejszenie zysków milionera,
który się przyjaźni z gwiazdą opery i hoduje rasowe kury. Drewut-
nie na podwórzach domów fabrycznych mają balkoniki pogniłe.
Na jeden z nich parę lat temu wszedł człowiek zacny i ogólnie sza-
nowany, majster tkacki, świętej pamięci Pętasz. Do cna przegniły
balkonik załamał się, nieszczęśliwy człowiek zginął. Wdowa nie
może doprosić się jakiej takiej emerytury. Oszczędności!".
Bezpieczeństwo pracowników nie miało większego znaczenia:
„Mój sąsiad, elektrotechnik Jarkiewicz, poszedł pewnego po-
południa sobotniego na robotę i już z niej nie powrócił. Oszczęd-
ności, realizowane przez racjonalizatorów, nie pozwoliły na to,
aby pracownik mający do czynienia z prądem o wysokim napię-
ciu posiadał gumowe rękawice. Umarł, jak to się mówi, na po-
sterunku. Cześć jego pamięci! A nędza wdowy i dzieci swoim
porządkiem".
Gumowych rękawic nie było nawet w szpitalu fabrycznym, a
gdy wreszcie zakupiono, to okazały się zupełnie nieprzydatne.
Robotnicy zarabiali wyjątkowo marnie, pensje były symbolicz-
ne „nie przewyższały 10-15 złotych tygodniowo". Ale najgorsze
było bezrobocie i brak perspektyw. Na początku lat trzydziestych
„z 11-tysięcznej rzeszy zatrudnionych przed wojną robotników
w Zakładach obecnie zaledwie pracuje 10 procent i to nie przez
cały tydzień. Reszta to bezrobotni, którzy snują się po zamierają-
cym miasteczku obdarci, bosi i głodni".
Nic dziwnego, że dyrektor Koehler-Badin mógł sobie pozwolić
na brutalne traktowanie podwładnych:
„Nie lubił też Koehler siwych głów - zeznawał jeden ze świad-
ków na procesie zabójcy dyrektora - polecał zwalniać robotników
224
Afera żyrardowska
posiwiałych w zakładach, w których pracowali całe życie. Mnie
kazał zwolnić, ponieważ byłem za wysoki. Dwóch inwalidów,
którzy zgłosili się do pracy -jeden był bez nogi - Koehler kazał
zrzucić ze schodów, co też portier wykonał".
W tej sytuacji wydaje się dziwne, że pan dyrektor przeżył aż do
kwietnia 1932 roku.
Juliusz Blachowski
Zabójca sadysty z Żyrardowa urodził się w 1890 roku i wcześ-
nie rozpoczął działalność polityczną w PPS. Już w wieku 16 lat
został skazany na 6 lat katorgi, a następnie na dożywotnie osied-
lenie na Syberii. Do Polski wrócił po odzyskaniu niepodległości,
w 1923 roku rozpoczął pracę w księgowości Zakładów Żyrar-
dowskich. Nie zaprzestał działalności politycznej, z ramienia PPS
w latach 1924-1927 był radnym miejskim, a na krótko nawet pre-
zesem Rady Miejskiej Żyrardowa. Nie był radykałem, zarzucano
mu raczej ugodowość wobec francuskich właścicieli. Po rozła-
mie w PPS opowiedział się za grupą popierającą rządy sanacji, co
zbiegło się z niepokojącymi zmianami w jego osobowości. Zaczął
nadużywać alkoholu, pojawiły się absencje w pracy. Dla Koehle-
ra pozycja polityczna Blachowskiego nie miała jednak znaczenia
i zwolniono go z zajmowanego stanowiska. Otrzymał odprawę
w wysokości przekraczającej normy żyrardowskie, nakazano mu
jednak opuszczenie służbowego mieszkania. Blachowski starał
się bezskutecznie o odroczenie eksmisji. Zdecydowanie odmó-
wił mu dyrektor ds. administracyjnych Jan Waśkiewicz, a chwilę
przed śmiercią sama ofiara.
Po zabójstwie dyrektora w prasie pojawiły się informacje na
temat niewdzięczności Blachowskiego, który nie potrafił docenić
dobrego serca Koehlera:
„W toku przeprowadzonego śledztwa ustalono dalej, że zamor-
dowany naczelny dyrektor był w stosunku do Blachowskiego wy-
Juliusz Blachowskl
225
jątkowo wyrozumiały. Nie zgodził się na wniosek Waśkiewicza
o usunięcie z powodu zaniedbywania się w pracy i demoralizo-
wania reszty pracowników".
Podobno „na wniosek naczelnego dyrektora powierzono Bla-
chowskiemu prowadzenie kartoteki i ulokowano go w oddzielnym
pokoju". Ale niesforny socjalista „pił i urządzał burdy". Zlecono
mu prowadzenie list płac, ale ten „dalej upijał się". Wreszcie sam
zadecydował o własnym losie:
„Blachowski zwrócił się do dyrekcji z propozycją aby go z
pracy usunięto, bo widocznie diabeł go opętał i nie może nad
sobą zapanować".
Koehler wielkodusznie wyraził zgodę, alkoholik dostał trzy-
miesięczną odprawę, później jednak zażądał ekwiwalentu za
niewykorzystany urlop wypoczynkowy. Obiecał, że opuści czte-
ropokojowe mieszkanie służbowe, gdy dostanie 2000 złotych.
Pieniądze otrzymał, podobno kupił coś w Warszawie, ale miesz-
kania nie zwolnił. Wreszcie pod wpływem alkoholu zabił swoje-
go dobroczyńcę.
Gdyby nie inne zachowane relacje na temat Koehlera, to można
byłoby uwierzyć, że dyrektor był świętym człowiekiem, o aniel-
skiej wręcz cierpliwości. Prawda była jednak bardziej prozaiczna
i morderstwo na Mazowieckiej okazało się czynem zdesperowane-
go człowieka. Nie było ważne, czy w chwili zabójstwa Blachow-
ski był trzeźwy, czy też nie. Zaplanował zbrodnię, ale na pewno
dokonał tego w afekcie. I naprawdę nie miało znaczenia, czy był
„notorycznym pijakiem" (jak chciała prasa), liczył się tylko fakt,
że zamordował wyjątkową kanalię. Robotnicy żyrardowscy, pra-
cując w skandalicznych warunkach, zarabiali 10-15 złotych ty-
godniowo (30 złotych uchodziło za dobrą pensję), natomiast po-
bory Koehlera „podobno wynosiły miesięcznie 25 000 złotych".
A „oprócz tego otrzymywał jeszcze wysokie tantiemy".
W październiku 1932 roku Blachowski stanął przed sądem w
Warszawie. Został skazany na 5 lat więzienia, podczas procesu
226
Afera żyrardowska
wyszły jednak na światło dzienne skandaliczne machinacje fran-
cuskich właścicieli fabryki.
Dziennikarze donosili, że „dyrekcja Zakładów sprowadza z
Francji z fabryk należących do tego samego koncernu gotowe
towary i po nalepieniu na nich znaków fabrycznych Żyrardowa
sprzedaje w Polsce jako produkt krajowy".
To nie wszystko, wyposażenie zakładów oficjalnie złomowano
w Polsce, po czym wywożono do Francji, do tamtejszych fabryk.
Sprowadzono do kraju najgorszy surowiec, płacąc za niego jak
za najlepszy towar, kwitła twórcza księgowość. Akcje Zakładów
Żyrardowskich stanowiły zabezpieczenie kredytów, które kon-
cern przeznaczał (z ogromną marżą) na rozwój polskiej spółki.
Nic dziwnego, że Zakłady Żyrardowskie ponosiły oficjalnie wy-
sokie straty, zarabiali tylko francuscy właściciele. A to oznaczało
poważne zarzuty prawne i skarbowe.
Głównym udziałowcem firmy był Marcel Boussac, potentat
na rynku włókienniczym, który pierwsze poważne pieniądze
zarobił na dostawach wojennych. Był to spekulant najgorszego
typu, dążący do celu za wszelką cenę. Już w listopadzie 1918
roku prasa francuska zarzucała mu, że dostarczając armii baweł-
nę strzelniczą, zachowywał dla siebie poważny procent mate-
riału. I zaoszczędzony surowiec ponownie sprzedawał wojsku.
Oskarżano go o prowadzenie interesów za pomocą łapówek, o
doprowadzenie do ruiny własnych zakładów (aby uzyskać
odszkodowanie za zniszczenia wojenne). Prowadził podejrzane
interesy z władzami kanadyjskimi, co zakończyło się poważny-
mi stratami dla administracji z Ottawy. Miał jednak stosunki
(towarzyskie i rodzinne) w najwyższych sferach państwowych
Francji, co zapewniało mu bezkarność. A Polska była związana
politycznie z Paryżem, do tego dochodziła jeszcze kwestia fran-
cuskich pożyczek dla naszego kraju. Sprawa była zatem wyjąt-
kowo delikatna.
Francuski fqcznik
227
Francuski łącznik
Juliusz Blachowski został skazany na 5 lat więzienia. Uznano,
że zbrodnię popełnił w afekcie, z więzienia wyszedł po odbyciu
połowy kary. Pod petycją z prośbą o jego zwolnienie podpisało
się ponad 3 tysiące mieszkańców Żyrardowa.
Kiedy Blachowski przebywał w więzieniu, afera żyrardowska
nabierała rumieńców. Jeszcze w maju 1932 roku zwolniony zo-
stał dyrektor ds. administracyjnych Jan Waśkiewicz. Zażądał gi-
gantycznej odprawy (120 tysięcy złotych), a gdy jej nie dostał,
rozpoczął kampanię prasową przeciwko byłym przełożonym. Ri-
postował Hulka-Laskowski, przypominając, że dyrektor również
odpowiadał za złe traktowanie robotników. To on wypowiadał
pracę podwładnym idącym na urlop, przyjmując potem „wyłącz-
nie według własnego uznania". Usuwał ze stanowisk kierowni-
czych ludzi niewygodnych, zatrudniał młodocianych, zręcznie
wykorzystywał luki w polskim prawodawstwie. Laskowski uwa-
żał, że Waśkiewicz był potrzebny Francuzom, albowiem znał pol-
skie realia i polskie prawo. A gdy sytuacja zrobiła się trudna, to
został zwolniony. I teraz udawał sprawiedliwego patriotę, wroga
obcego kapitału.
Organizowali się polscy udziałowcy zakładów, posiadali liczbę
akcji mogącą wpłynąć na decyzje walnego zgromadzenia. Bous-
sac to przewidział i pomimo niskiego kursu rozpoczął skupowa-
nie akcji. Podobno płacił czterokrotnie wyższą cenę (ponad real-
ną wartość), co przyniosło mu sukcesy. Ale najważniejsze było
rozbicie solidarności polskich udziałowców.
Obrót akcjami przypomina dżunglę, szansę na przeżycie mają
największe drapieżniki. Nad Wisłą pojawiał się regularnie spe-
cjalny wysłannik Boussaca, prowadząc dyskretne negocjacje z
polskimi udziałowcami. Jego największym sukcesem stało się
przeciągnięcie na swoją stronę senatora BBWR (i udziałowca Ży-
rardowa) Artura Dobieckiego. A pan senator odgrywał dużą rolę
228
Afera żyrardowska
w środowisku polskich akcjonariuszy, należąc do wąskiego grona
kierownictwa grupy.
Inną znaną personą, która oddała poważne usługi Boussacowi,
był mecenas Aleksander Lednicki - postać zasłużona dla sprawy
polskiej przed odzyskaniem niepodległości. W ogóle gdyby nie
pomoc ludzi znających polskie realia, Boussac znalazłby się w
krytycznej sytuacji. Atak miał nadzieję na spacyfikowanie na-
strojów.
Parszywa umowa
W styczniu 1934 roku polscy udziałowcy dokonali zamachu sta-
nu. Na walnym zebraniu akcjonariuszy na podstawie prawa o spół-
kach akcyjnych wyłączono przedstawicieli kapitału francuskiego.
Uznano działalność władz Towarzystwa Zakładów Żyrardowskich
za nielegalną, przynoszącą firmie szkodę. Wezwano do rozwiąza-
nia umów z francuskimi przedsiębiorstwami Boussaca, zażądano
wynagrodzenia strat. Sprawa trafiła na wokandę sądową.
Drugiego lutego Wydział Handlowy Sądu Okręgowego w War-
szawie rozpoczął rozpatrywanie sprawy. Wyrok zapadł 8 marca.
Sąd uznał racje polskich akcjonariuszy i wyznaczył zarząd ko-
misaryczny. Na jego czele stanął Władysław Srzednicki, który
piętnaście lat wcześniej jako delegat rządu Rzeczypospolitej od-
budowywał fabrykę po zniszczeniach wojennych.
Boussac nie zamierzał się poddać. Dobrze wiedział o przestęp-
stwach popełnionych w Polsce i nie zamierzał ponosić odpowie-
dzialności. Nie zamierzał również tracić pieniędzy, chciał ugrać
w Żyrardowie, ile tylko się da. Wiedział, że w sprawie afery toczy
się dochodzenie, ale miał nadzieję pokrzyżować zamiary śled-
czym. Planował dojść do porozumienia z częścią polskich udzia-
łowców, aby zlikwidować zarząd komisaryczny w Zakładach Ży-
rardowskich. Wiedział, że zarządcy znajdą dowody malwersacji
Parszywa umowa
229
finansowych - wszystkich dokumentów nie udało się zniszczyć,
pozostały również surowce i wyposażenie firmy. A Srzednicki był
świetnym fachowcem, znał doskonale miejscowe realia, cieszył
się poparciem załogi fabryki.
Francuski przemysłowiec faktycznie zawarł porozumienie z
niektórymi polskimi akcjonariuszami, a niesławną rolę odegrał
senator Dobiecki. Boussac nie przewidział jednak skuteczności
działania polskich służb.
Zarządcy komisaryczni przedstawili dowody. Z dokumentów
wynikało, że Comptoir 1'Industrie Cottoniere ściągał dwudziesto-
procentowy haracz od sztucznie wytworzonego długu (ukrytego
pod pozorem kredytu dla Żyrardowa), w magazynach znaleziono
dostawy francuskie oznakowane polskimi znakami. Zachowała
się również dokumentacja rozmyślnego działania na szkodę fir-
my. Do tego dochodziły kolosalne przestępstwa celne i skarbowe.
A to wystarczyło do aresztowania członków zarządu.
Boussac był za granicą, ale policja zatrzymała dyrektorów fir-
my: Cena i Vemeerscha, aresztowano również hrabiego Potoc-
kiego. Prasa miała o czym pisać - na czoło wysunął się artykuł
Ignacego Matuszewskiego w „Gazecie Polskiej" zatytułowany
Parszywa umowa. Smaku całej sytuacji dodawał fakt, że kilka
lat wcześniej Matuszewski musiał odejść ze stanowiska ministra,
oskarżony o malwersacje finansowe i hulaszczy tryb życia.
Artykuł pułkownika dotyczył całej umowy z Comptoir 1'In-
dustrie Cottoniere, Matuszewski podawał też nazwiska polskich
pomocników Boussaca. Dwa dni później popełnił samobójstwo
adwokat Aleksander Lednicki. Pojawiały się również głosy, że
mecenas padł ofiarą zbrodni, sprawa nie została ostatecznie wyja-
śniona. Syn Lednickiego Wacław, niewiele myśląc, wyzwał Ma-
tuszewskiego na pojedynek.
Warto zwrócić uwagę na osoby sekundantów. Po stronie Led-
nickiego profesor Witold Kamieniecki i generał Tadeusz Piskor,
Matuszewskiego reprezentowali pułkownik Tadeusz Schaetzel
230
Afera żyrardowska
i Stanisław Car. Były to osoby z najwyższych kręgów elity po-
majowej. Uzgodniono pistolety i panowie stanęli na udeptanej
ziemi. Matuszewski nie trafił, natomiast strzał jego przeciwnika
był celny. Pułkownik został trafiony w guzik rozporka od spodni,
upadł i zemdlał z bólu. Poważniejszych obrażeń jednak nie od-
niósł.
Koniec afery
W obronie aresztowanych obywateli francuskich wystąpiła Izba
Deputowanych. Sprawą zajęła się prasa nad Sekwaną, zapomina-
jąc, że przez kilka lat nazywała Boussaca złodziejem i aferzystą.
Interweniował ambasador Francji w Polsce Jules Laroche.
Nasz rząd był zależny od współpracy gospodarczej z Francją
(kredyty), znajdował się w trudnej sytuacji międzynarodowej
(zbrojenia i agresywna polityka Hitlera), ale nie mógł pozwolić
na oficjalne łamanie prawa. Sytuacja była wyjątkowo delikatna.
Aresztowani wyszli za kaucją, sprawę załatwiono polubownie.
Ekspertyza sądowa wykazała, że nadużycia Comptoir 1'Industrie
Cottoniere w Polsce sięgały astronomicznej kwoty 25 milionów
złotych. Sprawę załatwiono na szczeblu rządowym. Władze fran-
cuskie przejęły akcje Boussaca, zobowiązując się do odsprzeda-
nia ich Polsce. W zamian skreślono dotychczasowe zobowiązania
wobec skarbu państwa i umorzono postępowanie karne przeciw-
ko Boussacowi. I nic nie stało na przeszkodzie w podpisaniu pol-
sko-francuskiego układu gospodarczego.
Zakłady Żyrardowskie przejął Państwowy Bank Rolny. To
zmieniło sytuację fabryki, tym bardziej że zakończył się wielki
kryzys i zanotowano ożywienie gospodarcze. Nastąpił wzrost
produkcji i rozwój miasta. Niestety, niebawem wybuchła wojna
i pogrzebała wszelkie nadzieje miejscowych robotników. Po woj-
nie zakłady zostały upaństwowione.
Koniec afery
231
Osada fabryczna w Żyrardowie stanowi obecnie wyjątko-
wy zabytek w Polsce. Do naszych czasów zachowało się ponad
90 procent zabudowy pełniącej nadal funkcje użytkowe. Istnieje
XIX-wieczny układ ulic, z podziałem miasta na dzielnice w za-
leżności od odgrywanej roli. Ponad 200 budynków zostało wpisa-
nych na listę konserwatora zabytków, to unikatowe rozwiązanie
urbanistyczne w całej Europie. Niewykluczone, że osada, której
losy budziły niegdyś tyle emocji, zostanie wpisana na listę świa-
towego dziedzictwa UNESCO.
Rozdział 8
M
AŁŻEŃSTWO PREZYDE
N
TA
Pani prezydentowa Michalina Mościcka
Jednym z największych skandali obyczajowych Drugiej Rze-
czypospolitej było drugie małżeństwo prezydenta Ignacego Mo-
ścickiego. Czternaście miesięcy po śmierci pierwszej żony poślu-
bił młodszą od siebie o blisko 30 lat Marię Dobrzańską-Nagórną.
Nowa wybranka sześćdziesięciosześcioletniego prezydenta była
sekretarką zmarłej i byłą żoną adiutanta głowy państwa.
Zaskoczenie było tym większe, że pierwsze małżeństwo pre-
zydenta uchodziło za wyjątkowo udane, małżonkowie przeżyli
razem czterdzieści lat, dochowując się trzech synów i córki. Mi-
chalina Mościcka cieszyła się autentyczną popularnością w spo-
łeczeństwie, cenili ją nawet politycy opozycyjni. Prezydent spra-
wiał wrażenie załamanego po jej śmierci i nikt nie podejrzewał,
że tak szybko znajdzie pocieszenie w ramionach innej kobiety.
Michalina i Ignacy pobrali się w 1888 roku. Małżonkowie byli
ze sobą bardzo blisko spokrewnieni (ich rodzice byli rodzeń-
stwem) i do zawarcia związku potrzebna była dyspensa papieska.
Przyszły prezydent od początku miał sprecyzowane plany wobec
dziewczyny:
„Bliskie pokrewieństwo i bardzo młody wiek kuzynki miały
duże znaczenie w moim wyborze. Dzięki bowiem tym warun-
kom obiecywałem sobie mieć większy wpływ przy dalszym
wychowywaniu swojej przyszłej małżonki. Pragnąłem ją jak
236
Małżeństwo prezydenta
najbardziej dostroić do mojej późniejszej działalności społecznej.
A to, że była córką mojej ciotki, którą bardzo kochałem, wielkiej
patriotki, dawało mi również pewną gwarancję powodzenia mo-
ich wychowawczych zamiarów".
Niejeden mężczyzna poślubiał znacznie młodszą partnerkę w
nadziei, że ją sobie „wychowa", a efekty bywały dyskusyjne.
Mościcki po latach był jednak przekonany o sukcesie własnych
zamiarów:
„Z różnych moich młodzieńczych planów, z których nie
wszystkie mogłem później wykonać, ten ostatni udał mi się naj-
zupełniej. Moja późniejsza towarzyszka życia pełnego mocnych
wrażeń przewyższyła cennymi zaletami swego pięknego charak-
teru najśmielsze moje oczekiwania".
Michalina Mościcka dzieliła skomplikowane losy męża. Emi-
grację polityczną (za działalność socjalistyczną i niepodległo-
ściową), niedostatek w Londynie i później sukcesy naukowe i fi-
Działacze PPS w 1896 roku. W środku Józef Piłsudski, pierwszy z lewej Ignacy
Mościcki
Pani prezydentowa Michalina Mościcka
237
nansowe w Szwajcarii i Polsce. Jako pierwsza dama RP cieszyła
się powszechną sympatią. Nie imponowały jej stanowiska, tytuły
i majątki, słynęła z niezależnych poglądów i zaangażowania spo-
łecznego. Zachowywała dystans do splendorów, jakimi otaczano
rodzinę prezydencką na Zamku Królewskim. Nie można było
tego powiedzieć ojej mężu:
„W miarę wrastania w urząd prezydenta - wspominał adiutant
głowy państwa, Henryk Comte - profesor Mościcki zmieniał się
w oczach. Stawał się coraz bardziej wyniosły, coraz bardziej żądny
hołdów. Również najbliższa rodzina prezydenta, z wyjątkiem pani
Michaliny Mościckiej, poczęła nosić się wysoko i dostojnie".
Na zamku pojawiła się nieznana za czasów prezydenta Woj-
ciechowskiego etykieta. Każdorazowy wyjazd lub przyjazd pre-
zydenta był okazją stawiania kompanii honorowej pod broń.
Specjalną oprawę nadano zmianie wart, połączonej z trzykrot-
nym odegraniem hejnału Wojska Polskiego. Kompania zamkowa
nie wystarczała, dodatkowo służbę pełnił jeszcze pluton żandar-
merii.
Mistrzem ceremonii był Kacper Michalski (poprzednio za-
trudniony u Potockich w Łańcucie), który z reguły występował
w stroju z czasów Stanisława Augusta. Idąc przez zamkowe ko-
rytarze, uderzał wielką laską o ziemię, dając znać gościom, że
prezydent się zbliża i należy ściszyć rozmowy.
„Na Zamku o wiele bardziej niż w Belwederze - kontynuował
Comte - zwracano uwagę na formy zewnętrzne, na etykietę. W
Belwederze tylko na oficjalnych przyjęciach służba przy-
wdziewała liberie, na Zamku liberia obowiązywała »na co dzień«.
Służby pokojowej było znacznie więcej niż w Belwederze".
Marszałek Piłsudski nie znosił splendorów, z trudem nagin
się do wymogów etykiety, prezydent Wojciechowski również,
natomiast Mościcki zdawał się stworzony do reprezentacyjnego
stylu życia. Zresztą nawet fizycznie idealnie nadawał się do roli,
miał doskonałą prezencję.
238
Małżeństwo prezydenta
„[...] był wysoki, szczupły, długonogi - wspominał Wacław
Zbyszewski - trzymał się bardzo dobrze, miał rysy dobre, we
fraku i orderach wyglądał bardzo imponująco i dystyngowanie,
maniery miał dostojne, był zimny, wyniosły, sztywny, ale wiel-
kopański".
Mościcki był zbyt inteligentnym człowiekiem, aby nie oriento-
wać się, że jest tylko figurantem. Rzeczywiste decyzje zapadały
w innym miejscu, podejmował je ktoś inny. To było oczywiste
dla wszystkich obserwatorów polskiej sceny politycznej. Zapew-
ne nie sprawiał mu przyjemności złośliwy wierszyk powtarzany
przez piłsudczyków:
„Tyle znacy, co Ignacy. A
Ignacy gówno znacy".
Ignacy Mościcki wybrany na prezydenta. Z lewej Józef Piłsudski, z prawej
Kazimierz Bartel
Pani prezydentowa Michalina Mościcka
239
Faktycznie, Mościcki nie miał nic do powiedzenia w sprawach
politycznych, ale nie zamierzał rezygnować z należnego mu sza-
cunku i splendoru. Prezydent był pragmatykiem - władza mogła
spoczywać w rękach Piłsudskiego, ale to on przyjmował wizyty
dyplomatów i polityków. I musiał mieć do tego odpowiednie wa-
runki. Inna sprawa, że Piłsudski nigdy publicznie nie dał odczuć
Mościckiemu lekceważenia. Prywatnie natomiast ignorował go
zupełnie. O decyzji wystawienia jego kandydatury na kolejną ka-
dencję poinformował go zaledwie kilka dni przed terminem.
Obiektywnie trzeba przyznać, że Belweder, w którym mieszkał
Marszałek, nie nadawał się do celów reprezentacyjnych. Pałac
był mały i ciasny, a splendor państwa wymagał przygotowania
odpowiedniej siedziby prezydenta. I chociaż prasa opozycyjna
nieraz podnosiła o to pretensje, to Mościcki postawił na swoim.
Prezydent przede wszystkim zadbał o służbowe i prywatne
apartamenty w Zamku Królewskim. Henryk Comte wspominał:
„Na pierwszym piętrze, gdzie mieściły się salony oficjalne, z
reguły pełnił służbę dyżurny żandarm. Na tym piętrze mieściła
się również adiutantura. W przeciwieństwie do belwederskiej, ta
miała wygląd oficjalnego gabinetu urządzonego z przepychem.
Obok adiutantury - salonik różowy w stylu Ludwika XV, za nim
wystawny gabinet przyjęć prezydenta. Ten gabinet łączył się
przez salonik niebieski z salonem prywatnym, z którego pro-
wadziły dwa wyjścia: jedno do komnaty jadalnej z oknami na
dziedziniec zamkowy, drugie do pokoi prywatnych i sypialni z
oknami na plac Zamkowy".
Wydatki nie ograniczały się wyłącznie do Zamku Królewskie-
go w Warszawie. Ulubionym miejscem wypoczynku Mościc-
kiego (podobnie jak jego poprzednika) była Spała. O ile jednak
Wojciechowski lubił przebywać tam z rodziną, a gości uważał za
intruzów, o tyle Mościcki przekształcił Spałę w miejsce reprezen-
tacyjne. Na jego zaproszenie przyjeżdżali tam liczni goście z kraju
i zagranicy. Jak ironicznie zauważył Comte, „Ignacy Mościcki
240
Małżeństwo prezydenta
czuł się w swoim żywiole, kiedy i pałac, i dwa pięknie urządzone
domy, przylegające do jego rezydencji, były zapełnione gośćmi".
Nie mogło oczywiście zabraknąć polowań, w których zasmako-
wał Mościcki. Z reguły łączono je z wystawnymi przyjęciami, a
liczba gości przekraczała setkę.
Inna sprawa, że wydatki na utrzymanie urzędu prezydenta rosły
w zawrotnym tempie. Budżet Mościckiego wzrósł o 135 procent
w porównaniu z czasami Wojciechowskiego i w 1930 roku wy-
nosił ponad 4,5 miliona złotych. Sama pensja prezydenta kształ-
towała się w wysokości 300 tysięcy złotych rocznie (ponad dwa
razy więcej niż jego poprzednika). Prasa opozycyjna przypomi-
nała, że utrzymanie prezydenta USA kosztuje podatników 3,8 mi-
liona złotych, Niemiec 2 miliony, a Francji zaledwie 1,3 miliona.
Ale jak tu można się dziwić, skoro prezydent Niemiec miał do
swojej dyspozycji 2 samochody, a Mościcki aż 22!!!
Wraz z prezydentem mieszkała jego rodzina. Dwóch starszych
synów miało własne pokoje, natomiast dla córki zarezerwowano
apartament gościnny. Najmłodszy syn prezydenckiej pary wraz
z żoną mieszkał na Żoliborzu w domku adiutanta ojca, który w
zamian przeniósł się do mieszkania służbowego na zamku.
Zachowane relacje podkreślają godną postawę Michaliny Mo-
ścickiej. Żona prezydenta z powagą wykonywała swoje obowiąz-
ki i jako jedyna z jego najbliższej rodziny zachowała trzeźwe
spojrzenie na świat.
„Żona prezydenta - pisał Comte - pozostawała sobą, reprezen-
towała typ polskiej matrony, była pierwszą osobą w życiu prywat-
nym prezydenta, który liczył się z jej zdaniem. Patronowała kobie-
cym organizacjom społecznym. Prowadziła cały dom rodzinny".
Codziennie o 10.00 rano Michalina pojawiała się w biurze swo-
jego sekretariatu i przeglądała pocztę. Następnie przyjmowała
petentów, delegacje towarzystw i związków. Pomiędzy godziną
17.00 a 19.00 w sali Canaletta odbywały się zebrania i pogawędki
przy herbacie.
Pani prezydentowa Michalina Mościcka
241
Prezydent zaczynał dzień pracy około godziny 8. Spożywał
wówczas śniadanie, a następnie spacerował w ogrodzie zamko-
wym ewentualnie wybierał się na przejażdżkę konną. Wówczas
wyjeżdżał samochodem na Siekierki i tam w towarzystwie adiu-
tanta jeździł konno. Comte zauważył, że „prezydent jeździł do-
brze i prezentował się na koniu bardzo efektownie".
Przedpołudnie (około półtorej godziny) poświęcał na lekturę
czasopism i gazet, następnie przyjmował szefa swojej kancelarii,
który referował bieżące sprawy. W zależności od potrzeb wzy-
wał wówczas przedstawicieli poszczególnych działów. Stałym
punktem programu była wizyta dyrektora protokołu dyploma-
tycznego, z którym ustalał terminy wizyt i audiencji. Po godzi-
nie 13.30 spożywał obiad (najczęściej w rodzinnym gronie), po
czym wracał do gabinetu lub sali audiencjonalnej, gdzie od-
bywał narady z udziałem polityków lub innych zaproszonych
osób.
Michalina Mościcka wypełniała obowiązki pierwszej damy na
oficjalnych obiadach, przyjęciach i wizytach dyplomatycznych.
Ułatwiała jej to doskonała znajomość języków obcych oraz wro-
dzony takt i komunikatywność. Pani Mościcka lubiła sama podej-
mować rozmowę z gośćmi stojącymi na uboczu, nie przejmując
się specjalnie opiniami otoczenia. To zjednywało jej ogromną
popularność.
„Uważny obserwator - notował Comte -jednak mógł dostrzec,
że przerywała nieraz rozmowy z tymi, którzy o nią specjalnie za-
biegali, a zwracała się do osób stojących na uboczu, wciśniętych
w tłum, niepozornie ubranych, a których zasługi i wartość dobrze
były znane. Wyciągała ku nim rękę z najmilszym uśmiechem,
przypominając dawne sprawy, wspólne przeżycia lub zapytując
o wyniki obecnych trudów i wysiłków".
Pani Michalina potrafiła trafnie oceniać ludzi, nie imponowały
jej stanowiska, majątki i tytuły. Zajęta działalnością społeczną,
nie interesowała się kompletnie polityką.
242
Małżeństwo prezydenta
Rodzina Mościckich w 1927 roku
Zresztą Mościccy mieli poważne problemy rodzinne. Jesienią
1927 roku na tyfus zachorował ulubieniec Mościckiego -jego
syn Franciszek. Ojciec pokładał w nim wielkie nadzieje, a cha-
rakter i zdolności syna potwierdzały jego możliwości. Inżynier
chemik z wykształcenia zapowiadał się na doskonałego naukow-
ca. Niestety, wysiłki lekarzy okazały się daremne i Franciszek
zmarł, co dla Mościckich było ogromnym ciosem.
Dwa lata później kolejna tragedia dotknęła rodzinę prezydenc-
ką- zmarł mąż córki - inżynier Zwisłocki. Mościcki uważał, że
zięć zmarł „z przepracowania umysłowego", rzeczywiście ten
człowiek nie oszczędzał się w pracy. Będąc dyrektorem kombi-
natu w Mościskach, dał się poznać jako doskonały fachowiec, ale
ciągła praca i towarzyszący jej stres zrujnowały mu zdrowie.
Trosk przyczyniali pozostali synowie prezydenckiej pary, któ-
rych zachowanie nie licowało z godnością urzędu ojca. Mniejsze
Maria Dobrzańska-Nagórna
243
kłopoty sprawiał Józef- najmłodszy potomek prezydenta. Był to
„przeciętny typ młodego człowieka bez szczególnych aspiracji
politycznych, lubił pobawić się, popić, potańczyć".
Natomiast prawdziwy problem stanowił najstarszy syn prezy-
denta - Michał. Comte uważał go za „zarozumialca i bufona",
który swoim postępowaniem „przyczyniał sporo kłopotów pro-
fesorowi Mościckiemu i jako ojcu, i jako głowie państwa". Mi-
chał Mościcki brał udział w pracach delegacji polskiej w Paryżu
na konferencję pokojową, następnie pracował w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych. Przebywał na kilku placówkach zagranicz-
nych, przydzielono go również do kancelarii ojca. Niestety, jako
niepoprawny hazardzista i hulaka nigdzie nie pracował zbyt dłu-
go. Nie bez powodu w ostatnich latach Drugiej Rzeczypospolitej
uważano, że Michał jest „wekslem gwarancyjnym Mościckiego"
w rękach ministra Becka. Przebywając na placówce w Tokio,
„znalazł się w tragicznej sytuacji z powodu przegrania w karty
poważnej sumy, której nie był w stanie zapłacić". Podobno Beck
zażądał od Mościckiego pokrycia przegranej syna, ale prezydent
odmówił. Ratując prestiż dyplomatyczny kraju, minister polecił
uregulować należność z funduszu dyspozycyjnego MSZ. Sprawa
nie była wyjątkiem, a prezydent od tej pory miał „dług wdzięcz-
ności" wobec ministra. A w sytuacji, gdy po śmierci Piłsudskie-
go rzeczywistą władzę w kraju przejął duet Mościcki - Śmigły,
to była niezwykle cenna zdobycz. Beck mógł w każdej chwili
skompromitować głowę państwa.
Maria Dobrzańska-Nagórna
Na początku lat trzydziestych Michalina Mościcka poważnie
zachorowała na serce (zapewne śmierć syna i zięcia przyczyniła
się do rozwoju schorzenia). Coraz bardziej narzekała na zdrowie,
jednak zachowywała pogodę ducha i życzliwość dla otoczenia.
244
Małżeństwo prezydenta
Wiosną 1932 roku adiutant Piłsudskiego, Mieczysław Lepecki,
przyjechał do Spały wręczyć pani prezydentowej makatę od Mar-
szałka (zakupioną podczas jego pobytu w Egipcie):
„Było to w maju. Pani Prezydentowa była już wówczas chora,
ale jednak nie leżała w łóżku. Gdy zameldowałem jej swoje przy-
bycie, poprosiła mnie do siebie niezwłocznie. Wyglądała wpraw-
dzie mizernie, ale pomimo tego na myśl mi nawet nie przyszło,
aby śmierć miała już nad nią pochylać swe czarne skrzydła [...].
Pamięć Marszałka Piłsudskiego bardzo ją poruszyła:
- Niech pan bardzo, bardzo podziękuje. 1 proszę powiedzieć,
że przy pierwszej sposobności chciałabym podziękowanie po-
wtórzyć osobiście.
Biedna pani Prezydentowa! Nie przypuszczała jeszcze wtedy,
że nigdy Komendanta nie zobaczy, i zanim upłyną trzy miesiące,
Komendant będzie kroczył za jej trumną".
Michalina Mościcka zmarła 18 sierpnia 1932 roku. Piłsudski
przebywał wówczas w swoim dworku w Pikicliszkach, natych-
miast jednak przerwał wypoczynek i przyjechał do Warszawy.
Wziął udział w uroczystościach żałobnych, a Lepecki wspomi-
nał, że opowiadał mu , jak dawno zmarłą znał, żaląc się nad losem
osieroconego pana Prezydenta".
Okazało się jednak, że „osierocony pan Prezydent" potrafił
doskonale sam zadbać o siebie. Zwrócił uwagę na prowadzącą
od trzech lat sekretariat żony młodą rozwódkę Marię Dobrzań-
ską-Nagórną. Warto zwrócić uwagę na jej panieńskie nazwisko.
To nie przypadek, Maria była stryjeczną siostrą słynnego później
majora Hubala.
Maria była młodsza od Mościckiego o 29 lat. W 1919 roku po-
ślubiła Tadeusza Nagórnego - oficera 36. pułku piechoty. Męża
znała od sześciu lat, jednak to nie zapewniło związkowi powodze-
nia. Kiedy w 1927 roku Nagórny został adiutantem Mościckiego,
małżeństwo już wówczas nie istniało. Kochliwy oficer miewał
przygody z innymi kobietami, składał im (będąc żonaty) obietnice
Maria Dobrzańska-Nagorna
245
Maria Dohrzańska-Nagórna
246
Małżeństwo prezydenta
małżeństwa. Maria ostatecznie wyjechała do ojca, natomiast jej
mąż rok później stanął przed sądem honorowym pułku. Uznano
go winnym „nadużycia osoby płci żeńskiej i niewywiązania się
we właściwym czasie ze swych zobowiązań wobec niej". W efek-
cie musiał opuścić stanowisko adiutanta, a małżeństwo zostało
niebawem unieważnione.
W1929 roku Maria została zatrudniona na zamku jako sekretar-
ka Michaliny Mościckiej. Wbrew późniejszym plotkom, nic nie
łączyło jej z prezydentem za życia jego pierwszej żony. Poznała
go zresztą już wcześniej, podczas pobytu w Spale. Natomiast coś
wydarzyło się w tym miejscu już po śmierci Michaliny.
„Pan Prezydent - wspominała Maria po latach - osamotniony
po pogrzebie [...] w Spale [...] zwrócił się do mnie, dziękując za
wszystko, co uczyniłam dla Zmarłej Prezydentowej, która mi
była drugą Matką, prosząc, abym w dalszym ciągu prowadziła se-
kretariat i darzyła opieką i przyjaźnią, bym dopomagała w pracy
społecznej owdowiałej córce po świętej pamięci Tadeuszu Zwis-
łockim. W końcu listopada tego roku Prezydent zwrócił się do
mnie z propozycją małżeństwa".
Warto zwrócić uwagę na daty. Było to trzy miesiące po pogrze-
bie pierwszej żony.
„Było to dla mnie - kontynuowała Maria - tak niespodziewa-
ne, że nie dałam odpowiedzi. Po trzech tygodniach wielkich we-
wnętrznych przeżyć, gdy Pan Prezydent przyszedł do sekretariatu
po ostateczną odpowiedź, wyraziłam zgodę pod warunkiem, że
do czasu ukończenia żałoby po Zmarłej Prezydentowej nie będzie
to nikomu wiadome".
Nie wiadomo, czy Maria po latach miała na myśli opinię pu-
bliczną, czy także najbliższe otoczenie prezydenta. Rodzina i
współpracownicy zostali bowiem poinformowani o jego zamia-
rach już niebawem. Pierwszeństwo przypadło oczywiście Piłsud-
skiemu, bez jego aprobaty nawet prezydent Rzeczypospolitej nie
odważył się zawrzeć związku małżeńskiego.
Wielka miłość prezydenta
247
Piłsudski nieco wcześniej przeżył kilkuletni romans z młodszą
od siebie o trzydzieści lat lekarką Eugenią Lewicką. Wspólnie
wyjechali nawet na Maderę, gdzie jednak doszło do zerwania, w
efekcie czego Lewicka powróciła samotnie do kraju. Niebawem
zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach (samobójstwo?
morderstwo?). Komendant zapewne rozumiał swojego rówieś-
nika i chociaż sam nie zdecydował się na kolejne małżeństwo
(Aleksandra Piłsudska cieszyła się doskonałym zdrowiem), to
specjalnie nie oponował. Podobno tylko popatrzył przeciągle na
Mościckiego i powiedział, aby robił, co chce. Dezaprobaty nie
ukrywał natomiast urzędujący premier Aleksander Prystor. Uwa-
żał, że sprawa nie przysporzy popularności obozowi rządzącemu,
a prezydent powinien świecić społeczeństwu przykładem. Mo-
ścicki miał mu tego nigdy nie zapomnieć.
Nie oponował natomiast kardynał Aleksander Kakowski, który
obiecał błogosławieństwo i daleko idącą pomoc. Dostojnik nie
widział przeciwwskazań do nowego związku prezydenta, skoro
Kościół uznał małżeństwo jego wybranki za nieważne.
Na Boże Narodzenie Mościcki poinformował o swoich zamia-
rach najbliższą rodzinę. Nie zachowały się informacje, jak dzieci
przyjęły decyzję ojca, ale można podejrzewać, że nie wyrażały
sprzeciwu. Zresztą każde z nich żyło już własnym życiem.
Wielka miłość prezydenta
Dziesiątego października 1933 roku Ignacy i Maria pobrali się.
Ślubu w kaplicy zamkowej udzielił osobiście kardynał Kakowski
w obecności premiera Janusza Jędrzejewicza i innych dostojni-
ków państwowych. Marszałek Piłsudski na ślub nie przybył, po-
dobno był zaziębiony i miał gorączkę.
Związek ze znacznie młodszą kobietą, byłą żoną własnego adiu-
tanta, zatrudnioną wcześniej w kancelarii zmarłej prezydentowej
248
Małżeństwo prezydenta
wywołał prawdziwy skandal. Marian Romeyko złośliwie zauwa-
żył, że „w ślad za świeżymi jeszcze depeszami kondolencyjnymi
z powodu śmierci dostojnej małżonki należało spieszyć się z
wysłaniem panu prezydentowi depesz gratulacyjnych z okazji
zawarcia nowego związku małżeńskiego". Oczywiście plotkowa-
no, że prezydent odbił żonę swojemu adiutantowi, jednak Henryk
Comte zdecydowanie wziął w obronę byłego pryncypała:
„Znałem go [kapitana Nagórnego - S.K.] i przyjaźniłem się z
nim na długo przed objęciem przez niego stanowiska adiutanta
prezydenta Mościckiego. Nie ukrywał - wprost przeciwnie -
ujawnił mi wiele swoich spraw osobistych, w tej liczbie swe
komplikacje małżeńskie. Byłem dobrze zorientowany w sytuacji.
I dlatego czuję się w obowiązku sprostować poważne nieścisło-
ści, które zawarte są w szeregu publikacji. Twierdzi się mianowi-
cie, że Ignacy Mościcki już jako prezydent spowodował zerwanie
małżeństwa Nagórnych i sam poślubił panią Marię Nagórną, da-
jąc w rekompensacie kapitanowi Nagórnemu wysokie stanowi-
sko na placówce zagranicznej.
Otóż z całą pewnością kapitan Nagórny rozszedł się ze swoją
żoną dwa lub trzy lata wcześniej (dokładnie nie pamiętam), to jest
przed wyborem Mościckiego na prezydenta i przed skierowaniem
Nagórnego do służby w adiutanturze na zamku".
W tym miejscu Comte mijał się z prawdą albowiem od wybo-
ru Mościckiego na prezydenta do ślubu z byłą żoną Nagórnego
upłynęło siedem lat. Prezydent poślubił Marię na początku dru-
giej kadencji. Jednak dalsza relacja zasługuje na uwagę:
„Po śmierci pani Michaliny Mościckiej owdowiały prezydent
poślubił panią Marię - rozwiedzioną z Nagórnym. Rozwódkę po-
znał wcześniej, jeszcze za życia Michaliny, która Marię Nagórną
zatrudniała u siebie w charakterze osobistej sekretarki. [...]
Kapitan Nagórny po kilku latach adiutantury, za namową swego
przyjaciela, wszechwładcy MSZ, dyrektora Departamentu Perso-
nalnego porucznika Wiktora Drymmera - ukończył kurs konsu-
Wielka miłość prezydenta
249
larny i jeszcze za życia pani Michaliny Mościckiej wyjechał jako
konsul do Brukseli, a potem do Strasburga. Tam też został aż do
śmierci w 1971 roku.
Zatem między bajki trzeba włożyć wersję o tym, że prezydent
odebrał żonę swemu adiutantowi".
Podobnie jak plotki o śmierci Nagórnego w niewyjaśnionych
okolicznościach, po wyjeździe na zachód Europy. Były mąż Ma-
rii w chwili jej ślubu z prezydentem był już zresztą żonaty. Rok
wcześniej poślubił Helenę Akst (tym razem dotrzymał obietnic
matrymonialnych) i miał z nią dwoje dzieci. Podobno związek
uchodził za szczęśliwy.
Nie zmienia to jednak faktu, że drugie małżeństwo Mościckie-
go wywołało niezdrową sensację. Kwestionowano unieważnienie
małżeństwa Marii przez Kościół katolicki, zapominając, że była to
powszechna praktyka rozwiązywania rnałżeństw. Przecież w po-
dobny sposób wolność odzyskała Helena Górska (aby poślubić
Paderewskiego), Maria Juszkiewiczowa zmieniła wyznanie (aby
wyjść za Piłsudskiego). W identyczny sposób swoje problemy
uczuciowe i małżeńskie rozwiązywali Wieniawa-Długoszowski,
Beck czy Orlicz-Dreszer. A niektóre partnerki polityków miały
już wówczas dzieci pochodzące z unieważnianych związków. Ale
Romeyko pisał z dezaprobatą:
„W ten sposób prezydent najbardziej katolickiego państwa nie
tylko wchodził w związki małżeńskie z »rozwódką«, lecz i nie
poczuwał się do obowiązku przestrzegania kanonów Kościoła
katolickiego, jeśli chodzi o czas trwania żałoby. Toteż mówiono,
że każde »rozwiązanie«, łącznie ze wskrzeszeniem na Zamku
Królewskim »cienia pani Grabowskiej«, byłoby mniej straszne
niż to, które obrał prezydent Rzeczypospolitej".
Romeyko mógł być złośliwy, ale w jednym przynajmniej miał
rację. Mościcki mógł nieco opóźnić nowy ożenek. Po prawie
czterdziestoletnim związku z Michaliną zdecydowanie zbyt śpie-
szył się do drugiego małżeństwa. To zapewne było przyczyną
250
Małżeństwo prezydenta
dezaprobaty Piłsudskiego, chociaż sam Komendant przecież
również do specjalnie świętych nie należał. Ale jaki mężczyzna
w wieku prezydenta nie spieszyłby się do ślubu z partnerką w
wieku własnej córki?
Opinia publiczna nie mogła wybaczyć Mościckiemu jego za-
chowania:
„Nie minę się z prawdą, wspominając, że od tej chwili prezydent
stał się »popularny« w szerokich kołach myślącego i zaskoczonego
społeczeństwa. Stał się on również, niestety, obiektem dowcipów
ä la »Qui pro Quo«, zjadliwych, lecz sprowokowanych. Nie stał
się, co prawda, Menelausem z »Pięknej Heleny«, lecz i nie nabrał
kształtów Adonisa. Nie mówiono już o dostojnej, pięknie prezen-
tującej się postaci, lecz doszukiwano się czegoś karykaturalnego".
Opowiadano, że Piłsudski zżymał się, że „stary pryk kupił bro-
war, żeby raz do roku napić się szklanki piwa", że Mościcki za-
zdrosny o młodą żonę biega po zamku nago Ż odbezpieczonym
Maria Mościcka (w środku, w białej sukni)
Wielka miłość prezydenta
251
rewolwerem, że przechodzi specjalną kurację hormonalną, aby
zadowolić młodą małżonkę.. A podobno jego ulubioną melodią
był wiedeński walczyk Czar palca.
Przy pogłoskach o kuracjii hormonalnej warto przez chwilę się
zatrzymać. W owych latach prowadzono badania nad możliwością
przeszczepów człowiekowi narządów płciowych małp (!!!). Pionie-
rami tych badań byli rosyjscy naukowcy, a całą sprawę traktowano
nad wyraz poważnie. Wielkiie zainteresowanie badaniami Rosjan
przejawiał Bolesław Leśmian, którego zdrowie szwankowało, a
znany był ze swojego nieposkromionego głodu seksualnego.
Wystarczyło, aby na zamku (w związku z wizytą jednej z by-
łych sekretarek) pojawił się wózek dziecięcy, a Warszawa już
plotkowała, że prezydentowa ma dziecko z adiutantem męża.
Dziwne opinie wyrażali nawet doświadczeni politycy, Wincenty
Witos utrzymywał, że w kraju rządzi „żona Mościckiego ze swo-
im amantem".
Powszechnie uważano, że Mościcki skompromitował się ślu-
bem z Marią, a cały związek sprowadzano wyłącznie do seksu-
alnej strony życia. Jan Skotnicki zauważył, że „erotyzm ogarnął
w końcu niemal wszystkich od góry do dołu, a góra świeciła w
tym szale przykładem". Nawet w żartach opowiadanych o pre-
zydenckiej parze „ukrywał s;ię ból i wstyd".
Z czasem jednak zamieszanie z wolna ucichło, tym bardziej że
Maria sprawdziła się w roli pierwszej damy. Co prawda, różnica
wieku zawsze zwracała uwagę, a złośliwe panie plotkowały, że
prezydentowa Jest niska, ze skłonnościami do tycia i wydatnym
biustem", ale to były drobiazgi bez znaczenia. Tym bardziej że
według powszechnej opiniii żona głowy państwa miała bardzo
miły i przystępny charakter.
„Była to niska - pisał Alfred Wysocki - ze skłonnością do ty-
cia brunetka, z biustem wydatnym, o oczach słodkich, marzyciel-
skich. Miała w ogóle pewie:n wdzięk i wydawała się być bardzo
łagodna i dobra".
252
Małżeństwo prezydenta
Mościcki sprawiał wrażenie nieprzytomnie zakochanego. Po-
mimo swojego wieku (i wagi żony) nosił ją na rękach, nazywa-
jąc „swoją małą". W opinii pracowników zamku stanowili dobre,
zakochane w sobie małżeństwo. Wdzięk wybranki Mościckiego
ujął nawet Piłsudskiego, który początkowo daleki był od entuzjaz-
mu. Gdy kilkanaście dni po ślubie kancelaria prezydentowej za-
wiadomiła Belweder, że Maria pragnie złożyć wizytę Aleksandrze
Piłsudskiej, Komendant stwierdził, że pani Mościcka nie może ni-
komu składać wizyt. W najlepszym wypadku może tylko odwie-
dzić Aleksandrę. Kiedy jednak Maria w towarzystwie pasierbicy
pojawiła się w Belwederze, Piłsudski poddał się urokowi wybranki
prezydenta. Rozmawiał z nią w dobrym nastroju, po czym zażądał,
aby ministrowie i korpus dyplomatyczny zostali jej przedstawieni.
Ostatnie lata
Mościccy opuścili Warszawę w pierwszych dniach września
1939 roku. W Zamku Królewskim nie było schronu przeciwlotni-
czego i prezydent przeniósł się do willi w Błotach koło Falenicy.
Ósmego września był już w Ołyce na Wołyniu, gdzie zamieszkał
w pałacu Radziwiłłów. Cztery dni później po naradzie z marszał-
kiem Śmigłym-Rydzem i premierem Składkowskim Mościcki wy-
jechał do majątku Załucze w pobliżu Sniatynia, tuż przy granicy
z Rumunią. Tam doszła do niego informacja o inwazji sowieckiej.
W Kutach nad Czeremoszem doszło do dramatycznej narady
z udziałem prezydenta, Śmigłego-Rydza, Becka i Składkowskie-
go. Politycy zdawali sobie sprawę z faktu, że wojna jest przegrana,
a wkroczenie Sowietów oznaczało katastrofę na niespotykaną skalę.
Zapadła decyzja o opuszczeniu granic przez władze państwowe.
„Był blady - wspominał Mościckiego premier Składkowski -
wyczerpany długo trwającą dietą, ale pomimo ciężkiej sytuacji po-
litycznej zachował jasny pogląd na sprawy, spokój i opanowanie".
Ostatnie lata
253
Przygotowując orędzie do narodu, Mościcki zauważył, że „to
już jasne, że idziemy w sieć". Ale innego wyjścia nie widział,
stwierdził otwarcie, że „walczyć nie mamy czym, a poddać się
nie możemy".
Do Kut zbliżali się Sowieci i zachodziła realna groźba, że pol-
scy dostojnicy wpadną w ich ręce. Mościcki, ulegając naleganiom
Składkowskiego, postanowił natychmiast przejść na rumuńską
stronę granicy.
„Ostatnie godziny na wolnej ziemi polskiej - opisywał Wiktor
Drymmer - spędził prezydent w Kutach Starych, w willi zaj-
mowanej przez ministra Józefa Becka. Przy posiłku wieczornym
było kilka osób. Panował nastrój powagi i oczekiwania. Rozmo-
wa toczyła się leniwo na jakieś tematy oderwane. Prezydent był
spokojny i opanowany. Spokój jego udzielał się otoczeniu. Nagle
ktoś wezwał ministra Becka do telefonu. Powrócił po chwili, sta-
nął przed Panem Prezydentem na baczność i suchym jak zwykle
głosem zameldował: »Panie prezydencie, pan marszałek Śmigły
wraz z premierem meldują, że oddziały bolszewickie są odległe
od Kut kilkadziesiąt kilometrów. Wobec zagrożenia proszę Pana
Prezydenta o udanie się do Rumunii«. Wszyscy zamilkli. »Jestem
sługą narodu. Skoro Rząd uważa, że należy tak uczynić, to proszę
zrobić stosowne przygotowania« - odpowiedział Prezydent".
Siedemnastego września 1939 roku około godziny 23.00 prezy-
dent Mościcki opuścił kraj, aby do niego już więcej nie powrócić.
Obowiązujące umowy gwarantowały tranzyt polskich władz
przez Rumunię do Francji. Niestety, politycy z Bukaresztu interno-
wali naszych dostojników na swoim terytorium. Zachodni alianci
nie protestowali - już wówczas planowano poparcie obozu wro-
giego sanacji. Mościcki został osadzony w rezydencji królewskiej
w Bicaz, która okazała się „murowaną, piętrową leśniczówką".
Prezydent zajął dwa pokoje na piętrze, jego otoczenie ulokowało
się na parterze. Tam też oficjalnie zrezygnował ze swoich upraw-
nień, podpisując nominację dla Wieniawy-Długoszowskiego.
254
Małżeństwo prezydenta
W połowie listopada Mościcki (towarzyszyła mu rodzina i kil-
kanaście osób otoczenia) został przeniesiony do rządowego pa-
łacu w Craiovej. Niestety, budynek był typowo reprezentacyjną
budowlą- do zamieszkania nadawały się tylko dwa pokoje; bra-
kowało nie tylko łóżek i pościeli, ale nawet talerzy, łyżek czy
widelców. Pałac był słabo ogrzewany, a wyżywienie fatalne. Pre-
zydentowi przygotowywano posiłki na bazie kaszy, a jego oto-
czenie często głodowało.
Zabiegi o pozwolenie na wyjazd do Szwajcarii (Mościcki miał
obywatelstwo tego kraju) przyniosły efekt po interwencji prezy-
denta USA Franklina Delano Roosevelta. Mościcki opuścił Ru-
munię 25 grudnia 1939 roku:
„Przy wagonie prezydenta - wspominał Składkowski - stoi
dwóch żandarmów zabraniających wejścia. Podbiegam pośpiesz-
nie. Pan prezydent okryty futrem wychyla się z otwartego okna,
mówiąc nam swym spokojnym jak zawsze głosem »Dzień dobry,
panie premierze...«. Prezydent uśmiecha się lekko, ale mówi, że
tam też wiele nie będzie mógł zrobić, bo Szwajcarzy uwarunko-
wali jego pobyt jedynie pracą naukową [...]. Postój pięciominu-
towy mija szybko. Już pociąg rusza. Stajemy na baczność, od-
słaniamy głowy. Postać wychylonego z okna prezydenta ginie za
chwilę w obłokach białej pary".
Mościccy osiedlili się we Fryburgu (prezydent był honoro-
wym obywatelem tego miasta). Niestety, praca naukowa okazała
się niebawem niemożliwa - prezydent nie miał środków finanso-
wych i musiał podjąć pracę zarobkową. A miał już 73 lata i jego
zdrowie szwankowało. W ogóle nie doszedł już nigdy do siebie
po poważnych kłopotach gastrycznych wiosną 1939 roku - plot-
kowano nawet wówczas, że opozycja chciała go otruć. Rodzina
przeniosła się do Genewy, gdzie profesor pracował w labora-
torium chemicznym Hydro-Nitro. W tym też czasie prezydent
rozpoczął spisywanie wspomnień, które doprowadził do 1932
roku.
Ostatnie lata
255
Dalszą pracę uniemożliwił pogarszający się stan zdrowia - od
1943 roku rodzina utrzymywała się wyłącznie z nieregularnych
zasiłków (wypłacanych przez polskie przedstawicielstwo dyplo-
matyczne) i sprzedaży rzeczy przywiezionych z kraju. Ostatnie
miesiące życia prezydent spędził w małej górskiej miejscowości
Versoix pod Lozanną.
Maria do końca towarzyszyła mężowi. Okoliczni mieszkańcy
często widywali ich, jak spacerowali, trzymając się za ręce. Pani
Mościcka sprawdziła się w tych trudnych dniach: jeździła wiele
kilometrów po śmietankę i wątróbkę zapisaną mężowi przez le-
karza, opiekowała się Ignacym na każdym kroku. Prezydent, spo-
rządzając swój testament, wyraził wolę, aby w przyszłości Maria
spoczęła z nim w jednym grobie.
Ignacy Mościcki zmarł w Versoix 2 października 1946 roku.
Zgodnie z jego życzeniem nie wystawiono mu żadnego nagrob-
ka, a na mogile ustawiono prosty drewniany krzyż z inicjałami
„I.M.".
Maria przeżyła męża o 33 lata. Do śmierci w 1979 roku pilno-
wała jego dokumentów, pamiątek po nim, kultywowała jego pa-
mięć. Niestety, ostatnia wola prezydenta nie została uszanowana.
W 1993 roku sprowadzono prochy obojga do kraju. Chociaż
wystawiono obie trumny na widok publiczny, to pogrzeb mał-
żonkowie mieli oddzielny. Prezydenta pochowano z honorami w
katedrze św. Jana, natomiast Maria spoczęła na Powązkach.
Szkoda, albowiem wspólne miejsce wiecznego spoczynku by-
łoby symbolem łączącego ich uczucia. Maria „nie poleciała na
zaszczyty", jak plotkowała warszawska ulica, ale darzyła męża
szczerą miłością i przywiązaniem, co udowodniła całym swoim
życiem. Uczuciem, jakich mało w naszych dziejach.
256
Małżeństwo prezydenta
Grobowiec rodziny Mościckich na warszawskich Powązkach (Maria Mościcka
nie została w nim pochowana)
Rozdział 9
Z
AMACH MA
P
IERACKIEGO
I
B
ERFZA
K
ARTUSKA
Śmierć na Foksal
Piętnastego czerwca 1934 roku we wczesnych godzinach po-
południowych minister spraw wewnętrznych RP, Bronisław Pie-
racki, wsiadł do służbowego samochodu, polecając zawieźć się
na ulicę Foksal, do Klubu Towarzyskiego. Ministrowi od pew-
nego czasu nie towarzyszyła ochrona, zrezygnowano z niej ze
względów oszczędnościowych. A chociaż w Warszawie funk-
cjonowało wiele doskonałych restauracji, to Pieracki nie zmienił
obyczajów - Klub Towarzyski cieszył się dużą popularnością
wśród polityków. Decydowała o tym doskonała lokalizacja, nie-
zła kuchnia i przystępne ceny. Częstymi gośćmi byli członko-
wie rządu i posłowie największego ugrupowania parlamentar-
nego (BBWR). Nie inaczej było tego dnia, o wpół do czwartej
na Foksal pojawił się premier Leon Kozłowski, następnie mini-
ster opieki społecznej Jerzy Paciorkowski. Kilka minut później
przyjechał Pieracki, wysiadł z samochodu, a kierowca usiłował
zawrócić pojazd. Minister nie czekał, ruszył w kierunku drzwi
lokalu, w których stał portier. Wówczas tuż za nim pojawił się
młody mężczyzna z kartonową paczką w ręku, od rana krążący
po okolicy. Przez chwilę bezskutecznie manipulował przy pacz-
ce, po czym wyciągnął rewolwer i z bliskiej odległości oddał
trzy strzały w tył głowy ministra. Ciężko ranny Pieracki osunął
się na ziemię, a zamachowiec pobiegł w kierunku Nowego Świa-
tu, a następnie w stronę uniwersytetu.
260
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Bronisław Pieracki
Zaskoczenie było kompletne.
Dopiero po dłuższej chwili w pościg
rzucili się portier, kierowca ministra
oraz dwaj policjanci. Jeden z
funkcjonariuszy wskoczył nawet na
stopień samochodu ofiary, aby w
ten sposób przyspieszyć pogoń.
Zamachowiec okazał się jednak
wysportowanym mężczyzną, biegł
szybko, ostrzeliwując się, co znacz-
nie hamowało pościg. Dobiegł do
Szczyglej, a w bramie domu przy
ulicy Okólnik 5 pozbył się paczki i
płaszcza. Następnie spokojnie wyszedł na ulicę i nierozpoznany
przez nikogo zniknął z oczu ścigających.
Rannego Pierackiego przewieziono do szpitala Ujazdowskiego.
Niezwłocznie znalazł się na stole operacyjnym, lekarze dokonali
trepanacji czaszki, wydobywając pociski. Zatamowali również
krwotok, lecz nie potrafili uratować życia rannemu. Kwadrans po
piątej minister zmarł, nie odzyskując przytomności. Miał 39 lat.
Narada u Marszałka
Bronisław Pieracki był zaufanym człowiekiem Józefa Piłsud-
skiego, politykiem stojącym u progu wielkiej kariery. Miał za
sobą chwalebną służbę w II Brygadzie Legionów, epizod w woj-
nie z Ukraińcami o Lwów, a następnie błyskotliwą karierę po-
lityczną. Był członkiem tajnej organizacji „Honor i Ojczyzna"
(„Strażnica"), mającej na celu troskę o poziom moralny korpusu
oficerskiego i utrzymanie apolityczności armii. Po jej rozwiązaniu
Narada u Marszałka
261
wstąpił w szeregi masonerii, a w 1925 roku proponował Włady-
sławowi Sikorskiemu szczegółowe plany zamachu wojskowego.
Zapewne wykonywał w ten sposób polecenia Piłsudskiego, usi-
łującego skompromitować rywala do władzy. Podczas przewrotu
majowego działał w sztabie rebeliantów, a karierę wojskową
zakończył w stopniu pułkownika. Objął tekę wiceministra spraw
wewnętrznych, a w kilku kolejnych rządach był ministrem tego
resortu.
Nie był jednak lubiany przez piłsudczyków. Fanatyczny wiel-
biciel Marszałka generał Felicjan Sławoj-Składkowski zarzucał
mu nielojalność, natomiast Janusz Jędrzejewicz zauważył, że dla
Pierackiego pojęcie szczerości czy koleżeństwa nie istniało. Nie
zmienia to jednak faktu, że piłsudczycy doceniali talenty Pierac-
kiego, a najbardziej sam Marszałek. Jego adiutant Mieczysław
Lepecki pozostawił ciekawą charakterystykę ministra, bez wątp-
ienia inspirowaną opiniami przełożonego:
„Zawsze podziwiałem w nim wielki spokój, zimną krew, łat-
wość wydawania decyzji i chłodną bezwzględność. Wśród sen-
tymentalnych, ślamazarnych, pełnych różnych wątpliwości Po-
laków - odbijał się jaskrawo i dodatnio. Sama jego powierz-
chowność harmonizowała z zaletami charakteru. Twarz posiadał
szeroką, o wyrazie nieruchomym, na którym wewnętrzne uczucia
nic ryły żadnych śladów. Wąskie usta zdradzały zaciętość i upór,
oczy o głębokim przenikliwym spojrzeniu - rozum".
Nic nie wiemy o planach Komendanta dotyczących przyszłości
Pierackiego, ale zamach wyjątkowo wstrząsnął Piłsudskim. Trud-
no zresztą określić, co bardziej zszokowało Marszałka: zamach
na podwładnego czy fakt, że strzelano do ministra Rzeczypospo-
litej, w biały dzień, w centrum stolicy. Wiadomość o tragicznym
wydarzeniu zastała go w budynku Generalnego Inspektoratu Sił
Zbrojnych:
„Siedział w gabinecie - wspominał Lepecki - ale nie czytał ani
stawiał pasjansa, jak to zwykle w godzinie poobiedniej czynił.
262
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Pogrążony był w zadumie, gęsty obłok dymu tytoniowego wska-
zywał, że palił papierosa po papierosie już od dłuższej chwili".
Lepecki nigdy wcześniej nie widział pryncypała w „tak podnie-
conym nastroju". I kiedy „około godziny piątej przyszedł generał
Składkowski, który przebywał u łoża Pierackiego i powiedział,
że minister zmarł, nie odzyskawszy przytomności", Piłsudski go
nie przyjął. Meldunek złożył osobisty lekarz Komendanta, doktor
Woyczyński, albowiem „Marszałek nie chciał przyjąć nikogo ze
świadków zejścia".
Niebawem Lepecki opuścił budynek GISZ. Wiedział, że Pił-
sudski lubił czasami zasięgnąć informacji o nastrojach opinii pu-
blicznej, wobec tego starał się nie zawieść pryncypała.
„Tymczasem »na mieście« huczało od plotek i pogłosek. W ko-
łach moich znajomych przeważała opinia, że winę za śmierć mi-
nistra ponoszą endecy. Tak zwany vox populi oskarżał stanowczo
bądź Obóz Wielkiej Polski, bądź Obóz Narodowo-Radykalny, który
ostatnio zaczął rozwijać ożywioną działalność. Jedynie komendant
osobistej ochrony Marszałka Piłsudskiego - kapitan Bolesław
Ziemiański krzywił się jakoś podejrzanie i coś bąkał o Ukraińcach,
ale nie bardzo chciano go w pierwszej chwili słuchać. Oburzenie
zapanowało tak wielkie, że jak największe nawet represje i w ja-
kąkolwiek stronę skierowane napotkałyby entuzjastyczny poklask,
tym większy, im same represje byłyby mocniejsze. Niewątpliwie
podobnym nastrojom uległy również i sfery rządzące, dla których
obok przyczyn wywołujących głębokie oburzenie w szerokich
warstwach społeczeństwa, dochodziła jeszcze jedna: zabito im
przyjaciela, którego lubili i cenili, z którym byli na »ty«, z którym
przeszli niejedną ciężką chwilę w Legionach i później, gdy tropieni
jak psy podjęli pozornie beznadziejną pracę w szeregach POW".
Kiedy Lepecki zbierał informacje na mieście, u Piłsudskiego
był już premier Kozłowski. W odróżnieniu od Składkowskiego
został przyjęty, przychodził bowiem z gotowymi rozwiązaniami.
Zaproponował utworzenie obozu odosobnienia dla przeciwników
Narada u Marszałka
263
Leon Kozłowski
reżimu. Po dostosowaniu prze-
pisów prawnych władze mogły
internować opozycjonistów, do
czego niepotrzebne byłoby orze-
czenie sądu. Wystarczyła zwykła
decyzja administracyjna, podej-
mowana przez właściwego wo-
jewodę.
Piłsudski zaaprobował wstęp-
nie propozycje Kozłowskiego, ale
zgodnie ze swoim zwyczajem
postanowił
zasięgnąć
opinii
najbliższych współpracowników.
O godzinie 21 w GISZ pojawił
się Aleksander Prystor. Panowie
rozmawiali w cztery oczy, wówczas zapewne zapadły wiążące
decyzje.
Aleksander Prystor cieszył się ogromnym zaufaniem Marszał-
ka. Tylko z nim i Walerym Sławkiem był po imieniu, wyłącznie
na nich polegał w najtrudniejszych sytuacjach. Prystor rewanżo-
wał się całkowitą dyspozycyjnością, wypełniał ściśle polecenia
pryncypała. 1 to nawet wówczas, gdy groziły konfliktem z obo-
wiązującym prawem. Tak było przecież w przypadku sprawy ge-
nerała Zagórskiego.
Lepecki doskonale zdawał sobie sprawę z roli Prystora w życiu
politycznym kraju, napisał znacznie mniej, niż naprawdę wiedział:
„Zdaje mi się, że Marszałek Piłsudski bardzo cenił zdanie swo-
jego starego przyjaciela, gdyż tak się składało, że gdy nad Polską
zbierała się jakaś chmura, gdy w machinie państwowej zazgrzy-
tało, my adiutanci dostawaliśmy rozkaz zaproszenia go bądź do
GISZu, bądź do Belwederu".
264
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Lepecki wrócił późno (służbę obejmował o północy), był też
świadkiem zachowania szefa po wyjściu Prystora. Adiutantowi
utkwiło szczególnie w pamięci zdanie Marszałka wypowiedziane
do siebie:
„Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę
waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem".
Później nie było już tak spokojnie. Na uwagę adiutanta, że za-
machu dokonała prawica, Piłsudski wybuchnął:
„Prywislancy [mieszkańcy dawnego Królestwa Kongresowego
- S.K] - krzyknął - gdy okaże się prawda, ja was każę siec ba-
togami, ja was każę ze skóry obdzierać. Ja każę nie żałować ni-
kogo, ni kobiet, ni panienek. Ja wyplenię prywislanskie nasienie
i z Prywislinja, i z Galizien, i z Posen.
Nigdy, ani przed tym dniem, ani później, nie widziałem Mar-
szałka w takim podnieceniu. Wstał, odsunął fotel i począł mie-
rzyć gabinet szybszymi niż zwykle krokami. Usunąłem się na
bok i myślałem, że te słowa to nie czcze pogróżki, że pewnego
dnia spadną one młotem na głowy winnych".
Decyzje już zapadły, ale Piłsudski dalej walczył z własnymi
myślami. Własnym obyczajem (u schyłku życia) do późna
dyskutował sam ze sobą, co robił zawsze w sytuacjach kryzyso-
wych.
„Siedząc w swoim pokoju - kontynuował Lepecki - słyszałem
głośną rozmowę, jaką prowadził z samym sobą, słyszałem bicie
pięścią w stół i przejmujące słowa nagany, Już trzecia wybiła, a
Marszałek wciąż jeszcze miotał się w swojej samotni i dopiero
wczesny czerwcowy poranek, wdzierający się przez szpary mię-
dzy roletami i oknami, skłonił Go do przejścia do sypialni.
Jak każdej nocy, tak i tej, zgasiłem światło w gabinecie i poło-
żyłem rewolwer na nocnym stoliku Marszałka.
Było wpół do piątej rano".
Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej
265
Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej
Dzień później ogłoszono w Polsce żałobę narodową. Broni-
sława Pierackiego awansowano pośmiertnie do stopnia generała
brygady, odznaczono go również Orderem Orła Białego. Nazwę
ulicy Foksal zmieniono na Bronisława Pierackiego i pod tą nazwą
przetrwała do wybuchu wojny. Dwudziestego pierwszego czerw-
ca odbył się pogrzeb ministra na cmentarzu w Starym Sączu.
Władze nie czekały jednak na pogrzeb, aby podjąć działania.
Dwa dni po zamachu (w niedzielę!!!) prezydent Ignacy Mościcki
podpisał dekret z mocą ustawy, opublikowany następnego dnia -
„Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 17 czerwca
1934 roku w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spo-
kojowi i porządkowi publicznemu". Warto zwrócić uwagę na ar-
tykuł drugi:
„1. Zarządzenie co do przetrzymania i skierowania osoby przy-
trzymanej do miejsca odosobnienia wydają władze administracji
ogólnej.
2. Postanowienie o przymusowym odosobnieniu wydaje sę-
dzia śledczy na wniosek władzy, która zarządziła przytrzymanie,
uzasadniony wniosek tej władzy jest wystarczającą podstawą do
wydania postanowienia.
3. Odpis postanowienia będzie doręczony osobie przytrzyma-
nej w ciągu 48 godzin od chwili jej przytrzymania".
Sędziego śledczego wyznaczał sąd właściwy dla okręgu, w któ-
rym znajdowało się miejsce odosobnienia, natomiast termin izola-
cji określano na trzy miesiące, z możliwościąjego przedłużenia.
W praktyce starosta powiatowy występował z wnioskiem do
wojewody o wysłanie wskazanej osoby do miejsca odosobnie-
nia. Wojewoda (po zatwierdzeniu wniosku) kierował go do Mini-
sterstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie po rozpatrzeniu przedkła-
dano go do decyzji szefa resortu. Jego podpis oznaczał powrót
dokumentów do wojewody, który wysyłał wniosek do sędziego
Bereza Kartuska
śledczego. W przypadku pozytywnej decyzji, zatrzymanego od-
syłano pod eskortą do obozu. Wnioski wysyłane do ministerstwa
były podpisywane niemal automatycznie, szczególnie generał
Składkowski nie bawił się w ich analizę. Większy problem stano-
wił sędzia śledczy, tam nie działał automatyzm. W 1934 roku wy-
stawiono około 800 wniosków o zatrzymanie - do Berezy trafiły
252 osoby. Rok później proporcje się odwróciły, na 493 wnioski
w obozie izolowano 369 osób. Oczywiście zdarzały się naduży-
cia, Stanisław Cat-Mackiewicz stwierdził wręcz, że „wystarczyła
zemsta jakiegoś przodownika policyjnego lub pisarza gminnego,
aby osadzić kogoś w Berezie".
Dekret Mościckiego miał stać się elementem zastraszającym
przeciwników politycznych. Piłsudski określił pomysł mianem
„czerezwyczajki" i miał dużo racji. Wprawdzie celem sanacji
nie była fizyczna eliminacja, ale dekret Mościckiego z demokra-
cją nie miał wiele wspólnego. W artykule pierwszym wyraźnie
określono, że miejsca odosobnienia nie są przeznaczone dla osób
266
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej
267
„skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw". Wystar-
czało, że ich „działalność lub postępowanie dawały podstawę do
przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa,
spokoju lub porządku publicznego".
W niepokojący sposób nasuwają się skojarzenia z działaniami
hitlerowców wobec opozycji. Warto jednak pamiętać, że powstałe
rok wcześniej obozy koncentracyjne w Dachau i Oranienburgu
nie były jeszcze wówczas miejscami eksterminacji. Jak słusznie
zauważył Andrzej Garlicki, ich celem było „złamanie więźniów
i zniechęcenie ich raz na zawsze do jakiegokolwiek oporu". Po-
tulnych i zastraszonych wypuszczano na wolność. Z perspektywy
lat przypominano jednak chętnie (szczególnie w czasach PRL),
że niemiecki „areszt ochronny" dał początek hitlerowskim obo-
zom zagłady. A to wystarczyło, aby sugerować, że pomiędzy Be-
rezą Kartuską a hitlerowskimi miejscami eksterminacji nie było
właściwie różnicy.
Błyskawiczna reakcja na zabójstwo Pierackiego sugeruje, że
władze od dawna przygotowywały projekt. Po rozprawie z niepo-
kornymi politykami Centrolewu w Brześciu przyszedł czas na pra-
wicę. Potrzebny był jednak wygodny pretekst, a jaki był lepszy od
zabójstwa członka rządu? Na fali społecznego oburzenia niepopu-
larne zarządzenia z reguły przechodzą bez większych problemów.
Inna sprawa, że Kozłowski doskonale nadawał się na wyko-
nawcę poleceń Marszałka i jego współpracowników. Uchodził za
najsłabszego z pomajowych premierów, a jego nominacja była du-
żym zaskoczeniem dla otoczenia. Podobno Piłsudski obawiał się
nawet, że sprawa stanie się tematem skeczy kabaretowych. Podjął
jednak ryzyko, czego nie potrafił zrozumieć Jędrzejewicz:
„Piłsudski, wysuwając tę kandydaturę w rozmowie z prezyden-
tem, popełnił zresztą błąd. Kozłowskiego prawie nie znał, słyszał
o nim, że jest dobrym profesorem archeologii na Uniwersytecie
Jana Kazimierza we Lwowie, i pomyślał, że może będzie dobrym
premierem. Tak się jednak nie stało".
268
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Kozłowskiemu brakowało cech dobrego polityka, nie nadawał
się również do pełnienia funkcji reprezentacyjnych. Przeszkodą
nie do pokonania było usposobienie profesora: niepohamowane
wybuchy śmiechu, groteskowa mimika twarzy oraz skłonności
do alkoholu. Aleksandra Piłsudska unikająca ostrych opinii o
wiernych podwładnych męża wspominała, że z tego powodu
„zachowanie jego było nieraz rażące". Nie zmienia to sytuacji, że
w chwili zamachu na Pierackiego okazał się właściwym człowie-
kiem na właściwym miejscu. Nie zadawał zbędnych pytań, bły-
skawicznie wypełniał polecenia mocodawców. Zgodnie z opinią
Cata-Mackiewicza „lekkim stosunkiem szedł do spraw państwo-
wych, sugerowanym mu często przez otoczenie".
Na pierwsze miejsce odosobnienia wybrano niewielkie mia-
steczko na Polesiu, 100 kilometrów na wschód od Brześcia. Wa-
cław Czarniecki, dziennikarz „Robotnika", określił Berezę jako
„nędzną, brudną żydowską mieścinę z niebrukowanymi ulica-
mi". Nawet w centrum na rynku „stały ogromne kałuże błota i
wałęsały się kozy".
Rynek w Berezie Kartuskiej
Śledztwo w sprawie zabójstwa
269
Dla władz RP Bereza miała jednak zalety. Miasteczko leżało na
odludziu, ewentualni ciekawscy obserwatorzy od razu rzucali się
w oczy. Miejscowi byli słabo wykształceni, nie interesowali się
sprawami innych. Polesie było terenem podmokłym, porośniętym
lasami, co utrudniało organizację ucieczek. Słaba infrastruktura
zapewniała odosobnienie, ale jednocześnie umożliwiała dowie-
zienie aresztowanych na miejsce i minimum egzystencji. Obóz
zorganizowano na terenie starych rosyjskich koszar w pozostało-
ściach klasztoru kartuzów, a linia kolejowa umożliwiała kontakt
ze światem oraz transport. 1 co nie mniej ważne, miejscowym
wojewodą był ponurej sławy pułkownik Wacław Kostek-Bier-
nacki. Znany nam już z Brześcia Kostia-Wieszatiel.
1 chociaż początkowo planowano utworzenie kolejnych obo-
zów, to jednak nie powstały. Jeden okazał się w zupełności wy-
starczający jak na potrzeby naszego kraju.
Śledztwo w sprawie zabójstwa
Bezpośrednio po zamachu podejrzenia skierowano w stronę
endecji. Kilka miesięcy wcześniej powstał Obóz Narodowo-Ra-
dykalny, skupiający młodych, najbardziej aktywnych działaczy
prawicy. Przypisywano im szereg napadów na lokale PPS i Bun-
du, próby fizycznej eliminacji działaczy socjalistycznych. Władze
nie pozostawały bierne, zastosowały represje, a na dwa dni przed
zamachem zamknęły drukarnię, w której odbijano organ ONR -
„Sztafetę". Decyzję podjęło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych,
a szefem resortu był właśnie Bronisław Pieracki.
„W dniu zamachu - wspominał prokurator Władysław Żeleń-
ski - niedługo przed zakończeniem urzędowania telefonował
przywódca ONR, Jan Mosdorf, do sekretarza ministra Pierac-
kiego, nalegając na przyjęcie w tej sprawie [zamknięcia drukarni
- S.K.]. Minister zajęty był odbywającym się właśnie zjazdem
270
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
wojewodów i sekretarz Stawicki oświadczył, że widzenie może
nastąpić najwcześniej w poniedziałek. Na to Mosdorf odpowie-
dział, że »to już będzie za późno« i z audiencji zrezygnował".
Po zamachu na Pierackiego słowa Mosdorfa nabrały szcze-
gólnego znaczenia, a wszyscy pamiętali zabójstwo Narutowicza
osiem lat wcześniej.
Przywódca ONR myślał o niedotrzymaniu terminu ukazania
się kolejnego numeru „Sztafety", ale to nie miało już większego
znaczenia. Opinia publiczna jednoznacznie oskarżała prawicę o
zbrodnię, zdemolowano redakcję i drukarnię endeckiej „Gazety
Warszawskiej". Władze nie pozostawały w tyle - kilkadziesiąt
godzin po zamachu dokonano masowych aresztowań działaczy
prawicy. I chociaż niebawem śledztwo skierowano w stronę na-
cjonalistów ukraińskich, to wykorzystano okazję, aby rozprawić
się z ONR.
Nie wszyscy jednak liderzy sanacji uważali, że utworzenie
obozów odosobnienia jest dobrym rozwiązaniem. Kazimierz
Switalski zanotował 2 lipca w swoim diariuszu:
„Istnienie obozów izolacyjnych nie jest rzeczą niezbędną, a
wpakowanie do nich kilkudziesięciu zapamiętałych endeków
najprawdopodobniej nie potrafi ich w ciągu pięciu - sześciu mie-
sięcy złamać, a tylko bardziej może pod względem charakteru
wzmocnić".
Negatywnie wypowiadał się również Wacław Jędrzej ewicz,
zwracając uwagę, że „Kozłowski przedstawił zgodę Marszałka
Piłsudskiego na utworzenie obozu odosobnienia", lecz „nie po-
informował nas, że Piłsudski zgodził się na utworzenie takiego
obozu na okres jednego roku".
Kiedy Mościcki podpisywał dekret, wiadomo już było, że
Pierackiego zamordowali członkowie Organizacji Ukraińskich
Nacjonalistów (OUN). Nie był to pierwszy akt terroru ze strony
ukraińskich bojowników, antagonizm polsko-ukraiński miał już
w Drugiej Rzeczypospolitej swoją tragiczną tradycję.
Śledztwo w sprawie zabójstwa
271
Podział Ukrainy pomiędzy Polskę i ZSRR spowodował gwał-
towny opór miejscowych nacjonalistów, początkowo współpra-
cujących z Sowietami. Czerwoni partyzanci paraliżowali życie
gospodarcze i kulturalne, mordowali polskich nauczycieli, po-
licjantów i urzędników. Napadano na urzędy pocztowe i banki,
mnożyły się akty sabotażu. Terroryści znajdowali poparcie wśród
ukraińskich chłopów; organizowano strajki rolne, podpalano szla-
checkie dwory, niszczono trakcję kolejową i słupy telegraficzne.
Dominowało hasło „Lachy za San" - po latach wykorzystywane
przez UPA. Terror nie ograniczał się do Polaków, ofiarami padali
również lojalni obywatele narodowości ukraińskiej.
W 1924 roku władze polskie powołały Korpus Ochrony Pogra-
nicza, którego oddziały opanowały sytuację. Metody stosowane
na Kresach odbiegały jednak od norm cywilizowanego świata -
krwawo pacyfikowano ukraińskie wsie i osiedla. Na zbrodnie i ra-
bunki odpowiadano terrorem. Z rozmysłem niszczono miejscowe
świetlice i biblioteki, usuwając ślady ukraińskiej kultury. Podej-
rzani o sprzyjanie nacjonalistom lądowali w więzieniach, wobec
pozostałych stosowano przemoc fizyczną połączoną z rabunkiem
mienia. Województwa wschodnie (a szczególnie wołyńskie) spły-
wały krwią polską i ukraińską rosła wzajemna nienawiść.
W ramach repolonizacji Kresów ograniczano liczbę ukraiń-
skich szkół podstawowych, tworzono placówki dwujęzyczne,
uniemożliwiono powstanie ukraińskiego uniwersytetu we Lwo-
wie. Ukraińców polonizowano lub zmuszano do emigracji (naj-
częściej do Kanandy i USA), zapewne potomkami takich emi-
grantów byli bohaterowie słynnego filmu Łowca jeleni.
W sprawie wydarzeń na Kresach wypowiedziała się nawet
Liga Narodów. Jej przedstawiciele uznali racje rządu polskiego,
przyznając, że władze w Warszawie mają prawo chronić lojal-
nych obywateli i dbać o przestrzeganie prawa.
Ukraińcy nie pozostawali bierni. Członkowie powstałej w 1929
roku Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) deklarowali
272
Zamach na Pieracklego i Bereza Kartuska
walkę o niepodzielną i niepodległą Ukrainę od Donu aż po za-
chodnią Małopolskę. Jej liderzy za przeciwników uważali Polskę
i ZSRR, naturalnym sojusznikiem byli Niemcy, względnie bez-
piecznie czuli się również na terytorium Czechosłowacji. Pod-
stawową metodą działania był terror i bojownicy OUN nie tracili
czasu. Dokonali szeregu zamachów, a ich najsławniejszą ofiarą
był naczelnik w MSZ Tadeusz Hołówko, zamordowany w 1931
roku w Truskawcu.
Trzy lata później podpisano polsko-niemiecki pakt o nieagresji
i OUN stracił naturalnego sojusznika. Władze polskie nie potra-
fiły jednak wykorzystać zmiany sytuacji politycznej, informacje
otrzymywane od Niemców traktowano wyjątkowo nieufnie. Była
w tym pewna logika, pakt polsko-niemiecki uważano za „mał-
żeństwo z rozsądku", a takie związki z reguły wymagają dystansu
we wzajemnych kontaktach.
W kieszeni płaszcza zabójcy Pierackiego znaleziono kokardkę
w barwach niebiesko-żółtych oraz spinkę ze szkiełkiem w iden-
tycznych kolorach. Podejrzewano wprawdzie próbę skierowania
śledztwa na fałszywe tory, ale oględziny niezdetonowanej bomby
rozwiały wszelkie wątpliwości. Bez problemu ustalono, że kon-
struktorem ładunku był Jarosław Karpyniec, studiujący w Kra-
kowie pirotechnik OUN, od dawna inwigilowany przez polskie
służby.
Ostatecznym dowodem okazał się fakt, że ministra zastrzelono
z tej samej broni, której użyto we Lwowie kilka tygodni wcześ-
niej , przy zabój stwie Jakuba Baczyńskiego. Atej zbrodni bez wątp-
ienia dokonali ukraińscy nacjonaliści, uznając Baczyńskiego za
konfidenta policji. Jesienią OUN zresztą oficjalnie przyznała się
do zabójstwa Pierackiego - „kata narodu ukraińskiego".
„15 czerwca bojowiec UWO [Ukraińska Organizacja Wojsko-
wa, bojowe skrzydło OUN - S.K.] zabił w Warszawie Ministra
Spraw Wewnętrznych polskiego Rządu Okupacyjnego na Zie-
miach Ukrainy Zachodniej - Pierackiego. Czyn bojowca, ude-
Śledztwo w sprawie zabójstwa
273
rzając w lackiego ministra Pierackiego, jako jednego z twórców,
realizatorów i przedstawicieli okupacyjnego lackiego panowania
na Ziemiach Ukrainy Zachodniej, uderzył tym samym w system
gnębicielskiego panowania Lachów nad narodem ukraińskim
Ziemi Zachodniej Ukrainy".
Zamach jednak nie zakończyłby się sukcesem, gdyby nie po-
ważne zaniedbania polskich służb. Kilka tygodni przed zbrodnią
na Foksal w ręce czechosłowackiej policji dostało się archiwum
OUN (tzw. archiwum Senyka). Dokumenty przekazano do War-
szawy, jednak polskie władze zlekceważyły zdobycz. Dokumenty
wędrowały po prywatnych [!!!] mieszkaniach urzędników, którzy
usiłowali je zbadać po godzinach pracy.
„Takiej ogromnej ilości dokumentów - pisał Władysław Wy-
borski - bardzo wiele zaszyfrowanych, z różnymi pseudonima-
mi, zmienianymi przez poszczególne osoby [...] dość często, nie
sposób było rozgryzać w biurze w godzinach urzędowych, tylko
wieczorami i nocami w domu i to za wiedzą i aprobatą mini-
stra".
Faktycznie, dokładne zbadanie archiwum nie było łatwe. Znaj-
dowały się tam tysiące listów, relacji i protokołów przechowy-
wanych bez żadnej przewodniej myśli. Dokumenty pisane były
cyrylicą, w języku ukraińskim, w znacznej części zresztą zostały
zaszyfrowane. Na domiar złego nikt się nie spieszył z badaniem
archiwum, nie zdając sobie sprawy z jego aktualności. Już po za-
bójstwie na Foksal odnaleziono tam plany zamachu, okazało się
zresztą, że Pieracki nie był jedynym celem terrorystów. Pod uwa-
gę brano również osobę ministra oświecenia publicznego.
Zignorowano również ostrzeżenia z Berlina, chociaż Niemcy
mieli dobrą orientację w działaniach OUN. Na trzy tygodnie
przed zabójstwem Pierackiego polski attache wojskowy w Berli-
nie, podpułkownik Szymański, sporządził raport, w którym po-
wołując się na źródła niemieckie, ostrzegał przed zamachami. Z
niewiadomych jednak przyczyn raport przeleżał ponad miesiąc
274
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
w gabinecie Szefa Sztabu Głównego i trafił do II Oddziału dopie-
ro sześć dni po śmierci ministra.
Sam Pieracki również nie był bez winy. W ramach oszczędności
nie tylko zrezygnował z osobistej ochrony, ale pozwolił również na
likwidację placówki policji na Foksal. Miejsce, gdzie regularnie by-
wali członkowie rządu i parlamentu, praktycznie nie było w ogóle
obserwowane. Gdyby było inaczej, to wątpliwe, czy zamachowiec
bezkarnie czekałby cały dzień na ofiarę z bombą w ręku.
Na wyraźne polecenie Pierackiego odroczono również likwidację
ośrodków OUN we Lwowie i w Krakowie. Na początku czerwca
minister planował podróż inspekcyjną do Małopolski Wschodniej
i spotkanie ze Stanisławem Szeptyckim (metropolitą lwowskim).
Zaostrzenie stosunków z Ukraińcami było w tej sytuacji niepotrzeb-
ne, chociaż służby w Krakowie alarmowały, że zagraża poważne
niebezpieczeństwo. Pod Wawelem pojawiali się liderzy OUN -
Stepan Bandera i Mykoła Łebed, odwiedzając Karpyńca. Szcze-
gólnie obecność Łebeda zaniepokoiła polskie służby, Ukrainiec
regularnie bywał u pirotechnika, po czym zniknął. Podejrzewano,
że odebrał ładunek wybuchowy, nie wiedziano jednak, gdzie za-
mierzał go wykorzystać. Pieracki powrócił z Małopolski 9 czerw-
ca, cztery dni później zapadła decyzja o aresztowaniu członków
OUN. Czternastego czerwca rano polskie służby rozpoczęły akcję,
zatrzymano między innymi Karpyńca w Krakowie, a we Lwowie
aresztowano Banderę. Na skuteczne działania było już jednak zbyt
późno, następnego dnia Pieracki został zastrzelony.
Proces zamachowców
Zrekonstruowano przebieg wydarzeń. Zamachowcem okazał się
trzydziestojednoletni Hryhorij Maciejko (pseudonim Gonta), który
oczekiwał na Pierackiego od wczesnych godzin porannych. Zamie-
rzał uśmiercić ministra za pomocą ładunku (o dużej sile rażenia)
wyprodukowanego przez Karpyńca, prawdopodobnie miał to być
Proces zamachowców
275
atak samobójczy. Do detonacji konieczne było zgniecenie szklanej
rurki, co powodowało reakcję chemiczną wywoływaną przez połą-
czenie kwasu azotowego, cukru i piorunianu rtęci. Okazało się to
jednak niewykonalne, stąd zauważone przez świadków nerwowe
próby zamachowca ugniatania czegoś w kartonie trzymanym w rę-
ku. Na wszelki wypadek Maciejko uzbrojony był jeszcze w rewol-
wer i to właśnie pociski z tej broni śmiertelnie zraniły ministra.
Na zupełną kpinę zakrawał fakt, że zamachowiec nie tylko
zbiegł z miejsca zbrodni, ale cało opuścił kraj. Nie pomogły listy
gończe, zabójca niezatrzymany przez nikogo pojechał do Lubli-
na, a następnie do Lwowa. Stamtąd szlakiem kurierskim OUN
przedostał się do Czechosłowacji, aby ostatecznie osiąść w Ar-
gentynie. Zmarł na emigracji w 1966 roku.
Jarosław Karpyniec nie stwarzał większych problemów. Po
przewiezieniu do Warszawy przyznał się do skonstruowania bom-
by, zresztą dowody bezspornie go obciążały. W jego krakowskim
mieszkaniu znaleziono arkusz blachy, z którego wycięto obudo-
wę ładunku. Aresztowany został również jego sąsiad i współpra-
cownik Mikołaj Kłymyszyn, przy którym znaleziono liczne do-
kumenty OUN, w tym szyfry.
Skuteczna okazała się również inna hipoteza śledczych. Uzna-
no, że uczestnicy zamachu będą próbować ucieczki przez Wolne
Miasto Gdańsk, gdzie funkcjonowała ekspozytura OUN. Wobec
tego nad Motławę skierowano przodownika Józefa Budnego, pra-
cującego we Lwowie i doskonale zorientowanego w problematy-
ce ukraińskiej. Budny obserwował miejscowych Ukraińców, ze
szczególnym uwzględnieniem ich kontaktów z osobami przyby-
wającymi na teren miasta.
Tydzień po zamachu lwowski policjant zwrócił uwagę na Ukra-
ińca, który skontaktował się z szefem ekspozytury, a następnie
odpłynął do Świnoujścia. Budny zawiadomił centralę, a Warsza-
wa kanałami dyplomatycznymi zażądała od Niemców zatrzyma-
nia podejrzanego i ekstradycji.
276
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Nie było to zgodne z obowiązującym prawem. Wprawdzie
przesłuchiwany w Szczecinie Ukrainiec przyznał, że nazywa się
Mykoła Łebed (legitymował się dokumentami na inne nazwisko),
ale nie było czasu na zastosowanie procedur dyplomatycznych.
Ambasador RP w Berlinie, Józef Lipski, zażądał od gestapo wy-
dania Ukraińca jako podejrzanego o zamach na Pierackiego. De-
cyzję o ekstradycji podjął osobiście Hitler. Führer dbał wówczas
o stosunki z Polską, a nie zwykł przejmować się takimi drobiaz-
gami jak przestrzeganie prawa.
Łebeda przewieziono drogą lotniczą do Warszawy, gdzie szyb-
ko ustalono, że odegrał kluczową rolę w zamachu. Pomogła wyso-
ka nagroda ustanowiona przez władze (100 00 złotych) - znaleźli
się wiarygodni informatorzy. Potwierdzono, że Łebed przez mie-
siąc mieszkał w Warszawie, obserwując zwyczaje Pierackiego, że
towarzyszyła mu w tym czasie młoda kobieta (Daria Hnatiwska)
podająca się za jego narzeczoną. Ustalono również tożsamość
bezpośredniego zamachowca Maciejko przez kilka dni przed
zamachem przebywał jako Włodzimierz Olszański w noclegowni
przy ulicy Wolskiej. W dniu zamachu wyszedł rano i nie powrócił
już po swoje rzeczy.
Śledztwo zataczało coraz szersze kręgi. Aresztowano wielu
prominentnych działaczy OUN, ale najważniejszymi zdobycza-
mi pozostali Łebed i Bandera. Szczególnie ten drugi, szef kra-
jowej egzekutywy OUN (prowindyk), oskarżany o wiele zbrod-
ni, idol młodych ukraińskich nacjonalistów. Proces terrorystów
rozpoczął się 18 listopada 1935 roku. Powołano 160 świadków,
wypowiadali się biegli, a akta procesowe liczyły ponad 1000
stron. 1 chociaż 12 oskarżonym groził najwyższy wymiar kary,
to wiadomo było, że wyroki śmierci zapadną, ale nie zostaną
wykonane. Rząd polski zawarł porozumienie z umiarkowanymi
przedstawicielami mniejszości ukraińskiej (Wasyl Mudry został
nawet wicemarszałkiem sejmu) i stwarzanie męczenników było
zbyteczne. W efekcie sala sądowa stała się miejscem propagandy
Proces zamachowców
277
Relacja prasowa z procesu zamachowców
278
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
nacjonalistycznej - członkowie OUN otwarcie głosili własne
poglądy. Niektórzy z nich w ogóle odmawiali zeznań, żądając
rozprawy w języku ukraińskim. Ostatecznie zapadły trzy wyroki
śmierci (Bandera, Łebed i Karpyniec) zamienione na dożywocie,
pozostałych oskarżonych skazano na kary więzienia (w tym
dwóch również na dożywocie). Banderę sądzono jeszcze raz we
Lwowie za wcześniejsze zbrodnie (skazany tam został na
siedmiokrotną karę śmierci - wyrok również zamieniono na
dożywocie), w innym procesie oskarżano Łebeda. Po wybuchu
wojny wszyscy znaleźli się na wolności, a organizacja przez nich
kierowana wystawiła potworny rachunek polskim mieszkańcom
Wołynia i Małopolski.
Jarosław Karpyniec zginął w walce z Sowietami, Łebed i Ban-
dera po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej proklamowali
niepodległość Ukrainy. Hitlerowcy szybko rozwiali nadzieje
Ukraińców, Bandera trafił do Sachsenhausen, a Łebed przeszedł
do konspiracji. OUN uległa przekształceniu w Ukraińską Po-
wstańczą Armię (UPA), która w straszliwy sposób zapisała się
w dziejach narodu polskiego. I chociaż sam Bandera do września
1944 roku przebywał w hitlerowskim obozie, to jego nazwiskiem
nazywano ukraińskich zbrodniarzy wsławionych potwornymi
zbrodniami na Wołyniu.
Po wojnie Bandera pozostał na emigracji, współpracując z
wywiadem brytyjskim (Amerykanie uznali go za zbrodniarza
wojennego). Następnie nawiązał kontakt ze służbami zachod-
nioniemieckimi - państwa NATO z reguły popierały ruchy an-
tysowieckie w strefie wpływów Kremla. Zginął w październiku
1959 roku w Monachium, zamordowany przez agenta KGB. So-
wieci zawsze słynęli z inwencji przy zamachach za żelazną kur-
tyną nie inaczej było i tym razem. Do likwidacji Bandery użyto
specjalnego pistoletu rozpylającego cyjanek potasu...
W niespotykany sposób potoczyły się losy Łebeda. Jeszcze
podczas pobytu w więzieniu ożenił się z Hnatiwską, skazaną
Endecy jadą do Berezy
279
w procesie warszawskim na 16 lat więzienia. Podczas wojny
uniknął aresztowania, mniej szczęścia miały jego żona i córka
osadzone w Ravensbrück. W połowie 1944 roku przedostał się
na Zachód, a trzy lata później został współpracownikiem kontr-
wywiadu USA. Amerykanom zupełnie nie przeszkadzała opinia
„znanego sadysty i niemieckiego kolaboranta" wystawiona przez
podległe służby. Współpraca musiała przynosić efekty, albowiem
Łebeda przeniesiono do USA. Otrzymał prawo stałego pobytu, a
po interwencji ówczesnego zastępcy dyrektora CIA Allana Dul-
lesa obywatelstwo amerykańskie.
Za oceanem zrobił zadziwiającą karierę. Ten były terrorysta
kierował Instytutem Badawczo-Wydawniczym „Prolog" specjali-
zującym się w analizie sytuacji na Ukrainie oraz propagandzie an-
ty sowieckiej. W czasach prezydentury Jimmy'ego Cartera współ-
pracował ze Zbigniewem Brzezińskim, a na emeryturę przeszedł
w 1975 roku. Nawet w stanie spoczynku w CIA uważano go za
cennego współpracownika, skutecznie ochraniając przed docho-
dzeniem w sprawie wojennej przeszłości. A chętnych do takiego
śledztwa było wielu - Łebedem interesował się wywiad polski,
rosyjski i niemiecki. Działania amerykańskiej agencji okazały się
jednak wyjątkowo skuteczne, nigdy nie udowodniono mu zbrodni
wojennych ani kolaboracji z hitlerowcami. Zmarł w Pittsburghu
w 1998 roku, w wieku blisko 90 lat.
Endecy jadą do Berezy
Chociaż już kilka dni po zabójstwie Pierackiego nie było wątp-
liwości co do rzeczywistych sprawców zamachu, to władze nie
zrezygnowały z zastraszenia prawicy. W nocy z 6 na 7 lipca 1934
roku wyekspediowano do Berezy pierwszych dziewięciu działa-
czy ONR. Warto zwrócić uwagę na jedno nazwisko z tego grona,
na człowieka, który zrobił chyba najdziwniejszą karierę polityczną
280
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
w dziejach naszego kraju. Bolesław Piasecki miał wówczas 19 lat
i był jednym z założycieli ONR. W ruchu narodowym pozostał do
1945 roku, po czym w niewyjaśnionych okolicznościach doszedł
do porozumienia z komunistami. Został szefem Stowarzyszenia
PAX oraz członkiem Rady Państwa. A jedną z największych ta-
jemnic politycznych PRL pozostało makabryczne zabójstwo jego
piętnastoletniego syna w Warszawie, w styczniu 1957 roku.
Wśród wysłanych do Berezy zabrakło natomiast Mosdorfa,
który ukrywał się, unikając aresztowania. I chyba jako jedyny po-
dejrzewał, co czeka endeków w miejscu odosobnienia. Pozostali
byli w doskonałych humorach, uważając, że warunki internowa-
nia nie będą specjalnie uciążliwe, a samo zatrzymanie doskonale
wzbogaci ich biografie polityczne.
Edward Kemnitz wspominał, że eskorta policyjna w pociągu
była „grzeczna i wyrozumiała", a sami działacze planowali zaję-
cia na czas pobytu w Berezie:
„Humory mieliśmy niezłe, zbytnio nie przejmowaliśmy się
(młodość) naszym losem. Przypomnieliśmy sobie internowanie
legionistów w okresie pierwszej wojny światowej w obozach w
Beniaminowie i Szczypiornie. Snuliśmy różne plany co do
możliwie produktywnego wykorzystania okresu »izolacji«. A
więc nasz najmłodszy kolega Włodzio Sznarbachowski, świeżo
upieczony student, marzył o nauce i o sprowadzaniu sobie ksią-
żek. Adwokaci Henio Rossman i Janek Jodzewicz proponowali
wykłady z dziedziny prawa. Mnie, jako znającego języki angiel-
ski i niemiecki, typowano na »lektora« języków obcych itp.".
W interesujący sposób przedstawił atmosferę pierwszego trans-
portu „świeżo upieczony student" - Włodzimierz Sznarbachow-
ski:
„[Jechaliśmy] w dwóch czy trzech karetkach (więziennych),
między każdym z nas i po bokach podłużnych ławek siedzieli
policjanci w pełnym uzbrojeniu i mający - jak nas uprzedzono -
rozkaz strzelania, gdybyśmy próbowali uciekać. Przywieziono
Endecy jadą do Berezy
281
nas na Dworzec Wileński lub Wschodni na pociąg Brześć -* Bara-
nowicze [...]. W przedziałach rozsadzali nas policjantami. Dys-
cyplina rozluźniła się szybko, atmosfera stawała się sympatyczna
[...] posterunkowi [...] bez oporu przyjęli pieniądze i poszli do
baru dworcowego zakupić sporo wódki, zakąsek, mięsiwa. Jak
tylko pociąg ruszył, zaczęła się zbiorowa pijatyka [...] przyjecha-
liśmy rankiem [...] policjanci rozchełstani, my także [...]".
Na miejscu szybko sprowadzono ich do rzeczywistości. Eskor-
ta została aresztowana, a endeków poddano pierwszym formal-
nościom obozowym. Po zebraniu podstawowych danych (czemu
towarzyszyły ordynarne wyzwiska) trafili na trzy dni do izby
przejściowej, mającej w późniejszych czasach ponurą sławę:
„Izba ta była pusta, bez jakiegokolwiek umeblowania, okna
były zabite do połowy dyktą, górne zaś były otwarte, podłoga
betonowa. Temperatura wskutek nieopalania w zimie była stale
poniżej zera. Przez cały dzień więźniowie musieli stać zwróceni
twarzami do ściany. Na noc kładli się na gołą podłogę, bez na-
krycia. Co pół godziny policjant alarmował śpiących więźniów,
kazał im wstawać, ustawiać się pod ścianą w szeregu, odliczać,
biegać, skakać, padać, siadać itp., po czym znowu więźniowie
kładli się do snu po to, by w następnej półgodzinie powtórzyła
się ta sama udręka. Jakiekolwiek uchybienie w postawie, które
dowolnie oceniał policjant, powodowało natychmiastowe bicie
pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale, bez jakiegokolwiek
powodu oraz masakrowano ich do krwi".
Endecy mieli szczęście, trafili do Berezy latem, zresztą więk-
szość ich została zwolniona już we wrześniu. Kolejni osadzeni
nie byli już w tak dobrym położeniu.
Działacze ONR po powrocie z obozu podjęli na nowo. dzia-
łalność opozycyjną. Janusz Jędrzejewicz miał rację, kilka mie-
sięcy to zbyt krótki okres, aby złamać zagorzałych ideowców.
Jednak pobyt w obozie przyspieszył rozłam wśród młodych ende-
ków. Niebawem zdelegalizowane ONR rozpadło się na Falangę
282
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
(kierowaną przez Piaseckiego) i ABC. Ale to już zupełnie inna
historia.
Prawicowi ekstremiści nie byli głównymi lokatorami Berezy.
Szybko pojawili się tam komuniści, a następnie nacjonaliści ukra-
ińscy. Od października 1936 roku do obozu wysyłano również
podejrzanych o przestępstwa skarbowe, a w rok później do Be-
rezy zaczęli trafiać recydywiści kryminalni, zorganizowano rów-
nież oddział kobiecy. Cat-Mackiewicz osadzony na kilka tygodni
wiosną 1939 roku wspominał, że miał numer ewidencyjny 2858.
Potwierdza to opinię, że przez obóz przewinęło się około 3 tysięcy
osób, natomiast liczba 16 tysięcy pojawiająca się w niektórych
publikacjach jest zdecydowanie zawyżona. Z ogólnej liczby izolo-
wanych 14 osób zmarło, z czego jedna popełniła samobójstwo.
W ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny 1939 roku
miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej zmieniło przeznacze-
nie. Zostało przekształcone w obóz dla internowanych (Niemców
i Ukraińców), podejrzanych o sabotaż i szpiegostwo na rzecz Trze-
ciej Rzeszy. Wówczas faktycznie znalazło się tam ponad 10 tysię-
cy osób. Ale to sprawa wykraczająca poza temat tego szkicu.
Obóz koncentracyjny?
Do Berezy Kartuskiej na długie lata przylgnęła opinia obozu
koncentracyjnego. To znaczne uproszczenie, niemające wiele
wspólnego z obiegowym znaczeniem tego terminu. Warto zresztą
przypomnieć, że obozy koncentracyjne są wynalazkiem hisz-
pańskim (rok 1896, powstanie na Kubie) ewentualnie angielskim
(lata 1899-1902, wojna z Burami), stosowali je również Amery-
kanie w 1900 roku na Filipinach. Również pierwsze obozy kon-
centracyjne w Trzeciej Rzeszy nie były miejscami eksterminacji.
Dopiero hitlerowskie bestialstwo podczas drugiej wojny świato-
wej nadało zupełnie inny sens temu określeniu.
Obóz koncentracyjny?
283
Obóz w Berezie podlegał MSW, natomiast bezpośrednio admi-
nistrował nim wojewoda poleski (Kostek-Biernacki). I funkcjono-
waniem obozu bez wątpienia bardzo się interesował. Pierwszym
komendantem Berezy był Bolesław Greffner z Poznania, a po nim
Józef Kamala-Kurchański, zawodowi oficerowie policji. Dziwnym
trafem obaj w swojej karierze byli szefami policji w Radomiu.
Opinie więźniów o komendantach były jak najgorsze. Greffne-
ra uważano za „inteligentnego sadystę, uwielbiającego wymyśla-
nie nowych szykan". Natomiast Kurchański miał być „przykrym
durniem", zadowalającym się kopiowaniem okrutnych pomysłów
poprzednika. Greffner miał złą sławę jeszcze przed objęciem ko-
mendantury Berezy, oskarżano go o znęcanie się nad więźniami.
W obozie rozwinął skrzydła - potrafił skazywać podwładnych
na karę karceru za zbyt ludzkie traktowanie internowanych. A to
prowadziło do eskalacji szykan.
Początkowo personel obozu tworzyli funkcjonariusze policji.
Nie zdało to egzaminu, policjanci ze stażem zawodowym nie
nadawali się do takiej służby. Doszło do trzech samobójstw i
komendant główny policji ostro zaprotestował u ministra spraw
wewnętrznych. Ostatecznie osiągnięto kompromis. Na Polesie
kierowano absolwentów szkół policyjnych, a z czasem wyłącz-
nie ludzi nieżonatych i nieposiadających stałych partnerek. Ten
ostatni wymóg wprowadzono w 1937 roku, po tym jak jeden ze
strażników zastrzelił na przepustce narzeczoną.
Policjantów obowiązywała tajemnica służbowa, nie mogli roz-
mawiać z osobami postronnymi o warunkach służby. Realizowali
się na miejscu, demoralizując się w szybkim tempie. Ułatwiał to
regulamin obozu, określający nawet sposób zwracania się więź-
niów do personelu. Internowani musieli tytułować każdego poli-
cjanta „panem komendantem". Słusznie zauważył Mackiewicz, że
„wyraz bohaterski, w czasach Legionów oznaczający Piłsudskie-
go, miał być stosowany do każdego zbira". A w Berezie służyli
funkcjonariusze nieposiadający żon czy narzeczonych, zapewne
Stanislaw Cat-Mackiewicz (z lewej)
też nie bez powodu. W efekcie większość personelu stanowili
ludzie z defektami psychicznymi, dla których znęcanie się nad
więźniami było pokusą nie do odparcia. Ale zdarzały się również
przypadki nawróceń.
„Oto przydzielono mnie - pisał Mackiewicz - do pralni, tam
mnie spotkał policjant, który wprowadził mnie do osobnej ubika-
cji, powiedział »panie redaktorze«, zamiast normalnie »skurwy-
synie« - policjant ten, jak się później dowiedziałem, był kiedyś
sadystycznym katem, potem coś się w nim załamało i oto nara-
żał się na nie byle jaką karę świadczeniem humanitarnych usług
więźniom".
Warto zwrócić uwagę jeszcze na jedną prawidłowość. Była nią
niezwykła proporcja więźniów do strażników, wynosząca mniej
więcej jak trzy do jednego. Średnio w obozie przebywało około
300 internowanych, policjantów była natomiast niemal setka. To
zapewniało „dobrą opiekę" dla każdego izolowanego.
Każdy nowo przybyły więzień podlegał drobiazgowej ewiden-
cji. Zakładano mu kartę personalną, pobierano również odciski
palców. Było to niezgodne z prawem, ale internowani w Berezie
znajdowali się poza nawiasem społeczeństwa. Nie byli formalnie
284
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Obóz koncentracyjny?
285
aresztowani, wobec czego nie posiadali nawet praw więźniów. A
co gorsza, nie wiedzieli, jak długo będą zatrzymani, co stano-
wiło wyrafinowaną torturę psychiczną.
„Byli między nami - kontynuował Mackiewicz - więźniowie
ze Starogardu, z Wronek, z najcięższych więzień w Polsce, mó-
wili, że wolą tam siedzieć rok niż w Berezie miesiąc, a przecież
w Berezie nikt naprawdę nie wiedział, za co siedzi, ile siedzi, jak
długo będzie jeszcze siedział. W mojej sali nie było nikogo, kto
by siedział mniej niż sześć miesięcy, a wszystko to byli ludzie,
którym wina nie była udowodniona, którzy dostali się tutaj, a nie
do normalnego humanitarnego więzienia, tylko dlatego, że poli-
cja nie potrafiła im tej winy udowodnić".
1 to stanowiło największy problem. Istnienie obozu w Berezie
Kartuskiej stwarzało niebezpieczny precedens, „dualizm wymia-
ru sprawiedliwości". Przestępców „złapanych na gorącym uczyn-
ku" poddawano normalnej procedurze. Korzystali „ze wszystkich
przywilejów humanitarnej procedury karnej", mieli obrońcę, mo-
gli składać apelacje i skargi.
Opinia publiczna była podzielona w sprawie Berezy. Popierano
izolację spekulantów, przestępców podatkowych, kryminalistów,
nie protestowano, gdy trafiali tam terroryści ukraińscy. Natomiast
w przypadku działaczy politycznych opinia zależała od osobistych
poglądów. A do Berezy trafiali nie tylko endecy, przetrzymywano
w niej również działaczy ludowych czy socjalistycznych. Nega-
tywnie oceniano próby zastraszania środowiska dziennikarskie-
go, uznając wolną prasę za fundament demokracji. Dylematy nie
dotyczyły jednak komunistów - Polacy przed wojną zdecydowa-
nie wrogo odnosili się do bolszewickiej propagandy.
Na forum parlamentu protestowała opozycja. Interpelacje w
sprawie Berezy składało Stronnictwo Narodowe, protestowali
posłowie Polskiej Partii Socjalistycznej, Klubu Ukraińskiego
oraz Komunistycznej Frakcji Poselskiej. Uwagami tych ostatnich
w ogóle się nie przejmowano, podobnie zresztą traktowano resztę
286
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
głosów opozycji. Udzielano oficjalnych odpowiedzi, strony po-
zostawały przy swoich poglądach, a Bereza funkcjonowała.
Warto jednak pamiętać o jednym, więźniowie polityczni mogli
zostać natychmiast zwolnieni, pod jednym wszakże warunkiem.
Musieli podpisać deklarację lojalności i zaprzestać działalności.
A to wcale nie było łatwym rozwiązaniem.
Zwykły dzień w Berezie Kartuskiej
W Brześciu przemoc fizyczna była dodatkiem, koncentrowano
się raczej na próbach złamania psychicznego więźniów. W Bere-
zie główny nacisk położono na kary fizyczne, podobny charakter
miały również prace wykonywane przez aresztowanych.
Osadzonych traktowano w różny sposób. Stosunkowo najłagod-
niej personel obchodził się z endekami, wśród których nie brako-
wało ludzi wykształconych. Oczywiście i tutaj zdarzały się wyjątki,
niektórzy strażnicy pałali nienawiścią do inteligentów. Wyzywanie
od „inteligenckich kurew" czy rozkaz czyszczenia latryn niewielką
szmatką (czyli w praktyce gołymi rękoma) nie należały do rzadko-
ści. Oczywiście przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk.
Ukraińcy trzymali się we własnym gronie, Żydzi i Niemcy po-
dobnie, komunistów prześladowali wszyscy, nie tylko strażnicy,
ale również współwięźniowie. Najlepiej w obozie mieli zwykli
recydywiści kryminalni, z nich rekrutowano pomocników straż-
ników, kierowano ich do najlżejszych robót.
Regulamin obozu był niezwykle surowy. Pobudkę latem wy-
znaczono na wpół do czwartej, zimą pół godziny później. Następ-
nie odbywał się apel, po czym więźniów przydzielano do różnych
prac. Najgorszy los czekał tych, którym nie znaleziono zatrud-
nienia. Wysyłano ich na gimnastykę -jednąz najgorszych tortur
w Berezie. Były to siedmiogodzinne, męczące ćwiczenia fizyczne,
zorganizowane według najgorszych wojskowych wzorców. Miały
Zwykły dzień w Berezle Kartuskiej
287
na celu całkowite wyczerpanie więźniów, co osiągano bez więk-
szych problemów. Oprócz standardowych komend typu „padnij",
„powstań", „czołgaj się", wprowadzono wiele innowacji.
„[...] młody policjant Idzikowski - wspominał więzień Bere-
zy, członek Stronnictwa Narodowego Stefan Łochtin - specjal-
nie dokuczał aresztowanym ciągłym ćwiczeniem przysiadów na
4 tempa (przy jednoczesnym trzymaniu rąk w bok). Trwało to
bardzo długo (do 200 przysiadów w jednej turze). Lubił również
zatrzymywać całą grupę w pozycji »półprzysiad z wyrzutem rąk
w bok«, po czym przez kilkanaście minut chodził wzdłuż kolum
ny ćwiczebnej i sprawdzał postawę każdego... Do gatunku rów
nie męczących ćwiczeń należał marsz »kaczym chodem« (w pół-
przysiadzie, ręce wyrzucone w górę). Pewnego dnia tenże sam
Idzikowski prowadził kolumnę ćwiczebną (»kaczym chodem -
równy krok - równanie i krycie w czwórkach«) dwa razy dookoła
bloku koszarowego, na ogólnej przestrzeni około 500 metrów".
To nie była wyłącznie fanaberia pojedynczego funkcjonariusza,
o „kaczym chodzie" wspominają również inne relacje. Jednak in-
wencja obozowych sadystów nie znała granic. Opornych lub nowo
przybyłych kierowano do tzw. podchorążówki - specjalnej grupy,
gdzie „gimnastyka" przybierała szczególnie okrutne formy.
„Grupa ta ćwiczyła - kontynuował Łochtin - albo na sali służącej
w lecie za pracownię betoniarską (każde poruszenie tam podnosiło
z podłogi tumany betonowego kurzu, leżącego grubą warstwą do
5 centymetrów i powodowało duże trudności w oddychaniu) lub za
rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu gdzie z ustępów wypływała
ludzka uryna, rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży
ćwiczono tu z dużym upodobaniem ćwiczenia czołgania się. Ponie
waż większość aresztowanych nosiła własne ubrania, ulegały one
całkowitemu zniszczeniu, ohydnie śmierdziały, powodując wzrost
uczucia obrzydliwości. W betoniarni ćwiczono zaś przeważnie
»padnij«, a następnie biegi w tumanach pyłu. Policjanci kierowali
tymi ćwiczeniami, wydając komendy zza okna, z podwórza".
288
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Nic dziwnego, że jeden ze strażników zauważył, iż zaprawa fi-
zyczna, jakiej poddawano go podczas służby wojskowej, w „po-
równaniu z gimnastyką stosowaną w Berezie była zabawką".
Więźniowie mieli obowiązek poruszania się po obozie bie-
giem, obowiązywał zakaz rozmów i palenia. Niestosujących się
do rygorów kierowano do najbardziej uciążliwych prac, z których
najgorsze było pompowanie wody. Używany w tym celu kierat
zmuszał obsługujących go do pracy w głębokim pochyleniu, co
szybko kończyło się całkowitym wyczerpaniem. A dla bardziej
opornych (lub słabszych fizycznie) był jeszcze karcer, gdzie „sie-
działo się na zimnym betonie, z otwartymi oknami podczas mro-
zu, bez butów i z gołymi nogami, tylko w kalesonach i koszuli".
Racje żywnościowe podczas pobytu w karcerze były dotkliwie
zredukowane, na dodatek „przez sześć dni odmawiano człowie-
kowi prawa snu".
Przy takich atrakcjach wyzwiska, jakimi obrzucali izolowa-
nych strażnicy, nie robiły już większego wrażenia. Tym bardziej
że problemem był wypoczynek - nocne rewizje należały do nor-
malnego rytuału. A przed każdą rewizją więźniowie musieli roze-
brać się do naga.
Represje wobec uwięzionych nie ograniczały się wyłącznie do
katorżniczej pracy czy zabójczych ćwiczeń fizycznych. Każdorazo-
wa wizyta wojewody Kostka-Biernackiego powodowała zaostrze-
nie kursu. Mackiewicz, który w Berezie spędził kilka tygodni,
obarcza wojewodę winą za szczególnie wyrafinowaną szykanę:
„Główna tortura w Berezie polegała na odmawianiu człowie-
kowi prawa oddania stolca. Tylko raz jeden w dzień o godzinie
4 minut piętnaście rano ustawiano więźniów w wychodku i
komenderowano: »Raz, dwa, trzy, trzy i pół, cztery«. W ciągu
półtorej sekundy miało być wszystko skończone. Tortura była
majstersztykiem Kostka. Świat słyszał o torturze głodu, młody
człowiek po wyjściu z więzienia mówił do ukochanej: »głodzono
mnie«. Podczas gdy ta tortura, o wiele fizycznie dotkliwsza, nie
Kontrowersje
289
nadawała się do heroicznego powiastowania. Z jaką sadystyczną
uciechą musiał o niej Kostek myśleć".
Uciążliwości fizjologiczne powiększała dieta obozowa. Jadło-
spis w Berezie był marny, ale „podstawą był chleb", co „utrud-
niało jeszcze proces oddawania stolca". A „z niewypróżnionymi
brzuchami kazano przez siedem godzin ludziom robić »gimna-
stykę«", a dodatkowo „bito przy tym straszliwie", jeżeli „czyjś
żołądek nie wytrzymał".
Katowanie więźniów było normalną praktyką, przemoc fizycz-
na stała się codziennością, dobrze widzianą przez przełożonych.
„Kara chłosty - wspominał Mackiewicz - istniała oficjalnie,
widziałem delikwenta, który dostał 280 pałek w siedzenie, ośmiu
policjantów znęcało się nad nim, był to mój sąsiad z pryczy, Żyd,
właściciel domu publicznego z Łodzi. Świerzawski mi opowiadał,
że całą salę postawiono na kolanach na kamykach nasypanych
na powierzchnię szosy, kamykach nie przygniecionych niczym,
ostrych, kazano im poruszać się naprzód, bito pałkami i co dwa-
dzieścia metrów kazano im te pałki całować i tak na przestrzeni
dwóch kilometrów budowanej szosy".
Dniem wolnym od pracy była niedziela. Internowani mieli obo-
wiązek uczestniczenia w mszy świętej - odprawiano ją wyłącznie
w obrządku katolickim, nie zwracając uwagi, że większość była
innego wyznania (Ukraińcy) lub w ogóle byli ateistami (komuni-
ści). Innym obowiązkiem była lektura Pism Józefa Piłsudskiego,
ale akurat ten rygor Ukraińcy szczególnie wysoko cenili. Mar-
szałek większość życia spędził w konspiracji i jego uwagi na ten
temat bojownicy OUN uważali za nadzwyczaj cenne.
Kontrowersje
Relacje więźniów Berezy z reguły powielają te same informa-
cje. Opisy szykan, brutalności strażników, marnych warunków
bytowych. Interesującym dokumentem są wspomnienia Samuela
290
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Podhajeckiego, członka Komunistycznej Partii Polski, wysłanego
do Berezy po zajściach we Lwowie. Relacja została opubli-
kowana w 1958 roku, w czasach głębokiego PRL, co wyjaśnia jej
formę i treść. Oczywiście należy odrzucić całą komunistyczną
retorykę, a wspomnienia traktować z lekkim przymrużeniem oka,
szczególnie zaś opisy niezłomności bolszewickich działaczy, któ-
rych żadne tortury nie potrafiły złamać. Relacja Podhajeckiego
jest cenna z innego powodu - podobne opisy przez całe dzie-
sięciolecia kształtowały opinie o Berezie Kartuskiej. A do dziś
podobne informacje można znaleźć w historiografii rosyjskiej,
białoruskiej czy ukraińskiej.
Relacja jest wyjątkowo tendencyjna - można odnieść wraże-
nie, że w Berezie przebywały jednocześnie tysiące ludzi, a wszy-
scy byli komunistami. Stwierdza nawet, że w dniu jego przy-
bycia „zwolniono wszystkich endeków i Ukraińców", dając do
zrozumienia, że pozostali wyłącznie wielbiciele Moskwy. Drugą
ciekawostką jest podawana przez Podhajeckiego nieprawdopo-
dobna wręcz liczba osób niepełnosprawnych (oczywiście ko-
munistów), którzy przybywali do Berezy. Takie przypadki rze-
czywiście się zdarzały, wspominał o tym nawet zrównoważony
Mackiewicz:
„Zresztą byli wśród nas prawdziwi wariaci. Kiedyśmy biegali
- w Berezie wszystko robiło się biegiem - kuśtykała za każdą
salą, wywracając się od czasu do czasu, pewna ilość kalek, któ-
rym na torturach połamano jakieś kości, a biegało z nami trzech
wariatów, których oskarżono o symulację. Dość dantejsko to wy-
glądało".
Podhajecki poszedł oczywiście dalej. W jego wspomnieniach
zastanawia, gdzie władze sanacyjne znalazły tylu niepełnospraw-
nych bolszewików? I czy w ogóle w KPP byli jacyś zdrowi dzia-
łacze? Według narratora do Berezy trafiali niemal sami inwali-
dzi lub konający. A jeżeli już dojechał ktoś zdrowy, to na skutek
„gimnastyki" szybko stawał się kaleką:
Kontrowersje
291
„Z niesłychaną szybkością zwalaliśmy się na cementową po-
sadzkę i w mig zrywaliśmy się, by znowu upaść. Rozbijaliśmy
sobie głowy, kolana i w straszliwym tłoku jeden drugiemu wybi-
jał zęby".
Strażnicy ze szczególnym okrucieństwem znęcali się nad upo-
śledzonymi fizycznie:
„Kulawy na obie nogi Rosentreber, szewc z Sambora, musiał
razem z nami brać udział w tym morderczym biegu. Wciąż się
przewracał. Policjant Świerkowski biegł koło niego i śmiejąc się,
»pomagał« mu wstawać butem".
Na wyjątkową uwagę zasłużył strażnik o nazwisku Próchinie-
wicz:
„Przy takiej gimnastyce Próchiniewicz tratował nogami towa-
rzysza Germaniskiego z Wilna, zamordowanego potem 9 maja,
grzmocił pięściami w plecy gruźlika Princa, bił po twarzy siwego
jak gołąb Edmunda Deglera, kandydata robotniczego na senatora
z Zagłębia Dąbrowskiego, pastwił się nad młodziutkim Czaplic-
kim z Kielc i dziesiątkom z nas odbił nerki i płuca".
Oczywiście komuniści byli wyjątkowo odporni na tortury.
Kiedy przybył nowy transport zwolenników Kremla, to „mimo
okrutnego bicia nikt z nich nie jęknął", co miało „strażników do-
prowadzać do wściekłości".
W transporcie znajdował się członek zarządu Związku Zawo-
dowego Handlowców o nazwisku Hagiel, który w więzieniu stra-
cił wzrok. To miało stać się kolejnym powodem zabawy policjan-
tów. Podcinano go podczas przemarszu przez „ścieżkę zdrowia",
zmuszano do meldowania w przepisowej odległości i kierunku,
dyscyplinując za pomocą pałki.
Z transportem z Krakowa przybył Samuel Markus chory na
gruźlicę kości. Nie mógł poruszać się biegiem, wobec czego
otrzymał „kilkadziesiąt uderzeń pałką w pięty i nie mógł teraz
nie tylko biegać, ale nawet chodzić". Według Podhajeckiego żad-
ne schorzenie nie zwalniało od obowiązków, a posłuszeństwo
292
Zamach na Pieracklego I Bereza Kartuska
wymuszano biciem. Strażnicy „ciężko chorego na serce Rumiń-
skiego walili pięściami w klatkę piersiową, bili po nerkach, ko-
pali w brzuch". Oczywiście „Rumiński dostał ataku serca i ledwo
lekarz go odratował". Ten medyk musiał być niezłym fachow-
cem, skoro Bolesław Rumiński przeżył jeszcze 35 lat. Zrobił ka-
rierę w elicie PRL (dwukrotny minister, członek KC PZPR, Rady
Państwa, poseł) i zmarł w 1971 roku. Przeżył zresztą większość
strażników z Berezy, co jak na ciężko chorego na serce, skatowa-
nego człowieka było niezłym osiągnięciem.
Podhajecki nie byłby sobą, gdyby niemal na każdym kroku nie
opisywał ze szczegółami znęcania się policjantów nad chorymi
komunistami:
„Bardzo wielu z nas przybyło do Berezy z rozmaitymi choro-
bami nabytymi w więzieniach. Sporo aresztantów było już w po-
deszłym wieku, jak Redler, Grosz, Więckowski i inni. Inspektor
Kamala-Kurchański nakazał lekarzowi zwolnić od ciężkich robót
tylko małą garstkę. Policjanci nazywali ich »umierajkami« i za-
trudniali przy porządkowaniu bloków aresztanckich.
W drugiej połowie maja inspektor doszedł do wniosku, że
czyszczenie klozetów lub szorowanie podłóg to nie żadna praca
i wobec tego trzeba »umierajkom« dać, jak sam się wyraził, »lek-
ką« pracę: tłuczenie cegieł.
W głębokim przysiadzie przez cały czas pracy ciężko chorzy
tłukli drobnymi młotkami cegły. Raz po raz któryś z nich, nie
mogąc utrzymać się w pozycji nieznośnej nawet dla zdrowego
człowieka, przewracał się i mdlał. Korczyński, dowódca eskorty
policyjnej, kopnięciami cucił go.
»Na co jesteś chory?« - pytali policjanci.
»Gruźlica płuc, gruźlica kości, przepuklina, wada serca« - pada
odpowiedź.
»Pała gumowa to najlepsze dla was lekarstwo«".
Dzielny działacz KPP uwielbiał pompatyczne sceny, niemal
żywcem skopiowane z sowieckich czytanek dla komsomolców:
Kontrowersje
293
„Ciężko chory na serce, ciężko znosił Malarowicz katorżniczą
pracę i potworne znęcanie się nad nim. Zawsze jednak wykony-
wał wszystkie rozkazy i zachowywał się - można by powiedzieć
- potulnie. Przez długi czas udało mu się uniknąć karceru, aż
wreszcie w październiku przyszła na niego kolej. Zrozpaczony
Malarowicz, nie zastanawiając się nad skutkami, napisał w czwar-
tym dniu karceru własną krwią na drzwiach celi:
Hańba katom faszystowskim! Niech żyje komunizm!".
Zabrakło tylko wiernopoddańczej ody do Stalina.
Oczywiście Malarowicz został straszliwie pobity i „zwariował,
wpadł w melancholię i przestał mówić". Podobno przebywał przez
długie miesiące w karcerze, „brano go na izbę chorych, leczono przez
kilka dni i znów wtrącano do karceru, gdzie go okrutnie bito".
I ciekawa sprawa. Malarowicz powinien zostać zakatowany
przez strażników, a tymczasem został zwolniony z obozu. Ale
happy endu nie było:
„Wieść o straszliwym znęcaniu się nad chorym Malarowiczem
dotarła do Wilna, wywołując powszechne oburzenie. Pod naci-
skiem wzburzonej opinii publicznej Malarowicz został zwolniony
z Berezy w 1937 roku. Stan jego był już jednak nieuleczalny".
Czytając opisy Podhajeckiego, można się zdziwić, że w ogóle
ktoś wyszedł żywy z obozu:
„Łódzki robotnik Szymański odmówił podniesienia ręki na
chłopa ukraińskiego i został tak ciężko pobity, że przeszło 5 mie-
sięcy leżał w izbie chorych".
„Górnika z Zagłębia Dąbrowskiego, Borowika, bito w plecy
tak długo, aż mu dosłownie wyrwano płat ciała. Wskutek gnicia
powstałej rany zrobiła mu się dziura wielkości pięści. Prawie
przez cały czas pobytu w Berezie Borowik przeleżał na izbie cho-
rych".
„Młodziutki Lewkowicz ze Skierniewic został w dniu przyby-
cia do Berezy tak zmasakrowany, że przez długie miesiące - cho-
dził spuchnięty".
294
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
Strażnicy byli nie tylko sadystami, ale mieli również niecie-
kawe fizjonomie. Powtarzają się zwroty o „degeneratach o odra-
żających ospowatych twarzach", do tego „cuchnących wódką".
Widocznie piękni byli tylko komunistyczni więźniowie Berezy,
nawet jeżeli większość ich była nieco ułomna fizycznie. Ale to
pewnie bolszewicka ideologia tak ich upiększała, dlatego z twa-
rzy niektórych „nie znikał nigdy uśmiech".
Komunistyczny pamiętnikarz musiał jednak znaleźć lepsze
ofiary niż pobity student czy roześmiani, skatowani robotnicy.
Bereza miała być obozem koncentracyjnym, nieróżniącym się
wiele od hitlerowskich obozów zagłady, wobec czego potrzebna
była krew. I takie wydarzenia z satysfakcją opisywał:
„9 maja urządzono nam przy pracy krwawą masakrę. Owego
pamiętnego ranka zjawił się nieoczekiwanie Kamala-Kurhański
i długo szeptał na ucho »Garbatemu«, który prężąc się służalczo,
nie mógł powstrzymać się od zacierania rąk z uciechy.
»Rozkaz! Tak jest! Wszystko zostanie wykonane!«
Za chwilę Próchiniewicz, kierujący dotychczas ćwiczeniami,
obejmuje komendę nad tzw. »grupą ogólną«, przeznaczoną do ni-
welowania terenu. Spojrzeliśmy na siebie - coś się szykuje".
Komuniści mieli rację, miał to być dla nich dzień wyjątkowej
resocjalizacji:
„Próchiniewicz uwziął się na szczupłego, wątłej budowy [...]
Gertnera, pomocnika handlowego ze Lwowa. Zmuszał go do
zgięcia się w ten sposób, aby prawie czołem dotykał ziemi, a
wtedy mierzył w plecy i w nerki. Po każdym uderzeniu Gert-ner
z jękiem padał na ziemię. Kopnięciem w bok przywracał go
strażnik do poprzedniej pozycji i bił, dopóki się nie zmęczył. [...]
Korczyński wepchnął Ukraińca z Tarnopola, Micheńkę, do jamy
i kazał mu wydobywać się z niej, a gdy ten usiłował to wykonać,
bił go pałką po palcach i szczuł na niego psa. Wilczyński zmusił
literata Żyrmana, by ten wykopał sobie dół, a następnie kazał go
zasypać po szyję".
Kontrowersje
295
Członkowie KPP pozostawali oczywiście niezłomni i nie chcie-
li krzyczeć: „Nie będę więcej komunistą!". Aczkolwiek chyba nie
wszyscy milczeli, ponieważ Podhajecki pospiesznie dodaje, że
„na palcach można było policzyć tych, którym okrzyk ten wy-
rwano z ust".
Nie mogło obejść się bez ofiar, zwycięstwo rewolucji wymaga
przecież krwi:
„Gocławski kazał pokryć rozciągniętego na ziemi robotnika
białoruskiego Mozyrkę liśćmi i urządzał sobie po nim spacery.
Wieczorem tego samego dnia Mozyrko zapadł na ostre zapalenie
płuc i w kilka dni później zmarł. W karcerze zamęczony został na
śmierć student z Wilna, Germaniski".
Nic dziwnego, że dzielny kronikarz mógł wreszcie zanotować
z satysfakcją, że „dwa trupy, przeszło stu ciężko pobitych, któ-
rych musiano zabrać na izbę chorych - oto krwawy plon zebrany
9 maja przez siepaczy Berezy".
Nie zamierzam bronić metod stosowanych w Berezie Kar-
tuskiej. Bez wątpienia były okrutne, a obóz jest ciemną plamą na
dziejach Drugiej Rzeczypospolitej. Ale zwróćmy uwagę, że w
tym czasie na moskiewskiej Łubiance (i w setkach innych
sowieckich więzień) działy się rzeczy jeszcze potworniejsze, a
ich ofiarami padali z reguły lojalni obywatele państwa sowiec-
kiego. Do Berezy natomiast trafiali przeciwnicy panującego
porządku prawnego, planujący jego obalenie siłą. I to nie tylko
komuniści. Ale Podhajecki i wielu innych i tak miało szczęście.
Gdyby nie izolacja w Berezie, mogliby otrzymać zaproszenie z
Kremla i zakończyć swoją działalność z kulą w potylicy. Warto
pamiętać, że taki los spotkał niemal w całości kierownictwo
Komunistycznej Partii Polski. Natomiast więźniowie Berezy po
zwolnieniu z obozu (co u Sowietów było raczej niemożliwe)
mogli „zwierać pięści" i „wrócić do szeregu", aby „walkę podjąć
na nowo". A dla tych, co przeżyli drugą wojnę światową, pobyt
w „sanacyjnym obozie koncentracyjnym" stanowił godny
296
Zamach na Pierackiego i Bereza Kartuska
chwały element biografii politycznej, znacznie ułatwiający karie-
rę w elicie PRL.
W jednym Podhajecki miał rację, najgorzej traktowano w Bere-
zie komunistów, znacznie lepiej wiodło się Ukraińcom. Zapewne
dlatego zachowane wspomnienia nacjonalistów są zdecydowanie
bardziej wyważone:
„Bezwarunkowo Berezy - pisał Edward Wreciona - nie można
zestawiać z Sołowkami czy też Oświęcimiem, ale osiedlem wy-
poczynkowym nie była. Uważam, że głównym błędem chrzest-
nych ojców Berezy było ograniczenie deportowanych do elity
organizacyjnej OUN. Tych niespełna dwustu nacjonalistów stwo-
rzyło tak zwarty moralnie blok, że wszystkie próby »reedukacji«
ze strony administracji obozowej musiały załamać się".
Podobne zdanie miał przedstawiciel sfer rządowych, Kazimierz
Świtalski:
„Dla Ukraińców podejrzanych o należenie do Ukraińskiej Or-
ganizacji Wojskowej obozy absolutnie się już nie nadają, gdyż
one tylko dadzą sposobność tym ludziom do zorganizowania się
tajnego. Pozostaje więc tylko jeden środek użycia obozów, pole-
gający na tym, że przy jakiejś bardzo ostrej demonstracji antyrzą-
dowej, w której sprawcy bezpośredni byliby trudni do wyśledze-
nia, należy środowisko, z którego wyszła demonstracja, wsadzić
do obozu izolacyjnego. Używać jednak tego środka w ogóle na-
leży bardzo ostrożnie".
Komuniści byli fanatykami, niedostrzegającymi niczego poza
własną ideologią i poleceniami z Kremla, endeków przewinęło
się przez cały okres istnienia obozu zaledwie siedemdziesięciu.
Natomiast „resocjalizacja" w przypadku Ukraińców nie przy-
niosła efektów, a niektórzy z nich nie uważali czasu spędzonego
w Berezie za stracony:
„Mnie i większości kolegów - pisał Włodzimierz Makar - naj-
bardziej podobały się dzieła Piłsudskiego. [...] Z przyjemnością
czytaliśmy jego wskazówki o sposobach fabrykowania i kolpor-
towania bibuły i uwagi na temat uzbrojenia. W rozmowach, ja-
Kontrowersje
297
kie następnie prowadziliśmy, porównywaliśmy metody polskiej
rewolucyjnej organizacji z naszymi. Dla wielu z nas lektura ta
stanowiła naukę i nie odrzuciliśmy jej".
To nie był odosobniony przypadek. Wygląda na to, że działacze
OUN rzeczywiście mieli czas, aby pilnie korzystać z biblioteki
obozowej.
„Administracja obozu - potwierdzał Wreciona - była zachwy-
cona naszą pilnością w studiowaniu książek, wśród których nie
brakło pełnego wydania dzieł Piłsudskiego. To zupełnie tak, jak-
by złodziejom na czas ich pobytu w więzieniu dano do dyspozy-
cji fachową literaturę".
W relacjach Polaków osadzonych w Berezie brakuje raczej in-
formacji o korzystaniu z księgozbioru obozowego. Należy wątpić,
aby Ukraińcy byli pod tym względem uprzywilejowani, zapewne
poziom represji w obozie ulegał wahaniom. Wreciona podawał
zresztą że ze względu na rozluźnienie rygorów, w pewnym mo-
mencie wymieniono niemal połowę personelu.
Obaj ukraińscy więźniowie zachowali trzeźwy stosunek do
miejsca odosobnienia:
„To dziwne - pisał Wreciona - Bereza Kartuska nie była prze-
cież miejscem wypoczynkowym i została ciemną plamą na pol-
sko-ukraińskich stosunkach. A jednak trudno mi przypomnieć
sobie nazwiska notorycznych sadystów".
Podhajecki nie miał z tym problemów.
„Jakby nie była głupia i okrutna Bereza - potwierdzał Makar -
jakich by nie stosowano perfidnych metod dla złamania poli-
tycznej świadomości elementów antypaństwowych, nie zanoto-
wałem ani jednego wypadku śmierci. Łamano duszę czasem przy
pomocy fizycznych środków, ale nie niszczono ludzi".
Wyjątkowo rozsądną (jak na komunistę) opinię na temat obozu
przedstawił Czesław Domagała:
„Nie był on [obóz] miejscem zagłady, jakimi była większość
obozów hitlerowskich, ale był ośrodkiem wyrafinowanego ter-
roru, przy pomocy bezprzykładnego bicia, katorżniczej pracy,
298
Zamach na Pieracklego i Bereza Kartuska
ćwiczeń fizycznych przekraczających siły człowieka, nieustan-
nego maltretowania tak pod względem fizycznym, jak i moral-
nym".
Podhajecki był w Berezie w 1936 roku. W następnym roku
większość izolowanych komunistów podpisała lojalkę i wyszła
na wolność. Najwyraźniej kolejne transporty polskich bolszewi-
ków nie były już tak niezłomne.
Ważny instrument polityki wewnętrznej
Obóz został ewakuowany po agresji sowieckiej 17 września
1939 roku. I chociaż Bereza miała przypaść w udziale ZSRR, to
jako pierwsi wkroczyli tam Niemcy. Zastali pusty obóz, podobno
znajdowali się tam tylko nieliczni z ich rodaków, którzy pozostali
na miejscu ze względu na stan zdrowia.
Dla okupantów funkcjonariusze obozu stanowili łakomy ką-
sek, a ich zeznania miały stanowić dowód na degenerację całego
systemu politycznego RR Hitlerowcy byli zainteresowani dowo-
dami na prześladowanie rodaków, Sowieci - komunistów oraz
Białorusinów i Ukraińców.
Plany agresorów nie powiodły się, ale pilnie poszukiwano per-
sonelu obozowego. Większość strażników pochodziła z Kresów,
dlatego z reguły wpadali w ręce NKWD. Uwięzieni w Ostaszko-
wie wiosną 1940 roku zostali wymordowani w Twerze. Kamala--
Kurhański trafił do Oświęcimia, którego nie przeżył.
Aresztowany przez Sowietów został Kozłowski, za którego
urzędowania powstał obóz. Była to cenna zdobycz, chociaż funk-
cjonariusze NKWD byli zawiedzeni niewielką liczbą komuni-
stów izolowanych w czasach jego premierostwa.
„W Berezie Kartuskiej - wspominał Kozłowski - za mego
urzędowania znajdowało się około 200 »odosobnionych«, a każ-
da sprawa po trzech miesiącach musiała być na nowo rozpatry-
Ważny instrument polityki wewnętrznej
299
wana. Nie dawało to podstawy do wewnętrznej propagandy w
ustroju sowieckim. Mego śledczego interesowało tylko, ilu w Be-
rezie siedziało komunistów, a gdy dowiedział się, że było ich 38,
to liczba ta mu wcale nie zaimponowała i uznał, że sprawa nie
nadaje się do szerszego traktowania".
Losami obozu interesowały się również polskie władze emi-
gracyjne. Specjalnie powołana komisja (tzw. komisja Winiarskie-
go), badająca przyczyny klęski wrześniowej, nie ograniczała się
wyłącznie do spraw wojskowych. Przesłuchiwano nie tylko ofi-
cerów, ale również działaczy politycznych. Intencją rządu Wła-
dysława Sikorskiego było skompromitowanie sanacji, a sprawa
Berezy doskonale się do tego nadawała. Z drugiej strony polskie
władze emigracyjne zorganizowały we Francji (następnie prze-
niesiony do Wielkiej Brytanii) obóz odosobnienia dla oficerów
i polityków związanych z sanacją. Uznano ich za szkodliwych
dla nowego rządu, wobec czego izolowano. Sposoby sprawowa-
nia władzy bywają zaraźliwe, a opozycja, przejmując władzę,
często kopiuje pomysły poprzedników. Chociaż oczywiście me-
tody ekipy Sikorskiego nie były tak brutalne jak sanacji.
Bereza Kartuska do dzisiaj wzbudza skrajne emocje. W ramach
dyskusji wysuwana jest kwestia odpowiedzialności poszczegól-
nych osób (w tym Piłsudskiego), jak również skuteczności tej for-
my polityki wewnętrznej. Wiadomo że Marszałek zgodził się na
rok istnienia obozu. Zmarł jednak w maju 1935 roku i nie znamy
jego opinii na temat dalszego funkcjonowania Berezy. Władze
RP nie zrezygnowały jednak z pomysłu, obóz okazał się wygod-
nym narzędziem sprawowania władzy. A przynajmniej znacznie
to ułatwiał. Nie bez powodu ostatni premier Drugiej Rzeczypo-
spolitej, Felicjan Sławoj-Składkowski pisał po latach:
,3ereza była niepopularnym i przykrym, lecz pożytecznym na-
rzędziem ochrony całości i spoistości Państwa w wypadkach, gdy
władze sądowe nie mogły wkraczać dla braku możności ujawnia-
nia dowodów winy, ze względu na tajne popieranie winowajcy
300
Zamach na Plerackiego i Bereza Kartuska
przez Niemców lub Sowiety. Unikaliśmy w ten sposób mnóstwa
procesów politycznych, które nie pomagały, a raczej szkodziłyby
Polsce".
Składkowski był wyjątkowo szczery, jaki rząd nie chciałby mieć
podobnych możliwości? Mackiewicz zauważył złośliwie, że pre-
mier uznawał dwa sposoby sprawowania polityki wewnętrznej:
zbiórkę publiczną i Berezę. Inna sprawa, że wileński publicysta
w ogóle nie przepadał za Składkowskim, snując analogie po-
między jego osobą a Sienkiewiczowskim wachmistrzem Soro-
ką. Uważał, że dzielny Soroka też zapewne zwariowałby, gdyby
ustanowiono go kanclerzem Rzeczypospolitej. I faktycznie nie-
które wypowiedzi Sławoja-Składkowskiego na temat Berezy nie
najlepiej świadczyły o jego procesach myślowych:
„No widzicie - mówił w senacie - że w Polsce jest coraz lepiej,
jest jakaś sprawiedliwość. To nie to co więzienie, gdzie człowiek
się wyspał i wypoczął. Tu jest porządek".
Andrzej Garlicki w niezwykle trafny sposób podsumował zna-
czenie obozu w ostatnich latach Drugiej Rzeczypospolitej:
„Motyw użyteczności Berezy w zwalczaniu obcych agentur
pojawia się dopiero po klęsce wrześniowej. W wywodzie Skład-
kowskiego odczytać wszakże można podstawową przyczynę
utrzymania Berezy. Pozwalała ona, bez wikłania się w procedury
sądowe, pacyfikować przeciwników politycznych. Z tym, że nie-
koniecznie trzeba ich było wysyłać do Berezy. Wystarczało, że
istniała".
Nie zmienia to jednak faktu, że istnienie obozu jest wyjątkowo
ciemną kartą dziej ów Drugiej Rzeczypospolitej. Kraju, który miał
być demokratyczny, a w latach 30. coraz mniej z demokracją miał
wspólnego. I chociaż apologeci Piłsudskiego mogą twierdzić,
że zgodził się na istnienie obozu jako rocznego eksperymentu,
nie zmienia to sytuacji, że Bereza również obciąża jego pamięć.
I wpisuje się w listę tragicznych posunięć Marszałka w polityce
wewnętrznej, takich jak przewrót majowy czy Brześć.
Ważny instrument polityki wewnętrznej
301
Obrońcy Drugiej Rzeczypospolitej podnoszą, że w innych kra-
jach europejskich działo się jeszcze gorzej, że dyktatura zapa-
nowała nad kontynentem, że takie były czasy. I na pewno mają
rację, chociaż przykład Czechosłowacji, jedynego demokratycz-
nego kraju w Europie Środkowej, pokazuje coś innego. Ale czy
to przypadek, że Czechosłowacja jako jedna z pierwszych padła
ofiarą hitlerowskiej agresji? I że nie oddano w jej obronie żadnego
strzału?
Rozdział 10
OSTAT
N
I ZAJAZD
MA
L
ITWIE
Generał Dąb-Biernacki w akcji
Czternastego lutego 1938 roku inspektor armii w Wilnie, ge-
nerał dywizji Stefan Dąb-Biernacki wydał rozkaz dla podległych
oddziałów stacjonujących w okolicach miasta. Zażądał niezwłocz-
nego przysłania do kasyna 1. pułku piechoty po dwóch oficerów
w mundurach, uzbrojonych w szable i broń krótką. Kiedy ofice-
rowie pojawili się w kasynie, przemówił do nich dowódca pułku
pułkownik Kazimierz Burczak. Ogłosił, że w skandaliczny sposób
obrażono pamięć zmarłego marszałka Piłsudskiego i z rozkazu ge-
nerała Biernackiego oficerowie mają wymierzyć sprawiedliwość.
„Z zebranych oficerów - zeznawał major Arnold Jaśkowski - po-
tworzył kilka patroli, mam wrażenie, że około 10, na czele posta-
wił dowódców i każdemu z poszczególnych patroli dał pułkownik
Burczak określone zadanie do wykonania: jedne patrole otrzymały
jako zadanie zamknięcie ulic wiodących do redakcji »Dziennika
Wileńskiego«, strzeżenie wejść wiodących do redakcji od strony
ulicy, inne znowuż patrole otrzymały polecenia zamknięcia ulic
i niedopuszczania doń ludzi w rejonie zamieszkania profesora Cy-
wińskiego. Specjalne znowuż patrole otrzymały zadanie udania
się do redakcji »Dziennika Wileńskiego«, zdemolowania urzą-
dzeń drukarni tego dziennika i pobicia zajętych tam pracowników,
wreszcie inny jeszcze patrol otrzymał polecenie wtargnięcia do
mieszkania Cywińskiego i pobicia go w jego mieszkaniu. Wszyst-
kie patrole otrzymały do dyspozycji samochody ciężarowe".
306
Ostatni zajazd na Litwie
Generał Stefan Dąb-Biernacki
Celem miała być redakcja en-
deckiego „Dziennika Wileńskie-
go" i prywatne mieszkanie wykła-
dowcy Uniwersytetu Wileńskiego
- Stanisława Cywińskiego. Dwa
tygodnie wcześniej docent zamie-
ścił na łamach „Dziennika Wileń-
skiego" recenzję książki Melchio-
ra Wańkowicza COP. Ognisko
sity. Centralny Okręg Przemysło-
wy. Na swoje nieszczęście wdał
się w polemikę z opinią zmarłego
Marszałka (słynne porównanie
Polski do obwarzanka), używając określenia „kabotyn". Nie wy-
mienił zresztą Piłsudskiego z nazwiska, ale to nie było potrzebne.
Późnym wieczorem oficerowie wyruszyli do akcji. Jeden z pa-
troli, dowodzony przez majora Czesława Mierzejewskiego, udał
się do mieszkania Zygmunta Fedorowicza, redaktora odpowie-
dzialnego „Dziennika Wileńskiego". Fedorowicz był osobą zna-
ną w Wilnie, przez lata pracował na stanowisku wizytatora szkół
średnich, cieszył się powszechnym szacunkiem. Oficerowie nie
zastali go w domu (był na posiedzeniu Rady Miejskiej) i po go-
dzinnym oczekiwaniu skierowali się do redakcji.
Zdecydowanie mniej szczęścia miał autor nieszczęsnej recen-
zji. Cywiński był chory, leżał w łóżku i stał się łatwą ofiarą. Został
dotkliwie pobity na oczach żony i córki. Po wyjściu oprawców
wezwano pogotowie, a po opatrzeniu Cywiński udał się do redak-
cji, gdzie po raz drugi wpadł w ręce bandytów w mundurach.
Inne patrole bowiem nie próżnowały. Zdemolowano drukarnię
dziennika, ciężko pobito redaktora naczelnego Aleksandra Zwie-
rzyńskiego.
Osoby dramatu
307
„Bito go w ten sposób - zeznawał mecenas Tadeusz Kiersnow-
ski - że kilku trzymało Zwierzyńskiego za ręce, a jeden z ofice-
rów okładał go kolbą rewolweru po twarzy i po głowie. W czasie
tego bicia stłuczono binokle Zwierzyńskiemu".
Poturbowana została również Zofia Kownacka, która chciała
Zwierzyńskiemu podać szklankę wody. Uderzona przez jednego
z oficerów zemdlała.
W tym czasie do redakcji przyszedł powracający z sesji rady
miejskiej Zygmunt Fedorowicz. Ostrzeżony ukrył się wśród ze-
cerów, ale został rozpoznany.
„Wówczas go wyciągnięto, obalono na ziemię i dotkliwie sko-
pano nogami. W tym zamieszaniu poturbowano również dozor-
czynię tego domu i jeszcze jednego studenta, który tam zupełnie
przypadkowo się znajdował".
Wreszcie przybyła policja, której towarzyszył miejscowy staro-
sta. Urzędnik przywitał się z oficerami i polecił niezwłocznie osa-
dzić w więzieniu: Cywińskiego, Zwierzyńskiego i Fedorowicza.
Na polecenie prezesa Sądu Apelacyjnego w Wilnie Józefa Przyłu-
skiego zostali aresztowani, a ze względu na stan zdrowia przenie-
sieni do szpitala więziennego. W taki barbarzyński sposób generał
dywizji Dąb-Biernacki czcił pamięć marszałka Piłsudskiego.
Osoby dramatu
Stefan Dąb-Biernacki miał za sobą piękną kartę bojową. Służył
w I Brygadzie Legionów, w 1917 roku był kapitanem, podczas
kryzysu przysięgowego został internowany w Beniaminowie. W
czasie wojny z bolszewikami odznaczył się podczas walk na
Ukrainie:
„Dowodząc tam batalionem, pułkiem, małym zgrupowaniem
- pisał Marian Romeyko - odznaczył się i w późniejszym okre-
sie wojny. Zyskał sobie opinię jednego z najbardziej walecznych.
308
Ostatni zajazd na Litwie
Stanowił typ dowódcy batalionu lub pułku »śmierci«. Po wojnie
został odznaczony jako jeden z trzech oficerów w całej armii Or-
derem Virtuti Militari V, IV i III klasy".
W rzeczywistości Dąb-Biernacki już w 1920 roku został do-
wódcą 1. dywizji piechoty. Po zakończeniu wojny szybko awan-
sował, promocję generalską otrzymał w wieku zaledwie 34 lat.
W karierze pomogło mu pochodzenie z I Brygady i wzorcowy
życiorys oficera tej formacji. Otoczony sławą wojenną, był przed-
miotem podziwu młodszych oficerów, w armii ,już nie patrzono,
lecz wpatrywano się w niego". Ukoronowaniem kariery stało się
mianowanie go inspektorem armii w Wilnie i awans do stopnia
generała dywizji. Miał wówczas 40 lat.
Nikt nie odmawiał Biernackiemu talentów wojskowych, jed-
nak jego umiejętności ograniczały się do raczej niskiego szcze-
bla dowodzenia. Romeyko zauważył, że „pozostawał faktycznie
nadal dowódcą batalionu i nie wyszedł poza ten zakres wiedzy
taktycznej". W Wilnie szybko „stał się pośmiewiskiem starszych
oficerów dyplomowanych, zwłaszcza tych, co jedli zupę z nie-
jednej menażki generalskiej". Jego „poglądy i horyzonty »ope-
racyjne« były, delikatnie mówiąc, kompromitujące, jeśli nie
szkodliwe. Nie sięgały szczebla nie tylko dowódcy armii, lecz i
dowódcy dywizji". Potwierdziły to manewry nad Lida, kiedy
Dąb udał się na pierwszą linię i nie utrzymywał łączności przez
cały dzień. Zajmował się „natarciem osobiście, wydawał doraźne
rozkazy, nieskoordynowane ze sztabem". Nie potrafił zrozumieć
istoty roli dowódcy dużego zgrupowania, uważając, że wszyst-
kiego powinien doglądać osobiście. Nie dostrzegał, że osobista
odwaga i zaangażowanie nie zawsze są najważniejszymi zaletami
dowódcy.
Stefan Rowecki uważał, że metody stosowane przez Biernac-
kiego na ćwiczeniach „prowadzą do ogłupiania zarówno kierow-
ników, jak i uczestników ćwiczeń". A sam generał jest typem
„dowódcy armii w wykonywaniu na przykład brutalnego, ści-
Osoby dramatu
309
śle określonego zadania, na przykład przełamania lub obrony za
wszelką cenę".
Juliusz Rómmel wyrażał się o Biernackim jeszcze gorzej. Uzna-
wał go za „warchoła na dużą skalę", zarzucając mu, że „nie chce
się uczyć", mając siebie samego za wystarczający autorytet:
„Pewny siebie i swoich »doświadczeń«, zarozumiały, nieuzna-
jący żadnych nowych technicznych osiągnięć na Zachodzie, któ-
re nawet wyśmiewał i którymi pogardzał. Uważał, że tylko on ma
rację i tylko on zna wojnę".
Biernacki (jak większość oficerów legionowych) nigdy nie od-
był regularnych studiów wojskowych, nie miał wiedzy taktycz-
nej. Zastępował to improwizacją na polu walki, co nie zawsze
bywa najlepszym rozwiązaniem. Nie doceniał znaczenia broni
pancernej i lotnictwa, głosił archaiczne poglądy na temat taktyki
piechoty. Uważał, że piechota powinna atakować umocnione po-
zycje przeciwnika nawet bez wsparcia artyleryjskiego. A to cofa-
ło sposób prowadzenia wojny do XIX stulecia.
Charakter Biernackiego również pozostawiał wiele do życzenia.
Romeyko zarzucał mu „tupet, zarozumialstwo i pewność siebie",
które wraz z „tępotą ogólną" tworzyły wybuchową mieszankę.
Generał uważał armię za najważniejszą instytucję, za przewod-
nią siłę narodu. W Wilnie zachowywał się nie jak dowódca woj-
skowy, ale jak carski generał-gubernator. Chciał rządzić miastem
i okolicą, nie zwracając uwagi na cywilne instytucje. Nie mogąc
doczekać się wojny, realizował się w działaniach, które nie przy-
nosiły mu chwały.
Pod znakiem zapytania stała również jego uczciwość finanso-
wa. Wprawdzie nie udowodniono mu malwersacji, ale jego ro-
dzony brat był zamieszany w aferę z budową koszar w Helleno-
wie (na Wileńszczyźnie), a generał brał w tym udział.
„Niewielu było wtajemniczonych - wspominał Romeyko - w
szczegóły tej transakcji: inżynier Biernacki [właściwie jego
firma - S.K.] otrzymał zlecenie na budowę na skutek starań
310
Ostatni zajazd na Litwie
i nacisków ze strony [...] generała Stefana Dęba-Biernackiego,
dowódcy 1. dywizji piechoty Legionów w Wilnie, kawalera Or-
deru Virtuti Militari III, IV i V klasy i [...] rodzonego brata inży-
niera Biernackiego. Szczegóły te nigdy zapewne nie wyszłyby na
światło dzienne, nie dotarłyby do społeczeństwa, nie stałyby się
obiektem rozważań, [...] gdyby budowa wykończona została na
czas i zgodnie z umową".
Wprawdzie trudno wskazać zlecenie budowlane, które „wy-
kańczane jest na czas i zgodnie z umową", ale w tym przypadku
sprawa była wyjątkowo delikatna. Już po kilku miesiącach zaczę-
ły napływać meldunki wskazujące na nierzetelność wykonawcy.
Przeprowadzona inspekcja wykazała „niefachowość i niesolid-
ność", co więcej, „fundamenty w wielu miejscach pozapadały
się", czego przyczyną było użycie „nieodpowiedniego materia-
łu". Nadzorujący inwestycję pułkownik Siestrzeńcewicz wyraź-
nie stwierdził, że nie ma żadnego wpływu na wykonawcę, gdyż
ten ma „za silne plecy".
Zgodnie z panującymi obyczajami wykonawca otrzymywał
poważne zaliczki na poczet realizacji umowy. Tym razem sprawa
zakończyła się procesem sądowym, w którym ucierpiał autorytet
generała. A przy okazji środowiska legionowego i armii.
Ofiara brutalności generała Biernackiego - Cywiński był po-
stacią doskonale znaną w Wilnie. Absolwent Uniwersytetu Ja-
giellońskiego, współzałożyciel harcerstwa, przed wybuchem
pierwszej wojny światowej pracował jako nauczyciel języka
polskiego w rosyjskim gimnazjum Winogradowa. Ogromny
wielbiciel Mickiewicza, usiłował miłość do wieszcza zaszczepić
u swoich uczniów. Był człowiekiem niezwykle wrażliwym, po-
trafiącym zareagować płaczem na złe zachowanie klasy. Sta-
nisław Cat-Mackiewicz (jeden z uczniów tej niesfornej klasy)
wspominał, że wywarło to nieprawdopodobne wrażenie na
uczniach, aż wreszcie „ktoś wstał i w imieniu całej klasy
przeprosił".
Kabotyn i obwarzanek
311
Podczas okupacji niemieckiej przejawiał dużą aktywność:
„Cywiński - pisał Mackiewicz - nie tylko zorganizował gim-
nazjum z językiem wykładowym polskim, którego dyrektorem
został Kościałkowski i w którym zdałem egzamina maturalne, ale
zorganizował Kursa Naukowe, coś w rodzaju uniwersytetu, gdzie
wykładał oczywiście Mickiewicza i miał wykładać Słowackiego,
ale Niemcy te Kursa zamknęli".
Interesująco prezentowały się jego poglądy polityczne, co na-
biera szczególnego znaczenia w świetle późniejszych wydarzeń:
„Jeszcze za czasów rosyjskich mówił nam na lekcjach o nie-
podległości, o ruchu strzeleckim. Wspominam o tym specjalnie
ze względu na późniejsze jego przeżycia, które go spotkały [...].
Sądzę, że nigdy nie był tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy głodny i
ubogi mógł przy świecach wykładać o Mickiewiczu, w czasach, o
których nikt jeszcze nie wiedział, co nam przyniosą".
Pozostał zwolennikiem Piłsudskiego do przewrotu majowego.
Wówczas uznał, że Marszałek ma „ręce brudne od krwi" i zbliżył
się do endecji. Wtedy ostatecznie rozeszły się drogi jego i Mac-
kiewicza. Mackiewicz bowiem pozostał konserwatystą ale nigdy
nie ukrywał fascynacji osobą Marszałka.
Kabotyn i obwarzanek
Kilka miesięcy przed opisywanymi wydarzeniami Ksawery
Pruszyński przypomniał, że Piłsudski wygłosił kiedyś w jego
obecności opinię, że „Polska jest jak obwarzanek. Wszystko co
najlepsze na Kresach, a w środku pustka". Teraz Cywiński, recen-
zując książkę Wańkowicza, napisał:
„Wańkowicz [...] daje szereg żywych obrazków tego, co wi-
dział, no i czego nie widział, ale co ma podobno powstać w czasie
najbliższym w tym sercu Polski, zadając kłam słowom pewnego
kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: tylko to
312
Ostatni zajazd na Litwie
coś warte, co jest po brzegach, a w środku pustka" [podkreślenie
- S.K.]
Początkowo recenzja Cywińskiego pozostała w Wilnie nie-
zauważona. Nie zwróciła na nią uwagi cenzura, nie mówiąc już
o otoczeniu generała Biernackiego. Sprawa zapewne nigdy nie
wyszłaby na światło dzienne, gdyby nie artykuł w warszawskim
dwutygodniku „Naród i Państwo". Anonimowy autor oskarżył
Cywińskiego o pohańbienie pamięci tego, „którego trumnę Pre-
zydent odprowadził na Wawel". Nigdy nie ustalono, kto był auto-
rem artykułu - oskarżano Wańkowicza. Ten gorliwie zaprzeczał,
możliwe, że faktycznym autorem był redaktor naczelny Bogusław
Srocki. Wańkowicz pozostawał zresztą z nim w jak najlepszych
stosunkach i mógł go zainspirować do napisania tekstu.
Wydarzenia potoczyły się szybko. Czternastego lutego 1938
roku egzemplarz „Narodu i Państwa" znalazł się na biurku Bier-
nackiego - artykuł zakreślono na czerwono, aby generał przypad-
kiem go nie przeoczył. Liczono na brutalną reakcję Biernackiego,
ale jego mordercze instynkty zaskoczyły wszystkich.
Jedno trzeba przyznać generałowi, działał niezwykle sprawnie.
Ale do pobicia bezbronnych wymagane są mniejsze kwalifikacje
niż do prowadzenia działań na polu bitwy. A Biernacki miał oka-
zję udowodnić to we wrześniu 1939 roku.
Rozwścieczony generał zamierzał początkowo wykorzystać
władze cywilne. Bezskutecznie poszukiwał telefonicznie wojewo-
dy Ludwika Bociańskiego i naczelnika wojewódzkiego wydziału
bezpieczeństwa Mariana Jasieńskiego. Wreszcie zdecydował się
wziąć sprawę we własne ręce. A że jego horyzonty umysłowe nie
były zbyt szerokie, to rozkazy generała ograniczyły się do najpry-
mitywniejszych form reakcji.
Kiedy Cywiński wraz z kolegami zostali już osadzeni w szpi-
talu więziennym, odnalazł się naczelnik Jasieński. Wezwany do
generała usłyszał polecenie wysłania aresztowanych do Berezy
Kartuskiej oraz zamknięcia „Dziennika Wileńskiego". Jasieński
Kabotyn i obwarzanek
313
zachował zimną krew, stwierdzając, że w Berezie internuje się
obywateli wyłącznie na rozkaz ministra spraw wewnętrznych,
natomiast decyzję o zamknięciu gazety może podjąć tylko sąd.
Opór naczelnika spowodował atak furii generała, który „głosem
niezwykle podniesionym oświadczył, że on tu rozkazuje, z sądem
załatwi sam".
Nie należy specjalnie potępiać sędziego Przyłuskiego za nakaz
aresztowania dziennikarzy. Uratował ich przed internowaniem,
albowiem Dąb-Biernacki, lekceważąc prawo, wydałby rozkaz
podwładnym odstawienia ich do Berezy. A do obozu łatwiej tra-
fić, niż z niego wyjść.
Inna sprawa, że podstawa prawna zatrzymania dziennikarzy
była mocno problematyczna. Prawo polskie nie przewidywało
przestępstwa obrazy pamięci marszałka Piłsudskiego. W kodek-
sie karnym istniało wprawdzie przestępstwo „obrazy narodu pol-
skiego" i artykuł Cywińskiego zakwalifikowano w ten sposób.
Problemem było jednak to, że dziennikarz nigdzie nie użył na-
zwiska zmarłego Marszałka. Ale tym zająć miał się sąd.
Brutalna akcja oficerów spowodowała natychmiastową reak-
cję młodzieży wileńskiej. Już następnego dnia odbyły się de-
monstracje studenckie,* wznoszono okrzyki: „Precz z bandytami
w mundurach oficerskich, niech żyją Cywiński i Zwierzyński".
Władze zareagowały aresztowaniami, zorganizowano również
próbę przekonania rozgorączkowanych studentów do poglądów
oficerów. Bez skutku. W efekcie przywódcy młodzieży narodo-
wej: Piotr Kownacki, Stefan Łochtin i Witold Świerzawski zostali
osadzeni w Berezie Kartuskiej.
Niesławną rolę odegrał wojewoda wileński Bociański. Mac-
kiewicz określił go jako „tępe, głupie i fałszywe indywiduum".
Zauważył, że Bociański wprawdzie był „dobrym Polakiem", ale
„z tego nie wynikało jeszcze, aby był dobrym wojewodą". Bo-
ciański nie posiadał kwalifikacji właściwych dla tego stanowi-
ska, co zresztą widać było po efektach jego pracy. A w sprawie
314
Ostatni zajazd na Litwie
zamieszek po aresztowaniu Cywińskiego potwierdził opinię
Mackiewicza, ostatecznie zgodnie z obowiązującym prawem w
Berezie osadzano na rozkaz ministra spraw wewnętrznych, ale
na wniosek wojewody.
Ustawa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego
Wydarzeniami wileńskimi zajął się sejm. Już 17 lutego 1938
roku posłanka z okręgu wileńskiego Wanda Pełczyńska wystoso-
wała interpelację, zdecydowanie potępiając protesty młodzieży.
Pani poseł zażądała od rządu „zadośćuczynienia głęboko obrażo-
nym uczuciom nie tylko całego Wilna, ale i wszystkich obywateli
państwa polskiego, dla których Józef Piłsudski pozostanie po wsze
czasy nietykalną personifikacją wielkości i godności Polski".
Czytając wypowiedzi polityków, można było odnieść wrażenie,
że zagrożeniem porządku publicznego byli Cywiński i Zwierzyń-
ski, a nie bandyci w mundurach. Kult Piłsudskiego doprowadzo-
no jednak w Polsce do absurdalnych rozmiarów - oto fragment
wystąpienia senatora Władysława Malskiego podczas debaty w
izbie wyższej parlamentu:
„Honor służby nakazuje nam reagować bez względu na to,
kto, gdzie i jak uwłacza imieniu Komendanta. Nie jest istotą, czy
mniej bili, czy dużo bili [...] reagować będziemy bez względu na
to, czy wymiar sprawiedliwości będzie działał sprawnie, czy
mniej sprawnie. Serca nasze i honor żołnierski każą nam reago-
wać natychmiast".
To brzmiało jak aprobata bezprawia, a słowa padały z trybuny
parlamentarnej.
Uczciwie trzeba przyznać, że pojawiały się również głosy bar-
dziej wyważone. Senator Tadeusz Petrażycki dowodził:
„Samosąd ta prymitywna forma wymiaru sprawiedliwości w
XX stuleciu godzi w autorytet, godzi w praworządność, sieje
Ustawa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego
315
anarchię w państwie [...]. Ci, którzy pozwolili sobie na ubliżenie
pamięci Marszałka, siedzą na ławie podsądnych. Wyrażam pew-
ność, że władze wojskowe wyciągną konsekwencje wskazane w
prawie [...] w stosunku do tych, którzy pozwolili sobie wkro-
czyć na drogę samosądu".
Rząd nie zwlekał i 15 marca 1938 roku przedłożył sejmowi
projekt ustawy o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego, Pierw-
szego Marszałka Polski. Wicemarszałek Bohdan Podoski popro-
sił posłów, aby nie odsyłali projektu do komisji (jak nakazywały
przepisy). Uznał, że sprawa jest tak oczywista, że zbędne są do-
datkowe prace nad ustawą. Parlamentarzyści zgodzili się z mar-
szałkiem, natomiast poseł Bolesław Świedziński stwierdził:
„Zdać by się mogło, że zbędna jest w Polsce jakakolwiek usta-
wa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego[...] samo imię JP pod
szczególną ochroną znaleźć się musi. A to tym bardziej, że żyją
jeszcze uprzedzenia, a nawet nienawiści ludzi małych, którzy nie
rozumiejąc Józefa Piłsudskiego [...] uczucia całego narodu
ośmielają się znieważać".
Wszelkie granice przekroczył jednak poseł Michał Wymy-
słowski, żądający zaostrzenia ustawy. Uznał, że przewidziana w
projekcie kara 5 lat więzienia jest zbyt łagodna, proponując jej
zwiększenie do 15 lat!!! Resztki zdrowego rozsądku zachował na
szczęście wicemarszałek Tadeusz Schaetzel, odmawiając przyję-
cia wniosku. Sejm jednogłośnie w pierwszym i drugim czytaniu
przyjął rządowy projekt ustawy.
Siedemnastego marca jednomyślnie przyjęła ją także senacka
komisja prawnicza, a sześć dni później zaaprobował senat. Głos
zabrał premier Felicjan Sławoj-Składkowski:
„Gdy studiujemy życie i czyny bohaterów starożytnych, to zwy-
kle dowiadujemy się, że byli kochani przez wszystkich, że nikt nie
ośmielał się wystąpić przeciw wielkości ich imienia. Jest to nie-
prawda. Wiemy, że kiedy rycerze wznosili na tarczach przyszłe-
go króla lub wodza, to w prawej ręce każdy trzymał obosieczny
316
Ostatni zajazd na Litwie
miecz, aby karać tego, kto by się ośmielił targnąć na majestat i
sprzeciwić imieniu pańskiemu. Wysoka Izbo! Ta ustawa jest
właśnie tarczą, na której cały Naród Polski wznosi Imię Józefa
Piłsudskiego wysoko ku słońcu i chwale wieczystej".
Generał Sławoj -Składkowski uchodził powszechnie za „weso-
łego zupaka", a jego bezkrytyczne uwielbienie dla osoby Józefa
Piłsudskiego było powszechnie znane. Dał temu wyraz publicz-
nie w opublikowanych jeszcze przed wybuchem wojny Strzępach
meldunków. To ewenement na polskim rynku wydawniczym -
książka urzędującego premiera, napisana koszarową polszczy-
zną, ukazująca go jako osobnika dumnego z faktu, że Piłsudski
uważał go za durnia. Ale nie bez powodu premier przeszedł do
historii naszego kraju jako gorliwy orędownik toalet przydomo-
wych (sławojek) i malowania płotów.
Prezydent podpisał ustawę 7 kwietnia 1938 roku i zakończył pro-
ces ustawodawczy. Od wejścia w życie dzieliła ją tylko publikacja
w „Dzienniku Ustaw", co też stało się 13 kwietnia 1938 roku.
Dziennikarze przed sądem
Cywiński i Zwierzyński stanęli przed sądem oskarżeni o obrazę
narodu polskiego. Prawo nie działało wstecz - nie mogli być są-
dzeni za złamanie nowej ustawy. Proces rozpoczął się 9 kwietnia
1938 roku w Warszawie, oskarżał prokurator Stanisław Żeleński
(bratanek Boya-Żeleńskiego, znany ze śledztwa w sprawie zabój-
stwa ministra Pierackiego), wśród obrońców znaleźli się najlepsi
polscy adwokaci z Janem Pierackim, Stefanem Glaserem, Mie-
czysławem Engielem na czele.
Zainteresowanie było ogromne, aby dostać się na salę sądową
potrzebne było specjalne zaproszenie. Odpowiadający z wolnej
stopy Zwierzyński miał kłopoty z wejściem, na nic zdało się tłu-
maczenie, że jako oskarżony nie potrzebuje zaproszenia. Dopiero
interwencja prawników umożliwiła zajęcie mu miejsca na ławie
Dziennikarze przed sqdem
317
oskarżonych. Cywiński nie miał podobnych problemów - z aresz-
tu dowiozła go karetka więzienna.
Był to jeden z najdziwniejszych procesów w dziejach Drugiej
Rzeczypospolitej. W pierwszych rzędach dla publiczności za-
siedli umundurowani oficerowie okręgu wileńskiego, wywiera-
jąc presję na skład sędziowski. Zresztą przewodniczący - sędzia
Przybyłowski - nie potrzebował żadnych nacisków. Mecenas
Stefan Glaser wspominał z odrazą:
„[...] traktował docenta Cywińskiego, którego stan zdrowia
był opłakany, w sposób wprost ohydny. Podobnie nieprzyzwoicie
odnosił się do obrońców, mówiąc do nich zawsze podniesionym
głosem i co chwila odbierając im głos. Zwłaszcza nie wolno było
wspomnieć o fakcie bicia oskarżonych".
Wyrok był z góry przesądzony, obrona przyjęła inną taktykę.
Zgłoszono wniosek o przesłuchanie świadków (profesorów
Zdziechowskiego, Pigonia, Kościałkowskiego i redaktora Mac-
kiewicza) mających przedstawić sylwetkę oskarżonego. Prokura-
tor zaprotestował, sędzia wniosek odrzucił.
Oskarżony zeznał, że nie uważał określenia „kabotyn" za ob-
raźliwe, albowiem posiada ono podobne znaczenie uczuciowe jak
„filister" czy też „snob". Przybyłowski przerwał wywody Cywiń-
skiego, zwracając mu uwagę, że nie prowadzi zajęć literackich.
Ale Cywiński cytował Mickiewicza, podnosząc kwestię patrio-
tyzmu. Sędzia Przybyłowski pozostał niewzruszony, stwierdza-
jąc, że „to bardzo wzniosłe, co profesor mówi", lecz odbierze mu
głos, Jeżeli nie przestanie cytować Mickiewicza".
Cywiński dowodził, że pisząc recenzję książki Wańkowicza,
nie miał na myśli Piłsudskiego. Obecny na sali Mackiewicz uwa-
żał, że jeżeli wykładowca „skłamał w sądzie, to na pewno pierw-
szy raz w życiu". Potwierdzał argumentację oskarżonego:
„Traf zdarzył, że profesor Cywiński, pisujący w narodowym
»Dzienniku Wileńskim«, polemizował ze mną na podobny temat
[tzn. nieszczęsnego obwarzanka - S.K.]. Czytając więc książkę
318
Ostatni zajazd na Litwie
Wańkowicza, zanotował na kartce osobnej »Strona 22«, wyraz
»obwarzanek« i dopisał obok mój pseudonim literacki »Cat« -
przynajmniej tak zeznawał w sądzie - i potem napisał w artykule
sprawozdawczym o książce Wańkowicza, że »Polska nie jest jak
obwarzanek, jak to mawiał pewien kabotyn« i przy tym zdaniu
jeszcze dodał w nawiasie »Stronica 22«. Pozory więc były silne,
że miał na myśli Piłsudskiego, chociaż go nie wymienił - ja go-
tów jestem raczej tłumaczeniu się profesora Cywińskiego uwie-
rzyć, albowiem był to człowiek niezdolny do kłamstwa".
Mackiewicz zachował się z ogromną klasą. Chociaż zeznania
Cywińskiego „nie mogły być mu miłe", to jednak bronił docenta.
Bronił też wolności słowa w Polsce, chociaż sam był wielbicie-
lem Marszałka. A może przeczuwał, że też niebawem trafi do Be-
rezy za publiczne wypowiadanie własnego zdania?
Cywiński zeznawał, że nie miał zamiaru urazić pamięci Piłsud-
skiego:
„Byłem przekonany, że słowa te pochodzą od redaktora »Sło-
wa« Stanisława Mackiewicza, który w swym czasie w polemice
ze mną pisał, że Małopolska dała Polsce wojsko, Wielkopolska
pracę, Litwa rozmach, a Kongresówka wraz z Warszawą Messal-
kę i Kawecką".
Stanowisko docenta potwierdziła świadek Dagmara Dwora-
kowska. Zeznała, że przed publikacją artykułu w „Gazecie Wileń-
skiej" rozmawiała z Cywińskim o Mackiewiczu. Cywiński obu-
rzał się na Mackiewicza, który napisał, że wszystko, co w Polsce
wartościowe, pochodzi z Kresów.
Kontratak prokuratora był jednak skuteczny. Żeleński zażądał
dołączenia do akt sprawy tekstu tajnej uchwały Sądu Oficerskie-
go w Grodnie o odmawianiu satysfakcji honorowej członkom
redakcji „Dziennika Wileńskiego" (pojedynki były oficjalnie za-
kazane!!!). Do tego jeszcze za dowód uznał rozkaz Dęba-Bier-
nackiego zakazujący wojskowym prenumeraty tej gazety. Sąd
posłusznie wyraził zgodę.
Dziennikarze przed sqdem
319
Nie dopuszczono do debaty nad brutalnym zachowaniem ofi-
cerów. Sędzia Przybyłowski stwierdził, że ta „sprawa należy do
innej jurysdykcji" i „tutaj nie pozwalał jej mieszać". I był w tym
niezwykle konsekwentny.
Prokurator Żeleński zażądał surowych wyroków, uważając, że
Cywiński rozmyślnie obraził pamięć zmarłego Marszałka:
„Jakże to się stało, że zwrot zapamiętano, a zapomniano auto-
ra? W Mackiewicza artykułach na podobny temat przeważa pier-
wiastek paradoksów, w powiedzeniu Marszałka pierwiastek obra-
zowości, dlatego zdaniem prokuratora pomyłka była niemożliwa.
[...] Ja wnoszę, ażeby wobec Zwierzyńskiego, którego wina jest
stwierdzona, była orzeczona kara bardzo surowa, a żeby wobec
Cywińskiego orzeczono karę najwyższą".
Sąd posłusznie skazał Cywińskiego na trzy lata więzienia (naj-
wyższy dopuszczalny wyrok), Zwierzyńskiego uniewinniono.
Odrzucono wniosek Cywińskiego o zwolnienie za kaucją do cza-
su uprawomocnienia się wyroku.
Wyrok wywołał oburzenie w kręgach inteligencji. Były rektor
Uniwersytetu Wileńskiego Marian Zdziechowski napisał do
marszałka Śmigłego-Rydza, że podobna sprawiedliwość istnieje
tylko u Sowietów.
Apelacja zakończyła się połowicznym sukcesem. Zmniejszono
Cywińskiemu wyrok o połowę, chociaż jeden z sędziów złożył
votum separatum od orzeczenia - żądając uniewinnienia oskarżo-
nego. Z tego powodu miał później kłopoty, zresztą nie tylko on.
Powołując się na ustawę o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego,
oskarżono obrońców Cywińskiego i Zwierzyńskiego. Proces ad-
wokatów jednak się nie odbył, dochodzenie przerwała wojna.
Prokuratura nigdy nie postawiła w stan oskarżenia oficerów od-
powiedzialnych za wileński samosąd. Uznano, że sprawą powin-
na zająć się jurysdykcja wojskowa, ale armijni prawnicy unikali
tematu. Kwestia oparła się o ministra spraw wojskowych, ale ten
nie podjął decyzji, odsyłając sprawę bezpośrednio do Śmigłego-
320
Ostatni zajazd na Litwie
Melchior Wańkowicz
-Rydza (generalnego inspektora sił
zbrojnych). Ten nie miał wątpliwości i
zakazał postępowania karnego.
Opinia publiczna oskarżała Wań-
kowicza o rozpętanie afery. Pisarz
wydał własnym kosztem książeczkę
Odpowiadam Cywińskim, w której
starał się zadowolić wszystkich.
Kategorycznie zaprzeczył, że jest
autorem artykułu w „Narodzie i Pań-
stwie", ale odciął się od poglądów
docenta. Wańkowicz dbał o dobre re-
lacje z władzami, ale to normalne wśród artystów. Łaska czynni-
ków rządowych oznacza przecież dostatnie życie, uznanie i moż-
liwość tworzenia.
Były to jednak czasy Drugiej Rzeczypospolitej, ludzie inaczej
traktowali pomówienia niż obecnie. Kiedy Artur Chojecki na ła-
mach „Gazety Warszawskiej" opublikował list, zapowiadając, że
nie poda ręki Wańkowiczowi, ten wysłał do niego sekundantów.
Zdecydowano się na pistolety i panowie spotkali się w ulubionym
miejscu warszawskich pojedynkowiczow - ujeżdżalni 1. pułku
szwoleżerów. Wańkowicz okazał się lepszym strzelcem - poważ-
nie zranił przeciwnika, sam wychodząc z opresji bez szwanku. I
ponownie nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności - poje-
dynki uważano za honorowy sposób załatwiania sporów.
Melchior Zwycięzca
Cywińskiego zwolniono po pięciu miesiącach. Po zajęciu Wil-
na przez Sowietów został aresztowany, zmarł w łagrze dwa lata
później. Zwierzyński przeżył wojnę, jako działacz Stronnictwa
Melchior Zwycięzca
321
Narodowego był sądzony w moskiewskim procesie „szesnastu".
Otrzymał wyrok 8 miesięcy więzienia, następnie powrócił do
Polski, gdzie zmarł w 1958 roku.
Generał Dąb-Biernacki doczekał się wreszcie upragnionej woj-
ny i podczas kampanii wrześniowej wykazał się kompletną igno-
rancją. Podobno nawet zbiegł z pola walki w cywilnym ubraniu!!!
Paweł Wieczorkiewicz nie szczędził ostrych słów, uważając, że
Dąb „skompromitował się doszczętnie jako dowódca", a na polu
walki Jego chaotyczne dowodzenie doprowadziło do kryzysu,
ponownie zbiegł z pola walki, dając dowód nie tylko braku kom-
petencji, ale i tchórzostwa".
Biernacki przedostał się do Francji, gdzie trafił do obozu inter-
nowania dla przeciwników Sikorskiego w Cerizay. Po ewakuacji
do Wielkiej Brytanii wylądował na wyspie Butę, gdzie prowadził
agitację przeciwko Sikorskiemu. Napisał nawet list do szefa rządu,
zarzucając mu odsunięcie wielu doświadczonych dowódców, dez-
informację aliantów na temat kampanii wrześniowej, a także obwi-
niając go za utratę armii we Francji. W efekcie stanął przed sądem,
który skazał go na 2,5 roku więzienia oraz degradację do szere-
gowca. Zwolniony z wojska trafił (na życzenie władz polskich) do
brytyjskiego więzienia. Dopiero po śmierci Sikorskiego wyszedł
na wolność i wyjechał do Irlandii. Przypomniał sobie wówczas, że
z zawodu jest inżynierem rolnikiem i zajął się pszczelarstwem. Po
wojnie prowadził farmę gdzieś na walijskiej wsi.
Wańkowicz nie mógł narzekać na swój los. Już przed wojną
zdobył sławę doskonałego reportażysty (Na /ropuch Smętka),
którą ugruntował jako korespondent wojenny. Jego Monte Cassi-
no do dzisiaj uchodzi za jedną z najlepszych książek o tematyce
wojennej. Po wojnie pozostał na emigracji, powrócił do kraju (już
jako obywatel amerykański) w 1958 roku. Sześć lat później pod-
pisał się pod „Listem 34" (protestem intelektualistów przeciwko
ograniczeniom przydziału papieru na druk książek i czasopism i
zaostrzeniu cenzury), który został odczytany na antenie Radia
322
Ostatni zajazd na Litwie
Wolna Europa. Na domiar złego w ręce Służby Bezpieczeństwa
wpadła przesyłka do córki w USA, w której negatywnie usto-
sunkowywał się do socjalistycznej rzeczywistości. Dokument był
przeznaczony do wykorzystania przez zachodnie rozgłośnie ra-
diowe, co wystarczyło do postawienia Wańkowicza przed sądem.
Został skazany na trzy lata więzienia, ale zwolniono go natych-
miast po procesie. Władze PRL nie kwapiły się z wykonaniem
wyroku, a Wańkowicz nie zamierzał składać apelacji. Po Warsza-
wie krążyła nawet plotka, że pisarz „ze szczoteczką do zębów i
ciepłymi gaciami w teczce parokrotnie stukał do drzwi więzienia
na Rakowieckiej", próbując rozpocząć odbywanie kary. Sprawa
okazała się jednak wyjątkowo niewygodna dla władz. Proces i
wyrok, zamiast dać nauczkę pisarzowi, przysporzyły mu w wiele
uznania w kraju i za granicą
Wańkowicz do końca życia cieszył się powszechną sympatią
pozostając pod baczną obserwacją tajnych służb PRL. Niepokor-
ny pisarz nieraz dawał do zrozumienia, co o tym sądzi, a pewny
bezkarności kpił z inwigilacji. Doskonale wiedział, że jego
mieszkanie jest na podsłuchu, co nie przeszkadzało mu urządzać
tam spotkań dla znajomych. Jedno z takich spotkań (w paździer-
niku 1972 roku) opisywał Marian Brandys:
„U Melchiora jak zwykle rozmaite niespodzianki: czekoladki
z gumki, pierdzące poduszki do podkładania gościom itp.".
Trudno zadowolić gości wyłącznie samymi żartami, dlatego
czekał na nich suto zastawiony stół:
„Jak zawsze u Wańkowicza - zachwycał się Brandys - prze-
dziwne przysmaki z puszek: grzechotnik, tygrys, płetwy rekina,
krewetki i jakieś specjały, których już nie pamiętam. I do tego ta
niezrównana litewska wódka, która sama wchodzi do gardła, a
stamtąd do głowy".
W imprezie uczestniczyli luminarze naszej kultury o opozy-
cyjnych poglądach (Brandys, Kisielewski, Woroszylski, Ką-
kolewski, Miklaszewska), dyskusje zahaczały o najrozmaitsze
Melchior Zwycięzca
323
tematy. Ale Wańkowicz pamiętał cały czas o podsłuchu, kpiąc
głośno:
„Melchior w czasie rozmowy co pewien czas zwraca się w stro-
nę ściany lub sufitu i głośno oznajmia: »Proszę zauważyć, że to
nie ja mówię, panie majorze«".
Wańkowicz zawsze pozostawał sobą.
Rozdział 11
S
AMOBÓJSTWO PREMIERA
Samotny strzał
Był niedzielny wieczór 2 kwietnia 1939 roku. Trzykrotny pre-
mier i szef Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, Walery
Sławek w swoim warszawskim mieszkaniu przy alei Szucha 16
kończył palenie prywatnych dokumentów. Usiadł za biurkiem
i napisał na kartce:
„Odbieram sobie życie. Nikogo proszę nie winić. W. Sławek.
Spaliłem papiery o charakterze prywatnym, a także wręczo-
ne mi w zaufaniu. Jeżeli nie wszystkie, proszę pokrzywdzonych
o wybaczenie. Bóg wszystkowidzący może mi wybaczy moje
grzechy i ten ostatni".
Zbliżała się 20.45, godzina, o której 12 maja 1935 roku zmarł
jego mentor i przyjaciel - Józef Piłsudski. Sławek ułożył się na
otomanie pod reprodukcją obrazu przedstawiającego śmierć księ-
cia Józefa Poniatowskiego. Ujął oburącz starego, pamiętającego
jeszcze czasy organizacji Bojowej PPS browninga, włożył lufę
do ust i pociągnął za spust.
Wysłużony rewolwer jednak zawiódł, a może po prostu ręka
drgnęła staremu bojownikowi. Pocisk uderzył po skosie, przebił
podniebienie, kula utkwiła w kościach czaszki. Walery Sławek
natychmiast stracił przytomność, ale żył.
Kiedy były premier strzelał do siebie, w mieszkaniu przeby-
wała gosposia. Podobno w ogóle nie zarejestrowała wystrzału,
a kwadrans później z gabinetu Sławka dobiegły ją tylko odgłosy
328
Samobójstwo premiera
kilku ciężkich westchnień. Nie odważyła się wejść, kiedy jednak
tuż przed godziną 22 usłyszała jęki i rzężenie, natychmiast zaalar-
mowała pogotowie. Lekarz znalazł byłego premiera leżącego we
krwi na otomanie, na podłodze znajdował się rewolwer.
„Niejednokrotnie widziałem ten stary browning - wspominał
po latach Janusz Jędrzejewicz - zawsze starannie utrzymany, do-
kładnie naoliwiony [...]. Trzymałem go w rękach z pewnym wzru-
szeniem, jak się trzyma zasłużone, a już niepotrzebne narzędzie
śmierci, z którego ostatnia kula wypełniła już swoje przeznacze-
nie. Czyż wówczas mogłem przypuszczać, że właśnie z tej starej
zasłużonej broni ostatni pocisk swego przeznaczenia jeszcze się
nie doczekał?".
Faktycznie Sławek był bardzo przywiązany do rewolweru. W
1906 roku śledzony przez carską policję zdążył jeszcze zawrócić
do domu po browninga. Dopiero wówczas zbiegł do Galicji.
Lekarz pogotowia udzielił pierwszej pomocy. Zrobił zastrzyk
podtrzymujący pracę serca, po czym rannego przewieziono do
Szpitala Wojskowego imienia Józefa Piłsudskiego. Tam lekarze
rozpoczęli walkę o życie byłego premiera. Wiedzieli, że ratują nie
przeciętnego samobójcę, ale legendarnego bojownika PPS, naj-
bliższego współpracownika i przyjaciela Komendanta, człowieka
uchodzącego za najuczciwszego w Polsce. Ustabilizowali oddech
i tętno rannego, przeprowadzili transfuzję. Około północy pułkow-
nik doktor Sokołowski ocenił stan Sławka jako stabilny, co umoż-
liwiało przeprowadzenie operacji. Zabieg zakończył się sukcesem,
lekarze wydobyli spłaszczoną kulę, która utkwiła w czaszce. Za-
raz potem wykonano następną transfuzję, a o czwartej nad ranem
stan byłego premiera uległ zdecydowanej poprawie. Niestety, gdy
dwie godziny później nadszedł kryzys, lekarze byli już bezradni.
Nieprzytomny Sławek otrzymał ostatnie namaszczenie, a do sali
weszli zawiadomieni o wydarzeniu przyjaciele i współpracowni-
cy, dotychczas stojący w milczeniu na korytarzu. Wśród nich byli
dawni premierzy: Prystor, Świtalski i Kozłowski, pułkownicy Li-
Bojownik
329
piński i Schaetzel. Stanęli w milczeniu przy konającym, asystując
mu w ostatnich chwilach. Niebawem Sławek zmarł, nie odzysku-
jąc przytomności. Był 3 kwietnia 1939 roku, godzina 6.45.
Bojownik
Walery Sławek urodził się 2 listopada 1879 roku w Strutynce
koło Niemirowa na Podolu, na dalekich Kresach dawnej Rzeczy-
pospolitej. Pochodził z rodziny szlacheckiej (herbu Prus), której
początki sięgały XV wieku. Tradycja była imponująca, ale kiedy
Walery przyszedł na świat, niewiele już oprócz niej pozostało.
Ojciec zarabiał na życie jako urzędnik w cukrowni należącej do
Józefa Potockiego, natomiast matka zajmowała się domem i wy-
chowaniem czwórki dzieci.
Po ukończeniu gimnazjum w Niemirowie Sławek wyjechał na
studia do Warszawy - uczył się w Wyższej Szkole Handlowej
imienia Kronenberga. Początkowo nie potrafił zaaklimatyzować
się w wielkim mieście, przez dłuższy czas cierpiał na kompleks
prowincjusza:
„Czułem się - wspominał -jak dziki człowiek, który zewnętrz-
nym wyglądem, sposobem wyrażania się i nieśmiałością bardzo
odbija się od otoczenia. Mówiłem językiem mocno prowincjona-
lizmami ukraińskimi okaleczonym... To mnie krępowało przez
długie lata".
Kompleksy nie przeszkodziły Sławkowi w zaangażowaniu się
w ruch socjalistyczny. Został członkiem PPS, chociaż lewicowych
poglądów nigdy nie miał. Jak wielu innych (z Piłsudskim na cze-
le) widział w partii wyłącznie narzędzie do walki o niepodległość,
co nie przeszkodziło mu w szybkiej karierze. W 1901 roku, mając
zaledwie 22 lata, został szefem łódzkiej komórki PPS.
Rok później w Warszawie poznał Piłsudskiego. Obu panów
przedstawiła sobie pasierbica Komendanta, Wanda Juszkiewi-
czówna:
330
Samobójstwo premiera
Walery Sławek w 1905 roku
„Przywitaliśmy się jak starzy
znajomi, którzy o sobie już dużo
wiedzą - wspominał Sławek -a
teraz tylko przyglądają się sobie
nawzajem.
Rozmawialiśmy długo. Naj-
pierw ja opowiadałem o organi-
zacji i stanie roboty, braku środ-
ków, ludzi itp. Później Piłsudski
powiedział mi, że ma zamiar
podzielić cały kraj na okręgi, po-
stawić na czele każdego okręgu
jednego kierownika, który by był swego rodzaju dyktatorem dla
organizacji partyjnej danego terytorium".
Piłsudski przeforsował plany na zjeździe PPS, a towarzysz Gu-
staw (taki miał Sławek pseudonim) stanął na czele jednego z pię-
ciu okręgów (gubernia piotrkowska i kielecka). Podobno brano
pod uwagę nawet jego kandydaturę na szefa krajowej organiza-
cji PPS, ale sprzeciwił się temu osobiście Piłsudski. W liście do
przyjaciół w Londynie napisał, że Sławek jest jeszcze za „mało
wykształcony, zbyt młody i niezdający sobie sprawy z tego, co
robi". Uznał, że w danej chwili kwalifikuje się wyłącznie „na
spełniającego polecenia albo za technikiera". Co nie zmieniło w
niczym faktu, że darzył młodszego kolegę dużym zaufaniem.
Znajomość z Piłsudskim nie ograniczała się wyłącznie do kon-
taktów służbowych. Sławek był wrażliwy na wdzięk kobiet i uro-
dziwa pasierbica przełożonego całkowicie zawróciła mu w gło-
wie. Była to piękna dziewczyna, „wysmukła i czarnobrewa jak
Ukrainka", prawdziwy „uśmiech i radość domu". Podobno Wan-
da i Walery zaręczyli się, planując wspólną przyszłość. Los miał
jednak zadecydować inaczej.
Bojownik
331
Sławek zaangażował się w tworzenie bojówek PPS, był jednym
z dowodzących ochroną demonstracji na placu Grzybowskim w
listopadzie 1904 roku, kiedy to po raz pierwszy od czasów po-
wstania styczniowego doszło do wymiany ognia z rosyjską poli-
cją i wojskiem. I poświęcił się całkowicie pracy w dowodzonej
przez Piłsudskiego Organizacji Bojowej PPS.
W gorących miesiącach rewolucji 1905 roku Organizacja Bo-
jowa stała się znaczącą siłą militarną i polityczną. Bojówka nie
ograniczała się już wyłącznie do ochrony własnych demonstracji;
przeprowadzano zamachy na carskich urzędników i policjantów,
odbijano więźniów, dokonywano akcji ekspropriacyjnych (napa-
dy na banki, urzędy pocztowe i pociągi mające zapewnić środki
na prowadzenie działalności). Nielegalna partia musiała mieć
źródła finansowania, a potrzeby były ogromne. Poważne sumy
przeznaczano na zakup broni i druk wydawnictw, należało zapew-
nić utrzymanie działaczom (poszukiwani przez policję nic mogli
podjąć pracy zarobkowej). Do tego dochodziły jeszcze honoraria
dla prawników, łapówki dla policji, wojska i urzędników.
Graniczną datą w życiu Sławka był 9 czerwca 1906 roku, dzień
akcji ekspropriacyjnej na pociąg pocztowy pod Milanówkiem.
Podczas przygotowań do napadu, w czasie uzbrajania bomb przez
Gustawa (w lesie pod Grodziskiem) nastąpił wybuch, który po-
ważnie zranił przyszłego premiera:
„Miałem wrażenie - wspominał Sławek - jakiegoś straszli-
wego łomotu. Jak gdyby parowóz wjeżdżał na głowę. Oślepłem.
Straszny ból szczęk i całej czaszki. Odruchowo chciałem prze-
trzeć oczy. Poczułem, że prawą rękę mam bezwładną, a może
nie ma jej wcale. Gdy lewą ręką potarłem powieki, poczułem, że
z palców sterczą kostki. Przyszła myśl jasna i wyrazista, że
jestem ślepy i bez rąk. [...] Zwróciłem się do kolegów, aby mnie
dobili, powtarzałem to kilka razy".
Sławek stracił oko, ogłuchł na jedno ucho, odniósł ciężkie rany
rąk i klatki piersiowej. Bojownicy ruszyli sprowadzić pomoc,
332
Samobójstwo premiera
kiedy jednak powrócili z końmi, Sławek znajdował się już w rę-
kach policji. Więziony na Cytadeli konsekwentnie zeznawał, że
spacerując, znalazł nieznaną paczkę, a kiedy ją podniósł, to ta
wybuchła. W efekcie został zwolniony z braku dowodów i wyje-
chał do Galicji. To wówczas śledzony przez carską policję zmylił
agentów, aby powrócić do domu po rewolwer, który trzydzieści
lat później miał mu oddać ostatnią przysługę.
Wypadek pod Grodziskiem wywarł ogromny wpływ na psy-
chikę Sławka. Dotychczas uważano go za niezwykle przystojne-
go mężczyznę, teraz na pierwszy rzut oka widoczne było jego
okaleczenie. Stał się człowiekiem łatwo rozpoznawalnym, nawet
najlepsza charakteryzacja nie mogła ukryć blizn na twarzy czy
braku palców. Uważał, że jego kariera konspiratora jest zakoń-
czona, a bez tego nie wyobrażał sobie życia.
„Sławek wyglądał straszliwie - wspominała jedna z działaczek
PPS. - To był przystojny, wysoki mężczyzna o bladej twarzy i ma-
rzących, ciemnych, »ukraińskich« oczach - dlatego nazywaliśmy
go »Kozakiem«. Teraz jedno oko było zasłonięte, drugie jakoś
wyblakło, twarz poszarpana, cała w bliznach, bardzo czerwona,
tylko jedna ręka sprawna, druga owinięta jakimiś chustami".
Okaleczenie nie było ostatnią tragedią, jaka go dotknęła w tym
czasie. W Krakowie na zapalenie wyrostka robaczkowego zmarła
Wanda Juszkiewiczówna, a Walery przeszedł poważne załama-
nie psychiczne. Patrząc na jego życie z perspektywy czasu, moż-
na podejrzewać, że miłość do Wandy była jedynym poważnym
uczuciem do kobiety, jakiego zaznał.
Najwierniejszy współpracownik Komendanta
Piłsudski zbyt wysoko cenił Sławka, aby pozwolić mu na re-
zygnację z działalności w PPS. Chociaż uważał, że nie dojrzał
on jeszcze do samodzielnego stanowiska, to doskonale nadawał
Najwierniejszy współpracownik Komendanta
333
się na wykonawcę poleceń. Miał ogromne zaufanie do jego bez-
interesowności i uczciwości, a to w działalności konspiracyjnej
miało ogromne znaczenie. Na polecenie Piłsudskiego Sławek
prowadził finanse partii, a następnie został sekretarzem Polskiego
Skarbu Wojskowego finansującego działalność całego nurtu nie-
podległościowego. Równolegle zajmował się wywiadem, dosko-
nale odnajdując się w tej roli. To wówczas rozwinęło się u niego
upodobanie do działań zakulisowych, do pozostawania w cieniu
Piłsudskiego.
Komendant znalazł również sposób, aby przywrócić Sławkowi
wiarę we własne możliwości. Zlecił mu udział w akcji pod Bez-
danami, napadzie na pociąg transportujący do Petersburga pienią-
dze z urzędów skarbowych Królestwa Polskiego. Akcja zresztą
miała przejść do historii naszego kraju ze względu na bezpośredni
udział w niej Piłsudskiego, który raczej podobnych okazji unikał.
Inna sprawa, że napad w Bezdanach był ewenementem na skalę
światową - w napadzie na pociąg wzięło udział czterech
przyszłych premierów odrodzonego państwa polskiego (Piłsud-
ski, Sławek, Prystor, Arciszewski).
Sławek sprawdził się w Bezdanach - jego grupa wykonała
postawione zadanie, co miało zbawienny wpływ na Gustawa.
Stał się najbliższym współpracownikiem Piłsudskiego, „mężem
zaufania i wiernym wykonawcą jego zamiarów i planów". Bez
wahania podporządkował się Komendantowi, ten zaś obdarzył
go całkowitym zaufaniem. Było to niezwykłe wyróżnienie, al-
bowiem Komendant był z natury nieufny i lubił zachowywać
dystans do podwładnych. Piłsudski również znał i aprobował
bezkompromisowe poglądy Sławka na temat lojalności i zdrady.
Kiedy wyszła na jaw sprawa hipotetycznej (do dzisiaj ostatecz-
nie nie wyjaśniono sprawy) współpracy Stanisława Brzozow-
skiego z carską Ochraną, Gustaw powiedział, że nieważne, czy
filozof był rzeczywiście winien, czy nie, on by mu chętnie „w łeb
strzelił".
334
Samobójstwo premiera
W odrodzonej Polsce
Pierwsza kadrowa wymaszerowała z krakowskich Oleandrów
6 sierpnia 1914 roku. Niemal do końca roku polscy legioniści
toczyli ciężkie boje z Rosjanami, swoim męstwem i krwią do-
kumentując przywiązanie do idei odrodzenia państwa polskiego.
Nie dotyczyło to Sławka, on nigdy nie czuł się żołnierzem. Na
froncie pierwszej wojny światowej pojawił się dopiero z począt-
kiem 1915 roku. Został szefem biura wywiadowczego I Bry-
gady, ale zdecydowanie lepiej czuł się w działaniach zakuliso-
wych. Nazywano go „ambasadorem osobistym", „politycznym
ministrem" Piłsudskiego. Po likwidacji biura wywiadowczego
nie zajmował żadnego formalnego stanowiska, w dyskusjach i
debatach nie brał udziału, nie ulegało jednak wątpliwości, że
występując w jakiejś sprawie, zabiera głos w imieniu Komen-
danta. A ostateczny sukces działań Piłsudskiego - odzyskanie
niepodległości przez Polskę - utrwalił w nim całkowitą wiarę w
nieomylność pryncypała.
Oczywiście u schyłku wojny nie ominął go areszt, po kryzysie
przysięgowym został uwięziony przez Niemców w warszawskiej
Cytadeli (trafił tam zresztąjuż po raz trzeci), aby na końcu zostać
osadzony w twierdzy modlińskiej. Na wolność wyszedł dopiero
w listopadzie 1918 roku.
Piłsudski jako Naczelnik Państwa nie mógł oczywiście obyć
się bez Gustawa. Znalazł mu miejsce w adiutanturze Belwederu
na stanowisku szefa sekcji politycznej II Oddziału Sztabu Gene-
ralnego. I chociaż „Dwójka" zajmowała się wywiadem, to w rze-
czywistości Sławek miał z jej działalnością niewiele wspólnego.
Skromny kapitan (w takim stopniu zakończył wojnę) zajmował
się zupełnie innymi sprawami. Jak zwykle działał (i to bardzo
skutecznie) za kulisami oficjalnego życia politycznego. Jak za-
uważył Bogusław Miedziński, „każdy piłsudczyk przybywający
z frontu czy też z prowincji do Warszawy, nie mówiąc już o war-
W odrodzone) Polsce
335
szawskich politykach z lewicy sejmowej, przychodził zazwyczaj
do niego z krótkim zapytaniem: co słychać?".
Po wycofaniu się Piłsudskiego z czynnego życia politycznego
pozostał jego najbliższym doradcą. Często bywał w Sulejówku,
spędzał z rodziną Komendanta święta, a Aleksandra Piłsudska
przygotowywała dla niego ulubione śledzie duszone z grzybami.
I chyba jako jedyny mógł przeciwstawiać się Piłsudskiemu i wy-
rażać własne zdanie.
„Kochany Gustawie - pisał Marszałek w dedykacji dla Sławka
swojej pracy Rok 1920. - Jeszcze wczoraj widziałem twe rozdraż-
nione na mnie oczy i myślałem, ileż to razy mieliśmy na siebie
w życiu rozdrażnione oczy. Jesteśmy jak dwa stare, niezmęczalne
konie, co chodzą często jakimiś wertepami osobno, spotykając
się na prostym gościńcu swego życia raz po raz, by się przywitać
wesoło i stanąć razem do ciągnięcia tej samej bryki.
Ciągnęliśmy dawniej razem kałamaszki i bryczulki, ciągnęliśmy
i ciężkie ładowane często błotem bryki - stare niezmęczalne konie.
Śmieszne, co? Na gwiazdkę, mój drogi, przyjmij wraz z tą
książką przyjaciela przyjaźń i serca całej rodziny.
Sulejówek, 24 grudnia 1924 r., J. Piłsudski".
Sławek mógł w cztery oczy spierać się z Piłsudskim, ale na
zewnątrz bezwzględnie uznawał jego pierwszeństwo i nie pod-
ważał jego autorytetu. Bez słowa przyjmował na siebie zarzuty
skierowane do pryncypała, bronił dobrego imienia Komendanta
w każdej sytuacji. Zachowywał jednak własne zdanie i wielokrot-
nie polemizował z Marszałkiem, a jako jeden z nielicznych miał
prawo wypowiadać własną opinię w jego obecności. Traktował
Piłsudskiego jak przyjaciela, jak starszego i mądrzejszego brata.
W jego stosunku do pryncypała nie było cienia służalczości (jak
w przypadku wielu innych piłsudczyków), chociaż nigdy nie
kwestionował prymatu Komendanta.
Był „najbliższym łącznikiem między Piłsudskim a akcją po-
lityczną w Warszawie", co w pełni ujawniło się po przewrocie
336
Samobójstwo premiera
majowym, kiedy pozyskiwał dla zwycięskiego obozu prawicę i
kręgi konserwatywne. Został szefem gabinetu politycznego pre-
miera, zajmując się wewnętrzną kontrolą rządu. Stanął na czele nie-
formalnej „grupy pułkowników" (Aleksander Prystor, Kazimierz
Józef Piłsudski, Walery Sławek, Edward Śmigly-Rydz
W odrodzonej Polsce
337
Świtalski, Bogusław Miedziński, Adam Koc, Tadeusz Hołówko,
Bronisław Pieracki, Janusz Jędrzejewicz, Józef Beck) mającej naj-
większe wpływy wśród piłsudczyków. To zresztą wynikało z poli-
tyki Marszałka, który nie zwracał uwagi na zajmowane aktualnie
stanowiska, faktycznie nie oddawały one bowiem rzeczywistej po-
zycji w elicie władzy. Opinia Prystora (szefa gabinetu generalnego
inspektora sił zbrojnych) czy Sławka znaczyła więcej niż wypo-
wiedź prezydenta czy premiera. W ręce współpracowników Pił-
sudski przekazywał coraz większy zakres władzy, do końca jednak
zachowując kontrolę nad najważniejszymi posunięciami.
W obrębie obozu piłsudczyków trwała ciągła rywalizacja o
względy wodza, ale kilkuosobowa grupa najbliższych współ-
pracowników okazywała wobec siebie niezwykłą lojalność. Nie
zachowały się ślady rozgrywek personalnych, chociaż zausznicy
Komendanta często różnili się w poglądach na poszczególne
zagadnienia. Konsolidację grupy popierał osobiście Piłsudski, co
stanowi ewenement w systemie autorytarnym. Wódz nie sto-
sował zasady „dziel i rządź", uważając (i stosując w praktyce),
że powinien istnieć zespół zmieniających się wzajemnie premie-
rów i ministrów, spokojnie realizujących jedną linię polityczną.
W chwilach decydujących sam obejmował stanowisko premiera
lub wyznaczał swoich najbliższych współpracowników (Sławek,
Prystor). Z tą dwójką był zresztą (jako jedynymi) na „ty".
Prymat Piłsudskiego nie podlegał dyskusji, nikt z jego obozu
nie myślał o zajęciu miejsca Marszałka. Współpracownicy
Komendanta spotykali się wielokrotnie we własnym gronie (co
zresztą popierał), załatwiali bieżące sprawy, ale zdawali sobie
sprawę z faktu, że bez niego znaczą niewiele.
Kiedy powstał Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem
(BBWR), na jego czele stanął oczywiście Sławek. Będąc pre-
zesem największego ugrupowania w parlamencie, pozostawał
wiernym wykonawcą woli Marszałka. Jako człowiek zaufany i
osobisty przyjaciel doskonale zdawał sobie z tego sprawę, znał
338
Samobójstwo premiera
swoje miejsce i uważał to za właściwe i słuszne. Traktował zresz-
tą władzę jako misję i obowiązek, nie bał się odpowiedzialności
i aż trzykrotnie (ostatni raz w marcu 1935 roku) stawał na czele
rządu. I brał na siebie odpowiedzialność za najtrudniejsze
sprawy.
„Miłość do Piłsudskiego u Sławka była bezgraniczna - pisał
Stanisław Cat-Mackiewicz. - Nie był to jednak stosunek »sta-
rego sługi«, jak stosunek Felicjana Sławoja-Składkowskiego do
Marszałka, zresztą także piękny, ale przypominający stosunek
służącego do pana. Sławek nie mógł w ten sposób do Piłsud-
skiego się stosować, bo nie mógł w sobie nic mieć ze służącego,
a tylko z przyjaciela. A jednak chętnie brał na siebie każdy za-
rzut, każde oskarżenie, które godziło w Piłsudskiego. Odsuwał
od Piłsudskiego każdy cień, który mógł na niego paść, nawet do
przesady".
Szczególnie widoczne było to podczas sprawy brzeskiej. Pił-
sudski, rozprawiając się z opozycją, uważał, że „lepiej połamać
kości jednemu posłowi, niż wyprowadzać karabiny maszynowe
na ulice". A Gustaw całkowicie popierał poglądy swojego szefa
i jako urzędujący premier nie uciekał od odpowiedzialności:
„Sławek stanął na trybunie sejmowej - kontynuował Mackie-
wicz - i jak Winkelried brał całą winę za Brześć na siebie, bronił
Brześcia różnymi argumentami: »Sprawę tę badałem, regulamin
był surowy, ale sadyzmu nie było« - powiedział między innymi.
Ale Sławek nie był zdolny do brutalności. [...]. Po prostu Sław-
kowi, fanatycznie kochającemu Piłsudskiego, wszyscy wrogowie
Piłsudskiego wydawali się szkaradzieństwem".
W tym miejscu można zadać pytanie o stosunek Marszałka do
Gustawa. Wydaje się, że traktował go trochę jak młodszego brata,
a trochę jak syna, którego zresztą nigdy nie miał. Ale jak syna
starszego, tego poważniejszego i bardziej zaufanego. Bo rolę ulu-
bieńca i młodszego „syna marnotrawnego" przyjął na siebie Bo-
lesław Wieniawa-Długoszowski.
Najuczciwszy człowiek w kraju
339
Najuczciwszy człowiek w kraju
Piłsudski znany był ze swoich ascetycznych upodobań, w czym
wiernie sekundowali mu Sławek i Prystor. Skłonności do skrom-
nego i oszczędnego trybu życia polityków sięgały jeszcze czasów
Organizacji Bojowej PPS. Akcje ekspropriacyjne stanowiły czę-
sto zbyt dużą pokusę dla ludzi o słabszych charakterach. Napady
z bronią, adrenalina i duże, łatwe pieniądze. Każda wojna czy
rewolucja owocowały gwałtownym wzrostem bandytyzmu, jed-
nak wydarzenia z lat 1904-1907 całkowicie wymknęły się spod
kontroli.
Po udanych napadach wypłacano bojownikom gotówkę ze zdo-
bytych pieniędzy, a wysokość wypłaty zależała od powodzenia
przedsięwzięcia. Szeregi rewolucjonistów zasilali czasami zwy-
czajni kryminaliści, zwabieni okazją łatwego zarobku. Niebawem
pojawiły się nowe „partie rewolucyjne" dokonujące operacji na
własną rękę. Zakładali je działacze wydaleni z dotychczasowych
organizacji, nierzadko wspólnie z pospolitymi przestępcami. Na-
padano na dwory, plebanie, rezydencje przemysłowców, rabo-
wano sklepy. Niektórzy „bojownicy" zainteresowani wyłącznie
rozbojem przechodzili od partii do partii, kończąc z reguły na
szubienicy.
Również w szeregach PPS Frakcji Rewolucyjnej (partii Pił-
sudskiego) miały miejsce karygodne wydarzenia. Podczas akcji
ekspropriacyjnych ginęły znaczne kwoty, nadużywano broni do
celów osobistych. Terroryzowano właścicieli sklepów i lokali,
wymuszając regularny haracz. Bojownicy współpracowali z po-
spolitymi bandytami, dokonywano zwykłych napadów rabunko-
wych. W efekcie z powodu skandalicznych nadużyć rozwiązano
łódzką organizację PPS.
Piłsudski i jego otoczenie znaleźli sposób na oddalenie po-
dejrzeń. Był nim spartański tryb życia, wykluczający wszelkie
zarzuty. Tego rodzaju zachowania przeniesiono w czasy Drugiej
340
Samobójstwo premiera
Rzeczypospolitej, gdy Marszałek i jego współpracownicy świe-
cili przykładem bezinteresowności finansowej. Piłsudski dopro-
wadził sytuację wręcz do absurdu -jako były Naczelnik Państwa
(przed przewrotem majowym) zrezygnował z przysługującego
mu uposażenia marszałkowskiego (przekazywał je na cele dobro-
czynne) - rodzina żyła z jego tantiem literackich oraz dochodów
z odczytów i wykładów. Nie były to duże sumy i Aleksandra Pił-
sudska z dużym trudem utrzymywała dom. Składkowski, po od-
wiedzeniu Sulejówka, nie ukrywał żalu i smutku:
„Wyznaję, że zaproszenie Komendantowej [na kolację — S.K.]
przyjąłem z ciężkim sercem. Wiadomo było między nami, że na
skutek nieprzyjmowania przez pana Marszałka należnych mu po-
borów w Sulejówku »nie przelewało się«. W stołowym pokoju
siedziały już przy stole dwie córeczki państwa Piłsudskich Wan-
dzia i Jagódka. Pani Marszałkowa bardzo gościnnie zapraszała do
jedzenia. Serce ściskało się, gdy widziałem, w jakich warunkach
musi żyć Komendant i jego rodzina".
Piłsudski, wyjeżdżając z odczytami (lub w innych sprawach),
kategorycznie odmawiał korzystania z kolejowej salonki (do cze-
go miał prawo), zadowalając się bezpłatnym biletem drugiej kla-
sy. Niechęć do korzystania z pieniędzy publicznych przeradzała
się czasami w manię prześladowczą stając się poważnym proble-
mem dla otoczenia.
„Piłsudski, Sławek i Prystor - pisał Mackiewicz - mieli wspólną
cechę bezinteresowności, pogardy dla pieniądza. Piastując naj-
wyższe stanowiska w państwie, nigdy nie myśleli o zabezpieczeniu
bytu sobie czy też swojej rodzinie. Piłsudski pozostawił żonie i cór-
kom malutki folwareczek i literackie prawa autorskie. [...] Prystor
posiadał kilka hektarów i drewniany domek pod Wilnem całego
majątku [...] miał wyższy stopień naukowy uniwersytetu moskiew-
skiego, był przyrodnikiem z wykształcenia, poza tym osobiście go-
spodarczy i praktyczny, miał duży zmysł ekonomiczny. [...] Gdyby
potem Prystor nie ministrowa!, premierowa! i marszałkowa!, gdyby
Najuczclwszy człowiek w kraju
341
był choćby aptekarzem lub zarządzał gorzelnią, miałby oczywiście
stokrotnie lub tysiąckrotnie większy majątek na starość, niż owa
kolonijka w Borkach, która mu została po dygnitarstwach".
Wiernym uczniem Komendanta był również Sławek. W grud-
niu 1922 roku znalazł się na rocznym kursie doszkalającym
w Wyższej Szkole Wojennej. Uczestniczący w zajęciach Marian
Romeyko pozostawił jego ciekawą charakterystykę:
„Nie wyobrażałem sobie, by rewolucjonista mógł tak wyglą-
dać. Był niezwykle skromny, małomówny, nie tylko nie starał
się przewodzić gromadzie kolegów, lecz raczej z chęcią krył się
w tłumie słuchaczy. Uderzało proste, szczere, wręcz dobrotliwe
spojrzenie jego oczu. Robił wrażenie raczej kochanego »wujasz-
ka« z prowincji, nieco zażenowanego pobytem w domu dostatniej
stołecznej rodziny; daleko mu było do typu rozreklamowanego
rewolucjonisty-terrorysty".
Sławek rzeczywiście wymykał się wszelkim stereotypom. Ro-
meyko zauważył, że nie miał „w sobie nic z męża stanu", sprawiał
wrażenie „zamkniętego w sobie sekciarza z czasów średniowie-
cza". Jedna z bliskich mu osób zauważyła trafnie, że „potrzeby
miał minimalne, pieniędzy nie cenił, nie żądał dla siebie niczego".
Kiedy po przejściu Sławka do rezerwy, Romeyko spotkał go
na dworcu kolejowym w Grodnie, to przyszły premier ubrany był
w lekki płaszcz przeciwdeszczowy. Było bardzo zimno, ale ciep-
lejszego Gustaw po prostu nie miał.
Nikogo nie dziwiło, że Sławek po rezygnacji ze stanowiska
premiera spakował „do jednej posiadanej przez siebie walizy tro-
chę swojej bielizny, komplet dzieł Piłsudskiego i jego fotografie".
Po dymisji pozostało mu 220 złotych wojskowej emerytury i my-
ślał o sprzedaży mieszkania w Warszawie - nie stać go było na
opłacanie komornego.
Na polityce nie wzbogacił się również Prystor (dwukrotny pre-
mier), właściciel kilku hektarów ziemi i drewnianego dworku
pod Wilnem.
342
Samobójstwo premiera
Walery Sławek na początku lat trzy-
dziestych
„[...] podczas mobilizacji -
opisywał Mackiewicz - byłem
jako oficer kawalerii przewod-
niczącym komisji poboru koni w
okręgu, do którego należała
kolonijka
byłego
premiera
Prystora. Miał on dwa koniki, z
których lepszego, pięcioletnią
klacz Finkę, wykarmioną od
źrebięcia chlebem przez panią
Prystorową, zarekwirowałem do
wojska. Zdaje się, że tą Finką
zabrałem jedyne i główne bogactwo posiadane przez Prystorów.
A przecież nie byli to ludzie ani rozrzutni, ani życiowi abnegaci,
lubili raczej schludne i przyzwoite życie".
Patrząc na efekty finansowe życia Sławka czy Prystora, można
zgodzić się z Mackiewiczem, że powinniśmy „chlubić się takimi
dygnitarzami". Niestety, po śmierci Piłsudskiego nie wszyscy na-
śladowali jego tryb życia, a luksus otaczający prominentów z pre-
zydentem Mościckim na czele wzbudzał powszechne zgorszenie.
Właściwie jedyną nieruchomością, jakiej dorobił się Sławek, był
dworek w Racławicach ofiarowany przez członków BBWR.
Walery dar przyjął, ale sytuacja wprawiła go w zakłopotanie. We-
dług wspomnień kuzynki, zmieszany pytał: „co ja z tym zrobię?".
Sam dworek zresztą niedługo miał mu służyć.
Wojny diadochów
Piłsudski wiedział, że się starzeje, liczył się z nadchodzącą
śmiercią, jednak wśród współpracowników nie widział nikogo,
kto mógłby zająć jego miejsce. Znalazł inne rozwiązanie i zapla-
Wojny diadochów
343
nował harmonijną współpracę prezydenta (miał zostać nim Sła-
wek) z generalnym inspektorem sił zbrojnych (w tej roli widział
Edwarda Śmigłego-Rydza) oraz rządem. Stary polityk zapomniał
jednak, że wola zmarłych nie ma znaczenia, a ambicje osobiste
potrafią zniweczyć każdy zamysł.
Sławek całkowicie zgadzał się z pryncypałem. Jako jeden z au-
torów Konstytucji kwietniowej uważał, że nowa ustawa zasadni-
cza zapewni piłsudczykom kontynuację rządów po spodziewanej
śmierci Komendanta. Dwa miesiące po pogrzebie pryncypała
mówił na spotkaniu z klubem BBWR:
„Nie usiłujmy przekładać decyzji na autorytety, których byśmy
poszukiwali poza ramami przez konstytucję określanymi, na au-
torytety, które mogłyby wejść w sprzeczność z organizacją pań-
stwa lub też z prawem w konstytucji zawartym. (...) Prawo, jako
naczelny regulator, ma nami rządzić, a w ramach prawa ten, kogo
prawo do tego wyznacza".
Konstytucja kwietniowa oddawała ogromną władzę w ręce
prezydenta, którym był Mościcki. Piłsudski, zgadzając się na
jego ponowny wybór w 1933 roku, nigdy nie ukrywał, że uważa
to za rozwiązanie przejściowe. Powiedział elektowi wprost, że
„gdy będzie zmęczony, to na jego miejsce powinien przyjść Sła-
wek". Mościcki miał blisko 70 lat i nie najlepszą opinię w społe-
czeństwie. Antoni Słonimski podsumował złośliwie wystawę na-
ukowych wynalazków głowy państwa, zauważając, że było tam
„siedem wynalazków Mościckiego i jeden wynalazek Piłsudskie-
go - Mościcki".
Śmierć Marszałka oznaczała koniec jednolitego obozu rządo-
wego. Władysław Pobóg-Malinowski zauważył, że było to „pęk-
nięcie magicznej obręczy: zespół dotąd karnie idący w zaprzęgu
- w pracy dla państwa - rozpadać się zaczął wkrótce na kilka
grup, różniących się co do metod rozwiązania głębokiego kryzy-
su, jaki śmierć Piłsudskiego wywołać musiała. Później też ode-
zwały się i ambicje osobiste".
344
Samobójstwo premiera
Bezpośrednio po śmierci Marszałka jego stanowisko (general-
nego inspektora sił zbrojnych) objął Edward Śmigły-Rydz. Taka
była wola Piłsudskiego, co zdziwiło niektórych jego współpracow-
ników. Rydz nie miał talentów politycznych, które na tym stanowi-
sku były koniecznością. Zdawał sobie zresztą z tego sprawę sam
Komendant, konsekwentnie trzymając Rydza z daleka od polityki.
Dobrze pamiętał udział Śmigłego w rządzie lubelskim Daszyńskie-
go w 1918 roku, co oceniał bardzo krytycznie. To wówczas, po po-
wrocie z Magdeburga, polecił Śmigłemu „kury szczać prowadzać,
a nie politykę robić". Kontrkandydatem do stanowiska generalnego
inspektora był Kazimierz Sosnkowski, ale ten od lat znajdował się
w niełasce, po niezdecydowanym zachowaniu podczas przewrotu
majowego. Piłsudski zresztą wiedział, że Sosnkowski ma talent po-
lityczny i chyba nie chciał stwarzać konkurencji Sławkowi.
Najmniej problemów było z obsadą stanowiska ministra spraw
wojskowych, które również piastował Piłsudski. Mianowano na
nie generała Tadeusza Kasprzyckiego i od początku było wiado-
mo, że ten człowiek nie weźmie udziału w rozgrywce o władzę.
Niebawem wydarzyło się coś, czego nikt nie przewidywał. Mo-
ścicki doszedł do porozumienia z Rydzem, panowie zawarli niefor-
malny sojusz. Wspólnie zaplanowali eliminację „pułkowników"
z polityki, ze Sławkiem na czele. I w realizacji planu nie przeszko-
dził im kompletny brak instynktu politycznego, od dawna bowiem
wiadomo że do snucia intryg potrzebne są znacznie mniejsze zdol-
ności niż do prowadzenia skutecznej polityki państwa.
Mościcki nie chciał już być marionetką, po śmierci Piłsudskie-
go poczuł się pierwszą osobą w państwie. Prezydentowi sprzyjał
fakt, że Sławek, nieformalny lider „pułkowników", był zbyt
uczciwym i prawym człowiekiem, aby stosować brudną grę
wobec dawnych współpracowników. Jako zadeklarowany pań-
stwowiec uznał, że należy uszanować wolę prezydenta, któremu
konstytucja oddawała władzę w kraju. Dlatego sprzeciwił się po-
mysłowi, aby najwybitniejsi piłsudczycy wezwali Mościckiego
Wojny diadochów
345
do ustąpienia, a w przypadku odmowy, zagrozili dymisją. Uznał
to za niedopuszczalny atak na głowę państwa, nie do zaakcepto-
wania w kraju, w którym obowiązuje prawo.
Sławek wiedział, że miał zająć miejsce Mościckiego i jakiekol-
wiek działanie mogło zostać odebrane jako dążenie do władzy. I
chociaż pozycja prezydenta była jeszcze słaba i „najsłabszy nacisk
zmusiłby go do ustąpienia", to Sławek był zbyt bezinteresownym
człowiekiem, aby zdobyć się na działanie. Złudzeń nie mieli inni
piłsudczycy, a Ignacy Matuszewski powiedział wprost, że „to miej-
sce w tramwaju się ustępuje, a nie władzę w kraju". Nie pomogło
również ultimatum postawione Sławkowi przez innego z „pułkow-
ników", Miedzińskiego („albo obejmiesz władzę, albo ja wysunę
kogo innego na wodza obozu legionowego"). A może po prostu
Gustaw wiedział, że nie nadaje się na stanowisko głowy państwa
obdarzonej realną władzą. Prystor wspominał, że Jeżeli stawiał po
śmierci Marszałka jakiś problem Sławkowi, to miał wrażenie, że
Walery sięgnie za chwilę do telefonu, by prosić Komendanta o przy-
jęcie". Jeżeli tak, to można pozazdrościć Sławkowi trzeźwej oceny
sytuacji. Mościcki i Rydz również nie nadawali się do rządzenia
4crajem, ale nie zamierzali z tego powodu rezygnować z władzy.
Jeszcze 13 lipca Mościcki udekorował Sławka najwyższym
cywilnym odznaczeniem - Orderem Orła Białego. Odpowiednio
uhonorowani zostali też jego współpracownicy, ale był to tylko
nic nieznaczący gest w brutalnej grze o władzę
We wrześniu odbyły się wybory parlamentarne, zakończone
kompromitacją obozu sanacyjnego (do urn poszło zaledwie nie-
spełna 46 procent obywateli). Zgodnie z obyczajami polityczny-
mi Sławek podał do dymisji swój gabinet, a ku zaskoczeniu obo-
zu rządowego Mościcki dymisję przyjął. Był to pierwszy krok w
kierunku wyeliminowania Gustawa z życia politycznego.
Po wyborach Sławek rozwiązał BBWR, którego był przewod-
niczącym, zamierzając (zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami)
powołać Powszechną Organizację Społeczną. Ostro sprzeciwili
346
Samobójstwo premiera
Walery Sławek schodzący z kopca na Sowińcu. Już wiedział, że przegrał
się temu Mościcki z Rydzem, a ten ostatni nie bawił się w konwe-
nanse. Napisał do Sławka kilkuzdaniowy list. „W formie
najsuchszej, bez żadnych motywacji, Śmigły pisał wspominał
Janusz Jędrzejewicz - że nie widzi żadnej potrzeby powstania
takiej organizacji. I nic ponadto. Czytałem ten list głęboko
wstrząśnięty, już nawet nie jego treścią, ale zupełnie niedo-
puszczalną w swej brutalności formą".
Dalej wydarzenia potoczyły się w szybkim tempie. Sławek po-
został już tylko szeregowym posłem, inni „pułkownicy" stracili
wpływy. Wprawdzie Prystor i Car byli marszałkami sejmu i se-
natu, a Switalski wojewodą krakowskim, ale były to tylko pre-
Ostatnia walka
347
stiżowe funkcje bez realnego znaczenia. Na stanowisku pozostał
Beck, jednak jego na ministra spraw zagranicznych wyznaczył
jeszcze Piłsudski, dlatego miał odrębną, silną pozycję.
W maju 1936 roku Sławkowi odebrano prezesurę Związku Le-
gionistów Polskich. W zamian mianowano go prezesem Instytutu
Badania Historii Najnowszej im. Józefa Piłsudskiego, ale była to
nominacja wyłącznie honorowa. Gustaw całkowicie stracił zaple-
cze polityczne.
Natomiast jego przeciwnicy w szybkim tempie poszerzali za-
kres władzy. Uległy wobec tandemu Mościcki - Rydz premier
Składkowski wydał okólnik, w którym uznano Śmigłego za oso-
bę numer dwa w państwie, zaraz po prezydencie. I nikogo nie
interesowało, że było to wbrew konstytucji.
Dziesiątego listopada 1936 roku Śmigły-Rydz został marszał-
kiem Polski, awansując w ciągu dwóch dni o dwa stopnie. No-
minacja wzbudziła powszechny niesmak, ale się odbyła, będąc
zewnętrznym symbolem przejęcia władzy w Polsce przez duet
Mościcki - Rydz. A po zakończeniu drugiej kadencji Mościckie-
go (upływała w 1940 roku) Śmigły miał zostać kolejnym pre-
zydentem kraju. 1 tylko Maria Dąbrowska zapisała trafnie, że
„pierwszy marszałek skazał Polskę na wielkość, a drugi ją z tego
wyroku ułaskawił".
Ostatnia walka
Wyeliminowany z życia politycznego Sławek nie poddał się i
po śmierci Stanisława Cara (czerwiec 1938 roku) został mar-
szałkiem sejmu. Oparł się na lewicowej grupie obozu piłsudczy-
kowskiego, głosił hasła przestrzegania obowiązującego prawa.
Miał poparcie w parlamencie, ostatecznie to on układał listy
wyborcze dla obozu rządowego. Udało mu się również uzyskać
akceptację Aleksandry Piłsudskiej - w jej domu odbywały się
348
Samobójstwo premiera
spotkania opozycjonistów. Przeciwnicy byli jednak czujni, we
wrześniu 1938 roku prezydent rozwiązał parlament, a Mościcki z
Rydzem uczynili wiele, aby wyeliminować Sławka. Posunięto
się nawet do tego, że kolportowano ulotki (wrzucane do skrzynek
pocztowych) z hasłem „nie głosuj na Sławka". A wybory odby-
wały się w atmosferze nacjonalistycznej histerii spowodowanej
zajęciem Zaolzia, co przedstawiano jako ogromny sukces władz,
a Śmigłego w szczególności. W efekcie Gustaw nie dostał się do
parlamentu, nie zostali wybrani również inni „pułkownicy".
Ostatnie miesiące życia Sławka pozostają okryte tajemnicą.
Posiadamy szereg niepotwierdzonych relacji (czasami o wątp-
liwej wiarygodności), jakoby były premier planował zamach
stanu. Jeśli weźmiemy jednak pod uwagę niechęć Gustawa do
podejmowania decyzji, nie wydaje się to możliwe. Bez wątpie-
nia kontaktował się ze swoimi dawnymi współpracownikami -
zachowane informacje jednoznacznie potwierdzają, że kry-
tycznie wypowiadał się o polityce duetu Mościcki - Rydz. Był
zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie zdawać sobie sprawy
z zagrożenia ekspansją Niemiec. Możliwe, że stąd pochodzą
podejrzenia niektórych badaczy, że Sławek planował przewrót,
chcąc zmienić orientację polityczną kraju i oprzeć się na sojuszu
z Hitlerem. Nie ma na to jednak żadnych poważnych dowodów.
Nie znajduje również uznania hipoteza, że Sławek był zamie-
szany w próbę otrucia prezydenta Mościckiego w marcu 1939
roku. Prezydent przeszedł wówczas poważną chorobę (prawdo-
podobnie skręt kiszek), ale brakuje wiarygodnych źródeł potwier-
dzających próbę zamachu na głowę państwa. Zresztą poważne
kłopoty gastryczne nie są ewenementem u mężczyzny, który
ukończył siedemdziesiąty rok życia i niepotrzebna jest do tego in-
terwencja osób trzecich. Sławek wydaje się zresztą ostatnią osobą
kwalifikującą się do skrytobójstwa.
Wiadomo jednak, że często przyjeżdżał z Racławic do Warsza-
wy. Po raz ostatni pojawił się w stolicy pod koniec marca 1939
roku, planując powrót na 3 kwietnia.
Ostatnia walka
349
Atmosfera w Warszawie była napięta, 15 marca Niemcy zajęli
Pragę, tydzień później opanowali Kłajpedę. Do opinii publicznej
przedostawały się informacje o żądaniach Hitlera wobec Polski,
a w elitach władzy pojawiły się pogłoski o wyznaczeniu zadań
dowódcom armii polowych i tajnej mobilizacji. Nic zatem dziw-
nego, że Sławek zaraz po przyjeździe do stolicy skierował się do
Becka, u którego czasami bywał na brydżu. Tym razem panowie
nie grali, długo rozmawiali przy drzwiach zamkniętych. Następ-
nie Beck wyjechał przez Berlin do Londynu, gdzie ostatecznie
otrzymał brytyjskie gwarancje dla Polski. Sławek natomiast po-
został sam ze swoimi myślami.
Jak spędził ostatnie dni? Nie wiadomo, wydaje się jednak, że
miał szczery zamiar wyjechać z Warszawy. Na poniedziałek 3
kwietnia umówił się ze swoim przyjacielem, byłym sekretarzem
generalnym BBWR Michałem Brzękiem-Osińskim na wspólną
podróż do Racławic. W niedzielę uzgodnił nawet telefonicznie
odbiór bryczki i konia pozostawionych u zaprzyjaźnionego zie-
mianina. Ostatnią osobą (poza wspomnianą na wstępie gosposią),
która go widziała przed samobójczym strzałem, był Bohdan Po-
doski. Współtwórca Konstytucji kwietniowej odwiedził go w go-
dzinach popołudniowych w mieszkaniu przy alei Szucha. Sławek
(ubrany już wizytowo) sprawiał wrażenie spokojnego i opanowa-
nego, nie widać było po nim żadnych emocji.
Podobno około południa dostał jakiś telegram, który następnie
spalił. Czy to jego treść zadecydowała o samobójstwie? Rzekomo
napisał listy do prezydenta Mościckiego oraz Prystora i Śwital-
skiego. Listy jednak się nie zachowały, a jeżeli rzeczywiście ist-
niały, to ich treść adresaci zabrali ze sobą do grobu.
Oczywiście samobójstwo znanego polityka musiało wywołać
falę spekulacji, które właściwie nie ustały do dnia dzisiejszego.
Opowiadano, że Sławek miał zostać aresztowany za zdradę stanu
i stanąć przed sądem. Rzekomo uprzedził działania władz samo-
bójczym strzałem, wybierając honorowe rozwiązanie. Czy jednak
rzeczywiście Gustaw, zadeklarowany państwowiec, mógł piano-
350
Samobójstwo premiera
Pogrzeb Walerego Sławka
Ostatnia walka
351
wać coś wbrew obowiązującemu porządkowi? Bardzo wątpliwe.
Wprawdzie mógł uznać, że dobro Polski wymaga złamania pra-
wa, a miał w pamięci przykład Piłsudskiego w maju 1926 roku.
Ale czy Gustaw zdolny był do podjęcia jednoznacznej decyzji i
zdecydowanych działań?
Nie można oczywiście wykluczyć, że przewrót planowali jego
przyjaciele i współpracownicy, z którymi utrzymywał kontakty
towarzyskie. Dla strony rządowej byłby to wystarczający pretekst
do postawienia Walerego Sławka w stan oskarżenia. Ale rozpra-
wa sądowa wobec polityka o takiej renomie, bez przekonujących
dowodów, musiałaby zakończyć się fiaskiem.
Czasami najbardziej prawdopodobne wydają się najprostsze
rozwiązania. Sławek wiedział, że zawiódł Piłsudskiego, nie przejął
po nim władzy, rozpadł się jednolity obóz pomajowy. Nie potra-
fił odnaleźć się w świecie bez Marszałka, w Polsce Mościckiego
i Rydza. Jako doświadczony polityk wiedział, że zbliża się wojna,
której Polska nie może wygrać. Ginął jego świat, a on nie chciał
go przeżyć. Kilka miesięcy później hordy niemiecko-sowieckie
zalały kraj, przynosząc kres Drugiej Rzeczypospolitej.
Pogrzeb Sławka odbył się na warszawskich Powązkach Woj-
skowych 5 kwietnia 1939 roku. W trakcie uroczystości, gdy zdej-
mowano trumnę z katafalku, zbliżył się do niej Smigły-Rydz.
Przyjaciele Sławka otoczyli jednak katafalk, nie dopuszczając,
aby człowiek, który wyeliminował Gustawa z życia polityczne-
go, niósł teraz jego ciało.
Mogiła pułkownika zachowała się do dziś w kwaterze poleg-
łych z 1920 roku. Na nagrobku umieszczono niewiele informa-
cji: imię i nazwisko oraz daty. Rzadko kiedy miejsce ostatniego
spoczynku tak dobrze oddaje osobowość zmarłego. Skromny,
samotny betonowy krzyż, tuż przy głównej alei cmentarza, ale
nie tam, gdzie spoczywają ludzie z pierwszych stron gazet. Nieco
na uboczu, lecz blisko głównego nurtu życia politycznego. Tak
jak zawsze w cieniu wolał pozostawać Walery Sławek, nigdy nie
oczekując uznania i splendorów.
352
Samobójstwo premiera
Grób Walerego Sławka
Zakończenie
Druga Rzeczpospolita runęła we wrześniu 1939 roku. Atak hi-
tlerowców zatrząsł podstawami bytu państwowego, a sowieckie
uderzenie przyniosło kres pewnej epoce. Nic nie miało już być
takie samo, z życia kraju zniknęli ludzie dotychczas uważani za
jego głównych aktorów, nasz kraj znalazł się pod okupacją.
Tragiczny okres okupacji nicmiccko-sowieckiej przyniósł ka-
tastrofalne skutki. Zginął kwiat polskiej inteligencji, nieprawdo-
podobne szkody poniosła polska kultura. Wielu działaczy poli-
tycznych i artystów pozostało na emigracji, nie chcąc wracać do
kraju rządzonego przez komunistów.
Nazwiska ludzi pojawiających się w tej książce przewijały się
jeszcze w późniejszych dziejach naszego kraju. Z reguły ich losy
były tragiczne, z rąk okupantów zginął Tadeusz Boy-Żeleński, so-
wieckich więzień nie przeżyli Stanisław Cywiński czy Aleksander
Prystor. Bolesław Wieniawa-Długoszowski popełnił samobójstwo,
były premier Leon Kozłowski zmarł w tajemniczych okoliczno-
ściach w Berlinie, inni, jak Wacław Kostek-Biernacki, po wojnie
znaleźli się w polskich więzieniach. Na emigracji zmarł prezydent
Ignacy Mościcki, podczas internowania w Rumunii Józef Beck.
Polski rząd na uchodźstwie stworzyli politycy opozycyjni wo-
bec sanacji. Ale nowi ludzie również popełniali błędy, zdarzały
się koszmarne niedopatrzenia, a prywatne ambicje brały górę nad
354
Zakończenie
twardą logiką polityki. Alianci zachodni gorliwie uczestniczyli
w tym procederze, wystarczy przypomnieć francuskie weto
w sprawie objęcia urzędu prezydenta przez Wieniawę-Długo-
szowskiego. A rząd Władysława Sikorskiego odsuwał niewy-
godnych ludzi, w środowisku emigracyjnym rozpętało się istne
„polskie piekło". Powstały obozy odosobnienia niewiele różniące
się od Berezy Kartuskiej, gdzie izolowano przeciwników poli-
tycznych, zdarzały się skandaliczne nadużycia. A kariera Izydora
Modelskiego, nieudolnego dowódcy garnizonu warszawskiej Cy-
tadeli w dniach przewrotu majowego, była najlepszym tego przy-
kładem. Odsunięty przez piłsudczyków, został „szarą eminencją"
rządu Sikorskiego, odgrywając się za lata upokorzeń. Okres woj-
ny obfitował w skandale i afery - to sprawy stosunkowo mało
znane, niechętnie wspominane przez historyków. A szkoda, albo-
wiem dotyczą naszych najwybitniejszych polityków i dowódców
wojskowych. I o tym będzie jedna z moich kolejnych książek.
Bibliografia
Ajnenkiel A., Od rządów ludowych do przewrotu majowego. Warszawa
1986.
Ajnenkiel A., Polskie konstytucje, Warszawa 1983.
Akta policyjne i sądowe w sprawie zamordowania Elżbiety Zaręby, córki
lwowskiego architekta Henryka Zaręby, dnia 31 XII 1931 roku
http://dziedzictwo.polska.pl/katalog/skarb,Akta_policyjne_i_sa-
dowe_w_sprawie_zamordowania_Elzbiety_Zareby_corki_lwow-
skiego_architekta_Henryka_Zareby_dnia_31 X I I 1 9 3 l_roku,gi-
d,211164,cid,3519.htm
Bakuła B., Świat naukowo-artystyczny lwowskiej „ knajpy " lat 30. „ Szkoc-
ka ", „Atlas ", „ Pod Gwiazdką " http://www.eurozine.com|arbides|2004-
08-17-bakula-pl.htm
Baliszewski D., Historia nadzwyczajna, Wrocław 2009.
Baranowska M., Warszawa. Miesiące, lata, wieki, Wrocław 2004.
Beck J., Kiedy byłam Ekscelencją, Warszawa 1990.
Beck J., Pamiętniki Józefa Becka, Warszawa 1955.
'Beck J., Ostatni raport, Warszawa 1987.
Budzyński W, Miasto Schulza, Warszawa 2005.
Brandys M., Dzienniki 1972, Warszawa 1996.
Cichoracki R, Droga ku anatemie. Wacław Kostek-Biernacki 1884-1957,
Warszawa 2009.
Cieślikowski Z,. Tajemnice śledztwa KO 1042/27. Sprawa generała Ostoi-
-Zagórskiego, Warszawa 1997.
Comte H., Zwierzenia adiutanta. W Belwederze i na Zamku, Warszawa
1976.
Daszyński I., Pamiętniki, Warszawa 1957.
Dąbrowska M., Dzienniki 1. 1914-1932, Warszawa 1988.
356
Bibliografia
Dąbrowska M, Dzienniki 2. 1933-1945, Warszawa 1988.
Dąbski J., Pokój ryski: wspomnienia, pertraktacje, tajne układy z Joffem,
listy, Wrocław 1990.
DrymmerW., Wsłużbie Polsce, Warszawa 1988.
Dołęga-Mostowicz K., Kariera Nikodema Dyzmy, Łódź 1989.
Dworzyński W., Wieniawa. Poeta, żołnierz, dyplomata, Warszawa 1993.
Dziedzic J., Lwowskie dzieciństwo, www.lwow.com.pl/rocznik/2003/dzie-
dzic.html
Falkowski M., Wacław Kostek-Biernacki www.polskieradio.pl/39/247/
Artykuł/171496,Waclaw-KostekBiernacki.
Gabriel Narutowicz, pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej. Księga pamiąt-
kowa, Warszawa 1925.
Garlicki A., Bereza, polski obóz koncentracyjny, „Gazeta Wyborcza"
19.04.2008.
Garlicki A., Drugiej Rzeczypospolitej początki, Warszawa 1996.
Garlicki A., Geneza Legionów, Warszawa 1978.
Garlicki A., Józef Klemens Piłsudski 1867-1935, Warszawa 1988.
Garlicki A., Od Brześcia do maja, Warszawa 1986.
Garlicki A., Od maja do Brześcia, Warszawa 1981.
Garlicki A., Piękne lata trzydzieste, Warszawa 2008.
Garlicki A., Przewrót majowy, Warszawa 1979.
Garlicki A., U źródeł obozu belwederskiego, Warszawa 1978.
Garlicki A., Zemsta za kabotyna, „Polityka" 11/2007.
Grabski S., Pamiętniki, Warszawa 1989.
Grzymała-Siedlecki A., Niepospolici ludzie w dniu powszednim, Kraków
1962.
Hen J., Błazen - wielki mąż, Warszawa 1998.
Irzykowski K., Beniaminek, Warszawa 1933.
Jackowski T., W walce o polskość, Kraków 1972.
Jędrzejewicz J., W służbie idei. Fragmenty pamiętnika i pism, Londyn,
1972.
Jędrzejewicz W., Kalendarium życia Jozefa Piłsudskiego, t. 1-3, Wrocław
1994.
Kaczmarek Z., Trzej prezydenci II Rzeczypospolitej, Warszawa 1988.
Kalicki W., Trzy kule dla prezydenta, „Duży Format" 16.04.2010.
Kamiński Z., Dzieje życia w pogoni za sztuką, Warszawa 1975.
Kardela R, Generał Gustaw Konstanty Orlicz-Dreszer (1889-1936). Za-
rys biografii wojskowej i politycznej, Warszawa 2003.
Bibliografia
357
Kielc I., W kabarecie, Wrocław 2004.
Kirkor-Kiedroniowa Z., Wspomnienia, Kraków 1986-1989.
Kolińska K., Miłość, namiętność, zbrodnia, Warszawa 2000.
Kostek-Biernacki-diabeł z Berezy?
www.osen.pl/otoczenie/832-kostekbiernacki-diabe-z-berezy.html
Kowalski J., Gorgonowa i Gorgonowa, „Rzeczpospolita" 10.11.2007.
Kozłowski E. [red.], Józef Piłsudski w opiniach polityków i wojskowych,
Warszawa 1985.
Krzywicka 1., Wyznania gorszycielki, Warszawa 1995.
Kulińska L., Zabójstwo ministra Pierackiego, „Nasz Dziennik" 03.05.2010.
Kusiak F., Życie codzienne oficerów IIRP, Warszawa 1992.
Kwiatkowski E., W takim żyliśmy świecie, Kraków 1990.
Laroche J., Polska lat 1926-1935, Warszawa 1966.
Lechicki Cz. [red.], Prawda o Boyu-Żeleńskim, Warszawa 1933.
Leczyk M. [red.], Piłsudski i sanacja w oczach przeciwników, Warszawa
1987.
Lepecki M., Pamiętnik adiutanta marszałka Piłsudskiego, Warszawa 1998.
Lieberman H., Pamiętniki, Warszawa 1996.
Łazuga W., Pajewski J., Gabriel Narutowicz. Pierwszy prezydent Rzeczy-
pospolitej, Warszawa 1993.
Łozińscy M. i J., Bale i bankiety II Rzeczypospolitej, Warszawa 1998.
Łozińscy M. i J., Życie codzienne i niecodzienne w przedwojennej Polsce,
Warszawa 1999.
Mackiewicz (Cat) S., Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września
1939 roku, Warszawa 1992.
Mackiewicz (Cat) S., Klucz do Piłsudskiego, Warszawa 1992.
Mackiewicz (Cat) S., Kto mnie wołał, czego chciał, Warszawa 1972.
Mackiewicz (Cat) S., Lata nadziei, Warszawa 1990.
Mayen J., Gawędy o lwowskich kawiarniach, Warszawa 2002.
Milewski S., Ciemne sprawy międzywojnia, Warszawa 2002.
Miłosz Cz., Wyprawa w dwudziestolecie, Kraków 1999.
Misiuk A., Białym żelazem, „Gazeta Wyborcza" 12.07.1994.
Mościcki l., Autobiografia, Warszawa 1993.
Możdzyńska-Nawotka M., O modach i strojach, Wrocław 2003.
Nałęcz D. i T., Piłsudski - legendy i fakty, Warszawa 1987.
Nałkowska Z., Dzienniki 1918-1929, Warszawa 1980.
Nałkowska Z., Dzienniki 1930-1939, Warszawa 1988.
Nicieja S., Sprawa Gorgonowej. Najgłośniejsze morderstwo II Rzeczpo-
spolitej „Nowa Trybuna Opolska" 1.01.2010.
358
Bibliografia
Noel L, agresja niemiecka na Polskę, Warszawa 1966.
Nowakowski M., Walery Sławek (1879-1939). Zarys biografii politycznej,
Warsziwa 1988.
OlbrychtJ. S., Wybrane przypadki z praktyki sądowej. Zabójstwo, samo-
bójstwa czy wypadek, Warszawa 1964.
Ostrowska-Grabska H., Brie ä brac 1848-1939, Warszawa 1978.
PiłsudskaA., Wspomnienia, Warszawa 1989.
PłużańskiT., Diabeł z Berezy, www.asme.pl/123160099231690.shtml
Polit I., Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej 1934-1939, Toruń
2003.
Pobóg-Malinowski W., Najnowsza historia Polski 1864-1945, t. 1-3,
Warszawa 1990.
PragierA., Czas przeszły dokonany, Londyn 1966.
Przybyszewska S, Listy, t. 2-3, Gdańsk 1983-1985.
Rataj M., Pamiętniki, Warszawa 1965.
Rawicz J., Generał Zagórski zaginął. Z tajemnic lat międzywojennych,
Warszawa 1963.
Romeyko M, Przed i po maju, Warszawa 1985.
Romeyko M., Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach, Warszawa
1990.
Ropuszański D., Konkordat polski z 1925 roku, www.racjonalista.pl/
kk.php/s, 1817/q,Konkordat.polski.z. 1925 .r.
Ruszczyć M., Strzały w Zachęcie, Warszawa 1986.
Rurawski J., Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Warszawa 1987.
Samozwaniec M., Maria i Magdalena, Szczecin 1987.
Singer B., Od Witosa do Sławka, Warszawa 1990.
Składkowski F.S., Nie ostatnie słowo oskarżonego, Warszawa 2003.
Składkowski F.S., Strzępy meldunków, Warszawa 1988.
Skotnicki J., Przy sztalugach i biurku, Warszawa 1957.
Słonimski A., Alfabet wspomnień, Warszawa 1975.
Słonimski A., Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1987.
Sołtysik M., Panieńska, Gorgonowa - nieszczęścia i tajemnice, „Palestra"
3-6/2009.
Sosnkowska J., Kowalski W.T., W kręgu mitów i rzeczywistości, Warsza-
wa 1988.
Stadnicki W., Z przeżyć i walk, Toruń 2002.
Stefan Dąb-Biernacki http://pl.wikipedia.org/wiki/Stefan_D%C4%85b-
Biernacki.
Bibliografia
359
Świtalski K., Diariusz 1919-1935, Warszawa 1992.
Terlecki O., Pułkownik Beck, Warszawa 1985.
Ułam S., Wspomnienia z kawiarni szkockiej, „Wiadomości Matematycz-
ne" 12/1969.
Ustawa o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego, http://pl.wikipedia.org/
wiki/Ustawa_o_ochronie_Imienia_J%C3%B3zefa_Pi%C5%82sudskiego
Warzecha J., Afera żyrardowska, Łódź 1986.
Wieczorkiewicz R, Historia polityczna Polski 1939-1945, Warszawa
2006.
Wierzyński K., Pamiętnik poety, Warszawa 1991.
Winklowa B., Boyowie. Zofia i Tadeusz Żeleńscy, Kraków 2001.
Winklowa B., Nad Wisłą i nad Sekwaną, Warszawa 1998.
Winnicki Z., Bereza Kartuska -jak było naprawdę? http://kresy24.pl/sho-
wArticles/article_id/39/
Witos W., Moje wspomnienia, Paryż 1985.
Wojciechowski S., Wspomnienia, orędzia, artykuły, Warszawa 1935.
www.zyrardow.pl/archiwum/turysty ka,historia.htm
Wysocki A., Tajemnice dyplomatycznego sejfu, Warszawa 1974.
Zbyszewski W., Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych, Warszawa
2000
Ziółkowska M., Wybitni ludzie też ludzie, Kęty 2004.
Zwolak M. [red], Kartki z dziejów KPP, Warszawa 1958.
Żeleński (Boy) T., Reflektorem w mrok, Warszawa 1985.
Żeleński (Boy) T., Pisma, Warszawa 1956-1975.
Żeleński W., Zabójstwo ministra Pierackiego, Warszawa 1995.
Żurek E., Gorgonowa i inni, Warszawa 1973.
Ponadto wykorzystano poniżej podane roczniki prasy, z których pochodzą
cytowane fragmenty artykułów: „ABC"
1926-1939 „Gazeta Polska" 1929-1939
„Gazeta Warszawska" 1920-1935 „Ilustrowany
Kurier Codzienny" 1920-1939 „Kurier
Poranny" 1922-1939 „Robotnik" 1920-1939
„Rzeczpospolita" 1922-1932 „Tajny
Detektyw" 1931-1935 „Wiadomości
Literackie" 1924-1939.