Zamboch Miroslav Lowcy


ż
Miroslav Žamboch
Łowcy
Przełożył Rafał Wojtczak



Dedykuję:

Josefowi Augustowi
Zdenkowi Burianowi
Karlowi Zemanowi

Kompilator poprawnie wykonał zadanie i określił czas jednej części całego cyklu iteracji. W porównaniu z poprzednią wersją ten był osiem razy szybszy. Doskonały wynik, pytanie tylko, jak będzie wyglądała zmiana algorytmu wyszukującego Thompsona.
Z przyzwyczajenia wyciągnąłem z kieszeni koszuli okulary i zacząłem mechanicznie polerować szkła, wpatrując się w ekran. Miałem nadzieję, że udoskonalenia będą działały, wierzyłem w to, bardzo chciałem, żeby tak było. Sprawdzić je teraz czy jutro?
Zadzwonił telefon. Charakterystyczna melodia – już wiedziałem, kto dzwoni. Edita.
– Cześć – rzuciłem na powitanie.
Spojrzałem na zegarek i zorientowałem się, że wszystkie testy przeprowadzę dopiero jutro. Za godzinę miałem randkę.
– Cześć, Mark.
Wystarczyły te dwa słowa – z ich tonu natychmiast wywnioskowałem, że jednak przeprowadzę testy dzisiaj. To miało być nasze drugie spotkanie, ale... – słuchałem jej wytłumaczeń – ale prawdopodobnie nie byłem dość atrakcyjny albo namierzyła bardziej interesujący obiekt, co dla niej nie stanowiło żadnego problemu. Była ładna. Zbyt ładna dla kogoś takiego jak ja.
– Bardzo mi przykro, że musimy odłożyć spotkanie – powoli zmierzała do puenty. – Odezwę się do ciebie.
– Jasne, trzymaj się – odpowiedziałem beznamiętnie i przerwałem połączenie.
Nie będzie żadnego odkładania, bo nie będzie żadnego spotkania, skądś już to znałem. Sprawdzę, jak działa nowy algorytm, ale wcześniej załatwię parę zaległych spraw. Obiecałem doktorowi Fanbrickowi wydruk z ostatniego skoku, a doktorowi Olmenowi przefiltrowanie zapisu spektroskopu z jego satelity. Jako doktorant pełniłem w zespole rolę chłopca na posyłki i nikt za bardzo nie zwracał na mnie uwagi. Z drugiej strony mogłem uczestniczyć w pracach zespołu badawczego zajmującego się projektem śSkok Kazualny". Miałem nadzieję, że po obronie doktoratu bez problemu znajdę robotę w jakiejś korporacji. Pracę naukową z prawdziwego zdarzenia ostatnio sobie odpuściłem, tak samo zresztą jak mnóstwo innych rzeczy.
Kolejny telefon. Zwykle dwie rozmowy wyczerpują mój tygodniowy limit kontaktów ze światem. Czyżby ten ostatni próbował o sobie przypomnieć?
– Mark – przedstawiłem się.
– Jest interes – walnął prosto z mostu Tony Hernand, po części kolega, po części znajomy z serwisu.
– Hm? – zaakcentowałem znak zapytania.
– Panu Framoliemu padła sieć, a musi jeszcze dzisiaj rozliczyć parę rzeczy.
– Ma to zapisane?
– Raczej nie.
Pieniądze przydadzą się każdemu, a zwłaszcza komuś, dla kogo – tak jak dla mnie – jedynym źródłem utrzymania jest stypendium doktoranckie. Chyba właśnie dlatego Edita nie zdecydowała się na drugą randkę; domyśliła się, że nie może przy mnie liczyć na więcej niż romantyczną kolację w McDonaldzie lub od święta kino. Choć całkiem prawdopodobne, że znalazłoby się więcej przyczyn rezygnacji z mojego towarzystwa.
– Jest piątek wieczór... – rzuciłem pełnym wahania głosem. – Mam już plany.
Słyszałem, jak Tony zakrywa dłonią słuchawkę. Konsultował się z szefem.
– Trzy stówy. Jak zrobisz do rana, to sześć.
– Spoko. U was za pół godziny.
Sprawdziłem, czy mam kartę identyfikacyjną, i wreszcie wyszedłem z mojej kanciapy. Ochroniarze, mimo że doskonale mnie znali, trzymali się ściśle przepisów, a procedury związane z systemem bezpieczeństwa były dość czasochłonne. Zasady to zasady. I tak zdążę.
Pieściłem w marzeniach sześć stówek, które spadły mi prawie jak z nieba, i zastanawiałem się, na co je wydam. Może razem z pozostałymi oszczędnościami wystarczy na remont turbodmuchawy, o który prosił się mój lotus esprit? A może lepsze ciuchy, skoro marzyła mi się więcej niż jedna randka z tą samą dziewczyną. Bardziej kusząca wydawała się jednak wizja remontu samochodu.
Tony Hernand oraz jego szef, pan Giuseppe Framoli, właściciel serwisu, już czekali i bez żadnych wstępów czy kurtuazji zaprowadzili mnie do biura, gdzie znajdował się serwer chwilowo niedający żadnych znaków życia. Framoliego znałem z widzenia. Niski tłuścioszek, który codziennie rano szedł do pracy w czarnych spodniach i czystej białej koszuli z muszką, by wieczorem wrócić do domu w ubraniu poplamionym olejem i różnymi smarami – komuś, kto przez cały dzień kręci się wśród samochodów, trudno uniknąć tych drobnych niedogodności.
– Czy będzie pan czegoś potrzebował? – zapytał Framoli.
– W razie czego zawołam pana – zbyłem go i od razu usiadłem za stołem.
Tony wyglądał na skonsternowanego – chyba nie wchodził do biura szefa zbyt często. Ja byłem tu tylko raz, kiedy chciałem, żeby wyprodukowali specjalną część do mojego blaszanego cacka. O dziwo, wszystko poszło jak z płatka i nawet nie trzepnęło mnie to zbyt mocno po kieszeni.
Zabrałem się do wskrzeszania martwego systemu. Mniej więcej po godzinie wiedziałem, w czym tkwi problem, a potem na szczęście dla Framoliego odkryłem, że system samoczynnie zapisał wszystkie dane. Po kolejnej godzinie udało mi się tchnąć życie w maszynerię i doprowadzić ją do stanu używalności.
– Panie Framoli! Panie Framoli! – do biura wróciła księgowa. – Już działa!
Kiedy zobaczyła, kto siedzi za biurkiem, trochę się speszyła.
– Dokładnie, już działa. – Podniosłem się z krzesła, prostując zesztywniałe plecy.
Rozwiązanie takiego problemu zawsze poprawiało mi humor. Teraz przyszedł czas na jedną z tych dziedzin życia, z którymi nie bardzo sobie radziłem. Pieniądze obiecał mi Tony Hernand, nie Framoli – a co, jeśli jego szef mnie spławi? Kiedyś już coś takiego mi się przytrafiło i najgorsza była nie strata pieniędzy, tylko niskie poczucie wartości wynikające z faktu, że nie potrafię upomnieć się o to, co mi się należy.
Niski tłuścioszek przyleciał z hali montażowej. Ręce miał czarne, jakby je włożył do kałamarza aż po łokcie. Usiadł z ciężkim sapnięciem, zagłębił się w struktury programu księgowego i przez chwilę wpatrywał z uwagą w menu.
– Proszę wydrukować rachunki dla tych trzech osób i wysłać im faktury. – Wskazał palcem ekran monitora.
Cofnąłem się, żeby księgowa mogła przejść.
Tymczasem Framoli sięgnął do kieszeni spodni po plik banknotów, z którego bez liczenia wyciągnął siedem stów.
– Umawialiśmy się na sześćset – zaprotestowałem zaskoczony.
– Ekspresowa praca zasługuje na premię. – Wzruszył ramionami. – Słyszałem, jak przyjeżdżałeś. W tym twoim cacku trzeba będzie wymienić turbo, a być może także przednie amortyzatory. Znam kogoś, kto ma na magazynie oryginalną dmuchawę AiResearch Garretta. Co ty na to? – Uśmiechnął się.
Oryginalna część do samochodu, którego produkcję rozpoczęto przed trzydziestoma laty, nie trafia się codziennie. Framoli całkiem słusznie uważał, że większa część pieniędzy, które mi wypłacił, wróci do jego kieszeni. Na razie nie chciałem pytać, ile będzie mnie to kosztowało – wolałem rozkoszować się szelestem porządnej sumki zarobionej niezbyt wielkim nakładem sił.
– Rzucę okiem na amortyzatory i przyjadę jutro. Pogadamy też o tej dmuchawie, dzięki za informację. Na razie – rzuciłem na pożegnanie i czym prędzej wyszedłem.
Tony czekał przy wyjściu z firmy w cywilnych ciuchach. Pięć lat młodszy ode mnie, bez niespełnionych marzeń i dzięki temu o całe pięć lat weselszy.
– Jadę wzdłuż wybrzeża do Jersey, co powiesz na wyścig? – zaczął kusić.
Włożyłem okulary na nos i spojrzałem w górę.
Do zachodu pozostało jeszcze trochę czasu, a na niebie nie było najmniejszej chmurki. Przy moich problemach ze wzrokiem niezbyt chętnie jeżdżę o zmierzchu, zwłaszcza kiedy trzeba docisnąć gaz do dechy.
– Dlaczego nie sprawisz sobie szkieł kontaktowych? Wyglądasz jak ten gostek z kapeli, którą cały czas puszczają w radio. Lennon – przypomniało mu się. – Albo zrób sobie operację.
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Operacja słono kosztowała, a szkła... Cóż, okulary nie były znowu aż tak uciążliwe. Przy komputerze, czyli w miejscu, w którym spędzałem większość czasu, krótkowzroczność nie przeszkadzała mi zbytnio.
– Meta w Lansdall – wskazałem punkt na wybrzeżu. Była tam bardzo dobra restauracja, a z urwiska rozciągał się wspaniały widok. Poza tym mogłem stamtąd wrócić do domu po wąskiej, ale porządnej asfaltowej drodze – aż na południowe peryferie Vinsen, gdzie mieszkałem pośród bezkresnych kukurydzianych pól.
Tony skrzywił się, ale kiwnął głową, zgadzając się na taką trasę. Drzwi naszych samochodów trzasnęły jednocześnie. Był bardzo dumny z chevroleta camaro z potężnym ośmiocylindrowym silnikiem o pojemności sześciu litrów. Pod maską mojego esprita siedział podrasowany dwulitrowy silnik, ale właściwości jezdne – przede wszystkim doskonała zwrotność i przewidywalność zachowania – czyniły go o wiele lepszym wozem. Przynajmniej moim zdaniem, bo Tony uważał, że jest dokładnie odwrotnie, a autostrada wzdłuż wybrzeża dawała pole do popisu przede wszystkim surowej mocy.
Tylne koła masywnego chevroleta zabuksowały w żwirze parkingu. Zanim ruszyłem w pościg, zdążyłem dostrzec w oknie uśmiechniętą twarz Framoliego, który obserwował nasz start.
Po trzech kwadransach, zdyszany, z tętnem grubo ponad dwieście, zatrzymałem się przed restauracją Widok z Wybrzeża. Tak naprawdę był to bar, w którym podawano przygotowywane na miejscu posiłki. Bardzo dobre posiłki.
Tony też się zatrzymał, ale nie wysiadał.
– Gdyby nie ta ciężarówka, tobym cię dostał – chełpił się z uśmiechem.
– Pewnie tak. – Wzruszyłem ramionami. – Ale gdyby babcia miała wąsy... Może następnym razem.
– Spoko! – Wyszczerzył zęby w uśmiechu i machnął mi na pożegnanie.
Wyjechał na autostradę z piskiem opon, po prostu nie mógł sobie odpuścić.
Ruszyłem w stronę restauracji. Ogarnęła mnie euforia – jak zawsze po mocniejszym dociśnięciu gazu. Kochałem to uczucie, ale z drugiej strony bardzo uważałem, żeby nie przekroczyć trudnej do ustalenia granicy zdrowego rozsądku. Ściganie się z Tonym miało jeszcze jedną zaletę (oprócz tego, że nie obrażał się o byle co) – jego kuzyn pracował w tutejszej drogówce. Jeśli Tony wybierał na trasę wyścigu autostradę, było jasne, że nie stoją tam żadne patrole.
Ruszyłem w stronę drzwi restauracji. Pomyślałem, że zasłużyłem na coś lepszego niż zwykłe spaghetti czy chińszczyzna z baru naprzeciwko mojego mieszkania.
Z przyzwyczajenia dokładnie obejrzałem parking. Kilka potężnych, wywoskowanych samochodów – najwyraźniej dzisiaj wypadało spotkanie miejscowej śmietanki. Mimo to i tak miałem nieodparte wrażenie, że mój lotus to coś więcej niż droga bryka. Trzydziestolatek, konserwatywny, ale o idealnych sportowych kształtach – wszystko to sprawiało, że wyglądał jak drapieżny sportsmen między przedstawicielami nudnej złotej młodzieży.
Towarzystwo, które zajmowało większą część sali, nie było zainteresowane widokiem roztaczającym się z urwiska. Kelnerka przyniosła jadłospis. Bardzo przyjemne uczucie, wybierać jedzenie, kierując się smakiem, a nie ograniczeniami finansowymi. Przynajmniej raz.
– Kogóż to widzą moje piękne oczy! – wyrwał mnie z zadumy tubalny glos; znałem go, ale nie potrafiłem przyporządkować do żadnej znajomej osoby.
Facet był w moim wieku. Obcięte na jeżyka włosy, spodnie w barwach maskujących i piaskowa koszula też nikogo mi nie przypominały.
– Kolacja samotnego naukowca nad brzegiem oceanu! Przysiądź się do nas!
– Jan Petr Flaks – poznałem go w końcu. – Wstąpiłeś do armii?
Jan Petr, jak się wszyscy do niego zwracaliśmy, chodził ze mną do szkoły średniej, a później studiowaliśmy jeszcze razem dwa lata. W końcu dal sobie jednak spokój ze studiami technicznymi i zgodnie z wolą ojca poszedł na prawo.
– Wracamy z polowania. Bardzo udanego polowania – mówił rozentuzjazmowany.
Albo rzeczywiście trafił jakąś porządną sztukę, albo jego entuzjazm był efektem szklaneczki mocniejszego trunku. Może nawet dwóch szklaneczek. Posłusznie wstałem i ruszyłem w stronę rozbawionego towarzystwa. Z Janem Petrem w stanie euforii nie było sensu dyskutować – nie brał odmowy pod uwagę i drążył, póki nie osiągnął celu.
– Częstuj się. – Wskazał szerokim gestem stół suto zastawiony przeróżnymi rarytasami. – Mark Twilli, kolega, z którym przeżyliśmy wspólnie wiele ekscytujących przygód – przedstawił mnie towarzystwu, dwóm mężczyznom o posturach sportsmenów (moim zdaniem, choć nie potrafiłem tego uzasadnić, stanowili parę) oraz wyzwolonej brunetce w dżinsach z nogawkami wetkniętymi w cholewy górskich butów i koszuli z szerokimi mankietami.
Kobieta spojrzała na mnie z zaciekawieniem i nawet delikatnie się uśmiechnęła.
– Pat i Mat – wskazał parę Jan Petr. – Moja kuzynka, Alice Goodwig. A oto z pomieszczenia dla panów i tylko dla panów nadchodzi król polowania, Henry Wirgan.
Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego faceta, przypominającego nieco bohaterów superprodukcji filmowych. Potężne karczycho, elastyczny T-shirt akcentujący idealne umięśnienie i przy każdym ruchu podkreślający brzuch o profilu kaloryfera. Gdyby założył maskę, mógłby z powodzeniem udawać Batmana. Tyle tylko, że jeśli chodzi o twarz, również nie miał się czego wstydzić i niczego nie musiał zasłaniać. Uosobienie sukcesu i spełnienia. Stłamsiłem w sobie zaskakująco silny przypływ zawiści. Ostatni raz coś takiego przydarzyło mi się w okresie dojrzewania.
– Na zewnątrz stoi niezła furka, stary esprit. Trzydziestolatek, ale piękny. – Henry Wirgan pokręcił głową.
Na twarzy Jana Petra pojawił się szyderczy uśmieszek. Czułem, że zaczyna jedną ze swoich ulubionych gierek pod tytułem śniech ofiara wybierze się sama". Kłopot polegał na tym, że rola ofiary zwykle przypadała mnie.
– To skarb tego oto Marka. Całkiem niezły jak na wóz naukowca, co nie?
Henry Wirgan wreszcie skierował na mnie uwagę – było widać, ile wysiłku kosztuje go zaakceptowanie mojej obecności w świecie, który potrafił postrzegać.
– Kupię go – oznajmił krótko.
Dotarło do mnie, co ci wszyscy ludzie siedzący przy stoliku Jana Petra mają ze sobą wspólnego – pieniądze. Same buty do górskiej wspinaczki musiały kosztować Wirgana więcej, niż wynosiły moje miesięczne dochody, a takie porównanie byłoby adekwatne w przypadku każdej części jego garderoby. Teraz, kiedy się wreszcie zorientowałem, gdzie patrzeć, widziałem nienachalnie nachalne etykiety firm, których reklamy oglądałem od czasu do czasu w katalogach mody, czekając w kolejce do fryzjera. Bogate, bardzo bogate towarzystwo. Zdawałem sobie sprawę, że Jan Petr jest nadziany, więc powinienem był się domyślić, że będzie przebywał w towarzystwie podobnych sobie ludzi.
– Nie jest na sprzedaż – odparłem spokojnie.
– Pięćdziesiąt patoli. Wystarczy podskoczyć do miasta – rzucił lekceważąco Wirgan.
– Kiedy zaczynali go sprzedawać, szedł za trzydzieści cztery tysiące funtów – zaśmiał się Jan Petr. – A funt miał wtedy, o ile dobrze pamiętam, dwukrotnie większą wartość niż obecnie euro. Pięćdziesiąt patyków, phi! – Zaakcentował ostatnie zdanie pogardliwym wzruszeniem ramion.
Zaskoczyło mnie, że pamięta takie rzeczy. Kiedy w czasach studenckich dostałem to auto, długo biłem się z myślami, czy je zostawić, czy upłynnić.
– Nie jest na sprzedaż – powtórzyłem.
Drobna brunetka, Alice Goodwig – udało mi się zapamiętać imię i nazwisko, co w większości przypadków raczej mi nie wychodzi – przestała rozmawiać ze starszym mężczyzną, który siedział przy stoliku obok i z pewnością też należał do tego towarzystwa, by skupić się na obserwowaniu przebiegu wydarzeń.
Wirgan to oczywiście zauważył. Obydwaj nastroszyliśmy się jak koguty, tyle tylko, że w moim przypadku musiało to wyglądać dosyć komicznie. On natomiast powiększył się o kilka numerów, a jego klata urosła chyba dwukrotnie. Tak, ta kobieta z pewnością należała do niego.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy na rękę – podbił ofertę.
– Pamiątka rodzinna po dziadku – powiedziałem, starając się nadać temu zdaniu takie brzmienie, jakby miało definitywnie i nieodwołalnie zakończyć rozmowę.
Samochód, który dziadek sprawił sobie pod koniec życia dla przyjemności, nie trafił się ojcu, ponieważ ten zdaniem dziadka nie miał drygu do techniki. A ja podobno tak. I chyba w tym przypadku dziadek się nie mylił.
Wirgan pokiwał z niesmakiem głową. Może i był arogancki, ale w żadnym wypadku głupi. Mógłbym go jeszcze chwilę prowokować, ale przecież nic bym w ten sposób nie zyskał, co najwyżej dostał w gębę. Wyglądał na kogoś, kto nie ma większych problemów z obiciem pyska pierwszemu lepszemu palantowi. Ani z wynajęciem po wszystkim adwokata, żeby go z tego wyciągnął.

* * *

Jan Petr spojrzał na mnie porozumiewawczo i podał mi szklankę z sokiem. Podziękowałem skinieniem głowy, po czym zacząłem nakładać na talerz jedzenie, którego ilość i różnorodność były naprawdę imponujące. Przy okazji zacząłem się przysłuchiwać prowadzonym przy stole rozmowom.
Naprawdę wracali z polowania, o dziwo, z polowania na niedźwiedzie. Któryś z nich dostał pozwolenie na odstrzał pięciu samców. W stadzie był jeden potężny osobnik, który zeszłej zimy zabił kilkoro ludzi, a całkiem niedawno poważnie zranił turystę. Całe towarzystwo, oprócz piątki, której zostałem przedstawiony, było co najmniej w wieku moich rodziców.
Jedzenie smakowało dobrze, a właściwie wyśmienicie. Nie żałowałem sobie, lecz jednocześnie cały czas zastanawiałem się, co chciał osiągnąć Jan Petr poprzez etiudę, w której jedną z ról przeznaczył dla mnie. Już w szkole podejrzewałem, że pozuje na Szekspira, który do spontanicznych inscenizacji angażuje prawdziwych ludzi.
Z dalszej rozmowy wywnioskowałem, że morderczego grizzly odstrzelił właśnie Wirgan, i to w bardzo niedogodnej i niebezpiecznej sytuacji, kiedy niedźwiedź dostał się na tyły grupy myśliwych i ruszył za nimi w pościg. Właściwie uznałbym te opowieści za typowe dla myśliwych konfabulacje, gdyby nie dwaj starsi faceci kłócący się żarliwie, jak niedźwiedź wpadł na pomysł takiego strategicznego fortelu. Byłem najedzony i wypoczęty; Jan Petr zafundował mi co prawda dosyć emocjonujące wrażenia, na których nie bardzo mi zależało, ale na szczęście wyszedłem z nich bez uszczerbku na zdrowiu. Najwyższy czas się zerwać. Spokojnie, po angielsku, bez pożegnania.
– A co właściwie robi naukowiec, który ściga się po autostradzie starym lotusem? – Wirgan wykorzystał krótką przerwę w dyskusji i znowu skierował na mnie uwagę całego towarzystwa.
Właśnie zrozumiałem, że przegapiłem odpowiedni moment na ucieczkę. Wirgan z pewnością był człowiekiem, który nigdy nie zapomina nawet najmniejszej porażki i ma za złe innym, jeśli choć na moment zwątpią w jego wyjątkowość.
– Jestem asystentem w zespole profesora Valentrepa, pracującego nad projektem śSkok Kazualny". Poszukujemy wolnych wektorów, po których wysyłamy do kontinuum czasoprzestrzennego sondy, a potem badamy to, co namierzyły.
– Do kontinuum czasoprzestrzennego? – zapytała Alice.
O dziwo, słuchała mnie.
– W przestrzeń kosmiczną, ale w różnych czasach. W zależności od tego, dokąd dzięki konfiguracji przestrzeni czterowymiarowej jesteśmy w stanie przebić się przez inne wymiary – wyjaśniłem.
Jeśli do jakiejkolwiek kobiety, która poświęca mi uwagę, zwracam się w myślach po imieniu, znaczy to, że pakuję się w kłopoty. Zwłaszcza jeśli mi się podoba, jest atrakcyjna pod każdym względem i na domiar złego bogata, a jej chłopak to gość pokroju Batmana.
– No i co na podstawie tych pomiarów stwierdziliście? – zapytał Wirgan. W każdym wypowiedzianym słowie słychać było coraz większe rozdrażnienie.
– W większości przypadków nic. Ze względu na to, że wszechświat jest ogromny, wolne wektory w przeważającej większości zmierzają w zupełnie puste miejsca. Na podstawie relacji z takich miejsc nie potrafimy określić, jakie gwiazdy czy gwiazdozbiory znajdują się w pobliżu.
– Aha – ocenił ironicznie. – A ty czym konkretnie się zajmujesz?
– Ja siedzę przy komputerze i szukam tych wektorów.
– To chyba nie jest zbyt pasjonujące zajęcie. I to z tego powodu ganiasz się wieczorami po autostradzie tą blaszaną puszką?
Nie wiedziałem, co rozwścieczyło mnie bardziej – sformułowanie śblaszana puszka" (wydaje mi się, że lubię swoje auto bardziej, niż to normalne – znam w nim każdą śrubkę, większość trzymałem zresztą w ręku), czy raczej fakt, że kiedy to powiedział, Alice lekko się uśmiechnęła.
– No tak, ale twoje zajęcie chyba też nie jest zbyt pasjonujące, skoro w wolnym czasie dziesiątkujesz resztki fauny naszej planety – odbiłem piłeczkę.
Teraz Alice śmiała się na całego, a w jej oczach grały iskierki. Etiuda zmieniła się w dramat. Nie miałem pojęcia, czy właśnie kończył się pierwszy akt, czy już zaczął drugi. Nie wiedziałem też, czy to komedia, czy tragedia. Jan Petr być może dobrze się bawił, ja nie. Wirgan z pewnością mógłby mnie przerobić na dwóch asystentów – i wyglądało na to, że niewiele mu do tego brakuje.
– Henry nie zajmuje się niczym konkretnym. Jest profesjonalnym miłośnikiem życia, ale masz rację, jego główne zajęcie polega na nudzeniu się, podobnie jak nas wszystkich – Jan Petr umiejętnie dolał oliwy do ognia.
Tyle tylko, że to nie była oliwa, ale benzyna albo napalm. Nigdy nie miał wyczucia.
Rysy twarzy Wirgana maksymalnie się wyostrzyły; facet zaczął przypominać posąg z brązu. Podobne figury można znaleźć w muzeum sławnych wodzów i strategów.
– Polowania, w których ja biorę udział – powiedział z naciskiem – wymagają od uczestników żelaznej dyscypliny, dalekowzroczności, pewnej ręki i zdolności podejmowania ryzyka.
Kiedy słuchałem wibracji mocno artykułowanych głosek, miałem wrażenie, że stoję na wyschniętej, cienkiej warstwie gleby pokrywającej bagienny gejzer, który lada chwila z potężną siłą wystrzeli w górę. Albo że bosą stopą masuję kobrę po jej rozłożonym kapturze.
Wycofaj się, chłopie, wycofaj się, dobrze ci radzę, mówiłem do siebie w myślach. Sięgnąłem po okulary – chciałem je założyć i po prostu wyjść, ale wtedy moje spojrzenie padło przypadkiem na Alice.
Patrzyła na mnie z ukosa, w napięciu czekając na reakcję.
Wycofaj się, powtórzyłem.
– No tak, to właśnie cechy, bez których szybka jazda jest niemożliwa – powiedziałem z taką pogardą, że aż sam siebie zaskoczyłem.
Wirgan wbijał we mnie idealnie błękitne sztylety oczu. Miałem wrażenie, że kiedy już odwróci głowę, będę podziurawiony jak sito.
– Z chęcią bym PANU pokazał, czym się różni polowanie od jazdy samochodem – wycedził przez zęby.
– A ja z chęcią bym panu pokazał, co to jest jazda prawdziwym samochodem, a nie tymi maszynami do przemieszczania się, które stoją na zewnątrz.
Mierzyliśmy się wzrokiem jak dwa nastroszone koguty, z których jeden przypominał nadętego kurdupla, a drugi byczka wagi ciężkiej.
– A co byście panowie powiedzieli na pojedynek, ale w takiej konkurencji, żeby nie trzeba było wychodzić z tego wspaniałego lokalu? – zaproponował Jan Petr. – Obaj mówiliście o pewnej ręce. Możecie zagrać w rzutki! – Wskazał tarczę i znowu mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Przekląłem dzień, w którym poznałem tego człowieka.
– O co? – zapytał agresywnym tonem Wirgan, sięgając do kieszeni po portfel.
Nasza potyczka, stanowiąca coś na pograniczu licytacji i zaciekłej kłótni, zdążyła przykuć uwagę wszystkich gości restauracji. Czułem się coraz bardziej niezręcznie.
– Obawiam się, że przy swoich zasobach nie będę w stanie wnieść do puli tyle co pan Henry, więc chyba raczej zrezygnuję z zawodów – udało mi się wyartykułować ostatkiem sił.
– Mam inny pomysł, panowie. Niech każdy postawi całą gotówkę, jaką ma przy sobie, przy czym kwoty te nie muszą być nikomu znane, z wyjątkiem zwycięzcy oczywiście.
Pomysł został przyjęty niemalże owacyjnie. Wirgan podał Janowi Petrowi swój portfel, a ja, chcąc nie chcąc, swój. Alice patrzyła to na niego, to na mnie – nie miałem pojęcia, o czym może teraz myśleć. Z Panem Bogiem, szczęśliwie zarobione stówki, pożegnałem się w duchu z porządną jak dla mnie gotówką.
Ktoś wetknął mi w dłoń trzy rzutki i nie pozostało mi nic innego, jak skupić się na tarczy. Zaczęła się gra.
Godzinę później przy brawach na stojąco trafiłem ostatnią rzutką w ostatniej rundzie wysoko punktowany pierścień i w ten sposób trzema punktami pokonałem Henry'ego Wirgana. Ledwo przytomny pożegnałem się z nieźle już podpitym towarzystwem. Alice uścisnęła mi dłoń i pogratulowała z wielkim przejęciem.
– To była wspaniała walka, Henry już dawno z nikim w nic nie przegrał – powiedziała na pożegnanie.
Na zewnątrz uświadomiłem sobie, że ocaliłem skórę i być może wzbogaciłem się o kilka euro. Wprawdzie już zmierzchało, ale jeśli pojadę powoli, to nawet z moją kurzą ślepotą nie powinno być problemu z bezpiecznym powrotem.
– I jakże się czuje nasz mistrz gry w rzutki? – zatrzymał mnie mrożący krew w żyłach głos.
Wirgan. Z tym ocaleniem skóry chyba nie do końca miałem rację. Zbladłem jak ściana.
– Dobrze, bardzo lubię wygrywać – odparłem na pozór obojętnie, ale natychmiast przekląłem swoją głupotę. To nie była dyplomatyczna odpowiedź.
Nawet nie zauważyłem, kiedy zdążył się zbliżyć. Wpadła na mnie rozpędzona lokomotywa, a potem uderzyłem twarzą w coś bardzo twardego. To coś mogło być jego kolanem.
– Taki leszcz nie ma prawa nawet marzyć o zwycięstwie! – rzucił wściekle.
Słyszałem, jak zrobił krok w moim kierunku i przygotowywał się do kopniaka, ale z jakichś powodów się powstrzymał. Zaryzykowałem krótkie spojrzenie w stronę restauracji i od razu zrozumiałem dlaczego.
Na schodach stała Alice.
– Następnym razem uważaj na mnie – syknął i ruszył w jej stronę.
Pod wpływem jej spojrzenia z każdą chwilą czułem się coraz bardziej upodlony, i to bynajmniej nie z powodu rozbitego nosa czy obolałego brzucha.
– Może przesadziłem – usłyszałem głos Wirgana – ale on zaczął robić jakieś świńskie aluzje pod twoim adresem. Nie wytrzymałem, wybacz. Chodźmy do środka. Z nim wszystko w porządku. Już wstaje.
Nie zniósłbym, gdyby podeszła, żeby mi pomóc.
Dokładnie tak jak powiedział, podniosłem się pomału i ruszyłem w stronę samochodu.

* * *

Dojechałem do domu, kiedy było już całkiem ciemno. Przyhamowałem na pamięć przed obniżeniem znajdującym się przy wjeździe na parking. Dawno temu musiałem wyrównać go żwirem, żebym mógł tędy przejeżdżać z niskim zawieszeniem lotusa. Po jakimś czasie, prawdopodobnie pod wpływem opadów, poziom żwiru obniżył się, a ja znowu zacząłem zawadzać o próg podwoziem. Dzisiaj się tak nie stało. Przynajmniej tyle dobrego.
Wyciągnąłem kluczyki ze stacyjki i przez chwilę siedziałem w ciemnościach, zastanawiając się, dlaczego właściwie tak mizernie się czuję. Zarobiłem pieniądze, potem jeszcze jakieś wygrałem, a na dodatek pokazałem zarozumiałemu bubkowi, że nie jest panem świata. Wprawdzie musiałem przyjąć na siebie dwa ciosy, ale ostatecznie bardziej boli upadek z roweru. Otworzyłem drzwi, wpuszczając do wnętrza samochodu dźwięki nocnego koncertu cykad i świeże, wilgotne powietrze z delikatną domieszką zapachu benzyny. Będę musiał sprawdzić przewód paliwowy. Zresztą ilość paliwa spalanego przez ponadćwierćwiekowy samochód sportowy zawsze będzie pozostawiać wiele do życzenia w porównaniu z nowoczesnymi silnikami. Pod prysznicem dotarło do mnie, co stanowiło przyczynę kiepskiego nastroju – fakt, że Alice była świadkiem mojego poniżenia. Na domiar złego teraz uważała mnie za prostaka, który leczy kompleksy wulgarnymi tekstami o kobietach. Cholera, podobała mi się ta dziewczyna.
– Ty durniu! – powiedziałem głośno i gwałtownie przekręciłem wajchę kranu, zmieniając letnią wodę w lodowato zimną.
Może i mi się podobała, ale nie była z mojego świata.
Wytarłem się, a potem nago, po ciemku poszedłem do salonu, który pełnił zarazem funkcję gabinetu i pracowni. Do kanapy dostałem się okrężną drogą koło lodówki, a potem już w szlafroku rozwaliłem się wygodnie w wiklinowym foteliku. W mojej klitce na obrzeżach miasta mieściło się jeszcze małe łóżko i aneks kuchenny. Wziąłem to mieszkanie ze względu na niski czynsz, spokojną okolicę i fakt, że na dole znajdował się dosyć przestronny garaż, który można było przerobić na warsztat. Wszystkie opłaty razem wzięte stanowiły równowartość dwóch trzecich czynszu za wynajem dwupokojowego mieszkania w centrum.
Rano obudziłem się z otwartą książką na kolanach. Na nocnym stoliku stała niedopita puszka piwa. Właśnie wschodziło słońce. Podciągnąłem koc, bo miałem ochotę jeszcze podrzemać, ale w tym samym momencie stanął mi przed oczami model logiczny programu, psa tropiącego, który wyszukiwał wolne wektory w dwunastowymiarowym kontinuum czasoprzestrzennym. Po raz kolejny sprawdziłem, czy wszystkie procesy przebiegają zgodnie z procedurami, i pomimo trudnego do określenia niepokoju nie stwierdziłem żadnych nieprawidłowości. Strukturę modelu cały czas postrzegałem jako coś krystalicznie czystego, przejrzystego i doskonałego.
Tymczasem rozwidniło się na dobre, a korony pinii tworzących alejkę dojazdową do mojej twierdzy oświetliło słońce – czas się za siebie wziąć.
Oznaczało to: ubrać się, wrzucić do plecaka butelkę wody mineralnej, którą kupiłem w supermarkecie, a potem szybko na rower. Co drugi dzień dojeżdżałem do pracy rowerem. Wysiłek fizyczny z samego rana pomógł mi się pozbyć niesmaku po wczorajszym wieczorze. Humoru nie zepsuła mi nawet niespodziewana wizyta profesora Valentrepa, który przyprowadził gościa – dziennikarza.
– Panie Marku – zwrócił się do mnie – czy byłby pan łaskaw pokazać panu Travisowi pracownię i wyjaśnić, na czym polega nasza praca? Pan wspominał, że pisze dla...
– Dla śTechniki Dzisiaj" – dokończył dziennikarz.
Był tylko trochę starszy ode mnie. W ciemnoniebieskich dżinsach, wysokich kowbojkach i koszuli safari wyglądał imponująco. Tyle tylko, że przez to przypomniał mi wczorajszy wieczór i bogatego Henry ego Wirgana, który prezentował się równie okazale.
– To znaczy, że będziemy mogli zagłębić się w różne techniczne szczegóły – powiedziałem z uśmiechem. W pewnej książce, którą przekartkowałem kiedyś z nudów w sklepie, stojąc w kolejce do kasy, było napisane: śMyśl pozytywnie". Dlaczego nie?
– Obawiam się, że trochę pan przecenia naszych czytelników. Ale staramy się nie przekręcać faktów, tylko nieco je upraszczamy.
Profesor opuścił nas, odrobinę rozbawiony. Realizacja projektu śSkok Kazualny" była wynikiem zarówno jego geniuszu naukowego, jak również... zdolności marketingowo-handlowych.
– Zapraszam na kawę. – Wskazałem Travisowi wejście do mojej kanciapy.
Wstępu, który stanowił laickie wyjaśnienie teorii dwunastowymiarowego kontinuum, słuchał w skupieniu, ale nie sądziłem, żeby cokolwiek z tego zrozumiał. Nawet mnie niektóre jej aspekty wydawały się niejasne i miałem wątpliwości, czy istnieje na świecie ktokolwiek, kto pojmuje w najdrobniejszych szczegółach ten syntetyczny model, będący sumą ludzkiej wiedzy o wszechświecie.
– Ale wy tutaj nie zajmujecie się tylko teorią – Travis przeszedł w końcu do tego, co jego czytelników interesowało najbardziej.
Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową.
– To może wydać się dziwne, ale zajmujemy się również praktyką. Poszukujemy wolnych wektorów, a potem staramy się wysyłać przez nie urządzenia miernicze w inne rejony wszechświata.
– I co? Udało wam się już coś takiego zrobić?
– W sumie cztery razy udało się wysłać i odebrać sondę – zdradziłem. – To znaczy tam i z powrotem. Oprócz tego udało nam się przetransportować jeszcze dwadzieścia pięć, ale te nigdy nie wróciły.
Fakt, że dwieście siedemnaście razy sonda pozostała w pomieszczeniu skokowym i w ogóle nigdzie się nie przeniosła, pominąłem. Dwieście siedemnaście razy musieliśmy całkowicie przerabiać toroidalne uzwojenie, wytwarzające wokół transportowanego wycinka kontinuum czasoprzestrzennego niezwykle silne pole elektromagnetyczne, intensyfikujące zagęszczenie plazmy do takich wartości, żeby doszło do lokalnego załamania i skoku wzdłuż wolnego wektora.
– A czy w tych czterech przypadkach wiecie, dokąd posłaliście sondy? – zadał kolejne pytanie dziennikarz. – Czy znacie wektor?
Może nie wszystko rozumiał, ale zadawał sensowne pytania.
Sięgnąłem do segregatora i wyciągnąłem plik fotografii.
– To są zdjęcia wykonane prze te sondy.
Oglądał je bardzo dokładnie w naturalnym świetle, w podczerwieni i w ultrafiolecie.
– Problem polega na tym, że potrafimy znaleźć wolny wektor umożliwiający skok, ale brakuje nam informacji o wszystkich współrzędnych – tłumaczyłem, obserwując, jak stara się zidentyfikować widok na fotografiach. Gdyby mu się to udało, stałby się bogatszy o pięćdziesiąt tysięcy euro, czyli sumę, jaką Europejskie Stowarzyszenie Astronomiczne wyznaczyło jako nagrodę. Nie wyglądał jednak na osobę, która zgarnie pulę.
– Póki co nie zidentyfikowaliśmy żadnego z gwiazdozbiorów, które widać na tych zdjęciach. Nie wiemy, dokąd wysłaliśmy sondy. Płacimy za korzystanie z międzyuniwersyteckiej sieci informatycznej i staramy się wykorzystywać ustalenia internautów, których komputery są do niej podłączone. Na razie bez efektu.
Rozległ się dzwonek przypominający dźwięk starych aparatów telefonicznych.
– Właśnie znaleźliśmy kolejny wolny wektor – wyjaśniłem. – Nie trafiają się częściej niż raz na tydzień, a raz na miesiąc mamy wektor dwukierunkowy, to znaczy taki, który umożliwia powrót.
– Czyli kolejny niepełny wektor w nieznane – powiedział Travis ze zrozumieniem.
Zacząłem wystukiwać komendy na klawiaturze. Na ekranie pojawiły się słupki liczb, reprezentujące współrzędne stanu docelowego kontinuum czasoprzestrzennego naszego wszechświata. Automatycznie uruchomiły się programy identyfikacyjne.
– Wszystko w porządku, mamy kolejne miejsce, w które możemy posłać sondę – oznajmiłem Travisowi, kiedy algorytm zakończył wyliczenia. – Ale, niestety, nie wiemy, gdzie to jest.
– Czyli wnioskuję, że nie możecie zaoferować naszym czytelnikom wycieczki w najbardziej oddalone zakątki wszechświata? – zapytał z kiepsko udawanym politowaniem.
Pokręciłem głową.
Kiedy wychodził, uświadomiłem sobie, że zapomniałem zwrócić jego uwagę na jeszcze jeden bardzo ważny aspekt.
– Panie Travis? – zatrzymałem go. – My nie tylko nie wiemy, w które punkty we wszechświecie uda nam się skoczyć – nie wiemy także, czy nie dokonujemy skoków w czasie. Czasoprzestrzeń przypomina ser ementalski, człowiek może się za pomocą dziur – wektorów – dostać GDZIEKOLWIEK I W JAKIEKOLWIEK CZASY. Musi mieć tylko dużo szczęścia. Albo dużo cierpliwości.
Kiwnął głową. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał, a potem jeszcze raz się pożegnał.
Zapomniałem o nim w tym samym momencie, w którym opuścił kanciapę, ponieważ na mój adres przyszedł plik zawierający dane z astronomicznych i fizycznych laboratoriów z całego świata. Te dane były dla nas jak wątły promyczek światła w absolutnych ciemnościach, dzięki któremu obserwowaliśmy i tworzyliśmy mapę wszechświata. A dzięki tej mapie modyfikowaliśmy model kontinuum czasoprzestrzennego.
Nie powiedziałem Travisowi o jeszcze jednej rzeczy, o czymś, co napawało mnie prawdziwą dumą; to było najlepsze ze wszystkiego, co udało mi się wymyślić i zaprogramować. Nie wspomniałem o psie tropiącym, który nie przeszukiwał oceanu nieskończoności w sposób przypadkowy czy pseudoprzypadkowy, jak to robiły superszybkie komputery w instytucie. Badałem go według kryteriów wynikających z mojej teorii kontinuum. Rzuciłem okiem do zakładki, w której program gromadził informacje na temat wektorów dwukierunkowych. Na razie nic, ale nie zrażałem się. Wierzyłem, że prędzej czy później nadejdzie moje pięć minut. Jeśli ja znajdę wektor, to będzie on pełny, z dokładnym określeniem miejsca i czasów, w które zmierza.

* * *

Skończyłem pracę późnym popołudniem, porządnie zmęczony. Zapomniałem o drugim śniadaniu, a nawet o obiedzie. Wstałem od biurka i ruszyłem do stołówki, i wówczas przypomniało mi się, co powiedziałem Travisowi, by przybliżyć mu, czym się właściwie zajmujemy.
Na podstawie modelu szukamy wolnych wektorów, a potem staramy się za ich pomocą wysłać urządzenia pomiarowe i rejestrujące w inne miejsca we wszechświecie.
Ale skąd, do diabła, pewność, że skaczemy w jakiś punkt naszego wszechświata? A jeśli te wektory zmierzają zupełnie gdzie indziej?
Zatrzymałem się i spojrzałem na ekran. Czegoś takiego ani moja, ani nawet uznana teoria profesora nie brały pod uwagę. Zaszokowała mnie złożoność problemu, który właśnie sobie uświadomiłem; praca, której się poświęcałem i przy której spędziłem dziesiątki, setki nocy, wydała mi się nagle nieudolnym, pobieżnym i zdeformowanym szkicem aspirującym do miana wiernego obrazu rzeczywistości. Dotarło do mnie, że moje starania są ni mniej, ni więcej, tylko próbą narysowania ołówkiem na włosie schematu układu słonecznego. Tak podstawowy błąd! Jak mogłem to przeoczyć? Co więcej, jak cała reszta mogła to przeoczyć?
Zrezygnowany wróciłem do komputera, wyłączyłem podprogram analityczny – psa tropiącego goniącego własny ogon – i totalnie przybity zrobiłem sobie fajrant. Nie poszedłem do stołówki, tak jak zamierzałem – musiałem się przewietrzyć, zrelaksować. Mimo to dwie godziny później siedziałem nad filiżanką wystygniętej kawy i nadgryzionym hamburgerem, dokonując obliczeń. Maksymalnie skupiony, z długopisem w ręce bazgroliłem na rozrzuconych po całym stole serwetkach, by się przekonać, że nie popełniłem błędu. Ale cały czas wychodziło mi, że nie. Kontinuum rozwijało się w nieskończoność i potężniało przede mną tak długo, aż dotarłem do kresu imaginacji i definitywnie przekroczyłem granice swoich zdolności abstrakcyjnego myślenia.
Przez kolejne pięć dni nie zrobiłem kompletnie nic, z wyjątkiem kilku absolutnie koniecznych czynności związanych z pracą dyplomową. Resztę czasu poświęciłem na grzebanie w silniku lotusa i doprowadzenie samochodu do takiego stanu, który by mnie w pełni zadowalał.
O nowej teorii, czy raczej przerażającym wyobrażeniu, że wysyłamy sondy w zupełnie inne miejsca, niż nam się wydaje, z nikim nie rozmawiałem i starałem się o tym nie myśleć. Jeśli okazałoby się to prawdą, to, mówiąc najprościej, ostatnie cztery lata życia zmarnowałem na pisanie pracy dyplomowej. Gdybym zdecydował się jej bronić, oznaczałoby to konflikt z większością fizyków i astrofizyków świata, z kilkoma laureatami Nagrody Nobla na czele. A ja byłem tylko zwykłym doktorantem o dość przeciętnych zdolnościach, z permanentnymi kłopotami finansowymi.
Wybrałem się w comiesięczną podróż do supermarketu za miastem. Na parkingu zauważyłem Jana Petra wkładającego do bagażnika potężnego dżipa skrzynki z jedzeniem i napojami. Przy zaparkowanym tuż obok podobnie wyglądającym aucie rozpoznałem Henry'ego Wirgana. Był pochylony nad jakąś podłużną paczką I starał się ją otworzyć.
– Cześć, Mark – Jan Petr w końcu mnie zauważył. Niestety.
– Cześć. – Machnąłem mu ręką, drepcząc jednostajnym tempem do samochodu, z koszykiem pełnym wody, makaronu i innych niezbędności na cały miesiąc.
Oprócz niezliczonych atutów cielesnych Henry Wirgan miał również dobry słuch.
Odwrócił się, w ręku trzymał potężną strzelbę z matową lufą.
– Cieszę się, że cię widzę – rzucił ironicznie, zachodząc mi drogę. Trzymał broń oburącz z lufą skierowaną w niebo.
– A ja nie bardzo – odpowiedziałem, ale chcąc nie chcąc musiałem się zatrzymać.
– Polowanie? – odwróciłem się w stronę Jana Petra.
– No! – podniecił się. – Jedziemy do Meksyku.
Z dżipa Wirgana wysiadła Alice Goodwig. Miałem nadzieję, że się nie rumienię. Co za cholerny zbieg okoliczności.
– Ile razy da się strzelić z takiej strzelby? – zapytałem z kamiennym obliczem.
Na twarzy Jana Petra natychmiast pojawił się chytry uśmieszek. Henry Wirgan spojrzał na mnie z pychą i pogardą.
– To jest powtarzalny sztucer, dokładny, potężna siła, sześć strzałów – pochwalił się.
Pokiwałem z uznaniem głową. Alice obserwowała mnie, Jan Petr czekał, co będzie dalej. Gdzieś w głębi ducha bardzo go ta sytuacja bawiła, dobrze go znałem.
– No, no, sześć strzałów, potężna siła. Te niedźwiedzie, które starasz się wytrzebić, nie mają zbyt dużych szans w starciu z tobą. Może lepiej spraw sobie karabin maszynowy.
Wirgan odepchnął jedną ręką wózek, który stał między nami, i ruszył na mnie z furią. Po tym, jak trzymał broń, od razu się zorientowałem, że dzisiaj nie dostanę z ręki, ale czeka mnie potężny cios kolbą, po którym rozmażę się na masce samochodu. Przybrałem postawę boksera. Widziałem kiedyś w telewizji, jak to się robi.
– Co pan wyprawia z tą bronią? Ma pan zamiar obrabować sklep?
W momencie kiedy wybrzmiało to zdanie, na lufie pojawiła się potężna dłoń. Henry Wirgan z wściekłością wyrwał broń i odwrócił się, żeby dać nauczkę intruzowi, ale na widok munduru policyjnego uspokoił się i opuścił sztucer.
– Przygotowujemy się na polowanie. Właśnie chciałam pokazać koledze broń, sierżancie.
Policjantem okazał się Faragi, kuzyn Hernanda. Oficjalnie Joshua Faragi Hernand. Niski, ale ogólnie kawał byka.
– A mnie się raczej wydaje, że chciał pan koledze przyłożyć tą strzelbą. Bardzo nie lubię, kiedy ludzie, którzy nie potrafią panować nad emocjami, bawią się bronią – odpowiedział i spojrzał na mnie. – Chce pan oskarżyć tego człowieka o napaść?
Wystawiał Wirgana na próbę. Na pewno kątem oka dostrzegł jego samochód i zdążył się zorientować, z jak pewnym siebie typkiem ma do czynienia. Sprawa nawet nie dotarłaby do sądu.
– Nie, proszę pana, to tylko nieporozumienie.
– No to w porządku. Spakujcie to i znikajcie. – Faragi odwrócił się do Wirgana. – Za pięć minut ma tu pana nie być.
Sprawdził sztucer i dopiero kiedy się przekonał, że magazynek jest pusty, oddał broń Wirganowi.
Ten stał jak posąg i z wściekłością patrzył to na mnie, to na policjanta.
– Tutaj Joshua – Faragi zaczął spokojnie mówić do krótkofalówki. – Przyślijcie mi patrol. Jacyś myśliwi robią problemy, bawią się bronią przed supermarketem.
To otrzeźwiło Wirgana i zmusiło do działania. Być może miał w samochodzie kilka skrętów z marihuaną i nie chciał pakować się w kłopoty z policją.
– O mało co nie straciłeś kilku zębów – zauważył Faragi, kiedy zostaliśmy sami.
– Tak to pewnie wyglądało – przytaknąłem.
– No to uważaj na siebie, następnym razem nie uratuję ci tyłka. A jak znowu będziesz się ścigał z Tonym, to uważajcie na czerwonego lexusa. To nasz naczelnik. Bardzo nie lubi, kiedy jedzie dwusetką i ktoś go wyprzedza.
Na pożegnanie pstryknął palcem w daszek czapki i poszedł w swoją stronę.
Przez chwilę zastanawiałem się, gdzie już widziałem takiego lexusa, ale nie mogłem sobie przypomnieć.
Z uczuciem ulgi układałem zakupy na siedzeniu pasażera. Miałem nadzieję, że Wirgan zabawi w Meksyku co najmniej kilka tygodni.
Nazajutrz zjawiłem się w instytucie wcześniej niż kiedykolwiek. Chciałem przemyśleć kilka spraw, póki pamiętałem o wcześniejszych tezach, a do tego był mi potrzebny spokój i pamięć wszystkich komputerów podłączonych do sieci. Nie mogłem korzystać z żadnej z głównych jednostek, bo te pracowały praktycznie na okrągło dzień i noc, ale przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności dało się wykorzystać do swoich celów jakiegoś peceta. Zanim zabrałem się do pracy, bardziej przez przypadek niż umyślnie otworzyłem psa tropiącego, który w rzeczywistości był jednonogim, ślepym żółwiem starającym się znaleźć w oceanie białego rekina. A ja go jeszcze klepałem za to po główce.
Plik, w którym zapisywały się wyniki pracy, nie był pusty. Zawierał cały szereg współrzędnych podwójnego wolnego wektora. Po prostu jedna pomyłka generowała następne. Wiedziałem, że po tej porażce już nigdy nie uwierzę w powodzenie naszych wysiłków. Wcześniej zresztą moja wiara też nie była zbyt wielka. Przeniosłem zawartość pliku do kosza i zacząłem usuwać dziesiątki, setki dokumentów. Nie pozostało mi nic innego, jak się z tym pogodzić. Przecież dziadek zawsze powtarzał: staraj się być jak najlepszy i codziennie mierz się ze swoimi słabościami.
A jeśli to jednak właściwy wektor? Jeśli nie popełniłem błędu? Jeśli nie wszystko nadaje się do wyrzucenia? Naukowiec zawsze powinien zapoznać się z praktycznymi wnioskami, które wypływają z jego teorii. Jeśli jej nie potwierdzają – trudno. Otworzyłem kosz, po chwili poszukiwań wyłowiłem współrzędne wektora i uruchomiłem szereg programów mających sprawdzić jego poprawność. Niewłaściwy wektor, czasami wyławiany przez standardowy algorytm Thompsona, dzięki nieformalnej logice jest zazwyczaj odrzucany już w pierwszej sekundzie testu. Tylko dwa czy trzy razy od czasu, kiedy zacząłem tu pracować, zdarzyło się, że falsyfikat, jak nazywamy tego rodzaju współrzędne, został wykryty dopiero w drugiej części testu. Trudno było później znaleźć przyczynę błędu. W napięciu obserwowałem bieg wskazówki odmierzającej sekundy i po każdym jej ruchu czułem się coraz lepiej. Nie jestem geniuszem, ale nie jestem też totalnym debilem. Program i błędna teoria mają przynajmniej właściwe jądro. Fragment jądra. Kiedy kontrola dobiegła końca, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Kilka godzin temu dowiodłem, że moja teoria jest niewiele warta i sprawdza się tylko w wyjątkowych okolicznościach – co w praktyce oznacza śnigdy" – ale mimo to znalazłem wolny wektor całościowo opisany współrzędnymi. Po dokładnej analizie powinienem wiedzieć, dokąd prowadził. Moje szczęście dałoby się porównać do wygrania w narodowej loterii, i to dziesięć razy z rzędu.
Tydzień później profesor Valentrep wyrzucił mi, że zaniedbuję obowiązki. Miał rację. Spędzałem przy komputerze po szesnaście godzin dziennie, ale zajmowałem się zupełnie czym innym niż to, za co mnie skromnie wynagradzano. W końcu miałem na twardym dysku program, który mógł chociaż teoretycznie umieścić na mapie kontinuum czasoprzestrzennego mój wektor i wskazać, do którego punktu we wszechświecie zmierza.
Uruchamiałem go po raz kolejny z dość ponurym przeczuciem, że nigdy nie określę właściwego położenia. Na ekranie pojawiła się klepsydra informująca o pracy komputera, a dysk zachrobotał. Rozsiadłem się wygodnie na krześle i sięgnąłem po kubek z kawą. Ile upłynie dni, zanim pogodzę się z faktem, że nie da się znaleźć rozwiązania? Ile czasu zajmie mi przeszukanie całego znanego ludzkości wszechświata? Napiłem się, na ekranie coś błysnęło, a potem pojawił się napis: IDENTYFIKACJA POZYTYWNA. Omal nie zadławiłem się kawą; opryskałem ekran, klawiaturę i runąłem razem z krzesłem na plecy. Kiedy potłuczony podniosłem się z podłogi, na ekranie cały czas widniał ten sam tekst.
Nie zwariowałem. Moja teoria nie sprawdziła się czy, mówiąc bardziej obrazowo, poruszałem się w trzech wymiarach, ale mimo to jakoś intuicyjnie pojmowałem nieludzką logikę czasoprzestrzeni. Wrzuciłem wyniki do antycznego laptopa i wyszedłem z pracowni. Musiałem się zrelaksować, uwolnić trochę energii, której nadmiar mógł mnie rozsadzić na tysiące kawałków. Powstrzymując się z największym wysiłkiem przed dociśnięciem gazu, dojechałem na parking, odstawiłem lotusa i przesiadłem się na rower, żeby udowodnić leniwemu letniemu wiatrowi, o ile mogę być od niego szybszy. Zanim wyczerpany wróciłem do domu, minęły dobre trzy godziny.
Pod prysznicem uświadomiłem sobie jeszcze jedno – jeśli otrzymałem pozytywną identyfikację, to moim wektorem wyśle się sondę, dzięki której zostanie wykonane zdjęcie pozwalające rozpoznać poszczególne gwiazdozbiory, a ja dostanę nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy euro. Wszystko to było niesamowicie proste. Potrafiliśmy zestawić mapę gwiazd ze znanego miejsca we wszechświecie w rozsądnym czasie obliczeniowym. Z ręcznikiem wokół bioder wyszedłem z łazienki, włączyłem ulubionego rock and rolla i wyciągnąłem z lodówki butelkę szampana, tkwiącą tam od czasu jednej z zaplanowanych randek, na którą nie przybyła moja niedoszła dziewczyna. Przedwczesny szampan. Wypiłem go kilkoma łykami, upajając się wyobrażeniami, co zrobię z nagrodą. W trakcie konsumpcji wizja własnego domu musiała poddać się wyższości wizji dobrego sportowego auta. Kiedy po chwili otwierałem pierwszą puszkę piwa, dotarło do mnie, że tak naprawdę nie wiem, dokąd zmierza wektor. Przy drugiej próbie udało mi się podłączyć do sieci instytutu, przy trzeciej – uruchomić program identyfikacyjny.
Kiedy zobaczyłem wynik, zacząłem się śmiać. Albo ktoś robił sobie ze mnie żarty i podsyłał mi nieprawdziwe dane, albo byłem człowiekiem, który trafił największą wygraną w grach losowych w całej historii ludzkości. Jeszcze precyzyjniej można to wyrazić przez porównanie mnie do planety, jedynej planety ze wszystkich w galaktyce, na której rozwinęły się inteligentne formy życia. Współrzędne wektora według naszej niezbyt dokładnej mapy wskazywały bowiem Ziemię – Ziemię w czasie t minus 3.2 x 10E16 sekund, co oznaczało podróż w czasie o ponad sto jeden milionów lat.
Dzięki alkoholowi dość szybko uwierzyłem w to, co widzę. Co żyło na ziemi sto jeden milionów lat temu? Praludzie? Nie miałem pojęcia. Pewnie jakieś przerośnięte jaszczurki. Porządnie przerośnięte jaszczurki. Kolejna puszka piwa smakowała jeszcze lepiej. Przez chwilę zastanawiałem się nad tym i przed oczami ukazała mi się doskonała, niezwykle atrakcyjna jak na mężczyznę twarz bogatego Henry'ego Wirgana. Sięgnąłem po telefon, który miałem od trzeciego roku studiów. Numer Jana Petra znajdował się na liście kontaktów.
Byłem tak pijany, że nawet się nie zdziwiłem, kiedy odebrał.
– Cześć, Mark. Co się dzieje? Jest już trochę późno.
Uśmiechnąłem się szyderczo, olśniony własną inteligencją.
– Jeśli ten twój kumpel, chodzi mi o tego wielkiego myśliwego, wiesz na pewno o którego, chce pokazać, że naprawdę niczego się nie boi, mogę mu załatwić polowanie na dinozaury żyjące sto milionów lat temu. Tam z tym jego sztucerem będą akurat wyrównane szanse.
Zacząłem się śmiać.
– Wszystko z tobą w porządku? – zapytał Jan Petr. – Mówisz jakoś dziwnie.
– Świętuję. Z powodu, powiedzmy, częściowo przypadkowego odkrycia.
W słuchawce na moment zapanowała cisza, zakłócana jedynie szumem, którego źródłem równie dobrze mogły być drzewa, jak i fale.
– To znaczy, że znalazłeś wolny wektor zmierzający na Ziemię w okresie mezozoiku – powiedział po chwili zaskakująco dobrze poinformowany Jan Petr.
Znowu wziąłem łyk piwa. W aluminiowej puszcze zostało kilka kropel, ale na szczęście lodówka nie powiedziała ostatniego słowa.
– Skąd wiesz, czym się dokładnie zajmuję? – zapytałem niepewnym głosem.
– Interesowałem się tym. Naprawdę znalazłeś taki wektor? Umożliwia powrót?
Szczerze się interesował moją pracą i w dodatku był całkiem nieźle zorientowany.
– No, umożliwia. – Wziąłem laptop na kolana i przesunąłem wyświetlony na ekranie dokument o jedną stronę. – Wektor powrotny z czasem delta t sześćdziesiąt jeden – przeliczyłem w głowie czas podany w sekundach.
– Sześćdziesiąt lat?
– Nie, sześćdziesiąt jeden dni – zaśmiałem się.
Jan Petr brał poważnie każdą moją zaczepkę. Bardzo mi to odpowiadało. Wiedziałem, że teraz czeka go potyczka z Wirganem, i żałowałem, że mnie przy tym nie będzie.
– A ile byś chciał za współrzędne tego wektora? – zapytał.
W jednej chwili zacząłem myśleć nadzwyczaj jasno. Choć tak bardzo się różniliśmy, mieliśmy ze sobą coś wspólnego – nigdy nie ważyliśmy lekko swoich słów.
– Pokażę ci je za sto pięćdziesiąt tysięcy. – Pewnie powinienem był powiedzieć siedemdziesiąt pięć, ponieważ wysokość oficjalnej nagrody wynosiła pięćdziesiąt i nie należało nadmiernie podbijać stawki.
– Wchodzę w to – rzucił bez zastanowienia Jan Petr. – Jesteś idiotą, mogłeś zażądać o wiele, wiele więcej – zaśmiał się.
– A co będzie, jeżeli moje obliczenia okażą się błędne? – powiedziałem już prawie zupełnie trzeźwy.
– Znam cię – znowu zaśmiał się Jan Petr. – Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek powiedział coś, co by było niezgodne z prawdą. – Hej, Henry! – zawołał. Po zmianie brzmienia głosu zorientowałem się, że włączył tryb głośnomówiący. – Dzwonił Mark. Jest możliwość wzięcia udziału w polowaniu na dinozaury. Chyba że się boisz.
Mikrofon nie był najwyższej jakości, ale wystarczył, żebym usłyszał pogardliwą odpowiedź. Potem słyszałem już tylko Jana Petra.
– Jesteśmy umówieni. Pomału kończymy wojaże, za dwa dni będę u ciebie. Możesz czuć się tak, jakby pieniądze były już na twoim koncie, tylko że ci, którzy robią wyciągi, jeszcze o tym nie wiedzą. Trzymaj się. Do zobaczenia za dwa dni.
I rozłączył się.

* * *

Rano bolała mnie głowa, a serce biło mocno od nocnych koszmarów. Bardzo nie lubię, kiedy moje żądze, zazwyczaj artykułowane tylko w podświadomości, przedostają się do jaźni. Przez całe dorosłe życie starałem się kierować zasadą, że wiem, kim jestem, wiem, na co mnie stać, i pasuje mi taki stan rzeczy. Dlaczego teraz cały czas myślę o Henrym Wirganie? W szkole podstawowej i średniej musiałem wycierpieć od rówieśników dużo więcej niż tylko kuksańce i lanie w szatni od wf-u. Do pracy nie pojechałem lotusem, mimo że po wczorajszej przejażdżce rowerem miałem do tego pełne prawo. Wolałem pójść na piechotę. Kręciło mi się w głowie i nie byłem pewien, czy w moim organizmie nie krążą jeszcze resztki alkoholu.
Przez kolejne dwa dni badałem wektor pod różnymi kątami i zastanawiałem się nad sposobem upublicznienia odkrycia. Pamiętałem wprawdzie, że rozmawiałem z Janem Petrem, zresztą ślad po połączeniu pozostał w pamięci telefonu. Nie bardzo jednak wiedziałem, o czym rozmawialiśmy, jak przez mgłę przypominało mi się, że o czymś, co dotyczyło Wirgana i Alice, chociaż o niej nikt nic na głos nie powiedział. Miałem przynajmniej taką nadzieję. Kiedy Jan Petr umówił się ze mną na spotkanie wieczorem, czułem się jak w potrzasku.
Spotkaliśmy się w restauracji Pod Dębem, którą zwykle mijałem w drodze do domu. Jan Petr siedział przy stole i popijał sok. Zamówiłem kawę i wodę mineralną.
– No i co z tym dwukierunkowym wektorem? Nie zrobiłeś żadnego błędu? – od razu przeszedł do rzeczy. Był bardziej opalony niż ostatnim razem, a na lewym przedramieniu miał protezę. – Spadłem, kiedy przedzieraliśmy się przez wądół. W sumie nic poważnego, ale strasznie boli – wyjaśnił, zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać.
– No, to jest właściwy wektor. Zmierza sto jeden I trzy dziesiętne milionów lat wstecz do naszego Układu Słonecznego. Tolerancja błędu przy określeniu miejsca docelowego obejmuje obszar aż do orbity Marsa.
– To znaczy, że istnieje możliwość wysłania sondy na Marsa? – upewniał się.
– Tak, albo na Słońce. Ale chyba najlepiej byłoby znaleźć wektor zmierzający na Ziemię.
– Na pewno. Myślałem, że nie potraficie określić miejsca, do którego zmierza wektor. Taki przynajmniej wniosek wyciągnąłem z tego, co przeczytałem w różnych czasopismach naukowych.
Przyglądał mi się z uwagą. Na szklance z zimnym sokiem pojawiła się już rosa.
Albo orientacja Jana Petra w problematyce skoków kazualnych była mocno ponadprzeciętna, albo przez ostatnie dwa dni spędził sporo czasu na studiowaniu tematu.
– Jeśli dzięki odpowiedniemu algorytmowi znajdujemy wolny wektor, to nie znamy wszystkich jego współrzędnych – wyjaśniałem powoli. – Możemy tylko ustalić ponad wszelką wątpliwość, że naprawdę umożliwia przeniesienie w inne miejsce. To tak, jakbyś rzucał kamieniem i potrafił wymierzyć, ale nie miał żadnego wpływu na siłę rzutu. Oczywiście w przypadku skoków kazualnych poruszamy się w multiwymiarowej przestrzeni, w której istnieje o wiele więcej możliwości przemieszczania, i porównania z życia wzięte nie oddają do końca problemów związanych z opisywaniem wektorów.
Pokiwał głową, jakby ta odpowiedź w pełni go satysfakcjonowała.
– A mógłbyś znaleźć więcej takich wolnych wektorów? – zapytał, jakby chodziło o drobiazg. Ale ja wiedziałem, że chodzi o coś wielkiego. Jeśli potrafiłbym to zrobić, Nagroda Nobla na pewno by mnie nie ominęła.
– Na początku wydawało mi się, że tak, ale teraz już wiem, że się myliłem. W moim algorytmie wyszukiwania jest błąd, tylko dzięki nieprawdopodobnie szczęśliwemu przypadkowi udało mi się dokonać odkrycia – przyznałem w końcu. – Chodzi o szczęście porównywalne do wytypowania w narodowej loterii właściwych liczb sto razy z rzędu.
Samotny, bez towarzystwa, z którym spędzał większość czasu, mój były kolega ze studiów sprawiał wrażenie małomównego i zamyślonego. W takiej sytuacji dało się z nim porozmawiać na wiele ciekawych tematów. Pewnie dlatego kilka lat temu zostaliśmy kolegami, jeśli nawet nie przyjaciółmi.
– A kiedy ten wektor się otwiera? – zadał kolejne pytanie.
Musiał dużo czytać na ten temat. Mało kto wiedział, że wolne wektory egzystują tylko tymczasowo, powstają i zanikają w zależności od rozwoju kontinuum czasoprzestrzennego.
– Za dwa miesiące.
Kiwnął z zadowoleniem głową.
– Teraz bardzo bym cię prosił, żebyś podpisał te papiery. – Podsunął mi trzy pliki dokumentów. – Sto pięćdziesiąt tysięcy powinno już być na twoim koncie, tak jak się umówiliśmy – oznajmił, a mnie w jednej chwili włosy stanęły dęba.
Wziąłem porządny łyk wody i zacząłem czytać.
To była umowa ze spółką akcyjną Hard Hunters. Za współrzędne wolnego wektora zmierzającego do późnego mezozoiku na planecie Ziemia, z kilkoma zastrzeżeniami i warunkami, takimi jak poprawność wektora, dyskrecja i wyłączność, miałem otrzymać wynagrodzenie w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy.
– Jesteś pewny? – zapytałem.
Jan Petr tylko się uśmiechnął.
– Nikt nie wyrzuca pieniędzy w ciemno. To jedyna szansa na wycieczkę tam, gdzie jeszcze nikt nie był i prawdopodobnie już nigdy nie będzie. Nie mogę zmarnować okazji.
– I chcesz tam polować? – Teraz skojarzyłem to, co powiedział, z nazwą firmy, którą założył prawdopodobnie tylko w tym celu.
Przytaknął.
– A co się stanie, jeśli w ten sposób zmienisz przeszłość? – zapytałem.
– Powiedziałbym, że to chyba wszystko jedno, czy wysyłacie gdzieś sondę, która zmienia wszechświat, wysyłając i przyjmując sygnały, czy faceta ze strzelbą do świata, którego już dawno nie ma. Przecież prowadzicie nad tym badania, prawda?
Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Chyba nikt nie potrafił.
Wiedziałem doskonale, że w tym momencie ryzykuję całą spokojnie zapowiadającą się i jednoznacznie ukierunkowaną przyszłość, ale mimo to przyciągnąłem do siebie papiery i je podpisałem.
– Z chęcią bym z tobą jeszcze pogadał o różnych szczegółach, ale teraz naprawdę bardzo się śpieszę. Jeśli coś się zmieni, dzwoń. Na pewno się odezwę.
Kiwnięciem ręki przywołał kelnera i zapłacił za sok. Zawsze bardzo w nim ceniłem, że nie popisywał się bogactwem.
– A jak się wam udała wycieczka? – zapytałem jeszcze.
– Super. Dziewicze tereny, udało nam się upolować dwa jaguary. To było... – miał problem z dobraniem odpowiednich słów – niezwykle krwawe żniwo.
– A kto tym razem został królem polowania?
W oku Jana Petra natychmiast pojawił się błysk i przez moment widziałem na jego twarzy rozbawienie.
– Henry Wirgan.
Miałem nadzieję, że nie zauważył, jakie emocje wywołała we mnie ta odpowiedź.
Poklepał mnie po ramieniu i wyszedł.
Bydlak. Dobrze, że zapytałem tak ogólnie i nie poprosiłem o szczegóły, bo wtedy czułbym się jak po wiwisekcji.

* * *

Przez trzy dni nie działo się nic specjalnego, oprócz tego, że przeglądałem na przemian katalogi agencji nieruchomości i salonów samochodowych. O tym, że to wszystko nie jest snem czy urojeniem, przypominał mi jedynie niewiarygodnie wysoki stan konta.
Potem poprosił mnie do siebie profesor Valentrep. Szedłem do niego pełen najgorszych przeczuć i strachu przed zwolnieniem dyscyplinarnym, które na pewno by mnie nie ominęło, gdyby się wydało, od kogo firma Hard Hunters ma dane o wolnym wektorze.
Szef wyglądał jednak na zamyślonego.
– Pan jeszcze nie wykorzystał urlopu – oznajmił ku mojemu zaskoczeniu.
– Nie – potwierdziłem. Nigdy nie interesowały go takie sprawy. Urlop był ostatnią rzeczą, o której myśleli pracownicy instytutu.
– Proponuję, żeby pan go wykorzystał w listopadzie, a potem jeszcze przez miesiąc kontynuował pracę naukową, ale poza laboratorium. Będzie panu przysługiwało wynagrodzenie, jakby był pan w pracy – przeszedł od razu do meritum. – Podobną ofertę złożyłem wszystkim pracownikom. Ktoś chce wynająć na dwa miesiące naszą placówkę z całym oprzyrządowaniem i personelem pomocniczym. Oferta finansowa jest na tyle atrakcyjna, że byłoby nierozsądne, gdybym ją odrzucił. Już po wszystkim będziemy mogli znacząco poprawić wyposażenie instytutu i pozwolić sobie na jeszcze szybsze łącza potrzebne do pracy.
– Oczywiście.
Od razu zrozumiałem, co się święci.
Na świecie były tylko trzy pracownie, w których znajdowały się urządzenia umożliwiające skoki kazualne. Nasz instytut pozwalał na transfer przestrzeni o największej objętości – wyciętej przez sferę o promieniu piętnastu metrów, dokładnie tak wielkiej jak hala w podziemiach. Jan Petr zdecydował się na ośrodek, który najbardziej odpowiadał jego zamierzeniom. Zaczynało do mnie docierać, że sto pięćdziesiąt tysięcy, które otrzymałem, stanowiło pierwszą i chyba niewielką w porównaniu z innymi inwestycję spółki w związku z wyprawą. Ale nie zmartwiło mnie to specjalnie. Nigdy nie byłem handlowcem i chyba już nigdy nie będę. Jak dla mnie to była kolosalna suma.
– Odbiorę zaległy urlop w taki sposób, jak pan proponował – zgodziłem się.
– Tak, tak. Proszę pamiętać, że to jest korzystne dla nas wszystkich – powiedział profesor i przestał na mnie zwracać uwagę.
Wiedział, że jeśli chodzi o mnie, wszelkie podchody i gierki są zbędne.
W drodze do domu zastanawiałem się nad dalszym rozwojem wypadków. Miałem nadzieję, że nie będzie się działo zbyt wiele, ale to było tylko pobożne życzenie, a ja zdawałem sobie sprawę, że wszelkie prawdopodobieństwa grają na moją niekorzyść. Znałem JP – nagle przypomniał mi się pseudonim Jana Petra, którego nie użyłem od czasu zakończenia studiów – i wiedziałem, że będzie starał się zrobić wokół całej sprawy jak największe zamieszanie. Postanowiłem skupić się na rutynowych czynnościach, a w myślach wracałem do teorii kontinuum czasoprzestrzennego. Starałem się przebić przez kurtynę poznania, ale jednocześnie nie chciałem roztrzaskać na drobne kawałki efektów wieloletniej pracy. Wszelkie braki i przeoczenia musiały mieć źródło w samych podstawach – w aparacie matematycznym, który tworzyłem z takim mozołem całe lata. Czy da się je naprawić, nie naruszając misternej konstrukcji? To będzie prawdziwe wyzwanie, ale ja akurat lubię takie wyzwania.

* * *

Około południa zadzwonił Jan Petr i zaproponował spotkanie w restauracji Malpete, która znajdowała się przy głównej ulicy i była jednym z najdroższych lokali w mieście. Wprawdzie nie mogłem teraz narzekać na brak gotówki, ale nie miałem ochoty akurat w taki sposób pozbywać się pieniędzy – po głowie cały czas chodziło mi zadbane i nieprzechodzone porsche 997. Lotus miał już swoje lata i doskonale wiedziałem, że nie nadaje się do codziennej jazdy. Myśli o nowym lokum na razie zarzuciłem.
– To spotkanie służbowe, ja ureguluję rachunek – powiedział na koniec.
No i już nie miałem żadnego argumentu, by mu odmówić. Nastawiłem budzik, żeby mi przypomniał o spotkaniu, w razie gdybym za bardzo pogrążył się w pracy. Przezorność się opłaciła.
Już na mnie czekali – Jan Petr w klasycznym, wręcz nudnym garniturze powitał mnie w towarzystwie opalonego, mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny. Ten też miał na sobie garnitur, ale lekko przybrudzony, jakby spędził w nim kilka godzin. Strzygł się krótko, a wyłysiałe ciemię było mocno brązowe od słońca. Wyglądał na człowieka, który większość czasu spędza pod gołym niebem.
– Doktor Palfrey – przedstawił go Jan Petr.
– John Palfrey – doprecyzował mężczyzna, podając mi rękę.
Kiedy JP przedstawiał mnie, Palfrey zmrużył oczy.
– A zatem to pan twierdzi, że jest w stanie przenieść nas w przeszłość.
– Ja tego nie twierdzę, to wynika z analizy wolnego wektora, którego dane otrzymał Jan Petr.
– Matematyk. – Palfrey kiwnął z zadowoleniem głową. Miał potężne, spracowane dłonie, przywykłe do pracy fizycznej. – W paleontologii w większości przypadków musimy się opierać na domniemaniach i przypuszczeniach – zaśmiał się.
– Doktor Palfrey jest znakomitym fachowcem, obecnie pracuje dla Hard Hunters – wyjaśnił Jan Petr.
– Postanowiłeś zostać mecenasem nauki? – rzuciłem zaskoczony.
– Nie. Bardziej chodzi mi to, żeby z naszej wycieczki przywieźć jak najokazalsze trofea, a pan Palfrey to znawca, który na pewno doradzi nam, co jest godne zainteresowania ambitnego myśliwego – wyjaśnił JP spokojnie.
– Jeśli naprawdę się tam dostaniemy – dodał Palfrey i spojrzał na mnie pytająco.
Wyczułem, że bardzo sobie życzy, by moje wyliczenia okazały się poprawne. Nie dziwiłem mu się, wręcz przeciwnie. Miał szansę skonfrontować teorie z rzeczywistym stanem rzeczy sprzed ponad stu milionów lat. Marzenie każdego naukowca.
– A zatem ma pan ochotę na wycieczkę w przeszłość razem z tymi szaleńcami? – upewniłem się, wskazując Jana Petra.
– Każdy, kto ma jakikolwiek udział w przygotowaniach do naszej ekspedycji – powiedział oficjalnym tonem JP – musi wziąć w niej udział. To bardzo poważne przedsięwzięcie wiążące się z dużym ryzykiem i chciałbym, żeby byli tam obecni wszyscy zainteresowani.
Nie znałem go z tej strony – umiejętności handlowo-organizacyjne musiał nabyć już po tym, kiedy rozeszły się nasze drogi.
– To brzmi całkiem rozumnie – przytaknąłem.
– Bardzo bym chciał, żebyś nadal z nami współpracował – kontynuował Jan Petr. – W imieniu spółki Hard Hunters proponuję ci podpisanie umowy na czas wyprawy. Będziesz odpowiedzialny za przygotowanie skoku i zapewnisz wszystko, co potrzebne do bezpiecznego powrotu. Jeśli chodzi o resztę, to dogadamy się tak, żebyś był zadowolony.
Nie mogłem złapać oddechu. Nie byłem miłośnikiem niebezpiecznych przygód w najmniejszym nawet stopniu, a już zupełnie nie pociągała mnie wizja wycieczki dokądś, gdzie nie ma klimatyzacji, ropy ani niczego, czego można by używać jako paliwa. Nawet jeśli otwierało to możliwość spojrzenia z bliska na... Nie, nie, nie – odrzuciłem od siebie te myśli.
Jp podał mi skórzaną teczkę z wygrawerowanym monogramem hh i artystycznie wytłoczonym motywem strzelby. Wyglądało to jak jakiś materiał reklamowy. Wiedziałem, że dam mu się namówić, ale z ciekawości zajrzałem do środka i wyciągnąłem umowę. Moje obowiązki były tam określone za pomocą nieco bardziej rozwlekłych sformułowań, ale to, co powiedział Jan Petr, mniej więcej pokrywało się z zapisami w umowie.
Wynagrodzenie wynosiło kolejne sto pięćdziesiąt tysięcy. Spojrzałem na niego. Miał kamienną twarz, ale oczy wręcz mu iskrzyły.
Pierwszy krok w niepewną przyszłość już zrobiłem, kiedy sprzedałem dane wektora. Odsunąłem od siebie dokumenty – na drugi nie miałem ochoty. Jak świat wyglądał w tak odległej przeszłości? Ktoś bardziej łasy na przygody na pewno dałby się skusić. Samokontrola to jednak wspaniała rzecz. Jedna z niewielu, w których byłem naprawdę dobry.
Przyszedł kelner i podał nam menu. Podpisałem wszystko między łososiem marynowanym w ziołach ze świeżą sałatą a stekiem z jelenia w sosie grzybowym i koniaku. W życiu bym sobie nie darował, gdybym zmarnował taką okazję.
Jan Petr schował oryginał umowy do neseseru i porządnie go zamknął.
– Po raz kolejny się na tobie nie zawiodłem. – Posłał mi cwaniacki uśmieszek.
I nagle znów zacząłem się zastanawiać, czy dobrze postąpiłem.
– Panowie, chciałbym wam wyjaśnić, w co się właściwie pakujecie, a raczej pakujemy – zaczął Palfrey rzeczowym tonem podczas deseru. – O tym, jak wyglądało życie na Ziemi ponad sto milionów lat temu, mamy pewne wyobrażenia, ale jeszcze raz podkreślam, że są to tylko wyobrażenia. Sytuacja na miejscu może się okazać zupełnie inna. Jak dotąd jeszcze nikt nie był na wycieczce w późnym mezozoiku.
Jan Petr słuchał uważnie, a ja kończyłem deser. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem tak wspaniały posiłek – chyba nigdy. Kelner przyprowadził do stolika obok parę, młodą, atrakcyjną kobietę i starszawego faceta, który nawet przy pomocy drogiego garnituru nie był w stanie zamaskować potrójnego podbródka i potężnego brzuszyska. Kobieta spojrzała na nas z zaciekawianiem, a potem jeszcze przez chwilę obserwowała tylko mnie. W dżinsach i sportowej koszuli na pewno nie pasowałem do tego miejsca. Trudno mi było znaleźć inny powód jej zainteresowania.
– W tamtych czasach nie występowały na Ziemi obszary trwale pokryte lodem. Tropikalny lub subtropikalny pas wegetacyjny rozciągał się od siedemdziesiątego stopnia szerokości południowej do siedemdziesiątego stopnia szerokości północnej i nawet na terenach wokół bieguna z sześciomiesięcznymi okresami bez światła dziennego rosły drzewa i żyły zwierzęta.
Interesujące.
– Ciśnienie atmosferyczne było prawdopodobnie wyższe, a zawartość tlenu w powietrzu wahała się między trzydziestoma a trzydziestoma pięcioma procentami, przy dzisiejszej zawartości dwudziestu jeden procent. Natomiast zawartość dwutlenku węgla była dwa, a może nawet trzy razy większa niż obecnie.
– Zieloni powinni to usłyszeć – skomentowałem.
– Właśnie opisał pan warunki panujące w szklarni – powiedział Jan Petr.
– Dokładnie tak, szklarnia z potencjalnie niebezpieczną dla człowieka atmosferą – dodał jeszcze Palfrey.
Zacząłem się zastanawiać, co to w praktyce oznacza dla uczestników ekspedycji.
Jan Petr poprosił o rachunek i przez chwilę o czymś intensywnie myślał.
– Chciałbym, żeby przygotował pan na piśmie szczegółowe informacje dotyczące warunków panujących w mezozoiku, które mogą mieć dla nas znaczenie – poprosił doktora. – Z tobą – zwrócił się do mnie – skontaktuje się człowiek, który będzie sprawować pieczę nad technicznym przygotowaniem ekspedycji. Musicie ustalić, w jaki sposób zabrać tam całe potrzebne wyposażenie. Zna szczegóły. I przypominam, że wszelkie informacje i działania mają charakter poufny. Z klientami rozmawiam tylko ja.
Klienci? Dopiero teraz dotarło do mnie, że Jan Petr całe przedsięwzięcie traktuje jak biznes – oczywiście, inaczej przecież nie zakładałby spółki. Właściwie nie miał innego wyjścia – przypomniałem sobie, ile musi zapłacić za dwumiesięczną dzierżawę wyposażenia dla zespołu.
– Tak jest, szefie. – Uśmiechnąłem się odrobinę złośliwie.
– Szefem jestem tylko tu i teraz. Kiedy wszystko dojdzie do skutku, będę myśliwym, który chce się porządnie zabawić, panie konsultancie – odbił piłeczkę.
– Będziemy w kontakcie, najlepiej telefonicznym i mejlowym.
I tak się pożegnaliśmy.
Jeszcze tego wieczora dostałem od Palfreya pierwszy dokument na temat mezozoiku, a dokładnie rzecz biorąc, na temat okresu, który nas interesował – kredy. Kolejny przyszedł, zanim zdążyłem przestudiować pierwszy. Im więcej się z nich dowiadywałem, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że podjąłem decyzję pochopnie. To była wyprawa na polowanie, ale do świata, w którym kontynenty miały zupełnie inny kształt, w którym z Afryki do Ameryki Południowej można było przejść suchą nogą, w którym, jak głosiły niektóre spekulacje, ze względu na upały nie mogło istnieć życie przy równiku i dochodziło do samozapłonu biosfery. Równie dobrze mogliśmy się przygotowywać do wycieczki na planetę krążącą wokół zupełnie innej gwiazdy.

* * *

Żeby się trochę zrelaksować i poukładać myśli, wziąłem się do wymiany świec i wielu innych elementów w silniku esprita, które trzeba sprawdzać częściej, niż sądzi większość ludzi. Właśnie mierzyłem gęstość elektrolitu w akumulatorze, kiedy usłyszałem odgłos nadjeżdżającego samochodu, a potem chrzęst żwiru na parkingu przed blokiem. Wyszedłem na zewnątrz z rękami umazanymi po łokcie olejem i zobaczyłem lekko przechodzonego land-rovera z niedawno zmienionymi oponami.
Wysiadł z niego barczysty, lekko przygarbiony mężczyzna między czterdziestką a pięćdziesiątką. Rozejrzał się, w końcu mnie zauważył i ruszył w stronę garażu.
Poruszał się niespiesznie, a z tego, jak obserwował otoczenie, wywnioskowałem, że stara się być zawsze czujny. Wyglądał podobnie jak jego samochód – niepozorny, naznaczony pracą, której poświęcił się w przeszłości. Mimo to budził respekt – do tego stopnia, że prawie się go bałem, a to nie bardzo mi się podobało. Z zawziętą miną ruszyłem mu naprzeciw.
– Daniel Storch – przedstawił się.
– Mark Twilli.
Zmierzył mnie w milczeniu wzrokiem, a ja skrzywiłem się, udając, że czyszczę usmarowane ręce.
– Pracuję dla Hard Hunters, do moich zadań należy obsługa techniczna akcji. Miałem się z panem skontaktować.
Domyślałem się, że Jan Petr mógłby zatrudnić każdego, ale na pewno nie kolesi w białych albo błękitnych kołnierzykach. Daniel Storch był z pewnością człowiekiem po przejściach. Chociaż nie uważałem się za detektywa, mógłbym się założyć, że brał udział w jakiejś wojnie.
– No to do roboty – rzuciłem bez zbędnego gadania. – Nie bardzo się orientuję, co mamy ze sobą zabrać, ilu ludzi i ile materiału. Chyba by było dobrze, gdyby mi pan to wszystko mniej więcej przybliżył, a ja pana zapoznam z systemem skokowym, głównie z jego ograniczeniami. Albo odwrotnie, jeśli pan woli. Zapraszam do mnie.
Widziałem, jak patrzy mi przez ramię w stronę samochodu stojącego na kanale.
– Cudo – skomplementował.
– Bierzemy też samochody? – zapytałem, zmierzając w stronę domu.
– Jeśli da się przetransportować. Ale myślę, że warto.
– A czy wyższa zawartość tlenu w atmosferze i wyższe ciśnienie mogą mieć wpływ na spalanie paliwa? – zacząłem zastanawiać się na głos. – Chyba trzeba będzie przerobić całą elektronikę. Albo...
– Albo lepiej, jeśli tam nie będzie żadnej elektroniki – wszedł mi w słowo. – Musimy nad wszystkim panować. Jakiś prosty silnik, klasyczne sprężyny albo resor piórowy, po prostu coś, co będziemy w stanie w jednej chwili naprawić bez poważniejszych akcesoriów.
Miał rację.
Po dwóch godzinach byłem w domu sam z listą najpotrzebniejszych rzeczy, które chcieliśmy zabrać. Całkiem sporo sprzętu, jakby Jan Petr zamierzał przenieść w przeszłość małe miasteczko.
Moją głowę zaprzątał teraz jednak inny problem – jak przetransportować nas bezpiecznie tam i z powrotem. Przy skoku dochodziło do przesunięcia kontinuum czasoprzestrzennego, które my, istoty ograniczone do rozpoznawania czterech wymiarów, pojmowaliśmy jako przestrzeń ograniczoną przez sferę o promieniu piętnastu metrów. Przestrzeń, która zostanie wycięta z naszej rzeczywistości bez względu na to, czy będzie tam próżnia czy też kilkaset metrów sześciennych ołowiu. W skali energii kwantowej próżni nie stanowiło to większej różnicy. Istnienie wektora powrotnego oznaczało, że w tym samym czasie ten sam wycinek kontinuum czasoprzestrzennego bez pobrania dodatkowej energii wróci w to samo miejsce. Fizycy czasami porównywali to do wahadła istniejącego tylko w punkcie obrotu, a dla mnie to były dwa rozwiązania skomplikowanego układu równań. Sformułowania śten sam czas" i śten sam wycinek materii" były przedmiotem wielu debat, nieprowadzących do żadnych rozumnych wniosków.
Ja jednak nie musiałem rozwiązywać teoretycznej kwestii, ale praktyczny do bólu problem. Dokąd wycelować wektor, skoro powierzchnia Ziemi, położenie kontynentów i wysokości nad poziomem morza w ciągu stu milionów lat uległy całkowitej zmianie? A jeśli wyślę nas do kulistej jaskini wyżłobionej w granitowej skale, w której czeka nas powolna śmierć w wyniku uduszenia? Albo wręcz przeciwnie, znajdziemy się nagle gdzieś wysoko w powietrzu? Nawet jeśli wylądujemy szczęśliwie dzięki spadochronom, to i tak musielibyśmy dostać się z powrotem w to samo miejsce – taki był warunek powrotu.
W biurze, zamiast zabrać się do pracy, zacząłem zestawiać matryce transformacyjne, które poprzez powiązanie z kontinuum umożliwiłyby zdefiniowanie położenia miejsca w dwóch płaszczyznach czasowych z dokładnością do kilku metrów. Opierając się na ludzkiej logice, nie rozumiałem tego w ogóle, ale w operacyjnej logice teorii kontinuum czasoprzestrzennego, niedokładnej i funkcjonującej tylko w specyficznych warunkach, to działało. Już po chwili praca pochłonęła mnie całkowicie i jak zawsze w takich przypadkach byłem pod wrażeniem harmonijności wszechświata, w którym żyjemy. To był mój żywioł, poszukiwanie zależności, prawidłowości, wyższej harmonii. Pracowałem dwa dni bez ustanku; przerwy na jedzenie robiłem tylko dzięki temu, że nastawiałem budzik – i tak bym nie zasnął. Po raz pierwszy od momentu, kiedy zorientowałem się, że moja teoria nie jest wcale tak dobra, udało mi się do tego stopnia zaangażować. Może nawet jeszcze intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej. W końcu dzięki kompletnym informacjom o wektorze moje starania zostały zwieńczone sukcesem. Wektor ów był na czas swojego trwania absolutnym inwariantem, pewnym punktem, za pomocą którego chciałem poruszyć kulę ziemską. Czy raczej skoczyć z czasu do czasu, z parkingu na parking.
Po kilku dłuższych konsultacjach z Palfreyem zadzwoniłem do Jana Petra.
– Muszę ustalić dokładną wysokość nad poziomem morza wykopalisk w Argentynie. Jest ich tam kilka, ale mnie najbardziej interesują punkty blisko Challacó w regionie Neuquen. Chodzi o kalibrację współrzędnych – od razu przeszedłem do sedna. Nie tłumaczyłem, że położenie miejsca będę musiał w bardzo skomplikowany sposób skorelować z punktem startowym.
– No to załatw wszystko, czego potrzebujesz, tylko pamiętaj, żeby rachunki wysyłać mojej sekretarce. Przygotuję dla ciebie upoważnienie do korzystania z konta Hard Hunters – zbył mnie ostrym tonem.
– Ja? – nie potrafiłem ukryć zaskoczenia.
Jakoś nie umiałem sobie wyobrazić, że lecę do Argentyny, przedzieram się przez na wpół dziki kraj na jakąś prowincję, organizuję zespół geologów, którzy dokonują dla mnie pomiarów, czy w najgorszym wypadku sam się tym zajmuję, a potem wracam jakby nigdy nic do domu. Mój świat to były komputery, matematyka, pracownie z odpowiednim wyposażeniem, gładki asfalt i zapach benzyny.
– No pewnie, a kto inny? – zaśmiał się Jan Petr. – Wydaje mi się, że to istotne, jeśli chodzi o nasz powrót. Będzie najlepiej, jak sam tego wszystkiego dopilnujesz.
I rozłączył się.
Po raz kolejny dotarło do mnie, że wplątałem się w coś, co mnie przerasta. Ale drogi powrotnej już nie było – podpisałem umowę.
Na drugi dzień wziąłem tydzień bezpłatnego urlopu. W związku z planowanym wynajęciem instytutu panował tam nieopisany chaos i chyba nikt specjalnie nie przejmował się faktem, że przez najbliższy tydzień będzie o jednego teoretyka mniej. Tylko jeden dzień zajęło mi sporządzenie listy sprzętu, którego potrzebowałem do dokonania pomiarów – wystarczył zwykły gps – i zorganizowanie transportu do miejsca, które wybraliśmy razem z Palfreyem. Dał mi namiary na znajomego paleontologa, który pracował gdzieś w pobliżu.
Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Droga na lotnisko, pierwszy samolot, lot transkontynentalny, rozklekotana cessna, dzień przestoju spowodowany problemami z wynajęciem dżipa, potem podróż do osady ukrytej gdzieś w puszczy, pałętanie się po wykopaliskach i jeden wieczór z sympatycznym paleontologiem, który wmusił we mnie dużo za dużo piwa jak na moje skromne możliwości. I powrót do domu.
Przez sześć dni nie znalazłem chwili czasu, żeby sprawdzić pocztę, zapchaną teraz wiadomościami od Jana Petra, Storcha i Palfreya, a na dodatek w furtce tkwiła odręczna notatka. Tekst był usiany błędami ortograficznymi i w ogóle sklecony dość pokracznie. Podpisano: niejaki Fiodor Grimkow.
W jednym z mejli od Jana Petra znalazłem informację, że Fiodor Grimkow to kolejny pracownik Hard Hunters, z którym mamy współdziałać. Zastanawiałem się, kim może być człowiek niepotrafiący obsługiwać poczty elektronicznej i nieznający podstaw ortografii.
Zadzwoniłem pod wskazany w wiadomości numer.
– Grimkow. Jak wnioskuję z numeru, który pojawił się na wyświetlaczu, rozmawiam z panem Markiem Twillim – usłyszałem słowa wypowiadane z ciężkim słowiańskim akcentem.
– Tak, otrzymałem od pana informację na piśmie.
– Pan Jan Petr zatrudnił mnie w charakterze tropiciela i myśliwego. Mam również zadbać o jak największe... – przez chwilę szukał właściwego słowa – niebezpieczeństwo, to znaczy bezpieczeństwo pracowników firmy Hard Hunters. Myślę, że powinniśmy zrobić party.
Domyślenie się, o co mu chodzi, zajęło mi dobrą chwilę.
– Chodzi panu o spotkanie? – upewniłem się.
Telefon piknął, dogorywająca bateria protestowała przeciwko zbyt długiej z jej punktu widzenia rozmowie. Może powinienem kupić sobie lepszą komórkę, zamiast odkładać każdy grosz na samochód? W związku z kolejnym wysokim honorarium moje myśli krążyły wokół nowych, jeszcze nowocześniejszych modeli. Rozważałem też możliwość sprawienia sobie jakiegoś sportowego weterana z lat siedemdziesiątych, którego spokojnie bym wyremontował i zrobił z niego prawdziwe cacko.
– Da, tak, spotkanie – zgodził się po chwili.
Zapewne ta rozmowa kosztowała baterię jego telefonu tyle samo energii co moją.
– Kiedy i gdzie?
Kolejne piknięcie.
– Im szybciej, tym lepiej – odpowiedział i podyktował mi adres.
Miejsce oddalone o około sto kilometrów, do którego wiodły podrzędne, przyjemnie poskręcane serpentyny, biegnące przez różne kopce i wzniesienia.
– Spoko, zaraz tam będę – odpowiedziałem i zdążyłem się nawet rozłączyć, po czym komórka padła.
Szybki prysznic, czyste dżinsy, saszetka z dokumentami i kilkoma banknotami na wszelki wypadek. Kiedy wsiadałem do samochodu, pomyślałem, że teraz na szczęście nie muszę się przejmować ceną benzyny czy opon, których kupno w przypadku lotusa wyprodukowanego w latach siedemdziesiątych generowało koszty znacznie przewyższające możliwości mojego portfela. Niebo było przejrzyste, słońce już na tyle wysoko, że nie oślepiało, ale jeszcze nie przypiekało. Założyłem skórzane rękawiczki, jedną z moich słabostek. Ruszyłem, pomału przejechałem przez próg spowalniający na końcu parkingu, a potem dwójka, trójka i wdepnąłem porządnie gaz, aż przyśpieszenie wgniotło mnie w fotel.
Dokładnie taka jazda, jaką lubię. Bój przyczepności gum z siłą odśrodkową, bój ukrytego w podświadomości wariata kochającego adrenalinę z kochającym życie realistą.
Grimkow wyznaczył na miejsce spotkania dawną farmę leżącą daleko poza miastem, przerobioną na komfortowy i funkcjonalny dom mieszkalny. Ale na tym odludziu chyba tylko prawdziwi samotnicy mogliby czuć się szczęśliwi.
Zaparkowałem przed budynkiem. Kiedy wysiadłem, słońce zaczęło mnie przypiekać w kark. Podczas szybkiej jazdy w ogóle nie czułem upału.
Zadzwoniłem i czekałem. Najpierw zza rogu wyskoczyły dwa psy (chociaż równie dobrze mogły to być niewyrośnięte niedźwiedzie), a potem otworzyły się drzwi budynku, który kiedyś pełnił zapewne funkcję stajni. Przerobiono ją na doskonale – przynajmniej na pierwszy rzut oka – wyposażony warsztat.
Ze środka wyszedł potężny mężczyzna z brodą. Jednym gestem odpędził psy i rozkołysanym krokiem podszedł do płotu. Na czole miał plastikowe okulary ochronne, jakby przed chwilą robił coś przy maszynach.
– Mark Twilli – przedstawiłem się. – Byłem umówiony z panem Grimkowem.
– John Smith – uśmiechnął się mężczyzna. – Rusznikarz. Grimkow jest tam z tyłu, na strzelnicy. Stąd to kawał drogi, ale – spojrzał na lotusa – nie dojedzie tam pan swoją furą. Będzie pan musiał wybrać się piechotą. Najpierw trzeba okrążyć dom, a potem iść cały czas tamtą drogą.
Poszedłem dokładnie tak, jak powiedział. Już prawie uznałem, że zgubiłem się między wielkimi skałami a połaciami krzewinek borówki, kiedy znalazłem się na małym, symetrycznym placyku pomiędzy pagórkami. Sądząc po ilości zadaszonych stanowisk i rzędzie tarczy, była to właśnie strzelnica.
Przy domu z bierwion – czy raczej przy wiacie, bo okna zastąpiono nieporadnie przybitymi okiennicami, a na drzwi najwyraźniej zabrakło materiału – stał mini-van. Rozsuwane boczne drzwi były otwarte, dzięki czemu dostrzegłem w środku mnóstwo skrzyń.
– Szybko pan tu doszedł – usłyszałem i odwróciłem się przerażony.
Nie wiem, skąd się wziął ten niski, chudy człowiek, ale nagle stal tuż obok mnie. Miał siwe włosy spięte w kitkę i trzydniowy zarost. Twarz wydawała się jakby wyciosana z drewna, pomarszczona i statyczna; jasne oczy przypominały kawałki brzozy wkomponowane w ciemny dąb. Sądząc po wyglądzie, mógł być między czterdziestką a siedemdziesiątką.
– Mark Twilli – ledwo z siebie wyrzuciłem.
– Grimkow – odpowiedział oschle.
Przyglądał mi się przez chwilę i chyba go nie zachwycało to, co widział.
– Potrzebne wam te okulary? – zapytał.
– Tak, jestem krótkowidzem. – Odruchowo przeczyściłem szkła lennonek.
– Niech robi uwagi... niech pan na nie uważa – poprawił się. – W największym bezpieczeństwie pan być, kiedy nauczy się bronić. Hm, myślę używać broni. Strzelaliście?
Pokręciłem głową.
– Więc wy nie myśliwy.
Kiwnąłem.
– To charaszo. Nie będziemy musieć zajmować teleskopem. Dużo niedoświadczonych klientów go chce, a u dużych karabinów do niczego. Tylko rozbić oko. Padchaditie tam – wskazał cień stanowisk strzeleckich. – Kilka razy walniecie, ja będę smatriai, jak wam idzie.
Poszedł do minivana i przyniósł jakieś podłużne pakunki. Na pewno była w nich broń.
– Pan Jan Petrowicz Flaks – wypowiedział jednym tchem imię, otczestwo i nazwisko, delikatnie zniekształcając zbyt skomplikowany fonetycznie zlepek – mówił, że tam, gdzie się wydajemy, żyć wielki zwierz.
Sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego emocji – nie mogłem się powstrzymać przed wbiciem mu jakiejś szpili tylko po to, by się przekonać, co na takim gościu robi wrażenie.
– No, bardzo wielki. Niektóre zwierzęta mogą być nawet dwa razy większe od słonia.
– W takim razie będzie nam jeszcze ciężej – powiedział jakby nigdy nic. – Myślę noszenie broni. Będziemy potrzebować sztucery na niebezpieczną zwierz, i to te nielegkije. – Położył futerały na stołku w cieniu niewielkiego zadaszenia nad stanowiskiem strzeleckim. – A więc nie strzelaliście. A macie jakieś wyobrażenie, jaką broń chatitie?
Mówił pomału i obserwował mnie uważnie, upewniając się, czy wszystko rozumiem. Zacząłem się zastanawiać, skąd Jan Petr go wytrzasnął i dlaczego postanowił płacić za jego usługi. Specjalistów od broni musiała być na rynku cała masa, tak mi się przynajmniej wydawało. Jan Petr, choć lubił niebezpieczne zabawy, nigdy nie robił niczego bez powodu.
– Nie mam. Bardzo chętnie skorzystam z fachowej rady – odparłem spokojnie.
Obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakbym właśnie powiedział mu o sobie coś bardzo ważnego. Zaczął otwierać futerały i rozkładać na stole bardzo bogaty, różnorodny arsenał.
– No to pójdziem postrielat. Będziemy polować, właściwie nasi klienci będą polować na wielkiego, niebezpiecznego zwierza – zaczął przemowę, gładząc mimowolnie poszczególne sztuki broni pomarszczonymi, poznaczonymi głębokimi bliznami dłońmi. – W polowaniu na wielkiego zwierza potrzebne będą specjalne bronie.
Kiedy przeszedł na temat swoich zainteresowań, mówił płynniej i robił mniej błędów, chociaż wymowie wciąż wiele brakowało do ideału. Prawdopodobnie dosyć często prowadził takie rozmowy.
– Tutaj ma pan broń na bawoły, łosie, nosorożce, słonie, gepardy i tygrysy.
– Myślałem, że odstrzał słoni jest zakazany – zauważyłem. – Nosorożców zresztą też.
– Jest. Ale i tak urządza się polowania na nie.
Na to nie miałem odpowiedzi.
– Jan Petrowicz powiedzieć, żebym się przygotował na większego zwierza niż te, które tu wymieniłem.
– A wie pan dokładnie, na jakie zwierzęta będziemy polowali? – zapytałem wprost.
– Doktor Palfrey dać mi to. – Odsunął futerał pełen teleskopów, pod którym leżał stos papierów.
Zacząłem je przeglądać. Były to ryciny dinozaurów z terenów Ameryki Południowej i Afryki żyjących w albie, najpóźniejszym piętrze wczesnej kredy. Wszystkie prezentowały się tak samo: rekonstrukcja kośćca, jeśli ktoś takiej oczywiście dokonał; prawdopodobny wygląd i podstawowe dane: roślinożerne, mięsożerne, masa, wielkość i od czasu do czasu jakieś inne informacje o osobnikach konkretnego gatunku.
– Pan uważa, że ta broń – wskazałem na stół – okaże się wystarczająca na te potwory?
– To jest sztucer powtarzalny Ruger M77 Mark 11 Magnum kaliber .416 Rigby. Ulubiona u profesjonalnych myśliwych, używana na polowaniach na słonie.
Wybrałem jedną ze strzelb. Nie widziałem w niej nic specjalnego. Cóż, jako człowiek, któremu zdarzało się od czasu do czasu pracować z metalem, musiałem docenić doskonałą obróbkę mechaniczną.
– Wielki słoń afrykański może ważyć sześć ton, ale ta broń potrafi go zatrzymać w mrugnięciu.
– W mrugnięciu? – nie rozumiałem, o co mu chodzi.
– Da.
– Ach, w okamgnieniu!
Spodziewałem się, że się uśmiechnie, ale jego twarz pozostawała nieruchoma.
Przekartkowałem plik papierów i wyciągnąłem kartkę oznaczoną sygnaturą śGiganotozaur". Na rycinie pod tekstem znajdowały się wizerunki dwóch dinozaurów – mniejszym był Tyrannosaurus rex, a większym właśnie giganotozaur. Zęby wystające z czaszki, sfotografowane zapewne w jakimś muzeum, przypominały sztylety.
– Masa do ośmiu ton – przeczytałem na głos. – Niektóre podgatunki ważą jeszcze więcej. A słoń jest roślinożerny – zwróciłem Grimkowowi uwagę na ten fakt. Może miał braki, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu biologii, i nie był świadom tej drobnej różnicy.
Na kolejnej rycinie znajdował się jakiś ptakopodobny jaszczur – od dziewięciu do dziesięciu ton.
– Naprawdę pan sądzi, że te strzelby wystarczą? – zapytałem pełen obaw.
– Nie ma lepszych – odparł, z pewnością uważając to za wyczerpującą odpowiedź.
– W takim razie poproszę najcięższą – natychmiast dokonałem logicznego wyboru.
Przez chwilę chyba coś zamierzał powiedzieć, ale w końcu bez słowa podał mi broń.
– Spróbujcie, czy będzie odpowiadała, strielajtie gdzieś tam. – Machnął w kierunku rzędu tarczy. – I porządnie się rozkraczcie. Bezpiecznik tu.
Nie podobało mi się to śstrielajtie gdzieś tam". Jakbym nie był w stanie trafić nawet w najbliższą tarczę. Posłuchałem go. Oparłem stopkę kolby o ramię, wycelowałem i pociągnąłem za spust. Nic. Wtedy uświadomiłem sobie, że zapomniałem o bezpieczniku. Spojrzałem na Grimkowa, ale on obserwował mnie obojętnie. Odbezpieczyłem broń, wziąłem głęboki oddech, położyłem palec wskazujący na spuście i nacisnąłem.
Ktoś walnął mnie w twarz, a zaraz potem w tył głowy. Dotarło do mnie, że siedzę na ziemi oparty o stół, który przewróciłem własnym ciałem. Strzelba leżała kawałek dalej w trawie, a w głowie rezonował mi huk wystrzału.
Znokautowała mnie pieprzona siła odrzutu tego cholerstwa. Tarcza, w którą mierzyłem, pozostała oczywiście w stanie nienaruszonym. Okulary nie miały szans w starciu z kolbą, dookoła mnie błyszczały drobinki rozbitych szkieł. Dobrze, że miałem w samochodzie zapasową parę.
Czułem, jak puchnie mi twarz. Głowa potwornie bolała, chociaż obojczyk dawał o sobie znać równie dotkliwie. Grimkow podszedł do strzelby spokojnym krokiem, podniósł ją i sprawdził, czy nie jest uszkodzona. W końcu udało mi się stanąć na nogi, ale ciągle trzęsły mi się kolana i obawiałem się, że znowu upadnę.
Szok jeszcze nie minął, ale doskonale wiedziałem, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, za chwilę będę się bał broni palnej o wiele bardziej niż teraz. Czyż nie lepiej było mi w biurze? Było. Chyba.
– Super. To ma jednak dla mnie zbyt mocnego kopa. Poproszę o coś lżejszego, ale coś takiego, co zatrzyma te potwory – wypowiedzenie do końca tego zdania przyszło mi z największym trudem.
Grimkow zaczął wykrzywiać usta w uśmiechu. Przypominało to nieco kształtowanie się powierzchni kuli ziemskiej – w każdym razie następowało niewiele szybciej.
– Powycierajcie się, krew na brwiach. – Podał mi chusteczki higieniczne. – Zaczniemy małym kalibrem. Jeśli chcieć naprawdę umieć strzelać, myślę nie tylko na strzelnicy, ale w terenie za nieprzewidywalnych sytuacji, musicie kilka tysięcy strzałów zrobić.
Kiedy zobaczyłem, ile krwi zostało na chusteczce po wytarciu łuku brwiowego, poczułem się trochę słabo, ale Grimkow miał minę, jakby nic się nie stało, więc oczywiście zrobiłem podobną. Facet na pewno znał się na rzeczy.
Do domu pojechałem po trzech godzinach, z obolałym ramieniem i palcami, a po drodze zaczęły mnie jeszcze boleć plecy. Po małym kalibrze zdążyłem się zaznajomić z o wiele bardziej rozbrykanym winchesterem.

* * *

Przez kolejne trzy dni biegałem jak w kieracie, żeby się ze wszystkim wyrobić. Profesor Valentrep wyraził zadowolenie z faktu, że najemca wyposażenia technicznego, firma H&H, stanowiąca przykrywkę dla działań Jana Petra, zwróciła się z prośbą o usługi kogoś takiego jak ja. Chodziło o to, by kontrolować przepływ danych ze świata zewnętrznego do komputerów pracujących w ramach naszego projektu, a co za tym idzie – zagwarantować aktualność modelu kontinuum. Oczywiście zgodziłem się na tę propozycję, a profesor w ramach rewanżu zapewnił mnie, że dostanę wynagrodzenie za dwa miesiące urlopu, jak się wcześniej umówiliśmy. Czyli korzyść obustronna.
Nazwa H&H już w pierwszej chwili nasuwała skojarzenia z Hard Hunters – niektóre posunięcia Jana Petra mające na celu zakamuflowanie działań firmy były wprost dziecinne. Ale na razie wszystko szło jak z płatka.
Tymczasem ja sprawdzałem obliczenia, które wyznaczały współrzędne miejsca lądowania w przeszłości, za każdym razem w inny sposób. Poza tym prowadziłem ze Storchem niekończące się dysputy na temat tego, co powinniśmy ze sobą zabrać. Ilość techniki na liście była wprost porażająca, ale niemal w każdej kwestii osiągnęliśmy kompromis. Nie zgodziłem się jedynie na mały, dwuosobowy helikopter. Nawet samochody terenowe należało rozebrać na części, by się zmieściły w komorze.
Każdego wieczora jeździłem pobierać nauki strzelania. Ramiona i twarz bolały mnie coraz bardziej. Czułem się jak po jedynym w swoim życiu pojedynku bokserskim, w którym udział z mojej strony nie był tak do końca dobrowolny. Właściwie czułem się jeszcze gorzej. Walka, w której teraz zdecydowałem się uczestniczyć, na pewno będzie liczyła więcej rund.
W czwartek miałem wszystkiego serdecznie dość. Spod prysznica powlokłem się prosto do łóżka; ostatnie, co pamiętam, to woda ściekająca z włosów na twarz. Pomyślałem, że chyba powinienem się ostrzyc.
Rano zajrzałem do skrzynki pocztowej i znalazłem kopertę z twardego papieru w kolorze kremowym – bez adresu, tylko z moim imieniem i nazwiskiem. W środku znajdowało się ekskluzywne zaproszenie na przyjęcie wieczorowe organizowane przez Hard Hunters, którego celem było zapoznanie się i integracja uczestników ekspedycji łowieckiej tysiąclecia. Pod tekstem lśnił emblemat potężnego, ryczącego lwa obramowany parą myśliwskich fuzji. Przez chwilę obracałem w dłoniach zaproszenie, a potem w panice zacząłem przeglądać garderobę. Nie mogłem przecież pójść tam w dżinsach. Garnitur, w którym odbierałem dyplom, wyszedł z mody kilka lat temu; mógłbym co prawda udawać, że nie dostrzegam tego drobiazgu, ale dziur wygryzionych przez mole nie dało się już przeoczyć. A to oznaczało, że muszę kupić nowy, co z kolei wiązało się ze stratą czasu i koniecznością załatwienia pozostałych spraw w pośpiechu. Wysłałem e-mail do instytutu, że trochę się spóźnię, i poszedłem do łazienki dokończyć poranną toaletę. Z lustra spoglądał na mnie facet z siniakiem na pół twarzy, z podkrążonymi z niewyspania oczami i włosami, których długość przywodziła na myśl coś pomiędzy wariatem a Robinsonem Crusoe. Tego siniaka dałoby się zamaskować chyba tylko przy pomocy maski spawalniczej.
Ubrałem się w koszulę z krótkim rękawem, sandały i dżinsy, wsiadłem do lotusa i ruszyłem przed siebie. Po drodze zatrzymałem się w myjni, żeby zmyć kurz i pył po wczorajszej wizycie u Grimkowa. W mieście zaparkowałem w jedynym miejscu, gdzie nie obowiązywały jeszcze opłaty parkingowe i które dziwnym zbiegiem okoliczności znajdowało się w połowie drogi między dwoma sklepami: domem mody Lavaco a sklepem Wysoka Jakość, Niska Cena. Skoro koniecznie musiałem uzupełnić garderobę, w ramach próby wyważenia stosunku jakość – koszty wybrałem sklep Wysoka Jakość, Niska Cena. Co prawda mieli tam jakieś garnitury, ale nawet na moje niewprawne oko wszystkie już wyszły z mody. Porządnie wkurzony sięgnąłem do schowka w desce rozdzielczej i chyba po raz ósmy przeczytałem dokładnie zaproszenie. Po co właściwie Jan Petr mnie tam ciągnął? Jestem tylko jego pracownikiem! Wysiadłem zniesmaczony i pomału ruszyłem w stronę Lavaco.
To, co zobaczyłem zaraz po wejściu, powinno było natychmiast mnie wypłoszyć. Ledwie słyszalny szum klimatyzacji, marmurowe posadzki, dywany, ubrania wyeksponowane tak, żeby można je było obejrzeć z każdej strony, a do tego obrazy na ścianach.
– W czym mogę pomóc?
Zza kolumny w całości pokrytej lustrami wyszła doskonale umalowana młoda kobieta w garsonce prawdopodobnie pochodzącej z oferty. Nawet interwały w trzepotaniu długimi rzęsami wydawały się dokładnie zaplanowane.
– Potrzebuję garnituru. Na przyjęcie dla członków koła myśliwskiego – wydukałem.
Pod żakietem wyraźnie i jednocześnie subtelnie rysowała się koronka stanika. Moje spojrzenie na chwilę opadło na piersi, ale prawie natychmiast odwróciłem głowę. Zdałem sobie sprawę, że się rumienię. Zakląłem w duchu, starając się uspokoić i spowodować, żeby na mojej twarzy znowu zagościły spokój i opanowanie.
– Nie mógł pan trafić lepiej – usłyszałem z lewej strony.
Makijaż prawie identyczny, ale o ile pierwsza zniewoliła mnie dekoltem, to druga miała spódnicę z bajecznie długim rozcięciem.
– Przyjęcie dla myśliwych?
Wtedy pojawiła się jeszcze jedna kobieta. Od razu zrozumiałem, że to szefowa – była piętnaście, dwadzieścia łat starsza, lecz jej wygląd ewidentnie przeczył zasadzie spadku atrakcyjności wraz z upływem czasu.
– A więc możemy sobie darować wymyślny fason, ale koniecznie musi to być materiał o bardzo wysokiej jakości – powiedziała dostojnym tonem królowa salonu.
W tym zdaniu zawierał się chyba jakiś niewypowiedziany rozkaz. Wszystkie panie zaczęły mnie kierować do następnego pomieszczenia. Salon Lavaco był w rzeczywistości labiryntem, w którym zgubiłby się sam Minotaur.
Przez jakiś czas posłusznie przymierzałem kolejne koszule, marynarki i spodnie, wysłuchując zupełnie niezrozumiałych wywodów na temat wad i zalet krojów poszczególnych modeli garderoby.
– Wydaje mi się, że właśnie znaleźliśmy to, czego szukamy – usłyszałem po godzinie katorżniczego wysiłku głos miłościwie panującej w tym salonie. – Tyle tylko, że ze względu na pańskie doskonale wysportowane ciało zmniejszymy trochę watowanie marynarki, a spodnie poszerzymy w pasie. Nasz krawiec zrobi to dla pana na poczekaniu. Będzie pan mógł w tym czasie pójść do fryzjera, o ile oczywiście ma pan to w planie. – Uśmiechnęła się do mnie. – Zakład pana Bovie znajduje się po drugiej stronie ulicy. Doskonały fryzjer, a tak się składa, że mam z nim bardzo dobre stosunki. Zadzwonię do niego, jeśli pan sobie życzy.
Kiwnąłem tylko głową. Wszystko było lepsze od profesjonalnej opieki tych nazbyt idealnie wyglądających kobiet.
Z ulgą wyszedłem na zewnątrz, by zderzyć się ze ścianą południowego skwaru. Musiałem przyznać, że określenie mojej nienaturalnie chudej sylwetki mianem śdoskonale wysportowanego ciała" było dobrym posunięciem. Tak samo zresztą jak wymiana watowania na ramionach. Zazwyczaj prezentowałem się w marynarkach jak strach na wróble.
W zakładzie pana Bovie usłyszałem dość obszerny wykład na temat współczesnych trendów we fryzjerstwie, ale zanim rozgadany właściciel zdążył mi pokazać katalog z fryzurami, żebym wybrał sobie jakąś na swoją głowę, rzuciłem zdanie, którego raczej się nie spodziewał:
– Na krótko. Na jeżyka. Gdzieś tak – pokazałem długość włosa dwoma palcami.
Popatrzył na mnie niemal obrażony, ale kiwnął głową.
Kiedy przyszło do płacenia, zrobiło mi się słabo. Za tę kwotę mógłbym sobie kupić przedni amortyzator robiony na zamówienie do esprita. Gdybym był bardziej obrotny, obciążyłbym kosztami Jana Petra, biorąc rachunek na jakieś niezbędne wyposażenie dla członków ekspedycji. Wiedziałem jednak, że nigdy się na coś takiego nie odważę.

* * *

Impreza miała się odbyć w Davisburgu. Jakieś sto kilometrów, ale lubiłem jeździć samochodem, zwłaszcza teraz, kiedy nie musiałem oszczędzać na benzynie ani oponach. Kiedy zatrzymałem się przed wejściem do hotelu Hemingway, strzeżonym przez dwóch niezwykle eleganckich portierów, jeszcze raz sprawdziłem na zaproszeniu, czy aby nie pomyliłem adresu. Nie pomyliłem. Jan Petr zdecydował się na najbardziej luksusowy hotel w mieście. Wysiadłem i zacząłem się rozglądać za miejscem do parkowania, ale obok mnie już pojawił się kolejny pracownik hotelu – ten dla odmiany nosił szoferską czapę i stylizowaną kamizelkę.
– Pozwoli pan?
Chyba dobrze zrozumiał moje spojrzenie pełne obaw i wahania. Lotus ze sportową skrzynią biegów i podrasowanym silnikiem wymaga lekkiej nogi.
– Jestem wyszkolony również w zakresie prowadzenia bardzo ekstrawaganckich wozów – próbował rozwiać moje obawy. – Poradzę sobie z tym czarującym weteranem.
– Dobra. Mam nadzieję, że go pan nie porysuje. Nienawidzę szpachlowanych i lakierowanych karoserii – odpowiedziałem i podałem mu kluczyki.
Uśmiechnął się i bardzo powoli zajął miejsce za kierownicą. Nogę miał rzeczywiście leciutką.
Pokazałem zaproszenie portierowi po lewej. Ten po prawej otworzył drzwi i niemal natychmiast przejął mnie kolejny pracownik. Zostałem odprowadzony aż do Niebieskiego Salonu, w którym wszystko miało się rozegrać.
W pomieszczeniu było już kilka osób z kieliszkami szampana w dłoniach. Jan Petr krążył pomiędzy nimi, roztaczając aurę dobrej zabawy. Robił to w sposób naturalny i niewymuszony; nie wiem dlaczego, ale skojarzył mi się z muchą tse-tse szerzącą zarazę.
Dostrzegł mnie. Był szybszy od kelnera z szampanem.
– Wspaniale wyglądasz – ocenił, kiedy się do mnie zbliżył. – Doskonale się prezentujesz, mógłbym umieścić twoje zdjęcie na pierwszej stronie materiałów promocyjnych firmy.
Za taką kasę nawet strach na wróble wyglądałby elegancko.
– Gdybym był bardziej obrotny, przyniósłbym ci paragon i zażądał zwrotu kosztów. Ja to wszystko kupiłem – uderzyłem lekko dłonią w klapę marynarki – tylko i wyłącznie ze względu na to snobistyczne przyjęcie.
– To jest snobistyczne przyjęcie – przytaknął – ale opłata za udział w ekspedycji kosztuje pięćdziesiąt milionów. Nie mogę zamawiać tu nic, co nie jest najwyższej jakości. Na przykład jak ten szampan.
– Jezus Maria! Pięćdziesiąt milionów! – prawie krzyknąłem. – Powinienem był przynieść ten rachunek.
JP spojrzał na mnie z rozbawieniem.
– Jeśli nie wrzucisz na plecy tych łachów w ciągu najbliższych czterech miesięcy, to ci za nie zwrócę. – Uśmiechnął się szelmowsko. Robił interesy, tego byłem pewny, ale jednocześnie prowadził jedną ze swych gierek. Ot tak, dla własnej satysfakcji i uciechy. – A jeśli je jednak włożysz, to stawiasz mi kilka kolejek w barze.
– Wchodzę w to – rzuciłem i wziąłem łyka szampana. Smakował całkiem nieźle, ale żeby jakoś specjalnie, to nie powiem. Pewnie dlatego, że nigdy nic takiego nie piłem. – Przyjechałem samochodem. To mój pierwszy i ostatni kieliszek – oznajmiłem.
– Goście zaproszeni na przyjęcie mają na górze zarezerwowane pokoje – zdradził. – Coś mi mówi, że cała impreza mocno przeciągnie się w czasie, a ty będziesz musiał odpowiedzieć na bardzo wiele pytań i wyjaśnić bardzo wiele kwestii. Nie strasz ich za bardzo i cały czas sprawiaj wrażenie pewnego siebie. Ryzyko, z jakim się wiąże udział w ekspedycji, zostało szczegółowo opisane w umowach. Ty stanowisz zaplecze intelektualne przedsięwzięcia, masz się pokazać jako młody matematyczny geniusz, dzięki któremu udajemy się na wyprawę tam, gdzie jeszcze nikt przed nami nie był i nikt już nie będzie.
– Rozumiem – odpowiedziałem beznamiętnie.
– Ale musisz też dobrze się bawić. Chodź, przedstawię cię. Mark Twilli, lady Olivie Campbell, lord Walter Campbell – zaczęliśmy od stojącej obok pary.
Wyglądali jak rycina z książki o arystokracji. Obydwoje po sześćdziesiątce, szczupli; z daleka nie zwracali na siebie uwagi, ale z bliska uwidaczniały się szczegóły, dzięki którym określenie ich pochodzenia społecznego okazywało się nadzwyczaj łatwe.
– Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać, młody człowieku – odezwał się niezwykle wyniosłym tonem sir Campbell i potrząsnął moją prawicą. – Jak na geniusza wygląda pan aż przesadnie normalnie. – Całą wypowiedź, którą podkreślił pełnym zdziwienia wyrazem twarzy, należało chyba uznać za komplement.
– A ja wprost przeciwnie, powiedziałabym, że wygląda pan o wiele lepiej niż sprzedawcy w salonie madame La Fondee, którzy za każdym razem starają się namówić mnie na kupno najdroższych ubrań – lady Campbell nie zgodziła się z mężem.
Nie bardzo wiedziałem, jak zareagować, a wydawało mi się, że w takich sytuacjach wypada coś powiedzieć.
– Cóż, człowiek sobie twarzy nie wybiera – strzeliłem w końcu, chyba niezbyt błyskotliwie.
– Brawo! W samo sedno! – Sir Campbell spojrzał na mnie, jakbym objawił Bóg wie jaką życiową prawdę.
Otworzyły się drzwi i do salonu niemal wpłynął Henry Wirgan. W przeciwieństwie do mnie na pewno nie miał żadnych dylematów przed wejściem. To był jednak mój problem, a nie jego.
– Gość? – zapytałem Jana Petra i wskazałem wzrokiem, o kogo mi chodzi.
JP odwrócił się i od razu rozpromieniał.
– Tak. Wystarczyła wzmianka na temat ekspedycji, a on od razu zarezerwował sobie miejsce – kiedy to mówił, miał minę niewiniątka. Gdybym go nie znał od kilku dobrych lat i nie wiedział, jakim jest wytrawnym graczem, uwierzyłbym mu.
– Ekhm – sir Campbell znowu zabrał głos. – To dla nas zaszczyt, że tak znany i wspaniały myśliwy jak Henry Wirgan junior pojedzie razem z nami. Cieszy się bardzo dobrą opinią, ale sądzę, że tam, dokąd się wybieramy, trofeów wystarczy dla wszystkich.
Wirgan już zmierzał w naszym kierunku. Trzymał kieliszek szampana i rozdawał na lewo i prawo przyjacielskie spojrzenia.
Bogaty, przystojny, silny i nieposkromiony. Ja byłem tylko mądry, i to nie na tyle, żeby opracować właściwy model kontinuum czasoprzestrzennego. Największy sukces życia zawdzięczałem przypadkowi. Cholera.
– Madame! Sir! Janie! – Każdemu lekko się ukłonił, kurtuazyjnie, a zarazem w sposób bardzo osobisty. – To wspaniale, że się tu spotykamy.
Ja się nie cieszyłem. Z drugiej strony nawet mnie nie powitał.
Napiłem się, w nosie zabulgotały bąbelki szampana. O mało co się nie rozkaszlałem. Na szczęście jakoś to opanowałem.
– Z Markiem już się znacie – rzucił od niechcenia Jan Petr. – To właśnie dzięki niemu mamy możliwość wzięcia udziału w ekspedycji. Hard Hunters wynajęła go jako eksperta, który zapewni nam bezpieczny transport w obie strony.
– Hard Hunters to spółka akcyjna, która w rzeczywistości należy do pana, a właściwie do pańskiego ojca – wmieszała się do rozmowy lady Campbell z szelmowskim uśmiechem. – Przed nami nie musi pan tego zatajać.
– Nie zatajam, madame – zaśmiał się Jan Petr. – Ale muszę pani powiedzieć, że w tym przedsięwzięciu więcej udziałów mam ja niż mój ojciec. Zresztą kiedy już skończy się organizacyjne zamieszanie, natychmiast przeistoczę się w zwykłego, szeregowego członka ekspedycji. Ja też chcę z niej skorzystać, to jedyna taka możliwość.
Lady Campbell spojrzała na męża i w zamyśleniu pokiwała głową.
– Jestem przekonana, że przywieziesz stamtąd naprawdę wspaniałe trofeum i mnóstwo historii do opowiadania, najdroższy.
– Oczywiście, kochana. Zrobię wszystko, żeby tak się stało. Im ciekawsze, tym lepsze. Obiecuję ci, że usłyszysz je jako pierwsza.
Między tą dwójką strasznie iskrzyło, ale nie potrafiłem ich rozgryźć – czy to było iskrzenie miłości, czy nienawiści? W każdym razie nie wyglądali na parę, która się nudzi w swoim towarzystwie.
– Gdzie zarobiłeś tak okazałego siniaka? – zapytał złośliwie Henry Wirgan. Jako rasowy drapieżnik z łatwością znalazł mój najsłabszy punkt. – Wyglądasz, jakby ci ktoś porządnie obił twarz.
Pozostała część towarzystwa przysłuchiwała się z zainteresowaniem, a mnie nie przychodziła do głowy żadna błyskotliwa riposta.
– Uczyłem się strzelać i przy pierwszej próbie dostałem kolbą w twarz.
Henry Wirgan wybuchł głośnym, pogardliwym śmiechem. Nie na tyle jednak głośnym ani pogardliwym, by wzbudziło to niesmak u pozostałych gości. Chociaż możliwe, że byłem przewrażliwiony.
– Dzięki, że mi powiedziałeś. Zapamiętam, żeby nie stawać blisko ciebie, jak będziesz strzelał – powiedział w końcu. – Może lepiej nie dawajmy mu żadnej broni. Jeszcze naprawdę coś sobie zrobi – rzucił w stronę Jana Petra.
Ten zerknął na mnie, a ja w jego spojrzeniu dostrzegłem rozbawienie. Seria złośliwych uwag z pewnością mu się spodobała. Mógłbym się założyć, że gdzieś w głębi duszy liczył na taki rozwój wypadków.
Wtedy do mnie dotarło, że naszej rozmowie przysłuchiwali się inni uczestnicy przyjęcia – starszy mężczyzna, który rozmawiał ze znajomymi po niemiecku, i starsza kobieta bez żadnego towarzystwa. No to ładnie, byłem pogrążony.
– Gdybym miał polegać wyłącznie na umiejętnościach i legendzie króla polowań, z pewnością w ogóle nie interesowałbym się strzelaniem. Moim zadaniem jest przetransportować nas tam i z powrotem. My się już jednak poznaliśmy i wiem, że nie masz tak pewnej ręki i mocnych nerwów, jak się powszechnie uważa, dlatego lepiej nauczę się obchodzić z bronią, by móc polegać tylko na sobie... – zmusiłem się do wymyślenia jakiejś złośliwości. – Proszę mi wybaczyć.
Poszedłem poszukać kelnera, by się napić i zająć czymś myśli. Teraz musiałem uważać, żeby nie znaleźć się z Henrym Wirganem sam na sam w toalecie. Wyglądało na to, że Jan Petr po raz kolejny wepchnął mnie na minę.
Starałem się uspokoić, degustując kawior. Nie mogłem zdecydować, który z trzech gatunków smakuje mi najbardziej.
– Nie spodziewałam się, że pana tutaj spotkam – z epikurejskiej medytacji wyrwał mnie głos, któremu w pierwszej chwili nie potrafiłem przypisać właściciela.
Odwróciłem się i znieruchomiałem. Stałem z rozdziawionymi ustami i dopiero po chwili zamknąłem je z dość głośnym kłapnięciem.
Piękno i bogactwo to wyjątkowa kombinacja. Dotąd wydawało mi się, że najlepsi i najdrożsi krawcy są cenieni za umiejętność stworzenia kreacji, która potrafi ukryć wszystkie niedoskonałości. Tutaj jednak projektant odniósł oszałamiający sukces właśnie dlatego, że zdecydował się podkreślić i wyeksponować wszystkie atuty, jednocześnie pozwalając właścicielce tej pięknej sukni zachować dystyngowaną zjawiskowość. Alice Goodwig była piękna, zniewalająca, jej widok zapierał dech w piersiach. To ostatnie określenie w moim przypadku miało również dosłowne znaczenie.
– Ekhm – zacząłem, wzorując się na lordzie Campbellu. – Ekhm, ja również się tu pani nie spodziewałem.
– Lubię polować, to moje hobby. Inaczej nie spotkalibyśmy się trzy tygodnie temu w Widoku z Wybrzeża.
– Ma pani rację. Moje holmesowskie, analityczne ja chyba ucięło sobie krótką drzemkę.
Miała odsłonięte ramiona. Przez cały czas musiałem się pilnować, żeby patrzeć jej w twarz, tyle innych miejsc na jej ciele przyciągało wzrok.
– Wie pan, trzy tygodnie temu, chodzi mi o tę sytuację w Widoku z Wybrzeża... – ciągnęła i nagłe w jej głosie pojawił się jakby brak pewności siebie. – Henry zareagował tak wybuchowo ze względu na mnie.
Kieliszek z winem, a właściwie szampanem to genialny wynalazek. Człowiek trzymający go w ręku może doskonale maskować zdenerwowanie. Dzięki niemu wyglądałem jak światowiec, a nie jak upośledzony społecznie wyrzutek (czyli tak jak zwykle).
– Tak? – odpowiedziałem z zaciekawieniem.
– Rozwścieczył go komentarz, w którym wyśmiewał pan polowania. Mój ojciec zmarł w czasie polowania. Trafił na potężnego niedźwiedzia, który wcześniej miał do czynienia z ludźmi czy, mówiąc ściślej, z myśliwymi. Wydostał się z zasadzki, zaszedł ojca od tyłu i zabił go.
– Przykro mi...
– To było bardzo dawno temu.
Obok nas zatrzymał się kelner z tacą. Odłożyłem pusty kieliszek i wziąłem pełny. Dzisiaj już na pewno nie będę prowadził. Po prostu światowiec.
Może jedno z praw natury powinno wykluczać istnienie tak pięknych kobiet jak Alice Goodwig. Albo istnienie biednych, nudnych naukowców, którzy natychmiast się w nich zakochują. Teraz naprawdę nie potrzebowałem podobnych dylematów.
– Bardzo mi przykro, ale nie jestem skłonny zmienić swojego zdania w tej kwestii – zacząłem zatrzaskiwać drzwi ewentualnym nadziejom. – W dziewiętnastym wieku zwierzyna stwarzała niebezpieczeństwo dla człowieka – słonie, tygrysy, nosorożce. Na te stworzenia polowano za pomocą jednostrzałowej lub dwustrzałowej broni z nabojami na bazie czarnego prochu strzelniczego. Wtedy to były prawdziwe pojedynki i niebezpieczne zajęcie. Dzisiaj, kiedy myśliwi mają do dyspozycji samopowtarzalną broń o mocy pozwalającej na odstrzelenie małego czołgu, to już zupełnie co innego.
– Od kiedy jest pan takim znawcą w zakresie łowiectwa? – w głosie Alice pojawiła się złość. – Pan jest, zdaje się, ekspertem od spraw technicznych?
– Jestem ekspertem wynajętym przez spółkę łowiecką. Właśnie dlatego musiałem zacząć interesować się wszystkim, z czym wiąże się moja praca.
– Może jeszcze się pan przekona, że prawdziwe polowanie trochę się różni od tego, co wypisują w książkach.
Odeszła bez pożegnania.
Nie nazwałbym tego nietaktem, ponieważ ja byłem zaledwie pracownikiem firmy, a ona klientką – ale i tak zabolało.
Mimo to patrzyłem na nią zachłannie, dopóki nie dołączyła do Henry’ego Wirgana. Delektowałem się rytmem jej kroków, podziwiałem suknię doskonale podkreślającą bądź maskującą wszystkie najdrobniejsze detale cudownego ciała. Kiedy w rozmowie z narzeczonym gniewnie kiwnęła głową, z idealnie zaczesanego i ściągniętego koka wymsknął się jeden kosmyk na przytrzymującą całą tę misterną konstrukcję opaskę. Wiedziałem, że obraziłem ją i spaliłem za sobą wszystkie mosty. Teraz już nie potrafiłbym się na coś takiego zdobyć, bo ten jeden drobiazg wystarczył, by się w niej zakochać.

* * *

Pozostała część wieczoru upłynęła bez większych wzruszeń i uniesień. Poznałem resztę klientów Hard Hunters i odpowiedziałem na jakieś sto pytań. Biorąc pod uwagę fakt, że wybierali się na wycieczkę do czasów odległych o ponad sto milionów lat, wszyscy byli wyjątkowo beztroscy, jakby do końca nie uświadamiali sobie ryzyka I potencjalnych zagrożeń. A może po prostu Jan Petr napisał to wszystko na umowach tak drobnym pismem, że nikt niczego nie zauważył.
Siemion Iwanowicz Lawaskin w towarzystwie młodszej o piętnaście lat małżonki chciał wiedzieć, jakie są szanse na odnalezienie kolejnego wolnego wektora zmierzającego do przeszłości. Moja odpowiedź, że kilkanaście milionów razy mniejsze od szansy wygrania w narodowej loterii, w zupełności go zadowoliła.
Baron Joachim Mauschwitz von Ameruh interesował się wszelkimi ograniczeniami związanymi z wielkością ekwipunku. Wyjaśniłem mu, że tak naprawdę jedyne ograniczenie stanowi objętość transportowanej materii, a po szczegółowe informacje odesłałem go do Daniela Storcha. Być może zadowoliła go podana w przybliżeniu wielkość tysiąca ośmiuset metrów sześciennych.
Kolejna klientka Hard Hunters, Jessica Meyers, nie miała żadnych konkretnych pytań. Odniosłem wrażenie, że chciała zamienić ze mną kilka niezobowiązujących zdań i zorientować się, z kim właściwie weźmie udział w ekspedycji. Zdziwiło mnie, że zdecydowała się na taką wyprawę sama, bez bliskich albo znajomych. Nie wydawała się o wiele młodsza od sir Campbella, ale tak jak on miała jędrne i sprężyste ciało właściwe ludziom, którzy przez całe życie polegają na sprawności fizycznej i często przebywają na łonie natury, zdani na jej łaskę i niełaskę.
Ostatni z klientów nazywał się Juan Martinez, choć, sądząc po wyglądzie, w jego żyłach nie krążyła nawet kropla hiszpańskiej krwi. Nie pytał mnie o nic i przez cały wieczór nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Sprzeczność między wyglądem aryjczyka najczystszej krwi a nazwiskiem zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej na temat klientów Hard Hunters. Chciałem pozyskać informacje dostępne chociażby w oficjalnych dokumentach. O ludziach, których stać na wycieczkę za pięćdziesiąt milionów, w większości przypadków coś wiadomo. Albo nie wiadomo zupełnie nic.

* * *

Obudziłem się wcześnie rano z zaskakująco czystą głową, co moim zdaniem było zasługą szlachetności wina pięćdziesiąt euro za butelkę. W biurze pojawiłem się z zaledwie półgodzinnym opóźnieniem. Przez cały dzień siedziałem przy komputerze i telefonie, starając się ze wszystkim wyrobić, by zdążyć z harmonogramem prac, który przesłał mi Jan Petr o wpół do trzeciej nad ranem. On chyba w ogóle nie spal tej nocy. Potem jeszcze, późnym popołudniem czy właściwie już wieczorem, pojechałem na strzelnicę Grimkowa. Gdyby nie spotkanie z Henrym Wirganem, olałbym to. Nigdy wcześniej nie strzelałem, a kiedy zaczynałem przygodę z bronią, nie zanosiło się, że ta czynność będzie moją mocną stroną. Nie miałem jednak zamiaru zdawać się na łaskę i niełaskę chodzącej reklamy sterydów i platynowej karty kredytowej w jednym. Miałem zresztą wrażenie, że Wirgan najchętniej zagoniłby jakiegoś dzika wprost na mnie, żebym skończył na jego kłach. Oczywiście w taki sposób, by nie dało się udowodnić morderstwa z premedytacją. Prawdę mówiąc, miałem ochotę dokładnie na to samo, tyle tylko, że w starciu z Wirganem dzik skończyłby jako trofeum.
Moje pierwsze wrażenie, że czas spędzony na strzelnicy to czas stracony, szybko prysło i po nie wiem już której lekcji poczułem niemal samozachwyt. Strzelałem z całkiem porządnego sztucera i z odległości dwudziestu pięciu metrów trafiałem w tarczę za każdym razem, a z odległości pięćdziesięciu – dwa razy na trzy.
W końcu tak mi się ta zabawa spodobała, że zacząłem trenować jak najszybsze nabijanie broni i strzelanie w różnych kierunkach. O dziwo, wyniki były coraz lepsze, nawet pomimo zmęczenia.
– Strzelnica nie jest wszystko – popsuł mi humor Grimkow.
– No, chyba nie – potwierdziłem i otarłem pot z czoła.
W jednym momencie przeszła mi ochota na strzelanie. Bolało mnie całe ciało łącznie z uszami i oczami. Trzy razy kliknął zamek w sztucerze, wyciągnąłem naboje i odłożyłem broń na stół.
Grimkow obserwował mnie, ale nic nie mówił.
– Czy to jest broń, do której powinienem się przyzwyczajać? – zagadnąłem go i wziąłem porządnego łyka wody mineralnej. Już się nagrzała, ale tak strasznie chciało mi się pić, że właściwie nie miało to żadnego znaczenia. Nie wiedziałem, co robił nasz ekspert od strzelania, ale też wyglądał, jakby popołudniowy upał dał mu porządnie w kość. Podałem mu butelkę. Mimo że została tam jedna czwarta jej zawartości, ciągle miałem sucho w ustach. Zmrużył oczy, szybko wciągnął przez ściśnięte wargi dwa łyki i oddał mi butelkę.
– Dzięki. Nie, to jest sztucer na sarny, ewentualnie na jelenie, ale tylko z warunkiem, że strzał z bliska. Wy potrzebować coś bardziej skutecznego. Coś takiego. – Podał mi łamaną strzelbę z dwiema lufami jedna na drugiej. – Kniejówka cz Stopper .458 Win Mag. Prosta, można na nią polegać we wszystkich okolicznościach, kolejny strzał tak szybko, jak się uda pociągnąć za drugi spust. Ten typ już się nie produkuje, ale ręczyć za niego. Nie dam na to źle mówić.
W porównaniu z tym, z czego strzelałem do tej pory, ta strzelba wyglądała jak małe działko. Wylot obu luf miał średnicę, która budziła respekt. Mimowolnie pogładziłem się po ciągle jeszcze obolałej twarzy i ramieniu.
– Weźmijcie sobie ją. – Grimkow podał mi broń. – I trenujcie nabijanie. Na leżąco, na klęcząco i na boku. W każdej możliwej pozycji, którą sobie potraficie wyobrazić. A tu macie naboje. Najlepsze będzie je nosić w pasie, żeby były zawsze koło ręki.
– A co się stanie, jeśli oddam przypadkowy strzał?
– Nie strzelicie. Są szkolne. Są do tego, żeby oswoić sprawne nawyki i żeby weszły pod skórę.
Byłem ciekaw, czy równie dużo uwagi poświęcał wszystkim klientom Hard Hunters, czy tylko mnie. Prawdopodobnie byłem w jego przekonaniu największym niedojdą, jaki weźmie udział w ekspedycji.
– Myślałem, że strzelanie na sucho niszczy mechanizm broni.
– Niszczy – przytaknął. – Ale znam dobrego rużejnikarza i mnóstwo fabrycznych części zamiennych.
– Nie mam pasa na naboje – odważyłem się na ostatnią uwagę.
Nic na to nie odpowiedział, ale cały czas obserwował mnie skupionym wzrokiem. Zastanawiałem się, co to może oznaczać. Gdyby Budda był myśliwym i interesował się bronią palną, z pewnością wyglądałby jak ten człowiek.
– No to spoko. Teraz tylko nie dać się złapać policji – spuentowałem rozmowę i dopiłem resztkę wody.
– Nie wiedzieć, jak to w tym kraju chodzi – powiedział na pożegnanie Grimkow i ruszył w stronę majaczących w oddali górskich stoków. Nie miałem pojęcia, czego może tam szukać wieczorem, ale ostatecznie to tylko i wyłącznie jego sprawa.
Do domu jechałem zgodnie z przepisami ruchu drogowego. Nawet jeśli udawałem przed Grimkowem swobodnego i pewnego siebie człowieka, to jednak obecność niedbale zawiniętej w papier broni opartej o siedzenie pasażera bardzo mnie stresowała. Na szczęście podróż przebiegła bez niespodzianek i zakłóceń.

* * *

Czas skoku przybliżał się wielkimi krokami, a ja pracowałem po czternaście godzin dziennie i na bieżąco rozwiązywałem problemy wynikające ze sprzeczności pomiędzy potrzebami Storcha a ograniczeniami, które wymyślali technicy. Podczas gdy starałem się znaleźć miejsce na zapasowy agregat naftowy, który zupełnie znienacka pojawił się na liście niezbędnych rzeczy, zadzwonił telefon. Cały czas siedziałem u siebie, żebym nie musiał tłumaczyć się przed profesorem i kolegami z rzeczy pozostawionych w różnych pomieszczeniach; już dawno wymieniłem aparat telefoniczny z ubiegłego stulecia na nowoczesny, pokazujący na wyświetlaczu numery telefonów i nazwiska telefonujących, pod warunkiem oczywiście, że miał je zapisane w pamięci. W przypadku rozmów międzynarodowych na wyświetlaczu pojawiała się nazwa regionu świata, skąd dzwoniono. Wydawało mi się, że ta funkcja nie jest do końca legalna, ale ostatecznie nie interesowałem się tym aż tak bardzo. Kolejny dzwonek. Na wyświetlaczu napis szukam został zastąpiony przez USA, a ten po chwili: WIRGINIA. Sam numer nie został zidentyfikowany. Trochę niepewnie podniosłem słuchawkę.
– Słucham.
Nie znałem nikogo w Wirginii.
– Czy rozmawiam z panem Markiem Twillim?
– Przy telefonie. Z kim mam przyjemność?
– Joseph Magyard, redaktor tygodnika śWspółczesna Nauka". Naszych czytelników z pewnością bardzo zainteresowałyby ostatnie osiągnięcia i ustalenia w badaniach prowadzonych nad skokami kazualnymi. Czytałem referat wygłoszony na konferencji w Seattle, którego pan był współautorem, i wydaje mi się, że jest pan człowiekiem, który potrafi najlepiej wytłumaczyć, przynajmniej częściowo, ten bardzo skomplikowany problem.
Jeszcze półtora miesiąca temu spuchłbym z pychy, gdybym usłyszał coś takiego.
– Jestem bardzo zajęty – rzuciłem na odczepnego.
– To dla mnie całkowicie zrozumiałe. A może moglibyśmy to omówić na przykład na obiedzie, na który nasza redakcja z przyjemnością by pana zaprosiła?
– Na przykład pojutrze – zaproponowałem. – W restauracji Pod Dębem. U nas w miasteczku, prawie w centrum.
– Doskonale, panie Twilli, strasznie się cieszę na to spotkanie. A zatem o pierwszej po południu.
– Ja również bardzo się cieszę – zakończyłem rozmowę.
Po zakończeniu połączenia na wyświetlaczu jeszcze przez chwilę migotał napis USA, WIRGINIA. O Wirginii nie wiedziałem prawie nic. Kiedyś w jakiejś książce sensacyjnej przeczytałem, że leży tam miasteczko Langley, w którym znajduje się siedziba CIA. To było bez sensu, ale jeśli facet naprawdę dzwonił z Wirginii i faktycznie pracował we śWspółczesnej Nauce", to w ogóle nie opłacało mu się tu przyjeżdżać.
Sięgnąłem po telefon, ale zaraz go odłożyłem. Chciałem napisać e-mail, lecz po chwili stwierdziłem, że to też nie najlepszy pomysł, JP codziennie widywał się z obsługą techniczną ekspedycji, a Storch ciągle siedział w piwnicy. Mogę przecież przekazać informację przez niego.

Dzwonił do mnie ktoś z Wirginii. Chcą się ze mną spotkać jutro na obiedzie. Mam wrażenie, że jeszcze ktoś zainteresował się naszą ekspedycją.

Krótko i zwięźle – niech Jan Petr sam sobie z tego wyciągnie wnioski. Złożyłem kartkę i podpisałem kopertę. Gotowe.
Wieczorem czułem się, jakby mnie ktoś wywrócił na lewą stronę, jakby mi wypełnił głowę insektycydami albo środkiem do deratyzacji. Klasyczna praca naukowa odpowiadała mi o wiele bardziej niż ta organizacyjna, w której cały czas musiałem coś z kimś ustalać, a do tego wszystkiego weryfikować wyliczenia.
Padłem na jedyny w mieszkaniu fotel i przez dłuższą chwilę gapiłem się w ekran wyłączonego telewizora. Nie chciało mi się nawet sięgać po pilota. Zza zasłony spoglądała na mnie niewypakowana strzelba. Jako mały chłopiec byłbym zachwycony jej obecnością w pokoju, ale dzisiaj nie... Nawet jeśli to nie do końca była prawda. Wstałem, rozpakowałem broń i po chwili zastanowienia chwyciłem pasy nabojowe. Zajęło mi dobrą chwilę zorientowanie się, co trzeba zrobić, żeby sprawnie założyć rzemienie przechodzące na skos przez pierś. Na początku cały czas się ześlizgiwały. Kiedy już wepchnąłem do przegródek wszystkie dwadzieścia cztery naboje, które dostałem od Grimkowa, wyglądałem jak prawdziwy maniak albo desperat. Na balu przebierańców na pewno wygrałbym główną nagrodę. Przez chwilę wpatrywałem się w swoje odbicie w szybie, a potem podjąłem pierwszą próbę nabicia strzelby. Oczywiście założyłem tę uprząż tylko po to, by potrenować. Nie byłem dojrzewającym młokosem, który ma ochotę pobawić się bronią. Oswoić nawyki, by weszły pod skórę, jak to powiedział Grimkow. Szkoda tylko, że nie miałem porządnego stetsona – na pewno wyglądałbym perfekcyjnie. Trening. Trening przede wszystkim. Trening czyni mistrza.
Jedną ręką trzymałem przełamaną na pół strzelbę, a drugą wyłuskiwałem z przegródek naboje, wsuwałem je do lufy, zamykałem, celowałem, wypalałem, wyciągałem – i od nowa. Nie szło mi to tak sprawnie jak filmowym bohaterom. Próbowałem nabijać broń w różnych pozycjach i stwierdziłem, że, o dziwo, czynność ta sprawia najwięcej problemów, kiedy leży się na plecach. Co trzeci nabój po prostu wyślizgiwał się z lufy. Pomyślałem, że powinienem powiedzieć o tym Grimkowowi. Zgasiłem światło i zacząłem powtarzać wszystkie czynności po ciemku. To było oczywiście jeszcze trudniejsze. Przypomniałem sobie pewien kryminał, w którym główny bohater wpadł do pomieszczenia pełnego podejrzanych typków, trzymając naboje między wargami, żeby mieć je w zasięgu ręki. Głupi pomysł, prawie natychmiast cały się obśliniłem. Wyciągnąłem rękę w stronę kontaktu, by zapalić światło, i dokładnie w tym samym momencie usłyszałem hałas za domem. Poprzedni właściciel kazał zamontować w łazience za ubikacją okno francuskie z matową szybą, a ja zawsze zostawiałem je uchylone. Drzwi z papieru i prymitywne zamki i tak nie powstrzymałyby intruza.
Najciszej jak potrafiłem przeszedłem przez pokój. Czubkiem buta otworzyłem uchylone drzwi. Czekałem. W łazience naprawdę był intruz – zdradził go wąski snop światła. W momencie kiedy pojawił się w drzwiach, oparłem się ramieniem o kontakt.
Facet w czarnej masce na twarzy i z latarką skamieniał. Miałem już tyle śliny w ustach, że pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy zacznie kapać na podłogę. Do tego wszystkiego broń nie była nabita, ale to i tak nie miało większego znaczenia – nabojami treningowymi mógłbym równie dobrze w niego rzucać.
Wyciągnąłem naboje spomiędzy warg i pełnym rutyny gestem powkładałem je do przegródek w pasie. Cały czas trzymałem broń wycelowaną w intruza.
– Jesteś sam – stwierdziłem, by dać mu do zrozumienia, że tylko z tego powodu pozbawiam się możliwości szybkiego przeładowania broni.
– No tak – przytaknął. – Przygotował pan sobie na mnie niezły kaliber.
Jego angielski był doskonały, bez żadnych naleciałości – z pewnością skończył dobrą szkołę.
– To pana przepołowi – odezwałem się wreszcie. – I jeszcze podziurawię sobie ściany. Mam nadzieję, że przy pańskich zwłokach znajdę jakieś pieniądze na pokrycie strat.
Nie mogłem pojąć, jak to się działo, że nie drżał mi głos.
– Ręce do góry, oprzyj je o futrynę i zrób krok do tyłu.
I co dalej? Jak się dostać do telefonu, by wezwać policję? Nie wiedziałem, jak długo jeszcze wytrzymam w roli doświadczonego rewolwerowca. Z drugiej strony on też wyglądał jakoś nieswojo. Pewnie nie spodziewał się takiego powitania.
Zrobiłem krok do tyłu, a potem następny, cały czas trzymając go na muszce.
– Zapomnijmy o tym zajściu – powiedział cicho. – Nie jestem osobą, za jaką mnie pan bierze.
Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Już dotarłem do salonu, telefon znajdował się na wyciągnięcie ręki. Facet był zbyt daleko, żeby dostać się do mnie jednym skokiem. Odwróciłem wzrok w stronę aparatu i na ułamek sekundy opuściłem lufę. Usłyszałem dwa kroki, podniosłem wzrok, zobaczyłem, jak odbija się od podłogi do skoku. Zahaczył lekko o ramę okna, ale i tak już był na zewnątrz.
Zgasiłem światło. Ugięły się pode mną nogi. Sapałem tak, jakbym przed chwilą przebiegł sprintem dwieście metrów. Zacząłem się trząść. Co to wszystko miało znaczyć? W ciemnościach czułem, jak na ręce spadają mi krople potu z czoła.
Pół godziny później zatelefonowałem do Jana Petra z samochodu. Na pustej drodze, gdzie w świetle księżyca widoczność wynosiła co najmniej pięćset metrów w każdą stronę, czułem się najbezpieczniej. Krótko i zwięźle opowiedziałem mu, co mi się przytrafiło, i dodałem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ma to związek z naszą ekspedycją. Sądząc po rytmicznym przytakiwaniu w trakcie opowieści i dłuższej pauzie na koniec, chyba się ze mną zgadzał.
– Przełączę cię do Daniela, właściwie to jego działka. Może on wpadnie na jakiś pomysł.
Połączenie zostało przerwane, ale już czekałem na następne. Przez otwarte okna do samochodu dostawały się fale wilgotnego powietrza, pewnie aż znad oceanu. Ciemność wokół autostrady pulsowała życiem pełnym bzyczenia, szelestu trawy i tupania nocnych łowców.
W końcu ktoś się zgłosił. Najzwięźlej jak potrafiłem powtórzyłem całą opowieść.
Choć było już parę minut po północy, Storch nie brzmiał jak zaspany. W ogóle nie wydawał się zdziwiony faktem, że ktoś do niego telefonuje o tej porze.
– Miał rękawiczki?
Musiałem jeszcze raz, ujęcie po ujęciu, wyświetlić w pamięci film z włamania.
– Tak.
– Maskę?
– Oprócz oczu nie widziałem najmniejszego fragmentu ciała – chciałem oszczędzić mu kolejnych pytań.
– Zostawił tam coś?
– Latarkę.
– W porządku. Proszę ją spakować do reklamówki. Może pan ją przywieźć w miarę szybko na Astrov?
Astrov to był jakby suwerenny świat – kilku bardzo bogatych ludzi skupionych na małej przestrzeni w malowniczej dolinie. Wynajmowali nawet ochronę, która zapewniała im spokój i poszanowanie prywatności.
– Jestem teraz w aucie. Będę tam za pół godziny.
Zapaliłem silnik, włączyłem światła i ruszyłem. Uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas, kiedy siedziałem w samochodzie, trzęsły mi się ręce. Teraz stres ustępował, nawet jeśli musiałem wrócić po latarkę do miejsca, które stanowiło przyczynę zdenerwowania. Działać, działać, przede wszystkim coś robić, to przynosiło ulgę. A prowadzenie samochodu było czynnością, która najskuteczniej koiła nerwy.
Storch czekał na mnie z obstawą przy bramie wjazdowej na osiedle. Machnął strażnikowi ręką, wsiadł do mojego samochodu i wjechaliśmy na Astrov bez dodatkowych ceregieli.
– W lewo, potem jeszcze raz w lewo i do końca.
Pod kołami skrzypiał żwirek, gazowe lampy utrzymane w stylu secesyjnym nie oślepiały, a jedynie oblewały śpiącą okolicę szarawym blaskiem.
– Sprawdzę, czy na latarce nie ma odcisków palców – powiedział Storch już w domu. – Mam potrzebny sprzęt.
Było widać, że rzadko tu bywał. Wnętrze przypominało bardziej jedno z tysięcy zuniformizowanych biur pośrednictwa nieruchomości niż prywatne mieszkanie. W pokojach stały jakieś beczki i skrzynie – prawdopodobnie większość weźmiemy na ekspedycję.
Kiedy zobaczyłem, z jakim znawstwem tematu Storch zabrał się do szukania odcisków na latarce, zadałem sobie pytanie, kim tak naprawdę jest z zawodu i dlaczego Jan Petr zdecydował się go zatrudnić.
– To był prawdziwy zawodowiec i chociaż nie planował zostawiać latarki, porządnie ją wytarł. Żadnych odcisków. Sprawdzimy jeszcze na baterii... Mamy go – powiedział po chwili i umieścił odcisk palca na silikonowej błonie skanera.
Kiedy skrótem klawiaturowym uruchomił program porównujący odciski z danymi zgromadzonymi w międzynarodowej bazie osób poszukiwanych listami gończymi, stało się dla mnie jasne, że w przypadku tego człowieka określenie śspecjalista od spraw technicznych" ma bardzo szerokie znaczenie.
– Janius Polovsky – przeczytał nazwisko, które po chwili pojawiło się na ekranie. – Imigrant, wyrok skazujący za napad z bronią w ręku. Ze względu na wiek ustanowiono dozór kuratorski.
Czyżby to wszystko miało się okazać aż tak proste? Włamanie, by dokonać zwykłej kradzieży? Nie chciało mi się w to wierzyć.
Storch przysunął sobie laptop, odwracając ode mnie ekran.
– Według ostatniej informacji pracuje jako sprzedawca w sklepie z elektrotechniką. Człowiek, który złożył panu wizytę, był zawodowcem w każdym calu.
– Co to znaczy?
Wzruszył ramionami.
– Wnioskując z rozmowy, którą odbył pan dziś w południe, może to być CIA, ale do włamania doszło chyba zbyt szybko po próbie nawiązania kontaktu. Równie dobrze to może być ktokolwiek inny... Informacje o naszej wycieczce zdążyły się rozprzestrzenić. A jest to na tyle niebezpieczna i sensacyjna sprawa, że żadna służba wywiadowcza nie może sobie pozwolić na jej zignorowanie. Niech pan sobie wyobrazi sytuację, w której ma pan możliwość przenoszenia się w przeszłość na życzenie...
– To jest z samej zasady niemożliwe – przerwałem mu.
– Ale oni tego nie wiedzą. Wiedzą, że ośmiu bogatych i inteligentnych ludzi zdecydowało się wydać na tę wycieczkę w sumie około czterystu milionów. Im szybciej wyruszymy, tym lepiej. Jeśli skok pańskim wolnym wektorem zostanie uznany za sprawę o znaczeniu państwowym, całą tę maskaradę z Hard Hunters będzie można rozbić o kant... Jan Petr powinien się wstrzymać z upublicznianiem informacji.
Storch miał rację. Państwo najprawdopodobniej zadośćuczyniłoby Janowi Petrowi straty związane z fiaskiem przedsięwzięcia, ale cala procedura przeciągnęłaby się w nieskończoność. Przede wszystkim zaś – nagle wyraźnie do mnie dotarło, że w tym momencie już wcale nie chodzi o pieniądze – chciałem po prostu zobaczyć, jak tam jest.
– No to kiedy wyruszamy? – zapytał Storch.
– Popojutrze rano. Mówiłem już Janowi Petrowi.
Jadąc do domu, wiedziałem, że tej nocy nie zasnę. W ogóle zapomniałem o strachu, nie miałem na niego czasu również nazajutrz. Od rana do wieczora jak w kieracie.

* * *

– Nie bierzemy tych rupieci i szpargałów! Zajmują miejsce na moje rzeczy! – w hali rozległ się wściekły głos Henry'ego Wirgana.
Właśnie sprawdzałem pirotechniczny generator gazu, żeby w razie czego napełnił poduszki powietrzne, i z tego względu siedziałem pod stalową konstrukcją tworzącą podłogę platformy skokowej.
– To jest wyposażenie naukowe – oponował Palfrey.
Trafiła kosa na kamień. Powoli wygrzebywałem się spod platformy, uważając, by nie zmoczyć się w kałuży wody, która mimo nieustannej pracy pomp gromadziła się w podziemnym pomieszczeniu.
Zdążyłem się zorientować, że ten wychłostany wiatrem i spalony słońcem paleontolog jest tak szorstki i surowy, jak wskazuje na to jego wygląd, i generalnie niewiele go interesuje, czy ktoś go lubi, czy nie. Zorganizowanie w ciągu kilku dni wyposażenia potrzebnego do prowadzenia badań naukowych, które teraz staraliśmy się przetransportować do przeszłości, było możliwe dzięki wspaniałomyślności Jana Petra. Za miejsce na te urządzenia domagał się jedynie, aby w przyszłości we wszystkich materiałach, w których będzie się korzystało z danych pozyskanych w trakcie ekspedycji, wskazywano go jako mecenasa. Mimo to nie miałem najmniejszych wątpliwości, że w tym konflikcie stanie po stronie Wirgana. Wszak Wirgan był klientem, który zapłacił. I to zapłacił słono.
– Niech pan to po prostu stąd zabierze! – warknął myśliwy.
Stałem już obok platformy skokowej i rozglądałem się z nadzieją, że gdzieś w pobliżu kręci się Storch albo Grimkow, którzy potrafili rozwiązywać takie problemy na spokojnie. Niestety, nie było ani jednego, ani drugiego.
Wszedłem po drabince na górę i natychmiast ruszyłem w stronę skłóconej dwójki. Skrzynię, którą Palfrey chciał wcisnąć we wnękę pomiędzy dwoma pojemnikami, poznałem od razu. W środku był laser umożliwiający dokonanie skanu wycinka przestrzeni. Chcieliśmy go użyć do obliczenia odległości Księżyca od Ziemi.
– Ma rację, znajdziemy jakieś inne miejsce – wmieszałem się do coraz ostrzejszego sporu.
Palfrey nie wyglądał na szczęśliwego, że nakłaniam go do ustąpienia, ale jednocześnie domyślał się, że w tym wszystkim jest drugie dno, jakaś nieznana mu chwilowo motywacja – doskonale wiedział, jak się dogaduję z Wirganem.
– Wszystko w porządku. Już wiem, gdzie to damy – ciągnąłem.
Na twarzy Wirgana zagościł tryumfalny uśmieszek.
– Dajcie to, gdzie chcecie, ale nie między moje rzeczy – rzucił pogardliwie i ruszył przed siebie. Nawet w rytmie jego kroków, dudniących w częściowo pustym pomieszczeniu, dało się usłyszeć samouwielbienie i pewność siebie. Chodzący wulkan.
Poczekałem, aż zamknie za sobą drzwi, spojrzałem na Palfreya i ruchem głowy wskazałem potężną skrzynię, ustawioną na samym brzegu platformy. Była własnością Hard Hunters – świadczyło o tym między innymi wielkie logo.
– Rzućmy okiem.
Otworzyłem skrzynię i przez chwilę przeglądałem zawartość poszczególnych przegródek. W końcu znalazłem tę, którą zaanektował dla siebie Wirgan. Bez żadnych wyjaśnień zacząłem wyciągać puszki piwa.
– Nie ma prawa tak wykorzystywać tego miejsca – odpowiedziałem w końcu Palfreyowi na niewypowiedziane pytanie.
Zamiast wdawać się w dyskusje, zakasał rękawy i zaczął wyciągać puszki razem ze mną. Wystarczyło pozbyć się czterdziestu i już mieliśmy miejsce na laser. Schowaliśmy urządzenie, przykryliśmy je warstwą puszek i na sam koniec otworzyliśmy po jednej.
– Nie obawia się go pan? – zapytał Palfrey, kiedy popijaliśmy piwko.
– Obawiam. Ale przecież chęć obliczenia odległości Księżyca od Ziemi sto milionów lat temu jest silniejsza od strachu, prawda?
– Na pewno – potwierdził i otarł pot z czoła.
– Musimy ten nadmiar puszek gdzieś upchnąć. Może w końcu znajdę czas, żeby spakować i swoje rzeczy.
Kiedy zostałem sam, z autobusu – tak nazywaliśmy pięć rzędów siedzeń dla podróżnych na samym środku platformy – doleciało mnie ciche kasłanie. Odwróciłem się i zobaczyłem Alice. Musiała tam siedzieć przez cały czas i pewnie wszystko widziała.
– Cóż, nie wyszło – powiedziałem zrezygnowany – ale i tak nie włożę tego piwa z powrotem.
Nie czekając na odpowiedź, odszedłem zająć się własnymi sprawami. Przyszła kolej na komputery. W drzwiach zderzyłem się ze Storchem i Grimkowem. Ciągnęli na paleciakach produkty żywnościowe – kilkanaście osób razy dwa miesiące równa się góra żarcia.

* * *

Z zadań wyznaczonych mi przez Storcha i JP wywiązałem się przed czasem. Wróciłem do biura i po raz nie wiadomo już który zacząłem sprawdzać wszystkie wyliczenia i nastawienie wektora. Na samym początku całego tego szalonego przedsięwzięcia popełniłem kardynalny błąd – mianowicie pozwoliłem, by niewiedza stała się dla mnie przyczyną wątpliwości. A jeśli gdzieś tkwi błąd, o którym nic nie wiemy? I co będzie, jeżeli pomimo wszystkich przygotowań i ogromnych kosztów nigdzie nie skoczymy? W ogóle nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak bym się wówczas zachował. Jan Petr za nic miał moje obawy, a jego wiarę i przekonanie, że wszystko będzie w porządku, postrzegałem jako szyderstwo. Przecież była jeszcze cała masa wątpliwości i pytań zaczynających się od słów śdlaczego" i śjeśli", ale zamiast zatruwać się nimi po raz kolejny, zacząłem kontrolować wyliczenia.
Z pracy wyrwały mnie jakieś krzyki, szum tłumu i odgłosy migawek. Wstałem od biurka i spojrzałem przez okno na zewnątrz. Przy granicach instytutu tłoczyło się mnóstwo dziennikarzy z aparatami, kamerami i mikrofonami. Przez moment zastanawiałem się, czego tu szukają, ale już po chwili dotarło do mnie, że świat dowiedział się o tajemnicy Hard Hunters i, co naturalne, natychmiast zrobiło się głośno o ekspedycji. Jeśli coś mi się pomyliło i z wielkiego show nic nie wyjdzie, przez resztę życia będę się ukrywał. Po raz chyba setny przekląłem chwilę, w której się w to wszystko wplątałem, ale teraz nic już nie można było zrobić. Dziennikarze tłoczyli się przed furtką, chcąc wtargnąć na posesję. Dopiero teraz zauważyłem kordon uzbrojonych mężczyzn. Mieli mundury jakiejś agencji ochroniarskiej – Jan Petr z pewnością liczył się z nadmiernym zainteresowaniem publiki.
Wyszedłem na korytarz, żeby sprawdzić, co to może oznaczać dla naszego przedsięwzięcia, i natychmiast wpadłem na Jana Petra, jednego z myśliwych, Siemiona Iwanowicza, jego żonę i doktora Palfreya.
– Nie, nikt z zewnątrz nie ma prawa wstępu na teren instytutu aż do momentu startu – Jan Petr instruował kogoś bardzo kategorycznie.
Rosyjski klient wyglądał na niezadowolonego, jego małżonka chyba też miała o coś pretensje. Tak jak na przyjęciu, jej twarz zdobił wspaniały makijaż. Długimi palcami z umalowanymi na czerwono paznokciami trzymała papierosa, z którego strzepywała popiół prosto na podłogę. W uszach błyszczały ogromne złote kręgi, a długa, elegancka suknia z odważnym rozcięciem i buty na wysokich obcasach świadczyły, że ekspedycję pomyliła z rewią mody. Za to jej mąż miał na sobie ubranie, które jak najbardziej pasowało do safari. Dopiero teraz zauważyłem, że w prawej ręce trzyma futurystyczną broń – ogromną i nieforemną, dokładnie taką jak on sam.
– Nie może nas pan tu trzymać jak w więzieniu! – huknął basem Siemion Iwanowicz, choć wydawało się, że ciągle panuje nad emocjami.
– Oczywiście, że nie – potwierdził Jan Petr i uniósł ręce w teatralnym geście. Jednocześnie rzucił mi przelotne spojrzenie. Ledwo dostrzegalne uniesienie lewego kącika ust znaczyło mniej więcej tyle co: śPopatrz, całe to zamieszanie jest warte tej chwili". – Jeśli zależy państwu, żeby porozmawiać z przedstawicielami mediów, to proszę do nich wyjść. Zabroniłem wchodzić komukolwiek na teren instytutu, ale państwo jesteście klientami Hard Hunters i nie mogę niczego wam nakazywać ani zakazywać. Chciałbym jednak państwa poinformować, że nie biorę żadnej odpowiedzialności za spóźnienie... – ton jego głosu wszedł w fazę opadającą. – Właśnie w tym momencie – stuknął palcem w cyferblat zegarka odmierzającego kolejne sekundy do zera – czas przyspieszył i z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej startu.
Rosjanin zapadł się w sobie, jakby ktoś spuścił z niego parę. Przez chwilę analizował sytuację.
– Rozumiem – powiedział w końcu. – Pańskie zastrzeżenia brzmią bardzo rozsądnie. Porozmawiamy z dziennikarzami, ale nie wyjdziemy poza teren posesji – przykazał żonie.
– Chciałam jeszcze wyskoczyć na zakupy! – próbowała protestować jego połowica, choć wydawało mi się, że bardziej z przyzwyczajenia niż prawdziwej potrzeby.
– Nie będę ryzykował, że ktoś zabroni nam powrotu. Bilety do pierwszego rzędu kosztowały mnie kilka ładnych stówek. – Siemion Iwanowicz mrugnął porozumiewawczo do Jana Petra i zaśmiał się ze swojego dowcipu.
– Zabroni? – nie rozumiała kobieta.
– Dokładnie tak – potwierdził Jan Petr. – W okolicy na pewno roi się od różnej maści szaleńców, którzy zrobią wszystko, żeby zająć wasze miejsca. Ja oczywiście bym ich nie wpuścił, ale nie będziemy mogli czekać w nieskończoność – okno zamyka się o określonej porze... – Spojrzał na mnie.
– Za dwadzieścia pięć godzin i dwadzieścia minut – odpowiedziałem posłusznie.
– Nie jesteśmy tu u siebie, moja droga – oznajmił niemal uroczyście Siemion Iwanowicz i spojrzał pobłażliwie na żonę. – Niestety, nie wszystko zależy ode mnie. Chodźmy.
Wyszli na zewnątrz, a ja, podobnie jak Jan Petr, ruszyłem ich śladem. Sam byłem odrobinę ciekaw przedstawienia, które miało się tu za moment rozegrać. Niemal natychmiast wycelowano w nas setki mikrofonów, obiektywów i kamer.
– Spodziewałeś się czegoś takiego? A może maczałeś w tym palce? – zapytałem Jana Petra szeptem.
Kiwnął głową, obserwując z uśmiechem, jak Siemion Iwanowicz pławi się w blasku fleszy.
– śWiadomości Codzienne"! Podobno wybieracie się na wycieczkę do czasów prehistorycznych! – krzyknął pierwszy reporter.
– Tak, to prawda – przytaknął Iwanowicz i obejrzał dokładnie ochroniarzy tworzących kordon. Kiedy uniósł ramiona i wypiął pierś, wyglądali z małżonką jak Tarzan i Jane po dwudziestu kilku latach. Ona w tym czasie pozowała, wzorując się na współczesnych gwiazdach filmowych. Raz eksponowała jedną, raz drugą nogę, czasami opierała się o niego, jakby chciała całemu światu pokazać, jakąż to jest dla niego podporą. Całkiem nieźle im szło.
– Naprawdę wierzycie, że dostaniecie się do tak zamierzchłych czasów? Nie dał się pan oszukać? Dziennik śTradycja", Marshal Lavockin! – głos zabrał kolejny reporter.
– Nie zarabiam pieniędzy po to, by dawać się komuś oskubać – odparł z politowaniem Siemion Iwanowicz. Mimo że nie widziałem jego twarzy, potrafiłem sobie wyobrazić uśmiech, z jakim wypowiadał te słowa. Zresztą ton jego głosu jednoznacznie wskazywał, jak bardzo ten mężczyzna lubił być w centrum zainteresowania.
– A pani, madame? Nie boi się pani?
– Oczywiście, że nie! – Rosjanka wtuliła się w ramię męża.
Odpowiedziały jej śmiechy dobiegające z tłumu – tą prostą i naiwną odpowiedzią zjednała sobie wszystkich pismaków.
– Anna Farkins, śZielone Jutro". Do jakiej epoki historycznej wybieracie się państwo? Co zamierzacie tam robić? Nie boicie się, że zmienicie historię?
– Wybieramy się do mezozoiku – znowu huknął basem Siemion Iwanowicz. – Do czasów odległych o ponad sto milionów lat, kiedy Ziemią rządziły dinozaury. Nie mam pojęcia, co inni chcą tam robić, ale ja zamierzam zdobyć największe trofeum myśliwskie w historii! – powiedział z dumą. Wyglądał jak ociężały niedźwiedź, ale jego słowa i tak robiły porażające wrażenie.
– Jest pan jednym z bogatszych rosyjskich oligarchów. Ile musiał pan zapłacić za bilet na tę wycieczkę? – padło kolejne pytanie.
– Dla kogoś takiego jak ja to były raptem drobniaki.
Znowu śmiechy. Tutejsi milionerzy, czy raczej miliarderzy, nie obnosili się tak ze swoim bogactwem. Iwanowicz – jak najbardziej, a to tylko dodawało zwierzęcego uroku temu potężnemu olbrzymowi z niebezpiecznej Rosji.
– Nie wystarczy panu, że niszczy pan przyrodę dzisiaj?! – starała się zadać jeszcze jedno pytanie dziennikarka z śZielonego Jutra", ale przekrzyczeli ją inni reporterzy.
– Jaką bronią będzie pan polował? Na gady z ery mezozoicznej współczesna broń raczej nie wystarczy!
Siemion Iwanowicz uniósł potężną strzelbę. Jeśli przed chwilą fotoreporterom pozowała jego małżonka, to teraz on odgrywał przed obiektywami główną rolę.
– Design moich biur projektowych śKrasnojarskie Orużija", mechanizm z najlepszych zakładów mechanicznych w Szwajcarii, elektronika z Japonii. Strzelba samopowtarzalna z odrzutem lufy kaliber i. o – wyjaśniał, trzymając broń nad głową. Drugą ręką wyciągnął z kieszeni coś, co bardziej przypominało małą miedzianą rakietę niż nabój do strzelby. – Tego nie przeżyje żaden dinozaur!
– Wracam do pracy – szepnąłem Janowi Petrowi na ucho i wszedłem do budynku.
Po drodze do gabinetu spotkałem lorda Campbella i barona Mauschwitza. Stali przy oknie z kieliszkami koniaku i obserwowali zamieszanie przed instytutem.
– Ludzi nic nie zmieni. Chleb i igrzyska to jedyne, czego im trzeba – stwierdził baron. – Niczym się nie różnią od tych, którzy pracowali na polach dla moich przodków, ani od tych, których przychylność rzymscy cesarze kupowali sobie krwawymi przedstawieniami.
Lord kiwnął głową.
– Powiedziałbym, że to całkiem zrozumiałe. Ja również lubię się bawić, a i głód nie jest dla mnie czymś przyjemnym.
– Ale ten poziom, drogi przyjacielu... – rzucił baron pojednawczym tonem.
– Oczywiście, że tak. To kwestia poziomu.
Sir Campbell bardzo uważnie przyglądał się przez chwilę baronowi, aż w końcu uniósł szklankę do toastu. Nie widziałem miny Mauschwitza, ale miałem wrażenie, że tym dwóm chodzi o coś więcej niż zwykłe wyśmianie łudzi stojących na zewnątrz.
Nie wracałem już do obliczeń, postanowiłem sprawdzić swój bagaż. Wprawdzie brałem kilka razy udział w wyprawach trekkingowych, ale tym razem chciałem się poradzić w pewnych sprawach Grimkowa. Pomijając rzeczy oczywiste, powiedział, żebym koniecznie zabrał ze sobą wszystko, co potrzebne do szycia ran, podstawowe leki i jak najwięcej rodzajów antybiotyków, zapalniczkę benzynową oraz kilka opakowań suszonych owoców. Miałem nadzieję, że żadna z tych rzeczy nie okaże się na miejscu niezbędna. Przygotowałem nowy laptop na wyjątkowo niekorzystne warunki. Kosztował mnie fortunę, chociaż pod względem parametrów niczym się nie wyróżniał – był za to wodoodporny i wytrzymały na uderzenia. Poza tym musiałem jakoś zapakować kilka par okularów, żeby się nie potłukły w razie problemów z lądowaniem. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Kiedy mój plecak stał już oparty o szafę, a ja zgrywałem na dysk ostatnie pożyteczne drobiazgi, odezwał się telefon. Dzwonił główny technik, odpowiadający za prawidłowe działanie urządzeń. Hard Hunters wynajęła go razem z całym zespołem i płaciła mu dwukrotnie więcej niż profesor Valentrep, dlatego współpracował ze mną o wiele bardziej ochoczo niż kiedykolwiek wcześniej. Po dźwięku dzwonka rozległ się dźwięk urządzenia rejestrującego, co oznaczało, że to rozmowa oficjalna i w związku z tym będzie nagrywana.
– Przygotowania zbliżają się do końca. Proszę o pozwolenie na pobór energii elektrycznej – oznajmił niezwykle oficjalnym tonem.
Wybrałem numer komórki Jana Petra i w ciągu pięciu sekund otrzymałem hasło pozwalające na swobodne korzystanie z oprzyrządowania technicznego, do którego jak dotąd miał dostęp tylko szefujący projektowi profesor Valentrep. Do instytutu prowadziła linia wysokiego napięcia wprost z oddalonej o około piętnaście kilometrów elektrowni atomowej. Potrzebowaliśmy dwustu megawatów, żeby wytworzyć plazmę kwarkowo-gluonową. Wprowadziłem wszystkie potrzebne kody i znowu podniosłem słuchawkę.
– Tu Mark Twilli – przedstawiłem się. – Ma pan pozwolenie na pobór energii elektrycznej i rozpoczęcie przygotowań przedskokowych. Wszystko w porządku?
– Właśnie osiągamy parametry skokowe. – Krótki sygnał dźwiękowy oznaczał zakończenie nagrywania. – Robimy wszystko dokładnie według otrzymanych instrukcji, szefuniu.
– No to się cieszę.
Po podłączeniu do sieci elektrycznej budynek ożył. Technicy poruszali się po korytarzach truchtem, pracownicy i klienci Hard Hunters patrzyli na siebie, jakby się o coś wzajemnie podejrzewali, i podskakiwali przy każdym niespodziewanym odgłosie. Z minimalnym opóźnieniem dotarł do mnie mejl od JP, że za dwie godziny wszyscy mają się zgromadzić w sali transportowej. Niemal w tym samym momencie zadzwonił i jeszcze raz zapytał, czy wszystko jest na pewno przygotowane do startu. Było – mieliśmy odpowiednią ilość plazmy kwarkowo-gluonowej, która miała nas śwyciąć ze świata", a także trzydzieści cztery minuty do dyspozycji po podłączeniu do źródła.
Po raz ostatni rozejrzałem się po gabinecie. Jeszcze tylko jedno przelotne spojrzenie, by się upewnić, czy wszystko wziąłem. Cholera jasna, zapomniałem się przebrać! Dotarło to do mnie, kiedy zobaczyłem leżące na krześle ubranie poskładane w kosteczkę i ciężkie skórzane buty kolo nogi stołu. Stres zaczął mi się udzielać tak samo jak pozostałym uczestnikom eskapady.
Lekkie dżinsy, podkoszulek – wszystko to zacząłem w pośpiechu z siebie ściągać i równie szybko zakładać spodnie z grubego płótna, z dużą ilością kieszeni oraz specjalny pasek. Przez oparcie krzesła były przewieszone dwa pasy nabojowe. Jeszcze to. W pośpiechu kopnąłem krzesło i reszta niespakowanych rzeczy rozsypała się po całym pomieszczeniu. Dokładnie w tym momencie zaczęła wyć syrena – osiągnęliśmy parametry krytyczne. O dziwo, uspokoiło mnie to. Do startu ciągle pozostawało mnóstwo czasu. Posprzątałem szybko i skończyłem się przebierać – i nagle wyglądałem prawie tak samo jak Siemion Iwanowicz, ale w przeciwieństwie do niego czułem się wyjątkowo głupio. Jakbym się przygotowywał do zabawy w żołnierza albo w odkrywcę.
Krótkie pukanie do drzwi i bez żadnej reakcji z mojej strony wszedł Grimkow. Jego ubiór prezentował się o wiele bardziej ścywilnie" niż mój, znoszony, z wyblakłymi plamami w miejscach, w których człowiek najbardziej się poci. Tylko buty wyglądały na nowe. Przez ramię miał przewieszoną skórzaną torbę i broń, która przypominała z wyglądu karabin wojskowy, w ręce trzymał dwulufowy sztucer, a pod pachą kaburę z rewolwerem.
– Od teraz to jest wasze. Szanujcie je, może na nich zależeć wasze życie – powiedział krótko i podał mi część tego arsenału.
Musiałem chyba wyglądać na zszokowanego, ponieważ rosyjski myśliwy dłuższą chwilę przyglądał mi się uważnie.
– Nie wiemy, co TAM – to słowo wyartykułował dużymi literami – czeka. Może nie być czasu na szukanie broni w skrzyniach. Wybrałem strzelbę, która wam najlepiej siedziała w dłoniach. W torbie są naboje, najlepiej zrobicie, jak weźmiecie to blisko siebie.
– A rewolwer? – nie potrafiłem ukryć zdziwienia.
– Broń zapasowa. Nie próbowaliście jej, ale uda się wam obsłużyć. Musicie tylko mocno trzymać. To jest rewolwer myśliwski i kopie.
O mało nie syknąłem z wściekłości. Grimkow twierdził, że kniejówka, którą dla mnie wybrał, nawet z silnymi nabojami .458 Magnum jest dla strzelca niezwykle łagodna. Od samego myślenia o niej bolało mnie ramię i kość policzkowa. Jeśli zdaniem tego człowieka rewolwer kopał, wolałem chyba z niego nie strzelać.
Grimkow jeszcze przez chwilę bacznie mnie obserwował. Potem spojrzał na plecak i laptop w pokrowcu z obiciem zabezpieczającym przed uderzeniami. Przytaknął jakiejś swojej myśli, odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa.
Przebranie się do końca zajęło mi jeszcze kilka minut, po których ruszyłem schodami na dół, do jaskini. Strzelba przewieszona przez ramię raz po raz boleśnie uderzała mnie w biodro i już po kilku krokach wydawała się strasznie ciężka. Po drodze spotkałem Jana Petra, który rozmawiał z kimś przez telefon.
– Nie będziemy mieć żadnych problemów ze służbami bezpieczeństwa – mówił. – A co będzie dalej, pan również doskonale się orientuje – i bez słowa pożegnania rozłączył się.
– Za siedem minut możemy zaczynać – przekazałem mu, jak stoimy z czasem. Ja też ustawiłem w zegarku stoper odliczający kolejne minuty i sekundy do startu. Zero oznaczało osiągnięcie idealnych parametrów skokowych.
Po raz pierwszy w życiu widziałem Jana Petra tak zdenerwowanego.
– Chyba zdążymy. Cholera, musimy zdążyć – zaklął. Jego telefon krótko piknął. Rzucił okiem na wyświetlacz – tym razem chyba tylko sms.
– Cholera, cholera, cholera! – powtarzał. – Mam nadzieję, że wszyscy są na dole. Chodź, w najgorszym wypadku będziemy musieli poradzić sobie we dwóch.
Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale położyłem plecak na podłodze i ruszyłem za nim. Razem weszliśmy na górę aż do drzwi wyjściowych, by zobaczyć przez szybę, co się dzieje na zewnątrz.
Przez nieustannie powiększający się tłum dziennikarzy, w którym ręcznym kamerom zaczęły towarzyszyć kamery telewizyjne na potężnych statywach, przedzierali się, nie zważając na nic ani na nikogo, trzej mężczyźni w szarych garniturach. Wyglądali, jakby ubierali się w tym samym sklepie albo jakby szył dla nich ten sam pozbawiony polotu krawiec. Ich bezwzględność szybko przykuła uwagę dziennikarzy – dwie kamery zaczęły rejestrować poczynania intruzów, a reporterzy z beznamiętnego relacjonowania wydarzeń przeszli do pełnego ekspresji i dziennikarskiej pasji szczekania do mikrofonu.
Jan Petr pogładził się po lewym uchu – dopiero teraz zauważyłem, że ma tam zainstalowaną słuchawkę w kolorze skóry.
– Z drogi – usłyszałem nagle cichy głos.
Zrozumiałem, że połączyliśmy się z kimś na zewnątrz, a Jan Petr przełączył urządzenie na tryb głośnomówiący.
– Wpuśćcie nas do środka – usłyszeliśmy wypowiedziany ostrym tonem rozkaz. – Armia, kapitan Fricky.
Do mężczyzny przewodzącego przepychającej się trójce podbiegł umundurowany ochroniarz z wynajętej agencji i zagrodził mu drogę.
– Teraz się okaże, czy warto było za wasze usługi zapłacić taką kasę – wyszeptał Jan Petr. Musiał mieć również mikrofon.
– Ochraniamy prywatny majątek – usłyszeliśmy odpowiedź. – Nie ogłoszono stanu wyjątkowego. Armia nie ma żadnych praw, by tu wtargnąć.
Wydawało mi się, że mówi to ochroniarz stojący po lewej.
– Służby specjalne. To sprawa wagi państwowej – doleciał mnie kolejny głos.
Widziałem, jak facet wyciąga legitymację.
Jan Petr był tak zdenerwowany, jak jeszcze nigdy w czasie całej naszej znajomości.
– Cholera jasna, chcą nas zatrzymać. Trochę za szybko to przeciekło do mediów... – mamrotał pod nosem.
Pas, na którym wisiała strzelba, ześliznął mi się z ramienia. Złapałem broń w ostatniej chwili. Tylko tego mi brakowało, żeby ją zniszczyć jeszcze przed skokiem.
– Nie interesują mnie działania służb specjalnych – nie dawał się zbić z tropu ochroniarz.
– A co pan powie na rewizję? Policja! – do rozmowy wtrącił się trzeci mężczyzna.
Reporterzy wyciągali mikrofony, żeby nie umknęło im ani jedno słówko.
– Poproszę pańską legitymację służbową i nakaz rewizji.
Ochroniarz cały czas wydawał się panować nad sytuacją. Trzeci mężczyzna pokazał mu odznakę, jakiś papier i legitymację. Ochroniarz chwycił dokument i przyjrzał mu się podejrzliwie. Nagle wyciągnął z kieszeni urządzenie przypominające tester banknotów, po czym włożył do niego legitymację.
Urządzenie zaczęło piszczeć i błyskać czerwonym światłem.
– Aresztujcie go! To jest fałszywa legitymacja służbowa kapitana policji! – zagrzmiał.
Janowi Petrowi wyraźnie ulżyło. Jeszcze raz pogładził ucho.
– To jednak była dobra inwestycja – wymamrotał pod nosem.
Tymczasem na zewnątrz wybuchło straszne zamieszanie. Wszyscy zaczęli się przepychać i wszyscy jednocześnie chcieli telefonować – mnóstwo komórek wylądowało na ziemi pod nogami napierającego tłumu. Chyba właśnie nadszedł najpiękniejszy dzień w historii działalności okolicznych handlarzy telefonami. Najostrzejszemu z całej trójki funkcjonariuszy udało się dostać do samochodu służbowego; złapał za mikrofon radia i zaczął się wydzierać. Jeśli prosił o posiłki, to, miałem nadzieję, te dotrą do instytutu najwcześniej za godzinę.
– To naprawdę są przebierańcy? – chciałem wiedzieć.
Jan Petr pokręcił głową.
– Nie sądzę. Raczej czytnik został odpowiednio nastawiony. Dzięki temu zyskamy trochę czasu i może zdążymy wystartować.
– Nie zyskamy... – bąknąłem.
Właśnie zbliżał się czwarty mężczyzna, łudząco podobny do trzech spławionych przez ochroniarza. Miał podartą marynarkę i znoszone buty. Przeniknął jakimś cudem niepostrzeżenie przez kordon ochroniarzy, a do środka dostał się przez rozbite własnoręcznie okno. Zmierzał prosto na nas. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedział, kto tu jest szefem.
– Niech pan nie robi żadnych głupstw – rzucił w stronę Jana Petra, a w jego ręku pojawił się pistolet. – Jestem...
Nie dokończył zdania, ponieważ z całej siły uderzyłem go w głowę kolbą strzelby, którą cały czas trzymałem w ręku. Zatoczył się, a kiedy jeszcze leciał na podłogę, zdążyłem odrobinę zamortyzować jego upadek, żeby nie zrobił sobie krzywdy.
– Bałem się, że to włamywacz i że ma niebezpieczne zamiary – powiedziałem roztrzęsionym głosem, starając się namacać puls na przegubie dłoni. Był, regularny i mocny – od razu spadł mi kamień z serca.
Jan Petr patrzył na mnie, po jego strachu nie było już śladu. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z takiego obrotu spraw.
– Tak, wyciągnął pistolet, wycelował we mnie i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, przylutowałeś mu w łeb – powiedział z uznaniem.
Sam już nie wiedziałam, czy obaj mówiliśmy prawdę, czy kłamaliśmy.
– Potrzebujemy ratownika medycznego. Musieliśmy obezwładnić włamywacza. Tak – Jan Petr znowu szeptał do mikrofonu, którego nigdzie nie mogłem dostrzec.

* * *

– Chodźmy – zakomenderował, ale ja pokręciłem głową.
– Muszę sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.
– Rozumiem. Przyjdź do komory transportowej najszybciej jak dasz radę. Ludzie są już na miejscach.
Zostałem z nieprzytomnym sam na sam. Wykorzystałem to, by dokładnie go przeszukać. W lewej dłoni trzymał odznakę policyjną.
Dlaczego właściwie go uderzyłem? Czułem, jak w miarę upływu czasu oddala się szansa na poznanie odpowiedzi. Ze strachu? Ratownik medyczny w mundurze agencji ochrony pojawił się już po chwili, a razem z nim dwóch mężczyzn z noszami.
– Lekki wstrząs mózgu – brzmiała diagnoza. – Zawieziemy go do szpitala, tam się nim zajmą.
Kiwnąłem im ręką na pożegnanie i pobiegłem schodami w dół. Po drodze chwyciłem plecak. Kiedy wrócę, będę miał sprawę w sądzie. Pod warunkiem, że wrócę. Sam już nie wiedziałem, czego bardziej się boję.

* * *

Syreny oznajmiające nadejście momentu skoku wyły nieustannie, wszyscy siedzieliśmy na miejscach w autobusie. Ponad nami i całym ekwipunkiem wznosiła się konstrukcja ochronna ze stalowych profili. Charczące głośniki niemal bez przerwy emitowały komunikaty głównego technika. Kwarkowo-gluonowa plazma ratowała w trzech nieprzecinających się orbitach coraz szybciej, a jej parametry zbliżały się do punktu nadkrytycznego. Kiedy zostanie osiągnięty, skoncentrowana energia oderwie nas od kontinuum czasoprzestrzennego i dzięki zanikowi wiązań wystarczy lekkie szturchnięcie w kierunku wektora, a my znajdziemy się gdzie indziej. Miejmy nadzieję...
Siedziałem w ostatnim rzędzie i obserwowałem potylice ludzi przede mną. Migotanie czerwonych świateł odbijało się od gładkich powierzchni hełmów, które wszyscy mieliśmy na głowach. Niektórzy instynktownie zaciskali ręce na broni – wystające ponad głowy lufy drżały. Grimkow uparł się, że w czasie skoku wszyscy muszą być uzbrojeni, ale nikt nie może mieć nabitej broni.
– Po co właściwie ta klatka nad nami? – szepnęła mi do ucha madame Lawaskin, kiedy wskoczyłem na swoje miejsce. Wszyscy byliśmy bardzo zdenerwowani.
– Jeśli przetransportujemy się pod powierzchnię i w ten sposób wytworzymy szczelinę w materii, zbrojenie będzie pełniło funkcję sufitu. To nam daje gwarancję, że zaraz po wylądowaniu nic nam nie spadnie na głowę – odpowiedziałem spokojnie.
– Ale jak się wydostaniemy na zewnątrz?! – teraz już wrzeszczała na całe gardło i niewiele ją dzieliło od ataku histerii.
– Madame – tym razem odezwał się Jan Petr, a jego głos brzmiał zupełnie inaczej niż zazwyczaj – nie musi się pani niczego obawiać. Mamy ze sobą narzędzia, które umożliwią nam wydostanie się z głębokości kilkudziesięciu metrów. Ale o tak wielkich nieścisłościach nie ma mowy. Nie dopuściłby do tego nasz ekspert, prawda, Mark?
Częstotliwość drgań syren wzrosła o parę tysięcy herców.
Nagle poczułem na sobie spojrzenia wszystkich uczestników wyprawy. Nawet w oczach Henry'ego ujrzałem odpowiedź, jakiej oczekiwał i o jaką niemal błagał.
– Osiągnięto wartości skokowe – zabrzmiało z głośników.
– Któż to może wiedzieć. – Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na zegarek: stoper właśnie skończył odliczanie.
Raptem ryk syren ucichł, jaskrawe czerwone światło reflektorów zastąpiła ciemność. Poczułem na twarzy ostry powiew gorącego powietrza. Siedzenie przechyliło się w prawo, straciłem równowagę. Dotarło do mnie, że właśnie się wywracamy. Jedna sekunda, druga...
– Trzymajcie...
Zderzenie przyszło nieoczekiwanie, zęby uderzyły o siebie z całej siły, kask huknął, kiedy poleciałem do tyłu. Pociemniało mi przed oczami.

* * *

– Już tak nie krwawi.
Zorientowałem się, że ktoś przyciska mi głowę w dół, do kolan. W ustach czułem metaliczny posmak. Przygryzłem sobie język. I to porządnie. Moje siedzenie, podobnie jak cała platforma, podczas skoku przechyliło się mocno w bok.
Powietrze było ciepłe, prawie gorące; śmierdziało siarką, olejkiem eterycznym i jeszcze kilkoma trudnymi do zidentyfikowania rzeczami. Ciemność powoli przeistaczała się w szarówkę. Po bokach dostrzegłem dwie uzbrojone postaci. Delikatnie uniosłem głowę, stawiając opór rękom, które trzymały ją przechyloną. Spojrzałem w górę. Na wschodzie niebo powoli bledło, ale na zachodzie cały czas wyglądało jak czarny aksamit poprzetykany setkami gwiazd. Nie rozpoznałem ani jednego gwiazdozbioru. Udało się, dostaliśmy się tam, gdzie chcieliśmy. Chyba.
Z oddali doleciał niski, przeciągły dźwięk, a po chwili kilka innych, bardzo podobnych, ale o wiele słabszych. Statki pozdrawiające się na morzu? Bez sensu. Jakieś trzydzieści metrów od nas zaskrzypiał żwir. Nie miałem odwagi się poruszyć, wyciągnąłem jedynie szyję, by widzieć jak najwięcej. Żwir nadal skrzypiał – może to były kamienie poruszające się pod jakąś wielką stopą; odniosłem wrażenie, że widzę ciemną, ruchomą materię, ale całkiem możliwe, że było to złudzenie. Postaci ze strzelbami napięły się, do odgłosów skrzypienia dołączył niespokojny oddech, szelest, jakby ktoś opuszkami palców gładził szorstką tkaninę, i odgłos połykania pokarmu. Serce podeszło mi do gardła. Czy klienci Jana Petra właśnie tak wyobrażali sobie tę wycieczkę? Czy spodziewali się, że wylądują w absolutnych ciemnościach w absolutnie obcym i nieznanym świecie?
– Długo tak będziemy siedzieć? – przerwał milczenie baron.
– Tak – odpowiedział spokojnie Storch. Był wysunięty najbardziej na prawo, gdzie skraj platformy stykał się z ciemnoszarą glebą. – Do wschodu słońca.
Dotarło do mnie, że znajdujemy się na dość wysokiej południowej szerokości geograficznej, a to oznaczało, że świtać będzie raczej powoli. Stopniowo przestawało huczeć mi w głowie i mimo wyrzutów sumienia wynikających z faktu, że nie stoję na straży tak jak pozostali, nie chciało mi się za bardzo wyplątywać z pasów bezpieczeństwa.
Gdzieś na górze rozległ się skrzek, niezwykle piskliwy i absolutnie niemelodyjny. Ptak czy uskrzydlony jaszczur? Minuty niczym zatopione w żywicy przeciągały się w nieskończoność, jakby czas miał wyhamować, a napięcie wręcz przeciwnie – rosło coraz szybciej.
– Wiele razy czytałam techniczny opis metod przemieszczania się, ale tak naprawdę nigdy nie rozumiałam, jak wrócimy. Teraz, kiedy tu tak siedzimy, wydaje mi się to prawie niemożliwe – stwierdziła nagle wdowa po generale, Jessica Meyers. Gdyby nie refleksyjny i rzeczowy ton, to zdanie z pewnością wzbudziłoby panikę.
Zdałem sobie sprawę, że na razie nic o niej nie wiem i jak do tej pory nie miałem czasu, żeby bliżej poznać klientów Jana Petra. Moje informacje pochodziły wyłącznie z tego, co sam mi powiedział.
– Na powrót nie mamy żadnego wpływu – odezwałem się w końcu ochrypniętym głosem, próbując zignorować nieprzyjemne palenie w ustach.
Jaka tu w ogóle panowała atmosfera? Cała nasza wiedza opierała się na mniej lub bardziej prawdopodobnych teoriach i domniemaniach.
– Coś do komory skokowej pod instytutem na pewno wróci. To jest właściwość wektora, który przez cały czas trwania pozostaje inwariantem. On jest niezmienny. Wystarczy, że znajdziemy się w odpowiednim czasie w tym samym miejscu, w którym się tu znaleźliśmy.
– Ale przecież Ziemia, Słońce i cały Układ Słoneczny są w nieustannym ruchu – zauważył doktor Palfrey.
Kilka razy chciałem im to wszystko wyjaśnić, jak do tej pory jednak cały mój wysiłek szedł na marne. Wcale mi to zresztą nie przeszkadzało, bo wyjaśnianie i w ogóle rozmowa działały jak balsam na skołatane nerwy, pozwalały na moment zapomnieć o atawistycznym strachu przed ciemnością i nieznanym.
– Tak, ale wektor jest inwariantem w stosunku do całego kontinuum czasoprzestrzennego i – w tym miejscu pominąłem wiele stron skomplikowanych wyliczeń – dzięki temu obowiązuje to, co wcześniej powiedziałem.
– A kolejne wycieczki? Będzie jeszcze możliwość zorganizowania takiej eskapady? – zapytał Juan Martinez.
– Nie. Odnalezienie wektora dwukierunkowego można porównać do złowienia rekina w ziemskim oceanie przez rybaka, który siedzi na Jowiszu z transplanetarną wędką.
– Wspaniałe porównanie – ocenił lord Campbell. – To oczekiwanie przypomina mi wyprawę do dżungli w Indiach. Straciliśmy wówczas cały ekwipunek oraz dwóch z trzech przewodników i, podobnie jak teraz, czekaliśmy w ciemnościach na świt. Rozmawiajmy, to pomaga. Człowiekowi nie przychodzą do głowy te najgorsze myśli.
– Jak się dostaniemy w to samo miejsce, w którym się tu zjawiliśmy? – dociekał Henry. – O twoich wyliczeniach można powiedzieć wszystko oprócz tego, że są dokładne. Spadliśmy z dość dużej wysokości.
Nie bał się, chciał tylko wykazać, jak kiepsko wykonywałem obowiązki. Mnie samego zastanawiało, jak do tego doszło.
– Owszem, z dość dużej wysokości – przyznałem mu niechętnie rację. – Pan Storch ma przy swoim stanowisku konsoletę z chronometrem odmierzającym czas od momentu skoku. Dzięki akcelerometrowi na pewno znamy też dokładny czas upadku.
Braliśmy pod uwagę możliwość, że platforma zmaterializuje się nad ziemią, jakżeby inaczej. Ale to miało być nie więcej niż siedem metrów.
– Sekunda i pięćdziesiąt sześć setnych – Storch określił czas lotu z miejsca, w którym się pojawiliśmy.
Natychmiast dokonałem w pamięci obliczeń.
– Dwanaście metrów. Wystarczy skonstruować dwunastometrową wieżę i siedzieć na niej dokładnie za... – spojrzałem na zegarek, który teraz odliczał czas do powrotu – za sześćdziesiąt jeden dni, dwanaście godzin, trzy minuty i dwadzieścia sekund.
Chociaż cały czas pozostawałem w bezruchu, czułem, jak pod ubraniem zaczynają ściekać ze mnie krople potu. Tuż przed wschodem słońca temperatura powietrza znacznie przekraczała dwadzieścia stopni. Ilu powinniśmy się spodziewać w południe? Według niektórych teorii obszary w strefie równikowej były w kredzie zupełnie wyludnione czy, mówiąc ściślej, w ogóle nie występowało w nich życie, ponieważ ze względu na bardzo wysokie temperatury dochodziło do samozapłonu biomasy, jeśli oczywiście jakaś się wytworzyła. My z pewnością nie byliśmy na równiku, ale jeśli podobne reakcje zachodzą również tutaj? Dlaczego wcześniej tego nie przemyślałem?

* * *

Niebo stopniowo się rozjaśniało. Co prawda jeszcze nie widzieliśmy słońca, ale gorąco dawno zmieniło się w upał.
– Pijcie. Każdy do posiłku powinien wypijać co najmniej litr wody – powiedział Storch. Już go widziałem, szczupłą sylwetkę zawieszoną na linie i wychyloną daleko poza platformę.
W myślach zgotowałem mu owację na stojąco. My wszyscy powykręcani w jakichś ekwilibrystycznych pozycjach trzymaliśmy się rękami i nogami poręczy, żeby nie pospadać, a jemu dzięki tej sprytnej sztuczce było całkiem wygodnie.
– Tu-tutaj, proszę uprzejmie, dla pana bu-butelka.
Człowiek, którego nigdy wcześniej nie widziałem, wcisnął mi w dłoń litrową butelkę wody i ruszył dalej po oparciach siedzeń, które w wyniku przechylenia platformy tworzyły nieporęczną drabinę.
– My chyba nie mieliśmy okazji się poznać – zatrzymałem go. – Mark Twilli.
– Tak, wiele o panu słyszałem – rzekł mężczyzna z ogromnym szacunkiem i uniżonością. – To pan nas wszystkich tutaj przetransportował. Takeschi Panwer, pan Jan Petr zatrudnił mnie w charakterze kucharza.
Wyglądał jak czystej krwi przedstawiciel rasy białej, mimo że miał na poły chińskie imię, a w jego zachowaniu było coś z azjatyckiego serwilizmu typowego dla pierwszej generacji ubogich imigrantów. Cholernie mi się to nie podobało.
– Bardzo mi milo – powiedziałem i delikatnie uścisnąłem jego prawicę, którą przed chwilą podał mi wodę. Nie chciałem go strącić z platformy.
– Dziękuję panu! – w jego odpowiedzi znowu zabrzmiał ton uniżoności. Skłonił się, po czym powrócił do wspinaczki.
Kucharz? Na pewno był o wiele odważniejszy ode mnie. Przez chwilę walczyłem z nieodpartą chęcią odpięcia pasów, ale ostatecznie zrezygnowałem. Nie miałem powodu, by to robić. Ja nie musiałem roznosić wody.
W świetle budzącego się dnia stwierdziłem, że wylądowaliśmy na dnie jakiegoś zagłębienia. Nie mogłem wyjrzeć z niego na zewnątrz, ale punkt przegięcia znajdował się mniej więcej siedem metrów wyżej i trzydzieści dalej. Upadek z dwunastu metrów minus siedem daje pięć, a to oznaczało, że zmieściłem się w granicach błędu. Nie mogłem przewidzieć, że tam, gdzie będziemy lądować, z niewiadomego powodu powstanie dziura w ziemi – samo miejsce lądowania zostało wskazane poprawnie. Mimo że ciągle wisiałem bezwładnie w powietrzu, związany pasami, a całą brodę miałem upapraną krwią z przegryzionego języka, poczułem się nagle o wiele, wiele lepiej. Być może wpłynął na to również fakt, że już nie czekaliśmy w ciemnościach.
Zauważyłem, że pozostali uczestnicy eskapady rozglądają się niecierpliwie, chcąc sprawdzić, gdzie się właściwie znaleźli. Żałowałem, że nie sfotografowałem nieba i że otrzymanego obrazu nie sprawdziłem za pomocą programu identyfikującego układy ciał niebieskich, który potrafił dość dokładnie ekstrapolować ruchy gwiazd w okresie do pół miliarda lat. Od razu byśmy wiedzieli, gdzie wylądowaliśmy. A mówiąc ściślej – czy tam, gdzie zamierzaliśmy, czyli na Ziemi.
W końcu na horyzoncie pojawił się rąbek słonecznego okręgu. Przez kilka pierwszych chwil nie oślepiał, ale już po paru sekundach miałem wrażenie, że ktoś świeci mi prosto w oczy lampą z dwustuwatową żarówką.
– Efekt cieplarniany, słońce ogrzewa powietrze w dużo większym stopniu niż w naszych czasach. Powinniśmy zmierzyć zawartość dwutlenku węgla w atmosferze – zaproponował Palfrey.
– Dokładnie – przytaknąłem.
Niebo, które zaczynało przybierać barwę choć odrobinę przypominającą błękit, zasłonił rozczłonkowany cień.
– To jakiś rodzaj pterozaura! – krzyknął rozgorączkowany Palfrey.
Wszyscy unieśli głowy.
– Rozpiętość skrzydeł wynosi chyba siedem metrów – oszacował lord Campbell.
– Co najmniej, drogi przyjacielu – dodał baron.
Siedem metrów? Pełen obaw obserwowałem unoszącego się w powietrzu jak piórko gada i z uczuciem ulgi przyjąłem fakt, że nas nie zauważył i poleciał w kierunku wschodzącego słońca.
– Mimo swych rozmiarów są bardzo delikatne. To właściwie bardziej szybownicy niż lotnicy – Palfrey zaczął dzielić się wiedzą. – Największy znany nam gatunek był o wiele potężniejszy. Rozpiętość skrzydeł wynosiła grubo powyżej czternastu metrów. Taki okaz nie powinien jednak żyć w tej epoce.
Nie powinien? Dlaczego, do cholery, ten facet używał formy przypuszczającej?! Minimalnie siedem. Z tego, co pamiętałem, gatunek orła Harpagornis moorei, największego latającego drapieżnika naszych czasów, miał rozpiętość skrzydeł sięgającą maksymalnie dwóch i pół metra i potrafił upolować małe jagniątko. A jego nieco więksi przodkowie porywali ludzkie dzieci. Ja na szczęście byłem odrobinę większych rozmiarów, a ponadto naszego bezpieczeństwa strzegło kilka luf.
Zauważyłem, że cały czas obserwuje mnie Henry Wirgan, a to, co wyczytał z mojej twarzy, najwyraźniej bardzo mu odpowiadało. Chciałem zrobić minę obojętnego twardziela, który niczym się nie przejmuje, ale skończyło się na jakimś nieporadnym grymasie.
– Panie i panowie, już jest dość jasno, a zatem najwyższy czas na... – Daniel Storch przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – na desant. Grimkow?
– Kryję was – zameldował myśliwy z Rosji.
Dowódca ekspedycji dłużej nie czekał i spuścił się po niewidzialnej dla mnie linie na ziemię. A zatem dotarliśmy na miejsce, definitywnie.
– Twilli, tu jest czysto! – zorientowałem się, że ktoś wykrzyknął moje nazwisko.
Wyciągnąłem spod siedzenia torbę, zarzuciłem ją na plecy i zacząłem pomału schodzić w dół. Ostrożnie kierowałem się w stronę skraju platformy, gdzie siedział Grimkow. Według planu opracowanego przez Storcha, powinienem znaleźć się na ziemi jako drugi.
– Niektórzy ludzie wiele by dali, żeby to zobaczyć, prawda? – usłyszałem od Wirgana, kiedy obok niego przechodziłem.
On sam na pewno chciałby już być na dole. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że zlazłby tam pięć razy szybciej niż ja. Nic nie odpowiedziałem, bo byłem maksymalnie skoncentrowany na schodzeniu i za nic w świecie nie chciałem spaść. Alice zdążyła się przewiązać liną przyczepioną karabinkiem do stalowej konstrukcji i dzięki temu nie miała żadnych problemów z utrzymaniem równowagi. Obserwowała mnie, padające ukośnie promienie słońca przykryły jej czoło cieniem. Tutaj też była diablo piękna, może nawet piękniejsza niż na przyjęciu. Skupiłem się całkowicie na następnym kroku – wolałem nie spaść przez kobietę, która mnie nie znosiła.
Dotarłem do siedzącego na skraju platformy Grimkowa. Pomógł mi założyć uprząż, a potem przymocował karabinek do konstrukcji.
– Trzymajcie mocno.
Spuścił mnie na dół jak paczkę. Kontrast między zwinnością Storcha a moją niezdarnością nie mógł chyba być większy.
Ledwo dotknąłem ziemi, przestałem myśleć o tym, jak wyglądam, co potrafię i czego nie potrafię. Skoncentrowałem się maksymalnie na przydzielonych mi zadaniach, a byłem tym, który miał zapewnić bezpieczną podróż z powrotem. W tym momencie oznaczało to, że muszę wyznaczyć prostopadły rzut miejsca, w którym się zmaterializowaliśmy. I to z jak największą dokładnością, by przy skoku powrotnym kogoś nie przepołowiło, zabierając do domu tylko część ciała.
Dotknąłem gleby – piaszczysta, niemal żwirowata. Gdzieniegdzie spomiędzy kamyków wystawały jędrne, kłujące źdźbła trawy. Słońce cały czas pięło się po nieboskłonie, promienie docierały już do zagłębienia. Zacząłem obchód. Jedna z poduszek powietrznych, które miały zamortyzować ewentualny upadek, pękła, co stanowiło powód przechylenia platformy. Obszedłem ją, na podstawie odcisków starając się jak najdokładniej określić miejsce upadku. Potem wbiłem w glebę drewniane paliki, żeby z ziemi wystawały tylko stalowe zakończenia. Jednozadaniowy geokomputer skorelował nadajniki w kołkach i po chwili potwierdził zakończenie wyliczeń. W ten sposób wyznaczyłem punkt środka przestrzeni, w której musieliśmy się znaleźć dokładnie za dwa miesiące, by wrócić do domu. Postanowiłem zamontować później inne oznaczenia, abyśmy mogli łatwo znaleźć ten punkt, gdyby ktoś albo coś usunęło paliki. Jan Petr chciał być przygotowany na każdą ewentualność, a ja w tej kwestii w pełni się z nim zgadzałem. Kiedy skończyłem, zobaczyłem, że cały czas ubezpieczał mnie Daniel Storch – nie odstępował mnie ani na krok i trzymał broń gotową do strzału.
– Gotowe. – Rozejrzałem się w poszukiwaniu czegoś charakterystycznego, co umożliwiłoby odnalezienie tego miejsca bez pomocy techniki. Nadawał się jedynie płaski głaz wystający z ziemi.
Mimo że było wcześnie rano, pot lał się ze mnie strumieniami i kręciło mi się w głowie.
– Grimkow, jeśli teren jest czysty, niech pan spuści powietrze z poduszek.
Tak jak Storch, zrobiłem kilka kroków w tył i zaraz potem usłyszałem syk ulatniającego się z poduszek azotu. Gdybyśmy zostali na dnie zagłębienia, moglibyśmy się udusić. Platforma najpierw wróciła do poziomu, a potem zaczęła płynnie opadać. Zatrzymała się mniej więcej trzy metry od dna; poduszki powietrzne były już opróżnione. Owe trzy metry stanowił ekwipunek ulokowany w potężnych pojemnikach. Nastąpiła przerwa konieczna do rozproszenia się nieprzyswajalnych przez ludzki organizm gazów. Dopiero później zadziałał mechanizm i zaczęły się rozkładać duralowe schodki. Pierwszy schodził Grimkow. Wirgan nie mógł już wytrzymać i bez niczyjej pomocy zeskoczył na dół. Wylądował w głębokim pólprzysiadzie. Nie wiem, jak to zrobił, ale ogromna giwera, przewieszona przez jego ramię, nie uderzyła go między żebra. Gdybym ja tak zeskoczył, miałbym potężnego siniaka i pewnie jeszcze złamałbym nogę.
– Panie Wirgan, bardzo proszę przestrzegać zasad desantu – rzucił surowym tonem Storch.
Henry wykrzywił drwiąco twarz.
– Oczywiście – burknął i ruszył w stronę jednego z nieobstawionych rogów platformy, by trzymać straż. Grimkow i Siemion Iwanowicz zrobili to samo i w ten sposób zabezpieczyliśmy wszystkie kierunki.
Po chwili byliśmy na dole w komplecie.
– Pierwotnie chciałem wykorzystać platformę jako centrum obozowiska, ale fakt, że znajdujemy się pod poziomem okolicznego terenu, wyklucza takie rozwiązanie – oznajmi! Storch.
Jan Petr delektował się zmianą roli z dowódcy na zwykłego uczestnika, choć Wirgan i Rosjanin nie wyglądali na zadowolonych.
– Panowie – Storch zwrócił się do Jana Petra, barona Mauschwitza i lorda Campbella. – Jeśli wszystko z wami w porządku, proponuję rozejrzeć się za lepszym miejscem na bazę.
Każdy z nich przytaknął skinieniem głowy. Zauważyłem, że pocą się równie intensywnie co ja. Tylko Campbell sprawiał wrażenie, jakby była to dla niego całkiem naturalna sytuacja, choć wydawało mi się, że to raczej poza.
– Panie Martinez – Storch zwrócił się do najmniej gadatliwego uczestnika ekspedycji – pańskim zadaniem jest obrona wewnętrznego obwodu.
Martinez kiwnął głową, a Storch odwrócił się i ruszył na poszukiwanie miejsca dogodnego do zorganizowania bazy.
– Weźcie ze sobą maski – zatrzymał go Palfrey. W ręku trzymał podręczny analizator atmosfery. Receptory na kablach chrzęściły i wydawały z siebie metaliczne dźwięki. – Ciśnienie jeden koma cztery standardowego, trzydzieści jeden procent tlenu, jedenastokrotnie większa zawartość dwutlenku węgla niż w atmosferze. Mało prawdopodobne, że dojdzie do zatrucia, ale nudności i złe samopoczucie jak najbardziej mogą wystąpić.
Storch bez słowa założył maskę przypominającą nieco psi kaganiec. Zaczepił ją o pętelkę przy koszuli. Patrzyłem, jak odchodzą, i nagle zrobiło mi się nieswojo.
– Tak, tak, człowiek nigdy nie lubi patrzeć, jak jego ochrona uszczupla się o tyle sztuk broni – zauważyła madame Meyers.
Usiadła po turecku przy jednej ze skrzyń i oparła się o nią plecami. Broń, jednolufowy sztucer, trzymała na kolanach dźwignią zamka do góry. Jak na kobietę miała duże, spracowane dłonie, ale poza tym sprawiała wrażenie delikatnej. Może wynikało z kontrastu, jaki tworzyła razem z bronią.
– Potrafię strzelać, młody człowieku. I to bardzo dobrze – powiedziała z uśmiechem.
– Czy potrafi pani także czytać w myślach? – Uśmiechnąłem się.
– Nie, ale ta broń wygląda przy mnie na strasznie dużą i nie byłby pan pierwszą osobą, która by mnie o nią zapytała. Strzelać uczył mnie świętej pamięci małżonek. I nauczył dobrze. Tak dobrze, że ta zabawa zaabsorbowała mnie o wiele bardziej niż jego.
– Polowanie to rzecz typowo męska – rzuciła pogardliwie Sofia Jegorowna Lawaskin.
Dziwnym sposobem nawet w komplecie safari wyglądała bardzo kobieco, wręcz wyzywająco. Może działo się tak za sprawą oficerek na dosyć wysokim obcasie. Ciekawe, jak się w czymś takim chodzi.
– Zależy, jak na to spojrzeć. Ale koniec końców tu i teraz znalazłyśmy się obie – starsza dama nie dała się wyprowadzić z równowagi. Mimowolnie gładziła lufę z wygrawerowanymi zdobieniami.
– Co to za broń? – zapytałem.
Uśmiechnęła się do mnie, chociaż tak naprawdę wydawało mi się, że ten uśmiech przeznaczony jest dla kogoś innego.
– Strzelba kulowa Purdey, cylindryczny zamek, kaliber .450 Rigby. Dostałam ją od męża na pięćdziesiąte urodziny. Zrujnowała nasz ówczesny budżet, ale... – nie dokończyła.
Pokiwałem głową, chociaż niewiele mi to mówiło. Moja orientacja w kwestiach związanych z bronią nadal była dosyć słaba, lecz we wzroku Grimkowa, który przysłuchiwał się rozmowie, dostrzegłem uznanie. Nie wiedziałem tylko, czy zaszczycił nim starszą damę, czy jej broń.
– Lżejsze kule wyżej latają – odezwał się Martinez. – Dobre dla kogoś, kto chce trafić dokładnie tam, gdzie mierzy. Pytanie tylko, czy to wystarczy na dinozaury.
Nie byłem pewien, czy z nas szydził, czy raczej się o nas troszczył. Bez broni nagle poczułem się jak nagi; mówiąc precyzyjniej, nie bardzo odpowiadał mi fakt, że muszę polegać na Martinezie i Wirganie. Ten drugi z pewnością rzuciłby mnie dinozaurom na pożarcie, życząc im jeszcze smacznego.
Gdy wdrapałem się na górny pokład platformy, pot spływał ze mnie strumieniami. Nawet sobie nie wyobrażałem, jaki upał będzie panować za kilka godzin. Zauważyłem faceta siedzącego w kucki pomiędzy skrzynkami należącymi do Mauschwitza. Był łysy, korpulentny, zamiast spodni miał pumpy, ale buty kończyły mu się aż pod kolanami. Zielona kurtka pełna powypychanych kieszeni sprawiała wrażenie powyciąganej na wszystkie strony. Szkła okularów w czarnych oprawkach w świetle słońca wyraźnie ciemniały. Byłem pewien, że JP zaznajomił mnie ze wszystkimi klientami, ale tego widziałem po raz pierwszy.
– Mark Twilli – przedstawiłem się.
Przez chwilę patrzył na mnie zakłopotany, aż w końcu odważył się uścisnąć moją dłoń.
– Hans Treut.
– Szuka pan swojej broni? – zapytałem, kiedy zobaczyłem otwartą skrzynkę.
– Skądże – odpowiedział chłodnym tonem. – Nie jestem myśliwym, tylko sługą barona. Przygotowuję mu drinki. Po każdej wyprawie, choćby to było zwykłe rozpoznanie terenu, ma ochotę na odrobinę orzechówki z wodą Perrier.
Zatkało mnie. Sługa? Tutaj?
– Ale pan robi dwa drinki – zwróciłem mu uwagę.
– Owszem. Zakładam, że będzie miał ochotę napić się w towarzystwie przyjaciela, lorda Campbella.
– Ach, tak – odparłem niezwykle błyskotliwie. – No to ja wezmę tylko broń i dołączę do grona strażników bezpieczeństwa naszych kobiet. To znaczy naszych... – nie przychodziła mi do głowy żadna błyskotliwa pointa.
Hans Treut spojrzał na mnie i kiedy już byłem niemal pewien, że jego twarz nie jest w stanie wyrazić żadnej emocji, wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie pan istotnym filarem naszego bezpieczeństwa. Proszę pana.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości, że te drinki będą przygotowane lepiej niż w Ritzu – odbiłem piłeczkę.

* * *

Zwiadowcy wrócili po półtorej godzinie, wyczerpani i z pustymi butelkami.
– Mniej więcej siedemset pięćdziesiąt metrów na zachód jest wzniesienie. Tam rozbijemy obóz – oznajmił Daniel Storch. – Wszędzie indziej teren wygląda tak samo – równina pokryta tą dziwną trawą.
– To nie jest trawa, tylko jakaś odmiana mniejszych cykasów. Zakładam, że z czasem zobaczymy bardziej rozrośnięte okazy, podobne do drzew – poprawił go doktor Palfrey.
– Rozumiem. – Storch nawet nie mrugnął. – Póki co nie znaleźliśmy źródła wody, ale biorąc pod uwagę fakt, że rośnie tu trawa... przepraszam, cykasy, woda pod ziemią musi być stosunkowo płytko. I to jest nasze zadanie numer dwa.
– A zatem, panowie – spojrzał na nas – i panie – popatrzył na wszystkie obecne kobiety – do roboty!
Wirgan chciał coś powiedzieć, ale baron Mauschwitz go uprzedził:
– Nie przyleciałem tu po to, żeby budować obóz czy wykonywać jakąkolwiek inną pracę.
– Przyjacielu – wtrącił lord Campbell – obawiam się, że ktoś to musi zrobić. A w związku z tym, że mamy bardzo skąpy personel, będziemy musieli osobiście chwycić łopaty w dłonie. Przykre, ale prawdziwe. Przypomina mi się sytuacja, kiedy razem z dziadkiem zgubiliśmy się w dżungli. Złapali nas rebelianci, pardon, bojownicy o wolność, i chcieli nas spalić. Wszyscy byli potomkami miejscowego radży i nie potrafili się porozumieć, kto przygotuje drewno. I dzięki temu udało nam się zbiec.
Alice zaśmiała się i w ten sposób rozładowała napiętą atmosferę.
– Ile pan miał wówczas łat? – zapytała.
– Osiem.
– Nigdy nie bałem się pracy – burknął Siemion Iwanowicz. – Od czego zaczynamy?
– Dżipy. Musimy je wydostać – zarządził Storch.
Bez gadania wzięliśmy się do roboty. Słońce zmieniające powietrze w rozpaloną melasę przypominało nam, że nie jesteśmy u siebie, lecz w zupełnie obcym świecie.

* * *

Przez dwa dni tyraliśmy jak woły, każdy na miarę swoich możliwości. Zrozumiałem, że na takiej ekspedycji kucharz to po prostu kluczowa postać. Takeschi serwował nam dwa posiłki regeneracyjne dziennie – rano i wieczorem, a do tego raczył zimnymi przekąskami; pilnował również, czy każdy przyjmuje odpowiednią ilość płynów. Storch jako sprawny przywódca zachowywał do wszystkich dystans, ale pilnował, by nikt się nie obijał i odwrotnie – by nie pracował ponad siły. Tylko raz ktoś stracił przytomność – Martinez po przeniesieniu kilku skrzynek z żywnością. Na szczęście nic sobie nie zrobił, upadając. Palfrey zdiagnozował to jako lekkie zatrucie dwutlenkiem węgla – w przypadku takiego stężenia i zmęczenia pracą nic dziwnego. Jeszcze bardziej zaczęliśmy uważać, by się nie przeciążać. Wysiłek fizyczny i nieustanna czujność pomogły nam w końcu przywyknąć do tutejszych warunków. Wpłynął na to również fakt, że oprócz pterozaurów i innych mniejszych latających stworzeń – wedle przypuszczeń Palfreya ptaków – na razie nie spotkaliśmy żadnego zwierzęcia. Osobiście uważałem to za powód do radości. Kosztowało mnie sporo wysiłku, by nie potykać się o własną broń, utrzymać na nogach i jeszcze zrobić coś pożytecznego.
Trzeciego dnia, kiedy tarcza słońca dotknęła horyzontu, Storch oznajmił, że główną część pracy mamy za sobą.
Rozległo się kilka radosnych okrzyków, a Wirgan zniknął i po chwili pojawił się z dwiema butelkami szampana. Tuż za nim szła Alice z kieliszkami. Rozejrzałem się. W skład obozu wchodziły dwa hipernowoczesne, mniej więcej dwumetrowe namioty dla klientów i personelu, ogromne, prowizoryczne drewniane domki pełniące rolę magazynów, kuchnia i jadalnia. Puste oraz częściowo pełne skrzynie ustawiliśmy tak, by tworzyły tymczasowe ogrodzenie; za nim, by ich dźwięki nie rozpraszały nas podczas pracy, stały silniki naftowe. Opuściłem świętujące towarzystwo i poszedłem do rezerwowego agregatu Diesla. Mieliśmy ich trzy. Jeden uruchomiony, drugi przygotowany do użycia, gdyby doszło do awarii, a trzeci schowany na wszelki wypadek. Wszystkie identyczne, z tymi samymi częściami, każdy o mocy pięciu kilowatów – godzina pracy wymagała litra i dwóch dziesiątych nafty. Rozebrałem zapasowy agregat, ponieważ nie działał prawidłowo. Zorientowałem się, że ma uszkodzony filtr ssący, a nowy właśnie przyniosłem ze sobą. Usiadłem na kamieniu obok miniaturowej rozdzielni elektrycznej, z której wystawała pajęczyna kabelków, i zabrałem się do pracy.
Nawet po zachodzie słońca panował upał, ale łatwiej go było wytrzymać.
– Znowu nie ma pan przy sobie broni, a Storch od wszystkich wymaga, żeby wszędzie z nią chodzili – wyrwał mnie z pracy znajomy głos.
Alice podała mi plastikowy kubeczek.
– Kieliszki się skończyły – powiedziała przepraszającym tonem.
Chwyciłem cudownie zimny kubek i napiłem się. Szampan, doskonale schłodzony. Natychmiast łyknąłem po raz drugi i rozejrzałem się dookoła. Alice usiadła na kamieniu obok. Na jej spodniach widniały ślady pracy kilku poprzednich dni, choć tylko poniżej ud.
– Doskonały kontrast. Dekadencja cywilizacji przeniesiona sto milionów lat przed jej powstaniem – powiedziałem i uraczyłem się kolejnym łykiem.
Podobnie jak reszta z nas, byłem niezmiernie szczęśliwy, że harówka już się skończyła. Bardzo przyjemne towarzystwo również mi nie przeszkadzało, choć wiedziałem, że ta chwila nie potrwa długo.
– Mam broń. – Poklepałem kaburę przymocowaną do pasa. – Rewolwer.
Nosiło się go o wiele wygodniej niż strzelbę.
– Jaki? – zapytała Alice z zainteresowaniem.
– Nie wiem – przyznałem. Otworzyłem kaburę i podałem jej broń. Pochyliłem się przy tym w jej stronę i poczułem zapach drzewa i kwiatów, ale też okoliczny pył o gorzkim aromacie, którego tumany wznosiły się wokół obozowiska.
– Smith & wesson pięćset? – powiedziała zaskoczona. – Strzelał pan już z tego?
– Nie... – Przez jej dociekliwość poczułem się dość podle. – Podobno nieźle kopie, przynajmniej tak mi mówił Grimkow.
– Czterocalowa lufa z kompensatorem? – teraz w jej głosie usłyszałem pogardę.
– Owszem. Mówił też, że jeśli będę musiał z tego skorzystać, to wszystko jedno, czy mnie kompensator ogłuszy czy nie – zacytowałem kolejną mądrość Grimkowa i znowu się napiłem. Byłem zmęczony i na czczo, więc nawet niewielka ilość alkoholu szybko uderzyła mi do głowy.
– No tak, to prawda – zgodziła się Alice. – Powinien pan to...
– ... mocno trzymać.
Zaczęła się śmiać, a jej włosy poruszyły się jak fale na wzburzonym morzu. Była piękna, bo była sobą, nikogo przede mną nie udawała. Może trochę, ale reguły tej gry zostały przecież już dawno ustalone.
– Pan też czuje się tu nie na miejscu – zmieniła niespodziewanie temat.
– Tak – przytaknąłem. – Jakbyśmy wszyscy popełniali jakiś grzech. Ale z drugiej strony mam ochotę na grzech absolutny, całkowity, chciałbym dowiedzieć się i poznać jak najwięcej – powiedziałem o wiele otwarciej, niż zamierzałem.
– Owszem... – zamilkła. – Myślę, że pana rozumiem.
Na niebie pojawiały się właśnie pierwsze gwiazdy, a ja ciągle nie wiedziałem, która jest która. Może dzisiaj. Z pewnością dzisiaj, jeśli w ciągu trzydziestu minut nie zasnę.
– Nie wiem, co o panu myśleć – wyznała nagle Alice, a ja zrozumiałem, że wypiła o wiele więcej szampana ode mnie. – Przez pana moje życie staje się trudniejsze. Rzeczy, które dotąd były jasne, przestają być jasne, ale... – urwała na tak długą chwilę, jakby miała się już nie odezwać. – Ale bardzo dobrze mi się z panem rozmawia. Ma pan niezwykle rozległą wiedzę, a, o dziwo, wcale się nią pan nie popisuje. Czasami to nawet szkoda...
Zaśmiała się jakby odrobinę rozpaczliwie i wstała.
– Powinnam już iść, nie chce pan mojego kieliszka? Dostanę jeszcze szampana, ale pan musiałby dołączyć do reszty towarzystwa. – Ruchem głowy wskazała jadalnię. – A nie wygląda pan dzisiaj na kogoś, kto ma ochotę na biesiadę.
– Jasne – skorzystałem z propozycji. Na dnie plastikowego kubka już dawno zrobiło się sucho, a lśniący setkami bąbelków napój miał swój urok w upale pięknego wieczoru dolnej kredy.
Alice rzuciła mi ostatnie, niemal melancholijne spojrzenie i zniknęła w łunie naszego nowego, dopiero co zainstalowanego oświetlenia.
Agregat był już prawie niewidoczny w ciemnościach, reperowałem go na pamięć, po omacku.
W końcu oparłem się wygodnie o silnik. Z daleka dobiegały odgłosy wesołej zabawy, ale odpowiadało mi, że w niej nie uczestniczę. Teraz do szczęścia potrzebowałem połowy kieliszka szampana z ledwie widocznym odciskiem szminki. Albo błyszczyka, nie bardzo się na tym znałem. Żałowałem, że zamiast rewolweru nie mam ze sobą aparatu, ale nie chciało mi się po niego iść. Zamiast tego zmrużyłem oczy i w wyobraźni rozpocząłem projekcję serii funkcji opisujących podstawowe właściwości kontinuum czasoprzestrzennego. Gdzieś zrobiłem błąd i teraz miałem odpowiednio dużo czasu, żeby go znaleźć. Jeśli oczywiście będę w stanie. A jeśli nie... Zobaczymy.
Zdałem sobie sprawę, że zupełnie straciłem poczucie czasu. Gorąco przeszło w przyjemne ciepło, a część gwiazd uciekła z nieboskłonu, oddając miejsce innym. Z rozmyślań wyrwał mnie odgłos nalewania napoju do szkła.
Jan Petr usiadł dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wcześniej Alice Goodwig. W ręku trzymał zroszoną butelkę szampana i napełniał stojący obok mnie kieliszek.
– Już piłem – chciałem go powstrzymać, ale on tylko pokręcił głową.
– Henry nigdy by sobie nie pozwolił na takie częstowanie szampanem. Jest za skąpy. To najlepszy trunek, jaki możesz kupić za pieniądze. O ile zapomnisz o oszczędzaniu.
– To dlaczego mi nalewasz? Przecież to marnotrawstwo.
– Jesteśmy tu dzięki tobie. To jest... – zatoczył ręką szeroki łuk – wspaniałe. Ciągle nie mogę uwierzyć, że się udało.
Rozglądał się, jakby chciał przeniknąć wzrokiem ciemności nocy. Chyba smakował woń powietrza, dźwięki dziewiczego świata roztaczającego się wszędzie wokół i coraz mocniej przenikającego do naszych głów i myśli.
– Wypijmy za szczęśliwy powrót. – Po kolejnym łyku już wiedziałem, że dzisiaj na pewno nie zatopię się w oceanie funkcji, równań i operatorów.
Siedzieliśmy w milczeniu i opróżnialiśmy butelkę, której ceny wolałem nie znać.
– Uważaj na Henryego. Nie lubi cię, jest strasznie zazdrosny – ostrzegł mnie jeszcze Jan Petr, kiedy wstał, by wrócić do namiotu.
Trochę się zataczał, ale ja również czułem, że mam miękkie nogi. W atmosferze przesyconej tlenem i dwutlenkiem węgla alkohol działał o wiele szybciej. A może to kwestia zmęczenia? W sumie nie wiedziałem i tak naprawdę było mi wszystko jedno.

* * *

Rano przy śniadaniu, kiedy zajadaliśmy jajecznicę przygotowaną zapewne z jakiegoś koncentratu, ale mimo to przepyszną, Daniel Storch wyszedł przed jadalnię, którą tworzyła płachta namiotowa o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych rozpięta pomiędzy czterema duralowymi słupami. Siedzieliśmy w cieniu, ale on już wcześniej pracował w pełnym słońcu i choć był ostrzyżony na jeża, niemal natychmiast na jego twarzy zabłyszczał pot.
– Proszę państwa, najważniejsza na chwilę obecną sprawa: wczoraj znaleźliśmy źródło wody i w związku z tym kończymy z jej oszczędzaniem.
Sofia Jegorowna wykrzyknęła z radości, Alice zaczęła bić brawo, a madame Jessica nalała sobie kolejną filiżankę kawy. Ona i lord Campbell bez przerwy pili kawę albo herbatę. Obydwoje twierdzili, że to najlepszy sposób na upały, nigdy jednak nie mogli dojść do porozumienia w kwestii wyboru konkretnego napoju.
– Proszę państwa, druga ważna sprawa – kontynuował po krótkiej przerwie Storch. – Właśnie dobiegł końca okres oznaczony w państwa umowach jako śbudowa obozu bazowego". A to oznacza, że zaczyna się okres, w którym będziemy się zajmowali tym, po co tu wszyscy przybyliśmy – polowaniem.
Tym razem z większym entuzjazmem zareagowali mężczyźni i oczywiście na swój sposób madame Meyers.
– Oddaję głos doktorowi Palfreyowi – Storch skinął na paleontologa – który pełni rolę doradcy i eksperta i który zrobi wszystko, byście mogli państwo zabrać stąd najbardziej okazałe trofea w historii myślistwa.
Dopiero ostatnie słowa zapewniły Palfreyowi odpowiednią uwagę.
– Szanowni państwo – zaczął oficjalnie – oto znaleźliśmy się w erze mezozoicznej, w epoce kredy, na końcu piętra albu, około sto milionów lat przed tym, gdy my, ludzie, przejęliśmy władzę nad światem. Muszę zwrócić państwa uwagę na ten szczególny fakt. Nie znajdujemy się na Ziemi, ale na zupełnie innej planecie. Przyzwyczajenia, doświadczenia, środki bezpieczeństwa, dzięki którym udaje nam się przeżyć u siebie, tutaj mogą okazać się niewystarczające, a w pewnych przypadkach nawet niebezpieczne.
Jakby na potwierdzenie słów Palfreya zatrzęsła się ziemia. Stołek, na którym siedziałem, o mało co się nie przewrócił, kamienie i głazy, z których przy pomocy dżipów i nawijarek linowych zbudowaliśmy półtorametrową ścianę osłaniającą obóz od południa, zazgrzytały, a potężny granitowy blok, który stawialiśmy ponad dwie godziny, osunął się i upadł. Na zachodniej stronie nieba wykwitł żółto-czerwony fajerwerk, gejzer ognia obramowany gęstym, czarnym dymem. Mimowolnie zacząłem odliczać. Odgłos erupcji dotarł do nas po pięciu minutach, co oznaczało, że wulkan znajdował się około stu kilometrów stąd.
Z twarzy uczestników eskapady zniknęło pełne optymizmu i podekscytowania oczekiwanie na atrakcje, które miały przynieść najbliższe dni. Do wszystkich bardzo jasno dotarło, że jesteśmy tu tylko gośćmi, i to niekoniecznie pożądanymi.
– Właśnie obserwujecie państwo formowanie się południowoamerykańskiej części Kordylierów albo Andów – wybity na moment z rytmu Palfrey powrócił do przemowy. – Na chwilę obecną stanowią one pasmo powoli wznoszących się w wyniku subdukcji czynnych wulkanów tuż przed zachodnim wybrzeżem rozpadające) się Gondwany.
Na moment zamilkł, jakby właśnie sobie przypomniał, że nie jest na konferencji naukowej czy na uczelni i nie mówi do kolegów po fachu ani studentów.
– Zacznę od początku. Kontynenty w takim kształcie, jak je państwo znacie, jeszcze nie istnieją. Ameryka Północna razem z Azją tworzą potężną formację kontynentalną – Laurazję. My znajdujemy się na Gondwanie, z której powstanie Antarktyda, Ameryka Południowa i Afryka. Gondwana właśnie w tym momencie się rozpada. Ocean Atlantycki ma około dwudziestu milionów lat i dopiero się formuje, ciągle jeszcze istnieje możliwość przejścia na piechotę z Afryki tutaj, do Ameryki Południowej. Australia oddziela się od Antarktydy, a Indie są na początku podróży w stronę południowo-wschodniej Azji, w wyniku której za pięćdziesiąt milionów lat powstaną Himalaje.
Kolejna erupcja, tym razem słabsza. Ziemia zadrżała; wyglądało na to, że trzy poprzednie, spokojne dni stanowiły raczej wyjątek niż regułę, bonus na powitanie wycieczkowiczów. Na wschodnim niebie również dało się dostrzec chmury pyłu, a to oznaczało, że tam też są wulkany.
– Może niech pan powie coś bardziej praktycznego. W końcu przyjechaliśmy tu na polowanie – rzucił z ironicznym uśmieszkiem Henry Wirgan.
– Jasne – zareagował Palfrey nad wyraz spokojnie. – W końcu to zadanie, za które mi płacą, panie Wirgan. Powinniście sobie państwo uzmysłowić, że średnia masa ssaka w czasach, w których się znaleźliśmy, wynosi około pół kilograma, a średnia masa dinozaura to ponad tona. To jednakże jeszcze nic nie mówi o żywotności i agresywności miejscowej fauny. Z pewnością każde z państwa zetknęło się z dzikością i agresją drapieżników naszych czasów, lecz zapewniam, że prawa natury są tu o wiele twardsze i surowsze. Już na podstawie samych znalezisk paleontologicznych możemy stwierdzić, że w tych czasach miały miejsce mordercze boje pomiędzy mięsożernymi dinozaurami, będącymi przedstawicielami jednego gatunku, ataki watah dinozaurów o masie kilkadziesiąt razy przekraczającej masę naszych wilków...
Wyraz twarzy Palfreya pozostawał niezmienny, ale odniosłem wrażenie, że im straszniejsze wydawały się cytowane przez archeologa dane, tym większą radość sprawiało mu ich wygłaszanie.
– Z tym problemem chyba sobie poradzimy, panowie – rzucił rozbawiony Wirgan, a Siemion Iwanowicz skwapliwie mu przytaknął. – A co z terenem? Wydaje mi się, że teraz jesteśmy na pustyni, a nie sądzę, żeby na pustyni żyły zwierzęta, które godne są śrutu naszych strzelb.
– Tutaj się pan myli – odpowiedział Palfrey. – Na przykład Tyrannosaurus rex – choć jego czasy nastaną dopiero za kilkadziesiąt milionów lat – prowadził wędrowny tryb życia właśnie na takich sawannach. Ale do rzeczy. Znaleźliśmy się w czasach bardzo gwałtownych zmian klimatu. Poziom wód w oceanach jest obecnie mniej więcej sto, sto pięćdziesiąt metrów wyższy niż w naszej epoce. Już niedługo dojdzie do otwarcia drogi wodnej między Afryką a Ameryką, co spowoduje szereg komplikacji i dramatycznych zmian. Nie oczekujcie państwo ode mnie dokładnej prognozy pogody na najbliższe cztery dni. Stawiam co prawda na klimat monsunowy, ale nie mam pojęcia, w jakiej jesteśmy fazie. A teraz kilka słów o rzeźbie terenu. Andy właśnie się formują, Nizina Amazońska to na chwilę obecną stosunkowo wysoka wyżyna. Znajdujemy się na północno-wschodnim obrzeżu niecki neuqueńskiej. Wydaje mi się, że jest zatopiona i prawdopodobnie połączona przez masyw wulkaniczny z Oceanem Protopacyficznym.
– Prawdopodobnie – rzucił z przekąsem Wirgan.
– Tak, proszę pana, prawdopodobnie – powtórzył ze stoickim spokojem Palfrey.
Nie przypadli sobie do gustu, ale można się było tego spodziewać po wcześniejszych wydarzeniach. Spojrzałem na resztę uczestników eskapady. Wszyscy słuchali z zaciekawieniem, Martinez robił nawet notatki.
– Całkiem możliwe, że właśnie w tym okresie na skutek lokalnych ruchów tektonicznych niecka neuqueńska połączyła się na południu z niecką San Jose i w ten sposób powstało długie na niemal tysiąc kilometrów morze wewnątrzkontynentalne. Niewykluczone, że przedwcześnie połączone z Atlantykiem. Jak dotąd moje prace opierały się na danych obejmujących wielkości rzędu milionów lat, stąd też takie szczegóły jak krótkotrwała izolacja czy wyschnięcie mogły mi umknąć. Z pewnością jednak w okolicy powinno być bardzo dużo jezior zarówno słono-, jak i słodkowodnych. Rzeki będą natomiast płynęły z północnego wschodu, z masywu Sierra Pintada.
– Coś średnio precyzyjne te informacje, panie doktorze – powiedział przeciągle Henry, a Sofia Jegorowna zaśmiała się z dowcipu.
– Reasumując – tym razem glos zabrał Jan Petr – musimy się liczyć z tym, że istnieją większe i mniejsze oazy oddzielone od siebie wieloma kilometrami pustyni. W oazach, blisko źródeł wody, na pewno znajdziemy więcej zwierząt niż w pozostałych rejonach. Proponuję zatem rozejrzeć się za oazą lub morzem wewnątrzkontynentalnym, a potem podróżować wzdłuż wybrzeża.
– Dokładnie tak sformułowałem tę myśl w artykule, który napisałem dla Hard Hunters. Póki co nie stwierdziłem niczego, co obligowałoby mnie do rewizji wniosków – zakończył obojętnie Palfrey. – To znaczy, że należy się spodziewać stad wędrujących pomiędzy pewnymi obszarami w zależności od pory roku. Możemy je spotkać również na pustyni.
– Proponuję wyruszyć na wyprawę łowiecką jeszcze dziś. Wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy gotowi – odezwał się Henry.
– Myślę, że masz rację, młody człowieku. Po co zwlekać? – zgodził się lord Campbell. – Biorąc jednak pod uwagę fakt, w jak obcym środowisku przebywamy, proponuję chwilowo nie rozdzielać sił. Może później, kiedy każdy będzie wiedział, jakie trofeum go zadowoli.
Wszyscy skierowali wzrok na Storcha, który siedział w foteliku i popijał kawę.
– Samochody są przygotowane, obóz również. Cała reszta zależy tylko i wyłącznie od państwa – Storch najwyraźniej nie miał zamiaru dać się wciągnąć w burzliwą dyskusję, która wisiała w powietrzu. – Ja jestem tu wyłącznie ze względu na obowiązki polegające na zabezpieczaniu technicznym ekspedycji. Przy namiocie znajduje się tablica, na której znajdą państwo rozpiskę dyżurów. Jeśli ktoś się z czymś nie zgadza, zapraszam do mnie.
Jego słowa wywołały natychmiastową reakcję – baron, Siemion Iwanowicz i Henry zaczęli się sprzeczać, dokąd powinna wyruszyć pierwsza ekspedycja. Reszta ograniczyła się do biernego słuchania wymiany zdań.
Jen Petr odszukał mnie wzrokiem i mrugnął porozumiewawczo. Kiwnąłem do niego głową. Z każdej strony otaczały nas zagrożenia praktycznie obcej planety, a zamiast dowiedzieć się jak najwięcej o sytuacji, uczestnicy wyprawy myśleli tylko i wyłącznie o tym, co, jak i kiedy upolować. Tyle tylko, że oni za to zapłacili. Wydawało się praktycznie niemożliwe, aby zebrać w krótkim czasie tak poważną kwotę na prawdziwą naukową ekspedycję, JP wyglądał na człowieka absolutnie usatysfakcjonowanego – jak ktoś, kto cieszy się zasłużonym urlopem. Coraz mocniej ogarniało mnie wrażenie, że jestem tylko aktorem w starannie wyreżyserowanym spektaklu. Nie chciało mi się przysłuchiwać absolutnie nieinteresującej z mojego punktu widzenia debacie, więc wstałem i poszedłem obejrzeć wykaz dyżurów. Moja umowa była sformułowana dosyć ogólnie i bardzo mnie ciekawiło, jakie zadania wyznaczył mi Storch.
Nic szczególnego – raz na trzy dni jeździć do pobliskiego strumienia po wodę i co drugi dzień sprawdzać agregaty prądotwórcze. Palfrey pozostawał do dyspozycji myśliwych, Hans Treut dbał o prysznic i filtry powietrza w namiotach, w które pompowaliśmy mieszankę gazów podobną do atmosfery z naszych czasów – z mniejszą ilością tlenu i dwutlenku węgla. Do zadań Grimkowa należał codzienny obchód okolicy oraz sprawy związane z bronią i amunicją. Klienci nie mieli żadnych obowiązków, chociaż na dole, pod harmonogramem, znalazła się uwaga, że taki stan rzeczy obowiązuje wyłącznie w normalnym trybie obozowania. W momencie zagrożenia Storch i Jan Petr mieli prawo ogłosić stan wyjątkowy i wówczas wszyscy byli zobligowani do podporządkowania się ich poleceniom.
Obok harmonogramu wisiała kartka z czerwonym tekstem informującym o objawach zatrucia tlenem i dwutlenkiem węgla oraz przypomnienie o regularnych kontrolach urządzeń klimatyzacyjno-filtracyjnych w namiotach. Otarłem pot z czoła. W dzień upał był morderczy, w nocy jedynie męczący. Już teraz musiałem zacisnąć pasek o jedno oczko, żeby mi nie spadały portki.
Nagle coś mnie tknęło. Minęła dobra chwila, nim się zorientowałem, skąd ten niepokój – chodziło o ciszę. Wystarczyła godzina i odlegle grzmienie wulkanów uważałem za coś naturalnego. Spojrzałem w stronę, z której zazwyczaj dobiegały odgłosy: szary dym wisiał na skraju horyzontu jak kurtyna spuszczona z nieba, a powiew wiatru przyniósł smród siarki. Bliżej gór pewnie nie dało się oddychać, skoro siarkę czuliśmy aż tutaj. Dostrzegłem cieniutki sierpik księżyca zmierzającego do pełni i przypomniałem sobie o laserze, któremu miejsca w naszym wyposażeniu musiało ustąpić kilkadziesiąt puszek piwa. O dziwo, na razie Wirgan nawet o nich nie wspomniał.
Godzinę później przed moim namiotem stał już rozłożony przyrząd, a ja próbowałem uruchomić wszystkie podzespoły. Diagnostyka podawała informację, że wszystko w porządku, ale aparat nie działał tak, jak powinien – promień cały czas był niedostatecznie skolimowany.
Kalibrowałem urządzenie, dopóki nie zjawił się Palfrey.
– Wyjeżdżamy za godzinę. Dwa dżipy, wszyscy klienci. Wyprawą dowodzi Wirgan – oznajmił, wyraźnie podekscytowany. – Nie mogę się doczekać. Całe życie myślałem, że moja praca będzie się opierać na analizie kości i skamielin, a teraz...
Rozumiałem go. Znalem to uczucie niepokoju tuż przed wkroczeniem na nieznane terytorium, przed odkryciem czegoś nowego, włożeniem na swoje miejsce jednego małego elemencika w układance nieskończoności.
PRAWIDŁOWE USTAWIENIA KOLIMATORA, zamigało na wyświetlaczu. Wcześniej nie widziałem informacji o niewłaściwym ustawieniu.
– A zatem ile wynosi rzeczywista odległość od Księżyca? – zapytałem odrobinę zaczepnie Palfreya. – Według naszych ekstrapolacji powinien być o trzy tysiące osiemset kilometrów bliżej Ziemi niż w naszych czasach.
– Sprawdzi się, ale z zachowaniem dziesięcioprocentowej tolerancji błędu – obstawił Palfrey.
– A ja uważam, że jest bliżej, niż pan twierdzi. Wydaje mi się większy. Przegrany będzie nosił zwycięzcy picie do namiotu – zaproponowałem. Obaj wyrobiliśmy sobie cowieczorny zwyczaj wylegiwania się w namiocie, gdzie było o wiele przyjemniej niż na zewnątrz.
– Wchodzę.
– Dziesięć pomiarów i potem średnia. Uwzględnię pana jako współautora artykułu. – Zacząłem szukać w teleskopie wiernego satelity Ziemi. Zajęło mi to chwilę, ale w końcu namierzyłem środek tarczy. – Nie jestem całkiem pewien, czy ten promień poradzi sobie z tak zaśmieconą atmosferą...
Wynik otrzymywałem mniej więcej co trzecią próbę pomiaru. Potrzebowałem pól godziny, by uzyskać dziesięć wartości.
– Trzysta czterdzieści cztery tysiące pięćset kilometrów plus minus dwadzieścia pięć – oznajmiłem. A zatem jest bliżej, niż zakładaliśmy. I to o wiele bliżej.
– Więcej niż dziesięć procent?
– Przegrał pan.
Zaczęliśmy się śmiać. W naszym skarbcu ustaleń naukowych przybyło jeszcze jedno. Wspaniałe wrażenie uczestniczyć w takim przedsięwzięciu. Nic podobnego nie czuł chyba żaden człowiek od czasów, kiedy Amundsen dotarł do bieguna południowego.
Palfrey poszedł do namiotu przygotować się do wyjazdu. Dokonałem dziesięciu kolejnych pomiarów, aby doprecyzować ostateczny wynik. Nie miałem zbyt wielkiej wiedzy o astronomii, ale teraz przynajmniej wiedziałem, co będę robił przez kilka najbliższych wieczorów – studiował podręcznik zapisany w pamięci laptopa, by wykonać jak najwięcej użytecznych w naszych czasach pomiarów.
– Widzę, że nie marnujesz czasu – wyrwał mnie z zamyślenia Jan Petr. Był już ubrany na polowanie, przez ramię miał przewieszoną strzelbę, a przez drugie plecak z podstawowym wyposażeniem. – Nie znalazłbyś trochę wolnego czasu? – zapytał z tym swoim szelmowskim uśmiechem.
Próbował rzucić mi jakąś przynętę, pod tym względem dobrze go znałem.
– Zależy na co – starałem się utrzymać odpowiedź mniej więcej w tym samym stylu. – Jeśli miałaby to być jakaś piękna kobieta...
– Wysportowana brunetka, dziewczęca i bardzo nieprzystępna?
– Nie to miałem na myśli – spoważniałem.
– Przepraszam. Sądziłem, że któryś z klientów będzie chciał prowadzić, ale oni wszyscy wolą się skupić na polowaniu, więc pomyślałem o tobie. Ponieważ nie masz tego w umowie, decyzja należy do ciebie. Kto jak kto, ale ty za kółkiem radzisz sobie doskonale. Jeśli odmówisz, wezmę Storcha.
Szczerze mówiąc, liczyłem, że kiedy innym znudzą się wyprawy po okolicy, ja też wyskoczę na małą przejażdżkę. To była propozycja, której nigdy bym nie odrzucił, a JP dobrze o tym wiedział.
– A ty pewnie nawet nie wspomniałeś o tym Storchowi? – zapytałem.
– A powinienem?
– Nie.
– Masz... – spojrzał na zegarek – trzydzieści pięć minut. No, ale jak nie zdążysz, to i tak chyba nigdzie się nie ruszymy bez kierowcy. – Jan Petr wzruszył ramionami w geście udawanej bezsilności.
Wyłączyłem laser i zacząłem go demontować. Będą musieli trochę na mnie poczekać. Nie zostawię przecież tak delikatnego i drogiego urządzenia pod gołym niebem nawet minutę dłużej, niż to konieczne.

* * *

Kiedy w końcu dotarłem do dżipa, uczestnicy eskapady przebierali nogami ze zniecierpliwienia. Miałem do dyspozycji trzy podobne defendery land-rover, każdy wyposażony w siedem miejsc siedzących i trochę miejsca na ekwipunek. Ośmiu myśliwych, dwóch kierowców, Jan Petr i Palfrey, wszyscy w pełnym rynsztunku pomieścili się bez problemu. Jeden samochód został w obozie.
– Czekaliśmy na ciebie! – niemal parsknął Henry Wirgan. Trzymał tę swoją wielką flintę między nogami, bo uchwyt przymocowany do siedzenia okazał się za mały.
Spoczęły na mnie pełne wyczekiwania, ekscytacji i niecierpliwości spojrzenia. Ze mną jechała madame Jessica Meyers, Jan Petr, Martinez, baron Mauschwitz i lord Campbell.
Sprawdziłem ilość paliwa i zapasów wody, a następnie włożyłem do auta jeszcze jeden kanister z olejem, przymocowując go do podłoża tak, by za bardzo nie latał. Strzelbę przytwierdziłem do uchwytu przy siedzeniu. Po kilku nieudanych próbach uruchomienia silnika dotarło do mnie, że kluczyk przekręca się w odwrotną niż zazwyczaj stronę. Silnik zaskoczył, a ja poczułem na dłoniach drgania kierownicy.
– Jestem gotowy! – krzyknąłem do pozostałej części uczestników wyprawy.
– Lubię mężczyzn, którzy rozumieją swoją pracę – powiedział spokojnie lord Campbell i ostrożnie wsiadł do samochodu. Z ponadpółmetrowym stopniem poradził sobie o wiele lepiej, niż można by się spodziewać po kimś w jego wieku. Jan Petr usiadł z resztą towarzystwa z tyłu i w ten sposób miejsce obok mnie zostało puste.
– Możesz przełączyć radio na tryb głośnomówiący? – poprosił Jan Petr.
– Jedziemy – usłyszałem Grimkowa, kiedy włączyłem radio. To on prowadził pierwszego dżipa, a drogę wyznaczał Palfrey.
Dostosowałem prędkość do samochodu Rosjanina. Przesiadkę z lotusa z czułą, choć nieco oporną kierownicą do ponad dwutonowego defendera można było porównać do zamiany kuli bilardowej na piłkę lekarską. Na początku trochę mnie denerwowała jedna ósma luzu kierownicy, ale bardzo szybko się przyzwyczaiłem i zrozumiałem, że ten luz chroni mnie przed przypadkowymi skrętami na nierównościach.
Na pierwszy rzut oka teren wydawał się płaski, w rzeczywistości tworzyła go jednak nieskończona połać wybrzuszeń i wgłębień, które człowiek zauważał dopiero w momencie, kiedy samochód jadący przed nim znikał mu z oczu.
– Myślę, że jeszcze niedawno było tu morze. Teren, po którym się poruszamy, to jego dno – głos Palfreya toczył nierówny pojedynek z warkotem pięciocylindrowego diesla.
– Co to znaczy śniedawno"? – chciał wiedzieć Jan Petr.
Chwilowo nikt nie palił się do rozmowy. Wszyscy rozglądali się po monotonnej, ale dla każdego nowej krainie.
– Niedawno, kilkadziesiąt tysięcy lat temu.
– No cóż, paleontologia to nauka, dzięki której człowiek patrzy na świat z właściwej perspektywy. Kiedy słucham tej rozmowy, odnoszę wrażenie, że nawet ja jestem bardzo młody – podzielił się refleksją lord Campbell.
Wjechaliśmy na pagórek wyższy niż wszystkie, przez które do tej pory przejeżdżaliśmy. Koła straciły przyczepność i przez chwilę nie widziałem nic poza niebem szarym od wulkanicznego dymu. Pasażerowie zamilkli, a ja jeszcze mocniej chwyciłem kierownicę. Gdy defender wrócił do normalnej pozycji, roztoczył się przed nami widok doliny.
– Widzę drzewa! – krzyknął rozentuzjazmowany baron, wskazując na prawo.
Teraz zjeżdżaliśmy w dół. Podłoże było dość piaszczyste i miałem spore problemy z utrzymaniem toru jazdy.
– W prawo, Grimkow, w prawo, nie widzisz, do cholery, tego lasu?! – rozległ się w radiu wrzask Siemiona Iwanowicza.
– Musimy najpierw wydostać się z doliny – warknął myśliwy, próbując wjechać terenówką pod górę.
Trzymałem się go, zachowując mniej więcej trzydziestometrowy odstęp. Kolejne doliny były o wiele łagodniejsze, a już po chwili jechaliśmy prawdziwą równiną. Odrobinę zwiększyłem dystans do samochodu Grimkowa, by nie jechać w chmurze wzbijanego przez koła pyłu. Rośliny stawały się coraz większe, aż w końcu te najbardziej dorodne musiałem omijać. Szarość stepu pomału ustępowała zieleni.
– Ananasy, tu rosną gigantyczne ananasy! – terkotała podekscytowana Jego równa.
– To palmy. Cykasy – poprawił ją Palfrey. – Ale owszem, wyglądają bardzo podobnie.
– Zwierzę na godzinie drugiej! – rzuciła nagle madame Jessica.
Ściągnąłem nogę z gazu i ruszyłem we wskazanym kierunku. Miała rację, to był potężny jaszczur – potężny jasnozielony jaszczur, którego omyłkowo wziąłem za skupisko drzew. W samochodzie rozległ się stalowy dźwięk – ktoś przeładowywał broń. Niemal jak echo, z radia dobiegi ten sam zwielokrotniony odgłos.
– Panowie, chyba nie chcecie strzelać z samochodu, to nie fair – powiedział bardzo poważnie lord Campbell.
– A poza tym to nie najlepszy pomysł ze względu na okna. Wcale nie twierdzę, że klimatyzacja w tych samochodach działa bez zastrzeżeń, ale zawsze lepsze to niż nic – poparł go Martinez. – Poza tym niektórzy mogliby mieć problemy z bębenkami.
Stary defender nie był oczywiście wyposażony w klimatyzację, a zawiedziony baron przymocował broń z powrotem do uchwytu.
Cały czas jechałem w stronę monstrualnego stworzenia. Wciskałem gaz bardzo lekko, mniej więcej na jedną czwartą, i po niedawnej szarży na wzniesienie wydawało mi się, że zmierzam do celu w tempie ślimaka.
Jaszczur miał szmaragdowozielony kolor, przednie łapy większe od tylnych, a długą szyję równoważył równie długi ogon. Nawet dla kogoś, kto kompletnie nie znał się na zoologii, było jasne, że to roślinożerca. Pasł się przy niezwykle dorodnych krzakach rosnących tu obficiej niż gdziekolwiek indziej w okolicy.
– Olbrzymi – powiedział z uznaniem baron.
– Pewnie waży tyle, co dwa słonie afrykańskie razem wzięte – szacował Campbell.
Znajdowaliśmy się w odległości około czterdziestu metrów od zwierzęcia. Wrzuciłem bieg jałowy i trochę przyhamowałem. Powoli, siłą rozpędu zbliżaliśmy się do jaszczura. Spojrzał na nas bez większego zainteresowania i powrócił do czynności, która teraz była dla niego najważniejsza – do jedzenia.
– Nie boi się – stwierdziła ze zdziwieniem Sofia Jegorowna.
– Nigdy nie widział samochodu – słusznie zauważył Henry Wirgan.
– Kto tę bestię zobaczył jako pierwszy? – w głosie Siemiona Iwanowicza wyraźnie słychać było podekscytowanie związane z polowaniem.
– Szanowni państwo, to jest młode – włączył się do rozmowy Palfrey. – Zauropod z rodziny tytanozaurów. Już na pierwszy rzut oka widać, że to młode.
Zapanowała cisza. Dziesięciotonowe młode. Wszystko to cały czas wydawało mi się nieprawdopodobne.
Jaszczur w ogóle nie był świadomy, że jeden z przedstawicieli najdoskonalszego gatunku powstałego w wyniku ewolucji właśnie ocalił mu życie, i jakby nigdy nic przeszedł do krzaka obok. Może i roślinożerca, na dodatek młody, ale w szczęce i karku kryła się potworna siła. Wystarczyło popatrzeć, z jaką łatwością odgryzał całe kępy jędrnych, grubych gałęzi.
– Jedziemy dalej – zakomenderował w końcu Wirgan, a Grimkow posłusznie odpalił silnik i ruszył.
– Ależ on był piękny, a jaki wielki i miły! – rozpływała się Sofia Jegorowna.
– Z przyjemnością spotkałbym się z jego rodzicami. – Jej małżonek wykrzywił twarz w szyderczym grymasie.
Ruszyliśmy w tym samym kierunku, który obraliśmy pierwotnie, ku zielonym plamom majaczącym na południowym wschodzie. Już nie byłem pewien, czy to, co mijamy, to w rzeczywistości cykasy, bo tak jak wszyscy wciąż znajdowałem się pod wrażeniem spotkania z śmałym" tytanozaurem. Jechaliśmy o wiele wolniej i z o wiele większą ostrożnością, a ja co chwilę musiałem omijać coraz wyższe i grubsze palmy. Po zachowaniu samochodu zorientowałem się, że grunt pod kołami nie jest już taki sypki. W lusterku wstecznym widziałem twarze pasażerów – wszyscy w napięciu obserwowali okolicę, raz po raz ktoś dotykał kolby broni umocowanej w uchwycie przy siedzeniu. Ogromne młode stanowiło dla nas zaskoczenie, ale również ostrzeżenie. Cala ta sytuacja jeszcze raz dobitnie nam przypomniała, że to nie jest świat, do którego należy człowiek.
– Jeśli chcemy zdążyć do obozu przed zmrokiem, powinniśmy wracać – poinformowałem wszystkich. Znajdowaliśmy się na południowej półkuli, mniej więcej miesiąc po letnim przesileniu – dni były wyraźnie krótsze od nocy.
JP poprosił o mikrofon radia. Podałem mu go, trzymając kierownicę jedną ręką. Po kilku godzinach jazdy całkiem nieźle rozumiałem się z dżipem. Zaraz potem gwałtownie zahamowałem, bo Grimkow nieoczekiwanie zatrzymał się tuż przede mną. Jako pierwszy z samochodu wyskoczył Palfrey, a zaraz za nim Rosjanin ze strzelbą przygotowaną do strzału. Na razie nikt inny nie wysiadał.
Nie dostrzegłem w pobliżu niczego godnego uwagi – jedynie przerzedzony gaj z przysadzistymi palmami o pniach grubych niczym beczki. Pod nogami żwir i kamienie. Palfrey przyklęknął, w ręku miał kamerę wideo. Przez chwilę filmował coś z zacięciem, a potem przypiął kamerę do paska i delikatnie uniósł coś, co wyglądało jak piłka.
Tymczasem Grimkow wrócił do samochodu i nachylił się do radia.
– Doktor Palfrey znalazł jajo dinozaura, może kogoś z państwa to zainteresuje.
Obsada obydwu dżipów jak na komendę znalazła się na zewnątrz. Wyłączyłem silnik i przez chwilę przyglądałem się kluczykom w stacyjce, ale w końcu je tam zostawiłem. Wystarczyło stanąć tylko na chwilę, a wnętrze samochodu zmieniało się w piekło; smród ropy walczył o palmę pierwszeństwa z odpychającym zapachem nagrzanej skóry tapicerki i ludzkiego potu. Większość pasażerów zostawiła strzelby w uchwytach przy siedzeniach. Wyciągnąłem dwulufową kniejówkę i wysiadłem. Powoli ogarniało mnie potworne zmęczenie. O jeździe w tych warunkach można było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest relaksująca. Po wielogodzinnej, nierównej walce z kierownicą i nieustannym deptaniu hamulców, w których wspomaganie coraz bardziej wątpiłem, bolało mnie całe ciało.
Poszedłem za resztą towarzystwa. Jajo było ogromne, lekko owalne i większe od piłki do rugby.
– Jakieś osiem, dziesięć kilo – oszacował Henry Wirgan, ważąc jajo w ręku, po czym podał je Alice.
– Ogromne... – Alice trzymała je jak małe dziecko i patrzyła na nie z obawą, jakby w każdej chwili coś mogło się wykluć.
– Popatrzcie dalej – pokazał Palfrey. – Tam leżą następne. Jakby ktoś je poukładał w rządku. Może one składają jaja w marszu.
– Kolacja dla całego pułku – zarechotał Siemion Iwanowicz, kiedy jajo dotarło do niego. Popukał w skorupkę – odpowiedział mu zupełnie inny dźwięk niż w przypadku jajka kurzego czy kaczego.
– Jakie zwierzę może składać takie jaja? – zapytała zaciekawiona madame Meyers. Oprócz Grimkowa, mnie i Martineza tylko ona była uzbrojona.
Palfrey rozejrzał się w poszukiwaniu śladów.
– Trudne pytanie. Niewiele wiemy o rozmnażaniu się dinozaurów. Jaja podobnej wielkości składały również hipselozaury. Te jednak żyły mniej więcej w przedziale czasowym od siedemdziesięciu trzech do trzydziestu pięciu milionów lat temu, ich szczątki odnaleziono na obszarze dzisiejszej Hiszpanii i Francji.
– Tyle tylko, że my znajdujemy się w epoce poprzedzającej nasze czasy o ponad sto milionów lat – zauważył baron.
– A zatem to raczej nie będą jaja hipselozaura. Sądząc po tym, jak są poukładane, i biorąc pod uwagę ich wielkość, wydaje mi się, że to jaja wielkiego zauropoda, czy to z rodziny diplodoków, czy tytanozaurów – Palfrey zakończył debatę. – Nic więcej wam nie powiem.
– Moglibyśmy pójść ich śladem – zaproponował baron Mauschwitz. – Jeśli będziemy podążali w kierunku, w którym są ułożone, na pewno trafimy na dorosłe osobniki. Nie sądzę, żeby specjalnie komplikowały trasy swoich wędrówek.
Otarłem pot z czoła i odruchowo sięgnąłem po butelkę z wodą przypiętą do pasa. Na dnie zostało już tylko kilka kropel. Morderczy upał ani na trochę nie ustępował, mimo że tarczę słońca od horyzontu dzielił zaledwie krok. Tymczasem pozostali członkowie wyprawy rozważali propozycję barona. Sofia Jegorowna, podobnie jak i Wirgan, nie wydawała się zachwycona. Chociaż ten drugi pewnie dlatego, że to nie on był pomysłodawcą. W każdym zachowaniu Wirgana dopatrywałem się najgorszych intencji – cóż, po prostu go nie lubiłem. Zazdrościłem mu i jednocześnie się go balem.
– Świetny pomysł! Tropić zwierzynę na piechotę! – reakcja Alice zaskoczyła nie tylko mnie. – Wreszcie zobaczymy, jaki ten świat jest naprawdę.
– To dzicz, miła panno – uśmiechnął się lord Campbell. – Ale myślę, że warto by zapoznać się z nią osobiście.
– Jeśli natychmiast nie wyruszymy do obozu, będziemy musieli poszukać drewna na ognisko – zwróciłem wszystkim uwagę na porę dnia.
– Jeszcze się nie zdecydowaliśmy – zareagował natychmiast Wirgan.
– Nie będę prowadzić samochodu po ciemku.
– Bo? – Zmierzył mnie wściekłym wzrokiem.
Jan Petr spojrzał na mnie z zainteresowaniem, a reszta czekała na rozwój wypadków.
– Nie chcę ryzykować. Możemy się gdzieś przewrócić.
Wirgan już miał zaproponować, że sam poprowadzi, ale madame Meyers go ubiegła:
– Idę po drewno. Myślę, że powinniśmy poruszać się w parach. Dotrzyma mi pan towarzystwa? – zwróciła się do mnie.
Przytaknąłem. Otworzyłem skrzynię z narzędziami, wyciągnąłem siekierę i ruszyłem za nią.

* * *

Ze strzelbą przewieszoną przez ramię praca szła opornie, ale nikt nie chciał zostać po zmierzchu bez ognia i ognisko rozpaliliśmy jeszcze przed zachodem. Tak niewiele trzeba, by powrócić do najbardziej pierwotnych instynktów – światło i ciepło oznaczały bezpieczeństwo. Musieliśmy rozbić obozowisko w pobliżu wody, bo noc była o wiele chłodniejsza niż poprzednie w bazie. Spojrzałem na przenośną stację meteorologiczną Palfreya – dwadzieścia dwa stopnie. Po czterech dniach w o wiele wyższej temperaturze było mi prawie zimno.
Wydawało mi się, że zebraliśmy za mało drewna na całą noc. Kiedy inni zaczynali drzemać, podniosłem się i ruszyłem na poszukiwania. Nie potrzebowałem siekiery, wiedziałem, gdzie znajdę suche kawałki kory. Bardzo dobrze się paliły, choć, niestety, też bardzo szybko. Do transportu używałem płachty namiotowej i liny, elementów obozowego wyposażenia ukrytego w defenderze. Byłem wprawdzie tylko szoferem, ale samochód już uważałem za swój.
– Grimkow nie pozwolił nikomu oddalać się w pojedynkę – usłyszałem nagle głos Alice Goodwig.
Zadrżałem ze strachu. Nie miałem pojęcia, że za mną idzie – poruszała się bardzo cicho. Kiedy sobie uświadomiłem, że pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, brzmiała: śGdzie jest teraz Wirgan?", poczułem się upokorzony, i to przez samego siebie. Panicznie balem się jego pięści i celnych ciosów w twarz. Nie byłem wzorem odwagi, tego naprawdę nie dało się o mnie powiedzieć.
– Racja, ale nie wygląda na to, żeby ktoś jeszcze miał zamiar szukać drewna.
Madame Jessica, która zrobiła ze mną trzy kursy po opal, leżała teraz opatulona śpiworem i powoli zasypiała. Zauważyłem, że tuż przed snem łyknęła porządną porcję leków z kilku białych pojemników, które nosiła w skórzanej saszetce na pasku. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale miałem nadzieję, że wie, co robi, i nie przedawkuje środków na sen, uspokojenie czy co tam brała. Wirgan i pozostali myśliwi zawzięcie rozprawiali o swoich strzelbach.
– Nie chciałbym, żeby nam zabrakło drewna do rana – wyjaśniłem.
– Słusznie, ja też nie. To co? Idziemy?
Skupisko palm znajdowało się nieopodal i nawet bez latarki dość szybko ułożyliśmy duży stos kory.
– Nie dotargam tego sam do obozowiska – oceniłem.
W ciemności lasku, na tle błysków ogniska widziałem tylko kontury Alice z wyraźnie zarysowaną burzą włosów, uwolnionych teraz z praktycznego ogona. Szkoda, że jej majątek nie był dwa albo nawet trzy razy mniejszy, a ja nie spotkałem jej gdzieś na plaży koło domu. Dom... Jak szybko to słowo nabrało dla mnie zupełnie nowych znaczeń.
– Nie zbieraliśmy drewna po to, żeby je tu zostawić. Pomogę panu – zaoferowała, jakby to było coś oczywistego.
– A czy pani przypadkiem nie powinna mnie pilnować? Ja będę kurierem, a pani konwojentką osłaniającą transport.
– Zawsze możemy upuścić to na ziemię i chwycić za broń, a widzę, że wszędzie ją pan ze sobą taszczy.
– Byłem przekonany, że w dżungli człowiek cały czas powinien się mieć na baczności – zaprotestowałem. – Sama mi pani wypominała, że oddaliłem się od obozowiska.
– Pan jest taki sam jak mój dziadek – rzuciła rozbawiona. – Twierdził, że mądremu mężczyźnie – chociaż ze mną rozmawiał o kobiecie – wystarczy jeden błąd, żeby się czegoś nauczyć.
– W takim razie powinna pani postępować zgodnie z radami dziadka – palnąłem bez zastanowienia.
Spodziewałem się nerwowej reakcji, ale odpowiedziała mi jedynie cisza zmącona cichym chrzęstem pękających pod stopami gałązek. Alice milczała. Usłyszałem kolejny trzask, kiedy przeniosła ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
– Ma pan o wiele więcej racji, niż się panu wydaje – stwierdziła po chwili i rozejrzała się dookoła. Kiedy zbieraliśmy drewno, zrobiło się ciemniej. – Chodźmy.
Kolba strzelby uderzyła mnie w łopatkę. Przesunąłem broń odrobinę na bok i chwyciłem za płachtę. Zatoczyłem się, ale po krótkiej walce z ciężarem w końcu udało mi się ją porządnie chwycić. Alice kroczyła tuż obok ze strzelbą w dłoni, z lufą skierowaną do ziemi. Ostrożnie dreptaliśmy w stronę ogniska. Na zachodzie czarne niebo barwiła delikatnie łuna z wulkanów powstających właśnie Kordylierów.
Na obozowisko składały się dżipy ustawione w literę L i dwa ogniska, które razem tworzyły czworobok mający nam zapewnić bezpieczeństwo. Rzuciliśmy z Alice drewno na stos przy ognisku, przy którym leżałem ja, Palfrey, Grimkow i śpiąca już Jessica Meyers. Alice kiwnęła mi na pożegnanie głową, po czym cicho wróciła na miejsce. Z tego, co zauważyłem, nikt z biesiadującego towarzystwa nie zwrócił na nią uwagi.
Palfrey rysował coś w notesie, ale kiedy wsunąłem się do śpiwora, spojrzał na mnie zadumany.
– Zaskakuje mnie pan, panie Twilli – rzucił nieco ironicznie. – Ja bym z tą panią nie chodził na takie przechadzki po ciemku.
– Boi się pan drapieżnych zwierząt? – odpowiedziałem w podobnym tonie.
Grimkow zarechotał głośno i w ten sposób wybawił go od obowiązku odpowiadania.
– Co pan szkicuje? – zmieniłem temat.
– Kompozycję – odparł bez zastanowienia. – Zdjęcia są bardzo pomocne, ale nigdy nie uchwycą tego, co człowiek podświadomie uważa w obserwowanym obiekcie za najważniejsze. Jestem przekonany, że kiedy będę studiował te gryzmoły, dostrzegę w nich mnóstwo istotnych szczegółów, których teraz nie widzę, ponieważ przytłacza mnie nadmiar informacji. Wkładam w te rysunki swoją podświadomość.
Grimkow kiwnął głową, jakby wiedział, o czym mówi doktor paleontologii, a ja wierzyłem, że to prawda.

* * *

– Ciągłe pozostaje kwestia skuteczności naszej broni w starciu z miejscową fauną – usłyszałem rozmowę przy sąsiednim ognisku. – Jedna rzecz to dowiedzieć się z książki, jak wielkie są te stworzenia, druga to zobaczyć je na własne oczy – perorował Jan Petr.
– Mój pradziadek polował na słonie, używając strzelby na czarny proch, która nie była nawet w jednej trzeciej tak skuteczna jak dzisiejsza najzwyklejsza broń myśliwska – teraz poznałem głos Campbella. – I miał świetne osiągnięcia. Zaryzykuję stwierdzenie, że jesteśmy dokładnie w takiej samej sytuacji jak on przed stu laty. Odwaga, dobre oko, refleks – to jest to, o co chodzi w tej grze.
– Zgadzam się z tobą, drogi przyjacielu – zareagował na jego słowa baron.
Ci dwaj znali się długie lata, ale miałem wrażenie, że Mauschwitz wykorzysta każdą sposobność, by wetknąć przyjacielowi szpilę i udowodnić, że jest od niego lepszy. Lord zazwyczaj reagował na to jak zblazowany arystokrata, z dystansem i wyższością.
– Rzekłbym, że polował z jednostrzałową strzelbą w prawdziwych dżunglach, przy których te dzisiejsze to bardziej parki, a mimo to dożył sędziwego wieku, podobnie jak moi przodkowie – ciągnął baron.
– Owszem – przytaknął Campbell. – W wieku sześćdziesięciu dwóch lat zabił go rozjuszony nosorożec tęponosy. Potężne zwierzę, nie zatrzymał go nawet drugi strzał, padł, kiedy ten starszy człowiek był już martwy. Oto śmierć godna prawdziwego mężczyzny i myśliwego, dokładnie takiego jak on.
Po tych słowach zapanowała cisza.
– A jakiej broni pan używa? Nie sądzę, żeby to był sztucer sprzed dwóch stuleci – zapytał po chwili Henry Wirgan.
Byłem tak zmęczony, że nie chciało mi się spać. Obserwowałem łunę na zachodzie, wsłuchany w prowadzone przy ognisku rozmowy. Nawet Palfrey przerwał szkicowanie.
– Nie jest pan aż tak daleki od prawdy, młody przyjacielu. Dwulufowa strzelba Holland & Holland, kaliber .500 Nitro Express – odpowiedział lord Campbell i ostrożnie podał broń Wirganowi. – Produkowana od ponad stu lat. Doskonała dla kogoś tak obciążonego grzechami przodków jak ja.
– Wspaniała. Powiedziałbym, że wygląda jak eksponat z muzeum – ocenił Jan Petr.
– Co dziesięć lat oddaję ją do sprawdzenia rusznikarzowi, tak samo jak mój ojciec – powiedział zadowolony Campbell. – Tym razem jednak zrobiłem wyjątek od reguły i poleciłem sprawdzić ją tuż przed naszą eskapadą.
Uniosłem się na łokciach, żeby zobaczyć to cudo. Łuna ogniska podkreślała piękno starej broni, artystyczne zdobienia wygrawerowane na złotych okuciach. Wydawało mi się absurdem, że ktoś zabiera taką kosztowność w tak niebezpieczne i dzikie miejsce. Ale może właśnie to czyniło arystokratów arystokratami.
– A pan, baronie, jaką broń preferuje?
– Ekhm. – Baron ostrożnie uniósł strzelbę. – Ja również ufam jakości sprawdzonej na przestrzeni wielu, wielu lat, tak jak nasz drogi lord Campbell. Preferuję jedynie nieco większy kaliber, .600 Nitro Express.
– Lufy jedna nad drugą, w żadnym wypadku obok siebie – dodał Siemion Iwanowicz.
– Oczywiście, w mojej ojczyźnie to normalne – zgodził się baron. – Holland zrobił ją dla mnie na specjalne zamówienie.
Moja broń również miała lufy jedna nad drugą, ale nie chciałem się mieszać do rozmowy – w porównaniu ze strzelbą Mauschwitza wyglądała jak żebrak przy milionerze. I chociaż trudno to sobie wyobrazić, jego strzelbę zdobiło jeszcze więcej wykwintnych ornamentów niż broń Campbella. Sądząc po blasku ognia na metalowych okuciach przy jej produkcji w ogóle nie oszczędzano na metalach szlachetnych. Poza tym sprawiała wrażenie o wiele masywniejszej.
– Nie mam takiej kondycji jak baron – zaśmiał się lord. – Poza tym te dziesięć funtów, które muszę ze sobą targać, to dla mnie i tak poważne obciążenie. Kiedyś w wyniku nieszczęśliwego wypadku postrzeliłem byka od tyłu, w nogę równolegle z kręgosłupem. Kula doszła aż do płuc – padł na miejscu, nie musiałem go dobijać.
Wkrótce rozmowa przemieniła się w zapaloną dyskusję na temat kalibrów, efektów rażenia, prędkości wylotowych poszczególnych typów broni i amunicji.
Palfrey słuchał z zaciekawieniem, a ja odwróciłem się na plecy i jeszcze raz spojrzałem w niebo. Nie przestawała mnie fascynować obcość tutejszych gwiazd. Jeszcze nie udało mi się znaleźć dość czasu, by uruchomić program, który wykonane fotografie porównałby z mapą nieba naszych czasów i zidentyfikował poszczególne gwiazdy oraz gwiazdozbiory.
– Czy ta broń na pewno okaże się wystarczająca? – zapytał półgłosem Palfrey drzemiącego Grimkowa.
Rosyjski myśliwy leżał z głową w cieniu, ale kiedy tylko usłyszał pytanie, natychmiast się odwrócił, a jego twarz ożywiły płomienie odbijające się w oczach.
– Szybko się przekonamy. Ale myśleć, że tak. Mało kto sobie wyobraża siłę takiej wielkiej kuli.
W porównaniu z naszym pierwszym spotkaniem teraz mówił niemal płynnie, tylko od czasu do czasu zdarzał mu się drobny błąd.
– A z czego pan strzela? – wypytywał dalej Palfrey. Grimkow wzruszył ramionami. Miałem wrażenie, że się uśmiechnął.
– Ich strzelby są dla bogatych. Kosztują dziesiątki, a nawet setki tysięcy euro. Ja jestem profesjonalny myśliwy, przewodnik i na nic takiego nie mogę sobie pozwolić. – Bardziej niż błędy językowe jego pochodzenie zdradzał nienaturalnie miękki słowiański akcent. – Sztucer cz 500 Safari Magnum przerobiony na naboje .500 A-Square.
– Żeby był jeszcze bardziej skuteczny? – zgadywał Palfrey.
– Nawet w pierwotnej wersji .416 by wystarczył. W ostatnim czasie jest moda na duże kalibry i raz o mało co nie straciłem przez to klienta. Przyzwyczaiłem się do tej broni i dlatego zdecydowałem się ją przerobić. Mimo że kosztowało to mnóstwo rubli i dwa kożuchy z niedźwiedzia.
Zamilkliśmy. Ognisko i dyskusja obok pomału dogasały.
Nagle usłyszeliśmy szelest. Dochodził z wnęki pomiędzy samochodami. Niemal natychmiast odpowiedziało mu kilka stalowych kliknięć – wszyscy złapali za broń i wycelowali w miejsce, z którego dobiegł dźwięk. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że i ja celuję rewolwerem w ciemność. Po chwili zdecydowałem się chwycić go oburącz, żeby nie drżała mi ręka. Kolejne kliknięcie, tym razem Grimkow zapalił latarkę. Snop światła wyłowił z ciemności zwierzątko próbujące schować się za oponą. Wyglądało jak przerośnięty szczur z nieco spłaszczonym nosem.
– Właśnie mierzycie do naszego przodka, ssaka, który jeszcze przez trzydzieści pięć milionów lat będzie się ukrywał przed dinozaurami – wyjaśnił Palfrey. – Sądzę, że jako trofeum myśliwskie nie przyniósłby nikomu wielkiej chwały. – Gdy skończył mówić, wszedł do śpiwora, by ułożyć się do snu.
Powtórne kliknięcie latarki i wokół dogasającego żaru ogniska zapanowała ciemność. Czas spać. Jako kierowca nie miałem obowiązku trzymać straży.

* * *

Zasypiałem, ale zamiast bezdennego oceanu funkcji, operatorów i n-wymiarowych matryc miałem przed oczami sylwetkę kobiety z burzą gęstych włosów. We śnie przypomniałem sobie jej zapach. Nie byłem tylko pewien, czy dla fizyka teoretycznego taki sen to koszmar, czy raczej pocałunek bogini.

* * *

Wstaliśmy jeszcze przed świtem, a ponieważ Grimkow odmówił wydania wody na poranną toaletę, byliśmy gotowi do drogi wyjątkowo szybko. Wprawdzie Sofia Jegorowna protestowała, nie przebierając w słowach, ale wydawało się, że milczącego Rosjanina w ogóle to nie obchodzi. W końcu wyczarowała skądś duże opakowanie płatków kosmetycznych i udała się w ustronne miejsce za dżipami. Kiedy wróciła, miała na twarzy normalną codzienną maskę. Gorzej z fryzurą, no ale cóż, w końcu dzisiaj musiała się obejść bez służącej. Nie obeszła się za to bez drogich perfum – wydawało się, że ma głowę owiniętą obłokiem mdłego zapachu.
– Uwaga na moskity – ostrzegł ją Grimkow. – Taki zapach często je wabi.
– Tu są moskity? – zapytała Jegorowna, wlepiając spojrzenie w małżonka.
Ten skierował wzrok na Palfreya.
– Właśnie w mezozoiku owady rozwinęły się w takiej postaci, w jakiej znamy je dziś. Dopóki jednak nie przebywamy w pobliżu źródła wody, nie mamy się czego obawiać.
– Dzień jest krótki, chodźmy! – zarządził Jan Petr i wrzucił plecak do dżipa.
Po nocy na ziemi czułem się zmęczony – najbardziej bolały mnie plecy. Zazdrościłem mu entuzjazmu.
– Po śladach jaj? – zapytałem Palfreya.
– Brzmi komicznie, ale właśnie tak.
– Myślę, że nie musimy się sugerować śladami. W tamtym kierunku jest woda. – Grimkow wskazał na południowy zachód.
W nocy wulkany nie hałasowały, a teraz widzieliśmy obłoki sunące tuż nad ziemią.
– Mgła – wyjaśnił krótko.
Wsiadłem do samochodu i założyłem okulary. Byłem z nich bardzo zadowolony, chyba po raz pierwszy nie musiałem w tym względzie oszczędzać. Dzięki specjalnemu rozmiarowi szkieł miałem o wiele większe niż zazwyczaj pole widzenia, a ponadto były bardzo wygodne i lekkie, dzięki czemu właściwie zapominałem o ich istnieniu. Ostatni do samochodu wsiadł baron Mauschwitz. Jeszcze raz rzuciłem okiem na miejsce, w którym obozowaliśmy, a potem wyjechałem na skraj lasku, który udzielił nam schronienia w czasie naszej pierwszej nocy w dziczy. Jeśli chodziło o mnie, najchętniej wróciłbym prosto do obozu. Moja potrzeba przygód została zaspokojona, a poza tym chciałem usiąść na boku z laptopem i zastanowić się nad kilkoma nowymi pomysłami. Chyba odstawiłem moje operatory na zbyt długi czas i zaczynałem odczuwać symptomy zespołu abstynenckiego.
Jechaliśmy o wiele wolniej niż poprzedniego dnia, bo musieliśmy omijać coraz więcej cykasów. Pojawiły się też drzewa podobne do paprotników ze zdrewniałymi łodygami. Tuż przed dziewiątą dotarliśmy do płytkiej rzeczki o wolnym nurcie. Dostrzegliśmy ją z oddali, ponieważ rzadka roślinność sawanny przechodziła tu w pas niedostępnej dżungli. Cykasy na skraju gęstej formacji roślinnej były połamane, a niektóre pozbawione koron, jakby je ktoś wyciął.
– Pasły się tutaj zauropody. Jesteśmy na dobrym tropie! – rozentuzjazmowany Palfrey niemal krzyczał do nadajnika.
– Przeszły przez rzekę czy poszły wzdłuż? – zapytałem.
– Gdyby przeszły, na pewno byśmy zauważyli. Oczywiście pod warunkiem, że były podobnej wielkości co ta kruszynka, którą spotkaliśmy wczoraj.
– Racja – przytaknąłem i dodałem gazu.
Już od jakiegoś czasu nie próbowałem omijać skupisk roślin. Przez te mniejsze i przynajmniej z wyglądu słabsze po prostu przejeżdżałem. Skrzypienie i odgłosy pękania gałęzi towarzyszyły nam niemal nieustannie. Na szczęście po kilku godzinach jazdy trafiliśmy na coś, co chyba najlepiej oddają słowa śwydeptana ścieżka". Od czasu do czasu dało się na niej zauważyć odciski łap, których wielkość robiła piorunujące wrażenie.
Upał robił się coraz bardziej nieznośny, mimo uchylonych okien twarze wszystkich pasażerów błyszczały od potu. Po kolejnych trzydziestu minutach jazdy dżungla po lewej stronie kończyła się, czy raczej urywała, jakby ktoś wykarczował dziurę o szerokości kilkuset metrów. Wydeptana ścieżka prowadziła wprost do tej wyrwy i dalej w stronę wody.
Słońce odbijało się w lustrzanej tafli, z której gdzieniegdzie wystawały niskie wysepki. Ich powierzchnia zdradzała, że czasami woda zakrywa je w całości. Mniej więcej dwieście pięćdziesiąt metrów od nas zieleniał przeciwległy brzeg.
– Dotarliśmy tu w porze suchej – zauważył Palfrey.
– A jak się przedostaniemy na drugą stronę? Pieszo czy samochodami? – zainteresował się baron.
– Jeśli przeszły tędy dinozaury, to nam też się uda – stwierdził Henry Wirgan.
Jan Petr spojrzał na mnie pytająco.
Wiedziałem, co oznacza ten wzrok. To ja byłem kierowcą i to ja miałem najlepszą orientację, co potrafią nasze samochody.
– Na podstawie pewnych śladów stwierdzono, że dinozaury – mam na myśli wielkie zauropody podobne do tego, którego spotkaliśmy wczoraj – potrafiły się poruszać na dwóch kończynach. Drugą parę unosiły w górę i dzięki niej utrzymywały równowagę. Uważa się, że właśnie tak pokonywały przeszkody wodne. Przy ich wielkości niestraszne im były zbiorniki o głębokości wielu metrów – Palfrey ostudził nieco zapał Wirgana.
– Przemądrzały doktorek – usłyszeliśmy niewyraźny, ale zrozumiały tekst z radia.
– Tu nie wygląda zbyt głęboko – wtrącił się Grimkow.
– Mamy wyciągarki, więc mogę spróbować przejechać. Jeśli się nie uda, wyciągniecie mnie – zaproponowałem i niemal natychmiast uświadomiłem sobie, że ta propozycja na pewno przypadnie wszystkim do gustu. Nikt chyba za bardzo nie miał ochoty pchać się do wody, w której nie wiadomo co się czai.
Podjechałem na sam brzeg rzeki, podczas gdy reszta uczestników wyprawy rozsiadała się na brzegu. Zaczepiłem linkę holowniczą o hak defendera Grimkowa.
– Czy w tym okresie żyły jakieś wodne dinozaury? Chodzi mi o drapieżniki – zapytał Wirgan. Trzymał potężną strzelbę na kolanach.
– Dinozaury nie, ale różne gatunki drapieżnych gadów wodnych jak najbardziej. O wiele większe niż najbardziej okazałe i niebezpieczne aligatory żyjące w naszych czasach. Znajdowały się bardzo blisko szczytu piramidy pokarmowej. Znane są pochodzące z Afryki szczątki tak zwanego sarkozucha, który osiągał długość dwunastu metrów i wagę ośmiu ton.
– To już prawie gabaryty większego autobusu – powiedział z uznaniem Wirgan. – Polowały na dinozaury?
– Nie można tego wykluczyć, ale przypuszcza się, że były bardzo podobne do gawiali żywiących się rybami. Istotny element ich diety stanowiły również żółwie.
– To musiały być cholernie duże ryby – Wirgana ewidentnie bawiła ta rozmowa.
– Owszem, przeciętnie osiągały długość czterech metrów i wagę kilkuset kilogramów. Ale prawdziwy łowca dinozaurów żył, a właściwie żyje na terenie dzisiejszej Ameryki Północnej. Deinozuch. Wyposażony w masywną szczękę, jakby zaprojektowaną do miażdżenia wielkich, grubych kości. Na podstawie ostatnich znalezisk jego długość szacuje się na piętnaście metrów, a wagę na...
– Wydaje mi się, że nie chcę tego wiedzieć – wyrzuciłem z siebie i mimowolnie zbladłem.
Wirgan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Cieszył się, jakby obchodził podwójne Boże Narodzenie. I to na mój koszt. Czterometrowe ryby, drapieżne autobusy ukrywające się w bagnie... Jezus Maria, gdzie ja trafiłem! Nagle oddychanie zaczęło mi sprawiać trudność, i to nie z powodu upału.
– Byłoby rozsądniej, gdyby razem z kierowcą pojechał ktoś z bronią – zaproponował lord Campbell i zaczął się gramolić na miejsce pasażera.
Alice siedziała obok Wirgana z głową zwróconą w moją stronę. Ukrywała oczy za okularami słonecznymi, więc trudno było powiedzieć, czy na mnie patrzy.
W ogóle nie miałem ochoty się zamoczyć i w duchu przeklinałem głupkowaty pomysł. Wyciągnąłem strzelbę z uchwytu przy siedzeniu, odbezpieczyłem i z powrotem schowałem na miejsce. Lord pokiwał z uznaniem głową. On trzymał broń lufą w stronę okna, a obydwa kurki wyglądały na odciągnięte.
Obejrzałem się na Grimkowa. Pokazał kciuk, dając mi znać, że linka została zaczepiona. Ruszyłem bardzo powoli. Chlupot pod kolami i regularne obroty silnika, o dziwo, nieco mnie uspokoiły. Do pierwszej wysepki rzeka była płytka, a dno stosunkowo płaskie. Woda sięgała jedynie do kołpaków.
– Dziewicza kraina... – powiedział rozmarzonym głosem Campbell, kiedy czekaliśmy na drugiego defendera. Z jednej z najwyższych wysepek wzbiło się nagle w powietrze całe stado bardzo małych istot. W czasie lotu coraz to traciły wysokość, by po chwili odzyskać ją z największym trudem.
– To nie pterozaury, ale pierwsze ptaki! – z nadajnika dolatywał nas glos rozentuzjazmowanego Palfreya, któremu towarzyszyło wyraźne cykanie migawek aparatów. Zabezpieczenie wciągarki od czasu do czasu trzeszczało, kiedy lina zbyt mocno się naprężała.
Trochę pewniejszą nogą dodałem gazu. Jechałem na dwójce, obroty silnika wydawały mi się idealne na panujące warunki. Kiedy pokonaliśmy jedną trzecią odległości do przeciwległego brzegu, woda zaczęła sięgać do podwozia, a po chwili wlała się pod pedały. Niemrawy dotąd nurt w jednej chwili zaczął nas znosić. Wrzuciłem luz. Po chwili mocowania się z drążkiem zdołałem zablokować mechanizm różnicowy. Defender uspokoił się i w ślimaczym tempie ruszył w obranym kierunku. Wody przybywało, coraz częściej czułem, że tracę grunt pod przednimi kolami. Tutaj, na środku rzeki, prąd był przecież najsilniejszy. Zacisnąłem ręce na kierownicy, chociaż tak naprawdę nie było to potrzebne. Pedał gazu tylko lekko muskałem nogą. Po plecach ściekał mi pot. Spływał też z czoła do oczu, ale nawet na chwilę nie odwróciłem głowy i cały czas wpatrywałem się w wodę. Wreszcie kontakt kół z podłożem wyraźnie się polepszył i samochód znowu zaczął mnie słuchać. Wyjechaliśmy na brzeg, opony zostawiły w przybrzeżnym bagienku głębokie bruzdy.
– Udało się – odetchnąłem z ulgą.
– Owszem. Brawo, młody człowieku. – Campbell spojrzał na mnie z uznaniem. – To była prawdziwa próba charakteru.
– Następnym razem trzeba od razu otworzyć drzwi, żeby do kabiny wciekło więcej wody i żebyśmy nabrali ciężaru – powiedziałem automatycznie pierwsze, co mi przyszło do głowy.
– Brzmi nieco dziwnie, ale chyba ma pan rację – zgodził się ze mną. Był przemoczony do kolan, tak samo zresztą jak ja.
– Możemy? – usłyszeliśmy głos Grimkowa.
Radio i instalacja elektryczna działały, mimo że nie były specjalnie zabezpieczone na wypadek takiej przeprawy. Wspaniały wóz.
– Możecie, ale uważajcie, tam jest naprawdę głęboko – ostrzegłem.
Drugi defender do połowy drogi radził sobie o wiele lepiej niż my, prawdopodobnie ze względu na większe obciążenie ludźmi. Potem jednak zupełnie niespodziewanie lina się napięła – coś ją ciągnęło wraz z nurtem rzeki. Samochód obsunął się, woda częściowo zakryła maskę.
– Uważajcie! – krzyknąłem, mimo że nie bardzo wiedziałem, co się dzieje.
– Coś nas trzyma i ciągnie za sobą!
Krzyk z radia zmieszał się ze skrzekiem mknącym ponad powierzchnią wody. Już wiedzieliśmy, co było nie tak – jaszczur, który płynął spokojnie z prądem, zaczepił się o linę i teraz chciał ją zerwać. W trakcie szamotaniny uniósł się nad wodę – widziałem wyraźnie kilkumetrowy grzbiet, ostre grzebienie z wielkich łusek. Głowa i ogon cały czas znajdowały się pod wodą.
Z powodu szarpaniny defender zaczął się trząść, a potem pomału osuwać po bagnistym brzegu w głąb rzeki. Campbell bez zastanowienia wyskoczył z samochodu i przymierzył. Wystrzelił w stronę potwora dwa razy.
– Odczepcie się! Odczepcie! – krzyczałem. Defendera zniosło już o kilka metrów, woda sięgała drzwi.
Grimkow wysiadł i ruszył w stronę maski, walcząc z nurtem. Nagle pod powierzchnią wody dostrzegłem ruch. Kawałek dalej wynurzył się z rzeki potężny pysk o długości dorosłego mężczyzny, w którym zmieściłoby się trzech ludzi.
Kolejne strzały, Campbella wspierali już Martinez I Jan Petr, pozostali nie mieli jak. Zwierzę zaparło się o dno i dalej wciągało land-rovery do wody. Teraz widziałem olbrzyma niemal w całej okazałości – porównanie do autobusu nie było przesadzone.
Otworzyłem skrzynię z narzędziami i wyciągnąłem siekierę. Grimkow bezskutecznie mocował się z mechanizmem wciągarki, który znikł pod wodą, a maksymalnie napięta lina niebezpiecznie trzeszczała.
Odbezpieczywszy zatrzask haka, starałem się uderzeniami od spodu ściągnąć z niego linę.
Zwierzę podniosło się jeszcze wyżej. Ogromny ogon biczował powierzchnię rzeki, woda rozbryzgiwała się jak przy eksplozji granatów. Jeszcze jedno uderzenie siekierą od dołu, oczko na końcu liny wreszcie zeskoczyło z haka i pod wpływem ogromnego napięcia lina natychmiast zniknęła pod wodą.
Po przeraźliwych zgrzytach napiętego i przeciążonego żelaza zapanowała cisza. Rzeka uspokoiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Staliśmy jak skamieniali, oddzieleni od siebie dwudziestometrowym pasem wody. Dwadzieścia metrów – niewiele brakowało, żeby te dwadzieścia metrów oznaczało śmierć. Jako pierwszy z szoku otrząsnął się Grimkow. Usiadł za kierownicą i ruszył w naszą stronę. Silnik na szczęście przez cały ten czas pracował. Dojechali do nas bez żadnych problemów.
Przez chwilę wszyscy na siebie patrzyliśmy – trupio blade twarze, pałce kurczowo zaciśnięte na broni. Na broni, która okazała się nic niewarta. W miarę jak opadała adrenalina, coraz bardziej się bałem. Wydawało mi się, że sobie z tym nie poradzę. Żeby o tym nie myśleć, umocowałem linę, usiadłem za kierownicą i razem z lordem Campbellem ruszyłem w dalszą drogę.
Jazda była dość uciążliwa, ale uniknęliśmy kolejnych problemów i niespodzianek – jeśli pominąć fakt, że ciśnienie skoczyło mi mniej więcej do dwustu i tylko o włos uniknąłem zawału.
– Co to był za potwór? Jakiś groźny zaur – odezwał się Jan Petr, kiedy zrobiliśmy postój i jak jeden mąż, bez wcześniejszych ustaleń, usiedliśmy na nagrzanym piasku. Wyczerpani spoglądaliśmy na niemal nieruchomą taflę wody.
Nagle wydałem się sobie mały, nieistotny i bezbronny. Defendery, nasze mobilne bastiony, nasze stalowe rumaki, okazały się złomem w starciu ze straszydłami mezozoiku. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko mnie drżą ręce, choć przecież zażegnaliśmy niebezpieczeństwo. Ja mogłem to tłumaczyć wysiłkiem fizycznym. Fakt, że potrafiłem cokolwiek w tej sytuacji zrobić, był dla mnie niezwykle sprzyjający. Nie chciałbym bezczynnie siedzieć w drugim defenderze i czekać na rozwój wypadków, na które nie miałem najmniejszego wpływu.
– A zatem cóż to był za potwór? – Palfrey powtórzył pytanie Jana Petra z wyraźną ulgą. – Jak już wspominałem, znamy kilka rodzajów gadów, które pasowałyby do opisu. Nie są to dinozaury, laicy często je mylą. Za mało jednak widziałem, żebym mógł stwierdzić coś ze stuprocentową pewnością. Osobiście stawiałbym na deinozucha, powszechnie znanego jako śzabójca dinozaurów", chociaż wydawało mi się, że jego czasy miały dopiero nadejść. Ale luki w faktografii paleontologicznej są ciągle zbyt duże i to może być po prostu jakiś ogromny płaz, nieznany współczesnej nauce.
Palfrey mówił bez zająknięcia, ale ważył każde słowo. Natomiast Wirgan tracił nad sobą panowanie i robił się coraz bledszy. Miałem wrażenie, że wynika to z poczucia bezradności, bo zwykle los swój i wszystkich ludzi wokół trzymał we własnych rękach. Przynajmniej w czasie polowania, chociaż z drugiej strony dla niego całe życie było jednym wielkim polowaniem. Z zaskoczeniem zauważyłem, że kiedy zacząłem się zastanawiać nad różnymi rzeczami, przestały mi drżeć ręce. A może w ogóle się nie balem, a przyczynę nerwowej reakcji stanowił niedobór cukru we krwi? Gdyby tak wymazać z pamięci kilka ostatnich chwil, może nawet bym w to uwierzył...
– Czyli pan to wszystko wiedział, a mimo to pozwolił, żebyśmy wjechali do rzeki? – nie wytrzymał Wirgan. – Największy krokodyl naszych czasów ma mniej więcej osiem metrów długości i waży jedenaście cetnarów. Myślałem, że pan nas tylko zabawia jakimiś akademickimi dyrdymałami!
– Jestem tylko przemądrzałym doktorkiem, panie Wirgan – odpowiedział od razu Palfrey – ale jednocześnie profesjonalistą i dlatego nie mam w zwyczaju podawać niepotwierdzonych naukowo hipotez jako faktów. Jeśli mówię, że deinozuch osiąga długość do dwunastu, a czasami nawet piętnastu metrów, to opieram wiedzę wyłącznie na znaleziskach kostnych. Nie zajmuję się powiększaniem zasobów paleontologicznych o fałszywe eksponaty, jak na przykład robią to niektórzy myśliwi.
Wirgan był już gotów do skoku, ale Alice położyła mu dłoń na ramieniu. Z jakiegoś głupiego powodu sprowokował mnie ten gest i postanowiłem włączyć się do dyskusji.
– No, chyba czas ruszać w drogę – rzuciłem i wstałem. – Teraz już wiemy, że łączenie dżipów liną bywa niebezpieczne, i powinniśmy wyciągnąć z tego naukę. Będziemy potrzebowali doświadczonych strzelców na obu końcach liny, w razie gdyby komuś zadrżała ręka. – Spojrzałem wymownie na Wirgana, który trząsł się z wściekłości. – Nigdy nie wiadomo, kiedy się pojawi kolejny deinozuch czy inne zwierzę, które jednemu ze strzelców wyda się zbyt ciężkie.
Wirgan zostawił broń w dżipie, więc nie mógł mnie zastrzelić, ale jego spojrzenie prawie wystarczyło, by przebić mnie na wylot. O dziwo, w ogóle mi to jednak nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie – pomagało wziąć się w garść po przeżytym stresie. Nagle poczułem się wspaniale – przerośnięty czy nieprzerośnięty krokodyl, co za różnica.
Wsiadłem do samochodu. Przez chwilę siłowałem się z kluczykiem w stacyjce – szlag, przecież w defenderze przekręca się w drugą stronę!
Do dżipa podszedł Jan Petr.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że taki z ciebie chojrak. Lepiej uważaj, rozwścieczyłeś Henry'ego bardziej, niż ci się wydaje. Dwa strzały w pysk już raczej nie załatwią sprawy.
– A czemu zawdzięczam taką troskę? – zapytałem, kiedy silnik wreszcie zapalił.
– Chciałbym, żebyście mieli równe szanse – powiedział Jan Petr i dziwnie się przy tym uśmiechnął.
– OK. Będę uważał, obiecuję.
Grimkow też zapalił samochód i Jan Petr szybko wskoczył na swoje miejsce. Znowu jako pierwszy ruszyłem ja. Doświadczony łowca stwierdził zapewne, że rozumiem się i z wozem, i z terenem dużo lepiej od niego. Nie wiedziałem tylko, czy mam się z tego cieszyć, czy jeszcze bardziej bać.

* * *

Kontynuowaliśmy wyprawę po śladach jaszczurów. Dziwny las drzew przypominających gigantyczne paprocie i różnego rodzaju palmy coraz bardziej gęstniał. Wilgotność powietrza z każdą chwilą wzrastała, suchy żar, którym do niedawna oddychaliśmy, wydawał się w porównaniu z duszącym powietrzem jak ze szklarni niemalże przyjemny. Musieliśmy otworzyć okna, ponieważ szyby zaczęły się rosić od środka.
Nagle palmy z lewej poruszyły się i zastąpiły mi drogę. Z całej siły nadepnąłem na hamulec, Grimkow zatrzymał się tuż za mną. To nie były palmy, ale jaszczur z długą szyją i ogonem, pokryty szarymi i zielonymi płatami skóry, które czyniły go niewidocznym na wielokolorowym tle drzew. Od czubka głowy do końcówki ogona mierzył około dwunastu metrów i wyglądał niemal filigranowo – powoli zaczynałem postrzegać faunę w kategoriach mezozoiku.
– To też młode? – zapytała z zainteresowaniem madame Jessica. – Wygląda trochę inaczej niż tamten.
– Doktorze Palfrey? – rzuciłem do radia. – Co to za zwierzę przed nami?
– Roślinożerne – od razu dostałem odpowiedź. – Mniejszy rodzaj zauropoda, na podstawie kształtu głowy typowałbym gatunek spokrewniony z amazonzaurami. Nie wiem tylko, co on tutaj robi.
Z głośnika znowu dolatywały odgłosy zwalnianych migawek. Trzasnęły drzwi. Najwyraźniej Palfrey nie byłby zadowolony z jakości filmu kręconego przez szybę i dlatego wyszedł na zewnątrz.
Jaszczur, jakby świadomy, że stał się gwiazdą show, a być może nawet gra główną rolę w filmie, drobnymi, niemal zwiewnymi kroczkami podreptał przez wydeptaną ścieżynkę i wybrał sobie dwukrotnie wyższe od siebie drzewo. Pochylił głowę i balansując jak zawodowy sztangista, stanął na tylnych łapach, a przednimi oparł się o pień drzewa, które dość mocno wygięło się pod wpływem ogromnego ciężaru. Głowa na długiej szyi bez problemu dosięgała najwyższych gałęzi, mimo że korona przechylała się w przeciwnym do zwierzęcia kierunku.
– Ach, to przecież wspaniałe – westchnęła madame Jessica. – Nie miałam pojęcia, że jaszczury tak potrafią!
– Właśnie tak to sobie wyobrażałem! – wtórował jej rozentuzjazmowany Palfrey. Jego głos nie dobiegał już z głośnika, ale przez okno samochodu.
Doktorek cały czas podchodził z kamerą w stronę dinozaura. Wysiadłem, ale silnik zostawiłem na chodzie. Zaskoczyły mnie upał i dusząca wilgoć. W końcu prąd powietrza wytworzony pędem samochodów odrobinę nas orzeźwiał. Nikt nie miał Palfreyowi za złe, że wbrew ustaleniom opuścił auto, nie naradziwszy się z pozostałymi członkami wyprawy – wszyscy w zafascynowaniu obserwowali pasące się zwierzę z zamierzchłych czasów. Było ogromne, ale jednocześnie bardzo zwrotne; w pysku znikał liść za liściem i już po chwili drzewo zostało pozbawione górnej części korony. Jaszczur opuścił się miękko na przednie łapy i ruszył w kierunku jeszcze większych drzew. Palfrey w końcu wrócił na miejsce, więc mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.
Ziemia była teraz bardziej miękka, a ślady, wzdłuż których jechaliśmy, głębsze. Na początku musiałem się maksymalnie skupiać, by sobie poradzić z takim podłożem. Na szczęście szybko się przyzwyczaiłem – dżip na dwójce radził sobie z bagnistymi przeszkodami, w których inny samochód z pewnością by ugrzązł, a ja wykorzystywałem to udogodnienie. Grimkow trzymał się wytworzonych przeze mnie kolein.
Upal i duchota były mordercze, pasażerowie w samochodzie za mną zaczynali drzemać. Do kabiny wleciała mucha i usiadła na desce rozdzielczej. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Wielka, masywna, pokryta czarnymi kłakami... Niewiele brakowało, a za brak koncentracji zapłaciłbym wysoką cenę – ledwo ominąłem powalony pień, porośnięty brązowymi grzybami. Kilka metrów dalej musiałem stanąć, bo drogę tarasowały kolejne drzewa. Sądząc po kolorze drewna, połamały się całkiem niedawno. Silnik ucichł, ale warkot natychmiast został zastąpiony buczeniem owadów; ponad korony mniejszych, sosnopodobnych drzew wymieszanych z potężnymi, przypominającymi gigantyczne paprocie ze skrzeczeniem wzbiło się do lotu stado pterozaurów. W ich głosach nie było przyjemnych nut, przypominały raczej żądną krwi zgraję drapieżników, goniących nieustannie za ofiarą. I właściwie należało je określić mianem małych.
Uświadomiłem sobie, że nikt nie wysiadł z samochodu, tak jakby powstrzymywała nas nieprzyjazna obcość otoczenia.
– Możemy przeciągnąć te drzewa na bok i jechać samochodami albo kontynuować wyprawę pieszo – powiedziałem na głos.
Trzasnęły drzwi. Zobaczyłem w lusterku, jak Henry Wirgan ostrożnie sprawdza teren. Rozglądał się dookoła, jego okulary odbijały promienie słoneczne na wszystkie strony. Mięśnie miał napięte, ściskał broń gotową do strzału. Znowu był w swoim żywiole.
Palfrey też wyskoczył na zewnątrz i ruszył w stronę drzew, które tarasowały przejazd. Zamiast strzelby trzymał kamerę, a na szyi wisiał mu aparat z ogromnym obiektywem. Na szczęście tuż za nim szedł Grimkow, mimowolny anioł stróż naukowca.
Chwyciłem broń, kluczyki zostawiłem w stacyjce. Złośliwe małpy chyba jeszcze nie istniały.
– Ukłuł mnie komar! – jęknęła nagle Sofia Jegorowna. – Boli! – Po ramieniu, którego nie zakrywała bluza z wyszytym na niebiesko napisem safari, pociekła krew.
– To wygląda bardziej na ukąszenie – oceniła madame Jessica. – Chyba będzie lepiej, jak założy pani kurtkę.
Sama zrobiła tak, jak poradziła, mimo że miała na sobie koszulę z długim rękawem.
Z największą ostrożnością podszedłem do Palfreya. Filmował powalone drzewa, robił ujęcia poszczególnych gałęzi i detali rozerwanych kwiatów.
– Mamy do czynienia z drzewami okrytonasiennymi, prawdopodobnie przodkami dzisiejszego dębu. Kwiaty są wyjątkowo małe, średnica wynosi nie więcej niż pięć milimetrów. Większość znajdowała się prawdopodobnie w górnych partiach korony drzewa, które są najbardziej zniszczone. Wydaje mi się, że te drzewa powaliły wielkie zauropody, które nie potrafią dostatecznie wysoko unieść głowy. Młode gałązki z czubka są dla nich zapewne najsmakowitszym kąskiem – analizował znalezisko. Kamera rejestrowała również dźwięk. – Sądząc po świeżości żywicy, leżą tutaj nie dłużej niż kilka godzin. A to oznacza, że dzieli nas od zauropodów niewielka odległość.
– Nie powinien pan wychodzić z samochodu bez broni – zwróciłem mu uwagę, kiedy uznałem, że już skończył wypowiedź. – W każdej chwili może pana coś zaatakować.
– Racja – nachmurzył się. – Tylko że ja nie mam pojęcia, jak się poruszać z kamerą, aparatem i jeszcze tą cholerną strzelbą.
Nieopodal stał Grimkow, cichy, ale łatwy do rozszyfrowania. Widziałem, jak stara się zidentyfikować otaczające nas zapachy.
Palfrey otarł czoło. Uświadomiłem sobie, że ja też spociłem się jak ruda mysz.
– No to może chociaż rewolwer – zaproponowałem. – W przeciwnym wypadku nie będzie mógł pana odstąpić nawet na krok. – Skinąłem w stronę naszego milczącego towarzysza.
– Dobrze, dobrze, będę na siebie uważał – obiecał Palfrey.
Wróciliśmy do reszty towarzystwa, które cały czas trzymało się razem.
– Zauważyłam między gałęziami głowę, o, tam! – Sofia Jegorowna zwróciła się do Grimkowa, jakby ten mógł potwierdzić jej słowa. – Miała taki rudy grzebień i mordę pełną zębów.
Jej mąż uśmiechnął się złośliwie.
– Istnieją jaszczury z grzebieniami przechodzącymi przez środek głowy – potwierdził Palfrey. – Jeśli chodzi o określenie funkcji tych wytworów rogowych, cały czas poruszamy się w sferze hipotez i domysłów.
– Jedziemy dalej samochodami czy idziemy piechotą? – baron Mauschwitz wrócił do kwestii zasadniczej.
– Szczerze mówiąc, nie liczyłam, że auto dowiezie mnie bezpośrednio na pozycję strzelecką. Wolę chodzić po lesie, niż jeździć – stwierdziła madame Jessica i to ostatecznie przypieczętowało decyzję. Co prawda było widać, że nie wszyscy mają ochotę na spacer, ale nikt głośno nie protestował.
Zbiliśmy się w odrobinę chaotyczną grupę i podążaliśmy za Grimkowem. Kiedy się odwróciłem, dżipy powoli ginęły nam z oczu w gęstych zaroślach puszczy I przez chwilę zastanawiałem się, czy aby nie popełniamy błędu. Pozbawiliśmy się czegoś, ale właściwie czego? Techniki? Największego gabarytowo osiągnięcia cywilizacji, jakie ze sobą zabraliśmy? Czułem, jakbym miał utonąć w osaczającym mnie ze wszystkich stron zalewie możliwych i niemożliwych odcieni zieleni.
Po godzinie marszu las na szczęście trochę się rozrzedził.
– Oaza na przesuszonej równinie – skomentował lord Campbell.
– Tak właśnie – zareagował natychmiast Palfrey. – Zauropody, po których śladach idziemy, wykorzystują to miejsce do odpoczynku i napojenia się w czasie wędrówek po nieurodzajnych terenach. Gdzieś blisko musi być woda.
W pewnym momencie dostrzegliśmy w oddali stożek przypominający kopiec termitów. Sięgał mi mniej więcej do piersi, a w miarę jak się do niego zbliżaliśmy, wzbijały się z niego chmary czarnych much.
– Odchody zauropodów! – krzyknął zachwycony Palfrey.
Reszta się zatrzymała, a Sofia Jegorowna zrobiła kilka kroków w tył.
– Nie ma do czego wziąć próbek – poskarżył się Palfrey, nerwowo przeszukując kieszenie.
Zacząłem się zastanawiać, czy jestem równie szalony, jeśli chodzi o przedmiot moich zainteresowań naukowych. Na pewno nie, na pewno jestem o wiele bardziej normalny. Odchody, choćby nawet dinozaurze – w życiu nie nosiłbym czegoś takiego po kieszeniach.
– Może w drodze powrotnej? – zaproponowałem.
– Pewnie tak... Ale zwróćcie państwo uwagę, jakie ilości owadów obsiadły je w tak krótkim czasie – pokazywał z przejęciem. Miał rację, na powierzchni śmierdzącej góry łajna roiło się od drobnych żyjątek.
– Ogromne zwierzę – stwierdził Martinez. – To jest jakieś trzysta litrów odchodów.
– Wcale nie chciałam tu przyjeżdżać, w ogóle! – Sofia Jegorowna prawie krzyczała.
Z gęstych zarośli wynurzyło się małe, przysadziste stworzenie na krótkich nogach. Podbiegło aż do nas i spojrzało na nas przelotnie, ale niezbyt je interesowaliśmy. Zaczęło węszyć i skierowało kroki w stronę łajna. Z wydłużonego ryja wystrzelił długi język, którym sprawnie zlizywało z powierzchni odchodów małe owady.
– Wspaniały przykład zachowania przystosowawczego – szepnął Palfrey i sięgnął po kamerę. – O czymś takim nie mieliśmy pojęcia, ale mogliśmy się przecież domyślić.
Obiektyw onieśmielił naszego gościa. Zwierzę stanęło na tylnych łapach, przez chwilę nam się przyglądało, po czym wykonało kilka skoków i zniknęło w kryjówce rosnących nieopodal zarośli.
– Chodźmy dalej. Gówna są jeszcze świeże, a to oznacza, że te bestie muszą być gdzieś blisko. Nie mam zamiaru nosić daremnie tej cholernej strzelby – oświadczył nieco już poirytowany Siemion Iwanowicz i ruszył jako pierwszy.
Oddychał ciężko, miał rumieńce na twarzy, a jego kurtka pokryta była na ramionach i plecach ciemnymi plamami potu, które powoli zaczynały się stapiać w jedną. Pasek broni wrzynał mu się w masywne ramię. Wirgan spojrzeniem ponaglił Alice, przerzucił strzelbę na drugie ramię i ruszył za Iwanowiczem. W przeciwieństwie do Rosjanina był w doskonałej kondycji i świetnie sobie radził z ciężarem broni. Musiałem przyznać, że mnie to cholerne żelastwo ciążyło nadmiernie.
Otarłem pot z czoła i westchnąłem.
– Człowiek musi się po prostu przyzwyczaić – zaśmiała się madame Jessica. – I niech pan uważa, żeby to małe zwierzątko z puszczy nie musiało panu wylizywać butów. – Wskazała rozpłaszczoną kupę wielkości dywanu.
– Jakieś zwierzę się w tym tarzało – stwierdził Grimkow. – Może po to, żeby je nie obsiadały te przeklęte muchy. Chodźmy, zanim nam uciekną – powstrzymał tym samym Palfreya od dalszego wykładu.
Po kolejnym kilometrze dotarliśmy do czegoś pomiędzy lasostepem a sawanną. Coraz częściej natykaliśmy się na odchody. Albo nie zauważaliśmy ich podczas jazdy samochodem, albo w tamtych niegościnnych terenach gady zachowywały ścisłą dietę.
– Muszę odpocząć – burknął Siemion Iwanowicz. Twarz miał w kolorze ugotowanego raka i dosłownie parował.
Grimkow zatrzymał się, a zmęczony bogacz usiadł na kamieniu i wziął kilka solidnych łyków wody z manierki. Słońce stało wysoko, mimo że do południa pozostawało nieco czasu. Upał... Brakowało mi słów do odpowiedniego porównania.
– Gdzie są te cholerne jaszczury? Jak to możliwe, że ich nie widzimy? Muszą być przecież potężne! – Martinez powiedział w końcu głośno to, co wszyscy myśleliśmy.
W pełni się z nim zgadzałem – przed nami roztaczał się widok na wszystkie strony w promieniu co najmniej kilkuset metrów, nie licząc oczywiście pasa zieleni z tyłu.
– Wydaje mi się, że nawet wielkie zwierzęta potrafią się maskować. A ponieważ nie wiemy, czego szukać, to stajemy przed jeszcze cięższym zadaniem – zauważył Palfrey.
– Wydaje mi się, że je widzę... – odezwał się nagle cicho Wirgan i wskazał w stronę gęstego gaju palm oddalonego o mniej więcej sto metrów.
Dopiero po chwili zrozumieliśmy, co nam pokazuje. Gaj w rzeczywistości nie był tak gęsty, jak nam się wydawało, ale zatrzymało się w nim stado jaszczurów.
– Idziemy! – Siemion Iwanowicz stanął na równe nogi, jakby odkrycie Wirgana tchnęło w niego nowe życie. – Pamiętaj, żeby wszystko sfilmować. – Podał żonie kamerę w skórzanym futerale.
Wirgan z Martinezem ruszyli w stronę gaju, reszta szła zaraz za nimi. Wszystko to wydawało mi się absurdalne. Jak dotąd polowanie wyobrażałem sobie jako skradanie się, szukanie i tropienie zwierzyny. Tymczasem my podążaliśmy jakimś nieuporządkowanym szykiem w stronę niczego nieprzeczuwających dinozaurów.
Sto metrów zamieniło się w dwieście, potem trzysta... Rosły tu większe cykasy niż gdziekolwiek indziej, a dinozaury były po prostu gigantyczne.
– Mamy szczęście, trafiliśmy na największego osobnika tej epoki w Ameryce Południowej – znowu perorował Palfrey, oczywiście filmując zwierzęta. – Nie mam żadnych wątpliwości, że zbliżamy się do przedstawicieli gatunku Argentinosaurus huinculensis, należących do największych zauropodów, jakie kiedykolwiek żyły.
W miarę jak zbliżaliśmy się do dinozaurów, coraz bardziej zwalniałem. Przechodziła mi ochota na to epokowe spotkanie. W końcu razem z Sofią Jegorowna znalazłem się na końcu grupy. Jej mąż raz po raz odwracał się i zdenerwowany patrzył, czy filmuje i czy aby nic nie umyka jej uwadze.
Były ogromne, prawie nierzeczywiste. Żadne dane liczbowe czy obrazki w książkach nie mogły przygotować człowieka na spotkanie z tak przytłaczająco wielkimi istotami. Kolana ich nóg znajdowały się ponad czubkiem mojej głowy, najwyższy punkt tułowia sięgał wysokości trzeciego piętra kamienicy. W porównaniu z całym ciałem głowa sprawiała wrażenie małej, ale była to tylko kwestia proporcji. Dinozaur bez wysiłku dosięgał najwyższych partii koron drzew i z przerażającą łatwością łamał potężne gałęzie. A ogon miał długość połowy boiska do piłki nożnej.
– Boże, on musi ważyć chyba ze sto ton! – jęknął z przerażeniem Martinez.
Zmusiłem się, by zrobić jeszcze kilka kroków, i stanąłem na równi z myśliwymi. Stąd widziałem resztę pasących się zwierząt. Pomiędzy potężnymi argentynozaurami dostrzegłem również młode. Oprócz wielkości różniły się barwą – były zielone. Kiedy dorastały, kolor bladł – wywnioskowałem to na podstawie obserwacji innych osobników.
Nagle jeden z olbrzymów uniósł głowę i obrócił się do nas przodem. Zwisająca pod pyskiem skóra napięła się, a po chwili stwór otworzył paszczę tak szeroko, że miałem bezpośredni wgląd do jego gardzieli. Niski, przeciągły dźwięk podziałał jak uderzenie młotem. Myślałem, że popękają mi bębenki w uszach.
– Bokiem, uciekniemy bokiem, cholera! – krzyk Jana Petra trochę mnie otrzeźwił.
Część rzuciła się do ucieczki w prawo, część w lewo. Wystarczyło, że wydostaliśmy się z zasięgu nakierowanej na nas paraliżującej syreny.
Dinozaur wycelował pysk prosto w niebo i nieprzyjemne uczucie minęło.
– Ten dźwięk musi być słychać w odległości kilku kilometrów – mruknął Palfrey. – Dziesiątek kilometrów.
– Dlaczego to robi? – chciała wiedzieć Alice.
– Nie wiem. Może w ten sposób odstrasza drapieżniki, komunikując, że jest najsilniejszym na tym terenie osobnikiem, a może przywołuje młode, które właśnie wylęgają się z jaj pozostawionych po drodze...
Rozmowę przerwał głośny trzask. Młode, które nie mogło dosięgnąć korony, stanęło na tylnych łapach, zaparło się przednimi o pień i złamało go bez najmniejszego problemu.
– Nadszedł czas – ogłosił niemal uroczyście baron Mauschwitz. – Ten, kto je zauważył, ma prawo do pierwszego strzału. Chyba nikt nie uzna za tchórzostwo, jeśli zapewnimy mu ogniowe wsparcie, w razie gdyby olbrzym nie padł od razu.
Wirgan, baron, Martinez i Iwanowicz jak jeden mąż podeszli bliżej argentynozaura. Wydawało mi się to szaleństwem – dzieliło ich od zwierzęcia nie więcej niż sto pięćdziesiąt, dwieście metrów. Reszta towarzystwa wyglądała na zszokowaną wielkością zwierzęcia i nie była w stanie myśleć o polowaniu.
– Gdzie on może mieć płuca? Albo serce? – zaczął mamrotać lord Campbell.
Henry Wirgan stanął w rozkroku, ciężar ciała przeniósł na wysuniętą nogę, a drugą zaparł się o podłoże. Przyłożył kolbę do ramienia. Widziałem, jak się naprężył, wokół mięśni powyżej łokcia nabrzmiały wielkie żyły. Na ciele argentynozaura, odrobinę ponad przednią nogą, pojawił się krwawy gejzer.
To był o wiele głośniejszy wystrzał, niż kiedykolwiek słyszałem na strzelnicy. Siła odrzutu odepchnęła Wirgana prawie o metr, ale już po chwili znowu trzymał broń wycelowaną i odbezpieczał zamek. Ogromna żółta łuska spadła na trawę, a do komory z głośnym kliknięciem wskoczył kolejny nabój.
Dinozaur zawył, z rany trysnęła krew.
Prask.
Kolejny krwawy gejzer, jeszcze większy. Tym razem przygotowanie broni do strzału zajęło Wirganowi trochę więcej czasu.
Potężny dinozaur ruszył w kierunku mrówek, które w jakiś sposób sprawiały mu ogromny ból.
Prask.
Tym razem Wirgan trafił w przednią nogę. Kula z pewnością zatrzymała się na kości ukrytej pod warstwami skóry, mięśni i tłuszczu, gejzer krwi i poszarpanych tkanek zmienił się w mały krater.
– O Boże, ich się nie da powstrzymać... – jęknął Martinez.
Kolejne przeładowanie broni, na twarzy Wirgana maksymalne skupienie. Widziałem, jak unosi lufę – prask.
Trafił argentynozaura bezpośrednio w otwartą paszczę. Z tyłu głowy trysnęła krwawa fontanna.
Ostatni jęk umierającego stworzenia, potężna szyja uderzyła o ziemię. Kilka piekielnie długich sekund później ugięły się pod nim przednie, a następnie tylne nogi. Wielkie cielsko zwaliło się na bok, wzbijając tumany kurzu. Towarzysze zabitego dinozaura jakby czuli, jaki los go spotkał. Rozległ się porażający chór syren. Jednocześnie zza cielska powalonego zwierzęcia wyłoniło się kolejne, równie wielkie.
– Ich jest więcej, obrońców stada – wycedził przez zaciśnięte zęby lord Campbell. Przyłożył strzelbę do ramienia.
Jaszczur poruszał się powoli i sprawiał wrażenie niezdarnego, ale przy jego rozmiarach i długości kończyn osiągał prędkość biegnącego człowieka.
– Nasze hipotezy zakładały, że potrafią rozwijać prędkości do dwunastu kilometrów na godzinę – powiedział Palfrey. Nie wyglądał na wystraszonego, po prostu filmował zbliżającego się kolosa. – Ten rusza się chyba trochę szybciej. Być może w chwilach śmiertelnego zagrożenia są w stanie osiągnąć większe prędkości.
Campbell strzelił raz, drugi. Przyłączył się do niego baron, siła odrzutu mocno nim zachwiała. Kiedy zaczął strzelać również Martinez, lord ładował do strzelby kolejne naboje.
Prask, prask, prask. Lufy wypluwały z siebie ogień, atakujący roślinożerny gigant wył, śpiewał swoją pieśń śmierci. Szyję trzymał równolegle do ziemi, jakby chciał nas dostać za wszelką cenę, ale jego ruchy z każdą chwilą stawały się wolniejsze, a szara klatka piersiowa zamieniła się w kawał poszarpanego, krwawego mięsa. Prask, prask.
Dzieliło go od nas dwadzieścia, trzydzieści metrów. Prask.
W końcu nogi się pod nim ugięły. Padł na pierś, rozległ się trzask łamanych kości, co ostatecznie przypieczętowało jego los.
– Są jak słonie. Kiedy czują niebezpieczeństwo, podążają w jego stronę – powiedział Campbell. Po ogłuszającej burzy wystrzałów miałem problemy ze zrozumieniem słów. Może tylko mi się wydawało, ale w jego głosie słyszałem szacunek i respekt.
Żaden argentynozaur nie odważył się już nas zaatakować, stado uciekało. Zwierzęta nie były szybkie, ale gwałtowność ruchów i trzask łamanych drzew świadczyły o panice.
Czułem we krwi adrenalinę, której nie wykorzystałem, kiedy była ku temu sposobność. Czułem, jak twarz płonie mi z gorąca i złości. Bałem się, śmiertelnie się bałem i nawet nie starałem się tego ukrywać. Tyle tylko, że to, co zobaczyłem, w najmniejszym nawet stopniu nie przypominało polowania na dzikie, niebezpieczne zwierzęta. Zabitych gigantów, tak majestatycznych i dostojnych, było mi najzwyczajniej w świecie żal. Nie miałem pojęcia, co inni w tym widzą. Dla mnie to była po prostu krwawa jatka.
– Cudowne polowanie... – rzuciłem w końcu sarkastycznie.
Nikt jednak nie zareagował, ponieważ zagłuszył mnie niemal histeryczny jęk. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w drugą stronę, w kierunku, który wskazywała Sofia Jegorowna.
To nie było stworzenie roślinożerne, wystarczyło spojrzeć na potężny pysk pełen szpiczastych zębów. W przeciwieństwie do argentynozaurów nie poruszało się na czterech, ale na dwóch łapach. Para przednich kończyn w porównaniu z ogromną głową i korpusem wydawała się groteskowo mała i delikatna.
– Giganotozaur! – oznajmił Palfrey.
Najszybciej opamiętał się baron. Pierwszym strzałem trafił jaszczura w pysk – nabój odbił się jednak od kości, pozostawiając po sobie długą na jakiś metr ranę. Każde inne zwierzę po takim trafieniu padłoby na kolana, ale nie czołowy drapieżnik albu, najpóźniejszego piętra wczesnej kredy. Drugi strzał chybił, a giganotozaur wyraźnie przyśpieszył. Nie biegł, tylko obniżył punkt ciężkości i wydłużył krok.
– Temu już nie uciekniemy – wymamrotał Palfrey. – Chyba że ktoś ma zdolności olimpijskiego sprintera gotowego przebiec maraton.
Dwa razy pod rząd wystrzeliła madame Jessica, a zaraz po niej Alice. Nie miałem pojęcia, czy trafiły, drapieżnik tylko ryknął, kontynuując natarcie. Postanowiłem robić to, co wiecznie opanowany Grimkow. Uniosłem broń. Ogłuszało mnie dudnienie własnego serca. Niedobrze, na linii strzału stali myśliwi. Mógłbym próbować strzelać tuż ponad ich głowami, ale nie chciałem ryzykować. Odbezpieczyłem strzelbę, palec trzymając w bezpiecznej odległości od spustu. Giganotozaur był już prawie na wyciągnięcie ręki, wydawało mi się, że czuję smród z pyska, z którego zwisały płaty gnijącego mięsa. Prask, prask. Wystrzały pozornie nie odnosiły skutku, mimo że krew po prostu tryskała z monstrualnego gada. Siemion Iwanowicz wystąpił kilka kroków naprzód i uniósł swoją broń, rzekomo niezwykle skuteczną. Rozległ się huk prawie jak z działa, oślepił mnie błysk ognia. Kolejny strzał. Giganotozaur zatoczył się, ale ciągle napierał w naszą stronę. Dzieliło go od Iwanowicza kilka metrów, a kiedy schylił pysk do ziemi, brakowało mu do ofiary ostatniego kroku. Prask. Kolejny strzał z ręcznego działka, potem jeszcze jeden. Siemion Iwanowicz padł na ziemię, chwilę po nim zwalił się również dinozaur. Potężny pysk uderzył w kamienie zaledwie metr od skręcającego się z bólu myśliwego. Ostatni agonalny grymas i drapieżnik zdechł.
Wszyscy bez zastanowienia ruszyli biegiem w stronę rannego.
– Co się panu stało?! – krzyczała madame Jessica. Sofia Jegorowna tylko szlochała.
– Ma złamany obojczyk – powiedział Grimkow.
– No – potwierdził cichym, ochrypłym głosem Siemion Iwanowicz. – Coś się spierdoliło i przy ostatnim strzale mechanizm się zablokował. Dostałem też w szczękę i teraz ruszają mi się zęby. Ale trafiłem gada!
Rosyjskiemu przedsiębiorcy ciekła z ust krew. Krzywił twarz, ale poza tym wyglądał na szczęśliwego – zarazem cierpiał i cieszył się z udanego strzału. Rozejrzałem się dookoła, żeby zobaczyć, czy jeszcze skądś nie biegną na nas podobne potwory, i przy okazji zwróciłem uwagę na Wirgana – był wściekły. To nie on został królem polowania.
– Proszę, niech pan to połknie. Zabandażuję panu rękę. – Grimkow podał Iwanowiczowi tabletki, a sam zabrał się do pracy.
Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że nasz przewodnik ma mniej więcej dwa razy większy plecak od reszty uczestników wyprawy, a co najmniej połowę jego objętości zajmują leki i materiały opatrunkowe.
– W Afryce, kiedy zabije się słonia albo bawoła, trzeba bardzo uważać, bo już po kilku chwilach na miejscu pojawiają się lwy lub hieny – powiedział spokojnie lord Campbell i odwrócił się z odbezpieczoną bronią na zachód. Baron Mauschwitz, o dziwo, odpuścił sobie jakiekolwiek komentarze, nabił strzelbę i też stanął na czatach. Wydawało mi się, że Iwanowiczowi każdy ruch sprawia potworny ból. Henry Wirgan nic nie powiedział; poszedł w ślady doświadczonych myśliwych i ustawił się na straży. Jedyne, co mnie zaskoczyło, to fakt, że pozwolił Alice nieść pokaźnych przecież rozmiarów torbę przymocowaną do paska.
W miarę jak mijał szok po niedawnych wypadkach, coraz wyraźniej czułem smród gnijącego mięsa, krwi i nasilające się bzyczenie much.
– Twierdzi się, że ukąszenie warana z Komodo może być śmiertelne, ponieważ rozkładające się w pysku zwierzęcia resztki jedzenia prowadzą do powstania niebezpiecznych bakterii – powiedział zamyślony Palfrey. – A sądząc po smrodzie, ten pysk – wskazał mordę martwego dinozaura, w której bez problemu zmieściłoby się trzech dorosłych mężczyzn – jest kilkakrotnie razy bardziej jadowity.
To jednak absolutnie nie powstrzymywało go przed fotografowaniem i nagrywaniem. W końcu podszedł do truchła i włożył do pyska składaną miarkę w celu ustalenia proporcji pomocnych przy obliczaniu wielkości zwierzęcia.
– I niby jak się to bydlę nazywa? – Siemion Iwanowicz mówił o wiele wolniej i bardziej miękko niż zazwyczaj, prawdopodobnie w wyniku zażycia leków uspokajających. Przytępiły charakterystyczną żywiołowość myśliwego i przedsiębiorcy-drapieżnika. Bóg raczy wiedzieć dlaczego ten Rosjanin o posturze niedźwiedzia wydawał mi się teraz bardziej ludzki niż kiedykolwiek wcześniej.
– Giganotosaurus carolini – odpowiedział Palfrey.
– Jako dziecko widziałem film, myślę, że to była Droga do prawieku. W tym filmie tyranozaur walczył ze stegozaurem – powiedział Iwanowicz trzęsącym się głosem. – Od tamtej chwili moim marzeniem było stawienie czoła reksowi.
– Tyrannosaurus rex pojawi się na świecie za ponad trzydzieści milionów lat. Ale mogę pana zapewnić, że był mniejszy od giganotozaura. A to zwierzę to naprawdę wyjątkowo wielki okaz – uspokajał Palfrey rannego myśliwego, nie przestając robić fotografii. – Od ogona do nosa ma piętnaście metrów, a jeśli chodzi o wysokość... – Paleontolog starał się wyprostować jedną z podkurczonych kończyn, ale równie dobrze mógł próbować pchać samochód z zaciągniętym hamulcem ręcznym. – No, powiedzmy pięć i trzy czwarte metra. Waga...
– Ponad siedem ton – strzelił lord Campbell. – Raczej osiem. Jest na nim o wiele więcej mięsa niż na jakimkolwiek słoniu, którego do tej pory widziałem.
Siemion Iwanowicz miał coraz bardziej szczęśliwy wyraz twarzy.
– Potężny skurczybyk. Myślicie, że mógłby zapolować i na te większe sztuki? – zapytał Martinez. – Chodzi mi o te argentynozaury.
Robiło mi się niedobrze od smrodu, który zionął z paszczy potwora, ale reszta wyglądała tak, jakby ich to zupełnie nie brało. Tylko Sofia Jegorowna trzymała się na uboczu, chociaż cały czas zgodnie z poleceniami męża wszystko rejestrowała kamerą.
– Nie wiem – wzruszył ramionami Palfrey. – Nie wiemy nawet, w jaki sposób odżywia! się giganotozaur. Może był przede wszystkim drapieżnikiem, a padlina stanowiła uzupełnienie diety, tak jak czasem bywa w przypadku lwów, a może był po prostu jakimś odpowiednikiem dzisiejszej hieny.
– Powinniśmy stąd iść – przerwał debatę Grimkow.
Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni.
– Chyba nie chcemy spotkać się z miejscowymi hienami. Te góry mięsa szybko je przywabią.
Z pewnością miał rację, już w tej chwili ze wszystkich stron zlatywały się potworne ilości wszelkiego rodzaju robactwa.
– Potrzebuję jakiegoś trofeum, czegoś, co mi zostanie – wymamrotał resztką sił Iwanowicz. Leki powoli zaczynały działać.
Uniósł się ostrożnie, w lewej ręce trzymał ciężką i teraz już bezużyteczną broń. Przyczołgał się do śmierdzącej paszczy drapieżnika i uderzył kolbą w szpiczaste zęby. Kilka udało mu się wyłamać. Otarł je z grubsza i schował do kieszeni. Potem, kulejąc, ruszył razem z nami w stronę samochodu.
Kiedy na niego patrzyłem, uświadomiłem sobie, że i ja jestem strasznie zmęczony. Bolało mnie całe ciało, ramię miałem otarte od paska, a bok obity od strzelby. Reszta towarzystwa prezentowała się podobnie. Tylko Palfrey wyglądał jak opętany i przez cały czas nagrywał coś na dyktafon, fotografował albo filmował.
– Na skórze argentynozaura widać proces rojenia się robactwa. Wszystko wskazuje na to, że nie są to organizmy, które pojawiają się w pierwszej fazie rozkładu ciała, ale pasożyty, które nosił w sobie za życia. Zrobię ujęcie z bliska...
– Idziemy, inni nie będą czekali – zwróciłem mu uwagę.
– Następnym razem muszę się lepiej przygotować – burknął niezadowolony, ale posłuchał.
Dogonienie grupy zajęło nam sporo czasu. Pomimo zmęczenia wszyscy się spieszyli. Wiedziałem jednak, że dzisiaj nie dotrzemy do obozowiska i jeśli uda nam się przenocować w tym samym miejscu co wczoraj, to będzie dobrze. Byle dalej od trzech martwych gadów leżących na otwartej przestrzeni, zapewniającej iluzję bezpieczeństwa.
Plan spalił na panewce, ponieważ do samochodów dotarliśmy już po zmierzchu i nikt nie protestował, kiedy oznajmiłem, że nigdzie nie pojadę. Po ciemku teren był zbyt niebezpieczny. Nie zwlekając, ruszyliśmy w poszukiwaniu drewna – chciałem, żebyśmy wykorzystali ostatnie chwile światła dziennego. Ze mną poszli Grimkow, madame Jessica i Alice. Reszta została na miejscu i próbowała rozpalić ognisko. Ledwo trzymałem się na nogach, ale zmusiłem się do przyniesienia jeszcze dwóch naręczy kory. Światło do samego rana było tego warte. Obie kobiety dały sobie spokój po pierwszym kursie, towarzystwa dotrzymywał mi jedynie Grimkow.
Kiedy skończyliśmy, ogień już płonął. Wszyscy siedzieli albo leżeli w śpiworach, z rąk do rąk przechodziły butelki z wodą i jedna z whisky. Siemion Iwanowicz pochrapywał, Sofia Jegorowna siedziała na karimacie z podkulonymi nogami, brodę opierała o kolana i tępo wpatrywała się w ogień. Myśliwi weterani wyglądali na śmiertelnie wyczerpanych.
Najbardziej zadowolona z drugiej nocy pod gołym niebem była, o dziwo, madame Meyers. Nic nie mówiła, uśmiechała się tylko pod nosem, a kiedy coś za nami szeleściło, nie wykazywała nerwowości, a jedynie ciekawość.
– Może pan też się skusi. – Baron Mauschwitz z krzywym uśmiechem wyciągnął z torby pudełeczko i podał je Martinezowi. Ten w blasku ognia przeczytał, co jest na nim napisane, przytaknął, nasypał sobie coś na dłoń i połknął. Kiedy oddawał pudełko baronowi, zauważyłem, że to środki przeciwbólowe.
– Wystrzał z broni myśliwskiej, którą ma pan Wirgan czy drogi baron, porównuje się czasem do zderzenia z samochodem – wyjaśnił lord Campbell na widok mojego wyrazu twarzy. – A jeśli człowiek w ciągu jednego dnia odda kilka strzałów, ból bywa nieznośny.
Dotarła do niego butelka z alkoholem. Nalał sobie niewielką porcję do nakrętki piersiówki, służącej mu widocznie jako kieliszek, podał whisky dalej i kontynuował:
– I nie mówię już o nadwerężonych mięśniach, co jest nieuniknione przy dźwiganiu osiemnastofuntowej strzelby. Tylko najsilniejsi fizycznie i psychicznie mężczyźni biorą ze sobą taką broń do buszu. Proszę przyjąć wyrazy szacunku, baronie, ja bym się tego nie podjął. Wypijmy zdrowie odważnych myśliwych. – Uniósł kieliszek w stronę Mauschwitza.
Nie byłem w stanie stwierdzić, czy ironizuje, czy mówi to wszystko poważnie. Baron wyglądał, jakby mu było wszystko jedno. Siedział skrzywiony na śpiworze i trzymał dłoń na ramieniu w miejscu, w którym opiera się kolbę przy strzale.
– A z czego właściwie pan strzela? – zwrócił się Martinez do Wirgana. – Muszę przyznać, że skuteczność nabojów użytych przeciwko temu jaszczurowi była imponująca. Chyba jeszcze nie wspominaliśmy o pańskiej broni albo ja po prostu to przeoczyłem.
Wirgan podał mu strzelbę. Było widać, że utrzymuje ją z trudem. Po tak męczącym dniu nawet nasz zastępowy twardziel miał dość.
– Sztucer powtarzalny Gerlach bolt action .700 Nitro Express – powiedział z uznaniem Martinez. – To zabawka dla prawdziwych mężczyzn. Strzelać z czegoś takiego i nosić to ze sobą... Ile nabojów wchodzi do magazynka?
– Normalnie trzy i jeden do komory. Zamówiłem jeszcze magazynek na pięć nabojów. – Wirgan wyciągnął błyszczące pudełko, na tyle duże, że z pewnością nie zmieściłoby się do kieszeni. Sądząc po tym, jak je trzymał, musiało sporo ważyć.
– Piękna rzecz. – Martinez oddał mu broń i pociągnął porządny łyk z butelki, która właśnie do niego dotarła.
– Biorę straż jako pierwszy – oznajmił Grimkow.
A potem było już rano.

* * *

Nauczyłem się odróżniać poranne gorąco od wieczornej lepkiej duchoty. Ten świat przypominał gigantyczną szklarnię, z której nie było ucieczki. Szklarnię albo piekarnik pracujący na najwyższych obrotach – wszystko zależało od lokalizacji. Przeciągnąłem się i wziąłem głęboki oddech. Powietrze miało gorzkawy od kurzu posmak. Przypomniałem sobie dźwięki odległych wulkanów, które koiły nas do snu. Niebo prześwitujące przez rzadkie korony cykasów, pod którymi rozbiliśmy obóz, było szare; nie mogłem odszukać słońca, chociaż dawno wzeszło. Albo się zachmurzyło, albo doszło nad nami do zagęszczenia jąder kondensacji, co wydawało się całkiem możliwe ze względu na obecność czynnych wulkanów zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Efekt zresztą wyglądał tak samo. W szklarni po prostu nie zapaliło się światło i panował jeszcze większy upał niż zazwyczaj.
Nieopodal zatrzęsły się gęste zarośla paproci. Pomiędzy śpiących wkroczył Grimkow. Palec trzymał na spuście strzelby i bacznie rozglądał się dookoła. Chwilę po nim pojawił się Palfrey. Ten wyglądał bardziej na zamyślonego niż zaniepokojonego.
Wstałem, chwyciłem broń i ruszyłem w ich stronę.
– Stop – powstrzymał mnie Grimkow i wskazał na ziemię przed sobą. W miejscu, gdzie była nieco bardziej miękka, ujrzałem wyraźny ślad dwóch pazurów. Przypominały ptasie, tyle że zrobi! je kilkusetkilogramowy ptak z dwoma palcami. Kiedy uświadomiłem sobie, jak blisko znajdował się nieznany stwór, podczas gdy spaliśmy w najlepsze, ugięły się pode mną kolana.
– Kto był na warcie?
– Ja – mruknął Palfrey. – Ale nic nie widziałem. Usłyszałem tylko trzask łamanych gałęzi i wstałem sprawdzić, co się dzieje. Obszedłem drzewo i zarośla, ale nic nie zobaczyłem. Wtedy obudził się Grimkow i znalazł ślady. Znalazł pan jeszcze jakieś? – zwrócił się do przewodnika.
Małomówny Rosjanin kiwnął tylko ręką, żebyśmy poszli za nim.
– Tędy przeszedł. Wygląda to tak, jakby miał jeszcze jeden pazur i tutaj zawadził nim o gałęzie – pokazywał. Pazur budzący respekt i szacunek, pomyślałem, kiedy patrzyłem na zdartą korę. Długości noża rzeźnickiego.
Ślady prowadziły do tych samych zarośli, które obchodził doktor Palfrey.
– Chce pan powiedzieć, że miałem go na plecach? Że mnie śledził? – spytał zdumiony paleontolog.
– Może tędy przeszedł, zanim się pan pojawił – odpowiedział spokojnie Grimkow. – Ślady nigdzie się nie pokrywają. Tutaj i tutaj przechodził przez zarośla, widzi pan, jak gałęzie na siebie zachodzą? – Rosjanin prowadził nas dalej. – Nawet jeśli się pochylał, to i tak miał ze dwa metry wysokości.
Zacisnąłem mocniej dłonie na broni. Za plecami słyszałem budzących się towarzyszy podróży.

* * *

– Niczego nie widziałem – zaklinał się Palfrey.
– Powiedziałbym, że kiedy się tu pojawiłem, był tuż za pana plecami. – Grimkow zatrzymał się, kiedy zrobiliśmy już niemal pełne okrążenie. Maksymalnie skupiony wpatrywał się w ziemię. – Obaj nadepnęliście na tę gałąź, widzi pan?
W tym momencie dołączyli do nas Wirgan i Martinez, a panie wybrały się w przeciwnym kierunku, prawdopodobnie w celu załatwienia porannej potrzeby. Ulżyło mi, kiedy zobaczyłem, że madame Jessica ma ze sobą strzelbę, a Alice kaburę z rewolwerem.
Wirganowi wystarczyło przelotne spojrzenie na ślady, które ujawnił Grimkow, żeby przejść całą naszą trasę w przeciwnym kierunku. Może trzymał się śladów, które sami zrobiliśmy, ale i tak zazdrościłem mu niesamowitej zdolności błyskawicznego orientowania się w terenie. Ja bez podpowiedzi Grimkowa niczego bym nie zauważył.
– To był drapieżnik. Ciekawski drapieżnik – ocenił Wirgan po powrocie. – One tak się czasami zachowują. Kiedy nie są głodne.
– Czy dinozaury mogą być ciekawskie? – zwróciłem się do Palfreya. – I co to był za jeden, ten tutaj? – pokazałem najwyraźniejszy odcisk.
– Jeśli miał trzeci pazur, o czym świadczyłyby zarysowania na korze, to mógł być jakiś rodzaj dromeozaura. Z tych terenów znamy na przykład gatunek neuquenraptor, ale ten był jednak trochę mniejszy. Z drugiej strony w Ameryce Północnej żyły gatunki, które wielkością odpowiadałyby naszemu gościowi, na przykład utahraptor. Ważył trzy czwarte tony i osiągał wzrost dwóch i pół metra. Ale to równie dobrze może być zupełnie inny gatunek.
– W każdym razie jest niebezpieczny – podsumował Martinez.
Wróciliśmy do wygasłego ogniska i spakowaliśmy rzeczy. Czekała nas bardzo długa droga i nie wiedzieliśmy, jak tym razem poradzimy sobie z przeprawą przez rzekę. Grimkow nic nie mówił, ale zauważyłem, że nerwowo rozgląda się po okolicy.
– O czym pan tak rozmyśla? – zapytałem, kiedy wkładał do dżipa plecak i śpiwór.
– Zastanawiam się – odpowiedział spokojnie. – Zwierzę, które tu czyhało na doktora, jest inteligentne i bardzo zwrotne. Najniebezpieczniejsze stworzenie, jakie znam, to tygrys ussuryjski. Waży około trzystu kilogramów, a jest o wiele szybszy i bardziej agresywny od wszystkich gatunków niedźwiedzia, kiedy już przyjdzie co do czego. Ale jego dostrzegłbym w lesie z takiej odległości. To dlaczego nie zauważyłem tonowego jaszczura? Dziwne. Nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać. Zapłacimy za to. – Nie starał się mnie wystraszyć, po prostu powiedział to, co mu pierwsze przyszło do głowy – i właśnie to mnie najbardziej przeraziło.

* * *

Przeprawa przez bezimienną rzekę, w której dwa dni temu o mało co nie utopił nas praprzodek krokodyli, tym razem odbyła się bez problemów i uszczerbków na zdrowiu. Te zafundowaliśmy sobie sami: otarcia, siniaki, nerwy i podwyższone ciśnienie. Szacowałem, że mój puls dochodzi gdzieś tak do dwustu dwudziestu. Kiedy po kolejnych pięciu godzinach zauważyłem majaczący w oddali zarys obozowiska, odetchnąłem z ulgą – jakbym wrócił do domu. Sądząc po nieco bardziej rozluźnionych rozmowach z tylu dżipa, inni chyba podzielali moje odczucia.
Przejechałem przez niedokończoną bramę, zaparkowałem defendera naprzeciwko namiotu Storcha i jeszcze przez chwilę siedziałem wyczerpany w samochodzie, dopóki nie zostałem sam. A wtedy coś mnie dobiło, jakbym znalazł się na dnie; jakbym był mechanizmem na kluczyk i teraz nie miał kto nakręcić sprężyny. Ostatni obrót i koniec...
– Obiecałeś, że pomożesz mi uruchomić program identyfikujący poszczególne gwiazdozbiory – Palfrey wyrwał mnie z odrętwienia.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Zupełnie o tym zapomniałem.
– No i w taki oto bardzo nieoficjalny sposób zaproponowałem, żebyśmy przeszli na ty – zaśmiał się. – Jakoś nie było okazji w tym zamieszaniu.
– A warunkiem jest uruchomienie programu? – Uśmiechnąłem się.
– Oczywiście, że nie...
Uniosłem ręce w obronnym geście.
– Obiecałem, że uruchomię ten program, ale tyle się działo... Cóż, czas zabrać się do dzieła. Jak na paleontologa masz bardzo szerokie horyzonty i ciekawy krąg zainteresowań.
– I nawzajem, fizyku – zaśmiał się Palfrey.
Rozumiałem jego entuzjazm – potrzebę ustalenia, jak to wszystko działa, w jakich zależnościach pozostają względem siebie badane obiekty, co z czego wynika, potrzebę układania puzzli poznania – to był motor, który zmuszał mnie – który zmuszał nas obu! – do ślęczenia nad książkami, grzebania w ziemi i wpatrywania się godzinami w monitor w nadziei na znalezienie odpowiedzi na jedno z pytań tworzących nieskończony zbiór problemów wszechświata.
Z dżipa bardziej wyleciałem, niż wysiadłem, bo znowu zapomniałem, jak wysoko znajduje się podwozie.
Kiedy kuśtykałem do namiotu, zauważyłem, że mój popis kaskaderski godny inwalidy obserwowała Alice Goodwig. Pech. Zawsze będzie mi trochę brakowało do supermana – jakichś dziewięćdziesięciu dziewięciu procent sprawności, przynajmniej w mojej ocenie. Byłem jednak tak wykończony, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. No, prawie nie przeszkadzało. Pomachałem do niej. O dziwo, nie sprawiała wrażenia zniesmaczonej czy rozbawionej – dostrzegłem na jej twarzy raczej coś w rodzaju podziwu. Pewnie wszystko przez te zabrudzone okulary.
Poszedłem pod prysznic. Wody wystarczyło dla mnie tylko dzięki surowym regułom Storcha, który zezwolił na zużycie stu litrów dziennie na osobę. To mi w zupełności wystarczyło na orzeźwienie i zmycie z siebie zmęczenia. Sprawdziłem agregaty zgodnie z wykazem moich obowiązków i dopiero wtedy mogłem się udać do namiotu. W tym czasie na samym środku obozu kucharz Takeschi Panwer przy wydatnej pomocy Hansa Treuta przygotowywał ognisko i prowizoryczny stół z jedzeniem i piciem. Zapowiadało się na ucztę po udanym polowaniu, a to oznaczało, że zażyczył jej sobie Siemion Iwanowicz – to on został przecież królem pierwszej wyprawy.
Postanowiłem zrezygnować z uczestnictwa w tym całym party. Nalałem sobie dwa litry wody, którą ze sobą przywieźliśmy, z jadalni wziąłem dwie bagietki z serem i warzywami, a do tego zapakowany próżniowo plaster boczku.
Na pryczy znalazłem ułożone w regularny prostopadłościan dziesiątki kartek z danymi pomiarów odległości Księżyca od Ziemi i setki fotografii nieba. Palfrey siedział na stołku i na panelu dotykowym szkicował szkielety zwierząt opatrzone przypisami. Nie znam się na szkicowaniu, ale wystarczyło jedno pobieżne spojrzenie i już wiedziałem, że teraz w centrum uwagi znalazła się biomechanika ruchów. Palfrey przerabiał stare wykresy i uzupełniał nowe mnóstwem komentarzy. Nie przeszkadzałem mu. Ja bym się wściekł, gdyby mi ktoś bez dobrego powodu wzburzał spokojne wody oceanu skupienia.
Uruchomienie programu i uzyskanie pierwszego pozytywnego wyniku identyfikacji zajęło mi trzy godziny. W ciągu stu milionów lat wszystkie gwiazdozbiory całkowicie się zmienią albo po prostu rozpadną. Musiałem przyjąć na wiarę, że oznaczone gwiazdy w naszych czasach naprawdę będą tworzyć Krzyż Południa, Pas Oriona czy konstelację Centaura. Identyfikacja gwarantowała dziewięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, co przy pierwszym podejściu stanowiło o wiele lepszy wynik, niż oczekiwałem. Zafundowałem ułomnemu procesorowi laptopa dokładkę i wyszedłem z namiotu. O dziwo, nie czułem się zmęczony fizycznie – jeżeli już, to raczej psychicznie. Musiałem się trochę rozruszać I przewietrzyć.
– Cześć – usłyszałem w ciemności. Dopiero po chwili zorientowałem się, kto mnie pozdrowił. Sądząc po odgłosach dobiegających od ogniska, zabawa trwała w najlepsze.
– Cześć – powiedziałem cicho. – Coś nie tak? Czemu się pani z nimi nie bawi? – Kiwnąłem głową w stronę ogniska. – Pokłóciliście się?
Alice siedziała oparta o głaz, którego nikomu nie chciało się usunąć. Nogi miała podkurczone, jakby zamierzała spędzić tu więcej czasu.
– Trochę, ale to bez znaczenia – odpowiedziała. – Właściwie to nawet bardzo, ale to też nie ma znaczenia...
– Napije się pani czegoś? W namiocie mam jeszcze litr wody. Właściwie to chyba bardziej trzy czwarte – poprawiłem się, kiedy przypomniałem sobie, ile już wypiłem. – Ale za każdym razem nalewałem do szklanki, ani razu nie piłem prosto z butelki.
Po odbiciu światła na zębach zorientowałem się, że się uśmiechnęła.
– Precyzyjny matematyk.
Milczałem, bo nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Komplementowała mnie, czy raczej próbowała wbić mi szpilę? Jakoś nie odczuwałem potrzeby polemizowania. Matematyk czy fizyk teoretyczny – w każdym razie na pewno chodziło o mnie.
– Przyniosłam picie ze sobą. Pochodzę z tej bardziej hedonistycznej kultury.
Zabrzmiało gorzko. Ja chyba już też przynależę do śkultury hedonistycznej", bo mój esprit ma wymienione wszystkie amortyzatory i korbowody.
Usiadłem obok niej i poczułem, jak zaczynają cierpnąć mi plecy. Może stąd wziął się postęp – mężczyźni nie lubią siedzieć na ziemi. Podała mi kieliszek, prawdziwy kieliszek, nie jakiś tam plastikowy kubeczek, a potem butelkę.
– Mógłby pan otworzyć? Jestem zwolenniczką równouprawnienia, ale alkohol powinni otwierać mężczyźni. Może zrobił się już zbyt ciepły.
Zrobiłem, o co prosiła, i nawet udało mi się nie rozlać zawartości butelki.
– Zabrałam z zapasów Henryego. Najlepszy szampan.
Nie wydawała się pijana – raczej smutna.
– A dlaczego pije pani ze mną?
– Sama nie wiem. Właściwie chciałam z kimś porozmawiać – odpowiedziała cicho. – Pochodzę z bogatej rodziny. Ja i mój ojciec nigdy nie musieliśmy zarabiać na życie. Mój dziadek właściwie też nie, ale to właśnie on nauczył mnie szanować ludzi za ich umiejętności i wiedzę bez względu na pochodzenie społeczne. A biorąc pod uwagę moje pochodzenie, zazwyczaj dotyczyło to umiejętności przydatnych na polowaniu lub przy uprawianiu sportów ekstremalnych. Zaradny, wysportowany i bogaty facet to tylko wielki macho – dodała niemal rozżalona. – Tarzan.
Napiła się, ja też spróbowałem. Nie byłem znawcą szampanów, ale smakował jeszcze lepiej niż to, co piłem na imprezie integracyjnej Jana Petra. Temperatura w sam raz.
Każdy normalny mężczyzna w czasie tak intymnej rozmowy wyciągnąłby z kobiety o wiele więcej, ale nie ja. Podobne sytuacje zawsze mnie onieśmielały, nie radziłem sobie z nimi zbyt dobrze.
– Ani razu nie strzeliłem do dinozaura – wyżaliłem się, by wiedziała, jak stoją sprawy, i by nie myślała, że chcę się przed nią popisywać. – W ogóle mnie to nie pociąga.
To chyba nie była zbyt dyplomatyczna odpowiedź, ale jak zawsze, kiedy zaczynałem brodzić w mętnych wodach stosunków międzyludzkich, stawiałem na prawdę. Inna sprawa, że zwykle bardzo szybko zaczynałem się w tych wodach topić.
– Wiem – odpowiedziała i choć nie widziałem jej twarzy, to wiedziałem na pewno, że się uśmiecha.
– Jestem z innego świata – ciągnąłem. – Większości ludzi wydaje się to dziwne, ale ja bardzo lubię to, co robię. Modelowanie kontinuum czasoprzestrzennego to jest wyzwanie...
Minęło pięć, dziesięć, o wiele więcej minut, a ja uświadomiłem sobie, że cały czas gadam o fizyce, autach, problemach z obróbką metali... Po prostu o wszystkim, co stanowiło treść mojego prostego i nudnego życia. Zamiast protestować, Alice od czasu do czasu zadawała jakieś pytanie, chcąc mnie skłonić do głębszych wynurzeń.
– Przepraszam, chyba się rozgadałem – opamiętałem się wreszcie. – Ja po prostu nie jestem Tarzanem. Nie mam tego we krwi.
– Hmm – zaczęła, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu zmieniła zdanie. – Właściwie to wcale nie chodzi o Tarzanów. Dziękuję za miły wieczór – pożegnała się i wstała z lekkością kogoś, kto od dzieciństwa ćwiczy na równoważni i biega po lasach z ciężkim karabinem na plecach.
Była piękna, to na pewno, ale jeszcze bardziej pociągało mnie w niej coś, czego nie potrafiłem nazwać. Kłopot w tym, że – wzruszyłem ramionami i piasek z fałdów koszuli wysypał się z cichym szeleszczeniem na ziemię – takie kobiety nie były dla mnie. Nawet te niemajętne.
Obok mojej nogi stała butelka z resztą pierwszorzędnego szampana. Pomyślałem, że za cały szoferski trud coś mi się od życia należy.
Gwiazdy na niebie pokryły się z poszczególnymi operatorami i funkcjonałami, wspólne pozycje symbolizowały powiązania i zależności. Siedziałem ze spuszczoną głową i drętwiejącymi mięśniami, dopóki nie nalałem sobie ostatniego kieliszka. Potem matematyczna nieskończoność uformowała się w jakiś znajomy kształt. To mnie trochę ożywiło, znowu potrafiłem ocenić, na co mnie stać, a na co nie. Alice Goodwig stanowiła egzemplifikację problemów, których starałem się unikać.
Wziąłem kieliszek i butelkę, po czym ze ścierpniętymi plecami, lekko kulejąc, wróciłem do namiotu. Na ekranie laptopa czekała informacja o kilku pozytywnych i, o dziwo, negatywnych identyfikacjach, ale byłem zbyt zmęczony (lub pijany), by się tym teraz zajmować.
Palfrey spal, tuż obok niego świecił na niebiesko ekran elektronicznego szkicownika. Był podłączony do gniazdka, a zielona dioda informowała, że agregat dostarcza prąd do zaimprowizowanej naprędce sieci. Sprawdziłem, czy przypadkiem mój laptop nie chodzi na baterii, po czym odłożyłem go i wyciągnąłem się na pryczy.

* * *

– Nawet się nie rusz!
Ostry ton rozkazu wyrwał mnie ze snu i zanim zrozumiałem, co się dzieje, już byłem przed namiotem ze strzelbą w dłoni.
– Dlaczego? Przecież jest uroczy!
Naprzeciwko Sofii Jegorownej, stojącej przy pojemniku z wodą, ujrzałem stworzenie, które ze wszystkich znanych mi zwierząt najbardziej przypominało przerośniętego koguta – tyle tylko, że wyposażonego w pysk pełen ostrych zębów zamiast dzioba. Reszta ciała skrywała się pod pstrokatym welonem piór; intensywnie żółty ogon zawijał się tuż nad ziemią, a dzięki krwistoczerwonemu grzebieniowi zwierzę dorównywało wzrostem koszykarzowi. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to, co w pierwszym momencie wziąłem za skrzydła, było raczej opierzonymi kończynami zakończonymi ostrymi szponami.
– Przesunę się odrobinę, żeby nie stała pani na linii strzału. Niech pani nawet nie drgnie.
Jessica Meyers robiła małe kroki, nie odrywając stóp od ziemi. Kolbę strzelby opierała o ramię, starając się cały czas trzymać intruza na celowniku. Zwierzę, jakby świadome, skąd może nadejść największe niebezpieczeństwo, odwracało głowę, by nie stracić jej z pola widzenia.
Sofia Jegorowna chyba dopiero zaczynała rozumieć, co jej groziło, ale nie wiedziała, czy płakać, czy się modlić.
Zdążyłem zobaczyć, jak Meyers napina mięśnie, a zaraz potem usłyszałem huk. Zwierzę skoczyło i zdołało wylądować na umięśnionych tylnych kończynach. Kolejny strzał, bestia zacisnęła pazury na ramionach ofiary, jeszcze jeden strzał – dopiero teraz zamarła w bezruchu, a zakrzywiony pazur tylnej nogi zatrzymał się tuż przed brzuchem Meyers. Potem oboje upadli na ziemię. Sądząc po sile uderzenia, zwierzę było w stanie rozpruć ofiarę jednym kopnięciem.
Podbiegłem do nich i ściągnąłem truchło dziwnego stworzenia z Jessiki. Leżała na ziemi zbroczona krwią, oddychanie sprawiało jej wyraźną trudność. Na twarzy miała okropną ranę głęboką aż do kości – nawet nie zauważyłem, kiedy bestia zdążyła ją zadrapać.
– Moje ramiona – jęknęła. – Poharatał mnie do kości...
Zewsząd zbiegali się ludzie.
– Lekarz! Storch! – krzyczałem. – Niech pan mi pomoże przenieść ją na łóżko – zwróciłem się do najszybszego ze wszystkich Henry'ego Wirgana.
Bez wahania wsunął ręce poci bezwładne ciało i podniósł je bez większego wysiłku.
– Dokąd?
– Chwileczkę! – rzucił nadbiegający właśnie Storch. W ręku trzymał walizkę z czerwonym krzyżem. Wystarczyło jedno spojrzenie na ranę i odetchnął z ulgą.
– Nie ma krwotoku tętniczego. Do mnie!
Rozejrzałem się i zauważyłem, że wystarczyło kilkadziesiąt sekund, by na miejscu pojawili się wszyscy uczestnicy ekspedycji.
– Co to jest? – zapytał cicho Mauschwitz.
Leżący na ziemi opierzony potwór wydawał się o wiele mniejszy niż za życia. Palfrey kucnął i przyciskając dłonią nastroszone pierze, unaocznił wszystkim prawdziwe rozmiary drapieżnika.
– Dinozaur, cóż by innego – powiedział. – Jakiś raptor. Bardzo szybki, zwrotny drapieżnik, nie waży więcej niż trzydzieści kilogramów. Chwyta ofiarę, a potem rozpruwa ją tym właśnie pazurem – wskazał na nogę.
– Taki mały i postanowił rzucić się na człowieka? – pokręcił głową Martinez.
Znowu stanął mi przed oczami błyskawiczny i śmiertelnie niebezpieczny atak.
– Zrobię sekcję zwłok, z której, mam nadzieję, wyciągnę mnóstwo przydatnych informacji – stwierdził zamyślony paleontolog.
– Ale to najmniej pół kilometra od obozu, a resztki przysypcie kamieniami – poinstruował go Grimkow.
– Dobrze by było zostawić jakąś pamiątkę dla madame Meyers – zauważył Campbell.
O ile biedna kobieta to przeżyje, pomyślałem ponuro, ale się nie odzywałem. Było mi jej żal. Dlaczego właśnie ona? Wydawała się najsympatyczniejsza z całego towarzystwa.
– Będę potrzebował kogoś do pomocy. – Palfrey rozejrzał się za ochotnikami, ale odpowiedziała mu cisza. Nieco zrezygnowany uniosłem lekko rękę. Cóż, dowiem się przynajmniej czegoś ciekawego o układzie kostnym dinozaurów. Jak dotąd uważałem je za obrzydliwe potwory, ale ten mały piękniś to było coś zupełnie innego.

* * *

Kiedy razem z Palfreyem zakopywaliśmy resztki Jessiraptora argentinusa, jak nazwał to zwierzę (rzekomo nie potrafił przyporządkować go do żadnego znanego rodzaju), zjawił się Grimkow. Nie przyszedł od strony obozu, ale z przeciwnej.
– Kończymy, już go zakopujemy – powiedział Palfrey na przywitanie.
Myśliwy tylko kiwnął głową i zaczął razem z nami znosić kamienie na gadzią mogiłę.
– Rozglądał się pan po okolicy? – zapytałem.
– Szukałem śladów – przytaknął. – Nie było łatwo, gleba jest twarda, ale dzięki nalotom pyłów z minionej nocy co nieco udało się znaleźć.
Położyłem na stos ostatni kamień i przeciągnąłem się. Wiedziałem, że nie ma najmniejszego sensu ciągnąć Grimkowa za język. On mówił tylko wtedy, kiedy uznał to za stosowne, a resztę zostawiał dla siebie.
– Jak inteligentne są pana zdaniem te jaszczury? – zapytał Palfreya.
– Zależy które. Nasze szacunki dotyczące ich inteligencji opieramy na stosunku masy mózgu do masy ciała. Ale to dyskusyjna metoda. Jaszczury są ogólnie większymi zwierzętami niż te z naszej epoki. I dromeozaury – wskazał na kopiec kamieni – według tej metody i kryteriów powinny być najinteligentniejsze. Osobiście sądzę, że między nimi a zwierzętami z naszej epoki nie ma większej różnicy.
– Ten jaszczur dwa razy okrążył nasz obóz, za drugim razem w mniejszej odległości – oznajmił Grimkow, spoglądając na doktora.
– Ale nasze drapieżniki zachowują się przecież podobnie.
– No tak – przytaknął. – Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego po drugim okrążeniu ruszył prosto do obozu. Gdyby poszedł do latryny albo do kuchni, to jeszcze bym zrozumiał. Ale jego najbardziej interesowały te części obozu, w których śpimy.
– Drapieżniki są nieprzewidywalne, nie jesteśmy w stanie zrozumieć, co kieruje ich działaniem – wzruszył ramionami Palfrey.
Na to Grimkow już nic nie odpowiedział i ruszył prosto do obozu.
– Potrafi zaniepokoić człowieka – mruknął Palfrey.
– Owszem.

* * *

Wieczorem usiedliśmy w otwartej jadalni. Siemion Iwanowicz pomimo poharatanej ręki i obitej szczęki miał wspaniały humor, który dodatkowo poprawiał sobie za pomocą niebagatelnej ilości alkoholu. Baron Mauschwitz razem z lordem Campbellem pili whisky, a Sofia Jegorowna czekała, aż kucharz przygotuje drinka dokładnie według jej życzenia.
Kiedy pojawiła się madame Jessica, kulejąca, z opatrunkiem na pół twarzy i na obu rękach, rozległy się brawa.
– Bardzo się cieszę, że porusza się pani o własnych siłach – przywitałem ją, kiedy siadała za stołem. – Wyglądało to nieciekawie, ten dinozaur był szybki jak błyskawica.
Uśmiechnęła się, ale bardzo ostrożnie, by nie nadwerężać zranionej części twarzy.
– Jeśli nie wda się żadna infekcja, to powinnam dość szybko dojść do siebie. A Storch wyczyścił rany całkiem porządnie. – Na to wspomnienie trochę się skrzywiła. – Wszystko powinno być dobrze.
– Spotkaliśmy się tutaj, żeby omówić dalszy ciąg ekspedycji – powiedział donośnym głosem Jan Petr i w ten sposób przerwał luźne pogawędki. – Czas ucieka, mieliśmy jeden dzień na odpoczynek.
Sofia Jegorowna obserwowała madame Jessicę z ukosa. Byłoby po niej, gdyby starsza pani nie pojawiła się na zewnątrz z bronią, chociaż miałem wrażenie, że nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. Bardziej koncentrowała się na tym, by wyglądać jak królowa koktajlowego party.
– Proponuję rozpocząć przygotowania do tygodniowej wyprawy! Albo i dwutygodniowej, żebyśmy mogli przemieścić się z tych suchych terenów do wewnątrzkontynentalnego morza, o którym wspominał doktor Palfrey.
– Wspaniały pomysł – zgodził się lord Campbell. – Biorąc jednak pod uwagę zagrożenie, jakie stwarza miejscowa fauna, powinniśmy wykorzystać wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa. Ja, cóż, nie mam zbyt wielkiej ochoty na samotny spacer po puszczy.
Baron Mauschwitz miał minę, jakby o niczym innym nie marzył – taka wyprawa z pewnością przydałaby mu chwały. Z każdą chwilą robił się jednak coraz bardziej zasępiony, aż w końcu z rezygnacją pokiwał głową.
– Wydaje mi się, że zachowanie wszelkich środków bezpieczeństwa jest jak najbardziej na miejscu – poparł przyjaciela.
– Tym razem nie wezmę udziału w polowaniu – powiedziała cicho madame Jessica. – Mam nadzieję, że w ciągu tygodnia zdążę się wylizać i będę mogła wziąć udział w drugiej wyprawie. Czasu mamy jeszcze dość.
Kiwnęła głową w geście podziękowania Takeschiemu Panwerowi, który przyniósł jej kubek buchającego parą napoju o herbacianym aromacie. Zanim się napiła, wysypała na dłoń pokaźną dawkę tabletek. Używała dozownika leków. Coś mi mówiło, że nie zażywała tego z polecenia Storcha.
– Ja pooojadę, nawet jeśli nie będę mógł strze... strzelać – huknął rozentuzjazmowany Siemion Iwanowicz. Żona spojrzała na niego złowrogo, ale uciszył ją jednym gestem. – Nie pozwolę, żeby mi umknęła choćby najmniejsza atrakcja! – rzucił dobitnie i żeby podkreślić moc swych słów, wychylił do dna kieliszek wódki.
Henry emu Wirganowi wyraźnie nie odpowiadał pomysł ekspedycji w tak licznym składzie. Spojrzał na Jana Petra, ale ten tylko wzruszył ramionami.
– A co pan o tym sądzi? – zwrócił się do Storcha.
– Moim zadaniem jest obsługa techniczna ekspedycji – odpowiedział zapytany. – Obóz stoi, cała infrastruktura została zmontowana, a w miejscu lądowania postawiliśmy pierwsze piętro wieży, która zapewni nam bezpieczny powrót do naszych czasów. Sprawy związane z organizacją polowań nie leżą w mojej gestii. Osobiście jednak uważam, że koncentracja sił to rozsądne rozwiązanie.
– Jeszcze jedna sprawa – zwrócił się do Storcha Palfrey. – Proszę nie zapomnieć o sondzie. Trzeba będzie zakopać ją jak najgłębiej.
– O jaką sondę chodzi? – zapytał z zainteresowaniem Martinez.
– Umożliwi nam ona datowanie wsteczne okresu, w którym się znaleźliśmy. Umieścimy pod ziemią stalową kulę o promieniu trzydziestu centymetrów. W jej wnętrzu znajduje się nuklid plutonu dwieście czterdzieści cztery. Kiedy wrócimy do naszych czasów, wykopiemy ją i na podstawie ilości nieprzetransformowanego plutonu obliczymy, w jak odległą przeszłość tak naprawdę się cofnęliśmy.
– Oczywiście, mam to wpisane w harmonogram prac – odpowiedział Storch. – Ale... pojawił się problem natury prawnej, przez który nie udało się kupić plutonu. Tylko kilka tabletek z niewykorzystanego ogniwa paliwowego do ciśnieniowego reaktora wodnego. Uran dwieście trzydzieści osiem wzbogacony uranem dwieście trzydzieści pięć.
Palfrey spojrzał na mnie pytająco. Byłem jego doradcą w tych kwestiach, ale w zamieszaniu, jakie powstało tuż przed odlotem, zapomniałem poinformować go o zmianie. Pluton to bardzo czuła substancja, nawet jeśli to nie dwieścieczterdziestkaczwórka. Spróbujcie przekonać biurokratów! Dlatego użyliśmy uranu z ogniw paliwowych z elektrowni jądrowych. Jeśli jednak chodzi o funkcję sondy Palfreya, ta różnica nie miała większego znaczenia. Pogarszała się jedynie jej czułość, ponieważ czas połowicznego rozpadu U235 wynosi siedemset dziesięć milionów lat, a danego izotopu plutonu tylko osiemdziesiąt milionów. Przy zastosowaniu najlepszych metod obliczania ilości poszczególnych elementów rozpadu można było jednak osiągnąć satysfakcjonujące wyniki datowania.
– Nie ma najmniejszego problemu – oznajmiłem.
– Dziękuję. – Palfrey kiwnął w moją stronę głową.
– Jeśli przygotujemy jedną wielką ekspedycję – wrócił do tematu polowania Campbell – będziemy mogli korzystać z przepastnej skarbnicy wiedzy doktora Palfreya i nieprzeciętnych umiejętności drogiego pana Grimkowa. Proponuję, byśmy trzymali się, ekhm, zasad demokracji, które moi przodkowie tak nieudolnie próbowali zniszczyć. Głosujmy!
– Popieram – wmieszał się do debaty Jan Petr, zanim Henry Wirgan zdążył zaprotestować. – Kto jest za tym, żeby zorganizować jedną wyprawę na dwa samochody?
Przeciw głosował tylko Wirgan, a kiedy to zauważył, rzucił Alice najbardziej jadowite spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałem. Wstałem od stołu i podszedłem do blatu kuchennego, na którym Takeschi przygotowywał coś, co wyglądało jak wieprzowina do grillowania.
– Nie wymykał się pan przypadkiem z obozu ze strzelbą, żeby ustrzelić kilka dinozaurów i zaserwować je teraz na kolację?
– Nie, panie Twilli – zaśmiał się kucharz. – To wysokojakościowa wieprzowina firmy Zdrowe Prosię. Chociaż z chęcią spróbowałbym przyrządzić dinozaura.
– Może nie powinniśmy byli go zakopywać, chodzi mi o Jessiraptora. Niewykluczone, że madame Meyers zechciałaby skosztować takiego rarytasu. – Teraz ja się zaśmiałem. – Co jest do picia? Chodzi mi o personel Hard Hunters – zapytałem, licząc co najwyżej na wodę z cytryną.
– A czego pan sobie życzy? Część zapasów się potłukła, a reszta wymieszała i teraz nikt nie wie, co było czyje ani ile komu zostało.
– Hm, to może piwo?
– Pan wziął, jeśli się nie mylę, całą skrzynkę pilsnera?
– Nie myli się pan. – Puściłem do niego oko i chwyciłem jedną puszkę. Czasami nawet twarde lądowanie ma swoje zalety.
Kiedy wróciłem do stołu, trwała zażarta dyskusja na temat tego, dokąd pojedziemy. Grimkow naszkicował mapę orientacyjną, a Palfrey uzupełnił ją obrazkami, które zyskał dzięki symulacji i znaleziskom z wykopalisk paleontologicznych jeszcze przed naszą wyprawą. Cała ta gadanina nie bardzo mnie interesowała. Siorbałem sobie niewymownie dobre, zyskane nie do końca uczciwie piwo, odpoczywałem i słuchałem coraz gorętszej debaty o tym, jak daleko trzeba jechać na południe, żeby dotrzeć do wody.
W końcu stwierdziłem, że mam dość. Pożegnałem się i ruszyłem na spotkanie z wyrkiem. A ściślej rzecz ujmując, na spotkanie z teorią czasoprzestrzennego kontinuum. Cały czas uważałem się za zwykłego głupka, ale kilka ostatnich dni pełnych niesamowitych wrażeń sprawiło, że miałem głowę pełną pomysłów i niesamowitą ochotę, by je przetestować. Może wynikało to z poczucia permanentnego niebezpieczeństwa.

* * *

– O Boże, on nie żyje!
Pracowałem do późna w nocy, więc budziłem się równie ochoczo, co gnijące od trzech dni zwłoki. Ponadto okrzykowi, który dotarł do mnie jakby zza mgły, brakowało natarczywości wczorajszej pobudki. Wyszedłem przed namiot jako jeden z ostatnich. Słońce dopiero wschodziło, a cienie ludzi zbitych na głównym placu obozu sięgały aż do mnie.
– On jest naprawdę martwy! – rozpoznałem głos Sofii Jegorownej.
Zemdlała. Martinez zdążył złapać ją w ostatniej chwili.
Podszedłem do nich – na ziemi leżał Siemion Iwanowicz. Choć nie kończyłem żadnych kursów medycznych, od razu wiedziałem, że jego żona się nie myliła. W blasku wschodzącego słońca twarz o szafirowej barwie kojarzyła się wyłącznie ze śmiercią. Mimowolnie zacząłem szukać wzrokiem śladów raptora, giganotozaura czy jakiejkolwiek innej bestii, ale poza kolorem cery Siemion Iwanowicz wyglądał całkiem dobrze.
Zadałem sobie pytanie, skąd we mnie tyle cynizmu. Może to przez wczorajszy dzień. Madame Jessicę lubiłem o wiele bardziej. Na mnie też strach odcisnął piętno, kiedy spotkałem się po raz pierwszy z argentynozaurem...
A może jeszcze się nie obudziłem?
– Kolor skóry świadczy o problemach z oddychaniem – stwierdził Storch, pochylając się nad ciałem. – Wypił wczoraj trochę za dużo, to mogło zwiększyć wrażliwość na dwutlenek węgla w atmosferze. Kiedy dojdzie do tego intensywna erupcja, w bardzo krótkim czasie stężenie może osiągnąć wartość dziesięciokrotną w stosunku do tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Zasnął i już się nie obudził.
– Na podstawie czego wnosi pan, że zasnął? – zapytał Martinez.
– Nie upadł, na skórze nie ma żadnego otarcia, nic. A wiem, że wczoraj porządnie popił. Po prostu doświadczony pijak, który doskonale wiedział, że tu jest ciepło i nie zmarznie. Położył się na ziemi, zamknął oczy... I już ich nie otworzył. Poza tym, widzicie? W ręce trzyma maskę ochronną. Może sam czuł, że z nim nie najlepiej. Ale ja nie jestem lekarzem, a w sprawie tego zgonu policja będzie na pewno prowadziła śledztwo. Niech każdy sam wyrobi sobie zdanie na temat tego, co tu widzi. Nie sądzę, żebyśmy mogli zabrać ciało z powrotem.
– Dlaczego nie? – zapytał zaskoczony baron.
– Nie mamy odpowiednio dużej chłodni – odpowiedział spokojnie Storch.
– Kto znalazł ciało?
– Madame Jegorowna – odpowiedział, o dziwo, milczący zazwyczaj Grimkow. – Byłem na miejscu chwilę po tym, jak krzyknęła.
Nie stał razem z nami, ale właśnie nadchodził od strony latryn. Wziąłem głęboki oddech – powietrze śmierdziało gorzkawym pyłem, który co gorsza, skrzypiał między zębami. W nocy wulkany wyrzuciły z siebie porządną dawkę ziemskich wnętrzności – niewykluczone, że milczący myśliwy wyczytał coś ze śladów pozostawionych na niemal niewidocznej warstwie pyłu. Rozejrzałem się po zebranych – cokolwiek by to było, i tak zniknęło pod naszymi butami. Chyba że obejrzał to miejsce, zanim się zjawiliśmy.
– Głupia śmierć – stwierdził Henry Wirgan. Z samego rana, z podkrążonymi oczami, nie wyglądał tak zachwycająco jak zwykle. Być może to właśnie on popijał z Siemionem Iwanowiczem, a być może nie – moja °pinia wynikała tylko i wyłącznie z faktu, że sam nie widziałem się jeszcze w lustrze. – Czy to w jakiś sposób zmienia nasze plany? – zapytał surowym tonem.
– O tyle, że będzie nas o jedną osobę mniej. Czy raczej o dwie – poprawił się lord Campbell, zerkając na Sofię Jegorowna.
Takeschi Panwer przyniósł rozkładane nosze i razem ze Storchem ułożył na nich martwego.
– Będzie pan łaskaw pomóc mi ułożyć do snu nieszczęsną Sofię? – poprosił baron Joachim Mauschwitz von Ameruh lorda Campbella. – Myślę, że dobrze by było dać jej coś na uspokojenie.
Po raz pierwszy miałem wrażenie, że w jego słowach nie kryją się żadne podteksty. Starzejący się szlachcic był po prostu smutny.
– Kiedy urządzimy pogrzeb? – zapytałem Storcha, który właśnie zamierzał odnieść z Panwerem ciało.
– Jak tylko wykopiemy dostatecznie głęboki grób.
Rozumiałem go. Też by mi się nie podobało, gdyby ludzkie szczątki skończyły w paszczy któregoś z padlinożerców ery mezozoicznej.
– Poczekajcie, pomogę wam – zaproponowałem, chociaż wiedziałem, że pożałuję tej decyzji. Kopania grobu w morderczym upale nie dało się nazwać lekką pracą.
Storch kiwnął głową. Razem z Takeschim unieśli nosze i ruszyli w stronę największego namiotu, pełniącego funkcję magazynu.

* * *

Pogrzeb odbył się mniej więcej godzinę przed zachodem słońca. Siemion Iwanowicz już zaczynał śmierdzieć, a ja miałem dłonie pokryte pęcherzami od łopaty i kilofa. Jan Petr z Danielem Storchem delikatnie spuścili ciało zawinięte w płótno na dno jamy. Widać było, że kosztowało ich to wiele wysiłku. Wszyscy przestępowali zakłopotani z nogi na nogę. Byliśmy przyzwyczajeni do zrytualizowania pogrzebów, do przemów na cześć zmarłego i odświętnej ceremonii, a tutaj nic takiego nie było. Wydawało mi się niestosowne wysyłanie kogoś w ostatnią podróż ot tak, bez słowa pożegnania. Musiałem mieć chyba udar, bo inaczej nigdy bym się na coś takiego nie odważył, ale z dziwnym poczuciem równowagi ująłem łopatę i na chwilę zapatrzyłem się w zachodzące słońce.
– Zegnamy się z mężczyzną, którego nie znam zbyt dobrze. Wiem tylko, że spełnił największe marzenie i zabił najgroźniejszego drapieżnika, jaki kiedykolwiek chodził po tej planecie – powiedziałem ze spokojem i rozejrzałem się, czy ktoś nie chciałby czegoś dodać. Pewnie nie była to najlepsza mowa pogrzebowa wszech czasów, ale w końcu debiutowałem w roli żałobnika.
Henry Wirgan z jakiegoś sobie tylko znanego powodu przewiercał mnie nienawistnym wzrokiem, Jan Petr wręcz przeciwnie, obserwował z zaciekawieniem, Sofia Jegorowna wyglądała tak, jakby już wszystko chciała mieć za sobą, a jeśli na kogokolwiek zwracała uwagę, to był to ku mojemu zaskoczeniu Grimkow – jakby trzymała się przed nim na baczność. Nie czekając dłużej, nabrałem na łopatę grudę piasku i rzuciłem ją na zwłoki.
Potem kolejną i kolejną, aż wreszcie dołączyli do mnie Grimkow i Storch. Kiedy zasypaliśmy dół, wszyscy się rozeszli, a my jeszcze przez godzinę układaliśmy kamienie w kopiec, by utrudnić dostęp do ciała padlinożercom.
– Szczęśliwy mężczyzna – powiedział w zamyśleniu Grimkow, gdy skończyliśmy.
Nie wiedziałem za bardzo, co ma na myśli, i tylko wzruszyłem ramionami.
– Umarł spokojnie, nie cierpiał – odpowiedział na niewypowiedziane pytanie z tajemniczym uśmiechem.
Zmęczeni i pogrążeni w myślach, wróciliśmy do obozowiska.
Przy kolacji znowu mówiło się o przygotowaniach do wyprawy. Fascynujące, jak wszyscy byli zaabsorbowani głównym celem wyprawy – polowaniem. Ani wypadek madame Meyers, ani nawet śmierć Iwanowicza nie ostudziły tej pasji. Atmosfera smutku i refleksji ustępowała wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. Dyskusja stawała się coraz bardziej burzliwa, ale w ogóle mnie nie interesowała i nie poświęcałem jej najmniejszej uwagi. Z zamyślenia wyrwał mnie lord Campbell.
– Panie Twilli? – Zajęło mi dobrą chwilę, nim się zorientowałem, że mówi do mnie. – Rozumiem, że umowa, którą zawarł pan z Hard Hunters, nie nakłada na pana takiego obowiązku, ale czy nie zgodziłby się pan wziąć udziału w naszej ekspedycji? Ze względów bezpieczeństwa chcielibyśmy pojechać dwoma samochodami. Pan Henry zobowiązał się pełnić funkcję kierowcy, co razem z panem Grimkowem w pełni by wystarczyło, niemniej jednak uważam, że pańskie umiejętności w tej dziedzinie są niedoścignione, a dodatkowo uważam, że z przyczyn bezpieczeństwa byłoby lepiej, gdyby nasz ekspert poświęcił uwagę i wysiłek czynnościom innym niż prowadzenie samochodu.
Propozycja zaskoczyła mnie jeszcze bardziej niż ta pierwsza. Wiedziałem, że Wirgan nie będzie mnie tam chciał, bo nie odpowiadałem archetypowi klasycznego myśliwego. Właściwie to nie miałem w sobie nic z myśliwego. Z drugiej strony chciałem zobaczyć jak najwięcej tego świata.
Lord Campbell źle zrozumiał moje wahanie.
– Nie wiem, czym pana kusić, żeby dał się pan namówić. Może trofea, które będzie pan mógł zabrać ze sobą? – Ten leciwy arystokrata właśnie sprawił mi ogromną przyjemność. – Oczywiście oprócz zaproszenia na whisky do rodzinnej gorzelni.
Baron zaczął się niespokojnie wiercić. Z pewnością uważał złożenie takiej propozycji plebejuszowi za świętokradztwo.
– Wchodzę w to – nie zastanawiałem się dłużej. – Właśnie zyskał pan kierowcę.
Od tego momentu zacząłem uważniej przysłuchiwać się dyskusji. Nie było mi obojętne, dokąd pojedziemy – chodziło przede wszystkim o to, byśmy byli w stanie bezpiecznie wrócić. Na szczęście żaden z uczestników eskapady całkiem nie oszalał i nie musiałem zabierać głosu.
– A co z wycieczkami do przeszłości? Będą jeszcze możliwe? – zapytał Martinez, kiedy wszystko zostało uzgodnione.
To pytanie natychmiast wzbudziło zainteresowanie wszystkich obecnych. Nawet Alice skupiła na mnie uwagę, mimo że od naszego ostatniego spotkania zachowywała dystans i jakby mnie nie zauważała. Szkoda, że nie opracowałem teorii, która umożliwiłaby znajdowanie wszystkich wolnych wektorów skokowych w głąb historii Ziemi. Bardzo szybko stałbym się bogaczem.
Uczciwie wyjaśniłem Martinezowi, na czym polegał mój błąd i szczęście, które pozwoliło mi odkryć współrzędne wektora zmierzającego właśnie tutaj. Udowodniłem tym samym, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nikt nigdy nie będzie miał możliwości zobaczyć tego świata ponownie.
– Ale cały czas prowadzi pan badania, czyż nie? – zapytał na koniec Martinez.
– To nałóg – przyznałem. – Bardzo nie lubię popełniać błędów, a poza tym każdy z nas dąży do tego, żeby być najlepszym w swojej dziedzinie, prawda?
– Ja chciałbym być wzorowym dekadentem – oświadczył Campbell i uniósł kieliszek, by wznieść toast na moją cześć. – Za prawdziwych mężczyzn.
Niewiele brakowało, żebym się zarumienił, ale w dość kiepsko oświetlonej stołówce chyba nikt tego nie zauważył. Z trudem odmówiłem kilku zaproszeniom na drinka i ulotniłem się z kuchni tylnym wyjściem. Tylko Alice i Wirgan zauważyli moje odejście.
Nie wiedziałem, co mu o mnie naopowiadała. Miałem nadzieję, że nic ciekawego – inaczej mógłbym się pożegnać z większością zębów.

* * *

Przygotowania do ekspedycji trwały cały następny dzień i nawet Storch, mimo że nie należało to do jego obowiązków, pomagał nam w kwestiach logistycznych. Do każdego z defenderów zapakowaliśmy ekwipunek ważący ponad trzy i pół tony, ale przy jeździe próbnej prawie tego nie czułem. Mój szacunek do tego samochodu wzrósł jeszcze bardziej.
– Panowie?
Właśnie razem z Grimkowem i Hansem Treutem przymocowywaliśmy do karoserii dodatkowe koło zapasowe.
– Chwila – burknąłem. Zaparłem się i stalowa rączka zaskoczyła. – Gotowe.
– Panowie – powtórzył Storch, patrząc na Grimkowa i na mnie – chciałbym, żebyście zobaczyli coś, co być może wam się przyda. Sami musicie zdecydować.
Poprowadził nas wzdłuż namiotów mieszkalnych do dwóch wielkich, niewypakowanych jeszcze skrzyń. Sofia Jegorowna siedziała na ławce w stołówce i patrzyła na nas podejrzliwie. Z jakiegoś powodu nie podobało jej się, że widzi nas razem.
– Mam tutaj sprzęt, który mógłby wam się przydać do celów obronnych – powiedział Storch i otworzył skrzynie.
W środku krył się mały arsenał. Gdy Storch nacisnął trzeci panel na górze, deska odskoczyła i wysunęła się spod niej długa, płaska szuflada. Wyciągnął ją z trudem, słyszałem, jak zaskrzypiały kółka na szynach. Do nieprzyjemnych zapachów mezozoiku dołączyła woń oleju maszynowego. Pomiędzy poszczególnymi przegródkami leżała broń. Wielka broń, nic innego nie byłem w stanie o niej powiedzieć.
– Odciążony ciężki karabin maszynowy m 2 kaliber .50. Mamy do niego również podpórkę. Zestaw montażowy jest przygotowany, wystarczy wybić tylne okno w dżipie.
Spojrzałem na Grimkowa, to była jego działka. Pomyślałem, że uzna to monstrum za zbyteczne podczas polowania.
– Może się przydać – zaskoczył mnie.
– Nie wolno wystrzelać wszystkich nabojów jednym ciągiem – ostrzegł Storch. – Maksymalna szybkostrzelność wynosi pięćset pięćdziesiąt strzałów na minutę.
Z powrotem wlokłem się z nabojami, Grimkow z podpórką, a Storch z karabinem.
– Wybieracie się na wojnę? – zapytał z drwiną w głosie Wirgan, kiedy zobaczył, jak pakujemy całe to ustrojstwo do dżipów.
– Dbamy o bezpieczeństwo klientów Hard Hunters – zbyłem go. – Płacą nam za to.
Reszta towarzystwa była zmęczona całodziennymi przygotowaniami i szybko pochowała się w namiotach. Ku mojemu zaskoczeniu tylko Sofia Jegorowna została na zewnątrz. Wyglądało na to, że sprawdza, jakie zostawia za sobą ślady.
– Widać je tylko wcześnie rano, lekkie otarcia na glebie widoczne dzięki opadłemu pyłowi wulkanicznemu. Tuż po wschodzie zacierają się w wyniku działania wysokiej temperatury gleby – powiedział Grimkow, patrząc jej w oczy.

* * *

Następnego dnia wszyscy byliśmy gotowi już o świcie. Nie chcieliśmy tracić czasu ani tym bardziej jechać w pełnym słońcu. Przyglądałem się uważnie zaspanym twarzom – nie było na nich najmniejszego śladu ekscytacji dwóch poprzednich dni. Tylko lord Campbell wyglądał na świeżego i rześkiego. O dziwo, pojawiła się też madame Jessica – przyszła się pożegnać – ze strzelbą zawieszoną na specjalnym pasie na piersiach, by nie musiała jej nosić na ramieniu.
Skład osobowy pierwszego auta stanowiłem ja, baron Mauschwitz, lord Campbell, Hans Treut i Jan Petr. Defender z karabinem maszynowym miał jechać jako drugi, a stanowisko strzelca objął Martinez.
– Praca zawsze w końcu mnie znajdzie – zaśmiał się – Stąd nie da się strzelać w powietrze, mam nadzieję, że pterodaktyle latają nisko.
– Pterozaury – odruchowo poprawił go Palfrey. Im bardziej absorbował go przedmiot badań, tym mniejszą zwracał uwagę, do kogo właściwie mówi.
– Praca? – zapytałem Martineza. – Pan jest zawodowym kaemistą?
– Raczej bym nie zarobił w taki sposób na tę wycieczkę – zaśmiał się. – Jestem ich dostawcą. A jak tam pańska praca? Jak idą poszukiwania kolejnych wektorów? – zrewanżował się.
Pozostali uczestnicy wyprawy już zajmowali miejsca w samochodach. Baron zażyczył sobie jeszcze czegoś do picia na rozgrzewkę i posłał Treuta do namiotu.
– Niestety... – Pokręciłem głową. – Mnóstwo pomysłów, mało czasu.
– Tam, gdzie są pomysły, znajdzie się i droga. Niech mi pan da znać, kiedy pan już coś ciekawego odkryje. Myślę, że mógłbym panu coś interesującego zaproponować. – Pokiwał głową i zniknął w samochodzie. Widziałem, jak sprawdza, czy karabin jest stabilnie zamontowany.
– Antena jeszcze nie stoi, ale chyba się wyrobimy w ciągu dwóch dni – przypomniał Storch. – Wasza radiostacja jest zbyt słaba, żebyśmy mogli was usłyszeć z miejsc, w które się wybieracie, ale wy powinniście nas słyszeć. Częstotliwość znacie.
Kiwnąłem głową. Wszyscy zostali poinformowani, że w razie czego jesteśmy zdani wyłącznie na siebie.
– No, to życzę wam dużo szczęścia – pożegnał się Storch.
W obozie zostały tylko cztery osoby: Storch, Takeschi i dwie kobiety – Sofia Jegorowna oraz madame Jessica. Zacząłem się zastanawiać, jak się będą czuli praktycznie osamotnieni w samym środku nieznanego świata.
Grimkow ruszył w stronę dżipa, więc i mnie nie pozostało nic innego. Znowu do góry, znowu w absolutną dzicz.

* * *

Wyruszyliśmy. Początek był najłatwiejszy – już tędy jechaliśmy, a ja pamiętałem każdą fałdę terenu i każdą przeszkodę. Cały czas świadomie utrzymywałem prędkość o dwadzieścia kilometrów na godzinę niższą od tej, na jaką pozwalały warunki. Wyciągnąłem wnioski z pierwszej ekspedycji i wiedziałem, że gdybym zwolnił później, utonąłbym w lawinie pytań.
Bardziej niż teren niepokoił mnie Grimkow – i to za każdym razem, kiedy w tylnym lusterku widziałem Dwójkę, jak ochrzciłem drugiego land-rovera. Grimkow niemal bez przerwy wyglądał przez szyberdach i obserwował okolicę, czasami używając lornetki. Wiedziałem, ze taka zabawa, kiedy człowiek raz po raz uderza w jakiś element karoserii, kiedy auto podskakuje na wybojach, nudzi się mniej więcej po stu metrach, ale on wytrzymał kilka kilometrów. Niepokojące, i to bardziej, niż gdyby Henry Wirgan powiedział, że zastrzeli mnie przy najbliższej okazji. Może trochę przesadzałem, ale kiedy zatrzymaliśmy się na południową sjestę, zmierzyłem Grimkowa podejrzliwym wzrokiem.
– Nie podoba mi się, że widzę ślady, a nie widzę zwierząt – wyjaśnił, zanim zdążyłem go o cokolwiek zapytać.
Reszta uczestników eskapady podrzemywała, zmęczona wielogodzinnym trzęsieniem w czasie jazdy i potwornym jak zwykle upałem.
– A co z drapieżnikami z gatunku homo sapiens? – rzuciłem.
– Ślady zdradzą każdego.
Martinez poruszył się. Rzucił nam krótkie spojrzenie spod płachty rozciągniętej między samochodami i pociągnął łyk wody z butelki. Grimkow zrobił nagle taką minę, jakby nigdy w życiu nie zamienili nawet jednego słowa, a ja starałem się zachować tak samo.
Przeprawa przez rzekę, gdzie ostatnio o mało co nie wciągnął nas w głębinę bezimienny potwór, tym razem była o wiele prostsza, ponieważ poziom wody obniżył się o co najmniej pół metra i pomiędzy licznymi głazami, które teraz rozbijały idealnie gładką powierzchnię wody, mógłby się ukryć co najwyżej średniej wielkości aligator. Takie zwierzę nie stanowiłoby najmniejszego problemu dla dwutonowych defenderów.
Po przekroczeniu rzeki nie udaliśmy się w tym samym kierunku co ostatnio, ale bardziej na północ, gdzie według naszych szacunków znajdowało się morze wewnątrzkontynentalne, jezioro czy wręcz Protopacyfik, który przeniknął przez jeszcze nieukształtowane Kordyliery.
Utrzymywanie niższej prędkości okazało się dobrą decyzją. Nie znaliśmy drogi, a ponadto teren się wznosił, pocięty dolinami i pagórkami.
– Myślałem, że będziemy raczej zjeżdżali w dół, skoro szukamy wody – usłyszałem w radiu Martineza, kiedy defendery z największym trudem wspinały się na stromy skalny stok, gęsto usiany głazami. Ciągle trudno mi było uwierzyć w możliwości tych samochodów.
– Gdybyśmy teraz nie jechali pod górę, woda sięgałaby nawet do miejsca, w którym się pojawiliśmy – odpowiedział spokojnie Campbell. – Ta wyżyna ją zatrzymuje. To znaczy mam nadzieję, że tak jest.
Nic nie dodawałem, teraz maksymalnie skupiony na jeździe w dół. Tyłem samochodu zarzuciło w lewo, wszyscy polecieli na jedną stronę. Zredukowałem do dwójki i zdjąłem nogę z gazu. Przednie koła pewniej chwyciły podłoże i udało mi się wyrównać tor jazdy. Przed oczami migały nam raz po raz wielkie głazy, między którymi musiałem się przeciskać.
– Tu jest jeszcze mniej roślinności niż w stepie. Żadnych krzaków, samotnych drzew czy cykasów, po prostu nic – kontynuował Martinez, kiedy pokonaliśmy wzniesienie.
– Sucho – zastanawiał się głośno Campbell. – Jak na pustyni. Czy to oznacza, że znajdujemy się w cieniu opadowym?
Zboczyłem nieco z trasy, żeby po dnie doliny dostać się do miejsca, z którego wjazd na kolejny stok wydawał się łagodniejszy. Wirgan, mimo że podążał za mną I miał w pewnym sensie przetartą drogę, cały czas zostawał w tyle. Zwolniłem, nieustanne trzęsienie samochodem trochę zelżało. Wiedziałem już, którędy podjadę – na najbardziej stromej części zbocza nie utrzymał się nawet żwir, wyglądało to na litą skałę. Było stromo, ale wszędzie indziej sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej. Stanąłem.
– Dalej nie da rady? – zapytał pragmatyczny jak zawsze Jan Petr i pochylił głowę, jakby chciał przewiercić wzgórze wzrokiem.
– Da – uspokoiłem go. – Ale będzie lepiej, jeśli drugi samochód zachowa większy odstęp, w razie gdybym zaczął się staczać.
Mauschwitz popatrzył na mnie badawczo, ale nic nie powiedział. Wysiadłem z samochodu, wszyscy pasażerowie poszli w moje ślady.
Dookoła rozciągała się skalista pustynia, a powietrze cuchnęło siarką. Gdzieś w pobliżu musiał się znajdować czynny wulkan albo przynajmniej kanał wulkaniczny, ponieważ na tle nieba widziałem smugę czarnego dymu.
Znowu mierzyłem wzrokiem zbocze, poszczególne nierówności. W kilku miejscach stromizna była tak duża, że samochód mógł się wywrócić. To oznaczało, że będę musiał jechać prosto, bez najmniejszych odchyleń od obranego kierunku, i że raczej nie obejdzie się bez blokady dyferencjału. Z drugiej strony nie mogłem tak jechać przez cały czas, bo zniszczyłbym most napędowy. Zastanawiałem się nad właściwym rozwiązaniem...
Obok zatrzymał się drugi defender. Natychmiast uderzyły nas zapach spalin i fala gorąca z rozgrzanego silnika, ale w porównaniu z ostrym wulkanicznym smrodem była to wręcz przyjemna, dobrze znana woń.
– Tam leży jakaś padlina. – Grimkow dostrzegł coś w dolinie poniżej. Miał rację, ja również rozpoznałem kilka kupek kości obciągniętych skórą. Bardziej mumia niż padlina.
Palfrey nagle wpadł na jakiś pomysł. Wrócił do samochodu i po chwili przyszedł z analizatorem atmosfery.
– Podwyższona zawartość dwutlenku węgla, siarkowodoru i tlenku węgla – odczytywał z wyświetlacza. – Ta dolina w okresie podwyższonej aktywności zmienia się w rzekę śmierci. Powinniśmy jak najszybciej opuścić to miejsce.
– Jak pan na to wpadł? – zapytał Martinez.
– Większość skamieniałych pozostałości jaszczurów to właśnie resztki zwierząt, które udusiły się takim koktajlem gazowym – wyjaśniał. – Stężenie dwutlenku węgla wzrasta, za chwilę się zatrujemy. Zakładajcie maski.
Od razu wykonałem polecenie i znowu zacząłem się zastanawiać nad trasą przejazdu. Przy jakim stężeniu dwutlenku węgla przestaną działać silniki? Kolejne zjawisko naturalne, którego nie wzięliśmy pod uwagę.
– Dobra – zdecydowałem wreszcie. – Najlepiej będzie, jeśli pojadę do góry sam, a wy pójdziecie za mną pieszo, żebyście jak najszybciej wydostali się z tej rzeki gazu. Panie Wirgan, niech pan ustawi auto bokiem, w tamtym miejscu... – pokazałem dokładnie gdzie. Nie chciałem zniszczyć drugiego auta, gdybym się stoczył – Jeśli mi się uda, pojedzie pan dokładnie tak jak ja, a w najgorszym wypadku pomogę panu wciągarką.
Wirgan chyba chciał coś powiedzieć, ale Palfrey go ubiegł.
– Chodźmy, bo wszyscy się tu udusimy! – niemal krzyknął na resztę głosem zniekształconym przez maskę. Cały czas wpatrywał się w wyświetlacz analizatora, jakby nie wierzył własnym oczom.
Nie czekałem dłużej, wskoczyłem za kierownicę i zapiąłem pasy. W tylnym lusterku zobaczyłem jeszcze blade, przerażone twarze towarzyszy podróży. Ruszyłem, wrzuciłem dwójkę i zacząłem podjeżdżać.
Żwir zaskrzypiał pod kołami. Zablokowałem dyferencjał tylnej osi jeszcze w osuwisku przed stokiem. Kierownica wyrywała się z rąk jak schwytane w sidła zwierzę. Starałem się utrzymać silnik na mniej więcej równych obrotach. W polu widzenia mieszały się niebo i skała. Kolejne wybrzuszenie terenu, przednie koła na moment oderwały się od podłoża. Myślałem, że samochód fiknie koziołka, ale ostatecznie przechylił się na właściwą stronę. Dopiero teraz miałem się przekonać, co to znaczy ostry podjazd. Było o wiele trudniej, niż sądziłem. Stanąłem na niewielkim spłaszczeniu, poruszałem drążkiem – udało mi się zablokować środkową i przednią oś. Wykorzystywałem wszystkie możliwe udogodnienia terenowego samochodu. Wrzuciłem jedynkę, lekko nadepnąłem na gaz i znowu ruszyłem pod górę. Ze wszystkich czterech kół naraz korzystałem wyjątkowo. Grawitacja, tarcie i moc silnika rozgrywały między sobą partyjkę pokera, a ja trzymałem bank i grałem o swoje życie. Zgrzyt żwiru, pisk opon i na każdym kroku bazaltowe kamienie z ostrymi krawędziami. Coraz wyżej, coraz dalej... Defender nagle stanął dęba na tylnych kołach. Widziałem już tylko niebo, miałem wrażenie, że bardziej leżę, niż siedzę. Pot zalewał mi oczy, które coraz bardziej szczypały. Mniej gazu, wóz się położył, ale zamiast jechać prosto pod górę, skręcił w bok. Prawe przednie koło zawisło w powietrzu, tylne od czasu do czasu trochę zgrzytało o ziemię. Stukot kamieni, trzeszczenie podwozia, ryk silnika i walenie serca. Ale jechałem dalej, wdrapywałem się, byłem coraz bliżej celu. Ja i maszyna, maszyna i ja, na przekór wszystkiemu.
Zbocze wreszcie opadło, poradziłem sobie z największą stromizną. Teraz powinno już pójść łatwo – łatwo w porównaniu z tym, co było do tej pory. Zatrzymałem się, wrzuciłem na luz i zaciągnąłem ręczny. Ręce na kierownicy strasznie mi się trzęsły; na włoskach lśniło mnóstwo małych kropelek potu.
Miejsca, w którym się zatrzymałem, nie było widać z dołu – trzeba wracać. Kiedy schodziłem, musiałem sobie pomagać rękami. Nie potrafiłem uwierzyć, że jeszcze przed chwilą tędy jechałem. Różnica wysokości uczyniła ludzi małymi figurkami, a drugiego dżipa zabawką. Dotarcie do ludzi czekających ponad powierzchnią trujących gazów zajęło mi prawie kwadrans. Pomachałem im ręką i pokazałem, że idę do czekającej na dole pary. Alice Goodwig obserwowała mnie dziwnym wzrokiem; nie miałem pojęcia, co mógł oznaczać.
– Nie wwiózłby mnie pan? Nie chce mi się włazić – zaczął marudzić Martinez.
– Pod warunkiem, że wskoczy pan w czasie jazdy, bo ja zatrzymuję się dopiero na stacji docelowej – rzuciłem °d niechcenia i kontynuowałem zejście.
Kiedy dotarłem do celu, dyszałem, jakbym dwa razy z rzędu wbiegł na samą górę. Nie była to jednak kwestia fizycznego zmęczenia – Wirgan i lord Campbell, który dotrzymywał mu towarzystwa, wyglądali podobnie. Hiperwentylacja stanowi jeden z pierwszych objawów zatrucia dwutlenkiem węgla.
– Ryzykowna sprawa – starałem się dobierać najodpowiedniejsze słowa. – Miejsce, w którym można się zatrzymać, znajduje się bardzo wysoko, lina wciągarki tam nie sięgnie. Jest kilka miejsc naprawdę kryzysowych, ale ja już je znam. Wyjadę na górę drugim samochodem. Panowie powinni już iść na górę.
Wirgan chciał protestować, ale lord Campbell go powstrzymał:
– To całkiem racjonalne i minimalizuje ryzyko. Dałby pan radę wjechać z nami?
– Jeśli tylko mnie nie oskarżycie o spowodowanie uszczerbku na zdrowiu... – Wzruszyłem ramionami i usiadłem za kierownicą.
Zaczynała mnie boleć głowa i nienaturalnie się pociłem. Stężenie dwutlenku węgla musiało cały czas rosnąć. Kolejny stopień zatrucia wpływał na funkcjonowanie mózgu, a tego chciałem za wszelką cenę uniknąć. Szybko ustawiłem fotel, bo Wirgan był o wiele większy niż ja. Pasażerowie już czekali na miejscach, więc bez zbędnej zwłoki ruszyłem.
Tym razem wiedziałem, czego się spodziewać po zboczu, a czego po samochodzie, i niektóre miejsca przejeżdżałem o wiele agresywniej niż poprzednio, co ograniczało sytuacje stresowe i strach, że samochód się przechyli.
Na górze zaparkowałem tuż za pierwszym defenderem.
Odwróciłem się w stronę pasażerów – obaj byli bladzi i głęboko oddychali.
– To było czyste szaleństwo... – wydukał lord i ostrożnie wysiadł z samochodu. Miał rację, ale właśnie dlatego tak mi się to podobało.
Wirgan rzucił mi tylko nienawistne spojrzenie.

* * *

Tego dnia już nigdzie nie jechaliśmy. Rozbiliśmy obóz nieco dalej, na płaskim terenie. W okolicy nie było żadnych drzew, więc musieliśmy się obejść bez ognia. Emocje i zmęczenie mijającego dnia zrobiły swoje – wszyscy okryli się śpiworami i podrzemywali, a ze względu na ograniczony dostęp do tego miejsca Grimkow nie wyznaczył wartowników. Samochody ustawiliśmy tak, by stanowiły ogrodzenie, a od nieosłoniętych stron podejście było zbyt strome, aby mogło się do nas zbliżyć jakiekolwiek zwierzę mniej zwinne od kozicy górskiej i większe od susła.
Po samochodowym wyczynie ciągle buzowała we mnie adrenalina, a przez głowę przelatywały mi nowe pomysły. Usiadłem z laptopem na kolanach, chcąc sprawdzić wcześniejsze wyliczenia dotyczące kontinuum czasoprzestrzennego. Nawet teraz nie byłem w stanie znaleźć żadnego kardynalnego błędu. Nieścisłości w warunkach granicznych zbyt ograniczające założenia – to owszem. Dotarło do mnie, że wcześniej rozumowałem jak ktoś, kto stoi w ciemnym pomieszczeniu I Przy pomocy laserowego wskaźnika próbuje poznać i opisać rzeczywistość. Teraz zacząłem tworzyć nowe instrumenty, które choć trochę przypominałyby klasyczną latarkę. Te jednak wymagały całej masy szczegółowych ustaleń i znowu znajdowałem się w punkcie wyjścia. W pełni usatysfakcjonowany topiłem się w nieskończonym oceanie wymiarów, rozszerzałem i uogólniałem spojrzenie, dopóki z tego stanu nie wyrwało mnie pikanie baterii i coraz silniejszy ból pleców.
Gwiazdy zdążyły się przesunąć o sporą odległość, a upał przeszedł w przyjemne ciepło. Wstałem, by schować komputer do samochodu i podłączyć go do akumulatora, i wtedy zobaczyłem, że w oczach Grimkowa odbiło się światło – myśliwy nie spal albo zbudził go mój ruch. Nie powiedział nic, ja również milczałem. Wróciłem najciszej jak tylko potrafiłem i wsunąłem się do śpiwora. Noc nie była cicha, w ciemnościach raz po raz rozlegały się odgłosy wybuchów wulkanów i niskie, przeciągłe trąbienie potężnych dinozaurów. Tuż przed zaśnięciem zobaczyłem na niebie rozmazany cień – drapieżnik na łowach.

* * *

Rano wyruszyliśmy zgodnie z planem, nikomu na skałach nie spało się za dobrze. Tuż po świcie podążaliśmy skalistą równiną.
Upał znowu był morderczy, coraz częściej pojawiały się głosy, że jedziemy w złym kierunku, że nie w stronę wody, tylko przeciwnie, w głąb pustyni. W południc dotarliśmy na koniec wyżyny i przed nami roztoczył się widok na okolicę. Nie zastanawiając się, wyłączyłem silnik. Zanim zdążyłem odpiąć pasy, wszyscy stali na zewnątrz i patrzyli w dół.
Szarość suchych skał zastąpiła soczysta zieleń lasów okalających błyszczące oczka wodne połączonych jezior. Gdzieniegdzie pojawiały się niebieskawe zarośla, samotnie stojące cykasy, wysokie wieże iglastych araukarii i drzewa przypominające przerośnięte paprocie. Na horyzoncie widzieliśmy mnóstwo wulkanów – co trzeci stożek miał nad sobą aureolę z czarnego dymu. Nawet z odległości dziesiątek kilometrów dało się dostrzec żółć rozległych pól lawy.
– Tam są. – Baron Mauschwitz wskazał coś ręką, a potem podniósł lornetkę do oczu.
Nawet bez jej pomocy dostrzegliśmy stado olbrzymich dinozaurów, pasących się na skraju rzadkiego lasu cykasów.
– Cudownie... – westchnęła Alice. – Tutaj jest jak w raju.
Czułem dokładnie to samo.
Wystarczyło spojrzeć na Grimkowa i o niemal ekstatycznym uniesieniu można było zapomnieć. On jedyny pamiętał, żeby zabrać broń. Na jego twarzy zawsze malował się ten sam wyraz, ale teraz Rosjanin sprawiał wrażenie jeszcze bardziej skoncentrowanego, jakby obawiał się czegoś, czego nie potrafił nazwać. Więcej uwagi poświęcał terenowi, przez który właśnie przejechaliśmy, niż krajobrazom wzbudzającym zachwyt uczestników ekspedycji.
– Południowa sjesta – ogłosił Wirgan. Wyciągnął z samochodu materac dla siebie i Alice, po czym zaniósł go w cień pobliskiej skały.
– Trzymajcie się w grupie – nakazał surowym tonem Grimkow. – Jesteśmy na całkowicie dzikim obszarze. – Skinął w stronę mezozoicznej panoramy. – Przejdę się po okolicy.
Palfrey filmował krajobraz, Martinez i Alice fotografowali, jedynie lord Campbell, zamiast rejestrować piękno krainy, po prostu się nim delektował. Baron wrócił po strzelbę, a Wirgan tymczasem ucinał sobie drzemkę.
– Mogę iść z panem? – poprosiłem Grimkowa. – Chciałbym obejrzeć teren i sprawdzić, którędy najłatwiej będzie zjechać na dół – dodałem, zanim zdążył mnie spławić.
Z pewnym ociąganiem pokiwał głową, a ja pobiegłem po broń.
Zbocze prowadzące w dół nie wydawało się tak strome jak to, pod które wczoraj ledwo wjechałem, ale w o wiele większym stopniu było usiane wybrzuszeniami i zagłębieniami. Wiedziałem też, że będę musiał ominąć bardzo wiele głazów i kamieni. Nie miałem pojęcia, czego tak naprawdę Grimkow szuka. Obchodził prowizoryczny obóz spiralnie, niektóre miejsca oglądał pobieżnie, innym, wręcz przeciwnie, poświęcał wiele uwagi. Między skałami panował wprost piekielny skwar, pot ściekał ze mnie strumieniami. Strzelba przy karkołomnym balansowaniu w szczelinach cholernie przeszkadzała.
– Czego pan szuka? – nie wytrzymałem.
– Śladów – odpowiedział sucho.
– Czyich?
– Dinozaurów.
Nie miałem pojęcia, czy moje pytania go drażnią i z tego powodu próbuje mnie zbyć, czy po prostu trzyma się faktów.
– Jakich?
– Nie znam nazwy. Od przedniego pazura do pięty około czterdziestu pięciu centymetrów, rozpiętość pomiędzy skrajnymi palcami trzydzieści centymetrów. Ale jeszcze nie znalazłem żadnego.
– Jeszcze? – zdziwiłem się i ostrożnie przekroczyłem pęknięcie w skale.
– Wydaje mi się, że ten, który okrążał obóz, uważa nas za łatwą zdobycz. To raczej nie jest największy miejscowy drapieżnik, dlatego zachowywał taką ostrożność i czekał na okazję, żeby zaatakować, kiedy ktoś z nas będzie sam. Mam wrażenie, że nas śledzi.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Nie przemieszczaliśmy się tak szybko ani nie pokonaliśmy tak dużej odległości, by zgubić w miarę sprawnego dinozaura. Tylko czy opłacałoby mu się deptać nam po piętach? I czy to w ogóle możliwe?
– Przypisuje im pan bardzo rozwiniętą inteligencję – podsumowałem wszystkie informacje.
– Owszem. Nie wydają się tak głupie i prymitywne, jak to twierdzi Palfrey w swoich książkach – odparł Grimkow. – W porównaniu z innymi stworzeniami zamieszkującymi ten świat jesteśmy mali i bezbronni. Z ich punktu widzenia.
– Mamy broń – napomknąłem i otarłem pot z czoła, żeby nie zalewał mi oczu. Ze skał emanowało gorąco; musiałem się czegoś napić, ale manierka była pusta.
– Tylko czy one są tego świadome? Zwierzęta muszą się nauczyć strachu przed bronią palną.
– Biorąc pod uwagę determinację naszych myśliwych, chyba nie będzie z tym problemu – spróbowałem rozwiać obawy Grimkowa. Małomówny Rosjanin nie odpowiedział i tylko rozejrzał się dookoła.
– Wracajmy.
Już w obozie usadowiłem się w cieniu, by odsapnąć. Sjesta nie wydawała mi się tak długa jak na początku, wręcz przeciwnie. W pewnym momencie nawet przysnąłem i musieli mnie budzić, kiedy nadszedł czas, by jechać dalej.

* * *

Z każdym metrem w dół doliny skaliste wzgórze zamieniało się w kipiącą życiem krainę. Najpierw pojawiły się jędrne pędy niebieskawych iglastych krzewów, następnie pojedyncze drzewa przypominające miłorzęby, przysadziste cykasy z beczkowatymi pniami i w końcu drzewa odrobinę podobne do tropikalnych pinii. Kiedy stanęliśmy, żeby wybrać najdogodniejszą drogę, wokół nas od razu zaroiło się od insektów.
Wszyscy natychmiast odwinęli rękawy i postawili kołnierze. Jedynie wiecznie oczarowany otoczeniem Palfrey starał się złapać kilka latających potworków. W końcu mu się to udało za cenę paru kropel krwi. Schował insekta w probówce z płynem konserwującym.
– Jest pan pierwszą osobą, która upolowała żywą zwierzynę – zaśmiał się lord Campbell.
Palfrey był tak podekscytowany, że prawie się trząsł.
– Trofeum, które natychmiast trafi do najbardziej wyeksponowanej gabloty jakiegoś muzeum – wycedził przez zęby Wirgan. W ręce trzymał ogromną strzelbę, a na pasku miał zawieszony zapasowy magazynek.
– Dokładnie tak, szanowny panie – odgryzł się Palfrey. Uszczypliwa uwaga w żaden sposób nie była w stanie popsuć mu humoru. – Złapałem pszczołę i już na podstawie obserwacji budowy ciała gołym okiem widzę elementy, które potwierdzają jej pokrewieństwo z osami. To doskonały przykład ewolucyjnego ogniwa przejściowego.
Wskazał mały krzaczek rosnący pomiędzy dwiema skałami, obsypany drobnymi, ledwie trzymilimetrowymi kwiatkami.
– Tutaj widzicie na przykład przedstawiciela roślin okrytonasiennych, których rozwój podąża krok w krok za rozwojem ich zapylaczy. Macie państwo niepowtarzalną okazję, by ujrzeć działanie ewolucji na konkretnych przykładach.
– E tam, ja preferuję większe trofea od pszczół. – Wirgan wzruszył ramionami, wsiadł do samochodu > odpalił silnik.
Tym razem, wbrew pierwotnym ustaleniom, jechał jako pierwszy. Nie przeszkadzało mi to zbytnio – teren był o wiele łatwiejszy, a ja przynajmniej zyskałem możliwość dokładniejszego obejrzenia okolicy.
– Trochę mi to przypomina busz Serengeti – zauważył Campbell. – Stare Serengeti, które odwiedziłem jeszcze z dziadkiem. Tak łatwo było się tam zgubić, mnóstwo białych mężczyzn nie dało rady. Czarni od czasu do czasu potrafili ot tak, bez żadnego powodu, zabić.
Zabrzmiało to jak wspomnienie starych, dobrych czasów.
– Prawie jak las z naszych czasów – wskazał Martinez.
Dla mnie wyglądało to tylko na zieloną ścianę drzew, którą trzeba objechać. Przyszło mi do głowy, że skoro rosną tu tak rozwinięte rośliny, powinniśmy niebawem dotrzeć do jakiegoś akwenu. Cóż, dla mnie jako kierowcy woda oznaczała przede wszystkim utrudnienia w podróży.
– To araukarie, rodzaj drzew. Przetrwały aż do naszych czasów, chociaż tylko kilka gatunków – usłyszałem z głośnika Palfreya. – Zaledwie kilka.
W tym samym momencie Wirgan wjechał do wody. Na chwilę straciłem jego dżipa z oczu, ponieważ zasłonił go obłok rozpryśniętej na wszystkie strony wody. Instynktownie wdepnąłem z całej siły na hamulec, a zaraz potem usłyszałem tępe uderzenie i przekleństwa Jana Petra. Wirgan już wyjeżdżał na suchy ląd.
– Rewelacja! – doleciał nas z radia podekscytowany głos.
Strumień, który Wirgan pokonał z prędkością ekspresu, miał szerokość niecałych pięciu metrów i był nie głębszy niż trzydzieści centymetrów. Przetoczyłem się przez niego w tempie ludzkiego chodu.
– To było ryzykowne – rzuciłem do mikrofonu radia.
– Trzeba umieć ryzykować – zaśmiał się Wirgan.
– Kretyn... – rzuciłem półgębkiem i w tej samej chwili przekląłem się za bezmyślność. Usłyszał czy nie? Jeśli tak, mogłem się szykować na dodatkowe kłopoty.
– Popatrzcie! – z radia doleciał rozentuzjazmowany głos Alice.
Las araukarii poruszył się. Nie sam las, lecz pasące się w nim zwierzęta, efekt końcowy robił jednak niesamowite wrażenie. Zatrzymałem się i obserwowałem stado, które zablokowało nam drogę. Niektóre zwierzęta kontynuowały posiłek i stawały na tylnych nogach, przednimi opierając się o pnie iglaków. Długie szyje wyciągały, jak mi się wydawało, na wysokość co najmniej siedmiu metrów. Chwilę później przebiegały przed samochodami, a niektóre nawet między nimi – okazało się, że ich długość nie przekraczała dwóch i pół metra.
– Ale małe! – ekscytował się Palfrey. – Wydaje mi się, że to jaszczury chilijskie Domeyki. Najdrobniejsze znane tytanozaury!
Małe? Nie wierzyłem własnym uszom.
– Są wielkie jak słonie – mruknął baron Mauschwitz. – W życiu nie widziałem tak licznego stada słoni.
– Owszem, tu są ich setki – przytaknął Jan Petr.
Zauważyłem, że opętany pasją Palfrey wysiadł z samochodu i zaczął filmować. Na szczęście trzymał się bardzo blisko dżipa.
Wreszcie stado nieco się przerzedziło. Na końcu przebiegło jeszcze kilku spóźnialskich i mogliśmy kontynuować podróż.
– Wydaje się, że jest tutaj więcej interesujących zwierząt z myśliwskiego punktu widzenia, niż mogliśmy przypuszczać – stwierdził w zamyśleniu Campbell. – Nie chcę jednak w żaden sposób naruszać pierwszeństwa wielce szanownego doktora Palfreya.
Ruszyłem za samochodem Wirgana.

* * *

Ognisko, które rozpaliliśmy wieczorem, stanowiło długo wyczekiwaną i przyjętą z radością odmianę. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak depresyjnie podziałała na nas ostatnia noc. Kolejnym powodem do zadowolenia był fakt, że udało nam się po raz pierwszy nawiązać kontakt radiowy z bazą. Na długich falach, z wszystkimi możliwymi rodzajami zakłóceń, ale mimo to słyszeliśmy wyraźnie Storcha, a od czasu do czasu on słyszał również nas. Ustawiliśmy slup z anteną i zaczęliśmy kopać dziurę, w której zamierzaliśmy ukryć sondę z uranem. Kiedy nastała noc, busz, jak wszyscy nazywaliśmy po Campbellu to miejsce, wcale się nie uspokoił. Wręcz przeciwnie.
Ze wszystkich stron dolatywały odgłosy skrzeczenia, przeciągłych jęków, trąbienia i piszczenia. Tym razem wszyscy trzymali broń w pogotowiu. Najspokojniej wyglądał lord Campbell, któremu starali się dorównać baron i oczywiście Grimkow. Ten ostatni wydawał się najbardziej rozluźniony od czasu, kiedy go poznałem.
– Dźwięki, które rozumiem. Muzyka życia i śmierci. Taka sama w tajdze, dżungli i tutaj – po raz kolejny odpowiedział na niewypowiedziane pytanie. Jego powierzchowność wprowadzała w błąd bardziej, niż się mogło wydawać. Niewiele rozmawiał, ale potrafił odgadywać myśli osób, na które patrzył.
Wirgan wstał, dorzucił do ognia i przyniósł z samochodu koc dla Alice. Opatuliła się nim mocno, mimo że było ciepło, a właściwie gorąco. Wokół roiło się jednak od krwiożerczych insektów, którym niestraszny był duszący dym ogniska.
Treut drzemał z taką miną, jakby go dręczył jakiś koszmar. Zaczął się rzucać i jęczeć – chciałem go obudzić, ale w końcu sam się ocknął. Przez chwilę chyba nie wiedział, gdzie się znajduje. W końcu odetchnął spokojniej, ale i tak widać było po nim, że czuje się nieswojo.
Lord Campbell, o dziwo, podjął się roli kucharza i właśnie zaczął rozdawać kolację, którą przyrządził z dehydratowanych zapasów.
– Ekhm, mam nadzieję, że osoba, która jutro przejmie po mnie pałeczkę, będzie lepszym chef de cuisine – powiedział, kiedy nałożył do swojej miski ostatnią porcję. Była najmniejsza, ale nie przejmował się tym za bardzo. – Ponieważ całe życie wyręczała mnie służba, moje umiejętności w tej dziedzinie nie są imponujące – przyznał po skosztowaniu pierwszego kęsa potrawy.
Tuż obok nas kakofonię dźwięków rozbił ostry skrzekot – wysoki, drapieżny, a w końcu... agonalny. Wszyscy sięgnęli po broń, a ja zastygłem w bezruchu z łyżką w połowie drogi do ust.
– Co to, na litość boską, było? – zapytała Alice. Wyglądała na zaniepokojoną, a tymczasem ja trząsłem portkami.
– Drapieżnik dopadł ofiarę – wyjaśnił Palfrey. – Może do jutra zostaną jakieś resztki... – dodał niemal rozmarzonym głosem.
– Jaki myśliwy, takie trofea – zaśmiał się Wirgan.
Wróciliśmy do posiłku, chociaż wszyscy wydawali się dużo bardziej spięci.
– A z jakich umiejętności jest pan najbardziej dumny? – wrócił do głównego wątku Mauschwitz. Podejrzewałem, że robi sobie żarty, bo kiedy nadejdzie jego kolej na przejęcie obowiązków w kuchni, zastąpi go Treut.
– Oczywiście z umiejętności bycia arystokratą, mój drogi, wieloletni przyjacielu. Znacie mnie już na tyle, że powinniście o tym wiedzieć – Campbell upajał się swoją ripostą.
– Pięknie powiedziane – uśmiechnął się Martinez.
Przypomniałem sobie, że jeszcze przed skokiem do przeszłości ściągnąłem wszystkie ogólnodostępne informacje o uczestnikach ekspedycji i do tej pory nie znalazłem czasu, żeby je dokładnie przejrzeć.
Gdy skończyliśmy kolację, Grimkow wytarł talerz liśćmi paproci i wrzucił je do ognia. Zrobiłem to samo. Później za jego przykładem postanowiłem uzupełnić naboje w pustych przegródkach pasa. Zauważyłem, że waga każdego naboju jest wyraźnie odczuwalna i przy najmniejszym nawet ruchu przeszkadza. Ale można się było przyzwyczaić.
Wirgan patrzył na mnie z drwiącą miną. Alice leżała obok niego z głową opartą o koc i w zamyśleniu obserwowała uczestników wyprawy.
– Bierzesz przykład z małp, co nie? – rzucił w moim kierunku.
Właśnie sprawdzałem, czy łatwo włożyć i wyciągnąć pocisk z komory. Ciągle słabo mi to szło, potrzebowałem więcej ćwiczeń.
– Owszem, naśladowanie to najskuteczniejszy sposób uczenia się, oznaka inteligencji. Niestety, niektórym osobnikom jej brakuje – odpowiedziałem z udawaną obojętnością. W rzeczywistości wrzała we mnie krew. Wirgan cały czas rzucał jakieś złośliwe aluzje pod adresem moim i Palfreya. Jego pewność siebie i arogancja coraz bardziej mnie drażniły. Co ona, do cholery, w nim widziała?
– Co chciałeś przez to powiedzieć? – zerwał się na równe nogi.
– Nic – odparłem spokojnie i zanim zacząłem się bać, bardziej przez przypadek niż umyślnie zatrzasnąłem nabitą strzelbę. Stalowy dźwięk powstrzymał Wirgana, a ja dopiero z pewnym opóźnieniem uświadomiłem sobie, co oznacza. Broń była gotowa do strzału.
– Napięcie rośnie jak w teatrze – zaśmiał się Jan Petr.
– Uważaj, żebyś swoim wyczuciem taktu kogoś nie obraził – ostrzegł mnie na powrót opanowany Wirgan. Ruszył w stronę dżipa, jakby wstał tylko i wyłącznie z tego powodu. Wrócił z dwiema puszkami piwa i usiadł na miejscu. – Panowie, każdy z nas powinien chyba jasno określić, czego oczekuje po tej wyprawie – rozpoczął. W jakiś sobie tylko znany sposób zaadresował to zdanie wyłącznie do lorda, barona, Martineza i Jana Petra.
Alice w ogóle to nie przeszkadzało, wyglądała, jakby już zasypiała.
Mnie też to nie przeszkadzało. Prawie.
– A czego oczekuje pan? – pierwszy zareagował Martinez.
– Polowania. Trofeów. Po to tu przyjechałem.
– Jakich trofeów? Tu jest mnóstwo zwierząt. Każde trofeum będzie wyjątkowe.
– Z materiałów, które przygotował nasz wzięty na słowo ekspert, doktor Palfrey – słowa Wirgana ociekały ironią; prawie słyszałem, jak jej krople spadają na kamienie, syczą i przeżerają się do samego jądra Ziemi – wynika, że największy drapieżnik tych czasów, a prawdopodobnie w ogóle w historii Ziemi, to giganotozaur. Ten, którego ze swojego działka odstrzelił Iwanowicz – dodał z pogardą. – Chciałbym upolować największego giganotozaura, jaki występuje w okolicy.
– Otwartą kwestią pozostaje, czy giganotozaur to naprawdę najniebezpieczniejszy drapieżnik tych czasów – niespodziewanie zabrał głos Palfrey. – Na pewno największy, albo przynajmniej podobny do największego, co potwierdzają ostatnie znaleziska. Cały czas jednak trwa dyskusja, czy ten niewątpliwie budzący grozę osobnik był drapieżnikiem, czy jedynie padlinożercą. Ja osobiście uważam, że drapieżnikiem.
Wykładem pozbawionym jakichkolwiek emocji Palfrey wzbudził zainteresowanie wszystkich obecnych. Jedynie Grimkow raz po raz ruszał głową i w ten sposób zdradzał, że nasłuchuje odgłosów buszu.
– Weźmy na przykład takiego karcharodontozaura – kontynuował Palfrey. – Ma mniej więcej taką samą długość jak okazały Tyrannosaurus rex, to znaczy około dwunastu metrów. Jest natomiast nieco lżejszy – waży mniej więcej cztery tony. W porównaniu z giganotozaurem wprawdzie mniejszy, ale według naszych szacunków o wiele szybszy.
– Jaką prędkość mógł rozwijać? – zainteresował się Martinez.
– Na podstawie biokinetycznych modeli domniemywa się, że giganotozaur był w stanie osiągać prędkość osiemnastu kilometrów na godzinę, a karcharodontozaur około trzydziestu. Miał dłuższe i bardziej umięśnione nogi. Znaleziska wskazują jednak, że żył mniej więcej dwa miliony lat po okresie, w którym się znajdujemy, i to w północnej Afryce.
– To dlaczego pan o nim opowiada? – przerwał Palfreyowi baron.
– Ponieważ wszystkie moje wiadomości opierają się na badaniach skamielin. A historia tworzona tą metodą zawiera luki. W każdej chwili jakieś odkrycie może spowodować przesunięcie występowania gatunku o kilka milionów lat do tyłu lub do przodu albo rozszerzyć jego występowanie o dodatkowy kontynent. Proszę nie zapominać, że znajdujemy się w czasach, w których Afryka i Ameryka Południowa są ze sobą połączone. A od Ameryki Północnej dzieli nas morze.
Tym razem przerwały Palfreyowi spotęgowane, nakładające się na siebie, co najmniej trzyminutowe grzmoty towarzyszące wybuchom wulkanów. Byliśmy w innych czasach, tak bardzo odległych, jakbyśmy wylądowali na innej planecie.
Alice przebudziła się. Wirgan usiadł i zapytał Palfreya zaskakująco grzecznym tonem:
– A czy istnieją jeszcze inne gatunki drapieżników, na które moglibyśmy się natknąć?
Grimkow spojrzał na Wirgana i po chwili odwrócił głowę, jakby go już odpowiednio zaszufladkował. Zmienił pozycję, by nie oślepiał go ogień, i dalej wypatrywał czegoś w ciemnościach. Czyżby zachowywał się tak ze względu na grzmoty, które go ogłuszyły? Nie wiedziałem, co o tym myśleć.
– Owszem, jest ich więcej – ciągnął Palfrey, który w ogóle nie znał się na gierkach i subtelnych zależnościach towarzyskich. Starał się jedynie przekazać myśliwym jak najwięcej użytecznych informacji – miał to w końcu zapisane w umowie, ale tak naprawdę leżało to w jego dobrze pojętym interesie. W interesie nas wszystkich. – Z pewnością nie należy pomijać deltadroma. – Zamyślił się. – Ta nazwa znaczy śbiegacz z delty". Osiągał długość zbliżoną do giganotozaura, ale był mniej więcej o połowę lżejszy. W swojej kategorii wagowej prawdopodobnie doskonały sprinter. Sądzi się, że żył w deltach afrykańskich rzek, które w tym czasie nawadniały Saharę. Gigantyczny osobnik z rodziny noazaurów.
Ostatnie zdanie nic mi nie mówiło, ale z pewnością chodziło o jakieś zwierzę, którego głowa upiększyłaby wnętrze pałacyku myśliwskiego jednego z uczestników ekspedycji. Wszyscy słuchali doktora z zainteresowaniem.
– Dziesięć razy cięższy od potężnego tygrysa ussuryjskiego – powiedział Martinez z przejęciem. – Sprinter.
Grimkow nadal milczał.
– Mam nadzieję, że to już wszystko. Przerażają mnie same opowieści o tych bestiach – rzuciłem bezmyślnie.
– W żadnym wypadku – zaprzeczył poważnie Palfrey. – Wspominałem tylko o najgroźniejszych drapieżnikach. Na przykład taki karnotaur, tak zwany śmięsożerny byk". Nazwa powstała ze względu na kształt głowy, która w jakimś stopniu przypomina byczą. To zwierzę wyposażone jest w dwa charakterystyczne, wielkie rogi, każdy z nich nad okiem, potężną klatkę piersiową i małą głowę. Prawdopodobnie miało binokularne pole widzenia i było bardzo szybkie. Szybkie i niebezpieczne – tyle nam mówi budowa ciała.
– Jak duże? – dopytywał się Wirgan. Nagle zapomniał o urazach, w tym momencie z uwagą słuchał wszystkiego, co mówił Palfrey.
Wirgan też był na swój sposób drapieżnikiem, pożeraczem mniejszych, starającym się za wszelką cenę dotrzeć na szczyt piramidy. Nie tylko ludzkiej piramidy bogactwa i siły, ale również swojej własnej, zbudowanej z... sam do końca nie wiedziałem z czego.
Zauważyłem, że pobyt tutaj bardzo mnie zmienił. Wcześniej nie poświęcałem tylu myśli innym ludziom, nie byli dla mnie tak ważni. Teraz jednak moje życie zależało od współtowarzyszy – i to w sposób, w jaki pisze się o tym w książkach przygodowych dla młodzieży. Próbowałem odgadnąć, co kryje się w każdym z nich i czego można się po kim spodziewać. Nie wiedziałem, jak trafne są moje spostrzeżenia, ale samo analizowanie było bardzo ciekawe. Po prostu inny rodzaj łamigłówki od tych, które dotychczas rozwiązywałem.
– Ważył mniej więcej tonę – odpowiedział Palfrey.
– Potężne ciało, masywna klatka piersiowa, długie nogi, mała, ale opancerzona potężną kością głowa... Wygląda na godnego przeciwnika – do rozmowy włączył się Campbell. – Myślę, że wystarczy na dzisiaj nauki. Dowiedziałem się nawet trochę zbyt wiele. Przyzwyczaiłem się, że najniebezpieczniejsze zwierzęta, na jakie mogę się natknąć, to lwy, tygrysy, słonie, nosorożce i hipopotamy. Obawiam się, że będę miał dziś koszmary. Dlatego, panie i panowie, zechciejcie łaskawie wybaczyć, gdybym krzyczał przez sen – stwierdził i trudno było odgadnąć, w jakim stopniu żartował. Po czym ułożył się w śpiworze, zamknął oczy i zasnął. Na razie jeszcze nie krzyczał.
Na tym zakończyła się nasza dyskusja. Tylko baron z Martinezem po cichu omawiali jakieś detale dotyczące polowania, ale i oni bardzo szybko wskoczyli w śpiwory. Wirgan położył się obok Alice. Ucieszyłem się prawie jak dziecko, kiedy natychmiast obróciła się na drugi bok. No cóż, takie radości maluczkich.
Palfreya momentalnie pochłonęły szkice i notatki.
– Wydaje mi się, że dzisiaj naprawdę odwaliłeś kawał dobrej roboty, a pieniądze zainwestowane w ciebie przez Hard Hunters nie zostały zmarnowane – przerwałem mu po chwili.
– Im więcej zastrzelą dinozaurów, tym więcej zdobędę materiałów do badań. – Palfrey uśmiechnął się złośliwie. – Próbuję wykorzystać do czegoś pożytecznego ich nadgorliwość.
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, a on tylko wzruszył ramionami.
– To jedyna szansa. Sam tak mówiłeś.
– No, cały czas jedyna – potwierdziłem.
Otworzyłem laptop. Przywitała mnie informacja, że ktoś nieuprawniony próbował się dostać do systemu. Przejrzałem systemy zabezpieczające. Intruz wpisywał nieprawidłowe hasła – moje imię, przezwiska z dzieciństwa, imiona rodziców, dziewczyn, z którymi chodziłem, typy samochodów, którymi jeździłem, i inne osobiste szczegóły. Niemal czterdzieści słów – żeby wyciągnąć te wszystkie rzeczy z mojej przeszłości, ktoś musiał zadać sobie sporo trudu. Nie miałem pojęcia, co o tym myśleć. Czyżbym aż tak boleśnie nadepnął Wirganowi na odcisk? A może Jan Petr chciał sprawdzić, czy nie odkryłem czegoś nowego? To akurat wydawało mi się mało prawdopodobne, on był pierwszą osobą, z którą omówiłbym taką sprawę. Uruchomiłem jeszcze jeden program ochrony danych, po czym wyłączyłem komputer. O tej porze na prawdziwą pracę byłem już zbyt zmęczony. Zasnąłem, a kołysankę do snu mruczało mi odległe grzmienie wulkanów.

* * *

Przy śniadaniu wszyscy łowcy zgodzili się, że strzelanie do zwierząt z dżipa jest nie fair i pozostawiłoby na ich honorze nieusuwalną plamę.
– Ja nie będę polowała – po raz pierwszy wmieszała się do rozmowy Alice.
– Dlaczego? – spojrzał na nią zdziwiony Wirgan.
– Raz, jeden jedyny raz przydarzyło mi się nie zastrzelić zwierzęcia na miejscu. Miałam wtedy czternaście lat i źle trafiłam dzika, wielkiego odyńca, których żyła w naszej okolicy cała masa. Dziadek kazał mi go odnaleźć. Wędrowaliśmy po jego śladach dwa dni. Mieliśmy tylko dwa pudełka herbatników, a wodę piliśmy z potoków. Chcieliśmy go za wszelką cenę znaleźć.
Alice pogrążyła się we wspomnieniach i zamilkła. Zapomniała przy tym, że trzyma w dłoni kubek z herbatą, i polała się po palcach. To pomogło jej powrócić do rzeczywistości.
– Bardzo wtedy płakałam – kontynuowała opowieść. – Po prostu brakowało mi sił i wszystko mnie bolało. Chciałam się poddać, ale dziadek za każdym razem pytał mnie, czy na pewno chcę zostawić tego odyńca w takich cierpieniach, z nabojem z mojej broni w ciele. W końcu go znaleźliśmy. Jeszcze żył. Te dinozaury są tak ogromne, że podobna sytuacja mogłaby się łatwo powtórzyć, a ja za żadne skarby nie chciałabym ponownie czegoś takiego przeżywać.
Kiedy skończyła, zachmurzyła się i pomimo narastającego upału zaczęła trząść.
– Ale... – próbował przekonywać ją Wirgan.
Zdecydowanie pokręciła głową.
– Nie. Podjęłam decyzję. Chcę je zobaczyć, dostać się jak najbliżej, sfilmować je i to wszystko. To mi w zupełności wystarczy.
Wirgan wyglądał na niezadowolonego. Alice patrzyła na niego wyczekująco.
– Chcesz coś jeszcze dodać? – zapytała wreszcie.
Z pewnością chodziło między nimi o coś więcej niż udział w polowaniu, ale nie miałem pojęcia o co. Wirgan pokręcił głową.
– No to się cieszę. – Uśmiechnęła się do niego ciepło, a ja poczułem ukłucie w sercu. Przecież ten bydlak nie zasługuje na taki uśmiech.
Bardzo szybko ustaliliśmy resztę planu. Ilość benzyny w bakach dawała nam niemal nieograniczone możliwości, jeśli chodzi o szukanie stad wielkich roślinożerców. Bardzo prawdopodobne, że w ich pobliżu przebywały również drapieżniki, które bardzo interesowały myśliwych. Czułem, jak mnie, Palfreyowi i Treutowi pomału zaczyna się udzielać atmosfera nerwowego oczekiwania.
Ruszyliśmy przez zieloną równinę pociętą leniwymi, płytkimi strumieniami. Im dalej od rozpalonej skalistej wyżyny, tym większa różnorodność form życia nas otaczała. W górze raz po raz przelatywały stada ogromnych ptakojaszczurów. Niektóre szybowały, niesione gorącymi prądami powietrza, eleganccy padlinożercy swojej epoki; inne, mniejsze, przelatywały z drzewa na drzewo. Co chwilę natykaliśmy się na stada dinozaurów różnej wielkości, kształtów i kolorów. Powietrze pulsowało od gorąca, odgłosom wulkanów wtórował przeraźliwy skrzekot, a szaroniebieskie niebo było poprzecinane czarnymi smugami dymu. Tutejszy ekosystem miał naprawdę bardzo dziwną i oryginalną formę.
Ponad dwa kilometry od najbliższej rzeki zaczęła się sawanna, na której rosło coraz więcej drzew, między innymi iglaków przypominających miłorząb dwuklapowy. W miarę zbliżania się do rzek i jezior gaje przechodziły w rzadkie lasy, by wreszcie zmienić się w nieprzystępny pas gęstych zarośli z imponująco rozrośniętym piętrem bylin, wśród których dominowały różnego rodzaju paprotniki. Niektóre osiągały wysokość normalnych drzew, a ich wielkie, symetryczne liście wzbudzały ogólny podziw. Oraz strach przed insektami, które mogły się w nich ukrywać.
Nie odważyliśmy się wjechać bezpośrednio do puszczy, ale na jej skraju często widzieliśmy połamane pnie i łyse korony drzew, czyli resztki pozostałe po ucztach wszelkiego rodzaju diplodoków i tytanozaurów. Czasami słyszeliśmy też trzask łamanego drzewa i widzieliśmy trzęsące się gałęzie.
– Wydaje się, że te olbrzymy są w stanie przeniknąć aż do samego serca dżungli – zauważył baron Mauschwitz. – Mam wrażenie, że widziałem pomiędzy drzewami ruszającą się głowę. Te bestie muszą być ze dwa razy wyższe od żyrafy.
– Największe miały problemy z utrzymaniem dostatecznie niskiej temperatury ciała – usłyszeliśmy głos Palfreya w radiu. – W ciągu dnia ukrywają się i pasą w cieniu lasu, a na nowe tereny wyruszają w poszukiwaniu pożywienia głównie po zmierzchu.
– A więc możemy się spodziewać, że występuje tu mnóstwo drapieżników polujących nocą – wydedukował Grimkow.
– Raczej tak – przytaknął paleontolog.
Mimo że cały czas trzymaliśmy się jednego kierunku jazdy, powoli zbliżaliśmy się do zielonej ściany – puszcza sięgała głębiej na zachód.
– Pewnie objeżdżamy jedno z tych jezior, które widzieliśmy z góry – zauważył Martinez. – Chyba powinniśmy jak najlepiej poznać teren, zanim zaczniemy się poruszać po nim na piechotę.
Skręciłem nieco, żebyśmy pozostali w przejezdnym terenie. Gaj araukarii otaczający łagodny pagórek objechałem z prawej, a Wirgan z lewej strony.
Jeszcze zanim się zobaczyliśmy, przed oczami wyrósł mi rzadki las iglasty, pozornie sięgający aż po horyzont. Przy poszczególnych drzewach pasły się jakieś diplodoki. W porównaniu z argentynozaurami były bardzo małe, ledwie dziesięć metrów długości i trzy, góra cztery wysokości. Zdobił je kościsty grzebień, wystający z ciała wzdłuż kręgosłupa. U mniejszych osobników miał kolor szary lub zielony, u większych – ceglasty, czasami krzykliwie czerwony.
– Amargazaur – wyjaśnił Palfrey. – Albo coś bardzo podobnego, być może kolejny po nich w ewolucji gatunek. Do tej pory uważało się, że żyły dwadzieścia milionów lat później.
– I są ich tysiące – dodała Alice.
Zwolniłem. Dinozaurów faktycznie było całkiem sporo, a ja nie miałem ochoty przeciskać się między wielotonowymi kolosami. Jaszczury poruszające się na czterech kończynach to zauropody, a na dwóch teropody, przypomniała mi się jedna z lekcji Palfreya.
– Popatrzcie w lewo! – krzyknął Jan Petr.
Przez gaj araukarii skradała się sfora już na pierwszy rzut oka mięsożernych jaszczurów. Wysokość około półtora, może dwa metry, przednie kończyny mniejsze i uzbrojone w wielkie pazury, masywne pyski pełne ostrych zębów, kościsty grzebień na ciemieniu, mocno umięśnione nogi, długie ogony... Nie musiałem być biologiem, by się zorientować, że te ciała zostały ukształtowane przez naturę do szybkiego biegania i zabijania. Drapieżniki szły w grupie, nikt nie śmiał wyprzedzić przywódcy, którego wyróżniał biały grzebień. Niewiarygodne, jak bardzo zlewały się z tłem iglaków i jasnej gleby...
– A to co? – zapytał Jan Petr.
– Nie wiem – odpowiedział Palfrey. – Do tej pory paleontologia z niczym takim się nie spotkała.
Stojąca najbliżej grupa amargazaurów przerwała posiłek. Zwierzęta wyciągnęły długie szyje do góry, jakby chciały rozejrzeć się po okolicy. W momencie, kiedy rozległ się przeciągły, niski dźwięk przypominający klakson samochodu ciężarowego – ostrzeżenie roślinożerców – przywódca drapieżników ruszył do ataku, a cała wataha za nim. Już dopadł znajdujące się najbliżej zwierzę, chwycił je zębami za długą szyję i szarpnął – trzask łamanego kręgosłupa słyszeliśmy nawet w samochodach. O dziwo, nie zabrał się do jedzenia, ale kontynuował pościg za kolejną ofiarą. Jeden z amargazaurów stanął przed napastnikiem na tylnych nogach i zanim ten zdążył wyhamować albo zmienić kierunek, zwalił się na niego wielotonowym cielskiem i przydeptał potężnymi nogami.
– Najwyraźniej ofiara nie jest całkowicie pozbawiona szans – mruknął Martinez.
Nagle w powietrze uniosły się kłęby kurzu, ze wszystkich stron dolatywało przerażone wycie jaszczurzych syren i tylko od czasu do czasu przerywał je skrzekot drapieżników.
– Tamten przy drzewie nie przyłączył się do zabijania. – Grimkow wskazał jednego z drapieżników. – Jakby stał na czatach.
Po chwili zobaczyłem tego jaszczura w tumanach kurzu. O dziwo, nie podążał za żadną z ofiar, ale patrzył w bok, gdzieś poza pole bitwy. Odwróciłem głowę w tym samym kierunku – kurz i pył były już wszędzie, lecz mimo to wydawało mi się, że dostrzegam sylwetki kolejnej grupy teropodów. Te wyglądały jednak zupełnie inaczej niż wataha w natarciu. Więcej nie byłem w stanie zobaczyć, widoczność pogarszała się z każdą sekundą.
Nagle drapieżnik stojący na czatach wydał z siebie przeraźliwy okrzyk, którego nie dało się nawet porównać z niczym, co do tej pory słyszałem. Odwróciłem się – właśnie padał na ziemię, prawdopodobnie martwy. Polująca grupa przestała zabijać, zamieniła się w nieruchome posągi i niemal natychmiast, bez żadnego znaku ruszyła prosto na nas. Wstrzymałem oddech, czekając, aż pędzące dinozaury wpadną na samochody, one jednak wcale nie były nami zainteresowane – biegły w stronę grupy ukrytej w chmurze pyłu. My po prostu staliśmy im na drodze. Przebiegły tak blisko, że poczułem ciepło i smród ich ciał.
Jeśli agresja towarzysząca pierwszemu atakowi wydawała się zaskakująca, to w tym momencie zawziętości i gorliwości wielotonowych bestii nie dałoby się porównać do niczego znanego z naszego świata. Pędziły przed siebie długimi skokami, masywne nogi pracowały jak doskonałe sprężyny, pyski otwarte i gotowe do przegryzienia gardeł znienawidzonych przeciwników. Jeden z dinozaurów potknął się, przekoziołkował kilkanaście metrów i już nie wstał, inny w pełnym pędzie wpadł na skałę, której z jakiegoś powodu nie udało mu się ominąć. Potem zaczęła się bitwa. Zacięta i zażarta, ale niewidoczna przez chmurę kurzu i pyłu. Stukot szczęk, przerażające ryki, trzask łamanych kości, dźwięki wyrywanego mięsa – wszystko wymieszane z agonalnym zwierzęcym jękiem.
Zszokowani i przerażeni siedzieliśmy w samochodach, obserwując wybuch zwierzęcej nienawiści, i nie mieliśmy pojęcia, co o tym sądzić. Bój ustał równie niespodziewanie, jak się zaczął, pył powoli opadał. Amargazaurów już dawno nie było, zostało po nich tylko kilka trupów. Z watahy drapieżników z grzebieniami na ciemieniu ostała się połowa, a ich przeciwnicy albo uciekli, albo padli. Najważniejszy jaszczur w stadzie, pokryty mnóstwem krwawych szram i pozbawiony prawie całej kończyny, skierował pysk w stronę nieba i triumfalnie zaryczał. Potem pochylił się nad zdobyczami, a reszta poszła w jego ślady.
– Chciałbym sobie potem to wszystko dokładnie obejrzeć – powiedział lord Campbell.
– Ja też, ale będziemy musieli chwilę poczekać – zgodził się Palfrey. – Ze względu na ilość padliny jeszcze przez jakiś czas będzie tu dość duży ruch.
– Zaraz wracam. – Grimkow wysiadł z samochodu i ruszył w stronę lasu, gdzie wcześniej stał jaszczur pilnujący stada, który okrzykiem zmienił scenariusz polowania, a potem w zagadkowy sposób padł na ziemię.
Nie zastanawiając się, ruszyłem za Grimkowem. Chciałem wiedzieć, musiałem.
– Nie ryzykujcie bez potrzeby! – protestował Palfrey i dopiero teraz dotarło do mnie, jak blisko znajdują się dinozaury, ale nie chciałem już wracać.
W powietrzu unosiła się woń krwi, gorzkawego pyłu, żywicy i wiele innych, trudnych do zidentyfikowania zapachów. Kroczyłem ze strzelbą trzymaną oburącz, z lufą skierowaną po skosie w dół. Do drzewa doszedłem niemal jednocześnie z Grimkowem. On miał do swojego samochodu trochę dalej.
Na ziemi leżał dinozaur, jeden z tych, które przed chwilą widzieliśmy w ataku.
– O wiele większy od tygrysa – ocenił Grimkow. – Niech pan zwróci uwagę na te potężne mięśnie i stawy, które miały wytrzymać skoki tak ciężkiego ciała. Moim zdaniem, on waży jakąś tonę.
Zakręciło mi się w głowie. A to monstrum wcale nie należało do największych! Z otwartego pyska wystawały dwa rzędy szpiczastych zębów, największe miały ponad dziesięć centymetrów.
– Co go zabiło? – zapytałem.
– Niech pan stanie bliżej, stąd lepiej widać.
Próby przesunięcia tak wielkiego cielska wydawały mi się z góry skazane na porażkę.
Posłuchałem Grimkowa i zobaczyłem puste oczodoły. Właściwie to nie były puste, w środku dostrzegłem resztki jakiejś białej tkanki.
– Nigdzie nie widzę oczu – skonstatował Rosjanin. Odpiął od paska krótkofalówkę. – Doktorze Palfrey? Powinien pan to zobaczyć. Reszta powinna zostać w samochodach, odjedziemy stąd najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Za moment pojawią się tu inne drapieżniki i padlinożercy.
Palfrey przyszedł z kamerą i od razu zaczął filmować martwego jaszczura. Zapytany o przyczynę śmierci, pokręcił głową.
– Wygląda to tak, jakby mu wyciekł mózg przez oczodoły. Jeszcze nigdy nic takiego nie widziałem.
– A ma z tyłu uszkodzoną czaszkę? Może to by pomogło znaleźć wyjaśnienie.
– Panowie, obawiam się, że mamy wizytę. Odwróćcie się – usłyszeliśmy głos Martineza z mikrofalówki Grimkowa.
Posłuchaliśmy go i ujrzeliśmy, że brzegiem lasu nadchodzą kolejne dwa jaszczury. Miały na głowie po dwa budzące respekt rogi, poruszały się na dwóch kończynach i już na pierwszy rzut oka było widać, że nie są wegetarianami.
– Karnotaury – rozpromienił się Palfrey. – Są znane ze znalezisk!
Ważący tonę drapieżnik, przy którego cielsku staliśmy, wydal mi się nagle bardzo mały. Karnotaury, nawet kiedy poruszały się pochylone, z ciałem równolegle do ziemi, i tak były mniej więcej dwa razy wyższe od dorosłego człowieka.
– Może da radę oczyścić pole – zaproponowałem.
Ale Wirgan jechał już w naszą stronę, więc i ja ruszyłem biegiem w kierunku dżipa. Minutę później pędziliśmy dalej, a pole bitwy zostawiliśmy jaszczurom do ich wyłącznej dyspozycji.

* * *

Przez resztę dnia trzymaliśmy się mniej więcej tego samego kierunku, dopóki drogi nie zagrodził nam kolejny las, jeszcze gęstszy i rozleglejszy od poprzedniego. Niektórzy przyglądali się drzewom przez lornetki, a pod kołami zaczynała pluskać woda. Od tej chwili cały czas kluczyliśmy, omijając niewielkie jeziorka, i nieustannie przejeżdżaliśmy przez bagniska. Dla mnie było to o wiele większe wyzwanie niż poprzednia jazda i już po godzinie musiałem się zatrzymać na odpoczynek, a także po to, by wyczyścić okulary. Błoto dostało się przez otwór w dachu i wszystko widziałem w coraz gęstsze kropki.
Wirgan zjechał z kolein mojego samochodu i zatrzymał się kilka metrów dalej.
– Wszystko wskazuje na to, że całkiem niedawno skończyła się tu pora deszczowa – powiedział przez radio Palfrey. – Poziom wody jednak pomału opada. Biorąc pod uwagę suszę, jaka panuje na równinach, sądzę, że wszystkie zwierzęta będą zmierzały właśnie w tym kierunku.
– Raj dla drapieżnika – skomentował Wirgan.
– Idę obejrzeć ślady – tym razem z głośnika doleciał głos Grimkowa. Chwilę później widziałem, jak Rosjanin rozgląda się wokół samochodu.
– Chyba zatrzymamy się tu na dłużej. Dobra okazja do rozprostowania kości – powiedział baron i również wysiadł z auta.
Zastanawiałem się, czy Grimkow uległ jakiejś manii, jakoby już od obozu śledziły nas drapieżne dinozaury, czy był tylko ostrożny i ciekawy. W okolicy drapieżniki miały o wiele mniej mobilne i bardziej smakowite ofiary od nas. A przynajmniej na to liczyłem.
Dochodziła druga, czas, by skontaktować się z bazą. Przez chwilę szukałem frekwencji, ale łapałem tylko zakłócenia. Przemogłem w końcu lenistwo i wdrapałem się na dach samochodu, gdzie zamontowałem i zabezpieczyłem wysoką na cztery metry antenę teleskopową. Pot lał się ze mnie strumieniami, a kiedy skończyłem, miałem wrażenie, że ktoś zanurzył mnie w gęstej żywicy. Nie było nawet najmniejszego wietrzyku; gdziekolwiek bym spojrzał, powietrze drgało z gorąca i uniemożliwiało przepatrywanie terenu.
Wróciłem do samochodu, którego wnętrze zdążyło się zmienić w piec hutniczy, by jeszcze raz spróbować nawiązać łączność z bazą.
– Tutaj Daniel Storch, to dziś już trzecia transmisja na żywo. Budowa wieży startowej zakończona, budowa obozu również zakończona. Póki co nie stało się nic nieoczekiwanego. Słyszycie mnie? Odbiór – Storch jak zawsze mówił rzeczowo i zwięźle.
– Cieszę się, słyszę pana, ale sygnał jest bardzo słaby, a w nocy wulkany wyrzuciły w powietrze mnóstwo pyłu. Przerywa nadawanie. Poślę panu azymut, z którego pana odbieramy.
Połączenie szybko się pogarszało, ale zdołałem jeszcze uchwycić współrzędne kierunku, z którego odbieraliśmy sygnał. W końcu przestałem wydawać się sobie tak bardzo zagubiony – teraz mogliśmy z większą dokładnością określić swoje położenie.
– Chodźcie zobaczyć! – zawołał lord Campbell, zanim zdążyłem zdemontować antenę. Nie licząc Grimkowa, odważył się pójść najdalej ze wszystkich i stał teraz na jakiejś wysepce na środku bagniska.
Zeskoczyłem z dachu, ale po trzech krokach zatrzymałem się i wróciłem po broń.
Na miejsce doszedłem jako ostatni. Lord Campbell stał przy śladach ginących w wyschniętym błocie. Odciski miały owalny kształt, szacowałem, że krótsza przekątna liczy niewiele ponad metr, a dłuższa półtora metra. Siady giganta. Palfrey natychmiast się pochylił i przyłożył do zagłębienia miarę. Większy rozmiar wynosił sto czterdzieści pięć centymetrów.
– Argentynozaur? – zapytał Martinez.
– Prawdopodobnie, ale to równie dobrze może być inny przedstawiciel tytanozaurów – odpowiedział mu półgębkiem Palfrey i natychmiast zaczął filmować.
– Szkoda, że ślady zostały tylko w jednym miejscu – żałował baron. – Nie możemy przez to stwierdzić, czy to był samotnik, czy może całe stado.
– Wiemy, w którą poszedł stronę, i możemy spróbować go dopaść – Martinez nie miał w zwyczaju zbyt długo zwlekać z decyzją. – Ile minęło czasu od momentu, kiedy stąd poszły? – zwrócił się do Grimkowa.
Rosjanin przyklęknął i włożył palec do wgłębienia. Przez chwilę sprawdzał twardość ziemi, ułamał kawałek gliny, rozkruszył go między palcami, a potem przeszedł w miejsce, gdzie bagnisko było jeszcze mokre, i przez chwilę sprawdzał konsystencję podłoża.
– Dwa dni – stwierdził krótko.
– Och... – Baron sprawiał wrażenie rozczarowanego– To znaczy, że są blisko. Nie wydaje mi się, żeby takie kolosy zbytnio się śpieszyły – powiedział Wirgan. Ogromną powtarzalną strzelbę niósł przewieszoną przez plecy lufą do dołu, a na pasku miał przypięte dwa zapasowe magazynki.
Łyknąłem trochę wody z manierki. Napełnialiśmy je zawsze, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Korzystaliśmy przy tym z filtra, który nie powinien przepuścić nic większego od cząstek o rozmiarach nanoskopowych, mniejszych od wirusów, ale i tak na wszelki wypadek każdego wieczora ją gotowaliśmy.
– Raczej tak – potwierdził Grimkow.
– Stadem tak wielkich zwierząt będą zainteresowane największe drapieżniki – dodał Wirgan. – Powinniśmy natychmiast za nimi ruszyć. Mogę się założyć, że trzymają się skraju lasu.
Nikt nie protestował, więc wróciliśmy do samochodów. Tym razem Wirgan pojechał jako pierwszy. Ze względu na grząskie podłoże i przecinające równinę parowy zbytnio nie szarżował. Do wieczora przejechaliśmy około trzydziestu kilometrów i dotarliśmy na miejsce noclegu w samą porę, by przygotować przed zmierzchem odpowiednią ilość opalu.
Siedzieliśmy w dość szerokim kręgu, osłonięci z jednej strony dżipami, a z drugiej – dwoma pachnącymi świeżą żywicą pniakami, przyciągniętymi z pomocą samochodów. Porządne obozowisko, dzięki któremu grzmienie wulkanów i odgłosy dochodzące z buszu nie były aż tak niepokojące, jak przez kilka ostatnich dni i nocy. Niebo rozświetlał blask księżyca; właśnie zbliżała się pełnia, a tarcza ziemskiego satelity sprawiała wrażenie o wiele większej niż w naszych czasach.
Wszyscy sprawdzali broń i przygotowywali ekwipunek na następny dzień. Ja ograniczyłem się do sprawdzenia, czy spusty chodzą lekko i czy lufy są przeczyszczone.
Grimkow, który nigdy nie zostawiał nawet jednej przegródki na naboje pustej, teraz przymocował do pasa dwa zapasowe magazynki, a kolejne trzy włożył do podręcznej torby. On jako jedyny nie wykazywał symptomów maniakalnego opętania polowaniem. Nic nie mówił, lecz uważnie słuchał. W żadnym wypadku nie prowadzonej cicho rozmowy, ale tego, co się dzieje w najbliższej okolicy. Nawet po zmierzchu panował upał nie do wytrzymania, choć dym z ogniska przynajmniej częściowo powstrzymywał kąsające owady. Cały czas miałem dylemat, czy lepiej się udusić, usmażyć czy dać zeżreć prehistorycznym robalom.
– Nie należymy do tego świata – powiedział niespodziewanie Grimkow.
Palfrey, zazwyczaj pogrążony w myślach i wiecznie nieobecny, od czasu do czasu wyrywany z tego stanu pytaniami barona albo Martineza, tym razem ku zaskoczeniu wszystkich kiwnął głową.
– Owszem, to całkiem inny świat. Inteligencja rozwinie się dopiero za jakieś sto milionów lat, a ssaki póki co walczą o przetrwanie na obrzeżach systemu ekologicznego.
– Nie należymy do tego świata i on nas zabije – Grimkow rozwinął nieco myśl i tym samym przyciągnął uwagę wszystkich obecnych.
– Co ma pan na myśli? – zapytała poważnie Alice.
Zauważyłem, że przez ostatnie dwa dni jeszcze bardziej poróżniła się z Wirganem, chociaż było widać, że unika jakichkolwiek rozmów przy świadkach. W zamkniętej i skazanej przez cały czas na siebie grupie ludzi, w dodatku w tak specyficznych warunkach, trudno cokolwiek ukryć.
– Doznał pan jakiegoś objawienia? Może zacznie pan wieszczyć? – zaśmiał się Wirgan.
Alice zacisnęła wargi, ale nic nie powiedziała. Oświetlona migotliwym blaskiem płomieni ogniska, wyglądała na o wiele starszą niż wtedy, gdy ją zobaczyłem po raz pierwszy. Prawdopodobnie to samo można było powiedzieć o każdym z nas.
Grimkow sięgnął do podręcznej torby po wiekowy, sądząc po wyglądzie, humidor. Ze środka wyciągnął ręcznie skręconego papierosa, czy może raczej cygaro. Kształtem przypominało coś pomiędzy jednym a drugim – brakujące ogniwo ewolucji, mówiąc językiem Palfreya.
Doktor cierpliwie wpatrywał się w Grimkowa, jakby na coś czekał. W tej sytuacji jego ciekawość stanowiła dla mnie zaskoczenie.
Myśliwy zapalił i porządnie się zaciągnął. Poczułem woń tytoniu i marihuany, ale ani jeden, ani drugi zapach nie dominował, a pozostałych nie znałem. Wystarczyło, że trzy razy się zaciągnął i rozszerzyły mu się oczy, a chuda, opalona twarz jakby się zapadła – wyglądał teraz jak ożywiona mumia.
– Umrzemy. Wszyscy, albo przynajmniej większość. Otacza nas dziki, niebezpieczny świat. Rozumiem go, mimo że jest taki obcy. Silny pożera słabego, słaby stara się przeżyć. Ale tu jest coś jeszcze, coś obcego, wrogiego... Nie wiem co. – Wzruszył ramionami. Żar papierosa stał się intensywny, kiedy Grimkow pociągnął po raz kolejny.
Cokolwiek by to było, odurzało jak cholera – zaczynało mi się kręcić w głowie.
– To coś nas śledzi, to coś chce naszej śmierci. Chce wielkiego zabijania, chce rządzić u siebie. Jeszcze wyczekuje, obserwuje nas, przygotowuje się. Ale kiedy już się zdecyduje, umrzemy. – Skręt wypadł Rosjaninowi z ust, ale stary myśliwy nie przewrócił się, cały czas siedział nieruchomo, ze spuszczoną głową, jak kamienna rzeźba.
– Jakieś bzdury naćpanego schizofrenika – mruknął Wirgan, ale przemowa Grimkowa i trans, w który nas wprowadził, wywarły na wszystkich ogromne wrażenie.
– Dlaczego właściwie te jaszczury, a przede wszystkim atgentynozaury, są takie olbrzymie? Wydaje mi się, że rozmiary przeszkadzają im w ruchu – Alice spróbowała zmienić temat.
– Zadała pani właściwe pytanie, ale my nie znamy właściwej odpowiedzi – odparł natychmiast Palfrey.
– Jak niemal na każde, prawda, doktorze? – rzucił Mauschwitz.
– Dokładnie tak. Nasze domniemania opieramy na znaleziskach z wykopalisk, a paleontologia jest pełna dziur liczących nawet miliony lat – Palfrey nie dał się wyprowadzić z równowagi. – Ze względu na fakt, że zauropody osiągnęły tak olbrzymie rozmiary kilkakrotnie, i to w kilku różnych miejscach, możemy mniemać, że jest to... że było to dla nich z jakiegoś powodu użyteczne.
– Obrona przed drapieżnikami – powiedział Wirgan.
– Niewykluczone, ale ostatnie badania wskazują, że to raczej drugorzędny powód. Wraz z rozrostem ciała następował również rozrost układu pokarmowego, a co za tym idzie – wzrost efektywności procesu trawienia. Dzięki temu gigantyczne zauropody mogą przeżyć, żywiąc się ubogimi w wartości odżywcze roślinami z sawann i stref półpustynnych, które ich mniejszym konkurentom z pewnością by nie wystarczyły.
– To ciekawe – skomentował baron. – Ale okolica nie wygląda na taką, w której te zwierzęta musiałyby pościć.
– Nie wiemy, jak to wszystko będzie wyglądało za miesiąc. W czasie zastoju wegetacyjnego zwierzęta raczej nie znajdą wśród iglaków zbyt dużo pożywienia.
Zauważyłem, że Grimkow zaczyna dochodzić do siebie. Podałem mu resztkę skręta. Podziękował kiwnięciem głowy, zgasił papierosa i schował go z powrotem do humidora. Wyglądał na spokojniejszego, bardziej zrównoważonego, jakby pogodzonego z losem. Kiedy na niego patrzyłem, przechodziły mnie ciarki.
– Czy jeszcze czegoś się pan dowiedział? Chodzi mi o pański trans – zapytałem i w tym samym momencie skarciłem się za to, że wierzyłem w takie bujdy. Niemniej jednak pełen napięcia czekałem na odpowiedź.
– Idą po nas. Mają nas na wyciągnięcie ręki i cieszą się, bo niedługo nadejdzie ich czas. – Rosjanin uśmiechnął się pogodnie, pomarszczona twarz emanowała spokojem. Bez żadnych kurtuazyjnych pożegnań położył się i przykrył śpiworem.
– W jaki sposób będziemy trzymali wartę? – zagadnąłem, kiedy stwierdziłem, że Grimkow już na pewno zasnął.
– Boisz się? – zapytał Wirgan, patrząc na mnie z pogardą.
– Ja tak – wtrąciła Alice.
– Owszem – przyznałem. Jeśli wcześniej Wirgan mnie nie znosił, to teraz po prostu nienawidził. Jego spojrzenie mówiło samo za siebie.
Za to Jan Petr bawił się wybornie i nawet nie próbował tego ukrywać.
– Ja stanę na warcie jako pierwszy – ogłosił lord Campbell.
– Proszę mnie potem obudzić, wielce szanowny przyjacielu – baron Mauschwitz nie pozwolił, by jego imię okryło się hańbą.
– Ja mogę być trzeci – zgłosił się Martinez.
– Ja ostatni – rzucił Palfrey.
Wirgan jeszcze przez chwilę mierzył mnie nienawistnym spojrzeniem, a potem położył się spać.

* * *

Zanim sam schowałem się w śpiworze, jeszcze przez chwilę ładowałem baterię laptopa. Tym razem nie zamierzałem jednak pracować, chciałem przejrzeć informacje o lordzie Campbellu pozyskane z Internetu. Nie było tego tak mało i w zdecydowanej większości dotyczyło historii. Lord Campbell nie miał aż tyle forsy, jak by się mogło wydawać; zadziwiające, że zdołał zgromadzić pięćdziesiąt milionów euro na wyprawę. Należał za to do jednego z najstarszych rodów arystokratycznych Anglii, jego rodowód (notabene doskonale udokumentowany) sięgał aż do dzikich wojowników Wilhelma Bękarta, zwanego później Zdobywcą, którzy w tysiąc sześćdziesiątym szóstym roku w bitwie pod Hastings pokonali anglosaskiego króla i w ten sposób Anglia stała się zależna od Normanów.
Kolejny ciekawy zapis wydarzeń historycznych, o których miałem jakie takie pojęcie, dotyczył jego pradziadka. Dzielny przodek lorda Campbella w czasie pierwszej wojny światowej osłaniał odwrót swojej jednostki przy zmasowanym ataku piechoty niemieckiej. Po błyskawicznej kontrofensywie znaleziono go wraz z ładowniczym Wilburem Grawitzem martwego, leżącego na karabinie maszynowym z dwudziestoma dwoma pociskami w ciele. Obronił jednak żołnierzy i pacjentów szpitala polowego – osłaniał ich tak długo, dopóki wszyscy się nie ewakuowali.
Chciałem jeszcze poczytać o baronie Mauschwitzu, ale dowiedziałem się tylko tyle, że jego ród zyskał tytuł w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku za zasługi na rzecz jakiegoś księstwa bawarskiego, a potem wzbogacił się na handlu burakami cukrowymi oraz dzięki kilku udanym związkom małżeńskim. Nie miałem siły więcej czytać. Oczy same się zamykały, nie potrafiłem utrzymać uniesionych powiek. Zasnąłem, a w snach straszyły mnie demony z dwoma rogami na głowie, które zamiast oczu miały dodatkowe pyski pełne ostrych zębów.

* * *

Kiedy obudzono mnie rano, ognisko już się paliło. Wirgan dopijał poranną herbatę, a Palfrey siedział z laptopem podłączonym do akumulatora defendera. W kociołku pozostały mniej więcej cztery porcje gorącego napoju. Podejrzewałem, że Wirgan zdążył ukradkiem napełnić manierkę, ale nic nie powiedziałem. Przyniosłem baniak z wodą, a Grimkow w tym czasie dołożył do ognia. Treut też zabrał się do pracy – wyręczał barona i przygotowywał śniadanie dla wszystkich. Wyglądał mizernie, miał podkrążone i przekrwione oczy. W ciągu kilku ostatnich dni wyraźnie schudł.
– Męczyły mnie koszmary – przyznał się, kiedy zobaczył, że go obserwuję.
– Mnie też – bardzo chciałem poprawić mu humor.
– Tyle tylko, że ja mam wrażenie, jakbym się jeszcze nie obudził.
Po tych słowach jakby się wystraszył, że za dużo powiedział i że będę go uważał za szaleńca, więc szybko wrócił do swoich obowiązków. Może nie czuł się najlepiej, ale na szczęście nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na jego umiejętności kulinarne. Makaron zalany gorącą wodą, do tego kawałek suchej kiełbasy i kandyzowane owoce. Plus kawa z mlekiem. Wydawało mi się, że nigdy w życiu nie jadłem nic lepszego. Woda wprawdzie jeszcze nie bulgotała, ale zalałem nią kolejną porcję granulowanej herbaty, wciągając w nozdrza jej upajającą woń. Obok zabzyczał moskit. Chyba zapomniał, że jego pora dnia to wieczór. Zamiast się oganiać, zarzuciłem na plecy kurtkę.
Jedliśmy szybko, niektórzy wręcz żarłocznie i tylko Grimkow zachowywał spokój.
– Pośpiech nie przynosi niczego dobrego. Niech pan lepiej sprawdzi ekwipunek – tak zareagował na ponaglenia Wirgana.
Kiedy chowałem laptop do torby, zauważyłem, że jest włożony do pokrowca odwrotną stroną, a gumowa zaślepka jednego z portów została niedokładnie wciśnięta. Ze względu na unoszący się wszędzie pył bardzo na to uważałem. Znowu ktoś próbował się dobrać do komputera, i to przez kabel danych? Tylko kto, Wirgan? Aż tak znał się na informatyce? Chyba tak. Nie lubiłem go, ale nie mogłem z tego powodu lekceważyć. Nie miałem czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo wyruszyliśmy o wiele wcześniej niż zwykle.
Później pochłonęło mnie prowadzenie i nieskończona liczba propozycji, wniosków i życzeń pasażerów obu samochodów. Nieustannie toczyli debaty i dyskusje, którędy jechać, żeby trafić na dinozaury. Miałem nadzieję, że argentynozaury zmieniły kierunek i że je zgubiliśmy. To było jednak mało prawdopodobne, ponieważ w ciągle jeszcze miękkiej glebie nie przeoczylibyśmy tak wielkich śladów. Palfrey i Grimkow od czasu do czasu przerywali gorące dysputy i naradzali się, które miejsca były najlepsze na wypas dla roślinożerców. Jeździliśmy chaotycznie tam i z powrotem, dopóki nie dotarliśmy do płytkiego, szybko wysychającego jeziorka. Równolegle linie na brzegu pokazywały, ile jednego dnia ubywa wody. Stanąłem w miejscu, gdzie zaczynało się czarne błoto.
– Widzicie, miałem rację – zaczął Palfrey. – Żadnego lasu. Tutaj woda utrzymuje się zbyt krótko dla drzew, tylko kilka cykasów ma szansę przeżyć. A te zostały obgryzione aż do samego rdzenia, i to całkiem niedawno.
– Widzę ślady! – krzyknął rozentuzjazmowany Wirgan, brodzący w pobliskim bagnie. Pokazywał coś wzdłuż linii oznaczającej niedawny poziom wody. Miał naprawdę dobry wzrok, ja to wziąłem za naturalne nierówności terenu.
Po tym okrzyku wszyscy natychmiast wyskoczyli na zewnątrz i pobiegli w stronę Wirgana. Powoli wygrzebałem się z auta.
– Ich jest całe stado! – słyszałem pełne chorego podniecenia okrzyki.
– Ja też znalazłem ślady – wmieszał się w ogólną wesołość Grimkow. Stał trochę dalej, na twardej ziemi mniej więcej dwadzieścia metrów od dżipów, przy kupie głazów, które leżały tu i ówdzie na całej równinie. – Też całe stado. Albo raczej zgraja.
Ton, jakim wypowiedział te słowa, sprawił, że wszyscy zamarli i zaczęli się rozglądać, pełni obaw. Najchętniej wsiadłbym do defendera, w którym czułem się najbezpieczniej.
Wirgan szedł w stronę Grimkowa najszybciej z nas wszystkich; ja ledwo powłóczyłem nogami, ale mimo to dogoniłem Alice. Zatrzymała się nagle w pół kroku, odwróciła i wbiła wzrok w jeden punkt. Też tam spojrzałem. Powietrze wibrowało od gorąca, gęste od tumanów pyłu, które układały się w fantasmagoryczne kształty przypominające żywe istoty. Jakby dinozaury... Nie widziałem w tym nic dziwnego, te potwory straszyły mnie również w snach. Nagle dotarło do mnie, że Alice już od dłuższego czasu stoi w bezruchu, z zamyślonym wyrazem twarzy, jakby straciła kontakt z rzeczywistością. Ścięgna jej szyi maksymalnie się napięły.
– Alice?
Nie reagowała.
– Alice? – Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem, by odwróciła się w moją stronę.
Odetchnęła głęboko, z ust kapała jej ślina. Mrugnęła kilka razy bardzo szybko i dopiero wtedy zrobiła minę, jakby mnie zauważyła.
– Co, coś... co się stało?
– Nie mam pojęcia. Zaczęła pani nagle patrzeć w tamtą stronę – wskazałem kierunek. – I w ogóle pani nie kontaktowała.
– Ja, ja... – Wyglądała, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. – Ja się w pewnym momencie bardzo wystraszyłam. I właściwie nawet nie wiem czego.
Dotarło do mnie, że cały czas trzymam ją za rękę.
– Bardzo mi pan pomógł. – Miała drobną dłoń, ale kiedy ścisnęła moją, by mi podziękować, poczułem, jak jest silna.
– Cóż, lepiej chodźmy. Jeszcze ktoś pomyśli, że próbuję panią poderwać – mruknąłem i puściłem jej rękę. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że trzymanie jej to jest to, o czym teraz marzę. Miałem coraz mniejszy pożytek ze swojego mózgu – prawdopodobnie na skutek morderczego upału i napięcia związanego z nadchodzącym polowaniem.
Dołączyliśmy do reszty. Wirgan na szczęście nie zwrócił na nas uwagi, kiedy rozmawialiśmy, tak bardzo pochłonęła go obserwacja śladów. Spojrzałem na nie i o mało co się nie przewróciłem.
Na ziemi widniały bardzo wyraźne odciski łap – rozpiętość co najmniej trzy czwarte metra, trzy pazury. Kawałek dalej następne i następne. Ślady mięsożercy, drapieżnika polującego na inne drapieżniki. Już jednego takiego zabiliśmy, ale musieliśmy w tym celu połączyć wszystkie siły, a przydała się też specjalna broń i odrobina szczęścia.
A teraz mieliśmy do czynienia z watahą.
– Chyba jest ich siedem. Trzy potwornie duże i cztery mniejsze. Z czego dwójka jest o wiele mniejsza albo to w ogóle młode – informował nas Grimkow.
– Siedem giganotozaurów – powiedziałem głośno, a każda sylaba była przesiąknięta strachem.
Wirgan cieszył się jak dziecko, nawet nie zareagował na to, co powiedziałem. Tylko lord Campbell popatrzył na mnie z powagą.
– Owszem, budzą respekt. W pełni się z panem zgadzam.
– Prawdopodobnie zachowały dystans do stada, by go nie spłoszyć w nieodpowiednim momencie – spekulował Wirgan. – Jeżeli będziemy mieli szczęście, niedługo coś upolują i zostaną na miejscu, dopóki się nie nażrą.
– I tak będziemy musieli zbliżać się bardzo ostrożnie. Nie znamy ich zachowania – Grimkow starał się złagodzić jego entuzjazm.
– Jedziemy – zarządził Wirgan. Nie zamierzał pozwolić, by ktoś mu popsuł humor.
Ruszyliśmy w pościg, zatrzymując się co kilkaset metrów, zazwyczaj przy jakichś nierównościach terenu, które ograniczały możliwości ruchu dinozaurom, a nam ułatwiały poszukiwanie śladów.
Sfora giganotozaurów faktycznie śledziła stado olbrzymich roślinożerców.
– Wygląda na to, że mają doskonale opracowaną taktykę łowczą – zauważył Grimkow przy jednym z postojów, kiedy analizowaliśmy ślady. – Mniejsze osobniki więcej biegają, podejmują się wypraw zwiadowczych, a te większe trzymają się najłatwiejszych do przejścia terenów.
Otarłem pot z czoła i rozejrzałem się ukradkiem. Po jednej stronie przesuszony busz, w którym od czasu do czasu pokazywały się cykasy i gaje pełne araukarii, po drugiej zielona puszcza – ciągle nie wiedzieliśmy, czy rośnie wzdłuż brzegu jeziora, czy rzeki. Teren jednak delikatnie się wznosił, więc osobiście stawiałbym na rzekę. W tym momencie nikogo to jednak nie interesowało, wszyscy myśleli wyłącznie o polowaniu.
– Mózg giganotozaura ma wielkość banana, małego banana – perorował Palfrey. – Nawet tyranozaury miały, to znaczy będą miały dwa razy większy mózg. – Dość często myliły mu się czasy gramatyczne, kiedy mówił. Przeszłość i przyszłość z naszego punktu widzenia zamieniły się miejscami. – Właściwie to nawet nie wiem, czy giganotozaury mają zdolność widzenia stereoskopowego.
Grimkow wzruszył ramionami. Kwestie teoretyczne go nie interesowały.
– Dwa największe stały tutaj – wskazał potężne ślady. – Mniejsze zagłębienia ciągną się w tę stronę i potem wokół tego pagórka. Dzięki niemu prawdopodobnie jeden z drapieżników dostał się przed stado pasących się jaszczurów. Potem wrócił, jeszcze mniejsze zwierzę sprawdziło inne drogi i w końcu cała sfora ruszyła dalej w tym kierunku. Kiedyś tędy płynęła rzeka, ten teren jest trochę obniżony w stosunku do okolicy.
– Chce pan powiedzieć, że zwiadowcy wrócili, oznajmili awangardzie, że ta droga nie jest najlepsza ze strategicznego punktu widzenia, a potem poszli szukać lepszej? Phi! – fuknął pogardliwie Wirgan.
Palfreyowi też nie przypadła do gustu ta teoria.
– Czytam ze śladów – odpowiedział spokojnie Grimkow.
– A co ma pan na myśli, mówiąc o mniejszych osobnikach? – zapytała Alice.
Biorąc pod uwagę fakt, że tropiliśmy najdrapieżniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie, sprawialiśmy wrażenie dziwnie spokojnych. Dotyczyło to nawet Treuta. Znowu otarłem czoło. Pociłem się najbardziej ze wszystkich. Dyskretnie sprawdziłem, czy mam nabite obie komory. Powinienem był zrobić to wcześniej, ale na szczęście zauważył to tylko lord Campbell i nic nie powiedział.
– Z tego, co wiemy, najintensywniejszy wzrost następuje w okresie dojrzewania płciowego, to znaczy w wieku od czternastu do dwudziestu lat. Potem nieco wyhamowuje. Sądzi się również, że dinozaury rosną powoli, ale za to aż do śmierci.
– Chce pan powiedzieć, że kruszynki, które zostawiły te ślady, mogą być nastolatkami? – zaśmiał się Martinez. Odcisk stopy takiej śkruszynki" był o wiele większy od wszystkich śladów, jakie kiedykolwiek widziałem. Oczywiście w telewizji.
– Owszem, mogą.
– A jak duże są pańskim zdaniem?
– Ważą ze dwie albo nawet dwie i pół tony.
– Dwutonowy dzieciak z mordą pełną szpiczastych zębów... – w głosie Martineza pobrzmiewał respekt.
– Dojrzewające osobniki rocznie przybierają na wadze około trzystu kilogramów – zareagował Palfrey na jego uwagę.
– To znaczy, że te stworzenia muszą być potwornie żarłoczne – zaśmiał się Wirgan, spoglądając nie wiedzieć czemu na mnie. Próbowałem patrzeć na niego całkowicie obojętnym wzrokiem, ale nie bardzo mi to chyba wychodziło.
Trzysta kilogramów w ciągu roku oznaczało prawie kilogram dziennie, i to z samego mięsa. Ile one tego wpieprzały – cztery, pięć razy tyle? Uwaga Wirgana piekła coraz boleśniej. I tylko słowo śżarłoczne" nie oddawało chyba w pełni faktycznego stanu rzeczy.
Godzinę później spełniła się jedna z moich obaw – trasę przecinało strome skaliste zbocze. Zatrzymałem samochód i po chwili zgromadziliśmy się przed naturalnym stopniem w terenie.
– Miejscowy złom w skorupie ziemskiej – wyjaśnił Palfrey. – Efekt uboczny rozwoju strefy subdukcyjnej na pograniczu zachodniego wybrzeża i Protopacyfiku. Właściwie to się dziwię, że nie trafiliśmy na podobne urwiska wcześniej. Ich długość waha się od dziesiątek do setek kilometrów.
Dla mnie ta geologiczna ciekawostka oznaczała tylko tyle, że nie możemy kontynuować jazdy.
– W ten sposób powstawały istniejące trochę dłużej albo krócej jeziora, czasami akweny, które łączyły się później z oceanami – kontynuował Palfrey, delikatnie opukując młotkiem geologicznym powierzchnię złomu.
– Jesteśmy blisko, nie możemy tracić czasu na szukanie drogi – rzucił niezadowolony Wirgan. – Idziemy dalej piechotą.
Spojrzałem na pozostałych. Nawet baron i Martinez zgodnie pokiwali głowami.
– Poza tym tropienie zwierząt z aut jest trochę nie fair, prawda? – dodał król polowań i uśmiechnął się szelmowsko.
Piechotą w taką dzicz? Na samą myśl robiło mi się słabo.
– Jaszczury też przecież musiały jakoś obejść ten stopień – starałem się za wszelką cenę powstrzymać towarzyszy i uzmysłowić im, jak niebezpieczne jest to, co chcą zrobić. – A może one w ogóle nie zeszły na dół, tylko powędrowały wzdłuż krawędzi złomu!
– Tędy. – Grimkow wskazał strome osuwisko pełne kamieni i głazów, przez które na pewno nie dałbym rady przejechać defenderem. Nie doceniliśmy zwinności ważących dziesiątki ton kolosów i ich prześladowców. – Na niektórych kamieniach są ślady świeżej krwi – Rosjanin poparł teorię dodatkowymi dowodami po dokładniejszym zbadaniu terenu. – Jakby zaczęły się śpieszyć.
Wirgan nic nie mówił, obserwował przez lornetkę rozpościerającą się przed nami krainę.
– Do zachodu pozostały cztery godziny. Proponuję połowę tego czasu wykorzystać na rekonesans, a połowę na powrót. Nie chciałbym nocować z dala od samochodów. Biorąc pod uwagę, że w okolicy występują tak ogromne drapieżniki, byłoby to bardzo nierozsądne – stwierdził Campbell.
– Jestem za – nieoczekiwanie jako pierwszy przystał na jego propozycję Wirgan. – Wydaje mi się, że je widzę. Są trzy, cztery kilometry od nas w kierunku tego błyszczącego oka wodnego – od razu wyjaśnił zaskakującą skłonność do przyjęcia kompromisu.
Kliknęło kilka sprzączek od futerałów lornetek. Wszyscy chcieli zobaczyć to, co Wirgan. Jaszczury rzeczywiście tam były. Niestety.
Wyruszyliśmy bez ekwipunku – każdy wziął ze sobą tylko butelkę wody. Złom stanowił świetny punkt orientacyjny, wydawało się mało prawdopodobne, że zbłądzimy.
Już w trakcie ostrożnego schodzenia w dół poczułem się nagle zupełnie sam pomiędzy kamieniami i głazami. Serce podskoczyło mi do gardła i tylko jakimś cudem udało mi się utrzymać równowagę. Kiedy zobaczyłem przed sobą plecy Treuta, ulżyło mi odrobinę. Za żadne skarby nie chciałem zostać tu sam, zdany na własne siły. Nie pasowaliśmy – a już na pewno ja nie pasowałem – do tego świata wczesnej kredy. Zgoda na udział w tym idiotycznym przedsięwzięciu była największym błędem mojego życia. Miałem nadzieję, że wyjdę z tego cało.

* * *

Dalej szliśmy według wyznaczonego azymutu, a śladów szukał tylko Grimkow. Bez osłony dwóch ton stali i aluminium czułem się bezbronny. Nie miałem lusterek i co chwilę oglądałem się, żeby sprawdzić, czy nie podąża za nami jakiś potwór z paszczą pełną ostrych zębów. Zejście zboczem okazało się dużo trudniejsze, niż ktokolwiek mógłby sądzić, patrząc na nie z góry. Treut, który szedł przede mną, po pierwszych stu metrach miał plecy pokryte plamami potu, a ja pewnie nie wyglądałem lepiej. Po pierwszym kilometrze, zamiast przywyknąć do ciężkiego, pochyłego terenu, czułem się fatalnie. Najgorsze jednak, że kiedy przechodziliśmy przez dolinki albo zapadliska, których nie widzieliśmy z daleka, horyzont przybliżał się raptem o kilkadziesiąt metrów. Kiedy jechaliśmy samochodem, przemieszczenie się z jednego miejsca z widokiem na całą okolicę w drugie zajmowało najwyżej kilkadziesiąt sekund, a teraz, idąc piechotą przez przytłaczającą nas ze wszystkich stron dzicz, byliśmy zamknięci na długie minuty w klatce z czarnych kamieni i karłowatych cykasów. Prehistoryczny drapieżnik mógł w każdej chwili wyskoczyć z jakiejś szczeliny, których była tutaj niezliczona ilość. Poza tym nieustannie dręczyły mnie obawy, że zabłądzimy i nie trafimy z powrotem. Za każdym razem, kiedy otwierał się przed nami widok na dolinę, czułem się jak pływak, który na krótką chwilę wystawia głowę ponad wodę.
Po przejściu płytkiej, ale stosunkowo szerokiej doliny znowu zbiliśmy się w grupę – ci najbardziej rozentuzjazmowani i coraz bardziej przerażony odwód. Myśliwi ukryci za skalnym stopniem przepatrywali o wiele równiejszy i bardziej przejrzysty teren. Napiłem się, przetarłem piekące od potu oczy i dołączyłem do obserwujących. Byliśmy już bardzo blisko celu, nieopodal pasły się argentynozaury. Uświadomiłem sobie, że ze względu na ich rozmiary mam problemy z oszacowaniem odległości. Musiałem się skupić na drzewach, które rosły wokół zwierząt – dzieliło nas od nich niecałe dwieście metrów. Wielkie stado, kilkadziesiąt osobników, od tych najpotężniejszych, dorównujących wysokością sześciopiętrowej kamienicy, a długością trzem autobusom, aż po te trzykrotnie mniejsze. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego nigdzie w pobliżu nie widziałem najmniejszych młodych.
– Tam – rzucił Wirgan i wskazał na prawo.
Nieopodal, za gajem araukarii złożonym raptem z kilku niezbyt wyrośniętych drzew i większej ilości krzewów, czyhało pomiędzy spiętrzonymi głazami stado, czy może raczej sfora drapieżników. Nie mogłem uwierzyć, że tak olbrzymie zwierzęta potrafią wtopić się w tło sawanny i na pierwszy rzut oka są niemal niewidoczne.
– Giganotozaury. I nie jest ich mało – szepnął bardzo zadowolony Wirgan.
– Jak na mój gust nawet trochę za dużo – dodał Campbell.
Oparłem się o skalny gzyms przypominający nieco wał okopu i tak jak cala reszta towarzystwa wyciągnąłem lornetkę.
– Dwa z nich są wyraźnie większe od pozostałych osobników – komentował cicho Palfrey. Instynktownie zaczęliśmy szeptać, mimo że od mięsożerców dzieliła nas odległość stu pięćdziesięciu sześciu metrów, jak informował dalmierz lornetki. – Pewnie para alfa, najsilniejsi w stadzie. A tam są chyba cztery w okresie dojrzewania – mam na myśli bardzo intensywny wzrost połączony z dojrzewaniem płciowym. Jeśli chodzi o płeć, to nie chcę na ten temat nawet spekulować. Nie widzieliśmy ich śladów.
Jeden z śmłodych", którego biodra znajdowały się na wysokości co najmniej dwóch metrów, wskoczył na płaski kamień, jakby chciał popatrzeć w stronę lasu. Od razu zauważyłem różnicę w sposobie poruszania się młodych i dorosłych. Podczas ruchu dorosłe osobniki przez cały czas miały kontakt z podłożem przynajmniej jedną kończyną, a młode, czy też mniejsze osobniki – trudno mi było nazwać śmłodym" dwutonowego drapieżnika, który bez problemu powaliłby słonia – raczej skakały i biegały.
Największy jaszczur ze sfory wyciągnął pysk w stronę zwiadowcy, jakby mu groził, a ten natychmiast zeskoczył na ziemię.
– Doskonała hierarchia – mruknął z uznaniem Palfrey. – Nie przypuszczaliśmy, że ich struktura społeczna będzie aż tak rozwinięta. Nie chce, żeby ofiara zauważyła ich obecność, i dlatego skarcił ciekawskiego.
Usłyszałem ciche stuknięcie metalu o skałę – uświadomiłem sobie, że obok mnie stanął Grimkow. Przyszedł tu jako ostatni. Rzucił tylko okiem na to, co się działo przed nami, niezbyt go to interesowało. Potem odwrócił się, napił wody z manierki i przez dłuższy czas analizował teren, którym tu dotarliśmy.
– Szukałem śladów – zdradził mi.
– I co? Znalazł pan?
Kiwnął głową i wyciągnął z kieszeni płaski aparat fotograficzny. Mimo metalowej obudowy i tak zdobiło go kilka porządnych rys. Jak całą resztę naszego ekwipunku.
– Niech pan spojrzy.
Aparat obsługiwało się standardowo, więc wyświetlenie pierwszego zdjęcia zajęło mi tylko chwilę. Widniał na nim odcisk łapy zakończonej trzema szponami. Grimkow sfotografował ślad kilka razy, z różnych odległości i pod różnymi kątami. Na niektórych zdjęciach leżał obok niego scyzoryk, by na podstawie proporcji określić rozmiary zwierzęcia.
– Gdzie? – chciałem wiedzieć.
– Niedaleko stąd, w miejscu, w którym zboczyliśmy trochę w lewo, żeby ominąć zagłębienie terenu – odparł, nie patrząc na mnie.
– Myśli pan, że jakiś jaszczur wciąż nas śledzi?
– Tak.
Ta informacja wywołała wprawdzie bardzo nieprzyjemne odczucia, ale biorąc pod uwagę rozmiary dinozaurów przed nami, nie spanikowałem. Zwierzę, które zostawiło ten ślad, było od nich o wiele mniejsze. Może szedł za nami jakiś ułomny samotnik, który uznał grupkę powoli przemieszczających się ludzi za łatwą zdobycz.
– Niech pan spojrzy na zdjęcie numer piętnaście – poprosił Grimkow.
Reszta grupy w napięciu obserwowała dyslokację watahy.
– Te mniejsze zachodzą stado od tyłu, widzicie – podniecał się Palfrey. – Odetną im drogę ucieczki.
Przewinąłem na zdjęcie o wskazanym numerze. Podobny ślad, ale tym razem w jakimś lesie albo przynajmniej między drzewami, bo zauważyłem obok odcisku kawałki gałęzi z drzewa iglastego.
– Czy to jest fotografia z miejsca, w którym nocowaliśmy, kiedy wracaliśmy z pierwszej wyprawy? – przypomniałem sobie zajście, które zaniepokoiło Grimkowa. Twierdził wówczas, że jaszczur bawił się z Palfreyem w chowanego.
Rosjanin kiwnął tylko głową i wyciągnął w moją stronę rękę. Posłusznie oddałem mu aparat.
– Cały czas to samo zwierzę – burknął. – Złamany środkowy pazur, po tym go poznałem.
To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że mamy do czynienia ze schorowanym albo starym dinozaurem, niezdolnym do normalnego polowania. Nie rozumiałem, dlaczego to Grimkowa ciągle tak nurtuje.
– Największe osobniki zaczynają zbliżać się do stada, wygląda na to, że będą chciały zaatakować, wybiegając na nie spomiędzy skaliska i gaju araukarii – komentował szeptem Palfrey.
– Mają nadzieję, że argentynozaury nie zdecydują się na ucieczkę wyschniętym kory tern rzeki – Campbell dołączył do analizowania sytuacji.
Nawet nie wiedziałem, że jest tu jakieś koryto wyschniętej rzeki.
– Właśnie się w nim znajdujemy. Proszę zauważyć, że ta płytka dolina ciągnie się lukiem w stronę lasu – wyjaśniła po cichu Alice, zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać. – Woda płynie tędy prawdopodobnie raz na kilka lat, kiedy jest wyjątkowo mokry rok.
Grimkow spojrzał na nią z uznaniem.
– Rzeka wytworzyła tę równinę wchodzącą w las, czasami musi wylewać – dodał. Wydawało mi się, że są w zmowie i rozmawiają o rzeczach, których nie miałem najmniejszej szansy zrozumieć.
– Dzięki... – mruknąłem pod nosem, ale jakoś nie udało mi się zawrzeć w tym słowie szczerej wdzięczności. Otoczony tyloma ekspertami od geologii, czułem się coraz głupszy.
– Przejdziemy do tamtych drzew. Chodzi mi o te jedyne w okolicy drzewa liściaste – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu Wirgan. – Będziemy mieli stamtąd dość dobry widok, a poza tym zapewnią nam schronienie.
Minęła dobra chwila, nim się zorientowałem, o czym on mówi. Wskazane miejsce znajdowało się około osiemdziesięciu metrów od gaju, po którego drugiej stronie szóstka jaszczurów zakradała się ku stadu argentynozaurów. Te jednak nie były już tak spokojne jak jeszcze przed chwilą. Jeden z nich, wydawało mi się, że ten największy, wydal z siebie potworny ryk. Przeciągły dźwięk zaalarmował stado. Dinozaur, który ostrzegał pozostałe, skierował się w stronę, z której nadchodziły małe giganotozaury. Taktyka mięsożerców jak do tej pory nie zawodziła.
– Zostaną tam wszyscy, którzy nie będą brali udziału w polowaniu – dokończył Wirgan i nie czekając na reakcję innych, ruszył we wskazane miejsce.
Nie potrafiłem zwalczyć odruchu i w odróżnieniu od reszty cały czas się garbiłem, żeby być jak najmniejszym, żeby jak najłatwiej było mnie przeoczyć... Z każdym metrem argentynozaury stawały się coraz większe, ale najbardziej przerażał mnie fakt, że tuż obok polowała sfora krwiożerczych bestii, najpotężniejszych drapieżników, jakie zrodziła natura.
Wreszcie dotarliśmy do drzew. Ulżyło mi, kiedy zobaczyłem w pobliżu zwalisko potężnych kamieni. Większość roślin znajdowała się właśnie w takich miejscach, jakby niedostępność terenu miała je obronić przed gigantycznymi roślinożercami. Chociaż dla największych z pewnością nie stanowiło to problemu – długie szyje zapewniały im ogromny zasięg.
Syrena znów zawyła, myślałem, że popękają mi bębenki. Argentynozaury zbijały się w ciasną gromadę, kiedy na odległym skraju stada pojawiła się czwórka młodych drapieżców. Pędziły długimi susami, głowy tak nisko jak to możliwe – jak wilki goniące ofiarę. Na drodze stanął im jednak potężny roślinożerca, którego ogon pozornie wolno poruszał się równolegle do ziemi. Napastnicy natychmiast zwolnili. Jeden nie utrzymał się na nogach i przekoziołkował bezładnie, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Po chwili wstał, wyraźnie oszołomiony, i powoli zaczął się wycofywać. W tym momencie jednak nadszedł czas na atak dorosłych osobników.
Dowódca sfory ruszył przed siebie dużymi krokami. Miałem problemy, żeby utrzymać go w polu widzenia lornetki, ale nawet gołym okiem potrafiłem dostrzec, jak napinają się i rozluźniają potężne mięśnie nóg, utrzymujące wielotonowego kolosa w ruchu. Wybrał mniejszego roślinożercę – biorąc oczywiście pod uwagę odpowiednią skalę, bo ten przy około trzydziestu metrach długości i tak prezentował się jak ruchoma góra. Raptem z ukrycia wyskoczył co najmniej połowę większy kolos i cztery giganotozaury zwolniły. Prawdopodobnie niezbyt im się podobało, że przeciwnicy zachodzą ich z dwóch stron. Przywódca ryknął, do wycia syren okrętowych wmieszał się ryk diesla pracującego na najwyższych obrotach. Drapieżnik zmienił kierunek i ruszył w stronę giganta broniącego stada.
Ostatni krok był o połowę dłuższy niż poprzednie; paszcza zawisła na wysokości trzeciego piętra kamienicy. Zatrzaskiwanie się szczęki i rozrywanie mięsa było słychać w promieniu kilkudziesięciu metrów. Giganotozaur z całej siły szarpał potworną, krwawą ranę.
– Oto ich taktyka – mówił Palfrey z zapartym tchem. – Zadać jak najwięcej ran i zostawić ofiarę, by się wykrwawiła.
Argentynozaur chyba nawet nie zauważył, że został zraniony, i ruszył w stronę kolejnych czterech napastników. Stado za nim coraz bardziej się ścieśniało, jakby zamierzało wydać pobratymca na pastwę oprawców. Ogon kolosa nagle wyraźnie przyspieszył, stojący z lewej strony drapieżnik znalazł się w zasięgu uderzenia potężnego młota. Tępy cios, odgłos łamania kości i pękania chrząstek; biegnący jaszczur oberwał w głowę, zatoczył się, utrzymał na nogach jeszcze kilka kroków, a po chwili padł jak długi na ziemię. Tym razem nie był to ani przewrót, ani koziołkowanie, tylko niekontrolowany upadek. Zebra ważącego cztery tony, dorastającego jaszczura nie mogły nie ucierpieć. Drugi giganotozaur podbiegł do obrońcy stada roślinożerców i tak jak wcześniej dorosły krewny, teraz on wyrwał mu zębami z boku porządny kawał mięsa. Na ciele ofiary pojawiały się nowe rany, ale wydawało się, że argentynozaur nie czuje bólu. Wyciągnął szyję w stronę trzeciego jaszczura z atakującej czwórki, jakby chciał go ukąsić – bez sensu, nie miał przecież zębów. Drapieżnik znalazł się przez chwilę twarzą w twarz z ofiarą, właściwie to paszcza w paszczę. Pozostałe dwa przypuściły zsynchronizowany atak i tym razem uwiesiły się na ogromnym cielsku, wbijając w nie szczęki najeżone szpiczastymi zębami. Długa szyja roślinożercy zaczęła drżeć. Kolejny ryk – o mało nie eksplodowały mi bębenki, serce podskoczyło do gardła. Giganotozaur znieruchomiał, z paszczy trysnęła krew. Roślinożercy wystarczyły raptem dwa kroki, żeby znaleźć się bezpośrednio przy nim. Przez cały czas nic sobie nie robił z uwieszonych na nim wielotonowych potworów. Uniósł nogę, płynnym ruchem powalił na ziemię zamroczonego jaszczura, a potem go stratował. Ostatnie triumfalne wycie, a potem ugięły się pod nim przednie kończyny. Bezwładnie padł na brzuch i położył szyję na ziemi. Dogorywał w bezruchu.
– Zamroczył go ultradźwiękiem – powiedział zafascynowany Palfrey.
Okrutne, ale zarazem tak zaskakujące przedstawienie zrobiło na nas wszystkich duże wrażenie. W milczeniu obserwowaliśmy, jak ściśnięte stado argentynozaurów powoli wycofuje się ze strefy zagrożenia, a drapieżniki gromadzą się nad cielskiem powalonego tytana. O dziwo, zjawił się też ten, którego ofiara ogłuszyła ogonem.
– Mam wątpliwości, czy przeżyją – powiedział Palfrey. – Chociaż wszystko zależy od tego, na jak długo wystarczy im mięsa.
Cały czas obserwował krwawe widowisko przez lornetkę.
– Ale coś mi się wydaje, że to nie jest Giganotosaurus carolini – dodał po chwili. – Nie zgadza się kształt łba.
Wirgan zamarł. Wiedziałem dlaczego – zależało mu na trofeum, a tu nagle Palfrey jednym zdaniem pozbawił go myśliwskiej palmy zwycięstwa wszech czasów.
– No to co to jest? – zapytał poirytowany.
– Mapusaurus roseae. Są spokrewnione. Właściwie nie mamy pojęcia, dlaczego w jednym czasie i na jednym obszarze pojawiły się dwa równie wysoko rozwinięte gatunki drapieżników.
– A jak duże są te mapuzaury? – Wirgan od razu przeszedł do tego, co go interesowało najbardziej. – Nie widzę różnicy pomiędzy nimi a tym, co odstrzelił Iwanowicz.
– Jak dotąd nie znaleźliśmy kompletnego szkieletu dorosłego osobnika, ale uważa się, że te zwierzęta osiągają taką samą wielkość co giganotozaury. Są bardzo blisko spokrewnione.
Wirganowi kamień spadł z serca, znowu cały promieniał.
– Kiedy zaczną wpieprzać, będziemy mieć najlepszą okazję, żeby się zbliżyć – natychmiast zaproponował następne posunięcie.
Dla mnie to było szaleństwo, ale inni zgodnie przytaknęli.
– Zawsze strzela się z niewielkiej odległości? – zapytałem.
– W buszu zwykle nawet nie da się inaczej – wyjaśnił Campbell. – Dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów to tak w sam raz, dalej człowiek niewiele widzi. Biorąc jednak pod uwagę, że te ciężkie strzelby myśliwskie są wyposażone w mechaniczne celowniki, a strzał musi być bardzo precyzyjny... – nie dokończył.
Przywódca sfory nie zezwolił jeszcze na rozpoczęcie uczty i cały czas wietrzył.
– Wiele informacji dotyczących tych jaszczurów to tylko przypuszczenia – wyjaśnił Palfrey. Odłożył lornetkę i wziął do ręki kamerę. – Wiemy jednak na pewno, że miały doskonały węch. Od abelizaurów po tyranozaury.
– Mamy gości – rzucił nagle Grimkow, który bardziej interesował się okolicą niż sforą giganotozaurów.
Od strony pustkowia nadchodził kolejny mięsożerca. Co kilka kroków zatrzymywał się i węszył. Kiedy wreszcie zobaczył suto zastawiony stół, wydał z siebie niski, chrapliwy dźwięk. Nie byłem paleontologiem, ale bez problemu odróżniłem go od odgłosów mapuzaurów. Ten zdawał się powstawać w wyniku miażdżenia kości w jakiejś monstrualnej maszynce do mięsa.
Jaszczur zatrzymał się mniej więcej piętnaście metrów od nas. Dopiero teraz przywódca zwycięskiej sfory odpowiedział na jego ryk i oddalił się od łupu, jakby zamierzał walczyć z intruzem. Ten przez chwilę uważnie oglądał każdego osobnika watahy, a potem jakby pogardliwie odwrócił się i odszedł.
– Tak, to był Giganotosaurus carolini – powiedział Palfrey. – Zauważyliście różnicę w kształcie głowy? Nogi sprawiają wrażenie przystosowanych do dłuższych marszów, ale w trochę wolniejszym tempie.
– Mały – burknął pogardliwie Wirgan.
Miałem na ten temat inne zdanie – wydawał mi się co najmniej tak duży jak osobnik, którego ustrzelił Iwanowicz, ale z drugiej strony nie byłem myśliwym i nie potrafiłem właściwie oszacować wielkości zwierzęcia.
Przywódca watahy ryknął. Tym razem zabrzmiało to zupełnie inaczej, jakby starał się modulować dźwięk w o wiele większym stopniu. Daje znać całemu światu, że on i jego kompani zaraz zaczną ucztować, pomyślałem nie wiedzieć czemu. I rzeczywiście – podszedł do cielska martwego jaszczura przypominającego pagórek, po czym zaczął wyrywać z niego potężne kawały mięsa i łakomie je połykać. Każdy kęs mógł ważyć nawet kilka kilogramów. Reszta sfory poszła w jego ślady, ale każdy jaszczur trzymał się w dość dużej odległości od przewodzącego samca. Między sobą też zresztą zachowywały odstęp.
– Hierarchia – skomentował Palfrey.
– Doskonała okazja, żeby zaatakować. – Wirgan zakończył obserwację. – Idziemy. – Spojrzał na Alice, ale ta tylko pokręciła głową. Wydawało się, że Wirgan ma przekleństwo na końcu języka, ale na głos nic nie powiedział.
– Włączcie krótkofalówki – upomniał grupę myśliwych Grimkow. – Chciałbym móc was ostrzec, gdyby coś się działo.
Wszyscy bez słowa zastosowali się do polecenia – oczywiście oprócz Wirgana, który spojrzał na Rosjanina z pogardą.
Mapuzaury pożerały zdobycz z nieprawdopodobną łapczywością, w ogóle nie zwracając uwagi na otoczenie. Właściwie dlaczego mnie to dziwiło? Czego mogły się obawiać największe drapieżniki swoich czasów, do tego jeszcze w dużej grupie? Ten świat należał do nich. Dosłownie.
– Mam nadzieję, że zostaną tu, dopóki wszystkiego nie zeżrą – mruknął Treut.
– Albo dopóki nie nadciągnie konkurencyjna wataha, głodna i gotowa podjąć ryzyko walki o pokarm – odpowiedział mu Palfrey. – Syte drapieżniki są skłonne do opuszczania pozycji bez walki. Mają wystarczająco dużo sil, by dopaść nową ofiarę.
Największy jaszczur przerwał nagle jedzenie. Z paszczy zwisał mu kawał mięsa wielkości ludzkiego korpusu. Zaczął węszyć i rozglądać się po okolicy, nozdrza wyraźnie mu przy tym drżały.
Grimkow ustawił się pod drzewem i bardzo uważnie przepatrywał otaczającą nas krainę. Tymczasem jaszczur zastygł w bezruchu, spoglądając w jednym kierunku. Tym razem nozdrza nawet mu nie drgnęły. Po chwili przestały jeść również pozostałe jaszczury.
– Jesteśmy na miejscu, są mniej więcej trzydzieści pięć metrów od nas. Postaram się podejść jeszcze bliżej, żeby nie chybić – usłyszałem z krótkofalówki głos Wirgana. – Biorę na siebie lidera, reszta będzie mnie osłaniała. Potem strzelamy w zależności od rozwoju sytuacji.
Młode ruszyły w tym samym kierunku, w którym uciekło stado argentynozaurów, dorosłe osobniki w przeciwnym, a jaszczur przywódca został na miejscu. Nagle straciłem z oczu jego partnera, musiał się ukryć pomiędzy iglakami. Nie widziałem olbrzymiej bestii oddalonej o niespełna sto metrów! Zacząłem się bać...
– Co one, do cholery, robią? – znowu usłyszeliśmy Wirgana. W nerwach cały czas trzymał przycisk krótkofalówki i w ten sposób blokował odbiór.
Grimkow natychmiast wrócił. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by ocenić powagę sytuacji.
– Nieoczekiwana zmiana planów, proponuję, żebyście stamtąd uciekali – rzucił do krótkofalówki.
Odpowiedziała mu cisza. Młode mapuzaury zniknęły z pola widzenia, dorosłe zajęły pozycje pomiędzy drzewami na skraju lasu. Czas uciekał, a ja uświadomiłem sobie, że oddycham bardzo szybko i płytko, jakbym stał między myśliwymi. Usłyszeliśmy głośne kliknięcie – to Wirgan uświadomił sobie, że ma krótkofalówkę przełączoną na nadawanie, i naprawił swój błąd.
– Wracajcie – rzucił Grimkow do krótkofalówki; po raz pierwszy usłyszałem w jego głosie rozdrażnienie. – One przeprowadzają taki sam manewr jak wtedy, kiedy polowały na argentynozaury. Zamierzają wyskoczyć na was z tyłu, ale tym razem nie z dwóch, ale z trzech stron.
O mało co nie wykrzyknąłem, że to bez sensu, ale zamiast tego ściągnąłem broń, chwyciłem ją mocno oburącz i przyłożyłem kolbę do ramienia. Ręce tak mi się pociły, że w każdej chwili strzelba mogła się wyślizgnąć. Rękawice, założyć rękawice. Do cholery, przecież to niemożliwe, żeby wypracowały tak skomplikowane strategie łowieckie! A jeśli jednak możliwe? W głowie kołatały mi tysiące myśli.
– Przecież nie mogą stosować tak skomplikowanych taktyk łowieckich! – powtórzył po mnie Palfrey, jakby był telepatą.
Alice ustawiła się tuż przed gajem, by drzewa nie ograniczały jej widoczności. Broń miała cały czas gotową do strzału. Znowu dotarło do mnie, że oprócz najważniejszego jaszczura nie widzę już żadnego mapuzaura.
– Wracam, to wszystko jest jakieś dziwne – usłyszeliśmy przyduszony i zasapany głos Wirgana. Potem dochodziło do nas już tylko skrzypienie żwiru, kiedy się prawdopodobnie obracał i szedł w naszą stronę.
Nagle jeden z kamieni poruszył się, co stanowiło najlepszy dowód na to, że jednak nie był kamieniem, ale mniejszym osobnikiem sfory, który jakimś cudem zdążył obejść gaj araukarii i przyczaić się za plecami myśliwych.
W tym samym momencie do ataku ruszył z przeciwnej strony największy mapuzaur.
– Nie strzelać! – powstrzymał mnie Grimkow.
Już nie jeden, ale trzy małe – to znaczy dwu-, może nawet dwuipółmetrowe dinozaury – pędziły w stronę myśliwych i na nieszczęście znalazły się pomiędzy nami a grupą Wirgana. Każdy strzał mógł trafić któregoś z myśliwych.
Grimkow ruszył przed siebie biegiem, by zmniejszyć odległość od zwierząt, a przede wszystkim kąt strzału. Alice pobiegła za nim, niewiele się zastanawiając.
Wirgan wyprostował się. Stał przodem do przywódcy sfory, widziałem, jak przyjmuje pozycję, unosi ogromną strzelbę i mierzy. Wydawało mi się, że trwa to całą wieczność.
Nogi miałem jak z ołowiu, ale przymusiłem się do opuszczenia kryjówki. Popędziłem za Grimkowem i Alice. Były tam aż trzy młode mapuzaury, nie mogłem zostawić towarzyszy.
Bum, huk jak z działa, siła odrzutu o mało co nie przewróciła Wirgana. Powrót do pozycji strzeleckiej zajął mu długą chwilę.
Dwa razy po dwa strzały, zobaczyłem błyski ognia tuż obok spiętrzonych głazów. To chyba reszta myśliwych, których zostawił Wirgan. Ułamek sekundy później zobaczyłem, do czego strzelają – korytem wyschniętej rzeki pędziły dwa mapuzaury, dorastające młode, jak twierdził Palfrey. Były przerażająco blisko! To znaczy, że zbliżały się niepostrzeżenie już od dłuższego czasu?!
Bum. Bardzo łatwo dało się odróżnić charakterystyczny huk kalibru .700 Nitro Express Wirgana.
Kolejna seria strzałów, jeden z młodych zatoczył się i wyraźnie zwolnił.
Wirgan przygotowywał się do trzeciego strzału, a ja trzymałem za niego kciuki. Bum. Tym razem nie wytrzymał i na skutek siły odrzutu przewrócił się na plecy. Atakujący potwór zastygł w bezruchu – jakby skamieniał, a potem zwalił się na ziemię. Bogu dzięki!
Alice i Grimkow strzelali do stojącego po prawej młodego. Nie widziałem, czy trafili, ale jaszczur zauważył ich, odwrócił się i zaszarżował.
Przy głazie dostrzegłem barona i Campbella. Ranny jaszczur stał tuż nad nimi, a zaraz za nim jego towarzysz. Zatrzymałem się, przyłożyłem kolbę do ramienia, ale miałem tak nierówny oddech i tak bardzo trzęsły mi się ręce, że celownik skakał na wszystkie strony. Wstrzymałem oddech, prask. Potem rozległ się huk całej serii wystrzałów. Nie miałem pojęcia, czy trafiłem ja, czy ktoś inny, ale dinozaur znieruchomiał, a po chwili przewrócił się na bok. Jego druh rzucił się do ucieczki. Kolejny strzał, tym razem Wirgana. Osłaniał arystokratów i z wysoko zadartą głową celował w drugiego dinozaura z pary alf, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd. Ogromny drapieżca sterczał nad Campbellem i Mauschwitzem jak olbrzym z baśni. Obserwowałem, jak Wirgan mocuje się z zamkiem. Kolejny strzał, tym razem z lufą uniesioną jeszcze wyżej. Strzelając w takiej pozycji, nie miał szans, by utrzymać się na nogach, i znowu upadł – podobnie jak jaszczur, którego trafił w paszczę od spodu, dziurawiąc mu mózg.
Tymczasem Martinez, Jan Petr, Alice i Grimkow ustawili się tak, by zamknąć w krzyżowym ogniu cztery nadbiegające młode. Jaszczury były niezwykle szybkie i na dodatek rozdzieliły się. Dwa pędziły w stronę grupki myśliwych, a dwa w stronę tych, którzy zaatakowali z boku.
Pociągnąłem za spust, ale nic się nie stało. Dlaczego? Nagle uświadomiłem sobie, że muszę nabić broń. Młody drapieżnik, którego trafiłem w korpus albo w ścięgno, zwolnił i obrócił się w moją stronę, jakby podejmował decyzję, kogo zaatakować. Był bardzo blisko, już w ogóle nie wydawał się mały. Złamałem strzelbę, łuski brzęknęły o kamienie. Drżącymi rękami próbowałem wepchnąć do lufy kolejne naboje. Jeden spadł na ziemię, a jaszczur już szedł w moją stronę. Tylko jeden strzał, nie było czasu, żeby się schylić i załadować drugi nabój. Stanąć w rozkroku, przenieść ciężar ciała na przednią nogę, porządnie oprzeć kolbę o ramię. Głowę miał bardzo małą, chybabym nie trafił; wycelowałem trochę niżej, może uda się strzelić prosto w serce. Bestia była mniej więcej dziesięć metrów ode mnie, zostały jej ostatnie dwa skoki. Pociągnąłem za spust, siła odrzutu popchnęła mnie do tyłu, odskoczyła mi głowa. Na krótką chwilę oślepiło mnie słońce. Prask, jaszczur zwolnił, prask, zatoczył się, prask – padł na ziemię. Oprócz leżącej obok mnie kupy martwego mięsa widziałem, jak Martinez i Jan Petr machają do mnie triumfalnie. Uratowali mi życie. Ale... Pokazałem ręką, żeby się odwrócili. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że polowanie na dinozaury, czy może raczej polowanie dinozaurów – sam już nie wiedziałem, kto tu jest myśliwym, a kto zwierzyną – wciąż trwało. Cały czas ogłuszał mnie huk wystrzałów. Ostatni z dwutonowych mapuzaurów znalazł się blisko myśliwych. Lord leżał na płaskim kamieniu, bez broni, nie ruszał się. Nie miałem pojęcia, jak się tam dostał. Baron Mauschwitz jedną ręką nabijał broń, druga zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Z maszynową regularnością dudniły kolejne wystrzały. To na pewno Grimkow i Alice. Byłem tego pewien, mimo że ich nie widziałem.
Gdzie jest Wirgan? Ruszyłem przed siebie, starając się w biegu nabić broń. Tym razem, o dziwo, obydwa naboje wślizgnęły się gładko do komór. Wystarczyło pokonać kilka metrów, wskoczyć na kamień i już miałem przed sobą całą okolicę jak na dłoni.
Jaszczur stał dokładnie między myśliwymi – ta pozycja stanowiła gwarancję jego bezpieczeństwa, ponieważ nikt nie chciał trafić towarzysza. Bestia na moment się wyprostowała, na leżącego w bezruchu Campbella w ogóle nie zwróciła uwagi. Wyszczerzyła zęby na barona, ale potem znowu się schyliła i ruszyła w stronę leżącego Wirgana. Albo skończyły mu się naboje, albo stracił broń w ferworze walki. Na granicy pola widzenia zauważyłem, jak Jan Petr i Martinez nabijają w pośpiechu strzelby. Paszcza się otworzyła, z zębów zwisały długie strzępy mięsa, pozostałości po niedokończonej uczcie.
Wycelowałem w tułów obok miejsca, z którego wystawały groteskowo małe w porównaniu do wielkości całego ciała kończyny. Prask. Strzelba uderzyła mnie w ramię i w brodę, aż zadzwoniły zęby, wypuściłem ją z rąk. Uświadomiłem sobie, że pociągnąłem za dwa spusty jednocześnie i nie byłem w stanie skompensować podwójnej siły odrzutu. O dziwo, trafiłem, przynajmniej częściowo – jaszczur ryknął w moją stronę, ale potem znowu odwrócił się i pochylił nad bezbronną ofiarą. Te dwie sekundy okazały się jednak zbawienne. Wciąż leżąc na ziemi, zobaczyłem błyski kilku następujących po sobie strzałów. Wirgan skorzystał z zapasowego rewolweru. Przecież ja też go mam! Sięgnąłem po broń roztrzęsionymi rękami, ale mojej pomocy nikt już nie potrzebował. Ostatni mapuzaur właśnie padał na ziemię, żadnego innego nie widziałem. Usiadłem i zamarłem w tej pozycji. Akcja przygotowana przez istoty będące najdoskonalszym wytworem ewolucji, istoty, które pojawią się na Ziemi dopiero za sto milionów lat, zmieniła się w totalny chaos. Tylko dzięki zimnej krwi niektórych z nas oraz, co tu dużo mówić, ogromnemu szczęściu uniknęliśmy masakry. Prymitywne jaszczury z mózgiem wielkości banana o mało co nie wykończyły grupy doświadczonych myśliwych. Byłem przerażony.
Siedziałem w bezruchu, kiedy znalazł mnie Grimkow. Przez chwilę przyglądał mi się z uwagą. Spuchniętej szczęki i faktu, że broń leży na ziemi, nie skomentował. Zamiast tego podniósł i podał mi strzelbę.
– Wszystko w porządku – powiedział. – Dobra robota. I dowód wielkiej odwagi. Strzelić z obu luf jednocześnie... Trafić w takim przypadku może tylko dobry strzelec – dodał bardzo poważnie.
W pierwszej chwili pomyślałem, że sobie ze mnie żartuje. Doszedłem do wniosku, że proszenie go o pomoc przy wstawaniu byłoby niehonorowe. Pojękując, podniosłem się na nogi. Kiedy upadałem, poleciałem na tyłek i częściowo na plecy. No i potrzaskałem okulary. Schowałem oprawki do kieszeni. Mogły się jeszcze przydać.
Dołączyliśmy do reszty grupy. Campbell prezentował się zaskakująco dobrze, jeśli wziąć pod uwagę, przez co właśnie przeszedł. Oczywiście jeśli pominąć obdrapaną twarz, ramię i kontuzję nogi, na którą wyraźnie utykał. Alice wiązała na szyi Mauschwitza temblak podtrzymujący zranioną rękę, a Wirgan, choć wciąż trzymał się na nogach, wyglądał, jakby właśnie skończył piętnastorundową walkę z zawodowym mistrzem świata w boksie. Przegraną walkę. Alice i Grimkow mieli tylko kilka niegroźnych zadrapań; jedynie Martinez wyszedł ze starcia bez szwanku.
– Czy tak wygląda każde polowanie? – zapytałem roztrzęsionym głosem. Ból szczęki nasilał się i stawał nie do zniesienia, ale uparcie szukałem w plecaku zapasowych okularów. Nie widząc wszystkiego w pełnej ostrości, czułem się zagrożony.
– Cóż, to prawda, że tu było bardziej dziko – odpowiedział Campbell. – Ale za takie pieniądze chyba powinno być, prawda? Ja na to mówię śprawdziwe safari".
– Faktycznie, wspaniała zabawa... – mruknąłem.
– Najlepsze polowanie w moim życiu – prawie krzyknął Wirgan. Wyglądał na mocno poobijanego od strzałów i upadków, ale to, co powiedział, nawet mi się spodobało i przez krótką chwilę sprawiał wrażenie sympatycznego.
– Jeszcze nigdy nie spotkałem tak dobrego myśliwego – pochwalił go oficjalnym tonem lord. – Bez pana to wszystko mogło się skończyć tragicznie.
Alice właśnie opatrywała starszemu mężczyźnie zadrapanie ciągnące się przez pół twarzy. Musiało go to strasznie piec, ale Campbell znosił ból bez mrugnięcia, z przysłowiowym angielskim spokojem.
– Każdy z nas robił, co mógł – Wirgan próbował być skromny, chociaż pochwała bardzo go ucieszyła. Zresztą kogo by nie ucieszyła, przyznałem uczciwie w myślach. Ja też chciałbym być tak dobry jak on.
– Panowie – Grimkow przerwał pogawędkę, w której ciągle dało się słyszeć silne emocje po polowaniu – tutaj jest grubo ponad sto ton mięsa. Smród będzie za chwilę czuć w promieniu wielu kilometrów. Poza tym w pobliżu kręci się jeszcze jeden olbrzymi drapieżnik. Proponuję, żebyśmy jak najszybciej wrócili do samochodów i rozbili tymczasowy obóz. Osobiście wolałbym nocować gdzieś dalej, ponieważ lada moment zrobi się tu dość spory ruch, ale obawiam się, że za kilka godzin większość z nas nie będzie w stanie kiwnąć palcem ze zmęczenia.
Pomyślałem, że angielski Grimkowa niemal cudownie się poprawił przez te kilka ostatnich tygodni. W wymowie było słychać już tylko delikatny obcy akcent. Dopiero po chwili skupiłem się na znaczeniu słów. Miał rację, z pewnością nikt z nas nie chciałby stanąć twarzą w twarz z miejscowym padlinożercą, zwłaszcza że według Palfreya najpotężniejsi padlinożercy nie różnili się tak bardzo od drapieżników.
– Już jesteśmy! – Palfrey właśnie nadchodził z Treutem, obaj zlani potem. Przynieśli apteczki z samochodów. Z pewnością w obie strony biegli.
– Wspaniale – ucieszyła się Alice, która kończyła opatrywać Campbella. – Dokładnie tego potrzebowałam. Zmniejszymy ryzyko infekcji. Potrzebuję jeszcze z pół godziny – zwróciła się do Grimkowa.
Ten tylko kiwnął głową i zaczął skręcać papierosa.
– Mogę cię prosić, żebyś mi zrobiła potem kilka zdjęć? – Wirgan zwrócił się do Alice. Tak miękkiego, niemal pokornego głosu jeszcze u niego nie słyszałem.
– Oczywiście – odpowiedziała, patrząc w jego stronę.
Nie potrafiłem odgadnąć, co oznacza ten wzrok. Mogłoby się wydawać, że powinno to być spojrzenie przepełnionej dumą, zakochanej kobiety. Jeśli bowiem Wirgan jeden jedyny raz zrobił na mnie pozytywne wrażenie, i to właśnie jako superman, na którego nieustannie pozował, to właśnie teraz. Ale to spojrzenie musiało oznaczać coś zupełnie innego... Nawet ja się zorientowałem, zwykły matematyk i fizyk teoretyczny.
– Nieprawdopodobne, że nikt z nas niczego sobie nie złamał – powiedziała Alice, skupiona na dezynfekowaniu ran Grimkowa. – Myślałam, że po tym kopnięciu będziecie mieć połamane wszystkie kości – rzuciła w kierunku Campbella i Mauschwitza.
Teraz już wiedziałem, w jaki sposób doznali obrażeń i jakim cudem lord dostał się tak wysoko. Musiał mieć naprawdę końskie zdrowie. Takie złamanie kości... Złamanie, to słowo wywołało całe mnóstwo asocjacji, kierujących wyobrażenia o kontinuum czasoprzestrzennym do zupełnie innego wzoru i tym samym wnosząc w absolutne ciemności promyk światła nadziei.
Mam jeden wolny wektor, z którego skorzystałem. Czy to wpłynęło na strukturę kontinuum? Kiedy go modelowałem, wykazywał pewną właściwość, którą nazwałem roboczo śzłamaniem". Oznaczało to, że zmiany albo ingerencje w pewnych warunkach dyskretnie się powielały. To nie była czysta transformacja, ale odłamkowa, związana ze złamaniem.
Byłem tak zamyślony, że nawet się nie zorientowałem, kiedy dotarliśmy z powrotem do samochodów. Wciąż dręczyło mnie pytanie, na ile mój nowy pomysł mógł się sprawdzić. Czym prędzej odbębniłem obozowe obowiązki, a właściwie czynności, które uważałem za obowiązki, i usiadłem z laptopem przy ognisku. Już się ściemniało, nikt nic nie mówił. Tylko Wirgan, który puścił w krąg butelkę, powiedział:
– Za polowanie.
Każdy, kto z niej pił, unosił ją lekko w kierunku króla polowania na znak szacunku. Ja również. Nie przepadałem za nim, ale prawdopodobnie uratował nam życie.
Położyłem się spać jako ostatni. Kiedy zamknąłem oczy, pod powiekami rozpoczęły się gonitwy olbrzymich dinozaurów polujących na funkcje i operatory, kłócących się, który z nich jest największy i najsilniejszy.

* * *

Ktoś mnie spoliczkował, potem kilka razy walnął w plecy kijem bejsbolowym, a na koniec, żeby nie było mi zbyt dobrze, zasunął kopniaka w twarz. Otworzyłem oczy. Szare niebo, słońce jeszcze nie wzeszło... W głowie pobrzmiewały echa pomysłów zrodzonych w nocy, ale nie obudziła mnie chęć teoretyzowania i rozwiązywania naukowych zagwozdek, lecz chłód. Było mi strasznie zimno, czyżbym się przeziębił?
Niezgrabnie wygrzebałem się ze śpiwora. Śpiący, nieregularnie poukładani wokół wygasłego już ogniska, oddychali nierówno. Sądząc po tym, w jak dziwne figury powyginali ciała, byli prawdopodobnie tak samo wykończeni jak ja. Trudno się dziwić po wrażeniach wczorajszego dnia. Zza dżipa wyposażonego w karabin maszynowy dobiegały odgłosy stłumionej rozmowy. Wstałem i podszedłem do swojego auta. Wyciągnąłem z plecaka szczoteczkę do zębów, wycisnąłem na nią pół centymetra pasty, wodę jeszcze powinienem mieć w manierce. Czyściłem starannie zęby, wypluwając pastę do dołka przy jednym z kamieni. Doleciała mnie przyjemna woń świeżo parzonej kawy i przypomniała mi, że czas skorzystać z toalety. Do zaspokojenia najbardziej podstawowej życiowej potrzeby czegoś mi jednak brakowało. Najciszej jak potrafiłem wróciłem do śpiwora, zabrałem kaburę z rewolwerem leżącą pod karimatą zamiast poduszki i z największą niechęcią przypiąłem ją do paska. Ciężki, nieforemny klamot, przez który bez przerwy miałem na biodrze siniaka. Codziennie przynajmniej kilka razy na skutek nieuwagi dostawałem od niego kuksańca. No i wreszcie nadszedł czas, żeby pójść do WC. Wprawdzie nie zamierzaliśmy tu zostawać na kolejną noc, ale nie chciałem, by mi ktoś zarzucił, że załatwiłem się tuż przy jego głowie. W dobrym tonie było oddalić się co najmniej pięćdziesiąt metrów od obozu.
Dopiero kiedy szukałem odpowiedniego miejsca, otrzeźwiałem na tyle, by zrozumieć, że wcale nie jest tak wcześnie, jak sądziłem, a słońce już jakiś czas temu wzeszło nad horyzont. Niebo wyglądało, jakby ktoś nałożył na nie przyciemniającą folię przebarwiającą wszystko na ceglasty kolor. Od obozu szedłem wzdłuż krawędzi złomu i zatrzymałem się po sześćdziesięciu sześciu i dwóch trzecich kroku, co przy średniej długości kroku równej siedemdziesięciu pięciu centymetrom oznaczało pięćdziesiąt metrów. Trzy metry dalej leżał ogromny głaz, z którego z pewnością rozciągał się o wiele lepszy widok na okolicę. Głupi pomysł, ale zanim to do mnie dotarło, już na nim stałem. Jeszcze przez chwilę się wahałem, po czym zabrałem się do czynności, ze względu na którą tu przyszedłem. Do cholery, przecież wylądowałem w mezozoiku, nie mogłem chyba nikogo zgorszyć. Odwróciłem się ku urwisku i ulżyłem sobie – jak gówniarz, który robi coś zakazanego tylko dlatego, że jest to zakazane. W końcu naciągnąłem i zapiąłem spodnie, odwróciłem się do odejścia i – zamurowało mnie. Alice Goodwig stała nieopodal, spoglądając na mnie z wyraźnym rozbawieniem.
– Dzień dobry – powiedziała miłym głosem. – Wygląda na to, że wszyscy mężczyźni są pod tym względem tacy sami.
Wolałem nie pytać, kogo jeszcze przyłapała na tym głazie.
– Ekhm – musiałem chrząknąć, żeby cokolwiek odpowiedzieć. – Dzień dobry. Jeśli ma pani wrażenie, że się czerwienię, to oczywiście jest to efekt tylko i wyłącznie tego dziwnego oświetlenia – wpadłem w końcu na jakąś replikę.
– Bardzo dobra odpowiedź – stwierdziła z uznaniem.
Schodziłem z kamienia odrobinę zestresowany. Kiedy podszedłem bliżej, wyglądała na wytrąconą z równowagi; byłem niemal pewien, że przyczyny nie stanowiło nieoczekiwane spotkanie, kiedy mnie, delikatnie mówiąc, zaskoczyła.
– Wszystko w porządku? Mogę pani jakoś pomóc?
– Tak. Jeśli pan stąd odejdzie. Ja też muszę rano do ubikacji.
Wolałem nic nie mówić i ruszyłem w stronę obozu. Nie oglądając się za siebie.

* * *

– Kawy? – przywitał mnie w obozie Jan Petr i podał blaszany kubek. Jego kubek, ale pełen gorącego napoju.
Kiwnąłem głową.
Razem z Grimkowem i Palfreyem przerobili maskę defendera na prowizoryczny stół. Różnił się od wszystkich poprzednich tym, że brakowało na nim dehydrowanych, supernowoczesnych potraw i próżniowo pakowanych wędlin. W ich miejsce pojawił się czarny chleb – sądząc po okrojonych brzegach, nieco nadpleśniały – plus boczek i słonina.
– To nie wygląda jak zdrowa żywność – skomentowałem.
Grimkow postawił obok smakołyków piersiówkę pełną whisky.
– Dzisiaj ja jestem kucharzem – zdradził mi tajemnicę zmiany żywienia.
– Narzekasz? – zaśmiał się Jan Petr i wyciągnął rękę po piersiówkę. – Myślałem, że Rosjanie piją wódkę. – Wziął porządnego łyka. – Doskonałe do dezynfekcji – rzucił w moją stronę. – Poza tym świetne uzupełnienie mycia zębów.
Ku mojemu zaskoczeniu Palfrey też porządnie pociągnął, a potem Grimkow podał piersiówkę mnie. Nawet na czczo nie smakowało to specjalnie obrzydliwie, a kiedy alkohol rozlał się w żołądku, przestało mi być zimno. Oddałem piersiówkę prawowitemu właścicielowi, a ten schował ją do kieszeni.
– Może mi pan zatem podać jakieś naukowe wytłumaczenie tego, że napadły na nas mapuzaury? – Grimkow wrócił do tematu, który z pewnością omawiali już od jakiegoś czasu. Uświadomiłem sobie, że małomówny Rosjanin ze względu na okoliczności prawdopodobnie rozmawiał teraz o wiele więcej, niż miał w zwyczaju.
Palfrey ukroił sobie kawał boczku i położył go na kromce, po czym z wielkim aperytem zabrał się do tego chłopskiego śniadania. Przez cały czas sprawiał wrażenie odrobinę nieobecnego. Bez przerwy o czymś rozmyślał. Nożem, który trzymał w ręce, przejechał nagle po twarzy, jakby się chciał nim ogolić. Trzydniowy zarost tylko zaszeleścił. Nikt z nas już od jakiegoś czasu nie wyglądał zbyt elegancko – właściwie przypominaliśmy uciekinierów z wariatkowa, a nie fizyka, bogatego prawnika i paleontologa w stopniu doktora. O dziwo, tylko Grimkow był zawsze starannie ogolony.
– Ofiara należała do nich – zaczął spekulować Palfrey. – My stanowiliśmy zagrożenie. Widziały w nas konkurencyjne stado, próbujące przejąć pożywienie.
– Jak się o nas dowiedziały? – zapytał Jan Petr.
– Te drapieżniki mają doskonale rozwinięty ośrodek powonienia w mózgu, co oznacza, że węch należy do ich najczulszych zmysłów – tłumaczył Palfrey. – Mogły nas wyczuć mimo tego, że staraliśmy się zbliżać niepostrzeżenie.
– Chciałem tylko zauważyć, że wiatr wiał od nich w naszą stronę – przypomniał sobie Grimkow. – Ale z drugiej strony był bardzo słaby. Tego drugiego jaszczura z pewnością zwabił zapach krwi. Nie mogę też wykluczyć powiewu w drugą stronę. To w bezwietrzu jest najniebezpieczniej.
– Jeśli chodzi o wzrok, mogę tylko snuć przypuszczenia. Tyranozaur, który żył, to znaczy będzie żył na Ziemi za mniej więcej trzydzieści milionów lat, miał prawdopodobnie bardzo dobrze rozwinięte widzenie binokularne – kontynuował Palfrey, ale kiedy zobaczył malujące się na twarzy Grimkowa zwątpienie, natychmiast zamilkł.
Dotarło do mnie, że myśliwy z Rosji z nie wiadomo jakim wykształceniem i jeszcze niedawno z trudem sklecający zdania po angielsku doskonale rozumie się z doktorem paleontologii. I odwrotnie. Obydwaj bardzo podobnie postrzegali świat zwierząt – starali się zrozumieć motywy ich postępowania. Tylko od czasu do czasu Grimkow miał problem ze zrozumieniem jakiegoś bardziej wyspecjalizowanego pojęcia. Podobnie zresztą jak ja. Paleontologia nigdy nie była moim hobby.
– Binokularne znaczy stereoskopowe. Potrafiły oceniać odległość – wyjaśnił Palfrey.
– Niezbędne dla drapieżników, by doścignąć ofiarę – natychmiast zgodził się Grimkow. – Albo przy mierzeniu odległości w starych wojskowych lornetkach.
– Pozostaje pytanie, czy potrzebowały czegoś takiego przy polowaniu na te olbrzymie stworzenia – wtrącił ciągle nieprzekonany Jan Petr.
Nigdy nie byłem fanem tłuszczów zwierzęcych, ale teraz boczek z chlebem smakowa! wspaniale. Prawdopodobnie wpłynął na to zwiększony wysiłek fizyczny w ciągu ostatnich kilku dni.
– A co pan myśli na ten temat? – teraz Palfrey zapytał Grimkowa.
Nasz przewodnik zamyślił się. Bez pośpiechu przełknął kęs chleba z mięsem i ugryzł następny.
– Myślę, że chciały nas za wszelką cenę zabić – powiedział w końcu. – Wiedzą, że nie jesteśmy z tego świata, wiedzą też, że zagrażamy ich pozycji najpotężniejszych drapieżników, i dlatego starały się nas zniszczyć tak zawzięcie, z wykorzystaniem wszystkich sil.
– Mają mały i bardzo prymitywny mózg! – wybuchnął Palfrey. – Nie może pan przypisywać ich działaniu intencji właściwych naczelnym, które są zdolne do regularnych mordów w obrębie własnego gatunku! Albo przynajmniej delfinom!
– A wilki? – zauważył Jan Petr. – One nie są tak inteligentne jak małpy czy delfiny.
– Naczelne – poprawił go ciągle zjeżony Palfrey.
– Najważniejszy mapuzaur w sforze przepędził giganotozaura rykiem – przypomniał rzeczowo Grimkow. – W stosunku do nas nawet tego nie próbował.
– Ja również odniosłem wrażenie, że chcą nas za wszelką cenę zabić. Popisały się jeszcze większą przebiegłością niż w poprzednim polowaniu – włączyłem się do dyskusji.
– Wiem o tym – przyznał w końcu zmęczony Palfrey. – Chociaż w ogóle tego nie rozumiem.
Z oddali doleciało kilka następujących bezpośrednio po sobie grzmotów, a niebo na zachodzie jeszcze bardziej pociemniało od czarnego dymu podświetlonego żarzącą się na czerwono i żółto lawą. Dopiero teraz zrozumiałem, skąd wzięło się to zachmurzenie. Wulkany pracowały przez całą noc, a ja byłem tak zmęczony, że w ogóle ich nie słyszałem.
Chwilę później w maskę samochodu uderzyły pierwsze krople deszczu.
– W powietrzu unosi się mnóstwo pyłu, który wytwarza jądra kondensacji. Za chwilę spadnie deszcz, w bardzo nietypowej jak na to zjawisko porze – powiedział Jan Petr.
– A może to normalne i dzięki deszczom w połączeniu z erupcją wulkaniczną nie ma w tym miejscu pustyni – polemizował Palfrey ze wzrokiem skierowanym w odległy, bliżej nieokreślony punkt, jakby w rzeczywistości myślał o czymś zupełnie innym. – Bardzo chętnie zrobiłbym sekcję któremuś z tych dinozaurów.
– Budźmy pomału resztę. Ustawimy prowizoryczne namioty, lepiej, żeby nikogo nie przemoczyło – do teoretycznej dyskusji wmieszał się jak zawsze z bardzo konkretną uwagą Grimkow. – Powinniśmy przeczekać deszcz na miejscu.

* * *

Wprawdzie wszyscy śpiący od razu się obudzili, ale nikt nie był w formie, by zabrać się do wytężonej pracy. W końcu udało nam się rozpiąć między samochodami płachtę i w ten sposób stworzyć zadaszenie. Alice postanowiła rozpalić ognisko, zanim drzewo całkiem zamoknie, co jednak kosztowało mnie i Jana Petra przemoknięcie do suchej nitki – przyniesienie drewna do palenia przez kilka godzin zajęło nam trochę czasu. Pomogliśmy sobie wciągarką jednego z defenderów, by przywlec na miejsce pień powalonego cykasa.
Po wielu dniach upału i duchoty wszyscy trzęśliśmy się z zimna, przy czym ja chyba najbardziej. Musiałem wskoczyć w suche ciuchy, by choć trochę opanować dygoty. Przy okazji znalazłem koło samochodu zmięty kawałek papieru. W mezozoiku papiery nie walały się ot tak po ziemi. Okazało się, że był to czek – wypisany na pięćdziesiąt milionów euro, wystawiony przez Alice Goodwig na rzecz Henry'ego Wirgana. Mógł mu wypaść, ale z drugiej strony Wirgan nie wyglądał na roztrzepańca. Nie miałem pojęcia, co z tym zrobić, więc schowałem go do kieszeni.
Deszcz pomału zmieniał się w oberwanie chmury. Treut i Palfrey kopali wokół obozu wąskie rowy odwadniające, by nas nie zalało. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, a może tak naprawdę dzięki Grimkowowi, zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym nawet przy kilkugodzinnym oberwaniu chmury powinno być w miarę sucho. Wpatrywałem się w ogień, podrzemując. Obrażenia wczorajszego dnia coraz dotkliwiej dawały o sobie znać. Jako pierwszy o tabletki przeciwbólowe i coś na zbicie gorączki upomniał się baron Mauschwitz. Chwilę po nim podobne życzenie wyraziła większość z nas. Zapłata za wczorajsze polowanie.

* * *

Po południu ulewa zmieniła się w siąpiący deszcz. Z olbrzymich kałuż połączonych w ogromną mozaikę wodnych oczek unosiła się para. Od rana bardzo wyraźnie się ociepliło. Mimo że nie widzieliśmy tarczy słońca, i tak mieliśmy wrażenie, jakby ktoś włączył nad nami monstrualną suszarkę.
– No to teraz jesteśmy w cieplarni par excellence – zauważył leżący na prowizorycznym łóżku Martinez.
Nikt mu nie odpowiedział. Prawdopodobnie dla każdego był to zbyt duży – i na dodatek zbyteczny – wysiłek. Sam czułem się mizernie, ale w porównaniu z baronem, którego ramię i prawą część klatki piersiowej pokrywał jeden wielki siniak, nie miałem chyba powodu do narzekań. Lord Campbell znosił cierpienie ze stoickim spokojem, Wirgan też się nie skarżył, choć widać było po jego ruchach – ostrożnych i oszczędnych – że nie jest mu do śmiechu.
– Ciągle chce pan zobaczyć te martwe zwierzęta? – Grimkow zapytał niespodziewanie Palfreya, który od rana pracował na laptopie i jego największym zmartwieniem były mokre kable, którymi podłączał komputer do akumulatora samochodu.
– Oczywiście, ale kto by tam ze mną poszedł? – zareagował natychmiast paleontolog. – Nie odważę się pójść sam.
– To by było bardzo niebezpieczne – przytaknął Grimkow. – Pójdę z panem. Chciałbym jeszcze raz rozejrzeć się po okolicy. Panie Treut? Panno Goodwig? Czy mogę powierzyć w wasze ręce bezpieczeństwo obozu na czas nieobecności?
Treut kiwnął głową. Zostawił rąbanie drewna i poszedł do auta po broń. Broń Alice leżała na karimacie. Przez cały dzień nosiła Wirganowi herbatę, leki i jedzenie, żeby nie musiał się za dużo ruszać, ale w ogóle nie rozmawiali. Jaką rolę w tym wszystkim odgrywał znaleziony czek? Chwilowo nie miałem pojęcia.
– Pójdę z wami – powiedziałem, kiedy Palfrey zaczął przygotowywać bagaż. Lekko pojękując, podniosłem się. – Też jestem ciekaw, co tam zobaczę, a poza tym mam już dość siedzenia w miejscu, muszę trochę przewietrzyć myśli.
Zawiesiłem strzelbę na ramieniu z niechęcią i największymi obawami. Nie chciało mi się dźwigać tego żelastwa, a na samą myśl o strzelaniu robiło mi się niedobrze i szczęka zaczynała bardziej boleć. Mimo to dokładnie sprawdziłem broń, upewniłem się, czy do luf nie dostał się brud i czy obydwa naboje są w porządku. W porównaniu ze strzelbami myśliwych moja pukawka wyglądała na prymitywny, nieestetyczny mechanizm. Z drugiej jednak strony była złożona z najlepszych części. A poza tym, kiedy porównałem ją z monstrualnymi pukawkami, z których strzelali Martinez, a przede wszystkim Wirgan, nie wydawała się aż tak przerażająca. Grimkow był już oczywiście gotowy. On zawsze był gotowy – na wszystko. Nie miałem pojęcia, jak to robi.
– To dobra broń – skomentował moje wątpliwości.
– Dlaczego lufy są jedna na drugiej, tak samo jak w strzelbie barona, a nie tak jak w strzelbie lorda – obok siebie? – zapytałem.
Grimkow wzruszył ramionami.
– Tradycja. Ta pańska to kniejówka, była używana głównie na kontynencie. A starzy myśliwi z Wysp preferowali lufy obok siebie.
– Możemy iść. – Palfrey wynurzył się z dżipa z olbrzymim plecakiem.
– Strzelba.
– A, tak, faktycznie.

* * *

Woda i słaba widoczność powodowały, że szło nam się o wiele gorzej niż poprzedniego dnia. Podejrzewam, że gdyby nie Grimkow, nigdy nie trafilibyśmy na miejsce. Patrzyłem na kompas, ale zupełnie czym innym jest teoretyczna wiedza na temat azymutu, a czym innym praktyczna umiejętność utrzymania kierunku przy omijaniu ogromnych kałuż, które czasami przypominały małe jeziora.
– Gdybym nie wiedział, że wczoraj było tu sucho, zawróciłbym – pomstowałem, kiedy szliśmy po pas w wodzie. – Bałbym się, że wyskoczą z tej wody jakieś potwory.
Palfrey potknął się i niewiele brakowało, by upadł. Przytrzymałem go za plecak, a on z powrotem złapał równowagę.
– Wszystko zależy od tego, czy nie podniósł się również poziom wody w rzekach i jeziorach. Być może doszło do tymczasowego połączenia systemów. W takim przypadku możemy spotkać tu zwierzęta żyjące w środowisku wodnym.
– Nie pocieszył mnie pan za bardzo – burknąłem. Pozostała mi nadzieja, że krokodyle z mezozoiku i ten olbrzymi potwór, który o mało co nie pożarł nas razem z samochodem, nie są tak szybkie i jeszcze przez jakiś czas będą funkcjonowały w naturalnych terenach łownych. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce wczorajszej jatki, po raz sto dwudziesty ósmy przekląłem idiotyczny pomysł opuszczenia obozu.
Deszcz spłoszył owady i ciała zaśmierdły bardzo nieznacznie. Gdyby cały dzień prażyły się w słońcu, z pewnością wszystko wyglądałoby i pachniało zupełnie inaczej.
Grimkow podszedł do potężnego cielska argentynozaura i zaczął badać rany, które zadały drapieżniki. Przez chwilę dokładnie im się przyglądał, a potem zaczął obserwować okolicę. Wspiął się nawet na zwłoki, by mieć lepszy widok. Nie miałem pojęcia, czego szuka. Równie dobrze mógł obserwować teren ze wzniesienia, na którym rozbiliśmy obozowisko. Znowu się rozpadało.
– Będziesz robił zdjęcia? – zapytałem Palfreya, który szukał czegoś w plecaku.
Zamiast odpowiedzieć, podał mi aparat.
– Możesz zrobić dla mnie dokumentację? Ja muszę coś jeszcze przygotować. Bardzo ważne są dla mnie detale ran. Na ich podstawie będzie można się sporo dowiedzieć o biomechanice szczęki i sposobach polowania w ogóle.
Zacząłem żałować, że przytrzymałem Palfreya, kiedy się potknął podczas brodzenia przez wodę. Gdyby zmoczył ekwipunek, nie miałby czym teraz robić zdjęć, a ja nie musiałbym nurkować w kraterach z mięsa i tłuszczu. Jedna z ran obnażyła kość. W ułamanym żebrze, którego grubość można było porównać do pnia drzewa, tkwił złamany, mniej więcej piętnastocentymetrowy ząb. Co ciekawe, w środku pusty. Przez chwilę się wahałem, ale w końcu postanowiłem go wyciągnąć. Nachyliłem się i wtedy straciłem równowagę, i wylądowałem w gnijącym mięsie. Klnąc na czym świat stoi, wygrzebałem się i zacząłem pospiesznie otrzepywać z jajeczek, które w środku zdążyły złożyć muchy. Na szczęście na razie nie wylęgły się larwy. Dzisiaj miałem same dobre pomysły.
– Wszystko gotowe! – krzyknął w moją stronę Palfrey.
Z największym trudem powstrzymałem się przed wyrzuceniem w krzaki zęba, którego zdobycie tyle mnie kosztowało.
Palfrey popatrzył na mnie zdziwiony.
– No, przynajmniej nie będzie ci już tak przeszkadzało, że się trochę pobrudzisz – skomentował. W rękach trzymał olbrzymią piłę motorową. – Chciałbym zrobić sekcję, muszę się dostać do środka. – Skinął w stronę cielska martwego giganotozaura.
Jeśli chodzi o wielkość, głowę tego potwora najłatwiej było mi porównać do ogromnej wanny. Urządzenie, które uruchomił Palfrey, nagle wydało mi się jak najbardziej na miejscu.
– Sfilmujesz całą, eee, operację?
Grimkow cały czas badał jakieś ślady, a oprócz jego i mnie w pobliżu nikogo nie było. Kiwnąłem głową zrezygnowany.
Godzinę później Palfrey dostał się do czaszki. W głowie krążyły mi łacińskie nazwy, których używał przy opisywaniu wykonywanych czynności. We włosach miałem pełno odłamków kości i strzępów mięsa, które piła chaotycznie rozrzucała dookoła. Człowiek do wszystkiego przywyknie.
– No, nareszcie go mamy – powiedział z zadowoleniem paleontolog. Chwilę później silnik piły zamilkł. – Mózg. – Pomachał w stronę Grimkowa, by Rosjanin też przyszedł popatrzeć. – Widzicie? Nie większy od banana, objętość mniej więcej dwieście, dwieście dwadzieścia centymetrów sześciennych. Nie mógł być zbyt mądry.
Rosjanin obserwował przez chwilę mały kawałek materii, który kierował potężnym cielskiem.
– Ale w zupełności wystarczył, żeby polować w tak doskonale zorganizowany sposób – stwierdził. – Żeby przygotować pułapkę i zajść nas od tyłu.
Palfrey westchnął.
– Wystarczył, to prawda. Sam nie mogę tego pojąć.
Nagle ogarnęło mnie nieprzeparte i bardzo niepokojące wrażenie, że śledzi mnie czyjś wzrok. Aż mną zatrzęsło. Zanim się obejrzałem, Grimkow już trzymał przy ramieniu broń gotową do strzału. Wystrzelił raz, drugi, trzeci i pozostał w gotowości do kolejnych strzałów. Drobniutkie kropelki deszczu osiadały na lufie i uchwycie zamka. W uszach wciąż rezonowały mi odgłosy wystrzałów.
– Do czego pan strzelał? Trafił pan w coś? – zapytał zaskoczony Palfrey.
– Nie wiem, prawdopodobnie nie. Może miałem przywidzenie – odparł Grimkow i wprawnym ruchem wymienił magazynek.
Powiew wiatru przybliżył obłok gęstej mgły, w jednym momencie widoczność ograniczyła się do piętnastu metrów. Uświadomiłem sobie, że zaraz zacznie się ściemniać.
– Powinniśmy wracać, panowie – powiedział Grimkow, nawet na nas nie patrząc. Potem długo, bardzo uważnie obserwował okolicę. – Musimy trzymać się blisko siebie, ja pójdę pierwszy. Idziemy?
Palfrey błyskawicznie spakował rzeczy i bez zwłoki ruszyliśmy w drogę powrotną. Zauważyłem, że Grimkow prowadził nas tak, by obejrzeć miejsce, w które strzelał. Zorientowałem się po ukraszonych fragmentach głazów, w które trafił.
Zatrzymał się, uklęknął i w największym skupieniu obejrzał ziemię. Nie widziałem tam nic ciekawego, ale Grimkow po chwili przesunął się w bok i pokazał nam odcisk szponów na miękkim błocie.
– Coś tu było – głos drżał Palfreyowi. – Ale to nie było nic wielkiego, nie żaden mapuzaur czy giganotozaur, coś takiego na pewno byśmy dostrzegli.
W pełni się z nim zgadzałem. Teraz analizowaliśmy ślad, robiliśmy zdjęcia, a Grimkow wrócił do ukraszonego głazu.
– Trafiłem go. Tutaj są ślady krwi.
– Nie widziałem, żeby tu cokolwiek stało – zaoponowałem.
– Ja też nie – Rosjanin potwierdził moje słowa i spojrzał na mnie poważnie.
Do obozowiska dotarliśmy mokrzy, ponieważ nie szukaliśmy najdogodniejszej, ale najkrótszej drogi. Niektóre etapy przepływaliśmy. Nie przeszkadzało mi to, przynajmniej zmyłem z siebie mięso i krew.

* * *

W pierwszej chwili wystraszyłem się, że coś się stało, bo obozowisko wyglądało na opuszczone, ale po chwili zza dżipa wyszedł Treut, niosąc siatki z jedzeniem, a zaraz potem Alice ze sporą stertą drewna. Reszta towarzystwa spała nieopodal. Wyglądali jeszcze gorzej niż w południe.
– Do jutra dojdą do siebie – Grimkow rozwiał moje obawy. – Drugi dzień po polowaniu zawsze jest najgorszy. Muszą dużo pić.
Treut potraktował to jak rozkaz i przyniósł jeszcze jedno naczynie z wodą. Zauważyłem, że ma przypięty do pasa wielki rewolwer. Wcześniej go nie nosił.
– Działo się coś złego? – zapytałem, wskazując broń. Podczas zachodu słońca ogień pozornie zyskiwał na sile i wykrawał z wszechogarniającego mglistego oparu bańkę naszego mikroświata.
– Miałem wrażenie, że coś się w okolicy ruszało. A ponieważ prawie wszyscy śpią, no to tak na wszelki wypadek przypiąłem sobie do pasa – odpowiedział niepewnym głosem Treut. – Ale tak naprawdę to nic konkretnego nie widziałem. Miałem tylko wrażenie, że ktoś mnie nieustannie śledzi – dodał prawie szeptem.
Oczy latały mu na wszystkie strony, a kącik ust unosił się w nerwowym tiku. Już od dłuższego czasu to nie był ten sam korpulentny facecik, który pod maską usłużnego kucharza i kelnera skrywał pełnego optymizmu człowieka. Może lepiej, żeby odpiął ten rewolwer...
– Proszę nie myśleć, że lekceważę spostrzeżenia pana Treuta, ale przyznam szczerze, że nie chciało mi się szukać żadnych śladów – wyrwał mnie z rozmyślań lord Campbell. – Wczorajszy dzień był dla mnie o wiele bardziej wyczerpujący, niż mogłem się spodziewać.
Osobiście uważałem, że lepiej być ostrożnym, a może nawet przewrażliwionym niż lekkomyślnym. Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, wzruszyłem ramionami.
– Byłoby wskazane, gdybyście odymili ubrania nad ogniskiem. I wysuszyli – poradził Grimkow mnie i Palfreyowi.
– Jasne, nie chciałbym zacząć śmierdzieć i stać się żywą przynętą dla któregoś z miejscowych drapieżników – paleontolog natychmiast przystał na propozycję i zaczął się rozbierać.
Nie spodziewałem się deszczu ani ochłodzenia, więc nie wziąłem ze sobą zapasowej pary długich spodni. Kiedy stałem przy ognisku z gołymi nogami, czułem się jak potencjalna ofiara. Najwyżej jak się dało podciągnąłem podkolanówki i porządnie zasznurowałem buty. Kiedy suszyliśmy i odymialiśmy ubrania, Treut i Grimkow przygotowywali kolację, główny posiłek dnia. Alice wyszła na wieczorny obchód – oglądała i opatrywała rany poszkodowanym podczas wczorajszego polowania.
Treut obejrzał się nagle przez ramię i jednocześnie wylał na trawę połowę zawartości kociołka, w którym gotował wodę na makaron. Chwilę później rozległo się ciche metaliczne kliknięcie, kiedy Campbell naciągał kurek rewolweru. Wirgan z największym wysiłkiem podniósł się ze swoją strzelbą. Po chwili każdy z nas trzymał w ręku gotową do strzału broń.
– Widział pan coś? – zapytał Grimkow.
– Właściwie nie, raczej się wystraszyłem – odpowiedział przerażony Treut.
Nikt nie żartował z pomyłki kucharza. W każdym z nas narastało napięcie i nawet jeśli wszyscy odkładali broń, to bardzo powoli i blisko siebie. Podejrzliwie wpatrywaliśmy się w otaczającą nas ze wszystkich stron ciemność.
Wymieniona w kociołku woda zaczęła wrzeć, w innych naczyniach gotowaliśmy kawę i herbatę. Nalałem sobie chochelką gorącego napoju, a kiedy uderzyłem nią w krawędź kubka i usłyszałem metaliczne kliknięcie, uświadomiłem sobie, że nie słyszałem zwalniania kurka – lord cały czas miał broń gotową do strzału.
Ponad koronami drzew, między którymi znajdowało się obozowisko, przeleciało coś wielkiego. Słyszałem szelest ogromnych skrzydeł... Potem z lewej strony doleciał mnie agonalny, urywający się niespodziewanie skrzek.
– Dla tego nie wyglądaliśmy na zbyt łakomy kąsek – zaśmiał się Martinez.
Lord w końcu zabezpieczył rewolwer i schował go do kabury. Odetchnąłem z ulgą. Z tego napięcia zaczęły mnie boleć ramiona.
– Możemy jeść – oznajmił Treut.
Po kolacji bez elegancko nakrytego stołu napięcie opadło. Być może miał na to wpływ fakt, że noc nie działa tak depresyjnie jak gęsta mgła.
– Panie doktorze – Grimkow zwrócił się do Palfreya – jaki jest najdoskonalszy znany sposób maskowania się zwierząt? Czy to możliwe, by jakiś gatunek opanował tę sztukę do tego stopnia, by jego osobniki stały się zupełnie niewidzialne?
Doskonale wiedziałem, dlaczego Rosjanin zadał takie pytanie, ale wydawało mi się to niemożliwe. Byłbym raczej skłonny uwierzyć, że ze względu na warunki atmosferyczne bardzo wiele rzeczy nam umykało. Deszcz, mgła, zszargane nerwy...
Paleontolog zamyślił się.
– Powiedziałbym, że pan chyba jest bardziej zorientowany w kwestii maskowania się niż ja. A niewidzialność ciągle pozostaje w sferze marzeń technologów wojskowych. Natomiast prawdziwymi mistrzami kamuflażu w świecie zwierzęcym są ośmiornice i w ogóle głowonogi.
Zauważyłem, że Grimkow słucha Palfreya, a jednocześnie bacznie obserwuje Treuta. Ten w odróżnieniu od nas wszystkich nie uspokoił się i raz po raz spoglądał za plecy, w ciemność nocy.
– Potrafią zmienić kolor i doskonale zlać się z tłem. Dzięki leukoforom, komórkom zawierającym białko, odbijającym większość fal spektrum widzialnego – kontynuował Palfrey.
– Dlaczego pyta pan o takie rzeczy? – zainteresował się Martinez.
Kiedy Palfrey zobaczył, że Rosjanin nie kwapi się do odpowiedzi, znowu zabrał głos.
Włączyłem laptop i otworzyłem dokumenty o Martinezie, które ściągnąłem z Internetu. Nie było tego za wiele. Kilka informacji z rubryk towarzyskich, fotografie z targów broni, na których doprowadził do zniesienia embarga na dostawy najnowocześniejszych typów broni do krajów Trzeciego Świata... Zbił dzięki temu niezłą fortunę. Przypomniało mi się, że Martinez w żaden sposób nie zamierzał taić, czym się zajmuje. Nie wiedziałem tylko, że jest to handel na taką skalę. Był liderem zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym. Znalazłem informację, że dwukrotnie oskarżono go o świadczenie usług obcym wywiadom gospodarczym, niczego mu jednak nie udowodniono. Ludzi, których interesy stały w sprzeczności z interesami rządów wielkich państw, często spotykały takie rzeczy. Czy to właśnie on próbował dobrać się do mojego laptopa? Niewykluczone, ale to samo można było powiedzieć o każdym uczestniku ekspedycji.
Tymczasem Palfrey kończył opowieść o strzelaniu do niewidzialnego celu. Martineza bardzo to zainteresowało.
– Ale w coś pan trafił – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Grimkow nie zamierzał trudzić się przytakiwaniem.
– Może to była jakaś niewidzialna ośmiornica, o której nam tu przed chwilą opowiadał drogi doktor? – zaczął dowcipkować Mauschwitz.
– A czy to mógł być człowiek? Może ktoś nas śledzi? – zastanawiał się na głos Martinez.
Treut odłożył talerz z kolacją i znowu spojrzał za siebie. Zrobił to tak gwałtownie, jakby chciał skręcić sobie kark.
– Ludzie pojawią się na tej planecie za mniej więcej dwadzieścia osiem milionów lat, a człowiek nowoczesny, taki jak my, za ponad sto – powiedział Wirgan. – Nie sądzę, żeby śledził nas mniejszy czy większy jaszczur z inteligencją krowy i mózgiem wielkości banana, w który jeszcze trudniej trafić niż w dziesiątkę na strzelnicy z odległości stu metrów – burknął pogardliwie.
– Co pan widzi? – szepnął Grimkow, delikatnie chwytając Treuta za łokieć.
– Nie wiem. – Niemiec wyglądał na przerażonego. – Właściwie to w ogóle nie wiem, czy cokolwiek widzę. To bardziej wrażenie, że tam coś jest.
– Nie ruszać się – rzucił ostrym tonem Grimkow. – Nikt. A gdzie pan to widzi?
– Kolo tego wielkiego drzewa pod krzakiem paproci, od którego tak wyraźnie odbija się światło. To ten najjaśniejszy punkt w okolicy.
Grimkow już mrużył powieki, w rękach trzymał gotową do strzału broń.
– Proszę państwa, każdy, kto czuje się na siłach i zajmuje odpowiednią pozycję do oddania strzału w kierunku wskazanym przez pana Treuta, na moją komendę – pal.
Nie wiedziałem, co się dzieje, ale poczułem gęsią skórkę na całym ciele. Treut miał rację, tam faktycznie coś było.
– Raz, dwa... pal – zakomenderował szeptem Grimkow.
Miałem wrażenie, że kiedy powiedział śpal", jego strzelba sama podskoczyła do ramienia i Rosjanin natychmiast wymierzył w ciemność. Huknęła cała seria. Z dwulufowych strzelb dwa następujące po sobie strzały, a z powtarzalnego sztucera trzy albo cztery z trochę dłuższymi przerwami. W kwestii strzelania nie miałem do siebie dość zaufania, by celować ponad głowami innych. Przygotowywałem się na ewentualność, że za chwilę coś wyskoczy z ciemności.
Huk wystrzałów wybrzmiał, puste łuski zadzwoniły o kamienie, a myśliwi już nabijali broń. Wirgan zaciskał zęby, widać było, jak zmaga się z bólem, Jan Petr wstał I tak jak ja czekał na atak z ciemności.
W gąszczu okolicznych krzewów zaczęła się szarpanina. Coś niezwykle masywnego uciekało za kurtynę bujnej roślinności, tratowało gałęzie i cieńsze pnie, póki nie oddaliło się na bezpieczną odległość. Mimo że się tego spodziewaliśmy, i tak byliśmy zszokowani. Wszyscy bladzi, dłonie zaciśnięte na strzelbach, wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem.
– Co najmniej dwa – przerwał milczenie Palfrey.
– Trafiliśmy? – dopytywał się Martinez.
– Idziemy sprawdzić? – zapytał poważnym głosem lord Campbell.
– Wydaje mi się, drogi przyjacielu, że nie powinniśmy ryzykować. Rano będzie na to dość czasu – wmieszał się do rozmowy baron, który nie zamierzał opuszczać kręgu światła rzucanego przez płomienie ogniska.
Spojrzałem pytająco na Grimkowa. Zastanawiał się, ale po chwili usiadł.
– Dzisiaj będziemy stali na warcie w parach – zarządził. – Ja i doktor Palfrey jako pierwsi, potem Martinez z Treutem i na koniec lord Campbell z baronem Mauschwitzem.
– A ja? – zapytał Wirgan.
– Pan i pan Twilli musicie być jutro wypoczęci, czeka was ciężki dzień za kierownicą. A panna Goodwig, mam nadzieję, wybaczy mi, że dzisiaj nie wziąłem jej pod uwagę.
Alice tylko machnęła ręką.
Zacząłem przygotowywać sobie legowisko. Nie miałem pojęcia, czy po takich przeżyciach będę w stanie usnąć, ale postanowiłem spróbować. Po trudach całego dnia ogarnęło mnie okropne zmęczenie. Poza tym cały czas miałem w pamięci sekcję jaszczurzych zwłok przeprowadzoną przez Palfreya oraz strach przed potworami wodnymi, kiedy brodziliśmy przez, nazwijmy to, kałuże.
– Czy istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że oprócz nas są tu inni ludzie? – zagadnął mnie Martinez.
– Odkryłem tylko jeden wektor – przypomniałem mu.
– Ale cały czas pan pracuje i patrząc na pana, można odnieść wrażenie, że jest pan bliski kolejnych odkryć.
Jego spostrzeżenie zainteresowało pozostałych.
– No tak, zastanawiam się nad nowym podejściem do problemu.
Jednocześnie z wypowiedzeniem tego zdania otworzyły się przede mną kolejne możliwości, jaką przyjąć taktykę przy prowadzeniu badań. Natychmiast włączyłem laptop i zanotowałem wszystkie pomysły, by jutro do nich wrócić, na wypadek gdyby przez noc uleciały mi z głowy.
– Nie mogę jednak ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że nikt inny się tu nie dostał – rzuciłem półgębkiem, żeby zostawili mnie w spokoju. – Można by to osiągnąć dzięki koncepcji odłamkowej, ale póki co cały czas jestem na początku drogi.
– Jeśli dojdziesz do celu, zapraszam do współpracy. Ja kapitał, ty pomysł, pól na pół – natychmiast zareagował Jan Petr, chytrze się uśmiechając.
– Co takiego? – nie zrozumiałem, bo myślałem już o czymś zupełnie innym. – Póki co jeszcze nic nie mam – zwróciłem mu uwagę, kiedy dotarło do mnie, co powiedział.
– Jeśli chodzi o pieniądze, możemy negocjować. Jestem przekonany, że wszyscy będą zadowoleni. – Martinez spojrzał znacząco na Jana Petra.
Było mi zupełnie obojętne, o czym zamierzają dyskutować ci dwaj. Musiałem szybko uchwycić wszystkie pomysły, przebłysk inteligencji, który mógł się rozpłynąć w ciemnościach nocy. Dopiero po godzinie wszystko było gotowe, a ja układałem się do snu spokojny, że jutro będę w stanie odtworzyć nowy tok myślenia.
Kiedy oderwałem wzrok od ekranu, na którym zaczynały już osiadać krople wody, większość z nas oddychała równo i spokojnie. Palfrey i Grimkow usiedli tak, by każdy patrzył w inną stronę, nie spoglądając jednocześnie na ogień. Alice Goodwig obserwowała mnie w zamyśleniu przez płomienie ogniska.
– Wie pan, że jest pan na swój sposób wariatem? Wokół szwendają się niebezpieczne dinozaury albo coś jeszcze gorszego, a pan coś tam sobie liczy.
Przez chwilę zastanawiałem się nad znaczeniem jej słów. Czy aby po raz kolejny nie zawodziła mnie słabo rozwinięta inteligencja społeczna? Nie wydawało mi się jednak, żeby ze mnie kpiła.
– Jestem, kim jestem. Tym, co potrafię i co wiem – odpowiedziałem. Pewnie trochę niezgrabnie i zbyt prostolinijnie, ale nigdy nie byłem dobrym mówcą.
– No właśnie – przytaknęła i położyła się w śpiworze.
Moje obawy, że nie zasnę, okazały się bezpodstawne. Nawet się nie zorientowałem, kiedy nastał świt.

* * *

Wiał świeży wietrzyk, ucichło odległe grzmienie wulkanów. W efekcie niebo było bezchmurne, a przez palące słońce woda po ulewie parowała. Dzięki doskonałej widoczności po złym nastroju poprzedniego dnia nie został nawet ślad. Nagle poczułem się wspaniale, pozbawiony obaw, gotowy na dalsze przygody i odkrywanie tajemnic dziwnego, oddalonego o miliony lat świata. Wystarczyło spojrzeć na resztę ekipy i od razu było widać, że inni czują się podobnie. Ogólne przygnębienie minęło.
– Panie Treut? – baron Mauschwitz szukał sługi.
Otrzepałem śpiwór, by go trochę przewietrzyć, a potem rozmasowywałem obolały jeszcze staw szczękowy. Rano ból był trochę silniejszy, jednak w porównaniu z wczorajszym przebudzeniem i tak czułem się o wiele lepiej.
– Panie Treut?
Grimkow klęknął przy legowisku kucharza i przez dłuższą chwilę gładził śpiwór.
– Zimny, musiał wstać o wiele wcześniej niż my.
Nagle poranna krzątanina ustała. Wszyscy patrzyliśmy na siebie przestraszeni.
– Nie widziałem, żeby wstawał – powiedział Campbell i odłożył kubek, do którego właśnie chciał nalać świeżo zaparzonej kawy.
– Zostańcie na miejscach. Może mnie pan osłaniać? – Grimkow zwrócił się do Wirgana. Ten kiwnął tylko głową.
Rosjanin bardzo dokładnie obejrzał ziemię wokół legowiska, a potem obszedł cały obóz. Wirgan szedł tuż za nim, z bronią przygotowaną do strzału. Zajęliśmy się porannymi czynnościami, ale z o wiele mniejszym zapałem i bez optymizmu, który towarzyszył nam po przebudzeniu. Ukradkiem spoglądaliśmy na Wirgana i Grimkowa. Osobiście uważałem, że Treuta obudziły jakieś sensacje żołądkowe i odszedł na stronę trochę dalej niż zwykle, by nie czuć się skrępowanym. Miałem nadzieję, że moje przypuszczenia okażą się trafione.
Kiedy zanosiłem śpiwór do samochodu, spotkałem Jana Petra.
– Zobacz, co znalazłem. – Pokazałem mu czek na pięćdziesiąt milionów euro.
– Alice wystawiła to Henry'emu – mruknął i aż zagwizdał z wrażenia. – Chyba nie byłby szczęśliwy, gdyby to zobaczył w twoich rękach. Na twoim miejscu nie dawałbym mu tego, a przynajmniej nie teraz – poradził.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Zrobił tę swoją szelmowską minę, pytanie wyraźnie go rozbawiło. Ostatnio jednak zachowywał się tak coraz rzadziej.
– Henry zaprosił Alice na tę ekspedycję. To miała być podróż, którą chcieli uczcić zaręczyny. Biorąc jednak pod uwagę, że postanowiła oddać mu pieniądze, chyba nie najlepiej im się układa – powiedział półszeptem, choć nie sprawiał wrażenia, jakby się tym specjalnie przejmował. Właściwie nie zauważyłem, by kiedykolwiek przeszkadzały mu nieporozumienia i konflikty towarzyskie w najbliższym otoczeniu.
– Widzę, że cię to bawi. Może nawet ci się podoba – rzuciłem oskarżycielskim tonem.
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Nie sądzisz, że to interesujące? – odbił piłeczkę. – I nie zapominaj, że Alice to moja kuzynka. Henry to wspaniały kompan, jeśli chodzi o zabawę, ale jako mąż...
Za bardzo ją kocham, żeby mnie nie cieszył taki rozwój wypadków.
– A teraz mi pewnie poradzisz, żebym uważał na Wirgana.
– Widzę, że szybko się uczysz. – Poklepał mnie po ramieniu. – Pewnie będzie chciał zrzucić na kogoś winę albo przynajmniej wyładować złość. Ale raz już mu pokazałeś z tą spluwą co i jak, co nie?
– Ty jesteś chory! – niemal krzyknąłem i włożyłem kurtkę. W powietrzu zaczynało się gromadzić coraz więcej owadów.
– Całkiem możliwe – JP nie próbował nawet oponować.
– Znaleźliśmy go – przerwał nam lodowato zimny głos Grimkowa.
Nie musiałem o nic pytać, by do mnie dotarło, że Treut wcale nie skoczył na stronę, nie poszedł na przechadzkę ani nie robił pamiątkowych zdjęć okolicy.
Grimkow znalazł go w pobliskim gaju miłorzębów. Jakimś cudem wylądował na wysokości pięciu metrów na najgrubszej gałęzi drzewa. Na korze widniały wyraźne ślady zadrapań zrobionych jaszczurzymi pazurami.
– Wprawdzie przypuszczaliśmy, że niektóre gatunki dromeozaurów potrafiły łazić po drzewach, ale nie sądziliśmy, że akurat tutaj, w Ameryce Południowej – skomentował znalezisko Palfrey.
Kątem oka obserwowałem wiszące na gałęzi ciało. Trzymałem broń, ale ze strachu coraz bardziej pociły mi się ręce. Wszystko to wyglądało jak koszmarna groźba, groźba, do której są zdolne wyłącznie istoty o wysoko rozwiniętej inteligencji.
– To zrobili ludzie... – wymamrotał Martinez.
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas był w stanie wtargać Treuta tak wysoko – wtrącił Wirgan, cały czas rozglądając się nerwowo dookoła. Czujny, przygotowany na wszystko. Dopiero teraz był w swoim żywiole i niczego nie udawał.
– Lamparty wciągają ofiarę na koronę drzewa, by zabezpieczyć pożywienie przed padlinożercami, zwłaszcza hienami – wyjaśnił Palfrey.
– I pewnie przywiązują je linami do gałęzi, prawda? – dodał sarkastycznie Martinez.
Grimkow oparł broń o pień drzewa i zaczął się z niezwykłą zręcznością wspinać. W jego wykonaniu wyglądało to jak coś bardzo łatwego, ale ja na pewno nie dostałbym się tak wysoko. Już po chwili był przy Treucie.
– To nie liny – zawołał z góry. – Uwaga! – krzyknął. Na ziemię spadło ciało.
To były jelita.
O mało co nie pozbyłem się całej zawartości żołądka. Do cholery, co to właściwie miało znaczyć? Ostrzeżenie?! Spojrzałem na Palfreya z nadzieją, że mnie chociaż trochę uspokoi jakąś analogią ze świata zwierzęcego, ale on milczał.
– Ze śladów wynika, że został zaatakowany aż tutaj, przy drzewie – powiedział Grimkow, kiedy zszedł na dół. – Nigdzie indziej nie znalazłem śladów krwi.
– To znaczy, że poszedł ot tak, na przechadzkę? – nie wierzyła Alice. Starała się trzymać nerwy na wodzy i mówić jak najspokojniej, ale mimo to w jej głosie było wyraźnie słychać to samo, co w jednej chwili ogarnęło mnie: przerażenie. – Ciało jest zimne, co znaczy, że umarł w nocy. Musiał jednak iść po ciemku, gdyby oświetlał sobie drogę latarką, z pewnością zauważyliby go wartownicy. Zresztą bez latarki też powinni go zauważyć. To wszystko jest bez sensu... – stwierdziła, a ja w duchu przyznałem jej rację.
– Może on specjalnie się wymknął, żeby go nikt nie widział? – podzielił się swoją hipotezą Jan Petr.
Jeszcze lepszy pomysł. Miałem ochotę się wydrzeć, że jeśli ma jakieś równie dobre pomysły, to niech zostawi je dla siebie.
– Żeby dać się dobrowolnie zabić... – mruknął Wirgan.
– Może zrobiło mu się niedobrze i chciał na stronę? – zaproponowałem nieco mniej makabryczną hipotezę.
– Potajemnie? – zastanawiał się głośno baron.
– Niczego więcej się nie dowiemy – wzruszył ramionami Grimkow. – Wyszedł z obozu i doszedł aż tutaj. Coś go zabiło, rozpruwając mu brzuch, a potem wywlekło go na drzewo i powiesiło na gałęzi za jelita. Ze śladów nic więcej nie wynika – mówił bardzo spokojnym tonem, bez zaangażowania emocjonalnego. Wzrok kierował gdzieś przed siebie, jakby miał wgląd do sobie tylko znanego świata.

* * *

Wykopanie grobu kosztowało nas mnóstwo sił, a potem musieliśmy jeszcze usypać na mogile stos kamieni. Na szczęście w okolicy było ich pod dostatkiem. Kiedy ciało Treuta zniknęło w prowizorycznym grobie, nie czułem niczego poza ulgą, że mamy ten morderczy wysiłek za sobą. A może ludzie zawsze grzebali martwych tylko po to, by po wszystkim poczuć ulgę? Bardzo cyniczne, ale ja po prostu byłem potwornie zmęczony.
Nikt się nie kwapił do wygłoszenia mowy pogrzebowej. W końcu Campbell wysunął się dwa kroki przed wszystkich.
– Zmarł w świecie, do którego żaden człowiek przed nim nie dotarł. W świecie okrutniejszym, niż potrafiliśmy sobie wyobrazić. To był prawdziwy mężczyzna – powiedział krótko i prosto, po czym wrócił do kręgu ustawionego wokół grobu.
Pterozaur krążący wysoko w górze na moment zasłonił ogromnymi skrzydłami słońce, a do szumu drzew i krzewów dołączyło bzyczenie owadów.
– Amen – dodał Jan Petr. Zabrzmiało to jak komenda, po której się rozeszliśmy. Wracaliśmy do samochodów w pośpiechu, nikt nie miał ochoty spędzać tu kolejnej nocy.

* * *

– A co się stanie, jeśli w naszych czasach jego ciało zostanie odnalezione w trakcie wykopalisk? – wypowiedziałem głośno zaskakującą myśl i spojrzałem na Palfreya.
– Mało prawdopodobne. Badania oparte na wykopaliskach są bardzo słabo rozwinięte, wiedza opierająca się tylko na tej metodzie badawczej byłaby pełna luk i niedomówień. Znamy niewielki odsetek gatunków, które żyły w tej epoce. A to oznacza, że nie dochowały się kośćce reprezentantów tysięcy, setek tysięcy, milionów pojedynczych osobników. Treut ma minimalną szansę na przewrócenie do góry nogami współczesnej paleontologii. Gdyby jego zwłoki jakimś cudem zostały jednak znalezione, z pewnością uznano by to za pomyłkę albo próbę oszustwa. Nikt by nie uwierzył, że homo sapiens pojawił się na Ziemi już w mezozoiku.

* * *

Równina pełna wody nie przywodziła na myśl zbyt dobrych skojarzeń, dlatego dość dokładnie skontrolowałem oba dżipy. Sprawdziłem jeszcze raz, czy uszczelka i przewód odprowadzający spaliny są odpowiednio zamocowane i czy elektryka jest właściwie zaizolowana. Mimo że za wiele sobie po tym nie obiecywałem, po raz kolejny spróbowałem nawiązać kontakt ze Storchem. Bezskutecznie. Byliśmy zbyt daleko od bazy, a ponadto pył wulkaniczny rozproszony w atmosferze nie pomagał w nawiązaniu połączenia.
– Kiedy będziemy brodzili, pod żadnym pozorem nie gaś silnika – przypomniałem Wirganowi.
Miał taką minę, jakby mnie w ogóle nie zauważył, a moje słowa były szumem drzew na wietrze. Nie zareagowałem na tę arogancję – zawsze lepiej udawać, że nic się nie stało, niż oberwać w gębę od takiego osiłka.
– A więc wracamy – rzuciłem w charakterze bardziej towarzyskim niż informacyjnym do pasażerów w wozie i po chwili walki ze stacyjką odpaliłem silnik.
– I to jak najkrótszą drogą – polecił Jan Petr.
Ruszyłem. Przez pierwsze pięćdziesiąt metrów starałem się trzymać jedynie suchej nawierzchni, ale po chwili dałem za wygraną i z największymi oporami wjechałem w wodę o powierzchni połowy boiska do piłki nożnej. Wnioskując z ukształtowania terenu, spodziewałem się rozległej, ale płytkiej kałuży. Woda chlupotała pod kołami, więc ściągnąłem nieco nogę z gazu. To była kałuża, po chwili znaleźliśmy się po drugiej stronie.
Powoli pokonywaliśmy kolejne kilometry. Całkowicie skoncentrowałem się na okolicy, a Jan Petr kierował mnie, posługując się mapą nakreśloną podczas jazdy w przeciwną stronę.
– Mam wrażenie, że wody przybywa, jakby teren nieznacznie się obniżał – usłyszałem przez radio głos Palfreya.
Chyba miał rację, prawie cały czas brodziliśmy i bardzo rzadko przejeżdżaliśmy przez wysepki suchej ziemi. Kiedy jechaliśmy w tamtą stronę, nie odczuwaliśmy pochyłości terenu.
– Ile tu wokół pojawiło się życia! Widzicie, jak rośliny się zazieleniły? Cały czas mamy w zasięgu wzroku przynajmniej jedno stado jaszczurów. Te zmiany są jeszcze bardziej radykalne niż w puszczy po deszczu! – z radia dochodził glos rozemocjonowanego Palfreya.
Nie widziałem nic z tego, o czym mówił. Na dłoniach pomału zaczynały mi się robić odciski od nieustannej walki z kierownicą i trudnym terenem. Gdzieś w oddali majaczyła tylko wyżyna, którą musieliśmy pokonać, by dotrzeć do bazy. Za nią powinniśmy już chyba móc nawiązać połączenie ze Storchem.
Znowu zwolniłem, długie jeziorko absorbowało moją uwagę w o wiele większym stopniu niż malownicza okolica. Może działo się tak za sprawą wyrośniętego, dwumetrowego gada, który obserwował nasz przejazd, siedząc na głazie wystającym z wody.
Krople wody pokryły przednie i boczne szyby, a podwozie zanurzało się coraz głębiej. Zwolniłem jeszcze bardziej, by wytworzyć przed nami nieprzełamującą się falę. W dokumentacji technicznej znalazłem informację, że bez żadnych ulepszeń defender mógł się zanurzać w wodzie o głębokości pięćdziesięciu centymetrów, choć w praktyce było to trochę więcej. Mimo to, kiedy przez dziury w karoserii i szpary w drzwiach zaczęła wciekać woda, serce podskoczyło mi do gardła. A lustro wody cały czas się podnosiło, miałem wrażenie, że zaraz przekroczymy moment, który samochód jest w stanie wytrzymać. Przeciwległy brzeg wydał się nagle nieskończenie daleki. Za mną do wody wjeżdżał Wirgan. Nie zatrzymywać się, nie zatrzymywać, powtarzałem w duchu jak mantrę.
W myślach pogratulowałem sobie, że sprawdziłem przed wyjazdem izolację elektryki. Modliłem się, żeby wszystko poszło gładko. Przednie koła na moment straciły kontakt z dnem, jeszcze bardziej zmniejszyłem prędkość. Woda sięgała pod lusterka boczne i wlewała się całymi strumieniami do kabiny. Na szczęście w ten sposób zwiększył się nasz ciężar, kola znowu chwyciły powierzchnię dna i mogliśmy pewniej ruszyć do przodu.
– Utopimy się... – jęknął Martinez.
Kręciłem kierownicą bardzo oszczędnie, próbując odnaleźć wzrokiem odpowiednie miejsce na brzegu, które gwarantowało bezproblemowy wyjazd z wody.
– Z prawej strony jest coś, co przypomina krokodyla i zmierza w naszą stronę – oznajmił stłumionym głosem Jan Petr. Otworzył okno – w tylnym lusterku zobaczyłem, jak wychyla się ze strzelbą.
Podrzuciło nas na jeszcze większym zagłębieniu. Na masce pojawiła się pierwsza fala wody i dokładnie oczyściła dolną część szyby z owadów i błota. No to jesteśmy w koziej dupie, pomyślałem, ale mimo to uparcie trzymałem kierownicę i pedał gazu w niezmiennej pozycji. Powierzchnię wody dzieliło od wylotu przewodu spalin ponad dwadzieścia centymetrów. Prask. Potworny ból i dzwonienie w uszach, huk wystrzału w zamkniętym pomieszczeniu o mało co nie zrobił ze mnie kaleki. Prask. W bocznym oknie mignęła zębata paszcza, woda poczerwieniała od krwi. Coś uderzyło w drzwi. Przednie koła nagle mocniej chwyciły podłoże, powierzchnia wody przestała się unosić. Bardzo stromy podjazd, w ostatniej chwili przydusiłem odpowiednio mocno gaz, silnik o mało co się nie zadławił – i już po chwili byliśmy na lądzie. Zatrzymałem się w taki sposób, by drugi samochód miał odpowiednio dużo miejsca, i mokry od pasa w dół od wody, a w górę od potu wysiadłem. Miałem dosyć.
– Muszę odpocząć – bąknąłem, widząc, jak trzęsą mi się dłonie. Wirgan przejechał za nami bez problemów. Prehistoryczne krokodyle nawet go nie zauważyły.
– Obawiam się, że będziemy musieli skorygować plany – usłyszałem po chwili głos Campbella.
Ostatkiem sił rozejrzałem się i od razu zrozumiałem, o co mu chodzi. Od wyżyny, do której musieliśmy się dostać, dzieliło nas mniej więcej trzysta metrów wody, z której tylko tu i ówdzie wystawały małe wysepki.
– Nie przejedziemy, nie da rady. Musimy poczekać, aż wyschnie – stwierdziłem zrezygnowany.
Jan Petr podał mi batonik musli. Może właśnie tego najbardziej teraz potrzebowałem? Łakomie zabrałem się do przekąski. Na kamieniu przede mną przysiadł motyl. Właściwie to ćma, która nie wiedzieć czemu latała w ciągu dnia. Na szarych skrzydłach widniały brązowawe plamy. Nie musiałem być biologiem, by dostrzec aparat gębowy przystosowany do przebijania grubej jaszczurzej skóry.
Wszyscy zgromadzili się na brzegu i niepocieszeni patrzyli na przeszkodę, która uniemożliwiała nam dotarcie do bazy.
– Zanim wyschnie ten akwen, mogą minąć całe tygodnie albo nawet miesiące – powiedział załamany Palfrey. – A ze względu na to, że zaczynają tu nadciągać krokodyle, taki stan nie wydaje się niczym niezwykłym. Chyba że tutejszy ekosystem jest zależny od ilości popiołów wulkanicznych w atmosferze. Wulkany będą jednak aktywne jeszcze przez kilka najbliższych milionów lat. Kordyliery dopiero zaczęły się formować.
– Krokodyle? – otrząsnąłem się i dołączyłem do reszty towarzystwa. Krew drapieżnika, którego odstrzelił Jan Petr, wabiła inne osobniki. Naliczyłem ich dwanaście, a gdybym wytężył wzrok, z pewnością dostrzegłbym o wiele więcej.
– Zasrane dinozaury – zaklął Wirgan.
– Krokodyle to nie dinozaury – odruchowo poprawił go Palfrey.
Król myśliwych spiorunował go wzrokiem, ale się nie odezwał.
– Proponuję, żebyśmy spróbowali objechać tę wyżynę. Dzięki pierwszej wyprawie wiemy, że nie sięga ona tak daleko na wschód i nie powinna nas zatrzymać – podzielił się swoim pomysłem lord Campbell.
– Ale jeszcze wcześniej powinniśmy znaleźć jakieś miejsce na obóz, najlepiej takie, żeby rozpalić ognisko. Na pewno nie będziemy nocowali tutaj – im dalej od krokodyli, tym lepiej. Wprawdzie to nie dinozaury, ale ich paszcze też są imponujące – dodał baron Mauschwitz, popisując się przy okazji poczuciem humoru.
Przy brzegu, zaledwie kilka metrów od przednich opon samochodów, czyhały w pełnej zgodzie co najmniej trzy pięciometrowe bestie. Chyba wydawało im się, że wystarczy strawy dla wszystkich i nie ma powodu do awantury.
– Sądząc po ich liczbie, doszło do tymczasowego połączenia akwenów z jakąś rzeką albo jeziorem – powiedział Palfrey i ruszył do samochodu po kamerę. Znowu nie miał broni, ale ze względu na krokodyle cała reszta towarzystwa pozostawała w pełnej gotowości.
– A na podstawie czego pan tak sądzi, drogi doktorze? – w głosie Campbella dało się usłyszeć szczere zainteresowanie. – Krokodyle potrafią przecież bez żadnego problemu poruszać się również po suchym lądzie. Mogą przebyć kilkaset jardów, ba, nawet i pól mili o własnych siłach.
– Sądzę tak na podstawie obecności kolejnego gościa. – Palfrey wskazał ręką w stronę wody i zaczął filmować.
Dopiero teraz zauważyłem zbliżającą się do brzegu falę. Nie wiedziałem tylko, co ją wywołuje. Wyglądało to tak, jakby podpływała do nas łódź podwodna.
Batonik spełnił pokładane w nim nadzieje – czułem się lepiej, wracały mi siły i ochota do życia. Nie zamierzałem pozwolić, by moje bezpieczeństwo zależało od innych. Podniosłem się, wyciągnąłem z uchwytu za siedzeniem strzelbę – czy, używając terminologii myśliwskiej, dwulufową kniejówkę – i sprawdziłem, czy jest nabita. Była.
Nagle taflę wody rozbiło od spodu potężne uderzenie i przed nami pojawiło się olbrzymie, wygięte w dziwny kształt cielsko pokryte kościstymi płatami. Zamarłem ze strachu. Łuskowate monstrum rozwarło się przed nami – po chwili zrozumiałem, że drapieżnik zaprezentował nam po prostu wnętrze paszczy. Giganotozaur i mapuzaur razem wzięte były od niego mniejsze. Krokodyle zrozumiały, że chyba najwyższy czas wziąć nogi za pas, ale udało się to tylko jednemu. Ruchy szczęki były błyskawiczne – dla tego monstrum krokodyl wystarczał na jeden kęs. Jeszcze przed chwilą się ich baliśmy, a teraz patrzyliśmy na dwa spłaszczone ochłapy mięsa, jakby zgniecione przez gigantyczną prasę.
– Deinosuchus hatcheri – mruknął Palfrey, jakby wypowiadał jakieś zaklęcie.
– Ten sam, który o mało co nie utopił nas razem z dżipami – przypomniało mi się.
– Jest jeszcze większy niż te cholerne dinozaury, psiakrew – zaklął Martinez.
Nie potrzebowaliśmy żadnych komend, by stanąć w równym rzędzie z bronią przygotowaną do strzału. Celowaliśmy w wodne monstrum, które teraz spokojnie raczyło się krokodylim mięsem.
– Dużo większe – potwierdził Palfrey. Nie interesowała go tak przyziemna rzecz jak broń, cały czas maksymalnie skupiał się na filmowaniu. – Do tej pory znaleziono resztki kostne tego zwierzęcia na terenie Ameryki Północnej, ale zakładaliśmy, że może pojawiać się również tutaj. Jest większy, niż sądziliśmy, ten ma ponad piętnaście metrów długości i waży...
– Osiemnaście ton? – rzucił dziwnie podniesionym głosem baron Mauschwitz.
– Mniej więcej – potwierdził Palfrey.
– I to jest drapieżnik – natychmiast zareagował Wirgan. Na jego twarzy nie było już widać najmniejszego śladu zmęczenia po poprzednich dniach. – Jeszcze większy od giganotozaurów. – Zazgrzytał zamek w jego sztucerze.
– Wydaje mi się, że nie powinniśmy go prowokować – powiedziała cicho Alice stojąca obok narzeczonego. – Co będzie, jeśli nie zabijemy go na miejscu? Nie mamy dokąd uciekać, wszędzie wokół jest woda.
Miała rację. Gdzie się znajdował mózg tej bestii? Dało się ją w ogóle zabić? Może wystrzałem z armaty, ale niekoniecznie z broni, którą obecnie dysponowaliśmy.
Wirgan przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziała, a deinozuch patrzył na niego obojętnie, spożywając kolację. Kiedy ostatni krwawy kęs znikł w jego paszczy, potwór ostrożnie wycofał się na głębszą wodę. Nagle energicznym ruchem uformował ciało w literę C, błyskawicznie odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i jak atomowa łódź podwodna, sunąca tuż pod powierzchnią, zniknął nam z pola widzenia.
Osiemnaście ton, przypomniało mi się. Kiedy pierwszy raz przejeżdżaliśmy przez rzekę i coś nas wciągało do wody, mieliśmy naprawdę dużo szczęścia.
– Obóz – wyrwał nas z transu Grimkow. – Baron miał rację. Pamiętajcie państwo, że dni są coraz krótsze.
Spojrzałem na najbliższe skupisko drzew, które mogło posłużyć nam jako rezerwuar opału, a tym samym wystawić na pastwę drapieżników. Z trudem przełknąłem ślinę i opuściłem strzelbę lufą do ziemi, żeby nie było widać, jak mocno drżą mi ręce. To wszystko oznaczało konieczność przebicia się z powrotem na drugi brzeg i podróż na wpół zatopioną równiną wzdłuż wyżyny.
– Jedziemy? Chciałbym, żebyśmy zdążyli do wieczora. – Wiedziałem, że jeśli natychmiast nie usiądę za kierownicą, nikt mnie już do tego nie zmusi. Zacząłem się zastanawiać, czy tym razem Wirgan nie powinien pojechać jako pierwszy, ale uznałem, że to kiepski pomysł.
Nie był tak dobrym kierowcą jak ja i wyznaczenie trasy musiało spocząć na moich barkach.
Wyruszyliśmy. Jazda wąskim kanałem obyła się bez problemów, ale, niestety, nie wybrałem idealnej drogi. Powinniśmy byli oddalić się od wyżyny w miejscu najmniej zalanym przez wodę. Czekało nas jeszcze kilka stresujących przepraw, kiedy woda wlewała się na maskę, a pasażerowie byli gotowi do obrony samochodu przed wodnymi drapieżnikami. O dziwo, wszystko szło jednak dobrze. Prawdziwy koszmar zaczął się dopiero wtedy, kiedy suchy ląd z lasem znajdował się już prawie na wyciągnięcie ręki – Wirgan nie wdepnął odpowiednio mocno gazu, kiedy najechał na wzniesienie, i silnik na zbyt niskich obrotach zgasł. W wodzie o głębokości siedemdziesięciu centymetrów nie dało się go zapalić, a to oznaczało konieczność użycia wciągarki.
Stałem niezdecydowany na brzegu małej wysepki i przeklinałem jego, siebie oraz cały ten cholerny mezozoik. W mętnej wodzie mogło się czaić dosłownie wszystko.
– Podciągnie się ku nam na linie – zaproponował Martinez.
– Nic z tego. – Pokręciłem głową. – Zgasł mu silnik, więc nie włączy nawijaka. To my musimy go wyciągnąć.
Spojrzałem na Grimkowa, a ten po chwili zastanowienia pokiwał potakująco głową. Zrozumiał, o co mi chodziło.
– Panowie – zakomenderował – proszę wziąć broń i kryć pana Twilli.
Wszedłem do wody, wstrzymując oddech. Kiedy woda sięgała mi kolan, bałem się już nie na żarty. Miałem wrażenie, że wszystkie dzisiejsze stresy były tylko preludium do prawdziwej eksplozji przerażenia, które dopadło mnie właśnie teraz. Mętna woda, nierówne dno, obecność krwiożerczych bestii... Samochód Wirgana nie utknął wprawdzie na zbyt dużej głębokości, ale i tak musiałem przez chwilę brodzić w wodzie sięgającej aż po pierś. Przełamując coraz większy opór, podchodziłem do nich, starając się jak najmniej mącić wodę. Całą uwagę skupiłem na przednich kołach samochodu. Potem dno zaczęło się unosić, ale w ogóle mnie to nie pocieszyło. W każdym momencie i z każdej strony mogła z prędkością błyskawicy podpłynąć do mnie piekielna bestia i przepołowić jednym kłapnięciem szczęki, tak jak przed chwilą deinozuch przekąsił kilka krokodyli. Woda była zimna, dzięki czemu mogłem się łudzić, że nie popuszczę ze strachu, tylko z powodu temperatury. W końcu dostałem się bezpośrednio do dżipa. Przez kilka długich sekund leżałem na masce, zbierając siły i myśli. Przez przednią szybę widziałem przerażone twarze pasażerów i odbicie swojej własnej, zsiniałej maski bez żadnego wyrazu. Założyłem hak na oczko holownicze, wdrapałem się nieco wyżej i chwyciłem za uchwyt. Dopiero teraz zauważyłem, że z każdego okna wystaje jedna lufa.
– Bieg jałowy – poleciłem Wirganowi.
On też się bał – nie wiedzieć czemu zaskoczyło mnie to odkrycie, ale ostatecznie było mi wszystko jedno. Co za pieprzona różnica? Silnik mojego defendera zawarczał. Samochód najpierw gwałtownie szarpnął, a potem pomału ruszył do przodu. Niemal ogarnęła mnie euforia, nie musiałem już nic robić. Leżąc na masce, patrzyłem, jak się wynurzamy i powoli zbliżamy do brzegu.
– Nie włączaj silnika – wykrztusiłem jeszcze. – Zostawimy samochód, żeby wysechł, i spróbujemy odpalić go dopiero jutro.
Kiedy później obserwowałem, jak inni przygotowują miejsce na nocleg, Jan Petr, lord Campbell, Palfrey, w końcu nawet Alice – wszyscy kolejno podchodzili do mnie i pytali, czy czegoś mi nie potrzeba. Potrzebowałem trochę czasu, by dojść do siebie. Strach przeniknął aż do szpiku kości, wypełnił każdą komórkę ciała, każdy atom, każdy neutron – zastanawiałem się, na jak długo mnie to zmieni i czy jeszcze kiedykolwiek będę sobą.

* * *

Spałem bardzo niespokojnie, męczył mnie jeden koszmar za drugim. Pojawiały się w nich na przemian monstrualne krokodyle i Alice Goodwig, która przez chwilę była moją kochanką, a zaraz potem zmieniła się w bestię z ogromnymi zębami. Kiedy otworzyłem oczy, byłem szczęśliwy, że noc już się skończyła. W ostatnim śnie jedną z głównych ról odgrywał Wirgan. Trzymał ten olbrzymi sztucer, a ja zmierzałem w jego kierunku z nożem i bardzo się cieszyłem, że za chwilę rozpruję mu brzuch i powieszę go za jelita na drzewie.
– No i jak tam? – zapytał Palfrey, kiedy zauważył, że się obudziłem.
Pewnie było całkiem wcześnie, słońce dopiero wynurzyło się zza horyzontu, ale i tak miałem wrażenie, że za moment zaczną ze mnie ściekać strużki potu.
– Bywało lepiej – odpowiedziałem i wyciągnąłem rękę po buty, które zostawiłem na całą noc przy ognisku, żeby wyschły. Sznurówki zaplątały się w jakieś krzaki z kolcami. Sięgnąłem po nóż, chcąc je odciąć. Ciemne ostrze, na grzbiecie ząbki, stal częściowo pokryta teflonem zabezpieczającym przed korozją... Dokładnie taki trzymałem we śnie.
– Coś się stało? – zapytał Palfrey.
Dotarło do mnie, że wpatruję się tępo w nóż.
– Właściwie nie. – Pokręciłem głową. – Świadomość płata czasami człowiekowi figle – odburknąłem, zamiast cokolwiek wyjaśniać.
– Sny – powiedział takim głosem, jakby wszystko wiedział, i wrócił do swoich zajęć.
Czułem się przemęczony po wczorajszym dniu, ale tylko fizycznie – myśli wydawały się zaskakująco świeże i lekkie.
Dopiero teraz byłem w stanie obejrzeć miejsce, które Grimkow wyznaczył na obóz: skraj rzadkiego lasu, gdzie cykasy mieszały się pół na pół z araukariami, a sam las był jakby obramowany o wiele większymi, rozrzuconymi bezładnie odłamkami skalnymi, pozostałościami po zwietrzałym złomie. Pewnie parę milionów lat temu był tutaj dość ostry stopień, ale teraz pozostała po nim tylko nachylona równina. Z zadowoleniem stwierdziłem, że od wczoraj powierzchnia wody mocno się obniżyła, a roślinność sawanny zazieleniła.
– Nie ma wody – oznajmił Campbell krzątający się koło palnika gazowego.
– Przyniosę.
Ze szczoteczką do zębów, pustym pojemnikiem i rewolwerem udałem się w stronę brzegu najbliższego jeziorka. Najpierw rozejrzałem się podejrzliwie dookoła, a potem ze wzrokiem skierowanym na taflę nabrałem dłonią wody i zacząłem czyścić zęby. To była tylko kałuża, i to całkiem płytka, na razie nie widziałem nawet najmniejszych zwierząt. W końcu rozebrałem się i z największą przyjemnością umyłem.
Po powrocie wręczyłem Campbellowi pojemnik z wodą. Obserwowałem, jak przygotowuje herbatę na cały dzień.
– Zaraz po śniadaniu wyjeżdżamy, nie powinniśmy zatrzymywać się zbyt długo w jednym miejscu – Grimkow przerwał ciszę w czasie śniadania.
– Dlaczego? – zapytał zaczepnym tonem Wirgan. – Znowu jakieś przywidzenia?
Rosjanin nic nie odpowiedział.
Po posiłku zająłem się dżipami. Silniki wyglądały na czyste i nieuszkodzone, nawet wnętrze kabin specjalnie nie ucierpiało po ostatnich przeprawach. Jedynym elementem wyposażenia, który nie przetrwał kąpieli, było radio w defenderze Wirgana. Uszczelnienie gdzieś jednak nie trzymało. Na szczęście mieliśmy jeszcze jeden nadajnik. Poza tym nie zauważyłem innych zniszczeń.
Po dokładnej kontroli pojazdów Wirgan zajął miejsce za kierownicą. Wszyscy patrzyli na niego w napięciu. Rozrusznik przez chwilę histerycznie charczał, ale po trzech sekundach silnik w końcu zaskoczył i od razu zaczął wyć na wysokich obrotach.
– Nie wyłączaj go, niech się porządnie nagrzeje i niech wyparuje woda, jeśli gdzieś została – poinstruowałem Wirgana.
Silnik zgasł.
– Co mówiłeś? – Jego oczy błyszczały wściekłością. Wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę mojego samochodu. Nie lubiłem tego palanta, nie mogłem go znieść, zazdrościłem mu, ale za nic w świecie nie zamierzałem dać się sprowokować.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Rozrusznik zaskoczył, ale uczucie ulgi szybko minęło, bo silnik wcale nie zapalił. Za drugim i za trzecim razem też nie. Reszta towarzystwa już zdążyła się zorientować, że coś jest nie w porządku.
– Co się dzieje? – zapytał Mauschwitz, który właśnie wkładał do auta bagaż.
– Nie wiem, ale wygląda na to, że jeszcze trochę czasu tu spędzimy.
– Może do baku wciekła woda – zastanawiał się głośno Campbell.
Wiedziałem, że niektóre defendery są wyposażone w sygnalizator zanieczyszczenia paliwa, ale, niestety, nie ten typ.
– Albo po prostu jest pusty – wizja Jana Petra była o wiele bardziej optymistyczna.
Przez chwilę siedziałem w bezruchu i starałem się sporządzić w myślach listę możliwych awarii, jakie mogły wystąpić w przypadku diesla czy ogólnie samochodu. Listę awarii, które potrafiłem sam naprawić. Uszeregowałem je, poczynając od najłatwiejszej do usunięcia usterki. Na pierwszy ogień poszła kontrola baku – odpada, co najmniej do połowy pełny. Po półtorej godzinie wiedziałem również, że przyczyną nie jest zanieczyszczenie paliwa – przepompowałem zawartość baku do pustych kanistrów, a potem zatankowałem czystą ropę. Bez efektu.
– Co teraz? – zapytał Jan Petr. Przyniósł mi kubek letniej herbaty.
Reszta towarzystwa siedziała wokół ogniska i oprócz tego, że od czasu do czasu ktoś podchodził i pytał, jak długo potrwa naprawa, nic nie robili. Spojrzałem w niebo – słońce zbliżało się do zenitu. Wypiłem wszystko na raz, ale cały czas chciało mi się pić.
– Muszę zrobić sobie przerwę – powiedziałem ochrypłym głosem.
Jan Petr kiwnął ze zrozumieniem głową i razem poszliśmy w stronę ogniska.
Nalałem sobie jeszcze jeden kubek herbaty, wypiłem i na chwilę z ulgą wyciągnąłem się na śpiworze. Po długim klęczeniu przy aucie strasznie bolały mnie plecy. Jedyną osobą, która nie siedziała przy ognisku, był Grimkow. Stał mniej więcej pięćdziesiąt metrów od nas ze strzelbą gotową do strzału i wypatrywał czegoś w sawannie.
– On chyba oszalał – skomentował jego zachowanie Wirgan.
Nie miałem pojęcia, czego szuka Rosjanin, ale pomyślałem, że w zasadzie to nie moja sprawa. Ufałem mu.
Postrzegał świat zupełnie inaczej niż ja, ale w żaden sposób nie uważałem go z tego powodu za mniej wartościowego. Poza tym nie opuszczało mnie wrażenie, że on żyje i porusza się w zupełnie innym świecie niż reszta z nas.
– I co, wiesz już, w czym problem? – rzucił w moją stronę Wirgan. Z brzmienia jego głosu wywnioskowałem, że nawet nie zakłada takiej możliwości.
– Nie – odparłem spokojnie. – Sprawdzam wszystkie możliwości, od najprostszych awarii po najbardziej złożone, i nic. Zwykle tak właśnie się robi.
W pierwszym momencie wystraszyłem się, że przesadziłem z prześmiewczym tonem odpowiedzi, ale tym razem Wirgan ograniczył się tylko do nienawistnego spojrzenia. Gdyby pokusić się o analogię do broni palnej, to spojrzenie miało kaliber mniejszego działa artyleryjskiego.
– No to co teraz będziesz sprawdzał? Chyba że już ci się skończyły pomysły?
Zauważyłem, że naszej słownej potyczce oprócz Jana Petra przysłuchują się też inni.
– Sprawdzę pompę paliwową. Jeśli wsysa powietrze, w walcu może nie dochodzić do zapłonu.
– A potem?
Nadgorliwość i zawziętość Wirgana zamieniały rozmowę w przesłuchanie. W ogóle nie interesował go samochód. Widać było, że nie może się doczekać, kiedy wreszcie usłyszy: śNie wiem".
– Potem sprawdzę elektrody w świecach. – Z pełnym kubkiem herbaty ruszyłem w stronę dżipa. – Głupek – mruknąłem, ale tak, by wszyscy słyszeli.
Głupek, ponieważ defendery były wyposażone w świece żarowe pozbawione elektrod. Do tej pory myślałem, że to oczywiste dla każdego, kto od czasu do czasu kieruje autem z silnikiem wysokoprężnym, i to na dodatek z dala od cywilizacji.

* * *

Samochód w końcu zaskoczył. Problem tkwił w pompie paliwowej. Pod wpływem ciśnienia wody i wirującego żwiru doszło do drobnej perforacji rury. Znalezienie dziury nie sprawiło mi problemu, ale załatanie udało się dopiero za drugim razem.
– Brawo! – Lord Campbell zaklaskał. – Dobra robota, młody przyjacielu. Ma pan u mnie dozgonny szacunek i wdzięczność. Niezmiernie się cieszę, że nie musimy wracać do bazy na piechotę.
– Ale dzisiaj już chyba nigdzie nie pojedziemy – słusznie zauważył Mauschwitz. – Za chwilę zacznie zmierzchać.
– Poza tym autom na pewno nie zaszkodzi, jeśli jeszcze trochę przeschną. – Wzruszyłem ramionami. Nie miałem ochoty na problemy z instalacją elektryczną. Z tym na pewno bym sobie nie poradził.
Ściemniło się wyjątkowo szybko, być może za sprawą niewidocznych z naszego postoju czynnych wulkanów na zachodzie, wyznaczających w tej chwili strefę subdukcji Pacyfiku i płyty kontynentalnej Ameryki Południowej. Nie widzieliśmy ich, ale dobrze słyszeliśmy. Zmrok zapadł w jednej chwili, jakby światło słoneczne musiało się przebijać przez tumany pyłu wulkanicznego wyrzuconego aż po granice troposfery.
– Jak sądzicie, będzie padało? – zapytał Martinez.
– Coraz bardziej mi się wydaje, że ten teren nie jest pustynią tylko i wyłącznie dzięki deszczom wywoływanym przez aktywność wulkaniczną – odpowiedział Palfrey.
Wydawało mi się, że moi towarzysze przez cały dzień leniuchowali, ale w rzeczywistości zgromadzili spore zapasy drewna – na tyle duże, że nie musieliśmy w ogóle oszczędzać. Płomienie ogniska przeganiały wilgoć w promieniu co najmniej półtora metra. Bardzo przyjemna odmiana. Po raz pierwszy tego dnia po nosie nie ściekały mi krople potu. Rozłożyłem się w bardzo wygodnej pozycji na karimacie i wyciągnąłem nogi. Byłem zmęczony, ale zadowolony. Poradziłem sobie z emocjami, bo przecież jeszcze rano trząsłem się ze strachu. Pewnie dlatego, że wszyscy we mnie wierzyli. Oczywiście z jednym, dość istotnym wyjątkiem. Wyjąłem nóż z pochwy i zacząłem dzielić kolację na mniejsze porcje – kawałek pieczonej kiełbasy z chlebem i warzywami z konserwy.
– Widział pan coś w sawannie? – zapytała Alice Grimkowa.
Rosjanin gapił się w ciemność, jakby w ogóle jej nie słyszał. To chyba skutek uboczny całodziennego przepatrywania okolicy. Mimo że miał naturalnie śniadą cerę i prawdopodobnie większość życia spędził na powietrzu, wokół jego oczu pojawiły się czerwone kręgi opalenizny. Pomyślałem, że może patrzył prosto w słońce, by widzieć rzeczy niewidzialne.
– Duchy – odpowiedział po zaskakująco długiej chwili ciszy. – Duchy morderców. Nie jesteśmy z tego świata, czuję ich złość, żądzę krwawej zemsty. One kochają krew i są na tyle silne, że ją przeleją.
– Pieprzenie – warknął z pogardą Wirgan i zaczął układać się do snu.
– Być może najsilniejsi z nas przeżyją, może nawet zwyciężą i pomogą słabszym – dodał jeszcze Grimkow i sięgnął po magiczne pudełko, w którym chował połowę halucynogennego papierosa.
Najsilniejsi? Za najsilniejszego uważałem właśnie Grimkowa, ale miałem przeczucie, że nie mówi o sobie. Bałem się proroctw, które wypowiadał w stanie upojenia narkotycznego. Ja byłem zwolennikiem filozofii materialistycznej – wierzyłem tylko w to, co mogłem zmierzyć, poznać i zrozumieć. Filozofia idealistyczna, jakieś elementy ducha – to wszystko było mi tak obce... A Grimkowa nie chciałem słuchać właśnie dlatego, że mimo wyznawanej filozofii nie ważyłem lekko jego słów. Przykryłem się śpiworem, zamknąłem oczy i spróbowałem zasnąć.
Skąd w ogóle przyszedł mi do głowy pomysł, żeby tu przyjechać? To pewnie przez chwilowe zaćmienie umysłu. Miałem tej ekspedycji po dziurki w nosie, a na dodatek nie mogłem dostrzec korzyści płynących z mojego udziału. Tyrałem jak debil, topiłem się w aucie, pływałem z krokodylami, a jedyną nagrodą za całe poświęcenie były drwiny Wirgana. Zachowywał się, jakby należał do niego cały świat, jakby to on był tutaj szefem. A kto tak naprawdę był szefem? Jan Petr? Nie. Grimkow?
Rosjanin milczał, skulony w kłębek. Wirgan czuł się jak przywódca i tak też się zachowywał. Z każdym dniem coraz bardziej pewny siebie. Nadszedł czas, by mu pokazać, gdzie jego miejsce. I jeszcze uzurpował sobie prawo do Alice, choć ona nie należała do nikogo, a jeśli już, to do mnie – do mnie jako przywódcy stada. Otworzyłem oczy. Tak, do mnie.
Płomienie ogniska dogasały, ich odbicia zmieniały przednie szyby dżipów w okna do piekła. Usłyszałem jakiś zgrzyt na kamieniach. Wirgan, poznałem po zapachu. Chciał mnie zaskoczyć, ale mu się nie udało. Wylazłem ze śpiwora i zobaczyłem przygarbioną sylwetkę z imponującymi barkami.
– Zabiję cię – rzucił na powitanie.
Sięgnąłem po nóż, rękojeść niemal sama wślizgnęła mi się w dłoń. Pogładziłem kciukiem zimną stal. Chciałem mu powiedzieć, że go wypatroszę i wepchnę mu do gęby jego własne wnętrzności, ale zamiast tego tylko warknąłem.
Był większy, silniejszy, może nawet ćwiczył walkę na pięści. Pieprzyć to. Pokonam go, zabiję, zwyciężę. Na pewno. Nie mogłem się doczekać, kiedy go unicestwię. Początkowo obchodziliśmy się i czekaliśmy na okazję do ataku. Czułem jego zapach, teraz zintensyfikowany bijącą od niego agresją. Nie okazywał strachu, ale ja też się nie bałem. Powiał wiatr, płomienie ogniska strzeliły wyżej, rzucając wokół więcej światła. W tym krótkim momencie zdążyłem dostrzec nóż w jego ręce wiszącej wzdłuż ciała. Tak jakby miało mu to pomóc. Zabiję go, to ja jestem przywódcą sfory.
Tylko czy na pewno chcę to zrobić nożem? Nie boję się. Nie, na pewno nie, ale mam przypięty do pasa rewolwer. Czy naprawdę marzę o tym, by pociąć go nożem i napawać się widokiem wnętrzności? Nie boję się. Jestem przywódcą. Zabiję. Ale dlaczego nie rewolwerem? Przez całe życie starałem się korzystać z nowoczesnych urządzeń. Podnośnik pneumatyczny, elektryczny nóż do krojenia mięsa, odkurzacz z wbudowanymi mikroprocesorami, którym odkurzałem zarówno dywan w mieszkaniu, jak i tapicerkę w samochodzie. Dlaczego nożem, skoro mam pod ręką coś o wiele bardziej skutecznego i łatwiejszego w użyciu? Tak jakbym nie był teraz sobą. Nie boję się. Zabiję. Jasne, dlaczegóż by nie zrobić tego efektownie.
Cofnąłem się o krok, schowałem nóż do pochwy, w dłoni błysnął rewolwer. Nie czułem się tak dobrze jak przed chwilą, ale kiedy sobie wyobraziłem, jak nabój łamie żebra, rozrywa tkankę mięśniową i przenika do serca, od razu poprawił mi się humor. Ale nożem... Wysiłkiem całej woli musiałem stłumić niezwykle ekscytujące wyobrażenie.
Naciągnąłem kurek i chwyciłem broń mocniej również drugą ręką.
– No i co teraz zrobisz? – zapytałem.
Nic nie odpowiedział, tylko jeszcze bardziej się zgarbił. Nawet widok wylotu lufy go nie zatrzymał. Coś było nie w porządku. Z nim i ze mną. Ta racjonalna uwaga pomogła mi otrząsnąć się z transu, żądzy krwi, kipiącej gdzieś w środku agresji, zmuszającej do intelektualnego redukcjonizmu. Z drugiej strony korciło mnie, by wprowadzić się z powrotem w ten stan. Był tak przyjemny, niech mną kieruje – ale ja miałem w zwyczaju myśleć.
Wirgan nie ukrywał już noża, zrobił krok w moją stronę.
– Nie rób tego – przemówiłem. – Nie chcę cię zabijać.
Kłamałem, marzyłem o tym. Marzyłem, by go zniszczyć, wdeptać w ziemię. Z drugiej strony jednak wiedziałem, że jeśli nie będę musiał, to nigdy tego nie zrobię.
– Niech się pan wycofa. Niech pan mu zniknie z oczu – usłyszałem nagle Grimkowa. – Niech się pan nie ogląda, tylko po prostu odejdzie.
Nie miałem na to ochoty, właściwie bardzo chciałem, żeby Wirgan do mnie doskoczył, ale ostatecznie zastosowałem się do polecenia. Każdy kolejny krok był coraz łatwiejszy.
– A teraz niech się pan schowa za drzewem – usłyszałem znowu.
I znów posłuchałem.
Wirgan został sam na placu boju, do którego tak niewiele zabrakło, i zakłopotany rozglądał się, jakby w ogóle do niego nie docierało, że przeciwnik odszedł.
– Nie ma tu tego, którego pan szuka – powiedział Grimkow, wynurzając się z ciemności. Dorzucił kilka gałęzi do ogniska i jakby nigdy nic usiadł na karimacie. – Co pan tu robi? Po co panu właściwie te noże? Nie napiłby się pan herbaty?
Nie dawał Wirganowi czasu na odpowiedź, zadając jedno pytanie za drugim. Obserwowałem całą scenę zza drzewa i widziałem, jak Wirgan niemal z fizycznym wysiłkiem zmusza się do myślenia i dzięki temu otrząsa z transu.
Spojrzał na noże. Przez chwilę wyglądał na zrozpaczonego, jakby nie potrafił poradzić sobie z poczuciem winy. Jeden schował do pochwy, a drugi położył na ziemi.
– Nie wiem, co tu się przed chwilą stało... – wydukał.
– Chyba najlepiej pan zrobi, jeśli się pan położy i spróbuje zasnąć – poradził Grimkow. – I niech pan to połknie. – Podał mu tabletkę. – Nie będzie pan miał żadnych koszmarów.
O dziwo, Wirgan bez protestów i złośliwości wziął tabletkę do ust. Dopiero kiedy odszedł, opuściłem kryjówkę.
– Co to miało znaczyć? – chciałem wiedzieć, ale Rosjanin pokręcił głową.
– Wygrał pan walkę ze swym złym duchem. Musimy jednak bardzo uważać. One nie poddają się tak łatwo. A teraz powinien pan porządnie odpocząć. Ja idę na wartę.
Zanim do mnie dotarło, co tu się stało, i zanim zdążył ogarnąć mnie strach, wsunąłem się do śpiwora i zasnąłem twardym snem. Spałem aż do rana, kiedy obudziły mnie odgłosy przygotowywania posiłku.
Wszyscy byli małomówni i podenerwowani. Baron Mauschwitz miał na oku monokl, lord Campbell rozbitą wargę, Palfrey kuśtykał, a kiedy siadał, trzymał się za brzuch, jakby go bolało. Czyżby każdy z nas brał udział w podobnym nocnym przedstawieniu? Chociaż w ich przypadku z pewnością nie poszło na noże.
– Co się stało? – zaryzykowałem pytanie i spojrzałem na Palfreya. Ze wszystkich uczestników ekspedycji to właśnie z nim miałem najlepsze relacje.
– Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć – wymamrotał. – Ale na szczęście w odpowiednim momencie znalazł się przy mnie człowiek, który pomógł mi się otrząsnąć. – Spojrzał na Grimkowa. – Użył do tego bardzo rzeczowych argumentów.
Nie chciał nic więcej powiedzieć, więc nie dręczyłem go kolejnymi pytaniami, choć bardzo mnie interesowało, z kim wziął się za łby.
– Ekhm – chrząknął przy kawie lord Campbell. – Wielu z nas miało tej nocy pewne problemy z... nazwijmy to...
– Z zachowaniem? – dokończył za niego Palfrey. Zauważyłem, że konsekwentnie unikał wzrokiem Alice. Czyżby ją zaatakował i do akcji musiał wkroczyć Grimkow?
– Z zachowaniem i przestrzeganiem pewnych zasad obyczajowych – kontynuował Campbell. – Jakbyśmy wszyscy naraz znaleźli się pod wpływem działania narkotyku, który ogranicza zdolność wartościowania i w ogóle racjonalnego myślenia.
Zasady. Przypomniałem sobie sen poprzedzający starcie z Wirganem. Alice też w nim występowała, choć tylko w roli katalizatora. Chciałem zabić Wirgana, by zdobyć pozycję samca alfa, a tym samym ją, czyli jedyną samicę w stadzie. Może Palfrey zabrał się do rzeczy bez likwidowania obecnego alfy? Pomyślałem, że lepiej będzie o nic nie pytać.
– Może się czymś zatruliśmy? Czymś, co było w jedzeniu? – zapytał Mauschwitz.
– Jemy konserwowaną i dehydratowaną żywność najwyższej jakości, więc raczej odpada – zaprzeczył Jan Petr.
– A może coś było w atmosferze? Jakieś gazy o działaniu halucynogennym? – Martinez trzymał się hipotezy zatrucia jak ostatniej deski ratunku.
Było coś rozpaczliwego w uporczywości, z jaką szukaliśmy racjonalnego wyjaśnienia.
– Nie wierzę – pokręcił głową Campbell. – To bardziej przypomina działanie substancji psychoaktywnych, jakich używają domorośli szamani. Kiedyś czegoś takiego próbowałem.
Wszyscy jednocześnie spojrzeliśmy na Grimkowa. Jeśli ktokolwiek z nas mógł wiedzieć coś o zwyczajach ludów pierwotnych, to właśnie on.
Rosjanin pokręcił głową.
– To duchy, złe duchy tego świata. Nie chcą nas tutaj, pragną nas zabić. Od dłuższego czasu. Niewiele brakowało, żeby dzisiaj w nocy dopięły swego. Czekają na przywódcę, na przywódcę grupy złych duchów.
– Duchy – mruknął pogardliwie Martinez, ale tylko on tak zareagował.
Po minie Palfreya wywnioskowałem, że też się nie zgadza, choć najwyraźniej wolał nic nie mówić.
– A jak wyglądają te pańskie duchy? – zapytał Mauschwitz.
– A jak wyglądają duchy w naszym świecie? – odpowiedział pytaniem Grimkow. – Są niewidzialne, tylko szamani je widzą.
– A pan je widział? – zapytała wprost Alice.
– Jesteśmy w świecie dinozaurów. Wyglądają jak dinozaury. Czasami pozostawiają ślady, ale bardzo trudno je znaleźć. Siedzą nas i czekają, aż pojawi się najważniejszy duch, który dysponuje siłą.
– Robi mi się niedobrze od tego ględzenia. – Martinez wstał. – Osobiście uważam, że gdzieś w okolicy są jacyś ludzie i to oni nas śledzą, a nie cholerne duchy. A dzisiaj w nocy zaatakowali nas bronią chemiczną. Nie może pan przecież zaręczyć na sto procent, że nikt oprócz nas się tu nie dostał! – ostanie zdanie kierował do mnie.
– Bardzo mało prawdopodobne. – Zamyśliłem się nad teorią odłamkową, według której istnienie jednego wolnego wektora wywoływało powstawanie kolejnych, krótkotrwałych, ale na swój sposób koherentnych. – Chociaż wykluczyć tego nie mogę.
– To ludzie. Oni chcą wykraść tajemnicę naszego eksperta od podróży w czasie. – Martinez wycelował we mnie palec.
Miałem wrażenie, że to raczej on chce wykraść moją tajemnicę, ale wolałem nie brać udziału w słownej przepychance. Wszyscy byliśmy rozdrażnieni. Wstałem i poszedłem się pakować.
Przez cały dzień panował nieludzki skwar, wysychająca sawanna zamieniała się miejscami w prawie nieprzejezdne bagnisko. Wciąż nie mogliśmy odbić w lewo ze względu na odgradzającą nas od wyżyny wodę. Podejrzewałem, że to kanał zasilający okoliczne jeziora – Palfrey prawdopodobnie miał rację, kiedy wspominał, że okoliczne akweny są nieustannie zasilane dopływem. Z głową pełną jak najczarniejszych myśli wjechałem na kolejne wzniesienie. Było o wiele bardziej strome, niż na to wyglądało, w pewnym momencie wystraszyłem się, że będę musiał wycofać i spróbować ponownie na niższym biegu.
– Przed nami morze! – jęknął przerażony Jan Petr.
Oderwałem wzrok od okolicy otaczającej problematyczne wzniesienie. Miał rację, tuż przed horyzontem zaczynała się niebieska tafla z niewielką liczbą wysepek zieleni.
Zatrzymałem samochód. Wszyscy wyszli na zewnątrz, by skorzystać z wyczekiwanej od dawna przerwy i rozprostować kości. Nie stanowiłem w tym względzie wyjątku.
Zakładaliśmy wprawdzie, że na zachodzie musi się znajdować wewnątrzkontynentalne morze, ale nikt nie sądził chyba, że tak blisko. Jeśli kanał uniemożliwiający przejazd łączył się z morzem, to mieliśmy duży problem. Patrzyłem na mapę naszkicowaną przez Palfreya.
– Fatamorgana – ocenił Campbell.
Grimkow kiwnął po chwili głową.
Nie miałem pojęcia, na jakiej podstawie to stwierdzili, ale to nie był teraz największy problem. Cholernie mi ulżyło.
Poziom wody w kanale pomału opadał, a ja obliczyłem, że jeśli tendencja się utrzyma, za mniej więcej piętnaście kilometrów będziemy mogli się przeprawić i wreszcie ruszyć w stronę bazy. Piętnaście kilometrów w tym terenie oznaczało mniej więcej dwie godziny jazdy, a morze będące w rzeczywistości efektem fatamorgany nie stanowiło żadnej przeszkody.
Grimkow jak zwykle więcej uwagi poświęcał terenowi, który już przejechaliśmy, niż temu, który roztaczał się przed nami.
– Sądzi pan, że te pańskie duchy nas śledzą? – zapytał kpiącym tonem Martinez, stając tuż obok niego.
– Nie sądzę. – Rosjanin trzymał oburącz odbezpieczoną strzelbę lufą skierowaną do ziemi. – Ja to wiem. Rozmawiają ze sobą.
O dziwo, Martinez nic nie powiedział.
– Chodźmy. Chciałbym do wieczora wydostać się z sawanny – wymamrotałem pod nosem i zająłem miejsce za kierownicą.
Kiedy stałem na zewnątrz, słońce zdążyło tak nagrzać tapicerkę, że teraz niemal parzyła mnie w tyłek. Odpaliłem silnik, chcąc ponaglić resztę towarzystwa. Wirgan spojrzał na mnie. Od spotkania z nożami nie zamieniliśmy ani słowa, obaj zachowywaliśmy się, jakby ten drugi w ogóle nie istniał. Może powinienem spać w nocy lekkim snem z bronią w ręku – w końcu każdego z nas to coś mogło posiąść raz jeszcze. Posiąść? Dlaczego użyłem właśnie tego słowa? O wiele bliższym pojęciem mojemu słownictwu była na przykład śintoksykacja środkiem odurzającym" czy śukąszenie przez jadowitego owada z mezozoiku".
Otrząsnąłem się z maniakalnych myśli. Wszyscy siedzieli w samochodach – wszyscy oprócz Martineza, który stał jak sparaliżowany i spoglądał gdzieś w dal. Grimkow pierwszy to zauważył. Już po chwili znalazł się przy Martinezie z bronią gotową do strzału. Prask, ze strzelby wyskoczyła pusta łuska, prask, zgrzyt zamka. Prask. Coś potwornie zawyło. Kolejny, czwarty strzał uciszył agonalne jęki.
Martinez upadł na ziemię. Zwinął się w kłębek i zaczął dygotać. Sięgnąłem po broń i wyszedłem z samochodu, reszta towarzystwa zrobiła dokładnie to samo. Grimkow właśnie nabijał broń. Lord Campbell i Wirgan stanęli po jego bokach, baron osłaniał ich od tyłu, a Alice klęknęła przy rannym.
– Strrrrrrrasz-nie mnieee bo-li głowa, jakby mi miała pę... pęknąć – dukał Martinez roztrzęsionym głosem.
– Niech się pan napije, to panu pomoże – próbowała go uspokoić.
Tymczasem Palfrey przeszukiwał apteczkę.
– Potrzebujemy czegoś na uspokojenie – mamrotał pod nosem.
– Już mi powoli prze... przechodzi – mówił coraz wyraźniej Martinez.
– Dokładnie. Myślę, że udało mi się to zabić. Powinno minąć – potwierdził Grimkow.
– Co pan zabił? – zareagował natychmiast Palfrey. Rosjanin wskazał w stronę oddalonego mniej więcej o pięćdziesiąt metrów żółtawego głazu. Coś kolo niego leżało, ciemniejszego niż tło wokół, ale falujące powietrze uniemożliwiało dostrzeżenie szczegółów. Nawet lornetka niewiele pomogła.
– Chodźmy zobaczyć, co to jest – gorączkował się Palfrey, ale Grimkow go zatrzymał.
– Ich tu się kręci więcej, a poza tym niewiele widać. Powinniśmy jak najszybciej stąd uciec i ruszyć w kierunku bazy.
– Co się stało Martinezowi, do cholery? – Wirgan prawie krzyczał.
Alice pomagała nieszczęśnikowi dojść do auta.
– Duchy, władcy tego świata, próbowały go zabić – odpowiedział beznamiętnie Grimkow. – Czujecie je? Są wszędzie. Czekają na przywódcę, a kiedy przybędzie, rozprawią się z nami wszystkimi.
– Muszę obejrzeć tego pańskiego ducha! – darł się Palfrey.
Rosjanin wzruszył ramionami.
– Niech pan uważa i nie rozgląda się na boki, żeby przypadkiem nie spojrzał pan duchowi w oczy, tak jak to się przydarzyło naszemu przyjacielowi.
To ostrzeżenie zaniepokoiło Palfreya na tyle, że odstąpił od pierwotnego zamiaru.
Z ulgą wrzuciłem jedynkę. Ruszyliśmy.
Martinez doszedł do siebie jakieś pół godziny później, ale nie potrafił wytłumaczyć, co się stało. Z jego pamięci ktoś wyciął pięć kluczowych minut. Ostatnia rzecz, jaką pamiętał, to że zauważył coś, co przykuło jego uwagę.
Podświadomość podpowiadała mi, że powinienem się śpieszyć. Kosztowało nas to wgniecenie w drzwiach od strony pasażera i pogięcie lewego błotnika, ale dzięki temu co najmniej pół godziny przed zmierzchem udało nam się przeprawić przez wysychający kanał i zaczęliśmy wjeżdżać na pierwsze, na razie łagodne wzniesienia. Jechałem jeszcze około pięciu minut, by wywołać wśród pasażerów pozytywny efekt psychologiczny polegający na przekonaniu, że oto nareszcie oddalamy się od zagrożeń sawanny. Kiedy wydawało się, że wszyscy oddychają spokojniej, zatrzymałem samochód.
– To miejsce wydaje się całkiem dobre na nocleg – powiedziałem głośno, żeby było mnie słychać również w drugim dżipie. Spodobały mi się trzy rosnące blisko siebie araukarie i mnóstwo połamanych gałęzi, dzięki którym nie musieliśmy szukać opału.
– Wolny dostęp z trzech stron. Chciałbym, żebyśmy byli trochę bardziej osłonięci – Grimkow nie pochwalił mojego wyboru.
Przed czym mieliśmy się według niego bronić? Nic jednak nie powiedziałem. Wsiadłem do samochodu i posłusznie ruszyłem dalej. Było tutaj o wiele więcej drzew niż w sawannie, musieliśmy też przejechać przez dość szeroki potok.
– Tutaj rozbijamy obóz – zakomenderował nagłe Grimkow u podnóża wysokiej skalnej ściany. Drzewa pozornie wyrastały bezpośrednio z pokrytego żwirem pola pod skałą. Zapowiadała się naprawdę ciężka noc. Podjechałem tyłem jak najbliżej rozłożystego pnia, a Wirgan zaparkował tuż obok, zderzak w zderzak, i tak stworzyliśmy z defenderów dodatkową ścianę, a tym samym dodatkowe zabezpieczenie.
Bez zbędnych dywagacji, kto i co ma robić, wszyscy wzięli się ostro do pracy. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, jak szybko zapadnie zmrok, a nikt nie chciał zostać bez ognia. Martinez, jakby zamierzał udowodnić zarówno nam, jak i sobie, że nic mu nie jest ani nie było, przyniósł ogromne naręcze drewna, a potem zabrał się do przygotowywania kolacji.
Po cichu popijaliśmy kawę i herbatę. Już nie przygotowywaliśmy pełnych przepychu, wystawnych posiłków, woleliśmy oszczędzać żywność. Trzeba jednak dodać, że w owsiance pływało mnóstwo kandyzowanych owoców, a na deser dostaliśmy po pół tabliczki czekolady i kawałku kiełbasy.
Gdy tylko zakończyliśmy przygotowania do noclegu, Palfrey włączył laptop i zabrał się do pracy.
– Nad czym teraz siedzisz? – zapytałem.
– Robię listę dziwnych, niewytłumaczalnych zdarzeń, które nas tutaj spotkały. – Odwrócił komputer, żebym i ja widział ekran. Musiałem przyznać, że wykonał kawał dobrej roboty. Pomiędzy poszczególnymi partiami tekstu były powklejane zdjęcia, szkice i dodatkowe komentarze. – Mam nadzieję, że kiedy już wszystko jako tako uporządkuję, uda mi się znaleźć wytłumaczenie tego, co się tu naprawdę dzieje.
– Mam wrażenie, że cała ta ekspedycja to jedno wielkie niewytłumaczalne zdarzenie. – Wzruszyłem ramionami.
– Pamiętasz tę sforę drapieżników polujących na amargazaury, która rzuciła się na konkurencyjną grupę? Albo dinozaura, który rykiem sprowokował konfrontację, a potem znaleźliśmy jego ciało?
W ciągu ostatnich kilku dni wydarzyło się tyle rzeczy, że to, o czym mówił, widziałem jak przez mgłę. Przyciągnął laptop do siebie.
– Gatunek spokrewniony z karnotaurami, masa ciała mniej więcej tysiąc kilogramów – odczytywał z zapisków. – Ze względu na niesprzyjające okoliczności nie zrobiliśmy zdjęć ani dokładnych oględzin ciała. Obserwowany osobnik doznał urazu głowy, prawdopodobnie został uderzony od tyłu. Nie było jednak możliwości, żeby to sprawdzić.
– Powiedziałeś wtedy, że wygląda to tak, jakby mózg wyciekł mu oczami – zacząłem sobie przypominać.
– Owszem, to moje kolejne spostrzeżenie. Naukowiec nie może dopasowywać faktów do teorii i oczekiwań. Nawet jeśli rzeczywistość okazuje się dziwna, niezrozumiała i przerażająca. Obawiam się, że w czasie tej ekspedycji chyba trochę sprzeniewierzyłem się tej zasadzie.
Znowu pochylił się nad laptopem, a ja postanowiłem więcej mu nie przeszkadzać.
Głowa, z której wycieki mózg, trans Martineza, który o mało co go nie zabił, krótkotrwałe szaleństwo uczestników wyprawy, kiedy zawładnęły nami pierwotne instynkty – niewiele brakowało, żebyśmy się pozabijali. Przynajmniej niektórzy. Zacząłem się zastanawiać nad tym wszystkim, ale nie miałem pojęcia, co łączy poszczególne wydarzenia.
Klik. Odwróciłem głowę w stronę, z której doleciał dźwięk. Wirgan ładował broń. Delikatnie, ostrożnie wkładał mosiężne naboje wielkie niczym cygara. Klik. Jeden magazynek był w środku, a drugi gotowy leżał na ziemi.
– To ciekawe, że przez cały dzień nie widzieliśmy ani jednego zwierzęcia – zagaił baron Mauschwitz. – Okolica wygląda po deszczu niezwykle zachęcająco i gościnnie. Właściwie powinniśmy oczekiwać, że wszędzie dookoła będzie pełno pasących się dinozaurów i czyhających na nie drapieżników.
– Boją się duchów. Nawet istoty z tego świata się ich boją – Grimkow skutecznie zdusił próbę podjęcia rozmowy.
Wszyscy wyglądaliśmy teraz tak samo – bladzi, spięci, przestraszeni.
– Sądzę, że czas się położyć. Biorąc pod uwagę mój wiek i ciężkie brzemię arystokratyzmu, takie podróże bywają dla mnie niezwykle męczące – powiedział Campbell, a Alice tylko się uśmiechnęła. – Madame, drodzy panowie, czcigodny przyjacielu, życzę wam dobrej nocy. Proszę mnie obudzić, kiedy przyjdzie moja kolej na objęcie warty. Nie zasługuję na aż takie względy, by ominął mnie przykry obowiązek – pożegnał się z nami.
Kiedy zwracał się do barona słowami śczcigodny przyjacielu", dotknął rozbitej wargi. Ciekawe, do czego między nimi doszło.
– Będziemy stali na warcie w parach – zarządził Grimkow. Nawet on miał broń pod ręką. Leżała obok na trawie, żeby w razie czego mógł szybko zrobić z niej użytek. – Rano wyjeżdżamy, zaraz po wschodzie słońca.
Ustalania dyżurów słuchałem jednym uchem. Jako kierowca cały czas cieszyłem się specjalnymi względami, podobnie jak Wirgan. Nie wiedziałem, czego bardziej się bać – zła ukrytego gdzieś w ciemności czy wewnątrz nas. Po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że bardziej boję się zła na zewnątrz – w stosunku czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu.
Podniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie Alice Goodwig. Fascynujące – nawet teraz, kiedy była zmęczona, w samym środku prehistorycznej dziczy. Zdjęcie właśnie takiej kobiety powinno się znaleźć na okładce jakiejś książki przygodowej, które tak bardzo lubiłem czytać jako mały chłopiec. Uśmiechnąłem się do swoich wspomnień, a ona natychmiast odpowiedziała tym samym. Na pewno nie uszło to uwadze Wirgana. Pięćdziesiąt pięć do czterdziestu pięciu na korzyść Wirgana. Przypomniało mi się, że jeszcze wczoraj groziłem mu rewolwerem, ale dwa dni temu brodziłem z tym rewolwerem przypiętym do pasa i zapomniałem go wyczyścić. Ze względu na permanentne zmęczenie przestałem dbać nawet o strzelbę. Nie powinienem dopuścić, by moja broń stała się bezużyteczna. Poszedłem do auta po przybory do czyszczenia i przy okazji spróbowałem nawiązać kontakt radiowy z bazą. Bez montażu głównej anteny wszystkie próby były jednak skazane na niepowodzenie – robiliśmy samochodami kółko i ciągle znajdowaliśmy się zbyt daleko. Wróciłem do ogniska, na śpiworze rozłożyłem kawałek płótna, skórę, olej i zabrałem się do pracy. Rewolwer bardzo potrzebował odrobiny troski. Kiedy zacząłem czyścić bębenek, wsłuchany w klikanie mechanizmu poczułem się o wiele spokojniej. Może nawet odrobinę zadowolony z siebie. Powkładałem naboje do komór i zacząłem sprzątać. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że towarzyszyła mi niemal absolutna cisza – wszyscy obserwowali mnie w napięciu i stresie.
– Powinno się dbać o swoje zabawki, co nie? – rzuciłem od niechcenia. Schowałem broń do kabury i wsunąłem ją pod karimatę.
Po całodziennym prowadzeniu samochodu czułem się na wpół martwy ze zmęczenia. Dopiero kiedy zasypiałem, uświadomiłem sobie, co myśleli inni, kiedy obserwowali mnie podczas czyszczenia broni – rewolwerowiec przygotowujący się na noc pełną wrażeń. A może obawiali się, że w każdej chwili mogą opętać mnie duchy Grimkowa i zacznę strzelać? Wszystko jedno, to nie mój problem. Nie lubię, kiedy stal rdzewieje.

* * *

– Nadchodzą.
Nie obudziła mnie siła głosu, ale specyficzna, złowieszcza intonacja. Grimkow stał przy ognisku, do którego właśnie dorzucił wielki kawał drewna. Migające światło rzucane przez płomienie eksponowało zarysowania na karoseriach dżipie. Przedni lewy błotnik w moim samochodzie był tak wygięty, że aż dotykał opony. To stwarzało poważne zagrożenie – przy bardziej skomplikowanym manewrze mogło dojść do jej uszkodzenia.
Cholera, przecież nie to było w tej chwili najważniejsze.
– Kto nadchodzi? – zapytał Palfrey.
– Duchy i ich słudzy. – Grimkow rozejrzał się dookoła. – Jest ich bardzo dużo.
Miałem wrażenie, że słyszę, jak coś ociera się o kamienie... Zgrzyt żwiru, stłumione warczenie, szelest łusek, chrzęszczenie kościstych płatów...
– Są tutaj – Martinezowi trząsł się głos. – Szukają mnie, szukają! Ale nie dostaną! – prawie zawył.
– Światła, zapalcie światła! – krzyknął Campbell.
Razem z Wirganem i Martinezem ruszyliśmy biegiem w stronę dżipów. Wprawdzie reflektory niewiele mogły pomóc, bo ustawiliśmy samochody tak, że światło padałoby na skałę za obozem, ale dodatkowe halogeny zamontowane na dachach dało się skierować na teren przed prowizorycznym obwarowaniem. Zapaliłem silnik i wyskoczyłem przez otwór w dachu na górę. Światło halogenów całkowicie mnie oślepiło. Zakląłem i po omacku nakierowałem je w ciemność przed nami.
Wiatr świszczący nieco intensywniej przy skalnych załomach, szelest rozkołysanych paproci i iglaków...
– Nie dostaną mnie, nie dostaną! – powtarzał jak mantrę Martinez, gramoląc się do dżipa. Roztrzęsionymi rękami zdemontował karabin maszynowy. Otworzył przymocowaną obok blaszaną skrzynkę i na podłogę samochodu spadł z łoskotem pas nabojowy.
Uświadomiłem sobie, że również mnie trzęsą się ręce, a strzelbę zostawiłem na dole w kabinie. Schyliłem się po nią i przy drugiej próbie natrafiłem dłonią na kolbę. Ostrożnie wyciągnąłem broń ze skrytki za siedzeniem – wieczorem ją nabiłem, a postrzelenie się w nogę to była chyba ostatnia rzecz, której teraz potrzebowałem.
– O Jezu! Tutaj jest ich cała armia! – krzyknął baron Mauschwitz.
Natychmiast się wyprostowałem i walnąłem głową w sufit tak mocno, że aż pojawiły mi się mroczki przed oczami. Po chwili wdrapałem się z powrotem na dach.
– O cholera... – jęknąłem.
Las ożył. Pomiędzy skałami roiło się od dinozaurów różnej wielkości, kolorów i kształtów. Niektóre kluczyły pomiędzy skałami i roślinami, inne, ciężko sapiąc, przedzierały się przez krzaki, a te największe tratowały drobne drzewa.
– Do wozów! – krzyknął Wirgan. – Nie zatrzymamy ich!
Sekundę później wszyscy na złamanie karku gnali w stronę dżipów. Rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi, któremu towarzyszyły przekleństwa, krzyki i jęki, kiedy wszyscy naraz próbowali zająć miejsca.
Na powalony pniak, który musieliśmy objechać, kiedy tu przyjeżdżaliśmy, wskoczyło coś, co najłatwiej było określić mianem krzyżówki krokodyla i strusia. Łuski mieniły się w świetle reflektorów, a głowę zdobił wielobarwny grzebień z piór.
Rozległ się huk pierwszych strzałów, które dosłownie zmiotły dinozaura.
Zaraz za nim pojawiły się trzy osobniki tego samego gatunku. Palfrey nazwałby je długodystansowcami, przyszła mi do głowy absurdalna myśl.
– Szanowni państwo, ja biorę tego po prawej! – krzyknął Campbell.
– Ja tego w środku! – zameldowała Alice.
Mieli rację, nie było żadnego sensu posyłać pięciu pocisków w kierunku jednej bestii.
Lufy wystające z okien na ułamek sekundy rozświetliły okolicę blaskiem o wiele intensywniejszym niż reflektory samochodu, kolejne jaszczury z przerażającym jękiem padały na ziemię. Przed nami znajdowała się jednak dopiero pierwsza fala dinozaurów, większe, wyglądające na bardziej drapieżne, szły wolniej z tyłu.
Oddałem pierwszy strzał tego wieczora. Trafiłem tuż pod paszczą pełną szpiczastych zębów w masywną klatkę piersiową dinozaurajednorożca. Drugą kulkę posłałem jego sąsiadowi stojącemu po lewej. Teraz szybko nabić. Z góry miałem lepszy widok od reszty, wybierałem bardziej oddalone bestie. Starałem się strzelać do największych osobników.
W końcu jeden z napastników zdołał dobiec do auta. Stratował je z impetem, rozległ się dźwięk giętej blachy. Jak długo aluminiowa karoseria wytrzyma napór demonów mezozoiku? Kolejne dwa wystrzały. Trochę mniejszą i lżejszą wersję giganotozaura trafiłem dwukrotnie w korpus. Ponieważ był rozpędzony, po upadku przekoziołkował jeszcze spory dystans, powalając przy okazji dwa drzewa. Mimo to żył i z poharatanymi żebrami starał się przeć do przodu, byle tylko dostać się do samochodów, byle tylko dostać się do nas.
Seria strzałów, po chwili kolejna. Martinez w końcu uruchomił karabin. To była lżejsza wersja ciężkiego karabinu maszynowego Mi, kaliber .50, przypomniały mi się techniczne szczegóły. Zawsze kiedy ogarniał mnie strach, moje myśli uciekały do równań, funkcji i wykresów, czyli do najprostszych rzeczy, które znałem i wśród których czułem się bezpiecznie.
Dzięki karabinowi wyczyściliśmy nieco przedpole, ale już po chwili warkot kolejnych serii zamilkł. Stukot zębatych szczęk i zgrzytających o skały pazurów dolatywał z daleka, huk wystrzałów ze strzelb rozlegał się w przerażająco długich interwałach.
– Co się dzieje, dlaczego pan nie strzela! – wrzeszczał Mauschwitz.
– Zakładam następny pas, nie mam pomocnika! – odkrzyknął Martinez.
Już był spokojny.
Jeszcze kilka sekund i powietrze znów cięły krótkie serie karabinu. Na przewróconym drzewie pojawiły się dwa rzędy wyszczerzonych szpiczastych zębów na chudym korpusie i długich, umięśnionych nogach. Potwór uciekł ze światła halogenów. Skuliłem się, puste łuski wpadły przez otwór w dachu do samochodu, karoseria zgrzytała. Poczułem ciepły powiew powietrza. Drapieżnik skoczył w naszą stronę i przeleciał ponad dżipem. Złożyłem strzelbę z tylko jednym nabojem, odwróciłem się i strzeliłem. Trafiłem go w tylną część szyi. Mimo to utrzymał się na nogach i błyskawicznie odwrócił. Usłyszałem dźwięk przypominający krakanie wrony połączone z warkotem piły motorowej.
Bestia pochyliła się. Sięgnąłem po rewolwer i natychmiast pociągnąłem za spust. Chybiłem, a przez siłę odrzutu o mało co nie dostałem bronią w głowę. Zanim zdążyłem strzelić po raz drugi, jaszczur doskoczył do dżipa. Kilkusetkilogramowe cielsko uderzyło w karoserię.
– Martinez, strzelajże pan, do ciężkiej cholery!
Huk pojedynczych wystrzałów strzelb znowu dopełniła przerywana seria z karabinu. W lesie pojawiły się olbrzymie cienie, których ruch wskazywał na przemyślaną strategię.
– Mapuzaury i giganotozaury! – usłyszałem w przerwie między strzałami stłumiony głos Palfreya.
– Wydaje się, że zapomniały o wrodzonej wrogości – skonstatował z przejęciem Campbell.
Siedzący na dachu drugiego dżipa Wirgan załadował do sztucera magazynek z czterema nabojami i wycelował w stojącego najbliżej dinozaura.
Naliczyłem ich ponad dziesięć. Dziesięć bioczołgów. Strzelałem najszybciej jak potrafiłem, ale i tak miałem wrażenie, że cały wysiłek idzie na darmo. Skończyła mi się amunicja w pasie i podręcznej torbie. Wówczas pierwszy z największych drapieżników stanął przed nami w całej okazałości, oświetlony blaskiem halogenów. Korpus miał we krwi, z paszczy zwisała błyszcząca strużka śliny. Żądzę zabijania mogła powstrzymać tylko jego śmierć. Przestałem rozróżniać pojedyncze zderzenia mniejszych dinozaurów z samochodem. Nieustannemu kołysaniu się dżipa towarzyszył zgrzyt wyginanej blachy.
– Mam! – Martinezowi wyrwał się niemal zwycięski okrzyk.
Seria z karabinu była tym razem dłuższa od poprzednich, ale gadzi olbrzym cały czas parł przed siebie. Nie padał, mimo że jego pierś pokryły krwawe gejzery bez ani jednego większego kawałka nierozerwanej skóry. Wydawało mi się, że serce na chwilę przestało bić – drapieżnik w końcu się jednak przewrócił – i znowu zaczęło pompować krew.
Wskoczyłem przez otwór w dachu do kabiny po naboje. Wiedziałem, gdzie są, ale i tak nikt nie mógł mi ich podać – w takim huku by mnie nie usłyszeli.
Karabin znowu zamilkł, ale odstępy między poszczególnymi wystrzałami ze strzelb jakby się skróciły. Wygrzebałem w końcu z plecaka pudełko z nabojami, które nosiłem przez cały czas ze sobą mimo zapasów w skrzyniach bagażowych. Nabiłem broń, już chciałem wdrapać się z powrotem na dach, ale w porę dotarło do mnie, co mi grozi – zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy szczęknęły monstrualne zęby. W ogóle się nie zastanawiając, postawiłem strzelbę pionowo, opierając kolbę o podłogę, i wystrzeliłem. Oślepiła mnie fontanna krwi. Ktoś krzyczał. Było w tym krzyku przerażenie, rozpacz. Nie zrozumiałem ani jednego słowa. Huk wokół auta zlewał się w jeden nieprzerwany, ogłuszający dźwięk. Dżipem znowu zakołysało. Oparło się o niego coś ciężkiego, a po chwili zaczęło z całej siły napierać. Blacha drzwi pogięła się, byłem pewien, że teraz na pewno nie da się ich otworzyć. Zszokowany wyskoczyłem na zewnątrz przez otwór w dachu. Przed giganotozaury wybiegli ich mniejsi, ale za to o wiele szybsi sprzymierzeńcy. Każdy ważył pewnie tyle co defender. Potwór, który przed chwilą nas zaatakował, dogorywał, a tuż obok niego stał Grimkow – trafił go z boku. Tyle tylko, że zaraz za nim szarżowała kolejna bestia. Najpierw krzyknąłem, a potem strzeliłem. I jeszcze raz. Rosjanin nie zorientował się, że go osłaniam – cały czas był skupiony na strzelaniu do ogromnych drapieżników, które atakowały nasze blaszane twierdze.
Znowu rozległa się seria z karabinu maszynowego i dzięki temu zyskaliśmy trochę czasu. W tym samym momencie zgasł jeden z halogenów na dachu samochodu. Prawa strona pola bitwy utonęła w ciemnościach. Mogliśmy tylko przeczuwać, że wszędzie dookoła szczerzy zęby żądna naszego końca śmierć.
– Musimy uciekać! Musimy uciekać! – krzyczał ktoś w kółko.
Dokąd?
Znowu nabiłem broń. Płomienie ognia tryskające z lufy, huk strzałów... Nabić, w tle seria z karabinu. Z szarówki wynurzył się potężny jaszczur. Kiedy stanął na tylnych kończynach, był wysoki jak trzypiętrowa kamienica. Seria z karabinu maszynowego powaliła go niemal w jednej chwili. Poleciał jednak bezwładnie do przodu, prosto na dżipa. Resory zaskrzypiały i z ogłuszającym trzaskiem pękły. Potężne cielsko dosłownie zmiażdżyło tylną część karoserii razem z karabinem. Jednocześnie natarcie ustało, jakby agresorzy opadli z sil.
– Musimy uciekać, nie damy rady ich zatrzymać!
Tym razem treść słów w pełni dotarła do mojej świadomości. Ognisko na krótką chwilę zmieniło się w górską watrę, ktoś z pewnością wlał do niego kanister nafty. Grimkow niemal siłą wyciągał wszystkich z samochodów i kazał im uciekać w stronę skały.
– Właźcie do góry, musicie dać radę! – popędzał nas. Wsunąłem się z powrotem do kabiny dżipa, chwyciłem plecak i włożyłem do niego dwa pudełka z amunicją.
Potem wyrzuciłem bagaż przez okno i znowu wygramoliłem się na zewnątrz przez otwór w suficie.
Dinozaury nadciągały, tym razem te mniejsze. Kolejna fala. Na razie trzymały się w cieniu, na granicy światła. Na szczęście bały się ognia.
– Na górę! – krzyczał przez cały czas Grimkow.
Przyglądałem się tej watasze przez celownik strzelby, chcąc namierzyć największego chojraka z grupy. Wystrzeliłem ułamek sekundy po tym, jak ruszył. Doskoczył do ogniska i zaczął je zadeptywać, ale na jego skórze zapaliła się nafta. Kilkutonowa żywa pochodnia szalejąca z bólu doskoczyła do ustawionych w rząd krewnych. Po chwili na ziemi leżało kilka zmiażdżonych jaszczurzych zwłok, a najbliższe drzewa wprawdzie z oporami, ale zajmowały się ogniem. Dinozaury trochę się wycofały, lecz w dalszym ciągu nas obserwowały i wyczekiwały na okazję do ataku. Szkoda, że cały czas panowała wysoka wilgotność powietrza, w przeciwnym wypadku spalilibyśmy je wszystkie. Na skałę zacząłem wchodzić przed Wirganem i Grimkowem. Dopiero kiedy wdrapywałem się po stromej, momentami niemal pionowej ścianie, uświadomiłem sobie, że Martinez został w samochodzie. Jednak go dostały, mimo że w trochę innym tego słowa znaczeniu.

* * *

Leżałem na brzuchu, oddychając nierówno. Ile minie czasu, zanim nas tu znajdą? I jak to w ogóle możliwe, że zaatakowała nas zbieranina różnych gatunków dinozaurów? Przecież to nie jest normalne zachowanie zwierząt! Czułem krew na twarzy – efekt potłuczenia okularów, które straciłem Bóg jeden raczy wiedzieć kiedy i w jaki sposób.
Nadmiar adrenaliny we krwi spowodował, że cały świat wokół pulsował i drżał. Nie było dokąd uciekać. Jedyne, co nam pozostało, to czekanie. Przewróciłem się na plecy, ponieważ uwierał mnie ostry kamień, ale przy tym manewrze uderzyłem się w twarz strzelbą. Niebo jak zwykle wyglądało majestatycznie i niewzruszenie. Oczywiście nigdzie nie widziałem Krzyża Południa, jego czas miał dopiero nadejść. Na moment ogarnęło mnie uczucie, że w całym wszechświecie jestem zupełnie sam, że wszyscy inni już nie żyją.
– Sądzi pan, że będą próbowały dopaść nas nawet tutaj? – zapytał Mauschwitz. W tym samym momencie ciemność rozrzedziła założona na czoło latarka Grimkowa.
Rosjanin nawet w największym pośpiechu starał się myśleć o wszystkim. Cóż, mnie bardzo cieszył fakt, że nie zapomniałem o strzelbie. Zaczął się rozglądać, podczas gdy ja śledziłem stożek światła latarki, by chociaż mniej więcej zorientować się w okolicy. Tkwiliśmy na pokrytej żwirem powierzchni, tuż obok krawędzi skały, na którą w takim pośpiechu się wdrapaliśmy. Kawałek dalej rosły niewielkie, przysadziste cykasy, a pomiędzy nimi leżało mnóstwo głazów o różnych rozmiarach, kształtach i kolorach.
Wyglądało na to, że z jednej strony teren jest całkowicie odsłonięty i dinozaury bez większych problemów znajdą drogę, którą się do nas dostaną.
– Nie sądzę – odpowiedział tymczasem przyduszonym głosem Palfrey.
Leżał na samej krawędzi i zerkał w dół. Przyczołgałem się do niego. Silniki dżipów już nie chodziły, chociaż nie pamiętałem, żebym swój gasił. Ostatni halogen intensywnie oświetlał scenę krwawego przedstawienia. Morze dinozaurów zniknęło, jakby było wytworem chorej wyobraźni. Tylko na ziemi wokół samochodów walały się dziesiątki, a może nawet setki martwych ciał. Błyski łusek, keratynowych pancerzy i mieniącego się jaskrawymi kolorami pierza mieszały się z mętną martwotą krzepnącej krwi. Horror, jatka, projekcja makabrycznego snu. Z miejsc, do których nie docierało światło, dochodziły odgłosy walki. Dowódcy opuścili armię i soldateska zaczęła brutalnie wyrównywać rachunki, przyszła mi do głowy zupełnie bezsensowna myśl.
– Przez kilka najbliższych godzin nie musimy się obawiać niewolników. Ale jeśli chodzi o panów, to już inna sprawa. – Palfrey odsunął się od krawędzi skały.
Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, ale pomału odczołgałem się w tę samą stronę. Grimkow już wybudzał wszystkich z chwilowego letargu.
– Prowadzi tutaj zbyt wiele łatwo dostępnych dróg. Musimy się przemieścić – zarządził.
Nikt nie protestował. Szliśmy za nim w absolutnej ciemności i ciszy. Dopiero po czterdziestu minutach stwierdził, że dotarliśmy do miejsca, które nadaje się na nocleg, i ogłosił odpoczynek.
Oparłem się o kamień, położyłem strzelbę na kolanach. Próbowałem obliczyć, ile mocy zostanie w akumulatorze, jeśli ten cholerny halogen będzie świecił do samego rana.

* * *

– Kawy, napiłbym się kawy – obudził mnie znajomy głos.
Rozejrzałem się. Palfrey siedział po turecku, miał zapadnięte policzki i podkrążone z niewyspania oczy. Na kolanach trzymał laptop i sądząc po tym, jak wpatrywał się w ekran, prawdopodobnie pracował całą noc. Niebo miało barwę zimnego popiołu, do wschodu słońca zostało jeszcze trochę czasu. Ktoś szczękał zębami. To ja, stwierdziłem po chwili ze zdziwieniem. Z zimna czy ze strachu? Chyba z jednego i drugiego. Chociaż w tym świecie coś takiego jak zimno nie istniało.
– Kawa nie byłaby taka zła, ale co byście powiedzieli na klasyczne śniadanie, przypieczoną szyneczkę, jajka? Filiżanka herbaty, a do tego gazeta – to jest to, czego mi tutaj najbardziej brakuje – rozmarzył się Campbell. W pierwszej chwili chciałem go obrzucić wyzwiskami, ale wtedy zobaczyłem jego minę.
– My, plebejusze, mamy nieco skromniejsze potrzeby – odpowiedziałem mu w podobnym tonie.
Powoli wszyscy zaczynali się budzić. Nigdzie nie widziałem Grimkowa, ale zanim jego nieobecność zdążyła mnie zaniepokoić, wyszedł zza rosnących w pobliżu gęstych, kłujących krzaków. Czasem odnosiłem wrażenie, że ten facet nigdy nie śpi ani nie jest zmęczony i zawsze o wszystkim myśli i pamięta. Usiadł z nami w kręgu I czekał, jakby zaraz ktoś miał nam przynieść śniadanie, kawę i wszystko to, co w nocy straciliśmy.
Mimo to coraz wyraźniej do mnie docierało, w jakim znaleźliśmy się położeniu. Bez wyposażenia, bez jedzenia, zagubieni w samym środku mezozoicznej dziczy, która... Która na dodatek okazała się zupełnie inna, niż sądziliśmy. Działo się tu coś, czego nie mogliśmy pojąć. Coś chciało nas za wszelką cenę zabić. Tak właściwie można było opisać sytuację, w jakiej się znaleźliśmy – bez żadnych eufemizmów. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni po etui z okularami, ale było puste. Straciłem je w nocnej walce.
– Sporo rzeczy widziałem na tym świecie – zaczął baron Mauschwitz – ale nigdy nie słyszałem, żeby na myśliwych rzuciły się połączone siły tygrysów, słoni, lwów, szakali i hien. Czy dobrze rozumiem, doktorze Palfrey, że różnice między poszczególnymi gatunkami dinozaurów są analogiczne do różnic pomiędzy gatunkami wymienionych zwierząt?
– Dokładnie tak – potwierdził Palfrey.
– A jest pan w stanie powiedzieć coś więcej niż tylko śdokładnie tak"? – zapytał szyderczo Wirgan. – Jest pan tu ekspertem.
– A ty myśliwym – rzuciłem, zanim się zastanowiłem nad konsekwencjami.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – w jego glosie skrywała się groźba.
– Ze prawdziwy myśliwy powinien umieć zabić ofiarę, nie sądzisz?
Wiedziałem, że nie powinienem pogrywać tak ostro – zwłaszcza kiedy nie miałem okularów i wszystko, co było oddalone ode mnie o więcej niż dwadzieścia metrów, otaczała mgła, a ja nijak nie mogłem temu zaradzić.
– Panowie, przestańcie! – Palfrey próbował nas powstrzymać. – Mam już jakie takie wyobrażenie o tym, co się tutaj dzieje.
– Duchy, władcy tego świata – Grimkow wrócił do ulubionej szamańskiej teorii.
Mauschwitz zrobił wielkie oczy, ale Palfrey, o dziwo, przytaknął.
– Tak też można to wytłumaczyć.
Zza horyzontu wyłaniało się słońce. Na razie nie widzieliśmy jeszcze jego tarczy, ale oświetlone wierzchołki skał jednoznacznie wskazywały, że już wschodzi. Uświadomiłem sobie, że wyżyna jest w tym miejscu wyższa, o bardziej niejednorodnej, urozmaiconej rzeźbie niż tam, gdzie ją przejeżdżaliśmy w przeciwnym kierunku.
– Duchy tego świata, największe, najgroźniejsze I najdrapieżniejsze istoty, które stoją na samym szczycie piramidy pokarmowej.
– Jeszcze większe od giganotozaurów i mapuzaurow? – zapytał z niedowierzaniem Wirgan. Alice siedziała obok niego, chociaż już nie tak blisko jak kiedyś. Wyglądała na o wiele bledszą niż zazwyczaj i miała podkrążone oczy. Wydarzenia ostatnich dni odcisnęły na niej swoje piętno. Na lewej kostce zauważyłem bandaż elastyczny. Nawet nie pamiętałem, co jej się stało ani kto założył opatrunek.
– Nie, nie sądzę, żeby fizycznie były większe i silniejsze. Ale wydaje mi się, że mimo to są bardziej niebezpieczne i jednocześnie inteligentniejsze od największych współczesnych im drapieżników. A te drapieżniki są tego świadome. Pamiętacie, jak grupa mięsożernych dinozaurów przerwała wypas i rzuciła się na wrogie stado, które ledwo dostrzegliśmy? – Palfrey mówił beznamiętnie, rzeczowo, jakby maksymalnie skupiał się na swoich myślach.
– Phi! – parsknął pogardliwie Wirgan. – Do walk o ofiary dochodzi między przeróżnymi drapieżnikami. Nie ma pan nic ciekawszego w repertuarze bajeczek dla dzieci? Może jakieś dowody?
– Nie – odpowiedział Palfrey, a do jego twarzy jakby na powrót napłynęło życie. – Mam jednak nadzieję, że szybko je zdobędę. – Spojrzał wyzywająco na Wirgana, ale starał się unikać spojrzenia Alice. Ta natomiast, ignorując zmęczenie, zachowywała się całkiem naturalnie. – Zamiast iść dalej pieszo w stronę obozu, wrócimy do samochodów – ciągnął. – Wydaje mi się, że po tej masakrze znajdę między dinozaurami ciała naczelnych. Na pewno je rozpoznam.
– Zobaczymy, jak wielkie stanowią zagrożenie. – Wirgan uśmiechnął się pogardliwie.
Kiedy zacząłem o tym myśleć, doszedłem do wniosku, że Palfrey ma rację. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby ktoś chciał ukraść samochody albo z rozmysłem je zniszczyć. Mogliśmy wrócić, spróbować je naprawić lub przynajmniej zabrać co potrzebniejsze rzeczy i ruszyć w stronę bazy z wyposażeniem pozwalającym przygotować bezpieczny nocleg. Ten wniosek bardzo mnie uspokoił. Jak dotąd podświadomość podpowiadała mi, że straciliśmy dżipy razem z całym ekwipunkiem raz na zawsze.
Z ekwipunkiem i moimi okularami, w plecaku powinny być jeszcze dwie pary. Super.
– Słusznie – potwierdził Grimkow. – Przeanalizujemy pobojowisko w świetle dnia. – Jeśli mówił o czymś, co nie dotyczyło duchów, władców tego świata, to był zaskakująco pragmatyczny. – Panno Goodwig? Jak tam pani noga? – zapytał.
Alice wzruszyła z rezygnacją ramionami.
– Krwotok wewnętrzny. Ucisk trochę pomógł, ale obawiam się, że nie dam rady zejść po tak stromej ścianie.
– Nic nie szkodzi. Chyba wiem, którędy da się wjechać samochodami. A jeśli nie, to będziemy próbowali obrać najkrótszą trasę, żeby oszczędzić pani cierpienia.
Najwyraźniej Grimkow nie marnował czasu i zaraz po wschodzie dokonał rozpoznania terenu. Wprost niewiarygodna odwaga... Na samą myśl, że coś mogłoby mu się stać, przeszły mnie ciarki.
– Z miejsca, w którym wczoraj rozbiliśmy obóz, jest tylko jedna droga ucieczki: trzeba się wspiąć na skałę. Panna Goodwig sobie nie poradzi. Ponieważ znowu moglibyśmy zostać otoczeni, musimy się podzielić na dwie grupy.
Znów otoczeni? Grimkow zakładał, podobnie zresztą jak Palfrey, że nasz przeciwnik dysponuje niebywałą inteligencją. On jednak rozumiał to dosłownie – w jego przekonaniu dinozaury były równie inteligentne co ludzie. A my tak naprawdę mieliśmy do czynienia z instynktem polowania doskonale wszczepionym w prymitywne gadzie umysły. Ale czy ja naprawdę w to wierzyłem? Wyłącznie instynkt? Ja chciałem w to wierzyć z całych sił, bo w przeciwnym wypadku nasze położenie byłoby beznadziejne.
– Kto się zaopiekuje panną Goodwig?
Wirgan spojrzał na byłą narzeczoną z wahaniem.
– Będzie im potrzebny najlepszy strzelec – powiedziała. – Tutaj nic nam nie grozi.
Kiwnął tylko głową.
– Byłbym zaszczycony, gdybym mógł pani asystować – mruknął baron Mauschwitz. – Jeśli dinozaury znowu zaatakują, z tą ręką też będę miał problem, aby wejść po tak stromej skale. Wczoraj niewiele brakowało, żebym spadł. – Na potwierdzenie swoich słów pokazał obwiązane bandażem przedramię, przybrudzone zaschniętą krwią.
W końcu uzgodniliśmy, że podzielimy się na dwie grupy. W skład pierwszej weszli Grimkow, Wirgan, ja oraz Palfrey, który nie potrafił sobie odmówić przyjemności udziału w wyprawie do miejsca pełnego zwłok dinozaurów, pomimo wszelkich grożących mu niebezpieczeństw. W drugiej grupie, która miała zostać w prowizorycznej bazie, a potem jak najszybciej przejść w wyznaczone przez Grimkowa miejsce dostępne dla samochodów, znaleźli się obaj arystokraci i Alice.
Niestety, tylko dwie osoby, Grimkow i lord Campbell, nosiły ze sobą krótkofalówki, ale to mogło wystarczyć do utrzymania łączności, oczywiście jeśli sygnał będzie wystarczająco silny.

* * *

Ponieważ tymczasem słońce zdążyło wspiąć się dość wysoko, postanowiliśmy nie trwonić więcej czasu i czym prędzej wyruszyć po dżipy. Szliśmy za Grimkowem, który wybrał łagodniejsze, ale za to dłuższe zejście. Wiedziałem, że będziemy wracali autami, i od czasu do czasu starałem się wymóc na naszym przewodniku, by brał pod uwagę nachylenie terenu, wybierając drogę. Jednocześnie starałem się zapamiętać punkty orientacyjne, żeby nie zabłądzić. Po dwóch kilometrach kluczenia między skałami, na wpół uschniętymi cykasami i krzakami, które nie przypominały niczego, co kiedykolwiek widziałem, w końcu dotarliśmy do miejsca, w którym wczoraj o mało co wszyscy nie zginęliśmy.
Słońce prażyło niemiłosiernie, smród gnijących ciał z każdym metrem i każdą sekundą stawał się coraz gęstszy. Tak nam się przynajmniej wydawało.
– Widzicie, żadnych padlinożerców – skonstatował z zadowoleniem Palfrey. – Brakuje im odwagi, by tu przyjść. To miejsce zostało naznaczone przez tych, których wszyscy się boją.
– To raczej szalone założenie, nie sądzicie? – powiedziałem chyba tylko po to, by powiedzieć cokolwiek i zbagatelizować teorię Palfreya. Tak bardzo się bałem.
Pobojowisko przypominało mokry sen psychopaty. Jatka w mezozoiku, kilkaset metrów kwadratowych zawalonych dziesiątkami, a może nawet setkami ciał zębatych dinozaurów najróżniejszych wielkości, kształtów i kolorów. Widok tego miejsca stawiał wydarzenia poprzedniego dnia w zupełnie niewiarygodnym, nierzeczywistym świetle.
Przecisnęliśmy się między ciałami, które niemal w całości wypełniały rzadki lasek. Potem jeszcze musieliśmy przejść przez wał ścierwa powstały w wyniku zawziętej obrony obozowiska. Nagle pośliznąłem się i wylądowałem we wnętrznościach dinozaura rozprutego serią z karabinu maszynowego. Nie dałem rady – cała zawartość żołądka wydostała się na światło dnia. Moi towarzysze w milczeniu zaczekali, aż się pozbieram. Do dżipów pozostało raptem kilka metrów.
Wystarczyło jedno spojrzenie i stało się jasne, że Martinez nie miał nawet cienia szansy na przeżycie. Sześciotonowy dinozaur zwalił się prosto na niego, miażdżąc karabin, część karoserii i łamiąc tylną oś.
– No, to został nam jeden dżip – stwierdziłem.
– I to zablokowany – dodał Wirgan takim tonem, jakby się z tego cieszył. Niestety, miał rację.
– Wydostaniemy go przy pomocy wyciągarek.
Aby dojść do samochodu, musiałem pokonać hałdę martwych ciał. Kluczyk cały czas tkwił w stacyjce. Ulżyło mi, zwłaszcza że byłem bardzo bliski uwierzenia w teorię Grimkowa o wszechmocnych ciuchach inteligentnych jak ludzie. Silnik zaskoczył, a na mojej twarzy mimo beznadziejnego położenia wykwitł triumfalny uśmiech. Humoru nie zdołał mi zepsuć nawet fakt, że drugi rozrusznik nawet nie drgnął.
– Mamy kable z klamrami do ładowania. Podciągniemy go trochę, bokiem przez ciała. Może wtedy uda nam się wyjechać. Przy odrobinie zręczności powinno dać radę – przedstawiłem pozostałym swój plan i od razu zabrałem się do roboty. – Musimy przepompować ropę i przenieść wszystko, co może się przydać, do sprawnego samochodu – przypomniałem.
Wirgan spojrzał na mnie nienawistnym wzrokiem, ale nie zaprotestował, ani nawet nie zdobył się na żaden komentarz. Co tu zresztą komentować – to była najbardziej rozumna rzecz, jaką mogliśmy w obecnej sytuacji zrobić.
Cóż, ja też bym nie szalał z radości, gdyby zostawiła mnie narzeczona.
Właśnie skończyłem przepompowywać ropę, kiedy zaniepokoiło mnie jedno słowo Grimkowa:
– Szybciej.
Oderwałem się od przeglądania zawartości skrzynki z narzędziami.
Nie chodziło o to, co powiedział, ale jak. Ten ton zapowiadał śmierć nas wszystkich w przeciągu kilku najbliższych chwil.
– Są blisko i za chwilę się o nas dowiedzą – oznajmił Rosjanin, po czym zapalił odurzającego papierosa. Nie przeszkadzało mu to jednak w przenoszeniu do sprawnego auta skrzyń z amunicją, narzędziami i innymi rzeczami, które zamierzaliśmy zabrać.
– Pomóc wam? – zapytał Palfrey. W ręku trzymał kamerę. Oczywiście najchętniej kontynuowałby dokumentowanie wszystkiego, co znajdowało się w okolicy, ale mimo swoich pasji doskonale wiedział, co w tej chwili jest najważniejsze.
– Nie. – Pokręciłem głową. – Tylko byś się nam plątał pod nogami.
– Oczywiście.
Miałem wrażenie, że uporaliśmy się ze wszystkim w kilka chwil, ale kiedy wreszcie dżip znalazł się w miejscu, z którego mogliśmy bez problemu odjechać, było już dawno po południu. Kilka razy wydawało mi się, że nie damy rady, ale wtedy wszyscy, łącznie z Wirganem, który chwilowo zapomniał o antagonizmach, wspólnymi siłami przełamywaliśmy impas.
– Możemy jechać – oznajmiłem.
Wystarczało jednak spojrzeć na Grimkowa i człowieka ogarniało potworne przerażenie. Stał w miejscu, w którym wczoraj paliliśmy ognisko, a jego głowę spowijała aureola z dymu skręta. Wbijał wzrok w jakiś bliżej nieokreślony, niewidzialny punkt. Oddychał głęboko – nozdrza poruszały się regularnym rytmem.
– Panie Grimkow?
– Są tutaj – zabrzmiało to niemal jak oświadczenie. – Cała sfora duchów, wszędzie dookoła.
Czyżby nasz przewodnik bez reszty oszalał? Spojrzałem pełen obaw na Wirgana i Palfreya. Wyglądali na równie przerażonych i zagubionych, rozglądali się ze strachem w oczach. W końcu również mnie udzieliła się ta psychoza; poczułem zapach żywego zwierzęcia, tak intensywny i tak różny od smrodu rozkładającego się mięsa. Ogarnęły mnie dreszcze. Kątem oka dostrzegłem ruch – to Wirgan sięgał po broń, którą oparł w czasie pracy o samochód.
– Nie strzelajcie, jest ich zbyt wiele! – głos Grimkowa przypominał trzask przełamywanych sucharów.
– Gdzie, na litość boską! – jęknął Wirgan.
– Ukaż się – rzucił dziwnym głosem Rosjanin, zamykając oczy. – Ukaż, przywódco.
Nie mówił już po angielsku, ale w nieznanym mi twardym języku pełnym spółgłosek. Mimo to doskonale go rozumiałem, jakbym znaczenia poszczególnych słów miał zakodowane głęboko w świadomości, świadomości wspólnej wszystkim homo sapiens. Ogarnęło mnie przerażenie, drżałem coraz mocniej, chciałem się zwinąć w kłębek i przeczekać ten koszmar. Koniec, jakikolwiek, ale niech już nadejdzie koniec. Palfrey zbladł, był jaśniejszy od skał wokoło. Wirgan trzymał kurczowo strzelbę gotową do strzału, wielkie ręce, jakby pozbawione dopływu krwi, przypominały barwą kość słoniową. Strach stawał się coraz intensywniejszy, jeszcze chwila i zacznę krzyczeć, potem zwariuję i w końcu – umrę. Sam strach może być zabójczy, wiedziałem o tym, ale nic nie mogłem na niego poradzić.
Grimkow obrócił się w lewo, zaczął coś przeciągle nucić ściszonym głosem. Zrobił płynnie krok w bok, potem następny, następny i następny. W końcu zatrzymał się, chyba wreszcie znalazł odpowiednie miejsce.
Dopiero teraz to zauważyłem – sylwetkę jaszczura stojącego bezpośrednio przed Rosjaninem. Kolor naskórka doskonale imitował otoczenie. Zdradziły go tylko kontury ciała, które dostrzegłem wyłącznie dzięki temu, że Grimkow pokazał nam, gdzie patrzeć. I pewnie jeszcze dzięki temu, że dinozaur od dłuższego czasu stał nieruchomo. Teraz już wiedziałem, czego szukać, i gorączkowo przepatrywałem okolicę. Jeden, dwa, pięć... Zbyt wiele. Stały w nieregularnych odstępach, stworzenia o gładkiej skórze i paszczach przypominających skrzyżowanie pyska bulteriera z paszczą rekina. Nie licząc podwójnych grzebieni na obrzydliwych głowach, były tylko trochę wyższe od człowieka. Kiedy zacząłem myśleć, strach jakby ustąpił; dopiero teraz dotarło do mnie, że serce wali mi, jakby miało wyskoczyć z przytulnej klatki żeber, a ciało od piersi w górę płonie żywym ogniem, od którego kręciło mi się w głowie. Śpiewy Grimkowa straciły rytm, zmieniły się w dziwny, zgrzytający dźwięk. Stojący przed myśliwym jaszczur stawał się coraz lepiej widoczny, skóra odbijająca otoczenie jak lustro przybierała szarawą barwę.
W myślach znowu pojawiło się coś obcego, tym razem furia połączona z podnieceniem seksualnym – bardzo niebezpieczna mieszanka. Tyle tylko, że tu nie było żadnej kobiety, o którą musiałbym walczyć, i od razu zrozumiałem, co się święci. Po prostu któryś z tych prymitywnych telepatycznych drapieżników dobierał mi się do mózgu.
Szamańskie zaklęcia wreszcie ucichły – Grimkow stał twarzą w twarz z całkiem wyraźnym przeciwnikiem.
Cala gadzia sfora straciła niewidzialność, jakby we wszystkim naśladowała przywódcę. A przywódca właśnie przygotowywał się do pojedynku, na który wyzwał go nasz przewodnik. Otworzył paszczę, ukazując mnóstwo szpiczastych jak sztylety zębów. W porównaniu z innymi mięsożernymi gadami z mezozoiku te widmowe stwory były może i małe, ale i tak ważyły trzy, cztery razy tyle co Grimkow. A może nawet więcej, pomyślałem, kiedy spojrzałem na masywne nogi i łapy zakończone zagiętymi pazurami przypominającymi noże. Jaszczur jeszcze szerzej rozwarł paszczę i jednocześnie delikatnie się nachylił. Zrozumiałem, że za chwilę ruszy do ataku.
Prask. Huknął strzał, który strzaskał czaszkę, a razem z nią jeden kościsty grzebień. Dinozaur padł na ziemię. Przez moment w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje i kto strzelił, dopiero po chwili dotarło do mnie, że sam Grimkow.
– Uciekajmy – wymamrotał słabym, łamiącym się głosem. – Teraz stoczą między sobą morderczą walkę o przywództwo, ale potem natychmiast rzucą się na nas.
Zdążył zrobić jeden krok w stronę defendera i natychmiast ugięły się pod nim kolana. Runął na ziemię. Jaszczury jak na komendę zaczęły przybierać barwy maskujące i jeden po drugim znikały z pola widzenia. Biegnąc po łuku, chciałem się dostać do Grimkowa. Po łuku, by nie wpaść na bestię, która przed chwilą próbowała mnie zahipnotyzować. Palfrey też biegł, by pomoc Grimkowowi, ale miał pecha – zderzył się z czymś, poleciał do góry i spadł na plecy pięć metrów od miejsca kraksy. Wydawało mi się, że widziałem pełną ostrych zębów paszczę wbijającą się w jego ramię.
Najpierw Grimkow. Dobiegłem do niego, ale wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedziałem, że Rosjanin nie żyje. Całą twarz miał pokrytą gęstą siecią sinych żyłek, strasznie nabrzmiałą tętnicę szyjną, a z nosa ciekła mu strużka krwi. Zabiło go telepatyczne starcie z przywódcą sfory. Ruszyłem w stronę Palfreya. Wirgan już odpalał silnik i starał się wyjechać na wolną przestrzeń, omijając drzewa i drugiego dżipa.
Wszędzie wokół trwały zażarte, krwawe boje, obrysy dinozaurów wyłaniały się z nicości i po chwili znowu w niej pogrążały. Sucha gleba w ciągu kilku chwil zrobiła się czerwona od świeżej krwi. Wzdrygnąłem się. Właśnie patrzyłem na o wiele bardziej okrutną i zażartą walkę o władzę niż wszystkie podobne boje toczone w naszej epoce. Nie było w tym nic z rytuału, po prostu masakra, wszyscy przeciwko wszystkim, na śmierć i życie.
Palfrey był w opłakanym stanie, mięśnie prawego ramienia wyglądały na zmiażdżone, a kość na złamaną, nie wiedziałem nawet, czy nie w kilku miejscach. Za wszelką cenę chciałem go przeciągnąć do samochodu, opatrzenie ran musiało poczekać. Starałem się go podnieść, ale nie dałem rady – był zbyt ciężki. Na szczęście nie stracił świadomości i wspólnymi siłami wlekliśmy się w stronę auta. Za przednią szybą widziałem skupionego Wirgana. Jeszcze tylko kawałek, powtarzałem w myślach, na pewno damy radę. Nagle skupienie na twarzy Wirgana przemieniło się w czystą, zabójczą nienawiść. Przyciągnąłem Palfreya do siebie, obydwaj przewróciliśmy się na coś miękkiego i ciepłego. Pogięty zderzak dżipa z każdą chwilą stawał się coraz większy, aż osiągnął rozmiar ciężarówki. Mimo to wierzyłem, że uskoczyłem dostatecznie daleko – potem jeszcze błysk stali prześwitujący z odrapanych z lakieru części zderzaka i ciemność...

* * *

Szczękanie zębów. Moich zębów... Leżałem obok Palfreya, a między nami wyszczerzona paszcza zdechłego dinozaura.
– Strasznie boli, ale już... już ich tu nie ma. To było coś stra... strasznego, siedzieć po cichu, póki... nie... odejdą – Palfrey z trudem cedził przez zęby, pojękując.
Wstałem i obmacałem delikatnie głowę. Zderzak dżipa zdarł mi płat skóry. Czułem się, jakby mnie ktoś oskalpował żywcem. Cała ręka we krwi... Okulary, cholera jasna, rozbił mi okulary! Nie miałem ich na nosie, nie było ich nigdzie dookoła. Okulary mogły jednak poczekać, w tej chwili ważniejsza była morfina dla Palfreya. Powinna się znajdować w apteczce, jeśli nie przełożyliśmy jej do samochodu, którym odjechał ten bydlak. Wciąż nieco oszołomiony, pokuśtykałem w stronę zmiażdżonego dżipa i po dłuższych poszukiwaniach w końcu znalazłem apteczkę. Starałem się nie zwracać uwagi na jęki Palfreya. Kilka minut zajęło mi przeczytanie ze zrozumieniem ulotki dołączonej do lekarstwa. Ostatnią rzeczą, na którą miałem teraz ochotę, było zabicie przyjaciela. Z sercem w gardle zaaplikowałem mu dwanaście miligramów i zacząłem się rozglądać za czymś, co pomogłoby mi poskładać do kupy jego rękę.
Narkotyk zadziałał po dwudziestu minutach i Palfrey zaczął kontaktować. Wydawał mi się nawet zbyt żywiołowy na stan, w jakim się znajdował. Starałem się, aby moje zachowanie było jak najbardziej racjonalne i praktyczne, ale czułem, że mnie też przydałoby się chemiczne wsparcie. Miałem zawroty głowy i nudności, a kiedy patrzyłem na to, co zostało z ręki Palfreya, prawie mdlałem.
W końcu wspólnymi siłami założyliśmy opatrunek. On dokładnie mnie instruował, co i jak robić, a ja wykonywałem polecenia. Najpierw bardzo starannie wyczyściłem ranę, potem zasypałem ją sproszkowanym antybiotykiem i zawinąłem w chustkę. Kiedy mnie nie instruował, opowiadał, jak bardzo jest mi wdzięczny za ekspedycję, dzięki której spełniło się jego największe marzenie. Ja w tym czasie delikatnie wydłubywałem z ran drobne kamyczki, grudki ziemi i odłamki kości. Płacząc.
– Myślisz, że wrócą? – zapytałem, kiedy skończyliśmy. Otarłem wierzchem dłoni łzy.
– Kto? Wirgan czy dinozaury? – Palfrey wydawał się ospały.
Wirgan nie wróci, to było dla mnie całkowicie jasne. Opisze wszystkim pojedynek Grimkowa z przywódcą sfory, potem uroni łzę nad naszą śmiercią, której ze wszystkich sił starał się zapobiec, a jeśli doda do tego informację, że dinozaury depczą mu po piętach, nikt nie będzie chciał zatrzymywać się zbyt długo w miejscu i czym prędzej wyruszą w stronę bazy. Zresztą całkiem prawdopodobne, że dinozaury naprawdę rzucą się za nimi w pościg.
– Nie wiem... – odpowiedział po chwili Palfrey. Domyśliłem się, że chodzi mu o jaszczury. – Wydaje mi się, że tych... śtelepatozaurów" boją się wszystkie zwierzęta i, kierowane instynktem, szybko opuszczają miejsca, w których te niewidzialne bestie się zatrzymują. Obawiają się ich i nienawidzą – być może zdolności telepatyczne są właściwością również innych gatunków, choć w bardziej prymitywnej formie. Podobnie jak inteligencja u nas i u innych naczelnych.
Palfrey nagle zamilkł. Ogarnął mnie strach, że coś się stało. Najgłośniejszym dźwiękiem było teraz nasilające się bzyczenie owadów.
– Chciałbym, żeby ten gatunek nazwano moim imieniem. Telepaticus palfrey. – Spojrzał na mnie, przez chwilę patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Dopiero teraz zrozumiałem, w jak kiepskim jest stanie.
– Sam to sobie załatwisz. Musimy zostać tu jeszcze jakiś czas, żeby pozbierać się do kupy, a potem ruszamy w drogę.
– Oczywiście – przytaknął Palfrey, jakby piknik regeneracyjny między setkami rozkładających się ciał jaszczurów był czymś zupełnie naturalnym.
Prędzej czy później będziemy musieli przejść chociaż kawałek dalej, bo smród stanie się nie do wytrzymania. Teraz jednak nie miałem na to siły. Chwilowo odczołgałem się z Palfreyem na skraj pobojowiska. Kiedy tam dotarliśmy, niemal natychmiast zasnąłem, a może nawet zemdlałem.
Musiałem tak leżeć dość długo, bo kiedy odzyskałem przytomność, słońce zbliżało się już do horyzontu, a cienie wydłużały. Bzyczenie owadów było coraz natarczywsze, a powietrze ciężkie od woni śmierci i rozkładu. Z chęcią zemdlałbym jeszcze raz i przeszedł w słodki stan nieświadomości, lecz to i tak niczego by nie zmieniło. Pełen obaw spojrzałem na Palfreya. Był prawie przeźroczyście blady, wydawało mi się, że oddycha wolniej, niż powinien, ale i tak wyglądał lepiej niż przed moim omdleniem.
– Jak tam? – zapytałem i usiadłem. Kręciło mi się w głowie, choć o wiele słabiej niż wcześniej; w każdym razie dało się jakoś wytrzymać.
– Da się jakoś wytrzymać. Mam problem z tą cholerną ręką, ale przynajmniej porządkuję notatki. – Wskazał laptop, który trzymał na kolanach. – Muszę się śpieszyć.
– No tak, bateria wkrótce się wyładuje, ale może uda mi się ją trochę podładować. Trzeba tylko odpalić silnik.
– No to w porządku – burknął Palfrey bez przekonania.
– Pójdę zobaczyć, co nam zostało do dyspozycji. Myślę, że w naszej sytuacji wszystko się przyda – powiedziałem mocnym głosem, który ani odrobinę nie odzwierciedlał mojego samopoczucia.
– Nie będę wstawał. Strasznie mnie boli... – Poruszył delikatnie ramieniem. O dziwo, wyglądał na spokojnego, mimo że przez prowizoryczny opatrunek przesiąkała krew. Na szczęście wyglądało na to, że krwawienie ustaje.
– Jasne – powiedziałem ze zrozumieniem. – Masz broń? Przejdę się po okolicy.
Pokręcił głową. Dałem mu swój rewolwer i pokuśtykałem w stronę samochodu. Ścierwo dinozaurów już mi tak nie przeszkadzało, nawet smród nie wywoływał odruchu wymiotnego. Pewnie receptory węchowe zdążyły się częściowo przyzwyczaić. Albo byłem tak osłabiony, że nie odbierałem niektórych bodźców. Kiedy znalazłem strzelbę, zalało mnie poczucie ulgi. Sprawdziłem, czy jest nabita, i zarzuciłem ją na ramię. W tym samym momencie przypomniałem sobie jednak, że całą amunicję przełożyłem do dżipa, którym odjechał skurwiel Wirgan. W przegródkach pasa było tylko osiem sztuk. Nie za wiele, ale gdzieś powinna leżeć broń Martineza. I Grimkowa.
Wstrzymałem oddech i ruszyłem w stronę ciała Rosjanina. Wszędzie roiło się od dużych czarnych much. Spojrzałem na trupa i od razu zrozumiałem, że popełniłem błąd. Nie miałem ani siły, ani czasu, żeby go pogrzebać; prędzej czy później dobiorą się do niego zwierzęta i rozwleką szczątki po bliższej i dalszej okolicy. Miałem jednak wrażenie, że akurat Grimkowowi będzie to najmniej przeszkadzało. Podniosłem strzelbę i ściągnąłem z niego uprząż. W odróżnieniu od reszty nosił naboje nie tylko w pasku wokół bioder, ale też w tych przekładanych skośnie przez piersi. Tyle tylko, że akurat w tym momencie były puste.
Razem ze zdobyczą przeszedłem do zmiażdżonego defendera. Poruszałem się wolno, nie chcąc drażnić much, ale i tak musiałem uważać, żeby którejś z bardziej natarczywych nie połknąć albo nie wciągnąć nosem.
Potężne cielsko jaszczura zmiażdżyło tylną część karoserii, a gdzieś pod nim znajdowały się zwłoki Martineza. Musiałem zrzucić jaszczura z samochodu, by dostać się do nieuszkodzonych rzeczy. Po kilku próbach udało mi się wreszcie zapalić silnik i uruchomić wciągarkę. Moje ruchy, a być może też zbliżający się wieczór pobudzały owady do coraz większej aktywności. Nie byłem w stanie stawić oporu nalotom tysięcy małych, bzyczących, kąsających insektów. W końcu naciągnąłem na usta podkoszulkę, włożyłem okulary słoneczne Wirgana i kurtkę. Z całej siły zacisnąłem kołnierz na szyi, rękawy na przegubach dłoni i ściągacz w pasie. Tak osłonięty zabrałem się do pracy i po godzinie lawirowania na pogiętym dachu udało mi się zarzucić na głowę jaszczura pętlę ze stalowej liny. Przeplotłem ją przez dwa drzewa i zaczepiłem z powrotem do wciągarki. Żeby nie wrzynała się w drewno, włożyłem pomiędzy linę a drzewo klucze, które znalazłem w skrzynce narzędziowej. Potem pełen napięcia i niepewności zacząłem regulować obroty.
Stalowa lina napięła się, drewno zaskrzypiało. Z każdą chwilą potężniejący nacisk sprawiał, że stal wrzynała się w drzewo. Pętla przecięła skórę dinozaura i rozrywała kolejne warstwy mięsa. Wystraszyłem się, że w ten sposób urżnę jaszczurowi łeb, ale kiedy lina dotarła do kręgosłupa, potężne cielsko przechyliło się odrobinę, a w końcu ześliznęło na ziemię. Wyłączyłem wciągarkę i czekałem, aż czarna chmura much się uspokoi.
Dopiero wówczas wszedłem do auta. Martinez leżał z otwartą klatką piersiową pod trójnogiem karabinu. Jego twarz skrywała warstwa krwi i wnętrzności dinozaura. Miałem nadzieję, że nie cierpiał długo. Zacisnąłem zęby i wyciągnąłem go za nogi. Usiadłem za kierownicą i na jedynce przejechałem pól metra, co przy złamanej osi i tak było sporym osiągnięciem. To oczywiście oznaczało, że zniszczyłem całkowicie tylną część podwozia, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Chciałem kontynuować pracę, ale dotarło do mnie, że zaczyna zmierzchać. Drewno, woda, coś do jedzenia – w myślach automatycznie układałem listę rzeczy, które pomogłyby mi dożyć jutrzejszego poranka. Zupełnie zapomniałem o Palfreyu. Ledwo żywy ze zmęczenia, obwieszony różnymi przedmiotami jak choinka bożonarodzeniowa śpieszyłem do jedynego przyjaciela.
Wydawał mi się jeszcze bledszy niż w południe, ale przywitał mnie z uśmiechem.
– Czuję się już całkiem dobrze, mimo że jestem strasznie zmęczony.
Pokiwałem głową.
– Jutro naładuję ci baterię. A teraz jedz. – Podałem mu otwartą konserwę i butelkę z wodą.
– OK – odpowiedział, ale zabierał się do jedzenia bez entuzjazmu.
– Przynajmniej się napij.
Tego akurat posłuchał.
Podniosłem się ostatkiem sił i poszedłem pozbierać jeszcze trochę drewna. Potem siedzieliśmy opatuleni śpiworami, wsłuchując się w odgłosy mezozoiku.
– Kiedy będziesz miał chwilę, rzuć okiem na moje notatki. A gdyby coś mi się stało, obiecaj, że dołożysz wszelkich starań, by dotarły do naszych czasów.
– My dwaj je tam dowieziemy – spróbowałem poprawić mu humor.
– ok – w jego głosie nie usłyszałem przekonania, ale lepsze to niż nic.
Zasnąłem. Obudziłem się tylko na chwilę, kiedy Palfrey wstał i dorzucił do ognia.

* * *

Poranek był dziwnie cichy; wydawało mi się, że nawet wiatr nie szumi w koronach drzew, a ich ogromne, niemal ćwierćmetrowe igły zdawały się tkwić w idealnym bezruchu.
Rozpaliłem ognisko. Kiedy woda zaczęła wrzeć, wrzuciłem do niej garść kawy. Potrzebowałem jej, obydwaj potrzebowaliśmy. Potem przygotowałem dla każdego porządną porcję sucharów i kawałek suszonej kiełbasy, którą podjadaliśmy już wczoraj wieczorem.
– Śniadanie, panie doktorze! – zawołałem.
Palfrey nie reagował. Kiedy go dotknąłem, był zimny jak kamienie wokoło.

* * *

Siedziałem długo w bezruchu, z oczami pełnymi łez. Płakałem, dopóki nie zacząłem racjonalnie myśleć. Nie wiedziałem, czy bardziej byłem zrozpaczony śmiercią Palfreya, czy faktem, że zostałem sam pośrodku dzikiego stepu, oddalony miliony lat od swoich czasów, prześladowany przez jaszczury, które potrafiły zabić człowieka bez fizycznego kontaktu... Roniłem łzy z powodu własnej bezradności, zagubienia i żalu nad sobą czy z powodu straty tak bliskiego mi człowieka?
Ogarnął mnie wstyd. Płacz nikomu nie pomoże, ani mnie, ani Palfreyowi. Zauważyłem apteczkę, która leżała tuż obok. Pod wpływem złego przeczucia sprawdziłem jej zawartość. Z sześciu ampułek z morfiną nie została ani jedna. To dlatego Palfrey poczuł się tak dobrze. Popełnił samobójstwo? A może coś go zmusiło? Musiałem to sprawdzić za wszelką cenę. Po pierwsze, ze względu na wyrzuty sumienia, a po drugie, ze względu na sytuację, w jakiej się znalazłem. Zacząłem pomału i ostrożnie odwijać opatrunek z ramienia Palfreya, ale po chwili uświadomiłem sobie, że moja delikatność nie ma absolutnie żadnego znaczenia, i po prostu rozkroiłem bandaż nożem. W nozdrza uderzył smród sepsy. Rana gniła, cała ręka była sina. Palfreya zabijało zakażenie krwi, a on dobrze o tym wiedział. Użył morfiny, żeby sobie ulżyć w drodze przez piekło. Przypomniała mi się jedna z jego opowieści o jadowitym ukąszeniu warana z Komodo. W przypadku dinozaurów sprawa wyglądała pewnie podobnie.
To głupie, ale kiedy się przekonałem, że nie mam na sumieniu przyjaciela, ulżyło mi. Jednocześnie uświadomiłem sobie, jak bardzo chcę żyć. Żyć i zabić tego bydlaka Wirgana, który porzucił nas na pastwę losu, po tym jak próbował mnie zabić. Chciałem pokazać Alice, kim on tak naprawdę jest.
Odegnałem od siebie żale i pretensje. Teraz musiałem się skupić na czynnościach, które należało wykonać, by dotrzeć na czas do bazy i załapać się na kurs do domu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzałem na chronometr odmierzający czas do powrotu. Zacząłem się zastanawiać, czy zdążę się tam dostać na piechotę. Wyglądało na to, że tak, ale po drodze mogło się przecież tyle wydarzyć – musiałem poczynić bardzo staranne przygotowania do tej wyprawy.

Najważniejsza była broń i amunicja, a następnie żywność i inne przedmioty potrzebne na kilkutygodniową wędrówkę. Może jeszcze stacja nadawcza, ale tylko pod warunkiem, że nie będzie za ciężka. Zabrałem się ostro do pracy.
Miałem kniejówkę cz Stopper kaliber .458 Win Mag, do której zdążyłem się przyzwyczaić; nie przerażała mnie już nawet siła odrzutu. Niestety, zostało mi do niej tylko dziesięć naboi.
Strzelba powtarzalna cz 550 Safari Magnum Grimkowa. Przerobiona na naboje .500 A-Square, sam mi o tym wspominał. Znalazłem szesnaście naboi – też niezbyt wiele. Chcąc nie chcąc, musiałem jeszcze raz wrócić do dżipa po broń Martineza. Znalazłem ją pod siedzeniami. Tak jak moja kniejówka, miała dwie lufy. Dwulufowy sztucer powtarzalny – opowiadał o nim przy ognisku, kiedy razem z pozostałymi uczestnikami ekspedycji licytowali się, czyja broń jest lepsza. To było raptem kilka dni temu, a mnie wydawało się, że od tamtego wieczora upłynęła cała wieczność. Musiałem sprawdzić, jakimi pociskami strzela, ale na korpusie pokrytym gęsto ornamentami nie znalazłem żadnych informacji technicznych – tylko wygrawerowane głowy niedźwiedzi, tygrysów i nosorożców wyglądających ze srebrnej puszczy. Dopiero po chwili wpadłem na pomysł, by sprawdzić magazynek. Był na nim napis: .500 A-Square. Spadł mi kamień z serca. Przypomniałem sobie, jak dumny handlarz broni opowiadał, że firma Fuchs Fine Guns poszła mu na rękę i wyprodukowała tę zabawkę specjalnie dla niego z najbardziej optymalnym kalibrem do polowania na grubą zwierzynę.
Największe zaufanie miałem jednak do własnej kniejówki, ponieważ umożliwiała mi natychmiastowe oddanie drugiego strzału, a poza tym byłem do niej przyzwyczajony. Żeby nabić broń powtarzalną, należało zdjąć ją z ramienia, odciągnąć dźwignię tam i z powrotem, a następnie ponownie wycelować. Dla kogoś takiego jak Grimkow było to równie proste jak oddychanie, ale nie dla mnie. Po dokładnym przeszukaniu wszystkich kieszeni, toreb i pozostałych bagaży znalazłem dwadzieścia siedem nabojów .500 A-Square. Postanowiłem przyjrzeć się nieco bliżej broni Martineza. Zorientowałem się, że dwie lufy dają możliwość oddania dwóch strzałów bezpośrednio po sobie, a kolejnych dwóch po usunięciu wystrzelonych łusek i wprowadzeniu do komory naboi z magazynka za pomocą zamka. To dlatego Martinez zawsze strzelał jako pierwszy.
W mojej sytuacji trwonienie amunicji było bardzo nierozsądne, ale musiałem się upewnić, że strzelba Martineza położy giganotozaura. Ostrożnie włożyłem nabój do komory i zacząłem szukać celu. Dopiero teraz zauważyłem, że na ciałach jaszczurów zaczynają ucztować pierwsi, najodważniejsi amatorzy ścierwa. W porównaniu z innymi dinozaurami te miały krótsze nogi, ale za to o wiele bardziej umięśnioną szczękę. Trzask i chrupot łamanych kości rozbrzmiewały aż nazbyt wyraźnie.
Wybrałem jednego z padlinożerców i uniosłem broń. Po chwili jednak rozmyśliłem się i wycelowałem w stojące nieopodal drzewo. Nie byłem myśliwym i wydawało mi się czymś niestosownym zabijanie zwierząt bez powodu. Nacisnąłem spust, cyk. Nie ten spust, nabój znajdował się w drugiej lufie. Cyk. Znowu nic. Zapomniałem odbezpieczyć. Prask. Strzelba była o wiele cięższa od mojego stoppera, ale i tak nie zdołałem jej utrzymać. Dostałem w twarz, jakby mi ktoś zasunął z pięści. Dzięki dotychczasowym doświadczeniom ze strzelaniem jakoś sobie poradziłem. Cienki pień pełniący rolę tarczy strzelniczej po chwili wahania złamał się jak zapałka. Wszystko działało jak należy.
Przez około godzinę intensywnie ćwiczyłem – wkładałem magazynek oraz naboje i uczyłem się przekładać dźwignię zamka. Miałem świadomość, że w przypadku zagrożenia rozstrzygające bywają nawet dziesiętne sekundy, a mnie brakowało refleksu. Kiedy już opanowałem jako tako podstawowe czynności obchodzenia się z tą bronią, zacząłem wkładać naboje do przegródek w pasie. Przygotowałem też trzy pełne magazynki, czwartym nabiłem strzelbę, a do tego załadowałem obie komory.
Przyszła kolej na analizę prymitywnej mapy, którą szkicowaliśmy na bieżąco, jadąc w tę stronę. Następnie uzupełnienie zapasów jedzenia, przygotowanie śpiwora, karimaty... Przez chwilę zastanawiałem się, czy ma to jakikolwiek sens, ale ostatecznie postanowiłem spróbować nawiązać połączenie z bazą. Stacja wprawdzie działała, lecz po kwadransie usilnych starań udało mi się złapać tylko szum atmosferyczny. Wymontowałem radiostację z samochodu i dołożyłem na kupkę rzeczy, które zamierzałem zabrać. Uzbierało się ich całkiem sporo, a nawet trochę więcej. Same naboje, mimo że niespełna sto sztuk, ważyły około dziesięciu kilo. Kolejnym przedmiotem, który musiałem zabrać, był laptop Palfreya. Kiedy mnie o to prosił, wiedział, że umiera.
Usiadłem, by coś zjeść i wypić, a potem jeszcze raz przejrzałem ekwipunek. Chciałem się upewnić, czy na pewno nie będę dźwigał zbędnych rzeczy. Ciężar bagażu był imponujący, ale nie mogłem go o nic uszczuplić. Tak naprawdę bardziej niż ciężaru obawiałem się braku wielu rzeczy, bez których trudno będzie mi się obejść w czasie wędrówki szacowanej na sto pięćdziesiąt, może nawet dwieście kilometrów.
Założyłem plecak, wyregulowałem ramiączka i nie oglądając się za siebie, ruszyłem w drogę. Wolałem nie pamiętać tego widoku: ciał dwóch mężczyzn, z którymi się zaprzyjaźniłem, leżących między tonami jaszczurzego ścierwa...
Po około dwudziestu minutach marszu zrobiłem przerwę na odpoczynek i poprawiłem pas na biodrach oraz te na piersi. Tylko raz w roku chodziłem po górach i już wiedziałem, jakie piekło mnie czeka. Otarta skóra na ramionach, ból pleców i pot szczypiący w oczy. Chwilowo nie musiałem się zbytnio zastanawiać nad kierunkiem marszu, bo mogłem iść po śladach, które zostawił dżip.
Po kolejnej godzinie męki zrzuciłem z siebie plecak i usiadłem wyczerpany na kamieniu. Gapiłem się tępo w żwir pod nogami i myślałem, co mógłbym wyrzucić z mojego bagażu. Znowu wyszło, że nic. Ogromnym wysiłkiem woli wstałem, założyłem plecak i ruszyłem w dalszą drogę. Po mniej więcej kilometrze równej powierzchni trzeba było maszerować po dość stromym wzniesieniu, usianym starymi cykasami z masywnymi pniakami, przypominającymi nieco mniejsze głazy, i odłamkami skalnymi różnej wielkości. Co chwilę musiałem przystawać. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by pod taką górę wjechało auto, ale głębokie odciski opon w miejscach, gdzie zamiast żwiru była glina albo drobny piasek, mówiły same za siebie. Dwadzieścia pięć kroków i pauza, dwadzieścia cztery kroki i pauza. Byle do zachodu słońca.
W końcu nadszedł zbawienny wieczór. Postanowiłem przenocować na płaskim wzniesieniu, na które wdrapałem się z takim wysiłkiem. Tuż przede mną rosły kaktusopodobne krzewy, a nieco z boku trzy drzewa z przerzedzonymi koronami. Miałem nadzieję, że zapewnią mi opał na całą noc. Z dwóch butelek wody, które niosłem – czyli z czterech kilogramów bagażu – została połowa, a ja nie maszerowałem nawet pół dnia. Doczłapałem leniwie do krzaków, okazało się jednak, że nie ma tam żadnych suchych gałęzi ani niczego, co nadawałoby się do palenia. Nie miałem siły na mocowanie się z masywną żywą rośliną, a poza tym i tak nie dałbym rady rozniecić ognia. Opatuliłem się śpiworem i usiadłem blisko zielonej, kolczastej ściany. To właściwie nie były kaktusy, ale masywne pnie, z których sterczały grube, długie szpikulce.
Słońce zaszło, szarówka szybko przechodziła w ciemność. Wieczór wchłaniał kolory świata. Bez ognia i ludzkiego towarzystwa czułem się jak w piekle pełnym niewidzialnych demonów, czających się za granicą pola widzenia. Przerażało mnie nieznane i niepoznawalne, przerażały koszmarne projekcje wyobraźni.
Zmęczenie wzięło jednak górę nad strachem i zasnąłem ze strzelbą na kolanach. Złote i srebrne ornamenty ożyły w blasku wielkiego księżyca. Spałem, lecz w jakiś sposób moje zmysły rejestrowały tę delikatną poświatę – jej źródło było takie samo w epokach oddalonych nawet o setki milionów lat.
Usłyszałem cichy szelest drobinek piasku zamiatanych wiatrem. Obudziłem się, uniosłem głowę i w tej samej chwili moich uszu doleciał dźwięk zgrzytania na żwirze. Ktoś... a może raczej coś ukrywało się w ciemnościach.
Wygrzebałem się ze śpiwora. Momentalnie ogarnęły mnie dreszcze i na całym ciele wyskoczyła gęsia skórka. Serce waliło jak oszalałe, oblałem się zimnym potem.
W dłoniach ściskałem kurczowo broń, jakby miała mi dodać pewności siebie.
Wokół panowała absolutna cisza. Usłyszał, że się obudziłem? Wie, że czekam w gotowości? Zimne, słabe światło księżyca przeobraziło okolicę w piat szarości mieniący się tu i ówdzie odcieniami srebra, poprzecinany pasami cieni. Mogło się w nich ukrywać dosłownie wszystko – zwłaszcza przywidzenia, którymi karmił się mój strach.
Pokażcie się, pokażcie, szeptałem niemal bezgłośnie. Poczułem ciepło na potylicy i niemal natychmiast ogarnęły mnie paniczny strach, wściekłość, podniecenie. O dziwo, ten zalew uczuć nie wyprowadził mnie z równowagi. Już wiedziałem, co się czai w ciemnościach – dinozaury z podwójnym grzebieniem. Kolejna fala ekstatycznych doznań, jakby telepatyczny agresor nie mógł się zdecydować na jedno. Wykorzystałem wściekłość do przezwyciężenia strachu, oddaliłem się nieco od kolczastej ściany, która kryla mi plecy, i zamarłem w bezruchu. Zgrzyt żwiru, coś poruszyło się po lewej, natychmiastowy obrót, postawa strzelecka w lekkim rozkroku, błysk z luf i huk strzału. Dinozaur gotujący się do skoku zastygł w bezruchu. Kolejny strzał – padł na ziemię. Zacząłem nerwowo szarpać dźwignię zamka, mechanizm się zaciął. Jeszcze jedna próba, tym razem nieco spokojniejsza, ruchy płynniejsze... Naboje wskoczyły do komór. Wystrzał mnie ogłuszył, nie słyszałem absolutnie nic – czułem tylko gorąco na potylicy. Palec na spuście, obrót, strzał. Instynktownie uskoczyłem w bok. Kiedy go trafiłem, już na mnie leciał; wylądował tuż obok miejsca, w którym stałem. Martwy, ale i tak by mnie zmiażdżył, gdybym nie zareagował.
Nie ruszałem się, czekałem, aż wróci mi słuch i zacznę reagować na subtelniejsze bodźce niż huk broni palnej. Miałem do dyspozycji jeszcze jeden strzał bez przeładowywania. Wokół jednak panowała cisza. Wydawało mi się, że nawet wiatr, który mnie obudził, ustał. Jeśli to rzeczywiście był wiatr, a nie podświadomość albo szósty zmysł. Do śpiwora wróciłem dopiero wtedy, kiedy wysechł pot na moim ciele i zaczęło mną telepać z zimna. Czy to przypadek, że ten drugi próbował mnie zaatakować z taką nonszalancją akurat po tym, jak odstrzeliłem jego kompana? A może wiedział, że do tej pory używałem broni, którą musiałem nabijać po dwóch strzałach... Paranoja. Z takimi myślami na pewno nie zasnę, dlatego jak najprędzej postanowiłem je odegnać.
O dziwo, udało mi się bardzo szybko zasnąć, jakbym zużył cały zapas adrenaliny w czasie tej jednej potyczki.

* * *

Obudziłem się o świcie. Obolały, ze spierzchniętymi wargami i nogami jak z ołowiu ruszyłem w dalszą drogę. Wcześniej jednak obejrzałem dokładnie nocnych gości. Ten sam gatunek co dinozaury, które zabiły Grimkowa i Palfreya – telepatozaury – chociaż o wiele mniejsze od przywódcy, z którym Grimkow stoczył pojedynek. Ponadto grzebienie straciły krwistoczerwoną barwę, teraz były raczej brązowe. Uznałem, że to dorastające osobniki.
Po półgodzinnej wędrówce płaskim terenem przyszedł czas na zejście ze wzgórza, które okazało się o wiele bardziej wyczerpujące niż wspinaczka; jedyne, co mnie podtrzymywało na duchu, to wizja wody – głęboką doliną płynął potok. Porządnie się napiłem, napełniłem butelki i tym samym znowu zwiększyłem ciężar bagażu o trzy kilogramy. Kiedy tylko je poczułem, zacząłem się rozglądać za dalszą drogą. Wirgan musiał wybrać łatwiej przejezdny teren. Ja mogłem zejść na dół stromym stokiem, pytanie tylko, czy na pewno było to dla mnie wygodniejsze. Nagle coś się stoczyło z góry z ogromną prędkością i wpadło prosto do wody. Dopiero teraz go zauważyłem, doskonale zamaskowanego skurwysyna z niewiarygodnie umięśnionymi nogami i paszczą pełną ostrych, długich zębów. Zaczął się krztusić prawie jak człowiek. Huk wystrzału – trafiłem go w klatkę piersiową. Tym razem wstrzymałem się z drugim strzałem. Uderzył w wodę, jeszcze żył, ale stawał się coraz lepiej widoczny. Jednocześnie dostrzegłem drgania powietrza na stoku i wzbijający się w powietrze piasek. Naliczyłem trzy widmowe sylwetki, w rzeczywistości jednak mogło ich być znacznie więcej. Zarzuciłem plecak na ramię i ze strzelbą w dłoni ruszyłem pod górę, wybierając najbardziej strome podejście. Wspinaczka górska chyba nie była ich mocną stroną.
Po pięciu minutach znajdowałem się już stosunkowo wysoko. Przykucnąłem, słysząc swój świszczący, przyśpieszony oddech i czując mordercze tempo uderzeń serca.
Były tam, gdzieś pode mną, ale pojawiały się w polu widzenia na krótką chwilę i zaraz znikały. A może tylko mi się wydawało? Dolina wyglądała teraz na opuszczoną, jakby pozbawioną wszelkiego życia. Dlaczego nie próbowały atakować telepatycznie? Były za młode, czy może czuły respekt po nieudanym nocnym ataku? A może chciały, może musiały wykorzystać moment zaskoczenia?
Jedno wiedziałem na pewno – śledziły mnie, obserwowały każdy mój krok. Najskuteczniejszą bronią na te potwory wydawał się trudno dostępny teren. I noc – w blasku księżyca były całkiem dobrze widoczne. Kiedy oddech się ustabilizował, a ból wycieńczonych mięśni na chwilę ustąpił, znowu zacząłem myśleć racjonalnie. Część mnie, część mojego ja, o której dotychczas nawet nie wiedziałem, zaczęła kontrolować najbliższą okolicę – nasłuchiwała najcichszych odgłosów i zmuszała ciało do zachowania permanentnej gotowości.
Czyżby były lepiej widoczne w spolaryzowanym świetle? Światło księżyca to światło odbite, a zatem spolaryzowane. A może do sztuczek kameleonów potrzebowały chociaż odrobiny światła? Rozważałem poszczególne możliwości. Musiałem spojrzeć na tę sytuację całościowo, wziąć pod uwagę wszystkie spostrzeżenia, nie pomijając nawet najdrobniejszych detali, ale nie miałem na to wiele czasu. Musiałem przemieszczać się w stronę bazy.
Wieczorem zrozumiałem, że ze względu na swoich prześladowców będę musiał pokonać o wiele więcej niż sto pięćdziesiąt kilometrów, które dzieliły mnie od bazy w linii prostej. I że będę przemierzał bardzo trudny teren.

* * *

Trzeciego dnia tułaczki ledwo wstałem na nogi. Wydawało mi się, że ramiona mam otarte do krwi, ale w rzeczywistości na skórze nic nie było widać. Plecy – przez pierwsze dziesięć minut marszu jęczałem przy każdym kroku. Pocieszałem się myślą, że trzeci dzień zawsze jest krytyczny. Później będzie lepiej. Może będzie lepiej. Raczej nie będzie lepiej. Na pewno nie będzie lepiej.
Wlokłem się między kamieniami i przez cały czas starałem pozostawać w terenie niedostępnym dla dinozaurów, ale dostępnym dla mnie. Nie zawsze mi się to udawało, raz, po serii niekontrolowanych fikołków, wylądowałem na dnie płytkiego na szczęście jaru. Pierwsza rzecz, o której pomyślałem, to broń. Została kilka metrów nade mną. Druga – okulary. To była ostatnia para. Na szczęście nie pojawiły się żadne telepatozaury. Problemów, których napytałem sobie sam, miałem pod dostatkiem, a nawet w nadmiarze.
Po trzech dniach tułaczki górzystym terenem miałem spaloną twarz, otarcia na rękach i pęcherze na stopach. Cała podróż ograniczała się do serii schematycznych, powtarzalnych czynności: wyznaczenie drogi do konkretnego punktu w zasięgu wzroku, określenie niebezpiecznych miejsc, w których mógłbym zostać zaatakowany, obliczenie odchylenia od azymutu i wzięcie go pod uwagę przy wyborze kolejnego celu. Śladów dżipa nie widziałem od dłuższego czasu, ale to prawdopodobnie dlatego, że Wirgan trzymał się położonych niżej, łatwiej przejezdnych terenów.
Po południu ledwo stawiałem krok za krokiem. Starałem się nie zwracać uwagi na różową woalkę, przez którą widziałem teraz cały świat. To pewnie jakieś zaburzenia wzroku powstałe w wyniku wyczerpania organizmu. Potem uśmiechnęło się do mnie szczęście, szczęście pod postacią płytkiej doliny, z której wypływało źródło. Zauważyłem to miejsce z daleka – tuż obok rozpościerała się przestrzeń porośnięta drzewami przypominającymi miłorzęby, palmy i cykasy – zielona wyspa w szarym morzu żwiru.
Doczłapałem do źródła zasilającego niewielkie jezioro, ściągnąłem buty i wszedłem do wody w miejscu, w którym było stosunkowo płytko. Posłuszny podszeptom instynktu, zacząłem szukać najdogodniejszej drogi ewakuacyjnej. Wszędzie dookoła wznosiły się łagodnie osuwiska, ale na szczęście niecałe dziesięć metrów ode mnie wystawał z ziemi głaz wysokości co najmniej dwupiętrowej kamienicy. Chyba dałbym radę się na niego wspiąć i z góry odstrzelić potencjalnych prześladowców. A jeśli będzie ich więcej niż dwudziestu dwóch, cóż, to pech – nigdzie dalej nie pójdę, bo tylko tyle zostało mi nabojów. Prosty rachunek.
Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk przypominający chrupanie. Rozejrzałem się i zobaczyłem małe zwierzę obgryzające liście i gałęzie z koron drzew. Jeśli miałbym je do czegoś porównać, to wyglądało na miniaturkę zauropoda. Małe zwierzę? Wielkością przypominało nosorożca, ale ja już postrzegałem ten świat w odrobinę innych kategoriach. Roślinożerca w ogóle mi nie przeszkadzał.
Wykąpałem się, przewietrzyłem ubrania, a potem położyłem się w cieniu, by wyschnąć. W ramach rekonwalescencji i relaksu pozwoliłem sobie na podwójną porcję jedzenia. Przynajmniej będę miał trochę lżejszy plecak. Kiedy wypiłem drugą butelkę wody, zachciało mi się sikać. Dopiero drugi raz w ciągu trzech dni. Może na mój nie najlepszy stan składało się również odwodnienie.
Wkrótce zmorzył mnie sen, chociaż próbowałem się przed tym bronić. Kiedy otworzyłem oczy, cienie drzew i skał zasłaniały całą dolinkę. Spanikowałem. Byłem przerażony, że w ogóle nie kontrolowałem sytuacji. Gdyby teraz wywęszyły mnie telepatozaury, na pewno bym zginął. Jeszcze kilka dni temu ta myśl stałaby się moją obsesją – analizowałbym ją i w efekcie zadręczał się makabrycznymi wizjami. Teraz jednak pomyślałem o tym jak o szczęśliwym trafie i już po chwili zapomniałem. Razem z całym ekwipunkiem wdrapałem się na skałę, gdzie z kilku ułamanych gałęzi zrobiłem prowizoryczne legowisko. Popijając wodę, po raz pierwszy włączyłem laptop Palfreya, by przejrzeć jego notatki.
Z początku miały one charakter stricte naukowy, dotyczyły wyłącznie paleontologii, ale z biegiem czasu nabierały coraz bardziej osobistego charakteru, aż w końcu zmieniły się w dziennik podróży. Przewinąłem tekst do pierwszych wspomnień po ataku dinozaurów, kiedy Palfrey został ranny:
Ta rana jest okropna, myślałem, że oszaleję z bólu, ale na szczęście morfina pomogła. Teraz czuję nieprzyjemne odrętwienie. Mark podał mi odpowiednią dawkę. Gdyby była trochę większa, nie potrafiłbym myśleć, a tak moje myśli są jakby pod grubą taflą szklą. Zostało mi bardzo mało czasu. Z ramieniem jest bardzo źle, kość chyba też została przegryziona. Takiej rany bez pomocy chirurga w warunkach polowych nie wyczyścimy, a to oznacza tylko jedno – sepsa. Dzień, dwa?

Wiedział, że umrze, ale nie powiedział ani słowa. Odwróciłem wzrok od ekranu. Słońce już zaszło, tu na górze wiał ciepły, delikatny wiatr. Mały dinozaur cały czas pasł się przy jeziorku. Był sam, zagubiony na pustyni, ale przynajmniej ja czułem się teraz całkiem dobrze, a co najważniejsze – żyłem. Wróciłem do lektury notatek.

Gromadny atak sprzymierzonych sił wielu gatunków dinozaurów to ostatni, śmiertelny cios wymierzony w mój sceptycyzm. Niektóre dinozaury, zakładam, że co najmniej jeden gatunek mięsożerców (patrz: dalsza część notatek dotycząca niedawnego starcia) – prop, dla nich nazwę Telepaticus chameleon – jest zdolny do jakiegoś typu kontaktu telepatycznego. Chodzi o gatunek, którego obawiają się inne mięsożerne dinozaury, do tej pory uważane przez nas za najwyżej rozwinięte, czy raczej stojące na szczycie piramidy pokarmowej. Patrz: przykład wściekłego ataku, ze względu na który grupa dotąd niezakwalifikowanych gatunkowo drapieżników przerwała wypas, zostawiając ofiary (amargazaury), i rzuciła się na niezidentyfikowanycb wrogów. Fakty uprawniające do sformułowania tej niewiarygodnej tezy podaje niżej w kolejności od najważniejszego:
– mentalny bój Grimkowa z przywódcą sfory dinozaurów-kameleonów, – zapaść Martineza; prawdopodobnie życie ocaliło mu zastrzelenie inicjatora kontaktu mentalnego, czyli w rzeczywistości inicjatora ataku, – noc, kiedy wszyscy w dość poważnym stopniu mieliśmy ograniczone zdolności racjonalnego myślenia, a nasze zachowania były efektem działania najbardziej prymitywnych instynktów; gdyby nie interwencja Grimkowa, prawdopodobnie próbowałbym zgwałcić pannę Goodwig; sądzę, że podobne wyobcowanie było do pewnego stopnia udziałem każdego z nas, – śmierć Treuta; prawdopodobnie oddalił się od obozu pod wpływem telepatycznej manipulacji, – ślady, które od tak dawna obserwował Grimkow; dinozaur szedł za nami i starał się zdobyć o nas jak największą wiedzę (jak sądzę).
Z rozwoju ewolucyjnego wynika, że najbardziej podstawowe, najprymitywniejsze części mózgu odpowiedzialne za agresję, strach, poczucie zagrożenia, popęd seksualny mamy wspólne ze wszystkimi kręgowcami. Uważam, że to jest właśnie wytłumaczenie faktu, iż telepatozaury z taką łatwością wywierają na nas wpływ i z taką łatwością potrafią nas zabić.

Poniżej znajdowało się jeszcze wiele punktów aż po drobiazgi, na które sam w ogóle nie zwróciłbym uwagi.
Pomijając jeden: cholerne telepatozaury nie zżarły Treuta, ale powiesiły go na drzewie za jelita. Chciały, żeby mięso dojrzewało w słońcu, czy może było to coś w rodzaju ostrzeżenia?
Przejrzałem pobieżnie kilka kolejnych stron. Palfrey zastanawiał się, ile gatunków dinozaurów cechuje się zdolnościami telepatycznymi. Dowodził, że umiejętności te mogą być związane z podwójnymi naroślami na głowie telepatozaurów – z grzebieniami. Na poparcie swojej tezy dołączył zdjęcie martwego osobnika z roztrzaskaną ozdobą głowy – pod grzebieniami kryla się tkanka. Nie potrafiłem stwierdzić jakiego rodzaju, z mojego punktu widzenia to mogło być wszystko – płuca, nerki... Cokolwiek. Nie byłem zbyt dobry z anatomii. Ostatnie notatki dotyczyły umiejętności telepatozaurów do wykorzystywania innych dinozaurów za pomocą mentalnej manipulacji jako mięsa armatniego. Skurczybyki musiały dobrze opanować tę umiejętność, ponieważ przypuściło na nas atak ponad trzysta mięsożernych dinozaurów reprezentujących dwanaście gatunków – od kolosów, do których zaliczały się mapuzaury i giganotozaury, aż po małe, opierzone buitreraptory. Jak to robiły? Jak pojedynczy osobnik manipulował kilkoma istotami? Cały czas wydawało się to niewiarygodne. Dla mnie działało to mniej więcej tak: telepatozaury przenosiły do mózgu innych dinozaurów nasz obraz, a potem łączyły go ze skojarzeniem wroga, zagrożenia czy konkurenta seksualnego.
Kolejna sprawa to niebywała inteligencja telepatozaurów. Palfrey unikał tego tematu, jakby jeszcze nie był gotów, by się z nim zmierzyć. Najpierw chciał bardzo dokładnie przeanalizować zdolności wywierania mentalnego wpływu na otoczenie. Tylko w jednym miejscu znalazłem zapis krótkiej i zwięzłej refleksji:

Telepatozaury używają dinozaurów jako narzędzia? Podobnie jak to robią wydry z kamieniami, a może nawet tak, jak inne naczelne ze zwierzętami? Absurd. Trzeba wykonać sekcję zwłok.

Już nie zdążył. Z czasem Palfrey coraz gorzej znosił ból i w coraz większym stopniu pomagał sobie morfiną, a laptop miał coraz więcej problemów z rozszyfrowaniem jego rękopisu; w tekście pojawiało się coraz więcej błędów, ja natomiast byłem zbyt zmęczony na zabawę w kryptologa.
Zamknąłem komputer i trochę uważniej zacząłem nasłuchiwać odgłosów okolicy – ostatnia próba wyłowienia podejrzanych dźwięków i ruchów. Szum drzew kołysanych wiatrem, kroki małego zwierzęcia, w oddali grzmienie wulkanów... Ten ostatni dźwięk stanowił już nieodłączny element codzienności. Nagle w mroku rozległ się trzask – łamanie suchego drewna, jakby ktoś nadepnął na gałąź. Wolałem nie rozglądać się po okolicy i wskoczyłem do śpiwora. Serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Starałem się myśleć, że jestem mały, dobrze schowany, niemal niewidoczny. Dlaczego cokolwiek miałoby zwrócić na mnie uwagę? Dlatego, że... Powodów było tak wiele, że wolałem zacisnąć z całej siły powieki i skupić myśli na czymś innym. Nie bardzo mi to wychodziło.
Cały czas się bałem, nie potrafiłem zasnąć. Ostatecznie jednak musiało mi się chyba udać, ponieważ niebo przybrało popielaty kolor, pokryte plamami wulkanicznych oparów – a to oznaczało, że wkrótce będzie świtać.
Usiadłem, lecz niemal natychmiast z powrotem się położyłem. Przy jeziorku stały dwa jaszczury. Rozglądały się dookoła i przechylały głowy, jakby węszyły. Od razu się zorientowałem, że to drapieżniki. Na dodatek niezwykle szybkie, uświadomiłem sobie, kiedy spojrzałem na nie po raz drugi i zobaczyłem wielkie, masywne nogi. Te osobniki nie były tak potężne jak giganotozaury, ale długością chyba im dorównywały. Głowa z pociągłą paszczą i szpiczastymi zębami mierzyła dobre półtora metra. Modele, których konstruktor postawił przede wszystkim na szybkość. W pewnym momencie ten po lewej obrócił się z prędkością błyskawicy; nigdy bym nie pomyślał, że coś tak wielkiego może wykonywać tak zwinne ruchy, szyja zrobiła niemal pełny obrót. Na szczęście cały czas pozostawałem w bezruchu i potwór po chwili wrócił do przepatrywania rosnącego nieopodal lasku. Ten drugi otarł się głową o jego bok – wyglądało to jak przejaw czułości. Wcześniej w ogóle nie myślałem o dinozaurach jak o stworzeniach posiadających uczucia. Dla mnie to były tony mięsa, kości i zębów, tony materii podporządkowanej jednemu celowi – skutecznemu zabijaniu. Trafiły tu przez przypadek czy też mnie śledziły? Nie ruszałem się i tylko patrzyłem.
Rozjaśniało się, a dinozaury uporczywie wyglądały czegoś w lesie. Węszyły już tylko czasami. Chwilę później pomiędzy drzewami pojawiła się zębata paszcza tyranozaura. Obydwa drapieżniki ruszyły do ataku jednocześnie, roślinożerny gad nie miał najmniejszych szans. Zdążył obrócić się do nich bokiem, jakby zamierzał bronić się ogonem, ale one już przy nim były. Ich zwrotność i gibkość przerażały. Usłyszałem przeciągły jęk bólu, dwukrotne kłapnięcie szczęk, smukły kark zniknął w paszczy drapieżnika i po chwili rozległ się trzask kręgosłupa. Szybkie. W ciągu kilku sekund zabiły zwierzę dwukrotnie większe od słonia. W myślach odtwarzałem odręczne ryciny Palfreya, które pokazywał nam na początku ekspedycji. Wynikało z nich, że najniebezpieczniejsze drapieżniki były podobne do deltadromów. Uważano, że zamieszkują one delty wielkich rzek. Co zatem robiły tutaj?
Tymczasem dwaj superszybcy zabójcy dzielili korpus ofiary na porcje. Zebra grubsze od ludzkiego uda pękały w ich szczękach jak wykałaczki. Jeden z nich od czasu do czasu odwracał się w stronę jeziorka, rozglądał, a raz nawet oddalił nieco od żeru, by obwąchać brzeg. Kiedy sobie uświadomiłem, że sprawdzał dokładnie to miejsce, w którym wszedłem wczoraj do wody, przebiegły mnie ciarki. Czy to oznaczało, że podążały moim śladem? Z taką siłą i zwinnością strąciłyby mnie ze skały bez najmniejszego problemu. Sięgnąłem po strzelbę i przyciągnąłem ją do siebie. Spokojniejszy jaszczur zaczął skowyczeć, czym całkowicie zaabsorbował swojego druha, który odsunął się kawałek od tytanozaura. Tym samym umożliwił mi zajrzenie do dziury wygryzionej w ciele ofiary – prowadzącej aż do serca i wnętrzności. Wyglądało to jak zaproszenie na ucztę. Ostrożniejszy i bardziej ciekawy drapieżnik wrócił do ciała. Warknął niższym głosem – miałem wrażenie, że wyraża w ten sposób zadowolenie. Drugi znowu dotknął go czule, a do tego umyślnie smarował go krwią i wnętrznościami ofiary. Konsumujący dinozaur w ogóle nie zwracał na to uwagi, dalej spokojnie jadł i pomrukiwał. Ten dźwięk przypominał pracujący na luzie silnik Harleya. Może to jakieś rytuały godowe? Na pewno. Zwłaszcza że po chwili przestały jeść i smarowały się nawzajem krwią. Ruchliwszy stawał się coraz bardziej nachalny i podchodził bokiem do partnera (lub partnerki). Jednocześnie obydwa zaczęły unosić ogony. W innych okolicznościach z pewnością nie odmówiłbym sobie przyjemności obserwowania zalotów takich olbrzymów, ale teraz potraktowałem to jako jedyną szansę na ocalenie. Zsunąłem się z legowiska najszybciej jak potrafiłem, na stronę niewidoczną dla gruchającej parki, i ruszyłem w stronę najbliższego grzebienia skał zamykającego dolinę. Starałem się, żeby cały czas pomiędzy mną a dinozaurami znajdowała się przeszkoda. Przebiegałem od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, aż wreszcie z poczuciem ogromnej ulgi zniknąłem im z pola widzenia.

* * *

Kolejne dni były do siebie bliźniaczo podobne. Wszystkie siły wkładałem w szybki marsz w stronę bazy. Poganiały mnie uciekający czas oraz uczucie paranoi. Nie opuszczało mnie wrażenie, że jestem śledzony, że dookoła czyhają na moje życie dzikie stworzenia. Każdego wieczora przeglądałem notatki Palfreya i coraz lepiej szło mi odszyfrowywanie chaotycznych bazgrołów z ostatnich godzin jego życia. Te uwagi nie brzmiały budująco. Wręcz przeciwnie.

U wszystkich gatunków (drapieżników) obserwowaliśmy o wiele bardziej rozwinięty i skomplikowany model zachowań, niż można się było spodziewać. Wielkość mózgu nie przekłada się aż tak znacząco na inteligencję (organizacja społeczna stada, taktyka polowań jest na poziomie drapieżników stadnych z naszych czasów). Dlaczego taki model rozwinął się u drapieżników naczelnych? Czy powodem tego była konieczność kooperacji przy polowaniu na wielkie ofiary, czy może już w tym świecie oddziaływała jakaś presja ewolucyjna?

Presja ewolucyjna. Ciąg dalszy tych wywodów był łatwy do przewidzenia i żeby nie uczynić jeszcze bardziej koszmarnymi i tak męczących mnie snów, postanowiłem kontynuować lekturę nazajutrz.

Dość zasadną przesłanką potwierdzającą tezę o presji ewolucyjnej jest fakt istnienia telepatozaurów. Podczas konfrontacji inne dinozaury starają się je zabić (konkurowanie, na przykład lew kontra gepard, ewentualnie pantera; czy może kryje się za tym coś więcej – nienawiść?). Z analizy zachowania telepatozaurów wynika, że potrafią oszacować stopień zagrożenia, potrafią wyciągnąć wnioski z popełnionych wcześniej błędów i potrafią planować działania (konieczne jest potwierdzenie tych tez po jeszcze bardziej wnikliwej analizie). To odpowiada co najmniej inteligencji naczelnych z naszej epoki.

Kolejny łakomy kąsek, którymi od tylu dni karmił się mój strach. Goryle i szympansy również potrafią zaskoczyć zachowaniem podobnym do ludzkiego, ale to były dinozaury. Co więcej, dinozaury, które mentalnie zniewalały inne dinozaury, a nawet potrafiły manipulować ludzką psychiką. Najgorsze, że w pełni się zgadzałem z twierdzeniami Palfreya.
Następnego dnia poświęciłem kolejne dwie godziny na analizę notatek. Oprogramowanie laptopa nie potrafiło już rozszyfrować bazgrołów i na ekranie pojawiały się pozbawione sensu ciągi znaków. Napisałem program uczący się dekodować pismo. Po kilku godzinach tekst był gotowy. Niestety, cała procedura wiązała się z poważnym osłabieniem baterii. Do lektury przystąpiłem po zmierzchu, wtulony między dwie rośliny w kształcie beczek, przypominające nieco kaktusy, z których wystawały ponad dwudziestocentymetrowe kolce. Ekran przełączyłem na tryb oszczędny. Jego blask wyłaniał z ciemności tylko zarys moich palców. Panował wyjątkowy zaduch, opary wulkaniczne wytwarzały wręcz gazowe zadaszenie nad ziemią, przez które trudno było dostrzec gwiazdy.

Telepatozaury są mięsożerne, to do pewnego stopnia istoty inteligentne – kontynuował Palfrey. My, ludzie, istoty wszystkożerne, nie mamy doświadczeń z inteligencją istot wyłącznie mięsożernych. Uważam, że dinozaury są o wiele bardziej agresywne od nas; zabij albo zostaniesz zabity to podstawowa zasada obowiązująca w tym świecie. I tym być może należy tłumaczyć fakt, że od samego początku naszej obecności starają się nas zgładzić. Patrz wyżej wymieniona lista. Prawdopodobnie jesteśmy postrzegani jako konkurenci, istoty zagrażające ich władzy w tym świecie.

Przerażająca wizja i zarazem ostatnia uwaga Palfreya, która przypisywała tym dinozaurom większą inteligencję, niż początkowo sądził. Wyłączyłem laptop, przewróciłem się na plecy i wpatrzyłem w ciemność. Fakt, że telepatozaury chwilowo mi odpuściły, też stanowił dowód nieprzeciętnej inteligencji. Zrozumiały, że jeśli nawet jesteśmy dla nich mali i słabi, to jednak dysponujemy śmiercionośnymi narzędziami. A one z pewnością są zbyt inteligentne, by ot tak dać się zabić. Zadbają, byśmy wystrzelali całą amunicję na zwykłe dinozaury, które będą nas atakowały tak, jak zostaną mentalnie zaprogramowane. Przeraziłem się ostatnią myślą – wynikało z niej, że te potwory są programatorami...

* * *

Spojrzałem na kompas, obrałem właściwy kierunek i ściągnąłem ramiączka plecaka. Wszystkie dni zlewały się w jeden, już nie widziałem między nimi żadnej różnicy. Coraz częściej zaczynałem rozmawiać ze sobą na głos. Chociaż dość radykalnie zredukowałem racje żywnościowe, i tak zostało mi niewiele zapasów. Przez ostatnie dni poruszałem się bardzo trudno dostępnym terenem i wydawało się mało prawdopodobne, by ktokolwiek mnie śledził. Spodziewałbym się raczej, że telepatozaury czekają na dole, gotowe wykorzystać okazję, kiedy zejdę w dolinę. Otarłem pot z czoła i spojrzałem w niebo. Słońce znajdowało się w połowie drogi do horyzontu – czas na sjestę. Dzięki wielodniowemu doświadczeniu szybko znalazłem za urwiskiem stromego zejścia miejsce na posiłek i odpoczynek. Korzystałem z cienia i rozglądałem się po okolicy. Pustka działała kojąco na moje nerwy – w buszu czy w puszczach rosnących wzdłuż rzek z pewnością było o wiele niebezpieczniej. Gdybym się tam zgubił, moje ciało dawno zostałoby rozczłonkowane i strawione przez zębate potwory.
Otępiony przez upał mózg wylewał z siebie myśli bez udziału mojej woli. Jakieś szczątki koncepcji dotyczące wyszukiwania wolnych wektorów mieszały się z pytaniami, czy powinienem zejść na dół i poszukać źródła wody, czy raczej przenocować na górze i zadowolić się skromną resztką zapasów. Zejście na dół było równoznaczne z ryzykiem spotkania monstrualnego drapieżnika. Jeśli istniejący wektor został wykorzystany, to dzięki pojedynczym fluktuacjom odbić na kontinuum, w wyniku czego powstałyby kolejne wektory. Ale jak to sprawdzić? Jak obliczyć? Na wieczór zostanie mi półtora litra wody, a to oznaczało, że cholernie będzie mi się chciało pić. I tak w kółko, teoria kontinuum na przemian ze strachem o życie...
Wstałem, podniosłem strzelbę i rozejrzałem się z poczuciem całkowitego zagubienia. W okolicy nie było absolutnie nic poza rozpalonymi z gorąca skalami. Co mnie wyrwało z rozmyślań? Prask. Stłumiony przez odległość strzał. Co się właściwie działo? Sądziłem, że reszta towarzystwa jest już dawno w bazie. Działałem szybciej, niż myślałem. Łyk wody, zarzuciłem plecak na ramiona i ruszyłem – z cienia prosto w rozpalone niemal do czerwoności powietrze. W pierwszej chwili miałem problem ze złapaniem oddechu.
Prask. Dźwięk dolatywał z dołu, wyglądało na to, że strzelanina miała miejsce niżej, pod pasmem pagórków, wzdłuż których zamierzałem maszerować. Z trudem się powstrzymałem przed przyspieszeniem. Gdybym biegł z takim obciążeniem, bardzo szybko opadłbym z sił. Prask. Wykorzystałem obniżanie terenu do zwiększenia tempa. Głupi pomysł, ale odnosiłem wrażenie, że huk każdego kolejnego strzału brzmi coraz bardziej histerycznie. Dotarłem na dno doliny, gdzie rosło kilka cykasów, ale nigdzie nie było widać wody. Prask. Strzał o wiele bardziej stłumiony w porównaniu z tymi, które słyszałem na górze. Muszą dochodzić zza kolejnego szeregu wzniesień – miałem nadzieję, że się nie mylę. Czym prędzej zacząłem się wspinać. Do oczu spływały mi strużki potu, nogi i plecy protestowały. Prask. Oddychałem szybko i przerywanie, ledwo usłyszałem ten strzał.
W końcu dostałem się na górę. Pierwsze, co zobaczyłem, to leżący na dachu dżip. Widziałem też miejsce, z którego spadł, a potem zauważyłem sylwetki trzech mężczyzn kucających pod skalnym gzymsem, a obok mały pagórek, który stanowił dla nich osłonę. Ze stoku schodziła w ich kierunku gromada małych dinozaurów.
Wiedziały już, że należy obawiać się strzałów, przy każdym robiły unik albo chowały się za drzewa i krzaki. Potem jednak znowu brała górę naturalna agresja i zwierzęta rzucały się wściekle do ataku. Puściłem plecak i ruszyłem biegiem na odsiecz. Strzelała tylko jedna osoba, druga starała się wspiąć razem z trzecią na górę. Sądząc po ruchach, jedna z nich musiała być ciężko ranna. Prask. Kolejny dinozaur trafiony, ale pierścień obławy zaciskał się coraz mocniej. Już rozpoznawałem poszczególne osoby. Strzelał baron Mauschwitz, a lord Campbell próbował się wspinać z Janem Petrem. Na razie jeszcze mnie nie zauważyli. Dinozaury były większe, niż mi się wydawało. Przypominały przerośnięte koguty z paszczami pełnymi ostrych zębów i ogromnymi, zagiętymi pazurami na nogach. Upierzenie mieniło się paletą jaskrawych kolorów, jakby wybierały się na paradę równości. Baron kilkoma szybkimi ruchami nabił broń, prask, prask i jedna z bestii padła na ziemię. Do ataku ruszyła kolejna. Uniosłem strzelbę. Za nim była cała sfora. Pięć, sześć, może siedem osobników. Odbezpieczyłem broń i pociągnąłem za spust. Strzelba walnęła mnie w ramię. Błysk, który pojawił się przy wylocie lufy, na moment mnie oślepił. Drugi spust. Prask. Bolało jeszcze bardziej. Z dwóch pierwszych drapieżników trysnęły fontanny krwi i niemal natychmiast zwierzęta padły na ziemię. Dostrzegłem przerażoną, trupio bladą twarz barona. Przeładowałem, starałem się mimo stresu płynnym, ale zdecydowanym ruchem ściągnąć dźwignię zamka. Wyleciały dwie łuski, usłyszałem stalowy odgłos – naboje wskoczyły do komór. Wycelować. Prask, prask.
Raz chybiłem, ale trudno, kolejny gad leży martwy na ziemi. Baron zdążył w tym czasie nabić. Dwa strzały jeden za drugim – raptory znalazły się w zasięgu ognia z dwóch stron i zaczęły się cofać. Inne już nie chciały nacierać. Raptory – jakoś tak to się nazywa, przeleciało mi przez myśl. Teraz zaczęły gwałtownymi ruchami długich ogonów wzbijać w powietrze tumany kurzu. Już mnie namierzyły, trzy ruszyły biegiem w moją stronę. Były szybsze od człowieka, o wiele szybsze i o wiele bardziej zwrotne, a z każdego ruchu emanowało czyste okrucieństwo. Znowu dwa następujące bezpośrednio po sobie strzały, oba w sam środek klatki piersiowej. Zmagania z zamkiem, płynne, ale zdecydowane. Już jest przy mnie, tuż obok, już widzę wielkie oczy i cieknącą z pyska ślinę. Nie zdążę. Strzelam, nie przykładając broni do ramienia, siła odrzutu powoduje potężny cios kolby w żebra. Ból, jakby urwało mi palec wskazujący. Drugi strzał. Trzysta kilo kości i mięśni rozpędzonych jak ekspres powala mnie na ziemię. I cisza.

* * *

Zewnętrzną częścią dłoni ocieram oczy z pyłu – i krwi. Jestem cały we krwi. Nic mnie nie boli – to prawdopodobnie efekt szoku. Ból przyjdzie pewnie za chwilę, a potem będę umierał w cierpieniach, jak Palfrey. Martwy raptor, któremu dwa strzały z bliskiej odległości rozszarpały klatkę piersiową, leży kawałek dalej, gdzie doleciał siłą rozpędu. Po chwili dociera do mnie, że żyję, a na dodatek nawet nie zostałem ranny, nie licząc oczywiście wielu zadrapań i siniaków powstałych na skutek starcia z gadem. Chcę nabić broń, ale za pierwszym razem nie daję rady, tak bardzo trzęsą mi się ręce. Żywy. Pomału zaczyna ogarniać mnie euforia. Żywy. Nagle przed oczami pojawia się widok rozwartej paszczy...
– Nie mógł się pan pojawić w lepszym momencie, młody człowieku – z chaotycznego tańca myśli wyrwał mnie lord Campbell. Szedł w moją stronę z serdecznym uśmiechem od ucha do ucha. W lewej ręce trzymał strzelbę lufą skierowaną do ziemi.
– Wszystko w porządku? Wygląda pan, ekhm, jakby się pan poważnie skaleczył.
– Wygląda na to, że w porządku – powiedziałem, kiedy skończyłem oglądać kończyny i resztę ciała. – Myślę, że mamy sobie wiele do opowiedzenia. – Wskazałem rozbitego dżipa.
– W pełni się z panem zgadzam – przytaknął lord. – Wiele wskazuje na to, że faktyczny przebieg wydarzeń różni się nieco od wersji, jaką przedstawił nam pan Wirgan.
Kontynuując rozmowę, opuściliśmy pobojowisko pełne trupów raptorów. Jan Petr miał unieruchomioną szynami lewą rękę i lewą nogę, a na twarzy ślady świeżej rany. Mimo to cieszył się, jakby właśnie wygrał główną nagrodę na loterii.
– Mark, ty żyjesz!
Z trudem wstał i dokuśtykał do mnie, a potem ścisnął tak mocno, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ja. Bardzo mnie zaskoczyło jego zachowanie, zwłaszcza że zawsze odbierałem go jako osobę powściągliwą, zachowującą dystans i rezerwę. Tym bardziej cieszyła mnie taka reakcja.
– Jestem dokładnie tak samo żywy jak ty – próbowałem się odwdzięczyć.
– Panowie, to najszczęśliwszy dzień w moim życiu – rozpromieniony Jan Petr zwrócił się do lorda i barona.
– Najszczęśliwszy dzień w życiu... – powtórzył z przekąsem lord, rozglądając się dookoła. – Zapomniani, zagubieni gdzieś w mezozoicznej dziczy, ze złamaną ręką i nogą, z resztkami amunicji... ale chyba pana rozumiem.
– Cieszę się, że pana widzę – przywitał mnie w końcu również baron Mauschwitz. Był nienaturalnie blady i wyglądał na zszokowanego. Doskonale to rozumiałem, zresztą wystarczyło sobie przypomnieć strach, jaki malował się na jego twarzy, kiedy nacierały na niego dwie mordercze bestie, a on już nie miał amunicji. Czułem wtedy dokładnie to samo.
– Również bardzo się cieszę, że pana widzę, proszę mi wierzyć – zakończyłem ceremoniał powitania i zacząłem szukać okularów. Straciłem je przy zderzeniu z dinozaurem. To była ostatnia para, a ja za żadne skarby nie chciałem się tułać po mezozoicznej dżungli ślepy jak sowa za dnia. Znalazłem je, na szczęście stłukło się tylko lewe szkło. Uznałem to za szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ prawego oka używałem do celowania.
Razem z resztą zabrałem się do pracy. Musieliśmy przejść w bezpieczniejsze miejsce, ale niezbyt oddalone, ponieważ zamierzałem nawiązać kontakt radiowy z bazą. Nie chciałem, by wysiłek włożony w taszczenie stacji nadawczej i anteny poszedł na marne. Wcześniej jednak należało sprawdzić, do jakiego stopnia uszkodzony jest samochód i czy rzeczywiście nie można nim jechać.
Niestety, potwierdziły się najgorsze przypuszczenia: samochód był bezużyteczny, silnika i osi nie dało się naprawić. Biorąc pod uwagę, jak bardzo potrzaskała się karoseria, mieli ogromne szczęście, że obrażenia odniósł tylko Jan Petr. Wszystkie czynności, spowolnione nieustannym czuwaniem i obserwacją terenu, zajęły nam kilka godzin. Dopiero wieczorem, gdy rozbiliśmy obóz, opowiedzieliśmy sobie, co się działo przez ten czas, kiedy się nie widzieliśmy.
– A więc twierdzisz, że Henry chciał cię zabić – zreasumował Jan Petr.
– Wykorzystał okazję.
Po wielu dniach samotności nie mogłem się nacieszyć towarzystwem ludzi. Był to dla mnie rodzaj radości, jakiego nigdy wcześniej nie znałem. A do tego kolejny bonus – jedzenie. Nie mogli narzekać na brak zapasów, a ja po raz pierwszy od tygodnia porządnie się najadłem. Teraz uzupełniałem ekwipunek. Najbardziej cieszyłem się z amunicji, ale przede wszystkim szukałem w plecaku miejsca na laptop. Za nic w świecie nie mogłem dopuścić do jego uszkodzenia. Na szczęście laptop Palfreya był mniejszy od mojego, choć mojego też nie zamierzałem zostawić.
– Nasza historia nawet w przybliżeniu nie jest tak dramatyczna jak pańska – powiedział lord Campbell i podał mi butelkę whisky Glenmorangie. – Nie wyobrażam sobie lepszej okazji do otwarcia tego trunku. – Uśmiechnął się porozumiewawczo. – Po tym jak pan Wirgan wrócił dżipem i oznajmił nam, że depczą mu po piętach niewidzialne dinozaury, które was zabiły, czym prędzej wsiedliśmy do samochodu i uciekaliśmy. Nie mieliśmy powodu, żeby mu nie wierzyć.
Napiłem się z butelki i podałem ją baronowi. Ten wpatrywał się tępo w ogień. Dopiero po chwili chwycił porządnie whisky i pociągnął na oko podwójnego kielicha. Widać było po nim, że jeszcze się nie otrząsnął po dzisiejszym starciu.
– Pierwszego dnia wszystko wyglądało całkiem dobrze – kontynuował lord. – Zdecydowaliśmy się wracać okrężną drogą przejezdnymi obszarami, by zgubić pościg. Ale drugiego znowu pojawiły się dinozaury. Gatunek, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Podążały za nami, rzucały się na nas bezmyślnie, jakbyśmy przedstawiali dla nich najłatwiejszą zdobycz. Nie potrafię tego pojąć. Przecież to nie jest normalne zachowanie zwierząt. I ten zmasowany atak, od którego wszystko się zaczęło. Ciągle tego nie rozumiem.
Dotarło do mnie, że Wirgan nie zadał sobie trudu opowiedzenia im o okolicznościach śmierci Grimkowa. Wolał, żeby jego historyjka brzmiała jak najbardziej konwencjonalnie i wiarygodnie. Poza tym nie znali treści notatek Palfreya.
Whisky zatoczyła pierwsze koło i natychmiast ruszyła w ponowną podróż dookoła ogniska.
– Uciekaliśmy jeszcze jeden dzień, ale cały czas pojawiały się drapieżniki, których jedynym celem było zabicie nas – tym razem głos zabrał Jan Petr. – Wtedy postanowiliśmy wrócić na trasę, którą jechaliśmy w przeciwnym kierunku, i zmierzać do bazy najkrótszą drogą. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w obozie. Niestety, wtedy przydarzył się ten wypadek. Spadliśmy ze stoku. Ja wyszedłem na tym najgorzej, u reszty na szczęście skończyło się na potłuczeniach. Postanowiliśmy, że Alice i Wirgan pójdą do bazy na piechotę i wrócą po nas ze Storchem trzecim dżipem. Przez pierwsze trzy dni wyglądało na to, że nie będziemy mieli większych problemów, ale potem pojawiła się ta gromada... Gdyby nie ty, dostałyby nas – dodał po dłuższej pauzie.
Kolejny łyk whisky. Przyjemnie grzała od środka, przytępiała ból ran i zadrapań, które zdobyłem w ciągu całego dnia. A miałem ich na ciele niezliczoną ilość.
– To wszystko – wskazałem ręką gęstniejącą ciemność – to sprawka jednego gatunku dinozaurów. Doktor Palfrey nazwał ten gatunek Telepaticus palfrey. Te jaszczury mają zdolności telepatyczne i potrafią wywierać mentalną presję na osobniki innych gatunków, wykorzystując do tego potrzeby i popędy. Strach, głód, agresję, popęd seksualny. Obawiam się, że każdemu napotkanemu mięsożernemu dinozaurowi zaszczepiają do mózgu nasz obraz i nakłaniają go, by nas zabił. Jak to robią – nie mam pojęcia.
Jan Petr spojrzał na mnie jak na szaleńca, ale potem znowu pogrążył się w myślach i nic nie powiedział. Lord Campbell odchylił głowę i wpatrzył się w niebo.
– Znam historyjki o zwierzętach opętanych przez zwierzęta i o zwierzętach opętanych przez ludzi. To jednak brzmi o wiele bardziej ponuro. Pewnie dlatego, że to prawda.
– To nie może być prawda – zaprotestował Mauschwitz. – Nie może, nie może, nie – powtarzał jak mantrę. Zaczynał mu się plątać język.
– Moim zdaniem, one są w dodatku nieprzeciętnie inteligentne – dodałem na koniec.
– Owszem, i dlatego widzą w nas konkurentów – zgodził się Campbell.
– A skoro jesteśmy przy dobrych wieściach – przypomniało mi się. – Depczą mi po piętach jeszcze dwaj... – nie miałem pomysłu, jak je nazwać – trzytonowi zabójcy, którzy zabiliby słonia jednym ciosem, a konia wzięli na jeden kęs.
– Wspaniale. – Jan Petr uśmiechnął się z przekąsem. – To oznacza, że nie możemy tu czekać, tylko musimy ruszyć pieszo w stronę bazy.
Cały on, ale sarkazm i ironia mimo wszystko są lepsze od porażki i beznadziei.
Położyłem się spać jako pierwszy, a po chwili wszyscy poszli w moje ślady. Nie wystawiliśmy nikogo na wartę, byliśmy śmiertelnie zmęczeni. Mieliśmy nadzieję, że szczyt wzniesienia jest na tyle niedostępny, że nic nas w nocy nie zaatakuje.
Bardzo wcześnie rano, kiedy panowały dobre warunki do nadawania, ponieważ fale odbijały się od troposfery, podjąłem próbę nawiązania kontaktu z bazą. Bezskutecznie – albo stacja była uszkodzona, albo znajdowaliśmy się w wyjątkowo złym miejscu. Wydawało mi się jednak, że od dawna jesteśmy w zasięgu odbiornika.
Wyruszyliśmy w drogę, zanim słońce na dobre rozgościło się na niebie, ale już po dziesięciu minutach marszu zrozumieliśmy, jakie piekło nas czeka. Jan Petr podpierał się prowizoryczną kulą i pomimo najlepszych chęci nie potrafił utrzymać i tak wyjątkowo wolnego tempa. Bardzo szybko zresztą się zmęczył i nie mógł iść dalej. Musieliśmy go nieść na noszach. Jeśli wcześniej plecak wydawał mi się potwornie ciężki, teraz to uczucie było spotęgowane mniej więcej sto razy. Tysiąc razy. Dante Alighieri ucieszyłby się, gdyby nas zobaczył – wspaniała ilustracja czyśćca. Do sjesty nie przeszliśmy nawet pięciu kilometrów. Pokonywanie wzniesień okazało się dla nas niemożliwe.
– Nie damy rady... – wycharczał baron Mauschwitz i padł jak długi prosto na żwir.
– Damy – sprzeciwił mu się lord Campbell, choć brzmiał jak jeszcze bardziej zrezygnowany.
Nic nie powiedziałem, a Jan Petr całkiem zamknął się w sobie. Mimo naszych wysiłków złamane kończyny bolały go coraz bardziej, a co gorsza, doskonale zdawał sobie sprawę, jakim jest dla nas brzemieniem.
Po odpoczynku straciłem poczucie czasu, została tylko agonia. Mimo to szliśmy dalej, pomału, kawałek po kawałku zmniejszaliśmy odległość od bazy, łudząc się, że zostawiamy w tyle podążające naszym śladem drapieżniki. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że tak właśnie jest. Zatrzymać się oznaczało dokładnie to samo co umrzeć i dlatego maszerowaliśmy dalej.
Trzymałem nosze za tylne uchwyty. Na dłoniach zaczęły mi wyskakiwać pęcherze. Miałem wrażenie, że pas założony na plecy, którego celem było przeniesienie części ciężaru, wrzyna mi się aż do kręgosłupa. Dobrze, że cokolwiek czułem. To znaczyło, że jeszcze żyję.
– Koniec. Dzisiaj już nigdzie nie pójdziemy – zatrzymał nas baron Mauschwitz.
Właśnie korzystał z luksusu trzydziestu minut, w czasie których niósł tylko plecak. Podniosłem wzrok i spojrzałem tępo przed siebie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że drogę przecina nam głęboki złom. Lokalne wklęśnięcie terenu spowodowało powstanie zapadliska o szerokości kilkuset metrów i długości prawdopodobnie kilkudziesięciu kilometrów. Być może nawet rozpadlina przecinała całą wyżynę, przez którą przebijaliśmy się do bazy.
– Koniec, koniec definitywny – powtórzył Mauschwitz zrezygnowanym tonem.
– Jutro, jutro może coś nam przyjdzie do głowy.
Położyliśmy Jana Petra na ziemi. Nic nie mówił, ale widziałem, jak ból malował się na jego twarzy, kiedy nosze dotknęły podłoża. Ta wędrówka wykańczała go w równym stopniu co nas. Bóg jeden wie w jakim stanie były jego kończyny.
Nie rozpalaliśmy ogniska, nie mieliśmy na to siły.
– Na dole powinna być woda – lord Campbell ze znawstwem ocenił rozpościerający się przed nami widok.
Odebraliśmy to jako pozwolenie na wypicie całych zapasów. Potem każdy zmusił się do przekąszenia lekkiego posiłku i wszyscy zapadliśmy w czarny, głęboki sen.

* * *

Wstałem jako pierwszy, kiedy wschodziło słońce, i poszedłem obejrzeć zacienione zapadlisko. Było tam nie tylko mnóstwo głazów i kamieni, ale również drzewa i krzaki. Poza tym czułem niosącą się z dołu wilgoć. Mały park na pustyni, od którego dzieliło nas kilkadziesiąt metrów stromego, momentami wręcz pionowego stoku. Jak się dostać na dół? Miałem tylko jeden pomysł – trzeba przywiązać Jana Petra do noszy, żeby nie spadł, a potem schodzić i spuszczać go pomału na linie. Zacząłem szukać najodpowiedniejszego miejsca do tego manewru. Właściwie miejsca, w którym zejście nie oznaczałoby samobójstwa.
– Nie damy rady – usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się. Jan Petr właśnie próbował wstać, pomagając sobie prymitywną kulą. Ból, który towarzyszył tym wysiłkom, odbijał się wyraźnie na jego twarzy.
– Cieszę się, kiedy przejdę pięć kroków, żeby się wysikać – podsumował dosadnie.
– Pięć kroków to całkiem sporo. Damy radę.
Popatrzył na mnie poważnie, a potem zrobił pięć wspomnianych kroków i załatwił potrzebę. Odgłos moczu padającego na wyschniętą ziemię wydał mi się aż nazbyt wyraźny.
Śniadanie jedliśmy w milczeniu, każdy pogrążony w myślach. Zastanawialiśmy się, jak rozwiązać stojące przed nami zadanie. Baron, o dziwo, nie wyglądał tak źle, ale nie miał żadnej koncepcji. Spakowaliśmy się i w milczeniu zabrali do pracy.
Najpierw musieliśmy pokonać strome zbocze pełne wielkich, ostrych kamieni, które bez wątpienia stanowiły odpryski dawno zerodowanej ściany skalnej. Tutaj nie dalibyśmy sobie rady z noszami – powodzenie przedsięwzięcia zależało od Jana Petra. Naciągnęliśmy linę, a Jan Petr pomału się z niej spuszczał. Momentami musiał schodzić na własnych nogach. Kilka razy się potknął i uratowało go tylko to, że mógł złapać za linę. Gdy wreszcie pokonał pasmo odprysków skalnych, padł na ziemię i zamarł w bezruchu. W ogóle się nie żalił, słyszeliśmy tylko ciche pojękiwanie. W pewnym momencie wystraszyłem się, że przez opatrunki zaczyna przesiąkać krew, ale na szczęście był to tylko brud. Ulżyło mi. Ułożyliśmy go na noszach i znosiliśmy mniej stromym fragmentem zbocza, choć ten etap wędrówki i tak zasługiwał na miano karkołomnego.
Dwie godziny później usiadłem na kamieniu. Skórę na dłoniach, plecach i ramionach miałem zdartą do krwi, bicepsy nadwyrężone, a mimo to byłem bardzo zadowolony, niemal szczęśliwy – wreszcie dotarliśmy na dół.
– No i co powiesz, JP? Daliśmy radę – rzuciłem, żeby trochę poprawić mu humor.
Nie zareagował. Zaskoczony spojrzałem na innych i napotkałem zmęczone oczy lorda Campbella.
– Proszę się nie obawiać. Pod koniec zemdlał. Dla niego to nawet lepiej.
Po krótkiej, ale niezbędnej przerwie przeszliśmy przez pas zarośli i zatrzymaliśmy się przy przeciwległej ścianie zapadliska. Spłoszyliśmy przy okazji kilka mniejszych zauropodów. Palfrey byłby nimi zachwycony, na pewno nie spotkał się wcześniej z przedstawicielami tego gatunku. Wyglądały jak żywcem wyjęte z panoptikum poczwar. Miały wielkie kościste grzebienie na głowach, a na grzbiecie płaty skóry występujące naprzemiennie z dziwnymi smugami. Pyski przypominały dziób Kaczora Donalda. W ogóle mnie nie interesowały. Wystarczyło, że ich nie obchodzimy i dają nam spokój. Nie zwracały na nas uwagi, podobnie jak pterozaury, które wyjadały im ze skóry pasożyty.
– Naciągniemy linę i dostaniemy się na górę w ten sam sposób, w jaki dostaliśmy się na dół – powiedziałem. – Jeśli chodzi o strome zbocza, zejścia są o wiele bardziej uciążliwe – cytowałem z pamięci mądrości, które wyczytałem nie wiadomo gdzie i kiedy. Gdy jednak patrzyłem na niemal pionową ścianę, którą musieliśmy pokonać, sam nie bardzo wierzyłem w swoje słowa.
Mauschwitz spojrzał na mnie z wahaniem, ale się nie odezwał.
Zbliżało się południe i jak zawsze o tej porze ruch przyrody zamierał. Roślinożercy chowali się przed palącym słońcem w cieniu drzew, cichło chrupanie gałęzi i szelest rwanych liści. Sjesta. Senną ciszę zakłócał jednak skrzekot spłoszonych pterozaurów, niskie buczenie tytanozaurów oraz szczebiot, którego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy.
– Coś się dzieje, chyba powinniśmy opuścić to miejsce – powiedziałem.
Campbell z największym wysiłkiem wstał i rozejrzał się podejrzliwie. Strzelbę dzierżył mocno w dłoni. Podczas tak wyczerpującej wędrówki z pewnością ciążył mu zaawansowany wiek, ale w końcu był mężczyzną. Starym, lecz wciąż dzielnym, niezłomnym mężczyzną, który przede wszystkim liczył na siebie.
– Zaniosę linę do góry – powiedział ku mojemu zaskoczeniu Mauschwitz i zaczął się wdrapywać na stromy stok. Odprowadzałem go wzrokiem.
Rozpatrując naszą przeszkodę w kategoriach wspinaczki wysokogórskiej, nie chodziło o żaden wyczyn, ale wniesienie na górę człowieka stanowiło prawdziwe wyzwanie – wszyscy na pewno odetchniemy z ulgą, kiedy już będziemy to mieli za sobą.
Poczułem ciepło na ciemieniu i uświadomiłem sobie, że gapię się tępo w pustkę. Właściwie nie w pustkę, ale w oczy dziwnie powykręcanego pnia araukarii. Bez zastanowienia chwyciłem broń i strzeliłem. Uczucie kontaktu telepatycznego znikło, zanim zdążyłem pociągnąć za spust – prawdopodobnie chybiłem.
– Są tutaj... – szepnąłem. Campbell kiwnął głową.
– Czy to one? Telepatozaury? – Wskazał ręką coś, co przypominało wariację na temat: śJak w drodze ewolucji przerobić roślinożercę na skutecznego drapieżnika".
– Karcharodontozaur? – przypomniała mi się rycina ze zbiorów Palfreya. – Nie, to nie nasz telepatozaur, ale jego siła najemna – rzuciłem, przeczesując wzrokiem okolicę.
– Ach, tak. Wielkością nie dorównuje nawet giganotozaurom, a poza tym nie waży więcej niż trzy, cztery tony. Biedaczysko. – Lord poświęcał część uwagi zbliżającemu się kolosowi, a część najbliższemu terenowi. Z pewnością szukał innych napastników. Zachowywał się tak jak ja, jak ktoś, kto ma do czynienia z inteligentnym przeciwnikiem.
– Ale może być trochę szybszy – ostrzegłem go.
– Oczywiście, wszystko ma swoje plusy i minusy. – Strzelba jakby sama podskoczyła mu do ramienia. Huknął strzał. Chyba trafił, bo uśmiechnął się z zadowoleniem.
Szukałem wzrokiem Mauschwitza na szczycie urwiska. Nie mogłem się doczekać, kiedy zrzuci nam końcówkę liny.
– Pan się zajmie transportem Jana Petra, a ja będę was osłaniał – zaproponował lord i wyuczonym ruchem przeładował broń.
Liny ciągle nie było. Nadal nie potrafiłem zidentyfikować żadnego napastnika, ale mimo to towarzyszyło mi wrażenie, że puszcza przed nami ożywa. W pewnym momencie jakby eksplodowała.
– Pomogę panu załatwić sprawy z tym karcharodontozaurem, jeśli oczywiście nie ma pan nic przeciwko – zaproponowałem.
– Myślę, że jest dość duży nawet na nas dwóch.
Sytuacja stawała się makabryczna, a dowcipkowanie wydawało się jedynym skutecznym sposobem na zatrzymanie treści żołądka i w ogóle wszelkich wnętrzności tam, gdzie ich miejsce.
Nagle okazało się, że zmierzają w naszą stronę dwa karcharodontozaury.
– Pozwoli pan, że wezmę na siebie tego z lewej – oznajmił kurtuazyjnie lord i w tym samym momencie rozległ się huk wystrzału.
On musiał oddać dwa strzały, ja trzy.
– Ta strzelba po świętej pamięci panu Martinezie jest naprawdę wspaniała – ocenił moją broń. – Też muszę sobie taką sprawić.
Z góry zleciała lina. Nareszcie.
– Pozwoli pan. – Campbell już miał nabitą broń. Spojrzał na mnie, a w jego oczach dostrzegłem podniecenie. Chwilę później znów patrzył na świat przez muszkę strzelby.
– Do roboty – rzuciłem w jego stronę. – Potrzebuję pomocy, sam nie dam rady! – krzyknąłem w stronę Mauschwitza, machając do niego rękami. – Niech pan zejdzie na dół!
Campbell oddał dwa szybkie strzały, łuski niemal jednocześnie brzęknęły o kamień.
– Ich jest strasznie dużo! Nie zdążymy! – krzyczał Mauschwitz. – Widzę je z góry! Uciekajcie!
Dwulufowa strzelba Campbella wypluwała z siebie podwójne porcje ognia w bardzo krótkich odstępach czasu. Ze wszystkich stron dolatywał wściekły ryk szarżujących napastników, trzask gałęzi, zgrzytanie żwiru pod kończynami i charkot konających zwierząt.
– Potrzebuję pomocy! – wrzeszczałem wściekle, wlokąc za sobą nosze w miejsce, gdzie zwisała lina. Mauschwitz zniknął z pola widzenia, a ja wiedziałem, że już się nie pojawi na dole. Łudziłem się, że może chociaż zapewni nam wsparcie ogniowe z góry. Pomogłem JP wstać i razem pokuśtykaliśmy do liny. Za nami słychać było odgłosy piekielnej batalii – huk wystrzałów, ryk rannych zwierząt i brzęczenie łusek spadających na kamienie.
– Idziemy! – prawie wrzasnąłem Janowi Petrowi do ucha.
Kiwnął głową, teraz już trupio blady. Jedną rękę założył mi na ramię, a drugą złapał się z całej siły mojej koszuli.
Kolejne ogłuszające strzały, coraz bardziej przerażające wrzaski umierających bestii. Drugi karcharodontozaur wił się w agonii mniej więcej pół metra od lorda Campbella.
– Trzym... trzymam się – ostatkiem sił wydukał JP. Skinąłem na znak, że rozumiem, i zacząłem wspinać się po linie. We dwóch byliśmy tacy ciężcy...
Tuż obok skały coś mignęło, dinozaur z parą rogów nad każdym okiem. Huknął strzał, trup spadł na ziemię. Campbell miał oczy nawet z tylu głowy.
Pierwszy metr, drugi, trzeci. Skała kruszyła się pod nogami, napięte do granic możliwości mięśnie coraz dotkliwiej protestowały. Jan Petr starał się ze wszystkich sił. Ja też. Za wszelką cenę chciałem dotrzeć do jakiegoś miejsca, w którym mógłbym na chwilę zostawić JP i zapewnić Campbellowi osłonę ogniową, kiedy ten będzie się wspinał. Kolejny wyjątkowo kruchy kawałek skały – pośliznąłem się, ale zdołałem utrzymać linę.
Jan Petr wrzasnął z bólu. Minęła sekunda i udało mi się postawić nas z powrotem do pionu. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, a z dołu dolatywały nieustannie odgłosy strzałów.
W końcu dotarliśmy do występu, na którym można było postawić jedną nogę.
Spojrzałem na JP. Znów kiwnął głową, chociaż twarz miał wykrzywioną w grymasie bólu. Zostawiłem go i opuściłem się odrobinę. Omotałem sobie linę wokół ręki, zaparłem się piętami o stok i uniosłem strzelbę.
Lord Campbell cały czas bronił swojej pozycji. Z trzech stron nadciągały drapieżne dinozaury.
– Osłaniam pana! – krzyknąłem z całej siły i zacząłem strzelać.
Zabił tego, który był najbliżej, ja jego sąsiada. On obrzydliwego stwora z czubem kolców na grzbiecie, ja zabójczo szybkiego raptora. Zacząłem mocować się z dźwignią zamka – kolejne dwa naboje wskoczyły do komór. W myślach podziękowałem za nie Bogu, gdyby nie one, potwór z olbrzymim rogiem dostałby Campbella. Puszcza zmieniała się w koszmar – miałem wrażenie, że zza każdego krzaka wystaje paszcza z wyszczerzonymi zębami.
Campbellowi został do liny krok, końcówka kołysała się tuż za jego plecami.
– Niech pan idzie! Nabiłem! – krzyknąłem w jego stronę.
Pokiwał energicznie głową, ale w tej samej chwili znikąd wyłoniły się telepatozaury. Sześć, siedem, może nawet dziesięć, a za nimi tłum drapieżnych dinozaurów.
Campbell wystrzelał całą amunicję strzelby i wyciągnął rewolwer. Oddałem sześć strzałów, ale zanim zdążyłem znowu nabić, było po wszystkim. Zamknąłem oczy. Nie pomogło, dalej to widziałem. Maksymalne skupienie na twarzy, w jednej ręce rewolwer, w drugiej nóż myśliwski. Wisiałem na linie i starałem się ze wszystkich sił zignorować odgłosy łamania kości i mlaskania tych potworów.
Nawet nie wiem, jak dostaliśmy się z JP na górę. Doszedłem do siebie, kiedy leżałem na ziemi. Mój oddech brzmiał jak grzmienie odległych wulkanów, a ja marzyłem, żeby ten horror z kiepskim scenariuszem wreszcie się skończył. Ale on się nie kończył. Wraz z ustępującym uczuciem wyczerpania i szoku pojawiał się ból – ból dłoni, z których zdarłem skórę w czasie wspinaczki, otarć i siniaków od kolby.
Przekręciłem się na bok i usiadłem. Jan Petr leżał nieco dalej, ze wzrokiem utkwionym w szarym, bezchmurnym niebie. Wyraz bólu nie znikał z jego twarzy. Gdyby nie to, że widziałem, jak w rytm oddechu unosi się jego pierś, pomyślałbym, że nie żyje.
– Mauschwitz... dał nogę – wycharczał.
Chwyciłem strzelbę. Dopiero za trzecim razem udało mi się ją nabić. Oczywiście do komór włożyłem dodatkowe naboje. Poranione palce z oporami wykonywały polecenia, na żółtym mosiądzu zostawały ślady lepkiej, szybko krzepnącej krwi. Z uporem, którego źródło nie było dla mnie jasne, ładowałem dwa pozostałe magazynki. Nabojów ubywało.
– No – rzuciłem beznamiętnie.
Gdyby baron nie zawiódł, Campbell mógłby wyjść z tego żywy. Gdyby babcia miała wąsy... Powinniśmy byli się domyślić, że po tym jak otarł się o śmierć, puszczą mu nerwy. Sytuacja chyba go przerosła.
– Ty też powinieneś.
– Co? – w pierwszej chwili nie zrozumiałem.
– Powinieneś mnie zostawić i się ratować. Ze mną na pewno nie dasz rady.
Spojrzałem na JP i zacząłem się zastanawiać nad tym, co właśnie powiedział. Miał rację, do cholery, miał pieprzoną rację.
– Może i nie dam, ale na pewno cię nie zostawię.
Znowu dość długo milczeliśmy, a ja zbierałem w sobie siłę i odwagę, by zejść na dół i pozbierać rzeczy, które mogły nam się przydać.
– Z ciebie nigdy by nie był dobry przedsiębiorca. Nie potrafisz realnie oceniać sytuacji – stwierdził na zakończenie JP.
– Nie jestem przedsiębiorcą. – Zarzuciłem strzelbę na ramię.
– A może potrafisz, ale nie podporządkowujesz się ocenie w działaniu – zastanawiał się na głos JP.
Nic już nie odpowiedziałem i zacząłem schodzić po linie.
Na dole zastałem pobojowisko, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie widziałem. Po tym jak uciekliśmy, telepatozaury musiały stracić kontrolę nad dinozaurami i rozjuszone bestie rzuciły się na siebie nawzajem. Nasze rzeczy, o dziwo, wyglądały na nienaruszone. Za to z Campbella nie zostało absolutnie nic, nawet kawałka ubrania. Plecak bez ramiączek leżał obryzgany krwią. Pewnie zerwał się, kiedy... Wolałem nie dokańczać tej myśli. Zabrałem wszystko, co mogło się przydać w dalszej wędrówce, i wróciłem na górę.
– Będą za nami szły – rzucił na powitanie JP.
– Nie masz nic bardziej optymistycznego w repertuarze? – zażartowałem.
– Powinieneś już iść – powiedział poważnie i zamknął oczy.

* * *

Poszedłem. Tyle tylko, że zabrałem Jana Petra ze sobą. Ciągnąłem go na płachcie materiału, którą znalazłem w ekwipunku. To oznaczało, że nie możemy wędrować przez trudno dostępny dla dinozaurów teren – wręcz przeciwnie, musiałem wybierać doliny i równiny, by dać radę zaciągnąć JP do bazy. Najchętniej w ogóle zszedłbym z tych pagórków i maszerował przez sawannę, ale wówczas nadłożyłbym spory kawał drogi, a już teraz kierowałem się bardziej w lewo, gdzie wzniesienia były niższe.
Wieczorem nie zaprzątaliśmy sobie głowy szukaniem miejsca na nocleg i rozpaleniem ogniska – postanowiliśmy przespać się w miejscu, w którym opuściły mnie resztki sił. Przed snem zrobiłem tylko jedno – wyciągnąłem ze strzelby Jana Petra wszystkie naboje. Wprawdzie ze złamaną ręką nie mógłby celować, ale we własną głowę z pewnością by trafił. Rewolweru już nie miał, prawdopodobnie stracił go, kiedy się wspinaliśmy.
Niestety, musiałem go przy okazji obudzić z drzemki, czy może raczej omdlenia.
– To nie fair, powinieneś zostawić mi wybór w tej kwestii – powiedział, świdrując mnie poważnym i zarazem smutnym spojrzeniem.
Pokręciłem głową.
– Nie. To by oznaczało, że cały trud, jaki włożyłem we wleczenie twojego tyłka, poszedłby na marne. I że poszłaby na marne śmierć Campbella, który nas osłaniał. Nie masz nawet co o tym marzyć.
I już było rano. Przygotowanie śniadania ograniczyło się do przełamania kawałka wędliny i wyciągnięcia z pudełka kilku sucharów. Jan Petr nie zjadł nic, ja wszystko.
Przyszedł czas na codzienną próbę nawiązania kontaktu z bazą. Ze wskazań urządzenia wynikało, że w baterii nie zostało zbyt wiele mocy. Wspiąłem się z anteną na drzewo, nastroiłem radio na właściwą częstotliwość i jak zwykle zacząłem nadawać.
– Mark Twilli. Nadaje Mark Twilli. Halo, baza, słyszycie mnie?
Przez chwilę czekałem na odpowiedź, a potem spróbowałem jeszcze raz. Zawsze powtarzałem ten schemat pięć razy, następnie relacjonowałem, co nam się przydarzało, w jakiej jesteśmy sytuacji, i określałem miejsce, w którym się znajdujemy. Robiłem tak, na wypadek gdyby połączenie było jednokierunkowe. Później dziesięć razy powtarzałem frazę wywoławczą, ale dziś nie miałem pewności, czy bateria wytrzyma. Przeklinałem w duchu opary wulkaniczne. Wydawało mi się, że wiążą ładunek elektryczny i stają się w ten sposób skutecznym wytłumieniem sygnału stacji nadawczej.
– Słyszę pana – przy trzecim powtórzeniu frazy wywoławczej usłyszałem głos kobiety. Miałem wrażenie, że dochodzi z zupełnie innego świata. Rozpoznanie go zajęło mi dobrą chwilę.
– Sofia Jegorowna. Boże! Jesteśmy ocaleni, przyjadą po nas!
– Z kim rozmawiam?
Przełączyłem radio na nadawanie.
– Mark Twilli. Mamy ogromny problem. – W telegraficznym skrócie opowiedziałem wszystko, co się nam przydarzyło.
– Henry Wirgan i Alice Goodwig przybyli do bazy wczoraj – powiedziała Jegorowna, kiedy przyszła jej kolej. – Twierdzili, że pan nie żyje.
Nie miałem pojęcia, do czego zmierza, ale starałem się powstrzymać narastającą we mnie wściekłość.
– Żyję. To nieporozumienie, później wszystko wyjaśnimy – starałem się mówić jak najzwięźlej, żeby nie dać się niepotrzebnie ponieść emocjom. A potem, potem... Potem zabiję tego bydlaka. Albo nie, dopilnuję, żeby zgnił w więzieniu.
– Ale Fiodor Pietrewicz Grimkow nie żyje, prawda? Do tej pory nie wiedziałem, że tak brzmi imię i otczestwo Grimkowa.
– Tak, pan Grimkow, niestety, nie żyje.
– A co panu powiedział rano, kiedy znaleźli zwłoki mojego męża? Z panem rozmawiał najczęściej, dogadywaliście się?
Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi.
– Potrzebujemy pomocy. Jan Petr jest ciężko ranny, a ja zaraz padnę z wyczerpania.
– Nie powiedział panu, co wyczytał ze śladów? Nie powiedział, że tuż nad ranem podeszłam do tego pijanego bydlaka, który myślał, że przez resztę życia będę wykonywać jego polecenia, i uciszyłam ten obrzydliwy, chrapiący glos torbą foliową, a potem czekałam, aż przestanie oddychać?! Zabiło go zbyt duże stężenie dwutlenku węgla w atmosferze, dokładnie to, przed czym ostrzegał doktor Palfrey! – już prawie krzyczała.
– Nie mógł niczego wyczytać z tych śladów! – starałem się ją jakoś udobruchać. Po euforii nie zostało ani śladu, ogarniało mnie za to bardzo złe przeczucie.
– Tu chyba ma pan rację. Ale on doskonale wiedział, że byłam przy mężu, mimo że się tego wyparłam. Patrzył na mnie tak podejrzliwie, dla mnie to całkowicie jasne!
– Ale mnie to nie obchodzi! – wybuchnąłem. – Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia!
– Dobrze pan wie, że to ma bardzo duże znaczenie. A ponieważ oboje doskonale się orientujemy, jak źle wygląda pańska sytuacja, myślę, że będzie lepiej, jeśli nikomu nie powiem o tym połączeniu. Pan Wirgan chyba również byłby zadowolony z takiego obrotu spraw. A jeśli ma pan zamiar nadawać dalej, to nie sądzę, żeby odniósł pan sukces. Wokół obozu z jakiegoś powodu gromadzi się coraz więcej dinozaurów, wielkich mięsożernych potworów. Pan Storch ma pełne ręce roboty, próbując zapewnić nam bezpieczeństwo, więc zaoferowałam, że będę pełnić dyżur przy stacji. Musiałam się go pozbyć, nawet pan sobie nie wyobraża, w jaki koszmar to bydlę zmieniło moje życie. Dla niego nie liczyło się nic poza chlaniem, tymi jego zabawkami i wesołym towarzystwem. W ogóle go nie interesowałam, zresztą w ogóle kobie...
Pik – bateria padła i tym samym zerwało się połączenie. Zostawiłem antenę na drzewie i zszedłem na dół.
– Można powiedzieć, że próba nawiązania połączenia znów się nie udała – poinformowałem JP, a następnie opowiedziałem mu wszystko ze szczegółami. W zapadniętych oczach jedynego towarzysza pojawiła się ledwo dostrzegalna iskra rozbawienia.
– Szekspir byłby zachwycony – podsumował. – Ja też jestem. Pójdę sam, chociaż kawałek – powiedział, kiedy zobaczył, że zakładam uprząż.
JP zemdlał po półgodzinie marszu. Położyłem go z powrotem na płachtę i ciągnąłem po ziemi, inaczej nie dałbym rady. Przystanąłem. Był dla mnie zbyt ciężki. Zwilżyłem usta kilkoma kroplami wody, poprawiłem ramiączka uprzęży i niewiele się zastanawiając, ruszyłem przed siebie.

* * *

Po kilku godzinach wędrówka zmieniła się dla nas w koszmar. Mieliśmy problem z postrzeganiem upływu czasu. Mój stan można było porównać do delirium tremens. Kolejna noc, kolejna trauma. W chwilach, w których lepiej radziłem sobie z kontrolowaniem zmysłów, zastanawiałem się, czy zmierzamy we właściwym kierunku, czy też chaotycznie błąkamy się po pustkowiach mezozoiku. Nie potrafiłem stwierdzić, jak długo się tak wleczemy. Dwa, trzy, cztery dni? Jan Petr wyglądał coraz gorzej, coś musiało mu się stać, kiedy uciekaliśmy przed dinozaurami. Nie mogłem mu pomóc, kończyły się zapasy antybiotyków. Kilka razy przyłapałem się na powtarzaniu w myślach życzenia, by w końcu umarł. Wtedy na pewno szłoby mi się o wiele łatwiej.

* * *

Kolejny dzień, kolejna noc, kolejny poranek, kiedy trzeba będzie zmusić odrętwiałe ciało do ruchu.
– Wstawaj, wstawaj, są tutaj – usłyszałem charczenie JP, które było nieudaną próbą krzyku. Ale nawet ono wyrwało mnie z dość mocnego snu.
Coś szło w naszym kierunku przez zarośla. Huknął strzał. Po chwili zorientowałem się, że to ja trzymam strzelbę. Kiedy minęła kolejna chwila, spomiędzy gęstych roślin przypominających paprocie o łodygach grubych niczym pnie drzew wyszedł chwiejnym krokiem jaszczur. Po rogu na czole zorientowałem się, że to karnotaur albo coś podobnego, z czym już mieliśmy przyjemność się spotkać. Trafiłem go w pierś tuż pod gardłem, ale wciąż trzymał się na nogach i za wszelką cenę chciał nas dopaść. Drugi strzał powalił go na kolana. Z trzecim się wstrzymałem, nie chciałem marnotrawić amunicji. Słuszna decyzja – trzeci okazał się zbędny.
– No i co teraz? – zapytał Jan Petr. – W końcu nas dopadły. – Jego oczy z każdym dniem zapadały się coraz głębiej. Miałem wrażenie, że zanikły mu chyba wszystkie mięśnie twarzy. Podałem mu ostatnią dawkę leków.
– Jak to co? Nie wezmą nas żywcem. Zabijemy tyle, ile damy radę. Sram na obrońców przyrody.
Uśmiechnął się niemrawo. Zaskoczyła mnie ta reakcja, a on to zauważył.
– Przed śmiercią zaczynasz odczuwać coś, co przypomina ulgę – kontynuował w dość luźnym tonie.
Wzruszyłem ramionami. Mnie samemu chyba też niewiele brakowało – nie wierzyłem, że uda nam się odeprzeć atak. Przestałem wierzyć, że przeżyjemy, po rozmowie z Sofią Jegorowna, ale dotarło to do mnie z pewnym opóźnieniem. Przez ostatnie dni motorem moich działań był wyłącznie upór, a nie wiara w dotarcie do celu.
– To jak, dasz radę wstać i przejść o własnych siłach chociaż kawałek? – zapytałem.
– Jasne.
Dał radę, ale przy próbie zrobienia drugiego kroku padł jak długi na ziemię.
– Ale jeden dałem radę! – Zaczął się histerycznie śmiać, jakby postradał zmysły. W jego oczach widziałem szaleństwo. Pewnie ze mną nie było wiele lepiej.
– No cóż, na pewno zrzuciłeś w ten sposób kilka, jak nie kilkanaście kilo. Teraz będzie mi lżej ciągnąć – oceniłem, kiedy układałem go na płachcie. – Musimy ruszać.

* * *

I szliśmy. Piekło agonii już mi spowszedniało. Wszystkie ruchy wykonywałem jak w transie, z dziwnie lekkim i jasnym umysłem. Trzeba jednak dodać, że nie miałem nad nim żadnej kontroli. Nagle przyłapałem się na tym, że myślę o stokrotkach i płatkach ich kwiatów. To było fascynujące, nie potrafiłem i nie chciałem się przed tym bronić.
W czasie jednego z przystanków zaatakował kolejny drapieżnik. Mała, obrzydliwa, szybka paszcza – tak go nazwałem, ponieważ raz nie trafiłem. Skurwiel, zmarnowałem przez niego nabój. To mnie zmusiło do załadowania JP broni.
– Musisz mi pomóc – powiedziałem krótko. – Rozumiesz?
Wiedział, co mam na myśli – nie mógł się zabić. Kiwnął głową.
Do południa szło nam się całkiem nieźle, nie licząc jednego potknięcia, w wyniku którego Jan Petr zsunął się z płachty. Po wszystkim wciągnąłem go z powrotem jakby nigdy nic. Wszystko było w porządku, nawet nie krzyknął. Tylko zemdlał.
Południe i sjesta, właśnie teraz mogły przyjść. Z pozycji siedzącej, kiedy człowiekowi nie drżą ręce, strzela się o wiele łatwiej. Dziwne wizje przelatywały mi przed oczami, jak szereg blaszanych tablic z wyżartymi na nich napisami i obrazami. Na co drugiej widniała stokrotka, zamknięta, otwarta albo przekwitła. Czasami miały twarze inwariantów kontinuum czasoprzestrzennego.
– Wiesz, że zawsze cię podziwiałem? – JP przerwał milczenie.
– Za dużo gadasz – chciałem go uciszyć, ale zacząłem się zastanawiać nad jego słowami. – Nigdy tego po sobie nie pokazałeś. To raczej ja zazdrościłem tobie. Otoczony krezusami, elegantami, lekkoduchami... Poza tym do wszystkiego podchodzisz na luzie.
Zaczynało mi się podobać w mezozoiku. Po raz pierwszy nie było zbyt gorąco, wręcz przeciwnie. Jak to powiedział JP? Przed śmiercią odczuwasz coś, co przypomina ulgę. Teraz właśnie czułem ulgę.
– Bzdura, nigdy nie znałeś się na ludziach. To twoja jedyna wada – teraz on próbował mnie zagiąć. – Kiedy porzuciłem naukę na rzecz biznesu, nie zrobiłem tego ze względu na ojca, tylko na siebie. Nie radziłem sobie, byłem zbyt leniwy. Dużo pracy, twarda dyscyplina. Ale ty? Ty się w tym spełniałeś. Spełniłeś swój wielki sen.
– Dziwny jesteś – zaśmiałem się. Zabrzmiało to bardziej jak skrzekot pterozaura. Może to my się tu zmieniamy? W potwory rodem z mezozoiku. I może właśnie dlatego zaczyna mi się tu podobać. Potwory? Nie powinienem chyba używać tak pejoratywnych określeń, to przecież ich świat, to my byliśmy w nim potworami.
Słońce przebyło na niebie drogę równą dwóm swoim średnicom, a to oznaczało koniec sjesty. Kiedy zakładałem uprząż, z zaskoczeniem odkryłem, że wokół nas nie ma żadnych wzniesień, tylko nieco pofałdowana sawanna z rosnącymi gdzieniegdzie drzewami i pokurczonymi krzewami. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy opuściliśmy górzysty teren. Zresztą to i tak bez znaczenia. Wszystko zależało od ilości kroków dzielących nas od bazy. Od każdego jednego kroku.
Przeszliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów, kiedy pojawiły się przed nami trzy rogate zwierzęta, obrzydliwe stwory przypominające nosorożce. Różniły się jedynie tym, że z ich zachowania i postawy emanowała żądza krwi. Strzeliłem do wszystkich trzech. Jeden zbliżył się na odległość pięciu metrów, ale dobił go strzałem z pozycji leżącej JP. Zanim rogaty bydlak zdechł, obryzgał nas krwią, która wytrysnęła z rozerwanej tętnicy.
Ale to nieważne. Ważne były kroki, które przybliżały nas do celu. Tyle tylko, że już nie bardzo wiedziałem, co stanowi nasz cel.
Przed zmierzchem natknęliśmy się jeszcze na olbrzymiego raptora, a potem na coś, co mogło być młodym giganotozaurem. Dwutonowa bestia przemieszczająca się pięciometrowymi skokami – spotkanie z nią kosztowało mnie trzy naboje. Jeden ważył około osiemdziesięciu gramów, a każdy strzał oznaczał zmniejszenie masy bagażu, co pozytywnie wpływało na komfort podróży. Miałem jednak dziwne przeczucie, że kiedy już nie będę miał czym strzelać, moje położenie nie będzie zbyt komfortowe.
Znowu myślałem o stokrotkach. Każdy płatek symbolizował jeden pochodny wektor odszczepiony od centralnego. Ten miał żółty kolor.

* * *

– Pozwalasz im coraz bliżej podchodzić – zarzucił mi wieczorem JP.
Leżeliśmy obok siebie, gapiąc się w gwiazdy.
– No. Coraz bardziej trzęsą mi się ręce. Nie umiem trafić celu oddalonego o więcej niż piętnaście metrów.
Zaśmiał się.
– I tak jesteś najlepszy.

* * *

– Nie powinniśmy najpierw zjeść? – odezwał się rano JP, kiedy zakładałem uprząż.
Czemu nie, skoro był głodny. Ja nie byłem, ale wmusiłem w siebie przysługującą mi porcję: ostatni kawałek suszonego mięsa i batonik z kandyzowanych owoców oraz płatków owsianych. Trochę mnie przy tym zemdliło, ale dałem radę.
– Dlaczego nalegałeś na śniadanie, skoro nic nie zjadłeś? – zapytałem, kiedy ruszyliśmy.
– Bo tak.
Też jakaś odpowiedź.
Do południa na drodze stanęły nam dwa mięsożerne dinozaury. Na szczęście dostrzegłem je odpowiednio wcześnie i na podstawie obserwacji ich ruchu potrafiłem ustalić punkt, w którym najłatwiej będzie mi je odstrzelić. Musiałem jednak robić uniki, żeby nie wpadły na mnie siłą rozpędu. To była dobra taktyka, nie zmarnowałem ani jednego strzału. Jakbym siedział przed komputerem przy trzymającej w napięciu grze. Gdyby tylko kolba tak nie kopała w ramię... Po jednym ze strzałów straciłem nausznik okularów, które teraz z wyglądu bardziej przypominały cyrkiel. Ale i z tym jakoś dałem sobie radę – to, co zostało, przymocowałem do głowy za pomocą ramiączka plecaka.
Wieczorem, kiedy wytropiło nas stado przerośniętych jaszczurek, które określiłbym jako średnie gabarytowo, szalenie szybkie i cholernie opornie zdychające, w moim pasie nie został ani jeden nabój.
– Ostatnie sześć – mruknąłem.
JP nic nie powiedział, ale chyba nie był w pełni władz umysłowych.
Pierwszy strzał sprawił mi najwięcej kłopotów, bo od celu dzieliło mnie ponad czterdzieści metrów. Nie mogłem jednak czekać, aż się przybliży, bo nie zdążyłbym strzelić do tych mniejszych.
Trzy razy po dwa strzały, wszystko wyliczone co do sztuki. Zostały jeszcze trzy, wyraźnie młodsze osobniki.
– Precz stąd... – wymamrotałem.
Największy zaryczał i ruszył prosto na mnie. Prask, prask. Jan Petr ostatkiem sił uniósł się i dwoma strzałami w korpus powalił go na ziemię.
– Koniec naboi – powiedział ledwo słyszalnym głosem.
– Precz! – powtórzyłem.
Mniejszy z pozostałej dwójki, ochrowy z mnóstwem zielonych plam, syknął wściekle, ale posłuchał. Jego kompan przez chwilę się wahał, lecz w końcu i on przeszedł do odwrotu.
Radość trwała krótko – nie bały się nas, bały się innych drapieżników.
Małych, cholernie szybkich padlinożerców. Było ich dziesięć. Wyciągnąłem rewolwer i kontynuowałem grę. Nie popełniłem ani jednego błędu, nawet przy nabijaniu. Kiedy wystrzelałem wszystkie naboje, poczwary były martwe albo niezdolne do ruchu. Tyle tylko, że oto przyszedł i nasz koniec – nie mieliśmy już ani jednego pocisku.
– Całkiem nieźle – ocenił mój popis snajperski JP.
– Cieszę się, że ci się podobało, ale następnego aktu tego pasjonującego dramatu już nie będzie. Nie mamy ani jednego naboju.
Bezradne klikanie iglicy przypomniało mi, że nie mieć naboi znaczy nie mieć czym strzelać. W naszym położeniu stanowiło to dość poważny problem. Doskonale wiedziałem, co to oznacza, kiedy myślałem o tym racjonalnie, ale jeśli chodzi o emocje, było mi wszystko jedno czy – mówiąc precyzyjniej – czułem coś, co do pewnego stopnia przypominało ulgę.
– No to szkoda, bo właśnie mamy gościa.
Był ogromny, największy ze wszystkich mięsożernych dinozaurów, jakie widziałem. Giganotozaur albo zmutowany kuzyn, którego Palfrey i jego koledzy po fachu jeszcze nie znali. Wysoki na ponad sześć metrów, maszerował raźnie przed siebie, robiąc siedmiomilowe kroki.
– Chyba nie ma sensu strzelać do niego z rewolweru, co? – rzucił Jan Petr.
Wsunąłem broń do kabury.
– Nie ma. Nie ma też sensu uciekać, chyba że jest się mistrzem olimpijskim w maratonie.
– Nic dodać, nic ująć – potwierdził Jan Petr.
Arcydrapieżnik zbliżał się do nas. Miał długą na dwa metry paszczę pełną ostrych, trzydziestocentymetrowych zębów, kark zdolny unieść kilkutonowy ciężar i niesamowicie umięśnione nogi.
– Większy od dwóch słoni – skomentował Jan Petr.
W jego głosie w ogóle nie było słychać lęku – musiał się czuć podobnie jak ja. Ja wyzbyłem się wszelkiego strachu mniej więcej dziesięć tysięcy lat temu.
– Popatrz, co się będzie teraz działo. – Puściłem do niego oko jak za dawnych lat, kiedy razem studiowaliśmy, i wyciągnąłem nóż. Olbrzymi dinozaur wydawał się stać tuż obok, ale tak naprawdę było to złudzenie wynikające z jego wielkości. Zresztą i tak miałem problemy z perspektywą. Stanąłem gotów powstrzymać stworzenie wielkości trzypiętrowej kamienicy. Giganotozaur zatrzymał się, pochylił głowę aż do ziemi, jakby chciał mi się dokładnie przyjrzeć, ale i tak patrzył na mnie z góry. Nie sądziłem, by się mnie wystraszył. Raczej był zdziwiony faktem, że tak mała istota nie ucieka przed nim.
Uniosłem rękę z nożem.
– Ta scenka mogłaby być doskonałą ilustracją do książki, nie? – Puściłem oko do JP.
– Dawaj! – zakomenderował.
Gigantyczny dinozaur zrobił krok w moją stronę, jakby chciał wybrać najdogodniejsze miejsce na przypuszczenie ataku. Owionął mnie smród gnijącego mięsa. Każdy ząb tego kolosa wyglądał na dłuższy od mojego noża, ale mimo to parłem naprzód. Otworzył paszczę, pozwalając mi zajrzeć w głąb sali tortur.
Nie balem się, wręcz przeciwnie – uświadomiłem sobie, że się uśmiecham.
– No to co, kończymy?
Potężna góra mięśni i kości ruszyła na mnie, a ja na nią.
Nagle ujrzałem błysk oślepiający bardziej niż słońce. Ognista kula z potężną siłą powaliła jaszczura na bok. Podmuch odrzucił mnie na kilka metrów. Upadłem tuż obok oderwanej głowy wielkości samochodu osobowego. Co za smród... Jakby ktoś użył broni chemicznej.
Z zarośli wyłoniła się Alice osłaniana przez madame Jessicę. Alice miała na ramieniu granatnik przeciwpancerny, a jej towarzyszka trzymała jeden z pocisków. Pomyślałem, że umarłem i mam halucynacje. A może nie?
– Cieszę się, że panie widzę. – Spróbowałem się uśmiechnąć. A potem pociemniało mi przed oczami.

Słyszałem tylko trzaskanie drewna w ognisku. Ten dźwięk działał na mnie kojąco, ale jednocześnie czułem się najgorzej od kilku dni.
– Spałeś dwadzieścia cztery godziny – powiedziała Alice, stawiając przede mną parującą puszkę. Do moich nozdrzy doleciał cudowny zapach zupy. Po tak długim czasie oszczędzania prowiantu czułem głód, który wywracał mi wnętrzności na lewą stronę.
– Jan? – zadałem pytanie, które jako pierwsze przyszło mi do głowy.
– Żyję, ale trochę mnie mdli. Po zażyciu tych wszystkich leków to nic dziwnego.
Leżał z drugiej strony ogniska, więc nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale głos był przepełniony sarkazmem jeszcze bardziej niż zwykle. O ile to w ogóle możliwe.
Sięgnąłem po kubek, a madame Jessica pomogła mi się napić. Czułem się o wiele słabszy niż zaraz po przebudzeniu.
– Być może pomogło też to, że moja droga kuzynka amputowała mi nogę.
O mało co nie zakrztusiłem się zupą.
– I tak już gniła – dodał.
No tak, kuzyn i kuzynka. Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, ale obawiałem się, że tak. Wolałem nie zgłębiać tematu i skupiłem się na jedzeniu.
– Jak to się stało, że panie nas uratowały? – zapytałem w końcu.
Jessica i Alice spojrzały na siebie ze zdziwieniem.
– Ostatnie, co pamiętam, to eksplodujący dinozaur. Miałem wrażenie, że trafiłyście go pociskiem przeciwczołgowym. Ale to na pewno były halucynacje. Mogę prosić o dokładkę?
Nagle nie potrafiłem myśleć o niczym innym niż jedzenie i dopiero po drugiej porcji ponowiłem pytanie. W ciemnościach rozjaśnianych blaskiem ogniska widziałem, jak spoglądają na siebie i zastanawiają się, która powinna zacząć.
– Henry opowiedział nam o dinozaurach, które zaatakowały was, kiedy pakowaliście do samochodu pozostawione rzeczy – zaczęła Alice. – Twierdził, że wszyscy zginęliście i tylko jemu udało się zbiec. Nie było powodu, żeby mu nie wierzyć. Ruszyliśmy samochodem w stronę bazy, a po wypadku postanowiliśmy, że pieszo pójdziemy tam tylko my dwoje, ja i on. Moja kontuzja nie była już tak uciążliwa, a lord Campbell i baron Mauschwitz z pewnością spowolniliby tempo marszu. Przez trzy dni błąkaliśmy się po okolicy, ale w końcu trafiliśmy do bazy. Właśnie w tym czasie z niewyjaśnionych przyczyn zaczęły się wokół niej gromadzić stada dinozaurów. Natychmiast podjęliśmy przygotowania do ekspedycji ratunkowej, ale następnego dnia w bazie pojawił się baron Mauschwitz. Strasznie osłabiony i przestraszony. Przeżył tylko dlatego, że natknął się na niego Storch w czasie rutynowego, codziennego objazdu. W tym czasie byliśmy już praktycznie okrążeni.
– Okrążeni?
– Tak to wygląda. Jakby te zwierzęta starały się odizolować nas od świata – wyjaśniła madame Jessica. W błysku ognia widać było na jej twarzy świeżą bliznę, która zniekształcała mimikę.
– Baron powiedział, że zginęli wszyscy oprócz niego – dodała Alice.
Zapadła cisza. Wsłuchany w trzaskanie drewna, upajałem się stanem, w którym o nic nie musiałem się martwić.
– Dlaczego mu nie uwierzyłyście? – zapytał Jan Petr. Brzmiał teraz inaczej, pozbawiony bezgranicznej pewności siebie, która pozwalała mu żartować z całego świata. Chyba naprawdę stracił tę nogę.
– Upił się i opowiedział historię o ucieczce w trochę innej wersji niż za pierwszym razem – tym razem odpowiedziała madame Jessica.
Płomienie ogniska zatańczyły wyżej, wzniecone przez wiatr. Jan Petr leżał z głową podpartą na dłoni i z uwagą przysłuchiwał się rozmowie.
– I to wystarczyło? Ludzie nie pamiętają dokładnie okoliczności towarzyszących śmierci.
– Widziałam, jak ze sobą rozmawiają, baron z Henrym – zdradziła Alice. – Bardzo uważali, żeby nikt ich nie słyszał. Później Henry we wszystkim zgadzał się z baronem, mimo że na początku trochę się sprzeczali. W końcu uzgodnili niemal doskonałą wersję wydarzeń. Kiedy jednak w rozmowie w cztery oczy wytknęłam mu pewne sprzeczności, reagował bardzo dziwnie.
Próbowałem poukładać sobie to wszystko w myślach. Teraz, kiedy moje szanse na przeżycie wzrosły, zwiększyły się również oczekiwania, mimo że mogło się to wydawać szaleństwem.
– Poza tym nie wierzyłam Henry'emu z innych powodów – dodała z największym trudem Alice, choć w duchu bardzo mnie to ucieszyło.
Ludzie są okropni. Tyle trupów, a ja myślałem tylko o sobie. Właściwie to nie ludzie, to ja jestem okropny. A jeśli...
– Dlatego postanowiłyśmy sprawdzić wiarygodność słów barona Mauschwitza, a w pewnym sensie również Henry'ego Wirgana – zabrała głos madame Jessica. – Dwa dni temu opuściłyśmy w tajemnicy obóz. Na szczęście w nocy dinozaury śpią i dzięki temu udało nam się przebić przez ich szeregi. Przebiegłyśmy po ciemku chyba z dziesięć kilometrów. – Miałem wrażenie, że w myślach uśmiecha się do tych wspomnień.
– Są niezwykle inteligentne – zareagowałem natychmiast, ponieważ musiałem je ostrzec przed grożącym nam niebezpieczeństwem.
– To wszystko już nam pan powiedział, ale pewnie pan tego nie pamięta – uspokoiła mnie madame Jessica.
– A ja to wszystko potwierdziłem, inaczej w życiu by ci nie uwierzyły – dodał JP.
Zacząłem się zastanawiać, w którym miejscu amputowały mu nogę i jak to zrobiły, że przeżył, ale nie chciałem wypytywać o szczegóły.
– Nad planem powrotu zastanowimy się jutro – zaproponowałem i nagle poczułem się bardzo zmęczony. Pełny po raz pierwszy od dawna żołądek niemal kołysał mnie do snu.

* * *

– Nawet przy bardzo wolnym tempie marszu powinniśmy dotrzeć do bazy w ciągu trzech dni – zastanawiała się na głos madame Jessica przy śniadaniu.
Obżerałem się z taką samą łapczywością jak poprzedniego wieczora i po raz pierwszy od dłuższego czasu widziałem jedzącego Jana Petra. Pomimo amputacji nogi – ciągle z oporami docierał do mnie fakt jego okaleczenia – wyglądał zaskakująco dobrze.
– Będziecie mieli ze mną ciężko – powiedział spokojnie. – Nie dam rady zrobić samodzielnie jednego kroku. Nigdy ci tego nie zapomnę, kuzyneczko! – Spojrzał na Alice.
Przez chwilę wyglądała na zmieszaną.
– Jeśli wyjdę z tego żywy, na pewno ci się odwdzięczę – zaśmiał się. – Spełnię każde twoje życzenie, oczywiście w miarę moich możliwości – w jego glosie dosłyszałem coś, co gdybym go nie znał, określiłbym jako wzruszenie.
Właściwie to było wzruszenie – już go poznałem.
– Wydaje mi się, że mam zbyt dobry humor. Pewnie przez te leki.
– Można tak powiedzieć. – Madame Jessica wyglądała na rozbawioną. – Podałyśmy panu analgetyki opioidowe najnowszej generacji. Mam do nich dostęp dzięki znajomościom w armii. Człowiek czuje się po nich tak, jakby założył różowe okulary, że sobie pozwolę na to infantylne porównanie.
Skończyłem przeżuwać kawał twardej jak podeszwa słoniny i zagryzłem go garścią rodzynek. Drżącymi rękami nalałem sobie kubek herbaty z garnka stojącego na butli gazowej. Kawa byłaby lepsza, ale nasze panie nie zabrały jej na wycieczkę.
– Nic mi nie jest – starałem się je uspokoić, kiedy zobaczyłem, z jaką obawą mnie obserwują. – W ostatnim czasie bardzo często strzelałem ze zbyt wielkiej jak dla mnie broni. Mówiąc delikatnie, nie jestem do tego stworzony.
Madame Jessica zerknęła na mnie wesoło, ale nic nie powiedziała. Spojrzenia Alice nie potrafiłem rozszyfrować.
Przez chwilę jedliśmy w milczeniu.
– Wydaje mi się, że powrót do bazy zajmie nam więcej niż trzy dni. Ostatni etap moglibyśmy spróbować pokonać nocą – zaproponowałem, popijając herbatę.
– Dlaczego?
– Bo nie będzie łatwo dostać się do samej bazy. Za dwa dni to okrążenie zmieni się w prawdziwe oblężenie.
Jan Petr patrzył na mnie wzrokiem tybetańskiego mnicha. Ciekawe, w jakim stopniu ta dociekliwość była wynikiem działania opiatów, do których madame Jessica z Bóg jeden wie jakiego powodu miała taki pozytywny stosunek.
– One się uczą. Nie wiadomo jak, ale wiedzą o nas coraz więcej i teraz koncentrują się na bazie. Wiedzą, że stamtąd pochodzi źródło zagrożenia, wiedzą, że tam jesteśmy najsilniejsi. I zrobią wszystko, by nas zniszczyć, żebyśmy już nigdy nie wrócili. – To, co mówiłem, współgrało również z moim przeczuciem. Miałem wrażenie, że za każdym razem, kiedy wchodziłem z telepatozaurami w mentalny kontakt, śczytały" kawałek mnie i później to wykorzystywały.
– Czułem je, otaczały mnie ze wszystkich stron. Wiedziały, że jestem słaby, i starały się mnie, starały się... – JP szukał odpowiednich słów. – Zniszczyć? Przenicować? Nie wiem, jak to określić. Są zupełnie inne niż my, łakną krwi, nie znają litości.
Wcześniej nawet nie przyszło mi do głowy, że JP cierpiał nie tylko z powodu fizycznego bólu gnijącej nogi.
– One są drapieżnikami, a my wszystkożercami, a to, wydaje mi się, ogromna różnica – zgodziła się z nim madame Jessica i, nieświadoma tego faktu, powtórzyła teorię Palfreya.
Cały czas nosiłem w plecaku jego laptop.
– Nie zechciałby pan czegoś ode mnie wziąć? – skierowała rozmowę na bardziej praktyczne tematy. – Ten pocisk przeciwczołgowy waży chyba ze cztery kilo, bardzo by mi ulżyło.
– Oczywiście. Nie mam już żadnego jedzenia, żadnej amunicji ani leków. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Alice przechyliła się, przyciągnęła do siebie plecak i podała mi płócienny woreczek, w którym dźwięczały stalowe przedmioty.
– Kaliber .500 A-Square. Masz strzelbę Martineza, zgadza się?
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.
– Skąd wiedziałaś, że właśnie ją wybiorę? I skąd w ogóle wiedziałaś, że żyję?
– Grimkow i Martinez używali tych samych nabojów, ty .458 Winchester Magnum, lord .500 Nitro Express, a to dla Jana Petra. – Wyciągała z plecaka kolejne woreczki. – Wszystko dźwigałam na własnych plecach. Twój waży kilo siedemdziesiąt pięć, reszta trochę mniej.
– Czyli mam około dwudziestu nabojów – szybko przeliczałem w pamięci masę na sztuki.
– Dokładnie dwadzieścia dwa – potwierdziła z uznaniem.
Zrobiłem minę, jakby określanie liczby nabojów na podstawie ich masy było dla mnie chlebem powszednim. W nagrodę posłała mi spojrzenie pełne zachwytu. Dostrzegłem w nim odrobinę przesady i zrozumiałem, że ze mnie żartuje, ale i tak poczułem się bardzo przyjemnie. Miałem wrażenie, jakbym w jednej chwili oddalił się od świata zmarłych i znowu przybliżył do świata pulsującego witalnością.
– No to co, kochana młodzieży? – przerwała naszą konwersację madame Jessica. – Chyba czas na nas?
Miała rację. Z obliczeń wynikało, że jeśli chcemy dostać się do bazy, a następnie do wieży startowej okrężną drogą, by nie zwracać na siebie uwagi dinozaurów, to zostały nam zaledwie dwa dni zapasu. Bilet powrotny do domu był ważny tylko jeden raz, o ściśle określonej porze. Jedynie JP cieszył się, że wybraliśmy okrężną drogę przez stosunkowo plaski teren. Zmienialiśmy się przy noszach. Na każdym postoju mój uroczy przyjaciel wspominał, że te nosze są o wiele bardziej komfortowe od płachty, na której ciągnąłem go za sobą przez kilka dni. Trochę przesadzał, bo w południe nie był w stanie opanować dygotów. Madame Jessica odstąpiła mu kolejną porcję różowych tabletek. Niemal natychmiast zasnął i nie obudził się nawet wtedy, kiedy wyruszaliśmy w dalszą drogę.
– Co to za proszki? – zapytałem, kiedy niechcący uderzyliśmy noszami w wysoki kamień, a JP mimo to spał jak zabity.
– Jak już wspominałam, to bardzo dobre opiaty – odparła z uśmiechem. – Niemal natychmiast się po nich zasypia, a potem jeszcze przez kilka godzin trwa lekka euforia. Ale co najważniejsze, przez dwadzieścia cztery godziny od zażycia nic nie boli. Organizm potrzebuje czasu, by neurotransmitery powróciły do pełnej gotowości.
– Jak je pani zdobyła? – Alice zadała pytanie, na które ja się nie odważyłem.
Ziemia zadrżała, a na horyzoncie pojawiły się słupy czarnego dymu. Zaraz potem zobaczyliśmy kilka ognistych pocisków wystrzelonych z kraterów, a dopiero po trzydziestu sekundach dotarły do nas odgłosy wybuchów.
– Mam raka. Trzymam go w cuglach wszystkimi możliwymi sposobami, jakie oferuje współczesna nauka, ale mimo to do ostatniego, agonalnego stadium niewiele mi brakuje. Właśnie z tego powodu zdecydowałam się wziąć udział w ekspedycji – zdradziła madame Jessica, kiedy trochę się uciszyło. – Mojemu mężowi bardzo by się to podobało. Twierdził, że do końca powinno się żyć na całego. I tą zasadą się kieruję.
Mówiła to ot tak, bez żadnego patosu czy żalu do świata.
Nie miałem pojęcia, jak zareagować. Alice pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Mam nadzieję, że ta wyprawa spełniła pani oczekiwania.
Jeszcze kilka miesięcy temu uznałbym tę wypowiedź za grubiańską, teraz jednak wydawała mi się bardzo na miejscu.
Jessica uśmiechnęła się i zastąpiła mnie przy noszach.

* * *

Znaleźliśmy wspaniałe miejsce na nocleg pośrodku łąki z araukariami. Idąca z przodu Alice uniosła rękę i jednym ruchem poleciła nam paść na ziemię. Sama ukryła się między głazami.
– Na drugiej godzinie – usłyszałem szept.
Też je widziałem, gromadę olbrzymich teropodów niezidentyfikowanego gatunku. Palfrey z pewnością by je rozpoznał. Początkowo zmierzały na lewo od nas, ale przywódca grupy nagle się zatrzymał. Korpus, który pierwotnie trzymał niemal równolegle do ziemi, wyciągnął maksymalnie do góry. Spokój mezozoicznej sawanny zmęczonej całodziennym skwarem przerwał przerażający ryk. Nie wiedzieliśmy, co stoi temu potworowi na drodze, ale ryk po chwili przeszedł w buczenie wyrażające groźbę, a potem w niepewne gardłowe charczenie. Dopiero wówczas przewodnik się uspokoił. Odwrócił się, znowu wyciągnął i kolejnym rykiem obwieścił gromadzie, że to nadal on jest najważniejszy i że teraz pójdą w przeciwnym kierunku.
Trochę mniejszy jaszczur podbiegł do przywódcy i próbował protestować, rzucając mu się do gardła. Ten machnął łbem jak młotem i powalił młokosa na ziemię, a potem wbił zęby w jego tułów. W napięciu oczekiwałem krwawej jatki, ale, o dziwo, do niczego takiego nie doszło. Napastnik w ogóle się nie bronił, a przywódca zadowolił się porządnym rozcięciem, które zostawił na jego ciele. Biorąc pod uwagę rozmiary ciała, z pewnością było to kilka metrów zdartej skóry i porozrywanych mięśni. Potem cała gromadka ruszyła karnie w dalszą wędrówkę.
– Wydaje mi się, że właśnie byliśmy świadkami werbowania jaszczurów przez telepatozaury – powiedziałem na tyle głośno, by wszyscy mnie słyszeli. – Poczekajmy jeszcze chwilę, one są gorsze od kameleonów, prawie niewidzialne.
Jessica i Alice, o dziwo, posłuchały. Jan Petr też, ale pewnie dlatego, że spał.
Efektem przypadkowego spotkania była decyzja, by nie rozpalać ognia. Oznaczało to, że przed snem nie zjemy ani nie napijemy się niczego ciepłego. Leżałem tylko do połowy przykryty śpiworem, w suchym powietrzu nie było żadnych owadów. Patrzyłem na gwiazdy prześwitujące przez korony drzew i, o dziwo, nie potrafiłem zasnąć.
– O czym myślisz? – przerwała moje zadumanie Alice.
Uśmiechnąłem się. Ostatnie myśli przybrały postać na wpół świadomych obrazów, o których w żadnym wypadku nie zamierzałem jej wspominać.
– Zastanawiam się, czy jest mi dobrze, czy źle – właściwie powiedziałem prawdę.
– I?
– Do pełni szczęścia brakuje mi bardzo niewiele.
– Jesteś szczęśliwym człowiekiem, skoro niewiele.
Czułem, że się uśmiecha.
– Jestem raczej skromny – odparłem i uświadomiłem sobie, że też się uśmiecham. – Spij dobrze.

* * *

Spałem snem człowieka, który zrobił absolutnie wszystko, by z czystym sumieniem poddać się ostatecznemu werdyktowi losu. Rano, kiedy jadłem herbatniki popijane zimną wodą, znowu się nad tym zastanawiałem i uświadomiłem sobie, że od dawna robiłem wszystko, by osiągnąć taki stan. Robiłem to przez wiele dni, kiedy razem z pozostałymi uczestnikami wyprawy bałem się nieznanego, kiedy wędrowałem samotnie przez pustynię i kiedy ryzykowałem życie, by pomóc innym.
– No to co, idziemy? – Podniosłem się jako pierwszy. JP spojrzał na mnie ponurym wzrokiem.
– Wy idziecie, ja jestem niesiony.
– Niech ci będzie – ustąpiłem.
Wyglądało na to, że leki przestały działać, a on jest w pełni świadomy, że brakuje mu prawej nogi od kolana.

* * *

Kolejne dwa dni były bardzo gorące, suche i zabójczo męczące. Niczym się od siebie nie różniły. Dźwiganie noszy coraz bardziej wyczerpywało Alice i Jessicę. Mnie też, ale ja pamiętałem koszmar poprzednich dni i miałem wrażenie, że teraz jestem na wakacyjnym obozie wędrownym. Skupiłem się na azymucie i mapie – nie na jakichś gryzmołach kreślonych na kolanie, lecz na prawdziwej mapie. Zanim pojawiło się zagrożenie ze strony dinozaurów, Storch sporządził dokładną mapę najbliższej okolicy bazy. Zaznaczył wszystkie charakterystyczne punkty orientacyjne i zachował proporcje w określaniu odległości.
Drugiego dnia wieczorem wydawało mi się, że wreszcie dotarliśmy do miejsca, które rozpoznaję, przynajmniej z mapy. Zdawałem sobie sprawę, że nadzieje bywają złudne, ale gdy rozmawialiśmy o tym po zmroku, Alice i Jessica ku mojemu zaskoczeniu oznajmiły, że mają podobne wrażenie.
– Jestem tak okropnie zmęczona, że w ogóle nie przyszło mi do głowy, by się nad tym zastanawiać, ale chyba ma pan rację – potwierdziła moje przypuszczenia Jessica po długiej i dokładnej analizie mapy i jeszcze dłuższym zastanowieniu. – Nie sądziłam, że mogę być taką ignorantką, jeśli chodzi o obserwację terenu. Czuję się jak uczniak.
Chwyciła pojemnik z herbatą. Nikt nie trudził się nalewaniem do kubków i wszyscy piliśmy prosto z garnka.
Syknęła, garnek wypadł jej z rąk.
– Cholera!
– Nie powinna pani wziąć leków? – zareagowała na to Alice.
– Nie, wszystko w porządku – zaprotestowała wdowa po generale.
– Nie jest w porządku, ale nie mamy już leków – JP chciał to powiedzieć spokojnie, lecz z jego słów przebijała gorycz. – Dała mi wszystko, co miała.
– Nie potrzebuję leków, właściwie to czuję się coraz lepiej! – protestowała urażona Jessica z takim uporem, że Alice się roześmiała.
– Ja też – przyłączyła się do niej.
– Kobiety... Żeby tylko nie trzymały sztamy. – JP ostentacyjnie przewrócił się na drugi bok, nie chcąc na nas patrzeć.
Zasyczał przy tym z bólu, ale tak cicho, że tylko ja go usłyszałem, więc mógł uznać swój teatralny gest za udany. Reakcja kobiet z pewnością pomogła mu pozbyć się winy, a ponadto pozwoliła nam wszystkim rozładować napięcie. Życzyliśmy sobie dobrej nocy i poszliśmy spać. Wiedzieliśmy, że jutro będziemy się starali dojść aż do wieży startowej, skąd pojutrze wahadło dwukierunkowego wolnego wektora podążającego czasoprzestrzennym kontinuum tam i z powrotem powinno nas zabrać do naszych czasów. To była piękna wizja, dlatego starałem się o niej zbyt długo nie myśleć. Ku mojemu zaskoczeniu pozbyłem się jej bez większych problemów, miałem na głowie inne zmartwienia.
Gwiazdy na niebie znowu wyglądały wspaniale. Obce, ale do pewnego stopnia już oswojone – tyle razy je obserwowałem... Wsłuchiwałem się w równomierne oddechy dwojga śpiących. Dwojga?
– Jesteś szczęśliwa? – zapytałem.
– Raczej tak – Alice nie miała zaspanego głosu jak ktoś, kogo wyrywa się ze snu czy z drzemki. Wręcz przeciwnie, był żywy, dźwięczny, jak u ludzi pełnych optymizmu i pozytywnych myśli. – Właściwie to niemal całkowicie. Do pełni szczęścia brakuje mi bardzo niewiele.
Czułem się tak samo. Wstałem, ominąłem butlę gazową, która pełniła funkcję ogniska, i uklęknąłem obok Alice. Chociaż zbliżała się pełnia, w cieniu olbrzymich głazów, pod którymi rozbiliśmy obóz, prawie jej nie widziałem. Szukałem dłonią jej włosów, ale zamiast tego trafiłem na brodę. Zostawiłem palce tam, gdzie trafiły.
W porównaniu z delikatną cerą były szorstkie i chropowate. Milczała, nawet sobie nie wyobrażałem, o czym myśli i co czuje. Ale za to wiedziałem doskonale, co ja czuję. Pochyliłem się i pocałowałem ją. Miała gorące, wilgotne wargi, nie tak suche i spierzchnięte od upału i pragnienia jak moje.
– Wydawało mi się, że genialni fizycy są bardziej domyślni – szepnęła.
– Hm, nie we wszystkich sprawach.
– Boli mnie cale ciało, przysuń się bliżej, żebym nie musiała wstawać – zażądała.
Taki rozkaz każdy mężczyzna spełniłby z największą ochotą. Starałem się pamiętać, że musimy być cicho, ale kiedy nasze rozpalone ciała pomału się wychładzały, a ja zaczynałem czuć kamienne podłoże pod plecami, nie byłem do końca pewien, czy wytrwałem w swoim postanowieniu. Wiedziałem doskonale, że słowo ścichy" nijak nie pasuje do tego, co właśnie stało się naszym udziałem.
– Nie leżymy na karimacie – zauważyłem ze zdziwieniem.
– Trzeba było powstrzymać trochę żądze – zrzuciła winę na mnie.
– Tylko że to ja leżę na dole. I zaczynają boleć mnie plecy.
– To okropne, prawdziwi mężczyźni wyginęli w średniowieczu – wymamrotała, ale ku mojemu zaskoczeniu zsunęła się i zrobiła dla mnie trochę miejsca na posłaniu.
Podjąłem drugie postanowienie: wstać rano przed wszystkimi i wskoczyć do swojego śpiwora. Za nic w świecie nie chciałem, żeby ucierpiało przeze mnie dobre imię Alice.

* * *

– Młodzieży! – obudził mnie glos madame Jessiki. – Śniadanie gotowe.
Leżałem na prawym boku, wtulony w Alice. Gdybym był prawdziwym optymistą, mógłbym się chociaż łudzić, że róg śpiwora zakrywa moje biodra. Ale nie byłem.
– Dzień dobry. – Zacząłem rozglądać się za czymś, co mógłbym na siebie włożyć.
– Tak to jest, jak ktoś ma za dużo energii i nie myśli, gdzie ani z jaką siłą rzuca ubranie – pouczył mnie Jan Petr, przypatrując się z rozbawieniem, jak próbuję dosięgnąć części garderoby. W nocy musiał wiać silny wiatr, inaczej nie potrafiłem wytłumaczyć tego fenomenu. Nie mógł, cwaniak jeden, pospać trochę dłużej?
Kiedy wreszcie znalazłem spodnie – Alice podłożyła je sobie pod głowę zamiast poduszki – dostojnym krokiem podszedłem do plecaka i zacząłem się ubierać. Bardzo wiele zachowań społecznych stało się dla mnie obcych podczas tej wyprawy, ale to, jak patrzyła na mnie madame Jessica, bardzo mnie denerwowało.
– Mężczyźni mogą być piękni tylko wtedy, kiedy się ich nie rozpieszcza – powiedziała rozmarzonym głosem, błądząc gdzieś myślami.
– Ha! – parsknął Jan Petr. – Sama skóra i kości, żadnych blizn, po prostu piecuch.
Chyba jednak powinienem był zostawić go w buszu.
– Dzień dobry!
Alice wykorzystała zamieszanie, by się szybko ubrać.
– To niesprawiedliwe! – protestował Jan Petr. – Nadzy mężczyźni w ogóle mnie nie interesują! Patrzyłem w złą stronę!
– Jestem twoją kuzynką!
– Śniadanie! – madame Jessica pomogła nam wrócić do rzeczywistości.
Jedliśmy dużo i bez pośpiechu. Znajdowaliśmy się mniej więcej cztery kilometry od bazy, a wieża startowa była położona raptem kilometr dalej. Jedyne, co zostało do zrobienia, to dotrzeć na miejsce niepostrzeżenie, bez zwracania na siebie uwagi wszystkich mieszkańców tego świata. Usłyszeliśmy nad sobą skrzek jakiegoś małego pterozaura. Prawie wszystkich, poprawiłem się w myślach. Nad władcami przestworzy telepatozaury nie miały żadnej kontroli. A w każdym razie bardzo chciałem w to wierzyć.
Przy ostatnim łyku herbaty w duchu przyznałem Janowi Petrowi rację. To niesprawiedliwe, ja też chciałem zobaczyć Alice nagą, zwłaszcza że nie byłem jej kuzynem. Nie wiedziałem tylko, czy jeszcze będzie ku temu okazja. Niebezpieczeństwo zbliża ludzi, lecz zwykle na krótko.

* * *

Po mniej więcej dwóch godzinach wędrówki madame Jessica zarządziła postój.
– Poznaję to miejsce. Kiedy się nudziłam, chodziłam na spacery wokół bazy.
Uklękła i wyciągnęła własnoręcznie wykonane szkice okolicy, dokładniejsze niż wszystkie, z których do tej pory korzystaliśmy. Zorientowała mapę i przez chwilę coś rozważała. Usiedliśmy przy niej razem z Alice, a Jan Petr uniósł się na łokciach, by nas lepiej widzieć.
– Wydaje mi się, że jesteśmy gdzieś tutaj. – Wskazała palcem punkt na północny wschód od czarnego krzyża.
– To jest baza? – zapytałem i wziąłem łyk wody z manierki. Już dawno się ociepliła, a poza tym miała gorzkawy posmak i pachniała siarką. Łyknąłem jeszcze kilka razy.
– Nie, to wieża startowa. Baza znajduje się tutaj. – Pokazała punkt między skałami.
– Wieża startowa jest oddalona około kilometr od bazy, więc stąd będą mniej więcej trzy – oszacował JP.
Otarłem pot z czoła, żeby nie kapał na papier.
– Minimalnie dziewięć. Musimy dostać się do wieży od drugiej strony, żeby zminimalizować prawdopodobieństwo spotkania z dinozaurami. Czy jest jakaś droga, którą moglibyśmy dostać się do wieży niezauważeni? – zwróciłem się do madame Jessiki.
Zamyśliła się. Wyciągnęła ołówek i zaczęła coś kreślić na mapie.
– Tutaj i tutaj są pagórki, niezbyt strome. Jeśli człowiek nie obserwuje uważnie, jak zbliża się horyzont, z łatwością je przeoczy. A tu są zagłębienia terenu, w większości przypadków dość rozległe, podobne do tego, w które... – przez chwilę szukała właściwego słowa – wpadliśmy zaraz po lądowaniu.
– Czyli twoim zdaniem taka droga naokoło będzie idealna. – JP zatoczył na mapie krąg palcem.
– Dokładnie. I najlepiej, jeśli podejdziemy do wieży w nocy.
– Paranoik...
– Mam tylko dwadzieścia dwa naboje – przypomniałem mu.
– Albo i nie.
Alice z uśmiechem przysłuchiwała się naszej potyczce słownej.
Wędrowaliśmy aż do późnego popołudnia. Dwa razy natknęliśmy się na gromady dinozaurów różnych wielkości i kształtów – same drapieżniki. Za każdym razem padaliśmy na ziemię i przeczekiwaliśmy niebezpieczeństwo. Na pierwszy rzut oka odnosiło się wrażenie, że jaszczury pałętają się po sawannie w poszukiwaniu pożywienia, ale po chwili obserwacji było jasne, że mają jeden cel – zmierzają do naszej bazy.
Ni stąd, ni zowąd zapadł zmierzch. Postanowiliśmy, że nie będziemy rozpalać ognia. Na miejsce noclegu wybraliśmy grupę rosnących blisko siebie przysadzistych cykasów. Zebrałem w sobie resztki sił, by narwać trochę liści oraz cieńszych gałązek i zrobić z jednej strony osłonę naszego małego obozu. Dla kilkutonowego dinozaura z pewnością nie stanowiłaby przeszkody, ale mogła nas ukryć przed wzrokiem ewentualnych napastników.
Potem przeżuwaliśmy kolację, popijaliśmy wodą i ochładzaliśmy się po całodziennym marszu w słońcu mezozoiku.
– Do powrotu pozostało niecałe piętnaście godzin – przerwała milczenie Alice. Leżała obok mnie i choć mnie nie dotykała, odczuwałem jej obecność jako coś bardzo przyjemnego, coś, co pozwalało zapomnieć o ranach, zmęczeniu i pragnieniu.
– Do wieży mamy trzy kilometry, a jeśli księżyc będzie świecił tak jak wczoraj w nocy, nie powinniśmy mieć większego problemu, żeby tam trafić – uspokoiła ją madame Jessica.
JP krzywił się, jakby kikut coraz bardziej go bolał, ale nie usłyszeliśmy od niego choćby słowa skargi. Pamiętałem z wykładów Palfreya, że większość dinozaurów ma doskonały węch. Zapach krwi i gnijącego mięsa mógłby je przywabić. Wolałem o tym nie myśleć.
– Nie macie przypadkiem krótkofalówek? – przypomniało mi się nagle. – W naszych już dawno wyczerpały się baterie. Jesteśmy tak blisko, że może udałoby się nam nawiązać połączenie ze Storchem.
Obie kobiety spojrzały na siebie zaskoczone.
– Większość akumulatorów w bazie jest w opłakanym stanie, a zwykłe baterie z pewnością się już wyczerpały. Po potężnej ulewie przez kilka dni wilgotność powietrza wynosiła praktycznie sto procent – powiedziała, wzruszając ramionami, madame Jessica.
Deszcz... Wspomnienie deszczu majaczyło w zakamarkach pamięci jako coś bardzo, bardzo odległego.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że wprawdzie równina wokół nas jest sucha, ale cykasy, pojedyncze drzewa i pnie bliżej nieznanych roślin mają świeży kolor, rośnie na nich mnóstwo intensywnie zielonych liści, a na kilku drzewach rozkwitły nawet białe kwiaty.
– Trudno – powiedziałem zawiedziony.
O godzinie dziesiątej miejscowego czasu, licząc od momentu pojawienia się słońca w zenicie, ruszyliśmy w drogę.
Blask księżyca był wprawdzie dość intensywny, ale bardzo szybko się zorientowałem, że nie mam tak wyostrzonego wzroku jak kot, i przy drugim potknięciu boleśnie stłukłem kostkę. Chwilę później zmroził nas potężny ryk i towarzyszący mu trzask miażdżonych kości. Poświata księżyca wyłowiła z ciemności sylwetkę olbrzymiego jaszczura z paszczą uniesioną ku niebu.
Staliśmy w bezruchu, spoglądając na siebie nawzajem, i zastanawialiśmy się, co właściwie widzimy. Odpowiedź przyszła po kilkunastu sekundach. Usłyszeliśmy ryk setek, a może nawet tysięcy dinozaurów.
Zsynchronizowanym ruchem położyliśmy z Jessicą nosze na ziemi i padliśmy. Alice zdążyła to zrobić sekundę wcześniej.
Wielki jaszczur ryknął jeszcze raz, tym razem z nieco inną intonacją, i po kilkunastu sekundach znów dostał odpowiedź.
– One tak rozmawiają – stwierdziła ku mojemu zaskoczeniu Alice.
– Albo po prostu przekazują sobie informacje, które inne zwierzęta zaszczepiły im w mózgu – uściśliłem. – Nie mam pojęcia, o co w tym chodzi. Może planują wspólne polowanie, może to są gody, a może jeszcze coś innego.
Rozwiązanie zagadki było jednak dziecinnie proste. Potężny jaszczur ruszył biegiem w kierunku, w którym zmierzaliśmy, by po chwili zniknąć nam z oczu.
Wstaliśmy i z jeszcze większą ostrożnością, najciszej jak to tylko możliwe, kontynuowaliśmy wędrówkę. Niestety, wiązało się to ze spowolnieniem tempa marszu. Kilometr dalej zauważyliśmy grupę dinozaurów gapiących się tępo przed siebie. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że śpią, ale było to złudzenie. Nie mieliśmy odwagi kontynuować podróży na nogach i zaczęliśmy się czołgać. Przywiązaliśmy Janowi Petrowi kikut prawej nogi do lewej. Robił wszystko, by za nami nadążyć. Po dziesięciu minutach wicia się między kamieniami i ciernistymi krzakami zostawiliśmy cały ekwipunek z wyjątkiem broni, amunicji i odrobiny wody. Jedynym przedmiotem, którego nie zdecydowałem się porzucić, był laptop Palfreya.
Za każdym razem, kiedy nam się wydawało, że w pobliżu nie ma żadnego jaszczura, z ciemności dolatywał przerażający ryk. Pięć minut czołgania się, dwie minuty odpoczynku, pięć minut czołgania się, dwie minuty odpoczynku... Zamykałem ten pełzający peleton i przy jednym z przystanków zauważyłem, że JP ma oczy pełne łez. Nie był w stanie czołgać się ze strzelbą i zostawił ją gdzieś po drodze. Cierpiał najbardziej ze wszystkich, mógł się poruszać wyłącznie dzięki sile rąk, a przy każdym ruchu rana sprawiała mu potworny ból. Kolejny odcinek. Dzięki powiewowi wiatru poczuliśmy słodko-gorzki smród jaszczurzego cielska znajdującego się tuż przed nami. Obejście go oznaczało dodatkowe kilkaset metrów. Kląłem w duchu na czym świat stoi i nie spuszczałem wzroku z kompasu. Jessica prowadziła nas z niezwykłą precyzją. Kiedy niebo za nami zaczynało powoli szarzeć, a przed nami wciąż było całkowicie czarne, z ciemności wyłoniła się masywna konstrukcja wieży startowej. Daliśmy radę.
Wspięliśmy się na pierwsze piętro. Musieliśmy trochę odpocząć, by dostać się na samą górę, w miejsce, z którego miało nas zabrać do domu wahadło dwukierunkowego wektora kontinuum czasoprzestrzennego.
Usiedliśmy. Zauważyłem, że w czasie naszej nieobecności Storch zamontował na jednej z drewnianych podpór lornetkę. Pewnie chciał mieć dobry widok na okolicę, a wieża była idealnym punktem obserwacyjnym. Pod podłogą, na platformie z blaszanej kraty przeznaczonej do transportu trofeów łowieckich i ekwipunku, leżało kilka skrzyń. Zanim dinozaury otoczyły obóz, zdążyli przenieść tu część materiału próbkowego.
W końcu wschodzące słońce ukazało nam widok bazy. Spojrzałem w lornetkę, wyostrzyłem i... przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Wokół fortyfikacji z kamieni, głazów, pni drzew i pustych skrzyń stały w potwornym ścisku dinozaury. Wielkie, małe, opierzone, zielone, szare, z gładkimi, twardymi, porowatymi łuskami... Musiały ich być setki, tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy. Raz po raz któryś wył, ryczał, przebiegał w jedną czy drugą stronę, ale przygniatająca większość tępo gapiła się w ogrodzenie. Morze omamionych gadów zaprogramowanych tylko na jeden cel przerażało. Gdzie są telepatozaury? Na co czekają? Do czego się właściwie przygotowują?
Spojrzałem na zegarek. Dwie godziny do czasu zerowego.
– Wygląda to o wiele gorzej niż wtedy, kiedy uciekłyśmy – skomentowała przerażający widok madame Jessica.
Do wzmocnienia obwarowania użyli wszystkiego, co mieli w bazie.
Pozwoliłem innym popatrzeć przez lornetkę, a sam rozejrzałem się po okolicy. Gdzie są te niewidzialne drapieżniki? Już się nie bałem. Wiedziałem, że jeśli podejmą próbę telepatycznego ataku, będę potrafił odpowiednio zareagować. Ale ja widziałem tylko zwykłe dinozaury we wszystkich możliwych kolorach i kształtach.
– Ktoś wszedł na ogrodzenie – zauważył Jan Petr. Siedział, podpierając się za plecami jedną ręką. Jego usta oplatała siateczka zmarszczek, których jeszcze wczoraj nie widziałem.
Teraz przy lornetce stała Alice.
– To Panwer, kucharz – rozpoznała postać. – Nic nie robi, rozgląda się tylko dookoła.
Usiedliśmy. Czas wlókł się niemiłosiernie. Liczyliśmy, że Storch ma jakąś koncepcję, jak dotrzeć do wieży. Na jej wymyślenie nie brakowało mu czasu, pytanie tylko, czy spodziewał się tak dramatycznego rozwoju wypadków.
Nie mogłem wytrzymać napięcia i znowu stanąłem przy lornetce. Rozglądałem się po całej okolicy i widziałem, jak ze wszystkich stron nadciągają kolejne jaszczury, jakby telepatozaury, władcy tego świata, uruchomiły reakcję łańcuchową, dzięki której tak sprawnie przebiegał pobór rekrutów. Jeszcze raz popatrzyłem w kierunku bazy. Panwer dalej stal na fortyfikacjach i gapił się gdzieś w dal. Nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale wydawał się nienaturalnie spięty. W ogóle się nie ruszał.
– Dostały go... – szepnąłem.
– Kto?
– Nasi wrogowie, gady, o których wam opowiadałem. Spójrzcie sami.
Alice podeszła do lornetki. Pewnie zaraz nam oznajmi, że Panwer padł martwy na ziemię, pomyślałem.
– Zszedł na dół, już go nie widzę – powiedziała po upływie dziesięciu minut.
Byłem coraz bardziej zaniepokojony. Chodziłem tam i z powrotem po dziewięciu metrach kwadratowych najwyższego piętra wieży. Nagle mój wzrok padł na głaz, którego tam wcześniej nie było, a potem znowu na bazę.
– On otwiera bramę! – krzyknęła Alice.
Oczywiście. Ogarnęła mnie wściekłość, ale starałem się utrzymać nerwy na wodzy. Raz już dałem upust emocjom i nie wynikło z tego nic dobrego. Wściekłość, złość, chęć niszczenia... Zalała mnie fala chaotycznych myśli, nad którymi nie miałem kontroli – mnóstwo wspomnień, flashback z nocy, w czasie której o mało co nie pozarzynaliśmy się z Wirganem... Udało mi się to wszystko opanować. Wygrałem z nim. Chciał mnie zabić, a ja przeżyłem i teraz byłem z jego narzeczoną. Byłem silniejszy. Przeżyłem, bo przez cały czas myślałem racjonalnie. Myślałem? Co to znaczy?
– Pojętne jesteście, bydlaki – zakląłem, zanim zrozumiałem, co tak naprawdę się ze mną dzieje.
Uniosłem strzelbę i bez celowania strzeliłem w stronę głazu. Potem jeszcze raz, niemal natychmiast dołączyła do mnie Alice i madame Jessica.
Coraz lepiej go widziałem, zataczającego się dinozaura z dwoma masywnymi grzebieniami na głowie. Trafiłem go w tułów tuż nad lewą nogą. Można było odnieść wrażenie, że jasna krew wytryskuje z powietrza na ziemię. Musiało go to strasznie boleć, ale mimo to cały czas próbował utrzymać się na nogach. Nie był już jednak w stanie kontynuować mentalnego ataku. W końcu iluzja przestała działać i zobaczyliśmy go w pełnej krasie, jakbyśmy stali z nim twarzą w twarz.
Zabijemy was, zabijemy was wszystkich, przesłał mi telepatycznie ostatni przekaz i zdechł. Nie werbalizował myśli przy pomocy języka, ale przy pomocy obrazów. Ekwiwalentem słowa śzabić" był widok rozszarpanych ciał i paszczy wysysających z głów mózgi.
– Nie otworzyli bazy! Zdążyli – odetchnęła z ulgą Alice. Ostrzeżenie w postaci wystrzału odniosło zamierzony skutek, powstrzymali opętanego Panwera.
Spojrzałem na zegarek. Do czasu zerowego pozostało siedemdziesiąt minut. W bazie pozornie nic się nie działo. Nie miałem pojęcia, czy to dobrze, czy źle. Po kolejnych dwudziestu ośmiu minutach jaszczurza armia ruszyła w naszą stronę. To nie wróżyło nic dobrego, tego akurat byłem pewien.
– Dlaczego one to robią? – zapytał Jan Petr.
– Pewnie dowiedziały się od Panwera albo ode mnie, że będziemy tu szukać schronienia – zgadywałem. Już wiedziałem, że przy kontakcie telepatycznym informacje wędrują w obie strony. I przestałem powątpiewać w umiejętność rozumienia naszych myśli przez telepatozaury.
Nagle otworzyła się brama bazy. Stado ogromnych mapuzaurów natychmiast ruszyło do ataku, jakby chciało olbrzymimi nogami wdeptać wszystko w ziemię.
– To koniec – jęknęła madame Jessica. – Nie powstrzyma ich żadna strzelba.
Miała rację, ale to nie była strzelba. Od bramy wytrysnęły trzy smugi dymu. Eksplozje pocisków przeciwczołgowych wyrzuciły w powietrze tony porozrywanego na strzępy mięsa. Potem kolejna seria wybuchów oczyściła teren przed bramą i sekundy później z chmury dymu wyjechał dżip. Nie miał karoserii, ale były na nim zainstalowane dwa karabiny maszynowe.
– Są wszyscy – oznajmiła madame Jessica, obserwująca wszystko przez lornetkę. – Panwer leży związany na tylnych siedzeniach.
Pierwsze dwieście metrów samochód pokonał bez problemu, ale wtedy dinozaury ruszyły do ataku. W tym samym momencie zajazgotaly karabiny maszynowe.
– Nie jadą prosto do nas, starają się je zmylić, żeby nie zablokować drogi dojazdowej do wieży – Alice komentowała taktykę ucieczki Storcha.
Samochód przebił się przez pierwsze szeregi jaszczurów. Kilka razy sytuacja wyglądała bardzo źle, ale w ostatniej chwili kierowcy udawało się ominąć niebezpieczeństwo. O wiele groźniejsi od wielotonowych kolosów okazali się sprinterzy, którzy jednym skokiem potrafili pokonać dziesięć metrów. Dwukrotnie wyglądało na to, że dopadną do samochodu, ale w obydwu przypadkach celne serie z karabinu maszynowego powaliły je na ziemię i zmieniły w bezwładne kupy mięsa – zwykłe przeszkody na drodze, które wystarczyło ominąć. Potem dżip zniknął nam na chwilę z oczu za niskim wzniesieniem i słyszeliśmy tylko podwójne serie z karabinów oraz ryk zdychających bestii.
– Przy takich seriach szybko skończą im się naboje – komentował kanonadę JP.
Miał rację. Przypomniałem sobie, jak Martinez strzelał z karabinu i ile energii go to kosztowało.
Pierwsze dinozaury zbliżyły się na taką odległość, że zaczynałem dostrzegać szczegóły różniące ich ciała.
– Sądzicie, że będą chciały zniszczyć wieżę? – zapytał Jan Petr.
– Chyba tak – wypowiedziałem na glos największą obawę. – Telepatozaury nie są głupie.
– A zatem w pierwszej kolejności trzeba zlikwidować te najbardziej masywne – słusznie oceniła sytuację madame Jessica i nic więcej nie mówiąc, oddała pierwszy strzał.
– A potem te, które będą chciały się wspiąć – dodała Alice.
Ona też miała rację. Nie było sensu więcej gadać, robota czekała. W naszym przypadku sprowadzało się to do celowania i oddawania strzałów.
Strzelałem najlepiej jak potrafiłem. Każde inne zwierzę już dawno rzuciłoby się do ucieczki, ale olbrzymie giganotozaury zajadle nacierały – w wyniku mentalnego rozkazu, czy może raczej naturalnej agresywności? Tuż przede mną pojawiła się rozdziawiona paszcza jakiegoś gada, któremu prawie udało się wspiąć na najwyższe piętro wieży. Kto go zastrzelił – nie wiem, ja w dalszym ciągu strzelałem do największych osobników, z których jeden właśnie próbował przegryźć konstrukcję wieży. Nie trafiłem, bo wieża zatrzęsła się tak gwałtownie, że ledwo utrzymałem równowagę. Dopiero drugi i trzeci strzał go powstrzymał. Przedostatni magazynek.
Zza wzgórza wypadł dżip i natarcie na wieżę zelżało – jaszczury wybrały ruchomy cel. Samochód zbliżał się po spirali, co oznaczało, że prześladowcy mieli do niego coraz bliżej. Wystarczył jeden błąd kierowcy, jeden kamień, który przebiłby oponę, uszkodził podwozie...
Byli bardzo blisko, huk wystrzałów rozlegał się sporadycznie. Z pewnością kończyła im się amunicja, ale dzięki doskonałym umiejętnościom kierowcy większość dinozaurzej armii traciła do dżipa sporą odległość.
Nagle tuż przed maskę dostał się mniejszy giganotozaur. Młody osobnik, maksymalnie trzy, cztery tony. Zderzenie z autem odrzuciło go o kilka metrów, ale przednia oś samochodu uniosła się do góry, po czym dżip stanął niemal pionowo na masce. Przez chwilę jakby się wahał i w końcu opadł na koła. Ludzie przeżyli, lecz samochód był już do niczego.
Z kabiny wygramoliły się tylko trzy osoby. Nie miałem czasu sprawdzać kto, bo przygotowywałem się do kolejnego strzału. Prask! Najszybszy z raptorów padł i siłą rozpędu przeleciał jeszcze kilka metrów w chaotycznych fikołkach. Trafiłem precyzyjnie również tego wolniejszego. Na niewiarygodnie szybką bestię wielkości nosorożca straciłem trzy naboje. Trójka ocalonych pędziła w stronę wieży, a ja starałem się oczyszczać teren wokół nich, na ile tylko było to możliwe. Już wbiegali do zagłębienia, w którym stała wieża, a depczące im po piętach dinozaury padały na ziemię po celnych strzałach. Z zadowoleniem przyjąłem fakt, że jest wśród nich mnóstwo telepatozaurów. Z pewnością napędzała je wizja krwi bezbronnych ofiar. A może chciały nas żywych?
Prask, trafiłem w łeb osadzony na cholernie długim karku, a pędząca sprintem Sofia Jegorowna już dopadała do drabinki. Ostatni magazynek. Dwa strzały, przeładowanie, kolejne dwa strzały. Pierwsza uratowana osoba była między nami. Niemal z pleców barona Mauschwitza zastrzeliłem opierzonego zębacza wielkości strusia. Łuski dzwoniły o blaszaną podłogę platformy, powietrze gęstniało od smrodu prochu strzelniczego, a ogłuszający huk wystrzałów mieszał się z przerażającym rykiem dinozaurów. Byli na górze w komplecie, wszyscy. Jaszczury jakby zrozumiały, że ofiary znalazły się poza ich zasięgiem, i zawziętość natarcia zelżała. Zaprzestały prób wspinania się na wieżę i zabrały do konsumpcji kompanów.
– Daliście radę! – odetchnąłem z ulgą i uśmiechnąłem się. Po tylu strzałach cholernie bolało mnie ramię, a z rozbitej twarzy ciekła krew.
Spojrzałem na zegarek. Siedemdziesiąt sekund do czasu zerowego.
– Daliśmy – potwierdził Henry Wirgan. – Ale coś mi mówi, że ty nie dasz.
Spojrzałem na niego i dopiero po chwili zrozumiałem, co oznacza pełen wrogości, agresji i zawziętości wyraz twarzy. Trzymał broń wycelowaną prosto we mnie. Może bym i zdążył szybko unieść lufę i strzelić, ale to bez znaczenia, bo nie miałem już ani jednego naboju. Ostrożnie spojrzałem w bok, by sprawdzić, jak na jego groźbę zareagowała reszta.
Baron Mauschwitz trzymał na muszce madame Jessicę, a Sofia Jegorowna, której nigdy wcześniej nie widziałem z bronią, wyciągnęła mały pistolet i wycelowała w Alice. Alice mierzyła do Wirgana i wyglądała na tak samo zszokowaną rozwojem wypadków jak ja.
Zgrzytanie i trzaskanie szczęk dinozaurów na dole nagle stało się nieistotne.
– Dlaczego to robicie? To przecież zupełnie zbędne... – madame Jessica starała się rozładować sytuację.
Alice milczała. Celowała w Wirgana, patrząc na niego intensywnie, jakby chciała przewiercić go spojrzeniem na wylot. Baron trzymał palec na spuście.
– Macie nas za idiotów? – zaśmiał się Wirgan. – Każde z nas moglibyście oskarżyć o morderstwo, ewentualnie o próbę morderstwa lub zaniechanie pomocy!
Czy wy myślicie, że nie jesteśmy tego świadomi? – Nie miał już tak dźwięcznego, męskiego głosu jak wcześniej, ale może to coś z moimi uszami było nie tak po ogłuszającej batalii. – A wszystko przez ciebie! Gnojek! – rzucił do mnie jadowitym tonem.
Właściwie miał rację, chociaż wcześniej nawet nie przyszło mi to do głowy. Po ostatnich dramatycznych przeżyciach liczyłem, że wszystkie sprawy załatwimy później w jakiś cywilizowany sposób, może nawet uda nam się zawrzeć ugodę.
– Takie lalusie słodkopierdzące, które nie potrafią o siebie zadbać, w ogóle nie powinny się tu wybierać! Żałuję, że wtedy przed knajpą nie zlałem cię tak, żebyś już nigdy nie odważył się pokazać mi na oczy! – Strzelba w ręce Wirgana nawet nie drgnęła. Koordynację nerwowo-mięśniową miał opanowaną do perfekcji.
Nie wiedziałem dlaczego, ale w ogóle się nie bałem.
– Alice – zmienił ton – nie chcę cię zabijać. Kocham cię. Z czasem zapomnimy o tym wszystkim i będzie nam razem dobrze. Wystarczy, że odstrzelisz tego gnoja. Chodź do mnie. Pociągniesz za spust i wszystko wróci do normy, będzie jak dawniej! – prawie błagał.
Przeniosłem spojrzenie z czarnego wylotu lufy na oczy Wirgana. Patrzył na mnie zawzięcie, ale nie uciekłem wzrokiem nawet o milimetr, jakby to mogło odwrócić mój kiepski los.
– A jeśli nie? – odpowiedziała.
– Wtedy ja będę musiał zabić was oboje, choć niechętnie – wtrącił się baron Mauschwitz. – Proszę mi wierzyć, naprawdę bardzo niechętnie, ale nie mogę pozwolić, by moje imię zszargało paskudne pomówienie, że przyczyniłem się do śmierci drogiego przyjaciela, lorda Campbella. Przyjaciela – jego głos nagle zrobił się ostrzejszy – który cały czas się wywyższał i chlubił rodowodem, czego nie mogłem wręcz znieść!
– No to nie – powiedziała spokojnie Alice i choć nie widziałem jej twarzy, czułem, że widnieje na niej uśmiech.
Smutny uśmiech.
Huk strzału ze strzelby, huk rewolweru. Zatrzęsło mną. Zabili ją! Nie, to Wirgan leciał w dół, jego strzelba została na najwyższym poziomie wieży! Spojrzałem w bok. Jan Petr trzymał rewolwer, z którego jeszcze dymiło, i teraz celował w barona Mauschwitza. Baron najpierw wybałuszył oczy ze zdziwienia, a potem przyłożył dłoń do miejsca na piersi, gdzie został trafiony. Dopiero po chwili osunął się i poleciał za Wirganem.
Alice wykorzystała chwilę zamieszania i przyłożyła Sofii Jegorownej lufę do brzucha. Sądząc po pozycji dźwigni zamka, broń nie była nabita. Poszedłem w jej ślady i też wycelowałem w czarną wdowę. Sofia Jegorowna przez chwilę patrzyła na Alice, potem na mnie, aż wreszcie odrzuciła pistolecik.
– W tej sytuacji chyba przyda mi się dobry prawnik. Bardzo dobry – syknęła.
Mądra decyzja, więzienie jest lepsze niż śmierć. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Ale kto zabił Wirgana? Nie chciałem wierzyć w to, co wydawało mi się najbardziej prawdopodobne.
– Pomóżcie mi!
Do wieży jakimś cudem dotarł Storch. Na plecach miał przywiązanego Panwera.
Strzelanina rozegrała się w ostatnich sekundach naszego pobytu w mezozoiku. Tymczasem dwa raptory już zauważyły Storcha i puściły się pędem w jego kierunku. O wiele wolniejsze, a jednocześnie o wiele większe dinozaury ruszyły ich śladem. Spojrzałem na zegarek i sięgnąłem po olbrzymią strzelbę Wirgana. Zostało nam raptem trzydzieści pięć sekund.
Oparłem kolbę o ramię. Prask, siła odrzutu o mało co mnie nie powaliła. Na szczęście raptor padł na ziemię. Odłożyłem broń, zwiesiłem się rękami z krawędzi rampy, zsunąłem po drewnianej kolumnie i zeskoczyłem na ziemię.
– Szybciej! – krzyknąłem w stronę Storcha.
Wspólnymi siłami wciągaliśmy na górę unieruchomionego Panwera. Na plecach czuliśmy oddech rozwścieczonych dinozaurów, które zdążyły się zorientować, że w dżipie nic dla nich nie zostało.
– Szybciej!
Za żadne skarby nie chciałem utknąć w tym świecie, wolałem, żeby pęcherz powietrza, który za chwilę miał przenieść wycinek przestrzeni w nasze czasy, przerżnął nas na pół.
– Pięć, cztery... – odliczał Jan Petr.
Został nam ostatni metr.
– Trzy, dwa...
Storch pośliznął się i ściągnął nas jeden stopień w dół. Nie zdążymy!
– Jeden... Teraz!
Nic się nie stało. Czyżbym coś źle obliczył? Ostatni krok.
Padliśmy na platformę bez tchu. Nagle się ściemniło, żar słońca wchłonęły zimno i mrok.
– Odliczyłem trzy sekundy, żebyście dali z siebie wszystko – doleciał mnie z daleka głos Jana Petra.

* * *

Ostrożnie podniosłem się z podłogi. Pozostali członkowie ekipy rozglądali się zdezorientowani, twarze w czerwonym świetle awaryjnym komory transportowej wyglądały na trupie. Wycie syren cichło, a parametry plazmy pierwotnie oddzielającej komorę od reszty świata pomału obniżały wartość.
Smród oleju, zjonizowanego powietrza i ozonu mieszał się z zapachem krwi i bardzo szybko ulatniającą się wonią mezozoiku. Wskazówki indykatora minęły kolejną krytyczną granicę i pancerne klapy komory zaczynały się otwierać.
Spojrzałem na Alice. Wyglądała na wyczerpaną i jednocześnie zrozpaczoną.
– Musiałam to zrobić, inaczej by cię zabił.
A zatem było tak, jak myślałem. Dzieliło nas najwyżej pięć metrów, a mimo to wyglądała na opuszczoną, samą w tym wszechświecie. Podszedłem do niej i przytuliłem ją. Zostaliśmy w tej pozycji dłuższą chwilę.
– Wiem. Chyba nigdy nie będę w stanie ci się odwdzięczyć.
Już otwierały się drzwi, słyszałem kroki biegających we wszystkie strony techników i pełne zdziwienia oraz strachu pokrzykiwania, kiedy nas w końcu zobaczyli. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że ściany komory są obryzgane krwią, a kiedy spojrzałem na plecionkę pod podłogą, zrozumiałem dlaczego – kilka dinozaurów znalazło się w zasięgu wahadła i przecięła je krawędź kontinuum.
– Aresztujemy Juana Martineza! – Przez grupę techników przeciskali się mężczyźni w cywilu. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, kim są. Dawno, dawno temu, przed wieloma eonami, próbowali wtargnąć na teren instytutu i uniemożliwić nam wyruszenie na ekspedycję. Szkoda, że im się nie udało. A może wcale nie szkoda. W sumie już sam nie wiedziałem.
– Lepiej? – zapytałem Alice.
Kiwnęła głową. W moich objęciach z pewnością czuła się bardzo dobrze. Tak samo zresztą jak ja w jej.
– Aresztujemy Juana Martineza pod zarzutem szpiegostwa gospodarczego i Jana Petra Flaksa pod zarzutem działania na szkodę państwa!
Trójka funkcjonariuszy zatrzymała się przed nami zakłopotana. Patrzyli na nas, jakby nie byli pewni, kto jest kim. Dopiero w porównaniu z nimi dotarło do mnie, jak mizernie wyglądamy. A może zaskoczyło ich, że trzymamy broń?
– Martinez? Jan Petr Flaks? – próbował nas zidentyfikować jeden z nich.
– Telefon! – huknąłem na technika, którego znałem z widzenia. Podał mi komórkę, a ja rzuciłem ją w kierunku Jana Petra. – Chyba będziesz musiał skontaktować się z prawnikiem.
Pokiwał głową, nic nie mówiąc. Na jego szczęście zainstalowaliśmy w podziemiu stację retransmisyjną, by ułatwić komunikację ze światem zewnętrznym.
– Niech pan to zostawi! – rzucił się w jego kierunku jeden z funkcjonariuszy. Odebrałem Alice strzelbę i zastąpiłem mu drogę.
– Pan Jan Petr Flaks jest ciężko ranny, opóźnienie transportu do szpitala może zagrażać jego życiu.
– Spadaj! – odepchnął mnie jego kompan.
Bez większego zamachu uderzyłem go kolbą w klatkę piersiową. Poleciał na podłogę jak worek ziemniaków.
– Ja chyba też będę potrzebował prawnika – wyszczerzyłem się w uśmiechu do Alice i z zaskoczeniem zauważyłem, jak nieznacznie unoszą się kąciki jej ust.
– Wszystko, co ze sobą przywieźliśmy, stanowi majątek firmy Hard Hunters! – wydarł się JP zdecydowanym głosem, kiedy skończył błyskawiczną rozmowę telefoniczną. – To rzeczy o ogromnej wartości, bardzo proszę o zabezpieczenie majątku! – zwrócił się do policjanta w mundurze. – Ach! Moja noga! Zakażenie krwi, umieram!
To jeszcze bardziej zdezorientowało dwóch tajniaków, a kiedy całe zamieszanie nieco przycichło, bezpiecznie eskortowano mnie na przesłuchanie.

* * *

Sprawy znów nabrały tempa, ale ja byłem poza tym wszystkim. Czułem się, jakbym siedział na spektaklu, który ani mnie nie interesuje, ani nie dotyczy.
Nic na mnie nie mieli. Policjant, któremu przyłożyłem kolbą, nie mógł skojarzyć, od kogo dostał, a prawnik polecony mi przez JP przekonał ich, że zrobią najlepiej, zapominając o całej sprawie. Przystali na to z ochotą, zwłaszcza kiedy się dowiedzieli, że Martinez nie żyje. Po niespełna dwunastu godzinach, z których sporą część przespałem (mimo usilnych starań śledczych), wyszedłem przed budynek tylko częściowo przytomny.
Na zakazie stała wielka terenówka audi, a o maskę opierała się Alice. Jeszcze się nie przebrała i w brudnych, obszarpanych ciuchach zwracała uwagę przechodniów.
– Cały czas tu czekałaś?
– Tak. Czułam, że po przesłuchaniu nie odwiozą cię do domu. A poza tym nie masz mojego numeru telefonu.
Uśmiechnąłem się i pocałowałem ją. Telefon – jedna z wielu rzeczy tego świata, od których zdążyłem odwyknąć.
– Jedziemy do mnie czy do ciebie? – zapytała, kiedy usadowiliśmy się w wygodnych fotelach. Kiedy ostatni raz czułem się tak komfortowo? Dwa miesiące temu? A może raczej sto milionów lat?
– Do mnie. Po wycieczce do mezozoiku nawet moja klitka wyda ci się luksusowa. Ale potem to już nie wiem.
Uśmiechnęła się i ruszyła. Pamiętam tylko pierwsze skrzyżowanie, potem zasnąłem.


Epilog

Siedzieliśmy z Janem Petrem u Vicharniego, w najlepszej restauracji w bliższej i dalszej okolicy. Wybraliśmy miejsca z tyłu, przy pianinie, na którym cicho przygrywał starszy mężczyzna we fraku, i czekaliśmy na zamówione napoje. Restauracja znajdowała się w dawnym kościele, który nowy właściciel całkiem przebudował. Zostawił tylko wysokie sklepienia łukowe i ogromne drzwi wejściowe, czy raczej bramę. Mimo monumentalności miejsca jakimś sposobem udało mu się uczynić wnętrze całkiem przytulnym.
– No i jak się miewasz? – JP rozsiadł się wygodnie na krześle. Na stole położył podłużny skórzany futerał. Zastanawiałem się, jaki instrument jest w środku.
Wzruszyłem ramionami.
– Właściwie dobrze. Podróżowaliśmy z Alice przez dwa miesiące po całym świecie i odpoczywaliśmy. Teraz zabieram się do pracy. Wyrzucili mnie z instytutu, ale mam mnóstwo innych propozycji, poczynając od instytutów paleontologicznych, po organizatorów safari. – Wykrzywiłem twarz w ironicznym grymasie. – Poza tym pilnuję spuścizny po Palfreyu. Chciałbym, żeby odnotowano wszystkie jego zasługi. Muszę dopilnować, by został uznany za ojca teorii o inteligencji dinozaurów. No i byłoby fajnie, gdyby popłynęła za to jakaś kasa.
JP podniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
– Dla ciebie?
– Nie, dla jego siostrzenicy. To jego najbliższa krewniaczka i wydaje mi się, że tak właśnie powinienem postąpić.
– Już się wystraszyłem, że bierzesz się za biznes – puścił do mnie oko.
Kelner przyniósł aperitif, na razie nie chcieliśmy menu.
– Nie, ja nie. – Pokręciłem głową. – Może później. A jak ty się czujesz?
– Przyzwyczaiłem się do protezy. Mam najlepszą, jaką można dostać za pieniądze. – Zrobił minę frajera. – Zgłosiłem chęć udziału w tegorocznym maratonie nowojorskim.
– Przecież nigdy nie biegałeś! – zdziwiłem się.
– Miesiąc temu zacząłem. Z protezą to prawdziwe wyzwanie.
Popijaliśmy sherry, a ja w myślach wracałem do przeszłości. Wycieczka, która zmieniła się w koszmar, pomału zaczynała mi się wydawać czymś nierzeczywistym, czymś, co się nigdy nie wydarzyło.
– A jak tam madame Jessica? – przypomniało mi się.
– Jestem z nią w stałym kontakcie. Cudownie ozdrawiała. Takie rzeczy zdarzają się raz na milion. Pisze książkę o tym, co nas spotkało. Wydaje mi się, że zarobi na tym więcej, niż wydała na bilet.
Spojrzałem na zegarek. Alice już powinna być, zwykle się nie spóźniała. Cóż, w godzinach szczytu niczego nie można być pewnym. Dzisiaj jej spóźnienie mi nie przeszkadzało, akurat na to spotkanie nie cieszyłem się zbytnio.
– A jak tam teoria odłamkowa transformacji wektorów? Będą się spontanicznie generować w zależności od istnienia pierwotnego wektora?
– A co, podjąłbyś się organizacji kolejnych ekspedycji? – zapytałem ze zdziwieniem.
– Jasne, nasza umowa jest aktualna. Pół na pół. Bylibyśmy bogaci.
– Ty już jesteś bogaty – zwróciłem mu uwagę.
– Potrafisz zepsuć każdą zabawę – udawał naburmuszonego.
Widziałem, że JP pogodził się z kalectwem. Właściwie kalectwo zmieniło go w kogoś o wiele bardziej bezpośredniego, jeszcze intensywniej korzystającego z uroków życia. Absurdalne, ale utrata nogi mu służyła.
– Więc co z tą teorią? Nie sprawdza się?
Przez chwilę nic nie mówiłem. Jak dotąd nikomu się nie chwaliłem swoim aparatem matematycznym. Dokonałem kilku obliczeń i zacząłem pracować nad artykułem do śNaturę".
– Sprawdza się, ale jest jeden mały problem. Ten wektor otwiera się z naszej strony, a ze względu na zasadę symetrii pierwszy z transformowanych wektorów musi być otwarty z przeciwnej.
Jan Petr zagwizdał z uznaniem.
– Szkoda. A już się cieszyłem, że wybierzemy się tam jeszcze raz, lepiej wyposażeni i bogatsi w doświadczenia, by dokonać szczegółowych badań.
Zapadła cisza. Widać było po nim, że jest zawiedziony. Czułem się dokładnie tak samo, kiedy prowadziłem badania. Chciałem zobaczyć ten świat jeszcze raz, to marzenie tkwiło głęboko w podświadomości. Nie powiem, zaskoczyło mnie, kiedy to zrozumiałem.
– Za to ja mam dobre wieści – w głosie JP znów pojawił się optymizm.
Spojrzałem na niego z zaciekawieniem.
– Wykopaliśmy tę sondę. Chodzi mi o kulę z izotopem plutonu dwieście czterdzieści cztery.
Przez chwilę zastanawiałem się, o czym on mówi. Wieki temu, tak mi się przynajmniej wydawało, wpadliśmy razem z Palfreyem na pomysł, jak dokładnie zmierzyć przepaść czasową, przez którą przeskoczyliśmy. Na podstawie ilości rozłożonego plutonu dało się dokładnie obliczyć czas. Poza tym wypływał z tego jeszcze jeden cenny wniosek – naprawdę byliśmy na wycieczce w zamierzchłych czasach Ziemi, a nie w paralelnym świecie, czego teoria kontinuum czasoprzestrzennego nie wykluczała.
– Plutonu dwieście czterdzieści cztery – powtórzyłem z podejrzliwością w głosie. – Czy przypadkiem nie mieliśmy problemów z pozyskaniem tego izotopu ze względu na obowiązujące przepisy? I nie wykorzystaliśmy w związku z tym uranu dwieście trzydzieści pięć?
Jp wyglądał na zaskoczonego.
– Całkiem możliwe, ale wykopaliśmy pluton...
Patrzyliśmy na siebie, doskonale wiedząc, że obaj myślimy o tym samym. Jeśli zabraliśmy ze sobą uran, a wykopaliśmy pluton, to czy przypadkiem ktoś inny, z innego świata nie zabrał ze sobą na podobną wyprawę plutonu, a potem nie wykopał uranu? Czy my naprawdę byliśmy na wycieczce do historycznych czasów Ziemi, czy może przypadkiem trafiliśmy w przeszłość jakiegoś innego wszechświata?
– Muszę jeszcze raz przejrzeć dokumenty i porozmawiać ze Storchem – stwierdził wreszcie Jan Petr.
Miałem nadzieję, że wszystko się wyjaśni i że chodzi o jakieś niedopatrzenie, ponieważ wizja światów równoległych trochę mnie przerażała. Równania matematyczne to jedna rzecz, a rzeczywistość – druga...
– A jak wam się układa z Alice? Kiedy zaręczyny? – wyrwał mnie z zamyślenia JP.
– Zaręczyny? Skąd wiesz?
– Znam cię. Mimo że nie wyglądasz, to jesteś staroświecki. A po cóż innego byłby ci potrzebny adres jubilera specjalizującego się w obrabianiu rzadkich materiałów? – zaśmiał się. – Gdyby chodziło o obrączki, na pewno kazałbyś je zrobić ze złota. Więc musi chodzić o pierścionek zaręczynowy.
– Mam pierścionek – przyznałem. – Ale pożegnalny.
JP wybałuszył oczy.
– Oszalałeś?! Alice to najwspanialsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek spotkałem. Niestety, to moja kuzynka – skrzywił się. – Ale ona by mnie nie chciała, nawet gdybyśmy nie byli spokrewnieni.
– Nie pasujemy do siebie. Ona potrzebuje mężczyzny, który potrafi podporządkować sobie cały świat. I porządnie zarabia. Ja należę do cichych typów, bardzo wiele rzeczy jest mi kompletnie obojętnych. Zaproponowała wycieczkę. Zgodziłem się. Jedźmy do Rzymu, ja na to: w porządku, jeszcze nigdy tam nie byłem, na pewno mi się spodoba. Z czasem zacząłbym ją nudzić. Aż wreszcie minęłoby... – zastanawiałem się nad odpowiednim słowem – to, co nas tam połączyło. Dobrze wiesz, o czym mówię.
JP pokiwał głową i odsunął od siebie kieliszek.
– Wariat, wariat, wariat – nie potrafił się pogodzić z moją decyzją. – A wiesz, że kiedy się przypadkowo spotkaliśmy, najbardziej mnie to ucieszyło właśnie ze względu na nią? Chciałem, żeby wreszcie zobaczyła, że Henry nie jest tak wspaniały, jak jej się wydaje. I ty natychmiast jej to pokazałeś. A teraz chcesz jej powiedzieć: z Bogiem. Ech, pokaż ten pierścionek, głupku...
Nosiłem go przy sobie od dłuższego czasu, ale nie mogłem się zdobyć na odwagę, by wręczyć jej ten pożegnalny prezent.
Pokazałem Janowi Petrowi stalowy krążek ozdobiony bursztynowym oczkiem.
– Zrobiony ze stali wykorzystywanej przy produkcji strzelb, a bursztyn ma ponad sto milionów lat, są w nim zatopione płatki kwitnącego dębu. Dostałem to w zamian za...
– Artefakt będący własnością Hard Hunters – zaśmiał się JP. – Człowieku, ty jesteś chory. Kochasz ją i chcesz się z nią rozstać. Ale ja się nie wtrącam, twoje życie, twoja sprawa – zakończył.
Czułem się o wiele gorzej niż jeszcze przed chwilą. Tyle tylko, że moje argumenty wciąż uważałem za uzasadnione. Alice potrzebowała prawdziwego mężczyzny, który potrafi robić to, co dla mnie było całkowicie obce i nieprzystępne, albo nawet mnie nie interesowało. Ja nie potrzebowałem tych pieniędzy, które już zarobiłem, nie miałem zbyt dużych potrzeb, a bieg życia zawierzałem mądremu losowi.
– No cóż. – JP wzruszył ramionami. – Właśnie mi to doręczono. Chciałem ci to dać jako prezent z okazji zaręczyn, ale skoro tak się sprawy mają...
Otworzyłem futerał i zobaczyłem dwulufową strzelbę. Wspaniała broń, funkcjonalna, bez żadnych ornamentów, ale mimo to – a może właśnie dlatego – zachwyciłaby każdego miłośnika broni.
– Wykonana na zamówienie. Specjalny materiał od Nippona, zrobili ją najlepsi specjaliści na świecie specjalnie dla ciebie. Prezes i właściciel firmy kilkakrotnie telefonowali do mnie i pytali, czy na pewno nie doszło do pomyłki przy składaniu zamówienia i czy nie ma być żadnych zdobień. Nie chciałem. Wiedziałem, że taka spodoba ci się najbardziej.
Wyciągnąłem broń z futerału. Nie chciałem robić sensacji w miejscu publicznym, ale po prostu nie mogłem się oprzeć. Metal był przyjemnie chłodny, kształty i krawędzie stanowiły istotę elegancji. W przegródkach na wewnętrznej stronie wieka błyszczało dwanaście nabojów. Ogromne mosiężne walce.
– Twój ulubiony kaliber, .500 A-Square. Chcieli mi wcisnąć Nitro Express, ale ostatecznie musieli ustąpić.
– Wystarczy na nią spojrzeć i znowu boli mnie cale ciało – zaśmiałem się. – Wspaniała, ale ja już nigdy nie będę z czegoś takiego strzelał. Straszne.
– Ha, panowie bawią się w najlepsze – pozdrowiła nas z daleka Alice. Miała na sobie letni strój, którego poszczególne części powiewały delikatnie na fali wiatru. Eksponowały to, co warto było wyeksponować, a zakrywały to, co warto było zakryć. Czułem, jak krew ścina mi się w żyłach, jak bezpowrotnie tracę część siebie.
Tylko że ja na nią nie zasługiwałem i wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie.
Przywitała mnie pocałunkiem w usta. Przez chwilę upajałem się jej wspaniałym zapachem. Potem podała rękę Janowi Petrowi.
– Zamówiliście już? Macie takie poważne miny...
Właśnie miałem wydukać najtrudniejsze słowa w moim życiu, kiedy przy drzwiach rozległ się straszliwy ryk – do środka wdarł się dinozaur. Wystarczyło jedno kłapnięcie paszczą i menu przy stoliku stojącym najbliżej wyjścia zostało poszerzone o bezgłowe zwłoki. Jaszczur rozejrzał się i jakby mimochodem urwał rękę kolejnemu pechowcowi, ale i to go nie zadowoliło. Szukał kogoś. Już miałem nabitą broń, dwa dodatkowe naboje wsunąłem między wargi. Zatrzasnąć strzelbę, przyłożyć kolbę do ramienia, odbezpieczyć, prask, prask. Martwe cielsko padło na podłogę, a kobieta, którą jaszczur właśnie zamierzał przegryźć na pół, zemdlała. Kolejna bestia. Będą trzy, pomyślałem nie wiedzieć czemu z absolutną pewnością. Złamałem strzelbę, obydwie lufy nabiłem jednym ruchem. Megaraptor ruszył prosto w moją stronę. To mnie szukały. Podwójny strzał. Zrobiłem unik i pozwoliłem bezwładnemu ciału prześlizgnąć się siłą bezwładu po parkiecie, w którym zostały głębokie bruzdy, aż do ściany naprzeciwko. Wytrząsnąłem łuski i odwróciłem się, ale JP już przygotował kolejne dwa naboje. Włożyłem je do luf i w tym momencie poczułem palące ciepło na ciemieniu. Tak obce i tak znane. Prask. W powietrzu najpierw pojawiła się krwawa rana, a potem cały telepatozaur. Przez chwilę patrzył na mnie zimnym i nienawistnym wzrokiem, by nagle zniknąć. Wstąpiły tu tylko na kilka sekund, by się rozejrzeć i przy okazji mnie zabić. Ale jak, do cholery, nas znalazły?
Ludzie krzyczeli i przeciskali się do ścian, jak najdalej od trupów gadzich potworów. Powoli wróciłem do stołu.
– Co to znaczy? – zapytał JP.
– To znaczy, że otworzyły przejście. I z pewnością są z nami w jakiś sposób związane, z nami, czyli z uczestnikami ekspedycji Hard Hunters. A fakt, że pojawiły się właśnie tutaj, to nie przypadek.
Nabiłem broń.
– A co to jest? – Alice zauważyła pierścionek leżący kolo futerału. Zapomniałem go schować, kiedy JP skończył go oglądać.
– Pierścionek zaręczynowy. Dla ciebie. Jeśli oczywiście zgodzisz się go przyjąć – powiedziałem bardzo poważnym tonem i spojrzałem jej prosto w oczy.
Cywilizację człowieka czekała niepewna przyszłość. Nie było czasu na kompleksy.
– Już zaczynałam się bać, że się nie odważysz.
Objęła mnie i namiętnie pocałowała.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zamboch Miroslav & Prochazka Jiri W Agent JFK 01 Przemytnik
Zamboch Miroslav RSBEHP
Zamboch Miroslav Mroczny Zbawiciel Tom 1
Zamboch Miroslav Wylegarnia 02 Krolowa smierciNSB
Zamboch Miroslav Bez litosci
Zamboch Miroslav Wylegarnia
Walker Shiloh Decyzja łowcy
Prof Miroslaw Dakowski Teoria świństwa Afera FOZZ

więcej podobnych podstron