Zamboch Miroslav Wylegarnia 02 Krolowa smierciNSB


żMIROSLAV ŽAMBOCH
WYLĘGARNIA 2
Królowa śmierci
Líheň 2.KrĄlovna smrti
przełożył
Rafał Wojtczak
fabryka słów
Lublin 2009


Codzienne życie wraz ze wszystkimi jego problemami w jednej chwili stało się zaledwie wspomnieniem starych, dobrych czasów. Marika ZahaňskĄ, niegdyś asystentka w szkole wyższej, musiała przywyknąć do życia w podziemiu, agentów FBI i tropiących ją morderców; oswoiła się również z myślą, że od jej rozkazów zależy życie wielu ludzi. Jedyne, do czego nie potrafi się przyzwyczaić, to fakt, że została porwana przez niepojęty i przez to jeszcze bardziej przerażający malstrom, który niszczy coraz więcej ludzi, wykrzywia rzeczywistość i deformuje podstawy świata. Marika ZahaňskĄ i jej przyjaciele są gotowi na wszystko, ale jest ich tylko kilkoro, a ich przeciwnicy wydają się pochodzić nie z tego świata. Wszelkie tropy nie prowadzą zaś do Nowego Jorku, Londynu czy Tokio. Rozwiązanie zagadki, której wspólny mianownik stanowią ofiary z ludzi, kradzione eksponaty z muzeów, znaleziska archeologiczne i magazyny wojskowe, kryje się w nie tak znów wielkiej środkowoeuropejskiej metropolii - Pradze.

Napisanie tej książki wymagało mrówczej pracy przy wyszukiwaniu i weryfikowaniu informacji. Dziękuję wszystkim osobom, które przyczyniły się do jej powstania, za ich bezinteresowną pomoc:
MILENIE M. za śogrom" krytycznych i pożytecznych uwag, które pomogły mi wyszlifować cały tekst do postaci, w jakiej macie go w tej chwili przed sobą, Ondrejovi J. za mnóstwo informacji, zwłaszcza z dziedziny medycyny, dotyczących właściwości komórek, wytrzymałości ludzkich stawów i tym podobnych, PAVLOVI K. za precyzyjną analizę partii tekstu zawierających wysoko wyspecjalizowane treści, JIRKOVI V. za ciekawostki z dziedziny motoryzacji, dzięki którym bohaterowie książki nie jeżdżą nieistniejącymi samochodami, JANIE J. za przeprowadzenie badań socjologicznych, z których dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, a podczas lektury Wylęgarni dowiecie się ich również i wy, FRANTI CE V. za inspirację.
Miroslav Žamboch
Wszelkie błędy i nieścisłości dotyczące kwestii wysoce wyspecjalizowanych obciążają tylko i wyłącznie moje konto.
M. Ž.

Prolog
Otworzyłam lodówkę. Nie tę z jedzeniem, ale ogromną chłodnię, którą zamówił Yatson. W poszczególnych przegródkach wyposażonych w termometry cyfrowe poukładane były woreczki z roztworami fizjologicznymi, roztworem Hartmanna i Ringera. Dalej pojemniki z krwią posegregowane grupami, leki, całe zestawy igieł i wreszcie ampułki z Bóg jeden wie jakimi substancjami.
Pierwotnie sprawami związanymi z naszym zdrowiem zajmował się Yatson. Doktorek przerobił nawet jeden z pokojów na prowizoryczną, ale doskonale wyposażoną minisalę operacyjną. Twierdził, że poradzi sobie z osiemdziesięcioma dwoma procentami wszystkich obrażeń ciała, z wyjątkiem tych śmiertelnych. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jakie obrażenia ma na myśli. Teraz już tak.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam pod pachę, by sprawdzić, czy pistolet znajduje się na miejscu. Chodziło o rany zadawane takimi narzędziami i tylko dzięki jakiemuś cudowi Yatson nie miał dotychczas okazji skorzystać ze swojego sprzętu. Zwłaszcza, że nasi wrogowie zdychali wyjątkowo opornie. Ale Yatson i tak już z niczego nie skorzysta. Zdradził nas. Zadecydowałam, że zamurujemy go żywcem na najniższym poziomie sutereny w willi, w której urządziliśmy bazę wypadową. Przypomniałam sobie wyraz jego twarzy, kiedy się dowiedział, co go czeka, i ciarki przeszły mi po plecach. Lepiej skupić się na pracy.
Pewnie nie potrafiłabym nikogo zoperować, ale ze zrobieniem zastrzyku, założeniem opatrunku czy podaniem leków jakoś sobie radzę. Wielkimi drukowanymi literami zapisałam na kartce imię Barbarossy, a obok jego grupę krwi, Rh+. Następnie wynotowałam kilka innych danych z dokumentacji Yatsona. Bardzo prawdopodobne, że kiedy już dojdzie do naprawdę poważnego starcia, to nawet osoba robiąca za sanitariusza nie będzie w najlepszej kondycji. Właśnie dlatego wszystkie informacje należało sformułować w maksymalnie przejrzysty sposób.
Drugiego w kolejności zapisałam Filipa. Ten ekscentryczny samuraj z doktoratem i francuskimi manierami może nawet potrafił operować, ale nie było okazji, żeby go o to zapytać. Bez przerwy braliśmy udział w jakichś akcjach - uciekaliśmy i goniliśmy jednocześnie, a przede wszystkim chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego tylu ludzi chce nas zabić. Ludzi? Nie byłam do końca przekonana, czy to rzeczywiście są ludzie. Z tego, co się orientowałam, Filip i Barby organizowali teraz posiłki. Coś czarno to widziałam - nikt przecież nie stanie po stronie zająca, który czuje na karku oddech sfory psów gończych. Chyba że ten zając ma w rękawie jakiegoś asa.
Potem przyszła kolej na Grubera. Facet prawie nie wychodził z willi - gromadził dane, kontrolował stan zdrowia Aleksa i zapewniał komunikację ze światem zewnętrznym. Mało prawdopodobne, żeby i on miał oberwać, ale na wszelki wypadek naniosłam na kartę jego dane. Dopisałam jeszcze, że jest uczulony na azitromycynę i wszystkie makrolidowe antybiotyki.
Karta Kasa, naszego wsparcia z Kirgizji, zawierała najmniej informacji. Zainteresowała mnie uwaga Yatsona, który w trakcie badań ustalił, że w przeszłości Kas miał długotrwały kontakt z jakimś gazem nerwowym. Przepisałam podstawowe informacje. Kas trochę przypominał brzytwę bez rękojeści - trzeba uważać, żeby się paskudnie nie poharatać.
Dalej dopisałam Křeh,Żlka, który najczęściej współpracował z Kasem. W jakiś dziwny sposób ci dwaj skrajnie odmienni mężczyźni pasowali do siebie. Teraz szykowali się do wizyty u pisarza RulhĄnka. Wydawało się to niedorzeczne, ale nasi wrogowie mieli dużo wspólnego z bohaterami jego książek - tak jakby się nimi inspirowali czy wręcz na nich wzorowali. A ponieważ przetłumaczone na kilkadziesiąt języków książki RulhĄnka przeczytało ponad milion osób, trudno było zawęzić krąg poszukiwań. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiałam ostatnią, zapisaną odręcznie uwagę Yatsona: Oprócz zasymilowanego ciała obcego w okolicach kręgów lędźwiowych (według zeznań pacjenta po ranie kopią) stan zdrowia bez zastrzeżeń.
ArnoĄt KřehŻlek ugodzony kopią? Absurd. Chociaż z drugiej strony może niekoniecznie. Wszyscy otaczający mnie ludzie - Kas, Barby, Filip, KřehŻlek i Gruber - byli w jakimś sensie profesjonalnymi przestępcami świadczącymi usługi najsilniejszym z silnych. Absurdalne i groteskowe wydawały się raczej okoliczności, w jakich do nich dołączyłam - zwykła dziewczyna pracująca jako asystentka w szkole wyższej. Zakochałam się w Aleksie, ich szefie (geniusz i syn bossa czesko-rosyjskiej mafii w jednej osobie), który właśnie w tej chwili siedział w podziemnym laboratorium i szukał jakiegoś sposobu na wyeliminowanie naszych nieprzyjaciół. Wyeliminowanie? Zabicie, zniszczenie, pogrzebanie tak głęboko, żeby już nigdy nie zdołali wyleźć z grobów.
Na samym końcu zapisałam swoje nazwisko i odpowiednie dane. Przylepiłam kartkę do drzwi chłodziarki i zamknęłam cały ten interes. Czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy.

księga trzecia
NYMFA

Rozdział pierwszy
Barbarossa i Filip wynajmują strzelców
Nowak Barbarossa przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik ucichł. Para przeszła tuż przed maską samochodu, chłopak obejmował dziewczynę w pasie. Śmiali się. Obydwoje mieli plecaki, w których zmieściłby się ekwipunek na pieszą wycieczkę w okolice ostatnich przystanków komunikacji miejskiej.
- Strasznie dużo tu studentów - zauważył Filip. Otworzył schowek w desce rozdzielczej i wyciągnął dwie pary okularów. Jedne podał Barbarossie, drugie założył. - Zabawki Grubera, które mają nam pomóc poruszać się w świecie potworów - skwitował. - Doskonale zminiaturyzowane.
- Wyglądają na całkiem normalne. - Barbarossa spojrzał na nie przelotnie. - Chociaż te moje są trochę inne. Ciekawe dlaczego. - I znowu obserwował okolicę.
Samochód stał w cieniu betonowej ściany gigantycznego stadionu. Mieli przed sobą wystarczająco dużo miejsca, by wykręcić bez cofania, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Wywaliłem te oprawki, które dał nam Gruber, i długo go męczyłem, żeby całe to ustrojstwo zainstalował w okularach od Armaniego. Musiał wszystko jeszcze bardziej pomniejszyć. Ma pan pociągłą twarz, więc zamówiłem dla pana trochę inny model.
- Skąd to nagłe zainteresowanie modą? - zaciekawił się Barbarossa. Ustawiwszy pudełeczko ze źródłem M-pola na desce rozdzielczej, dwoma miniaturowymi potencjometrami regulował krążek lokalizatora, dopóki ten nie zaczął pokazywać prawidłowego ustawienia.
Okulary leżały doskonale. Nawet przy gwałtownym ruchu głową nie przesuwały się ani o milimetr.
- Pana płaszcz kosztuje tyle, ile wynosi równowartość dwóch średnich płac w tym kraju. Chyba każdego by zastanawiało, dlaczego nosi pan okulary la Terminator IV. A teraz pański image nie budzi podejrzeń, dzięki czemu nie będzie pan zwracał na siebie niepotrzebnej uwagi. Po prostu manekin w średnim wieku.
- Bardzo lubię płaszcze i w ogóle ubrania wysokiej jakości - wyznał po chwili Barbarossa. - Kiedy byłem mały, nosiłem buty po ojczymie i żeby z nich nie wypaść, musiałem wypychać je słomą.
Filip rzucił wspólnikowi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział.
- Te szare pudła za nami to akademiki. Mieszkania studentów - zmienił temat.
- Tak - przytaknął Barbarossa. Wyciągnął jeden ze swoich rewolwerów i sprawdził, czy któryś z nabojów nie ma uszkodzonej spłonki. Wszystko w porządku. Wiedział to już wcześniej, ale przecież nigdy nie zaszkodzi sprawdzić dwa razy.
- Dlaczego przywódcy miejscowego półświatka spotykają się właśnie tutaj? Bliskość akademików? - zapytał Filip.
- To nie są żadni przywódcy. To takie typki, co mają pod sobą kilku ludzi i najmują się do różnych niebezpiecznych robót. Na Strahovie jest dużo klubów, w większości chodzą do nich studenci i obcokrajowcy. Potężne obroty, żadnych problemów z policją. Traktują tę okolicę jak swoją bazę. Utrzymują porządek i dzięki temu nieźle zarabiają. Poza tym w tych betonowych koszmarach jest niezła strzelnica i burdel.
- Ciekawa kombinacja - stwierdził Filip. - Idziemy werbować?
Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, Barbarossa wysiadł i ruszył w stronę odrapanych drzwi wtopionych bezpośrednio w betonową skorupę stadionu. Okoliczne słupy nośne były niemal w całości pokryte graffiti, ale szara ściana przy wejściu nie miała nawet jednej plamki. Bez wahania otworzył drzwi i wszedł do środka. Młody chłopak w sportowej kurtce, który stał przy schodach prowadzących w dół, zerknął w jego stronę, ale szybko się odwrócił. Widać było na pierwszy rzut oka, że od dawna nie prał dżinsów. Adidasy miał rozwiązane i sznurówki luźno leżały na ziemi.
- Styl moskiewskiej młodzieży mniej więcej sprzed pięciu lat - powiedział Filip po francusku.
Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie.
- Przestępcy na całym świecie zawsze są trochę w tyle - odparł Barbarossa również po francusku.
- Z prawej strony ma rewolwer. Pythona.
- Już mówiłem, zawsze są w tyle. - Barbarossa wzruszył ramionami. - Powinien się uczyć języków obcych i zostać przestępcą międzynarodowego formatu. Jak my dwaj.
Na dole przywitał ich smród dymu papierosowego i dźwięki zderzających się kul bilardowych. Najwyraźniej maniacy tego sportu korzystali z przedpołudniowych zniżek i ofert specjalnych. Półmrok rozjaśniany jedynie słabym światłem papierowych lamp wiszących nad stołami bilardowymi nie był w stanie zamaskować brzydoty tego miejsca. Tuż przy suficie leniwie kręciły się śmigła wentylatorów, tworząc w powietrzu wiry z dymu.
- Bar i salon dla prominentów znajduje się na tyłach. - Barbarossa wskazał właściwy kierunek.
- Wygląda to jak scenografia kiepskiego filmu o amerykańskim podziemiu alkoholowym z lat dwudziestych - skomentował Filip ponurą atmosferę lokalu.
- Zawsze są w tyle - stwierdził raz jeszcze Barbarossa. - Już panu mówiłem.
Szli środkiem pomieszczenia pomiędzy stołami bilardowymi. Tłuścioch z kijem w ręku przerwał na moment grę i zrobił im przejście.
- Będzie ich dwóch. Wydaje im się, że są nieźli. Igor, taki łysy wąsacz, to Rosjanin. W Chorwacji nabrał wprawy w zabijaniu. Tutaj też najczęściej załatwia sprawy własnoręcznie. Póki co całkiem nieźle sobie radzi. Potem taki młodszy facet, gdzieś koło trzydziestki, na karku kilka złotych łańcuchów. Nazywają go Grzechotnik. Jest trochę bardziej niebezpieczny. Myśli, ale kiedy już podejmie decyzję, nie ma żadnych oporów i strzela. Zlikwidował dwóch ludzi, którzy chcieli kontrolować Strahov jeszcze przed nim.
- Myślałem, że Praga to spokojne miasto w sercu Europy - stwierdził w zadumie Filip.
Barbarossa zerknął na niego z ukosa. Odniósł wrażenie, że jego towarzysz pustym wzrokiem patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby nic go nie interesowało. Z doświadczenia wiedział jednak, że obserwuje i rejestruje wszystko i wszystkich dookoła. O wiele dokładniej i staranniej niż on sam.
- No tak, właściwie to całkiem spokojne miejsce. Kiedyś nawet chciałem się tu osiedlić, ale... - nie dokończył. Stanęli przed przeszklonymi drzwiami oddzielającymi pokój dla miejscowych szych od ponurej sali bilardowej.
- Niech pan się nie odzywa za często. Było tutaj kilka strzelanin z Wietnamczykami. Nie przepadają za Azjatami. Dopóki będą myśleli, że jest pan moim ochroniarzem, wszystko będzie OK.
- Rasizm w sercu Europy? Przerażające, dokąd ten świat zmierza.
Barbarossa pchnął drzwi czubkiem buta i wszedł do środka. Jedną trzecią pomieszczenia zajmował owalny bar, jedną trzecią wielki stół otoczony wygodnymi fotelami, a resztę stoliki - kombinacja szkła i błyszczącego metalu - oraz utrzymane w podobnym stylu krzesła bez oparć. Oświetlenie zabudowane w suficie łagodziło nieco futurystyczny wystrój.
Przy największym stole siedziało w fotelach ośmiu mężczyzn - Igor na jednym końcu, Grzechotnik na drugim.
- Wielki pan rewolwerowiec zaszczycił nas wizytą - burknął Rosjanin.
Jego czeski wciąż był nienaturalnie miękki.
- Przynajmniej są ludźmi, a nie jakimiś potworami nie z tego świata - mruknął pod nosem Filip po francusku.
Barbarossa nie zareagował. Podszedł do stołu i kolejno patrzył każdemu z mężczyzn w oczy. Połowa odwróciła głowę, dwóch zrobiło wystraszoną minę. Tylko Igor i Grzechotnik wytrwali w zupełnym bezruchu.
- Potrzebuję ludzi. Ludzi ze spluwami, którzy nie boją się z nich korzystać. Nie mam czasu, żeby gadać z każdym z osobna. Będę rozmawiał tylko z szefami.
- A z jakiego powodu mielibyśmy cię słuchać? Nie przepadamy za kolesiami, którzy pozują na elitę gangsterki - warknął urażony Igor.
Barbarossa od razu się zorientował, że ci faceci nie kierują się zasadą staroświeckich dżentelmenów, by nie tykać alkoholu przed czwartą po południu.
- Dobrze płacę.
- To jest argument, który przebije wiele innych - szepnął Filip. - Czasami przekonania religijne, a czasami nawet miłość do ojczyzny.
- Dla każdego po sto pięćdziesiąt euro za każdy dzień czekania, a w razie jakichkolwiek działań cztery razy więcej. Dla szefa dodatkowo trzy dychy za każdego faceta, którego ze sobą przyprowadzi.
- Dlaczego euro? A jak będę chciał w dolarach? - zapytał spokojnie Grzechotnik.
- Kwoty pozostają bez zmian.
- Ale to jest niekorzystny kurs! - nie potrafił zrozumieć Igor.
Barbarossa milczał. Wiedział, że młody gangster go sprawdza, chce się przekonać, czy jego potencjalni pracodawcy mogą załatwić inną walutę. W rzeczywistości każdy chciał mieć płacone w euro.
- A co to za robota? Nie chcę, żeby moi ludzie wpakowali się w jakieś kłopoty z policją - kontynuował zaczepnie Grzechotnik.
- Trzeba pokazać kilku kolesiom, gdzie jest ich miejsce. Oni na pewno nie będą mieszali do tego policji - odparł Barbarossa. - Zwłaszcza że na koniec powinni być martwi.
Wszyscy wbili w niego wzrok, nikt nie zwracał uwagi na stojącego tuż za nim Filipa.
- Wchodzę w to. Razem ze mną będzie jeszcze trzech - powiedział mężczyzna o niesymetrycznej twarzy.
Barbarossa kiwnął głową na znak, że przyjmuje ofertę. Spoglądał na każdego z osobna, a jednocześnie na nikim nie zatrzymywał wzroku. Znał faceta, który pierwszy zgodził się na współpracę. Z niewiadomych przyczyn przezywali go Lucie i ze wszystkich tu obecnych cieszył się w światku przestępczym najniższymi notowaniami. Zaproponowana kwota była dla niego i jego soldateski czymś więcej niż solidnym zarobkiem.
- Ja też - momentalnie poparł go Igor, żeby przypadkiem nikt go nie ubiegł. - Razem ze mną będzie jeszcze ośmiu.
Jako ostatni przyłączył się Grzechotnik. Obiecał załatwić czterech strzelców. Barbarossa wiedział, że ma ich na podorędziu co najmniej trzy razy tyle. Prawdopodobnie zgodził się wejść w to tylko po to, by sprawdzić, o co właściwie chodzi.
- No to jesteśmy umówieni - stwierdził Barbarossa i przypomniał na odchodnym, kto obiecał ilu ludzi.
- Zaliczka. Ja chcę zaliczkę. - Igor wykrzywił twarz w szyderczym grymasie.
- Za gotowość do działania płacę za trzy dni z góry. Po trzech dniach kolejna wypłata, pasuje? - zapytał Barbarossa beznamiętnie. Nie czekając na odpowiedź, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął gruby rulon banknotów.
Zapadła cisza. Wprawdzie przed chwilą też nikt nic nie mówił, ale teraz cisza miała o wiele większy ciężar, o wiele większą gęstość i zagłuszała nawet stukot przypadkowych zderzeń kul bilardowych. Barbarossa miał w ręku plik banknotów o nominale pięciuset euro. Wszyscy domyślali się, ile może być pieniędzy w takim pliku. Barbarossa wiedział to dokładnie - trzymał dwieście pięćdziesiąt banknotów, czyli milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy euro.
- Cholera, potrzebne mi są drobne - mruknął, schował pieniądze do kieszeni i sięgnął do drugiej. Tym razem wyjął równie okazały rulon banknotów o nominale stu euro. Bez mrugnięcia odliczył dla każdego gangstera odpowiednią kwotę. Zachował beznamiętny wyraz twarzy, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z chciwych spojrzeń. - No to jesteśmy umówieni. - Położył na stole ostatni banknot.
Nikt nie protestował, osiem par błyszczących oczu gapiło się hipnotycznie na jego kieszenie.
Barbarossa ruszył w stronę wyjścia, ignorując wzrok Igora. Łysol wstał, żaden z obecnych nawet nie chrząknął. Barbarossa szedł dalej, w przytłumionym świetle błysnął chromowany pistolet.
- Ten szmal...
Świst uciął zdanie i rękę, która trzymała broń. Z tętnicy trysnęła krew i obryzgała szklany stół. Barbarossa powoli się odwrócił. Tym razem to na niego nikt nie zwracał uwagi, wszyscy byli skupieni na Filipie stojącym niespełna metr od Igora. Na klindze miecza nie został nawet najmniejszy ślad krwi. Zszokowany Igor patrzył tępo na kikut zakończony tryskającą fontanną. Potem spojrzał z wyrzutem na Filipa, ale nic nie powiedział. W momencie kiedy ugięły się pod nim kolana, miecz znowu błysnął. Głowa spadła na stół, pomiędzy szklanki, a kostki lodu z przewróconej miski rozsypały się niczym kry płynące w rzece krwi.
Z oczu zgromadzonych znikła chciwość, w jej miejsce pojawił się strach.
- Czy ktoś z was może sprowadzić do mnie ludzi Igora? Są mi bardzo potrzebni - Barbarossa przerwał ciszę.
- Ja - zgłosił się Grzechotnik, choć nawet wtedy nie oderwał wzroku od głowy leżącej między drinkami.
- W takim razie teraz pracujemy dla ciebie - wywnioskował mężczyzna, który jako pierwszy przyjął propozycję Barbarossy. W jego głosie wyraźnie dało się słyszeć rozpacz.
Barbarossa analizował to przez chwilę.
- Nie, pracujecie dla...
- ...dla królowej - dokończył za niego Filip. - Posprzątajcie tu, ale porządnie, nie chcemy żadnych problemów z policją.
Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Problem z uprzedzeniami rasowymi nagle znikł.
- I tak nie dalibyście rady udzielić mu pierwszej pomocy.
***
- Jest pan bardzo szybki, ale mimo to pozwolił mu pan wyciągnąć broń - ocenił całe zajście Barbarossa już na zewnątrz.
- Pozwoliłem mu się łudzić, że ma szansę - przytaknął Filip. - Jestem też bardzo skromny.
Obok nich przeszła kobieta - ubrana prosto, zwyczajnie. Jej płaszcz łopotał na wietrze i owijał się wokół ciała. Obydwaj jak na komendę zatrzymali się i długo w nią wpatrywali.
- Nie dla nas - powiedział w końcu Barbarossa.
- I to jest w niej fascynujące. Piękna i czysta.
- Używa Chanel NO. 19.
- Nie znam się na perfumach.
- Czasami to się przydaje.
- Pewnie tak.
Wsiedli do samochodu. Parkę, którą spotkali, zanim jeszcze weszli do knajpy, zauważyli teraz za jednym z betonowych słupów. Całowali się. Barbarossa wolno przejechał przez kałużę i włączył się w prąd samochodów na ulicy Vanićka.
- Muszę sprawdzić pocztę. Pojadę do centrum zobaczyć, co jest w skrzynce.
Filip tylko przytaknął.
- Czeka pan na jakiś list? - zapytał, kiedy stali na czerwonym przy Andělu.
- Nie, zabroniłem jej pisać. Ale i tak pójdę sprawdzić.

Rozdział drugi
Pogawędki z martwą panią
Siedziałam na ławce przy parku Karola. Drzewa i krzaki zasłaniały przejeżdżające samochody i autobusy. Słyszałam tylko szum i hałas, muzykę wielkiego miasta. Najwyraźniejszym z dźwięków był dzwonek tramwaju. Za mną na trawniku spał jakiś pijak, zbierał siły na nowy dzień, a przy jego głowie leżała pusta butelka po likierze ziołowym. Nieco dalej, w alejce wysypanej drobnym żwirkiem, plotkowały dwie młode mamy. Jedna z nich była przepiękną dziewczyną, druga poświęciła się wyłącznie macierzyństwu i miała ponad dwadzieścia kilo nadwagi. A że nie zawsze tyle ważyła, zdradzały ciemno-różowe rozstępy widoczne pod ramiączkami letniej sukienki. Pomyślałam, że w tym roku babie lato ciągnie się wyjątkowo długo, ale mimo to w mojej skórzanej zbroi wcale nie było mi gorąco. Musiałam się powstrzymywać, żeby nie zajrzeć do wózków. Podciągnęłam lewą kaburę z pistoletem i skupiłam się na kawałku papieru na kolanach. Ze względów bezpieczeństwa Gruber zabronił mi używać starej karty i na wszelki wypadek pokasował zapisane na niej numery i adresy.
Szukałam numeru do Jany. Kiedyś całkiem nieźle się dogadywałyśmy. Żadna z nas nigdy nie wylądowała na studenckiej imprezie, a z facetami miałyśmy podobne problemy. Gdzieś tak na drugim roku zupełnie pochłonęła ją archeologia i jej żywiołem stały się ciche muzea, moim natomiast sale gimnastyczne. Od tamtego czasu spotykałyśmy się sporadycznie, ale za każdym razem bardzo dobrze nam się gadało. Czułam się trochę spięta, kiedy wykręcałam jej numer. Człowiek nie powinien zwracać się do przyjaciół tylko wtedy, kiedy jest w potrzebie.
- Jana? Tu Marika.
Jej radość docierała do mnie jakby z oddali, czułam się jak aktor oglądający sztukę w teatrze, w której sam nie występuje. Wypowiedziałam tylko tyle formułek grzecznościowych, ile wymagało absolutne minimum kultury, ale i tak nie wiedziałam, czy to cokolwiek pomoże.
- Przepraszam cię bardzo, strasznie się spieszę i mam masę kłopotów. Musisz mi pomóc.
- Ty i kłopoty? - słuchawka telefonu doskonale odtworzyła pełen niedowierzania głos, a razem z nim obraz nieprzeciętnie inteligentnych oczu skrytych za wielkimi okularami.
- No tak, ale w tej chwili nie za bardzo mogę o tym gadać. Obiecuję ci, że jak już się z tego wykaraskam, tobie jako pierwszej o wszystkim opowiem. A teraz muszę się skontaktować z kimś, kto potrafiłby zidentyfikować pewne stare przedmioty.
- Stare przedmioty? - Jana nie bardzo rozumiała, o co chodzi.
- Znam się na tym tak samo jak na szydełkowaniu i robieniu na drutach - pozwoliłam sobie na ryzykowne porównanie. - Niektóre są z muzeów, inne bezpośrednio z wykopalisk archeologicznych i od razu przeszmuglowane przez granicę. Stare pale, chyba totemy, kawałki naczyń, wystrugane laski... Po prostu nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi.
- Rozliczymy się, kiedy już będzie po wszystkim, ale na dzień dzisiejszy jesteś mi winna butelkę szampana i długą opowieść.
- No ba - szybko jej przerwałam. - Prawdziwego szampana, nie żadne tam wino musujące. I pikantną opowieść, tego możesz być pewna.
- Prawdziwego szampana? No to rzeczywiście sprawa jest poważna! - zaśmiała się Jana. - W porządku. Dam ci adres Franceski Saliceovej, była moją promotorką, kiedy pisałam magisterkę. I konsultowałam się z nią podczas prac nad doktoratem. Teraz już nie prowadzi zajęć. Wydaje mi się, że miała jakiś wypadek, ale cały czas do niej dzwonię, kiedy potrzebuję opinii. Powołaj się na mnie. Ona chyba mieszka na poddaszu. Nigdy u niej nie byłam, spotykałyśmy się w kawiarni na jej ulicy. Bardzo fajna babka, zawsze regulowała rachunek - dodała na koniec.
Jeszcze do niedawna niezaplanowana wizyta w restauracji także dla mnie stanowiła przyczynę powiększającej się dziury budżetowej, ale teraz martwiło mnie zupełnie co innego. Ataki z ciemności, można by powiedzieć. Zanotowałam adres i najszybciej jak się tylko dało zakończyłam rozmowę. Niezbyt mi się to wszystko podobało, ale w ramach usprawiedliwienia postanowiłam, że kiedy naprawdę będzie po wszystkim, zrobimy sobie z Janą porządną babską imprezkę.
Gdy podnosiłam się z ławki, dwie mamy wciąż trajkotały, a menel pomału budził się do życia. Zazdrościłam całej trójce bez wyjątku. Włożyłam okulary i sprawdziłam okolicę. Tylko ludzie. Żadnych problemów.
***
Franceska Saliceova mieszkała w starej kamienicy z secesyjną fasadą, przy ulicy, którą nie jeździły tramwaje. W Pradze to wyjątkowe szczęście - nocne linie długo nie dają zasnąć, póki człowiek do nich nie przywyknie.
Na ostatnim piętrze znajdowały się mieszkania niejakiego Filipa Dotfrida, Michaela Droneca i Lucie Bukaćovićovej - żadnej profesor historii czy archeologii. Dokładnie prześledziłam wszystkie wizytówki w kamienicy i bez spodziewanego efektu dotarłam na najwyższe, czwarte piętro. Dalej schody prowadziły już tylko na strych. Jana wprawdzie mówiła, że profesorka mieszka na poddaszu, ale o strychu nie wspominała. Czyżby to była aż taka wariatka? Spróbowałam otworzyć pochlapane farbą drzwi - zamknięte. I tak uważałam, że to bez sensu, bo wyżej z pewnością kryło się jakieś niezamieszkane pomieszczenie wywalone po sufit gołębim łajnem, wszystkimi możliwymi odmianami grzyba i tonami kurzu.
Ze złości uderzyłam w zamek - drzwi ustąpiły. Musiały się trzymać na słowo honoru, jakby były całkiem spróchniałe. Zdumiewające, nie stałam przed żadną rozklekotaną drabiną, ale przed szerokimi schodami prowadzącymi do następnych drzwi. Marmurowe stopnie pokrywała warstwa pyłu, na której widniały ślady wchodzących i schodzących. Ktoś w tej doskonale zakamuflowanej kryjówce naprawdę mieszkał. Obejrzałam się - byłam sama. Weszłam na schody i zamknęłam za sobą drzwi. Cisza wydawała się teraz jeszcze bardziej doniosła i przejmująca.
Ostrożnie pokonywałam stopień po stopniu i rozglądałam się z duszą na ramieniu. Z jednej strony obawy przed wizytą u emerytowanego pracownika naukowego wydawały mi się trochę śmieszne, ale z drugiej profesorowie zazwyczaj nie zamieszkują strychów ani się tak nie kamuflują. Jakbym znalazła się w innej Pradze, której do tej pory nie znałam, w zupełnie innym świecie. Chociaż to stwierdziłam już dawno! Jeszcze dziesięć stopni, odliczyłam mechanicznie. Poczucie niebezpieczeństwa narastało. Zaczęłam się zastanawiać, skąd tu się bierze światło. Przede mną coś kliknęło i rozległo się krótkie syknięcie, jedno i zaraz potem drugie. Między palcami lewej i prawej ręki trzymałam nagle dwie małe strzały, a przed oczami na ułamek sekundy pojawił się obraz dwóch dziur wylotowych w ostatnim stopniu. Pomyślałabym, że to halucynacje, ale ja te strzały naprawdę trzymałam. Były małe i lekkie, stalowe ostrza przyczepione do trzonków z drewna balsy.
Stałam w bezruchu i wsłuchiwałam się w dudnienie własnego serca i nieregularny oddech. To jakiś cholerny żart. Te strzały były zbyt lekkie, żeby komukolwiek zaszkodzić. Ale tak myślałam tylko do chwili, kiedy dokładnie je obejrzałam - na ostrza błyszczących grotów naciągnięto cieniutką folię uniemożliwiającą dopływ powietrza, a sam czubek powleczono czymś ciemnym. Zatrute strzały w Pradze? Dlaczego nie, w końcu w ostatnim czasie przeżyłam tyle, że chyba już nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. Jedną wyrzuciłam, drugą zawinęłam w chusteczkę higieniczną i schowałam do kieszeni. Bez kolejnych niespodzianek pokonałam ostatnie dwa stopnie i znalazłam się przed drzwiami. Żadnej wizytówki ani dzwonka. Przyszło mi do głowy, żeby je wyważyć, ale głęboko odetchnęłam i grzecznie zapukałam.
Przez chwilę nic się nie działo, a potem zamek szczęknął i drzwi otworzyła mi dziewczynka-pani-dama-panna. Trudno mi było znaleźć właściwe określenie, ponieważ ta osoba zmieniała się przy każdym, najmniejszym nawet ruchu. Pewnie przez te mądre oczy i zmarszczki, które układały się jednocześnie w uśmiech i grymas strachu. Nie miała więcej niż metr pięćdziesiąt pięć i ważyła niecałe siedemdziesiąt kilo, ale i tak wypełniała sobą całe wejście.
- Nazywam się Marika ZahaňskĄ. Szukam profesor Franceski Saliceovej. Czy może mi pani pomóc?
O zatrutych strzałach wolałam nie wspominać. Jeszcze by się wystraszyła.
- Proszę wejść. Tylko niech pani przypadkiem nie nadepnie na dziewiąty stopień! - przestrzegła z uniesionym palcem.
Trochę za późno.
- Hm, trochę za późno - stwierdziła sama po chwili.
Bez żadnych pytań podała mi herbatę i likier, który był tak wstrętny, że aż mi smakował. Jeszcze tydzień temu zwymiotowałabym po łyczku takiego świństwa. Weź zsiadłe mleko, dolej kilka kropel byczego moczu i porządną porcję śliwowicy, potem jeszcze trochę końskiej krwi i wszystko razem podgrzej. Tak, moim zdaniem, przygotowano ten trunek.
- Czego potrzebujesz, dziecko? - zapytała Franceska, postawiwszy przed nami talerz z ciastkami. Wyglądały równie archaicznie jak maski, tarcze i przeróżnego rodzaju broń porozkładana wszędzie dookoła. Zmumifikowane herbatniki, świadkowie rozkładu dawnych cywilizacji.
- Muszę się czegoś dowiedzieć o tych przedmiotach - powiedziałam prosto z mostu i położyłam na stole kopertę ze zdjęciami, które zrobili Barbarossa i KřehŻlek.
No i dlaczego mieszka pani właśnie tutaj, i skąd ma pani na to pieniądze? Apartament archeolożki zajmował powierzchnię dwóch sąsiadujących budynków. Architekt, który to projektował, wykorzystywał do naturalnego rozplanowania przestrzeni starą konstrukcję stropową. To musiało kosztować majątek.
Profesorka wzięła do ręki pierwszą fotografię.
- To są bębny z terenu dzisiejszego Wietnamu, dynastia Dong, to wygląda jak fragment azteckich sań, prawdopodobnie oryginał. O tym artefakcie niewiele mogę powiedzieć, musiałabym go zobaczyć na własne oczy - powiedziała przy kolejnym zdjęciu i odłożyła wszystkie trzy na bok we właściwej kolejności.
Następne przeglądała trochę dłużej, posiłkowała się nawet lupą.
- To jest bardzo duży rubin. Starodawny sposób szlifowania. - Na chwilę odwróciła fotografię do góry nogami. - Wygląda na wczesne średniowiecze. Tak, jeśli się nie mylę, chodzi o kamień z korony świętego Wacława. Zatem to nie jest rubin, tylko rubelit. Albo jego doskonała kopia - dodała - chociaż nie sądzę, żeby pani przyjaciele byli zainteresowani takimi rzeczami.
- Raczej nie - przytaknęłam.
Franceska Saliceova kiwnęła ze zrozumieniem głową, zupełnie jakby osoba, która weszła w posiadanie klejnotu z korony świętego Wacława, wpadała do niej od czasu do czasu na herbatkę. A potem perorowała i perorowała, aż wydało mi się nieprawdopodobne, że jedna osoba może tyle wiedzieć o przedmiotach wykopanych z ziemi po tysiącach lat zapomnienia. Na początku próbowałam robić jakieś notatki, ale w końcu dałam sobie spokój. Kobieta zasypała mnie lawiną informacji. Totemy, klejnoty, gliniane tabliczki, kawałki mieczy... Bez sensu. Po co ktoś miałby gromadzić kupę niepasujących do siebie gratów? Było tam mnóstwo niezwykle cennych artefaktów, ale również przedmioty pozbawione wartości.
- Co łączy te wszystkie rzeczy? - zapytałam, kiedy skończyła.
Franceska popatrzyła na mnie badawczo.
- A pani myśli, że coś je łączy?
Sprawdzała mnie, a ja nie wiedziałam, co konkretnie próbuje wybadać.
- Muszą mieć coś wspólnego, ale nie wiem co. Nie widzę żadnego związku między glinianą tabliczką a bransoletką z brązu. Dzieli je za to, co wynika również z pani własnych słów, tysiące kilometrów i tysiące lat.
Profesorka kiwnęła z zadowoleniem głową, jakbym właśnie zdała jakiś egzamin. Na parapecie wylądował gołąb i zaczął stukać dziobem w szybę. Podobnie jak Franceska, miał w głębokim poważaniu zarządzenia magistratu dotyczące zakazu dokarmiania gołębi.
- Ta tabliczka pochodzi ze starożytnego Egiptu. - Wzięła do ręki fotografię. - Co pani na niej widzi?
- Nieudolny rysunek człowieka. Kobiety.
- A co pani wiadomo na temat starożytnego malarstwa egipskiego?
- Twarze z profilu, sylwetki en face? - rzuciłam niepewnie.
Franceska zaśmiała się wesoło.
- Dokładnie tak. Ale ta tabliczka zawiera obraz, który narusza obowiązujący kanon. Może pani o niej jeszcze coś powiedzieć?
Pokręciłam tylko głową.
- Artysta, który to wykonał, poruszył temat tabu. Poruszył w sposób bardziej skandaliczny, niż nam się może wydawać - wyjaśniła z powagą. - A co by mi pani powiedziała o czymś takim? - Wstała i otworzyła sekretarzyk, w jakim normalni ludzie trzymają wyblakłe fotografie bliskich albo kryształowe karafki ze szlachetnymi destylatami.
W środku znajdowało się natomiast mnóstwo niezbyt zachęcająco wyglądających przedmiotów. Franceska wcisnęła mi do ręki płaską kość, coś jakby łopatkę niewiarygodnie wielkiego jelenia, którego gatunek wymarł dziesiątki tysięcy lat temu. Na białej powierzchni ktoś wyrył wizerunek kobiety - bez dbałości o detale, prymitywnie, ale w całości. Ta dziewczyna miała wielkie oczy z zaznaczonymi źrenicami, krągłe biodra i łono z niesymetrycznym owłosieniem. Sprawiała wrażenie nachmurzonej i wystraszonej, choć jej twarz kojarzyła się przede wszystkim z wyrazem przebaczenia. Wszystko to wynikało z gry poszczególnych detali, które tworzyły nierozerwalną całość.
- A co mi pani powie o tym?
Z trudem przełknęłam ślinę. Pomimo upływu tysięcy lat ten obraz wciąż emanował siłą.
- Kochał ją. I to bardzo. Coś jej zrobił i ona przez to umarła, ale zanim umarła, wybaczyła mu. Albo nie wybaczyła, a on tylko marzył, żeby tak się stało - powiedziałam trochę wbrew swojej woli, z przekonaniem, którego źródło nawet dla mnie pozostawało tajemnicą.
- Dokładnie, moja droga. - Franceska grzecznie wyciągnęła mi kość z dłoni. - To, co pani opisała, miało miejsce dwadzieścia sześć tysięcy lat temu, a pani była w stanie to odczytać. Siła ludzkiego bólu, ludzkiej woli, siła cierpienia tworzącego czar zachowały się do dzisiaj.
- Jaki czar? - nie rozumiałam.
- Pani pewnie myśli, że czary to machanie rękami, czarne cylindry, dzikie pląsy i tajemnicze mikstury? - Spojrzała na mnie z uśmiechem.
Pokręciłam głową.
- Nie.
W czary nie wierzyłam, nawet teraz. Jeśli już, to w wyliczenia Aleksa, z których wynikało, że energia pseudokowalencyjnych wiązań zapewnia tkankom potworów taką wytrzymałość.
- To dobrze, moje dziecko. - Franceska znów się uśmiechnęła. - Czary nie są zbyt skomplikowane. Wystarczy ludzka wola albo słowo i wola. Człowiek może wypowiedzieć czar i zakląć jakąś chwilę lub odwrotnie - tchnąć czar w przedmiot i pozwolić mu trwać tysiącami lat. Tak jak w tej kości.
- Ale co w niej jest dokładnie? - westchnęłam ciężko. Cały ten męczący dzień nie przyniósł nic pozytywnego - poznałam tylko lekko szurniętego naukowca.
- Szczęściem dla kobiety jest zdobycie całego serca mężczyzny. I to właśnie tam jest, moje dziecko.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozległo się dziwne brzęczenie.
- Ktoś idzie. - Franceska struchlała.
Wyćwiczonym ruchem odsunęła gobelin, za którym znajdował się ekran plazmowy.
- I to raczej nie są moi przyjaciele - z jej głosu momentalnie znikły radość i entuzjazm.
Rzuciłam okiem na monitor. Dwóch facetów. Nigdy wcześniej ich nie widziałam, ale sposób, w jaki wyłamali drzwi prowadzące na klatkę schodową, nie pozostawiał wątpliwości, do czego są zdolni.
- No to kim są, skoro to nie pani przyjaciele? - zapytałam.
Kamery umieszczone w korytarzu automatycznie przełączały się w taki sposób, byśmy cały czas miały intruzów na oku. Nawet moja niespodziewana wizyta nie zaniepokoiła tak bardzo profesorki.
- To ci, którzy mnie zabili - odpowiedziała cicho. - Myślałam, że nie wiedzą, gdzie mieszkam.
- Niech się pani gdzieś schowa - poleciłam jej. Wyciągnęłam pistolet z kabury i stanęłam naprzeciwko drzwi.
Desert Eagle Action Express, jak kurtuazyjnie nazywał tę broń Gruber, był przyjemnie ciężki. Rękojeść idealnie ułożyła się w dłoni. Miałam nadzieję, że srebro zadziała. Właściwie to nie - wierzyłam, że będzie działać, a jednocześnie panicznie się bałam, że nawet ich nie draśnie. Kaliber pół cala i siła, która przestrzeli nawet mały czołg - cholera, to przecież musi działać! A może jednak nie?
Już słyszałam ich kroki na schodach. Co z zatrutymi strzałami? Zostały jakieś dla nich? Może powinnam otworzyć drzwi i obserwować, jak wchodzą? Zacisnęłam nerwowo wargi i w tym samym momencie drzwi wyleciały z zawiasów. W wejściu pojawił się sympatyczny chłopak w czarnych spodniach z elastycznej tkaniny. Koszulka z wykładanym kołnierzykiem miała metaliczny odcień. Całkiem stylowo jak na pospolitego kilera, nawet za bardzo. Już się nie bałam.
- Chodź, zaprowadzę cię do szefa - powiedział to tak, jakby się mnie spodziewał.
Pozwoliłam mu zrobić pierwszy krok i dopiero wtedy pociągnęłam za spust. Chłopak nie był tak szybki, jak się spodziewałam. Zrobił unik, ale i tak oberwał. Na ziemię zwaliła się bezwładna kupa mięcha. Jego towarzysz zareagował zgodnie z logiką stworów, które nie boją się broni palnej. Trafiłam go w brzuch, następną kulkę posłałam w głowę. Doczłapał jakoś resztką sił do salonu. Krew opryskała niewielką rzeźbę z czarnego drewna. Odwróciłam się w stronę profesorki i popatrzyłam na nią przepraszająco. Nie chciałam zniszczyć żadnego z jej eksponatów.
- Bez obaw, moje dziecko, to jest totem wojenny z Afryki. Był skąpany we krwi jeńców wiele, wiele razy - rzeczowy ton jej słów dziwnie kontrastował z bladością twarzy.
- Mówiła pani, że co oni zrobili?
Oddychałam szybko i trochę drżały mi ręce, ale próbowałam sobie wmówić, że odbieranie życia to moja praca, rutyna, chleb powszedni.
- Zabili mnie, dziecko - odpowiedziała Franceska i wtedy znów rozległo się brzęczenie systemu ostrzegania.
Tym razem był to przerywany sygnał, gość wedle wszelkiego prawdopodobieństwa został zidentyfikowany.
Franceska pobladła jeszcze bardziej.
- To moi przyjaciele, ale nie jestem pewna, czy pani również! Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie, nie oszczędzą pani! Wyczuwam, że ma pani w sobie siłę antagonistyczną w stosunku do ich sił! Musi się pani ukryć!
Oczywiście, ale co z dwoma trupami tych bestii?
- Pistolet sobie pani kupiła, a mnie nigdy nie widziała - rzuciłam pośpiesznie i wcisnęłam kobiecie w dłoń jedną ze swoich zabawek. Dłużej nie czekając, pobiegłam do sypialni i schowałam się w szafie.
Nie było to może wyrafinowane kłamstwo, ale jeśli nieznajomemu zależało na bezpieczeństwie profesorki, to raczej będzie się starał ją gdzieś zabrać, zamiast analizować naciąganą historyjkę.
Ledwie zdążyłam uspokoić oddech, ktoś wszedł do mieszkania. Słabo słyszałam rozmowę i nie rozumiałam słów, ale głosy z pewnością były spokojne - przypominało to bardziej przyjacielską pogawędkę niż przesłuchanie. Z biegiem czasu w szafie robiło się coraz duszniej, a smród naftaliny jakby zyskiwał na intensywności. Z trudem powstrzymywałam wymioty. Czy gdybym była cholernym facetem ze spluwą kaliber .50, to schowałabym się w szafie jak ostatni tchórz? Pewnie nie, ale wtedy Franceska przypłaciłaby to życiem. Była sympatyczna i nie chciałam, żeby coś jej się stało.
W końcu wyszli, słyszałam cichnące w oddali kroki. Na wszelki wypadek policzyłam jeszcze do czterech tysięcy i dopiero wtedy odważyłam się wyściubić nos z szafy.

Rozdział trzeci
KřehŻlek i Kas na wycieczce
ArnoĄt KřehŻlek zmierzał powiatową drogą w kierunku tabliczki z napisem ZVćKOV. Kas w obtłuczonym fordzie scorpio z kuloodpornymi szybami i podrasowanym silnikiem o pojemności 2,9 litra przejechał obok niego już drugi raz.
- Wygląda na to, że w tej dziurze wszystko jest w porządku. Nawet zdechły pies ciągle leży na ulicy - usłyszał KřehŻlek w słuchawce.
- Nie wysiadaj z samochodu i nie łam przepisów drogowych - poradził Kasowi opanowanym tonem, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje. Zwykle ludzie nie rozmawiają sami ze sobą.
Czasami odnosił wrażenie, że przesadzają z ostrożnością i zachowują się jak paranoicy. Wystarczyło jednak przypomnieć sobie głowę odciętą od korpusu, z ciągle żywymi oczami, nieprzyjaciół, którzy za cholerę nie chcieli zdechnąć, mięśnie mocniejsze od struktury kevlarowej - i od razu przygotowania do wizyty w wiosce wydawały się jak najbardziej uzasadnione. Mimo że chodziło tylko o rozpoznanie terenu wokół zamku Zvíkov, obecnej siedziby czeskiego multimiliardera, pisarza RulhĄnka. KřehŻlek przeczytał wszystkie jego bestsellery jeden po drugim. Zawierały szczegółowe opisy monstrów, z którymi właśnie walczyli, ale w ogóle nie wyjaśniały, jak powstały te istoty z innego świata, wymykające się współczesnemu poznaniu naukowemu. A już w ogóle nie było wiadomo, kim jest ów pisarz, Jin RulhĄnek. Jeśli oczywiście nie traktować poważnie ostatniego bestsellera, w którym RulhĄnek opisał siebie jako jednego z potworów. Dlaczego jednak ukrywał się z własnej woli w przebudowanym Zvíkovie?
Cóż, takie rozważania donikąd nie prowadziły. KřehŻlek rozejrzał się uważnie i udało mu się nieco uspokoić. Najlepiej mieć ze sobą armię uzbrojonych po zęby żołnierzy ze spluwami o nieziemskim kalibrze. Według informacji z książki RulhĄnka mogłoby to pomóc. Mogłoby.
- A niby dlaczego nie miałbym łamać przepisów? - odezwał się po dłuższym milczeniu Kas. - Gdybym tam u nas miał taką furę pełną broni i amunicji, to nie wdawałbym się w dyskusję z żadnym milicjantem na temat nieprawidłowego parkowania. Każde miejsce byłoby moje. - Zarechotał głośno, a dźwięk jego śmiechu stopił się z piskiem opon.
- Wy tam u siebie ciągle macie milicjantów? - zapytał KřehŻlek. Wszedł już pomiędzy pierwsze domki. Starsza kobieta z chustą na głowie i torbą na kółkach przyglądała mu się zaciekawionym i jednocześnie podejrzliwym wzrokiem. - Idę do wioskowej gospody i nie będę mógł przez jakiś czas rozmawiać. Posłucham, co ludzie gadają przy piwku, a potem ruszam dalej. Nie zapomnij mnie osłaniać - zmienił temat i odwrócił głowę w drugą stronę, by kobieta nie zorientowała się, że prowadzi rozmowę.
- Zachowujesz się, jakbyśmy szli na jakąś wojnę - odezwał się Kas. - Będę stał przed knajpą. To taki odrapany barak tuż przy głównym placu we wsi. Milicjantów już nie mamy, to prawda. Teraz nazywają się śjeźdźcami Baszwilego" i stoją na straży naszej wolności. Ale my i tak wiemy, że to byli milicjanci. Mój brat ma już sześć sznytów na ramieniu - dodał Kas.
Pytanie, ile sznytów ma on sam, KřehŻlek zostawił dla siebie. Inny kraj, inna moralność. Na głównym placu zwolnił, by przypominać wędrowca wykończonego całodzienną tułaczką. Przystanął nieopodal gospody śU Josefa". Droga była wybrukowana, a rozsiane na niej końskie łajno świadczyło dobitnie, że w tej wiosce czas się zatrzymał. Z drugiej strony anteny wycelowane w niebo zainstalowane na dachach walących się chałup stanowiły dowód, że nowoczesność mimo wszystko docierała nawet do takich dziur.
Dwaj pijaczkowie, którzy rozsiedli się wygodnie w cieniu parasola z logo Gambrinusa, z ciekawością przyglądali się KřehŻlkowi. Obaj w ciuchach roboczych i z ogromnymi brzuchami, podobni jak dwie krople wody. KřehŻlek uświadomił sobie, że popełnił błąd - powinien był założyć okulary przed wejściem do wioski. Teraz wyglądałoby co najmniej podejrzanie, gdyby wsadził je na nos i zaczął obserwować miejscowych. Miał jednak nadzieję, że ich przeciwnicy nie przywiązują aż takiej wagi do kamuflażu i nie upodobniają się do wieśniaków.
Zanim ruszył do wejścia, nad którym wisiał szyld, zauważył, że przed lokalem w cieniu dwóch lip stoi rozklekotany ford scorpio, schowany pomiędzy traktorem a przerdzewiałą wołgą. Dobra decyzja, szczególnie ze względu na łuszczący się lakier i wgniecenie w drzwiach - wszystko to doskonale wpisywało się w koloryt miejscowej biedy i zaniedbania. Z drugiej strony silnik, podwozie - wszystko było w idealnym stanie.
Gospoda łączyła w sobie wszystkie najgorsze osiągnięcia cywilizacyjne - tandetne plastikowe stoliki, telewizor z głośnością nastawioną na maksimum, automat do gry oddzielony od reszty lokalu zasłoną oraz chłodziarkę z oranżadami i napojami alkoholowymi, która, co było widać już na pierwszy rzut oka, nie działała. Muchy urządzały sobie w środku wyjątkowo żwawe gonitwy.
KřehŻlek zajął miejsce obok grupki miejscowych długodystansowców piwnych. Położył plecak na podłodze. Barman bez pytania postawił przed nim półlitrowego pokala. Nalał uczciwie, ale sądząc po tym, jak szybko znikała piana, nie przepłukał szkła. Zrezygnowany KřehŻlek wziął pierwszego łyka. Smak był rozwodniony, piwo nie miało odpowiedniej mocy.
Zauważył, że żylasty staruszek z łysinką i od lat niestrzyżonymi resztkami tłustych włosów, lepiących się do czaszki, przygląda mu się wyczekująco. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, ale równie dobrze i siedemdziesiąt.
- Niezłe piwko, naprawdę niezłe - powiedział KřehŻlek z uznaniem. - Takiego nie piłem nawet w Pilźnie, kiedy tamtędy przejeżdżałem.
Tą wypowiedzią zwrócił na siebie uwagę chyba wszystkich obecnych w lokalu. Mężczyźni należeli do grupy wiekowej śwszystko, co najlepsze, dawno za nami".
- A ty skąd żeś się tu wziął, młody? - zapytał staruszek.
KřehŻlek wyciągnął papierosa i włożył go między wargi. Zamiast ulubionego zippo wyłowił z kieszeni wymięte pudełko zapałek. Otworzył je klepnięciem w blat stołu, brawurowo podpalił zapałkę palcem wskazującym i serdecznym, kciukiem przytrzymując pudełko. Zaciągnął się i wyćwiczonym gestem schował zapałki do kieszeni.
- Z Ostrawy. Postanowiłem w tym roku, że trochę się poszwendam po Czechach. - Wskazał na plecak. - Dawno już tu nie byłem, a czasy się zmieniają.
- Wyglądasz jak jakiś żołdak czy coś - skomentował jego ubiór w kolorze khaki najgrubszy ze wszystkich gości lokalu. Nie miał przed sobą zwykłego pokala, ale masywny kufel z grubego szkła.
- To całkiem niezłe ciuchy, chwalę je sobie. Bardzo wytrzymałe, no i niejeden leśnik nie przyuważy cię ot tak - odpowiedział KřehŻlek. - A jakie tu są lasy? Rosną grzyby? - próbował skierować rozmowę na interesujące go tematy.
Po kolejnych dwóch piwach postawił wszystkim kolejkę rumu. Wraz z ilością wypitego alkoholu jego rozmówcom pomału rozwiązywały się języki. Jemu samemu udało się wylać na podłogę połowę zawartości kieliszka.
- Tutaj nikt by nie spał pod gołym niebem. Nawet Vodrouch, taki grzybiarz, nie chodzi do lasu. Tam to się dzieje, panie, czasem to i nawet jakie strzały czy co. - Tłuścioch pokręcił głową.
- Czasem jakiś elegancki wóz do nas przyjedzie, a jak nie do nas, to do sąsiedniej wioski. A błyszczy się, panie! Jak psu jajca! Ludzie gadają, że to miastowe, żadne tam włóczęgi jak ty. I idą w ten las. Czasem wracają, a czasem to kto inny tymi autami odjedzie.
- Ale jaja. - KřehŻlek pokręcił głową. - A co na to policja? U nas za wszystkim węszą.
- Policja! - Staruszek machnął pogardliwie ręką. - Coś ci powiem. Połowa kasy tutaj to jest od pana z zamku. Nikt się nie będzie w jego sprawy mieszał. Na dożynki opłaci muzykantów, biesiada też jest za jego. Trzy duże beczki piwa kupuje!
KřehŻlek pokiwał głową.
- Raz zgubiła się stara BlažkovĄ. Nikt nie wiedział, co z nią jest, a za tydzień była już klepsydra. Podobno umarła, jak spała w swojej chałupie. Ale wszyscy widzieli, jak idzie na maliny w stronę zamku. A potem - staruszek mocno się skrzywił - potem stary Blažkovic zaczął remont chałupy i kupił se nowe auto.
Zakończenie coraz głośniejszej rozmowy kosztowało KřehŻlka jeszcze jedną kolejkę - tym razem fernetu. Żegnając się z nowymi przyjaciółmi, zapewnił, że nie będzie spał pod gołym niebem, i wyjaśnił, że musi zrobić jeszcze parę kilosów, zanim się ściemni. Uregulował rachunek, zostawił kilkanaście koron napiwku i jak na trampa przystało, ruszył w drogę. Po wyjściu z plastikowej sali zakurzona ulica sprawiała całkiem przyzwoite wrażenie.
KřehŻlek szedł wolnym krokiem. W żołądku czuł ciężar trzech pokali marnego piwska. Przedwieczorne słońce ciągłe jeszcze porządnie grzało, a on musiał przemyśleć kilka spraw. Po rosyjsku zdał Kasowi zwięzłą relację ze wszystkiego, czego się dowiedział.
- Powinniśmy to zbadać, skoro już tu jesteśmy - wyrwał go z zamyślenia Kas. - W lesie dzieją się ciekawe rzeczy. Co to są dożynki?
- Dożynki to nic ważnego - zbył go KřehŻlek. - Ale do lasu faktycznie moglibyśmy zajrzeć - zgodził się bez entuzjazmu.
Zatrzymał się w cieniu wysokiego jesionu i rozłożył mapę. Zbieg Wełtawy i Otawy znajdował się niecałe pięć kilometrów stąd. Idąc jednak krętymi ścieżkami zaznaczonymi na mapie turystycznej, musiałby przejść do Zvíkovskiego zamku co najmniej osiem. Tyle tylko, że on nie chciał zakradać się aż do zamku, chciał obejrzeć teren wokół niego.
- Kilometr za wioską znajdziesz dróżkę prowadzącą w stronę lasu, spróbuj tam zaparkować, najlepiej tak, żeby nie było cię za bardzo widać - polecił Kasowi. - Możesz udawać grzybiarza. Będę szedł za tobą i patrzył co i jak.
- Mam robić za gołębia?! - wypalił Kas.
- Gołębia? - KřehŻlek nie rozumiał.
Miał wrażenie, jakby z upływem czasu i zbliżaniem się wieczoru słońce paliło coraz mocniej. Pot lał się z niego strumieniami. Bardziej niż przez słońce działo się tak za sprawą rozgrzanego asfaltu, który uwalniał ciepło skumulowane przez cały upalny dzień. Późne lato było w tym roku jakby skopiowane z idyllicznej powieści i wklejone w rzeczywistość.
- Kiedy tam u nas łapiemy orły, staramy się je zwabić na przywiązanego gołębia. Kiedy orzeł widzi ofiarę, atakuje, a my zarzucamy na niego sieć - wyjaśnił Kas.
- U nas mówi się śrobić za wabia". I tak, dokładnie o to mi chodziło - przyznał KřehŻlek, przekonany, że Azjata odmówi przyjęcia na siebie tej roli.
- OK. Tylko wybierz sobie z samochodu coś lepszego od tej twojej pukawki.
- Dobrze.
Postanowił, że weźmie myśliwski sztucer Kasa. Mógłby nim chociaż na chwilę zatrzymać przeciwników, nawet gdyby nie zadziałało srebro. Teoria jedna rzecz, praktyka druga. Albo wojskowy karabin Falcon - mieścił w magazynku sześć nabojów, każdy z wystarczającym ładunkiem energii, by z odległości ośmiu metrów przestrzelić betonową ścianę o grubości czterdziestu centymetrów. Za to ważył prawie czternaście kilogramów.
- Dam ci znać, kiedy zobaczę auto. Nie musimy się przecież spotykać. Zostaw otwarte drzwi, żebym mógł się dostać do środka. Mam nadzieję, że nie natkniemy się na żadnego leśnika. Nie chciałbym nikomu tłumaczyć, że wcale nie zamierzam polować na niedźwiedzie.
- Leśnik albo milicjant - stwierdził beznamiętnie Kas. - Tutaj są niedźwiedzie? - zapytał z o wiele większym zainteresowaniem.
***
Kas stawiał powoli krok za krokiem, patrząc pod nogi, choć w rzeczywistości czujnie obserwował otoczenie.
Szczególną uwagę poświęcał miejscom, w których sam by się ukrył. Niósł papierową torebkę z kilkoma grzybami, które udało mu się znaleźć. Dobrze wiedział, że warto trzymać się tej roli. Snajperzy nie czekali na zwykłych przechodniów - czekali na coś ciekawszego.
Ręka mimowolnie wśliznęła się pod kurtkę, gdzie miał swoją czterdziestkępiątkę, nowoczesny klon Colta 1911. Nie mógł się nachwalić tego pistoletu, głównie ze względu na jego prostotę i praktyczność - oraz fakt, że niemal wszędzie dało się załatwić do niego naboje. Tym razem zabrał ze sobą dwa magazynki - jeden ze srebrnymi nabojami, a drugi z normalnymi. Nagle dostrzegł cień przypominający sylwetkę człowieka, ale okazało się, że to tylko spróchniałe drzewo. Odetchnął z ulgą, lecz w tym samym momencie zamarł po raz drugi. Z warstwy rdzawego igliwia wyzierała spłonka miny przeciwpiechotnej.
Kucnął, by lepiej przyjrzeć się znalezisku. Delikatnie odgarniał palcami usypaną w kopczyk ziemię. Na osłoniętym czubku było napisane grażdanką: Kujbyszewskij zawod.
- Trafiłem na minę - powiedział cicho.
Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy w słuchawce nierówny, przerywany oddech. Wiewiórka zbiegła z drzewa, zerknęła na niego ze zdziwieniem i wbiegła z powrotem na górę, jakby prawo grawitacji w ogóle jej nie dotyczyło.
- Ja też - odpowiedział po dłuższej pauzie KřehŻlek. - I już widzę następną. Coś mi się wydaje, że już od jakiegoś czasu maszerujemy przez pole minowe.
Kas usłyszał trzask łamanej gałązki. Dźwięk dobiegł z lewej strony.
- Kryj się - szepnął. - Ktoś idzie.
Padł na ziemię, zagarnął trochę igliwia i przykrył się świerkową gałęzią. Po chwili w zasięgu jego wzroku pojawił się szczupły mężczyzna w mundurze myśliwego i z karabinem w ręku. Lokalizator natychmiast oznaczył go niebieskawym światłem.
- Milicjant - Kas wypowiedział to słowo tak cicho, że mogło zostać zarejestrowane wyłącznie przez mikrofon umocowany na krtani.
Potem pomału i niemal bezgłośnie wyciągnął pistolet. Tymczasem leśnik rozejrzał się i sięgnął po krótkofalówkę. Kas nie mógł go zrozumieć - nie dość, że facet mówił po czesku, to jeszcze bardzo szybko i cicho. Po złożeniu krótkiego meldunku schował urządzenie i zrobił kolejny krok. Ziemia eksplodowała. Zakrywszy odruchowo głowę, Kas wtulił się z całej siły w ziemię.
- Kas? Kas? - zorientował się, że KřehŻlek próbuje go wywołać.
- Żyję. Ten drugi wziął to na siebie - wycharczał. Prawie nie słyszał własnych słów. - Ogłuszyło mnie, mów głośniej.
Po chwili wahania uniósł się nieznacznie. Krawędź krateru powstałego w wyniku eksplozji znajdowała się trzy metry od niego. Siła ładunku wybuchowego była zbyt wielka, chyba że komuś zależało, by to pole minowe ochroniło go również przed czołgami. I potworami, uzupełnił Kas.
- Wstaję - rzucił do mikrofonu.
Zorientował się, że leci mu krew z nosa i kręci mu się w głowie. Zważywszy jednak na odległość od centrum wybuchu, i tak nieźle się trzymał.
- Patrz na miny. Może uda ci się wydedukować, jak są ułożone i od której strony mają uniemożliwić przejście - instruował go KřehŻlek.
Kas chciał się odciąć, że teraz powinien ratować własną dupę, ale po chwili przyznał partnerowi rację. To była ważna informacja. Obserwował rozmieszczenie ładunków tylko do momentu, w którym zorientował się, że sam przed chwilą na jeden nadepnął. Zszokowany tym odkryciem, natychmiast wykopał go z ziemi. Na szczęście ta mina nie była przeciwpiechotna. Z dwudziestokilogramowym ładunkiem ruszył biegiem w stronę samochodu.
- Znikamy - sapał do mikrofonu. - Znikamy! Coś mi się zdaje, że zaraz tu będzie gorąco.
- Już jest. Ktoś się zbliża.
Dobiegli do samochodu równocześnie. Niosący długi karabin KřehŻlek dyszał jak parowóz.
- Prawie jak u nas w kraju. Strefa wojskowa - uśmiechnął się szyderczo Kas i usiadł za kierownicą. Na wysypanej żwirem drodze wyjazdowej z lasu pojawił się mężczyzna z bronią w ręku.
Silnik zawył, koła zabuksowały na żwirze i samochód w końcu ruszył.
- Przecież to powinno mieć system kontroli trakcji - mruknął zniesmaczony KřehŻlek. Cały czas mocno ściskał karabin.
Nieznajomy nawet nie próbował uskoczyć, zamiast tego wybił się wysoko w górę. KřehŻlek natychmiast się obrócił, a Kas nieco przygarbił, żeby długa lufa z kompensatorem odrzutu nie utrąciła mu głowy. Dwa strzały zagrzmiały jednocześnie, pękło szkło, KřehŻlek szarpnął za spust. Trafił faceta, zanim ten spadł na ziemię. Seria celnych strzałów przewróciła go na plecy.
Nagle od strony lasu rozległ się huk. Karabin zadźwięczał, stalowy odłamek wyrwał KřehŻlkowi z przedramienia porządny kawał mięsa.
- Kurwa! - zawył KřehŻlek, odrzucił broń na tylne siedzenie i zapiął pasy. Miejsce strzelaniny znikało mu z oczu, silnik forda pracował na coraz wyższych obrotach.
- Kim była ta dwójka? - zapytał, obwiązując ranę bandażem, który ktoś na wszelki wypadek włożył do skrytki w desce rozdzielczej.
- To faceci, którzy poszli sprawdzić, co było przyczyną wybuchu. Staraj się nie deptać tego za często. - Kas wskazał minę leżącą przed siedzeniem pasażera.

Rozdział czwarty
Kolejny nieproszony gość
Cztery tysiące. Godzina ma trzy tysiące sześćset sekund, a ja doliczyłam do czterech tysięcy. Delikatnie pchnęłam drzwi szafy. W absolutnej ciszy skrzypienie zawiasów zabrzmiało donośnie. Właściwie to nie była absolutna cisza, zakłócało ją buczenie lodówki, przytłumiony szum ruchu ulicznego i monotonne tykanie elektronicznego zegarka. Przypomniałam sobie, że stał w kącie za kuchenką.
Przeszłam powoli przez opuszczone mieszkanie, zajrzałam nawet do toalety i do łazienki, by sprawdzić, czy nikt się tam nie schował. Bez charyzmatycznej pani domu kolekcje antyków nadawały temu miejscu ponurą atmosferę, ale przyłapałam się na tym, że zazdroszczę Francesce Saliceovej jej mieszkania, a najbardziej gabinetu wypełnionego książkami i posążkami. Mimo dosyć dużego metrażu większość przestrzeni zajmowały worki ze środkiem pochłaniającym wilgoć. Nie sprawdzałam, co jest w środku, nie chciałam niczego zniszczyć. Na wielkim stole w pracowni, pomiędzy starodrukami, które musiały mieć co najmniej pięćset lat, sądząc po sposobie szycia i jakości papieru, były rozrzucone dziesiątki kryształów. Kiedyś widziałam film dokumentalny o szlifierzach diamentów z Antwerpii i to tutaj przypominało kryształowe makiety największych i najdroższych kamieni szlachetnych świata. W końcu nie wytrzymałam i zajrzałam do jednego z worków. Na samym dnie zalegała garstka drobnych kostek. Chyba kostek dłoni.
Nieco spokojniejsza otworzyłam jedną z książek. Była ręcznie spisana, a liczne iluminacje wskazywały, że pochodzi z czasów poprzedzających wynalazek Gutenberga. Zaczęłam analizować jeden z obrazków i nagle przyłapałam się na tym, że z napięcia wstrzymuję oddech. Nie byłam w mieszkaniu sama. Dostałam gęsiej skórki na potylicy, na ramionach, po prostu wszędzie - poczułam, jakby mnie ktoś owinął w lodowy całun strachu. To było jak tysiąckrotnie zintensyfikowane wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Panikujesz, ofuknęłam się w duchu. Jako mała dziewczynka bawiłam się w grę, w której chodziło o to, by wyczuć czyjeś spojrzenie, ale nigdy mi się to nie udawało. Teraz też pewnie nikt mnie nie obserwował.
Wrażenie było jednak na tyle silne, że z trudem się powstrzymywałam przed zerknięciem do tyłu, by się przekonać o bezpodstawności moich obaw. Mimo że sama sobie wydawałam się śmieszna, pomału odsunęłam książkę i niby mimochodem ruszyłam rękę w stronę pistoletu, który odłożyłam wcześniej na stół. Ostre krawędzie metalowego przedmiotu kontrastowały z gładką szklaną powierzchnią blatu. Gdy dotknęłam rękojeści, poczułam ulgę i wreszcie odważyłam się spojrzeć w stronę przedpokoju, gdzie rzekomo znajdowało się źródło mojego strachu.
W drzwiach stał mężczyzna, właściwie chłopak, na oko dwudziestopięcioletni. Czarne kręcone włosy układały się na jego głowie niczym aureola. Uśmiechał się, ale nie był to uśmiech przyjacielski - raczej mający źródło w sarkazmie, pogardzie i absolutnej pewności siebie. Objęłam rękojeść pistoletu, palec wskazujący położyłam na spuście. Musiał myśleć, że opieram się o stół. Cały czas patrzył na mnie z pogardliwym uśmieszkiem. Drugą ręką sięgnęłam po okulary zawieszone na dekolcie bluzki i powoli je założyłam. Na ścianie, około metr od jego głowy, pojawił się niebieskawy znak. Stuknęłam delikatnie w oprawki - znak przeskoczył i znalazł się na wysokości jego klatki piersiowej. Dotarło do mnie, że się trzęsę. W mieszkaniu nie było gorąco, a więc to strach.
- Co pan tu robi? Kim pan jest? - zapytałam.
- Nazywają mnie Silver - odpowiedział chudzielec. - Ale to ja się pytam, co pani tu robi. Chyba nie sądziła pani, że profesorka przekona nas, że kupiła tę spluwę do samoobrony. I to jeszcze z kulkami nafaszerowanymi srebrem tak sprytnie, że faktycznie - w co tylko się wyceluje, to na pewno się trafi.
Wymierzyłam w niego pistolet. Desert Eagle Action Express, kaliber pół cala, pocisk o masie dwudziestu dwóch gramów, stop srebra, cyny i chromu. Dzisiaj już wiedziałam, że te dwadzieścia dwa gramy działają. Że zabijają.
Lekceważąco pokręcił głową, ale z jego spojrzenia wywnioskowałam, że tylko udaje. Też się bał, albo przynajmniej był zdenerwowany.
- Kolejna spluwa naładowana srebrem. Pani naprawdę się nie podda. Ale i tak zaprowadzę panią do mistrza. Niech pani nie stawia oporu, to nie będzie bolało.
Pogróżki podparł kolejnym uśmiechem pełnym samouwielbienia. Frajerska czarna kurtka z wypchanymi ramionami, okucia na lamówkach i skórzane buty na grubych podeszwach. Bardzo łatwo zabić monstrum, nie ma się po tym wyrzutów sumienia.
Strzał. Trafiłam go w pierś. Huk mało co nie przebił mi bębenków, a potem w głowie odezwały się dziesiątki dzwonków. Ten pistolet rzeczywiście nie był przeznaczony do używania w zamkniętych pomieszczeniach. Chłopak jeszcze przez sekundę stał z wyrazem bólu i przerażenia na twarzy, próbował dłonią zatamować krwawienie, ale po chwili ugięły się pod nim kolana i runął na podłogę. Charczał, stękał, gruby golf momentalnie nasiąknął nienaturalnie jasną krwią. Było jej tak dużo, jakby miała zalać całą podłogę.
Przerażona wstrzymałam oddech, ale na szczęście chłopak rzęził coraz ciszej, rzucał się coraz mniej, aż w końcu znieruchomiał i krew przestała ciec. Oczy miałam we łzach, prawie nic nie widziałam. Może i był potworem, ale umieranie musiało go piekielnie boleć. Zrobiło mi się go żal. Podeszłam do niego ostrożnie. Na szczęście miałam buty na grubej podeszwie i nie bałam się, że przesiąkną krwią. Już przy nim stałam. Może powinnam strzelić jeszcze w głowę, tak na wszelki wypadek, żeby zniszczyć mózg podrasowany M-polem. Uniosłam pistolet i w tym momencie gość otworzył oczy, a podłoga osunęła mi się spod nóg.
Upadłam na plecy. Wytrącił mi broń z ręki i przeturlał się na mnie. Ścisnął mnie nogami tak mocno, że aż wrzasnęłam z bólu.
- Po tym, co zrobiłaś, nie muszę cię dostarczyć żywej - wycharczał. - Gdybym nie miał kamizelki kuloodpornej, pewnie nie wyszedłbym z tego cało. Pocisk został pod powierzchnią i udało mi się go zneutralizować. Mimo że kosztowało mnie to cholernie dużo sił.
Powinnam była posłuchać Barby'ego, który zalecał ładowanie magazynka naprzemiennie jednym pociskiem pełnopłaszczowym i jednym ekspansywnym. Muszę nauczyć się balistyki, muszę ją zrozumieć. Nie chcę umierać przez własną głupotę.
- Zabiję cię z przyjemnością - zaśmiał się chłopak.
Dotarło do mnie, co zamierza zrobić. Zdecydował się na cios nukite, uderzenie napiętymi palcami koncentrujące całą energię w jednym punkcie. Nie udało mi się spod niego wydostać. Instynktownie wypuściłam powietrze z płuc i napięłam się, potworne uderzenie przyszpiliło mnie do podłogi, przeponę poczułam gdzieś na kręgosłupie - ale jeszcze żyłam.
- A co my tu mamy? Kamizelka kuloodporna! - dupek wyszczerzył zęby. - Przynajmniej trochę dłużej to potrwa, a ja się bardziej ubawię.
Zdążyłam już przywyknąć do bólu spowodowanego uściskiem jego nóg, a ból po uderzeniu minął. Miałam obie ręce wolne, bo właśnie zamierzył się do drugiego ciosu. Walnęłam go podstawą dłoni w podbródek. Celowałam w grdykę, ale zdążył zrobić unik. Poleciał na plecy. Wykorzystałam to i udało mi się wstać. Niestety, nie wiedziałam, gdzie leży pistolet, i zanim upłynęła sekunda, on również był na nogach.
- Dobre. Bardzo dobre - syczał, a w oczach miał wściekłość. - Rozszarpię cię na kawałki.
Wściekłość i śmierć. I zadowolenie z bólu. Widział, że zaczynam się bać, i znowu parsknął tym swoim pogardliwym śmiechem.
Nawet nie zauważyłam jego nogi, dotarło tylko do mnie, że moja głowa leci gdzieś w lewo, a reszta ciała za nią. Szczęśliwie zakończyłam lot obrotem i chciałam odbić się do kontrataku, ale on już przy mnie stał. Przed oczami błysnął mi podkuty szpic buta, blokiem krzyżowym udało mi się go odbić i zamiast w twarz dostałam w brzuch. Przeleciałam tyłem przez stół. Boże, po czymś takim nie będę mogła mieć dzieci, pomyślałam bez sensu, jakby trupy potrafiły rodzić dzieci. Chłopak przeskoczył stół, próbowałam go podciąć, kiedy lądował, ale nie trafiłam. Podniósł mnie, głowa odskoczyło w lewo, potem w prawo i znowu w lewo.
- Jak ci się to podoba? - syknął i przyciągnął mnie bliżej. - No jak?!
Zapomniał o moich rękach, myślał, że jestem już na wpół martwa. Miał rację, ale i tak przysunęłam mu prawym sierpowym, najpierw pięścią - widziałam, jak mięśnie jego szyi rozkładają siłę uderzenia - potem łokciem. Dołożyłam jeszcze prosto w brodę hakiem od spodu, tym, który według moich trenerów łamie kości. Jego pięść otarła się o moją skroń, nagle nic nie widziałam, ale i tak go trafiłam. Poleciał do góry i wylądował na przeciwległej ścianie. Powinien umrzeć, takie zderzenie ze ścianą złamałoby kark każdemu człowiekowi. Tylko że to nie był człowiek.
Jednym skokiem, bez uginania kolan, odbiwszy się z czubków palców, znów do mnie przypadł. Lewa, prawa, lewa, prawa, walił we mnie pięściami jak młotem pneumatycznym i milimetr po milimetrze łamał kolejne żebra. Wiedziałam, że kiedy skończy, będę martwa. Ou-cuki? Tak się nazywała ta prostacka technika, którą chciał mnie wykończyć? W porządku, przywalę mu jeszcze raz, ostatni raz, a potem umrę. Nie potrafiłam już ustać na nogach, tylko siła jego ciosów trzymała mnie rozpłaszczoną na ścianie. Jeszcze raz go sieknę. Zwyczajny bokserski lewy hak, który poprawię łokciem. Nie spodziewał się tego. Siła uderzenia uniosła go do góry i znowu zakończył lot na ścianie. Chyba miałam uszkodzony mózg i halucynacje. Ledwie wstał i potrząsnął głową. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
- Wybiłaś mi zęba - wycharczał. - Wyrwę ci serce.
Chciał do mnie doskoczyć. Teraz wiedziałam, że wystarczy mu lekkie wybicie ze stóp. Leciał wolno jak ptak unoszący się na prądach ciepłego powietrza, palce przybrały kształt tygrysich pazurów, którymi chciał wyszarpać mi serce. Uniosłam nogę - pomału, tak jak on, prostopadle, szpic buta nakierowałam prosto w nadlatujące cielsko, całą siłę skoncentrowałam na małej powierzchni pod dużym palcem. Nie mógł już zmienić kierunku lotu i ręka, którą postanowił wykonać blok, złamała się jak wykałaczka. Słyszałam trzask żeber, czułam rozrywane mięśnie, pękającą opłucną. Serce było sztywne, skostniałe, odporne, przez chwilę utrzymywało cały ciężar ciała, jakby chłopak chciał się na nim oprzeć, ale w końcu i ono dało za wygraną i czubek buta dotarł do kręgosłupa.
Czas przyspieszył swój bieg. Stałam z jedną nogą zatopioną w jego zmasakrowanej klatce piersiowej i próbowałam złapać oddech, próbowałam wykrzesać z siebie resztki energii.
Najchętniej położyłabym się i odpoczywała, dzień, dwa, sto lat, ale po nie tak znów krótkiej strzelaninie i wrzaskach ktoś mógł zadzwonić na policję. Musiałam jeszcze raz dokładnie przeszukać mieszkanie, żeby się dowiedzieć, dlaczego dwa zwaśnione gangi potworów były nim tak zainteresowane i co właściwie robiła Franceska SaliceovĄ dla swoich przyjaciół. Niestety, nie miałam na to ani czasu, ani siły.
Zabrałam pistolet, przeszukałam trupa i znalazłam u niego drugi. Okulary leżały pod stołem. Koło notatnika przy telefonie zauważyłam karteczkę:
Moja droga, niesprzyjające okoliczności przerwały nam rozmowę, ale jeśli będzie pani chciała coś jeszcze omówić, proszę zadzwonić pod ten numer. I proszę uważać na moich opiekunów. Nie przepadają za panią.
Franceska S.

Rozdział piąty
Bydlaki
Wychodząc z mieszkania, pamiętałam o dziewiątym schodku. Dopiero na zewnątrz uświadomiłam sobie, że muszę wyglądać okropnie. Umazana krwią, posiniaczona, w brudnych ciuchach... Całe szczęście, że miałam okulary. Zakryły chociaż część mielonego, w którego zamieniła się moja twarz.
Teraz jak najszybciej do domu, schować się, odpocząć i pozbierać do kupy - tak mniej więcej oceniłam swój stan po dziesięciu minutach marszu nie wiadomo dokąd. Wsiąść do taksówki i kazać się wysadzić w pobliżu willi albo zadzwonić po Barby'ego. Ostatnia myśl była chyba najrozsądniejsza, cud, że w takim stanie zdobyłam się jeszcze na trzeźwy ogląd sytuacji. Zatrzymałam się. Nie potrafiłam jednocześnie iść i szukać telefonu. W momencie gdy na wyświetlaczu pojawiło się logo, dotarło do mnie, że aktywowałam starą kartę, której Gruber zabronił mi używać, bo dzięki niej nasi wrogowie mogli nas bez większych problemów namierzyć. Już po chwili cała pamięć zapchała się informacjami o nieodebranych połączeniach. Olina dzwoniła co najmniej pięćdziesiąt razy - ostatni raz kilka minut temu. Nie rozumiałam dlaczego. Byłam gdzieś w Pradze, Bóg jeden wie gdzie - w każdym razie daleko od naszej kwatery. Niech mnie namierzają. Wybrałam numer Oliny i czekałam. Znajdą mnie? Trudno. Miałam wszystko w dupie.
- Olina? Co się dzieje? - zapytałam, kiedy się zgłosiła.
- Marika, to ty, halo? Słuchaj... - mówiła urywanym głosem. - Przyjdź do nas. Przyjdź, proszę, strasznie cię potrzebuję.
Znałam ten ton i wiedziałam, co się święci. Ktoś stał za jej plecami, ktoś, kto kazał jej zadzwonić. Kiedy raz się usłyszy głos pełen przerażenia i beznadziei, nie można go zapomnieć.
- No pewnie, Olinko, zaraz u ciebie będę. Gdzieś tak za godzinkę - powiedziałam i rozłączyłam się, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Nie dziwiłam się Olinie ani trochę - miała dwoje dzieci i trzecie w drodze. Na jej miejscu też zrobiłabym wszystko, co by te bydlaki kazały. Tyle tylko, że musiałam się jakoś tam dostać - ulicę widziałam jak w sennym majaku, jakbym za chwilę miała zemdleć. To była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam teraz do szczęścia. Wprawdzie nic mnie nie bolało, ale czułam się bardzo osłabiona. Taksówka, taksówka, przyszło mi do głowy, muszę zatrzymać taksówkę, ale jak najdalej od miejsca, w którym zabiłam tego gnoja. Myślałam bardzo powoli, lecz wciąż myślałam. Rodzice byliby ze mnie dumni.
Wlokłam się chodnikiem. Właściwie nikt nie zwracał na mnie uwagi, jeśli nie liczyć facetów, którzy od czasu do czasu obrzucali mnie ciekawskim spojrzeniem. Przed sklepem z markowymi ciuchami stała błyszcząca wypasiona fura, a przy niej gostek z seksownym zarostem układającym się w niemal idealne fraktale - na pewno ostatni krzyk mody we wszystkich żurnalach i poradnikach. Wodził dookoła wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, do kogo należy Matka Ziemia. A nawet jeśli nie cała planeta, to przynajmniej ten samochód, sklep i wszystkie pracujące w nim sprzedawczynie. Patrzył na mnie jak kocur, w którym buzują hormony, a ja miałam nadzieję, że nie zagadnie mnie w celu nawiązania intelektualnej konwersacji. Musiałam dostać się do najbliższej krzyżówki, a za nią złapać taksówkę. Albo, co wydawało mi się jeszcze rozsądniejsze, wsiąść do tramwaju. Nie byłam jednak pewna, czy dam radę wejść po stopniach do środka.
Udało mi się przyspieszyć pięć kroków przed przystojniaczkiem.
- Hejka! - rzucił beztrosko i pacnął mnie w pośladek.
Dureń. Nie chciało mi się go nawet opieprzać.
- Hejka! - odpowiedziałam i spoliczkowałam frajera. Poprawiłam cios drzwiami jego wypasionej fury.
Chciał mi jeszcze coś powiedzieć, ale z całej siły walnęłam go w brzuch, żeby nie zdążył mnie bardziej zdenerwować. Z trudem panowałam nad odruchami. Przez chwilę miał taki refleksyjny wyraz twarzy, a potem zatoczył się, zbladł i wydał z siebie dziwny odgłos. Już mi nie przeszkadzał. Złapałam go za głowę i wepchnęłam do samochodu, gdzie zaraz potem zaczął rzygać.
- Takie piękne auto, ale szkoda - stwierdziła kpiącym tonem siwiuteńka kobieta. Stała w drzwiach pobliskiej kamienicy, skąd z pewnością widziała całe zajście. Sądząc po zmarszczkach na twarzy, jesień życia miała za sobą, chociaż wstążki i kokardy we włosach mogły wskazywać, że podczas zimy też sobie używała na całego.
- Fakt, piękne auto, szkoda - potwierdziłam. - Muszę się jak najszybciej dostać w jedno miejsce. Podrzuciłaby mnie pani? - poprosiłam, bo to starcie zaszkodziło również mnie i właśnie poczułam mdłości.
- Oczywiście! - rozpromieniła się kobiecina. - Parkuję tuż za rogiem. Dziewczynom, które potrafią zachować się z klasą, zawsze chętnie pomagam.
Dziewczynom? Wszystko jest względne, a najwyraźniej z jej punktu widzenia byłam niewinną panienką.
Wysadziła mnie przed domem Oliny. Musiałam ją długo przekonywać, że nic mi nie jest, że czuję się dobrze i nie potrzebuję pomocy. Sympatyczna babka - jeśli dożyję jej wieku, chciałabym być taka sama. Z tymi oto przemyśleniami wchodziłam na trzecie piętro bloku, w którym mieszkała Olina z Pavlem. Niechęć i żal, które do niej żywiłam, odkąd mi go podebrała, nagle gdzieś uleciały. Kochałam go, chciałam ułożyć sobie z nim życie, mieć z nim dzieci. Teraz jednak przerażało mnie co innego - nie chciałam, żeby Pavlowi, Olinie albo nie daj Boże ich dzieciom stała się krzywda tylko dlatego, że mnie znają. Na samą myśl o takim rozwoju wypadków moja krew zmieniała się w płynny azot. W intensywnie bulgoczący płynny azot.
Zadzwoniłam. Pierwsze zaskoczenie - drzwi otworzyła Olina. To, że drzwi zamknął za mną facet w dwurzędowym garniturze, nie zdziwiło mnie ani trochę.
- Zapraszam do pokoju - powiedział po angielsku z doskonałym akcentem.
Nieźle wykształcony, ale bon ton tragiczny. Lufę pistoletu z całej siły wcisnął mi między łopatki. Jedynym plusem był fakt, że okulary oznaczyły go jako człowieka, a mówiąc precyzyjnie - nie oznaczyły jako potwora.
W salonie czekał na nas Pavel z małym Vladíkiem, z jeszcze mniejszą Verunką i trzema kolesiami w obciachowych garniakach i z takimi samymi giwerami. Pavel siedział załamany na dywanie, rękę miał zabandażowaną, a przez opatrunek sączyła się krew. Te bydlaki go postrzeliły. Był sportowcem z krwi i kości, wciąż pamiętałam, jak chętnie chodził na salę gimnastyczną, na basen, skakał do wody nawet z dziesięciometrowej wieży. Przestrzelili mu ramię - taka rana bardzo często nie goi się całkowicie i może z wyśmienitego sportowca zrobić cherlaka i słabeusza na resztę życia. Skurwysyny. W oczach dzieci czaiło się potworne przerażenie, a Verunka znowu zezowała. Pół roku temu miała operację i wszystko było w porządku, a teraz chyba szlag trafił całe leczenie. Skurwysyny do kwadratu. Nie istnieje słowo na określenie cieczy, która krążyła teraz w moich żyłach. Mroziła, a chłód gdzieś z drugiej strony skali Kelvina przystroił moje myśli girlandami czarnego lodu.
Ostrzyżony na jeżyka facet z byczą szyją, ubrany w przyciasną kamizelkę, przeszukał mnie i zabrał broń.
- Jej się wydaje, że jest Larą Croft - powiedział z pogardą, kiedy znalazł pistolet. Trochę za dużo uwagi poświęcił moim piersiom, między które, choć nie są znów takie małe, nic się nie da schować.
- Lara Croft używała czterdziestkipiątki, a to jest pięćdziesiątka, durniu - odcięłam się. - Czego chcecie?
- Prosiłbym troszkę grzeczniej - powiedział ten, który zamknął za mną drzwi. Pozostałych cała sytuacja niezmiernie bawiła.
Byłam zmęczona, wszyscy spływali mi się w jedną potwornie zarozumiałą mordę. Verunka patrzyła na mnie z przerażeniem, źrenica lewego oka drgała i uciekała w bok.
- Czego chcecie? Mówcie i wynocha stąd - powtórzyłam nieco ostrzejszym tonem.
Lodowe figury potężniały, rozrastały się i zmieniały moje myśli w krystaliczne struktury, które należały do mnie tylko do pewnego stopnia. Część mnie - ta bardziej wrażliwa na zimno i stłamszona w jakimś kącie - radziła, żebym zachowywała się rozsądnie, spokojnie, dyplomatycznie, ale byłam na to zbyt zmęczona. Znalazłam się na samym dnie.
- Chcemy bombę. Walizkę nuklearną z kodami złamanymi przez pani kochanka Alexandra Rubina, jedną z tych, w których posiadanie wszedł Rubin senior - odpowiedział szef bandyckiego kwartetu.
- I grzecznie, grzecznie, szmato jedna, bo inaczej pogadamy - dodał inny.
Władza w połączeniu z przemocą zmieni każdego, przyszło mi do głowy.
- A dlaczego mnie w to wciągacie? I Olinę, dzieci? - Czułam, jak kiełkuje we mnie wściekłość. Pozostały tylko krystalicznie jasne i doskonałe wizje - wiedziałam już, co zrobię.
- Pan Rubin senior sprzedał wszystkie bomby oprócz jednej. Twierdzi, że nigdy jej nie miał. Nasze źródła wskazują jednak coś innego, a nasz rząd chce zdobyć ten ładunek za wszelką cenę. Jedyny czuły punkt pana Rubina to jego syn, a jedyny czuły punkt jego syna to, jak się wydaje, pani. Pani ma natomiast mnóstwo czułych punktów - uśmiechnął się ich szef.
Wyraz jego twarzy przypominał mi w jakiś sposób martwego chłopaka, któremu przedziurawiłam klatkę piersiową w mieszkaniu profesorki.
Verunka zaczęła płakać i schowała głowę pod ramię mamy. Widziałam, że Olina też jest u kresu wytrzymałości i zaraz pęknie, a rana Pavla wciąż krwawiła. Skurwysyny.
- Dlaczego mu to zrobiliście? - Wskazałam na Pavla.
- Stawiał się - odparł szef. Z jego zdawkowego gestu wywnioskowałam, że ktoś leży w łóżku. Pavel musiał sprowadzić jednego z nich do parteru, ale pewnie nie spodziewał się, że zaczną strzelać.
- Nie możecie, nie możecie krzywdzić zwykłych ludzi tylko dlatego, że wasz rząd czegoś chce - powiedziałam cicho. - Tak nie wolno, to bardzo niewłaściwe zachowanie.
Tak naprawdę nie mówiłam tego świadomie - to ta wrażliwa część mnie prowadziła dialog z morderczo mroźnym bytem, który formował się w wieżę z czarnego lodu.
- To my decydujemy, co jest właściwe, a co nie - wyjaśnił uprzejmie szef. - A jeśli nam pani powie, gdzie znajduje się bomba - albo przynajmniej pan Rubin junior - to nikomu nie stanie się krzywda - dodał z prezydenckim niemal uśmiechem.
To nie była właściwa odpowiedź. Brakowało w niej chociaż odrobiny ciepła.
Odwróciłam się w stronę Verunki i Vladíka.
- Zróbcie tak. - Pokazałam im gestem, czego od nich chcę. Oboje posłusznie zatkali uszy malutkimi piąstkami.
Ściągnęłam ze stołu obrus i zakryłam dzieci. W tym momencie celowały we mnie już cztery lufy.
- Co pani robi, do kurwy nędzy?! - ryknął szef.
Ten z największym karkiem ruszył w moją stronę, gotowy w każdej chwili mnie uderzyć.
- A teraz otwórzcie usta - nakazałam dzieciom i popatrzyłam przy tym na Olinę i Pavla, by dać im do zrozumienia, że ich również to dotyczy.
Wiedziałam, co chcę zrobić, ale nie bardzo to rozumiałam.
- Nie możecie ot tak krzywdzić zwykłych ludzi. Tak nie wolno - próbowało zażegnać niebezpieczeństwo moje lepsze ja.
W tym momencie facet z potężnym karkiem zamachnął się, celując w moją głowę. Wyprowadziłam cios pięścią z wysokości bioder, potem poprawka z wysokości ramion i z powrotem do pozycji wyjściowej. Podwójny ogłuszający huk wstrząsnął mieszkaniem. Vladík z Verunką zaczęli płakać, Olina zamarła, a czteroosobowe komando nie wiedziało, co się dzieje. Wszystkim bez wyjątku pociekła z uszu krew. Gościa z imponującym karkiem trzasnęłam z całej siły w skroń i zanim jeszcze upadł na podłogę, cała czwórka leżała przede mną jeden na drugim. Poczułam, że zmęczenie przytłacza mnie jak śnieżna lawina.
- Nie możecie przecież ot tak krzywdzić zwykłych ludzi.
Chwyciłam za klapy garnituru najwyższego z całej gromady i rozejrzałam się po mieszkaniu. Pamiętam, jak Olina mi opowiadała, ile zapłacili za gładź - drzwi będą lepsze.
- Nie możecie - powtórzyłam niczym mantrę. Czułam, jak zaczyna we mnie pulsować jakiś rytm rodzący się w samym środku wieży z czarnego lodu i ogarniający całe ciało, wszystkie myśli. Z impetem walnęłam twarzą osiłka w drzwi. To było bardzo łatwe, prawie nic nie ważył i poddawał się moim ruchom jak szmaciana kukła. Po każdym uderzeniu jego gęba zostawiała na beżowych drzwiach ogromne krwawe pieczęcie.
- Nie-mo-że-cie!
Chrupnęła jakaś kość, trzask rozrywanego mięsa zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Niespodziewanie facet całkowicie zwiotczał.
Puściłam go, padł bezwładnie na podłogę, a ja poszłam do salonu po kolejnego. Vladík i Verunka patrzyli na mnie z przerażeniem w oczach. W mojej głowie coś powtarzało jednostajnie: nie-mo-że-cie, za-bić-za-bić. Obydwa rytmy zlewały się w jeden. Verunka szlochała. Kiedy mimowolnie zerknęłam w jej stronę, zauważyłam, że się posikała. Głos ucichł, a ja całą siłą woli nie pozwoliłam, by ponownie mną zawładnął.
Wróciłam do ciała porzuconego przy drzwiach. Twarz mężczyzny była płaska, pozbawiona nosa, z każdego poru skóry ciekła krew. Zrobiło mi się niedobrze.
To moja praca. Za-bić-za-bić.
Umierał.
Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer.
- Barby? Wpakowałam się w niezłe gówno. Proszę cię, przyjedźcie.
Podałam adres i wydawało mi się, że niemal natychmiast ktoś zadzwonił do drzwi. Miałam problem z realnym postrzeganiem czasu.
- Szantażowali Olinę, zlikwidowałam ich, ale ten mężczyzna... - Wskazałam krwawy ochłap leżący pod drzwiami. - On nie może umrzeć, rozumiecie? Proszę!
Filip zaopiekował się całą resztą, a Barbarossa pojechał ze mną do szpitala. Cały czas rozmawiał z kimś przez telefon, hamulce histerycznie piszczały, zewsząd dolatywały dźwięki klaksonów. Oczy zaszły mi czerwonawą mgłą. Wycierałam umierającemu twarz, usuwałam krew z ust, żeby mógł oddychać. Nosem nie dało rady, nic z niego nie zostało. Dwie dziury, w których powstawały ogromne różowe bąble.
W końcu zajechaliśmy na dziedziniec szpitala otoczony szarymi, wysokimi budynkami. Wyskoczyłam na zewnątrz i z charczącym rannym, którego przytrzymywałam pod ramię, pokuśtykałam w stronę drzwi z czerwonym krzyżem. Biegli już do nas dwaj mężczyźni w białych kitlach. Rzuciłam im go na nosze.
- Co mu się stało? - zapytał wyższy, podłączając rannemu kroplówkę i zakładając maskę tlenową.
- Walnęłam go drzwiami w twarz - odparłam, zanim zdążyłam to przemyśleć. Bałam się, że umrze, bałam się, że go zabiłam. Potwornie, szalenie się bałam - trwoga przenikała aż do szpiku kości.
- Gratuluję poczucia humoru - odezwał się ten drugi. - Ale faktycznie tak to wygląda. W recepcji proszę podać swoje dane, później się z panią skontaktujemy - rzucił na pożegnanie i obydwaj zniknęli wraz z noszami w szarym budynku.
Nagle straciłam resztki sił i nie potrafiłam samodzielnie zrobić nawet kroku. Stałam na schodach szpitala, trzęsąc się, dopóki Barby nie zarzucił mi płaszcza na ramiona i nie zaprowadził mnie do samochodu. Jego monstrualne rewolwery błyszczały nawet w kaburach, ale na szczęście nikt nas nie zatrzymywał. Pewnie w szpitalach mają inne zmartwienia.
Kiedy wsiadałam do auta, zauważyłam na wypucowanej karoserii swoje odbicie. Nic nie zdradzało, jak się czuję, jak bardzo jestem upodlona. Spoglądał na mnie z metalicznej obłości zdeformowany obraz pewnej siebie kobiety w czarnej skórze i ciemnych okularach. Usta miałam wąskie, proste, jakieś takie abstrakcyjne. Jak to możliwe, że nie byłam zakrwawiona? Po tylu starciach i strzelaninach cały czas wyglądam, jakbym właśnie wyszła z galerii mody. Później w szklanych drzwiach willi czekała na mnie ta sama kobieta. Zimna i doskonała - bałam się jej.

Rozdział szósty
Kapitan KrćmĄř przechodzi na drugą stronę
Kapitan KrćmĄř nie był pewien, czy przesiedział, czy raczej przespał całą noc na podłodze w swoim mieszkaniu. A może po prostu gapił się tępo w ścianę, podczas gdy nieposłuszny mózg w ogóle nie rejestrował otoczenia? Sądząc po rozproszonym świetle, znowu był dzień, całkiem możliwe, że już popołudnie. Otarł twarz lepką od łez i brudu - brudu wszystkich tych miejsc, które odwiedził w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin, i brudu ludzi, których spotkał. Powoli wstał, rozebrał się, po czym wepchnął bieliznę do kosza.
- Ivana jest martwa - wypowiedział na głos zdanie, którego echo wciąż obijało mu się wewnątrz czaszki.
Chyba już się z tym zmierzył. Stopniowo uświadamiał sobie, że musi z tym jakoś żyć. Żal, wściekłość, wina - wszystko to zlewało się w poczucie straty; hak, kamień, ciężki blok granitu, z którym nic się nie da zrobić, utkwił w strukturze jego świadomości, w jego jaźni, by już tam pozostać. Tak jak inne wspomnienia zwycięstw, porażek i w ogóle wszystkiego, co do tej pory przeżył.
Dość długo stał pod prysznicem. Namydlał się, puszczał naprzemiennie ciepłą i zimną wodę. Strużki spływały mu do oczu i ust, ale nie bronił się przed tym. Jedno wiedział z całą pewnością - musi dopaść osobę, która zabiła jego żonę. Musi ją znaleźć - nastąpiła długa pauza i chwila zawahania - i postawić przed sądem, gdzie odpowie za swoje czyny i poniesie karę przewidzianą przez obowiązujące prawo. KrćmĄř nie łudził się, że to prawo gwarantuje sprawiedliwość, ale lepsze to niż nic, lepsze to niż chaos. I będzie musiał dopaść tę osobę w pojedynkę, bo policja już znalazła winowajcę - jego.
Wyszedł spod prysznica i powrócił myślami do wczorajszego przesłuchania. Nagle zorientował się, co mu w nim nie pasowało: sposób, w jaki Jastrebniak je przeprowadził. Właściwie genialnie to rozegrał - zadawał pytania na pierwszy rzut oka logiczne i jak najbardziej uzasadnione, ale jednocześnie pomijał wszelkie okoliczności, które mogłyby wskazać na inne możliwości rozwiązania zagadki. Ale żeby rozegrać tę partię tak dobrze, Jastrebniak musiał doskonale się orientować, jakich pytań unikać, co należy zaakcentować, a co zbagatelizować i tym samym w naturalny, niedostrzegalny sposób posłać w niepamięć. Pułkownik Jastrebniak był w jakiś sposób zamieszany w zabójstwo. A co za tym idzie, we wszystkie dziwne zdarzenia, z którymi miała związek Marika ZahaňskĄ.
KrćmĄř przez chwilę przyglądał się odbiciu w lustrze. Nie będzie się golił, za to włosy ostrzyże na jeżyka. Sięgnął po maszynkę i zaraz potem w łazience rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Jeszcze okulary i nikt nie skojarzy go z ułożonym, schludnym oficerem policji, jakim był do wczoraj.
Naboje, które należało zabezpieczyć na miejscu zbrodni, stanowiły kolejny i zarazem niezbity dowód, że policja, a najprawdopodobniej sam Jastrebniak, gra nie fair. Oficer prowadzący wstępne przesłuchanie nie miał o nich pojęcia i musiał sprawdzić, czy rzeczywiście było to niedopatrzenie, czy może zostały pominięte w spisie zabezpieczonych dowodów. KrćmĄř zaczynał kojarzyć zdarzenia związane z Mariką Zahaňską, gangsterskimi porachunkami, rytualnymi mordami i śmiercią żony.
Najbardziej nieprawdopodobne były w tym wszystkim zeszyty Wylęgarni. Skąd autor znał tyle szczegółów na jego temat? Prawdopodobnie dotyczyło to również pozostałych uczestników zdarzeń. Skąd mógł wiedzieć, co KrćmĄř myślał i czuł, kiedy się kochał z Ivaną? A jeśli jego myśli oddano z taką precyzją, to czy można mówić o podobnej dokładności w przypadku reszty bohaterów?
Maszynka do golenia grzała się w starciu z gęstymi włosami, ale KrćmĄřowi zostało już tylko kilka kępek. Swędziały go ramiona i szyja, musiał jeszcze raz wejść pod prysznic. W strumieniu lodowatej wody powtórzył w myślach listę potrzebnych rzeczy. Po pierwsze oczywiście broń. Stracił służbową dziewiątkę, rezerwowy pistolet zabrali mu przy przesłuchaniu, a poza tym nie miał już zaufania do tak małego kalibru.
Wybrał z pamięci numer na telefonie stacjonarnym - teraz się cieszył, że ostatecznie z niego nie zrezygnował.
Nie liczył, że się dodzwoni. Ostatni raz rozmawiał z tym znajomym jakieś trzy lata temu i od tamtej pory wiele mogło się zmienić. Nie byłby zbyt zaskoczony, gdyby się dowiedział, że facet już nie żyje. Prywatny detektyw działający na własną rękę, który stosował metody często o wiele bardziej drastyczne niż chłopaki z miasta, nie miał najlepszych stosunków z policją.
- Słucham.
Od razu poznał ten głos. Było w nim słychać zbyt wiele wypalonych papierosów i zbyt dużo wypitego alkoholu, podobnie zresztą jak wtedy, kiedy rozmawiali po raz ostatni.
- To ja. Potrzebuję pomocy - powiedział KrćmĄř, nie przedstawiając się.
- Uhm. Jakiego rodzaju?
- Broni.
Zaskoczyło go, że stary znajomy nie wnika w szczegóły. Po chwili uświadomił sobie jednak, że na jego miejscu postąpiłby dokładnie tak samo. Jeden drugiemu uratował kiedyś życie, a potem już tylko dbali, żeby ich drogi nigdy więcej się nie zeszły.
- Strzelba automatyczna z dużym magazynkiem, jeśli oczywiście coś takiego masz. I naboje.
- Da się załatwić. Teraz jestem za granicą, ale gdzieś za dwie godziny ktoś ci to podrzuci. Podaj adres, najlepiej gdzieś w centrum Pragi.
- McDonald's na Vodićki. Ostrzyżony na jeżyka facet w sportowej kurtce, ze zwiniętą gazetą w ręce.
- Dobra. Mój człowiek poprosi cię o ogień. Będzie chciał zapalić, ale tylko zapałkami, nie zapalniczką. Daj mu całe pudełko, żeby przez przypadek nie wciskał gnata komuś innemu.
Koniec połączenia.
KrćmĄř dokończył toaletę, ubrał się i po chwili wahania zamienił mokasyny na buty sportowe. Zamknął za sobą drzwi, a na korytarzu wziął głęboki oddech. Pierwszy raz w życiu przeszedł na drugą stronę, pierwszy raz w życiu stał się zwierzyną łowną. Zaszczuci powinni mieć jakąś kryjówkę. Choć nie mógł wrócić do swojego mieszkania, i tak założył policyjną taśmę, żeby wyglądała na nienaruszoną. W drodze do McDonalda zatrzymał się w kilku księgarniach i przystanął przy kilku kioskach. Udało mu się kupić wszystkie zeszyty Wylęgarni, które dotychczas wydano. Chciał się przekonać, czy są takie same jak te, które dostał od klawisza. Według numeracji pochodziły z czwartej i trzynastej serii, kolejnych części na razie nie było. Na początku nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że w ciągu kilku dni doszło do tylu reedycji. Potem, po dokładniejszej lekturze, znalazł w stopce informację, że Wylęgarnia jest na bieżąco tłumaczona na trzy języki - angielski, niemiecki i rosyjski - a pierwsze trzy części wyszły w trzynastu krajach na trzech kontynentach, nie wliczając w to elektronicznej wersji dostępnej w Internecie na komercyjnych serwerach.
Na miejsce spotkania przybył godzinę przed czasem. Kupił dwa Big Maki, dużą colę light i z gazetą w ręce usiadł przy wejściu. Ukradkowym spojrzeniem rozejrzał się po lokalu. Nie wyglądało na to, żeby ktoś na niego czekał, był tu zresztą jedynym mężczyzną, który miał więcej niż dwadzieścia lat. Znowu otworzył pierwszy zeszyt trzynastej serii i zerknął na stopkę. Przy notce copyright widniała wczorajsza data. Podano ją z dokładnością co do sekundy; redaktorem był niejaki Latach 7.6, drukarnia Demand & Print sp. z o.o. dla Electronic Books S.A. Daty copyright ostatnich sześciu zeszytów różniły się zaledwie godzinami. Najkrótsza przerwa wynosiła trzydzieści jeden minut, najdłuższa - dwadzieścia dwie godziny i dwie minuty. Poszczególne części wychodziły rano, w południe, wieczorem, a nawet w nocy.
KrćmĄř pogrążył się w lekturze. Próbował odnaleźć jakieś sprzeczności, chciał sobie udowodnić, że zawodzi go pamięć, że jego własne losy nie są przedstawione w książce z taką dokładnością, jak pierwotnie mu się wydawało. Może to efekt szoku, jakiego doznał po śmierci Ivany. W regularnych odstępach czasu kontrolował otoczenie. W prawej ręce, którą trzymał na stole, cały czas ściskał gazetę.
Szok, który towarzyszył mu podczas pierwszej lektury, powrócił. Z każdą stroną, z każdym akapitem coraz bardziej go zastanawiało, jak taki tekst mógł w ogóle powstać. Zawierał najdrobniejsze opisy jego działań, toku myślenia. Rozmowy, które przeprowadził, były zapisane dokładnie tak, jak je pamiętał. Sprawdził zapisy w terminarzu i doszedł do wniosku, że gdyby dostawał te zeszyty do rąk w momencie ich wydania, mógłby je wykorzystać w śledztwie. Wyglądało na to, że autor potrafi przewidywać przyszłość albo przynajmniej zapisywać wydarzenia na żywo, jakby miał wgląd w jego życie on-line. Ale to przecież niemożliwe!
Odłożył pięćdziesięciostronicowy zeszyt numer dwa i sięgnął po trzeci. Zamyślił się, gdy ponownie przeczytał, że osoba, której poszukiwał - Marika ZahaňskĄ - przeskoczyła nad ulicą Myslikovą. Wczoraj uznałby to za popisy grafomana, któremu kończą się pomysły, jak zrobić wrażenie na czytelniku. Kłopot w tym, że chwilę później własnymi rękami pogiął kraty w policyjnym areszcie. Nie tak odległe jeszcze wydarzenia wydały mu się nagle bardzo prawdopodobne, nawet problemy Nowaka Barbarossy i jego kompanów w walce z potworami rodem z horrorów brzmiały rozsądnie. On sam próbował z nimi walczyć pistoletem kaliber dziewięć milimetrów. Nie miał szans, strzelba wydawała się mądrzejszym rozwiązaniem.
Nagle uświadomił sobie, że wierzy we wszystko, co czyta. Czy aby nie oszalał? Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, rozejrzał się po restauracji. Z nadejściem godzin południowego szczytu przy stolikach zaroiło się od klientów, sprzedawcy mieli pełne ręce roboty. Spojrzał na zegarek. Od momentu, w którym poprosił o pomoc, upłynęły równo dwie godziny. Za dwiema licealistkami z włosami splecionymi w warkoczyki wszedł mężczyzna w tweedowej marynarce i szarych spodniach z delikatnego manczesteru. Podobnie jak KrćmĄř zachowywał się bardzo ostrożnie, a w ręce trzymał dużą torbę sportową. Sądząc po tym, jak napięte były jej uszy, musiała ważyć naprawdę sporo. Wystarczył ułamek sekundy, by rozpoznał KrćmĄřa, ale nawet nie drgnęła mu brew. Przeszedł do lady, odczekał swoje w kolejce i przysiadł się bez pytania o zgodę, z tacą pełną jedzenia.
W milczeniu zjadł hamburgera, KrćmĄř popijał colę.
- Nie ma pan przypadkiem ognia? - zapytał i jednym ruchem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki długie ciemnobrązowe cygaro. KrćmĄř podał mu pudełko zapałek.
- Proszę bardzo, ale nie sądzę, żeby w tym lokalu można było palić.
- Ja też nie. Poza tym chyba nawet nie warto. Dzięki.
Chwycił zapałki, wstał i jeszcze w drodze do wyjścia zapalił cygaro. Na ulicy przystanął, porządnie się zaciągnął i rozejrzał dookoła. Po chwili machnął na przejeżdżającą taksówkę. KrćmĄř przysunął do siebie torbę i dopił resztkę ciepłej coli. Nikt z obecnych nie zauważył wymiany. Odczekawszy chwilę, podniósł się i ruszył w stronę toalet.
Zamknął się w kabinie, położył torbę na klapie sedesu i sprawdził, co właśnie dostał. Benelli M3 Super 90 z magazynkiem rurowym na osiem nabojów. Pamiętał, że w katalogach określano tę strzelbę mianem broni taktycznej. Umożliwiała strzelanie w systemie pump-action albo samopowtarzalnym. Metalowa kolba była składana i w bardzo prosty sposób dało się ją oddzielić od korpusu. Mężczyzna w manczesterach dorzucił do kompletu pas biodrowy na naboje, rzemień do przewieszenia broni przez ramię i kilkadziesiąt pudełek śrutu. Na samym dnie torby znajdowała się cienka piłka metalowa z ceramicznym ostrzem.
KrćmĄř sprawdził, czy będzie mógł nosić broń za pazuchą, ale nawet ze złożoną kolbą była zbyt długa. Mimo to nie chciał skracać lufy. Nie miał zamiaru zmniejszać energii śrutu ani zasięgu strzału. Przypiął pas i załadował wszystkie komory. Strzelbę i większość nabojów zostawił w torbie. Zanim wyszedł na zewnątrz, włączył na chwilę komórkę. Oprócz informacji o nieodebranych połączeniach był jeszcze jeden krótki sms:
Zadzwoń do mnie.
KrćmĄř sprawdził numer - Venca Kapr. Od razu zdał sobie sprawę, że jego przyjaciel zdecydował się na ryzykowne posunięcie. Wyłączył telefon i wyszedł z restauracji. W przejściu podziemnym prowadzącym do stacji metra MŻstek znalazł automat telefoniczny na monety i zadzwonił bezpośrednio na komendę.
- Policja, kapitan Kapr - usłyszał w słuchawce.
- Dzwonię - rzucił krótko.
- Nie wiem, co się dzieje - zaczął Venca ściszonym głosem. KrćmĄř słusznie zgadywał, że jego przyjaciel rozgląda się teraz wystraszony po pokoju. - Nie mam pojęcia, o co chodzi w twojej sprawie, ale stary jest wściekły i przygotowuje potężną akcję. Brygada antyterrorystyczna, chyba z Brna, żeby wykluczyć jakikolwiek konflikt interesów. Znaleźli trupa policjanta, ktoś z mundurowych - podobno też twoja robota. Nie będą się z tobą cackali, nikt nie chce prowadzić sprawy policjanta oskarżonego o podwójne zabójstwo.
- Dzięki - powiedział KrćmĄř i odłożył słuchawkę.
Stojąc przy automacie, obserwował ludzi spieszących do metra i wychodzących na powierzchnię. Nie był zdenerwowany ani załamany, coraz wyraźniej widział, kto i jak rozdaje karty w tej grze. Rozumiał też, że będzie musiał grać bardzo twardo, jeśli chce skutecznie pomścić Ivanę. Nie, jeśli chce złapać mordercę, poprawił się momentalnie. Zastanawiał się, czy aby sam siebie nie okłamuje.
Z metra poszedł do sklepu z męską odzieżą. Na zakupy wydał połowę skromnych środków z konta, ale kiedy wychodził, miał na sobie zupełnie nowe ubranie. Początkowo zamierzał kupić tylko płaszcz, lecz ostatecznie musiał przyznać, że taki elegancki ciuch nie pasuje do dżinsów i sportowego obuwia. Spodnie, o dziwo, całkiem dobrze na nim leżały i czuł się w nich naprawdę wygodnie. Najbardziej z nowych nabytków podobał mu się wytworny kapelusz zacieniający twarz. Teraz nikt nie mógł zauważyć, że nosi broń przewieszoną na ramieniu w pełnej gotowości. Kupił też elegancką skórzaną teczkę, żeby miał w czym nosić naboje, które nie zmieściły się w kieszeniach.
W najbliższej kawiarence internetowej znalazł w bazie firm adres Demand & Print sp. z o.o. i Electronic Books S.A. Siedziba Demand & Print znajdowała się w Pradze 11, a Electronic Books w Brnie. Postanowił zacząć od bliższego punktu, a rozmowę z Jastrebniakiem przełożył na wieczór, kiedy pułkownik będzie już w domu.

Rozdział siódmy
Wieczorna sjesta, betonowanie i buty van der Waalsa
Rozwaliłam się w fotelu wciśniętym pomiędzy butle z acetylenem oraz tlenem i położyłam nogi na stole, tuż obok wagi do odmierzania porcji prochu. Nasz salon nie był już przestronnym pomieszczeniem, w którym dyskutowaliśmy i wspólnie jedliśmy. W ciągu ostatnich dwóch dni zmienił się w manufakturę, w której produkowano amunicję. Ogromna prasa z automatycznym podajnikiem do prasowania łusek, formy odlewnicze na pociski opalane dwoma palnikami, tygle, tokarka, naczynia ze smarem i cztery worki prochu strzelniczego... Na szczęście już wiedziałam, że akurat ten proch nie wybucha pod wpływem ciśnienia atmosferycznego, tylko dość szybko się spala.
Smród topionych metali i olejów maszynowych zdążył wsiąknąć w obicia kanap, a dywan został w kilku miejscach przypalony, zanim nauczyliśmy się w miarę bezpiecznie i sprawnie obchodzić z tym ustrojstwem. Na stolikach leżały srebrne pręty, kilka prętów uranowych nie wiadomo skąd i mnóstwo innych dodatków stopowych. Barby twierdził, że pręty pochodzą ze standardowego ogniwa paliwowego elektrowni jądrowej i że nie są z uranu zubożonego, ale wzbogaconego. Nie przejmował się zbytnio ewentualnym promieniowaniem radioaktywnym. Ekologią zresztą też nie. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób i gdzie to zdobył. Kudłacz, pies, który tu mieszkał, zanim się wprowadziliśmy, i którego uważałam za swój talizman szczęścia, nie wyglądał na zachwyconego. Podenerwowany obszedł całe pomieszczenie i usadowił się pod moimi nogami. Nie lubił być sam. Kiedy wychodziłam z domu, zawsze wybierał pokój, w którym przebywało najwięcej ludzi.
Ochoczo wyciągnęłam rękę po drinka, którego przygotował Filip. Napój w wysokiej szklance miał świeży zielony kolor i nawet jeśli był w nim alkohol, to go nie poczułam. Rozpoznawałam smak limonki i aromat mięty. Po bijatyce w mieszkaniu Franceski Saliceovej i starciu z amerykańskimi tajnymi służbami u Oliny byłam całkowicie wyczerpana i cały czas jakby zamroczona. Wystarczył krótki odpoczynek, kilka godzin snu i siły wracały z niewiarygodną szybkością, zostawał tylko niewyraźny posmak tego wszystkiego, co się już stało. Ciągle jednak nie mogłam przestać myśleć o rozbitej, zalanej krwią twarzy. To wspomnienie mnie przerażało, nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego to zrobiłam.
- Kas i KřehŻlek zaraz przyjadą - zakomunikował Gruber. Był naszym oficerem odpowiedzialnym za logistykę i łączność. I chłopcem na posyłki. - Przygotowałem dla pani niezależny kanał łączności z Aleksem.
Pokazał mi nowe okulary. Miały o wiele grubszą oprawkę od tych, które dotychczas nosiliśmy.
- Ale muszę jeszcze zainstalować kilka chipów - zaprotestował, kiedy wyciągnęłam po nie rękę.
- Zainstalować kilka chipów?
- Mikroobwody synchronizujące funkcje źródeł monochromatycznego światła w oprawkach z pani własnymi receptorami wzrokowymi. Nalepię je pani na dolną i górną powiekę. Powinna im wystarczyć różnica potencjałów elektrycznych na wewnętrznej i zewnętrznej warstwie skóry właściwej. Wydaje mi się, że wytrzymają dwa, trzy dni, a potem je wymienię.
- Ale po co? - Odchyliłam głowę, żeby mógł dokończyć swoją pracę.
- Pozwolą pani bezpośrednio łączyć się z laboratorium. Po naciśnięciu tego przełącznika Alex zobaczy to, co pani. I będzie mógł przesyłać przez komputer informacje bezpośrednio na display.
Przez chwilę mocowałam się z przełącznikiem i nagle lewym okiem dostrzegłam szybko zmieniające się ujęcia na monitorach kilku komputerów. Alex przy pracy. Obrazy migotały tak szybko, że nie wiedziałam, na co patrzę.
- A gdzie są monitory obrazujące jego funkcje mózgowe? - zapytałam z nadzieją, że Gruber o nich zapomniał - chciałam mieć chociaż jeden powód do niezadowolenia. Rzeczy, które potrafił skonstruować albo uruchomić, naprawdę mnie przerażały. Wydawało mi się, że dla niego wszystko jest możliwe.
- Ostatnia pozycja obrotowego przełącznika - wyjaśnił. - Dzięki niemu można obserwować wszystkie stanowiska pracy jedno po drugim.
Posłuchałam go i momentalnie pojawił się przede mną półprzezroczysty obraz charakterystycznych krzywych, które przedstawiały obecny stan funkcji życiowych Aleksa.
- Póki co trans nie jest aż tak głęboki - dodał Gruber po chwili wahania.
Nie kłamał. Cały mózg Aleksa nieustannie pracował, mimo że dziewięćdziesiąt procent aktywności było skumulowane w płatach, centrach inteligencji analitycznej.
- A jakieś szczegółowe dane o stanie organizmu i fizjologii?
- Na początku.
Przełączyłam moduł i przez chwilę studiowałam słupki cyfr. Glukoza, analiza krwi, gospodarka hormonalna - wszystko w normie.
- Przeszliśmy na karmienie dożylne - przyznał się wreszcie Gruber. - A tak ma pani z nim bezpośredni kontakt. Z tego okna wysyła się wiadomości z największym priorytetem, prosto do jego oka, na takiej samej zasadzie jak u pani - szybko zmienił temat. Przysunął do mnie laptop i uruchomił jeden z programów.
- Dzięki - z ogromnymi oporami przeszło mi przez gardło.
Strasznie mnie irytował u Grubera brak jakiegokolwiek zaangażowania emocjonalnego, to chłodne, całkowicie profesjonalne podejście. Ja trzęsłam się ze strachu o Aleksa, a on był skupiony wyłącznie na swoich genialnych zabawkach.
Zaczęłam układać dla Aleksa dokładną relację ze wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu kilku ostatnich dni. Pozbawiona broni pokonałam potwora równie potężnego albo nawet potężniejszego od tych, z którymi walczyliśmy do tej pory. Czy to jednak na pewno była prawda? A może tylko moja wyobraźnia?
- To bardzo ważna informacja - stwierdził stojący za mną Filip. Popijał kawę i zaglądał mi przez ramię. - Pan Rubin z pewnością będzie potrzebował więcej szczegółów.
- Wzbił się w powietrze i w locie nie mógł już nic zrobić. Tylko dlatego udało mi się go pokonać - powiedziałam cicho.
- Nie możemy pozwolić, by rządziły nami stare nawyki. Kiedy ludzie stają się szybsi od geparda i silniejsi od lwa, te nawyki okazują się kontrproduktywne - dodał.
Zaskoczył mnie użyciem liczby mnogiej. Mówił też o sobie? O sobie i o mnie? Czy może o nas wszystkich?
- Pan Rubin przewidział podobne, ekhm... zmiany - wmieszał się Gruber.
Siedzący przy stoliku z alkoholem Barby też zaczął się przysłuchiwać.
- Mówił o konieczności liczenia się z inercją, o tym, że w każdej chwili trzeba być gotowym do zmiany kierunku ruchu, i takich tam sprawach - ciągnął Gruber. - Wypisał dla was w punktach kilka kwestii, nad którymi powinniście się zastanowić. Mam też zamontować to na waszych butach. Przymocuję jakimś porządnym klejem albo wprasuję. Myślę, że wystarczy pistolet do klejenia na gorąco.
Położył na stole grubą mniej więcej na półtora centymetra tabliczkę ciemnego tworzywa. Wzięłam to do ręki - miałam wrażenie, że się lepi.
- Materiał na podeszwy, ja to nazywam Gekonplast. Od tych jaszczurek, które mogą chodzić do góry nogami po szklanym suficie. Działa na podobnej zasadzie i jest oparte na teorii sił van der Waalsa.
Barby odwrócił nieznacznie głowę w naszą stronę, a Gruber odczytał ten gest jako pytanie.
- Chodzi o elektrostatyczne siły działające pomiędzy poszczególnymi molekułami, które w efekcie intensyfikują zwartość cieczy i wytwarzają ich wewnętrzne ciśnienie. Możecie też na to spojrzeć jak na związek chemiczny o właściwościach kleju - wyjaśnił.
- A skąd mamy ten Gekonplast? - Spojrzałam na Grubera. O czymś takim z pewnością już bym kiedyś słyszała.
- Pan Rubin - odpowiedział za Grubera Filip, jakby moje pytanie było całkowicie zbędne.
Przypomniałam sobie, jak Alex wypytywał o szczegóły mojej pogoni za Yatsonem. Wziął pod uwagę absolutnie wszystko. Zaczęłam uważnie studiować dokumenty, które przyniósł Gruber. Alex przeanalizował kinematykę ruchu, naszą szacunkową zdolność reakcji, wytypował momenty szczególnego ryzyka, w razie gdyby zbyt duża prędkość okazała się zbyt trudna do opanowania. No i starał się określić granice naszych możliwości.
- A dlaczego daje nam pan to dopiero teraz? - nie mogłam zrozumieć. - Według daty wydruku te dokumenty były gotowe dwa dni temu!
- Wcześniej pewnie uznalibyśmy to za bajeczki - zauważył Filip.
W duchu przyznałam mu rację.
- Wy też dostrzegacie zmiany? - Spojrzałam na niego, a potem na Barby'ego.
- Żaden człowiek prawdopodobnie nie jest w stanie strzelać tak silnymi nabojami jak ja - z wahaniem tłumaczył Barby. - Potrafię w mgnieniu oka wycelować, utrzymać rewolwer niemal w bezruchu, doskonale kompensować siłę odrzutu...
- Jestem szybszy - skomentował lakonicznie Filip.
Naszą rozmowę przerwał dźwięk dzwonka przy bramie. Ujęcie z kamery pokazało zmęczonego KřehŻlka i Kasa. Za ich poobijanym fordem stała ciężarówka.
- A po co nam samochód ciężarowy? - zmarszczyłam brwi.
- To betoniarka, przywieźli materiał - odpowiedział Barby, wpatrując się we mnie zimnymi oczami.
Momentalnie przypomniałam sobie o Yatsonie i aż się wzdrygnęłam. Jeszcze go nie zamurowali. Przyjazd ciężarówki oznaczał, że jego czas właśnie dobiegł końca. Najchętniej schowałabym się gdzieś, ale to ja wydałam wyrok - musiałam na to patrzeć. To było w tym momencie najwłaściwsze.
Wóz podjechał tyłem tuż przed fasadę domu i przez otwarte okno piwniczne włożyliśmy gumowy wąż grubości męskiego uda. Był sztywny, ale ostatecznie dzięki trzem przegubom udało nam się go wetknąć w otwór wentylacyjny i poprowadzić na niższy poziom piwnicy.
Przytrzymywałam rurę, obserwując, jak KřehŻlek podpala kierowcy papierosa.
- A co właściwie chce pan zamurować? - zapytał mężczyzna. W tym momencie z betoniarki zaczęły się wylewać dziesiątki kilogramów gęstej masy, którą mieliśmy umocnić zsyp.
KřehŻlek strzepnął popiół z papierosa i wzruszył ramionami.
- Sprzedaję chałupę, a w piwnicy znalazłem taką jamę z niezłym bajzlem. Kupujący chce, żebym się tego pozbył. Całkiem sporo jest tam tych śmieci, ale odrobina betonu powinna chyba wszystko załatwić.
- Pewnie, czego oczy nie widzą... - zgodził się kierowca.
Piętro niżej przerażony Yatson wydarł się ze wszystkich sił. Teraz już nie trzeba było przytrzymywać rury. Przeciągnęłam ją pomiędzy urządzeniami Aleksa, ominęłam go tak, żeby nie zahaczył mnie nawet wzrokiem, i zbiegłam po schodach na dół. Nie zauważał mnie ani zresztą nikogo innego - nie było możliwości oderwać go teraz od pracy. Znowu krzyk. Pomieszczenie wypełnione nowoczesnym sprzętem wydało mi się nagle katownią na jakimś starym zamku. Jako dziewczynka naoglądałam się ich podczas rodzinnych wycieczek i czasem straszyły mnie w snach. Teraz wróciło to uczucie, ale nie dało się z tym nic zrobić. Grzebaliśmy faceta żywcem, i to na moje polecenie.
Yatson kurczył się we wnęce o wielkości około jednego metra sześciennego, a Filip właśnie klinował ostatni rząd desek wyznaczających obszar, który miał zostać zalany betonem. Zauważyłam, że zamierzał oddzielić Yatsona od świata ścianą grubą na ponad metr i porządnie uzbrojoną żelaznymi prętami. Wysokość dziury przy ziemi, przez którą Yatson miał dostawać wodę, równała się mniej więcej wysokości małej butelki wody mineralnej.
- Proszę, nie, błagam! - powtarzał przerażony Yatson. Ciemieniem dotykał niskiego sklepienia swojego grobu, a właściwie celi.
Patrzył na mnie.
- Jest pani przecież kobietą, cywilizowaną kobietą, nie może mnie pani skazać na tak straszną, barbarzyńską śmierć. Tak nie można, to nieludzkie! - biadolił. Jego twarz w półmroku krypty miała barwę śniegu w świetle księżyca.
- Możemy już lać beton? - zapytał Filip.
Wszyscy gapili się na mnie wyczekująco.
- Proszę! Nie możecie mi przecież tego zrobić, błagam! - Yatson rozpoczął od nowa żebraczą mantrę.
Przypomniałam sobie potwora roztrzaskującego mi klatkę piersiową, wszystkie groźby, trzask łamanych kości, moich kości...
- Módl się, żebyśmy zwyciężyli. Będziesz dostawał codziennie tylko dwa litry wody, nic więcej - mówiłam, nie poznając własnego głosu.
To zdanie wypowiedział ktoś inny, twór, którego się bałam i, co gorsza, z którym się w pełni w tym momencie zgadzałam.
Kas wydał polecenie do mikrofonu. Dobiegający z góry dźwięk betoniarki stał się wyraźniejszy i już po chwili z węża popłynął beton. Patrzyłam na przemian na bladą twarz Yatsona i na puree z cementu, żwiru i wody, pod którym stopniowo znikały kolejne elementy uzbrojenia. Przez następną godzinę doktorek nieustannie biadolił i jęczał. Gdy otwór zakryła ostatnia deska, zaczął wrzeszczeć. Kolejna dawka betonu wytłumiła jego krzyk do w miarę znośnego poziomu.
- Już popołudnie, dzisiaj tylko jeden litr - oznajmiłam Gruberowi. Gdy odchodziłam od zaopatrzonej w otwór ściany, po plecach przeszedł mi mroźny dreszcz. A ja po prostu nie widziałam innego wyjścia, naprawdę żadnego.
Być może wszystko dobrze się skończy i za kilka dni będę mogła puścić Yatsona wolno. W końcu nawet ścianę o grubości ponad metra da się rozebrać. Nagle stwierdziłam, że moje postanowienie, by wyjść z tej kabały z tarczą, jeszcze bardziej się umocniło.
Kiedy przechodziłam obok Aleksa, na moment się zawahałam. Chciałam z nim być, czuć jego bliskość, podzielić się troskami, powiedzieć, jak bardzo się boję, zwinąć w kłębek i pozwolić się pocieszać. Tyle tylko, że to oznaczało wyrwanie go z analitycznego transu, do którego i tak by potem wrócił i zapłacił za to jeszcze większym wyczerpaniem organizmu.
Dotarło do mnie, że Filip czeka na mnie w piwnicy. Pewnie już zgadł, co się dzieje w mojej głowie, ale było mi wszystko jedno.
- Musimy teraz wspólnie usiąść i dokładnie omówić wydarzenia ostatnich kilku dni, by przygotować szczegółową relację dla pana Rubina - przemówił miękkim głosem, w którym współczucie mieszało się z przeprosinami.
Miał rację, w obecnej sytuacji nic innego nie mogliśmy zrobić.
- Za moment będę na górze - odparłam, starając się odwzajemnić jego serdeczność.
Wyszło zimno i sztucznie, ale mimo to jego uśmiech stał się jeszcze życzliwszy. Podeszłam do Aleksa i w czasie jego tańca pomiędzy komputerami pogładziłam go delikatnie po policzku. Nie zareagował. Z płaczem pobiegłam na górę.

Rozdział ósmy
KrćmĄř odwiedza Demand & Print
Siedziba Demand & Print mieściła się w typowej nowoczesnej willi tuż pod Pragą, gdzie wsie traciły swój prowincjonalny charakter. Dominujące w okolicznej zabudowie szeregowce przeplatały się z pustymi działkami, które kiedyś były łąkami albo sadami, a dziś gruntami na sprzedaż, przeznaczonymi pod jeszcze bardziej luksusowe rezydencje. Podróż komunikacją miejską trwała ponad półtorej godziny i KrćmĄř podjął decyzję, że musi załatwić sobie jakiś samochód. Przynajmniej na pewien czas.
Płot wokół willi był niższy niż na innych posesjach. Ogród zdążył się przez lato mocno zazielenić, a jego wygląd częściowo unaoczniał wizję architekta, choć kilka łysych miejsc zdradzało, że nie wszystkie drzewka i krzewy się przyjęły. KrćmĄř nacisnął dzwonek, obserwując otoczenie spod ronda kapelusza. Pięćdziesiąt metrów od niego stała świeżo polakierowana ciężarówka firmy śVeverak i syn", a za nim parkowały na chodniku dwa wysłużone samochody dostawcze. Najlepsze auto w okolicy to wypacykowany peugeot w kolorze zielonego groszku. Bezpośrednio z lewej strony posesji znajdowała się rozklekotana drewniana szopa przykryta podziurawioną papą, a na końcu ulicy młoda kobieta spacerowała z dziecięcym wózkiem. Leniwe popołudnie roboczego dnia w dziurze na obrzeżach metropolii.
KrćmĄř nacisnął klamkę i wszedł na ścieżkę wyłożoną kostką brukową, spomiędzy której wyrastały kępki trawy.
Z bliska willa wyglądała na dużo większą, niż mu się początkowo wydawało, ponieważ gęste krzaki zasłaniały jej dłuższy bok. Dotarłszy pod masywne drzwi wejściowe z dębowego drewna, zaopatrzone dodatkowo w zakratowane okna z matowego szkła, zorientował się, że w pokoju po lewej stronie świeci się światło. Wyciągnął rękę w stronę dzwonka i poczuł charakterystyczny smród, na razie delikatną woń piekła, które czaiło się w środku. Nacisnął klamkę i, tak jak się spodziewał, drzwi ustąpiły.
Wszedł. Przedsionek zaprojektowano jako sekretariat z kanapą i małymi fotelami dla interesantów. Oprócz jednego wywróconego fotela wszystko wyglądało w porządku. Fotel i smród. KrćmĄř podszedł do biurka z dwoma telefonami, komputerem i segregatorem. Kobieta leżała po drugiej stronie. Właściwie to leżało tam to, co z niej zostało. Gruba warstwa zaschniętej krwi uniemożliwiała rozpoznanie twarzy. Rąk nie miała w ogóle, a jedna noga była wyłamana w biodrze; pończocha zrolowała się i obnażyła sine udo. KrćmĄř ocenił, że kobieta leżała tu od jednej, najwyżej półtorej doby. Ostrożnie kontynuował oględziny.
W pozostałych pomieszczeniach na parterze znajdowało się absolutne minimum mebli. Większą część przestrzeni zajmowały regały z papierami, dwie wielkie drukarki i maszyna do zszywania - wszystko podłączone do komputera. Jeden monitor był włączony, otwarte okno przypominało skomplikowany program graficzny, ale nic to KrćmĄřowi nie mówiło.
Ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro. Śrutówki już dawno nie trzymał za pazuchą, ale w rękach, gotową do strzału. Torbę z nabojami miał przy sobie. Z pięciu pokojów dwa wyglądały jak niezależne gabinety współwłaścicieli, dwa mniejsze jak biura zwykłych pracowników, a jeden jak warsztat. Nie wiedział, co w nim wytwarzano, ale na pewno coś związanego z papierem, drukiem i klejem. Przez cały czas starał się poruszać jak najciszej. Mimo że śmierć zagościła w tym budynku już jakiś czas temu, klimatyzacja i włączone komputery szumiały, jakby chciały zaprzeczyć tragicznemu losowi, który spotkał użytkowników tych pomieszczeń.
W dużej łazience z wanną, kabiną prysznicową i innymi urządzeniami sanitarnymi znalazł następnego człowieka. Leżał w wannie, woda zabarwiła się od krwi na czerwono. Nawet gładkie porcelanowe powierzchnie bidetu i muszli klozetowej były obryzgane lepką, ciemną mazią. Odciągnąwszy dźwigienkę odpływu, KrćmĄř obserwował, jak obniża się poziom wody wymieszanej z krwią i odsłania okaleczone ciało. Mężczyznę przed śmiercią torturowano. Ostatnia rzecz, jaką zobaczył w życiu, to białe ściany łazienki upstrzone jego krwią. Ostatnia osoba, którą widział, to jego oprawca.
KrćmĄř wrócił do pomieszczeń szefów firmy. Po wielkości marynarki odgadł, że to gabinet tego, który leżał w wannie. W drugim gabinecie usłyszał cichy szloch dolatujący z szafy. Lewą ręką przekręcał kluczyk w drzwiach, gotowy do uniku i strzału. W środku w stercie książek leżał związany w kij mężczyzna. Na oczach miał opaskę, a w ustach knebel.
- Ja nic nie wiem, nie wiem, przysięgam, puśćcie mnie! - wrzasnął rozpaczliwie, kiedy KrćmĄř wyciągnął mu knebel. - Niech pan mi da pić, błagam - poprosił, kiedy zorientował się, że nie zostanie natychmiast zabity. - Naprawdę nic nie wiem.
Sądząc po smrodzie i dość mizernym wyglądzie, musiał leżeć w tej klitce od dłuższego czasu.
- Nic panu nie zrobię - powiedział cicho KrćmĄř i scyzorykiem, który leżał na biurku, zaczął przecinać krępującą mężczyznę taśmę.
Doszedł do wniosku, że napastnik przyszedł na spytki. Torturowanie pierwszego faceta nic nie dało, więc drugiego zamknął w szafie z nadzieją, że długotrwały strach zmusi go do mówienia. Ale to nie było słuszne domniemanie, ponieważ po pokazie takiej brutalności każdy człowiek zdradziłby wszystko, co wie.
Kiedy nieszczęśnik oswobodził ręce, sam zaczął zrywać z siebie taśmę. KrćmĄř zostawił go i nalał mu z dystrybutora szklankę wody, a zaraz potem drugą.
- Co tu się właściwie stało? - zadał pierwsze pytanie.
Mężczyzna znieruchomiał, a po chwili zaczął wyswabadzać się jeszcze bardziej gorączkowo, jakby koniecznie musiał się skoncentrować na czymś innym niż przeszłość.
- Nazywam się Jiří Vlćek i razem z panem LiĄką jestem współwłaścicielem firmy Demand & Print. Od ręki drukujemy niskonakładowe tytuły według zapotrzebowania na rynku, w liczbie od jednego egzemplarza - zaczął wolno opowiadać. - Przedwczoraj wieczorem, kiedy już zbieraliśmy się do wyjścia... - W jego oczach pojawił się strach, a dolna warga zaczęła drgać.
- Proszę, niech pan mówi dalej, to już za panem - namawiał go KrćmĄř.
W milczeniu wysłuchał dalszego ciągu relacji. Przebieg zajścia pokrywał się z jego przypuszczeniami.
- A więc wypytywał się pańskiej sekretarki i pana LiĄki, kto zamówił u was druk serii Wylęgarnia z podtytułem Śmierć zrodzona w Pradze, a przede wszystkim kto jest jej autorem - podsumował wielokrotnie przerywaną opowieść Vlćka.
Właściciel firmy Demand & Print przytaknął w milczeniu. Wzrok wbijał w ścianę, a w ręku kurczowo ściskał szklankę z wodą. Piątą.
- Taki wysoki facet z brzuszkiem, ale poza tym chudy? Wygląda, jakby go ktoś obsmarował żelem od stóp do głów? - zapytał KrćmĄř.
- Tak, to jeden z nich. Ten, który wyszedł jako pierwszy. Tortury... - Vlćkowi zaczął łamać się głos. - Tortury to robota tego drugiego. Ten, którego pan opisał, zabił panią Hećkovą, to znaczy naszą sekretarkę. Urwał jej ręce jak szmacianej lalce! A myśmy myśleli, że Wylęgarnia to interes życia! - wyrzucił z siebie resztką sił.
KrćmĄř kiwnął głową. Potrafił sobie to wszystko doskonale wyobrazić.
- A jak dostaliście to zlecenie?
- Przez Electronic Books - otrząsnął się z zamyślenia Vlćek. - To zamówienie przyszło od nich. Nie mieli doświadczenia z drukowaniem i dlatego zwrócili się z tym do nas. Warunkiem było wprowadzenie wydruków na rynek w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Czy nie powinniśmy zadzwonić na policję? - zapytał nagle.
KrćmĄř uświadomił sobie, że od dłuższej chwili dolatują do niego bardzo ciche, pozostające niemal na granicy słyszalności dźwięki. Jakby szelest, szybki oddech i pocieranie materiałem o materiał. Szum klimatyzacji był o wiele wyraźniejszy i zaskoczyło go, że potrafił wychwycić tak subtelny odgłos. Ostrożnie wyjrzał przez okno. Czarna postać w mundurze brygady specjalnej, hełmie i kamizelce kuloodpornej z napisem policja na plecach mignęła mu w krzakach.
- Nie musimy, już tutaj są - powiedział cicho KrćmĄř. Odłożył płaszcz na krzesło i zacisnął dłonie na strzelbie. Nie patrzył na Vlćka ani w żaden inny możliwy do sprecyzowania punkt. Z opuszczoną głową starał się na podstawie wszelkich dźwięków jak najdokładniej ocenić sytuację. - Radzę się panu schować i położyć na podłodze - powiedział po kilkudziesięciu sekundach. - Zmniejszymy w ten sposób prawdopodobieństwo, że coś się panu stanie. Jeśli pokaże się pan policjantom, będzie to wyłącznie pańska wina. Ten zielony peugeot na ulicy należy do pana? - Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął dłoń. - Proszę dać mi kluczyki.
Kolejny dźwięk. Tym razem usłyszał, jak oddział uderzeniowy podchodzi do schodów prowadzących na piętro. Prawdopodobnie czekali tu na niego. Ktoś, pewnie Jastrebniak, dowiedział się, że KrćmĄř rozmawiał z klawiszem o Wylęgarni, i podał tę informację dalej. Potem dostał polecenie, żeby pilnować tego domu albo rozejrzeć się w okolicy za zbiegłym oficerem. Teraz Jastrebniak wrobi go nie tylko w śmierć Ivany, ale także w masakrę w willi i w ogóle we wszystko, co będzie mu pasowało.
KrćmĄř nie łudził się, że wyjdzie stąd żywy. Dwa podniszczone samochody dostawcze na brneńskich rejestracjach mogły zmieścić około dwunastu antyterrorystów, Jastrebniaka i jeszcze jedną osobę z wewnętrznego. A chłopcy z Brna grali najostrzej. Przesunął się o dwa kroki i przykucnął. Pomyślał, że przy odrobinie szczęścia uda mu się odstrzelić Jastrebniaka, który na pewno będzie chciał osobiście przypilnować, by KrćmĄř zginął w trakcie szturmu. Myśl o śmierci połączona z wyobrażeniem zabitego Jastrebniaka nie była wcale taka zła. Najbardziej żałował teraz, że nie dostanie tego obślizgłego gościa. I że dzisiaj umrze kilku ludzi, którzy nie są niczemu winni. No ale taką wybrali sobie pracę. Tak samo jak on.
Wstrzymał oddech, sekundę nasłuchiwał i podbiegł do schodów. Czekał do momentu, kiedy przy ścianie pojawił się kabel optyczny z miniaturowym obiektywem. Wstał, strzelił w stronę dwóch czarnych postaci i jednocześnie zobaczył błysk z lufy trzeciego policjanta, który krył partnerów schowany za postumentem z kwiatami. KrćmĄř ugiął nogi w kolanach, pocisk wyżłobił w ścianie nad jego ramieniem skośną dziurę. Są tak dobrzy, jak o nich mówią.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, ktoś zsunął się do pomieszczenia po linie z dachu. KrćmĄř natychmiast wykonał przewrót przez ramię i strzelił jeszcze w ruchu, raz i drugi. Śrut odrzucił głowę mężczyzny w hełmie, broń wypadła mu z rąk, znowu brzęk tłuczonego szkła wymieszany z tupotem na schodach.
Wyskoczył na zewnątrz tym samym oknem, przez które dostał się do środka antyterrorysta. Przeturlał się po ziemi i płynnie przeszedł do postawy stojącej. Nad głową świsnęła mu kulka z pistoletu. Trzema strzałami zlewającymi się w jedną salwę oczyścił teren przed sobą i natychmiast rzucił się do biegu. Za rogiem dosłownie zderzył się z biegnącym policjantem. Stali naprzeciw siebie oddaleni tylko o krok, zobaczył, jak mężczyzna unosi broń, widział twarz ukrytą za lustrzanym przeziernikiem.
Śrutówka KrćmĄřa huknęła, policjantem rzuciło, ale lufa jego broni cały czas była skierowana w stronę napastnika. Kolejny wystrzał ze śrutówki i za chwilę jeszcze jeden na dokładkę. Mężczyzna w końcu upuścił karabin. Osunął się na ziemię, a na czarnych rękawach pojawiła się krew. KrćmĄř biegł dalej w tym samym kierunku i nie zatrzymując się, uzupełnił magazynek. Mijając drugie okno, rzucił się szczupakiem do przodu i zaraz potem kilka serii rozbiło szybę. W jego kierunku zmierzał grad kul. Zgięty wpół przecisnął się tuż przy rogu budynku i kątem oka zauważył mężczyznę skurczonego za ozdobnym krzaczkiem. Skoczył. Zdążył jeszcze odgarnąć śrutówką gałęzie i uderzył w okno. Poczuł palący ból ramienia, kilkoma odłamkami szkła dostał w twarz.
Spadł na bok, ale broń cały czas trzymał w ręku. Dostał się do pomieszczenia z maszyną drukarską. Z trudem uniósł się na klęczki, po ciężkim uderzeniu nie mógł złapać tchu, w płucach wciąż brakowało mu powietrza. Ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi, próbując nabrać sił. Chwila spokoju szybko się jednak skończyła. Nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, co oznaczało głośne uderzenie za plecami. Granat.
Skoczył do przodu, eksplozja dodała mu impetu. Przeleciał przez korytarz i wylądował na brzuchu na dywanie pokrytym grubą warstwą szarego pyłu. Śrutówka leżała pół metra od niego. Trzej mężczyźni w czarnych kombinezonach wyskoczyli z kryjówki i zanim zorientowali się, gdzie jest cel, minął ułamek sekundy. Ale on miał już broń i sytuację pod kontrolą. Palce na spustach, lufy wycelowane we właściwym kierunku. Strzelba i trzy karabiny szturmowe. Strzał, strzał, strzał. Z podłogi wokół KrćmĄřa wytryskiwały gejzery drzazg, powietrze było ciężkie od dymu. Prask, prask, prask, poszczególne strzały zlewały się w jeden huk. Zgrzyt, magazynek pusty. W chmurze kurzu podniosła się tylko jedna postać, KrćmĄř podkurczył nogi i skoczył, ramieniem uderzył w goleń, a rękami podciął przeciwnikowi nogi. Rzucił się na niego i po omacku zaczął szukać broni. W końcu ją znalazł, pistolet o dobrze znanym kształcie.
- Mam cię, Jastrebniak.
Po niedawnym piekle w willi zapanował spokój. KrćmĄřowi wystarczyłby jednak najdrobniejszy ruch w pobliżu, żeby zabić pułkownika. Jastrebniak leżał jak kłoda, sparaliżowany lufą własnego pistoletu przyciśniętą pod brodę. W pomieszczeniu nie świeciło się żadne światło, a uszkodzenie elektryki spowodowało, że rolety w oknach automatycznie się zasunęły. KrćmĄř czekał, aż jego oczy przywykną do szarówki. Nie słyszał już kroków, a tylko dwa ciężkie oddechy i przytłumione jęki ścian uszkodzonych pociskami.
- Dlaczego? - zapytał.
Jastrebniak chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego tylko ciężko przełknął ślinę. KrćmĄř przycisnął lufę mocniej, skóra poddała się naporowi. Pułkownik jeszcze bardziej odchylił głowę.
- Nie kombinuj, zlikwidowałem wszystkich, sam nie masz szans - przypomniał mu KrćmĄř. - Dlaczego? - powtórzył.
- Dostałem ofertę nie do odrzucenia. To nie było nic aż tak lewego. Chcieli tylko wiedzieć, gdzie się ukrywa Marika ZahaňskĄ, i chcieli to wiedzieć jak najszybciej. Ty prowadziłeś tę sprawę, a ja bacznie obserwowałem twoje postępy. Tylko że to wszystko trwało zbyt długo, oni nie mogli czekać - mówił przytłumionym głosem Jastrebniak.
- Twierdzisz, że to moja wina? - powiedział cicho KrćmĄř. Przez chwilę musiał się zmagać z chęcią zastrzelenia Jastrebniaka. Nie zastrzelić, postrzelić, żeby chociaż trochę pocierpiał. - Co ci za to dali? - wolał jednak zapytać.
- Wyleczyli mnie z raka. Wystarczyły trzy zastrzyki i sesja terapeutyczna, z której niewiele pamiętam. Dostałem jakąś obrzydliwą zawiesinę, po której czułem się jak pijany. Coś mi świta, że były jakieś tańce, śpiewy, dokładnie nie wiem. Mało mnie to zresztą obchodziło, zależało mi tylko na skuteczności. I to było skuteczne! Już wykryli u mnie przerzuty i nagle życie zaczęło się dla mnie na nowo!
- I dlatego pozwoliłeś ją zabić? Jej śmierć za twoje życie? I potem jeszcze fałszywe oskarżenie, żeby nikt się nie zorientował, jaka jest prawda?
Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, KrćmĄř coraz mocniej przyciskał lufę. Jastrebniak jęknął z bólu.
- Nie, do cholery, to nie tak. Nie musiała umierać. Powinieneś był mi powiedzieć, gdzie jest Marika Zahaňska, albo od razu im. Nawet po tym nie planowałem wrabiać cię w cokolwiek. Tylko że ty ich rozwścieczyłeś. Podczas ataku na kryjówkę tej dziewczyny zginęła większość członków ich komanda, a ja musiałem dać im coś w zamian. Twierdzili, że są w stanie przywrócić mojego raka - pułkownikowi zadrżał głos. - A ja im wierzę.
- No i co im wtedy zaoferowałeś? - spytał pogardliwie KrćmĄř.
- Przecież wiesz. Udowodnić ci zabójstwo własnej żony i sprowadzić śledztwo na fałszywe tory, żeby policja przestała zatruwać im życie. Z twoją bronią służbową to było takie proste... - Na twarzy Jastrebniaka pojawił się zmęczony uśmiech.
- Nawet jeśli cię oddam w ręce odpowiednich organów, to nie staniesz przed sądem - podsumował cicho KrćmĄř.
- Dokładnie tak. - Jastrebniak próbował chociaż o centymetr odsunąć głowę od lufy. - Żal mi Ivany, w ogóle nie przyszło mi do głowy, że tak tragicznie się to wszystko potoczy. Ale jak będziemy współpracować, to obydwaj wybrniemy z tej afery. Oczyścimy cię z zarzutów i tak poprowadzimy śledztwo, żeby je umorzyć ze względu na brak dowodów. Tobie też by się za to zrewanżowali. Wszystko będzie jak dawniej. Może nawet jeszcze lepiej.
KrćmĄř milczał. Wiedział, że Jastrebniak blefuje. Owszem, może i udałoby mu się oczyścić go z zarzutu zabójstwa Ivany, ale gorzej z uśmierceniem całej brygady antyterrorystycznej. Rozważał wszystkie aspekty sytuacji i jednocześnie obserwował, jak Jastrebniak uważnie na niego patrzy, próbując przewidzieć ostateczną decyzję.
- Z tego też moglibyśmy się wykręcić. Zrzucilibyśmy winę na zorganizowaną grupę przestępczą o charakterze zbrojnym. - Pułkownik wskazał wzrokiem ciała na podłodze. - Ty przecież nie jesteś mordercą, co innego zabić kogoś w walce, a co innego z zimną krwią odstrzelić człowieka zdanego na twoją łaskę i niełaskę - kontynuował po cichu.
- Dokładnie, to zupełnie co innego.
KrćmĄř cofnął lufę od podbródka Jastrebniaka i strzelił mu w skroń.
- Tylko że to ty odpowiadasz za śmierć Ivany, a ja nie mógłbym postawić cię przed sądem - powiedział do trupa i powoli wstał.
Kosztowało go to więcej wysiłku, niż się spodziewał, a na domiar złego wnętrzności podchodziły mu do gardła. Otarłszy twarz z resztek ciała i ubrań Jastrebniaka, zebrał płaszcz i torbę z nabojami. Gdy wychodził z willi, wydawało mu się, że słyszy dobiegający zewsząd dźwięk syren.
Bez pośpiechu doszedł do zielonego peugeota. Odpalił silnik i spokojnie włączył się w ruch, nie chcąc przekraczać dozwolonej pięćdziesiątki. Za drugim skrzyżowaniem minął pierwszy z wielu radiowozów. Przejechał obok stacji metra Nové Butovice, przy której pierwotnie chciał się zatrzymać. Dotarł aż do Anděla, gdzie jakimś cudem udało mu się zaparkować pomiędzy dwoma samochodami na końcu jednej z uliczek. W schowku znalazł ciemne okulary, w których całkiem nieźle wyglądał. Kluczyki zostawił w stacyjce i wyszedł z auta. Dokładnie sprawdził, czy śrutówka nie wystaje spod płaszcza, i z torbą w ręku ruszył w kierunku drzwi obrotowych prowadzących na stację metra. Na razie nie miał żadnego planu. Musiał znaleźć kryjówkę, wylizać się z ran i zastanowić, co dalej.

Rozdział dziewiąty
Manicure
Rozeszliśmy się pod wieczór. Filip wziął samochód i pojechał w stronę Zvíkova. Jego zadaniem było dostać się na zamek. Wszystko, co do tej pory ustaliliśmy, łącznie z wywiadem przeprowadzonym przez KřehŻlka i Kasa, potwierdzało naszą hipotezę: Jiří RulhĄnek, autor bestsellerów, w których główne role odgrywały bestie łudząco podobne do tych, z którymi kilka razy mieliśmy nieprzyjemność, w jakiś sposób jest w nasze kłopoty zamieszany. Ukrywał się na zvíkovskim zamku, a okoliczne tereny kazał zaminować ładunkami reagującymi na obecność potworów. Dlatego Gruber zbierał o nim jak najwięcej informacji.
Byłam bardzo ciekawa planu Filipa, ale ponieważ nikt go o nic nie pytał, nie pytałam również i ja. On sam nie zdradzał swoim zachowaniem, żeby się wahał czy czegokolwiek obawiał - zupełnie jakby przejście przez pole minowe i wtargnięcie do zamku strzeżonego przez potwory stanowiło zaledwie drobny mankament uroczej wycieczki krajoznawczej. Po prostu nic takiego dla samotnego samuraja.
KřehŻlek, Barby i Kas ruszyli na zwiady. Zamierzali obserwować miejsca, w których pojawiał się Frank Bernard, i mieli nadzieję, że się na niego natkną. Liczyli, że Bernard doprowadzi ich wówczas do ludzi, dla których pracował. Mnie pozostało pilnowanie naszej kwatery. Nie protestowałam. Po ostatnich przygodach ciągle jeszcze byłam poważnie osłabiona. Ku mojemu zdziwieniu miałam wrażenie, że nie jest to wyczerpanie fizyczne, ale raczej psychiczny dół.
Siedziałam w naszej śzbrojowni" i któryś raz z rzędu zestawiałam ze sobą wszystkie fakty. Choć nie widziałam między nimi żadnego związku, starałam się w ich plątaninie dostrzec coś nowego albo przynajmniej zrozumieć znaczenie i wagę poszczególnych zdarzeń. Nie miałam jednak nadziei, że mi się to uda. W końcu zrezygnowana odsunęłam od siebie zdjęcia wszystkich ludzi, czy raczej potworów, których Filipowi i reszcie udało się sfotografować. Dzięki Gruberowi znaliśmy nazwiska większości z nich. Replík, Rudrun, sam Bernard, potem para, która załatwiła rosyjski gang, bo nie dostała głowy Czyngis-chana. Jeden z nich nazywał się Ondřej DireĄ. Tego, o dziwo, zidentyfikowałam ja, ponieważ jego zdjęcie widywałam codziennie w gazecie, do której pisał artykuły. Tylko jak zwykły dziennikarz stał się potworem? A może akurat on nim nie był? Może tylko jego wspólnik, którego danych na razie nie znaliśmy? Ale w jaki sposób zacząłby z nimi współpracować? I dlaczego? Kołowrót pytań donikąd nie prowadził, a mnie coraz bardziej absorbował problem zasadniczy: co się właściwie ze mną dzieje? W co się zmieniam? Przerażało mnie to i robiłam wszystko, żeby oddalić od siebie te myśli. Przynajmniej do czasu, kiedy sytuacja sama mnie nie zmusi do udzielenia odpowiedzi. Musiałam wiele rzeczy przemyśleć, odpocząć, odreagować. Zawsze pomagał mi w tym sport albo przynajmniej wysiłek fizyczny.
Włączyłam palniki, do tygla wrzuciłam starannie odmierzone ilości srebra i dodatków stopowych. Kartka z procedurą opracowaną przez Aleksa i nieco zmodyfikowaną przez bardziej praktycznego Barby'ego była przylepiona do stołu. Zgodnie z instrukcją poczekałam, aż temperatura wzrośnie do tysiąca pięciuset stopni Celsjusza, i włączyłam palniki ogrzewające formy odlewnicze. Trochę samolubnie zaczęłam od pocisków do Desert Eagle'a. W końcu wszystko się roztopiło i mogłam zacząć produkcję.
Mimo pracujących na pełnych obrotach wiatraków i klimatyzacji szybko zrobiło mi się piekielnie gorąco. Po przelaniu połowy metalu włączyłam ultradźwiękową pralkę, która niczego nie prała. Jej wibracje miały zapewnić dokładne wypełnienie formy. Po trzech minutach tygiel był pusty i według wskazania wagi zostało w nim mniej niż jeden gram materiału - to oznaczało, że nie wytworzyły się żadne pęcherzyki, a odlane właśnie pociski powinny mieć idealny tor lotu. Włączyłam termostat chłodzący i zaczęłam przygotowywać formy do kalibru .45 ACP. Filip zaproponował, byśmy wszyscy używali tych samych nabojów, ale Barby nie chciał nawet o tym słyszeć, a ja w pełni się z nim zgadzałam.
Na moment ogarnęła mnie fala osłabienia. Po raz pierwszy czułam się tak źle, kiedy uciekałam przed Frankiem Bernardem po dachach, a potem jeszcze wiele razy, choć już nie tak intensywnie. Teraz, po starciu z morderczym monstrum w mieszkaniu Franceski Saliceovej, to uczucie wracało ze zdwojoną siłą, ale na szczęście już po chwili ustąpiło. We wspomnieniach ożyło za to starcie z amerykańskim wywiadem - o ile te bydlaki rzeczywiście pracowały dla CIA. Wzięłam następną formę, dla pewności jeszcze raz ją wyczyściłam i rozpoczęłam całą czynność od nowa.
Facet, któremu zmiażdżyłam twarz, przeżyje. Gruber sprawdził to po włamaniu do szpitalnej sieci. Ulżyło mi, cholernie mi ulżyło i dzięki temu znowu, przynajmniej w jakimś stopniu, byłam sobą. Nie miałam pojęcia, co mnie wtedy u Oliny opętało. Wystarczyło jednak trochę się wsłuchać i gdzieś głęboko w mojej głowie rozbrzmiewały rytmy, które ciągle mnie przerażały. O dziwo, po tym zajściu trochę mniej bałam się nowych zdolności. To, że ktoś biega szybciej od geparda i skacze kilkakrotnie dalej niż mistrz świata tej dyscypliny, nie jest aż tak straszne, jak uczucie ekstatycznej radości z powodu zmasakrowania bliźniego. Wzdrygnęłam się na dźwięk słowa śbliźni" rozbrzmiewający w mojej głowie. Te skurczysyny z amerykańskiego wywiadu na pewno nie zasługiwały na to miano, ale tak czy siak, raczej bym ich nie zabiła. O ile by mnie nie zmusili. Kolejna niepokojąca refleksja.
Nagle włączył się dzwonek bezpieczeństwa i niemal natychmiast rozległ się krótki metaliczny dźwięk przypominający nieco odgłos miecza Filipa wyciąganego z pochwy. System zabezpieczeń zarejestrował człowieka próbującego przedostać się przez płot. Usiadłam przy komputerze obsługującym czujniki i jednocześnie chwyciłam telefon wewnętrzny, żeby ostrzec Grubera. Lewa ręka w ogóle mnie nie słuchała, nawet nie drgnęła. Odłożyłam słuchawkę i przyciągnęłam do siebie komputer. W automatycznie powiększonym oknie z planem posesji pojawiła się czerwona plama z niewyraźnym obrysem. To oznaczało ruch intruza.
Na szczęście był tylko jeden, to mnie trochę uspokoiło. Lewa ręka nadal odmawiała posłuszeństwa, a ja nie mogłam czekać. Przyciągnęłam komputer aż na kolana i zaznaczyłam palcem na ekranie klawisz z napisem światło. Obraz w oknie natychmiast się zmienił, z czerwonej plamy uformowała się postać chudego mężczyzny w koszuli i obdartych spodniach. Stał porażony snopem światła z wysoko wydajnego reflektora umocowanego na dachu. Po chwili odwrócił się i ruszył biegiem z powrotem do płotu. Koce, które zarzucił na drut kolczasty, zsunęły się, widziałam, jak się poranił i jak ból ograniczał jego ruchy. Spadł na ulicę, zostawiając na płocie kilka strzępów skóry.
Drobny złodziejaszek zaplątał się w grę, której nie rozumiał. Odetchnęłam z ulgą i dopiero wówczas spojrzałam na lewą rękę, która mimo moich wysiłków leżała na stole, jakby ją ktoś przybił gwoździami. Najpierw oniemiałam, a potem krzyknęłam. To nie była moja ręka! Palce wydłużyły się w srebrzyste szpony, właściwie to w klingi z błyszczącej stali. Jeszcze raz, tym razem już świadoma, co stanowi powód odrętwienia, spróbowałam nią poruszyć. Na moment przed oczami mignął mi obraz ostrza rozcinającego materię. Bez większych problemów uniosłam rękę, a po metalicznych pazurach zostały w blacie głębokie, kilkucentymetrowe bruzdy.
Choć mój krzyk już wybrzmiał, wciąż nie mogłam złapać oddechu. Trzymałam dłoń jak najdalej od ciała, tak jakby te dwudziestocentymetrowe brzeszczoty mogły mnie w każdej chwili zabić wbrew mojej woli. A jeśli rzeczywiście mogły?
Siłą woli stłamsiłam w sobie przerażenie i zamiast panikować, spróbowałam zgiąć palce, których właściwie już nie miałam. Spodziewałam się, że te pazury będą się poruszać jak rękawica la Freddy Kruger, tylko że błyszczący metal zareagował tak, jakby stanowił integralną część mojego ciała, unerwioną do samych czubków. Znowu nie mogłam złapać tchu - pazury w oczywisty sposób BYŁY częścią mojego ciała. Przez głowę przemknęło mi pytanie, co by się stało, gdybym mogła nie tylko nimi poruszać, ale też decydować o ich kształcie. Jak na zawołanie zmieniły się w ostrza, które zapamiętałam z jakiegoś horroru, przy okazji przebijając na wylot blat z twardego mahoniu.
Tego już było za wiele. Zapragnęłam, żeby zniknęły i żeby moja ręka znów wyglądała jak wcześniej. Rozległ się dźwięk przypominający przeciąganie stali po napiętej skórze i moje palce znowu prezentowały się całkiem zwyczajnie. Może to tylko halucynacje, wzrokowe i dotykowe? Wystarczyła jednak krótka myśl - syk stali i znowu miałam te obrzydliwe pazury. Panika zwyciężyła i przelała się przez tamę wewnętrznego opanowania. Chyba ze sto razy powtórzyłam sekwencję pazury - ręka - pazury - ręka. W amoku waliłam ręką w stół, przygotowana na opór, ale ostrza przechodziły przez pięciocentymetrowe drewno jak przez masło i zostawiały wąskie jak włos szpary. Coraz mocniej docierała do mnie potworność tego, co się ze mną działo. Wypełniły mnie przerażenie i obrzydzenie, wnętrzności podeszły mi do gardła.
- Alex, Alex! - aktywowałam bezpośrednie połączenie. - Potrzebuję pomocy! Zwariowałam, błagam cię, pomóż mi!
Natychmiast zadzwonił telefon wewnętrzny.
- Co się dzieje?! - darł się wystraszony Gruber. - Wewnętrzną równowagę metabolizmu pana Rubina właśnie trafił szlag, jedziemy na maksymalnej ilości źródeł wspierających! Nikogo tam u niego nie ma, jeśli zemdleje, to może nawet umrzeć!
Jego krzyk podziałał na mnie jak zimny prysznic - odzyskałam panowanie nad sobą i zaczęłam racjonalnie myśleć. Wysłałam Aleksowi uspokajającą informację i zamknęłam aktywne okno korespondencyjne.
- Panie Gruber, to moja wina. Już chyba wszystko w porządku. Niech pan go poskłada do kupy i przyjdzie do mnie. Coś panu pokażę.
Nie było sensu czegokolwiek zatajać. Życie ostatnio dawało mi nieźle po dupie, więc lepiej nie dokładać do tego szaleństwa. Musiałam się uspokoić i utrzymać coraz bardziej chwiejną równowagę psychiczną. W kaftanie bezpieczeństwa z pewnością nie czułabym się wygodniej.
Rozłożyłam się w fotelu i zamknęłam oczy. Chociaż bardzo chciałam, wciąż nie mogłam się uspokoić. Każdy jeden psychiatra już na pierwszy rzut oka zdiagnozowałby porządny atak histerii. Cała drżałam, a moje śpazury" raz po raz same z siebie wysuwały się i chowały. Oberwało się przy tym słuchawce telefonicznej, z której został kawałek plastiku o bliżej nieokreślonym kształcie i plątanina kabelków. Mach z ebestovą, którzy w każdej wieczorynce korzystali z czarodziejskiej słuchawki, daliby mi nieźle popalić. Roześmiałam się. Zawsze to lepiej, niż ryczeć, a są z tego takie same pieniądze - tak zwykła mawiać moja babcia. W ten sposób znosiłam swoją histerię o wiele lepiej.

Rozdział dziesiąty
Akcja samotnego samuraja
Filip spojrzał przelotnie na swoich towarzyszy.
W świetle trzech zakurzonych żarówek wielki garaż pełen zakurzonych półek i szafek wyglądał jak stary tunel prowadzący z ciemności w ciemność. Mężczyźni rzucali na ściany malownicze, gorączkowo poruszające się cienie. W kącie pomieszczenia pojawił się szczur, ale spłoszony niezwykłym zamieszaniem szybko wrócił do bezpiecznej kryjówki. Barbarossa sprawdzał silnik scorpio i uzupełniał olej, Kas chował amunicję do torby, a KřehŻlek oparty o maskę samochodu studiował mapę Pragi. Obok niego stał karabin wielkokalibrowy. Kas z Barbarossą mieli za zadanie poruszać się samochodem i piechotą po wytyczonych trasach, a KřehŻlka wyznaczono do zapewniania osłony i w razie konieczności szybkiej interwencji, by Frank Bernard nie wymknął się z ich szpiegowskiej sieci - o ile, rzecz jasna, wcześniej w nią wpadnie.
Filip położył na siedzeniu pasażera torbę z ubraniem, a pod nią ukrył dwa zapasowe magazynki. Jako jedyny nie założył kamizelki kuloodpornej, które zdobyli z takim trudem. Barbarossa zauważył to, ale nie skomentował. Filip posłał mu długie spojrzenie. Pracując u pana Rubina czy Gubkina wielokrotnie mieli ze sobą do czynienia. Fascynował go spokój Barbarossy, pewien rodzaj nieokreślonego oderwania, jakby świat postrzegał przez kilka bardzo grubych szkieł. Być może po dwudziestu pięciu latach życia z bronią w ręku nic w nim nie zostało. Filip zastanawiał się nad tą myślą, ale w końcu ją porzucił. Bardziej prawdopodobne, że Barbarossie zostało zbyt mało ludzkich pragnień i potrzeb, by potrafił się w pełni zaangażować w otaczającą go rzeczywistość. Stąd ten spokój, a po części pustka - i śmiertelne niebezpieczeństwo dla każdego, kto stanął mu na drodze. A może chudy rewolwerowiec tęsknił resztką człowieczeństwa za czymś, co w tym życiu było już dla niego nieosiągalne? To by go czyniło jeszcze bardziej niebezpiecznym.
Filipa trochę uspokoiły te rozważania i z powrotem zajął się przygotowaniami. Obok torby z ubraniem ułożył dwa drewniane futerały przewiązane jedwabną wstążką, by nawet przy gwałtownym hamowaniu nie spadły. W nocy para krótkich mieczy sprawdzała się lepiej niż jeden. Dzięki temu przypomniał sobie, dokąd się właściwie wybiera i czemu musi stawić czoła. Wywołało to w nim specyficzne uczucie przypominające nieco strach. To był strach, przyznał natychmiast. Okłamywanie samego siebie donikąd nie prowadzi. Kłamstwa nie przynoszą nic dobrego i tylko pozbawiają sił. Właściwie to ten strach czaił się gdzieś w podświadomości już od dłuższego czasu i teraz przed wyprawą na teren przeciwnika wypłynął na wierzch.
Sytuacja, w której się znalazł, przeczyła jego wiedzy o świecie, o wszystkim, co uważał za możliwe. Tak jakby nagle światem zaczęły kierować zasady rodem z zapomnianych legend, w których smoki i bogowie chodzili pomiędzy ludźmi, walczyli, bez skrupułów niszczyli i uzależniali od siebie słabszych. W końcu zrozumiał, czego od kilku dni bał się tak bardzo, że nawet nie chciał dopuścić tego do świadomości - sprzeczności między tym, w co wierzył, a tym, co się naprawdę działo. Ostatnie wydarzenia zupełnie go rozstroiły, postawiły naprzeciw siebie racjonalną i irracjonalną część jego jaźni. Przez całe życie starał się wprowadzać między nie zgodę, harmonię i równowagę. I jeszcze nigdy nie był tak daleko od celu. Spojrzał na dwa miecze. Zarówno jemu, jak i wielu do niego podobnym dzisiaj i przed wiekami wskazywały one tylko jedną właściwą drogę - stanąć ze strachem twarzą w twarz, samotnie, bez niczyjej pomocy. Przyznać się do niego, zrozumieć go i zniszczyć.
Poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Podniósł głowę i zauważył, że Barby bacznie mu się przygląda. Prawdopodobnie chudy rewolwerowiec też o nim myślał. Kas z KřehŻlkiem już wsiadali do samochodu, drzwi garażu powoli się otwierały.
- Udanego polowania - rzucił Barby i założył okulary.
Filip ukłonił się lekko, wsiadł do wozu i wyjechał jako pierwszy.
Światła zapalił dopiero na ulicy. Zanim za drugą krzyżówką nieco przyspieszył, ogarnęło go uczucie nieopisanego chłodu. Ból porównywalny do cięcia skalpelem przenikał go na wskroś, aż do serca, najgłębiej ukrytego organu, deformując wszystko, co stanęło mu na drodze. Po chwili jednak zdołał go stłamsić i w samą porę przejął kontrolę nad kierownicą. Teraz, kiedy już odnalazł i nazwał przyczynę dysharmonii, nie miał problemu, by widzieć rzeczy takimi, jakimi są naprawdę. Racjonalne nie walczyło z irracjonalnym - po prostu się ze sobą nie zgadzały. Część jego osobowości wiedziała, skąd przyszedł ból, gdzie tkwił zalążek agonii. Pochodził od królowej. W pierwszej chwili myślał, że usłyszy w słuchawce głos któregoś z kompanów, jakiś komentarz tego, co sam przed chwilą przeżył. Był pewien, że poczuli to wszyscy jednocześnie, połączeni niewidzialnymi więzami, każdy z każdym, a przede wszystkim z tą, której drogą zdecydowali się podążać.
Nic jednak nie przerwało ciszy, każdy z nich poradził z tym sobie... Filip nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. Samotnie? Ta część jego osoby, która nie potrzebowała logiki, wiedziała, co się stało. Królowa się zmieniała. Nie po raz pierwszy, ale tym razem chyba najintensywniej. A oni razem z nią. Skoncentrował się na prowadzeniu.
Nie spieszył się, mimo że opustoszałe nocą ulice zachęcały do wdepnięcia gazu. Nie miał ochoty na pogawędki z policją albo na zderzenie z jakimś zwierzęciem przebiegającym przez drogę. W tym w miarę cywilizowanym kraju ciągle jeszcze istniało dość duże ryzyko potrącenia sarny albo jelenia. Raz po raz spoglądał na świecący na niebiesko GPS, by się upewnić, czy jedzie we właściwym kierunku. W chwili gdy zobaczył pierwszy drogowskaz z napisem ZVćKOV, wyłączył urządzenie.
KřehŻlek wskazał mu kilka odpowiednich miejsc do parkowania, z których najłatwiej było się dostać w pobliże Zapory Orlickiej. Wybrał okolicę tuż przy polach minowych i zdecydował się kontynuować wyprawę pieszo. Skręcił z głównej drogi, pod kołami samochodu zazgrzytał delikatny żwir. Po pięćdziesięciu metrach, dokładnie według wskazówek KřehŻlka, Filip znalazł miejsce do parkowania. Wyłączył silnik, zgasił światła i otworzył drzwi. Gdy wysiadł i je zatrzasnął, w jednym momencie wszystko zalała ciemność. Światło księżyca oraz słaby blask niewielu gwiazd nie mogły się przebić przez bujne korony drzew, w związku z czym były dla niego praktycznie bezużyteczne. Świerszcze jeszcze nie spały, śpiewały w najlepsze podczas jednej z ostatnich ciepłych nocy lata.
Filip zaczął się rozbierać. Już nagi, na kilka minut zamarł w bezruchu. Wsłuchiwał się w szum wiatru i drzew, w coraz rzadsze trzaski stygnącego silnika. Z jakiegoś powodu poczucie bezbronności go uspokajało. Ubrał się w czarny kombinezon, zawiązał buty, założył maksymalnie płaski plecak z nieprzepuszczalnej tkaniny. Specjalny wentyl umożliwiał wypompowanie z niego całego powietrza. Wszystko, co niezbędne, przyczepił do paska. Kluczyki schował przy przednim kole i przysypał je drobnym żwirem.
Po raz ostatni sprawdził, czy nikt go nie obserwuje i ruszył drogą, która po stu pięćdziesięciu krokach przeszła w ścieżkę. Na szczęście jego oczy przywykły już do ciemności i bez kłopotu odróżniał jej jaśniejszą powierzchnię od absolutnej czerni lasu.
Wcześniej na specjalnej mapie w skali jeden do dwudziestu pięciu tysięcy odnalazł i zmierzył wszystkie leśne i polne dróżki. Średnią długość kroków sprawdził za pomocą krokomierza i dalmierza laserowego. Według jego obliczeń po siedmiuset dwunastu krokach dróżka, którą teraz szedł, powinna się krzyżować z inną, po której przekroczeniu znajdzie się w strefie czerwonej.
Zatrzymał się, gdy doliczył do siedmiuset dwunastu. Nad jego głową pomiędzy koronami drzew rozciągał się wąski pas nieba. Zawahał się, stojąc przed częścią lasu, która sprawiała wrażenie jeszcze czarniejszej od tej, którą właśnie opuścił. Tak, bał się, przyznał to przed samym sobą. Czuł, że nie jest sam, że między drzewami poruszają się jakieś stwory, wiedział, że bezpośrednio przed nim znajduje się pole minowe i że będzie musiał przez nie przejść. Nagle pomyślał, że całe jego życie zmierzało właśnie do chwili, gdy będzie zmuszony wkroczyć w ciemny las i stawić czoła przeciwnikowi, którego istota przeczy wszystkiemu, w co wierzył.
Pod nogami poczuł delikatną warstwę igliwia, pęd otarł mu się o łydkę. Kolejny krok postawił z jeszcze większą ostrożnością. Poruszał się jak gronostaj, gotowy w każdej chwili zatrzymać się lub zmienić kierunek.
Choć las wcale nie rzedniał, zrobiło się jakby widniej - mógł rozróżnić kontury drzew i co większych gałęzi. Instynktownie przeskoczył nad wywróconym świerkiem, zanim jeszcze zobaczył przeszkodę. Dopiero wówczas dostrzegł plątaninę korzeni sterczącą w niebo jak groźba i ostrzeżenie. Dalsza część trasy była łatwiejsza, ale mimo to przystanął. Z początku nie wiedział dlaczego i odpowiedź przyszła dopiero po chwili, zanim jeszcze ruszył w dalszą drogę. Ktoś tu był.
Pomału, nie chcąc zdradzić swojej obecności najcichszym nawet dźwiękiem, sięgnął ręką pod kombinezon i wyjął z kieszeni okulary. Włożył je i momentalnie w ciemnościach po prawej stronie zobaczył niebieski krążek. Przed kalibracją lokalizator nie wskazywał obiektu precyzyjnie, potwór mógł być gdziekolwiek. Uważnie, kawałek po kawałeczku, Filip przesuwał wzrok. Oddychał regularnie, ani zbyt lekko, ani zbyt głęboko, tętno stopniowo wracało do normy. Wolał stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem na prostych zasadach, polegając jedynie na swoich umiejętnościach, niż uciekać i kluczyć. Wydawało mu się, że po prawej widzi zarys głowy. Nie patrzył bezpośrednio w tamtą stronę, stał bokiem i skupiał uwagę na obrzeżach pola widzenia. Tak, był tam.
Dotknął rękojeści miecza i w tym samym momencie dotarło do niego, że zapomniał o pistoletach - zostały w samochodzie. Zapomniał? On, który na każdą akcję przygotowuje się tak starannie? Nie, po prostu nie chciał ich zabierać, żeby go nie osłabiały. Podświadomość zdecydowała za niego, to było właściwe posunięcie. Może właśnie teraz trzeba postawić wszystko na jedną kartę i przekonać się, kto jest silniejszy. Potem nie czułby nawet odrobiny strachu, wiedział o tym.
Nieznajomy zrobił krok i nagle wynurzył się z ciemności. Sądząc po tym, jak się rozglądał, musiał mieć noktowizor. To oznaczało, że nawet najdrobniejsze szczegóły widzi jak na dłoni. Powoli odwracał głowę w stronę intruza. Filipa zamurowało, ręce miał powykręcane, przez moment czuł się jak drzewo - nieomal wyczuwał, jak leniwie pulsuje w nim żywica. Spojrzenie paliło jak promień podczerwieni, ale po chwili potwór odwrócił głowę. Powiew wiatru rozhuśtał korony drzew, dźwięk przypominający szum fal kończących żywot na morskiej plaży zdominował wszystkie pozostałe. Filip nie mógł sprawdzić, kto by wygrał tę potyczkę, ponieważ nie po to tu przyjechał. Pozwoliłby strachowi sobą zawładnąć, przeszło mu w przez głowę. Już nie czuł się jak drzewo.
Nie czekał dłużej. Ominął wartownika i pozornie beztrosko ruszył w dalszą drogę. Stwierdził, że jeśli do tej pory nie został zauważony, to nie ma sensu dalej się ukrywać. W trakcie zabawy w chowanego niebo musiało się przejaśnić, bo między drzewami było teraz dużo więcej światła. Już się nie potykał, a o gałęzie ocierał sporadycznie. Po chwili wyczuł zapach wody.
Powierzchnia zbiornika była ciemna, a kiedy rozejrzał się dookoła, nie dostrzegł żadnych świateł. Wydało mu się to dziwne, ponieważ zamek Zvíkov powinien być stąd doskonale widoczny, zalesione urwisko zasłaniało go tylko częściowo. Pomyślał, że może wyłączyli prąd, ale uznał to za mało prawdopodobne. Wykluczone również, że zabłądził i trafił w niewłaściwe miejsce. Szybko się rozebrał, z plecaka wyciągnął tubę z wazeliną i schował do niego ubranie. Po chwili mocowania udało mu się ścisnąć plecak do pierwotnych rozmiarów. Na gołej skórze czuł zimno, ale nie było to aż tak uciążliwe wrażenie. Wykonał kilka ćwiczeń ruchowych, by pobudzić krążenie i wspomóc metabolizm wątroby, a następnie w miarę możliwości rozprowadził na całym ciele równomierną warstwę wazeliny. Stanowiła izolację i jednocześnie obniżała intensywność odbicia światła.
Przepasał się szarfą, przywiązał do niej oba miecze i przesunął je na plecy. Ostrożnie wszedł do wody. Na niebie pozostało raptem kilka obłoków, dzięki czemu określił właściwy kierunek w odniesieniu do Gwiazdy Polarnej. Zanurzył się, zrobił pod wodą kilka ruchów. Płynął wolno, ale jednostajnie i co piąty wdech kontrolował niebo.
Trwało to dłużej, niż się spodziewał, zimno coraz głębiej wnikało w jego ciało. Mimo to nie panikował, wiedział, że w pewnych sytuacjach te same odstępy czasu wydają się mieć różną długość. Wypracował właściwy rytm harmonizujący pracę ramion, oddech i opór wody. Po siedmiuset ruchach rozpoznał na tle nieba sylwetkę Zvíkova. Zamek był daleko, ale go widział, a to wystarczyło. Kolejny wdech, kolejne spojrzenie w niebo. Kiedyś, dawno temu, gród obronny stał dumnie na wysokim, urwistym cyplu kilkadziesiąt metrów nad wodą, ale po zbudowaniu Zapory Orlickiej jej poziom wzrósł i system obronny nie robił już dzisiaj takiego wrażenia. W końcu Filip usłyszał plusk fal o brzeg, a po dłuższej chwili wyczuł ich spienione fałdy.
Zahaczył stopą o kamieniste dno. Wyszedł z jeziora i natychmiast pobiegł w cień. Czekał, aż woda ścieknie mu z oczu, włosów i uszu. Drżąc na wietrze z zimna, sięgnął po plecak i raptem znieruchomiał. Tutaj też nie był sam - w pobliżu ktoś się czaił i właśnie go zauważył. Nie wiedział, skąd ta pewność, i nawet nie szukał odpowiedzi. Mikroskopy, komputery, intelekt - te oraz wszystkie inne narzędzia racjonalnego poznania zostawił gdzie indziej. Teraz polegał na wewnętrznej energii, ogniu życia, który podpowiadał, że w okolicy ukrywa się jakieś drugie ja.
Odwrócił się w stronę skupiska drzew pochylonych ku powierzchni wody.
- Czeka pan tu na mnie? - zapytał po angielsku.
- Tak, dokładnie tak.
Zauważył nieznajomego, w chwili gdy ten się odezwał, mimo że na ciemnych murach nie było żadnych źródeł światła. Wysoki, szeroki w ramionach, ale ogólnie szczupły, bardziej sprinter niż atleta. W ręku trzymał broń, sądząc po konturach, samopowtarzalną strzelbę. Nabitą srebrem. Filip nie miał pojęcia, skąd to wie - po prostu wiedział. To była noc pełna zmian. Nikt, kto ją przeżyje, o świcie nie będzie już taki sam. Mężczyzna wyszedł z kryjówki.
- Mam przyjemność z panem Filipem? - zapytał spokojnie.
- Tak - potwierdził Filip. - A pańska godność?
- Tutaj znają mnie pod pseudonimem Doky i wolałbym przy nim pozostać. Nie obrazi się pan?
- Nie.
Jak na Europejczyka, mężczyzna miał wyjątkowo dobre maniery. Filip był pewien, że są na brzegu sami. Obserwował go w milczeniu i stopniowo dostrzegał coraz więcej szczegółów, chociaż nie rozumiał, jak to możliwe. Nie przybyło ani trochę światła, a jego oczy już dawno przyzwyczaiły się do ciemności. Nieznajomy był gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką, miał wysokie czoło i inteligentne spojrzenie. Naprawdę trzymał śrutówkę, na jego piersiach krzyżowały się dwa pasy nabojowe. Nosił też mocne rękawiczki z ochraniaczami na przedramiona.
- Jak wpadliście na mój trop? - zapytał Filip o pierwszą rzecz, która mu przyszła do głowy. Odpowiedź miała dla niego drugorzędne znaczenie, bardziej interesowała go reakcja i sposób zachowania cudzoziemca.
- Używamy miniaturowej repliki amerykańskiego AUSS, automatycznego podwodnego systemu ostrzegania. Oni polują na atomowe łodzie podwodne, a my na nieproszonych pływaków - w ostatnim słowie dało się słyszeć rozbawienie.
Filip doskonale wiedział, co rozśmieszyło nieznajomego - porównanie oceanu z kałużą przy orlickiej przegrodzie i atomowej łodzi podwodnej z człowiekiem.
- Nie narobił pan więcej hałasu od suma, ale je też widzimy. A mnie jakoś tak tknęło, że dzisiaj to nie będzie ryba, więc pofatygowałem się tutaj osobiście.
- Ubiorę się, zimno mi - oznajmił Filip i nie czekając na odpowiedź, ściągnął miniaturowy plecak. Miecze położył na brzegu rękojeściami do siebie. - Jest pan człowiekiem? - zapytał, naciągając spodnie.
W tym momencie był najłatwiejszą zdobyczą i w pełni zdawał sobie z tego sprawę.
- Nie. Mógłby pan to przecież sprawdzić identyfikatorem - odpowiedział Doky.
- Prościej zapytać. - Filip wzruszył ramionami, po czym założył elastyczny trykot. - Przyszedłem porozmawiać z panem RulhĄnkiem.
Już był ubrany, miecze w pełnej gotowości.
- Spodziewaliśmy się tego i dlatego to ja na pana czekam. Jiří wczoraj wyjechał. Do Ameryki, do Teksasu. Zostałem upoważniony do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania, na które zdecydowałby się odpowiedzieć również Jiří.
Filip zaczął analizować odpowiedzi nieznajomego. W poufałym sposobie mówienia o RulhĄnku krył się jednocześnie wielki szacunek, o którego przyczynach nie miał jednak na razie pojęcia.
- Nie wiem, czy mogę panu wierzyć - powiedział po chwili.
- Lepsza od kłamstwa jest prawda wypowiedziana w wyrafinowany sposób. O tym, czy wyjechał, czy nie, dowie się pan jutro. Dla pańskiego eksperta Grubera ustalenie tego faktu to żaden problem.
Doky zdradził, jak wiele o nas wiedzą, kontynuował rozważania Filip. Mimo że w ten sposób pozbawiał się w jakimś sensie dogodnej pozycji. To jednak oznaczało tylko tyle, że chce mu przekazać coś ważnego.
- O czym pan myśli? - zapytał Doky.
Filip założył plecak.
- Zastanawiam się, czy powinienem panu wierzyć.
- A jeśli pan uzna, że nie?
- Postaram się pana zabić, a potem porozmawiać z panem Jiřím, pod warunkiem, że to oczywiście będzie ta sama osoba co Jiří RulhĄnek.
- Ta sama. Jest pan niespotykanie prostolinijny.
- Czasami tak - zgodził się Filip. - Wierzę panu.
Bardziej niż znaczenia, jakie niosły ze sobą słowa, przekonał go ton, jakim zostały wypowiedziane. Bardzo pewny siebie, a jednocześnie pełen pokory wobec tego, co nadejdzie, i zdradzający gotowość do działania.
- Będziemy rozmawiali tutaj czy zaprosi mnie pan na zamek?
- Po tak długiej kąpieli z pewnością ma pan ochotę coś przekąsić. Przygotowałem późną kolację... A może wczesne śniadanie to właściwsze określenie? To już zależy od pana. Ja, niestety, będę się tylko przyglądał.
Doky szedł przodem, śrutówkę trzymał cały czas w lewej ręce. Filip bez trudu rozpoznał starego Remingtona 870 w wersji policyjnej. Wchodząc po schodach do furtki prowadzącej na mury, zauważył złoty błysk na palcu serdecznym mężczyzny.
- Pan jest żonaty? - zapytał, nie potrafiąc ukryć zdziwienia.
- Tak, od dwudziestu lat. Mam dwoje dzieci. Żona i dzieci są ludźmi, szanuję ich wybór.
Filip kiwnął głową. Kiedy szli nieoświetlonymi zamkowymi korytarzami, zorientował się, że zna drogę tak samo dobrze jak jego przewodnik.
- Obawiam się, że nie uzyskam odpowiedzi na bardzo wiele pytań - powiedział, kiedy weszli do ciemnego pokoju, oświetlonego jedynie dogasającą świeczką.
Na stole leżały szynka, ser i chleb pod serwetką.
- Bardzo pana przepraszam, czekałem na pana trochę dłużej, niż się spodziewałem, i kawa zdążyła wystygnąć. Lubiłem ją... lubię - poprawił się Doky. - Bardzo ją lubię. Mimo że już nie mogę.
Usiedli. Doky nalał kawy z błyszczącego, chromowanego naczynia do porcelanowej filiżanki. Pomieszczenie wypełniło się charakterystycznym aromatem. Potem obsłużył również siebie, powąchał napój i odstawił go na stół.
- Ma pan rację, mogę panu zdradzić mniej, niż sam bym sobie tego życzył - zaczął spokojnie. Kontur jego cienia padającego na ścianę przeskakiwał z boku na bok zgodnie z ruchem płomienia świeczki. - Nie chodzi o to, że nie chcemy wam pomóc, wręcz przeciwnie. Byłoby dla nas bardzo korzystne, gdybyście państwo przysporzyli jak najwięcej problemów naszym przeciwnikom. Tylko że wtedy automatycznie wrócilibyśmy do gry, a my zapłaciliśmy bardzo wysoką cenę za to, żeby się z niej wycofać.
Filip kiwnął głową, jakby wszystko świetnie rozumiał, i napił się powoli kawy.
- Nie jest zimna, taka akurat - ocenił. - I powiedziałbym, że palona na zamówienie - skomplementował gospodarza po kolejnym łyku.
- To dla mnie zaszczyt gościć miłośnika kawy. - Doky ukłonił się w kierunku Filipa. - Mam dla pana bardzo ważną informację bezpośrednio od Jiřego, to znaczy pana RulhĄnka. Miałem ją panu przekazać tylko w sytuacji, gdy będzie pan przywiązywał należytą wagę do moich słów.
Filip skamieniał. Trzymał filiżankę nad stołem w połowie drogi do ust.
- Bestia, która pożera własny ogon, musi źle skończyć.
Świeca zgasła, ale żadnemu z mężczyzn to nie przeszkadzało.

Rozdział jedenasty
Barby, Kas i KřehŻlek na tropie
Barby zaparkował tuż przed frontowymi drzwiami restauracji, do której chwilę wcześniej wszedł Frank Bernard. Właśnie teraz wchodził tam Kas. Lokal był na tyle luksusowy, że nieznajomość czeskiego nie powinna wyprowadzić personelu z równowagi. Wydawało się też bardzo prawdopodobne, że są przyzwyczajeni do rosyjskojęzycznej klienteli, nawet dość kiepsko władającej tym językiem. KřehŻlek miał niezłego nosa, kiedy wytypował to miejsce do obserwacji.
Barbarossa wyłączył radio i przekręcił kluczyk w stacyjce, by zgasić wszystkie kontrolki. Bez nudnych wrzasków dolatujących z radia, w ciemności i samotności czuł o wiele większy komfort. Przez moment zastanawiał się, co by było, gdyby Marika choć na chwilę usidliła Alexandra Rubina. Wątpił, by coś z tego wyszło, a właściwie dałby się pokroić, że absolutnie nic. Kiedy uświadomił sobie, że myśli o tym tylko po to, by odwrócić uwagę od prawdziwych zmartwień - od chęci spotkania się po raz ostatni z Elisabeth - uniósł lekko kąciki ust w drwiącym uśmiechu. Kpił z samego siebie. Rozgrywali partyjkę, w której żadne z nich nie rozdawało kart, krupier oszukiwał, a ich przeciwnicy nosili maski. Nie żałował, nie rozpaczał. Tak po prostu wyglądały fakty. I nie widział żadnego powodu, dlaczego to właśnie on miałby się skarżyć, dlaczego on miałby być po stronie zwycięzców.
- Spotkał się z tą niską brunetką - usłyszał w słuchawce. - Już płaci, wydaje mi się, że będą wychodzili razem.
- Nowak, da go pan radę śledzić sam? - natychmiast zareagował KřehŻlek.
Barbarossie przyszło do głowy, że na swój sposób Gruber jest bez wątpienia geniuszem. Skonstruował ich wewnętrzne łącze w bardzo prosty sposób, przy pomocy kilku lepszych telefonów i firmowego oprogramowania, które nieco zmodyfikował.
- Jasne. Jeśli nie wie, że go śledzimy, to nie będzie żadnego problemu.
- W takim razie Kas idzie za brunetką - zdecydował KřehŻlek.
- To Rudrun - zauważył Barbarossa, kiedy Frank Bernard wyszedł wraz z towarzyszką z restauracji. - Inna fryzura, inny makijaż i ubranie, ale to ona. Rozchodzą się.
- Rozumiem - zameldował KřehŻlek. - Kas, trzymaj się jej jak rzep psiego ogona.
- Rzep? Co to jest?
Rosyjski nie był najmocniejszą stroną ani Kasa, ani KřehŻlka, w związku z czym czasami nie mogli się porozumieć.
- Nieważne, zapomnij. Po prostu jej nie zgub.
Barbarossa ruszył za beżową taksówką, zachowując odpowiednią odległość, i przy każdym zjeździe z głównej ulicy informował, w którą stronę skręca Bernard.
- Kieruje się najkrótszą drogą na peryferia - oznajmił KřehŻlek po dziesięciu minutach. - Kas został sam, a ja jestem kilka krzyżówek za tobą. Zaraz ci pomogę.
Kiedy Barbarossa już zaczynał się denerwować, że przy tak małym natężeniu ruchu zbyt długo śledzi taksówkę i zostanie zauważony, drogę zajechało mu scorpio. Przy pierwszej okazji skręcił w lewo i po chwili z dosyć dużym odstępem pojawił się ponownie za Frankiem Bernardem i KřehŻlkiem. Nie musiał się spieszyć, KřehŻlek na bieżąco zdawał relację z trasy.
Płynna jazda po nocnym mieście działała kojąco na nerwy. Barbarossa obniżył temperaturę w samochodzie o jeden stopień. Mijał samotnych przechodniów, inne samochody, rozświetlone albo wręcz przeciwnie, zupełnie zaciemnione witryny. Tylko tędy przejeżdżał, nie należał do tego świata, ale mimo to ta krótka chwila kontaktu przez szybę miała w sobie coś uspokajającego. Marzył, by ta przejażdżka nigdy się nie skończyła.
- Zatrzymaj się przed pięciopiętrowym blokiem, parking jest z tyłu. Nie podjeżdżaj zbyt blisko - doleciało ze słuchawki.
Przyhamował i z silnikiem pomrukującym na niskich obrotach mijał rzędy samochodów. Pomimo późnej pory okna w blokach rozbłyskiwały światłem telewizorów.
- Właśnie wysiadł z auta. Zbliżają się do niego dwaj niezidentyfikowani mężczyźni. - Barbarossa natychmiast rozpoznał w słuchawce dźwięk migawki nikona. - Wszyscy są oznaczeni przez lokalizator - kontynuował relację KřehŻlek. Coś kliknęło, a Barbarossa wiedział, że to zamek karabinu.
- Nieznajomi odjeżdżają poobijaną skodą superb, a Frank Bernard wchodzi do klatki 454. Ma klucze. Idę za nim! - rzucił na koniec KřehŻlek.
Barbarossa wyskoczył z samochodu i ruszył biegiem pod wskazany adres. Zastanawiał się, czy powinien zbesztać wspólnika, czy raczej pochwalić za odwagę. Wyraźnie słyszał jego przyspieszony oddech.
- Winda zatrzymała się po trzydziestu dwóch sekundach. To znaczy, że wjechał na najwyższe piętro.
- Poczekam na zewnątrz i sprawdzę, gdzie dokładnie wszedł - powiedział. Próbował się zorientować w rozmieszczeniu mieszkań na piętrach. Nie znał budynków tego typu.
- Zobaczę z drugiej strony bloku, w którym oknie zapali się światło.
Cień KřehŻlka na moment rozbił szary monolit ściany. Barbarossa został na miejscu i obserwował rzędy okien na najwyższym piętrze. W prawie wszystkich było ciemno.
- Nic - zameldował po chwili KřehŻlek.
- Nic - potwierdził Barbarossa. - Będziemy czekać.
Z ukosa przyglądał się przechodzącej parze. Kobieta z mężczyzną, obydwoje trochę przysadziści, prowadzili na smyczy małego psa. Nie rozmawiali, trzymali się za ręce i rozglądali dookoła. Barbarossa był pewien, że bardzo często tak spacerują.
- Pojechał na samą górę, nigdzie nie zapaliło się światło. To znaczy, że przyszedł do kogoś z wizytą - nocną ciszę zmącił przytłumiony głos KřehŻlka.
- Albo jest ostrożniejszy, niż się spodziewaliśmy - zauważył Barbarossa. - Chyba prędzej się dowiemy, z którego mieszkania wyjdzie, jeśli jeden z nas zaczai się w środku. Na pewno pojedzie windą. Po schodach można zbiec równie szybko.
- Brzmi nieźle - powiedział KřehŻlek.
- Znasz Pragę lepiej niż ja, będzie lepiej, jeśli zostaniesz w samochodzie - zaproponował Barbarossa.
- W porządku.
Wydawało mu się, że słyszy ulgę w głosie towarzysza. Nic dziwnego. Ruszył w stronę klatki, przemykając w cieniu niedawno posadzonych drzew. Tej nocy mocno się ochłodziło, najwyraźniej lato zaczynało ulegać nadciągającej jesieni. Pod nogami czuł warstwę opadłych liści. Gdy wszedł w stożek światła lampy ulicznej, poczuł się o wiele bardziej bezbronny. Przystanął, włożył ręce do kieszeni, jakby czegoś szukał, i przy okazji obrócił się, by skontrolować otoczenie. Pole widzenia w okularach pozostało ciemne, żadnych niebieskich oznaczeń.
Wszedł do klatki schodowej. W powietrzu wisiał smród dymu papierosowego, myszy i tandetnego odświeżacza powietrza. Bywał w dużo gorszych miejscach.
Piąte piętro. Na schodach poprzecinane linoleum, w ścianie wyryty jakiś monogram, przyozdobiony całą masą dziur przez innego pseudoartystę. W kącie kilka zgniecionych puszek po piwie. Winda na parterze zaszumiała. Barbarossa instynktownie chwycił za kolbę rewolweru, ale kontrolka przy drzwiach nie rejestrowała żadnego ruchu, a światło zgasło. O niczym nie myślał, tylko czekał, słuchał i wyławiał z ciszy poszczególne dźwięki. Przyjemnie znowu być na polowaniu. Nagle przypomniało mu się pytanie, które zadał sobie w hotelu śMarietta". Kto jest myśliwym, a kto zwierzyną? Nie pozostawało nic innego, jak się o tym przekonać.
Zamek w drzwiach piętro niżej kliknął i ktoś wyszedł na klatkę. Sądząc po odgłosach, stąpał ciężko, oparty o ścianę. Silnik dźwigu ożył. Barbarossa po cichu zbiegł na półpiętro. Widział dwoje z czterech drzwi na tym poziomie - nieznajomy musiał wyjść z tych znajdujących się naprzeciwko. Winda stanęła, mężczyzna z trudem wtoczył się do środka i znowu rozległ się odgłos pracy silnika. Z rewolwerem w ręku Barbarossa powoli przesuwał się w kierunku kąta korytarza. To mógł być tylko wabik, Bernard mógł się o nich dowiedzieć i czekać teraz tuż za rogiem. Już nie był człowiekiem.
- Wyszedł. Wygląda na to, że źle się czuje i zaraz będzie puszczał pawia - odezwał się KřehŻlek.
Nawet po tym komunikacie Barbarossa zachował maksymalną czujność i ostrożnie wyjrzał za róg. Wycieraczka przy drzwiach znajdujących się po przekątnej była przekrzywiona, a ściana przybrudzona, jakby ktoś się o nią wspierał. Wszystko wskazywało na to, że Bernard odwiedził właśnie to mieszkanie.
- Spróbuj się pod niego podczepić. Zerknę do mieszkania, z którego wyszedł, i zaraz jestem na dole.
Otworzenie drzwi niewyposażonych w zamek antywłamaniowy zajęło Barbarossie kilka sekund.
- Wygląda, jakby się zatruł, ale nie chce zwracać, walczy z tym - komentował tymczasem KřehŻlek. - Ja bym na jego miejscu popuścił, ledwo trzyma się na nogach.
Barbarossa trzema krokami pokonał połowę niewielkiego przedpokoju. Nie zapalał światła, doskonale orientował się w ciemnościach. Ostrożnie pchnął drzwi, które miał po prawej. Pusty pokój, zdominowany przez wielkie okno i drzwi balkonowe. Nikogo w środku. Wrócił do przedpokoju. Z pomieszczenia na wprost dobiegł ledwo słyszalny jęk. W chwili gdy Barbarossa go zarejestrował, wyczuł również zapach krwi. Przekroczył próg i zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolały go szczęki. Na szpitalnym łóżku leżał skrępowany linami człowiek, na pierwszy rzut oka martwy. Z klatki piersiowej wystawały wyłamane żebra. Kiedy Barbarossa podszedł bliżej, dostrzegł, że ktoś wyłupił mu oczy i poderżnął gardło. Zapach krwi natychmiast stał się silniejszy, utrudniając oddychanie. Kolejny jęk. Przy oknie stało jeszcze jedno łóżko. Wnioskując po długości i kolorze włosów, leżała na nim kobieta. Żywa. Barbarossa pochylił się nad martwym i zajrzał do rany.
- Chyba wiem, czym się zatruł Bernard - wyszeptał.
- Nie rozumiem - odpowiedział KřehŻlek. Czuły mikrofon przyczepiony do skóry na wysokości strun głosowych pozwalał mu usłyszeć nawet najciszej wypowiedziane słowa.
- Ten bydlak zjadł ludzkie serce, oczy i pewnie coś jeszcze, przynajmniej wszystko na to wskazuje. - Barbarossa zauważył na nocnej szafce szklankę z grubego szkła z ciemnobrązową mazią na dnie. - Pił ludzką krew.
Skrępowana kobieta zaczęła się szarpać, jakby dźwięk ludzkich słów zmotywował ją do oporu. Barbarossa odszedł od trupa, pochylił się nad nią i zerwał taśmę z jej ust.
- Niech pani nie krzyczy, nie zrobię pani nic złego - powiedział cicho.
Ruda kobieta - albo dziewczyna, nie miał pewności - cicho płakała. Łzy już dawno rozmazały makijaż wokół oczu w zielononiebieskie plamy.
- On go, on go... - powtarzała pomiędzy atakami zdławionego szlochu.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze - uspokajał ją. - Nie zostawię tu pani - wypowiedział te słowa, zanim zdążył je przemyśleć.
- Nowak? - głos KřehŻlka zabrzmiał nagle bardzo stanowczo. - Niech pan się stamtąd wynosi. Do środka idą dwaj kolesie, każdy z niebieskim krzyżem na plecach.
Barbarossa spojrzał na dziewczynę, na węzły na nogach i tułowiu, a potem odwrócił się w stronę drzwi. Razem na pewno nie zdążą uciec.
- Trudno, nic nie poradzimy. Niech pan śledzi Bernarda, spotkamy się w willi.
Stał krok od łóżka, wsłuchany w pracę silnika dźwigu. Gdy winda się zatrzymała, wyciągnął drugą broń. Trzymał ręce wzdłuż ciała, lufy olbrzymich rewolwerów sięgały mu aż do kolan.
- Widzi pan w ciemnościach dokładnie tak jak on - bąknęła dziewczyna.
- Zgadza się - przytaknął zaskoczony Barbarossa. - A teraz cicho, już tu są.
Zamek w drzwiach kliknął. Głucha cisza w ciemnym korytarzu potęgowała napięcie.
- To tylko kobieta - powiedział ktoś przeciągłym praskim slangiem.
- No, ale za to dziewica. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Nieważne, czy coś z niej będzie czy nie, jakoś godzinka zleci.
Barbarossa słyszał ich kroki, do jego nozdrzy dolatywał smród ciał. Nie rozumiał, jak to możliwe, że oni jeszcze go nie wyczuli. Może byli zbyt żądni krwi. Gdy weszli do pokoju, ich uwagę przyciągnęły zwłoki mężczyzny.
- Dobry wieczór - pozdrowił ich Barbarossa. Uniósł masywne rewolwery i wycelował dwunastocalowe lufy w nieznajomych.
- A pan to kto? - zapytał goguś z ulizanymi włosami i bardzo niegustownym krawatem w czerwone słoneczniki.
To byli nowicjusze. Ugięli nogi w kolanach w przygotowaniu do odbicia. Barbarossa obserwował tę scenę jak puszczony w zwolnionym tempie film przyrodniczy o atakujących drapieżnikach. Pociągnął za spust. Moment, który upłynął do inicjacji spłonki, wydłużał się w jego świadomości w pełną bólu nieskończoność. Czuł leniwą siłę odrzutu, widział, jak ze szczeliny między komorą bębenka a tunelem lufy powoli wydostaje się dym, jak błyska płomień eksplozji. Dopiero wówczas pociski opuściły rewolwery. Pierwszy z intruzów oberwał w klatkę piersiową, drugi w szyję. Barbarossa stanął bokiem, nogi trzymał w tej samej pozycji. Oba trupy musnęły go jeszcze rękoma i, jakby w wielokrotnie ćwiczonym układzie, synchronicznie przebiły szybę w oknie i idealnym łukiem poleciały na ziemię.
- To działa - powiedział głośno Barbarossa. Na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech. Dzisiaj to on był myśliwym.
- Co działa? - nie rozumiała dziewczyna. O dziwo, już nie szlochała, tylko przecierała wielkie oczy.
- Te dwa rewolwery. Umarli w locie. Inaczej to ja bym wyleciał przez okno.
Barbarossa schował broń i zaczął wyswabadzać dziewczynę.
- Z okna wypadło dwóch ludzi - zameldował tymczasem KřehŻlek.
- Wszystko w porządku, nie było mnie wśród nich. A jeśli nie wstają, to tym lepiej.
- Nie wstają. Jadę za Bernardem, później się odezwę.
- Oni zabili Andreja - rozpłakała się dziewczyna.
Barbarossę zamurowało, nie miał pojęcia, jak zareagować.
- Niech pani pójdzie ze mną, zaprowadzę panią do kogoś, kto będzie dla pani dobry - nic lepszego nie przyszło mu do głowy.

Rozdział dwunasty
Analiza informacji
Spędziłam z Aleksem kilka godzin w laboratorium.
Wyglądał mizernie, przerwanie analitycznego transu kosztowało go wiele sił, a jeszcze więcej troska o mnie. Nieludzka koncentracja połączona z zamartwianiem się z mojego powodu. Raz po raz musiał przerywać pracę i wyglądał wtedy, jakby robiło mu się niedobrze. Analizowaliśmy później z Gruberem parametry jego organizmu. I chociaż skoncentrowaliśmy się na wartościach wyliczonych przez program diagnostyczny, to i tak nie wiedzieliśmy do końca, w jakim jest stanie. Potrzebowaliśmy pilnie lekarza, ale Yatsonowi nie mogliśmy ufać. Zresztą wydostanie go z betonowej celi zajęłoby nam parę godzin. Wykonaliśmy kilka telefonów do osób, których numery znaleźliśmy w dokumentacji izby lekarskiej, ale wszystkie próby uzyskania konsultacji zakończyły się fiaskiem. W ogóle mnie to nie dziwiło - była trzecia nad ranem. Jeden z obudzonych w środku nocy lekarzy wygrażał nawet, że zadzwoni na policję i złoży doniesienie o nakłanianiu go do podejrzanych etycznie eksperymentów. Skończyliśmy na zaaplikowaniu Aleksowi kilku zastrzyków, by wyregulować mu nieco poziom cukru, sodu i magnezu w organizmie. Mieliśmy nadzieję, że podwyższony poziom neuroprzekaźników sam wróci do normy i w ten sposób wpłynie na metabolizm bazalny.
- Możesz jeszcze raz wejść do tomografu? - poprosił Alex, otrząsnąwszy się po półgodzinnej zapaści. W porównaniu z jego twarzą nawet kreda miała żywe kolory.
Spojrzałam na wyświetlacz - ciśnienie osiemdziesiąt na czterdzieści pięć.
Gruber sam sobie przytaknął pod nosem i odszedł do komputera, przy którym przygotowywał materiał do badań. Doszłam do wniosku, że próby namówienia Aleksa na odpoczynek mijają się z celem, i tak by nie posłuchał.
- Odwróć się - poprosiłam.
- Dlaczego?
- Powiedziałam odwróć się!
Nie miałam ochoty mu tłumaczyć, że w innych okolicznościach rozbiorę się dla niego z przyjemnością i będę przed nim paradowała w samej bieliźnie, a nawet bez niej. Striptiz w trakcie badania laboratoryjnego jakoś mnie jednak nie kręcił. Owinęłam się w prześcieradło i posłusznie ułożyłam na noszach, które Alex ostrożnie wepchnął do tunelu. Urządzenia ściśnięte w podziemnym pomieszczeniu emitowały tyle ciepła, że w ogóle nie czułam chłodu.
- Wyciągnij pazury prawej dłoni - usłyszałam przytłumione polecenie. - Teraz lewej.
Cała ta sytuacja wydawała mi się nierealna i absurdalna. Chociaż odczuwałam nowe części ciała jako integralną część swojego organizmu, nie mogłam znaleźć właściwego słowa na określenie towarzyszących mi doznań. Takie słowo nie istnieje.
- Mogłabyś spróbować jeszcze czegoś innego?
- Niby czego?! - W jednej chwili ogarnęła mnie wściekłość. - Mam wypuścić z głowy torfowca? A może trzecią rękę?
- P-przepraszam, wybacz... - Alex zaczął się jąkać.
Pomyślałam, że zachowuję się jak głupia krowa i tylko go dekoncentruję swoimi wybuchami. Po każdej takiej sytuacji ponowne skupienie się na pracy przychodziło mu z coraz większym trudem.
- Wyciągam cię - ostrzegł. Na gładkich szynach w ogóle nie było słychać kółeczek noszy i już po chwili przed moimi oczami znów rozpościerała się przygnębiająca powierzchnia sufitu. - Chodź popatrzeć.
Zeskoczyłam na ziemię, założyłam buty i przez chwilę go obserwowałam. Na kilka sekund pogrążył się w rozmyślaniach i w ogóle nie rejestrował mojej obecności. Przez ostatnie dwa dni postarzał się i schudł, skórę miał suchą i chropowatą, jakby w jego organizmie doszło do poważnego zaburzenia gospodarki wodnej. Tylko wtedy, gdy się przelotnie uśmiechał, przypominał jeszcze starego Aleksa. Ale ja też nie byłam taka sama.
- Te pazury, szpony, ostrza, nie wiem, jak to nazwać... - zawiesił się na moment. - One są połączone bezpośrednio z twoim układem kostnym.
Dotknął ekranu, a komputer posłusznie powiększył wskazany obszar. Na trójwymiarowym obrazie było teraz wyraźnie widać, jak ciemne linie pazurów - tak postanowiłam je nazywać - łączą się z kośćmi palców. Miały identyczny kolor.
- Ale ja mogę nadawać im dowolny kształt, na pewno nie są z kości - zaprotestowałam.
- Tak to wygląda w pierwszej chwili, tylko że na obrazie zarejestrowanym przez tomograf mają identyczną charakterystykę jak twój kościec.
- Ale to by znaczyło... - wreszcie zaczynało do mnie docierać.
- Dokładnie tak - Alex nie pozwolił mi dokończyć. - Transformacja obejmuje cały kościec, a poniekąd całe twoje ciało. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie obserwujemy, ekhm, żadnych widocznych zmian.
Napad histerii minął, zanim osiągnął punkt kulminacyjny. W miarę rozwoju sytuacji było coraz gorzej, ale nie pozostawało mi nic innego, jak przyzwolić na taki bieg wydarzeń. A może zaczynało mi to odpowiadać? Metamorfoza kośćca? Wysuwane pazury? Co będzie dalej? Modna kępka torfowca na czole powoli przestawała się wydawać aż tak absurdalna.
Nie potrafiłam powstrzymać chichotu. Kiedy człowiek wyląduje na samym dnie, wszystko zaczyna go śmieszyć. To taki rodzaj emocjonalnej bariery psychicznej. Można też popaść w odrętwienie, ale to rozwiązanie wydawało mi się zdecydowanie gorsze.
- To jest ciekawe. - Wskazałam na monochromatyczny monitor urządzenia, które wedle mojego rozeznania było jednym z wielu mikroskopów elektronowych. Widniała na nim ciemnoszara pręga na jaśniejszym tle, przedzielona ziarnistym klinem zbiegającym się pod kątem mniej więcej trzydziestu stopni.
- To obraz z FEGSTEMU, który do obrazowania powierzchni wykorzystuje strumień szybko poruszających się elektronów o szerokości mniej więcej połowy atomu. Ten ciemny nalot to obraz jednej warstwy atomowej, a ten niewyraźny klin to profil twojego, hmm, pazura. Widać tu kompilację kilku ujęć, chciałem w ten sposób osiągnąć efekt maksymalnej dyferencjacji.
Znaczenie obrazu było jasne; nic nie może mieć grubości mniejszej od jednej warstwy atomowej.
- To znaczy, że ostrze nie jest zbudowane z realnej materii - powiedziałam głosem, do którego zakradł się strach. Właśnie rozmawialiśmy o czymś, co przeczyło mojej dotychczasowej wiedzy. Mimo to Alex wyglądał na spokojnego i cały czas analitycznie dedukował.
- Nie jest zbudowane z atomów, jakie znamy. Może z jąder atomowych, protonów, ewentualnie innych cząstek elementarnych. Brakuje mi przyrządów, za pomocą których mógłbym to zbadać. Tylko że nie pasuje mi jeszcze masa całkowita.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Gapiłam się na elektronicznie wygenerowany obraz, który oznaczał, że zmieniam się w coś potworniejszego niż straszydła z bajek. Narastające we mnie emocje musiały się jakoś uwidocznić na mojej twarzy, bo Alex spochmurniał i opuścił ramiona o kilka centymetrów.
- Chciałbym o tym porozmawiać, kiedy będziemy wszyscy razem - powrócił skądś po chwili milczenia.
Rozległ się sygnał systemu bezpieczeństwa.
- Przyjechał Barbarossa, kogoś ze sobą przywiózł. Kas i KřehŻlek też zaraz przyjadą - poinformował nas Gruber.
- Super, zrobimy sobie nocną naradę - zażartowałam.
- Dam sobie z tym radę, rozgryzę to wszystko - powiedział Alex. Nieoczekiwanie chwycił mnie za rękę i przyciągnął. Nie pocałował mnie, oparł tylko swoje czoło o moje i przez chwilę trwał w bezruchu. Palił żywym ogniem, po wcześniejszej zapaści jego metabolizm osiągnął skrajną wartość.
Rozsmakowywałam się w jego dotyku, potrzebowałam go. Brzydziłam się sama sobą i cieszyło mnie, że on to widzi inaczej. Dopóki mnie kochał, nie byłam potworem, nie mogłam być. Potrzebowałam czułości, potrzebowałam, by mnie objął i mocno przytulił. Posłuchał, jakby umiał czytać mi w myślach. W dotyku mężczyzny, którego się podziwia i kocha, jest coś niezmiernie kojącego. Czułam, jak stopniowo wraca mój optymizm i nadzieja, że wszystko dobrze się skończy. Odrodziłam się, to znowu byłam ja. Przynajmniej częściowo.
Jasne, rozgryziesz to i mnie uratujesz, powtórzyłam w myślach, żeby on też usłyszał. Wtedy Gruber zawołał nas po raz drugi.
***
Kiedy przejęłam śzdobycz" od Barby'ego, wyraźnie mu ulżyło. Właściwie pierwszy raz widziałam go w takim nastroju, jakby znalazł się poza światem, do którego przynależał. Dziewczyna miała piętnaście, szesnaście lat i bujne rude włosy. W innych okolicznościach faceci oglądaliby się za nią na ulicy, ale szok, jaki przeżyła, wydobył z niej bezbronne i przestraszone dziecko. Bezustannie mamrotała coś pod nosem, a od czasu do czasu dopadały ją niekontrolowane wybuchy paniki i płaczu. Z lawiny słów, które z siebie wyrzucała, zrozumiałam tylko tyle, że zabili w jej obecności kogoś, kogo kochała. Bydlaki.
Na moment ogarnęła mnie wściekłość i mroźne uczucie zawziętości. Pazury instynktownie wysunęły się i zaraz potem schowały. Dziewczyna na szczęście nie zauważyła ich metalicznego błysku. Pomogłam jej się umyć, przebrać i położyłam ją do łóżka w swoim pokoju. Nawet przykryta trzęsła się i nie chciała mnie puścić. Gnoje.
Kolejny przypływ wściekłości opanowałam już dużo sprawniej. Zmusiłam ją do wypicia szklanki oranżady i połknięcia dwóch tabletek nasennych. Czuwałam przy niej, dopóki nie zasnęła. Dopiero wtedy przejrzałam jej ubranie. Sprane dżinsy, koszulka, wszystko upaprane krwią. O dziwo, znalazłam pogięty plastikowy dowód osobisty. Nazywała się Sylwia HamovskĄ, pół roku temu skończyła szesnaście lat. Zaczęłam snuć marzenia o tym, co bym zafundowała potworom, które jej to zrobiły. Z palców powoli wysunęło się pięć ostrzy, a na koniec cała dłoń przeobraziła się w zabójczy szpon.
Może to dobrze, że zachodzą we mnie takie zmiany? Pogładziłam Sylwię po włosach. Powinna je porządnie umyć, ale nie chciałam jej męczyć pod prysznicem dłużej, niż to było konieczne. Na nocnym stoliku postawiłam dzbanek z sokiem. Nie gasiłam światła, by nie obudziła się w kompletnych ciemnościach. W mroku czyhają demony, a ona już kilka z nich spotkała. Drzwi do pokoju zostawiłam uchylone i kazałam Kudłaczowi warować przy łóżku. O dziwo, chętnie został. Dopiero wtedy spokojnie wróciłam do reszty towarzystwa w salonie.
Byli w komplecie. Acetylenowe palniki jadowicie syczały, silnik elektryczny prasy huczał, a Barby zaczynał kolejną serię wytopu. W pierwszej chwili chciałam rzucić jakąś uszczypliwą uwagę, że w takim harmiderze trudno będzie pogadać, ale kiedy zobaczyłam, jak reszta ekipy ochoczo mu pomaga, ugryzłam się w język. Byłam zmęczona, rozdrażniona, wystraszona, no i nie najlepiej radziłam sobie z samokontrolą. Najchętniej bym się stąd ulotniła, zwinęła w kłębek i przytuliła - do Aleksa. Tylko że to akurat było chwilowo niemożliwe. I znowu gdzieś w środku zaczęła kiełkować wściekłość. Czaiła się we mnie jak ściśnięta sprężyna, gotowa w każdej chwili wystrzelić.
Gdy stop srebra wypełnił formę odlewniczą, Filip wyłączył palniki i hydraulika maszyny prasującej po raz ostatni stuknęła. Zaszumiała klimatyzacja. W powietrzu unosił się zapach ognia, topionych metali i smród prochu strzelniczego.
Nic nie mówiąc, usiadłam wygodnie w fotelu i czekałam, aż zacznie ktoś inny.
Jako pierwszy przemówił Barby. Opowiedział, skąd się wzięła u nas Sylwia i dlaczego ją przywiózł. Wydawało mi się, że ktoś wytknie mu błąd, ale, o dziwo, wszyscy uznali, że postąpił słusznie. Teraz zrozumiałam, dlaczego dziewczyna jest w takim stanie psychicznym.
Kas ustalił adres, pod którym nocowała Rudrun. Udało mu się również zrobić zdjęcie mężczyźnie, z którym kobieta rozmawiała tej nocy. Nie był to jej kochanek, z pewnością chodziło o jakieś interesy.
KřehŻlek dotarł do nowego miejsca zamieszkania Franka Bernarda. Nasz znajomy nadal pławił się w luksusach - tym razem wynajął pokój w hotelu śCrown Plaza" niedaleko placu Zwycięstwa. Ponadto KřehŻlek uzyskał z recepcji spis numerów, pod które Bernard dzwonił w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Gruber zdążył je zweryfikować dzięki specjalnej bazie numerów. Były to dwa numery stacjonarne - pierwszy do Rudrun, drugi do osoby o nazwisku, które niewiele nam mówiło. Zresztą to nie musiało być nic istotnego. Kolejne dwa nazwiska Gruber ustalił na podstawie spisu abonentów sieci komórkowych, a o reszcie nic się nie dało powiedzieć, ponieważ rozmówcy korzystali z budek telefonicznych.
Uświadomiłam sobie, że to bardzo dobre informacje. Zarzucimy sieci i zobaczymy, dokąd nas doprowadzą ci ludzie.
- Dokładnie tak - przytaknął Filip.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że swoje przemyślenia wypowiadałam głośno.
Filip streścił nam przebieg wizyty na zamku Zvíkov. Kiedy się go słuchało, można było odnieść wrażenie, że chodzi o opis rozgrzewki na obozie harcerskim.
- RulhĄnek odleciał samolotem rejsowym czy prywatnym? - pytał Gruber, a jego palce zwinnie skakały po klawiaturze laptopa.
Wiedziałam, że był podłączony do olbrzymiej skrzyni w jego ciasnej kanciapie, ośmioprocesowego serwera, który czule nazywał śszybkim głupkiem".
- Biorąc pod uwagę majątek pana RulhĄnka... - Filip wzruszył ramionami. - Zostałem zapewniony, że z ich strony nie zostaną podjęte przeciwko nam żadne działania. Za żadne skarby nie chcą się w to ponownie wplątywać. Wydaje mi się, że tam chodzi o długotrwałą wojnę pozycyjną. Prawdopodobnie druga strona obserwuje ludzi RulhĄnka i stara się odpowiednio wcześnie przewidzieć ich posunięcia.
Wydawało mi się to trochę bez sensu, ale czy którakolwiek z pozyskanych dzisiaj informacji miała sens? Dlaczego Frank Bernard pożarł ludzkie serce niczym psychopatyczny kanibal? Przy naszym pierwszym spotkaniu nie wyglądał na człowieka zdolnego do takich rzeczy. Dlaczego dwa przydupasy Bernarda chciały zabić Sylwię? Dlaczego było dla nich istotne, że to dziewica? Chcieli ją zgwałcić, a potem zabić jak niewygodnego świadka, czy też przede wszystkim chodziło o morderstwo?
W salonie zapadła cisza. Powoli przygotowywałam się do zdradzenia tajemnicy o mojej metamorfozie. Ubiegł mnie jednak Alex, a właściwie Gruber, który włączył dla niego projektor. Znowu pojawiła się przed nami matryca z równaniami.
- To jest jeszcze bardziej dokładny model M-pola - zaczął Alex.
Nie widziałam różnicy, ale to oczywiście nic nie znaczyło. Wiatrak klimatyzacji pozornie bez przyczyny zaczął się szybciej kręcić, a po chwili wrócił do poprzedniej prędkości. Po pracach odlewniczych, które skończyły się dopiero przed chwilą, w salonie wciąż było gorąco, czujnik musiał się na moment znaleźć w zasięgu rozgrzanego powietrza.
- Na podstawie analizy detonatora miny, który przywieźliście, udało mi się skonstruować jeszcze dokładniejsze narzędzia do mierzenia intensywności M-pola. Moje wcześniejsze ustalenia były wprawdzie w miarę poprawne, ale bardzo niedokładne - kontynuował Alex, a w matrycy pojawiały się symbole matematyczne, które wyraźnie się różniły od poprzedniej wersji. - Głównym efektem moich uściśleń jest stwierdzenie, że istnieje progowa wartość intensywności M-pola, od której możemy uważać interakcję z materią za możliwą. Przy niższym poziomie M-szumu pole nie działa na realny świat. Nie będzie działać słabiej, lecz w ogóle. Teoria wyklucza taką możliwość. - Alex mówił ostro i zaczepnie, jakby bronił swoich argumentów przed jakimiś przeciwnikami. Na pewno było to dla niego szalenie istotne. - Obecnie bazalny poziom pola, które określiłem M-szumem, jest mniej więcej sto razy wyższy niż ten próg. To wypływa z tej warstwy. - Najniższe piętro matrycy rozświetliło się turkusową zielenią. - Relatywne porównanie umożliwiły mi znane warunki graniczne.
Krawędzie matrycy zaczerwieniły się, a równania zawarte w komórkach przelatywały nam przed oczami jak klejnoty kwitujące w powietrzu.
- A ile wynosi dokładnie ta wartość progowa? - zapytał zafascynowany KřehŻlek.
- Nie wiem - odpowiedział Alex. - Ciągle mam zbyt mało danych. Możliwe są tylko relatywne porównania.
Patrząc na twarze, Kas wydawał się nieobecny, a Barby wyglądał jak człowiek, który szuka w stogu siana przysłowiowej igły i zdaje sobie sprawę, jak znikome ma szanse na sukces. Filip z Gruberem wprost przeciwnie, spijali z ust Aleksa każde słowo.
- Niezwykłe i zupełnie nieoczekiwane okazało się to, że rodzaj, zasada i intensywność interakcji z M-polem zależą od ekstremalnych wartości M-pola - ciągnął tymczasem Alex. - Te ekstremalne punkty są właśnie potencjalnymi osobliwościami, a jednocześnie generatorami monopoli, dipoli i kwadrupoli M-pola.
Wcześniejsze podświetlenia pól zgasły i program - albo Alex, nie potrafiłam już ich odróżnić - wyświetlił grupy komórek pozornie chaotycznie rozproszonych w matrycy. Przy jednej z nich Alex zatrzymał się na dłużej i zmienił skalę obrazu. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że to, co wcześniej uważałam za jedną komórkę, jest w rzeczywistości całą grupą, podmatrycą kolejnych równań fraktalnie odbijających otoczenie.
Niezdolność zrozumienia wykładu Aleksa uważałam za coś zupełnie normalnego. Teraz jednak umykały mi nawet wnioski, które mogły okazać się dla nas pożyteczne z praktycznego punktu widzenia.
- Nie wyjaśniłby nam pan tego na konkretnym przykładzie? - Zerknęłam pytająco na Filipa. Wyglądał, jakby rozumiał, o co chodzi, a on zwykle potrafił tłumaczyć skomplikowane rzeczy w przystępny sposób.
Kiwnął głową.
- Proszę to potraktować jako przykład. Przy wysokości lokalnego ekstremum M-pola przeciw poziomowi szumu jednego metra pole będzie działało z siłą erozji, która przez całe stulecia tworzy masywy górskie. Przy wysokości trzech metrów jak dziki potok, który te góry żłobi i sprawia, że powstają nowe doliny.
- A przy wysokości dziesięciu metrów jak powódź, która w jeden dzień przewróci całą dolinę do góry nogami - dodał pogardliwie Gruber.
Filip niemal z politowaniem pokręcił głową.
- To by nie było aż tak groźne. Ale co się stanie, jeśli istnieje wartość, przy której M-pole będzie przekształcało naszą rzeczywistość z taką samą łatwością, z jaką garncarz formuje dowolne kształty z gliny?
Nie czekając na odpowiedź, wstał i poszedł zaparzyć kawę.
Milczałam tak samo jak reszta i starałam się odnieść słowa Aleksa i Filipa do czegoś, co mogłabym zrozumieć - i w co potrafiłabym uwierzyć.
- Istnieje powiązanie między poziomem M-szumu a osiągalną wartością potencjalnych osobliwości. Eksponencjalne - przerwał ciszę Alex głosem drugiego ja.
To oznaczało, że wraz z rosnącą wartością M-szumu nasz świat będzie deformowany przez coś, co wymykało się naszym wyobrażeniom.
- A ile jest tych potencjalnych osobliwości? Ich ilość zależy od poziomu M-szumu? - Barby zwrócił uwagę na coś, co mogło być istotne dla naszych działań.
- Zależy - stwierdził Alex. - Udało mi się odnaleźć skrajne warunki ich powstawania. Ustaliłem, że jest ich więcej niż trzy i mniej niż siedem, przy czym równania wskazują długotrwałe, stabilne rozwiązanie dla jednej jedynej potencjalnej osobliwości. Która potem zmieni się w pełną osobliwość. Poproszę o wizualizację - powiedział do Grubera.
Matrycę zastąpiła powyginana powierzchnia ze spektrum wszystkich barw. Jej rozmazane krawędzie unosiły się nad nami, przechodząc bokiem przez głowę Kasa, choć on tego nawet nie dostrzegał. Niewykluczone, że przechodziła też przez moją, ale ja również przestałam się w tym wszystkim orientować. Rzeźba powierzchni była zdominowana przez sześć przypadkowo rozmieszczonych wierzchołków w kształcie zębów, wokół których symulacja bulgotała jak bagienny gejzer.
- Skupcie się, proszę, na tym fragmencie - zwrócił naszą uwagę Alex.
Wskazywał kursorem niczym niewyróżniający się fragment obrazu. Można nawet powiedzieć, że należał on do tych statycznych i nieciekawych.
- Włączę symulację zaczynającą się w czasie t0 minus cztery dni.
- To znaczy, że symulacja zobrazuje nam rozwój pola od czterech dni wstecz - przetłumaczył Filip Kasowi, który gapił się na wykres jak cielę na malowane wrota.
Na obrzeżach hologramu pojawił się stoper odmierzający czas w godzinach w ujęciu retrospektywnym. Początkowo powierzchnia oznaczonego fragmentu miała wzburzoną postać, jakby ktoś wrzucił do wody całą garść kamieni, by w końcu osiągnąć kształt kręgu z centralnym punktem, z którego rozchodziły się kolejne fale.
Każda z fal odbijała się od rozmazanych krawędzi obrazu i wracała do punktu wyjścia, gdzie pojawiło się wzniesienie, które na początku jakby z wahaniem, a później z coraz większą energią pięło się ku górze. Cały proces nie był równomierny, przypominał raczej powstawanie stalagmitów albo odwróconego do góry nogami sopla. Czubek skłaniał się to w jedną, to w drugą stronę. Momentami odnosiło się wrażenie, że przewrócą go coraz agresywniej nacierające fale, ale mimo to cały czas potężniał. Kiedy czas dobiegł do zera, w oznaczonym miejscu tkwił rozszczepiony ząb, sięgający mniej więcej jednej trzeciej wysokości sześciu pozostałych wierzchołków.
- Co to znaczy? - zapytał Kas.
Alex spojrzał na mnie i zrobił taką minę, jakby się jednocześnie przestraszył i czuł winny. Jakby chciał mnie prosić o wybaczenie.
- Wydaje mi się, że ta potencjalna osobliwość ma związek z Mariką.
Zanim zdążyłam wybuchnąć, w powietrzu pojawiła się lista dziwnych zdarzeń i wypadków, które spisałam na życzenie Aleksa, poczynając od ucieczki przed Frankiem Bernardem, aż po fakt, że wszystkie wkładki i tampony, które kupowałam, były czarne. Wyrośnięcie pazurów odpowiadało podwojeniu się wysokości osobliwości.
Narastająca we mnie potrzeba protestu już prawie znajdowała ujście, ale powstrzymałam się i milczałam. Burzyły się moje emocje, natomiast gdzieś w głębi racjonalna część umysłu podpowiadała, że to prawda.
- To niemożliwe. - Gruber pokręcił głową, nie spuszczając oczu z hologramu. - To jakiś totalny bezsens, świat jest przecież zupełnie inaczej urządzony! Pan oszalał. Wprawdzie w tak genialny sposób, że prawie panu wierzymy, ale mimo to - pan oszalał!
Widziałam, jak przesiewa przez palce rzeczywistość i stara się wyłowić tylko to, w co jest zdolny uwierzyć.
- Panie Gruber? - zwróciłam się do niego i poczekałam, aż na mnie spojrzy. - Obawiam się, że to prawda. A nasze życzenia nie mają tutaj żadnego znaczenia.
Powiedziałam to cichym, pojednawczym tonem, by złagodzić jego zacietrzewienie. Przez moment patrzył na mnie niemal przepraszająco i powoli nabrał powietrza w płuca, żeby mi odpowiedzieć.
Zmaterializowałam szpony lewej ręki. Przypadkowo wysunęły się na odległość o wiele większą niż przy wcześniejszych próbach, chociaż z drugiej strony niewykluczone, że zadziałało podświadome życzenie. Nawet mnie przeraził stalowy odgłos towarzyszący ich wyrastaniu.
- Takie są fakty. - Wzruszyłam ramionami i wyrżnęłam w stole pięć głębokich rys. Nie kosztowało mnie to zbyt wiele wysiłku, właściwie zrobiło się samo.
Gruber kilkakrotnie z trudem przełknął ślinę. Nie spuszczał wzroku z mojej dłoni.
- No tak, tak. To fakt, to jest fakt, to jest fakt - powtarzał w kółko.
O dziwo, nikt inny nie wyglądał na zaskoczonego. Może w nich też dokonywały się podobne przemiany, ale nie mieli odwagi o tym mówić albo bali się to przyznać nawet przed lustrem. Barby przytaknął moim niewypowiedzianym myślom. Wyciągnął jeden z potężnych rewolwerów. Trzymał go w napiętej ręce, celując w obraz na przeciwległej ścianie. Broń mogłaby być równie dobrze ustawiona na jakimś statywie, nie drgnęła nawet o milimetr. Przez chwilę miałam wrażenie, że to najbardziej stabilny punkt we wszechświecie.
- Wydaje się leciutki jak dziecięca zabawka. Oddam dwa strzały i drugi trafi dokładnie w to samo miejsce co pierwszy.
Uśmiechnął się, zwykły odruch. Nienaturalna sieć zmarszczek pokryła jego twarz i nagle ten wiecznie pochmurny człowiek w ogóle nie przypominał znanego nam Barby'ego. Zdałam sobie sprawę, że on kierował ten uśmiech do mnie. A więc nie byłam sama. Ulżyło mi, rozejrzałam się i zobaczyłam, że nie tylko Alex i Barby mnie wspierali, ale cała reszta też.
Ekspres do kawy zadzwonił, zresztą nie po raz pierwszy. Nikt wcześniej nie reagował, wszyscy skupialiśmy się na wykładzie Aleksa i dyskusji. Filip podniósł się pierwszy i już stał przy ekspresie z tacą pełną filiżanek.
- Zaraz przy pani jestem, madame! - Spojrzał, na mnie z szacunkiem, oczy cały czas mu błyszczały.
Prawie nie odrywał nóg od podłogi i poruszał się z niewiarygodną szybkością, ślizgając się jak po warstwie elektromagnetycznej. Poglądowa lekcja wykorzystania butów van der Waalsa. On już też nie był tak do końca człowiekiem.
Każdy z nas skupił się na mocnej kawie i przez chwilę nikt nic nie mówił. Gruber siorbał jak ostatni burak, Filip delektował się jej aromatem, Barby i Kas pili, jakby już zdążyła wystygnąć. Kawa, ogniwo łączące nas z realnym światem, kładka do normalności.
Odstawiłam filiżankę jako pierwsza. Odgłos stuknięcia porcelany o drewno zniweczył cały magiczny nastrój chwili.
- A co z innymi potencjalnymi ekstremami? Damy radę monitorować ich rozwój w czasie? - Filip zwrócił się do Aleksa. Nagle miał puste ręce, a palce obu dłoni splecione.
- A lokalizacja? - uzupełnił pytanie Gruber.
Nagle nikt nie miał problemu z zaakceptowaniem naszej sytuacji.
- Jeśli doszło do zmian pozostałych osobliwości, to poza zasięgiem zdolności dyferencyjnej mojego modelu i urządzeń. Na razie mogę tylko powiedzieć, że w przybliżeniu istnieją już od setek, a może nawet tysięcy dni. A co do lokalizacji - nie jest a priori wykluczona, ale poprzez pomiary musiałbym ustalić punkt, który mógłbym odnieść do arbitralnego początku układu współrzędnych, według którego jest obliczane M-pole.
- Trzeba po prostu zorientować mapę - burknął zgorszony Kas. Najwyraźniej wkurzało go, że do mówienia o tak prostej czynności używano tak skomplikowanych słów.
- A co z osobliwością madame Mariki? - dopytywał się Filip.
- Nie poruszamy się w trzech, a biorąc pod uwagę czas - w czterech wymiarach - niemal przepraszającym tonem zaczął tłumaczyć Alex. - Osobliwość Mariki była pierwotnie zlokalizowana w czterech wymiarach, ale rozrasta się na inne. A ja, niestety, nie mam punktu odniesienia.
- Znajdziemy go. - Kas wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiechu.
Od momentu, w którym zademonstrowałam moją nową drapieżność, zerkał na mnie z absolutnym podziwem i nic nie stanowiło dla niego problemu. Najgorszy w tym wszystkim był fakt, że mi to odpowiadało.
- Podsumujmy: dopóki nie będziemy mogli wykorzystać w swoich działaniach jakiegoś przełomowego odkrycia Aleksa, musimy się opierać na standardowych metodach - zakończyłam dyskusję, która od początku mnie irytowała.
Nie czułam się jak osobliwość, nawet jak potencjalna osobliwość, a już na pewno nie czułam się niedowartościowana faktem, że dotychczas egzystowałam w zaledwie trzech, a biorąc pod uwagę czas - czterech wymiarach.
- Zacznę przeglądać inne wymiary w poszukiwaniu kolejnych wektorów definiujących M-pole - tymi słowami Alex zamknął teoretyczną część naszej pogawędki.
***
Do białego rana ustalaliśmy podział obowiązków. Kto kogo będzie śledził, kto komu i w jakim przypadku ma pomagać. Kilka rzeczy musieli dla nas załatwić ludzie wynajęci przez Barby ego i Filipa. Chodziło wyłącznie o drobiazgi, ponieważ nie mieliśmy do nich zaufania i nie chcieliśmy im powierzać spraw o decydującym znaczeniu. Nie mieszałam się za bardzo do tego planowania, bo pomyślałam, że pozostali o wiele lepiej się orientują w sprawach bieżących i wiedzą, jakie działania będą najwłaściwsze.
- A pani co zamierza? - zapytał na koniec Gruber.
Zdębiałam, bo właśnie do mnie dotarło, że Filip z Barbym nie przydzielili mi żadnego zadania. Przez cały czas byłam z boku, co najwyżej w niektórych akcjach pojawiałam się jako wsparcie.
Po każdej decyzji oczekiwali mojej akceptacji. Irytowało mnie to.
Sięgnęłam do kieszeni i namacałam kamyczek, który bezwiednie zabrałam z mieszkania Franceski Saliceovej. Może to przypadek, ale ten przedmiot utwierdził mnie w przekonaniu, że mój plan ma ręce i nogi. Trzymałam imitację diamentu na otwartej dłoni.
- Jeszcze raz odwiedzę Saliceovą i zadam jej kilka pytań. Przyszły mi do głowy dopiero teraz, po tych wszystkich newsach.
Gruber wziął głęboki wdech, żeby coś powiedzieć, ale rozmyślił się i niemalże udławił niewypowiedzianym zdaniem. Pewnie chciał mnie ostrzec, że to niebezpieczne, ale widok rys w blacie powstrzymał go od komentarzy i dobrych rad. Żeby odzyskać grunt pod nogami, skupił się na kamieniu na mojej dłoni.
- Skąd pani to ma?
Opowiedziałam mu całą historię łącznie ze szczegółami na temat zbioru podróbek.
- Mogę tam pójść pod pretekstem zwrotu tego kamyczka - zażartowałam.
Ostrożnie wziął kamień do ręki, pogładził go palcami i wyjął z kieszeni lupę.
- Będzie bardzo szczęśliwa, jeśli pani jej go odda, bo to jest prawdziwy diament - powiedział po dłuższej chwili oględzin.
- Dzięki za informację. - Uśmiechnęłam się do niego.
Kiedyś taka wiadomość zwaliłaby mnie z nóg, ale po tym, jak mój kościec zaczął się zmieniać w materię, która nie miała prawa istnieć, stałam się odrobinę cyniczna.
- Idę do pracy. - Alex podniósł się jako pierwszy.
Posłał w moją stronę krótkie, ale pełne troski spojrzenie i momentalnie straciłam do niego cały dystans. Konektory w jego potylicy lśniły nienaturalnie i byłam przekonana, że teraz zrobi wszystko, by dowiedzieć się więcej. Ponieważ nie miałam nic lepszego do roboty, czekałam, aż wszyscy się rozejdą. Na moją część zadania przyjdzie czas później.

Rozdział trzynasty
Nowak Barbarossa wydaje polecenia
Nowak Barbarossa położył na stole pięć fotografii.
Lucie był tak przerażony, że nawet nie próbował zgrywać twardziela. Wysokie, ale wąskie okna z zaciągniętymi do połowy roletami nie przepuszczały zbyt wiele światła i całe pomieszczenie tonęło w półmroku. Grube ściany domu tłumiły odgłosy ulicy, w środku wydawały się one oscylować na granicy słyszalności. Budynek, który miał już wiek z okładem, przesiąknięty był niemożliwym do zidentyfikowania smrodem setek tysięcy obiadów, dziesiątek tysięcy aktów seksualnych i kilku tysięcy śmierci. Te ostatnie Barbarossa wyczuwał doskonale. Dziwne, przyszło mu do głowy, że pozwala się tak pięknym miejscom cierpieć z powodu przeszłości. Może wystarczyłoby to wszystko odmalować, położyć nowe parkiety i wymienić meble.
- Chcę tylko, żeby pan śledził tych ludzi - powiedział spokojnie.
Lucie nieco się opanował. Siadając na łóżku, robił wszystko, by przypadkiem nie odkryć swojego członka.
- Nic nie widzę, jest za ciemno - odważył się w końcu odezwać.
Co racja, to racja, pomyślał Barbarossa. W końcu na zewnątrz dopiero świtało. Wystarczył krok i już stał przy włączniku. Żółte światło doskonale komponowało się z wnętrzem, a sama żarówka pamiętała chyba jeszcze czasy Edisona. Barbarossie nie do końca odpowiadało, że musi zatrudnić człowieka z zewnątrz, ale miejsc do obstawienia było zbyt wiele. Każdy ślad mógł ich naprowadzić na trop wrogiej organizacji.
- Mam ustalić, z kim kontaktują się ci ludzie? - zapytał niepewnie Lucie, przeglądając zdjęcia.
- Dokładnie - przytaknął Barbarossa.
Brunetka zakopana w barłogu skurczyła się maksymalnie, by nie było jej widać.
- Cholera, a dlaczego właśnie ja?
- Po pierwsze, wygląda pan stosunkowo inteligentnie i wydaje mi się, że pan i pańscy ludzie jakoś sobie z tym poradzicie. A po drugie, jest pan najsłabszy i wie pan, że nie możecie nam odmówić. Dwa razy dziennie proszę się meldować na ten numer. Tam przez cały czas dyżuruje protokolant. - Barbarossa dołożył do zdjęć kawałek papieru.
Lucie przybliżył go do oczu - z pewnością był krótkowidzem.
- A dlaczego miałbym to robić? - Odważył się podnieść wzrok.
Barbarossa milczał. Mógł facetowi przedstawiać dziesiątki przeróżnych argumentów, ale w końcu zdecydował się na najprostszy.
- Dlatego. - Położył na stół plik banknotów.
Wystarczyło przelotne spojrzenie.
- Rozumiem. - Lucie z trudem przełknął ślinę. Taka ilość pieniędzy za tak prostą pracę oznaczała problemy.
- Do widzenia. - Barbarossa ukłonił się i ruszył do wyjścia.
Zatrzymał się w McDonaldzie na kawę. W porównaniu z aromatycznym napojem Filipa smakowała jak wywar z racic, ale musiał się czymś zająć przed otwarciem poczty. Leniwie popijał brązowawą lurę z polistyrenowego kubka i obserwował gości. Żaden nie wyglądał na laureata w grze, którą powszechnie nazywano życiem. Nawet facecik w płaszczu la Versace i z twarzą zacienioną kapeluszem. Stał przodem do okna i tak jak Barbarossa pił kawę. Całą swoją postawą krzyczał, że nie chce mu się żyć.
Barbarossa zgniótł kubek i wyszedł na ulicę. Poranek odpędził już ostatnie ślady nocy, a słońce, choć niewidoczne przez chmury i smog, coraz sprawniej usuwało z praskiego powietrza resztki chłodu. Na poczcie Barbarossa najpierw pobrał korespondencję o charakterze śzawodowym". Nie znalazłszy w niej nic niezwykłego czy istotnego, sprawdził prywatną skrytkę. Ostatni list, który doręczono mu dwanaście lat temu, zawierał zwięzłą informację o śmierci ojczyma. Dziś mógł tylko żałować, że palant nie zdechł wcześniej. Jego matka odziedziczyłaby wówczas skromną sumę pieniędzy i polepszyła nieco ich los.
Teraz trzymał w ręku brązową kopertę z czerpanego papieru. Nie musiał go wąchać, by wyczuć woń znajomych perfum. Wziął głęboki wdech, pomału wypuścił powietrze z płuc i dyskretnie rozejrzał się dookoła. Nikt go nie obserwował. Z jednej strony bał się, a z drugiej... Nie odważył się nazwać tego drugiego uczucia. Podekscytowany, gorączkowo rozdarł kopertę. Na różowym papierze ktoś czerwonym tuszem zamaszyście napisał numer telefonu. Nic więcej. Twarz Barbarossy wyglądała jak wyciosana z kamienia. Wyszedł na ulicę, gniotąc list w dłoni.
- Ma pan może ogień? - zagadnął lumpa budzącego się obok kontenera na śmieci.
Zaskoczony mężczyzna podał mu zapalniczkę. Barbarossa podpalił kartkę razem z kopertą i trzymał je tak długo, aż płomienie zaczęły muskać jego palce. Prąd powietrza wytworzony przez przejeżdżający tramwaj rozdmuchnął popiół na wszystkie strony.
- To było bardzo nierozsądne. Przez ten list mogliby do ciebie trafić - powiedział Barbarossa półgłosem, ale numer, który starał się na zawsze usunąć z pamięci, cały czas stał mu przed oczami.
Chciał się odwrócić i ruszyć w dalszą drogę, ale wtedy zauważył mężczyznę w płaszczu i eleganckim kapeluszu. Czytał gazetę rozłożoną w witrynie księgarni. Towarzystwa dotrzymywał mu wychudzony brudas z wygaszoną fajką. Barbarossa sięgnął pod płaszcz i mimowolnie wykrzywił twarz. Ileż tam można schować rzeczy...
Przeszedł przez ulicę i zatrzymał się za nieznajomym. Mężczyzna musiał widzieć w szybie jego odbicie, ale mimo to nie reagował. Na razie.
- Dlaczego pan mnie śledzi?
Elegant odwrócił się, ani wolno, ani szybko. Barbarossa dostrzegł rozmazany cień i nagle poczuł dotyk w pachwinie.
- A dlaczego pan pyta?
- Dlatego że mogę pana zastrzelić - powiedział i silniejszym ruchem przypomniał nieznajomemu, że to, co mu przyłożył pod brodę, to lufa rewolweru.
- Ja pana też - odciął się mężczyzna.
Barbarossa przez chwilę analizował jego twarz. Nie był aż tak przystojny, jak mu się pierwotnie wydawało. Skórę na lewej skroni miał zdartą aż do kości, połowę czoła poparzoną, a nos spuchnięty i zdeformowany. W ciągu ostatnich kilku godzin najbardziej ucierpiały jednak oczy. Były martwe, chociaż wyraźne zmarszczki wokół kącików oczu i ust zdradzały, że jeszcze wczoraj ten człowiek bardzo lubił się śmiać.
- Pociągnę za spust, nie potrzebuję żadnych powodów - ostrzegł Barbarossa.
- Wiem - przytaknął mężczyzna. Jego spojrzenie wydawało się zimniejsze i bardziej beznamiętne niż spojrzenie egzekutora długów. - Może powinniśmy porozmawiać, panie Barbarossa. Ja, pan, panna Marika ZahaňskĄ i pańscy przyjaciele.
Dopiero teraz Barbarossa rozpoznał tego mężczyznę - to był policjant, który odwiedził go dwa tygodnie temu w jego mieszkaniu. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy nie strzelić.
- Dobra, ale pod warunkiem, że odda mi pan broń. - Rozejrzał się dookoła.
Chmury ostatecznie zwyciężyły i rozwiały marzenia prażan o odrobinie słońca. Ludzie mijali ich obojętnie, jakby dwójka mężczyzn mierzących do siebie z broni częściowo ukrytych pod płaszczami była czymś zupełnie naturalnym i niegodnym uwagi.
Kapitan KrćmĄř podał Barbarossie porządnie już poharataną strzelbę. Końcówka lufy wyglądała, jakby ją ktoś utrącił młotem albo ładunkiem wybuchowym. Rozpłatane krawędzie metalu sterczały we wszystkie strony i uniemożliwiały precyzyjne mierzenie.
Przecież z tego się nie da strzelać! - chciał w pierwszej chwili krzyknąć Barbarossa, ale zdołał się powstrzymać. Ten jeden raz na pewno się dało.
- Jak pan mnie znalazł? - zapytał zamiast tego i chwycił broń. Powstrzymał pierwszy impuls, by schować ją za pazuchą, i oddał policjantowi.
KrćmĄř sprawnym ruchem ukrył strzelbę.
- Wokół pana umiera zbyt wielu ludzi - powiedział tylko. Z pewnością uważał to za dostateczne wyjaśnienie.
- Być może mamy wspólnych nieprzyjaciół. - Barbarossa wzruszył ramionami i schował rewolwer.
- Być może. Muszę się najeść i wyspać, żeby jeszcze przez jakiś czas funkcjonować.

Rozdział czternasty
Jeszcze jedna rozmowa
Zatrzymałam się po dziesięciu minutach jazdy w kierunku centrum. Rano było tyle wolnego miejsca, że nawet kierowca ciężarówki nie miałby większych problemów z parkowaniem. Wyłuskałam z folii nową kartę sim, a starą wrzuciłam do schowka. Leżało ich tam już całkiem sporo. Nie chciałam budzić Franceski Saliceovej w nocy. Nie wynikało to z kurtuazji, ale z obawy, że komuś z jej ochrony tak późny telefon wyda się podejrzany. Teraz też istniało pewne ryzyko, ale brakowało mi już cierpliwości. Wybrałam numer, zdecydowana rozłączyć się po trzecim sygnale. Po drugim profesorka odebrała.
- Słucham? - głos miała ostry i wyraźny, jakby w rozgłośniach radiowych nadawano właśnie audycje popołudniowe.
- Muszę z panią pilnie porozmawiać i oddać pani jedno szlifowane świecidełko. Przez przypadek znalazło się w mojej kieszeni - powiedziałam. Dla osoby niezorientowanej w całej sprawie musiało to brzmieć całkiem niewinnie.
- Oczywiście, kochanie. Tymczasowo mieszkam nieopodal Dworca Głównego. - Podyktowała mi adres. - Najlepiej by było, gdybyś przyszła do mnie natychmiast. Tak wcześnie raczej nie miewam gości.
Z tonu jej głosu jasno wynikało, że się uśmiecha.
- Będę u pani za chwilę.
- W takim razie przygotuję jakąś delikatną herbatkę. Czy wolałaby pani kawę?
Franceska szczerze się cieszyła, że będzie miała towarzystwo podczas porannej herbaty. Nie mogłam jej odmówić i wybrać tak prostackiego napoju, jakim w jej mniemaniu była kawa. Dziwna myśl dla kogoś, kto przy obydwu biodrach nosi broń o potężnej sile niszczącej, jak amerykańskie prawo określa Desert Eagle Action Express. Jeszcze ciekawiej brzmiało to w odniesieniu do osoby, która... Wolałam jednak nie kończyć.
- Herbata będzie w sam raz - odpowiedziałam i przyłapałam się na tym, że również się uśmiecham.
Przekręciłam kluczyk i z cichym szumem silnika wjechałam na jezdnię. Na początku Opletalovej czekała mnie niespodzianka - roboty drogowe i blokady, z których Praga słynie w całej Europie jak ser ementalski z dziur. Zostawiłam samochód na rogu przy hotelu, przerzuciłam przez ramię plecak z ekwipunkiem i ruszyłam pieszo przez park. Latarnie nie działały, przestrzeń przed Dworcem Głównym przypominała szarą wyspę w oceanie świateł. Przypomniałam sobie, że nie mam na nosie okularów, i natychmiast naprawiłam ten błąd. Z ich przyciemnionymi szkłami w porannej szarówce musiałam się prezentować jak pijaczka. W zasadzie czemu nie.
Mijałam rzędy ławeczek, większość zajętą przez śpiących bezdomnych. Mniej lub bardziej intensywny smród alkoholu i wymiocin mieszał się z zapachem zieleni. W środku parku, jeśli tak można powiedzieć o kilku metrach wydeptanego trawnika i garstce drzew ledwie trzymających pion, już nikt nie spał - wręcz przeciwnie, zabawa trwała w najlepsze. Na ziemi i ławeczkach popijało sobie kilku facetów i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, dwa osobniki rodzaju żeńskiego. Paru bardziej umęczonych leżało na ziemi, wynędzniały mężczyzna, który z wyglądu miał ponad sto lat, klęczał przy drzewie, głowę opierał o pień i zwracał na swoje uda. Pierwszorzędna zabawa.
- Ojojoj, przyszła do nas trzecia laska - zauważył mnie mężczyzna z pociągłą twarzą udekorowaną różą. Odepchnął towarzyszkę zabawy i zaskakująco sprawnie podniósł się na nogi. Sądząc po jego ruchach, nie pił albo pił mało, choć z pewnością był pod wpływem innych rozweselaczy. Kobieta zaczęła coś gniewnie mamrotać, ale po chwili wstała i doczłapała do ławki. Sięgnęła po butelkę i oparła się o nowego obrońcę. Być może nawet nie zauważyła zmiany.
- Nie jestem z pana towarzystwa - rzuciłam przyjacielskim tonem do tego śmiecia. Oprócz róży miał też na szyi biały wrzód, który mógł być wynikiem drugiego stadium syfilisu lub jakiejś innej przykrej przypadłości. Nie wydawał mi się zbyt całuśny.
- Nie szkodzi, po prostu przyłącz się do nas. Nie możemy cię zostawić samej w takim miejscu, tu jest bardzo niebezpiecznie, ale z nami wszystko będzie ok, kociaku!
Uśmiechał się od ucha do ucha, najwyraźniej dumny z przemówienia.
- Nie da rady, spieszę się. - Nieco zboczyłam z dróżki, by go ominąć. Trochę na wyrost, bo szczerze wątpiłam, by ta ruina człowieka potrafiła mnie zatrzymać. Ale on zrobił to samo. Zaszedł mi drogę i zobaczyłam w jego ręku nóż. Uświadomiłam sobie, że miał go w rękawie od początku naszej rozmowy. Być może ta finka pomagała mu mienić się hersztem bandy.
- Ależ, kotku, po prostu musisz z nami zostać - powiedział przeciągle, a jego oczy błysnęły. - To jest przecież nóż, nie chcesz chyba, żebym cię drasnął - ciągnął coraz bardziej zadowolony z siebie. - Nie możesz być dla mnie taka niedobra.
Tak naprawdę nie interesował go seks, on po prostu chciał zrobić użytek z noża. Wystarczyło spojrzeć temu paranoikowi w oczy. Władza i ból, to go podniecało i tego potrzebował. Pokręciłam głową. Nie mogłam uwierzyć, jak niektóre sprawy są dla mnie oczywiste. Odebrał ten gest jako rezygnację i wyciągnął w moją stronę rękę.
- Jeśli chcesz krwi, to działaj. Urżnij swoje własne jaja i je zeżryj - warknęłam z pogardą, patrząc mu twardo w oczy.
Źrenice miał jak główki szpilek, nie mrugał. Jego oczy wyglądały na pozbawione życia, jakby je zrobiono z porcelany. Spodziewałam się, że po takiej zniewadze zaatakuje, rzuci się na mnie, a mnie będzie łatwiej usunąć go z drogi. Ale on stał jak sparaliżowany, drżał, z kącików ust wyciekły mu strużki białej śliny. Lewą ręką odpiął pasek przetartych dżinsów i zaczął zmagania z guzikiem.
Nie spuszczał ze mnie porcelanowego wzroku i z każdą chwilą trząsł się coraz bardziej. Nie rozumiałam, w co on gra. Może skończyła mu się amfetamina. Ostrożnie go obeszłam i zatrzymałam się kilka kroków za nim. Miał już wtedy spodnie spuszczone do kolan i zaczynał ściągać slipy. Pochylił się przy tym, jakby chciał sprawdzić, co ma między nogami.
Zrób to, zrób, krew, krew - usłyszałam ciche skandowanie.
Rozejrzałam się. Jego kompani milczeli, nikt nawet nie śmiał pisnąć - wszyscy obserwowali nadrealne przedstawienie. Skandowanie dochodziło z mojej głowy i tylko ja je słyszałam. Obrócił się do mnie nieporadnie, w lewej dłoni trzymał jądra, worek mosznowy wyglądał jak kurze wole. Centymetr po centymetrze przybliżał nóż do przyrodzenia.
Krew, krew, krew - odezwały się znów głosy w mojej głowie.
Nie mogłam się doczekać. Nie wolno tak bez powodu krzywdzić ludzi, powróciła stara myśl. Głupia. Chociaż może nie do końca.
Metal dotknął skóry.
- Zostaw to - udało mi się powiedzieć głośno.
Nóż poleciał na ziemię. Lump natychmiast upadł na chodnik i zaczął płakać. Odeszłam stamtąd, a jego coraz głośniejszy ryk słyszałam jeszcze przed drzwiami kamienicy, w której mieszkała Franceska Saliceova.
To był tylko narkoman uzależniony od amfy, któremu w nieodpowiednim momencie zabrakło odpowiednich substancji w organizmie i dlatego z takim posłuszeństwem wykonywał moje polecenia, pocieszałam się. A jednocześnie wiedziałam, że to nieprawda. Znowu coś się ze mną stało i założyłabym się, że moja potencjalna osobliwość, jak to nazywał Alex, znów wyraźnie się zintensyfikowała. Delikatnie mówiąc. Nazywając rzeczy po imieniu - wystarczyło sobie zażyczyć, żeby uzbrojony facet urżnął sobie jaja, i on by to zrobił. Poczułam mdłości. Cała moja energia gdzieś uleciała.
W ciemnym korytarzu pojawił się prostokąt żółtego światła, a w nim drobna sylwetka.
- Dzień dobry - powitała mnie profesorka. - Wygląda na to, że bardzo potrzebuje pani tej herbaty.
Poprowadziła mnie do mieszkania i posadziła w fotelu. Milczałam aż do chwili, w której wyrosła przede mną filiżanka z bardzo delikatnej, niemal przezroczystej porcelany.
Nowe lokum Saliceovej było tylko częściowo urządzone i wyglądało na o wiele mniej komfortowe i przytulne od tego, w którym złożyłam jej pierwszą wizytę. Mimo to zdążyła się tu zaaklimatyzować. Wywnioskowałam to po książkach i najróżniejszych przedmiotach, które wyglądały na naprawdę stare - maskach, figurkach, kawałkach kości i ceramiki aż po eksponaty, których nie potrafiłam nazwać.
- Przyniosę jakieś herbatniki, rano bywam bardzo głodna. - Franceska uśmiechnęła się i zniknęła w kuchni.
Zawibrował mój telefon. Wybierając się tutaj, nie przełączyłam go na tryb automatyczny.
- Gruber - usłyszałam. - Mam dla pani bardzo ciekawą informację o tej kobiecie, do której się pani wybiera.
Według danych szpitala w Krću i Urzędu Stanu Cywilnego Dzielnicy Praga 9 Franceska Saliceova nie żyje. Została zamordowana siedem miesięcy temu. Strzał w plecy. Póki co nic więcej nie wiem.
- Dzięki, wezmę to pod uwagę - odpowiedziałam i przerwałam połączenie.
Franceska wróciła z tacą pełną herbatników. Jako osoba martwa od siedmiu miesięcy trzymała się całkiem nieźle i nadal była bardzo sympatyczna.
- O czym byś chciała porozmawiać, moja droga? - zapytała i podsunęła tacę w moją stronę.
Nie byłam głodna, ale mechanicznie wyciągnęłam rękę po ciastko.
- Coś pani pokażę. Chciałabym usłyszeć pani opinię na temat tego, co pani zobaczy. - Profesorka nie protestowała, więc wyciągnęłam z plecaka małą kamerę, podłączyłam ją do telewizora i trochę zdenerwowana puściłam nagranie, które Barby znalazł w mieszkaniu z trupem.
***
Frank Bernard upewnił się, czy liny, którymi związano młodego człowieka, są odpowiednio napięte. Na moment rozmazany obraz jego tułowia wypełnił cały ekran. Skontrolował, czy obiektyw został właściwie nakierowany. Kiedy znowu pojawił się w kadrze, zaczęła grać muzyka. Właściwie nie muzyka, ale monotonny rytm jakichś gigantycznych kotłów dobiegający jakby z podziemi. Postawił na podłodze grubą świecę z kilkoma knotami i zapalił ją, a potem z zapalniczką w ręku podchodził kolejno do doniczek ustawionych wokół łóżka - było ich w sumie dwanaście - w które powtykano kadzidełka. Sylwia leżała przywiązana do drugiego łóżka w taki sposób, by wszystko widziała. Krzyczała, ale knebel z taśmy zmieniał jej wrzask w przytłumione charczenie.
***
Nie oglądałam całego nagrania, ale wiedziałam, co tam jest. Kombinacja racjonalności w działaniach Bernarda z irracjonalnością jego przesłanek przerażała mnie bardziej niż rzeczywistość. Franceska siedziała w fotelu. Zapomniała o herbacie i w skupieniu śledziła nagranie.
***
Z powodu zapalonych kadzidełek obraz zrobił się matowy. Frank Bernard siedział na taborecie przy głowie młodzieńca i kołysał się w rytm dudnienia. Poszczególne płomienie świeczki raz po raz znikały przesłonięte dymem.
- Najpierw musi uświadomić duchom, że tam jest, że chce im podarować trochę siły - powiedziała cicho Franceska.
Duchy? Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, ale chwilowo wolałam milczeć. Przez długi czas nic się nie działo. Twarz Bernarda stawała się tylko coraz bardziej blada, a chłopak rzucał się coraz słabiej. Być może dym miał jakieś działanie narkotyczne. Jedno z uderzeń w kotły wybrzmiało nagle głośniej niż pozostałe. W ręku Bernarda pojawił się nóż i zjechał w dół. Przy dźwięku rozrywania tkanki pochyliłam się odrobinę, by powstrzymać odruch wymiotny. W końcu poradziłam sobie z obrzydzeniem.
- Zjada jego oczy - stwierdziła Franceska pozbawionym uczuć, belferskim tonem.
Sylwia krzyczała, twarz miała wykrzywioną w grymasie skrajnego przerażenia, łóżko, do którego była przywiązana, bujało się z boku na bok. Potem, kiedy straciła siły, przestała się szarpać i sinymi wargami próbowała złapać oddech.
- Jej przerażenie jest nagrodą dla duchów, demonów, dawno zapomnianych bogów. On należy do Franka Bernarda - komentowała dalej profesorka.
Przy kolejnym uderzeniu w kotły młody mężczyzna nie miał już oczu, a w jego oczodołach zebrała się krew. Frank Bernard nachylił się i zaczął ją wylizywać. Robił to, póki rany nie przestały krwawić. W trakcie tej makabrycznej czynności Sylwia kilka razy mdlała. Chłopak przez cały czas był świadomy.
- Pije krew ofiary - wyjaśniała Franceska, a jej głos miał równie hipnotyczne brzmienie jak uderzenia w kotły. - A teraz... - zawiesiła głos, ponieważ Bernard podniósł się i stanął bokiem do ofiary.
Podniósł trzymany oburącz nóż, zamachnął się i uderzył. Zgrzyt stali łamiącej kości i trzask pękających żeber przeniknęły mi gdzieś do żołądka, głęboko, głęboko pod czaszkę i tam już pozostały. Bernard musiał być nieludzko silny, skoro zdołał w taki sposób przeciąć żebra. Chirurdzy używają do tego specjalnych piłek.
Potem odłożył nóż i jednym pociągnięciem ręki otworzył klatkę piersiową, jakby to było kartonowe pudło.
Po chwili ściskał w dłoni ciągle jeszcze pulsujące serce. Rzucił się na nie łapczywie i pożerał tak długo, aż nie został nawet kawałeczek.
Sylwia już nie krzyczała ani nie mdlała i tylko tępym wzrokiem patrzyła gdzieś w przestrzeń.
- Zjadł jego serce - dokończyła Franceska Saliceova.
- Dlaczego? - Wstałam, żeby odłączyć kamerę.
Potem usiadłam i chwyciłam filiżankę z letnią herbatą, jakby jej ciepło mogło zwalczyć mroźną pustkę, którą nagle w sobie poczułam. Gdzieś w środku już rozumiałam, dlaczego to zrobił - i pewna część mnie nawet mu zazdrościła. Trochę jak człowiek bliski śmierci głodowej zazdrości komuś, kto właśnie zabiera się do smakowitej pieczeni. Makabryczne porównanie.
- Żeby zyskać jego siłę, zaprzeczyć własnej słabości i wzmocnić swoje moce. Takie rytuały ludzie odprawiają od zarania dziejów, od kiedy przestali być zwierzętami. Czasami często i publicznie, a czasami potajemnie, w obawie przed osądem większości. Ale te obrzędy wciąż są między nami. A to ofiarowanie zostało bardzo dobrze przeprowadzone. Ten mężczyzna zyskał dzięki niemu więcej, niż uważałam za możliwe. Co więcej, zyskał przychylność demonów, bogów, duchów - wszystko jedno, jak ich nazwiemy - których nakarmił przerażeniem dziewczyny.
- Jakie demony, jacy bogowie?! - wybuchłam. - Nic takiego nie istnieje! Frank Bernard oszalał, a pani mi opowiada o jakichś pradawnych rytuałach. Czy ktoś kiedyś widział boga? Demona? Nie, nikt oprócz obłąkańców, którzy torturują ludzi, dopóki ich nie zabiją!
Profesorka spojrzała na mnie chłodnym, przenikliwym wzrokiem. Nagle to nie była ta sama osoba.
- Zaprzeczanie faktom jeszcze nikomu nie wyszło na dobre i pani też może się o tym przekonać na własnej skórze. Bogowie umierają razem z ludźmi, którzy ich swoimi myślami i swoją wiarą stworzyli. Czasami walczą między sobą. Klęska boga zgubi również tych, którzy go wymyślili. To są prawidłowości stare jak świat.
- Nigdy nie widziałam żadnego boga ani innego nadprzyrodzonego bytu - odburknęłam wściekle i odłożyłam filiżankę, by jej przypadkiem nie zgnieść w dłoniach.
- Wy wszyscy myślicie, że istnieje tylko to, co mogą zmierzyć wasze prymitywne urządzenia, ale to błąd! - Franceska wstała i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem. Już w ogóle nie wydawała się mała. - Przecież to takie proste! - Wbiła we mnie karcące spojrzenie. - Ludzie pragną wiedzieć, pragną poznać wytłumaczenie jak i dlaczego, poznać odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania. Dlatego potrzebowali bogów, stwórców świata i ich samych. Najpierw powołali ich do życia w swoich myślach, czasami bez kształtu i ciała, kiedy indziej jako olbrzymów czy bajkowe zwierzęta. Tylko że rola pierwszych bogów kończyła się na stworzeniu świata i walce o niego. Później legendy wykluczyły ich z dalszego rozwoju, a ich jakby nie było, jakby nie egzystowali, rozpłynęli się w powietrzu i przemienili w dym, w podmuchy siły zawarte w wietrze, którym od czasu do czasu trzeba złożyć ofiarę, by człowiek mógł osiągnąć swój cel. Potem przyszli inni bogowie, podobni do ludzi - słabi i silni jednocześnie. Wytwory naszej wyobraźni. Gilgamesz był kiedyś zwyczajnym mężczyzną. Najsilniejszym, najszybszym i najbardziej uzdolnionym w swoich czasach. Inni zaczęli dostrzegać w nim boga. Nieśmiertelność, nienaturalną siłę. Wtedy żyło mniej ludzi i wierzyło się mocniej, z większym przekonaniem, myśli poszczególnych ludzi były do siebie o wiele bardziej podobne niż dziś, potęga wiary zmierzała w tym samym kierunku. I tak Gilgamesz stał się prawdziwym bogiem swojego ludu. Chronił go i patronował mu, dopóki żyła legenda.
- A zatem czemu już go nie ma? Dlaczego nie biega w przepasce na biodrach i nie poluje na lwy? - zapytałam uszczypliwie.
- Ponieważ według legendy król Uruku już dawno umarł - odparła Franceska Saliceova niemal ze smutkiem. Usiadła i ugryzła kruchego herbatnika. Ten dźwięk zabrzmiał tak realnie w porównaniu z tym, o czym rozmawiałyśmy, że nieco się opamiętałam.
- A dlaczego jego ludzie pozwolili mu umrzeć? - zapytałam, tym razem naprawdę zainteresowana odpowiedzią.
- Nie wiem, mogę się tylko domyślać. - Profesorka wzruszyła ramionami. - Każdy bóg ma wolną wolę. Kiedy jednak przestanie działać w zgodzie z mitem, który go stworzył, w zgodzie z wiarą ludzi, którzy są jego dziećmi, a jednocześnie rodzicami, umiera, znika, a to musi znaleźć odbicie w legendzie.
- Brzmi ciekawie, ale nie wierzę pani. W ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat ludzie niezbyt często spotykali swojego boga - oponowałam.
Nagle ogarnęło mnie zmęczenie, najchętniej oparłabym głowę o stół i zasnęła.
- A jak mielibyśmy go spotkać, skoro sami go ukrzyżowaliśmy i posłaliśmy do rzeczywistości pozbawionej kształtu i materii, między starych bogów, stworzycieli świata? I nieprawda, że ludzie w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat nie spotykali swoich bogów. O ludziach spoza kręgu kultury zachodniej, o dzikusach, Indianach, Eskimosach, ludach koczowniczych, większość z nas wie naprawdę mało. Znam pewnego Indianina, który jako dziecko rozmawiał ze swoim bogiem. Wszyscy, którzy przyjdą między nas, zmieniają się, tracą swoich bogów i swój świat!
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie potrafiłam znaleźć żadnych sensownych argumentów.
- Wiesz, moje dziecko, dlaczego zniknęli Majowie? - zapytała nagle Franceska.
Pokręciłam głową. Słyszałam wiele teorii na ten temat, ale żadnej z nich nie przyjęto jako ostatecznej i niepodważalnej, żadna też nie wyjaśnia wszystkich znanych faktów.
- Ich bóg przegrał w boju i w ten sposób skazał na zagładę cały naród, wszystkie dzieci i rodziców.
Milczałam.
- A dlaczego zniknęli neandertalczycy?
Kolejne szokujące pytanie. Wbrew własnej woli z jakiegoś dziwnego, głęboko zakorzenionego powodu zaczynałam jej wierzyć.
- To było dawno temu - nie potrafiłam wymyślić nic lepszego.
- Nie dla mnie. Od czasu kiedy jestem martwa, widzę bardzo daleko - odparła z uśmiechem profesorka. - Na własne podobieństwo stworzyli boga okrutnego i bezlitosnego. Boga pragnącego przeżyć dokładnie tak, jak oni próbowali przeżyć na lodowej pustyni, walcząc o życie z kamieniem w ręku i ogniem przy boku.
Mówiła teraz ciszej, patrzyła zupełnie gdzie indziej, a dłonie zaciskała w pięści.
- A ten bóg, wielki, muskularny, pokryty sierścią jak nosorożec jego czasów i z rogiem między oczami, musiał wypełnić legendę, którą dla niego wymyślili. Inaczej stałby się duszkiem szepczącym na granicy niebytu. Siła istnienia zmuszała go do coraz większego okrucieństwa, aż w ciągu dziesiątków tysięcy lat wytępił swoje dzieci i sam na koniec rozpłynął się w powietrzu jak dym nad ogniskiem. Dopiero potem przyszedł nasz czas.
Zaczęło mną trząść z zimna. Przez chwilę miałam wrażenie, że ten pokryty sierścią stwór narodzony w zamierzchłej przeszłości przygląda mi się okrutnym, lecz jednocześnie inteligentnym spojrzeniem. W powietrzu unosił się smród palonego tłuszczu, wyprawianych skór i dym z mokrego drewna. Franceska miała rację, pysk wykrzywiony w cynicznym i ponurym grymasie świadczył o tym lepiej niż wszystkie jej słowa. Otrząsnęłam się z tych myśli i skoncentrowałam na własnych problemach. Na Aleksie, na naszych wrogach i wielu, wielu innych. Postać budząca strach i respekt powoli rozpływała się w powietrzu. Jeszcze tylko przez chwilę czuć było nieprzyjemne zapachy, które nie pochodziły z dwudziestego pierwszego wieku.
Jaki związek miało to, czego się właśnie dowiedziałam, z teorią Aleksa dotyczącą M-pola? Z pewnością obydwoje mówili o tym samym, ale każde na swój sposób. Skomplikowana matematyczno-fizyczna teoria stanowiła pewne podstawy dla mitologicznych wyobrażeń. Szalone. Ale w porównaniu z tym, co mnie w ostatnim czasie spotykało, tylko trochę.
- To jednak nie tłumaczy, dlaczego Frank Bernard zabił tego chłopca i dlaczego znajdujemy tyle starych przedmiotów - powiedziałam głównie po to, by przerwać kłopotliwą ciszę. Niespodziewanie wraz z wybiciem godziny szóstej w budziku włączyło się radio. Spiker entuzjastycznie informował, że oto zaczął się kolejny piękny dzień roboczy, a lato wciąż trzyma. Podobno padną kolejne rekordy ciepła. Jakby mnie to cokolwiek obchodziło.
- Siła mitów, legend czy wiary w ogóle jest wielka i trudno jej się przeciwstawić. Człowiek, duch, demon, a nawet półbóg i bóg muszą mieć bardzo dużo siły, by zmienić ukierunkowanie mitu i podporządkować go swoim interesom. Ta siła pochodzi od ludzi. Daje się przekształcać, deformować, ale nie można jej czerpać z powietrza. Ludzie potrafią ukryć siłę w przedmiocie, który wykonają, potrafią przekazać ją słowem, gestem, samą wolą. Mają ją w sobie, ona jest esencją życia. I właśnie dlatego siłę można pozyskiwać z ludzi i z przedmiotów. Nawet jeśli... - Franceska zawiesiła głos, jakby próbowała sobie coś uzmysłowić - nawet jeśli różne drogi nie prowadzą do tych samych celów. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób człowiek stanie się bogiem.
- A zatem książki napisane przez Jiřego RulhĄnka stworzyły nieśmiertelne i niezniszczalne byty, które chcą się teraz do mnie dobrać - skwitowałam niewyraźnym głosem.
- W żadnym wypadku, moja droga - zaprzeczyła Franceska tak miłym tonem, jakbyśmy rozmawiały o pogodzie albo jakości proszków do prania, a nie o kwestiach, które kwalifikowały nas do ciężkiego leczenia psychiatrycznego. - Te książki ich nie stworzyły, stworzyli je ci, którzy te książki czytali i w nie uwierzyli. To oczywiste.
- To znaczy, że ich wiara była silniejsza od wiary w Chrystusa, Allaha, Buddę i cholera wie kogo jeszcze? - znowu o mało nie wybuchłam.
- Nie wiem, która wiara jest silniejsza, ale nie sądzę, żeby to właśnie Jezus Chrystus chciał się do ciebie dobrać i zrobić ci krzywdę. On raczej nikogo nie krzywdził.
Mówiła tak, jakby go znała. Wkurzyłam się i powiedziałam jej to.
Franceska posmutniała, a ja od razu pożałowałam swoich słów.
- Mniej więcej pięć lat temu zgłosił się do mnie niski, przysadzisty mężczyzna i zaproponował mi pracę. Najpierw wyszukiwanie w fachowej literaturze wszelkich informacji o pochodzeniu artefaktów, które sam wskaże, później badanie tych artefaktów i potwierdzanie ich autentyczności. Płacił. - Franceska pokręciła głową. - Płacił dobrze. Nie było w tym nic sprzecznego z prawem. Bardzo potrzebowałam wtedy pieniędzy. Wykładowca akademicki nie dorobi się w tym kraju fortuny.
Nie musiała mi nic mówić. Jako asystentka na Wydziale Wychowania Fizycznego i Sportu wiedziałam o tym doskonale.
- Kłopot w tym, że im więcej czasu poświęcałam na badanie przedmiotów kryjących w sobie ludzką siłę, tym bardziej byłam na pewne sprawy wyczulona i tym więcej rozumiałam. W końcu zaczęłam zajmować się tym sama dla siebie - zbierałam informacje, studiowałam. Mniej więcej trzy lata temu zorientowałam się, dokąd to wszystko zmierza. Potem przyszedł... - urwała.
- Kto? - wypaliłam, skutecznie podpuszczona. Ton jej głosu sugerował, że darzy tę osobę wielkim szacunkiem, co niezbyt mi się podobało.
- Proszę mnie nie osądzać według ludzkich kryteriów. - Uśmiechnęła się. - Jest równie okrutny jak drut kolczasty i dla niego zabić to jak splunąć, ale jako... - zmrużyła oczy, jakby nie mogła znaleźć właściwego słowa - jako demona można go zaakceptować. A nawet powiedzieć, że jest miły. Przyszedł i zaproponował mi interes. Byłam wówczas chora. Ta choroba... Krótko mówiąc, otrzymałam gwarancję, że uniknę długiego i uwłaczającego godności umierania. Przystałam na to. Miałam analizować dla niego stare artefakty, po prostu robić coś, co potrafię i kocham. W zamian za to uzdrowił mnie. Przy pomocy pozornie bezużytecznych przedmiotów tchnął we mnie nowe życie. To były kawałki kości, glinianych skorup i medalionu, w którym siła kumulowała się całymi eonami... - Saliceova pokręciła z podziwem głową i zamilkła.
Zaciekawił mnie wyraz jej twarzy. Ona lubiła te wspomnienia, ekscytowała się nimi tak jak ja swoim pierwszym tortem, który pamiętałam. Zdmuchnęłam wtedy wszystkie cztery świeczki jednocześnie. Moja koleżanka Katka miała podobną minę, kiedy opowiadała mi, jak straciła dziewictwo. Nie każdy ma takie szczęście.
- A potem przyszli ci drudzy. Może nie zabijali więcej niż... - Franceska zawahała się - niż mój pracodawca - dokończyła i kontynuowała już bardziej pewna siebie - Ale byli inni, o wiele gorsi. Przy bytach tego rodzaju ważne jest, jak i dlaczego zabijają.
Przerwała opowieść, a ja przez moment zastanawiałam się nad bezsensem tego, co właśnie usłyszałam. Jak i dlaczego zabijają? Życie to przecież świętość!
- Odmówiłam im i zabili mnie strzałem w plecy. Śmierć to coś jak kawał zimnego, przerdzewiałego żelaza. Bardzo się różni od ostrza miecza, które jest doskonale gładkie. Boli, strasznie boli, każda twoja część umiera w innej chwili, wszystko, co łączy cię z życiem, sznurki, liny, włókna, wszystko to się napina, maksymalizując cierpienie do granic wytrzymałości. Aż w końcu się urywa. A najgorsze jest to, że do samego końca chce się żyć - kontynuowała swoją spowiedź Franceska.
Słuchałam zafascynowana i nie miałam odwagi jej przerwać.
- Przyszli po mnie do kostnicy. Przy pomocy tej samej siły, która mnie uzdrowiła, przywrócili mnie do życia, a właściwie do egzystencji. Mimo wszelkich zalet takiego obrotu spraw to jednak nie jest życie. - Jej twarz przykrył cień. Nie zrobiła żadnego grymasu, nie poruszyła oczami, a mimo to ten cień w jakiś sposób się tam pojawił.
- Nie musieli tego robić, kosztowało ich to wiele sił - ciągnęła. - Prościej byłoby znaleźć innego historyka, ale zawarli ze mną układ. Jak już mówiłam, jak na demony całkiem przyzwoite towarzystwo.
Uśmiechnęła się do mnie przyjacielsko, na wpół porozumiewawczo.
- Jeszcze troszeczkę herbaty?
W tej samej chwili ktoś wyważył drzwi. Nie brzmiało to jak uderzenie stukilowego tarana albo policyjnego młota. Ktoś po prostu wykopał je z taką siłą, że zaryły w przeciwległą ścianę oklejoną tapetami. Znałam ten typ - rano siłka, wieczorem panienki i alkohol.
- To chyba nie będą ci, którzy panią chronią - powiedziałam.
Franceska z bardzo poważną miną pokręciła głową.
Po chwili w pokoju pojawiło się trzech mężczyzn. Wszyscy w dżinsach, wysokich butach i koszulkach z kołnierzykiem, każdy z łańcuchami na szyi. Ten stojący po lewej nosił nawet obrączkę. Rozumiałam kobietę, która postanowiła się z nim związać, w zasadzie wyglądał na sympatycznego i miłego mężczyznę. W dodatku jako jedyny miał w oczach coś przypominającego poczucie winy. To jednak wcale nie oznaczało, że będę dla niego milsza. Tuż nad ich głowami unosiło się niebieskie oznaczenie lokalizatora zainstalowanego w okularach.
- No proszę, upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu - powiedział największy i najbrzydszy z nich. - Ciebie mieliśmy znaleźć - spojrzał na mnie - a ciebie - odwrócił się w stronę profesorki - zabić.
- Powinniście pukać - zwróciłam im po cichu uwagę. - Bardzo nie lubię mężczyzn pozbawionych dobrych manier.
Ten niewinny komentarz zapewnił mi uwagę przywódcy. Odbił się w moją stronę - chciał mnie załatwić w powietrzu, głupiec. Doskonała technika, ale na człowieka. Uskoczyłam, podeszwy nadały mi przyspieszenia, i jeszcze w locie uderzyłam go łokciem w skroń. Jednocześnie rozległ się trzask - zmaterializowały się moje pazury. Drugi napastnik zrobił kilka nieskoordynowanych kroków w tył, kiedy dostrzegł, że jego ręka kończy się na przedramieniu. Trzeciego zamurowało. Tak mocno wbił się stopami w podłogę, że z jego butów i kawałka linoleum zostały strzępy. Wahał się, coraz bliższy podjęcia decyzji o ucieczce. Oczy straciły nagle cały koloryt i zalśniły grozą. Być może działał tak na niego widok kolegi bez ręki, który bezskutecznie próbował zatamować krwotok i umierał prawie tak szybko jak zwykły człowiek, być może przerażała go głowa herszta bandy, która zwisała z ostrogi wysuniętej z mojego łokcia. A może po prostu zafascynowała go moja mordercza elegancja. Trudno powiedzieć.
- Bardzo mi przykro, ale muszę cię zabić - powiedziałam bez owijania w bawełnę.
W tym momencie postanowił wziąć nogi za pas. Wyskoczył w powietrze i jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie zawisł w powietrzu i powoli, bezradnie usiłował dostać się na dół. Przynajmniej tak to wyglądało z mojego punktu widzenia.
Wyciągnęłam pistolet. Pierwsze dwie kulki wyszarpały z niego spore kawałki ciała jeszcze w locie, trzecia przy upadku. Nogi już go nie słuchały, padł na dywan, podłoga momentalnie utonęła w kałuży krwi. Te bestie zawsze cholernie krwawią. Tak naprawdę nie było mi przykro, czułam tylko zadowolenie i dziwny rodzaj spokoju. Po prostu zrobiłam to, co do mnie należało.
- Chyba powinna pani już iść - poprosiła Franceska, nagle bardzo blada.
Jak na trupa jej reakcje wyjątkowo przypominały ludzkie.
- Moi znajomi pojawią się tu lada chwila i nie pozwolą pani tak po prostu odejść - usprawiedliwiała się.
Kiwnęłam głową.
- Wie pani, nie bardzo rozumiem, dlaczego właśnie panią musiałam przekonywać, że demony istnieją - dodała cicho Franceska, nie spuszczając wzroku ze szponów mojej lewej ręki. Choć użyłam ich raptem kilka sekund wcześniej, wszystkie były niemal sterylnie czyste.
- Może właśnie dlatego. Ludzie na ogół mają problemy z zaakceptowaniem rzeczy oczywistych - powiedziałam po chwili namysłu, przyglądając się pazurom z bliska.
Doskonalsze od chirurgicznego skalpela. Zdążyłam się już z tym zmierzyć i zaczęłam je traktować jako integralną część siebie. Głowa w końcu odkleiła się od łokcia i uderzyła w podłogę jak orzech kokosowy. Świeży orzech kokosowy, który stoczył się ze stołu z owocami i warzywami.
- Wyglądają strasznie - oceniłam.
- To fakt - zgodziła się Franceska. Jej twarz zaczynała odzyskiwać żywsze kolory. - Srebrny jest taki zimny, może by tak dodać trochę ciepła? - zaproponowała.
Wystarczyła krótka myśl i końcówki pazurów natychmiast zabarwiły się na kolor karminowej czerwieni. Dwa tygodnie temu chciałam kupić taki lakier, ale miałam zbyt duży debet na koncie. Nie żałowałabym wydanych pieniędzy - nawet na szponach prezentował się wspaniale.
Franceska Saliceova nie mogła być tak normalna, na jaką wyglądała albo jaką udawała, ponieważ z zainteresowaniem oglądała mój manicure, w ogóle nie zwracając uwagi na trzy trupy. Może śmierć tak zmienia człowieka.
Ukłoniłam się na pożegnanie, kiedy okulary wyświetliły w polu widzenia informację zapisaną standardową czcionką Worda:
Mariko, przyjdź jak najprędzej. To ważne. A.
Mój granitowy spokój pękł jak mydlana bańka. Alex mnie potrzebował, coś się zmieniło albo naprawdę poszło już na ostro. Musiałam mu pomóc, musiałam go chronić.
- Do widzenia - rzuciłam, odwracając się.
- Raczej z panem Bogiem - poprawiła mnie profesorka, a ja musiałam przyznać jej rację.
Nie chciałam wyrządzić jej w przyszłości krzywdy, a nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której znalazłybyśmy się po przeciwnych stronach barykady. Właściwie to poniekąd już dzieliły nas pewne interesy. Jej wiedza i umiejętności stanowiły niezwykły atut w rękach naszych nieprzyjaciół. Właściwie w rękach każdego. Gdyby to było naprawdę konieczne - albo nie, gdybym się zdecydowała na taki krok, potrafiłabym wyszarpywać z jej brzucha wnętrzności kawałek po kawałku, przez całe dnie, bo pewnie tyle czasu zajęłoby mi uśmiercenie kogoś, kto już raz umarł. Ta myśl mnie zaskoczyła. Razem z wysuwanymi pazurami zyskałam coś jeszcze, coś, na czym mi w ogóle nie zależało. Nagle stało się dla mnie oczywiste, że stworzenia takie jak ja nie istnieją niezależnie. Tworzą długie linie ciągnące się z szarej przeszłości do ponurej przyszłości. Większość moich poprzedników i następców osiągnęło i osiągnie w swojej pracy prawdziwe mistrzostwo.

Rozdział piętnasty
Krzemowy demon
Wsiadłam do volvo i ruszyłam z powrotem do willi.
Poranne godziny szczytu już minęły, ale po ulicach ciągle kręciło się mnóstwo pieszych i na krzyżówkach tworzyły się korki. Zahamowałam przed pasami. Czekałam, aż przez ulicę przejdzie piegowata dziewczyna w za dużych, znoszonych ubraniach i z wózkiem, którego czasy świetności dawno minęły. Prawdopodobnie służył kolejnej z rzędu generacji noworodków. Tak bardzo jej zazdrościłam. Tak jak kobiecie z parasolem, która rozmawiała przez telefon i niezwykle intensywnie przy tym gestykulowała. Miała czerwone paznokcie, świetnie pasujące do torebki i butów. Ktoś za mną zatrąbił - już od kilku sekund było zielone. Musiałam się bardzo starać, żeby nie zgromić wzrokiem tego cholernego neurotyka. Przeraziło mnie to i postanowiłam skoncentrować się na prowadzeniu. Czułam się zmęczona, pusta i osamotniona. To było najgorsze.
Zostawiłam samochód przed garażem. Już przy drzwiach powitał mnie smród topionych metali i szum palników acetylenowych. Home, sweet home. Gdy weszłam do salonu, Filip odwrócił się w moją stronę, mimo że nie mógł mnie usłyszeć.
- Kończymy - oznajmił pozostałym. - Jesteśmy w komplecie.
Z kuchni wyszedł dobrze zbudowany mężczyzna z posiniaczoną twarzą. Miał na sobie elastyczny podkoszulek z krótkimi rękawami, a przez pierś przewieszone dwa bandoliery. Nosił trzy kabury - dwie z bronią pod pachami i pustą przy boku.
- KrćmĄř - przedstawił się. - Długo pani szukałem.
Sposób, w jaki mi się przyglądał, nasuwał skojarzenia z przyrodnikiem, który obserwuje interesujący okaz, albo z naukowcem wprowadzającym do katalogu informacje o każdej mojej zmarszczce, rysach twarzy, kształcie nosa, uszu, ust i tak dalej.
- Bardzo się pani zmieniła - dodał.
Jego głos przypominał odczłowieczony komunikat wypowiadany przez elektroniczne urządzenie. Bardzo prymitywne. Bez dykcji, bez melodii, jedno słowo podobne do drugiego. Ta wypowiedź niosła wyłącznie ładunek informacyjny, w żadnym wypadku emocjonalny. Albo był skrajnie wyczerpany, albo pozbawiony uczuć. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy i już znałam odpowiedź.
Stopniowo wszyscy kończyli pracę, siadali w fotelach, chwytali się za kawę, herbatę, piwo i czekali, co zrobię. Kas wpatrywał się we mnie jak w świętą ikonę, nawet jeśli wartość takowej była dla niego porównywalna do wartości szybkiego konia czy nowego karabinu - nie miałam pojęcia. Gruber patrzył na mnie ze strachem, KřehŻlek z szacunkiem, Filip z uśmiechem, choć również w jego oczach znalazłam coś, czego tam wcześniej nie było. Barby - jego kowbojska twarz cały czas wyglądała tak samo. Mówienie im, że znalazłam się na dnie, że jestem totalnie wyczerpana i nie wiem, co robić, mijało się z celem. Nie uwierzyliby, w ogóle czegoś takiego nie brali pod uwagę. W najmniejszym stopniu.
- Gdzie Alex? - zapytałam, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że nikt się nie odważy mu przeszkadzać.
- Tutaj - odpowiedział z korytarza.
Kilka ostatnich godzin odcisnęło się na jego twarzy jak imprezowy maraton. Jego cera miała niezdrowy kolor, kąciki ust drgały nerwowo. Bardzo chciałam, by wreszcie do niego dotarło, że chcę z nim pobyć sam na sam, przytulić się i przez chwilę nic nie robić. Ale to był ten chłodny, analityczny typ spojrzenia, którego bardzo nie lubiłam. Właściwie to się go bałam. Dzięki kamerze zainstalowanej w moich okularach mógł na żywo śledzić przebieg wizyty u Franceski Saliceovej. Przerażało mnie, co może teraz o mnie myśleć.
- Co się stało? - zapytałam, by jak najprędzej zakończyć pełne napięcia oczekiwanie.
Nalałam sobie kawy z termosu stojącego pomiędzy łuskami i prętami ze srebra. Filip świetnie ją parzył, nawet jeśli miała służyć tylko do zwilżania gardła podczas pracy. Wzięłam niewielki łyk i o mało co się nie zakrztusiłam. Wszyscy mnie obserwowali i zrozumiałam, że to ja stanowiłam powód ich milczenia. Czekali, aż się napiję. Dokąd to wszystko zmierza?
- To się stało - wyrwał mnie z zamyślenia KrćmĄř i podsunął mi stos zeszytów w błyszczących okładkach, każdy przyozdobiony stylizowanym pomarańczowym napisem Wylęgarnia. Ilustracja na okładce - atrakcyjna laska z burzą rudych włosów, ubrana w czarną, obcisłą skórę i trzymająca dwa pistolety - stanowiła zapowiedź raczej podrzędnej powieści sensacyjnej. Wzięłam kolejny łyk kawy i bez większego zainteresowania otworzyłam pierwszą część. Prawie się udławiłam, a kartki już nie były tak śnieżnobiałe jak jeszcze przed chwilą. Pierwszy rozdział nosił tytuł Kobieta w ciemnościach i zaczynał się od opisu tego, co czułam kilka dni temu w kinie. Gorączkowo przerzucałam kolejne strony. Było tam dosłownie wszystko, jakby autor mnie wymyślił, wszystkie najbardziej intymne szczegóły, upojne chwile spędzone z Aleksem opisane z najdrobniejszymi detalami.
Zamknęłam książkę i jeszcze raz spojrzałam na okładkę. Ta ruda laska to byłam ja, a jej broń leżała teraz parę centymetrów od mojej prawej ręki.
- Kto to napisał? - rzuciłam lodowatym tonem.
- Próbowałem to ustalić - odpowiedział KrćmĄř - a oprócz mnie jeszcze wielu innych ludzi. Niektórzy byli szybsi i używali do zdobywania informacji bardzo drastycznych metod. Trop urywa się w Electronic Books.
- Urywa? - zapytałam podejrzliwie. Nie wierzyłam, by ktokolwiek potrafił coś przede mną zataić.
- Urywa. Prezes firmy został bestialsko zamordowany, jego zastępca również. To wydawnictwo nawiązuje kontakty z autorami, których książki są wydawane wyłącznie w formie elektronicznej.
Nie mówiąc nic więcej, gorączkowo kartkowałam poszczególne zeszyty. Zawierały wyczerpującą relację z ostatnich dwóch tygodni mojego życia bez żadnych upiększeń czy przemilczeń. Ostatnią część kończył opis decyzji, by odwiedzić Franceskę Saliceovą.
- Kiedy to wyszło? - zapytałam i jednocześnie zaczęłam szukać tej informacji w stopce.
- Dzisiaj w nocy, rano poszło do dystrybucji i do gazet - odpowiedział Gruber. - Mam na myśli tylko czeskie wydanie. Można to kupić praktycznie wszędzie, i nie chodzi mi o Europę, ale praktycznie cały świat. Wychodzi wersja angielska, chińska, hiszpańska, portugalska...
Starałam się przez chwilę nie myśleć, by wszystkie nowe informacje same ułożyły się w głowie w logiczny ciąg. Wydrukowane w nocy? W tym samym czasie, kiedy działy się opisywane wydarzenia?
- Nawet jeśli Electronic Books nie nawiązuje bezpośrednich kontaktów z autorami, musi być jakiś sposób, żeby ich namierzyć - choćby przez telefon, e-mail, pocztę - powiedziałam i spojrzałam na KrćmĄřa.
- Oni ze wszystkimi kontaktują się za pomocą poczty elektronicznej - do rozmowy znowu włączył się Gruber. - Już to sprawdzałem. Pan KrćmĄř dał mi kody dostępu, mam dostęp do serwera Electronic Books. Sprawdzałem, skąd do nich przyszły teksty Wylęgarni. Przez łącza satelitarne, a potem jeszcze kluczenie przez różne serwery, żeby utrudnić dotarcie do nadawcy. Może za rok ze sztabem fachowców ustaliłbym miejsce nadawania wiadomości, ale w tej sytuacji... - Wzruszył ramionami. - Sam bym tego nie zamaskował lepiej.
Przerzucałam kartki książki, która nigdy nie powinna była powstać.
- Ale dlaczego oni nas jeszcze nie zaatakowali? - przyszło mi do głowy, kiedy znalazłam opis pokazowego numeru Filipa, po którym nasi nieprzyjaciele przypuścili atak na sąsiednią posesję. - Może jeszcze nie wiedzą o tej książce... - dodałam sama po chwili.
- Wiedzą. Już kilka razy trafiła mi w ręce, a poza tym znalazłem ją u jednego faceta - powiedział KrćmĄř i po raz pierwszy w jego głosie pojawiło się jakieś uczucie.
Nienawiść. Nie musiał mówić, jak się skończyło to starcie. Wszystko tłumaczył arsenał, którym był obwieszony. Pierwotnie to chyba należało do kogoś innego. To oznaczało, że on też nie jest już człowiekiem, ale jednym z nas. Tak samo jak wszystkie postacie z książki. Nagle mechanizm ruszył, kółka zaczęły się zazębiać. Wykład Franceski Saliceovej o mentalnej wspólnocie, demonach i bogach stanowił doskonałe potwierdzenie wszystkich tych zjawisk.
- Ta książka nas stworzyła - wyszeptałam. - Zmieniła nas.
Patrzyłam na leżące przede mną zeszyty. Pozornie zwykłe kartki zadrukowanego papieru zmieniły mnie w... w... Nie mogłam znaleźć odpowiedniego słowa.
Właściwie to nie książka, ale ludzie, którzy ją czytali.
- Sądzę, że stworzyła tylko panią - wyrwał mnie z zamyślenia Filip. - Nasza przemiana była czymś wtórnym, ponieważ znajdowaliśmy się w pobliżu, pod pani bezpośrednim wpływem. I tylko dzięki temu żyjemy. - Uśmiechnął się, wstał i uniósł do góry kubek z kawą.
- Za zwycięstwo Sprawiedliwej Królowej Śmierci, za zwycięstwo naszej Królowej! - wzniósł toast w języku czeskim, rosyjskim, niemieckim oraz angielskim, a na koniec w jakimś mi nieznanym, prawdopodobnie ojczystym.
Nikt nawet się nie uśmiechnął, wszyscy z szacunkiem charakterystycznym dla religijnych obrzędów poszli w jego ślady. Nieważne, co i z czego pili, ale dlaczego i jak. Wszystkich sześciu mężczyzn traktowało ten toast bardzo poważnie. Niewykluczone, że oni również byli moimi stworzycielami.
- Ale jak to możliwe, że jeszcze nas nie zaatakowali, skoro mają nasz adres w Wylęgarni? - wróciłam do pytania, kiedy już wszyscy usiedli.
- Wektor zerowy - po raz pierwszy odezwał się Alex.
Wszyscy spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
- Równanie konfiguracji monopoli, dipoli i tripoli stanowiących zadaszenie kwadrupolu z wymiarem czasowym, który działa siłowo sam na siebie, ma jedno rozwiązanie. Konwergencja systemu do tego rozwiązania nie musi być natychmiastowa, ale jest niemal równa czasowi, w którym się rozgrywa. - Uśmiechnął się, najwyraźniej uznawszy, że wszystko jest całkowicie jasne.
- Kwadrupol z wymiarem czasowym, który działa sam na siebie? - zapytałam ostrożnie.
Alex zmarszczył czoło, jakby w ogóle nie rozumiał, o co mi chodzi.
- Najprawdopodobniej - zaczął wolno Gruber, obserwując go - chodzi o stan, w którym pani albo ktokolwiek z nas próbowałby zajrzeć do tych zeszytów i wykorzystać w praktyce zawarte w nich informacje. Dowiedzieć się czegoś o naszych nieprzyjaciołach lub upewnić się, że nasze wyobrażenia o nich są właściwe.
Alex nie zaprzeczył i tylko kiwnął głową. Wydawało mi się, że dostrzegam w tym geście rezygnację.
- A co oznacza ten wektor zerowy? - KřehŻlek powrócił do poprzedniej informacji. W ręce trzymał półlitrowy pokal, ale piwa, którym zamierzał go napełnić, jeszcze nie otworzył.
- Dokładnie to, co się wam wszystkim wydaje. Zanik - odpowiedział Filip. Dopiero teraz zauważyłam, że i on jest od stóp do głów obwieszony bronią różnego rodzaju. Oprócz dwóch czterdziestekpiątek miał przy sobie wszystkie swoje miecze.
Alex ściągnął brwi, jakby nie do końca się z tym zgadzał, ale wreszcie przytaknął.
- Laik mógłby tak powiedzieć. Wspomniany system jest odrzucony ze swojej grupy, nowe rozwiązania również nie są brane pod uwagę.
- Aha, więc kwadrupol, który złamie jakieś niepisane zasady, zostanie po prostu wymazany, zniknie - mruknęłam na wpół sarkastycznie. Na szczęście nikt nie protestował przeciwko mojej bezsensownej uwadze. Bezsensownej?
- A o czym pan pomyślał, kiedy przeczytał pan w książce, co zrobiliśmy po pańskim telefonie? Musiał pan przecież logicznie wywnioskować, że w ciągu tych kilku dni nie zdążylibyśmy się przenieść z laboratorium i całym wyposażeniem. Powinien pan wydedukować, że ciągle tu jesteśmy - powiedział KřehŻlek do KrćmĄřa. - Nie musiał pan przecież czekać na spotkanie z Barbarossą na ulicy, mógł pan tu przyjść od razu.
Nowy członek naszej załogi wyglądał przez moment na lekko zdezorientowanego, jakby nic takiego nie przyszło mu w ogóle do głowy.
- Byłem przekonany, że uciekliście. Dokąd - nad tym się zbytnio nie zastanawiałem. Właściwie w ogóle się nad tym nie zastanawiałem, to było dla mnie po prostu oczywiste. Poza tym wpadłem na kilka innych śladów, dzięki którym chciałem coś wyjaśnić. Z mojego punktu widzenia... - zamyślił się nad dalszą częścią zdania. - Z mojego punktu widzenia o wiele ważniejszych. Zainteresowałem się wami dopiero później, bo potrzebowałem pomocy i musiałem was o coś zapytać - zakończył.
- To chwilowe zaćmienie uchroniło pana przed samozniszczeniem. To znaczy przed zamianą w kwadrupol, który działa sam na siebie - zauważył Gruber. - M-pole samo w sobie musi zawierać jakieś zabezpieczenia.
- Ale z pewnością można to obejść, zwłaszcza teraz, kiedy mamy jakie takie pojęcie, jak to działa. Możemy po prostu wypytać kogoś, kto to czytał, posłuchać streszczenia i na podstawie pozyskanych informacji zaplanować działania - zaproponował Filip i spojrzał wyczekująco na Aleksa.
Barby przysłuchiwał nam się z lekko pochyloną głową, jakby ta rozmowa w ogóle go nie dotyczyła.
- Nadal nie mam wglądu we wszystkie wiązania M-pola - odparł Alex. - Obawiam się, że nie dotyczą one wyłącznie płaszczyzny fizykalnej, ale również psychologicznej. Wynika to na przykład z zachowania pana KrćmĄřa. Możemy to porównać do instynktów samozachowawczych. Człowiek musi zwalczyć w sobie i świadomie wykorzenić bardzo wiele barier, dopiero wtedy może dobrowolnie zakończyć swoje życie. Właśnie tak działa ochrona M-pola przed zniszczeniem osób, które pozostają pod jego wpływem.
Na chwilę zamilkł i wbił wzrok w sufit, jakby tam mógł znaleźć odpowiedzi na wszystkie wątpliwości.
- To, co pan proponuje, moglibyśmy z dużym prawdopodobieństwem uznać właśnie za przełamywanie barier. Czyli powolne uśmiercanie samych siebie. A ja nie mam najmniejszego pojęcia, jak może wyglądać proces autozerowania - zakończył wykład.
- No i pojawia się jeszcze pytanie, co by się stało z kwadrupolem, które złamałoby te zasady - zauważył półprzytomny Gruber. On również rozpatrywał nasze położenie w różnych aspektach. Ja tylko słuchałam i starałam się poukładać to wszystko w głowie.
- Możliwe - dodał - że gdybyśmy się wyzerowali, tobyśmy zniknęli. Wszyscy.
- Niewykluczone - potwierdził Alex.
Mężczyźni siedzący w fotelach wokół stołu bacznie na siebie patrzyli, jakby chcieli dostrzec to wiązanie, spoiwo, które ich połączyło mocniej niż miłość rodzicielska czy braterska.
Dopiłam kawę i każdemu - łącznie ze mną - dolałam porządną porcję. Uświadomiłam sobie, że jestem głodna. Filip bez słowa podniósł się i przyniósł z kuchni stolik ze świeżym chlebem, zimnymi mięsami, serami i jajecznicą przykrytą pokrywką ze stali nierdzewnej.
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Póki co o telepatii nikt nie wspominał.
- Rano ludzie bywają głodni, zwłaszcza tak aktywni - powiedział z uśmiechem.
Nie wierzyłam w ani jedno słowo, ale poczułam się o wiele lepiej. Poszłam sprawdzić, co z Sylwią. Kudłacz powitał mnie spojrzeniem pełnym wyrzutów i radosnym merdaniem ogona. Za stróżowanie dostał miskę wody, żarcie i jako premię porządne pieszczoty. Dziewczyna wciąż spała. Oddychała równomiernie, a jej twarz nabrała rumieńców.
- Zostań z nią jeszcze chwilę - pożegnałam się z Kudłaczem.
Jedliśmy w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Barby przeglądał korespondencję odebraną z kilku różnych skrytek pocztowych, dzięki którym kontaktowaliśmy się bezpiecznie ze światem. Alex grzebał w jedzeniu, a z otaczającego go świata odbierał co najwyżej dziesięć procent bodźców. Spojrzałam pytająco na Grubera.
- Żołądek mu się skurczył - wyczytałam z ruchu jego warg.
Postanowiłam nie ingerować. Gdzieś w środku czułam, że to wszystko szybko się skończy. W taki czy inny sposób.
Podniosłam zeszyty Wylęgarni i kartkowałam jeden po drugim. Jak taka zwykła rzecz mogła mieć tak niezwykłą moc? I kolejne pytanie. Kto to napisał? Kto to stworzył? Najchętniej wykręciłabym mu głowę i pokazała, jak wyglądają jego własne plecy.
- Do czego używamy konta IXP-123-456-422-C? - przerwał nagle ciszę Barby, trzymając przed sobą kartkę zielonkawego papieru.
Gruber, który nie rozstawał się z laptopem nawet podczas posiłków, wystukał na klawiaturze kilka komend. Przekąsił zwinięty w rulonik plaster szynki, który trzymał między palcem środkowym a serdecznym. Kubek z kawą stał na touchpadzie.
- Zazwyczaj przelewamy z niego środki firmom, którym płacimy za dostarczony towar. Zwykłe rzeczy, podstawowe elementy wyposażenia, żadnej lewizny. Ale mimo to zasilam te konta, korzystając z najsolidniejszych zabezpieczeń, żeby nikt nas nie namierzył.
- Teraz dla odmiany - Barby spojrzał na dokumenty - ktoś zasilił je porządną kwotą.
- Ile? - zainteresował się Gruber.
- Dziesięć milionów czterysta tysięcy sześćset siedemdziesiąt dziewięć euro i dwadzieścia jeden centów. Kwota wpłynęła w dwunastu ratach. - Barby wzruszył ramionami i podał wyciąg Gruberowi.
- Czasami przy załatwianiu różnych formalności muszę podawać jakieś konto i zwykle podaję to, ale nie spodziewałem się żadnych przelewów - mamrotał z pełnymi ustami Gruber, studiując dokument.
Mimo całej zagadkowości ta sprawa wydawała się dużo bardziej realna i rzeczywista niż na przykład teoria M-pola. Ktoś z Bóg wie jakiego powodu przelał na nasze konto niemal trzysta dwadzieścia milionów koron, a my nie mamy najmniejszego pojęcia, kto to może być.
- Zaraz sprawdzimy w bazie wpłacających - oznajmił Gruber i włożył sobie do ust resztkę szynki, o której zaraz potem zapomniał i przez cały czas, kiedy mówił, zwisała mu z ust jak złamany papieros. - Chodzi o najzwyklejszą w świecie serię transakcji bankowych, w żaden sposób niezamaskowaną. Mam. Powinniśmy dostać jakieś rachunki, na pewno są w korespondencji, której jeszcze nie sprawdzaliśmy. - Kiwnął głową w stronę piętrzących się na stole kopert.
Zakończywszy solówkę na klawiaturze zdecydowanym kliknięciem, zaczął podejrzliwie wczytywać się w tekst na ekranie.
- Wszystko wskazuje na to, że polecenie przelewu wydała firma Electronic Books, a większość środków pochodzi z Demand & Print. - Spojrzał na nas niepewnie.
Zatrzymałam kubek z kawą w połowie drogi do ust, a KřehŻlek zamarł z zapaloną zapalniczką w jednej ręce i papierosem w drugiej. Przed chwilą słyszeliśmy te nazwy, ale w zgoła innym kontekście.
- Chodzi o honoraria autorskie za serię książek Wylęgarnia. Śmierć zrodzona w Pradze, właściwie to o ich część. Liczba sprzedanych egzemplarzy zbliża się powoli do stu pięćdziesięciu milionów - czytał dalej Gruber, a jego oczy z zadziwiającą szybkością prześlizgiwały się po kolejnych wierszach tekstu.
Napiłam się w końcu kawy, KřehŻlek zapalił papierosa i porządnie się zaciągnął, Barby wstał i bez pytania zaczął przygotowywać dla wszystkich drinki. Z tego, co udało mi się zapamiętać, każdy dostał to samo co poprzednio.
- Jesteśmy bogaci - powiedział Filip.
Nie pamiętałam, by kiedykolwiek miał tak chmurne spojrzenie, a jego uśmiech przypominał raczej pełen sarkazmu grymas. Mimo to jego słowa rozładowały nieco atmosferę. Gruber zarechotał. Kiedy życie zaczyna cię przytłaczać, zostają ci dwie opcje: złamać się albo spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Mnie zaczynało się wydawać, że występuję w tragikomicznej farsie.
- A kto, twoju mat', awtor toj knigi? - burknął prawie niezrozumiale Kas i wskazał leżące na stole zeszyty takim gestem, jakby w każdej chwili mogły się zmienić w kłębowisko węży.
- Ja chyba wiem - Alex niespodziewanie powrócił do świata żywych.
Papier pozazdrościłby jego cerze bladości. Bez słowa podniósł się i ruszył w stronę laboratorium. Patrząc, jak odchodzi, czułam lodowate ciarki na plecach. Coś mi mówiło, że reszta towarzystwa ma podobne odczucia.
Huczenie wentylatorów, elektroniczne sygnały stoperów, niskie tony wydawane przez pompy próżniowe pracujące na niskich obrotach i wszelkie inne dźwięki już nie robiły na mnie wrażenia, zdążyłam się przyzwyczaić. Alex stanął przed wysokim szklanym walcem, w którym na magnetycznej poduszce chaotycznie tańczyło kilka regularnych wielościanów. Rubinowy laser pulsował i oświetlał bryły w pozornie przypadkowych momentach. To monstrum o niewiadomym przeznaczeniu zainteresowało go już wcześniej. Poczułam na sobie jego dłoń, dotykał mnie tak, jakby chciał mi dodać odwagi. Albo sobie.
Usiadł przy najbliższym terminalu i aktywował port przyjmujący laser.
- Na początku eksperymentu dokonywałem szczegółowych pomiarów i charakterystyk komórek pod mikroskopem transmisyjnym i skaningowym - wyjaśniał, podczas gdy jego palce skakały w szaleńczym tańcu po klawiaturze. - Za każdym razem, kiedy operator nastawi parametry promienia elektronowego, dochodzi do ściągania niskoenergetycznego szumu.
I jakby chciał nam ten szum zademonstrować, włączył jeden z ekranów, na którym pojawił się szary, ziarnisty obraz.
- Dzieje się tak, ponieważ receptory odbierają elektrony odpowiednich powierzchni energetycznych i potrzebują nieco czasu na aktywację. Do tego momentu będą zachowywały się jak przypadkowy system i nie będą w stanie sformułować żadnej informacji.
Ziarnisty obraz zastąpiła płaszczyzna pokryta rozmazanymi sześcianami.
- System właśnie się uruchomił - komentował Alex. - Teraz widzimy powierzchnię pokrytego oksydami żelaza statywu, który przytrzymuje preparat. Nic ciekawego. Ale właśnie w momencie uruchamiania systemu zaobserwowałem powtarzające się zmiany cech szumu elektronowego. Zmiany te nie spełniają warunków procesów opartych na przypadku. Niestety, to było bardzo krótkotrwałe zjawisko, ponieważ po całkowitym uruchomieniu mikroskopu powierzchnia znalazła się pod ostrzałem wiązek przyspieszonych elektronów, co powstrzymało dalszy ciąg fluktuacji.
- Przypadkowość nie jest w nauce aż tak chaotycznym zjawiskiem, jak się może w pierwszej chwili wydawać - wyjaśnił Filip na widok wielkich oczu KřehŻlka.
Uczyłam się kiedyś o tym w szkole, ale to było strasznie dawno temu.
Alex jeszcze przez jakiś czas przeszukiwał różne foldery i po chwili przed naszymi oczami pojawiły się rzędy równań i nierówności. W porównaniu z monstrualnie skomplikowaną M-matrycą wyglądało to wyjątkowo niewinnie i jakoś tak bardziej ludzko.
- Wywnioskowałem z tej analizy, że przy jakiejkolwiek obserwacji systemu złożonego z resztek ciał potworów dochodzi do radykalnej zmiany parametrów związanych ze stanem skupienia.
- Podobnie jak w fizyce kwantowej? Nie możemy dotrzeć poza granice nieokreśloności? - zapytał z wahaniem Gruber. - Sam fakt, że patrzymy na potwory, zmienia je, przez co nigdy się nie dowiemy, jakie były przed eksperymentem?
- To jest wprawdzie ogromne uproszczenie, ale stosunkowo poprawne - potwierdził Alex.
Zauważyłam, że kursor porusza się po ekranie, mimo że Alex nie używa myszki ani klawiatury. Poza tym bez żadnej komendy włączył się kolejny monitor.
- Oprogramowanie optyczne - wyjaśnił Gruber, podążając za moim zdziwionym spojrzeniem.
- Ustaliłem, że do śodprzypadkowienia" sygnału dochodzi niezależnie od rodzaju detekcji. To oznacza, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy używam elektronów, fotonów czy piezoelektrycznego szpikulca. Po prostu w obecności obserwatora zmieniała się niefizykalnie interakcja realnego świata z materią nasyconą M-polem albo M-polem transformowanym w materię. - Alex wzruszył ramionami, jakby ta zasadnicza różnica nie miała większego znaczenia. - Co więcej, z moich spostrzeżeń wynika, że im mniejszy będzie stosunek masy M-elementów do masy elementów realnych, tym zmiany będą silniejsze.
- Czyli najważniejsze, żeby nałożyć jak najmniejszy kawałek flaków wyprutych z tych skurwieli na porządny kawał żelaza - skwitował nadzwyczaj trafnie Kas.
Filip z uznaniem kiwnął głową. Po raz kolejny przekonałam się, że wykształcenie, wychowanie i cała masa nawyków cywilizacyjnych nie mają zbyt wielkiego wpływu na wrodzoną inteligencję. Alex odwrócił się w stronę walca, w którym wirowały wielościany.
- To nie musi być żelazo, to może być jakikolwiek inny materiał. W każdej kostce zaimplantowałem dziesięć do potęgi szóstej atomów pochodzących z ciał potworów. Z przyczyn technicznych nie mam możliwości dokonania dokładniejszej manipulacji.
Nagle pomyślałam, że to z pewnością bilion razy mniej atomów niż w kropce na końcu zdania, lecz Alex już kontynuował wykład:
- Przy dwucentymetrowej krawędzi ilość M-elementów w stosunku do normalnej materii wynosi jeden do dziesięciu podniesionych do potęgi dwudziestej piątej.
Ten godny podziwu stosunek oznaczał, że chodzi o drobiażdżek wmontowany w olbrzymi prostopadłościan, jak słusznie zauważył przed chwilą Kas.
- Moje kostki do gry z przypadkiem są wykonane z epoksydu ze wzmocnioną strukturą krystaliczną. W ściankach wytrawiłem typizowane nanoreliefy. W zależności od tego, jak jest ułożona bryła w stosunku do promienia lasera, dochodzi do załamania światła, ewentualnie do zjawisk dyfrakcyjnych. Wytrawione reliefy umożliwiają transformowanie odbić od najprostszego binarnego logicznego sygnału aż do informacji opartej na długościach fali wypalonych elektronami przy przejściu na niższą powierzchnię energetyczną w otoczkach atomów. Po prostu zapewniają uniwersalność. Sygnał ściągałem sam i od czasu do czasu go analizowałem.
Chodziło o to, że Alex nie zadowolił się ilością ścian, które mogły w jakiś sposób odbić promień lasera, i na każdej z nich umieścił jeszcze tysiące innych oznaczeń. Coś jak gra kostkami, które nie mają sześciu ścian, ale sześć bilionów.
- Po co pan to zrobił? Przecież to nie ma sensu. - KřehŻlek kręcił z niedowierzaniem głową, wpatrując się podejrzliwie w monstrualną maszynę.
Alex wykrzywił twarz w grymasie, który mógł oznaczać zarówno szyderstwo, jak i pogardę dla samego siebie.
- Zgadzam się. W tym momencie sam nie rozumiem, dlaczego tak sobie skomplikowałem pracę. Ale wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem, który trzeba zrealizować chociażby po to, by sprawdzić, czy to wszystko dokądś prowadzi. Do dzisiaj myślałem, że zabrnąłem w ślepą uliczkę.
- No i co było dalej? - KřehŻlek oderwał wzrok od wirujących w powietrzu wielościanów z krystalicznego epoksydu. - Powiedziały panu te kosteczki coś sensownego?
- Nic sensownego. - Alex grzebał w stercie zadrukowanych kartek, aż wyleciały mu z rąk na klawiaturę. Wyglądały jak rozłożony wachlarz. - To są pierwsze zapisy.
Arkusze były pokryte chaotyczną plątaniną cyfr i liter, a także niezrozumiałych symboli, z których większość prawdopodobnie nie istniała do momentu wygenerowania ich przez system Aleksa.
- Kiedy przysypała mnie lawina danych, uświadomiłem sobie, że cały eksperyment jest niedopracowany. Ktoś musiałby odczytywać generowany sygnał, a jednocześnie rejestrować sygnał wtórny powstały w wyniku obserwowania sygnału pierwotnego. Ten dalej musiałby być odczytywany i tak w nieskończoność. Nie miałem na to czasu ani ja, ani Gruber, ani nikt z was - Alex mówił tak cicho, jakby się bał tego, co za chwilę nadejdzie. - Dlatego poprosiłem pana Grubera, by umieścił te dane gdzieś w sieci, zapewniając do nich dostęp jak największej liczbie ludzi. W ten sposób można uzyskać informację, ile razy tekst został przeczytany. Jednocześnie - Alex klepnął w szklaną pokrywę - został uruchomiony generator szumu.
Gruber kiwnął głową. Położył laptop na stole i przez chwilę coś na nim pisał.
- Zdecydowałem się na blog w grafoman.com - nawiązał do wykładu Aleksa. Wyglądał na bardzo podekscytowanego. - Teraz właśnie widzę, że oni należą do Electronic Books. Nie spodziewałem się tego, w ogóle się tym wcześniej nie interesowałem. Mają bardzo dobre oprogramowanie i świetny traffic, więc istniało spore prawdopodobieństwo, że nawet te bezsensowne plątaniny liter i cyfr ściągnie na swój komputer przynajmniej kilkaset osób.
- Trefik? - zapytał Barby.
- Potężny przepływ danych, a co za tym idzie, dużą liczbę wejść na ich stronę. Pozwalają pisarzom amatorom publikować tam za darmo swoje teksty. Najpoczytniejszym proponują później umowy.
- Ale cały czas nie wiemy, w jaki sposób z chaotycznych danych powstał logiczny tekst - nie mogłam zrozumieć. - I dlaczego zapisało się właśnie to, co się zapisało.
- Stworzyłem fleksybilny automat tłumaczeniowy, który optymalizował się automatycznie w zależności od zmian przypadkowości generowanego szumu - ledwo słyszalnym szeptem kontynuował Alex. Z minuty na minutę robił się coraz bledszy, zaczynałam mieć obawy, że zaraz zemdleje.
- Przez jeden dzień absolutnie nic się nie działo, zachodzące zmiany były na granicy dostrzegalności. Potem skoncentrowałem się na modelowaniu M-pola, a ten eksperyment w ogóle przestałem obserwować. Wydawało mi się, że to ślepa uliczka. Miałem świadomość, że generowany sygnał przestał być przypadkowy, ale myślałem, że to przez eksponencjonalny przyrost M-pola. Zgodnie z teorią sygnał powinien przekazywać informacje o M-polu. W tamtym momencie miałem jednak już lepsze urządzenia badawcze. Najprawdopodobniej pomyliłem przyczynę ze skutkiem. Tekst stał się zrozumiały nie dlatego, że M-pole zaczęło intensywniej oddziaływać, ale M-pole zaczęło silniej oddziaływać, ponieważ ludzie zaczęli czytać początkowo chaotyczny, ale później coraz bardziej zrozumiały tekst - Alex zakończył wypowiedź, którą najwyraźniej traktował jak publiczne wyznanie grzechów.
Jego palce zastygły na klawiaturze jak nogi pająka zanurzonego w ciekłym azocie. Potem, jakby zawładnęła nimi jakaś tajemna siła, zaczęły się najpierw ledwo dostrzegalnie, a potem coraz intensywniej trząść. Chwyciłam go za rękę. Po chwili, która przeciągała się w nieskończoność, ścisnął moją dłoń. Ulżyło mi. Ze względu na mnie i ze względu na niego.
- No i wszystko jasne - przejął pałeczkę Gruber. - W chwili gdy tekst zaczął być zrozumiały, bardzo szybko wzrosła liczba czytelników, a tym samym liczba wejść na stronę. Rozdziały Wylęgarni według obowiązujących reguł zostały zamieszczone na zasadach komercyjnych, a oni zgodnie z obowiązującymi stawkami zaczęli nam przelewać pieniądze. Gdy zainteresowanie tytułem przekroczyło określony ichnimi zasadami pułap, skontaktowali się z firmą Demand & Print, by wydawać kolejne części w wersji książkowej.
- A co z wydaniami za granicą? - zagadnął Filip.
- Portale Electronic Books mają kilka wersji językowych. W zależności od narodowości czytelnika tekst automatycznie konfigurował się do jego języka ojczystego. Co stanowi kolejne potwierdzenie mojej teorii - westchnął ciężko Alex. - W przypadku M-pola nie ma żadnego znaczenia, kto mówi jakim językiem.
- Demon - powiedział Kas ochrypłym głosem. Rękę trzymał na kolbie karabinu, jakby chciał rozstrzelać to urządzenie.
- Albo elektroniczne oraculum - zaproponował Filip. On też nawet na moment nie spuszczał wzroku z wynalazku Aleksa.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że przypominające bursztyn kostki nadal wirują, a laser pracuje. A to oznaczało, że gdzieś tam w środku cały czas powstawały litery powoli układające się w słowa, a te w zdania tworzące coraz obszerniejsze partie tekstu, w którym grałam główną rolę.
- Co teraz pisze? - zapytałam głośno.
Alex z ociąganiem wystukał jakieś polecenia na klawiaturze. Przewinął zielony tekst, który pojawił się na monitorze, do końca ostatniego akapitu:
Zrozumiałam, że dopiero teraz ostatecznie zmierzyłam się z tym, co mnie spotkało, i wreszcie przestałam skarżyć się na swój los. Przestałam w kółko analizować sploty wydarzeń i zbiegi okoliczności, które zmieniły mnie w nieczłowieka, zniszczyły mi życie i odebrały bliskie osoby. Z drugiej strony zyskałam nowych przyjaciół, poznałam Aleksa i znalazłam cel, do którego warto dążyć. Muszę zniszczyć istoty, które stawiają się ponad ludźmi i uważają ich życie za mniej wartościowe, muszę chronić tych, których kocham. A nie było ich, o dziwo, wcale tak niewielu.
Pompa próżniowa zawyła na wysokich obrotach, w rurach biegnących po ścianach zabulgotała woda, ktoś zakasłał. Zielony tekst na czarnym tle monitora dosłownie i w najdrobniejszych szczegółach opisywał moje przemyślenia. Odwróciłam się w stronę stojących za mną sześciu mężczyzn. Ten myślowy ekshibicjonizm był bardzo nieprzyjemny - przepełniał go rodzaj pewności siebie, możliwe, że fałszywej, a także nieszczery humanitaryzm. A może jednak prawdziwy? Tyle tylko, że nikt się nie śmiał, w czerwonawym świetle laboratorium rozproszonym blaskiem kilku monitorów ich twarze były poważne i jakieś takie starcze. Na ekranie pojawił się kolejny rządek tekstu:
Mogę na nich liczyć? Na wszystkich? Bez nich mi się nie uda.
Barby lekko się ukłonił, KřehŻlek dużo głębiej, Filip i Kas przyklęknęli; KrćmĄř kiwnął głową, a oczy miał jak wyciosane z lodu, Alex wstał i pocałował mnie w policzek. Ruszyłam w stronę wyjścia. Wszyscy oprócz Aleksa, który usiadł w fotelu przy konsoli głównego komputera, ruszyli za mną. Światło w pomieszczeniu trochę się zmieniło, w odbiciu szklanego walca z bursztynowymi wielościanami dostrzegłam, jak na ekranie pojawiają się kolejne wersy Wylęgarni. Stanęliśmy jak na komendę, ale nikt się nie odwrócił.
- Powiedziałbym, że oraculum właśnie zaczęło wieszczyć. Tam jest napisane, co się stanie w przyszłości - stwierdził sucho Gruber.
- Lepiej tego nie czytajcie - odpowiedział ze swojego stanowiska Alex.
Zanik wyimaginowanej x-polowej grupy nagle nabrał dla nas ogromnego znaczenia. Z trudem powstrzymałam się przed spojrzeniem do tyłu i, jak cała reszta, zostawiłam za sobą ekran, na którym demon właśnie opisywał naszą przyszłość. Teraz należało się uporać z wieloma bieżącymi problemami - trudnymi, skomplikowanymi, niemal nierozwiązywalnymi, choć po pełnym grozy wykładzie o teorii M-pola wydawały się dziecinnie proste. Na przykład amunicja. Wciąż brakowało nam nabojów, no i przede wszystkim musieliśmy się zastanowić, co dalej.
Gruber ruszył do swojej pracowni i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, oznajmił mi za pomocą kanału optycznego, że Alex podłączył tylne konektory i coraz głębiej pogrąża się w analitycznym transie. Nic nie mogłam na to poradzić. Chciał mi pomóc, tak jak ja jemu. A do tego wszystkiego dręczyło go poczucie winy.
Musiałam się na czymś skupić, musiałam zacząć pracować.
- Obawiam się, że nie damy rady wyprodukować tyle amunicji, ile potrzebujemy, choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali - powiedział w zamyśleniu Barby i podał mi formę do czterdziestekpiątek. - Musimy jeszcze kogoś wynająć.
- Kulki ze srebra? - KřehŻlek spojrzał na niego podejrzliwie. - Pomyślą, że oszaleliśmy.
- Ale przecież dostaną za to pieniądze, prawda? - rzucił półgębkiem kapitan KrćmĄř, przeglądając zdjęcia potworów, które udało nam się zrobić przy różnych okazjach. - Czy wasz specjalista włamie się na policyjne serwery? Moje hasła już na pewno unieważnili, ale znam kody kilku kolegów i wiem co nieco od administratora, to powinno wystarczyć.
Pokazałam mu nasz telefon wewnętrzny i skupiłam całą uwagę na termometrze. Świadomość, że pracuję, podczas gdy Alex jest zamknięty gdzieś głęboko w swojej krypcie, zepchnęłam w najdalsze zakamarki nieświadomości.

Rozdział szesnasty
Kapitan KrćmĄř nosi ciężkie brzemię
KrćmĄř uklęknął i od razu pomyślał, że rano będzie musiał kupić nowe ubrania. Nawet garnitur od światowej sławy projektanta nie wytrzyma więcej niż zwyczajne ogrodniczki. Gdzieś w ciemnościach głównej nawy katedry zgrzytnęły źle naoliwione zawiasy. Kapitan zlokalizował ten dźwięk i znów pochylił się nad płytą przykrywającą wejście do krypty. W końcu udało mu się wsunąć płaski przecinak w szczelinę. Nie miał ze sobą młotka, więc uderzył w trzonek narzędzia wierzchem dłoni. Rozległ się potężny huk, wysokie sklepienia odbiły i spotęgowały dźwięk. Brzeszczot wszedł w końcu do środka, dzięki czemu KrćmĄř mógł odrobinę podważyć pokrywę krypty i wsunąć pod nią palce.
Stróż nocny był coraz bliżej, stożek światła podskakiwał na gładkiej podłodze i rzucał refleksy na ściany i witraże.
- Dobry wieczór - przywitał go grzecznie KrćmĄř, wsuwając pałce drugiej ręki w szczelinę. Płynnym ruchem uniósł wieko i odłożył je na bok.
Wiązka jadowicie niebieskiego światła ksenonowej latarki trafiła go prosto w oczy i na moment oślepiła.
- Wyłącz pan to, do cholery! - syknął wściekle.
Cień stróża źle widoczny w jasnym świetle drgnął.
KrćmĄř zrobił cztery długie kroki, prawie nie odrywając stóp od posadzki, i już stał przy mężczyźnie. Chwycił go za nadgarstek dokładnie w momencie, kiedy ten wyciągał pistolet z kabury.
- Niech pan nie robi nic głupiego - powiedział spokojnie.
Zabrał mężczyźnie broń, sprawdził, czy jest zabezpieczona, i wsunął ją sobie za pasek spodni.
- P-p-przed chwilą stał pan tam! - ledwie wydukał mężczyzna.
KrćmĄř uważnie mu się przyjrzał. Facet był bliżej sześćdziesiątki niż pięćdziesiątki, nosił długie szare włosy spięte w kucyk i mundur ochroniarza, który leżał na nim tak dobrze, jakby go uszyto na miarę.
- Jestem bardzo szybki - szepnął. - Proszę tu stać i nie robić nic nierozsądnego. W innym razie będę musiał pana zabić.
Puścił mężczyznę i ruszył z powrotem do krypty. Po drodze czekał na szelest tkaniny, odgłos odbezpieczania zapasowej broni, którą przeoczył, czy włączania krótkofalówki. Nic takiego jednak nie usłyszał. Ucieszyło go to, bo nie chciał robić temu człowiekowi krzywdy, a gdyby zaistniała taka konieczność, bez żadnych skrupułów spełniłby groźbę. Na szczęście stróż miał tego świadomość.
KrćmĄř pochylił się nad kryptą. Światło latarki przeszkadzało mu dojrzeć cokolwiek w ciemności.
- Proszę to wyłączyć - znów grzecznie zwrócił się do mężczyzny. - I niech pan nie robi nic głupiego. Widzę bardzo dobrze również w ciemności.
Stróż usłuchał. KrćmĄř ujrzał wieko sarkofagu z tekstem po łacinie. Przez moment starał się odczytać napis, ale większość liter starła się pod wpływem działania czasu. Zerknął do planu i zaraz potem wskoczył do grobu. Wszystko wskazywało na to, że jest we właściwym miejscu. Słyszał, jak stróż zbliża się krok po kroku.
- Uwaga - ostrzegł go. - Jest pan bardzo blisko krawędzi, może pan spaść.
Kamienną trumnę otworzył bez pomocy narzędzi.
Zamyślił się, kiedy ujrzał rozpadnięty ludzki szkielet i strzępy tkaniny, której koloru nie dało się już zidentyfikować. Nie miał ochoty zbierać szczątków kawałek po kawałku i wkładać do igelitowego worka, który przyniósł ze sobą właśnie w tym celu. Z pewnością coś by przeoczył.
- Co pan tu właściwie robi? - zapytał stróż. Wydawał się bardziej zaciekawiony niż przestraszony.
- Potrzebuję tych kości - odpowiedział zgodnie z prawdą KrćmĄř, zastanawiając się, jak będzie mu najłatwiej wyciągnąć trumnę z krypty.
- Ale to jest grób Przemysła Ottokara II! - wydusił mężczyzna.
- Wiem, i właśnie dlatego potrzebujemy tych kości. Był na swój sposób osobą czcigodną, dla wielu ludzi namiestnikiem Boga na ziemi - wyjaśnił KrćmĄř. - Niech pan nie próbuje robić nic głupiego - dodał, kiedy usłyszał, jak mężczyzna bierze do ręki krótkofalówkę. - Jeśli pan kogoś zaalarmuje, wrzucę pana do trumny zamiast starego Ottokara i zatrzasnę wieko.
Mężczyzna schował krótkofalówkę. Pod sklepieniem katedry znów zagościła absolutna cisza. KrćmĄř przykucnął, chwycił trumnę i wyciągnął ją z krypty.
- A co ja teraz zrobię? Jak wytłumaczę, że ktoś ukradł ciało króla? - jęknął żałośnie stróż.
- A po co miałby pan cokolwiek tłumaczyć? - nie mógł zrozumieć KrćmĄř. Umieścił wieko krypty na miejscu. - Niech pan tu zamiecie, sprawdzi, czy nie ma żadnych rys na posadzce, i niech pan się zachowuje tak, jakby się nic nie stało. I tak nikt by panu nie uwierzył, że trumnę ukradł jeden człowiek. Pistolet znajdzie pan na zewnątrz. Do widzenia.
KrćmĄř z największą ostrożnością ułożył sobie kamienny sarkofag na ramieniu. Było mu jeszcze ciężej niż przy wynoszeniu go z grobu, czuł się jak kulturysta podczas próby rwania i podrzutu małej ciężarówki. W końcu mu się udało i ostrożnie, by nie pękła pod nim żadna płyta posadzki, ruszył w stronę wyjścia. Na zewnątrz czekał na niego dostawczy ford transit, jakich pełno kręciło się po okolicznych uliczkach pełnych pubów i restauracji.
Wsunął nietypowy bagaż do samochodu. Resory zaskrzypiały pod ciężarem, do którego zdecydowanie nie były przystosowane, a tył auta wyraźnie siadł.
- Mam nadzieję, że dowiozę ten interes na miejsce - burknął KrćmĄř.
- Po co pan to robi, na litość boską? Do czego są panu potrzebne kości dawno zmarłego króla? - Stróż znajdował się w połowie drogi między wyjściem z katedry a samochodem i rozglądał się dookoła.
KrćmĄř uświadomił sobie, że mężczyzna stoi na czatach. Musiał dostarczyć mu bodźca, dzięki któremu o wiele łatwiej zapomni o wszystkim, co tu widział. Tak na pewno będzie lepiej dla wszystkich.
- Kości królów są święte i bronią kraju. Tutaj - KrćmĄř zatoczył ręką łuk - nie jest już bezpiecznie. Ale kiedyś przyjdzie czas, by Ottokar mógł wrócić na swoje miejsce.
Zamachał w stronę mężczyzny na pożegnanie i wszedł do samochodu.
- A co z resztą królów? Oni nas nie bronią? - zapytał przerażony stróż.
- A jest pan pewien, że leżą w swoich grobach? - KrćmĄř uśmiechnął się szyderczo i ruszył przed siebie.
W drodze do miasta nie spodziewał się problemów. Wartownicy na Hradczanach zostali opłaceni, a ich usługi polegały na przymykaniu oczu i otwieraniu bramy. Bez pośpiechu przemierzał nocną Pragę i zastanawiał się, czy Nowak Barbarossa, który miał się zająć żydowskim cmentarzem, i Filip, któremu przypadł cmentarz na Wyszehradzie, są już w domu.
Telefon zadzwonił i automatycznie przyjął połączenie.
- Gruber z tej strony - KrćmĄř usłyszał surowy głos. - Policjanci robią obławy w centrum miasta. Jeśli nie chce pan odnowić starych znajomości, niech pan jedzie bokiem.
Nim KrćmĄř zdążył cokolwiek powiedzieć, Gruber przerwał połączenie. Zamiast wykonywać podejrzane manewry zawracania, wjechał pomiędzy dwa samochody stojące na zakazie, wyłączył silnik i czekał w ciemności na dalszy rozwój wypadków. Najgłośniejszym dźwiękiem w kabinie było tykanie wskazówek zegara na desce rozdzielczej.
Do willi dotarł dopiero po trzech godzinach. Gruber poinformował go o zakończeniu akcji policyjnej w chwili, kiedy sam podjął decyzję, by wracać. Zostawił transita na ulicy, umył ręce w łazience i dopiero wtedy wszedł do salonu. Ekspres do kawy, działający bez względu na porę dnia i nocy, jak zwykle bulgotał. Żaden z palników nie był włączony, ale w powietrzu wciąż unosił się zapach ognia. W pierwszej chwili KrćmĄř pomyślał, że jest sam, ale zaraz potem zauważył Marikę w fotelu wciśniętym pomiędzy prasę a małą tokarkę. Na nosie miała okulary i sądząc po napięciu mięśni, coś obserwowała. Zgadywał, że to jakieś łącze z laboratorium. Nie używała teraz standardowego zestawu głośnomówiącego, tylko o wiele wygodniejszego sztywnego przewodu z mikrofonem na wysokości ust.
- Jestem tego samego zdania, jego fale mózgowe znowu się zmieniły. Jeszcze nigdy nie był tak głęboko - powiedziała zmęczonym głosem. - Oczywiście będziemy musieli wspomóc autonomiczne czynności mózgu.
Spochmurniała, kąciki ust i oczu pokryły się delikatną siecią zmarszczek. KrćmĄř znał się na ludzkiej mimice. Te zmarszczki oznaczały obawy i strach.
- Dobra, później - kontynuowała rozmowę, którą słyszał od połowy.
Podszedł do ekspresu, nalał sobie pół filiżanki kawy i dopełnił mlekiem z dzbanka.
- Coś panu przynieść? Do jedzenia, picia? - zapytała Marika.
KrćmĄř przywykł już do ciszy panującej w salonie i udało mu się dosłyszeć odpowiedź zdziwionego Grubera.
- Żaden problem, zaraz przyniosę. - Marika ściągnęła okulary, prawdopodobnie kończąc w ten sposób połączenie. - Wszystko w porządku? - zagadnęła KrćmĄřa, zanim się zorientował, że go obserwuje.
- Tak, mam to... - termin ściało" jakoś mu nie pasował do tych kilku kości - w samochodzie.
- Piec plazmowy jest już gotowy, właśnie włożyliśmy do niego Palackiego - poinformowała go i ruszyła do kuchni.
Dopił kawę, nalał sobie soku jabłkowego i ruszył za nią.
- Muszę przyznać, że nie bardzo wierzę w powodzenie tego... eksperymentu - odpowiednie słowo znalazł dopiero po krótkim zawahaniu.
Marika przygotowywała już trzecią kromkę z kurczakiem i galaretą. Specyficzna kombinacja, pomyślał i w tym samym momencie poczuł głód.
- Alex twierdzi, że M-pole jest w jakiś sposób związane z ludźmi - odpowiedziała bez zawahania. - Jedyna część ciała zdolna przetrwać stulecia to szkielet. Ludzie, którzy w swoich czasach byli znaczącymi postaciami i skupiali na sobie uwagę innych, mogli kumulować nawet bardzo słabe M-pole albo pełnić funkcję punktów wiążących. Dlatego padło na Palackiego, rabinów, naszych królów. Najlepiej byłoby dostać się do zbiorów brytyjskiego muzeum przyrodniczego, ale nie mamy na to czasu.
Położyła na talerzu ostatnią kanapkę i zalała wrzątkiem porządną porcję suszonych liści herbaty.
- A do czego jest nam to potrzebne? Nie chodzi nam przecież o żadne badania, musimy namierzyć naszych wrogów.
- Alex też to rozumie - odparła, ułożyła zrobione w pośpiechu śniadanie na tacy i poszła do laboratorium.
KrćmĄř wrócił do salonu, rozsiadł się wygodnie w fotelu i położył nogi na stole. Miał za sobą bardzo ciężki dzień i bardzo ciężką noc. Przed snem chciał się jeszcze porządnie najeść, ale zamiast tego zasnął z miną maminsynka i ulizanymi włosami opadającymi na oczy i czoło.

Rozdział siedemnasty
Ślady cieni
Nigdy nie sądziłam, że jeżdżenie po Pradze jest tak trudne i męczące. Pozwoliłam białemu kabrioletowi wjechać przed siebie i zmieniłam pas na lewy, by wcisnąć się do skrętu w Letenską. Na początku próbowałam jeszcze typować, dokąd zaprowadzi mnie plan podróży Aleksa, ale to wszystko wydawało się bez sensu. Rzuciłam okiem na deskę rozdzielczą przed pustym siedzeniem pasażera. Wszystkie ikonki na wyświetlaczu przyczepionym do kiepskiej imitacji skóry świeciły na zielono, a to oznaczało, że całe to ustrojstwo z tyłu działa jak należy. Ważyło ponad czterysta kiło, z czego dwie trzecie stanowiła aparatura chłodząca, do której zasilenia potrzeba było prawie piętnaście kilowatów. Choć jechałam z prędkością niewiele większą od tej, jaką rozwija przeciętny przechodzień, to silnik i tak pracował na trzech tysiącach obrotów. Na początku trochę mnie to niepokoiło, ale przyzwyczaiłam się po dwóch godzinach, a po kolejnych sześciu traktowałam takie obciążenie jak coś zupełnie naturalnego.
W samym środku gąszczu rurek, dziwnych pojemników, przewodów elektrycznych i pamięci przechowującej potężną ilość informacji znajdował się schłodzony izolacyjny i osłonowy koloidalny roztwór, a w nim kondensat Bosego-Einsteina materii, która pierwotnie była związana z M-polem. Teraz funkcjonowała, czy przynajmniej powinna funkcjonować, jako receptor M-pola o bardzo wysokiej czułości trzech rodzajów natężeń M-pola. Pozostałe, łącznie z tą czasową, nadal znajdowały się w sferze teoretycznych rozważań.
***
Kolejną godzinę stałam w praskich korkach, przez co dopiero koło dwunastej przejechałam przez most na Wełtawie.
- Tutaj Kas - uaktywnił się telefon. - Kiedy się wymieniamy?
Rzuciłam okiem na plan.
- Ulica BřehovĄ, przed budynkiem Wydziału Fizyki Jądrowej Czeskiej Wyższej Szkoły Technicznej - wyznaczyłam miejsce.
- Co za szatańska nazwa - burknął Kas, a potem doleciał mnie szelest mapy. - Będę najpóźniej za dziesięć minut.
Przerwałam połączenie. Kas nigdy nie odważyłby się samemu zakończyć rozmowę.
Zamiana zajęła nam około dziesięciu sekund. On wskoczył za kierownicę transita, a ja wsiadłam do volvo stojącego z zapalonym silnikiem. Kiwnęłam ręką na pożegnanie, a Kas nawet na siedzeniu kierowcy dał radę się ukłonić. Paradoksalnie jechało mi się tą limuzyną o wiele gorzej niż przeciążonym samochodem dostawczym.
Nawet nie zatrzymywałam się w salonie i od razu ruszyłam w stronę łazienki. Gruber zapewniał mnie, że okulary, za pomocą których kontaktuję się z Aleksem, są całkowicie wodoodporne. Postanowiłam wypróbować je pod prysznicem i po raz pierwszy tego dnia połączyłam się z programem diagnostycznym Aleksa. Właściwie to przez cały czas podświadomie odkładałam ten moment. Bałam się go. Jak wyszło na jaw, moje obawy były uzasadnione. Oddech, pracę serca, kontrolę nad przysadką mózgową - wszystkie podstawowe funkcje życiowe przejął w całości komputer. Mózg Aleksa wyglądał na obrazie wygenerowanym przez procesor jak płonąca pofałdowana skóra pokrywająca absolutnie czarne jądro. W miejsce skanu mózgu pojawił się wykres procesów metabolicznych. Krzywe określające poziom hormonów i jonów, zawartości glukozy, szybkości uwalniania poszczególnych enzymów i neuroprzekaźników na razie oscylowały na poziomie idealnym, ale końcowe fragmenty wskazywały, że amplituda powoli się wznosi.
- Gruber! - rzuciłam w powietrze. Czekając, aż telefon automatycznie mnie połączy, zakręciłam ciepłą wodę. Momentalnie całe moje ciało pokryło się gęsią skórką, ale nie wychodziłam spod strumienia lodowatej wody. Chciałam się orzeźwić, chciałam spłukać z siebie fizyczne zmęczenie.
- Słyszę panią i widzę to samo co pani - zameldował się.
Z powrotem odkręciłam kurek z ciepłą wodą. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak błogo. Wtarłam we włosy porządną ilość szamponu. Ostatnio bardzo je zaniedbywałam, w ogóle bardzo się zaniedbywałam. Pomyślałam, jak bardzo moi wspólnicy są teraz wyczerpani. Prawdopodobnie było im jeszcze trudniej.
- Te krzywe - zaczęłam.
Gruber natychmiast uruchomił odpowiednie oprogramowanie i linią przerywaną oznaczył czasową ekstrapolację.
- Opuszczą pasmo wartości optymalnych dla życia za czterdzieści dziewięć godzin, dwadzieścia minut plus minus dwie godziny - poinformował. - Nie potrafię ulepszyć systemu kierującego procesami biochemicznymi w jego organizmie. Jest zbyt złożony, stworzył go sam Alex, ja tylko pracowałem nad niektórymi elementami.
Zagryzłam wargi. Jedno trzeba oddać Gruberowi - może czasem zachowywał się jak słoń w składzie porcelany, ale przynajmniej nigdy nie owijał w bawełnę.
- A co z regulacją ręczną? Robiliśmy to wcześniej - próbowałam złapać się jakiegokolwiek pomysłu.
Oparłam głowę o wykafelkowaną ścianę, by strumień wody masował mi plecy. Z czasowej ekstrapolacji wynikało jasno: Alex miał przed sobą mniej więcej dwa dni życia. Jeśli oczywiście wcześniej nie wytropimy i nie zniszczymy naszych nieprzyjaciół.
- Kilka dodatkowych godzin i problematyczny powrót do stanu pierwotnego. Niemal niemożliwy - Gruber skomentował po chwili moją propozycję.
Miałam teraz uszy pełne wody i większości wyrazów domyślałam się z kontekstu.
- Rozumiem. A tak poza tym to coś nowego?
- Tak. Spotkamy się w salonie? Z chęcią coś pani pokażę.
Nie odpowiedziałam. Usiadłam w brodziku i na dwadzieścia minut zupełnie się wyłączyłam, jakby mi ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu.
***
W salonie przywitała mnie holograficzna symulacja M-pola. Ubyło na niej ostrych szpiców wystających z pofałdowanej powierzchni podstawowego szumu, za to w niektórych rejonach pojawiły się pomarańczowe komentarze. Zamrugałam, żeby przejrzeć przez hologram. Oprócz Kasa i Barby'ego, którzy jeździli samochodami rejestrującymi, byliśmy w komplecie. Gruber, KřehŻlek i KrćmĄř przeoczyli fakt, że weszłam do salonu, w skupieniu obserwując symulację wypełniającą przestrzeń. Za to Filip natychmiast mnie zauważył i bez pytania wetknął mi w dłoń szklankę z koktajlem. Kiwnęłam z wdzięcznością głową, rozsiadłam się w fotelu i dołączyłam do pozostałych widzów tego niecodziennego spektaklu.
Zaskoczyło mnie, że obraz nie jest statyczny, ale wolno pulsuje i zmienia się. W prawym górnym rogu hologramu zamigotała twarz Aleksa. Wzdrygnęłam się, ale po chwili dotarło do mnie, że nas nie widzi, całkowicie pogrążony w analitycznym transie. Wyczytałam to z oczu. Program komunikacyjny wykorzystał jego twarz, by zwrócić naszą uwagę.
- Patrzycie na wizualizację M-pola w czasie rzeczywistym. Dzięki jeszcze bardziej czułym detektorom i większej ilości danych potrafię teraz rozróżnić potencjalne osobliwości na podstawie ich poszczególnych cech. To jest - jeden ze szpiców zrobił się czerwony - pik alfa, to natomiast - szpic niewiele mniejszy zrobił się niebieski - pik beta. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa reprezentują one dwie konkurujące ze sobą grupy potworów. A to lokalne ekstremum - teraz rozżarzył się na zielono zaokrąglony kopiec przypominający nieco górę Śíp - które odpowiada potencjalnej osobliwości przynależnej Marice i nam wszystkim.
Mój kopiec nie stanowił nawet jednej trzeciej wysokości szpiców alfa i beta. Jeśli więc wizualizacja M-pola rzeczywiście w jakiś sposób obrazowała rozkład sił, to teoretycznie byliśmy bez szans. Spojrzałam na swoją kompanię. Wszyscy w skupieniu obserwowali hologram, stygnące formy odlewnicze wydawały z siebie raz po raz głuche odgłosy, klimatyzacja pracowała na najwyższych obrotach. Mimo że Barbarossa znalazł firmę, która zgodziła się odlewać dla nas amunicję dokładnie według naszych wskazań, produkcja w salonie szła na całego.
- Wprowadziłem kilka poprawek do lokalizatorów na podstawie uwag i sugestii Aleksa. KrćmĄř, Kas i Barbarossa już je mają - odezwał się Gruber. - Odróżniają alfy od bet.
W pierwszej chwili chciałam go zbesztać za to, że jeszcze nie mam tych okularów, ale zaraz sobie przypomniałam, gdzie spędziłam kilka ostatnich godzin.
- A co przedstawia tamten pęcherz? - zapytał nagle KřehŻlek, jakby Alex mógł go usłyszeć, i wskazał palcem coś, co przypominało balon wypełniony gorącym powietrzem, połączony z ziemią tylko szyjką palnika propan-butanu. Na początku go przeoczyłam, ponieważ znajdował się po drugiej stronie symulacji i w porównaniu z powierzchnią M-poła był niemal przeźroczysty.
KřehŻlek trzymał w ręce obowiązkową puszkę piwa pokrytą kropelkami wody, która przyozdabiała barwne logo kryształowym poblaskiem. Dotarło do mnie, że zawsze siedzi w fotelu z piwem, ale raptem kilka razy zauważyłam, by je popijał. Dzisiaj nawet nie otworzył puszki. Podejrzałam później, jak wciąż zamkniętą wkładał ją do lodówki.
- Tak, ten balon jest specyficzny. Celne spostrzeżenie - powiedział Alex.
Sprawiał wrażenie zbyt ożywionego, by mógł być prawdziwy Mówił za niego syntezator.
Obraz zmienił się, kolory zastąpiła plątanina krzywych, z pewnością linii sił. Czarny gąszcz pojawił się w miejscu źle widocznego wcześniej balonu, czyniąc go najwyraźniejszym obiektem symulacji. W pozostałych miejscach sieć linii wydawała się rzadsza. To mogło oznaczać tylko jedno - on sam był ich źródłem.
- Ta osobliwość wymyka się póki co teorii, ale na podstawie wielu indukcji - rozwoju w czasie, transformacji do naszej realnej przestrzeni i innych - obrazuje Jiřego RulhĄnka - stwierdził Alex, tłumacząc zmianę obrazu symulacji.
RulhĄnek - gracz, o którym prawie nic nie wiedzieliśmy. Z pewnym opóźnieniem uświadomiłam sobie, że Alex opuścił słowo śpotencjalny" i użył tylko terminu śosobliwość". Co chciał przez to powiedzieć?
Obok jego głowy pojawiła się twarz Grubera.
Biorąc pod uwagę fakt, że nasz specjalista od technologii informacyjnej siedział naprzeciwko, należało to traktować jako kolejny przykład na to, jak wysoce wyspecjalizowanym sprzętem posługiwał się Alex.
- Pan RulhĄnek tydzień temu wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Wziął udział w konferencji na temat fizyki wysokoenergetycznych cząstek, a potem udał się na Florydę, gdzie zatrzymał się w mieście Merrit Island w hotelu śClarion" - poinformowała nas imitacja Grubera.
- To niedaleko kosmodromu na przylądku Canaveral - zastanawiał się na głos Filip.
Symulacja zamarzła, jakby Alex chciał nam dać czas na przemyślenia. Niewykluczone, że była to jedna z funkcji programu.
- Udało mi się ustalić, że uczestniczył w kilku spotkaniach z najważniejszymi przedstawicielami NASA - odezwał się tym razem prawdziwy Gruber i odgryzł porządny kawałek kanapki. Prawie połowa kawioru spadła mu na spodnie, ale on nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. - Może należy to potraktować jako potwierdzenie słów tego Doky’ego. RulhĄnek pojechał za Wielką Wodę i stara, dobra Europa, taka tam prowincjonalna dziura, nie bardzo go interesuje - kontynuował, wpychając sobie resztę chleba do ust.
Dla Grubera kanapka to przekąska na dwa kęsy.
- Nie miałem nic złego na myśli! Czechy to całkiem fajny kraj! - wymamrotał z pełnymi ustami i wyciągnął rękę po kolejną kromkę. - Ale wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, co ten cholerny autor światowych bestsellerów może mieć wspólnego z fizyką wysokich energii. - Pokręcił głową, bezwiednie odłożył nadgryzioną kanapkę i przysunął do siebie laptop. Cały Gruber.
- A na zakończenie bardzo ciekawa informacja, której jednak nie potrafię wpisać w żaden kontekst - odezwała się komputerowa imitacja Aleksa.
Symulacja M-pola znowu zaczynała drgać, a po chwili zmieniła się skala obrazu i w dokładniejszym ujęciu ujrzeliśmy szpikulec wybijający się z powierzchni szumu. Alex na razie nic nie mówił. W odróżnieniu od pozostałych to wzniesienie było podwójne, wyższe niż kopiec oznaczony moim imieniem, ale wciąż dużo niższe od ekstremum alfa i beta.
- O tej potencjalnej osobliwości na razie nie mogę nic dokładnego powiedzieć - zaczął Alex. - Tyle tylko, że jej rozwój czasowy jest niezwykle dynamiczny. Znalazłem ją dzięki ponownemu opracowaniu wcześniej zgromadzonych danych. Jeśli nadal będzie się rozrastać w takim tempie, w ciągu dwóch dni stanie się ekstremum absolutnym.
Hologram M-pola zniknął, zastąpiony trzydniowym zapisem wzrostu poszczególnych wzniesień. Dwuszczytowe wzniesienie rosło mniej więcej dwukrotnie szybciej niż mój kopiec Śíp, a zmiany wartości alfa i beta były ledwo dostrzegalne.
- Koniec emisji - oznajmiło holograficzne przedstawienie Aleksa, a jego oczy rozszerzyły się. Miałam nadzieję, a właściwie pragnienie, by wypowiedział chociaż jedno zdanie skierowane wyłącznie do mnie, chociaż jedno słowo, które by świadczyło, że o mnie pamięta i myśli. Wyjątkowo głupie pragnienie - w tej chwili Alex nie dysponował już wystarczającą ilością sił, by kontrolować własne ciało. Poza tym i tak nie mogłam mu pomóc.
Hologram wyraźnie się zmniejszył i przez kilka sekund unosił nad naszymi głowami jak płonący język albo miecz Damoklesa. W końcu zniknął.
Jednym haustem wypiłam pół szklanki koktajlu o smaku cytrynowo-waniliowym z delikatnym aromatem alkoholu, którego nie potrafiłam rozpoznać. Ostatnie ustalenia były bardzo ciekawe, ale miałam wrażenie, że do niczego nam się nie przydadzą. A mnie interesowało tylko to, co moglibyśmy wykorzystać w realizacji naszych celów, ponieważ czas Aleksa uciekał. Napiłam się jeszcze raz. Użalanie się nad sobą jeszcze nikomu nie pomogło.
- Udało mi się znaleźć człowieka, dla którego pracuje Frank Bernard - przerwał ciszę KrćmĄř. Nadal mówił beznamiętnym, jakby wykutym ze stali głosem. Wszyscy wiedzieliśmy z zeszytów Wylęgarni, co go spotkało. Wspominał właśnie o mężczyźnie, który zabił jego żonę. - Nazywa się Vepřík, jest wydawcą książek. Wiem, gdzie mieszka, ustaliłem, z kim się spotyka. To potwór, okulary oznaczyły go jako członka grupy beta - KrćmĄř wyrzucał z siebie informacje, rozkładając na stole plik fotografii.
Na wszystkich znajdował się wysoki mężczyzna z brzuszkiem i łysiną. Wyglądał tak, że można by nim straszyć nie tylko dzieci.
- Najważniejsze, co udało się ustalić, to miejsce, w którym spotyka się ze swoimi ludźmi. - KrćmĄř przysunął do siebie klawiaturę komputera.
Drukarka przebudziła się z drzemki i zaczęła wypluwać całe serie kartek. Widniał na nich w różnych ujęciach wielki, samotny dom z odrapanymi ścianami. Szczególną uwagę zwracały niezwykle grube kraty w oknach i cała masa zamków w drzwiach zrobionych chyba ze stali.
- To bardziej twierdza niż dom - westchnął KřehŻlek.
Zamknięte piwo, które wciąż ściskał w dłoni, wymienił na papierosa. Bawił się nim, obracał go palcami i zmieniał w surrealistyczny twór, którego nie wymyśliłby nawet Salvador Dali.
- Twierdza bez dwóch zdań - odpowiedział Gruber, nawet nie spowalniając tempa pracy na klawiaturze laptopa i nie odrywając wzroku od ekranu. - W bazie danych jednej niemieckiej firmy znalazłem zamówienie na specjalnie zbrojone drzwi. Cały budynek przebudowano, ściany mają ponad metr grubości i są wzmocnione wysoko wytrzymałą stalą.
To oznaczało, że KrćmĄř ma rację. Z niecierpliwością czekałam na dalsze ustalenia.
- Sądząc po ilości jedzenia dostarczanego do tego domu, w środku znajduje się około dwudziestu, może trzydziestu osób. Prawdopodobnie są tam więzieni. Wczoraj jeden z nich zmarł albo został zabity.
Na kolejnym obrazku dwaj mężczyźni wynosili na zewnątrz wielką beczkę. Ludzkie ciało zmieściłoby się w niej bez problemu, nie trzeba by go nawet ćwiartować. Trochę mnie zaskoczył mój własny cynizm, ale teraz nie było czasu na sentymenty. Może kiedyś.
- Policja poszukuje dość sporej liczby zaginionych osób obcego pochodzenia - kontynuował KřehŻlek. - To wszystko zaczyna się składać w logiczną całość.
Przypomniałam sobie ludzi uwięzionych w starym domu niedaleko Pragi. Właśnie tam ja i KřehŻlek starliśmy się z Frankiem Bernardem.
- Mamy kolejne informacje od Aleksa - wtrącił się Gruber.
Projektor rozświetlił się, a pomiędzy nami znów wyrósł hologram. W miejsce obrazu M-pola pojawiła się plastyczna mapa Pragi - nigdy wcześniej nie widziałam tak dokładnego planu. W pozornie chaotyczny sposób wypełniały ją kolejne niebieskie punkty.
- Krótkotrwałe źródła M-pola - brzmiał zwięzły komentarz.
Stopniowo pojawiały się kolejne punkty.
KrćmĄř wstał, jakby właśnie uświadomił sobie coś ważnego.
- Ten punkt - wskazał ręką - to jest adres mieszkania, w którym dokonano rytualnego zabójstwa. Mój kolega prowadził tę sprawę. A tam - zwrócił naszą uwagę na inny punkt - tam zamordowano chłopaka Sylwii.
Siedziba pana Vepříka żarzyła się niczym palenisko w kuźni.
- Ofiary są źródłem M-pola - powiedział głośno KřehŻlek to, co wszyscy właśnie sobie uświadomiliśmy.
- Albo po prostu je tam koncentrują, ewentualnie ukierunkowują - dopowiedziałam, przypominając sobie rozmowę z Franceską Saliceovą.
I tak oto mity spotkały się z naukami ścisłymi - a moje spojrzenie ze spojrzeniem Filipa - i wtedy poczułam, że ogarnia mnie przerażenie.
Przez kilka godzin analizowaliśmy wydarzenia, które prowadziły do koncentracji M-pola. Niemal w każdym przypadku dochodziło do śmierci człowieka.
- Wszystko wskazuje na to, że to działania grupy beta - podsumował nasze śledztwo Gruber. - Czyli pana Vepříka.
- Nie możemy zaatakować, mając za plecami drugą bandę - ocenił Filip.
KrćmĄř spojrzał na niego niemal nienawistnie, ale ostatecznie kiwnął głową.
- To prawda. Pójdę zobaczyć, co u Sylwii - powiedział cicho i ruszył na górę.
Z początku zaskoczyła mnie ta wymiana zdań, ale przypomniałam sobie, że oni już mieli okazję się poznać.
Tak zakończyliśmy kolejne spotkanie - niektórzy udali się na spoczynek, inni produkować amunicję, a reszta wyszła na praskie ulice szukać nieprzyjacielskiej ekipy numer dwa.

Rozdział osiemnasty
Wokół zgniłego jaja
Dwadzieścia cztery godziny później ułożyłam się w fotelu i utkwiłam wzrok w wiszącej pod sufitem holograficznej wizualizacji M-pola. Wiedziałam, że zmienia się kształt poszczególnych szpikulców, ich wysokość i tempo wzrostu, ale mnie interesowały inne dane. Sześć szarych cyfr odmierzających czas do zera. Czasami ostateczna liczba zwiększała się, a kiedy indziej malała, co jednak nie miało żadnego wpływu na fakt, że Aleksowi pozostał plus minus jeden dzień, by powrócić do normalnego życia.
Dwoiliśmy się i troili, żeby trafić na ślad prowadzący do grupy alfa. Mieliśmy kilka nazwisk i fotografii, ale poza tym żadnych efektów. Replík, Rudrun, epelĄk, DireĄ, kobieta bez nazwiska, nazywana Si: każdy z nich zerwał stosunki z rodziną, po czym wycofywał się całkowicie z dotychczasowego życia. Do tego dochodziła radykalna zmiana nawyków i zwyczajów. Zachowywali się jak dzikie zwierzęta, które bez przerwy spodziewają się obławy i polowania. A mimo to było tylko kwestią czasu, kiedy wpadniemy na ich trop i jak gończe psy będziemy za nimi węszyli, aż trafimy do ich nory. Wiedziałam to, byłam o tym przekonana. Kłopot w tym, że mieliśmy mało czasu. Alex miał mało czasu. Z kuchni dobiegło chrapanie. Nie musiałam tam zaglądać, by wiedzieć, kto zasnął przy suto zastawionym stole. Barby. Przez cały czas na służbie, jak nie w aucie, to na ulicach, które przemierzał piechotą w poszukiwaniu nieprzyjaciół. Po trzydziestu sześciu godzinach bez snu. Ja miałam za sobą niecałą dobę. Przetarłam oczy i raz jeszcze spojrzałam na zegar odmierzający czas do śmierci Aleksa.
- Zastanawia się pani, czy nie zaatakować, zanim pani kochanek umrze - powiedział cicho kapitan KrćmĄř.
Odwróciłam się i dopiero wówczas zauważyłam go przy oknie, schowanego za firanką. Był najtwardszy z nas wszystkich, najbardziej odporny, jakby płonął w nim ogień, który z jednej strony dodawał sił, a z drugiej wypalał od środka. Tak jak pozostali, czytał pierwsze części Wylęgarni. Nie było najmniejszego sensu czegokolwiek przed kimkolwiek ukrywać. Budził we mnie współczucie, a jednocześnie przerażenie.
- Nie jestem pewna, czy ktoś, z kim kochałeś się tylko raz, to od razu kochanek. W tym słowie jest coś niedokonanego, powtarzalnego, coś perspektywicznego.
Miał taką minę, jakby głęboko zastanawiał się nad sensem moich słów, ale ja wiedziałam, że tam pod spodem, pod tą maską, nie zostało już zbyt wiele. Z każdą godziną, z każdą minutą było w nim coraz mniej człowieka - napędzała go nienawiść. Motywowała go i jednocześnie niszczyła. Czasami wydawało mi się, że gdyby nie Sylwia, już dawno stałby się niepoczytalny.
- Kocham go - powiedziałam trochę wbrew własnej woli.
Oboje milczeliśmy. Szare cyfry na stoperze zainstalowanym w hologramie odmierzały czas do końca nocy. To wiedziałam jednak tylko ja - umożliwiało mi to skomplikowane oprogramowanie zaimplementowane w moje okulary.
- Może pani wydać rozkaz ataku na siedzibę ekipy beta. Jeśli nam się uda, Alexander Rubin przeżyje - zaproponował KrćmĄř.
Sprawdzał mnie, ale nawet jeśli nie zdałabym egzaminu, i tak pozostałby posłuszny. Uświadomiłam sobie, że w ciszę nocy, którą mącił do tej pory tylko szum pracujących w podziemiach urządzeń, dołączył jeszcze jakiś dźwięk. Brzmiało to jak mamrotanie kogoś, kto ma problemy z artykulacją, a na dodatek chore struny głosowe.
- Nie mogę tego zrobić - odpowiedziałam, ledwie powstrzymując się przed rzuceniem mu w twarz, że w ogóle nie mam prawa wydawać komukolwiek rozkazów.
Dla mnie kapitan KrćmĄř, choć szukała go policja, ciągle był kapitanem. I miał rację. Moje propozycje, uwagi i sugestie zyskiwały moc rozkazów, a może nawet przykazań.
Po kolejnej chwili milczenia udało mi się bez problemów rozszyfrować niezrozumiały bełkot. Tak ostatnio działały moje zmysły. W ciemnościach widziałam jak w dzień, a kiedy patrzyłam na słońce, dostrzegałam plamy słoneczne, podobną do wieńca koronę i zachodzące protuberancje. Wystarczyło poczekać i przyzwyczaić oczy.
- Daniel Elsmon, John Miss, Jonathan Swith - mamrotał ktoś cicho. - Wolfgang Dinger, Wolfgang Dinger, Wolfgang Dinger.
Ledwo słyszalny szept udało mi się w końcu przypisać Barby'emu.
- Tak, to on - potwierdził kapitan KrćmĄř. - Wie pani, w jaki sposób zarabiał na życie?
Wzruszyłam ramionami, mimo że mogłam zgadywać i z całą pewnością bym trafiła. Podstarzałe kukułki z naszego zegara właśnie oznajmiły nadejście pierwszej w nocy.
- To ludzie, których zabił. Strzelał do takich samych morderców jak on, ale nie tylko - kontynuował KrćmĄř. - Nie zmieni pani zdania? Nie wyda pani rozkazu ataku na siedzibę grupy beta? - w dalszym ciągu sprawdzał mnie i kusił.
Pokręciłam głową.
- Andrej Wiltschinski, Frank Gerbrun, Joseph Donbas, Wolfgang Dinger, Wolfgang Dinger, Wo...
Barby'ego musiały męczyć koszmary, trudno było inaczej wytłumaczyć tę litanię.
- Nie mogę posłać na pewną śmierć... - na moment się zawahałam - swoich przyjaciół. Bez względu na okoliczności. Dopiero kiedy uda nam się ustalić siedzibę grupy alfa, przekażemy tę informację stronie, którą sami zaatakujemy. Z pewnym opóźnieniem oczywiście. Tylko w ten sposób będziemy mieli jakieś szanse na przeżycie.
- To prawda - przytaknął KrćmĄř. - Ale Alexander Rubin może już być wtedy martwy.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
- Kto to jest Wolfgang Dinger? - wolałam zmienić temat.
- Ostatnia ofiara Nowaka Barbarossy. Zlecenie - odparł beznamiętnie KrćmĄř. - Płatny morderca, podobnie jak jego egzekutor. Tyle tylko, że kiedy Nowak go wytropił, facet był przykuty do wózka inwalidzkiego. Ostatnie, najgorsze stadium stwardnienia rozsianego. Nosił przy sobie pistolet, ale miał poważne problemy z poruszaniem się. Barbarossa nic o tym nie wiedział. Oddał dwa strzały z odległości dwóch metrów - w głowę i w brzuch.
- Wolfgang Dinger, Wolfgang Dinger - Barby kontynuował mantrę przez sen.
- Myśli pan, że to, co mi pan tu opowiedział, cokolwiek zmieni?
Spojrzałam na KrćmĄřa.
- Nie. - Pokręcił głową. - Myślę, że nie. I właśnie dlatego ma pani nas tu wszystkich przy sobie. Robi pani tylko to, co uważa za właściwe.
***
Kukułka ochryple oznajmiła, że jest już wpół do drugiej. Właśnie kończyłam pić kolejny kubek kawy. Chociaż byłam śmiertelnie zmęczona, w fotelu nie potrafiłam się zdrzemnąć nawet na chwilę. Nie chciałam też iść do pokoju, wolałam mieć cały czas na oku wyświetlacz stopera. Wydawało mi się, że czas zacząłby płynąć o wiele szybciej, gdybym przestała wpatrywać się w te cyfry.
Czerń nocy powoli przechodziła w żółć brzasku przepełnionego beznadzieją niekończącego się oczekiwania. Każdy ruch wahadła w zegarze, każde uderzenie serca przybliżało nas do śmierci.
Potem szum komputerowych wentylatorów, ekspresu do kawy, zegarów - po prostu wszystkich urządzeń, którymi byliśmy zastawieni - ustąpił cichemu szelestowi niewidzialnych reproduktorów. Jakby ktoś przy pomocy wzmacniacza o niezwykłej mocy puścił ciszę na cały regulator.
- Znalazłem ukierunkowane źródło M-pól. Znam wektor i mam już nawet współrzędne - odezwał się po niepokojąco długiej przerwie zdeformowany głos Aleksa.
Jednocześnie w miejscu symulacji M-pola pojawiła się nocna Europa widziana gdzieś z orbity. Przybliżenie szybko uległo zmianie, światła metropolii przegrupowały się, potem zniknęły, zastąpione przez inne, a ja rozpoznawałam Pragę, Stuttgart, trochę słabiej Ostrawę i Brno, Kraków, Berlin.
Kolejne przybliżenie i już byliśmy w Kotlinie Czeskiej. Rozmazane wysepki świateł oznaczające poszczególne wioski i miasteczka nic mi nie mówiły. Potem obraz ściemniał i rozjarzyły się na nim szczegółowe parametry szerokości i długości geograficznych.
- Samotny dom nad Berounką na wschód od Křivoklatu. Pseudorenesansowy pałacyk z dziewiętnastego wieku - odezwał się z reproduktora głos Grubera. - Ustaliłem już adres - kontynuował podekscytowany.
- Identyfikacja grupy alfa została potwierdzona - oznajmił syntetycznym głosem system operacyjny. Alex na powrót utonął w przepastnych głębiach swoich teorii i już zajmował się czymś innym.
- Według oficjalnych informacji w pałacyku mieści się prywatna galeria pana Alfonsa Grembla, czesko-niemieckiego przedsiębiorcy. Ostatnia przebudowa budynku została zgłoszona do urzędu w dziewięćdziesiątym ósmym roku. Wiadomo tylko tyle, że zainstalowano zwykłe urządzenia zabezpieczające - czytał Gruber, a na hologramie pojawił się widok setek dokumentów, które udało mu się znaleźć.
- Już czas - stwierdziłam i spojrzałam na KrćmĄřa.
Natychmiast chwycił za telefon, by połączyć się z Kasem i KřehŻlkiem. Barby wymieniał uwagi z Filipem.
***
Niebo bledło i powoli zbliżała się najchłodniejsza ze wszystkich godzin nocy. Wydychane powietrze zamieniało się w parę, okna samochodów, które jechały na akcję, pokrywały się rosą. Ostatnia skrzynka z amunicją i ostatni bagaż z bronią. Volvo siadło o kolejne kilka centymetrów. Nie miałam pojęcia, że te rzeczy są takie ciężkie.
W sześć osób ruszyliśmy trzema samochodami. Gruber został w odwodzie, by zabezpieczać i synchronizować akcję. Zajęłam miejsce dla pasażera i machnęłam KrćmĄřowi, żeby jechał jako pierwszy. Niewiele potrafił dostrzec przez pokrytą wilgocią szybę, za to ja miałam całkiem niezłą widoczność. Chyba był zdenerwowany, bo ciężko oddychał. A może wynikało to z czegoś zupełnie innego. Po dość długim czasie znowu czułam na sobie ciężar broni i kuloodpornego kompletu pod ubraniem, a do tego wszystkiego jeszcze ten arsenał w bagażniku, na tylnych siedzeniach i pełno granatów pod nogami. Nawet stosunkowo wydajna klimatyzacja nie była w stanie oczyścić wnętrza samochodu z zapachów stali, oleju, materiałów wybuchowych i całej reszty ingrediencji tego śmiercionośnego ustrojstwa.
Tuż przed świtem ruch na ulicach Pragi był niewielki, dzięki czemu szybko wydostaliśmy się z miasta. Najchętniej wywaliłabym KrćmĄřa zza kierownicy i depnęła, ile fabryka dała, ale po chwili się zreflektowałam. Zbytnie szaleństwo na drogach groziło zatrzymaniem przez policję. Sama myśl o tym, jak panowie policjanci zareagowaliby na widok arsenału w bagażniku i na tylnych siedzeniach, przyprawiała mnie o gęsią skórkę.
Skręciwszy przed Berounem z autostrady na Pilzno, jechaliśmy drogą wzdłuż rzeki. Według mapy galeria Alfonsa Grembla znajdowała się w lasach w okolicach Křivoklatu, a prawie nachodzące na siebie poziomice wskazywały, że pałacyk stoi na stromym wzniesieniu. Niestety, nie udało nam się załatwić map wojskowych, a mapa turystyczna i jeszcze jakaś ściągnięta z Internetu w skali jeden do pięćdziesięciu tysięcy nie były tak dokładne, jak bym sobie tego życzyła. Telefon zawibrował. Ponieważ nie reagowałam, automatycznie przyjął połączenie. Podświadomie skontrolowałam mikrofon na gardle.
- Właśnie przejechaliśmy obok granic posesji, na której znajduje się pałacyk. Wjazd bezpośrednio z drogi, brama otwierana elektronicznie, kamienny mur. Żadnych ruchów ani śladów obecności w okolicach wejścia - relacjonował Filip. - Posiłki czekają w umówionym miejscu.
A zatem nawet banda zabijaków wynajęta przez Barby'ego i Filipa nie odważyła się wycofać z gry. Musieli czuć ogromny respekt przed tą dwójką. A może po prostu praska gangsterka nie do końca się orientowała, przeciwko komu będzie walczyć. Obie możliwości wydawały się prawdopodobne.
Założyłam okulary. Mechanizmowi korekcyjnemu zajęło niecałą sekundę, zanim określił wzajemne położenie czujników i zielonym błyśnięciem oznajmił automatyczne skalibrowanie systemu. Przy pomocy manualnego przełącznika na oprawkach zmieniłam obraz i zobaczyłam trójwymiarową projekcję holograficznej symulacji M-pola.
- Jest jeszcze jedna możliwość - usłyszałam w słuchawce głos Grubera.
Wiedział dokładnie, co robię, jakby był rzęsą pod moją powieką. Pod powieką każdego z nas. Zwykle trochę mnie to irytowało, ale okazywało się bardzo użyteczne.
KrćmĄř przyhamował, pod kołami zazgrzytał żwir. Zjechaliśmy z drogi, nieco dalej widać było jaskrawe światła pozostałych aut. Minimum dziesięciu. Wyglądało to tak, jakby goście zjeżdżali się z różnych stron na ślub, choć w rzeczywistości zanosiło się na pogrzeb. Zbiorowy pogrzeb.
- Tak? - wymamrotałam. - Jaka możliwość?
- Trzecie położenie przełącznika. Zużywa bardzo dużo energii, ale powinno wytrzymać kilka godzin.
Gruber niewiarygodnie szybko ulepszał nasze wyposażenie. Kiedy wysiadłam z samochodu, Kas i KřehŻlek już wyciągali broń i inne oprzyrządowanie. Mężczyźni, których wynajął Barby, zachowywali się nerwowo. Pewnie dlatego, że nikt z nas nie potrzebował dodatkowego oświetlenia, mimo że na dworze wciąż panowała szarówka. Facet, na którego wołali Lucie, oraz jego czterej kompani wydawali się nieobecni. Już dla nas pracowali i mogli się domyślać, co ich czeka. Kas z boku wypróbowywał wykrywacz min, usłyszałam cichy, melodyjny dźwięk urządzenia. KřehŻlek wkładał do pasów naboje dużego karabinu. Każdy z nich miał długość mojej dłoni i średnicę dwa razy większą od kciuka. Z szarości poranka wynurzyło się czarne volvo ze zgaszonymi światłami i zatrzymało tuż przede mną.
Przełączyłam lokalizator zamontowany w okularach na ostatnią pozycję. Na przyciemnionej przedniej szybie pojawiły się dwa niebieskie krzyże, które poruszyły się, gdy tylko Barby z Filipem wysiedli.
- A zatem my też - powiedziałam głośno, by Gruber usłyszał.
- Owszem, ale nasze M-pole ma inne właściwości - odparł.
Spojrzałam na KrćmĄřa. Krzyż, którym był oznaczony, miał o wiele wyraźniejszy fioletowy odcień.
- No i dodałem jeszcze miernik intensywności. Kolor będzie panią informował, jak silne jest źródło danego obiektu - w głosie Grubera było słychać niesamowite podniecenie.
- Całkiem niezłe - stwierdziłam. - Tym słabszym możemy dawać fory. Jaki mamy plan działania? - zwróciłam się do Filipa i Barby'ego.
To była ich działka, podobnymi rzeczami zajmowali się chyba przez całe dotychczasowe życie. Kas pewnie w jeszcze większym stopniu niż pozostali, ale nie chcieliśmy rozpętać trzeciej wojny światowej, a tak najprawdopodobniej skończyłaby się cała awantura, gdyby wziął sprawy w swoje ręce. W ogóle się nie bałam. Nawet w najmniejszym stopniu. Trochę mnie zaskoczyło to spostrzeżenie. Czułam wyłącznie determinację, by to wszystko zakończyć i ocalić Aleksa. Raz na zawsze rozprawić się z bestiami, które dręczą ludzi.
Filip rozłożył mapę na masce samochodu i rozpiął elegancki płaszcz, by nie przeszkadzały mu jego miecze. Soldateska nagle zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa. Niebo zdążyło się już przejaśnić, zniknęły gwiazdy, ale słońce cały czas wisiało stosunkowo nisko. Kiedy jechaliśmy, temperatura wciąż spadała i teraz nasze głowy otaczały potężne obłoki pary. Zorientowałam się, że zgrabiały mi dłonie. Wystarczyło o tym pomyśleć i już wszystko wracało do normy. KřehŻlek zapalił papierosa i zaciągnął się z lubością, wnikliwie obserwując nasze posiłki.
- Ja i Kas zorientujemy się, czy nie ma jakichś patroli. - Filip pokazał na mapie, którędy będą się przemieszczać. - Potem Barbarossa z ArnoĄtem sprawdzą, czy nie ma na tym terenie min. - Spojrzał na nich, by sprawdzić, czy się zgadzają, po czym kontynuował: - Jeśli nie będzie ich w miejscach, z których najłatwiej przypuścić atak na obiekt, nie będzie ich nigdzie.
Przez chwilę studiowaliśmy mapę.
- W tym momencie wszyscy będziemy już przy murze. Wydaje mi się, że ogradza całą posesję, ale na sto procent nie jestem pewien. Powierzchnia posesji to dwa boiska do piłki nożnej. Jako pierwsi wejdziemy ja i Kas. Kiedy damy znak, wchodzi reszta. Przez cały czas zachowujemy się cicho. Kiedy ktoś zacznie krzyczeć albo dojdzie do strzelaniny, zdradzimy nasze pozycje, a wtedy... - Filip wzruszył ramionami.
Jasne. Skończy się wyrafinowana gra i zacznie decydować przewaga w kalibrach i szybkostrzelności.
- A oni? - Wskazałam głową trzech gangsterów, którzy stali najbliżej i słyszeli całą rozmowę. Ze względu na Kasa prowadziliśmy ją w języku rosyjskim i nie do końca było wiadomo, czy wszyscy wszystko rozumieją.
- Nie jesteśmy jakimiś kolesiami na posyłki - warknął jeden z nich i do zaakcentowania tych słów użył pewnego nieprzystojnego gestu. - Jak idę na akcję, to chcę wiedzieć co i jak, żeby nie odstrzelić przez przypadek jakiegoś bałwana.
Barby odwrócił się w stronę faceta. Nie widziałam wyrazu jego twarzy, ale gangster trochę się skurczył i mimowolnie zrobił krok do tyłu.
- Tak jak mówiłem, musimy dostać się do środka i zabić kilka osób. Wasza rola to wsparcie ogniowe. Macie strzelać do każdego, kto będzie strzelał do nas. Proste, nie? - powiedział surowym tonem. Całe zdanie zabrzmiało tak, jakby ktoś rzucił garścią żwiru w kamienny mur.
Mężczyźni zgodnie i bez przekonania zaczęli coś mamrotać.
- Moi przyjaciele wejdą do środka, zbadają teren i wtedy wejdziemy my. To też wydaje się bardzo proste.
Kolejna garstka kamieni, kolejna niemrawa próba wyrażenia niezgody.
- W tych beczkach są naboje. Kaliber dokładnie taki, jak chcieliście. - Barby wskazał arsenał ułożony obok drogi.
Teraz, o dziwo, nikt nie protestował. Najemnicy ruszyli powoli w stronę beczek i zaczęli wkładać do kieszeni papierowe pakunki lub tak po prostu napychać je nabojami. Albo Barby coś z nimi wcześniej uzgodnił, albo nie byli zbytnio przywiązani do swoich ubrań.
Kas przez chwilę obserwował ich z niepokojem, a potem odwrócił się i wyciągnął ze scorpio dwie duże torby. Nadwozie auta wyraźnie się podniosło. Jedną podał napakowanemu zabijace w zbyt krótkich spodniach, które odsłaniały obciachowe białe skarpetki. Osiłek chwycił ją posłusznie. Nie spodziewał się, że będzie taka ciężka, uszy torby wyśliznęły mu się z dłoni i bagaż spadł na ziemię.
- Astarożno! - warknął Kas. - Eto możet wzarwatsa!
Mięśniak z największym trudem dźwignął torbę i zaniósł ją do swoich ludzi.
- Wszyscy macie kamizelki kuloodporne? - zapytał Barby, Bóg jeden wie dlaczego patrząc akurat na mnie.
***
Pół godziny później, przemoknięta i oblepiona igliwiem, przyciskałam się do kamiennego muru. Za plecami czułam oddech sześciu facetów, o których wiedziałam tylko tyle, że są gangsterami. O dziwo, nadal się nie bałam. Nie denerwowało mnie nawet to, że ich szef, cwaniaczek o przezwisku Grzechotnik, patrzył na mnie lubieżnie, nie próbując kryć swoich intencji. Na szczęście jak dotąd z jego ust nie padły żadne sprośne uwagi. Może nie mógł złapać tchu po męczącym czołganiu się przez las, a może przerażała go wizja tego, co na nas czeka za dwuipółmetrowym ogrodzeniem.
- U mnie spokój - usłyszałam w słuchawce szept KřehŻlka. Razem ze swoją grupą również znajdował się przy murze, ale nieco bliżej drogi.
- U mnie też - odpowiedziałam tak jak pozostali.
Oparłam się o mur i głęboko odetchnęłam. Mieliśmy teraz przerwę.
Część oprychów poszła w moje ślady, inni schowali się za pobliskimi drzewami, ale nikt nie odważył się zostać na otwartej przestrzeni.
- Wchodzę z Kasem do środka - zameldował Filip.
Udało mi się jeszcze wyłowić z ciszy szelest płaszcza i odgłos uderzenia o ziemię na terenie posesji, a potem słuchawka zamilkła.
- A po co ty tak ganiasz po tych lasach? Nie lepiej pobaraszkować w łóżku z jakimś fajnym gościem? Na przykład ze mną - zaczął Grzechotnik.
- Ciszej, jesteśmy bardzo blisko - odpowiedziałam szeptem. Nie miałam ochoty na utarczki słowne. Na inne zresztą też nie.
- Niunia, co się lubi bawić w wojsko? - Facet wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. - A może byśmy skoczyli na numerek. Powinniśmy zdążyć, zanim twoi kolesie oblukają w środku co i jak. Co ty na to?
Usłyszałam przytłumiony rechot. Kamizelka kuloodporna uwierała mnie pod pachami i kilka razy zamachałam rękoma, żeby się lepiej ułożyła.
Grzechotnik zbliżył się i oparł o mur tuż obok mnie. Wiedziałam, że zaraz zacznie wpychać swoje łapska tam, gdzie nie powinien. Mogłam popatrzeć na niego tak samo jak na tego natręta w parku, jak kwas przeżreć się aż na dno jego duszy i potem go odrzucić, odkopnąć jak bezwartościowego śmiecia bez świadomości, który jeszcze przed chwilą był człowiekiem. Nie chciałam jednak tego powtarzać. Nawet mnie samą przeraziło to, co wtedy zrobiłam.
Zamiast tego wyciągnęłam z kabury przy bucie trzeci pistolet, niewielkiego Kelvina dziewięć milimetrów, do którego przekonał mnie Barby. Podobno strzał z takiej broni nie jest zbyt głośny - zwłaszcza kiedy wytłumi się go poduszką, kawałkiem ubrania czy czymś takim.
- Pssst, nie możemy sobie pozwolić nawet na odrobinę hałasu - wyszeptałam. Zanim do Grzechotnika dotarło, co się dzieje, lufa owinięta kawałkiem szmaty, który znalazłam na ziemi, łaskotała go w czoło. - Moi przyjaciele są w środku i nie chciałabym, żeby przez jakiegoś durnia, któremu śmierdzi z gęby, coś im się stało. Prędzej cię zabiję - wyjaśniłam, jak stoją sprawy.
Gangster zbladł i stopniowo, centymetr po centymetrze, bez żadnych gwałtownych ruchów zaczął się cofać. Mój oddział zrobił się nagle wzorowo cichy. W oczach Grzechotnika zalśnił strach. Uśmiechnęłam się złośliwie, wyrzuciłam szmatę i schowałam pistolet do kabury. Trochę drżały mi ręce. Nie tak prosto zabić człowieka, ale z pewnością bym to zrobiła.
- Czysto, możecie wchodzić do środka - usłyszałam głos Filipa w słuchawce.
Odsunęłam się kilka kroków, odbiłam i trafiłam idealnie na krawędź muru. Zahaczyłam o nią małą kotwiczkę i zrzuciłam na dół linę, a sama zeskoczyłam na drugą stronę.

Rozdział dziewiętnasty
Barbarossa w świątyni
Zamknąwszy za sobą drzwi, Nowak Barbarossa zaczął uważnie nasłuchiwać. Zamek nie był zbyt skomplikowany, otwierał go raptem kilka sekund. Przez minutę niczego nie usłyszał - prawdopodobnie nikt nie miał pojęcia o wizycie niezapowiedzianego gościa.
Choć wszystko szło dokładnie według planu, Barbarossa czuł się coraz bardziej niepewnie. Właściwie nie wiedział dlaczego. Czyżby dlatego, że nie natknęli się na strażników? A może chodziło raczej o to, że nie było tu takich zabezpieczeń jak w twierdzy pana Veříka?
To wszystko wydawało się trochę bez sensu.
Barbarossa ostrożnie szedł korytarzem, odwrócony plecami do ściany. W ręce trzymał rewolwer. Pomimo wszelkich znaków na niebie i na ziemi pałacyk nie był opuszczony, zapach zdradzał, że ktoś w nim mieszka, że to miejsce tętni życiem. Pierwsze drzwi. Po chwili wahania Barbarossa uchylił je i zajrzał do środka. Nowocześnie urządzona kuchnia, której wielkość i wyposażenie wskazywały, że gotowano tu posiłki dla większej liczby osób. Kawałek dalej znalazł magazyn wypełniony ogromnymi skrzyniami z makaronem, chłodziarkami, paletami soków i różnych przekąsek. Przyszła mu do głowy irracjonalna myśl, że członkom grupy alfa bardzo leży na sercu zdrowe żywienie.
Dotarł do schodów. Stopnie były niskie, obite dywanem, a na jasnoróżowych ścianach wisiały obrazki z roślinami i zwierzętami. W najmniejszym stopniu nie przypominało to miejsca, w którym torturuje się ludzi i dokonuje rytualnych mordów. Wszedł na piętro i prawie od razu się zatrzymał. Klamka przy pierwszych drzwiach znajdowała się nienaturalnie nisko. Uchylił je lekko i zajrzał do środka. Wszystko było nie tak, musieli popełnić jakiś błąd.
Na łóżkach spało szesnaścioro dzieci, na podłodze leżały zabawki. Ktoś załkał przez sen. Barbarossa zajrzał do kolejnego pomieszczenia i zastał w nim podobny widok. Stół, krzesła, meble i całe wyposażenie dobrano z myślą o dzieciach. Kiedy pomyślał o pięćdziesięciu obwieszonych bronią ludziach czekających na zewnątrz, zacisnął zęby. Karabinami wojskowymi, które mieli na podorędziu, mogli podziurawić ściany pałacyku jak sito.
Odszedł od drzwi, starając się zachować spokój.
- Mamy problem - powiedział, trzymając dłoń przy ustach. - Trafiliśmy w złe miejsce. To nie żadna twierdza, tylko jakieś przedszkole.
Zaskoczenie po drugiej stronie linii było niemal namacalne.
***
- Ile osób zatrudniacie? - zapytała Marika, podając wystraszonej kobiecie kawę.
Sama też nalała sobie pełną filiżankę, mimo że wcale nie chciało jej się pić. Musiała jakoś uspokoić przerażonego jeńca. Barbarossa odmówił, wolał, żeby na terytorium wroga nic go nie rozpraszało. Wychowawczyni wdzięcznie kiwnęła głową i bardzo długo mieszała w filiżance łyżeczką. Powoli odzyskiwała spokój. Miała jakieś pięćdziesiąt lat, nosiła zwykły sweter i długą spódnicę, a na jej twarzy nie dało się dostrzec śladu makijażu. Należała do kobiet, które o powabie i seksapilu zapominają zaraz po trzydziestce, przejmując estetykę właściwą dla starszych pań. Całkiem możliwe, że za dziesięć lat będzie wyglądać dokładnie tak samo.
- Do obiadu są tu cztery osoby, rano i po południu trzy, w nocy tylko jedna.
- Skąd pani pochodzi? - zadała kolejne pytanie Marika i wzięła porządnego łyka kawy.
- Ja z Nezabudic, reszta pań z Berouna. Věra, też jedna z wychowawczyń, jest z Pragi. Przez trzy dni w tygodniu mieszka tutaj w Roztokach, a przez resztę tygodnia dojeżdża. Jej się to opłaca, bo ta praca jest... - kobieta zawahała się, ponieważ przez przypadek otarła się o temat, którego wolała nie poruszać. - Ta praca jest bardzo dobrze płatna - wydusiła wreszcie.
Marika kiwnęła głową, a Barbarossa włączył telefon.
- Filip, zaraz przyjadą pracownice - powiedział. - Pozwólcie im wejść do środka, żeby się nie zorientowały, co jest grane, a potem przyprowadźcie je tutaj. To cywile.
Kobieta popatrzyła na niego z lekkim wyrzutem i na jej twarzy znowu pojawił się strach. Ten rozkaz trochę ją otrzeźwił i przypomniał, co się przed chwilą wydarzyło.
- A więc ta placówka jest finansowana z prywatnej kieszeni - podsumowała w zamyśleniu Marika i wbiła spojrzenie w rozmówczynię.
Barbarossa zrozumiał, że jego królowa coś wie, że widzi rzeczy, których on sam nie dostrzega.
- No cóż, właściwie... - zaczęła się jąkać kobieta. - Właściwie to jest dom dziecka. Prywatny, dla dzieci w wieku od czterech do osiemnastu lat. Mamy wszystkie pozwolenia i koncesje, przechodzimy regularne kontrole, zapewniamy wychowankom wspaniałe warunki! Niczego im nie brakuje!
To prawda, pomyślał Barbarossa. Dawny pałacyk przebudowano i dostosowano do potrzeb małych mieszkańców. To musiało kosztować fortunę.
- A kto jest właścicielem? Sponsorem?
Wychowawczyni bezradnie wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, za każdym razem kontaktuje się z nami jakiś przedstawiciel organizacji pożytku publicznego. Przekazuje nam czeki. Po co państwo tu przyszliście? Czego od nas chcecie? Nie mamy żadnych pieniędzy! - wybuchła nagle. - Nie chcecie chyba skrzywdzić małych dzieci!?
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, znowu zaczęła panikować. Marika wstała, przyniosła ze zlewu gąbkę i bez słowa wytarła ze stołu rozlaną kawę. Ten prosty gest sprawił, że wychowawczyni nieco się uspokoiła.
Ktoś się zbliża, uświadomił sobie jako pierwszy Barbarossa, ale nie wyciągnął broni z kabury.
- Ciociu? - w drzwiach pojawił się mały chłopiec. Barbarossa nie potrafił ocenić, ile może mieć lat - sześć, siedem?
Chłopczyk utkwił w nim spojrzenie wielkich oczu i natychmiast zauważył rewolwer. Otworzył oczy jeszcze szerzej, ale nie było w nich strachu.
***
- Kiedy będzie pobudka? Już mi się nie chce spać! - zwrócił się do wychowawczyni.
Barbarossa beznamiętnie obserwował, jak kobieta uspokaja chłopca. Bardziej jednak próbowała zapanować nad własnymi nerwami, poprawił się chwilę później, bo chłopiec w ogóle tego nie potrzebował. Był tylko zaciekawiony.
- Kim jest ten człowiek? - Marika powróciła do przesłuchania i wskazała duży portret wiszący nad lodówką.
- To przecież on! Nasz wspólny ojciec, który przybrał ludzkie ciało! Zbudował nam ten dom i wyciągnął mnie z bidula! - tłumaczył z dumą chłopiec.
- To tajemnica! - przerażona wychowawczyni starała się powstrzymać gadatliwego dzieciaka, ale Marika chwyciła go za rękę i delikatnie przyciągnęła ku sobie.
- Nie pokazałbyś mi waszego domu? Ale tak po cichu, żeby nie obudzić innych dzieci. Opowiedziałbyś jeszcze coś o waszym ojcu. Musi być naprawdę bardzo dobry!
Barbarossa ledwo dostrzegalnie pokręcił głową i kobieta powstrzymała się przed dalszymi protestami. Widział, jak ogarnia ją strach zupełnie nowego rodzaju. Wcześniej bała się napastników, o których nie wiedziała zbyt wiele, natomiast teraz przerażało ją coś konkretnego, coś, czego reakcję nawet on potrafił sobie wyobrazić.
Marika wzięła z miski dwa herbatniki. Jeden włożyła do ust, a drugi podała swojemu towarzyszowi. Chłopiec bez żadnych oporów chwycił go i zaczął łakomie zjadać.
- Ty też masz pistolety, tak samo jak twój kumpel. - Wskazał ręką na jej kaburę.
- Mam - przytaknęła.
- Ale twoje są mniejsze - zauważył prawie z politowaniem.
- No są - kiwnęła głową. - Jak masz na imię?
- Jurek.
Po herbatnikach nie było śladu, sojusz został zawarty.
- W takim razie ruszajmy na obchód, Jureczku. - Marika mrugnęła do chłopaka i puściła go przodem na korytarz.
- To nie są pistolety - powiedział Barbarossa, kiedy zamknęły się za nimi drzwi. Wyciągnął z kabury jeden z potężnych Lindemanów. - To wyprodukowane na zamówienie rewolwery.
Wiedział, że Marika czegoś się boi. Za każdym razem, kiedy odzywała się do chłopca, robiła to z uśmiechem. Jej głos był ciepły i serdeczny na sposób charakterystyczny wyłącznie dla kobiety, która rozmawia z dzieckiem. Coś jednak przeraziło ją do tego stopnia, że z trudem się opanowywała. Zdradziły ją oczy i drżące usta. Jeśli obawiała się czegoś, co istnieje w realnym świecie, to żaden problem. Wstał i kazał iść wychowawczyni za sobą.
- Pójdziemy za nimi - wyjaśnił z kamienną twarzą, która bardziej ją przeraziła, niż uspokoiła.
- Właśnie podjeżdża samochód z dwiema kobietami - usłyszał głos Filipa. - Brama otwiera się automatycznie. Na pewno mają zdalnie sterowany zamek. KřehŻlek po nie wyjdzie.
- Rozumiem. Robimy z Mariką i zatrzymaną obchód budynku. Chwilowo nic się nie dzieje - burknął Barbarossa i przyspieszył, by dogonić niepasującą do siebie parę.
***
Przechadzka niebawem zamieniła się w regularną wycieczkę. Niewykluczone, że było to spowodowane ekscytacją Jurka oraz faktem, że Barbarossa świadomie zachowywał pewien dystans. Wychowawczyni z wyraźną dumą mówiła o warunkach, jakie zapewniają tu dzieciom. Co chwilę przerywała Jurkowi i wtrącała swoje trzy grosze, aż w końcu całkowicie przejęła rolę przewodnika. Dialog pomiędzy nią i Mariką w niczym już nie przypominał przesłuchiwania jeńca czy podejrzanego, ale przyjacielską rozmowę kobiet, w której jedna ze skrywaną dumą pokazuje drugiej swoje królestwo.
Barbarossa nadal nie wiedział, czego Marika tak bardzo się wystraszyła, i coraz bardziej go to denerwowało.
- W kranach przy oknach nigdy nie ma ciepłej wody. Nikt nie chce się tam myć - Jurkowi wreszcie udało się przekrzyczeć dorosłych.
- My w domu też nigdy nie mieliśmy ciepłej wody - stwierdził bez zastanowienia Barbarossa.
- I dlatego nosi pan te wielkie pistolety?
- Rewolwery, chłopcze - poprawił dzieciaka i na powrót pogrążył się w pełnym uwagi milczeniu.
***
Po trzydziestu minutach zeszli do piwnicy.
- Tutaj mamy magazyn na meble i zabawki, z którymi wychodzimy na świeże powietrze. Składujemy je tu zimą. Już od pięciu lat organizujemy co najmniej kilkudniowe wycieczki. Staramy się, by w dorosłym życiu nic ich nie zaskoczyło. Dla sierot to niezwykle istotne - powiedziała wychowawczyni tonem na wpół belferskim, a na wpół przepraszającym, jakby robiła z dziećmi coś zdrożnego.
Barbarossa rozejrzał się po magazynku. Wszystkie przedmioty leżały w tylnej części pomieszczenia, przykryte foliami. Mimo że zaraz po wejściu kobieta zapaliła tylko połowę lamp, było tu więcej światła niż we wszystkich pozostałych pomieszczeniach. Laminowaną podłogę utrzymywano we wzorowej czystości, prawdopodobnie sprzątano tu równie często jak w innych pokojach. Znudzony rozmową Jurek odszedł na bok. Zainteresowały go kawałki mebli wystające spod folii i chciał sprawdzić, co dokładnie się pod nimi kryje.
- Dokąd prowadzą te drzwi? - zapytała Marika, wskazując na lewą ścianę.
Drzwi. Barbarossa uświadomił sobie, że naciąga kurek rewolweru. Wprawdzie długa lufa była ułożona równolegle do nogi i skierowana w podłogę, ale palec miał na spuście.
- Tam jest jeszcze jeden mały magazynek. Na naczynia i sprzęt elektroniczny - odpowiedziała wychowawczyni. Po wcześniejszym przyjacielskim tonie zniknął najmniejszy ślad. Swobodę zastąpiło wyczuwalne napięcie i strach.
- Dokąd prowadzą te drzwi? - Marika powtórzyła pytanie.
Kobieta pokręciła głową, jakby nie mogła odpowiedzieć. Zaczęła się trząść i wbiła wzrok w podłogę. Marika patrzyła na nią wyczekująco, a Barbarossa w żaden sposób nie potrafił dojść, co wpłynęło na tę zmianę. Rozumiał jednak, że wyczekujące spojrzenie Mariki może porządnie zestresować. A nawet przyprawić o palpitacje, dodał w myślach.
Zastanawiając się, czy nie wyciągnąć drugiego rewolweru, podszedł do stalowych drzwi. Pozbawione klamki i pomalowane na taki sam kolor jak ściana, były doskonale zamaskowane - dlatego w pierwszym momencie je przeoczył. Zaimponowało mu, że Marika je zauważyła. Zamiast otworu na klucz czy jakiegoś przycisku znalazł tylko małe wybrzuszenie o rozmiarach pięć na pięć centymetrów, odrobinę ciemniejsze od drzwi i ściany.
- Detektor linii papilarnych - oznajmił. - To znaczy, że kodem otwierającym są odciski palców. Podobne urządzenia mają dopiero instalować w Pentagonie.
Kobieta ciągle się bała, ale teraz zupełnie inaczej. Marika cały czas mierzyła ją wzrokiem, który nie mówił mu już zupełnie nic.
- Możemy tam wchodzić tylko w konkretnym i dobrze uzasadnionym celu albo w przypadku jakichś problemów. Za każdym razem musimy to zgłaszać i motywować panu... To znaczy naszemu szefowi.
- Czyli komuś z fundacji, kto sprawuje opiekę nad obiektem? - zapytał Barbarossa, by dać Marice trochę czasu na zastanowienie.
Wychowawczyni nie spuszczała z niej oczu i bez przerwy kręciła głową. Przypominała spanikowaną małpę tuż przed atakiem boa dusiciela.
- Nie, zawsze rozmawiałam bezpośrednio z nim. Nigdy go nie widziałam, ale wydaje mi się, że to ten mężczyzna, który jest na fotografiach w kuchni. Właściwie to muszę do niego dzwonić, zanim jeszcze tam wejdziemy, i poprosić go o zgodę, żeby otworzył zamek, inaczej nikt się tam nie dostanie - przypomniała sobie i wyraźnie jej ulżyło.
Barbarossa stwierdził, że można to uznać za dowód prawdomówności.
- W przypadku jakich problemów tam wchodzicie? - Marika wróciła do poprzedniego wątku.
Ten głos, uświadomił sobie Barbarossa. Zdrętwiała twarz nie była maską, za pomocą której chciała przestraszyć wychowawczynię, ale maską, za którą chowała strach przed... Barbarossa nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa i rozejrzał się dookoła, chociaż wiedział, że nie ma tu nic, co stanowiłoby bezpośrednie zagrożenie.
- W przypadku... problemów... z dziećmi - wydukała kobieta.
- Jureczku? Możesz nam pokazać, co jest za tymi drzwiami? - Marika zwróciła się do małego przewodnika.
- To tajemnica, ale mogę pani pokazać!
Wyuczonym gestem przycisnął kciuk do detektora i czekał, aż mechanizm otwierający wyda odpowiedni dźwięk. Drzwi wsunęły się w ścianę, ukazując ciemny, prowadzący stromo w dół tunel.
- Uwaga na schody - ostrzegł ich Jurek i bez żadnych obaw ruszył przed siebie.
Niemal natychmiast włączyło się automatyczne oświetlenie. Sądząc po jego barwie, nie były to jarzeniówki, ale jakaś bardziej zaawansowana technologia. Z bronią w ręku Barbarossa kroczył za chłopcem, licząc niskie i dosyć szerokie stopnie, jakby przystosowane do dziecięcych nóżek. Po trzydziestu dotarli do niewielkiej, pogrążonej w ciemnościach salki o kształcie okręgu.
- Chciałbym, żeby nie było tych schodów i żebyśmy mogli zjeżdżać tutaj na hulajnodze. Byłoby dużo szybciej. Na pewno by mu to nie przeszkadzało - stwierdził głośno Jurek i klasnął.
Sygnał dźwiękowy aktywował oświetlenie.
Pomieszczenie miało średnicę piętnastu metrów i wysokość pięciu. Znajdowało się w nim mnóstwo masy przypominającej nieco glinę. Kolorowa laminowana podłoga tworzyła wrażenie przytulności - całość prezentowała się trochę jak piaskownica dla dzieci ukryta w podziemiu, pomyślał Barbarossa. Dopiero potem zauważył nieforemne struktury wystające ze zniekształconego podłoża i rzeźby, które niemalże sięgały szczytu glinianego kopca.
- A co to ma być? Postmodernistyczny plac zabaw? - zapytał cicho.
- Nie wolno tutaj wchodzić. On jest filantropem, taka drobna słabostka nie powinna nikomu przeszkadzać. Żadnemu nie zrobił krzywdy, wszystkim pomógł - mamrotała wychowawczyni, przyciskając pięści do brody jak małe dziecko. Przez cały czas wbijała wzrok w sufit, jakby miała stamtąd nadejść kara za świętokradztwo.
- To nie żadna piaskownica - rzuciła Marika i pewna siebie podeszła do kamiennego krawężnika, który utrzymywał masę na miejscu, by jej okruchy nie spadały na podłogę.
Plastelina, a właściwie twardsza modelina - Barbarossa wreszcie wpadł na to, co najbardziej przypomina mu ta masa. Cały czas obserwował wychowawczynię i starał się patrzeć w to samo miejsce co ona. Kiedy przyzwyczaił się do światła, którego źródło stanowiły trudne do nazwania przedmioty, dostrzegł pomiędzy nimi wyłączone lampy podobne do samochodowych reflektorów. Reflektory umieszczone na uchwytach, którymi można manipulować i w ten sposób oświetlić dowolny punkt w pomieszczeniu, stwierdził po dłuższej obserwacji.
- To jest Jego miejsce - wygłosił uroczyście i z pełną powagą Jurek, a wypowiedziane przez niego "J" było wielkie i wykute z granitu. - Ocalił mnie przed bidulem i powiedział, że będę tak silny jak On. Muszę tylko w Niego wierzyć i kiedy będę wierzył, On stanie się jeszcze silniejszy i będzie mógł pomóc jeszcze wielu innym dzieciom. Obronił nas wszystkich. Karela zabrał od rodziców, ojciec lał go i dwa razy złamał mu rękę, Janie umarła babcia i nie miał się kto nią opiekować. Mnie, mnie też bili. Wszyscy, dziadek, ojczym i wychowawcy.
Jurek gapił się w podłogę z opuszczonymi ramionami, ale nie przestawał mówić. Barbarossa widział w nim obraz samego siebie. Przypomniał sobie bogatego rolnika, którego prosił dawno temu o jakieś zajęcie i usłyszał w odpowiedzi, by przyprowadził matkę. Nie wiedział wówczas po co. A potem jeszcze się cieszył, że mają co jeść.
- Zawsze kiedy tęsknię za mamusią, kiedy coś mi nie wychodzi, kiedy coś mnie boli, przychodzę tutaj. Wiem, że On mnie słyszy, opiekuje się mną i doradza mi. Musisz mi wierzyć! Musisz być silny, mówi. Wszyscy tu przychodzimy i rozmawiamy z Nim w duchu. Jest nasz. Jest silny, nie pozwoli, żeby ktoś nas skrzywdził. On by zabił każdego, kto chce nas skrzywdzić! - prawie krzyczał chłopiec.
Barbarossa stał nieruchomo jak posąg. Nie chciał przerywać tego monologu i tylko z ukosa zerknął na Marikę. Wyglądała na coraz bardziej ponurą, jakby rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza, niż zakładała. Z przerażeniem uświadomił sobie, że na to, co za chwilę się tu zjawi, rewolwer może nie wystarczyć. Żadna broń nie wystarczy.
- A kiedy czujemy się najgorzej albo czujemy się najszczęśliwsi, wtedy Go robimy, to znaczy modelujemy tak, jak Go sobie wyobrażamy. Czyli takiego, jaki jest w rzeczywistości, a nie w ludzkiej postaci. Czasami robię dla Niego rycerzy, żołnierzy, którzy pomagają Mu walczyć, a czasami wrogów, których już pokonał - ciągnął Jurek. - A kiedy spodoba Mu się to, co zrobię, rzeźba kamienieje i zostaje tu na zawsze. Tak jak te, które widzicie. - Z dumą wskazał górę masy do modelowania.
Barbarossa wreszcie zrozumiał, co oznaczają te nieudolnie wymodelowane figurki i struktury, dla których nie potrafił znaleźć odpowiednika w rzeczywistości. Najbardziej pozbawione sensu wydawało się jednak leżące pod ścianą, częściowo zmumifikowane i przykryte folią ciało małego dziecka. Sądząc po wielkości zwłok, mógł to być trzynastoletni chłopczyk.
Kiedy nauczycielka zorientowała się, że Barbarossa patrzy na trupa, zacisnęła wargi i odwróciła głowę.
- A temu co się stało? - Barbarossa wolał skierować pytanie od razu do Jurka. Miał przeczucie, że to, co właśnie zobaczył, jest bardzo istotne, choć nie umiał nadać temu konkretnego znaczenia.
- Nie było mnie przy tym. To się stało, zanim mnie ochronił, zanim jeszcze tu przyszedłem - odpowiedział Jurek. Nie dawał po sobie poznać poruszenia, co najwyżej pogardę. - Podobno nazywał się Martin i mówił, że to, co się tu robi, jest złe. Mówił, że jedyny bóg to Jezus Chrystus i tylko on nam pomoże. Tylko że mi pomógł On, a nie żaden Jezus Chrystus. Nie znam takiego. A kiedyś podobno Martin postanowił potrzaskać wszystkie figurki. Przyszedł tutaj w nocy, ale inni już na niego czekali. Zabili go i pomazali plasteliną. Podobało Mu się to, ponieważ na drugi dzień Martin sam zmienił się w figurę. Żałuję, że mnie przy tym nie było. Też bym go pomazał. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek Mu ubliżał!
Barbarossa obejrzał zwłoki. Nawet pod utwardzoną modeliną tkanki już dawno wyschły i straciły naturalny kształt, co uniemożliwiało stwierdzenie przyczyny zgonu. Albo śmierć na skutek pobicia, albo zaduszenia gliną.
- A to kto? - odezwała się po dłuższej przerwie Marika i wskazała na niemal metrową figurę stojącą obok plastelinowej piramidy. W przeciwieństwie do pozostałych figurek i nieumiejętnie wymodelowanych konstrukcji już na pierwszy rzut oka wyglądała jak dzieło wybitnego artysty.
- To On. Przynajmniej teraz - wyjaśnił Jurek.
Srebrna rzeźba przedstawiała mężczyznę na grubych nogach. Potężny, niemal ociężały korpus, nienaturalnie szerokie plecy rozłożone jak kaptur rozwścieczonej kobry, nieludzko rozrośnięte ramiona i wyrastająca z nich zdeformowana głowa. Genialność tego dzieła nie tkwiła w szczegółach, ale w ogólnym wrażeniu, jakie wywoływało. Dziwaczna postać emanowała nieprawdopodobną siłą, próbując przeciwstawić się podłożu, które nie pozwalało jej wzbić się w górę. Materia uformowana wokół stóp zdawała się ustępować, jakby nie mogła wytrzymać naporu gigantycznej energii.
- Póki co najlepsza i najsilniejsza podobizna. Zrobiła ją dziewczyna, która już odeszła. Kiedyś będzie jeszcze silniejszy i mocniejszy, a my razem z Nim. Już nikt mnie nie będzie bił. A potem, kiedy będziemy tak silni jak On, nadamy Mu imię. Każdy z nas chce Mu nadać imię! - głos Jurka stał się nagle zaczepny i buńczuczny.
- To tylko taka jego słabostka, nikomu nie robi żadnej krzywdy - wtrąciła wychowawczyni. - To dziecko, które zginęło, to oczywiście tragedia. Ale ja jeszcze tu nie pracowałam. Teraz bardziej uważamy. Mało kto potrafi sobie wyobrazić, jak okrutne bywają małe dzieci. Byłoby niedobrze... byłoby ogromną stratą, gdyby, gdyby... przez jeden błąd, przez jeden dawny błąd zlikwidowano ten... tak wspaniały dom dziecka - jej szept przechodził w coraz mniej zrozumiały bełkot, aż w końcu umilkła.
Barbarossa obserwował Marikę, która chodziła wokół groteskowej rzeźby, zachowując bezpieczną odległość. Wyglądała, jakby zmagała się z wewnętrznym żarem, który w każdej chwili może ją spalić.
- Sygnał jest okropny, ale udało mi się to i owo ustalić - wszyscy usłyszeli w swoich słuchawkach zniekształcony szumem głos Grubera. - Wygląda to jak utwardzony promieniami ultrafioletowymi termoplast. Wydaje mi się, że źródła UV znajdują się właśnie na sufi...
- Mamy problem! - przerwał techniczny wykład Filip. - Chyba ktoś okrąża pałacyk, tak samo jak my przed chwilą.
- Zaraz będziemy na górze - przekazał Barbarossa.
Odwrócił się w stronę Mariki, by wyrwać ją z transu, ale ona również usłyszała meldunek i już ruszyła w stronę wyjścia. Jurek nie czekał na żadną komendę i udało mu się wyprzedzić Marikę, a Barbarossa jednym gestem nakazał wychowawczyni, by szła przed nim.
- To jest trzeci sposób generowania M-pola albo przynajmniej jego koncentracji - powiedziała cicho Marika. Barbarossa nie był pewien, czy mówi do niego, czy do siebie. Miała zachrypnięty głos, nie ukrywała już przerażenia. - Wszystko wygląda dokładnie tak, jak mówiła Franceska Saliceova. Magia, siła, władza, skoncentrowane M-pole zawarte w przedmiotach kultu albo w przedmiotach codziennego użytku wytworzonych w sytuacjach granicznych - to wszystko jedno i to samo. Te cechy miały w sobie przedmioty, które znajdowaliśmy w różnych kryjówkach na terenie Pragi. Totemy, gliniane miski, malowidła, czaszka Czyngis-chana, wyrzeźbiona trzy tysiące lat temu figurka kobiety, łyżki z kości słoniowej, bębny z dynastii Dong... Prawda, Gruber? - mówiła do niewidzialnego wspólnika, gdy zamykali drzwi świątyni.
- Nie wiem, ale pani sygnał jest już o wiele lepszy. Alex obserwuje nas on-line i jeśli pani przypuszczenia są istotne, na pewno się do nich odniesie.
Barbarossa zauważył tępe przytaknięcie Mariki. Przytaknięcie sfinksa.
- Drugi koncentrator M-pola albo magii, wszystko jedno, jak to nazwać - kontynuowała - to naturalna siła człowieka. Jego myśli, ciało, uczynki, po prostu jego życie. To wszystko można uzyskać dzięki ofierze. Albo dzięki rytuałowi, o ile tylko uda się zdobyć przychylność duchów z przeszłości, duchów naszych poprzedników. Człowiek zostawia im małą część ofiary, a resztę połyka i w ten sposób zyskuje jej minioną moc.
Zostawili chłopca w jego pokoju i pobiegli w stronę wyjścia z pałacyku. Barbarossa zaczynał się powoli domyślać, do czego zmierza Marika.
- Przez cały czas myśleliśmy, że obie ekipy wykorzystują wszystkie możliwe sposoby, by stać się kondensatorami M-pola. Żeby się nim nasycić i w końcu przemienić w ich źródło. Wszyscy używają artefaktów. Następnie jedna z grup zaczęła korzystać z siły ofiar. Druga wybrała najprostszą, a jednocześnie najbardziej skuteczną metodę - nieskomplikowaną, bezgraniczną wiarę. To ta wiara stworzyła kiedyś bogów i ona ich zniszczyła. A tutaj są wychowywani ludzie, którzy bezgranicznie w niego wierzą i będą w tej wierze wychowywać własne dzieci - zakończyła.
Barbarossa już wiedział, co tak przeraża Marikę. Dotknął kciukiem kurka rewolweru. Teraz doskonale rozumiał jej przerażenie.
W słuchawkach usłyszeli bliski rozpaczy, chrypliwy głos:
- Dokładnie. Te dzieci są źródłem siły naszych wrogów, to znaczy jednej z grup nieprzyjaciół. Alex właśnie uszczegółowił symulację i powiązał ją z nowymi ustaleniami. Wszystko, co pani powiedziała, zgadza się co do joty. Scheiβie... - ostatnie słowo Gruber wypowiedział szeptem.

księga czwarta
IMAGO

Rozdział dwudziesty
Czas decyzji
Wynajęci gangsterzy tłoczyli się przed wejściem do pałacyku i żywiołowo gestykulowali, zaabsorbowani czymś, co leżało na ziemi. Barbarossa ucieszył się, że w końcu wynikły jakieś problemy, dzięki którym mógł czymś zająć myśli. Szukał wzrokiem Filipa i Kasa. Obaj ustawili się w taki sposób, by w razie potrzeby zapewnić osłonę ogniową wynajętej gangsterce. KrćmĄř trzymał się z dala od zbiegowiska, żeby uniknąć ewentualnej strzelaniny, ale móc zaatakować, gdyby okazało się to konieczne. Ręce miał w kieszeniach, jakby nic go nie interesowało i w ogóle nie widział ściśniętych w kupie mężczyzn.
- Co się dzieje? - zapytał obojętnie Barbarossa.
- Ten facet od was - Grzechotnik wskazał wzrokiem milczącego KrćmĄřa - przywlókł z lasu trupa. Podobno to członek ekipy, która nas otoczyła. Nie zamierzam dawać się komukolwiek otaczać.
Barbarossa przecisnął się przez zbiegowisko do ciała. Krzyż identyfikacyjny lokalizatora był już ledwie widoczny, ale jeszcze nie wygasł. Martwy mężczyzna około trzydziestki miał delikatne ręce i czystą, jasną cerę. Sądząc po wyglądzie, całe życie pracował umysłowo i większość czasu spędzał w zamkniętych pomieszczeniach. Teraz miał na sobie buty z goreteksu i kurtkę flisową, pod którą nosił kamizelkę kuloodporną. W kaburze pod pachą Barbarossa znalazł rosyjski pistolet maszynowy Bizon ze składaną kolbą ramową. Wszystko wskazywało na to, że mężczyzna był zwiadowcą oceniającym sytuację, zanim do ataku przystąpią o wiele lepiej uzbrojone główne siły. Nie miał przy sobie dokumentów.
- Prawie urwał mu łeb - Barbarossa usłyszał czyjś szept za plecami. Dopiero teraz zorientował się, co stanowiło przyczynę zgonu. KrćmĄř przetrącił intruzowi kark - mówiąc dosłownie, złamał mu kręgosłup.
Barbarossa przez chwilę szukał jakichś symptomów regeneracji, ale nic nie znalazł. Facet naprawdę był martwy.
- Według naszej umowy mieliśmy się tylko przedostać na teren przy tej ruinie - rzucił nagle wyjątkowo hardo Grzechotnik. - Zrobiliśmy to. Zlikwidujcie ludzi w środku i spadajmy stąd. Nie podoba mi się, że wokół nas kręcą się jacyś kolesie, a jeszcze bardziej mi się nie podoba, że jednego z nich ubiliśmy.
Barbarossa chciał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał go sygnał telefonu. Ten dźwięk oznaczał połączenie w trybie konferencyjnym, z którego korzystali, kiedy chcieli przekazać sobie informacje w większym gronie. Tylko że teraz miał wszystkich towarzyszy w zasięgu wzroku i żaden nie telefonował. Gruber zaklinał się na wszystkie świętości, że nikt nie ma prawa dostać się do ich wewnętrznej sieci. Barbarossa wyjął telefon z etui i sprawdził, kto chce z nimi rozmawiać. Filip zrobił dokładnie to samo. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko KrćmĄřa, choć kapitan stał kilka kroków dalej i obserwował podenerwowanych gangsterów.
- Tak, słucham - powiedziała głośna Marika, przyjmując połączenie.
Gangsterzy spojrzeli na nią zdezorientowani, ponieważ mikrofon na szyi i słuchawka w uchu były niewidoczne.
- Wasz człowiek zgubił na górze telefon - usłyszeli pewny siebie głos. - A ja straciłem człowieka. Dzisiaj ze względu na okoliczności machnę na to ręką. Ze względu na, że się tak wyrażę, zbieżność interesów. Macie dziesięć minut, żeby zrównać z ziemią ten przybytek razem z tymi, którzy znajdują się w środku. Po tym czasie sami przystąpimy do działania i zlikwidujemy wszystkich bez wyjątku. Zrozumieliście?
- Zrozumieliśmy - Barbarossa usłyszał potwierdzenie Mariki zarówno w słuchawce, jak i tuż obok.
- No to do dzieła - rzucił nieznajomy i rozłączył się.
- Mamy dziesięć minut, żeby to wszystko rozpieprzyć i zwiać albo zwiać i zostawić im wolną rękę - streściła Marika KrćmĄřowi, który nie mógł słyszeć rozmowy.
- To już chyba lepiej zwiać, co nie? - skrzywił się Grzechotnik.
Barbarossa przemknął wzrokiem po twarzach wspólników, którzy w napięciu obserwowali Marikę. Miał nadzieję, że podejmie słuszną decyzję - znowu wszystko zależało od niej. Oni tylko podporządkowywali się każdemu poleceniu. Życzył sobie, marzył, błagał los, by jej wybór okazał się właściwy. Wydawało mu się, że jemu jeszcze nigdy się to nie udało.
- Znaleźliśmy źródło mocy naszych nieprzyjaciół. Tak jak druga grupa. Możemy się wycofać, pozwolą nam odejść. I załatwią to za nas - powiedziała cicho.
Logiczne wnioskowanie, któremu nie można było nic zarzucić. Barbarossa mimowolnie kiwnął głową. W chłodnym i wilgotnym powietrzu poczuł na skórze mroźny dotyk stali, gdy sięgnął po rewolwer.
- Przygotujmy się do odparcia ataku - powiedziała cicho i zwróciła się do KrćmĄřa. - Ilu ich może być?
- Kilkudziesięciu, może nawet setka. - Kapitan wzruszył ramionami. - Na górze widziałem kolumnę ciężarówek, to też chyba oni.
- Zwariowaliście! O niczym takim nie było mowy! - wydarł się Grzechotnik, a w jego ręku pojawił się pistolet. Barbarossa dostrzegł naciągnięty kurek i zrozumiał, że gangster jest w stanie strzelić w każdej chwili. - Nie mam zamiaru zdechnąć tylko dlatego, że tak naprawdę nie wiecie, czego chcecie! Najpierw chcieliście kogoś odstrzelić, a teraz chcecie go bronić? Moje życie znaczy dla mnie zajebiście dużo!
Grupka mężczyzn najeżyła się nagle lufami różnych broni, które coś jednak łączyło - wszystkie były wycelowane w Marikę. Barbarossa wiedział, że zapanuje nad najemnikami tylko do momentu, kiedy się rozproszą. A i to może ich kosztować. Cała reszta miała takie samo zdanie. KrćmĄř już trzymał w ręku automat, Kas groźnie wyglądającą śrutówkę.
Marika bez pośpiechu podeszła do Grzechotnika i spojrzała mu z bliska w oczy.
- Twoje życie ma wartość sześciuset euro za dzień i właśnie tyle ci płacę. A to oznacza, że jesteś mój, rozumiesz?
Grzechotnik cofnął się, jakby miał przed sobą węża, który może go ukąsić.
- Jeszcze jedno słowo i własnoręcznie cię zabiję, jasne?! - warknęła.
Ludzie gangstera zrobili mimowolnie kilka kroków w tył, przez co wokół Mariki utworzył się krąg wolnej przestrzeni. Broń trzymali w taki sposób, jakby nagle zaczęła ich parzyć w dłonie.
- Tak. Twój rozkaz to dla mnie boskie przykazanie - wyszeptał z nabożeństwem Grzechotnik niczym owładnięty jakąś niewidzialną siłą. Mimo to Barbarossa wiedział, że gdy tylko Marika się odwróci, strzeli jej w plecy.
- Moje słowo jest świętym prawem. Pamiętaj o tym, jeśli chcesz mieć choć iluzoryczną szansę na przeżycie - dodała i wbiła w niego hipnotyczne spojrzenie.
Grzechotnik gorliwie przytakiwał, ale ona tylko lekko, niemal ze smutkiem pokręciła głową. Mężczyzna nagle się naprężył i stęknął jak ktoś, kogo właśnie zakłuło serce lub zaniedbany wrzód żołądka. Barbarossa zauważył, że Marika trzyma lewą dłoń zwróconą do góry i czubkami palców dotyka pachwin gangstera. To już nie były zwykłe palce. Grzechotnik jęknął po raz drugi, mikroskopijne ostrza, które do tej pory naruszyły jedynie kilkaset komórek, potężniały i przenikały w głąb ciała, do najważniejszych organów. Marika płynnym ruchem poprowadziła ostrze ku górze. Korpus, który teraz wyglądał jak krwawy tulipan, rozcięła pięcioma pociągnięciami. Kręgosłup z równo przeciętymi żebrami trzymał się prosto tylko dlatego, że nieludzko ostre pazury o długości ludzkiej ręki podpierały czaszkę. Po chwili również i ona pod wpływem ciężaru utrzymywanego ciała zaczęła się osuwać, a pozostający w bezruchu pazur rozcinał ją kawałek po kawałku.
- Życie każdego z was należy do mnie. - Marika odwróciła się w stronę mężczyzn. Nie wykonała żadnego ruchu i pozwoliła poćwiartowanemu ciału upaść na ziemię. Nikt nie odważył się odezwać, wszyscy w przerażeniu patrzyli na stertę ludzkiego mięsa u jej stóp.
- Tak! - powiedział ktoś głośno, a Barbarossa z zaskoczeniem stwierdził, że to on.
***
Filip czuł, że śmierć mężczyzny coś w nim zmieniła. Nie zamierzał się jednak nad tym zastanawiać i tylko rozejrzał się dookoła, a po chwili jeszcze raz. To nowe uczucie samo wypływało na wierzch. Ziarenka piasku pomału wirowały w powietrzu, całe zastępy jaskółek zrywały się z drutów elektrycznych do lotu i machały skrzydłami jak w spowolnionej projekcji filmu. Przerażało go to, wydawało mu się, że przestaje być sobą. Gdzieś z daleka dobiegały jakieś przytłumione dźwięki - najpierw wyższy, potem trochę niższy. To powolne skurcze jego mięśnia sercowego. Potrząsnął głową, chcąc powrócić do normalności, do świata takiego, jakim jest naprawdę. Ale normalność i harmonia, w które wierzył, nie były tak doskonałe, jak je sobie wyobrażał. Ciągle miał przed oczami błysk ostrzy pazurów Mariki, błysk podążający gdzieś poza długość fal ultrafioletowych. Znowu widział skok KrćmĄřa przez płot i niewyobrażalną prędkość, z jaką sam poruszał mieczem. Świat nie stanie się normalny tylko dlatego, że on będzie go za taki uważał, harmonia nie powstanie w wyniku projekcji jego wyobraźni. Przyznanie się do porażki zawierało w sobie zalążek przyszłego zwycięstwa albo przynajmniej zalążek... pogodzenia się z tym wszystkim. Stwierdził z zaskoczeniem, że kręci głową, lekko uśmiechnięty. Stojący nieopodal Kas miał nieustannie ten sam wyraz twarzy - pobłażliwy i jednocześnie obojętny. On nie musi się zastanawiać, nie musi poszukiwać, bierze świat dokładnie takim, jaki mu się jawi, przyszło Filipowi do głowy. Sam pragnął osiągnąć taki stan, ale jego droga była o wiele dłuższa i bardziej kręta.
Ruszył w stronę Mariki. Twarze mężczyzn, koło których przechodził, przeistaczały się w maski zwierzęcego strachu. Czuł, że to dobrze, że muszą się bać, by stawić czoła temu, co właśnie nadciąga od strony lasu. A czego on powinien się bać? Co jemu miało pomóc? Odrzucił pas z zapasowymi magazynkami, odpiął kabury z pistoletami H&K. Strach wokół przerodził się w przerażenie i panikę, myśli mężczyzn, którzy za wirtualne tarcze mieli jedynie pociski i proch strzelniczy, odczuwał jak poruszające się w popłochu rybki głęboko w morskiej toni. Patrzyli na niego jak na szaleńca. Sam miał zresztą podobne odczucia i obawy - do momentu, kiedy nie odłożył na bok również zapasowej broni z kabury na kostce. I nagle świat stał się o wiele mniej skomplikowany, lżejszy i bardziej przejrzysty. Filip odpiął miecze, uklęknął przed Mariką i zaczął wysuwać z pochew obydwa miecze, krótszy i dłuższy. To był głupi, bezsensowny, niemal samobójczy gest, ale Filip mimo to czuł się o wiele lepiej. Musiał to zrobić, ponieważ wszyscy jego przodkowie zrobiliby w tej sytuacji to samo, a on chciał przed ostatnim bojem osiągnąć pełną harmonię wewnętrzną. Zdawał sobie sprawę, że królowa nie będzie wiedziała, co zrobić. Nikt nie mógł tego wiedzieć, ponieważ wojownik taki jak on nigdy dotąd nie kłaniał się bogu.
Spojrzał na nią, pogodzony z losem, świadomy własnej niewiedzy i czekającej go zagłady, ponieważ rozumiał, że nie otrzyma drugiej szansy.
I nagle obok niego klęczał Kas. Widział jego toporne, prymitywne, a mimo to tak silne ja. Podawał królowej zagięty kindżał. On nie odrzucił karabinu, pomyślał Filip. On tego nie potrzebował, niemal natychmiast wyjaśnił tę wątpliwość.
Marika rozpięła zamek i podciągnęła rękawy zbroi z dyneemy, a następnie oburącz, z największą powagą ujęła kindżał. Ostrze z damasceńskiej stali rzucało odblaski mieniące się wszystkimi kolorami tęczy.
Musi mieć kilkaset lat, pomyślał Filip i nie wiedzieć czemu wyjątkowo go ten fakt ucieszył. Wszystko rozgrywało się jak na spowolnionym filmie.
Patrzył i widział: odsłonięte przedramię, stal bezwzględnie rozcinająca skórę i przenikająca aż do mięsa, rubinowe krople krwi. Spuścił wzrok i zobaczył, jak osiadają na lustrzano gładkiej powierzchni jego mieczy, daikatany i krótszego wakizashi. Tak to właśnie powinno wyglądać, błogosławieństwo królowej przed śmiercią; błogosławieństwo boga.
Powstał, miecze były już w pochwach. Wyczuł w wietrze smród oleju maszynowego, skóry, środków konserwujących i naftaliny. Nie czuł natomiast potu, cudzych oddechów ani w ogóle nic w tym rodzaju. Czyli wszystko w porządku - przygotowywali się do odparcia ataku, którego nie szykowali ludzie. Z ich powodu nie prosiłby królowej o błogosławieństwo.
Przeskoczył mur i ruszył biegiem do góry, w stronę lasu. Słyszał za sobą Kasa, który miał kryć jego lewą flankę. Czuł się lekki i silny. Broń, której nie ufał i która nie należała do niego, już mu nie ciążyła.
***
Barbarossa wahał się. Według wytycznych miał zostać na zewnątrz i bronić placu przed pałacykiem - ale Marika wyglądała na tak wyniosłą, tak okrutną i tak doskonałą jak on wtedy, kiedy najbardziej potrzebował pomocy. Wziął głęboki oddech i poczekał, aż wszyscy przeskoczą przez mur i znikną w lesie albo za bramą. Następnie włożył rewolwer z powrotem do kabury i ruszył biegiem w kierunku bramy głównej. Mogła go skarcić, ukarać za nieposłuszeństwo i kiedy o tym pomyślał, po plecach przeszły mu ciarki. Ale mimo to za nic nie chciał zostawić jej samej, nawet na chwilę. On został sam, właściwie cały czas był sam, od początku do końca. I ten koniec właśnie nadszedł, właśnie się z nim oswajał. Nie zamknęła drzwi, to było wbrew umowie. W korytarzu panował mrok, ale mimo to doskonale widział, gdzie co stoi, zanim przyzwyczaił się do ciemności. Ze spuszczoną głową opierała się o ścianę. Czuł słodki zapach łez. Płakała. Jeszcze, póki co. Zatrzymał się niezdecydowany. Czy mógł jej dotknąć? Przywołał z pamięci obraz siebie sprzed trzydziestu lat i zrobił ostatni krok. Spojrzała na niego oczami pełnymi łez.
- Barby, ja go zabiłam.
Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Kiedy wyciągnęła w jego stronę rękę, przytulił ją i przez chwilę stali nieruchomo w swoich objęciach. Już się nie bał, czuł jej dreszcze, ból i przerażenie. Usłyszeli pierwszy strzał, po nim całą serię, a potem rozpętało się piekło.
- Zabiłam go, zabiłam - powtarzała w kółko.
Nowak Barbarossa zorientował się, że Marika ma wilgotne włosy. Na zewnątrz chyba zaczęło padać, a woda musiała się dostawać do środka jakąś szczeliną.
Po chwili dotarło jednak do niego, że wcale nie padało - to on płakał.
- Czasami człowiek musi zabić, ale najważniejsze, żeby ta śmierć nie poszła na marne. Żeby każda sekunda odebranego życia była tego warta. A my wszyscy wiemy, że była. Nie pozwolimy skrzywdzić tych dzieci, po prostu nie możemy do tego dopuścić - mówił kojącym tonem.
W pierwszej chwili pomyślał, że ją okłamuje, że próbuje ją uspokoić, mówiąc to, co chciała usłyszeć, ale potem zrozumiał, że to wszystko prawda. Najszczersza prawda w całym jego życiu.
Seria z jakiegoś większego kalibru przeorała ścianę pałacyku i wstrząsnęła całym budynkiem. Korytarz wypełnił się pyłem z pokruszonych cegieł, zgasły wszystkie żarówki.
- Nie możemy się zatrzymać w połowie drogi - krzyczał Barbarossa. - Jeśli chcemy je ocalić, musimy zabijać, i to tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Musimy zamienić się w demony!
Spojrzał jej w oczy i o mało co się nie przewrócił. W jej demona nie mógł wątpić.
- Zaprowadzę je do świątyni i będę ich ostatnią strażą. Reszta zależy od was - odparła i zniknęła w ciemnościach.

Rozdział dwudziesty pierwszy
Kapitan KrćmĄř
Kapitan KrćmĄř szedł w dół środkiem szosy. Na plecach niósł lekki karabin maszynowy, ale tylko uważny obserwator dostrzegłby cienką lufę wystającą znad jego prawego ramienia. Pełne przejęcia relacje Grubera o zbliżającym się konwoju opancerzonych pojazdów brzmiały dla niego jak brzęczenie muchy. Choć ramiączka torby wżynały mu się głęboko w skórę, nie czuł bólu. Nie czuł już od dłuższego czasu.
Na skraju lasu szosa łączyła się z biegnącą wzdłuż Berounki drogą pośledniej kategorii. Na jej środku postawił minę, ale zamiast zapalnika naciskowego zainstalował czasowy. Następnie ruszył w stronę Pragi. Gruber cały czas mamrotał coś o dziesięciu krokach i kolumnie samochodów. KrćmĄř w ogóle nie zwracał na niego uwagi i maszerował, pogwizdując pod nosem. Wczesny poranek z idealnie czystym i jasnym niebem był o wiele, wiele lepszy niż cuchnące pomieszczenia ze ścianami obryzganymi mniej lub bardziej świeżą krwią.
- Chodźcie, chodźcie - powiedział na głos. Spodobał mu się rytm tych słów i powtarzał je co pięć kroków.
Gdy tylko zobaczył kolumnę czarnych limuzyn, na szybie pierwszego samochodu pojawiły się dwa niebieskawe krzyże. Ranek nagle wydał mu się jeszcze wspanialszy.
- Chodźcie, chodźcie - mruknął z uśmiechem.
Pierwszy wóz zahamował i wychylił się z niego ostrzyżony prawie na zero mężczyzna. Oznaczający go krzyż miał jadowicie fioletowy kolor.
- Zjeżdżaj, koleś! - huknął nieznajomy.
KrćmĄř jeszcze bardziej się uspokoił. To nie byli jacyś nowicjusze. Nie potrzebowali wokół siebie szumu i nie starali się specjalnie kozaczyć. Tym lepiej. Sądząc po tym, jak nisko siedziało zawieszenie luksusowych superb, kilkaset kilogramów w masie samochodów stanowiło opancerzenie. To też dobrze, przyszło mu do głowy.
- A dlaczego? - zapytał beztrosko.
Ktoś zarechotał w pierwszym samochodzie, ze srebrną naklejką w kształcie pirackiej flagi na masce.
- Niezły jest. Odstrzel go.
W ręku wygolonego kolesia nagle znalazł się rewolwer z błyszczącą lufą i niemal natychmiast huknął strzał. KrćmĄř stał już jednak na masce, trzymając gotowy do użycia karabin. Twarze za szybą przez moment wyglądały na przerażone. Pociągnął za spust. Poczuł, jak o łydki ocierają mu się odbite od przedniej szyby kule. Naboje kaliber siedem sześćdziesiąt dwa nawet z bezpośredniej bliskości nie mogły sobie poradzić z kuloodpornym szkłem. Stuprocentowa profeska. To było najlepsze, co mogło go spotkać. W miejsce strachu na twarzach kierowców i pasażerów pojawiły się pogardliwe uśmieszki. Otworzyły się drzwi, młody chłopak w skórzanej kurtce i czapce z daszkiem próbował się wygramolić na drogę razem z ogromnym, nieforemnym karabinem. KrćmĄř wskoczył na dach i wyrwał mu broń z ręki. Od razu wiedział, o co się wzbogacił. Wielkokalibrowy karabin maszynowy M2HB. Już przez ponad pół wieku za jego pomocą zaprowadzano w różnych częściach świata porządek i szerzono demokrację.
Ujął mocno broń, znalazł spust, wprawiony w ruch pas nabojowy huknął o drzwi. Krew wystrzykująca przez dziury, które powstawały w karoserii, pobrudziła mu nogawki. Ktokolwiek by siedział w aucie, już był martwy, nawet bez srebrnych pocisków - KrćmĄř po prostu to wiedział. Cóż, wiele zależało od tego, kto strzelał.
I wtedy jak na komendę otworzyły się drzwi w pozostałych autach. KrćmĄř zeskoczył z dachu i już w locie mierzył do przeciwników. Pas nabojowy powiewał za nim jak welon za biegnącą panną młodą, na lewo i prawo wylatywały łuski.
Drugi samochód ze specjalnie chromowaną maską zapalił się zaraz po wystrzale, z trzeciego ktoś wypalił z miotacza granatów, ale pocisk nie eksplodował, tylko na moment ogłuszył KrćmĄřa i sprowadził go do parteru. Potem skończyły mu się naboje i jako tarczy musiał użyć wyrwanego szyberdachu.
Skulił się i oparł plecami o drzwi wielkiego mercedesa. Kule snajperów z następnego samochodu robiły z asfaltu wokół jego stóp sito. Mężczyźni z mercedesa chcieli wysiąść, ale nie dał im otworzyć drzwi. Pochylił głowę, w chwili kiedy otworzyli okno. Kolejny pocisk otarł mu się o nogę, na jego twarzy na moment pojawił się grymas bólu. Chwycił za podwozie, tuż obok słupka karoserii. Szarpnął i jednocześnie stanął na równe nogi.
Trzytonowy samochód wyleciał w powietrze. Już w górze nabrał rotacji, długim łukiem zmierzając wprost do rzeki. W promieniach porannego słońca wypucowana karoseria błyszczała oślepiająco. Na moment zapanowała cisza - wszyscy patrzyli na lecącą w kierunku rzeki limuzynę. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, KrćmĄř stał przy piątym aucie i trzymał kolejny wyrwany komuś z rąk karabin maszynowy. Popisał się jeszcze perfekcyjnym odbiciem granatu z forhendu kolbą - przesyłka wróciła do nadawcy - i znów zaczął strzelać.
- Czyli to jednak prawda, że potraficie zabijać tylko ludzi? - zwrócił się do przerażonego mężczyzny za kierownicą, po czym rozbił przednią szybę i pociągnął za spust.
Naboje okazały się bardzo skuteczne - niemal porozrywały mężczyznę na strzępy, podziurawiły oparcie fotela i wreszcie dosięgły ofiary na tylnym siedzeniu. Potem zupełnie przypadkowo trafiły w bak. KrćmĄř przeszedł przez ścianę ognia, nawet na chwilę nie przestając strzelać.
- Umiecie zabijać tylko ludzi, i to jest wasz błąd! - powiedział ktoś za niego. Kolejny samochód eksplodował.

Rozdział dwudziesty drugi
Kas
Kas zerknął przelotnie na ziemię wokół swoich stóp.
Glebę pokrywało suche igliwie z małymi wysepkami mchu. Pas paproci i zielonych krzaków dzikich malin dziesięć metrów dalej uniemożliwiały mu przejście i obserwację terenu. Gdy tylko rozległ się odgłos łamanej gałązki, ukrył się w zagłębieniu przy podnóżu potężnego drzewa. Nie oglądał się w stronę, z której doleciał dźwięk. Zbliżali się, szli kilka metrów niżej i musieli przejść przez teren pełen chrustu i ściętych drzewek.
Maszerowali rozproszeni, każdy uzbrojony w karabin AUG. Kas patrzył kiedyś na nie pożądliwie, ale nie mógł sobie na nie pozwolić - były za drogie. Kolejny odgłos łamanej gałązki rozległ się tuż za jego plecami, a to oznaczało, że są już na tej samej wysokości. I nie przejmują się zbytnio kamuflażem czy zwiadem. Kas uśmiechnął się, chwycił śrutówkę i ostrożnie wyjrzał z dołka. Najbliższy z nieprzyjaciół znajdował się raptem dziesięć metrów dalej. Jasne, krótko ostrzyżone włosy mocno kontrastowały z otoczeniem. Na mundurze w barwach maskujących mężczyzna nosił policyjną kamizelkę kuloodporną. Szedł zgarbiony, obserwując otoczenie wytrzeszczonymi oczami, a lokalizator oznaczył go niewyraźnym jasnoniebieskim krzyżem. Na pewno przechodzili jakieś szkolenia, ale z doświadczeniem było o wiele gorzej, wywnioskował Kas. Wciąż mieli jednak miażdżącą przewagę, w związku z czym nie uważał, że postępuje nie fair. Kolejne i jeszcze jedno trzaśnięcie, szelest tkaniny ocierającej się o chropowatą korę, ciche przekleństwo i szczęk zamka karabinu. Z daleka niosły się odgłosy strzelaniny i całej serii eksplozji. Trzy kroki wystarczą, muszą wystarczyć, zdecydował Kas.
Ukląkł z czubkiem lewej stopy zarytym w ziemi, jak atleta przygotowany do startu. Tkanina jego ubrania wyraźnie zaszeleściła w prądzie powietrza, w górę wzbił się gejzer ziemi i kamieni. Kas z całych sił przeciwdziałał sile odrzutu, trzymał się nisko, niemalże ocierając kolanami o ziemię. Blondynek odwrócił się, zdążył jeszcze ściągnąć z ramienia broń, ale powstrzymał go strzał ze śrutówki. Kas przebiegł przez fontannę jasnej krwi. Bezpośrednio przed sobą miał kolejne dwie osoby, a po prawej trzy. Strzał, strzał, strzał, terkot automatów.
Wyhamował dzięki zderzeniu z jeszcze stojącym, ale już martwym przeciwnikiem, któremu srebrne naboje wyżłobiły w głowie głęboki krater. Trup zwalił się na niego, Kas kopnął go z całej siły - zwłoki poleciały do góry i zatrzymały się dopiero na gałęziach na wysokości trzech metrów. Huk strzałów zyskiwał na intensywności, rozległ się syk miotacza granatów, bezwładna kukła szarpana dziesiątkami, setkami pocisków eksplodowała.
Kas pokręcił pogardliwie głową. Błyskawicznie napełnił magazynek, zaryglował zamek. I znowu był gotowy.
Szło ich sporo. O wiele więcej, niż się spodziewał, a poza tym nacierali tyralierą. Wyprostował się, zanim wybrzmiały ostatnie strzały. Trzy kroki, rzucił się przed siebie. Leciał ślizgiem, łamiąc wystające korzenie drzew i zostawiając za sobą głęboką na pół metra bruzdę przeoranej ziemi. Śmierć kolejnych czterech żołnierzy rozbiła ich przednią linię, w formacji zapanowała panika. Przerażeni mężczyźni krzyczeli, uciekając w popłochu.
Jeszcze raz uzupełnił magazynek, obserwując teren z płytkiego zagłębienia. Oddychał głęboko szeroko otwartymi ustami i w duchu ganił zbyt mocno bijące serce. Wydawało mu się, że jego odgłos może go zdradzić. Druga grupa napastników nie okazywała strachu nawet w najmniejszym stopniu. Szli przed siebie o wiele wolniej, wszyscy ubrani jak żołnierz w szpicy, a większość z nich oprócz broni palnej niosła również miecze. Niemal nie odrywali stóp od ziemi i starannie dobierali miejsca, gdzie stawiali kroki. Kas pokiwał głową. Tylko przy odpowiednim wsparciu mogliby zrobić ze swoich nadludzkich umiejętności jakiś pożytek. Krzyże identyfikacyjne tym razem miały fioletowy kolor. Starzy wyjadacze.
- Mamy problem, mamy problem! - odezwał się w słuchawce spanikowany Gruber.
- Da - zgodził się Kas i pociągnął za cyngiel. Musiał się przebić za pierwszy szereg, gdzie ukrył broń i amunicję. Tłuścioszek pięć metrów przed nim dostał w nogi, ale zdążył jeszcze strzelić. O Kasa otarło się kilka kul, nie poczuł jednak bólu. Nie odbił się od ziemi, tylko od pnia, i przez moment leciał równolegle do ziemi. Korzenie zatrzeszczały, ale wytrzymały i drzewo zostało na miejscu. Dzięki nieoczekiwanej zmianie kierunku Kas ruszył wprost na piątkę mężczyzn, zostawiając tylu samo za sobą. Dwóch nieco się pogubiło i zaczęło strzelać, słyszał za plecami jęki ich współtowarzyszy. Pozostali, niestety, dobyli mieczy. Naciskał spust, przeklinając półautomat. Ostrze pozbawiło go kawałka nosa, ale dzięki srebrnym pociskom zyskał kolejne sekundy.
- Jest problem! Czy ktoś mnie słyszy?! Mamy problem!
- Ja znaju - łamiącym się głosem przyznał Kas. Znowu trzeba załadować śrutówkę.
W locie chwycił dwa automaty Calico, które ukrył pod jedyną sosną pośród świerków i bez mierzenia pokrył ogniem przestrzeń między drzewami. Trafił jakiś niewyraźny cień co najmniej trzy razy, a potem zbyt długo nic się nie działo.
W ciszy, która nastała, wyczuł śmierć. Skupił się i dostrzegł trzy granaty zmierzające prosto w jego stronę. Odbił się od drzewa, ale nie do góry, tylko w przeciwnym kierunku, ku ziemi, w którą zarył ramieniem niczym lemieszem.
Potrójna eksplozja, usta pełne krwi, rany po uderzeniach odłamkami. Na szczęście po przebiciu warstwy gliny żaden z nich nie miał dość energii, by naruszyć dyneemową odzież kuloodporną. Oczywiście nic to nie znaczyło w przypadku odłamka, którym oberwał w twarz. I już nad nim stali, patrzył na nich jak drapieżnik na ofiary albo jak ofiara na drapieżniki. Nie potrzebował okularów, oznaczenia potworów, krzyże żarzące się śmiercionośną barwą, widział nawet bez nich. Wżynały się głęboko, jeszcze głębiej, aż do samego mózgu.
Wyskoczył z płytkiego grobu i zanim znalazł się z powrotem na ziemi, obydwa magazynki były puste. Mimo to ze wszystkich stron wciąż nadciągały rozmazane cienie. Skupił się na mężczyźnie z warkoczem i mieczem w ręce. W ostatnim momencie zrobił unik przed klingą, rozharatał przeciwnikowi brzuch kindżałem i od razu rzucił się w stronę świerka, przy którym przygotował kolejną niespodziankę. Krew zalała mu usta, ale w ogóle się tym nie przejmował.
Najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, pomyślał, kiedy wyciągał z krzaków parę AKS-74U. Palce same wślizgnęły się na odpowiednie miejsca, znał tę broń doskonale. Można nawet powiedzieć, że była to znajomość intymna - znał ją lepiej niż własną matkę, lepiej niż jakąkolwiek kobietę.

Rozdział dwudziesty trzeci
KřehŻlek
- Problem? - powtórzył z przekąsem ArnoĄt KřehŻlek i odrzucił papierosa, którego nie zdążył zapalić. Gruber nie mówił nic nowego. Byli otoczeni i sądząc po dochodzących zewsząd odgłosach, w kilku miejscach toczyły się zażarte boje. Tylko w jego strefie, w lesie otoczonym zawijasami drogi prowadzącej do bramy, nic się nie działo. Kiedyś by stwierdził, że ma szczęście, ale nie dziś. Bezczynność pozbawiała go poczucia przynależności do grupy.
- Tak, problem. Monitoruję nadajniki wojskowe. Ponieważ robię to wszystko sam, selekcji poszczególnych komunikatów na podstawie ich ważności dokonuje specjalny program. Dlatego mam to dopiero teraz.
Potężny huk zagłuszył na moment przejęty głos Grubera. KřehŻlek zgadywał, że odgłos dochodzi z doliny, więc prawdopodobnie jego przyczyną były śmiałe poczynania kapitana KrćmĄřa. Część jego ja zadrżała z przerażenia - to zaczynało przypominać regularną wojnę. Druga część zadrżała z radości - to zaczynało przypominać regularną wojnę przeciwko tym bydlakom.
- ...zmiana rozkazów, mają się przesunąć do Aero w Vodochodach. Tylko że zniknęli z radarów w niewytłumaczalny sposób i nie można ich namierzyć. Oficer operacyjny nie wie, co się dzieje, zrobiło się straszne zamieszanie. Według innych źródeł chodzi o jakieś niezaplanowane ćwiczenia.
- Ale kto? - KřehŻlek niczego nie rozumiał. Przysunął mikrofon bliżej strun głosowych.
- Cała eskadra, trzy śmigłowce MI-24, a jeśli wszystko, co usłyszałem, to prawda, mogą być u was w każdej chwili.
Po serii eksplozji huk wystrzałów z broni palnej brzmiał jak odgłosy dziecięcej zabawy. KřehŻlek nawet przez moment nie pomyślał, że może chodzić o zbieg okoliczności.
- Ciężkie śmigłowce? Jak oni to zrobili, do...?! - powiedział głośno i w ostatniej chwili ugryzł się w język. Przeklinanie nic nie załatwi - wpoił mu to dziadek, niezwykle dystyngowany mężczyzna, który do późnej starości wygrywał w swojej wiosce konkursy polegające na dźwiganiu worków ze zbożem.
- Łapówka? Napad? Dezinformacja? Nie mam pojęcia! Wszystko wskazuje na to, że zbliżają się do was z południowego zachodu. I jeśli do was dolecą...
- Wiem - KřehŻlek przerwał przerażonemu Gruberowi. - Każda z tych bestii jest w stanie zrównać z ziemią średniej wielkości miasteczko.
- Filip już natknął się na nieprzyjaciół, a Barbarossa obstawia teren wokół zameczku. Pan musi się tym zająć - kontynuował niepewnie Gruber, jakby nie wiedział, ile może jeszcze zdradzić, żeby nie przestraszyć KřehŻlka na śmierć. Potem zaczął monotonnym głosem wyliczać rodzaje broni, w które była wyposażona eskadra. Krehulkowi skojarzyło się to z tonem księdza udzielającego sakramentu ostatniego namaszczenia.
Nie zamierzał dalej czekać. Rozejrzał się po okolicy i ruszył energicznym krokiem w stronę zaparkowanego nieopodal volvo. Właśnie zdecydował się na samobójstwo i nie do końca rozumiał dlaczego. Jedno wiedział na pewno: każdy choć trochę inteligentny człowiek zapaliłby auto i ruszył najszybciej jak się da w górę, z dala od tej doliny, która za chwilę zmieni się w piekło.
Zamek kliknął i klapa bagażnika automatycznie odskoczyła. Większość broni była już rozdysponowana, a te kilka pistoletów i dwa automaty w tej sytuacji nie zdałyby się na wiele. KřehŻlka zainteresował podłużny plecak z cordury w kolorze khaki. Umieszczony na jednym z ramiączek napis informował, że w środku znajduje się GEPARD, MADE IN HUNGARY. Odgłosy walki stawały się coraz intensywniejsze, turkot całych serii zagłuszał pojedyncze wystrzały. Przez kilka sekund KřehŻlek wsłuchiwał się w wojenną kakofonię. Prym wiodła śrutówka Kasa, choć chwilę później rytm zaczął wyznaczać nieco przygłuszony przez odległość ryk karabinów maszynowych. W tym przypadku dyrygentem był z pewnością KrćmĄř.
KřehŻlek oderwał się od tej wielokalibrowej symfonii, szybkim ruchem rozpiął zamek błyskawiczny i zaczął montować karabin wyborowy. Z pewnością wygodniej byłoby go nieść w plecaku, ale chciał być gotowy. Ich koniec mógł nadejść w każdej chwili.
- No i jeszcze jedna rzecz: koło Pilzna odbędzie się dzisiaj zlot miłośników militariów - usłyszał kolejną uwagę Grubera.
- Weteranów zatłuczemy gołymi rękami - warknął KřehŻlek i podniósł karabin. Od biedy mógłby posłużyć jako pałka, jakich barbarzyńcy używali w wojnach z Rzymianami. Wysoce wydajna pałka. Jego uwagę zwróciła malutka tabliczka przyczepiona do korpusu broni. Barbarossa z właściwą sobie starannością wypisał kaliber: 12.7 x 108 mm. - Cholera jasna, naboje... - mruknął KřehŻlek i zaczął gorączkowo przeszukiwać plecak. Po dłuższej chwili znalazł papierową torebkę z mosiężnymi nabojami o długości większej niż szerokość jego dłoni. Już miał ją włożyć do kieszeni, kiedy zauważył napis: 14.5 x 114 mm. - Kurwa mać! - wyrwało mu się i od razu pomyślał o dziadku - staruszek na pewno nie byłby zadowolony.
- Mam ich, usłyszałem kolejny komunikat. W tej chwili znajdują się piętnaście kilometrów przed Berounem - usłyszał podekscytowanego Grubera.
Momentalnie oblał go zimny pot. Miłośników starych militariów może by i zatłukli gołymi rękami, ale z trójką opancerzonych, monstrualnych śmigłowców zbliżających się z prędkością dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę chyba tak łatwo nie pójdzie. Po chwili przypomniał sobie, że powinien jeszcze sprawdzić magazynek za rękojeścią. Znalazł w nim pięć nabojów, a potem kolejne pięć w plecaku, kiedy chował go do bagażnika. Jeden mężczyzna i dziesięć nabojów przeciwko trzem stalowym potworom o sile niszczycielskiej porównywalnej do tej, jaką dysponują okręty wojenne. Obrócił rękojeść o dziewięćdziesiąt stopni, wyciągnął zamek i włożył nabój do komory. Mechanizm Single Action nie miał zabezpieczenia, więc na razie go nie naciągał.
- To ustrojstwo nie jest samopowtarzalne, zgroza - syknął. - Czas na mnie. Pójdę lasem po zboczu, stamtąd będę miał najlepszy widok. Jeśli oczywiście tam są - starał się tak artykułować, żeby Gruber rozumiał go pomimo wszechogarniającej kanonady.
Ruszył w stronę lasu. Choć broń ważyła ponad dwadzieścia kilogramów, biegło mu się lepiej, kiedy trzymał ją w jednej ręce.
Jeśli wyjdę z tego żywy, wynajmę sobie całą knajpę, zapłacę muzykantom, kelnerowi w smokingu i będę przy Mozarcie pił jednego browara za drugim. I tak aż do rana, obiecywał sobie, przeskakując przez przydrożny rów. Pośliznął się i niechcący powalił na ziemię dziesięcioletni dąb.
- Czy pan mówił coś ważnego? - dociekał zdenerwowany Gruber. - Tam jest straszny huk, bardzo źle pana słyszę!
- No - wysapał KřehŻlek. - Z największą przyjemnością cię zaproszę, niemiecki mądralo. Wynajmę specjalistę od smażenia sznycli wiedeńskich.
Biegł krótkimi, męczącymi krokami, gotowy w każdej chwili paść na ziemię. Nie chciał uszkodzić lunety karabinu, więc torował sobie drogę przez gęste zarośla własnym ciałem.
- Są blisko, jakieś pięć kilometrów za KarlĄtejnem - oznajmił Gruber. - Niech pan trochę przyspieszy.
KřehŻlek przez cały czas biegł sprintem i nawet nie miał siły, żeby się odciąć.
- Co to jest KarlĄtejn? - znowu usłyszał głos Grubera. - Wszystkie pasma są zagłuszone, nie mogę nic znaleźć.
- Ty kretynie... - wysapał KřehŻlek. W tym samym momencie zauważył w dole mężczyznę w barwach maskujących, który właśnie odwracał się w jego stronę.
Biegnąc przez las, starał się nie zwracać na siebie uwagi, ale w tej chwili najważniejsza była szybkość działania. Na pewno jakiś turysta, przyszło mu do głowy. Ułamek sekundy później rozległ się huk wystrzału. Dostał w piersi, nie mógł złapać tchu.
Nie zdążył się nawet przestraszyć. Już był z powrotem na nogach i pociągał za spust. Widział przez lunetę skupiony wyraz twarzy młodego mężczyzny z modnie przystrzyżoną bródką. Wylot lufy jeszcze raz rozbłysnął, KřehŻlek nie słyszał strzału, ogłuszony hukiem własnej broni. W pierwszej chwili myślał, że chybił, ponieważ mężczyzna w ogóle nie ruszył się z miejsca, ale po chwili wypuścił z rąk karabin i upadł tam, gdzie stał. KřehŻlek bez zastanowienia ruszył w jego stronę. Musieli przecież wiedzieć, z kim mają - z kim mieli - do czynienia.
Trafił prosto w serce, pocisk okazał się niezwykle skuteczny - przeszył ciało na wylot. Dziura wlotowa i wylotowa miały gładkie krawędzie i średnicę identyczną ze średnicą kuli. Krwawienie szybko ustało, rana goiła się i zrastała, a mięśnie nawet na moment nie popuściły.
Niewiele myśląc, KřehŻlek wyciągnął pistolet i zaaplikował trupowi w głowę srebrny pocisk. Teraz sprawa wydawała się definitywnie rozwiązana. Schował pistolet do kabury, chwycił Geparda i ruszył biegiem w drogę.
Pamiętał, że tuż za Křívoklatem północny stok nad Berounką jest stromy, niemal prostopadły do doliny. Przy odrobinie szczęścia zjawi się tam na czas i jeśli te helikoptery rzeczywiście lecą tak nisko, będzie mógł do nich strzelać, rozważał możliwe scenariusze, przedzierając się przez coraz trudniejszy teren. Cały czas utrzymywał nieludzkie tempo, omijał tylko potężniejsze drzewa, przeskakiwał wąwozy i przesmyki, a krzewy i drobne drzewka tratował jak czołg. Stopniowo zaczynały go jednak opuszczać siły, przed oczami migotały mu czerwono-czarne mroczki, a na dodatek zbocze zaczęło opadać jeszcze ostrzej. Zahaczył o coś stopą, przekoziołkował kilka metrów, ale podniósł się energicznie i pędził dalej. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przy upadku luneta nawet nie musnęła ziemi. Mroczki zmieniły się w czarne plamy utrudniające widzenie, lecz mimo to resztkami sił jeszcze raz przyspieszył. Wiedział, że jest już bardzo blisko, podświadomość podszeptywała, że słyszy huk potężnych silników.
Na szczęście niebawem dotarł do urwiska, z którego rozpościerał się widok na dolinę. Kiedyś, dawno temu, spędził tu z pewną dziewczyną wspaniałe przedpołudnie. Z zapartym tchem schodził ostrożnie na najbardziej wysunięte miejsce na skale.
W dole, kilkadziesiąt metrów niżej, ujrzał trzy olbrzymie maszyny wiszące nad rzeką. Naprawdę już tu są. Rozstawił Geparda na trójnogu, położył się i spojrzał na zegarek. Odległość czterech kilometrów pokonał w niecałe sześć minut. Powinien się zastanowić nad udziałem w najbliższej olimpiadzie - z takimi wynikami miałby szansę na podium. Wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. Starał się namierzyć pilota przez lunetę. Laser wskazywał odległość ośmiuset pięćdziesięciu metrów, a komputer wyświetlił krzyż celowniczy. KřehŻlek przymierzył, wstrzymał oddech i pociągnął za spust. Podmuch z kompensatora wzbił w powietrze tumany kurzu, które natychmiast dostały mu się do oczu. Niecała sekunda drogi, jaką musiał pokonać pocisk, trwała całą wieczność. Opancerzone szkło kokpitu pękło, ciało pilota bezwładnie padło na urządzenia nawigacyjne. KřehŻlek nie patrzył, co się dzieje z maszyną - przekręcił rękojeść i zaczął ładować kolejny nabój.
W chwili gdy wziął na muszkę drugi śmigłowiec, ujrzał błyszczące w porannym słońcu podwójne lufy dwudziestomilimetrowych dział. Sterowane rakiety wysunęły się z zawieszenia i przez moment pozornie bezwładnie wisiały w powietrzu, ale już po chwili słychać było pracę ich silników. Wszystkie zmierzały we właściwą stronę.
Musieli zobaczyć błysk albo namierzyli mnie podczerwienią, przyszło KřehŻlkowi do głowy, ale mimo to strzelił. Tym razem nie trafił w szkło - dostrzegł nawet moment uderzenia pocisku w czoło pancerza i szczerbę w tytanowym kompozycie. Zaraz potem potężny bałwan skalny rozprysnął się na kawałki zaledwie metr od niego. Rakieta kontynuowała lot i drążyła skałę, jakby ta była ze szkła. Ostre odłamki wżynały się KřehŻlkowi w skórę twarzy i niechronionych części dłoni. Stoczył się z urwiska z karabinem przyciśniętym do piersi, wykonał jeszcze jeden przewrót i dopiero wtedy przypomniał sobie o skalnym stopniu wysokim na ponad metr. Z impetem poleciał w dół. Eksplozja ogłuszyła go, ciśnienie fali uderzeniowej wcisnęło mu uszy gdzieś głęboko, do wnętrza czaszki, potężny język ognia spalił mu włosy i poparzył twarz. Oślepiony wyciągnął zamek, po omacku załadował nabój i przygotował karabin do strzału. Mechaniczna czynność pomogła mu się opamiętać i otrząsnąć z szoku wywołanego faktem, że po trafieniu dwiema rakietami ciągle żył. Dopiero teraz otworzył oczy. Pnie drzew zmienione w czarne słupy płonęły, w powietrzu unosił się swąd spalenizny. Obok niego pożar trawiący przepołowione drzewo właśnie złapał drugi oddech i buchnął na całego.
- Zatrudnię się w browarze - wymamrotał KřehŻlek i stanął na nogi. - Przestępczość jest coraz mniej opłacalna.
Większa część urwiska po prostu zniknęła. Drugi MI-24 unosił się zaledwie sto metrów dalej, poparzoną twarz chłodził pęd powietrza wytwarzany przez pracujący wirnik. KřehŻlek widział pilota wyraźnie nawet bez lornetki, natomiast pilot jego na pewno nie, za bardzo przeszkadzało mu tło. Trzecia maszyna czekała kawałek dalej. KřehŻlek uniósł Geparda, przymierzył i w tej samej chwili poruszyły się lufy dział. Pilot musiał dostrzec nieprzyjaciela. KřehŻlek bez zastanowienia pociągnął za spust i zaraz po strzale starał się jak najszybciej przeładować.
- Samopowtarzalna, dlaczego to nie jest, do cholery, broń samopowtarzalna... - mamrotał do siebie.
W słuchawce usłyszał przytłumiony głos Grubera, ale nie zrozumiał słów. Eksplozja musiała uszkodzić mu uszy w większym stopniu, niż sądził.
Chociaż salwy z karabinów przeorały ziemię tuż obok, nikt już do niego nie celował. Helikopter zaczął się chaotycznie kręcić, silniki wyły jak zarzynane zwierzęta, a potem maszyna runęła w dół.
- Jest! - wrzasnął KřehŻlek, kiedy udało mu się załadować kolejny nabój. Nie zdołał wycelować, zobaczył tylko strumień ognia wydostający się z ostatniego helikoptera.
- Miotacz ognia, miotacz ognia z napalmem - szepnął przerażony, strzelił bez celowania i ruszył biegiem w górę zbocza.
W jednej chwili powietrze przesyciło się wonią substancji chemicznych, a ziemią wstrząsnęły eksplozje. KřehŻlek czuł za plecami przesuwającą się z niewiarygodną prędkością ścianę ognia. Chciał przeskoczyć wykrot i dzięki jednemu odbiciu przeleciał dziesięć metrów. Przypadkowo zderzył się z drzewem i połamał je na kawałki; jeszcze jeden skok, prąd ognistego aerozolu odbił się od skały i nagle KřehŻlek znalazł się w samym środku rzeki płomieni. Odrzucił karabin, gdy naboje zaczynały eksplodować, i na oślep, posłuszny instynktowi, wwiercał się najgłębiej jak tylko możliwe w ziemię, pomiędzy korzenie wywróconego świerka.
Jego ubranie płonęło, skóra wraz z dyneemową kamizelką skwierczała, żar niszczył komórki nerwowe i już zaczynał smażyć mięso. KřehŻlek wył z bólu i przerażenia, a strumień napalmu stawał się coraz silniejszy, zamieniając w popiół wszystko, co organiczne.
***
Agonalny ból nie pozwalał mu umrzeć. Ból i regularny szum potężnego wirnika. Włożył pod siebie ręce i podniósł się na klęczki, chociaż kosztowało go to tyle wysiłku, co przenoszenie góry. Glina, popiół, kamienie, pod którymi się ukrył - wszystko to wciąż na niego spadało i w pewnej chwili pomyślał, że ta lawina nigdy się nie skończy. Nawet huk śmigieł stawał się coraz głośniejszy. Uniósł się na kolana i wstał. Miał wrażenie, że urwało mu nogę. Pod wpływem gorąca w pistolecie eksplodował nabój, ale dzięki ubraniu KřehŻlek uniknął jeszcze jednego poparzenia. Spojrzał na skórę przedramienia. Nie było jej tam, zobaczył tylko czarny, zwęglony strup, a pomiędzy pęknięciami żywe, krwawiące mięso. Zdziwił się, że jeszcze widzi. Prawdopodobnie jego twarz również stanowiła czarną, spieczoną maskę. Znowu szum śmigieł. Jeśli pozostał chociaż jeden helikopter, to cały wysiłek, starania i cierpienie były zbyteczne. Przytrzymał się rozżarzonego pnia i zrobił pierwszy krok. Skóra na rękach pękała i kruszyła się, ale jakoś dawał radę.
Napalm wypalił w lesie bruzdę szerokości trzydziestu i długości trzystu metrów, w której nie pozostało nawet jedno drzewo. Prawie dziesięć tysięcy metrów kwadratowych zmienionych w pustynię.
- A może to po prostu była bomba termobaryczna - szepnął KřehŻlek, kuśtykając w stronę załamania zbocza, skąd rozciągał się widok na dolinę.
Helikopter bojowy unosił się piętnaście metrów pod nim przy resztce urwiska, z którego wcześniej strzelał. Uświadomił sobie, że nie została mu żadna broń. Maszyna przechyliła się, by nabrać prędkości i kontynuować lot.
- Dlaczego nie? - zadał sobie pytanie KřehŻlek i skoczył.
Miał wrażenie, że spada bardzo wolno, a dotychczas wściekły wir śmigieł wydawał się teraz leniwym krążeniem. Był tuż nad helikopterem, ostatnie metry, skupił się na stalowym śmigle i kopnął z całej siły. Ułamek sekundy później odbił się od pancerza. Zdążył zauważyć wgniecenie dokładnie w miejscu, gdzie postawił stopy.
Pierwsze śmigło ledwie minęło jego kostkę, drugie pękło i poleciało po stycznej.
Przez kilka długich milisekund nic się nie działo. Maszyna stopniowo przechylała się na bok, aż wreszcie zaczęła spadać. Zanim KřehŻlek uświadomił sobie, że wciąż leci, tyle że w przeciwnym kierunku, uderzył głową w drzewo. Zwiotczał i bezwładnie jak szmaciana lalka pomknął między gałęziami świerka w dół.

Rozdział dwudziesty czwarty
Wielkie umieranie
Filip przytrzymał rosochę przy pniu, by nie spadła z niej żadna szyszka, i spojrzał w dół. Czterech mężczyzn z karabinami i w kombinezonach w kolorze khaki pochylało się nad zmasakrowanymi zwłokami. Więcej uwagi niż trupowi poświęcali jego broni. Pechowiec zauważył wcześniej Filipa i próbował go zastrzelić. Klinga katany przecięła czysto lunetę, komorę nabojową i magazynek. Obnażone żółte naboje przypominały z góry wnętrzności.
Rozrośnięte gałęzie świerka z jednej strony doskonale maskowały Filipa, ale z drugiej utrudniały obserwację okolicy. Mimo to doskonale wiedział, w jaki sposób są rozstawieni stojący najbliżej członkowie komanda, a o reszcie miał jakie takie pojęcie. Spojrzał w kierunku, z którego powinni nadejść - lokalizator oznaczył ich pozycje pomimo gęstej zasłony gałęzi. Zbliżali się, ale Filip nie mógł czekać. Wiedział, że czwórka poniżej to ostatni oddział zwiadu, do którego zadań należało przetestowanie obrony. Z poprzednich zdążyła wystrzelić tylko jedna osoba, uświadomił sobie już w locie. Nie skoczył, tylko się ześliznął, by nie pomagać grawitacji. Mimo to i tak wiedzieli zbyt wiele o jego umiejętnościach. Z takimi myślami powoli zmierzał w dół, igliwie i pył wzburzone ruchem zostawił za sobą. Klinga krótkiego miecza świsnęła w szybkim cięciu, wyrównał rotację uderzeniem dłuższym mieczem. Czaszka, szyja, żebra, kark. Zeskoczył do półprzysiadu, czterech martwych, połączonych z nim więzami śmierci, opierało się o niego ze wszystkich stron. Czuł, jak niechętnie uchodzi z nich życie, krąży wokół i szuka ciał, które mogłoby przyswoić, wykorzystać, wyposażyć w nadludzkie zdolności. Nikogo jednak nie znalazło i po chwili rozpłynęło się w powietrzu we fluktuacjach M-pola.
Cztery trupy cały czas opierały się o Filipa.
- Co wy, do cholery, wyprawiacie?! - krzyknął jeden z dwóch nadchodzących. Filip zorientował się, że to facet z lewej.
Niebezpieczniejszy był ten drugi, czuł jego koncentrację, obserwując teren. Teraz. Pośliznął się lekko i dopiero przy drugim kroku nabrał prędkości. Gdy zwłoki odleciały na wszystkie strony, ujrzał przerażoną twarz wąsacza z karabinem. Cięcie kataną i zaraz po nim pchnięcie wakizashi, zmiana kierunku dzięki sile bezwładu martwego, muśnięcie kulą po plecach, ciało drgające w rytm wyrzucanych z broni pocisków i kolejne poziome uderzenie, tym razem przez żebra.
Potężny strzelec mimo to wciąż trzymał się na nogach. Kręcił się w kółko i strzelał, płomień z lufy zdawał się szukać celu. Kolejny atak, tym razem ukośnie z dołu, trzask łamanych żeber, potężny strumień krwi.
Cisza.
Filip nawet na moment nie mógł jednak pozostać w miejscu, bo wszyscy zmierzali w jego kierunku. Już czuli, już wiedzieli, że jest sam, ale mimo to nie potrafili zdobyć terytorium, którego bronił. Przedzierał się przez zarośla, pochylony prawie do samej ziemi, stopami jak łyżkami koparek rozrywał przerośnięte korzenie.
I nagle znalazł się pod ostrzałem z kilku pozycji jednocześnie, pociski regularnie i dokładnie przeczesywały krzaki.
Odbił się i ślizgiem po ziemi pokonał jeszcze kilka metrów prawie do końca gęstego pasa malin. Gdy wyplątał się z kłębowiska zarośli, dotarło do niego, że ma towarzystwo.
- Jesteś mój - rzucił mężczyzna w hełmie schowany za grubym pniem starego świerka i natychmiast strzelił z pozycji klęczącej.
Filip upadł na bok, jeden, drugi, trzeci obrót. Udało mu się nabrać prędkości, przez chwilę leciał nawet w powietrzu i w końcu zdołał przejść do biegu. Trzy krótkie kroki, schował się za drzewem. Wokół niego przelatywał grad kul, miał wrażenie, że gdyby tylko chciał, toby je zobaczył. Krzyk bezpośrednio przed nim, zmierzające w jego stronę rozmazane plamy. Zbyt dużo i zbyt blisko. Znalazł się w potrzasku.
Chciał zaryzykować bezpośredni kontakt, ale strzelec potrafił się poruszać równie szybko jak on i trzymał go pomiędzy sobą a nadciągającym z naprzeciwka oddziałem. Cały czas znajdowali się bezpośrednio przed Filipem, a na domiar złego w miejscu, z którego uciekał, pojawił się ktoś jeszcze. Nie zastanawiał się, myśli i czyny zlały się w jedno. Postawił wszystko na jedną kartę. Wskoczył pomiędzy dwóch mężczyzn i ruszył w stronę trzeciego. Musiał go wykorzystać jak tarczę, a jednocześnie odbić się od niego. Dostał kulkę w plecy, ale mimo to nie stracił prędkości ani równowagi. Sieknął, ale mężczyzna nie zareagował zgodnie z oczekiwaniami - Filip zderzył się z martwym już ciałem. Zabił go towarzysz broni, żeby nieprzyjaciel nie mógł wykorzystać jego instynktownych reakcji. Filip padł na ziemię, kolejna seria wyryła dziury w pniu, na który jeszcze przed chwilą rzucał cień. Mężczyzna w hełmie zbliżał się, w obydwu rękach miał automaty.
- Teraz mi nie uciekniesz. Leżysz, chłopie, właśnie nadszedł twój koniec. Hehehe, wszystko jasne - zarechotał, a usta obramowane modnie przystrzyżonym zarostem skrzywiły się drwiąco.
Już kładł palec na spuście, ale Filip mimo to rzucił się w jego kierunku. Ostatnia okazja, ze wszystkich stron nadciągali żołnierze. Pojedyncze błyski z luf, smugi dymu, które zostawiały za sobą pociski, potężna fala ołowiu lecąca wprost na niego, prostopadłe uderzenie mieczem z góry, ocierające się o niego kule przepołowione ostrzem miecza, które teraz pełniło rolę jedynej osłony. Resztka sił i energii, ostatni skok.
W locie wycelował ostrze krótkiego miecza w nieprzyjaciela, ramieniem uderzył w pień drzewa.
Potrzebował dobrej chwili, by się otrząsnąć. Po obu stronach powalonego drzewa leżały dwie połowy wąsacza. Palec ciągle jeszcze naciskał spust i karabin wyrzucał z siebie niekończącą się serię. Udało się, ale zbyt późno.
Trzej mężczyźni, wszyscy w mundurach maskujących, stali za krzakami malin. Przy pasach mieli pistolety, ale wszyscy trzymali w rękach miecze. Dwóch Europejczyków i jeden Azjata, sądząc po rysach, Koreańczyk. Rozbite okulary nie działały w pełni sprawnie, migający krzyż identyfikacyjny każdego z nich był czarny.
Filip zaczął biec w tym samym momencie co oni, drobnymi kroczkami, by jedna noga cały czas miała kontakt z podłożem. Nagle byli już tylko dwaj, trzeci wyskoczył do góry, chcąc zaatakować z powietrza. Natarcie nadeszło z trzech stron, stal rozorała mu pierś, krew zalała lewe oko. Rozpaczliwie szukając ratunku, odbił się i wyskoczył. Ułamek sekundy później uświadomił sobie, że właśnie popełnił ostatni błąd w swoim życiu. Bez punktu oparcia nie mógł zmienić kierunku lotu, a dwaj na dole cierpliwie na niego poczekają.
Trzeci znajdował się jeszcze nieco wyżej. Świst wiatru, spojrzenie z lotu ptaka, zablokowanie klingi nieprzyjaciela, ale przed kolejnym atakiem nie zdążył się osłonić i poczuł potworny ból w boku. Byli zbyt szybcy, było ich zbyt wielu. Przez moment spadali połączeni żelastwem wbitym w ciało Filipa; kopnął kolanem, poprawił piętą i w ten sposób zmienił kierunek lotu - nie spodziewali się tego. Wykonał tylko częściowo kontrolowany przewrót, dwóch czekających na dole już ruszyło w jego stronę. Odrzucił krótki miecz i chwycił katanę oburącz. Postacie wynurzające się z lasu były przezroczyste i nieważne. Włożył całą energię w krzyk i natychmiast ruszył w stronę dwójki nieprzyjaciół. Jeszcze żył, ciągle mógł walczyć.
***
Barbarossa stał w lekkim rozkroku na środku placu przed pałacykiem i patrzył gdzieś w dal. Nie musiał się rozglądać, czuł ich obecność. Kolejny próbował przejść przez mur, krok w bok, jedna noga ciągle porządnie trzymała się ziemi dzięki butom wykorzystującym siły van der Waalsa. Strzał pozornie bez celowania, martwe ciało spadające z muru na posesję. A potem kolejne i kolejne. Dym prochu strzelniczego otaczał go jak aura.
Teraz trzech jednocześnie dostało się na szczyt muru.
Drugi rewolwer, ciężka ośmiokątna lufa, z której wystrzelone pociski nigdy nie mijają celu, strzał, strzał, strzał, kliknięcie - cisza.
Barbarossa na klęczkach nabija jedną komorę po drugiej, nieosiągalny dla świszczących, śmiercionośnych kul, od których roi się w powietrzu. Ostatnia łuska spada z brzękiem na beton, gdzieś z oddali odzywa się karabin maszynowy. Barbarossa wstaje i przechyla się lekko, dzięki czemu lecące gęsiego pociski mijają go i robią wyrwy w ścianie. Naciąga kurek, znowu bolą go uszy od wystrzałów.
- Już jadą! Już jadą! Uciekajcie! - krzyczy Gruber w słuchawce.
Barbarossa coraz wyraźniej i wyraźniej odczuwa wibracje ziemi. Spokojnymi, oszczędnymi ruchami jeszcze raz nabija rewolwer. Za wysoką bramą coś się kiwa, po chwili żelazne okucia ustępują i do parku wjeżdżają dwa stalowe monstra.
- Dwa stare T-55! Udawali miłośników militariów, jakichś pieprzonych weteranów! Niech pan ucieka! - krzyczy Gruber.
Lufa obraca się w kierunku Barbarossy, mechanizm przyspiesza, działo przeciwlotnicze połączone z karabinem mierzy w pałacyk. Pierwszego wystrzału Barbarossa unika dzięki uskokowi i natychmiast wraca do pierwotnej pozycji. Pociski mijają go, widzi ich rotację jakby w zwolnionym tempie. Wyciąga obydwa rewolwery i mierzy. Zsynchronizowany strzał, obrót bębenków, kolejny. Seria z boku ociera mu się o żebra, nawet jej nie zauważa, robi uniki przed pociskami wylatującymi z działa i krok po kroku zbliża się do monstrualnej maszyny.
Nad tym nie da się zapanować, słyszy swoje myśli w pozornie coraz dłuższych i dłuższych przedziałach potrzebnych mechanizmowi broni do kolejnego strzału. Ale dlaczego nie, odpowiada sobie, wystarczy dwa razy, może trzy, a może trochę więcej strzelić w to samo miejsce. Znowu puste bębenki rewolweru, brzęk łusek spadających na beton i nagle bez żadnego udziału z jego strony wszystkie komory są pełne. Pociski żłobią coraz głębsze i głębsze dołki w pancerzu, strzał z działa, narożnik budynku kruszy się, Barbarossa znowu pociąga za spust. Czołg jedzie już bezpośrednio przed nim, kolejny podwójny strzał, pancerz pęka, stalowa bestia jak raniona rzuca się w bok. Barbarossa wskakuje na wieżyczkę, seria z drugiego czołgu zrzuca go na ziemię. Wstaje, tym razem nieco ociężalej i wolniej, ale mimo to wdrapuje się na wieżyczkę, wyrywa pokrywę i strzela do środka, w załogę. Bez sekundy wytchnienia przeskakuje na drugi czołg. Następny wystrzał z działa zamienia połowę pałacyku w gruzowisko.
***
Kas ostatkiem sił rzucił się na mężczyznę, który stał przed nim. Okulary już dawno stracił, ale jego przeciwnik roztaczał niespotykanie intensywną aurę mocy. Tym razem zaskoczył go, podwójna lufa sztucera na grubą zwierzynę przebiła skórę i wniknęła głęboko w ciało, być może aż do serca. Kas pociągnął za spust z nadzieją, że w komorze jest nabój.
Mężczyzna tylko pokręcił głową. Był o wiele wyższy i trochę bardziej przysadzisty od Kasa, ale dorównywał mu szybkością, a siłą z pewnością go przewyższał. Znaczenie jego gestu wydawało się oczywiste: koniec gry. Kas zrozumiał, że przegrał. Ledwo trzymał się na nogach, krwawił z kilku miejsc, wokół słyszał oddechy mężczyzn zmierzających pospiesznie w stronę muru. Nie mógł już ich zatrzymać, ten olbrzym zajął mu zbyt dużo czasu.
Teraz jednym ruchem przełamał lufę. Kas zatoczył się i poleciał w tył - to mu pomogło, bo stalowy, ostry kikut rozwaliłby mu głowę. Znowu pogardliwy uśmieszek zwycięzcy. Kas zrozumiał, że olbrzym bawi się z nim jak kot z myszką. Niedobrze, nigdy nie należy lekceważyć przeciwnika! Ten facet też popełniał błędy, nie był przecież niezwyciężony. Z przewrotu w tył Kas przeszedł do postawy stojącej w lekkim rozkroku, przerzucił karabin w rękach i uderzył kolbą w głowę. Całkiem zbytecznie, przed chwilą nie wyszło mu to nawet przy pomocy lufy, która jest przecież ze stali. Ale mimo to musiał spróbować. Następne, następne i następne uderzenie, jak w konwulsjach, olbrzym bronił się serią ciosów od dołu. Kas widział wyraźnie, jak kolejnymi uderzeniami łamie mu żebra, a mimo to mężczyzna kontynuował wściekłe natarcie zaskoczony, że jeszcze żyje. Już dawno powinien być martwy. Ale jeszcze jeden cios, tym razem na pewno ostatni. Olbrzym padł bezwładnie na ziemię ze strzaskaną, bezkształtną czaszką. Lecąc, objął kostkę Kasa, ale dłoń nie była już w stanie zacisnąć się dość mocno, by połamać kości, jak na początku starcia.
Kas spojrzał ze zdziwieniem na strzaskaną kolbę strzelby. Sterczały z niej na wszystkie strony srebrne gwoździe, które kiedyś wbił w drewno orzechowe, tak dla ozdoby.
- To dlatego! - zrozumiał wreszcie i zaczął się śmiać jak opętany.
Niespodziewanie dłoń mocniej ścisnęła go za kostkę. Dzięki nieprawdopodobnym zdolnościom regeneracyjnym osiłek wracał do sił.
Kas nie wahał się ani chwili, znowu zaczął go tłuc, walił kolbą najeżoną gwoździami w twarz, oczy, szyję. Gdy roztrzaskał czaszkę, masakrował mózg tak długo, aż aura mocy całkowicie zniknęła, zamieniając zwłoki w kupę poszatkowanego mięsa.
- Wygrałem! - zaryczał z dumą, ale natychmiast uświadomił sobie, że to nieprawda. Podczas walki bokiem przeszły potężne siły nieprzyjaciela, które teraz oblegały siedzibę Mariki.
Utykając, ruszył w stronę zamku. Miał wrażenie, że ślimak szybciej pokonałby ten dystans. Udało mu się przeskoczyć mur z jednego odbicia, ale kiedy padał na ziemię, ugięły się pod nim kolana. Obok bramy płonęły dwa czołgi i cały czas toczyła się przy nich walka. Budynek stał w płomieniach, na pół zburzony. Jednemu z trupów leżących na trawniku Kas zabrał automat wraz z zapasem amunicji i ruszył dalej.
Jeśli żyła, jedynym bezpiecznym miejscem, w którym mogła się ukrywać, była świątynia. Może jeszcze nie zawiódł jej całkowicie, może miał szansę naprawić swój błąd! Najszybciej jak potrafił popędził w stronę magazynku gospodarczego maskującego jedno z wyjść ewakuacyjnych.
W środku znalazł drzwi prowadzące do podziemnego korytarza wyrwane przy pomocy ładunku wybuchowego. Bez namysłu rzucił się przed siebie i bardziej zleciał, niż zbiegł po schodach. W ciemnym tunelu zobaczył trzech mężczyzn. Byli maksymalnie skupieni na strzelaniu i dzięki temu go nie zauważyli. Czołgał się za ich plecami, siły opuszczały go z każdym metrem. Po walce z olbrzymem znalazł się bliżej śmierci, niż w ogóle uważał za możliwe; możliwe, by człowiek wrócił z tak dalekiej podróży.
Już widział ich wyraźnie, już przy nich był. Nagle pomyślał, że amunicja napastników może nie zadziałać przeciwko nim samym. Zamarł. Przełączył na tryb dwulufowy i pociągnął za cyngiel. Obawy okazały się bezpodstawne, na każdego wystarczył jeden podwójny strzał w tył głowy.
- To ja! - krzyczał i czołgał się dalej.
Strzał z działa ogłuszył go i zaraz potem zawalił się za nim sufit. Żadnej drogi odwrotu.
W świątyni trwały zaciekłe walki, we wszechobecnym huku rozróżniał odgłosy pistoletu i serie z automatów. W końcu dostał się do środka. Jego królowa kryła się za barykadą złożoną z kilku trupów i odpierała atak z ostatniego drożnego korytarza. Wyjście z zamku znikło pod gruzami, dzieci były schowane za zdobionym ołtarzem.
- Kas! - Spojrzała w jego stronę.
Udało mu się, odkupił swoją winę, pomógł! Widział to w jej oczach i był szczęśliwy.
- Osłaniaj mnie, wykurzę ich stamtąd! - krzyknęła i zanim zdążył zaprotestować, pobiegła w stronę korytarza, z którego cały czas nadciągali wrogowie.
To było jego zadanie, to on miał bronić królowej! Nagle poczuł się o wiele lepiej, w jej bliskości wracały mu siły. Może ona naprawdę zwycięży, a on przeżyje? Nawet jeśli to drugie nie było teraz tak ważne. W korytarzu coś załomotało, a potem z łoskotem osunęło się i zaczęło przybliżać.
W żółtawym oświetleniu awaryjnym dostrzegł uformowany w kulę materiał wybuchowy. Zaraz potem usłyszał przytłumiony dźwięk eksplozji gdzieś na górze i zrozumiał, że odcięto im drogę ucieczki. Nie widział detonatora, musiał być schowany wewnątrz bomby. Królowa zbladła, wytrzeszczyła oczy i spojrzała na dzieci, a potem na niego.
Odwzajemnił jej spojrzenie i uśmiechnął się. Potrafił to załatwić, potrafił obronić królową. Doskoczył do ładunku i jakimś nowo odkrytym zmysłem zarejestrował trzaski spięć. Spłonka już pracowała, już nie mógł jej powstrzymać. Położył sobie bombę na brzuchu i szczelnie otulił ją własnym ciałem - chwycił dłońmi stopy, nie przestając się uśmiechać.
***
Kas na chwilę zapłonął, miałam wrażenie, że jest przezroczysty. Potem wybuch podrzucił go co najmniej metr w górę i w pewnym momencie całe pomieszczenie wypełniło się szczypiącym w oczy dymem. Nie doszło jednak do silnej eksplozji ani nie przeszła śmiercionośna fala - wszystko przyjął na własne ciało. Spadł na ziemię i rozwinął się jak rulon papieru.
- Nie, błagam, nie, nie wymagałam od ciebie aż tyle! - słyszałam własny krzyk.
Z tułowia od szyi po miednicę pozostał tylko kręgosłup i trochę skóry na plecach. Ale mimo to wciąż żył.
- Kas? - Przyklęknęłam przy nim i chwyciłam go za rękę. Jeszcze była ciepła.
Patrzył na mnie pełnym uwielbienia wzrokiem. Chciał coś powiedzieć, ale już mu się nie udało. Resztki ciała zaczęły drgać w konwulsjach, powoli nadchodziła śmierć. Ułożyłam sobie jego głowę na łonie i nagle słyszałam wszystkie jego myśli.
Pytał, czy pójdzie do nieba, czy zrobił dla mnie wszystko, co mógł zrobić, pytał, czy dobrze służył swojej bogini. Co miałam mu odpowiedzieć? Nie byłam przecież żadną boginią! Umierał i cierpiał. Współodczuwałam jego ból tak samo wyraźnie, jak słyszałam jego myśli i widziałam wyobrażenia. Skupiłam się tylko i wyłącznie na nich. Po szerokich połoninach jego nieba pędziły niezliczone stada szybkich jak wiatr koni, ryby nie mogły się pomieścić w niebiańskich rzekach, a potężne orły dumnie siedzące na skalistych szczytach gór potrafiły upolować nawet wilka. O piękną kobietę z szerokimi kośćmi policzkowymi i czarnymi jak węgiel włosami warto było walczyć, kumys lał się strumieniami, a na ruszcie nieustannie kręcił się młody baran. To było jego niebo. Ból pomału mijał.
- Tak, pójdziesz do nieba - obiecałam i pocałowałam go.
Był martwy, był wolny i znowu się uśmiechał. Mały, nieokrzesany człowieczek z dalekich stepów, który poświęcił życie za królową kilka kilometrów od Berouna. Nie potrafiłam odwzajemnić tego uśmiechu.
- Nie żyje? - zapytał mały Jurek.
- Tak - przytaknęłam. - Umarł, bo chciał, żebyśmy ocaleli.
Ocaleli? Kiedy wypowiedziałam to zdanie, dotarło do mnie, że strzelanina, eksplozje, odgłosy walki ustały. Wojna, czy może raczej bitwa, dobiegła końca.
***
Godzinę później pojawił się KřehŻlek. Wyglądał, jakby właśnie wrócił z piekła, ale jako jedyny poruszał się bez większych problemów. Cała reszta ekipy leżała tam, gdzie upadła, i to w takim stanie, jakby mieli za chwilę wyzionąć ducha. Ale nikt z nas nie chciał rozstawać się z tym światem. Siły wracały nam w niewiarygodnym tempie.
Stopniowo stawało się coraz jaśniejsze, że wiele nam brakowało do całkowitej likwidacji sił nieprzyjaciela. W stronę Pragi sunęły dziesiątki mężczyzn, kilka aut terenowych i jedna ciężarówka, z której nawet nie zdążyli wyładować zawartości, czymkolwiek by ona była.
Wyjaśnienie zagadki jak zwykle poznaliśmy dzięki Gruberowi. Bitwa o zamek skończyła się mniej więcej w tej samej chwili, kiedy, posługując się terminologią organów ścigania, nieokreślona liczba napastników wchodzących w skład grupy o charakterze zbrojnym dopuściła się czynnego napadu na siedzibę pana Vepříka. Nasi tajemniczy nieprzyjaciele musieli uznać sytuację za krytyczną, skoro natychmiast wykorzystali podrzucone przez nas informacje i zaryzykowali starcie w biały dzień, na oczach policji i wojska.
Z każdą chwilą coraz słabiej słyszałam i rozumiałam Grubera. Miałam też coraz większe problemy z odbiorem rzeczywistości. Wymusiłam na KřehŻlku obietnicę, że znajdzie kogoś, kto zapewni dzieciom ochronę. Było mi wszystko jedno, kto to będzie, chciałam tylko je stąd zabrać. Czułam się coraz gorzej - coraz bardziej samotna, coraz bardziej zamknięta w czarnej klatce wyczerpania, bólu i depresji. Tym razem to uczucie wydawało się o wiele intensywniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Zanim całkowicie pogrążyłam się w ciemności, dotarł do mnie wyraźnie jeden fakt: kiedy się pozbieram - o ile w ogóle do tego dojdzie - to już nie będę tak do końca ja. Ja? Ktoś ironicznie się uśmiechnął. Moje pierwotne ja, Marika ZahaňskĄ, zmieniła się wiele, wiele eonów temu, czyli przed kilkoma dniami. Nie miała wyjścia. Inaczej byłaby zgubiona.

Rozdział dwudziesty piąty
Zbieranie sił
Otworzyłam oczy. Właściwie to bardziej zaczęłam odbierać bodźce z otaczającego mnie świata. Nikt z nas już nie leżał, wszyscy stali, oglądali obrażenia, sprawdzali, jakim dysponujemy wyposażeniem. Ja też. I każdy z nas był zdziwiony, że pozbieraliśmy się do kupy mimo tymczasowego zamroczenia i zaniku świadomości w samym środku intensywnej akcji.
Śmiertelne zmęczenie, przez które jeszcze przed chwilą nie mogłam oddychać, zniknęło, pozostało tylko otępienie i chęć pożegnania się z tym światem. Barby stał kilka kroków dalej, bez płaszcza, w dyneemowym kombinezonie i elastycznym podkoszulku pod spodem. Ostrożnie ściągał z siebie zbroję rycerza dwudziestego pierwszego wieku. Materiał o wyjątkowej odporności balistycznej był w kilku miejscach poważnie uszkodzony - tu i tam widniały zgniecenia, a skośnie przez lewy bark ciągnęło się rozdarcie, spod którego prześwitywał zakrwawiony podkoszulek. Barby przyjął na siebie liczbę trafień wystarczającą do zabicia co najmniej dziesięciu osób. Chyba jednak nie bardzo się tym teraz przejmował. Ściągnął górną część ubrania, odsłaniając tors. Cień, który rzucał na ziemię, był równie wyostrzony jak on sam; idealne odwzorowanie wysuszonego na wiór ciała z kilkoma bliznami na ramionach i klatce piersiowej. W miejscach, gdzie został trafiony, pojawiły się pasma ciemno-fioletowych siniaków. W zamyśleniu przyłożył palce do jednego z nich. Cały czas miał taki sam wyraz twarzy, ale mięśnie wokół rany nagle były zupełnie inaczej ułożone i wydawało się, że mają twardość porównywalną do stali. Brzęk spadającego na beton pocisku uświadomił mi, że kombinezon nie we wszystkich przypadkach należycie spełnił swoją rolę. Barby przeżył tylko dzięki zmianom, które się w nim - jak w nas wszystkich - dokonały. Wydłubywał z ciała jedną kulę za drugą i jednocześnie przyglądał się KřehŻlkowi, który starał się nasmarować czymś w połowie zwęgloną twarz. Uszkodzona tkanka chrzęściła pod wpływem masowania jak zwęglone drewniane polano.
- Zarobiłem już w życiu kilka kulek - powiedział cicho Barby, wydłubując z rany kolejny kawałek ołowiu. Chwycił go w palce i dokładnie obejrzał, by w końcu odrzucić z niesmakiem. - Ból dokładnie taki jak wtedy, jak wyłuskiwali je ze mnie małymi kleszczami. Tylko dzięki temu nie umrę.
KřehŻlek ostatecznie odpuścił sobie kosmetykę twarzy i łyknął całą garść tabletek przeciwbólowych. Oparzenia musiały go strasznie boleć, ale moim drugim wzrokiem widziałam, że proces gojenia ran następuje nienaturalnie szybko.
- Marika, Marika? - ktoś powtarzał moje imię.
Poznałam głos Grubera. Właściwie to mówił do mnie od dłuższego czasu, ale uświadomiłam to sobie dopiero teraz. Wielka chmura zasłoniła słońce i momentalnie zrobiło się zimno. Przypomniało mi się, że ciągle jest bardzo wcześnie. Cała bitwa nie trwała dłużej niż pół godziny. Większość ludzi właśnie wybierała się do pracy.
- Słyszę - powiedziałam o wiele chłodniejszym tonem, niż zamierzałam, i głęboko westchnęłam.
Z moich skórzanych ciuchów zostały strzępy, oblepiał mnie ceglany pył, zadrapania piekły, a w uszach cały czas słyszałam pisk. Tak poza tym czułam się w miarę ok. Nawet całkiem dobrze jak na kogoś, kto właśnie przeszedł piekłowstąpienie.
- Skoncentrujcie się na symulacji M-pola - poprosił nas Gruber. Odwróciłam się na zachód, żeby ostre światło wschodzącego słońca nie zakłócało emitowanego obrazu. Starałam się jednocześnie otrzepać z pyłu.
Osobliwość RulhĄnka zdążyła się w międzyczasie domknąć i przypominała teraz balon gotowy do wzlotu. Jego powierzchnia zrobiła się przezroczysta, jakbyśmy mieli do czynienia z bytem niematerialnym. Piki ekip alfa i beta wyostrzyły się od momentu poprzedzającego bitwę i jeśli dobrze widziałam, cały czas przedstawiały podwójne szpikulce.
- Co to wszystko oznacza? - zapytałam.
Kapitan KrćmĄř wynurzył się z gruzowiska pałacyku. Z jakąś tabelką w ręku szedł w moją stronę.
- Nie wiem. Osobliwość RulhĄnka nieustannie się zmienia, według Aleksa właśnie weszła w decydujące stadium transformacji. Nasze urządzenia reagują na nią coraz słabiej, zaraz będziemy musieli przejść na czystą, nieskorelowaną symulację.
To oznaczało, że za chwilę nie będziemy wiedzieli absolutnie nic i jedyne, co nam pozostanie, to mniej lub bardziej prawdopodobne domniemania.
- Moja osobliwość też się zmieniła - zauważyłam po chwili. Była o wiele wyższa niż przed bitwą, choć nie osiągnęła nawet połowy wysokości pików odpowiadających nieprzyjacielskim grupom. Najbardziej przypominała teraz Górę Stołową.
KrćmĄř zatrzymał się i pokazał na migi, że zaczeka, aż skończę rozmawiać.
- Mam tutaj coś naprawdę istotnego - w głosie Grubera pojawiła się ekscytacja tak charakterystyczna dla tych chwil, kiedy udawało mu się dokonać jakiegoś odkrycia albo skonstruować niecodzienny wynalazek. - W czasie walki określiłem zmiany intensywności wektorów M-pola na waszym terenie.
Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi, a on prawidłowo zinterpretował moje milczenie.
- Możemy określić azymut, na którym znajduje się baza grupy alfa. Albo nawet nosiciel jego głównej osobliwości - powiedział wreszcie coś całkowicie zrozumiałego.
- No to wspaniale - odparłam, nawet jeśli w rzeczywistości tak nie myślałam. W obecnej sytuacji nasza szóstka raczej nie mogła zaatakować głównej siedziby organizacji, która dysponowała wyspecjalizowanym sprzętem i nadludzkimi siłami jednocześnie.
- Nie wie pani, do czego im to było potrzebne? - Kapitan KrćmĄř wykorzystał chwilę ciszy i pokazał mi portret fotograficzny, który wisiał w gabinecie wychowawczyń; portret dobroczyńcy tej instytucji i prawdopodobnie naszego nieprzyjaciela.
- Pan go zna? - zapytałam.
- To pan Žierný, człowiek, który wydaje książki RulhĄnka.
- Należy do grupy alfa, to na pewno jej szef. To on był założycielem domu dziecka.
KrćmĄř wwiercił spojrzenie w zdjęcie. Potrafiłam dokładnie określić moment, w którym aktywowały się jego nadludzkie zmysły. Wyglądał, jakby ten portret jednocześnie obwąchiwał, smakował i próbował na wiele innych sposobów, których nawet nie potrafiłam nazwać.
- On nie należy do grupy, która zabiła moją żonę. Za jej śmierć odpowiada grupa, która nas zaatakowała. Poznam ich wszędzie, od każdego z nich czuć taki charakterystyczny smród.
Mógł użyć słowa śaura", ale brakowało w nim nienawiści i pogardy.
- Słyszał pan to? - zapytałam głośno.
- Tak... - odpowiedział z pewnym wahaniem Gruber. - RulhĄnek i jego wydawca. Widać tu ewidentny związek, chociaż nikt z nas jakoś ich nie skojarzył - próbował się usprawiedliwiać.
- Niech pan jak najszybciej to sprawdzi - przerwałam mu. - Przede wszystkim niech się pan zorientuje, czy na tym pańskim azymucie nie znajduje się jakiś obiekt, z którym Žierný mógłby mieć coś wspólnego. Cokolwiek, dom, sklep, parking. Mogą się maskować na różne sposoby.
Przez rozbitą bramę wjechało auto - to Filip przyprowadził jeden z naszych samochodów. W tym gruzowisku jego gładka karoseria wyglądała niemal nienaturalnie - jak pojawienie się skrzydlatego anioła pomiędzy piekielnymi kotłami.
- Marika? - Gruberowi przerwał jakiś zachrypnięty głos. W pierwszej chwili wystraszyłam się, że ktoś uzyskał dostęp do naszego kanału, ale po chwili poznałam Aleksa.
Brzmiał tak, jakby był starszy o dwadzieścia lat i na dodatek od trzech dni nic nie pił. Albo wręcz przeciwnie, pił bardzo dużo, z wyjątkiem napojów o zawartości alkoholu mniejszej niż czterdzieści procent.
- Jak się czujesz? - ledwo dałam radę wydusić z siebie to pytanie.
- Te osobliwości - w ogóle mnie nie słuchał. - Wiem już o nich bardzo dużo, ale na pewno nie wszystko.
Chciałam go przekląć. W ogóle nie byłam dla niego ważna, ani ja, ani nawet on sam, tylko jakiś abstrakcyjny problem, który zaabsorbował całą jego uwagę.
- Ich wzajemna konfiguracja jest ekstremalnie niestabilna, właściwie ustaliłem ponad wszelką wątpliwość, że w najbliższej przyszłości... - zawahał się. - Nie wiem, czy to kwestia minut, czy godzin, w każdym razie na pewno nie tygodni. Kilka z nich musi zaniknąć. Być może wszystkie, a być może tylko kilka. Najbardziej prawdopodobna wydaje mi się jednak sytuacja, w której pozostanie tylko jedna! Ty też jesteś potencjalną osobliwością, rozumiesz? To są matematyczne reprezentacje żywych istot, a ty jesteś jedną z nich! - wydawało mi się, że próbuje krzyczeć do mikrofonu, ale brakuje mu sił.
- Wiem o tym - westchnęłam i nagle poczułam się o wiele lepiej. Myślał o mnie jak o człowieku, a ja tego potrzebowałam. I to bardzo.
Nie byłam lokalnym ekstremum M-pola, królową śmierci. Byłam dla niego kobietą, na której mu zależało, którą być może kochał.
- Te twoje osobliwości to matematyczne reprezentacje bogów. Przyszłych bogów - tych, którzy przeżyją. I tak jak mówisz, ja jestem jednym z nich. Pakuj się i uciekaj z Pragi. Schowaj się i przeczekaj, aż będzie po wszystkim, przyślij mi jakiś list, to może się spotkamy - powiedziałam śmiertelnie poważnie.
- Może istnieje sposób, żeby cię ocalić stąd, z laboratorium! Ja muszę to sprawdzić! Nadal nie znam rozwiązania granicznego i nie mam pojęcia, co się dzieje z RulhĄnkiem. Zgłoszę się, kiedy będę wszystko wiedział!
Wyrzuciłam z siebie serię wyznań, przekleństw i próśb, ale odpowiadał mi już tylko symulator.
- Ile zostało mu czasu? - zapytałam Grubera.
Zamiast odpowiedzieć, wyświetlił w moim polu widzenia diagram z krzywymi określającymi stan organizmu w perspektywie czasowej. Zostało dziesięć godzin.
Znowu skupiłam się na dyskusji, która toczyła się obok. KřehŻlek czytał na głos dane biograficzne Žiernego: amator przygód, podróżnik, filozof i wydawca. Brzmiało niemal sympatycznie.
Kapitan KrćmĄř musiał coś skojarzyć, bo jego twarz nagle stężała.
- Czy mógłby pan, panie Gruber, załatwić w miarę szybko jakąś fotografię Vepříka? - poprosił w miarę opanowanym tonem, choć jego spokój przypominał lodową koronę zdobiącą krater wulkanu.
Po kilku sekundach wszyscy mieliśmy to zdjęcie na wyświetlaczach. Tłustawy facecik z wysokim czołem i kaprawymi oczkami.
- To on... - powiedział cicho. - To on zabił Ivanę. Miałem nadzieję, że znajdę go tutaj, ale spokojnie mogę poszukać gdzie indziej.
Pan Vepřík jeszcze tego nie wiedział, ale jego nekrolog już był gotowy. I chyba nie tylko jego, obawiałam się.
- Jeden wydawca, drugi wydawca, wszyscy w jakiś sposób powiązani z pisarzem RulhĄnkiem, człowiekiem, od którego wszystko się zaczęło - skomentował Filip.
Kolejne elementy układanki zaczynały do siebie pasować. Szalone, nieracjonalne i bezsensowne, ale tak właśnie było. Kilka razy wysunęłam i wsunęłam szpony, ich metaliczny szept działał kojąco na nerwy.
- Oni są w jeszcze mniejszym stopniu ludźmi niż my - powiedziałam bardzo poważnie. - Uważam, że po tej masakrze Žierný i Vepřík - wskazałam ręką na pobojowisko - mają niezły orzech do zgryzienia i podejmą działania, które można by określić mianem pokojowych. Przynajmniej ja bym tak zrobiła. - Uśmiechnęłam się do siebie.
- Gruber, czy jest pan w stanie zlokalizować numer telefonu, pod który za chwilę zadzwonię? - kontynuowałam dokładnie według schematu, który stopniowo wyłaniał się z ciemności chaosu i przeradzał w jasność logiki. Odwróconej, dziwacznej, ale jednak logiki.
- Pod warunkiem, że to będzie pani telefon. Mam je wszystkie podłączone.
- Za chwilę wrócę. - Uśmiechnęłam się do reszty kompanii, choć ten uśmiech przypominał raczej pośmiertną maskę.
Pod nogami chrzęściły mi kawałki cegieł i dzwoniły puste łuski. W jednym miejscu była ich cała masa, rozpoznałam wśród nich również te ogromne z nieforemnych rewolwerów Barby'ego. Wszystkie razem wypełniłyby spory plecak, a przecież on żadnego ze sobą nie nosił. Barby, bóg rewolwerowców, któremu nigdy nie kończyły się naboje.
Zeszłam korytarzem do świątyni, gdzie ciągle ukrywały się dzieci z personelem. Strach widniał już tylko w oczach dorosłych, maluchom dawno przeszło.
- Telefon, potrzebuję numer telefonu do waszego szefa - poprosiłam kobietę, z którą niecałą godzinę temu rozmawiałam. Dla mnie minęło sto lat, kolejne sto lat.
Spojrzała na mnie, zbladła i bez żadnych oporów sięgnęła do kieszeni. Wyciągnęła tak małe urządzenie, że do jego obsługi używało się chyba mikroskopu. Może powinnam była zapytać o to na samym początku.
- Proszę mi podyktować numer - poprosiłam i wystukałam cyfry w telefonie. Nawet mi nie przyszło do głowy, że mogłaby stawiać opór. Jej zresztą też nie.
- Słucham? - ze słuchawki dobiegł przyjemny głos. Mój rozmówca znajdował się w towarzystwie jakichś ludzi, w tle słyszałam szum rozmów.
- Pan Žierný?
- Przy telefonie.
Wiedział, że coś jest nie w porządku, ale jednocześnie był bardzo zaciekawiony.
Krótko i zwięźle poinformowałam go, gdzie jestem i co tutaj robię.
- Proszę przysłać jednego ze swoich ludzi - powiedziałam na koniec. - I to szybko. Nie zostaniemy tu długo. Poza tym wydaje mi się, że za chwilę zjawi się tu policja.
Jego zaskoczenie graniczyło z szokiem i długo nie mógł wydusić z siebie słowa. Miałam wrażenie, że nawet za pomocą łączy telefonii komórkowej przez słuchawkę emanuje aura potwora.
- Pani ich nie zabije - upewniał się - chociaż doskonale pani wie, że są głównym źródłem mojej siły? Gwarancją mojej egzystencji? - wypowiedział głośno najskrytsze obawy.
Wiedział, że ja wiem. Czas podchodów się skończył.
Spojrzałam na dzieci i mimowolnie wyszukałam w tłumie małego Jureczka. Z językiem na wierzchu, zupełnie obojętny na to, co się tu kilka minut temu rozegrało, lepił coś z gliny.
- Nie zabiję. Nic nie jest tego warte.
- Nawet życie wieczne? Boskość? Szczęście całej ludzkości?
Znałam starą opowieść o dobrobycie miasta, które zostało ufundowane na krzywdzie najsłabszego, i już dawno wybrałam prawdę.
- Mam to w dupie - odpowiedziałam. - Niech pańscy ludzie się pospieszą. Na pewno w pańskiej sekcie będzie tym dzieciom lepiej niż w zwykłym domu dziecka.
Znów krótka pauza, odcień aury się zmienił. Nie byłam jednak w stanie dobrać się do myśli silniejszych ode mnie bytów.
- Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak podziwu godną i zasługującą na szacunek osobą jak pani, madame. Bardzo mi przykro, że nie mogę zaproponować sojuszu, ale jest pani zbyt silna, a zwyciężyć może tylko jeden. Moi ludzie zaraz tam będą - obiecał na koniec.
Rozłączyłam się.
Chciałam się odwrócić do wyjścia, ale Jurek machał w moją stronę.
Dzieci zdążyły uzupełnić modeliną korpus Kasa. W wyniku uszkodzenia instalacji jeden z ultrafioletowych reflektorów z pewnością zdążył ją utwardzić. Nasz martwy druh stał się częścią ołtarza nieprzyjaciela. Czemu nie, jak dla mnie może być. Dla mnie najważniejsze było to, za co walczył i za co zginął.
- Widzisz? - Jurek pociągnął mnie za rękaw i wskazywał na stojący z boku model. - Jeszcze nigdy nic takiego nie udało mi się zrobić.
Trochę poniżej rzeźby przedstawiającej Žiernego stała kobieta z rozwianymi włosami i dwoma ogromnymi pistoletami w dłoniach. Opierała się presji potężnej siły i strzelała do niej z obydwu broni, jakby mogła ją w ten sposób powstrzymać. Przy jej boku znajdował się skurczony mężczyzna, który trzymał w rękach okrągły przedmiot i mierzył nim w bestię wynurzającą się z wody.
- No, to ci się rzeczywiście udało. - Uśmiechnęłam się do niego i wystawiłam dłoń do przybicia piątki.
Kiedy wychodziłam, usłyszałam dźwięk uruchamiającego się urządzenia - kolejna lampa ultrafioletowa namierzyła kolejny obiekt do utwardzenia. Szłam w stronę wyjścia, nie patrząc za siebie.
***
- Jungmanna szesnaście - rzucił KrćmĄř na powitanie. - Tam przyjęto pani połączenie. Księgarnia śKrakatit".
Gdybyśmy od początku wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi, gdybyśmy znali teorię M-pola, potęgę wiary, historię starych symboli, gdybyśmy w końcu sami w nie uwierzyli, oszczędzilibyśmy sobie wiele trudu i cierpienia. Ale zawsze jest jakieś śale".
- Gruber? - zwróciłam się do milczącego informatyka. - Będziemy potrzebowali nowego uzbrojenia, bardzo dużo nowego uzbrojenia i jeszcze więcej amunicji. I pańskiego wsparcia.
Milczenie po drugiej stronie kabla stało się jeszcze intensywniejsze.
- Ja... ja się boję - powiedział roztrzęsionym głosem.
Nie zareagowałam.
- Będę tam, wszystko rozumiem - wyjąkał po dłuższej pauzie. - I broń, dużo broni, ja wszystko rozumiem. Przyniosę ją ze sobą, ja wszystko rozumiem.
Nie było już odwrotu. Dla nikogo.
W bramie pojawił się człowiek. Szedł ociężale, jakby każdy ruch sprawiał mu duży problem. Był od stóp do głów umazany krwią, a w ręku trzymał broń.
- Żyję, żyję, żyję - powtarzał jak mantrę. Rozpoznałam Luciego, jednego z wynajętych gangsterów.
Filip bez słowa ruszył w stronę volvo. Wyciągnął z neseseru dwa grube pliki banknotów o nominale pięciuset euro i wcisnął mu je w dłoń.
- Twój zarobek, wypłaciliśmy również za wszystkich zabitych. Traktuj to jak wygraną na zakładach bukmacherskich.
Przestaliśmy zwracać na niego uwagę.
- Macie może ochotę zabić kilku świeżo upieczonych bogów? - zapytałam i spojrzałam na towarzyszy broni.
Barby uśmiechnął się, KřehŻlek ukłonił, Filip uroczyście wyciągnął z pochwy miecz. Tylko KrćmĄř jako jedyny nawet nie drgnął.
- Już się nie mogę doczekać - powiedział w końcu.

Rozdział dwudziesty szósty
Piekłowstąpienie
Człowiek Žiernego pojawił się mniej więcej pół godziny po moim telefonie. Przyjechał czarnym mercedesem z kuloodpornymi szybami. Poniekąd stanowił przedłużenie limuzyny: szczupły, krótko ostrzyżony, w markowych dżinsach i adidasach, na prawym nadgarstku rolex. Wydawał mi się znajomy, ale może dlatego, że w ostatnim czasie oglądałam zbyt wiele fotografii. Jeśli się nas bał, to nie dawał tego po sobie poznać. Pod pachą w kaburze mógł mieć co najwyżej dwudziestkę-dwójkę, która nikomu z nas i tak nic by nie zrobiła. Nie musiałam zakładać okularów, żeby się zorientować, co to za jeden. Emanowała od niego aura wyraźna jak halogen.
- VĄclav epelĄk - powiedział cicho Barby. - To on odbierał od Kirgizów czaszkę Czyngis-chana.
- Niech pan otworzy auto, chcę zobaczyć, że jest puste - polecił KřehŻlek i nagle mierzył w epelĄka z automatu. Tego ruchu nie dało się nawet zarejestrować.
- Ależ proszę bardzo - powiedział uprzejmie epelĄk i zaprezentował nam wnętrze pojazdu.
- Jeszcze bagażnik.
Też pusty. To na pewno nie był żaden podstęp ani pułapka.
- Dzieci i personel są w świątyni - powiedziałam wreszcie. - Nikomu nic się nie stało. Za chwilę będzie tu policja i prawdopodobnie oddziały specjalne Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jak zamierzacie to wytłumaczyć? - Wskazałam otaczające nas pobojowisko.
- Jestem prawnikiem - wyjaśnił takim tonem, jakby to miało wszystko tłumaczyć. - W Berounie czeka kilku moich ludzi. Nie chciałem ich zabierać ze sobą, bo wydawało mi się, że mogłoby to was nieco zdenerwować. Zanim przyjadą tu siły porządkowe, nie będzie już zbyt wielu śladów. Prawdopodobnie zatuszujemy tę sprawę, przedstawiając ją jako porachunki dwóch grup przestępczych, które, niestety, miały miejsce na obszarze należącym do domu dziecka. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale dzieci będą potrzebowały spokoju i wyciszenia po przeżytym szoku.
Ten bydlak był zarozumiały, nawet kiedy musiał pertraktować niemalże z kostuchą. Jeśli kostucha po takich jak on w ogóle się fatyguje. Kiwnęłam głową na znak akceptacji i odwróciłam się, by odejść - KřehŻlek cały czas trzymał go na muszce. Zastanawiałam się, czy Žierný ma na tyle środków i wykwalifikowanego personelu, by tak lekkomyślnie zawierzyć nam na słowo. Musi nas znać, przyszło mi do głowy, albo zna prawidła całej tej groteskowej sprawy lepiej niż my. Albo po prostu chce ugrać coś na boku.
- Do widzenia - krzyknął za mną epelĄk, kiedy wsiadałam do samochodu. Nawet w jego głosie dało się usłyszeć ten kurtuazyjny uśmiech.
- Tak, tak, do widzenia - powiedziałam bardziej do siebie niż do niego. - Obawiam się, że to nie ostatnie nasze spotkanie.
***
Wracaliśmy dwoma autami, ja z Barbym i Filipem w volvo, a KrćmĄř z KřehŻlkiem za nami w scorpio. Na drodze już zaczynały się tłoczyć ciężarówki podążające w kierunku niemieckiej granicy, ale szybszy pas ruchu pozostawał w miarę pusty. Barby nie jechał do końca zgodnie z przepisami, choć cały czas uważał, żeby nas nie zatrzymał do kontroli jakiś przypadkowy patrol. Zauważyłam kolumnę nieoznaczonych samochodów dostawczych volkswagena pędzących w przeciwnym kierunku. Wszystkie w tym samym kolorze, komplet pasażerów. Dostrzegłam nawet broń. Grupa uderzeniowa. Właściwie to dobrze, że nie będzie ich tam, gdzie będziemy my. Nie bardzo wiedziałam, ile policja może mieć takich oddziałów do dyspozycji na terenie Pragi. Z pewnością dzięki temu zamieszaniu zyskamy trochę czasu.
- Gruber, jesteśmy przed Pragą. Nie wchodzimy do środka, dopóki nie będzie pana na miejscu - powiedziałam cicho.
- Rozumiem - wysapał. Wyglądało na to, że niesie coś ciężkiego.
Wyprzedziła nas czerwona skoda - za kierownicą siedziała kobieta, a na tylnym siedzeniu dziewczynka. Miała długie włosy i wyglądała jak z obrazka. Obok niej leżał pluszowy niedźwiadek i pusty kubek po coli. Uderzyło mnie, ile jestem w stanie dostrzec przelotnym spojrzeniem, ale machnęłam na to ręką. Działy się już o wiele gorsze rzeczy, a poza tym nie miało to teraz większego znaczenia. Po kwadransie zgłosił się Gruber i oznajmił, że jest w drodze.
Praga przywitała nas bardzo intensywnym jak na tę porę dnia ruchem ulicznym, ale sprzyjało nam też szczęście - trafiliśmy na zieloną falę, a kierowcy usuwali nam się z drogi, jakbyśmy mieli niebieskiego koguta na dachu i jechali na sygnale.
- Brakuje pani cierpliwości - stwierdził Filip.
Początkowo nie rozumiałam, co chce przez to powiedzieć, zorientowałam się dopiero po chwili. Moje podświadome życzenie sprawiło, że mogliśmy bezproblemowo przejechać przez Pragę! Chciałam się drzeć, krzyczeć. Coś się ze mnie sączyło, coś wypływało, nie było sensu przeczyć faktom.
- Tak, chciałabym mieć to za sobą - odpowiedziałam chłodno.
Filip kiwnął głową. Barby przez cały czas zachowywał kamienną twarz, a ja miałam w pamięci słowa, które wypowiedział w korytarzu pałacyku. Nikt nie jest taki, na jakiego wygląda. Ja też nie.
Zaparkowaliśmy na chodniku na rogu Jungmanna i Vodićki w taki sposób, żeby widzieć wejście do księgarni. Między sklepem odzieżowym a luksusową restauracją, w której do cen dopisywano kilka zer, by odstraszyć niezbyt majętnych gości, łatwo je było przeoczyć.
- Biorąc pod uwagę fakt, że dopiero dochodzi dziewiąta, mają całkiem sporo klientów - powiedział po dwudziestu minutach obserwacji Filip.
Co racja, to racja. Do środka weszło już dwadzieścia osób, a wyszła tylko jedna.
- Z pewnością wyjątkowo dobry dzień dla tego sklepu, pod warunkiem oczywiście, że każdy z nich coś kupi - odpowiedziałam i przełączyłam okulary na tryb M-pola.
Symulacja zmieniała się z przerażającą szybkością, piki obydwu ekip rosły i zbliżały się do siebie. Coraz wyraźniej było widać, że z obydwu tworzy się jeszcze jeden.
Przed wejściem zaparkował samochód dostawczy i wysiadł z niego Gruber. Wyglądał, jakby przybrał na wadze piętnaście kilo, a do tego jeszcze założył płaszcz dla co najmniej dwadzieścia centymetrów wyższego mężczyzny. Prawie deptał po jego połach.
- Obwiesił się wszystkim, co wyglądało na chociaż trochę kuloodporne - zgadywał Barby. - Jest o wiele mądrzejszy, niż na to wygląda.
Gruber otworzył drzwi dostawczaka i wyciągnął srebrną walizę na kółkach, a potem dyskretnie rozejrzał się dookoła.
- Jesteśmy tutaj i zaraz za panem ruszamy - oznajmiłam mu przez telefon.
Nie usłyszałam odpowiedzi, zagłuszył ją huk przejeżdżającego tramwaju. Gruber był blady, kurczowo zaciskał wargi, ale poruszał się szybko i pewnie, jakby przez całe życie trudnił się napadaniem na księgarnie pełne potworów nie z tego świata. Żaden aktor w historii, który wcielił się w rolę nieśmiertelnego agenta zero-zero-coś-tam, nie robił lepszego wrażenia i nie był bardziej naturalny. Grubera pewnie w ogóle by nie zaskoczyło, gdyby ktoś mu to powiedział.
- Wchodzę pierwsza, a wy zaraz za mną - zdecydowałam i wysiadłam z auta.
Słyszałam, jak z tyłu otwierają się drzwi scorpio, ale nie oglądałam się. Robiłam duże kroki jak osoba spóźniona do pracy. Pistolety miałam ukryte pod płaszczem. Obok mnie w szklanej tafli witryny maszerowała wysoka blondynka w obcisłej czarnej skórze. Włosy miała spięte w kucyk i wyglądała, jakby właśnie wyszła z galerii mody. Właściwie to po nikim z nas nie było widać, że jesteśmy świeżo po utarczce z oddziałem demonów. A teraz zmierzaliśmy bezpośrednio do ich siedziby, wszyscy świeżutcy i nowo narodzeni.
Pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Ręce cały czas pod płaszczem. Po lewej, w wąskim korytarzu między regałami, znajdowały się okrągłe metalowe schody prowadzące na piętro, przede mną główna część sklepu zapełniona półkami z tysiącami książek, a przy ścianie długa lada. Wszędzie pełno ludzi, jakby coś tu rozdawali za darmo. Wokół rozżarzyło się mnóstwo krzyży. Czerwone, żółte, niebieskie, fioletowe, a nawet czarne i kilka wprost oślepiająco białych. Po prostu żadnych ludzi.
W polu widzenia na moment pojawił się też komunikat informujący o nowym rodzaju wrogów, z opisem ich prawdopodobnych możliwości.
Stojący za ladą mężczyzna z zadbanym wąsikiem i w za dużej co najmniej o numer skórzanej kurtce spojrzał na mnie podejrzliwie. Pchnięte z całej siły drzwi huknęły o ścianę - Gruber tarabanił się do środka z kontenerem szerszym od wejścia. Wiązało się to z koniecznością jego poszerzenia, i to dość poważnego, ponieważ uszkodzeniu uległa futryna, tynk i rząd cegieł. Nasz specjalista od IT dysponował teraz siłą terminatora.
- Gościu, co ty wyrabiasz, do cholery! - wydarł się sprzedawca. Jego koledzy z zainteresowaniem przyglądali się całemu zajściu. Właściwie to wszyscy patrzyli na tę scenę z rozbawieniem. Czułam smród prochu strzelniczego, oleju, stali i plastiku.
- Ich verstehe nicht - odparł Gruber.
Sprzedawca powtórzył pytanie po niemiecku.
- Przywiozłem książki z Niemiec, sprzedajecie przecież książki, nie? - Gruber zrobił minę niewiniątka i dalej ciągnął kontener w stronę lady. W tym momencie wszyscy byliśmy już w środku. Nikt tego nie dostrzegł, całe towarzystwo skupiało uwagę na Gruberze.
- Jakie książki, kuźwa! Ja nic nie wiem! - Sprzedawca w kurtce był coraz bardziej wściekły. Teraz już wiedziałam, dlaczego jest za duża. Miał pod nią karabin. Może nawet dwa.
- Tu chyba nie ma ani jednego człowieka - szepnął KřehŻlek.
Gruber stał w taki sposób, by mieć kontener na wyciągnięcie ręki. Dłonie trzymał na sprzączce paska opinającego i podkreślającego brzuszek, którym zyskiwał sobie sympatię i zaufanie.
- Jeden człowiek tu jest - wtrącił KrćmĄř. - Czy nie zechciałaby pani wyjść na chwilę na zewnątrz, madame? Ktoś musi pilnie z panią porozmawiać - zwrócił się do kobiety za ladą. Trzymała w ręku plik gazet i była jedną ze sprzedawczyń, ale okulary w żaden sposób jej nie oznaczyły.
Spojrzała na KrćmĄřa zdziwiona, a potem zrobiła minę, jakby coś sobie przypomniała.
- No i jak się panu podobała Wylęgarnia? - zapytała z uśmiechem. - Mamy już wszystkie części łącznie z ostatnią, według agenta naprawdę już ostatnią! Dzisiaj przyszła! - Wskazała cieniutką książeczkę leżącą na skraju lady, przy kasie. Sprzedawca cały czas rozmawiał z Gruberem, reszta tylko się przyglądała. Na razie nikt nas nie łączył.
Wylęgarnia przyciągała mnie jakąś magiczną siłą. To już nie był zwykły zeszyt, raczej magazyn małego formatu, z błyszczącą i krzykliwą okładką z kredowego papieru. Znajdowałam się na niej z Desert Eaglem w jednej ręce i z błyszczącymi, niemal metrowymi pazurami zamiast palców wystającymi z drugiej. Z każdego z nich skapywał ogień. W tle widniały eksplozje i potoki krwi. Ostatnia część! Zauważyłam nawet podtytuł, który robił równie przerażające wrażenie co grafika: Piekłowstąpienie.
Ogarnęło mnie przerażenie.
- Bardzo proszę - powtórzył KrćmĄř i lekko się ukłonił. Zakłopotana kobieta pokręciła z rezygnacją głową i ruszyła w stronę wyjścia.
- Chce pani zobaczyć, jak to się wszystko skończy? - szepnął mi Filip do ucha.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Zarówno jego głos, jak i wyraz twarzy zdradzały rozbawienie i radość, jakby cała ta sytuacja bardzo mu się podobała.
- Lepiej nie - pokręciłam głową.
- Zjeżdżaj pan stąd i zabieraj te swoje książeczki, nic nie zamawiałem. Wypad! - wybuchnął sprzedawca i tą wiązanką zakończył pertraktacje.
W tym momencie Gruber wdusił przycisk, wieko kontenera odskoczyło i przed oczami wszystkich obecnych pojawił się potężny arsenał. Niemal natychmiast w obydwu rękach KrćmĄřa zalśniły karabinki z wielkimi bębnowymi magazynkami, a KřehŻlek niezauważalnym ruchem dobył nieforemnej śrutówki przypominającej zmodyfikowany i kilkakrotnie powiększony rewolwer.
Sprzedawca był niemal równie szybki jak oni. Pozostałych zamurowało, ale nie dlatego, że nie potrafili zareagować, raczej czekali na dalszy rozwój wypadków. Każdy z nich w najwyższej gotowości.
- Nie wygłupiajcie się! Jest przecież sojusz! Przecież się pogodziliśmy! Przymierze! - sprzedawca starał się załagodzić sytuację.
Z pewnością z kimś nas pomylił.
- Jeśli tak pan uważa - powiedział Barby i odstrzelił mu głowę.
***
Wybuchło piekło, powietrze zgęstniało od srebra i ołowiu.
***
Pierwszych czterech z chirurgiczną precyzją zlikwidował Barby, potem prym wiodła śrutówka KřehŻlka.
Oberwałam serią, wszystkie postrzały w tułów. Wystrzelałam magazynek pistoletu z prawej ręki, dostałam czymś w głowę, tuż obok mnie przeleciały gęsiego srebrne pociski KrćmĄřa. Celował w stronę schodów, na których niespodziewanie pojawiła się nieforemna postać w dziwnym pancerzu. Wyglądało na to, że ten człowiek ma na sobie pół tony aramidów, kewlaru i innych tego typu świństw. Z drugiej strony pomieszczenia pojawił się jego brat bliźniak. Na spotkanie ruszył mu Barby. Nie zwracał na nikogo uwagi i strzelał.
Opróżniłam drugi magazynek, próbując zdjąć faceta w pancerzu. Nic, żadnego efektu. Kolejna seria strzałów, z głowy mężczyzny, który kilka razy mnie trafił, wytrysnął krwawy gejzer - rozpoznałam ósemkę KřehŻlka na pociski ze stopów srebra. Zrobiłam unik i dzięki temu ominęła mnie seria wystrzelona przez opancerzonego faceta, odrzuciłam pistolety i wbiegłam na ścianę. Krótkie, szybkie kroki, żeby tylko nie stracić kontaktu z podłożem i umożliwić podeszwom przylgnięcie. Nie spieszyć się, ale nie guzdrać. Za plecami słyszałam terkot kolejnych strzałów, pociski omijały mnie o milimetry. Zobaczyłam w lustrze Grubera z karabinem maszynowym M60 bez dwójnogu. Nagle znałam nazwę każdej broni w najbliższym otoczeniu, jej historię, wszystko, co dotyczyło zabijania. Królowa śmierci.
Facet w pancerzu wypalił ze swojej spluwy robionej na zamówienie - kaliber dwa centymetry i kartacze zamiast zwykłej amunicji. Machnęłam lewą ręką, prawą, potem cięcie z góry na dół i znowu cios z lewej. Kompozyt może i był skuteczną ochroną przed nabojami, ale pazury poradziły sobie z nim bez problemu. Pancernik wypuścił z rąk swoje działko, zatoczył się, a ze wszystkich dziur w pancerzu zaczęła tryskać krew. Przeczucie - skuliłam się i granat niemal mnie musnął. Eksplodował tuż przy ścianie, odłamki poprzecinały mi skórę na twarzy. Po wybuchu przez chwilę byłam mocno oszołomiona. Instynktowny cios kantem dłoni przed siebie i znowu coś trafiłam.
- Za tą ścianą są jeszcze jedne schody do góry! - wrzeszczał KrćmĄř, wskazując przeciwległy kąt sali.
Po schodach obok mnie pędziła na dół gromada potworów z automatami. Jedno cięcie, drugie i spadali już bez rąk i nóg. Niemal w tym samym momencie w moim kierunku poleciał deszcz granatów - trzy kroki i już byłam przy ladzie, ostatni żywy sprzedawca trafił mnie w brzuch. Padłam jak długa na podłogę - seria z karabinu była jak potężny cios w splot słoneczny. Bezmyślna, głupia Marika. Powinnaś uważać! Przeklinałam sama siebie i czekałam na uderzenie w potylicę. Zamiast tego ściana przy ulicy została podziurawiona długą serią z ciężkiego karabinu, a na mnie trysnęły strugi krwi, kawałki kości, strzępy skóry i ludzkiego mięsa. Gruber mnie ocalił.
Już wszystko w porządku, każda śmierć czyniła mnie odrobinę silniejszą. M-pole falowało jak morze w czasie burzy, piki gwałtownie opadały i zaraz potem wzrastały. Już po przymierzu, walka trwała również piętro wyżej, ginęli wszyscy i wszędzie.
Barby próbował się przedrzeć schodami na górę, rozpędzony KrćmĄř biegł wprost na ścianę, osłaniając broń ciałem, by jej nie uszkodzić. KřehŻlek potrójną serią oczyścił pomieszczenie z ostatnich napastników, którzy jeszcze trzymali się na nogach, Gruber wycelował ryczącą M60 w sufit - pas nabojowy zwijał się jak atakujący wąż.
Ściana pod wpływem uderzenia żywym taranem ustąpiła, KrćmĄř tylko pozornie zwolnił, wpadł na stalowe schody i połamał je. Stłoczeni na nich napastnicy nie zdążyli nawet oddać strzału.
- Zaatakujemy od zewnątrz! - krzyknął w moją stronę Filip. W obydwu rękach trzymał miecze, twarz miał czerwoną od krwi, a przez ramię zwisały mu czyjeś wnętrzności.
Wyskoczyłam przez szklaną witrynę na ulicę. Na piętrze znajdowały się trzy pary wysokich i wąskich okien. Pisk opon, tuż przed samochodem, który wpadł w poślizg, odbiłam się i wskoczyłam na parapet środkowego okna. Przewrót, kontakt nóg ze ścianą, zmiana kierunku. Już stałam, ale niemal natychmiast trafiła mnie setka pocisków, których siła wyrzuciła mnie z powrotem na ulicę. Spodziewali się, że zaatakujemy z tej strony. Bydlaki.
Spadłam ciężko na plecy, nie mogłam się ruszyć. W ułamku sekundy zobaczyłam opadającą na mnie chmurę nabojów i granatów. Ale jeszcze żyłam. Zwykła broń nie będzie grała na dzisiejszym koncercie pierwszych skrzypiec, a być może nawet drugich. Coś mnie uderzyło w bok, jak kopniak. Silny, najsilniejszy, jaki kiedykolwiek dostałam. Tramwaj wlókł mnie przed sobą, spod zablokowanych kół strzelały snopy iskier, kolanami wyrywałam kostki z bruku. Zaparłam się rękami i zatrzymałam stalowego potwora, a po chwili już stałam na jego dachu. Stąd mogłam skoczyć nawet do pomieszczenia znajdującego się nad księgarnią.
Odbicie, w locie oderwałam komuś głowę, wszędzie pełno krwi, kopce nieruchomych ciał. Barby i Filip zmagali się z wysoką postacią w czerni, a KřehŻlek z KrćmĄřem z jakimś niewyraźnym cieniem. Gruber karabinem oczyszczał pomieszczenie z reszty potworów.
KřehŻlek zrobił unik przed ręką ciemnego wojownika i ślizgiem dostał się aż za jego plecy. Strzelba wypluwała z siebie śmiercionośny śrut, a dwa MGV KrćmĄřa w niczym jej nie ustępowały. Cień odczuwał wszystkie trafienia, z każdym tracił trochę siły. Niestety, nie tyle, ile powinien, a ja wiedziałam, co się za chwilę stanie.
- Nie!!! - wrzasnęłam. - Na niego nie działa żadna broń!
Cień, Vepřík we własnej osobie, opędził się od KřehŻlka i jednym uderzeniem ciemności powalił go na ziemię. Jeszcze jedno dotknięcie i go zabije, byłam tego tak samo pewna jak faktu, że drugi ścudowny" napastnik to Frank Bernard. Odbiłam się do skoku, ale KrćmĄř był szybszy, chwycił Vepříka za szyję i przeplótł ręce za jego głową, próbując złamać mu kark.
Wyraźnie czułam, jak demon pozyskujący siłę z ludzkich ofiar wysysa z niego życie, energię, duszę. W żaden sposób nie mogłam temu zaradzić - obaj poruszali się tak szybko, że widziałam tylko rozmazane kontury. Beton pod ich stopami pękał, emitowali coraz intensywniejsze fale wibracji. W kolejnej sekundzie kapitan KrćmĄř zmienił się w wysuszoną kukłę zakleszczoną na plecach potężniejącego z każdą chwilą potwora. Nawet ja odczuwałam rosnącą w morderczym tempie siłę - moja krew w jednej chwili ochłodziła się o kilka dziesiętnych stopnia Celsjusza.
Stwór wreszcie mnie dostrzegł i obrócił się w moją stronę. To, co zobaczyłam, chyba miało być uśmiechem. Z czarnego otworu gębowego zionęło mrozem. Wzięłam głęboki oddech, końcówki pazurów zazgrzytały o podłogę - czułam parkiet, pod nim warstwę betonu i jeszcze głębiej belki stropowe. Ten potwór był stary, naprawdę bardzo stary. Gdzieś obok cały czas walczyli Barby, Filip i Gruber.
Potwór zbliżył się. Triumfalnie, z pewnością siebie. W pełni uzasadnioną pewnością.
- Zabiłeś Ivanę, zabiłeś mi żonę - usłyszałam nagle w głowie. Wysuszone ciało, czy raczej jego karykatura, zaczęło stawiać opór, ręce już po raz ostatni zacisnęły się jak zabójcza pętla na szyi. Półdemon-półbóg zatoczył się, kręgosłup chrupnął i stwór natychmiast padł na podłogę. Morderczy mróz zniknął.
- Nie ma go - ktoś powiedział.
- No, nie ma. Ale zabił demona, jednego z trzech potencjalnych bogów - szeptałam, wciąż przerażona niedawną bliskością potwora.
- Nie ma Franka Bernarda - uściślił ten sam głos. Powoli wracałam do rzeczywistości. Walka się skończyła. Cisza brzmiała teraz bardzo groźnie.
- To możliwe - mówił zachrypniętym głosem Barbarossa. - Po prostu w pewnym momencie niespodziewanie zniknął.
***
Dookoła leżały dziesiątki trupów. Przez dziury w ścianach prześwitywało słońce, wiatr kawałek po kawałku wyłamywał resztki okien. Kontuar - dopiero teraz uświadomiłam sobie, że na piętrze znajdował się również bar - jeszcze się ćmił, a z dołu niosły się kłęby ciemnego dymu. Wszyscy moi towarzysze broni byli trupio bladzi. Miałam nawet wrażenie, że widzę przez Filipa ścianę. Jakby ta walka pozbawiła nas wcześniej nabytych zdolności, umiejętności, sił - po prostu części naszej egzystencji.
Zataczając się, zeszliśmy na dół. Tutaj sytuacja wyglądała podobnie, tyle tylko, że między martwymi walało się mnóstwo książek.
- Straszna szkoda. - KřehŻlek pokręcił głową i podniósł poszarpaną książkę. Kolorowa okładka przedstawiała agresywnego, wściekłego i uzbrojonego po zęby osiłka, który, jak oznajmiał tytuł, nie miał litości.
- Tu są same gnioty, takich księgarni jest u nas cała masa - powiedział Gruber z niemieckim akcentem.
KřehŻlek wzruszył ramionami i odrzucił książkę. Gruber patrzył pogardliwym wzrokiem, jak ląduje w kałuży niekrzepnącej krwi, i nagle zbladł.
- Nie! Nie! To niemożliwe!
Na zewnątrz wyły już pierwsze syreny, a na ścianach migotały niebieskie błyski kogutów, choć na razie nikt nie miał odwagi wejść do środka. Spojrzałam w to samo miejsce co Gruber, zaciekawiona, co go tak przeraziło. Nie potrafiłam sobie czegoś takiego wyobrazić, zwłaszcza po tym, przez co przed chwilą przeszliśmy.
Pomyliłam się. To nie była zwykła krew. Martwe ciała zrastały się i jednocześnie wyciekał z nich rzadki, jasnoczerwony płyn, substytut ludzkiej krwi przywołujący skojarzenia z horrorami klasy D. Tworzył rosnące kałuże, kapał ze schodów, dziur w suficie, łączył się w coraz większe i większe potoki, które przyciągały się i razem ściekały pod klapę w podłodze, by zniknąć gdzieś w podziemiach.
- Nienawidzę tego skurwiałego miasta! Nienawidzę! Każda chałupa ma co najmniej dwa tysiące lat! Każda rudera ma jakieś zasrane podziemia! - wył Gruber.
- Nie jesteśmy w Rzymie, przesadził pan co najmniej o tysiąclecie - poprawił go Filip, ale sam nie spuszczał oczu ze strużek czerwonego płynu.
- M-pole chce pozostać w kontakcie z materią. Próbuje się połączyć samo ze sobą. Na dole ktoś jest - powiedziałam głuchym głosem.
Zauważyłam swoje okulary pod piętą jakiegoś trupa. Wyglądały w porządku, chociaż jedno ze szkieł pękło. Założyłam je i przesunęłam przełącznik na odpowiednie miejsce. Tym razem nie widziałam ostrego obrazu krzyży, ale dwie białe plamy o takiej mocy, że przenikały nawet przez metry betonu, kamieni i gliny. Nasi najgroźniejsi wrogowie ukrywali się pod ziemią, właśnie tam, dokąd ściekała rzeczka krwi, której bieg wyznaczało M-pole.
Wyjaśniłam beznamiętnie, co widzę.
- Nie wolno nam, nie damy rady, przecież to samobójstwo - powtarzał Gruber i błagalnym wzrokiem spoglądał po kolei na każdego z nas.
KřehŻlek patrzył w podłogę, Filip znowu się uśmiechał, jakby coś go rozbawiło, a Barby wyglądał tak jak zwykle. Zamknęłam oczy, chcąc zajrzeć do własnego wnętrza. Czy miałam prawo wysyłać ich na pewną śmierć? Nic innego nie mogło nas tam przecież spotkać. Nie miałam, skoro nie było choćby iluzorycznej szansy na zwycięstwo. To by było nie fair.
- Pójdę sama - powiedziałam cicho i otworzyłam oczy.
Gruber trzymał karabin gotowy do użycia, KřehŻlek zakładał pasy nabojowe, a Filip razem z Barbym mocowali się z klapą.
W drzwiach pojawił się policjant w kombinezonie szturmowym i z karabinem MP5. W magazynku miał jeden nabój mniej, a trzy ostatnie były znaczone. Przy piętnastym strzale zatnie mu się broń. Wiedziałam to. Tuż za nim tłoczyła się reszta chłopaków z antyterrorki.
- Poczekajcie - poprosiłam. - To nie jest robota dla was. Zresztą w ogóle was to nie dotyczy.
Facet był jednak zbyt wystraszony i pociągnął za spust. Głupiec.
Filip jednym ruchem złapał w powietrzu wszystkie pociski i posłał je z powrotem.
Skoczyłam na dół jako pierwsza.
Mrok, wilgoć, ściany nośne z cegieł i kamieni, smród gnijących warzyw, całe skrzynki alkoholu, beczki z piwem. Ciemność pomału rzedła, a może po prostu oczy zaczynały się do niej przyzwyczajać. Zresztą co to ciemność dla bogów. Śledziliśmy krwawą strużkę i podążaliśmy w ślad za nią. Gruber szczękał zębami. Ja też, więc zacisnęłam z całej siły szczękę, aż zabolały mnie mięśnie twarzy. Do tego wszystkiego strasznie chciało mi się do toalety. To było jeszcze gorsze niż strach. Czy bóg może się zsikać?
Schody w dół, kolejny poziom podziemi.
- Skurwiałe miasto - zaczął od nowa Gruber.
Nawet lubię Pragę, ale byłam coraz bliższa przyznania mu racji. Nawet jedna piwnica to i tak za dużo.
Znowu schodziłam jako pierwsza. Tu już nie czułam smrodu dnia codziennego; wyczuwałam przyjemny, charakterystyczny zapach materii ulegającej zmianom zachodzącym pod wpływem M-pola. Istota, która gdzieś w pobliżu właśnie się rodziła, nie miała nic wspólnego z naszą rzeczywistością. M-pole osiągnęło poziom koncentracji niemożliwy do ogarnięcia przez nasze lokalizatory. Zamiast danych na wyświetlaczu pojawiała się informacja o awarii. Mimo to kroczyliśmy przed siebie - prosto w ciemność przesyconą zagładą. A potem zobaczyliśmy: strumienie krzepnącej, sprężystej, niegdyś żywej krwi łączącej się z prochem, kamieniami, martwymi szczurami i odchodami. Formowały się w częściowo humanoidalne kształty i napędzane jakąś rozumną siłą - własną lub zapożyczoną - próbowały przemieszczać się w naszym kierunku.
- Wycofujemy się - rozkazałam. - Nie mamy szans nad tym zapanować.
Jednocześnie zrozumiałam, że jest już za późno. Nieforemne figury rzuciły się na nas z impetem, ryknął karabin, zawtórowała mu śrutówka, regularny rytm strzałów Barby'ego zgodny ze świstem mieczy i moich pazurów.
Trzymaliśmy się całkiem dobrze, jak garstka świeżo upieczonych legionistów, gdy jeden może liczyć na drugiego. Krok po kroku cofaliśmy się w stronę schodów, łuski brzęczały o beton, nieziemskie potwory padały po kilkanaście naraz. Potem wszyscy weszliśmy w kałużę, a to nie była woda.
Nagle znaleźli się między nami, otaczali nas, ocierali się o nasze ciała. Padłam na kolana, M-materia posłuszna cudzej woli wżarła się w moją strukturę, chciała się umocnić w świadomości. Spanikowałam. To było jak gwałt każdego kawałka ciała, każdej komórki z osobna. Przestałam walczyć i tylko wrzeszczałam, uwięziona w okowach M-pola.
Potem gdzieś z tyłu poczułam aroganckiego Franka Bernarda. To on, to wszystko wokół nas i to wszystko we mnie to był on. Ta świadomość dodała mi siły. Zostawiłam pazury - niech rosną do wewnątrz, niech we mnie wnikną, żebym cała, ze wszystkimi żyłami, tętnicami i myślami, stała się klingą z zabójczym ostrzem. Rzuciłam się na materię, w której byłam zanurzona, połykałam ją, piłam i przeklinałam.
Znowu byliśmy wolni, odmienieni nie do poznania. Krwawiliśmy z tysiąca wewnętrznych i zewnętrznych ran, ale żyliśmy. Na głowy sypał nam się pył, ściany pękały, ponieważ ktoś krzyczał z bólu. Z bólu, którego nie mógł poczuć żaden człowiek.
- Teraz naprawdę go załatwiliśmy - powiedział KřehŻlek z uznaniem i oblizał usta. Skóra zdarta do kości zrastała się na moich oczach.
- Czegoś podobnego już nie zaryzykuje, zjawi się osobiście - powiedział z przekonaniem Filip.
Staliśmy w ciemnościach piwnicy, która ze starymi, średniowiecznymi podziemiami praskimi miała niewiele wspólnego. Oddychałam głęboko, niemal z rozkoszą. Nawet smród pleśni, rozkładu, starych kamieni jest lepszy niż nic, jeśli ma to być ostatnie wrażenie zmysłowe przed śmiercią. Tyle tylko, że ja odbierałam o wiele więcej bodźców. Na przykład czysty zapach wody po goleniu, której użył Barby.
Filip miał rację. Frank Bernard, a raczej to, co z niego zostało, przybywał pod postacią stworzoną z krwi sług i nieprzyjaciół. Jego twarz zmieniła się w krwawą miazgę, lewa ręka wisiała bezwładnie wzdłuż ciała. To była moja sprawka.
- Zapłacicie mi za to, wszyscy! - Rzucił nam jadowite spojrzenie.
Nagle zewsząd przybyli jego żołnierze, dziesięć, nie, sto razy więcej potworów niż jeszcze przed chwilą. W niektórych rozpoznawałam nie do końca rozłożone resztki starych, zmumifikowanych zwłok. Bernard wykorzystywał wszystko, co oferowała najbliższa okolica podziemi: zawartość zapomnianych piwnic, grobów, kryjówek średniowiecznych mnichów, zbiorowych mogił i krypt. Obejrzałam się. Schody na górę nie mogły być daleko.
Bernard zaśmiał się szyderczo, a jego armia ruszyła do ataku.
- Wystarczy zabić tylko jego - powiedział cicho Filip, jak zwykle uśmiechnięty. - Ja nie mogę uciec, ale pani tak. Niech pani ucieka! - krzyknął na koniec i rzucił się do natarcia.
Nagle był w dwóch miejscach jednocześnie. Jak pocisk przebił ścianę ożywionych mar, katana przeszła przez Bernarda od głowy aż po krocze. W tym samym momencie zadudniły rewolwery Barby'ego.
Zdecydowałam się zostać i zauważyłam, że KřehŻlek z Gruberem podjęli taką samą decyzję. Potwory krwi rozstąpiły się przed zmasowanym atakiem. Uda nam się, zaświtała w głowie wspaniała myśl, ale w tym samym momencie poczułam pod nogami wibracje i przypomniałam sobie, że jest jeszcze jeden kandydat na boga - Žierný. Piwnica śKrakatitu" miała trzy poziomy, a najpotężniejszy przeciwnik ukrył się najgłębiej, by uderzyć w najdogodniejszym momencie.
Podłoga zafalowała jak tafla wody, do której wpadł kamień. Skoczyłam, zaburzenie rzeczywistości wchłonęło Barby'ego. Filip odciął Bernardowi głowę, ale nawet bez niej to monstrum zdołało wyprowadzić jeszcze jeden cios, a potem obydwaj zniknęli mi z oczu. Chwyciłam Grubera i KřehŻlka za ubranie i ruszyłam po ścianie w stronę wyjścia. Po chwili zaczęły falować również ściany, więc ostatnie dziesięć metrów biegłam po suficie.

Rozdział dwudziesty siódmy
Czyściec Barbarossy
Gdy Nowak Barbarossa otworzył oczy, zobaczył czubki swoich butów unoszące się tuż nad podłogą. Kafelki z motywem roślinnym miały z pewnością tworzyć spójny obraz, ale ten, kto je kładł, spartaczył robotę. Wzory na sąsiadujących płytkach nie miały ze sobą żadnego związku, przez co efekt prezentował się jak futurystyczna bazgranina. Barbarossa chciał wstać, ale nie potrafił, coś trzymało go w powietrzu. Spojrzał do góry i zorientował się, że wisi na potężnym chromowanym łańcuchu, przywiązany za ręce. Ramiona miał spuchnięte, być może nawet wykręcone. Poczuł ból, gdy to do niego dotarło.
- Cieszę się, że wreszcie doszedł pan do siebie - usłyszał.
Odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Ruch rozkołysał jego ciało, a łańcuch delikatnie zaskrzypiał. W skórzanym fotelu, z jedną nogą opartą o kant konferencyjnego stołu, siedział Žierný i uważnie obserwował Barbarossę. Fotografia w pałacyku ani nie dodawała mu urody, ani nie odejmowała. Na pierwszy rzut oka zwykły mężczyzna w średnim wieku. Zwykły, gdyby nie prawie materialna aura wżerająca się w mózg. Za nim znajdował się bar z mnóstwem błyszczących butelek i szklanek na półkach, przy którym na wysokich krzesłach siedzieli trzej mężczyźni i kobieta. Rudrun, Replík, epelĄk i DireĄ - Barbarossa przyporządkowywał odpowiednie nazwiska do twarzy.
W odróżnieniu od Žiernego, który miał na sobie popalone spodnie i poszarpaną koszulę, wszyscy byli elegancko ubrani w stylu menadżerów wielkich firm. Rudrun założyła klasyczny kostium: zwężany żakiet, spódnicę do kolan i koszulę z koronkowymi wykończeniami wspaniale podkreślającymi wszystko, co się kryło pod spodem. Smukłość łydek uwydatniały czarne czółenka. Materiał najwyższej jakości, najmodniejszy krój. Niemal doskonałe wrażenie psuł kanciasty pistolet leżący na kontuarze tuż obok jej lewej ręki. Barbarossa oblizał usta. Były spierzchnięte i popękane, jakby cały dzień nic nie pił. Jest atrakcyjna nawet z tą spluwą, zdecydował wreszcie. To oznaczało, że już może myśleć.
- Być może dziwi pana, dlaczego jeszcze pan żyje - powiedział Žierný. - Krwawą Mary bez Mary - zażądał.
DireĄ zsunął się z krzesła, przeskoczył przez kontuar i wyciągnął z lodówki sok pomidorowy. Z dużej wysokości wypełnił nim grubościenną szklankę, dodał sól, pieprz i dwie krople tabasco. Znów przeskoczył przez kontuar, położył przed Žiernym papierową chusteczkę, a na niej drinka.
Wszystkie dźwięki, nawet te niepozorne, wytwarzały specyficzny pogłos. Barbarossa rozejrzał się raz jeszcze. Tym razem potrafił się skoncentrować na więcej niż jednej rzeczy równocześnie.
Po ścianach z nieregularnie obrobionych kamieni ciągnęły się przewody, na hakach umocowanych w szczelinach wisiały jarzeniówki, a najwyższy punkt romańskiego sklepienia znajdował się dwa metry nad nimi. W rogu na ręcznie tkanym dywanie stał osuszacz powietrza, trochę dalej drugi. Luksus mieszał się z prowizorką. Ktoś powiedział coś głośniej, ale charakterystyczne echo sprawiło, że wypowiedź stała się niezrozumiała. Barbarossa zorientował się, że zaciągnięto go do katakumb. Bardzo starych i bardzo dużych katakumb, które ktoś zaadaptował w celach mieszkalnych. Niewykluczone, że dało się z nich przejść do jakiejś zapomnianej piwnicy, a może na powierzchnię prowadziły wąskie korytarzyki, którymi wychodziło się w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Praga miała to do siebie, że tutaj nikt niczego nie mógł być pewien.
Žierný upił odrobinę soku, po czym wstał i podszedł do więźnia.
- Przyznam, że dokonaliście więcej, niż się spodziewałem - zaczął cichym głosem. - Obroniliście moją świątynię, zabiliście sukinsyna Vepříka, a nawet zdrajcę Bernarda. Do ostatniej chwili nikt z nas go nie przejrzał. Nie mieliśmy pojęcia, że gra na dwa fronty i korzysta ze wszystkiego, co zaproponuję mu ja albo Vepřík. Gdyby nie wasza interwencja, stałby się najsilniejszy. Droga zdrady często bywa najprostsza, choć czasami kończy się w najgłębszej ciemności - westchnął.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi ani dlaczego mnie pan tu przetrzymuje - odezwał się Barbarossa.
- Ależ doskonale pan rozumie. - Žierný uśmiechnął się. - Stanowi pan część tego wszystkiego, płód mitu zrodzony z wiary - dokładnie tak jak ja. W odpowiednim czasie mógłby się pan stać prawdziwym bogiem, jeśli oczywiście by pan nie przegrał. Zresztą już pan w jakimś sensie nim jest, to tłumaczy niektóre pańskie umiejętności.
Skrzypnęły drzwi, do pomieszczenia wszedł bez pukania młody chłopak w czarnej marynarce i położył na stole przed Žiernym dwa czarne rewolwery.
- Cudownie, że się znalazły. - Žierný spojrzał na broń, ale jej nie dotknął. - Mam dla pana propozycję. Chciałbym, żeby pan dla mnie pracował. Żeby stał się pan częścią mojego panteonu, mojej niezwyciężonej legii. Tak jak oni. - Wskazał czwórkę siedzącą przy barze.
Barbarossa obserwował w milczeniu rozmówcę.
- Obiecać mogę panu cokolwiek - powiedział po chwili.
- Fakt. A co, jeśli pan umrze, łamiąc dane słowo? - rzucił zupełnie na luzie Žierný, jakby prowadził przyjacielską pogawędkę.
Barbarossy nie przeraziła zbytnio ta wizja. Groźba śmierci wydawała mu się czymś małostkowym i nieistotnym. Žierný podszedł do niego, chwycił go za nadgarstek i delikatnie ścisnął.
Barbarossa zacisnął wargi, ale nie wytrzymał długo i zaczął wydzierać się z bólu. Pod wpływem siły działającej na jego ciało świadomość rozsypywała się na drobne kawałki, ból wypalał, niszczył, zmieniał w zwierzę, w stworzenie pozbawione rozumu, które z trudem przywoływało w pamięci niedawne jeszcze chwile, kiedy było czymś więcej niż kawałkiem trzęsącego się mięsa. Czuł, jak każda jego część protestuje przeciwko własnej egzystencji.
Bolesny uścisk wreszcie się skończył. Barbarossa oddychał nierówno, na czole perlił się pot zabarwiony krwią.
- Nikt nie wytrzymał tyle co pan, wszyscy od razu się łamali i błagali o litość - powiedział zaskoczony, ale pełen uznania Žierný.
Barbarossie udało się pozbierać strzępy myśli i posklejać rozbitą świadomość.
- Pan się nie boi śmierci.
- Nie - przyznał.
Próbował się zorientować, w jakim stanie są jego rewolwery. Wszystko było lepsze od myślenia o kolejnych torturach.
Rudrun zorientowała się, co go tak interesuje, ale nawet nie drgnęła. Replík wystukiwał długopisem jakiś skomplikowany rytm. Zza ścian dobiegały odgłosy kilkunastu jednocześnie prowadzonych rozmów. Barbarossa nie mógł zrozumieć ani słowa, wyczuwał jednak podenerwowanie i strach.
- Co się stało z moimi partnerami? Z Mariką Zahaňską? - zapytał.
- Pana kolega, ten nieprawdopodobnie zręczny szermierz, nie żyje. Frank Bernard zadał mu śmiertelny cios. Reszta jest poszukiwana przez moich ludzi i prawdopodobnie przez mary powołane do istnienia przez Bernarda. Jeszcze przez jakiś czas będą aktywne - odpowiedział Žierný i znowu zacisnął dłoń na nadgarstku Barbarossy.
Wrażenie wirujących kamieni rozszarpujących osobowość na strzępy wróciło, ale tym razem zwielokrotnione. I z każdą chwilą było coraz gorzej. Siła rozrywała poszczególne warstwy świadomości Barbarossy, aż w końcu dostała się do jej serca. Pozostała tylko agonia, absolutne cierpienie, przerażenie i groza jak na obrazie Hieronima Boscha.
Łańcuch zaskrzypiał. Barbarossa zobaczył, że wciąż wisi za ręce. Kontury wyłaniały się z czerni wymieszanej z czerwienią, pomału wracał mu wzrok. Ludzie Žiernego patrzyli na niego ze strachem w oczach. Bali się, że ich też mogłoby coś takiego spotkać.
- Jest pan naprawdę silny - usłyszał.
Žierný stał tuż za jego plecami. Patrzył na swoich sługusów, trzymając szklankę krwawej Mary bez Mary. Pełną.
- Być może mógłby pan kiedyś zostać najsilniejszym, ale zdecydował pan inaczej.
Barbarossa uświadomił sobie, że był nieprzytomny dłużej, niż mu się zdawało. W porównaniu z tym, co właśnie przeżył, ból spuchniętych ramion wydawał się błahostką. O dziwo, niczego nie żałował. Otworzyły się drzwi, do pomieszczenia wszedł potężny mężczyzna w garniturze i pod krawatem, niosąc walizkę.
Położył ją na stole, przeszedł za bar i zrobił sobie drinka.
- Przelew poszedł bez problemu. Przejęliśmy też rezerwy finansowe Vepříka, wynająłem kilku ludzi, żeby sprawdzili rzeczy z sejfu.
Sądząc po sposobie poruszania się, zapachu i kilku innych drobiazgach, których nie potrafił jeszcze nazwać, Barbarossa stwierdził z całą pewnością, że przybyły, mężczyzna wyjątkowo pewny siebie, to człowiek. Mimo to zachowywał się swobodnie, co mogło wskazywać, że zajmuje wysoką pozycję w hierarchii Žiernego.
- Nie powinieneś się z nim tak zabawiać, jest niebezpieczny - nonszalancko rzucił do Žiernego i wskazał więźnia ręką, w której trzymał szklankę.
Barbarossa skupił się na rewolwerach. Gdyby w jakiś sposób oswobodził ręce, może by sięgnął...
- Potrzebuję ludzi, na których będę mógł polegać tak jak na samym sobie - niemal wydekłamował Žierný i odwrócił się do Barbarossy. - Potrzebuję pana i pańskich zdolności. Zwłaszcza teraz, kiedy czeka mnie ostateczna transformacja, definitywne odcięcie. My dwaj jesteśmy w tym momencie mocniej złączeni, niż się panu wydaje możliwe.
Barbarossa rzucił krótkie spojrzenie czwórce przy barze. Bankier - tak nazwał tego, który przyszedł jako ostatni - był człowiekiem, więc nie stanowił zagrożenia, a pozostali sprawiali wrażenie wciąż porażonych widowiskiem, które rozegrało się na ich oczach. Podciągnął się w łokciach kilka centymetrów. Jeśli odpowiednio mocno i szybko szarpnie, może przerwie stal. Może. Musiał spróbować.
Czuł, że Žierný obserwuje go poważnym wzrokiem, w którym kryła się też odrobina rozbawienia, jakby potrafił czytać mu w myślach.
- Proszę pamiętać o piekle, w którym był pan jeszcze przed chwilą. Ciągle pan w nim jest, sam pana do niego wtrąciłem. A przed wiecznym cierpieniem bez nadziei na wybawienie chroni pana tylko moje istnienie, moja obecność i zadowolenie z pańskich usług.
Barbarossa rozluźnił nieco mięśnie i zaraz potem gwałtownie szarpnął rękami. Widział napięcie obejmujące kolejne ogniwa łańcucha, obserwował bieg mikroskopijnych deformacji, odbicie fali mocy od sufitu i miejsce, w którym spotkała się sama ze sobą. Dwa ogniwa pękły i jeszcze zanim zaczął lecieć w dół, wyciągnął ręce w stronę rewolwerów. Broń, która żyła już własnym życiem, sama wśliznęła mu się w dłonie. Spadł i natychmiast przyklęknął, trzymając obie lufy wycelowane w pierś Žiernego.
- Śmiało, panie Barbarossa - podpuszczał go Žierny. - Proszę tylko nie zapominać o szczególnym rodzaju łączących nas więzi. - Napił się soku.
Palec na spuście drgnął o niecały milimetr. Barbarossa poczuł, jak oblewa go krwawy pot, gdy wyobraził sobie, że naprawdę mógłby strzelić. Jeśli to zrobi, Žierny, potwór zdolny zgładzić kogokolwiek, zginie. Tylko że potem, potem... Wystarczyło zwykłe wspomnienie i zaczynało nim trząść. Schował rewolwery do kabur.
- Nie potrafię pana zabić - przyznał się szeptem do porażki.
- Proszę pamiętać, że stoję pomiędzy panem a osobistym piekłem, z którego nie ma wybawienia - jeszcze raz przypomniał Žierný. - A teraz, kiedy już przekonaliśmy się o wzajemnym zaufaniu, chciałbym serdecznie pana powitać w naszym gronie. Niech pan pozna nowych współpracowników. - Szerokim gestem wskazał obecne w pomieszczeniu osoby.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - Potężny mężczyzna, jedyny człowiek wśród zgromadzonych, odetchnął z ulgą. Uniósł kieliszek w stronę Barbarossy i dopił drinka. - Nazywam się Vejval, jestem bankierem i specjalistą od przepływu pieniędzy obecnego tu Jego Ekscelencji - powiedział na wpół poważnie, na wpół pogardliwie. - Ma pan ochotę na setkę? - Skinął w stronę półki za barem.
- Bowmore - poprosił Barbarossa.
DireĄ i reszta wyglądali na zaskoczonych, jakby przegapili jakąś wielką szansę. Relacje między członkami ekipy Žiernego nie wyglądały na bezkonfliktowe, być może każdy z nich marzył o tym, by zostać jego prawą ręką, a może raczej aspirowali do stanowiska boga.
- Nie będziemy czekać, czas na definitywne odcięcie - Žierný zmienił temat i ruszył w stronę drzwi.
Barbarossa podążył za nim, a na końcu Vejval z butelką i dwiema szklaneczkami.
Barbarossa z zaskoczeniem uświadomił sobie, jak dwuznaczny jest jego stosunek do Žiernego. Z jednej strony cały czas zadawał sobie pytanie, czy naprawdę nie potrafił go zabić, a z drugiej przerażała go wizja, że zrobi to ktoś inny. Nie mógłby do tego dopuścić, bo oznaczałoby to wieczność w piekle.
Przeszli krótkim korytarzem, minęli biuro z kilkoma komputerami i szafami pełnymi segregatorów. Nowoczesne wyposażenie kontrastowało z gotyckim sklepieniem.
- Urządzenie się tutaj zajęło nam całe lata - wytłumaczył odgrywający przewodnika Vejval. Podał Barbarossie drinka, po czym kontynuował: - Znalezienie odpowiednich ludzi, przekonanie ich albo zmuszenie, żeby do nas dołączyli, trwało. Przez pewien czas musieliśmy się ukrywać. To była wojna wszystkich przeciw wszystkim.
- Dlaczego pan pozostał człowiekiem? - zapytał Barbarossa, ale zaraz potem przyspieszył i przeszedł przez drzwi jako pierwszy. Uświadomił sobie, że bardzo szybko wszedł w rolę najbliższego strażnika Žiernego.
Znaleźli się w dużym pomieszczeniu o ścianach częściowo kamiennych, a częściowo murowanych. Z boku przez kanał odwadniający ściekała woda. Pomieszczenie było oświetlone dziesiątkami halogenowych reflektorów zawieszonych na suficie. Wokół białego podium tłoczyły się dziesiątki, a może nawet setki ludzi.
- Oto jądro naszej armii - wyjaśnił Vejval. - Znajdzie pan wśród nich prawników, informatyków, architektów - po prostu wszystkich, którzy byli nam potrzebni. No i oczywiście niektórzy podczas swojej służby stali się mordercami.
Jak DireĄ, epelĄk i ta laska, Rudrun, dodał w duchu Barbarossa. Pytanie, co potrafili robić i dlaczego byli potrzebni, zanim zaczęli zabijać.
- Oni nie są ludźmi - powiedział głośno.
- Dokładnie - potwierdził Žierný, zmierzając w stronę podium. - Należą do mnie. Są przywiązani siłą mitu, wiarą czy M-polem, jak to nazywacie. Mitem, od którego teraz postaram się uwolnić, by stać się istotą niezależną. Żeby nikt nie mógł mnie zniszczyć.
Tłum posłusznie się rozstępował i już po chwili Žierný stał przy podium. Kolejne reflektory oświetliły ramię dźwigu przy suficie. Podium nie było nowoczesną, zmontowaną konstrukcją, ale składało się z kilku wypolerowanych na błysk marmurowych bloków. Poszczególne bryły przylegały do siebie tak szczelnie, że nie dałoby się wsunąć między nie kartki papieru.
- A wie pan, co jest tym najbardziej charakterystycznym ogniwem wiążącym wszystkich z legendą, która nas stworzyła? - zapytał Žierný.
Do Barbarossy dotarło, że mężczyzna, potwór, półbóg, demon - nie wiedział, jakie określenie będzie najodpowiedniejsze - stał się nerwowy; niezależnie od tego, co chciał zrobić, nie miał pewności co do wyniku swoich działań. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że jego los cały czas pozostaje zagadką, myślał Barbarossa, a co za tym idzie - również mój.
Gdzieś na obrzeżach świadomości pojawiały się obrazy piekła, przez które przed chwilą przeszedł. Zapowiedź piekła. Wyciągnął je na powierzchnię, ale natychmiast schował w najgłębsze zakamarki umysłu, ponieważ nie potrafił sobie poradzić ze zwierzęcym strachem. Kapitulował przed tym nieznanym uczuciem o gorzkim posmaku. Jego jedyną szansą było zwycięstwo Žiernego.
- Tym ogniwem są książki RulhĄnka - odpowiedział spokojnie, by zamaskować podenerwowanie.
- Zgadza się. Książki ikony popkultury, ikony, którą znają miliony i która wgryzła się w ich sny, podświadomość, wpłynęły na ich żądze i obawy - kontynuował zamyślony Žierný. - To one nas zrodziły. Albo ci, którzy w nie uwierzyli. Z pewnością już pan zauważył, że jesteśmy inni niż bohaterowie tych książek, chociaż ewidentnie wiele nas z nimi łączy.
- Srebro, każdego z was bardzo łatwo zabić srebrnym pociskiem - zareagował zamiast Barbarossy Vejval. - Nawet jeśli pojęcie śłatwo" w tym konkretnym przypadku wydaje się dość dyskusyjne.
Barbarossa uświadomił sobie, że w odróżnieniu od całej reszty współpracowników bankier Žiernego nie przejawia w stosunku do niego żadnego szacunku, respektu czy strachu. Ci dwaj musieli razem sporo przejść.
Tłum zamilkł, wszyscy z zadartymi głowami obserwowali ramię dźwigu, którego koniec niknął w ciemnościach. Barbarossa pomyślał, że to zamierzony efekt, ponieważ reflektory przymocowane do sufitu mogły oświetlić dziesięciokrotnie większe pomieszczenie.
- Chrześcijanin mógł nas zniszczyć krzyżem, wodą święconą, zwykłym gestem, pod warunkiem, że wiara w Zbawiciela była prawdziwa. Poganin zatłuc rzeźbą pierwszego lepszego bożka, dzikus z amazońskich lasów otruć miksturą, którą sporządził jego szaman - Žierný zrobił się nagle bardzo rozmowny. - Wszystkie te rzeczy stanowiły dla nas ogromne zagrożenie i w różnych potyczkach musieliśmy używać artefaktów przeciwko naszym nieprzyjaciołom. Dzisiaj już nie. - Pokręcił z zadowoleniem głową.
Ramię dźwigu wreszcie całkowicie wynurzyło się z mroku. Na jego końcu kołysała się wielka, chromowana albo posrebrzana klatka z człowiekiem w środku. Lub czymś, co bardzo człowieka przypominało.
- Ostatnia rzecz, która w tej chwili jest dla nas śmiertelnie niebezpieczna, to srebro, ewentualnie jego stopy - Žierný zakończył wreszcie monolog i jak pozostali obserwował kołyszącą się klatkę.
- Jak to osiągnęliście? - zapytał Barbarossa.
- Trwało to latami i pochłonęło wiele ludzkich istnień - wyjaśniał Žierný. Wydawało się, że mówi głównie sam do siebie. - W końcu pomogła nam nasza konsultantka, madame Franceska Saliceova. Głównie dzięki niej dowiedzieliśmy się tego wszystkiego, co przed chwilą panu powiedziałem. To ona nakreśliła dla nas wytyczne dalszego działania. Według jej teorii musieliśmy znaleźć istotę, która nigdy w nas nie uwierzy i zawsze będzie negować nasze istnienie, pomimo że jest jedną z nas. Na taką istotę prawidła rządzące mitami działają inaczej, słabiej. A przy jej pomocy sami możemy pozrywać ogniwa.
Klatka powoli się zbliżała i Barbarossa widział coraz więcej szczegółów. Istota w środku rzeczywiście była niegdyś człowiekiem, choć teraz przypominała go tylko w połowie. Większą część ciała zniekształcało coś, co przypominało patologiczny przerost komórek, lewa ręka i łopatka wyglądały, jakby je przeszczepiono od neandertalczyka, czaszka była nieforemna, z jednym okiem osadzonym o wiele głębiej niż drugie.
Znów wypłynęły na wierzch wspomnienia piekła i Barbarossa natychmiast je stłamsił. Na chusteczce, którą otarł czoło, została krwawa smuga. Pewnie nieprędko uda mu się z tym wszystkim zmierzyć, ale z drugiej strony teraz będzie miał dużo czasu. Z chusteczkami też nie powinno być problemów.
- Na początku próbowaliśmy pracować z małpami człekokształtnymi, ale pojemność ich umysłów była zbyt mała. Nawet szympansy nie dawały rady. Potem wzięliśmy się za wariatów z zakładów psychiatrycznych. Oni jednak co do jednego uwierzyli i wszystko, co było dla nas śmiertelne, było śmiertelne również dla nich. Kolejna ślepa uliczka. W końcu, po długich poszukiwaniach, znaleźliśmy relatywnie inteligentnego, ale ekstremalnie ograniczonego człowieka, który rozumiał rzeczywistość w ograniczony sposób. Zmieniliśmy go. I mimo że stał się nadprzyrodzoną istotą stojącą ponad prawami natury, nie uwierzył. Jego umysł cały czas uparcie kroczył koleinami logiki nieakceptującej naszej rzeczywistości, rzeczywistości książek RulhĄnka. To, co nas zabijało, jemu tylko szkodziło. Wykorzystałem to i stopniowo uniezależniałem się od Mitu - Žierný recytował swoją litanię.
Kiedy klatka zawisła trzy metry nad podium, czterej mężczyźni przymocowali do jej rogów stalowe liny. Stworzenie w środku obserwowało tłum bez większego zaangażowania, w ogóle niezainteresowane, a może nawet ślepe. Zniekształcone części jego ciała, niedorozwinięte nadmiarowe kończyny, wysepki rogacizny na normalnej skórze i popękane, żyjące własnym życiem wrzody wzdymały się i z powrotem kurczyły.
Žierný wskoczył na podium i stanął pod klatką. Napięcie rosło, najintensywniejszym odgłosem był ledwie słyszalny szum wody. Nieznacznie pochylony Žierný wyglądał jak ciężarowiec przygotowujący się do dużego wysiłku.
- Pozostałem człowiekiem, ponieważ jest mnóstwo rzeczy, które bardzo lubię - powiedział nagle Vejval. W nabożnej ciszy jego głos zabrzmiał niczym świętokradztwo, ale albo nikt go nie usłyszał, albo nikomu to nie przeszkadzało. - Lubię ładne dziewczyny, lubię dobrze popić i dobrze zjeść. A oni po przemianie - machnął w stronę stłoczonych ludzi - będą musieli się z tym pożegnać. Zwykle każdy z tym, co najbardziej lubi. Mnie to nie odpowiada. Nie wiem, może jeszcze kiedyś się do nich przyłączę. Siedzimy w tym razem z Žierným od ponad dwudziestu lat. Dzięki temu, że jestem człowiekiem, ufamy sobie wzajemnie. On wie, że nie jestem dla niego zagrożeniem, a ja dbam o jego finanse i obydwaj robimy na tym niezłą kasę, nawet jeśli dla niego to tylko środek do celu, bez którego nie utrzymałby swojej armii.
- Jesteście tylko widmami, nocnymi marami! - wycharczała istota w klatce i rzuciła się na kraty. Miała długi czarny język.
Stalowe liny zaskrzypiały, ale klatka nawet nie drgnęła. Žierný pochylił się nieco głębiej, można było odnieść wrażenie, że jego szyja staje się coraz szersza. Przypominał rzeźbę, którą Barbarossa widział w świątyni pod pałacykiem.
- Kto to jest? A raczej był? - pokazał na bestię w klatce.
Vejval tylko pokręcił głową, jakby dręczyły go jakieś wspomnienia, i na raz wychylił całą zawartość szklanki.
- Nikt już tak naprawdę nie zna jego prawdziwego imienia. To standardowy element działania organizacji od początku jej istnienia. Ma utrudnić pracę policji w największym możliwym stopniu. Kiedyś jakiś członek organizacji znający dane obiektu doświadczalnego próbował nas szantażować. Dzisiaj to niemożliwe. W dokumentacji widnieje tylko termin śJunior", to w zupełności wystarczy. A dziś nadszedł jego ostatni dzień, dziś ma pomóc staremu stanąć na własnych nogach.
Postać Žiernego z każdą chwilą stawała się coraz bardziej demoniczna; głowa zrobiła się płaska jak kaptur kobry, na którym widniały kontury twarzy, cały tułów nienaturalnie spotężniał, mięśnie nóg nabrzmiały.
Otaczała go niezwykle intensywna aura, której nic nie było w stanie zneutralizować.
- Zastrzel Juniora - rozkazał cicho Vejval. - A potem dopilnuj, żeby nikt nie zbliżył się do starego. Każdy z nich chętnie znalazłby się na jego miejscu, bo jest pierwszym, który zyskał największą moc i obdarza nią innych. Nie mielibyśmy łatwego życia, gdyby coś mu się teraz stało.
Barbarossa nie wiedział, czy Vejval mówi poważnie.
- Może ja to zrobię? - obok pojawił się DireĄ w rękawiczkach, z pistoletem w jednej i nabojem w drugiej ręce.
- Twoja rola została przepowiedziana. Czekaliśmy, aż stary zyska moc i znajdzie kogoś takiego jak ty. Klamka zapadła, nie ma na co czekać - wyjaśnił Vejval i pociągnął potężnego łyka prosto z butelki.
Pocił się i dreptał w miejscu, jemu również udzielała się atmosfera nerwowości. DireĄ prowokacyjnie uniósł pistolet, CZ 97 B kaliber .45, choć nabój wciąż trzymał w dłoni.
- Nie załadowałeś srebrem! - warknął Vejval, nie spuszczając oczu z naboju DireĄa. Łuska była pokryta starannie wygrawerowanymi symbolami kabalistycznymi. - Lepiej odłóż tę zabawkę, bo będę musiał cię zabić - poradził i sam wycelował w istotę uwięzioną w klatce. - Srebro, rozumiesz? W tym jest czar!
Barbarossa wiedział, że tak naprawdę czar kryje się w czymś zupełnie innym: w tym mianowicie, kto strzelał. Srebro jedynie zraniłoby potwora.
- Zawsze noszę odpowiednio nabitą broń - uspokoił Vejvala i pociągnął za spust.
Pocisk trafił Juniora w pierś. Potwór zesztywniał, przez chwilę próbował złapać oddech, a potem otworzył usta i obnażył kilka rzędów stożkowatych kłów. Pomieszczenie wypełnił jego krzyk. Krzyk umierającego.
Barbarossa widział, jak z rany tryska krew, jak czerwona ciecz stara się wypchnąć z ciała srebrną kulę, wprost wyczuwał atomy srebra w szkarłatnym strumieniu. Wszyscy dookoła cofnęli się instynktownie, wokół podium nagle zrobiło się dużo miejsca. Žierný nadstawił ręce pod strumień. Powietrze przepełniały obawy, nienawiść, groza i strach.
Pierwsza kropla, druga, Žierný połykał je i jednocześnie krzyczał równie głośno co Junior. Z niewidocznego sklepienia posypał się pył. Ciało przyszłego boga straciło pierwotny kształt, rozrastało się i na powrót kurczyło, ubranie zniknęło, jakby zespoliło się ze skórą. Žierný przechodził kolejne transformacje, momentami przypominał potwory z wczesnośredniowiecznych ksiąg, by zaraz potem stać się przezroczystym, a chwilami wyglądał jak zwykły człowiek, którym kiedyś chyba był. Potem wszystko ustało, wydawał się taki sam jak na początku, tylko jego skóra nabrała dziwnego poblasku. Ze zmęczenia nie potrafił ustać i zaczął się trząść. Pomału uniósł głowę, spojrzał na tłum, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie padł na podium. W tym samym momencie doskoczyło do niego trzech mężczyzn z długimi nożami. Broń Barbarossy natychmiast wypluła z siebie trzy pociski i zmiotła ich na dół. Nikt więcej nie odważył się zaryzykować.
Czas płynął, Žierný leżał w bezruchu, wszyscy cierpliwie czekali i rzucali w stronę Barbarossy ukradkowe spojrzenia. Junior już tylko od czasu do czasu cicho pojękiwał, a ze zdeformowanego ciała stopniowo uchodziło życie.
- Weź się w garść, dasz radę - powtarzał w kółko szeptem Vejval. - Nie możesz mnie z tym wszystkim zostawić.
W końcu Žierný poruszył się i po chwili przyklęknął. Na jego twarzy malowało się potworne zmęczenie, a ostatnie chwile cierpienia i wysiłku wciąż nie pozwalały mu w pełni kontrolować ciała. Spojrzał na DireĄa, a ten, wypełniając niewypowiedziany rozkaz, rzucił mu nabój. Žierný złapał go i ścisnął. Kiedy otworzył dłoń, leżał na niej pogięty kawałek metalu, naskórek pozostał nienaruszony.
W tłumie zapanowała euforia, wszyscy ryczeli na cześć mistrza - najgłośniej ci, którzy próbowali wejść na podium i go zlikwidować.
- Jestem najsilniejszy, nikt ani nic nie może mi dorównać, żaden bóg, demon ani człowiek! - krzyczał Žierný. Znów zacisnął dłoń i spomiędzy palców wypłynęły żółte krople. Barbarossa zrozumiał, że to już nie srebro, ale przemienione złoto.
- Udało mu się... - Vejval kręcił głową z niedowierzaniem i ulgą. - Teraz czas na najciekawszy punkt programu. - Rzucił Barbarossie porozumiewawcze spojrzenie. - Musi przenieść nowe zdolności na innych, póki jest osłabiony. Gdyby był w pełni sił, oznaczałoby to dla nich śmierć w mękach, ale nawet teraz mogą nie wytrzymać.
Jak? - chciał zapytać Barbarossa, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Młoda kobieta z długimi czarnymi włosami odważyła się spojrzeć na Žiernego. Zaczęła się gramolić na podium, a za nią poszły kolejne. Najstarsza miała około czterdziestki, najmłodsza wyglądała na piętnaście. Wszystkich razem było dziesięć.
- To są te najsilniejsze, których wiara jest najmocniejsza - wyjaśniał Vejval.
Każda z nich złożyła Žiernemu pokłon i po chwili utworzyły wokół niego krąg. Bez wahania rozebrały się do naga i uklęknęły twarzami na zewnątrz okręgu.
Žierný cały czas był bez ubrania, a jego skóra miała obsydianowy poblask. Podszedł do kobiety, która znajdowała się najbliżej, i przyklęknął. Jego członek zesztywniał jak na komendę. Całe to widowisko nie robiło na Barbarossie wrażenia erotycznego, czuł jedynie potężne podskórne ładunki mocy zmieniające podstawy rzeczywistości i ustanawiające nowe relacje i zależności. Žierný położył dłonie na biodrach brunetki, ścisnął je z całej siły i wszedł w nią jednym szybkim ruchem. Pchnął trzykrotnie, kobieta krzyknęła z podniecenia, bólu i innych, niemożliwych do nazwania doznań. Zgięła się w pałąk, jej ciało przechodziło tę samą transformację co Žierný, choć w łagodniejszy sposób. Žierný zostawił ją i przesunął się do następnej kobiety. Czwarta i dziesiąta wierna nie wytrzymały przekazania mocy, jedna dosłownie eksplodowała, druga padła martwa na podium, kiedy wydawało się, że jest już po wszystkim. W końcu Žierný wyprostował się i znowu był ubrany.
Teraz robił jeszcze większe wrażenie, pomyślał Barbarossa, jakby przestrzeń wokół niego zaczęła się deformować, a przedmioty w najbliższym otoczeniu traciły realność i znaczenie.
- Wiesz, gdzie się ukrywa Alexander Rubin - powiedział nowy bóg do Barbarossy. - Weź moich ludzi - wskazał DireĄa i spółkę - i przyprowadź go tu. Żywego. Ten człowiek może się dla nas okazać pożyteczny.
Potem zwrócił się do epelĄka:
- Od ciebie żądam, żebyś jak najszybciej uspokoił sytuację. Nie chciałbym mieć przeciwko sobie całej armii i policji. Wszystko mi jedno, jak to załatwisz, korupcja, szantaż, morderstwa. Byle szybko.
Barbarossa nic więcej nie usłyszał, bo posłusznie ruszył w stronę wyjścia w towarzystwie Vejvala, DireĄa i Rudrun. Nastroje tłumu zmieniały się jak po przejściu tropikalnej burzy. Niezaspokojone ambicje z każdą chwilą stawały się coraz gwałtowniejsze, wszyscy zgromadzeni jak zahipnotyzowani patrzyli na boga otoczonego przez osiem kobiet. Barbarossa nie musiał zgadywać, co będzie dalej, doskonale to wiedział. Orgia, w której darowana przez boga moc zostanie podzielona pomiędzy wiernych. Dzika, opętańcza orgia, cześć oddawana stworzeniu.
- Gdzie my teraz jesteśmy? - zapytał, kiedy zamknęli za sobą drzwi i uwolnili się od przytłaczającej obecności Žiernego.
- Pod śKrakatitem", na najgłębszym poziomie piwnicy. Właśnie dlatego to tu przygotowywaliśmy się do pertraktacji, żeby w razie czego wykorzystać przy ataku najskuteczniejszą broń - wyjaśniał Vejval.
W pomieszczeniu, w którym zaledwie dwie godziny wcześniej wisiał na łańcuchach, Barbarossa skontrolował oddział uderzeniowy. Jeśli DireĄovi albo Rudrun przeszkadzało, że są jego podkomendnymi, to nie dawali tego po sobie poznać.
Krótko i zwięźle opisał położenie willi, zainstalowane środki bezpieczeństwa i zaproponował plan działania. Jeśli Alex jeszcze żył, musiał się znajdować w laboratorium.
- Nie rozumiem, dlaczego wy i Vepřík przez cały czas tak usilnie nas poszukiwaliście - zakończył.
Oparty o bar Vejval uśmiechnął się.
- Nasza przykrywka była zagrożona. Staliśmy się tym, czym jesteśmy, tylko dlatego, że nikt nie miał o nas bladego pojęcia. Jeszcze kilka miesięcy temu moc Žiernego stanowiła zaledwie ułamek tego, czym jest dzisiaj, i jedna interwencja policji mogłaby zniszczyć efekt wieloletnich trudów i starań. Alexandrowi Rubinowi wystarczył jeden dzień, by się zorientować, że śledztwo należy przenieść z Kirgizji do Pragi. Obawialiśmy się, że nas zdekonspiruje, co zresztą właśnie się stało. A teraz mamy nadzieję, że pomoże nam pracować nad siłą Mitu. Między innymi, oczywiście. To geniusz, a taki człowiek zawsze się przyda.
- Doskonale to rozumiem - przytaknął Barbarossa. - Idziemy spełnić rozkaz naszego władcy, idziemy po Alexandra Rubina - zakończył beznamiętnie i jako pierwszy ruszył w stronę korytarza, który prowadził do wyjścia z bloku położonego daleko, daleko od śKrakatitu".

Rozdział dwudziesty ósmy
Za wszystko trzeba płacić
Odsunęłam pokrywę i przez chwilę nasłuchiwałam, czy nie jedzie jakiś samochód, a potem szybko wyskoczyłam na ulicę. Czułam się jak szmaciana kukła, jak drewniany pajacyk, który lada moment się rozleci, jak człowiek, który stracił resztki nadziei.
Gonili nas cały dzień i udało nam się ich zgubić dopiero w kanałach pod najstarszymi dzielnicami Pragi. Grubera i KřehŻlka musiałam zostawić głęboko pod ziemią, z obydwoma było już bardzo źle. Właściwie to można powiedzieć, że umierali, poturbowani przez potwory i podziurawieni dziesiątkami pocisków. Gdyby mieli odpowiednio dużo czasu, być może wylizaliby się dzięki naszym nadprzyrodzonym zdolnościom regeneracyjnym. Tylko że im właśnie najbardziej brakowało czasu. Kule wzmocnione siłą niezliczonych mitów, które ludzie stworzyli na przestrzeni wieków, zabijały szybciej, niż mogli się uzdrawiać. Siedzieli na ziemi w wilgotnym, przesyconym zgnilizną kanale oparci jeden o drugiego, oddychając coraz płycej, i czekali, aż wrócę. Miałam nadzieję, że wpadnę na jakiś zbawczy pomysł, ale nic takiego nie nastąpiło i kolejni moi przyjaciele rozstawali się z tym światem.
Reflektory przejeżdżającego samochodu otarły się o mnie, a zaraz potem wchłonęła mnie ciemność.
Niedaleko świeciła się witryna sklepu całodobowego. Gdy weszłam do środka, przywitał mnie odgłos automatycznego brzęczka. Bez namysłu wrzuciłam do koszyka opakowanie bandaży, wodę utlenioną, tabletki przeciwbólowe i zasypkę - po prostu wszystko, co mogło nam się przydać. Sprzedawca, młody chłopak z kolczykiem i starannie przystrzyżonym zarostem wokół ust, bacznie mnie obserwował i wydawał się lekko zdenerwowany. Może za sprawą ciemnych okularów. Nie ściągałam ich nawet na chwilę - część mojej uwagi była permanentnie skierowana na marszczącą się i falującą jak morze powierzchnię M-pola. Przez cały czas miałam nadzieję, że odezwie się Alex, chociaż nie zareagował na żadną z moich prób połączenia się z laboratorium. Koszyk był już pełny, zatrzymałam się przy chłodziarce i wzięłam puszkę schłodzonych KruĄovic. KřehŻlek po prostu je ubóstwiał.
Położyłam koszyk przed sprzedawcą. Chłopak sczytał kody kreskowe.
- Czterysta pięćdziesiąt sześć - powiedział i popatrzył na mnie.
Pieniądze, chciał ode mnie pieniędzy, co było zresztą naturalne. Tak długo poruszałam się po wymiarach należących do innych światów, że teraz poczułam się zaskoczona.
Nerwowym ruchem języka zwilżył usta. Mogłam odejść bez płacenia, sprawić, by stracił przytomność lub nawet zginął, albo mogłam w ogóle wymazać mu z pamięci nasze spotkanie. Żadne z tych rozwiązań nie wydawało mi się jednak właściwe, chciałam tylko kupić parę rzeczy.
Zerwałam z szyi wisiorek, który dostałam od ojca na urodziny. Szlifowany kryształ na łańcuszku.
- Nie mam pieniędzy, ale mogę panu tym zapłacić, wystarczy? Potrzebuję tych rzeczy. Łańcuszek jest ze srebra, ale za kamień dostanie pan o wiele więcej, niż są warte te zakupy - przekonywałam go.
Symulacja M-pola zaczęła się zmieniać z taką szybkością, że jej krawędzie stały się ostrzejsze. Po chwili równie niespodziewanie obraz zastygł, a jeden pik powiększył się kilkakrotnie w stosunku do pierwotnej wielkości. Mój się nie zmienił. Nagle dopadła mnie okropna słabość, musiałam się oprzeć o ladę, żeby nie upaść. Coś się działo, ale ja nie wiedziałam co i nie miałam na to najmniejszego wpływu. Dobry powód, żeby się nad tym nie zastanawiać. Zadzwonił brzęczek - wszedł kolejny klient.
Sprzedawca powtórzył, że wszystko jest w porządku i że odpowiada mu taki sposób rozliczenia. Podałam mu wisiorek i z pełnym koszykiem wyszłam ze sklepu.
Na chodniku przed wejściem stało dwóch mężczyzn. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedziałam, co to za jedni. Zdążyli nas wytropić. Rozstąpili się, pozwalając mi przejść. Nie zawahałam się, patrzyłam na nich obojętnie. Jeden miał miecz, drugi pistolet. Niereformowalny idiota. Cięcie lewą ręką, uskok i potężny kopniak z prawej nogi.
Moja stopa uformowana w szpikulec na moment zaklinowała się w jego klatce piersiowej. Kiedy tylko na powrót przybrała ludzki kształt, bezwładne ciało padło na chodnik. Odkopnęłam uciętą głowę i ruszyłam w stronę włazu kanalizacyjnego. Skoczyłam w dół, zatrzymałam się na piątym szczeblu od góry i palcami wolnej ręki zasunęłam pokrywę.
Jeszcze wczoraj smród ścieków, gnijącej wody i szczurzego łajna pewnie by mnie powstrzymał, a z całą pewnością zaczęłabym wymiotować. Dzisiaj to był drobiazg, o którym wprawdzie dobrze wiedzieć, ale nie warto się nim zbytnio przejmować. Gonił mnie czas.
Najwięcej wysiłku kosztowało mnie przebycie trzydziestometrowej betonowej rury, którą musiałam się czołgać. Nachylenie było tak ostre, że od czasu do czasu trzeba było przyhamować, wbijając pazury w ścianę. W porównaniu z tym wejście z powrotem na górę to pestka. Trzy piętra pod ziemią zaczynał się stary system kanalizacyjny, gdzie wreszcie mogłam stanąć na nogi. Od razu mnie zamurowało - już tu dotarli, sfora psów gończych, które ścigają ofiary do samego końca. Ruszyłam biegiem przed siebie, żeby ratować życie - nie swoje, ale przyjaciół. Już w połowie drogi wiedziałam, że tym razem przegram, ponieważ odgłosy walki słabły i ich miejsce zajmowała złowroga cisza.
Znalazłam Grubera i KřehŻlka dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ich zostawiłam - w szerokim tunelu ze starych cegieł. Dookoła leżeli martwi napastnicy, leniwie płynący ściek zabierał ich ciała gdzieś w siną, śmierdzącą dal. KřehŻlek miał kredowobiałą twarz, rozerwany brzuch i wnętrzności wymieszane z ubraniem, skórą i żebrami w jakiś przedziwny, groteskowy sposób. Gruber trzymał jego głowę na kolanach, ale sam świszczał przy oddychaniu i zasłaniał ręką podziurawioną pierś. A więc kolejna zła decyzja. Powinnam była tu zostać.
Umierali. Mimo że byli czymś więcej niż zwykłymi ludźmi, ich koniec nadchodził.
- ArnoĄt? - powiedziałam cicho.
W jego oczach pojawił się uśmiech, ale twarz pozostała nieruchoma.
- Przyniosłam ci piwo. Napój twoich przodków. Doskonałe uwarzone, ze słońca i ziemi, eliksir, który da ci siłę. Napij się. - Wcisnęłam mu puszkę do ręki.
Ostatkiem sił uniósł kąciki ust i umarł.
Gruber chwycił puszkę, zanim zdążyła się wyśliznąć z bezwładnych palców towarzysza. Był blady, kiedy się pochylił, i zauważyłam, że tył głowy ma roztrzaskany, a rana mocno krwawi. On też umierał.
Fluktuacja M-pola przetransmitowała ranę na mnie. Nie utrzymałam równowagi i padłam prosto w kałużę. Nie była to woda ani przegniłe ścieki, ale rzadka krew. Rozstąpiła się przede mną, jakby się mnie brzydziła. Z wzajemnością. Kolejne uderzenie, spadły mi okulary. Nie potrzebowałam ich już. Ostatnia z osobliwości cały czas rosła i zwiększała objętość. Czułam, jak Žierný staje się bogiem, istotą, przeciwko której musieliby połączyć swoje siły ludzie z całej planety. Zwinęłam się w kłębek i zaczęłam drżeć. Nie byłam częścią jego M-pola, wręcz przeciwnie, i w tym momencie atakowało mnie nieprzyjacielskie otoczenie ze wszystkich stron. W jego świecie miałam status intruza. Intruza, którego znał na wylot, wiedział, gdzie jest i gdzie będzie. Potem burza minęła.
Usiadłam, cicho pojękując. Skórzane ciuchy znowu były idealnie czyste, bez najmniejszej plamki, a szkła okularów doskonale gładkie, bez pęknięć i tłustych plam. Gdybym spojrzała w lustro, zobaczyłabym ślicznotkę z idealnym makijażem i pięknie podkreślonymi oczami, symbol chirurgicznego piękna wywołujący u innych gęsią skórkę. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund czułam, jak sięga po mnie macka wygenerowana siłą woli Žiernego, ale chwilowo zostawiła mnie w spokoju. I tak było tylko kwestią czasu, kiedy ten skurwiel namierzy mnie i wykończy.
Gruber głęboko oddychał, głowa opadała mu na pierś. O dziwo, wyglądał lepiej niż przed moim transem. Kiedy na mnie spojrzał, płaty poszarpanej skóry na twarzy znikły. Oczy miał jasne, a w ręku ciągle trzymał puszkę piwa. Nie rozumiałam, co się właściwie stało.
- Sama pani mówiła, że to eliksir, że przywraca siły - powiedział i uniósł puszkę z jasnym emblematem. - Eliksir życia od królowej śmierci.
Nieco przerażona odsunęłam się od niego. Gruber patrzył na mnie pełnym podziwu i zrozumienia wzrokiem. Dla niego to nie był żaden cud. Jeszcze raz uniósł puszkę, jakby wznosił toast, choć wewnątrz zostało ledwie kilka kropel. Zadumał się i niepewnie spojrzał na martwego KřehŻlka leżącego na jego kolanach.
Miałam wgląd we wszystkie jego myśli, widziałam wiarę przeczącą wszystkiemu, czym był do tej pory. Wahał się, a mnie ogarniało przerażenie.
- Nie wiemy, co się z nim stanie, może powróci jako coś zupełnie innego - powiedziałam, choć moje ostrzeżenia wynikały wyłącznie ze strachu.
Wahał się. Puszkę cały czas trzymał w ręce.
- Niech pan spróbuje wyrwać Aleksa z transu i pomoże mu zniknąć - dodałam cicho. - O nic więcej nie proszę. Zna pan hasła do rachunków. Žierný wie, jak mnie znaleźć. Spróbuję odwrócić jego uwagę i zyskać jak najwięcej czasu. Z Panem Bogiem - pożegnałam się.
Kiedy odchodziłam, słyszałam, jak Gruber rozrywa puszkę, by dostać się do ostatnich kropli piwa z KruĄovic, eliksiru życia.
***
Nowak Barbarossa stanął przed drzwiami willi. DireĄ i Rudrun robili dokładnie to co on. Na ulicy przy płocie kręciło się kilku pozornie przypadkowych przechodniów, stanowiących coś w rodzaju zabezpieczenia, w razie gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli.
- Co, nie masz ochoty zdradzić byłego chlebodawcy? - zapytał pogardliwie Direś.
Barbarossa rzucił siepaczowi Žiernego równie pogardliwe spojrzenie, a w jego wiecznie zimnych oczach chyba po raz pierwszy dostrzegł wesołość.
- Nie mam. - Ręce trzymał zaledwie kilka centymetrów od monstrualnych rewolwerów.
W dłoni Rudrun, która nagle wyglądała jak puma gotowa do ataku, pojawił się pistolet.
- No to masz za to przesrane. Ale wyboru żadnego. Trochę nas za dużo przeciwko tobie. - DireĄ zawahał się, jakby wizja piekła również dla niego była bolesna. - Poza tym sprzeciwiłbyś się woli Pana i skazał na wieczne cierpienie. Tylko absolutny głupiec zdecydowałby się na coś takiego.
W oczach rewolwerowca rozgorzał ogień.
- Piekło na ziemi? Czyściec? Choćby zaraz, jeśli tak trzeba - odpowiedział, prawie nie poruszając ustami.
Odgłosy strzałów zlały się w jeden huk.

Rozdział dwudziesty dziewiąty
Spotkanie na wodzie.
Pozostawało mi już tylko wyznaczyć miejsce spotkania z Žierným. Miałam dosyć mętne wyobrażenie, jak będzie wyglądało nasze rozliczenie, i dlatego wolałam, żeby odbyło się jak najdalej od Pragi.
Poczułam jego oddech na plecach wcześnie rano, tuż po wschodzie słońca. Planowałam przemieścić się gdzieś na północ, ale nie dał mi na to czasu. Zjechałam z drogi w kierunku Wełtawy i zatrzymałam się na brzegu koło wioski Husinec. Meandrująca rzeka wyżłobiła tam w skałach głęboką i stosunkowo zwartą dolinę. Do czegokolwiek by miało dojść, skutki naszego starcia powinny się ograniczyć do najbliższej okolicy.
Samochód zostawiłam na końcu drogi i pieszo ruszyłam w kierunku zgodnym z nurtem rzeki. Skały po obu stronach rosły, chodnik zmienił się w wąską ścieżkę biegnącą trzy metry nad powierzchnią wody. Praga oddalona o zaledwie dwadzieścia kilometrów zmieniła się w cudowny miraż cywilizacji. Wędkarze drzemiący w porannym chłodzie przy swoich wędkach nawet mnie nie zauważali. Kiedy jednak przechodziłam obok, jeden po drugim podnosili się i odchodzili. Słyszałam, jak jeden wąsacz powiedział do kolegi, że miał wrażenie, jakby wyczuł obecność samej śmierci. W jego myślach pojawił się obraz aspiryny i całego dnia w ciepłym łóżku. Bał się zawału. Będzie go miał, ale jeszcze nie teraz. Na razie kostucha się nim nie interesowała - to tylko krótkie spotkanie ze mną, jej królową.
Zatrzymałam się w miejscu, w którym dolina była najwęższa. Spokojna i pogodzona z losem, upajałam się wonią akacji i brzóz. Czekałam.
Žierný szedł po wodzie. Krzyk czapli milkł, kiedy się do nich zbliżał, tafla wokół niego błyszczała jak lustro, a słońce traciło oślepiający blask.
Wyglądał jak na zdjęciu, a zarazem zupełnie inaczej. Przywdział miriadę form, wszystkie mieszały się gdzieś w tle, tworząc w efekcie obraz potężnego mężczyzny ze zbyt szerokim karkiem i bezdennie głębokimi oczami.
Uświadomiłam sobie, że również rzeka ma wspaniałą woń - szkoda, że nie poczułam tego wcześniej.
Zatrzymał się kilka metrów od brzegu, poważny, nieco powściągliwy. Złożył przede mną pokłon, ściągając kapelusz, który na chwilę zmaterializował się na jego głowie.
- Bardzo mi przykro, że na końcu muszę stanąć przeciwko pani, ale kto raz wkroczy na tę drogę... - nie dokończył zdania.
W najodpowiedniejszym momencie kamienny brzeg pod moimi stopami eksplodował, ale ja już leciałam w kierunku Žiernego. Zaatakował prądem powietrza ukierunkowywanym molekułami. Spokojnie mógłby użyć Młota Thora, osiągnąłby identyczny efekt. Wtedy zauważyłam, że naprawdę trzyma go w dłoni. Odbiłam się od wody, uniknęłam ciosu i nagle stał całkiem daleko, a moje pazury przecięły powietrze. Mimo to na piersiach miał ranę ciętą, z której sączyła się czarna krew. Po chwili znowu znalazł się w zasięgu ciosu, sturęka bestia, w każdej dłoni broń. Pojedynek z Kali jawił się przy nim jak dziecinna igraszka. Unieruchomił mnie w stalowym uścisku, omotał ręce i nogi. Nagle w mojej piersi znalazła się niezliczona ilość ostrzy. Na szczęście zapomniał o siekaczach. Przeistoczyłam się w tygrysa szablozębnego, drapieżcę z archaiku, ta forma była mi najbliższa. Wyrwałam mu jedną rękę, potem drugą, wreszcie cały tuzin. Udało mi się odeprzeć jego atak i wyswobodzić. Wtedy jednak padłam z wyczerpania i obserwowałam, jak wokół mnie rozstępuje się woda. Miałam wrażenie, że za moment rozsypię się na części pierwsze, tak wiele sił kosztowało mnie to krótkie starcie.
Wyprostował się, obsydianowa aura otaczająca ciało zyskała na intensywności, ręce przybrały postać młotów zakrzywiających i deformujących rzeczywistość. Wysuwałam pazury, dopóki nie osiągnęły metra długości, choć ich szerokość była ponad dwukrotnie mniejsza od średnicy atomu. Uwalniały się z nich kwarki i aura nieprawdopodobieństwa ogarniająca wszystko wokół. Wiedziałam, że przez naszą walkę właśnie w tym momencie na świat przychodzą dzieci, których zdolności niektórzy będą uważali za błogosławieństwo, a inni za przekleństwo.
Žierný nagle zniknął i jednocześnie znalazł się tuż przy mnie. Nie poruszył się, raczej przetransformowywał z miejsca na miejsce. Uderzył młotami, mój unik był tylko w połowie skuteczny. Zatrzymałam się na skale, w którą mnie dosłownie wgniótł, ale struktura zmetamorfizowanych kości wytrzymała. Rzuciłam się w jego kierunku, był wszędzie i nigdzie jednocześnie, broniłam się, atakowałam, przybierałam różne kształty. Woda w rzece zaczynała wrzeć, przeistaczała się w obłoki pary, skały miękły i nagle staliśmy na suchym dnie, które w kolejnej chwili zmieniło się w popękane, rozżarzone, wysuszone błotnisko. Cała woda z Wełtawy wyparowała i unosiła się w postaci obłoków gęstej mgły.
Udało mi się go ugodzić głęboko w pierś. W ramach odwetu otoczył mnie i zaczął napierać setkami wcieleń naraz, aż musiałam się schować w koszu z pazurów. Młoty znowu uderzyły, coś trzasnęło. Žierný przestał napierać.
Wygrzebywałam się z ziemi zamroczona, osłabiona i roztrzęsiona. Metr ode mnie leżało błyszczące ostrze wyrwane z mojego ciała. Powoli rozpływało się w świetle dnia. Ten ostatni atak pomniejszył mnie. Skoncentrowałam się maksymalnie na swoim ciele i siłą woli uzupełniłam uszczerbek. Kolejne starcie, wytrysk magmy z samego jądra Ziemi wywołany boską siłą woli, taniec na słupie lawy, pokryta zmarszczkami twarz boga, kolejne uderzenie i kolejny kawałek mojego ciała smażący się w płomieniach z serca planety.
Trzęsienie ziemi przełamało wyschnięte koryto rzeki wpół. Skały kruszyły się, magma tryskała z setek mikrokraterów, a jej żar mieszał się z milionami błysków.
Chwila odpoczynku na klęczkach, spieczone ziarenka piasku wprasowane w spodnie, powiew rozżarzonego powietrza. I jeszcze jedna nieudana próba. Świat kręcił się razem ze mną, nie widziałam już Žiernego w jego ludzkim kształcie, ale raczej ognisko mocy, nowego boga.
- Nie ma pani najmniejszej szansy, nie istnieje nic takiego, czym można by mnie pokonać. Proszę się nie wysilać, cała pani męka jest zbyteczna - przekonywał. Na swój sposób starał się być miłosierny.
Nagle w korycie rzeki znów pojawiła się woda. Zawirowała i zapieniła się wokół nas, a magma przygasła.
- Nie - pokręciłam głową. Nie mogłam się poddać ze względu na tych, którzy oddali za mnie życie. Ze względu na Kasa, Filipa, KřehŻlka, Barby'ego, ze względu na nich i ze względu na samą siebie.
Žierný kiwnął ze zrozumieniem głową, jego ręce ponownie przybrały kształt młotów deformujących rzeczywistość. Wiedziałam, że śmierć będzie bardzo bolesna.
Bogom nie umiera się lekko.
- Ole! - usłyszałam nagle czyjś okrzyk.
Na zakolu rzeki pojawiła się ogromna motorówka. Zmierzała w naszą stronę z diabelską prędkością, a kierujący machał do nas ręką. Był jeszcze daleko, ale ja go widziałam, jakby stał przede mną - oto nadjeżdżał Alex.
- Pomogę ci! - wrzeszczał.
- Pani przyjaciel to wariat, ale muszę zrobić wszystko, żeby nic mu się nie stało - powiedział Žierný i już stał przy motorówce. Poruszał się jak pole prawdopodobieństwa, widziałam tylko rozrzedzone zarysy materii na trasie ruchu. Nie miałam jednak dość siły, by to wykorzystać.
Žierný wyciągnął rękę w stronę Aleksa i w tej samej chwili rozświetlił się obok niego miniaturowy punkt, który szybko rósł. Czułam jego żar, żar milionów stopni. Zaraz potem piekielna kula pochłonęła Aleksa razem z motorówką, a fala promieniowania gamma zakłuła mnie jak rój pszczół. Žierný stał w epicentrum atomowej eksplozji z twarzą, na której malowało się zaskoczenie i strach.
Gdybym miała na to siłę, pewnie zaczęłabym się śmiać. Tyle rzeczy wyjaśniło się jednocześnie: Alex przywiózł ze sobą atomową walizkę - dokładnie tę, której szukał amerykański rząd i którą przez cały czas trzymaliśmy w willi. Tę ciężką walizę, o którą tyle razy się potykałam.
Wokół nas sformował się nieprzejrzysty obłok zjonizowanych gazów rozświetlony dzięki temperaturze sięgającej kilkuset tysięcy stopni. Mimo to cały czas widziałam w nim Žiernego, wulkan płonący w czasie zwykłej burzy. Rozbudzona na jedną milisekundę nadzieja zgasła - nowy bóg był odporny nawet na nuklearne piekło! Falę ciśnieniową wywracającą drzewa odczuwałam jak powiew wiatru. Potem chmura rozproszyła się, a Žierný uniósł ręce w zwycięskim geście.
Padłam na powierzchnię wody, opuściły mnie resztki sił. Nadszedł koniec.
Wtem Žierný krzyknął. Już nie wyglądał jak zwycięzca, ale jak ofiara dręczona przez inkwizytora. Darł się wniebogłosy, jego agonia rozrywała skały i rozłupywała skorupę ziemską. Zobaczyłam zmaterializowane krzywe sił M-pola rozszarpujące jego ciało na najbardziej podstawowe elementy, niszczące go kawałek po kawałku. Udało mu się stawić czoła wybuchowi bomby, ale nie znalazł obrony przed tym, w co wierzą wszyscy mieszkańcy tej planety - nie potrafił przeciwstawić się mitowi nuklearnej zagłady.
A potem krzywe sił M-pola zaczęły się koncentrować wokół mnie. Jednak nie miałam racji, będzie mi się umierało lekko.

Epilog
Kelner ze śmiertelnie poważną miną przyniósł espresso i kurtuazyjnym gestem postawił je na stoliku. Uśmiechnęłam się. Niebo było czyste, jakby ktoś pozamiatał błękitny bezkres ze wszystkich chmur i obłoczków. Słońce miało do przebycia jeszcze spory kawał drogi, a w połowie października było już wyczerpane po letnim wysiłku. Wzięłam łyka i otuliłam filiżankę dłońmi, żeby ciepły napój ogrzewał mnie od wewnątrz i od zewnątrz. Chodnikiem przed ogródkiem restauracji we wszystkich kierunkach leniwie dreptali ludzie, a od stolika obok od czasu do czasu owiewała mnie ciepła fala powietrza z gazowego ogrzewacza. Musiałam dwukrotnie odmówić, zanim personel zrozumiał, że nie życzę sobie niczego takiego przy moim stoliku. Pogoda odpowiadała mi taka, jaka była.
Jeszcze raz upiłam trochę gęstej piany i wtedy napotkałam spojrzeniem wzrok siedzącego obok mężczyzny. Był tuż po trzydziestce, miał kanciasty podbródek, nos trochę większy od wzorca wyznaczanego przez aktualne kanony mody i bardzo interesujące oczy. Czytał jakąś książkę i kiedy przewracał kartki, bacznie mi się przyglądał, przekonany, że nie widzę jego zainteresowania. Nasz kontakt wzrokowy trwał dłużej, niż powinien w przypadku dwojga nieznajomych, a po chwili skupiłam się na obserwacji pobliskiego placu. Może już przyszedł czas, może znowu zaczynałam być normalna.
Ostatnie zdanie o mojej śmierci dopisałam do Wylęgarni ja. W rzeczywistości krzywe sił otarły się o mnie i zostawiły mnie w spokoju. Pewnie stałam zbyt daleko od epicentrum, a może zadziałało coś zupełnie innego. Z lekką gorączką po napromieniowaniu i ze spaloną skórą twarzy wróciłam do willi, odłączyłam elektroniczne oraculum Aleksa i sama dopisałam na gorąco brakujący tekst. Było mi wszystko jedno, jak to wpłynie na rozwój M-pola - czy na przykład spowoduje mój zanik jak w przypadku Žiernego i po prostu się rozpłynę. Chciałam skończyć z tym wszystkim raz na zawsze.
W wyniku starcia doszłam do siebie dopiero po dwóch tygodniach. Potrzebowałam nieco więcej czasu, zanim przy pomocy dokumentów, które zostały w willi, załatwiłam sobie nową tożsamość i skierowałam poszukiwania policji na fałszywe tropy.
Teraz czekam, aż z królowej śmierci znowu stanę się zwyczajną kobietą. Albo umrę, taką mam alternatywę. To tylko kwestia czasu, kiedy coś się stanie, a wszystko zależy od tego, jak bardzo zmieni się M-pole pod wpływem wiary czytelników, wiary ludzi.
Znowu na mnie spojrzał, teraz bardziej badawczo. Podobał mi się. Miałam nadzieję, że mnie zaczepi, że po niemal rocznej separacji od świata zwykłych ludzi nie tylko będzie to przyjemne, ale jednocześnie pomoże mi powrócić do normalności.
To by była już druga próba, pierwsza okazała się klapą. Kupiłam wtedy mnóstwo ciuchów - spódnice, sukienki, halki, buty - wszystko w kolorach nadchodzącego lata, i kiedy na drugi dzień rano ubrałam się, pewna, że wszystko już skończone, zobaczyłam w lustrze kobietę w czarnej skórze i ciemnych okularach. To dziwne, ale mogę je zostawić gdziekolwiek, oczywiście okulary, a potem prędzej czy później przyłapuję się na tym, że trzymam je w palcach i ostrożnie wkładam na nos.
Z drugiej strony od trzech miesięcy nie użyłam swoich pazurów - trzy miesiące mam w pełni ludzkie ciało. To pewne osiągnięcie. Tak bym to określiła.
Odłożył książkę i trochę mnie zmroziło, ponieważ zobaczyłam okładkę jednotomowego wydania Wylęgarni. Może to tylko przypadek, a nie kauzalne powiązanie charakterystyczne dla M-pola?
- Zna pani tę książkę? - nieznajomy prawidłowo odczytał moją minę. Sympatyczny, żaden rutyniarz w nawiązywaniu znajomości, ale też nie jakiś outsider.
- Tak, czytałam ją - odparłam ostrożnie. Czekałam na rozwój sytuacji.
- Jest pani do niej podobna. - Uśmiechnął się. - Nie wierzę, że umarła. To po prostu nie może być prawda - dodał po chwili w zamyśleniu.
Głupek, osioł, idiota, powtarzałam w myślach i drugą ręką przytrzymywałam stół, ponieważ w ataku wściekłości przebiłam go pazurami. To przecież nie może być prawda!
- Czy coś się stało? - Skoczył na równe nogi, żeby mi pomóc.
- Nie, nie, coś mi się po prostu przypomniało. - Machnęłam ręką, dopiłam espresso i skinąwszy na kelnera, zamówiłam następne.
Odwróciłam się do nieznajomego plecami, by dać mu do zrozumienia, że nie zamierzam kontynuować rozmowy. Najchętniej coś bym mu zrobiła, chociaż w niczym nie zawinił.
Jeśli takich jak on jest więcej, będę musiała długo poczekać, zanim uda mi się wrócić do normalności. Jeśli to kiedykolwiek nastąpi.
Przed przejściem dla pieszych zatrzymała się czarna limuzyna, pozwalając przejść staruszce poruszającej się o kulach. Poczekała też cierpliwie na chłopaka, który bezmyślnie wjechał na jezdnię na deskorolce. Dopiero potem wolno ruszyła, skręciła w ślepą uliczkę i podjechała pod restaurację. Dalej mogli się przemieszczać tylko piesi, więc samochód stanął tuż przed niskim płotkiem ogródka. Na szczęście kierowca od razu zgasił silnik i czysty zapach jesieni pozostał nienaruszony. Rozpoznałam markę - volvo.
Miałam dzisiaj zły dzień, wszystko kojarzyło mi się z przeszłością.
Otworzyły się drzwi i z samochodu wysiadł wysoki, chudy mężczyzna z kamienną twarzą. Podobieństwo było tak uderzające, że na moment zamarłam. Spojrzał na mnie i wytwornie się ukłonił. Krew zakrzepła mi w żyłach i stała, dopóki nie wprawiłam jej w ruch ogromną siłą woli. To nie był żaden sobowtór, ale prawdziwy Barby! Zaraz za nim z auta wysiadł Gruber i potężnie zbudowany mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Po chwili cała trójka stała przy moim stole.
- Czy możemy się przysiąść? - zapytał Barby.
Ledwo zdołałam kiwnąć głową.
Wyglądał tak, jak go pamiętałam: szare, na wpół martwe oczy mężczyzny, który widział zbyt wiele. Nieruchoma linia ust chyba tylko trochę, niemal niewidocznie, drgnęła, kiedy się ze mną witał. Próbowałam odgadnąć, co się kryje za tym spojrzeniem, ale natychmiast dałam za wygraną. Ujrzałam miriady głazów wirujących w chaotycznych spiralach i rozrywających jego wnętrze na kawałki, krwawe płachty szczelnie owijające duszę - to nie było nic innego jak ból w najczystszej postaci, który odczuwał w każdej sekundzie istnienia. Już za życia trafił do piekła, ale to cały czas był on.
Gruber robił wrażenie zaniedbanego i nieco wynędzniałego, właściwie nie odbiegał zbytnio od stanu, w jakim go widziałam po raz ostatni.
- Pan Vladmir Vejval - Barbarossa przedstawił mi nieznajomego. - Były bankier i wspólnik Žiernego.
Po pojawieniu się Barby'ego i Grubera już nic nie mogło mnie zaskoczyć. W milczeniu oczekiwałam na rozwój wypadków. Stół, który przed chwilą poharatałam pazurami, znowu był w jednym kawałku.
- Najpierw chciałbym przekazać pani wiadomość od Aleksa. - Vejval postawił przede mną pudełeczko i nacisnął jakiś niewidoczny przycisk. W polu widzenia pojawiła się nowa symulacja M-pola z pojedynczym wierzchołkiem wystającym z szumu fluktuacyjnego. Potem obraz zmienił się, zastąpiły go trójwymiarowe matryce i symbole matematyczne o niejasnym znaczeniu.
- Kompletnie nic z tego nie rozumiem - powiedziałam.
- Chyba nikt tego nie rozumie - odparł Vejval. Był człowiekiem: po pierwsze okulary go nie oznaczyły, a po drugie bez dodatkowego osprzętu wyczuwałam każdego potwora w promieniu pięćdziesięciu metrów. I nawet nie musiałam go widzieć.
- Wynajęliśmy już najwybitniejszych matematyków i uruchamiamy matematyczny inżyniering na wielką skalę, ale...
- Obawiamy się, że całej teorii M-pola w formie, jaką stworzył Alex, nigdy nie zrozumiemy. Przynajmniej nie w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat - dokończył Gruber.
Barby obserwował nas w milczeniu. Jedna z fal ciepła płynąca od strony sąsiedniego stolika przyniosła słabo wyczuwalny zapach damskich perfum. Może i był w piekle, ale się nie skarżył. Przeskoczyła między nami iskra telepatycznego kontaktu, być może naprawdę się uśmiechnął, a może tylko mi się wydawało.
- Udało mi się odnaleźć pana RulhĄnka. Osiem miesięcy temu odpalił nieuwzględniony w rakietowym rozkładzie jazdy rakietoplan NASA o nazwie śChancellor" - Gruber kontynuował wyjaśnienia.
Nie bardzo rozumiałam, jaki to ma związek.
- RulhĄnek sponsorował NASA i okazał się bardzo hojnym darczyńcą. Nie mogli mu odmówić małej przysługi.
- Mówiąc o przysłudze, ma pan na myśli wycieczkę turystyczną? - zapytałam nieco sarkastycznie.
Gruber zignorował mój ton i tylko przytaknął.
- Można tak powiedzieć. Co więcej, w rakietoplanie wprowadzono pewne modyfikacje zgodnie z jego życzeniami. Dezaktywowano system podtrzymywania życia oraz systemy odpowiedzialne za zabezpieczanie powrotu, a w zamian zainstalowano specjalne urządzenia utrzymujące antymaterię na stabilnym poziomie.
Zrozumiałam z tego tyle, że RulhĄnek nie potrzebuje urządzeń zabezpieczających. Właściwie ja chyba też bym ich nie potrzebowała, a on był człowiekiem w jeszcze mniejszym stopniu niż ja czy Žierný. Ale do czego mu antymateria na pokładzie? Z tego, co wiedziałam, był to niezwykle drogi materiał produkowany w mikroskopijnych ilościach w akceleratorach cząstek.
- śChancellor" wybuchł - przypomniało mi się nagle. - Na orbicie.
- Można powiedzieć, że to była katastrofa - stwierdził Gruber. - Ale nie na orbicie, tylko w odległości czterdziestu milionów kilometrów od Ziemi.
Teraz już zupełnie nie wiedziałam, dokąd zmierza ta rozmowa.
- Może dobrze by było, gdyby do końca zapoznała się pani z informacją od pana Rubina - zaproponował Vejval.
Obojętnie obserwowałam niekończące się ciągi równań i matematycznych symboli, aż w końcu pozostała tylko jedna stosunkowo prosta nierówność oznaczająca wyrażenie większe od wartości progowej. Na samym końcu znalazłam stronę tekstu:
Z powyższych wyliczeń wynika, że tworzenie się M-pola i coraz intensywniejszych interakcji z realną materią w takiej postaci, w jakiej znamy ją dzisiaj, to zjawisko jak najbardziej prawidłowe. Towarzyszy ono powstawaniu bytów inteligentnych i cywilizacji.
Wydaje się niezwykle prawdopodobne, że w pewnym momencie rozwoju każdej cywilizacji tworzą się osobliwości M-pola, które są charakterystyczne dla inteligencji ich założycieli.
Kolejny etap ewolucyjny stanowi oderwanie się M-osobliwości i uzyskanie przez nie przynajmniej częściowej niezależności - albo zapaści. Ostatnia faza zaś to świadome wywieranie wpływu na materię M-osobliwościami.
Cokolwiek by to znaczyło, zostało napisane przez analityczną część osobowości Aleksa. Szkoda, że nie pokusił się o nic osobistego, pomyślałam z żalem. Ale ze mnie idiotka, doszłam do wniosku chwilę później. Oddał za mnie życie, a mnie zbiera się na grymasy, że nie dopisał kilku ciepłych słów pożegnania.
- Chyba pani rozumie, co z tego wynika - wyrwał mnie z zadumy Vejval.
- A z tego co wynika, miły panie? - warknęłam i zaprezentowałam próbkę swoich możliwości w zakresie transformacji ciała.
Zbladł i razem z kolorami utracił naturalny spokój.
- Że każda cywilizacja we wszechświecie prędzej czy później stworzy swoich bogów, a ci z biegiem czasu uniezależnią się od rodziców i zaczną ich modyfikować na swój obraz i podobieństwo - odpowiedział grzecznie. Jednocześnie odsunął się odruchowo, żeby być jak najdalej od źródła potencjalnego zagrożenia.
- Oczywiście - zgodziłam się. - Ale najważniejsze w tym wszystkim wydaje się to, jak bardzo miłościwi są ci bogowie i co jest ostatecznym celem ich istnienia.
Patrzyli na mnie i czekali, aż powiem, że wszystko zrozumiałam. Tylko że ja to doskonale wiedziałam, zanim przeczytałam list Aleksa. Bóg jest tak silny, jak silni są jego wyznawcy. Powolny rozwój to długi i złożony proces. Jeśli w najbliższym otoczeniu znajdują się osoby wyznające innego boga, nie pozostaje nic innego, jak go zniszczyć lub przynajmniej zgubić jego wyznawców. RulhĄnek nie poleciał w kosmos ot tak, dla przyjemności - wyruszył w daleką podróż, by spotkać się z kimś lub czymś w odległości czterdziestu milionów kilometrów od Ziemi. My, ludzie, może wierzymy głęboko, że nikt i nic nie jest w stanie przeżyć wybuchu nuklearnego. Tylko że to wcale nie musi dotyczyć wszystkich ras żyjących w kosmosie. Jest jednak prawdopodobne, że wszyscy wierzą w ostateczną destrukcję materii przez anihilację. Właśnie dlatego RulhĄnek wiózł na pokładzie ziarenko antymaterii. I dla nas wszystkich było to bardzo korzystne, ponieważ zbliżający się gość prawdopodobnie nie miał przyjacielskich zamiarów.
Rozejrzałam się dookoła. Nic nie było takie jak wcześniej. Wystarczyła krótka rozmowa i Ziemia zmieniła się w plac zabaw dla dzieci, a ja znowu wydałam się sobie słaba i bezsilna. Nic nowego.
- To co? Chyba musimy wziąć się do roboty.
Jako pierwsza wstałam od stołu.
Wiedziałam, że będę twarda i surowa, a czasami również bezlitosna, ale tylko w ten sposób mogłam połączyć w jednolitą całość skłóconą, osłabioną i pozbawioną równowagi ludzkość, która będzie wyznawała boga potrafiącego stawić czoła otaczającej nas przestrzeni kosmicznej i ochronić swoich stwórców. I nie miało żadnego znaczenia, czy to będę ja, królowa śmierci, czy ktokolwiek inny.
- Miał pan rację, nie umarła - rzuciłam na pożegnanie sympatycznemu chłopakowi, który obserwował nas z rozdziawionymi ustami i przerażeniem w oczach.
Zanim wsiadłam do samochodu, odwróciłam się w stronę Grubera, chcąc go poprosić, żeby zrobił temu młodemu człowiekowi kilka zdjęć.
- Mam już jego dane, skontaktuję się z nim najszybciej jak to możliwe - wyjaśnił, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
Słusznie, musieliśmy jak najszybciej skompletować naszą armię.
Drzwi kliknęły unisono i oddzieliły nas od świata zewnętrznego. Barbarossa włączył się do ruchu i dodał gazu. Po chwili obserwowałam rozmazane obrazy za oknami i zastanawiałam się, jakie tym razem czekają nas kłopoty. Nie było już odwrotu, ani teraz, ani nigdy później.
Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zamboch Miroslav Wylegarnia
Zamboch Miroslav & Prochazka Jiri W Agent JFK 01 Przemytnik
Zamboch Miroslav RSBEHP
Zamboch Miroslav Mroczny Zbawiciel Tom 1
Zamboch Miroslav Lowcy
Zamboch Miroslav Bez litosci
Sandemo Margit Tajemnica Czarnych Rycerzy 02 Między Życiem a Śmiercią

więcej podobnych podstron