Bohumil Hrabal
SPRZEDAM DOM
W KTÓRYM
JUŻ NIE CHCĘ MIESZKAĆ
Tytuł oryginału:
Inzerát na dům, ve kterém už nechci bydlet
Przełożyli:
Janusz Anderman, Tadeusz Lis
(ji14)
W mleczarni można by sprzedawać i w nocy.
Rozpocząć samodzielne życie, to więcej niż się
urodzić.
Negację można rozumieć
także jako nieumiejętność postrzegania.
Zresztą daję ogłoszenie o sprzedaży domu,
w którym już nie chcę mieszkać.
Viola Fischer
S P I S T R E Ś C I
ZUPEŁNY KAFKA..........................................................................................................4
DZIWNI LUDZIE...........................................................................................................15
ANIOŁ.............................................................................................................................34
ODLEW I ODLEWY......................................................................................................41
ZDRADA LUSTER.........................................................................................................55
ROZWALONY BĘBEN..................................................................................................71
PIĘKNA POLDI..............................................................................................................83
POSŁOWIE.....................................................................................................................95
ZUPEŁNY KAFKA
Każdego ranka do mojego pokoju wchodzi na palcach gospodarz,
słyszę jego kroki. A pokój jest tak długi, że do mojego łóżka można by i
opłacałoby się jeździć od drzwi na rowerze. Mój gospodarz pochyla się
nade mną, odwraca się i komuś przy drzwiach daje znak, i mówi:
— Pan Kafka jest tutaj.
I trzykrotnie przekłuwa powietrze palcem, a potem znów się oddala i
powoli idzie do drzwi, gdzie chyba gospodyni wręcza mu blaszaną tacę z
rogalikiem i garnuszkiem kawy i mój gospodarz przynosi mi ją, a
ponieważ trzęsą mu się ręce, ten garnuszek dygoce na tacy. Czasami,
gdy się ocknę, myślę sobie, co by było, gdyby mój gospodarz, kiedy
mnie w taki sposób budzi, oznajmił, że mnie tam nie ma. Okropnie bym
się przeląkł, bo te komunikaty na mój temat podają już od kilku lat, na
pamiątkę pierwszego tygodnia, kiedy codziennie przynosili mi śniadanie,
a mnie w łóżku nie było.
Wtedy padało jak w trzeciorzędzie. Rzeka wlokła wodę ciągle w tym
samym rytmie, a ja stałem w tym ustawicznym deszczu i nie wiedziałem,
czy mam zapukać wskazującym palcem, czy odejść. Liście szczebiotały
w koronach lip, kilka lamp przedzierało się przez gąszcz, a w drzwiach,
uchylonych do pokoju, ciało wymykało się z ubrania do snu lub miłości.
Nocna latarenka goniła cień, by go roztrzaskać o lakierowane drzwi. A ja
pytałem siebie, czy przyczyna cienia była sama, czy była tam z kimś?
Drżałem wtedy, bo nocą deszcz pada zimno i ślady nikną w błotnistej
ulewie. Jednak dobrze jest mieszkać w lęku i poprzez strach słyszeć
swoje zęby, dobrze jest doprowadzić życie do zagłady i rano na powrót
je zacząć. Dobrze jest też żegnać się na zawsze i wychwalać nieszczęście
jak cwaniak Hiob. Wtedy jednak stałem w tym ustawicznym deszczu i
nie wiedziałem, czy mam zapukać albo odejść, bo nie miałem odwagi,
by wykłuć sobie zazdrosne oko w mózgu. Modliłem się, nocy
deszczowa, nie pozwól mi tutaj stać, o nocy deszczowa, nie zostawiaj
mnie tutaj na pastwę banalnego piękna, daj mi przynajmniej klęczeć w
błocie i patrzeć na zamknięty dom. Potem rano zapytałem: Polu, czy
kocha mnie pani jeszcze? Odpowiedziała: Czy kocha mnie pan jeszcze?
Następnym razem, gdy się przebudzę, zapytam: Papieżu, śpisz? Kiedyś
może się zdarzyć, że lusterko, które przystawię do jej ust, nie pokryje się
mgłą.
Teraz wędruję Ungeltem, spoglądam na katedrę świętego Jakuba, w
której cesarz Karol brał ślub. Na rogu Małej Sztuparckiej mój gospodarz
dostał w dziób, nie z tego powodu, że jest funkcjonariuszem
obyczajówki, ale dlatego, że rozdzielał dwóch pijaków. Tam przy
Ungelcie jest domek, w którym jakiś czas mieszkałem na poddaszu, ale
przez mój pokoik przechodził do swojego pokoju niewidomy
akordeonista. Bardzo bym się chciał dowiedzieć, jak cesarz kochał tę
królewnę, co prostowała podkowy i z cynowych tac skręcała w palcach
trąbki. Chciałbym się tego dowiedzieć; spoglądam na podcienia, którymi
chadzała markiza della Strade. Miała podobno tak delikatną płeć, że gdy
piła czerwone wino, to jakby to wino wlewała do szklanej rurki.
I wchodzę do domu, w którym mieszkam. Za starych czasów w
kościele Tyńskim urwał się rozdzwoniony dzwon, przeleciał w
powietrzu, potem poprzez dachówki, potem przebił sufit i wpadł do
pokoju, w którym mieszkam. Gospodyni jest oparta o zadumane okno,
firanki powiewają i niewidzialny świat ożywa. Wychylam się z okna na
trzecim piętrze, kamienna ściana kościoła jest prawie na wyciągnięcie
ręki. I gospodyni opuszcza na mnie asparagus swoich rudych włosów i
płynie od niej zapach borówkowego wina. Patrzę na Matkę Boską, która
jest zacementowana w ścianie i która jest surowa jak margrabia Gero.
Przechodnie idą wzdłuż wypalonego ratusza i pozdrawiają nieznanego
żołnierza.
— Wie pan co? — szepcze za mną gospodyni. — Może byśmy się
leciutko pocałowali, tak po przyjacielsku.
Mówię: — Niech się pani nie gniewa, ale ja dochowuję wierności.
— No tak! — zasyczała. — Ale na ochlaj i łajdactwa, to pan jest
pierwszy — powiedziała i wybiegła, i uniosła ze sobą woń
borówkowego wina. Firanki wydymają się, potem z wolna klęsną i na
nowo tysiące koliberków bierze tę organtynę w dziobki jak królewski
tren, i przeciąg znów unosi firanki. Czasami ktoś w naszym domu
ćwiczy na fortepianie palcówki, pod oknem stoi obszarpany człowiek i
jego twarz jest tak samo wymięta jak jego walizka. Po ścianach kościoła
spływa rtęć. Opuchłe sowy i pawiany zasnęły na gzymsach.
— Pozwalam sobie zaoferować szczoteczki do zębów.
— Ależ to niemożliwe.
— Z samej Francji, tak, nylon, tuzin za dwieście sześćdziesiąt osiem
koron.
— Nie, nie, nie, to niemożliwe.
— Za drogie? No to proszę, w takim razie wspaniale zatańczą klienci
na parkiecie, wypastowanym naszym produktem, panie asystencie.
— Dlatego tak lamentowała!
— I mogę panu zdradzić, że jako nowość mamy na składzie
szczoteczki do dziecięcych włosków. Czy mogę zanotować zamówienie?
— Tak, ale nigdy nie mogę jej opuścić.
— Dobrze, ale to jest dewizowy surowiec.
— Całą tę twoją chałupę zasypię kwiatami i przekleństwami.
— I mógłbym udzielić dwu procent rabatu w wypadku płacenia
gotówką.
— Towar przysłałbym franco, byłby tu w przyszłym tygodniu. A co?
To jest preparat, który produkuje firma Hřivnáč i Spółka. Tak, ten, co się
powiesił. Dlaczego ? Tego nie wiem. To musiałby mi pan najpierw
łaskawie wytłumaczyć, dlaczego zwariował u nas sędzia sądu
powiatowego i dlaczego lekarz stwierdzający zgon się uśmiechnął.
Przecież wystarczy trochę mocniej, zacisnąć krawat i zapytać swojego
cienia, no i jak, na ile ty jeszcze żyjesz, bracie?
Wyskakuję z łóżka i wychylam się przez okno nad ulicą jak nad
studnią. Jasnowłosa głowa kobiety całuje się z młodzieńcem, pocałunki
jak strzały z bicza. A powiew niesie je w górę, aż do mojego łóżka.
— Nie odsuwaj się, nawet trochę mnie nie kochasz?
Spragniona blondynka i bąbelki ciszy unoszą się ku księżycowi, który
ćwiczy na drążku nocy, poprzez trzy ściany słyszę chrapanie kucharza, z
którym mieszkałem. Codziennie musiałem kupować świeży chleb,
inaczej bym nie usnął. Ten kucharz potrafi tak chrapać, że musiałem
sobie wkładać do uszu miękkie kulki chleba, zawsze zamurowywać się
na noc. Teraz blondynka osuwa się łagodnie na kopiec piasku obok
kościoła i ściąga na siebie młodzieńca. Kilka ubielonych wapnem
obręczy toczy się przez kochanków, grzechoczą murarskie klamoty, ale
oni nie słyszą, biała obręcz toczy się uliczką jak księżyc w pełni. Matka
Boska ma zacementowane ręce, nawet nie może zasłonić synkowi oczu.
Potem bar Figaro, Pająk, Chapeau Rouge, Romania i Magnes
zamykają. Ktoś za rogiem wymiotuje, na rogu Rynku Staromiejskiego
krzyczy obywatel:
— Panie, ja jestem Czechosłowak!
A drugi bije go w twarz i mówi:
— I co z tego?
Spod arkad zerka kobieta, z nosa cieknie jej krew, jakby przed chwilą
zapewniała złego obywatela: Panie, ja jestem Czechosłowaczka! A przez
środek Rynku na czarno ubrany pan wlecze piękną damę w kretonowej
sukni, wlecze ją przez kałużę i skarży się niebu:
— Ładną dziwkę sobie wziąłem! Ale sobie wziąłem ładną kurwę!
A dama obłapia go za nogi, ale na czarno ubrany mężczyzna odkopuje
ją od siebie, a ona kładzie się w tej kałuży, skuliła się tam cała jak
fotografia w owalnej ramie, a jej włosy unoszą się na brudnej
powierzchni jak morszczyn. Teraz dopiero mężczyzna w wieczorowym
ubraniu jest zadowolony. Przyklęka w wodzie, skręca te mokre włosy w
powrósło, odwraca do siebie twarz tej zapłakanej kobiety i palcem wodzi
po tych ukochanych rysach, potem pomaga jej się podnieść, biorą się
pod ręce, całują się i odchodzą wolnym krokiem jak święta rodzina.
Odchodzą na placyk, gdzie koło Księcia Regenta ten czarny mężczyzna
bierze zamach jakby wyciągał szablę i woła w pustkę placu:
— Duch zwyciężył materię!
Potem przejechał tramwaj z kilkoma wisielcami, którzy wiszą za ręce,
jakiś przechodzień upadł i chciał podpalić bruk. Nad miastem stoi teraz
rozkraczony niewidzialny byk i dostrzegalne jest tylko różowe jądro.
Czasami nawet jeszcze przed południem chodzę do Kotców. Na rogu
kupuję sobie horoskop na wszystkie miesiące, sprzedawczyniom
tekstyliów barwne materiały spływają z nosa, gdy je mierzą łokciem,
zielarkom codziennie kiełkuje z ciemienia słonecznik. Często się z tych
nor w Kotcach wytaczają staruszki, twarze mają pokryte bliznami po
znakach Zodiaku, a zamiast oczu, dwa kawałki lamparciej skóry.
Wynoszą na światło dzienne dziwaczne rupiecie. Jedna sprzedaje zielone
róże z piórek, admiralski kordzik i guziki od harmonii, druga oferuje
wojskowe spodenki i płócienne wiadra, i wypchaną małpę. Na Targu
Węglowym handlarki mają w kangurzych kieszeniach tulipany we
wszystkich kolorach. Na Rycerskiej w wystawach sklepowych gołąbki
muskają się pod szyjką, papużki polatują w klatkach — jak poetyckie
porównania. Kilka kanadyjskich chomików mozoli się ku wolności w
wysokim kominie akwarium. Raz za trzysta koron stałem się na chwilę
świętym. Wykupiłem wszystkie szczygły i własną ręką dałem im
wolność. Ach, co za uczucie, gdy z dłoni wzlatuje wystraszona ptaszyna!
A potem idę do hal, gdzie babcie sprzedają na talerzykach ściętą krew.
Czuć tu noworodkami, przemoczonymi siennikami, octem i konopiami.
Z ciężarówki bez przerwy ściągają zarżnięte jagnięta. To ciekawe, że
wszystkie święta odbywają się kosztem zwierząt. Boże Narodzenie ryby,
Wielkanoc koźlęta i jagnięta. Pamiętam domowe świniobicie, gdyśmy
źle dźgnęli wieprza, a on zarył się w gnoju i wolał utopić się w
gnojówce, niż znów ujrzeć rzeźnika z nożem w ręku.
Potem przyśpieszam, ale to jest zbyteczne. Piwo, które kupiłem,
zwietrzało.
W biurze firmy braci Zinnerów, gdzie zabawki zajmują pięć pięter,
magazynier trzęsie się ze złości i mówi:
— Co jest? Plaváčku, myśmy cię posłali po piwo, a nie po żywą
wodę. Tyle czasu, tyle czasu!
A biuralista też dorzuca swoje trzy grosze: — To kiedy znowu umrze
twój wujek Adolf, który ci umiera na raty?
— Tylko patrzeć — odpowiadam i biorę faktury, i cały dzień potem
stawiam ptaszki, i przeliczam dwa wagony dziecięcych zabawek.
Piechur z karabinem, żołnierz w furażerce, żołnierz w hełmie, oficer
w marszu, generał w płaszczu, dobosz, trębacz, waltornia, wielki bęben,
żołnierz leżący z karabinem, artylerzysta z wyciorem, oficer stojący z
mapą... Odfajkowuję te figurki i myślę, że ciągle mnie biorą za kogoś
innego, już kilka lat jestem poza domem, ale jak jest gdzieś narzygane
albo ktoś się w nocy wydziera, zaraz do nas przylatują sąsiedzi i pyskują
matce, ten pani synalek znów się darł w nocy, tak mu się to spodobało?
Dalmierz, radiotelegrafista piszący, motocyklista, ranny leżący, dwaj
pielęgniarze, lekarz w białym kitlu, pies sanitariusz, żołnierz leżący z
papierosem, kawalerzysta na koniu...
U Marysków umierała ciocia i rano przybiegła do matki pani
Maryskowa, i pyskowała, że w nocy walnąłem w ich okno i ciotka przed
śmiercią mogła dostać konwulsji, bo się zlękła, że to na pewno byłem ja,
wybiegła za mną i słyszała mój okropny śmiech... chociaż już od tylu lat
jestem poza domem.
Krowa pasąca się, krowa rycząca, cielę stojące, źrebak pasący się,
prosięta, kot stojący z kokardą, kura dziobiąca, młode tygrysy, hiena
plamista, niedźwiedź na tylnych łapach, amerykański bawół, polarny
niedźwiadek, małpa drapiąca się.
Patrzę, jak weterynarz pochyla się nad chorym bydlęciem, mówi do
kasjera, że przepisze miksturę, ale do mnie zwrócił się ostro, żebym
potem przyszedł i wziął pędzelek i w ten sposób wcierał lekarstwo w
racice. A potem wbijał mi do głowy, żebym wziął toporzysko i rozwarł
wołu pysk, i w ten sposób go wycierał. A ja się gapiłem i nie potrafiłem
powiedzieć, że nie jestem woźnicą, że się tylko przyglądam.
Kozica, dzik, pastuszek, rolnik, kominiarz, kowboj stojący, Indianin
rzucający lassem, zając siedzący duży, skaut z kapeluszem, pies
owczarek...
Wchodzę na przykład do synagogi i pochyla się nade mną zabłocony
Żyd, i szepcze mi, pan również raczy być ze Wschodu? A ja
przytaknąłem. Potem, gdy wpadłem na piwo, siedziało tam dwóch
facetów. Jeden mi mówi, ty jesteś piekarz! A ja przytaknąłem. On zatarł
ręce i mówi, zaraz to poznałem, i kazał mi dać karty i powiedział,
brakuje nam trzeciego do mariasza...
Maria, Jezus, Józef, król stojący, król Murzyn, pasterz z jagnięciem,
anioł, Beduin, owca pasąca się, owczarek...
Odfajkowuję dwa wagony zabawek na ulicy Maisla u braci Zinnerów,
hurtowa sprzedaż zabawek i galanterii, dlatego po pracy lubię się
przejść. Ale ciągle potykam się o wszystkie zabawki, które miałem
dzisiaj w ręku. Lubię się włóczyć po Kampie, gdzie dzieci smarują na
asfalcie rysunki, łażą na czworakach i dalej rysują na domach, dokąd
tylko dosięgnie ręka. Teraz zachwycam się portretem mężczyzny, jego
kapelusz namalowany jest równocześnie z przodu i z tyłu, a jego ukryte
ucho narysowane jest nad głową jak znak zapytania, jak herb.
— Ty to malujesz? — pytam głupio dziewczynki, która dokończyła
ten rysunek i ma niebieskie loki jak naboje do strzelby myśliwskiej.
— No... ale to nic takiego — mówi i bucikiem zmazuje ten portret,
który mógłby wisieć w galerii — a czy może mi pan uczesać włosy?
— Jeśli chcesz... — mówię.
I dziewczynka okrakiem siada na ławeczce, potem podwija jedną
nogę, przysiadam za nią, przez ramię podaje mi grzebień i ja ją czeszę. A
ona przymyka oczy, potem patrzy na opadający liść i mówi: — Ten
płatek już bolały ręce, więc się puścił.
Ściemnia się spiesznie, serpentynami Petrzyna zjeżdżają rowerzyści i
na głowach mają górnicze lampki. Łódki w nefrytowej wodzie każdym
pociągnięciem wioseł wygrzebują z wody tuzin platerowanych łyżeczek.
Obok ławeczki przechodzi niewidomy i prowadzi niewidomą na radarze
białej laski.
— A jak rysujesz na asfalcie, to o czym myślisz? — pytam.
— O tym, jak tam śpiewa ptak — wskazuje na gałęzie. I przyciska
brodę do piersi, jest to jeszcze dziecko, ale za pięć lat zacznie się w niej
budzić piękny pasożyt, zawierający żrące substancje z posmakiem
boraksu, i powoli zatopi jej życie szczęściem. Uczesałem jej włosy,
zważyłem w dłoni splot tych włosków, potem, przewiązuję kokardkę. A
dziewczynka sięga ręką za głową i kładzie palec dokładnie na pierwszym
węźle, bym mógł zawiązać drugi, a potem efektowną kokardę. Potem się
odwróciła, rozwiązała sznurek, którym była przepasana, obydwa końce
skrzyżowała na sobie, wypięła brzuszek, a ja położyłem palec na tym
krzyżującym się sznurku, by mogła zrobić węzeł, potem kokardkę.
Potem ni stąd, ni zowąd pocałowała mnie w rękę i już jej nie było...
Most Karola wygląda od strony Kampy jak długa wanna, w której
przechodnie jeżdżą na mechanizmach kołowych, przymocowanych do
tyłków. W rzece stęka Praga z połamanymi żebrami, a łuki mostów,
jeden za drugim, jak wściekłe brytany, skaczą z brzegu na brzeg.
Mógłbym pójść do kuzynki z browaru albo do gospodyni, która mnie
zapraszała na butelkę borówkowego wina, ale wolę iść, gdzie oczy
poniosą.
Przechodzę Michalską, czytam napis: Żelazne Drzwi; To człowiekowi
dodaje siły, jak żelaziste wino. W bramie widzę przez witrynę zakładu
zegarmistrzowskiego terminatora, który zamiata, ciągle mruga oczyma
pełnymi kandyzu, na pewno ma zapalenie spojówek, na pewno każdego
ranka musi sobie rozrywać powieki, by trafić do umywalki. Dziś
spotykam serie przechodniów jakby połączonych niewidzialną linią
nieszczęścia. Dziesięciu ludzi z zabandażowaną głową, potem znów
tuzin przechodniów ze znacząco podniesionymi brwiami, jakby chcieli
coś powiedzieć, siedmiu ludzi z opaską na oku... Ale przede wszystkim
obserwuję kobiety. Od tej mody można zwariować, każda ma takie
spojrzenie, jakby właśnie przed chwilą podniosła się z miłosnego łoża.
Co one mają pod bluzeczkami ? Jakieś rusztowania czy fiszbinowe
konstrukcje, że te piersi tak kłują człowieka w oczy. A poza tym ten
chód! Wielkomiejski człowiek powinien mieć magazyn pełen bogatych
wizji, by z powodu tego wykalkulowanego piękna nie popełnić
morderstwa z lubieżności. W tym momencie dołączył do mnie człowiek,
który mi opowiedział o wszystkich swoich dziwacznych fachach, o tym
jak obsługiwał pierwszy automat w Koronie, jak siedział wewnątrz tego
automatu i najpierw sprawdzał, czy ta wrzucona moneta nie jest
fałszywa, a potem dopiero układał kanapkę w misce i ręką przekręcał
mechanizm, słyszał, jak ludzie podziwiają ten wynalazek, właśnie tak
samo jak wtedy, gdy siedział w pięciometrowym zegarze na wystawie i
w ręku trzymał kieszonkowy zegarek i co minutę popychał wskazówkę.
Opowiedział mi to i zatrzymał się, jeszcze teraz zdumiony swoim losem.
Mówię: kim pan jest?
— Praktycznym filozofem — powiedział.
— Więc niech mi pan łaskawie wyjaśni heglowską krytykę
praktycznego rozumu.
I wznosiliśmy się ulicą Szczepańską, a Praga jak pod prasą
hydrauliczną klęsła pod nami i włosy praktycznego filozofa dotykały
wylęgarni gwiazd. Zaprosił mnie potem na kiełbaski z rożna.
Mówię: U tamtej baby bywają dobre kiełbaski.
Potem acetylenowa lampa oświetlała tę staruchę, a Rembrandt
wstawał z martwych. Ręce babiny leżały na jej brzuchu, jakby dotykały
pleców utraconego syna. Jedyny ząb świecił jej z ust.
— To już jest północ, panowie? — zapytała.
Praktyczny filozof podniósł palec ku niebu i był teraz piękny jak
rabin Löw, odcięte ucho Vincenta. Noc była pełna szlaki, srebrnych
kółek, śrub i nakrętek. Powietrze pachniało amoniakiem, kwasem
mlekowym, intymną toaletą kobiet, olejkami, kredkami do ust. I
szczepański zegar wybił początek północy. Potem ze wszystkich stron
biły praskie zegary. Potem jeszcze te, które się spóźniły. Praktyczny
filozof ze smakiem najadł się pieczonych kiełbasek, potem bez
pożegnania odszedł.
Przeszła prostytutka, piękna i w białej sukni jak anioł, odwróciła się i
strączek jej ust pękł, a biały groszek wysypał się w dwuszeregu.
Zapragnąłem wydrapać w jej uśmiechu kilka kolorowych słów, z
nadzieją, że je sobie przeczyta rano w lustrze, przed którym będzie stała
ze szczoteczką do zębów.
Mówię do starej:
— Czy znała pani Franciszka Kafkę?
— Matko Święta — powiedziała — ja jestem Kafkowa Franciszka. A
mój tatuś był rzeźnikiem i nazywał się Franciszek Kafka. Poza tym
znałam jednego kelnera z restauracji dworcowej — powiedziała i
nachyliła się, a jedyny ząb świecił jej w ustach jak wiedźmie — ale
panie, jakby pan chciał coś ekstra, pan i tak nie umrze naturalną
śmiercią, niech się pan każe spopielić i zapisze mi ten swój popiół, a ja
będę panem czyścić widelce i noże, żeby się z panem coś ciekawego
działo, tak jak z darem, jak z nieszczęściem, jak z miłością... hehehehe...
— powiedziała i obracała widelcem skwierczące i pryskające tłuszczem
kiełbaski.
— Wróżę też z kart — ciągnęła dalej. — Panie, gdyby pana nie
ogarnęła ta chmura, piękne rzeczy by pan tworzył... ale zmykaj, zmykaj,
znowu tu jest! — wołała i otrzepywała spódnicę, i odpychała coś spod
nóg.
— Co jest? — mówię.
— To nic — powiedziała — to Jadzia, córka polskiej hrabianki, która
się utopiła, jej duch... wie pan? Ciągle jest przy mnie i teraz szarpie mnie
za fartuch, rozumie pan?
— Rozumiem — powiedziałem wycofując się z kręgu acetylenowej
latarni.
Potem już wracałem. Przed wejściem do Turandota ktoś pokazuje
portierowi, że ma pieniądze. Z piwnicy U Szmelhauzów wydobywa się
muzyka i dwóch roześmianych starców. Ulica Skórzana jest pełna
sprośnych znaków i gestów. Na kracie kanału leży czerwona róża, jakby
wypadła z bukietu. Potem przysiadam koło jeziorka na Rynku
Staromiejskim i mój cień jest zielony z fioletową obwódką. Ktoś niesie
ogromny kaktus, a każde jego kolanko przewiązane jest czerwoną
kokardką. Jakaś dama, która wygląda jakby wypadła z dramatu Ibsena,
kroczy Paryską, na piżamę ma włożony płaszcz, pewnie nie może spać i
idzie się oprzeć o balustradę nad rzeką. Pod kandelabrem stoi człowiek,
jakby słuchał muzyki poważnej. Teraz jednak wymiotuje, cieknie mu z
ust, jakby z nich wypadł zegarek kieszonkowy na łańcuszku. Widzę
oświetlone okno swojego mieszkania, wybrzuszają się firanki, mój
gospodarz chodzi tam i z powrotem i robi znak krzyża. Na pewno znów
ma na stole rondel z opartą o niego biblią. Z Długiej wyszedł milicjant,
wygląda jakby miał obie ręce zanurzone aż po łokcie w gipsie.
Pamiętam, Polu, kiedy mi powiedziałaś: Ciebie nienawidzę najmniej. W
twojej ślinie czuję nieskończoną dziurę, którą drążyła miłość, w twoich
zębach dotykam ściany, po której ścieka smutek. Kochany, jadłeś na
kolację kiełbasę, bo na ustach mam kawałek mięsa, ale to nie szkodzi,
całuj mnie ciągle, ciągle. I powtarzaj, że nawet Salomon w całej swej
chwale nie był tak ubrany, że nawet ptactwo niebieskie, nawet polne
kwiaty nie są tak piękne jak ja. Mów to ciągle, wznieć między moimi
nogami płonącą ofiarę i rozniecaj żar w moich biodrach. I kiedy
pójdziesz rano do domu i zobaczysz wiszącą w oknie suknię kobiecą, nic
się nie przejmuj. To ja obejmuję przepełniony słodkim wspomnieniem
dom. Podobno w balustradach można wyczuć dotykiem zagubione
szpilki słońca.
To powiedziała mi wtedy Pola i zeszła ku rzece, w której miasto
chodzi na rękach. Dziwiłem się wtedy, dlaczego odwrócone samochody
jeżdżą po rzece kołami do góry, jakby sunęły na płozach
przymocowanych do dachów, dlaczego przechodnie kłaniają się sobie,
jakby kapeluszami czerpali wodę.
— Człowieku, gdzie znalazłeś tyle siły, by oferować te zwariowane
zabawki, te szczoteczki i grzebienie, a przy tym tak obłędnie marzyć?
A ja powiedziałem: — Polu, ty jedna zrozumiałaś słowa, którymi
zatopiłem twoje usta, włosy, powietrze twoich płuc, słówka jak z
popołudniówki. Polu, ty jedna zawsze odgadywałaś, kiedy skraca się
knot w moich oczach, i ty jedyna zrozumiesz, co pozostanie, gdy odejdę
z twarzą blaszaną i głuchą, bo tak jak ty, także i ja nigdy nie chciałem się
cieszyć według recepty, nigdy, tak samo jak ty, nie chciałem nie mieć
prawa do bólu i cierpienia... Ale, Polu, ty łotrzyco łotrowska i wyuzdana,
dlaczego wprowadzasz w moje życie panikę, tak jak stalaktyt, jak
nietoperz?
Zerwałem się z ławki na Rynku Staromiejskim, przede mną stał w
rozkroku milicjant z rękawami umoczonymi w wapnie. Nikt nie
nadchodził, więc mu się zwierzyłem:
— No to od dzisiaj już na zawsze nie można mnie pozbawić tęsknoty
za spacerem z aramejskim profesorem śmiechu, wie pan? Od dzisiaj nie
można mnie już pozbawić szczeliny w mózgu, bo być wolnym to radość.
Więc tonę w pełni szczęścia, zaślubinach, radościach, u braci Zinnerów
odfajkowuję zajączki, króliczki, pamiątkowe kapliczki, włosy anielskie,
ozdoby choinkowe, zabawki. Rozumie pan? Wszyscy jesteśmy braćmi,
l’art pour l’art braćmi, piękni jak entartete Kunst, prawdziwi jak słowik,
zwyrodniali jak róża. Naprawdę pan rozumie? Bez szczeliny w mózgu
nie da się żyć. Nie da się człowieka odwszyć z wolności, bracie.
Rozumie pan?
Milicjant powiedział surowo:
— Proszę tak nie krzyczeć, dlaczego pan tak krzyczy, panie Kafka?
Bo zapłaci pan mandat za zakłócanie porządku.
DZIWNI LUDZIE
Łańcuch wypolerowany robotniczymi rękami; ogniwo za ogniwem
błyszczało w słonecznych kokardach i wstęgach, promieniujących z
żaluzji świetlików wentylacyjnych hali, pod której stropem stała
suwnica, a w gondoli tej suwnicy drzemała suwnicowa, miała
wyprostowaną białą rękę, a na łokciu utlenioną głowę, i tę rękę i głowę
odcinał słoneczny pas.
Mistrz zmianowy Podracký wchodził z pasma w pasmo, słońce
prążkowało jego kombinezon, przeszedł trzeci wydział, czwarty,
wchodził w niebieskie tunele półmroku i znów w jasne, ukośne listwy
słońca, które w złotych zwojach i pętlach promieniowało z półotwartych
powiek żaluzji świetlików wentylacyjnych.
Teraz mijał ciche szlifierki, karborundowe tarcze, wiszące na
zakurzonych łańcuchach.
Przy stole kontrolnym siedzieli na ławkach szlifierze, inni leżeli na
pochyłych deskach, z podniesionym kolanem i z ręką pod głową jak
kierowi waleci.
— Więc przekazaliście — powiedział mistrz zmianowy — że nie
ruszycie z robotą. Jak sobie to wyobrażacie?
— To, coście nam wykręcili, jest sprzeczne z partyjnym sposobem
postępowania — odezwał się szlifierz Mleczarz — to tak jak małe
chłopaki piszą na murze: Franek jest kutas i zwiewają.
— Czyli strajkujecie? — uniósł brwi mistrz.
— Nie, tylko nie robimy do tej pory, aż tu przyjdzie ten, kto
podniesienie normy ma z nami obgadać zgodnie z przepisami —
powiedział Mleczarz.
— No to ja tu przyślę męża zaufania — powiedział mistrz Podracký,
wyciągnął żółty składany metr, zmierzył stół kontrolny, potem ten metr
złożył i odchodził, uderzał żółtym metrem w rytm kroku i odchodził, a z
przeciwnej strony zbliżała się suwnica, blondyna wjeżdżała w pasy wież
wentylacyjnych, suwnicowa przesuwała drążki i suwnica równocześnie
poruszała się do przodu i przesuwała hak i lśniący łańcuch obniżał się,
postać suwnicowej i konstrukcja suwnicy były ukośnie przecinane i
prążkowane pasmami słońca, które wciekały do hali poprzez żaluzje
świetlików wentylacyjnych. Poruszające się popiersie kobiece
bezustannie zdobione ruchomymi wstęgami słońca. I suwnica
przejechała ponad głowami szlifierzy.
Asesor sądowy przyniósł brygadziście krwawy salceson z kantyny.
Potem wrócił do pojemników, w których w kwasie solnym trawiła się
stal. Niechcący wdepnął w kałużę kwasu i czuł potem jak kwas cicho
pracuje. Słyszał jak pękają sznurówki. Oparł but o krawędź pojemnika i
zobaczył jak tkanina drelichowych spodni rozczepia się. Asesor sądowy
patrzył potem na złomowisko, gdzie likwidator złomu wojennego
pochylał się i niebieskim płomieniem cierpliwie przepalał się do
wnętrzności kasy Wertheima, a za nim, na złomowisku, więźniarki
rozładowywały wagony zardzewiałych krzyży z wiejskich cmentarzy,
zawsze we dwie brały taki żelazny krzyż w nogach i głowach,
rozhuśtywały ten zardzewiały chrześcijański znak i łukiem rzucały go
prosto do pojemnika. A potem ładowały przepalone kawały czołgów,
żelazne płotki i ozdoby nagrobkowe, białe emaliowane wanny podobne
do łabędzi, maszyny do szycia i zapieczone pęki kluczy, wszystko
osmalone przez bomby zapalające, bo podczas nalotów w tej drugiej
wojnie światowej paliła się nawet ziemia.
Asesor sądowy podniósł ręce, schwycił kable do sterowania suwnicą i
nacisnął guzik, ale suwnica ruszyła w odwrotną stronę.
— Niech pan to zatrzyma, panie doktorze, bo się wpakujemy w budę!
— krzyczał pomocnik Vindy.
I asesor sądowy nacisnął guzik i zatrzymał. Teraz nie pozostawało mu
nic innego jak nacisnąć drugi guzik. Potem suwnica ruszyła, asesor szedł
po huśtających się deskach, jak woźnica trzymał dwie pary lejców i
zniknął z maszyną, i znów pojawił się w zielonkawych oparach kwasu
solnego.
— Tak, dobrze — doradzał Vindy — teraz zatrzymamy!
Asesor sądowy nacisnął guzik, przypadkiem ten właściwy.
Na złomowisku więźniarki otworzyły wagon; wypadły z niego
osmalone patefony, w których połyskiwały niebieskie łzy szkła, bo po
zrzuceniu bomb zapalających płonęły i wykapywały także fabryczne
okna.
— No tak — powiedział Francuz — a co będzie jak przyjdzie zły
materiał, który trzeba oszlifować w całości?
— Ciągle tylko szybkościowy wytop stali — powiedział szlifierz z
krzyżującymi się bliznami pod okiem. — Ostatnio w czasie spustu
orkiestra wygrywała na piecach, bo został pobity rekord martenów,
czternaście spustów na dobę. Ale jeden walcownik mi powiedział, że
tych wszystkich racjonalizatorów oddałby pod sąd, bo w walcowni
walcuje się stal z tych sławnych czternastu spustów i połowa materiału
pójdzie z powrotem do pieców jako złom.
— W ogóle tu do niczego — powiedział Ampolino — dziewczyny
chodzą wieczorem, spać. A jak skończy mi się termin na brygadach,
wracam do domu. Tam dziewczyny nic nie robią, a wieczorami tylko
śpiewanie i miłość, no powiedz, Francuz.
— Jedź do domu — powiedział Francuz — nikogo nie słuchaj. To ja
sobie wyobrażałem, że ojczyzna mnie tutaj potrzebuje... Musiałem
stamtąd odejść przez działalność na szkodę państwa, ale dokąd pójdę
teraz? Chłopaki, utrzymać się tutaj potrafimy, ale żyć, to nie. Na świecie
ludzie nadal potrafią się bawić. W Singapurze widziałem jak w teatrzyku
dopuszczali do Murzynki kucyka. Albo w Szanghaju ? Tam widziałem
małpki gotowane żywcem, które z bólu szaleją i to szaleństwo ubija
mózg. To jest potem świetna przystawka. Albo na Kubie? Tam, zanim
zabiją żółwie, dają je do zabawy dzieciom, by tym żółwiom wydłubały
oczy... a potem ta zupa, szkoda gadać. A u nas, we Francji? Na Canebière
w Marsylii w sali zastawionej stołami bez przerwy są na estradzie
rozmaite występy i wy się możecie rozebrać do naga, wasza partnerka
też, nałożycie maski, i potem na estradce odstawiacie na tapczanie
wszystkie numery, jakie wam przyjdą do głowy, i widzowie przy stołach
dopingują was... ale już idzie!
Vindy nachylił się nad pojemnikiem, zniknął w turkusowych parach.
Było słychać jak żelazną szczotką oskrobuje kłody stali, było słychać
jego głos — więc teraz, panie doktorze, z suwnicą w dół, zapniemy
uchwyty. Tamto świństwo już nam puszcza.
A asesor sądowy na chybił trafił nacisnął guzik i przypadkiem ten
właściwy. Urządzenie opuszczało haki w zielonkawe opary, słyszał jak
uszka zadzwoniły o uchwyty stalowego koszyka, w którym leżały bryły
stali. A pomocnik Vindy nachylał się, było z niego widać tylko spodnie.
— Starczy! — rozkazał.
A asesor sądowy jak król kukiełkowy puścił kable i nachylił się w
gryzących oparach i z drugiej strony nawlókł uszka na uchwyty. Ale nie
mógł wytrzymać z głową w pojemniku, szybko się odchylił i z
wyciągniętymi rękami wyszedł z oparów i wszystkie śluzówki szczypały
go i paliły, nie widział i łzawił i czuł jak kwas wyżera mu w nosie katar.
Ale pomocnik Vindy, który przy tej pracy dawno już pozbył się nie tylko
kataru, ale i węchu, nacisnął guzik i suwnica podnosiła z kwasu kłody, a
kwas solny ściekał z kęsisk i jeszcze silniej uwalniał przenikliwą woń.
— Już puszcza — wołał uszczęśliwiony pomocnik.
Odwrócili się, a w drugiej hali narastała figurka chłostana złotymi
prętami słońca, figurka, która poruszała się ciągle jakby wzdłuż ostro
oświetlonych sztachet.
Potem ta figurka podparła się pod boki.
— Słuchajcie, towarzysze — powiedział mąż zaufania — imperialiści
nas okrążają i my nie możemy czekać. Musimy te ich gardziele,
podżegające do wojny, zalać pokojową stalą...
— Wiesz co, Wacek — powiedział Mleczarz — myśmy też czytali
wstępniak w dzisiejszym „Rudym právie”. Tu chodzi o inną sprawę.
Dlaczego, jak podnosiliście normę, to nas najpierw nie zapytaliście? Co
to za zwyczaje?
— No tak — wzruszył ramionami mąż zaufania — ale to, co robicie,
to się nazywa strajk!
— A gdyby nawet? Konstytucja zezwala na to. Więc strajkujemy
zgodnie z konstytucją. Nie pracujemy do tej pory, dokąd nie przyjdzie
ten, który ma z nami uzgodnić podniesienie normy.
— Ale teraz jest wojna w Korei — jęknął mąż zaufania — już
wkrótce padnie fort Pusan. Pytam po raz ostatni: ruszacie z robotą?
— Nie ruszamy.
— No więc muszę o tym zameldować kierownikowi wydziału — mąż
zaufania odwrócił się i odchodził, żaluzje świetlików wentylacyjnych
rzucały na jego plecy prążkowany trykot, który wyglądał jak strój
więzienny.
I wiatr zwiał welony spatynowanego zielonkawego dymu, a Vindy
pochylał się nad stalą, asesor sądowy zdjął rękawicę i położył dłoń na
mokrym metalu.
— Niech pan się szybko wytrze, panie doktorze, niech pan się szybko
opłucze! — krzyczał pomocnik.
Asesor sądowy pobiegł po rozhuśtanej desce, odkręcił kran, ale
stąpnął obok i zapadł się aż do pasa w szczelinę między deską a
korytem, szybko się wydostał, czuł, że zranił się w kolano, ale mył ręce i
patrzył na hałdy złomu wojennego, gdzie pojawiła się dziewczyna w
więziennym stroju, lewą rękę miała w świeżym gipsie, teraz przykucnęła
i jedną ręką podniosła munsztuk wołu, i wrzuciła go tam, dokąd
więźniarki wrzucały ostatnie krzyże.
— I raz, i dwa, i trzy!... — wołał kobiecy głos.
I krzyż wzleciał, a jedna z więźniarek obiema rękami dobiła
Chrystusa i wcisnęła go w złom wojenny.
— To ta, co chciała zwiać — powiedział pomocnik — wczoraj
złamała sobie rękę. Ale słuchaj pan, po co ten cały Nezval pakuje do
swoich wierszyków cały poczet niebieski?
— Co proszę? — zapytał asesor.
— Czy to nie jest Żyd? — ciągnął dalej pomocnik. — Ja myślę, że
nad nim unosi się duch synagogi Antychrysta. Podobno, jak się urodził,
przy jego kołysce stał archanioł Gabriel. Ale jeżeli w niego nie wierzy,
to po co pakuje tam tego anioła ?
— Tego nie wiem — powiedział asesor — ale wydaje mi się, że kwas
już ściekł.
— Słusznie, no to ja ruszam, ale ten cień loży masońskiej chyba sam
będę musiał pokonać! — powiedział pomocnik Vindy i długa strużka
śliny oderwała mu się od ust. — Napiszę wiersz, który będzie miał tytuł
„Jak Viktor Ahrenstein ciosał w zastępstwie sześcian!”
— Ten nas załatwi, chłopaki — powiedział Restaurator.
— Nie załatwi — powiedział Mleczarz. — Jakby nic nie wyszło, to
idę do Poncara. A jeśli nawet to nic nie da, to po południu idę do Antka
Przecież uczył nas nie bać się i obstawać przy swoich robotniczych
prawach.
— Jeżeli ktoś chce iść z tobą milę, idź z nim dwie — powiedział
Ksiądz — jeżeli ktoś chce od ciebie sukmany, daj mu też delię...
— Jeśli ktoś uderzy cię w lewy policzek, nadstaw mu też prawy —
przerwał Mleczarz — to dobre dla świętych, ale robotnik, jak ostro nie
łapie za dupę, to przepadł.
— Kościołowi już przysunęliśmy i jeszcze bardziej dosuniemy —
powiedział kędzierzawy Milicjant.
— Możliwe — powiedział Ksiądz — dzięki temu Kościół stanie na
nogi.
— Możliwe, ale ja mówię, że za pięćdziesiąt lat z Kościoła zostaną
tylko kościoły.
Rotmistrz podniósł się, otworzył na słońcu swój notes i powiedział:
— Dajcie spokój, tylko nasz ojczulek ma w głowie wszystko po kolei,
ale ja muszę wpisać dziś do notesu zero, bo za stanie nic nam nie
zapłacą.
— Ile byśmy mogli za to zarobić, Prokuratorze?
— Już o tym myślę — powiedział Prokurator i dalej spacerował tam i
z powrotem. — Mogliby nam przyłożyć z paragrafu o zagrożeniu
pokoju, tam jest ostrzejsza taryfa.
— Ale prawo jest po naszej stronie! — powiedział Mleczarz.
— Po twojej stronie — powiedział Prokurator — ale nie po mojej, bo
ja zostałem zwolniony ze służby państwowej. Oczywiście, gdybym dalej
był prokuratorem, zrobiłbym z siebie i z takich jak ja, niezłą grupę
antypaństwową. Oskarżyłbym sam siebie jako duchowego przywódcę
tego strajku, sam siebie bym obciążył tym, że jako były prokurator
wiedziałem i mogłem sobie zdawać sprawę...
— Ale tutaj jesteśmy w Kladnie! — grzmiał Mleczarz. — Tutaj
jesteśmy równi wobec prawa! Wszyscy tutaj pracujemy. Pokonane klasy
tak samo jak komuniści, wszystko po to, żeby ogółowi było lepiej!
— Nie byłbym taki pewny — powiedział Milicjant — u nas była
*
Prezydent Antoni Zápotocký
teoria podwójnego lania w mordę; zanim mnie zwolnili, wszystko
zależało od tego, kto komu da w mordę. Jeżeli na przykład robotnik da w
mordę prokuratorowi, to mogą przymknąć tego prokuratora, bo może
tego robotnika sprowokował. Ale jeżeli prokurator da w mordę
robotnikowi, to nawet jeśli ten robotnik go sprowokuje, prokurator
zarobi najwyższą taryfę, bo...
— To ładnie — krzyczał Mleczarz — ale u nas w hucie to nie
przejdzie! — wołał Mleczarz, a suwnica zbliżała się i dzwoniła.
— Tak — powiedział asesor i nogawka urwała mu się aż po kolano.
Podniósł nogę i wytrzepał resztki płótna, jakby sobie zdejmował
spodenki, patrzył na złomowisko, gdzie więźniarki załadowywały
następny wózek wiekami żelaznych trumien, nosili żeliwne anioły z
wyżartymi skrzydłami i twarzami, anioły z zapieczonymi plamami
płonącej ziemi i rzucały wszystko do pojemników.
Pomocnik trzymał cycki suwnicy, kroczył po deskach za
poruszającymi się kłodami stali i deklamował:
— Myśli Izaaka Mauthnera dumającego w gabinecie swojej centrali
w Nachodzie... Wiosną roku 1830 przybył z Galicji do Nachodu
aszkenazyjczyk Mauthner i powiada: tamta kamienica będzie moja. W
roku 1832 powiada mieszczanin Mauthner: tamta fabryka, ta będzie
moja. W roku 1839 powiada fabrykant Mauthner: mam pięć tkalni, a
chcę ich mieć dziewięć. W ten sposób powstał koncern przemysłowy
potentata bez herbu i tradycji, magnata, który gdy przekazywał swoim
synom królestwo fabryk, nie przypuszczał nawet, że jego synowie skryją
się w anonimowych akcjach, a synowie tych synów staną się nawet
magnatami prasowymi.
Pomocnik Vindy nacisnął guzik, suwnica zatrzymała się nad
żelaznym wózkiem na torowisku. Srebrna ślina prysnęła jak struna i
Vindy wytarł ją zaślinionym rękawem.
— To proste jak chleb — powiedział asesor sądowy. A but rozwinął
mu się jak kwiat nenufaru. Suwnicowa mignęła w złotych ukośnych
pręgach słońca i w tunelach cieni, maleńka była ta suwnica w końcu hali,
jak samolot zbliżała się z rozpostartymi skrzydłami przez tę na dwieście
metrów długą halę i magazyn, teraz zahamowała nad zegarem, nad
brygadą szlifierzy, i z gondoli uniósł się kierownik wydziału w czarnym
fartuchu, oparł się białymi dłońmi o obramowanie, wychylił się jak z
ambony, ze złotą wstęgą przez piersi, i powiedział:
— Cześć pracy!
— Jeżeli jest dobrze zapłacona, to cześć — powiedział Mleczarz.
— Więc towarzysze, mamy plan, za który trzeba się zabrać. Inaczej
muszę o was zameldować w centrali związkowej! — powiedział
kierownik i dziobał palcem w dół.
— Kto zadecydował o podniesieniu normy? Z kim to było
uzgadniane? — zapytał Mleczarz.
— Ministerstwo Hutnictwa.
— Na czyj wniosek?
— Na wniosek... nasz.
— No tak. To jesteśmy w domu. A tych, których powinniście najpierw
zapytać, toście nie zapytali. Czy oni są tylko jakimiś numerami
statystycznymi ?!
— Ależ skąd, ja zarządziłem tylko to, co ustaliły związki zawodowe.
Więc będziecie robić?
— Nie będziemy. Chyba że osobiście napiszesz na tablicy, że
pojedziemy starą normą do tego czasu, aż podniesienie normy będzie z
nami obgadane zgodnie z przepisami.
— Dobra — kierownik wydziału podniósł czarne rękawy i zanurzył je
w złotym tunelu słońca aż po łokcie — w każdym razie ja daję o tym
raport do dyrekcji i centrali związków zawodowych.
— Czemu tak z nami postępujecie? Czemu mi chcecie wyciągnąć
stówę z kieszeni? — zawołał szlifierz ze skrzyżowanymi pod okiem
bliznami.
— Wacku — powiedział kierownik wydziału — nie poznaję cię. Ty,
stary towarzysz, w ten sposób do mnie?
— Zatruliście mi życie! — zawołał szlifierz i wziął do ręki metalowy
pręt, przerzucił go z ręki do ręki, rozsypał po hali słoneczne odbicia i
cisnął nim na stertę stalowych kłód, a pręt dzwonił i brzęczał, jego głos
zamierał gdzieś w niebieskich cieniach, a szlifierz wskoczył na stertę,
przełazi po kłodach i trząsł się ze złości i stał przepołowiony słonecznym
pasmem.
— Wacku, przecież ja wyszedłem z was, ja też jestem robotnikiem —
powiedział kierownik wydziału i położył dłoń na czarnym kitlu.
— Więc powinieneś to zrozumieć — powiedział Wacław i zszedł na
drugą stronę hali, a potem jęknęły drzwi i zatrzasnęły się gwałtownie.
Kierownik rozłożył ręce i dał znak, i suwnicowa nacisnęła dźwignię, i
suwnica cofała się w hali, i uwoziła w gondoli kierownika, który się
odwrócił i słońce przepuszczane przez żaluzje w świetlikach
wentylacyjnych chłostało go rzemieniami i złotymi kijami po klotowych
plecach.
Opary unoszące się z pojemników były niebywale piękne i gęste.
Asesor nie mógł się opanować, przebiegł po desce i aż po łokieć włożył
rękę w te opary. Na złomowisku przykucnęła więźniarka, rękę jak
gipsową lalkę położyła sobie na kolanach, zdrową ręką podniosła
aniołka, takiego, jakie bywały na karawanach albo ozdabiały bogate
grobowce, podniosła tego aniołka i zaniosła go do pojemnika. Potem
Vindy wręczył cyce suwnicy asesorowi i tłumaczył:
— Doktorze — powiedział — to jest guzik, którym ciężar podnosimy,
tym znowu opuszczamy. To jest guzik, przy pomocy którego ciężar
przewozimy do przodu, to jest guzik, za pomocą którego ciężar
przewozimy do tyłu. Nie możemy się pomylić. Więc niech pan znowu
spróbuje. Wczoraj napisałem wiersz pod tytułem „Noc ministra, czyli jak
dyrektor departamentu ma na pięć minut przed północą widzenie
Tantala”.
— Dziękuję — powiedział asesor i ujął kable.
— A może wolałby pan usłyszeć mój wiersz „Córka górnika
zapomniała o swoim proletariackim pochodzeniu i uległa namowom
Erosa”? — zapytał Vindy, ale natychmiast się poprawił — Ach, Boże, ja
ciągle tylko o sobie, więc jak się panu powodzi, panie doktorze?
Asesor sądowy nacisnął guzik, ale ten niewłaściwy.
— Niech pan zatrzyma, niech pan zatrzyma! — wołał pomocnik.
Rotmistrz wziął kredę, napisał na bramie dwadzieścia dwa, potem
dwadzieścia osiem, podliczył i wynik dwa razy podkreślił. A potem
stukał kredą w cyfrę sześć i wołał:
— Sześć metrów dziennie wyszlifować dodatkowo! A co, jeśli trzeba
będzie oszlifować całe kęsisko!No to pójdziemy
I rozsunęła się brama, i rotmistrz trzymał kredę na czole tego, który ją
rozsunął.
— Chłopaki, są tutaj filmowcy — powiedział mechanik i ciągle miał
kredę na czole — szukają robotników, żeby dyskutowali o
wydarzeniach.
— No to pójdziemy — powiedział Mleczarz i wyszedł z brygadą
szlifierzy w słońce, stała tam ciężarówka z której pomocnicy zdejmowali
wiadra z wapnem, a młody reżyser wskazywał na wóz, naładowany,
odlewami, a operator z kamerą przeszedł przez tory.
— Tylko żeby to nie było jak wtedy, jak kręcili wytężoną pracę w
stalowni — powiedział Francuz. — Nikogo tam już nie było, więc
filmowcy brzęczeli wiadrami i rzucali z góry puszki, i zachwyceni
opowiadali, jak wszystko wykonuje plan.
— Tutaj to powinno być — powiedział reżyser. — Tu pobielicie
trochę ścianę, a potem postawimy tam akwaria z rybkami... a tam trochę
przyrody, zrobicie ten brzozowy zagajnik... a wy — reżyser wskazał na
szlifierzy — wy jesteście tymi, którzy chcą sobie zagrać?
— Dziękuję — powiedział asesor sądowy i zatrzymał suwnicę — od
tego czasu, kiedy mnie eksmitowali i o mało nie zamknęli, od tego czasu
powodzi mi się wspaniale. Wie pan, że pozbyłem się reumatyzmu? —
powiedział, a że nie było innego wyboru, nacisnął właściwy guzik.
— Chyba pan nie wyśle telegramu dziękczynnego — powiedział
Vindy i podniósł rękawicę i dał znak.
— Nie wyślę, ale psychicznie stałem się jakiś prostszy — powiedział
asesor sądowy, a łańcuch ze lśniącymi ogniwami opadał w zielonkawe
opary kwasu solnego — kiedyś jeździłem samochodem, teraz
tramwajem, kiedyś pijałem berncasteler doktor albo badestube, dzisiaj
piję sobie piwko, zamiast do klubu chodzę do ogrzewalni i tak dalej...
przez dziesiątki tysięcy lat człowiek w istocie się nie zmienia.
Albowiem, przyjacielu, nie byłem ani obrońcą, ani prokuratorem, ja się
tylko przyglądałem i budowałem sobie obraz dwóch stron, które się
przede mną ścierały. Wie pan, mnie dzisiaj interesuje co prawda Dreiser
i Picasso i Chaplin, ale w opozycji do nich stawiam swoją gospodynię,
która ubiera rano trójkę rozespanych dzieci i wlecze je do przytułku, a
wieczorem je odbiera i wraca z nimi do domu. Ta moja gospodyni
znaczy dla mnie więcej niż gołąbek pokoju, niż Monsieur Verdoux, niż
Tragedia amerykańska...
— Załóżmy — powiedział Vindy i zbliżył się, srebrna ślina
wystrzeliła mu z ust — że ta pańska gospodyni jest komunistką, to co
pan wtedy na to?
— Ona właściwie nią jest i to jaką — przytaknął asesor, schylił się i
szczotką czyścił kłody z nalotu. — Bo, przyjacielu, ja jestem synem
chałupnika i było nas siedmioro dzieci.
— Jasne — powiedział Mleczarz — swoim kobitom nic nie powiemy,
a potem weźmiemy je do kina.
— Więc dobrze — powiedział reżyser — rozsiądziecie się na
odlewach, niektórzy oprą się plecami o wóz, jeden z was będzie trzymał
mapę i będzie jak gdyby pokazywał na niej palcem, a pozostali będą
trzymać gazety, a potem na znak będziecie jak gdyby żywo dyskutować
o tym, coście przeczytali.
A pomocnicy ściągali z samochodu świeżo spięte brzózki, potem je
ustawiali, a reżyser dawał im ręką znaki, żeby przesunęli te drzewka w,
prawo, a potem troszkę w lewo i troszkę do przodu i stop.
— To będzie jak na Boże Ciało — powiedział Restaurator.
— A więc pan jest już po prostu uratowany — powiedział Vindy i
pochylił się, i szczoteczką czyścił wytrawione kłody.
— Tak — powiedział asesor, a kwas solny gryzł mu gumowy but —
teraz mieszkam sam w pokoiku i nazywam ten pokój łodzią podwodną. I
codziennie przynoszę sobie z huty deszczułki z rozbitych skrzyń,
deseczki z rosyjskich brzóz, z rosyjskiego chromu, dyktę z norweskich
dębów, ze skrzyń, w których wozi się tutaj topnik, kiedy indziej
przyniosę sobie deseczki z niemieckich świerków po skrzyniach na
nikiel... i potem siedzę w domu w łodzi podwodnej, po ścianach ścieka
pięknie wilgoć, siedzę jak w saunie i dokładam do ognia te drewienka z
norweskich i hiszpańskich dębów, deseczki z niemieckiej świerczyny,
patrzę tak długo, aż ogień je strawi... potem wpatruję się w żarzące się
drzewo tak długo, aż ciepło się ulotni i pozostanie struktura amorficzna,
czasami znów znoszę tylko same napisy na deseczkach i dokładam
literki, które miały dotąd sens... i patrzę jak w otwartym piecyku Fiskaa
Norway... Metalwerke Saxonia... Made in Yugoslavia... Meeraker
Sverige... patrzę, jak ogień to liże, jak rozrzuca i zmienia sens słów, i jak
w końcu wszystko się wypali”... Jakie to piękne, że jestem
wmanewrowany w sytuację, w której się właśnie znajduję... sam bym na
to nie miał odwagi... — powiedział asesor Hasterer i podniósł głowę z
zielonkawych oparów.
— A co pan robi w niedzielę?— zapytał Vindy i wsunął haki suwnicy
w uchwyty, potem sam nacisnął guzik.
— W niedzielę gospodyni ubiera mi tych swoich troje dzieci i idę z
nimi na spacer po parku Juliusza Fučika, zostawili mi jedno ładne
ubranie, i gdy wyjdę, to wtedy spaceruje asesor sądowy Hasterer. Ale
najchętniej mieszkałbym z córką; gdy nas wyeksmitowali, to mieliśmy
pokoik wielkości tapczanu plus tapczan. Nazywaliśmy ten pokój
kapliczką. Codziennie rano wyczesywaliśmy sobie jedno drugiemu tynk
z włosów, na stopach też pełno tynku. A przez środek pokoiku
przechodził odpływ kanalizacyjny całego domu i co chwilę obok nas
przelatywały nieczystości z klozetów i ze zlewów. A za ścianą, przy
której mieliśmy głowy, była łazienka, krany znajdowały się dokładnie
tam, gdzie przez ścianę mieliśmy czaszki. Gdy ktoś wstawał wcześnie i
odkręcał krany, mieliśmy jednakowy sen, że cieknie nam woda z głów...
a poza tym było pięknie w naszej kapliczce! Zaraz obok podłużnej
ściany był jakiś instytut badawczy i tam jakieś ogromne maszyny przez
cały dzień wierciły albo przecinały jakieś ogromne stalowe kłody, i
miałem wrażenie, że ta nasza kapliczka jest zębem trzonowym, w który
wdziera się jakieś ogromne wiertło dentystyczne, i wie pan, że od tego
rozbolał mnie ząb trzonowy?
Opowiadał asesor i kroczył po deskach za Vindym, który odwoził stal
w kierunku żelaznego wózka.
— Ten kwas już osłabł — powiedział Vindy — zajedziemy po gąsior?
— Zrobimy próbę — powiedział reżyser i spojrzał na zegarek —
mamy jeszcze zdjęcia w Chomutowie, więc niech pan sobie weźmie
mapę, niech pan ją rozłoży, tu proszę wziąć gazetę... a pan — powiedział
i wskazał na Prokuratora — pan, gdy reszta będzie na znak wołać jeden
przez drugiego: Amerykanie, wskakujcie do morza! to pan powie głosem
pełnym wątpliwości: no, na pewno.
— Ależ skąd — podniósł ręce Prokurator — ja to mam tutaj
kompletnie zapieprzone. Mnie jeśli coś ma pomóc, to raczej: Ami gou
houm.
— Więc w porządku, słusznie, ami gou houm — przytaknął reżyser
— a teraz zrobimy sobie próbę i pojedziemy na ostro. Będzie się to
nazywało: Drugie śniadanie w naszych fabrykach.
— Ale przecież nic nie jemy — zauważył Ksiądz.
— Więc przynieście sobie coś do jedzenia — powiedział reżyser.
— Już zjedliśmy wszystko, picie to głupstwo, to zrobimy z pustymi
kubkami jak chór wojów w operze, ale ta bułka z kiełbasą...
— Słusznie — powiedział reżyser i zawinął rękawy — ale czas
ucieka! Więc te akwaria przenieście pod ścianę, kupcie sobie bułki i
kiełbasę.
— To wy nam kupcie, możecie dostać na rachunek — powiedział
Milicjant. — Nie jesteśmy tego warci?
— Jezu! — jęknął reżyser i wytrzeszczył oczy.
I wskazał ręką, i sam wskoczył na pojemniki, i przeskakiwał po
krawędziach, asesor trzymał kable i jechał suwnicą za Vindym.
Niech pan zatrzyma, niech pan zatrzyma! — wołał Vindy.
I asesor nacisnął guzik, ale nie ten. Potem nie pozostało już nic
innego, jak nacisnąć ten właściwy.
— Będzie dobrze — powiedział uspokajająco Vindy — ale kiedy
jeszcze był pan szczęśliwy?
— Kiedy chodziłem do fabryczki w sąsiedztwie, produkującej farby,
po drewno. Tam mi dawali beczki po farbach anilinowych, fioletowe,
czerwone, zielone, niebieskie, żółte, a ja je nosiłem i na podwórzu
rozcinałem, a ręce miałem kolorowe zgodnie z kolorem beczki, a potem
dotykałem sobie twarzy i szyi, i karku, a córka śmiała się ze mnie,
tatusiu, jesteś jak papuga, a potem wieczorem paliliśmy sobie w piecu,
za każdym razem innym kolorem...
— Co się stało? Co jest? — zlękli się szlifierze.
— Jeździ tedy ciągle ta pięknie dymiąca ciuchcia? — zauważył
reżyser.
— Co godzinę.
— Psiakrew! Ale miałbym śliczne tło! No to idźcie sobie po naczynia,
a ja poślę po kiełbasę i bułki.
A potem pomocnik reżysera przyprowadził praktykantów hutniczych i
demonstrował, jak będą robili drugi plan do Drugiego śniadania w
naszych fabrykach, jak jedna grupa będzie stać nad akwarium z rybkami
i z zainteresowaniem będzie się dokształcać, podczas gdy druga grupa
wybiegnie z brzozowego zagajnika i będzie lecieć do dyskutujących
robotników, i śpiewać pieśń produkcyjną Nakażemy wiatrom, deszczom...
I reżyser wziął kredę, i na bramie hali wyrysował plan i znów ze swoim
asystentem jak choreograf rysował sytuację, praktykanci stali dookoła
niego i patrzyli, jak rozsunęła się brama, i reżyser stał z kredą w ręku, i
stukał w czoło mężczyznę w ubraniu z angielskiej wełny, z którym
wszedł w słońce kierownik wydziału w klotowym fartuchu i mąż
zaufania w nowym kombinezonie.
— No i teraz pojedziemy na ostro — zawołał reżyser i szlifierze
wyszli z hali z pustymi dzbankami i kubkami, w jedną rękę brali bułkę z
kiełbasą, niektórzy rozkładali gazety i opierali się plecami o odlewy,
praktykanci pochylali się nad rybkami w akwarium i stali za brzozowym
zagajnikiem.
Vindy dał znak i haki obniżyły się i zadźwięczały o zielone szkło
gąsiora. Vindy chrząknął:
— Więc może teraz ja, doktorze — powiedział — wiersz na cześć
Jarosława Vrchlickiego. Nie było dziedziny, do której by twój duch
poety nie przeniknął na drodze życia tak gigantycznego. W wierszach
uwieczniłeś różnych czasów podwójną twarz i w ten sposób jasnym
słowem podźwignąłeś zaskoczonych braci...
Recytował Vindy, a na desce w baraku obudził się majster, wstał,
kopniakiem otworzył drzwi, potem usiadł, patrzył przez okno na swój
oddział pogrążony w chmurach zielonkawych par, potem pokroił
krwawy salceson na części, policzył je, potem ukroił tyle samo
kawałków chleba i nabijał na nóż za każdym razem kawałek salcesonu, i
rozmyślał o tym jak właściwie śmiesznie stoi tam ten asesor sądowy, czy
nie myli sobie guzików i cyców tylko dlatego, że on, brygadzista, jest na
niego zły, czy nie byłoby lepiej, gdyby traktował go po dobroci, przecież
jest to asesor sądowy, huta Poldi pełna jest teraz obcych zawodów,
fachów i rzemiosł, zniknął już robotniczy charakter stalowni, szatnie są
teraz pełne całkiem innych rozmów, przyszło tu mnóstwo uczonych
głów, w kantynie tak samo, facet w kombinezonie to w rzeczywistości
pułkownik albo nawet prokurator, musimy być dla nich grzeczni, co oni
winni, że myśmy wygrali?
— No to jedziemy! — machnął ręką reżyser i kamera warczała,
szlifierze przeżuwali i pełnymi ustami wołali: Już niedługo padnie fort
Pusan. Imperialiści, skaczcie do morza! Zalejemy wam gardziele
pokojową stalą! Praktykanci pokazywali sobie rybki, a grupa spod
brzózek podskakiwała na torowisku i śpiewała: Nakażemy wiatrom,
deszczom...
— Stop! — powiedział reżyser — teraz jeszcze bliższy plan z góry.
I pomógł operatorowi dostać się na wóz, załadowany odlewami, a
pomocnik ostrożnie podał kamerę.
I znowu kamera warczała z góry, a szlifierze stukali się pustymi
naczyniami i wykrzykiwali hasła, a praktykanci znowu wybiegali z
brzozowego zagajnika i nachylali się nad akwarium tak długo, aż reżyser
obydwiema rękami dał znak.
— Dziękuję, gotowe!
Głos Vindego niósł się nad parami kwasów:
— Ty, z poetów najwznioślejszych, czeską niwę opiewałeś, z innymi
tytanami na panteon muz wstąpiłeś, Jarosławie. Dzisiaj prowadzą twoje
ślady do wieczności sławy... lecz każdej, nie... chociaż dzisiaj z powodu
bezustannego pośpiechu zapomnieliśmy twojego przekazu, mistrzu, bo
może nas doczesna pozłota epoki oślepiła... Lecz każdej wiosny sad
przyodzieje się w kwiecie, a duch z chaosu podąży ku ładowi...
Vindy zdjął czapkę, włosy miał gęste jak baranica. A głowę miał tak
ogromną, że każdą czapkę musiał z tyłu rozcinać i spinać dużą agrafką.
Brygadzista wyszedł przed drewniany baraczek, wypluwał kawałki
krwawego salcesonu, które mu uwięzły w dziurawych zębach, potem
przekraczał deski koło pojemników, przechodził poprzez zielonkawe
opary. A gdy wyszedł z magazynu gąsiorów, jego płaszcz i spodnie
oblizywały zielone języczki, płomyki par.
A torami przeszedł kierownik wydziału, mąż zaufania i mężczyzna w
ubraniu z angielskiej wełny, który włożył czapkę.
— To jest sam delegat z centrali związków — przedstawił go
kierownik wydziału.
— Zwolnił się, poświęcił swój czas, żeby do was przyjść —
powiedział mąż zaufania.
— No i patrzcie, z przykrością się dowiedziałem, że nie zgadzacie się
z postulatem, byśmy byli bliżej socjalizmu — powiedział sekretarz,
zapatrzony w portret Ojca Narodów, mocniej ściągnął czapkę na czoło
— gdyby się o tym wszystkim dowiedział prezydent Zápotocký, autor
Czerwonej zorzy nad Kladnem, co by na to powiedział?
— Tak — powiedział Mleczarz i podniósł pusty kubek — co by na to
powiedział, że wy nam każecie wykonywać normy, których nie
omówiliście zgodnie z przepisami. Przecież Antek nie byłby przeciwko
nam! Byłem jeszcze chłopakiem, jak grywał z moim tatą na harmonii, a
wieczorami uczył robotników, żeby się nigdy nie dali!
Sekretarz odwrócił się, zrobił dwa kroki, sięgnął do akwarium, potem
jak święconą wodą przetarł sobie skronie i powiedział oczarowany:
— Na jakiej harmonii?
— Na koncertinie — powiedział Mleczarz — chodzili razem z moim
tatą na kielicha do Seckich. Przecież Antek jest i był żywym
człowiekiem.
Sekretarz wyjął mapę z rąk Księdza, popatrzył na nią, a potem
powiedział: — W ten sposób nie powinniście mówić, to jest woda na
młyn agresorów. Słyszałem jak podczas zdjęć słusznie zrozumieliście, że
krwawiąca Korea potrzebuje naszej broni... a co teraz słyszę?
— To samo — zagrzmiał Mleczarz — co słyszeli mąż zaufania i
kierownik wydziału. Postępujecie z nami jak z gówniarzami, a to jest
wypaczanie moralności partyjnej! No co jest? — wołał Mleczarz i tłukł
kubkiem w odlew.
Sekretarz spojrzał na swoich towarzyszy, potem znowu zrobił kilka
kroków, oparł się lekko o akwarium, spojrzał z zainteresowaniem na
czerwone i złote rybki, potem się odwrócił i zmęczonym głosem
powiedział:
— W ten sposób nie powinniście postępować. Przecież nie możecie
się sprzeciwiać i nie słuchać uchwał rządowych.
— W tej sprawie, towarzyszu, zwróć się do towarzyszy Krosnařa i
Zápotockiego. Oni nas uczyli, że są na górze po to, żeby mogli nas
słyszeć tu na dole. Przecież frontem do mas, nie? — mówił Mleczarz,
wymachiwał ręką i odwracał się do szlifierzy, jakby chciał od każdego
potwierdzenia.
Asesor sądowy wskoczył na krawędź pojemników, trzymał cztery
lejce kabli, przekładał białe nogi, które sterczały z odpadniętych
nogawek kombinezonu, kroczył za zielonym gąsiorem z kwasem
solnym, gąsior w wiklinowym koszu unosił się jak zielony księżyc. Gdy
zobaczył majstra, zakołysał się na krawędzi pojemnika jak linoskoczek,
ale kroczył dalej... i nacisnął guzik, a suwnica się zatrzymała.
Brygadzista skinął głową.
— Dzisiaj ładnie wszystko idzie — powiedział.
— Ma pan rację, proszę pana — odpowiedział asesor sądowy.
A Vindy podłożył stalowy pręt w poprzek pojemnika i podniósł rękę, i
asesor sądowy nacisnął guzik, ten właściwy, i suwnica opuszczała gąsior.
Vindy nadal trzymał podniesioną rękę, a gdy gąsior osiadł i zaczął się
przechylać, Vindy odkorkował gardło i gąsior z gulgotem wypluwał
zielonkawy gryzący płyn, naczynie powoli obniżyło się, minęło swoją
pionową oś i pochylało się ku poziomej osi tak długo, aż gardło
znieruchomiało poniżej poziomej ośki.
— Ależ to jest woda na młyn naszej reakcji — powiedział sekretarz
— mamy doniesienia z Kladna, że prywatny piekarz dał swojej córce na
prezent ślubny milion. Pytam, jak to jest, jeśli wszyscy zaczynaliśmy z
pięcioma setkami.
— Trafiłeś, towarzyszu, kulą w płot. Piekarza wchłonie epoka, mógł
sprzedać dom, pole, mógł mieć brylanty, dukaty, ale dosyć, chłopaki! —
podniósł kubek Mleczarz. — Dosyć! Towarzyszu sekretarzu, masz tutaj
naszego męża zaufania, kierownika wydziału. Załatwcie to tak, jak
powinno się załatwiać podniesienie normy. Niech przyjdzie na nasze
stanowisko pracy planista i omówi z nami podniesienie normy. Jeżeli wy
tego nie wiecie, to ja wiem, jak należy to załatwić po partyjnemu. My się
dobrze orientujemy, czego potrzebuje rząd, ale chłopaki, idziemy na
piwo, z takim sekretarzem nie da się na razie pogadać.
I podniósł kubek, i ruszył pierwszy, szlifierze kroczyli za nim,
rozglądali się na torowisku, potem Mleczarz powiedział do reżysera,
który wsiadł do ciężarówki:
— To powinniście nakręcić, kolędnicy, to coście teraz słyszeli! Do
tego by pasowały te akwaria i brzozowe gaiki!
Sekretarz patrzył za odchodzącą brygadą szlifierzy, uśmiechnął się.
— Tak, tak — szeptał mąż zaufania — u nas w Kladnie towarzysze są
jak brzytwy.
— Co to za człowiek? — zapytał sekretarz, a kierownik wydziału
rozsunął bramę hali.
Na stercie zardzewiałych Chrystusów i aniołów, i reszty złomu
dokazywały więźniarki. Lokomotywka odciągnęła pojemniki ku
martenom i przywiozła puste. Garbata więźniarka znalazła dzidę z
parkanu, podała drugą dzidę koleżance i zaraz ustawiła się w
podstawowej pozycji szermierczej, naprzeciw niej stanęła druga
więźniarka i robiły śmieszne wypady, ta garbata musiała przed
nacierającą dzidą przyjaciółki wycofywać się na stos, tamta zapędziła ją
przez szczyt aż na drugą stronę hałdy, w dół... A pozostałe się śmiały,
chwytały się za brzuchy, obejmowały się, zwisały sobie przez ramiona
jak browarniane konie w południe i śmiały się i rechotały.
— Umrę ze śmiechu — krzyknęła Lenka.
— No, Mleczarz — powiedział mąż zaufania — tak go tutaj
nazywamy, bo on sam zamknął swoją mleczarnie i najpierw poszedł do
kopalni, a teraz pracuje jako szlifierz i jest najlepszym pracownikiem,
oddanym partii, ale jest z Kladna. Gdy matka jest zdrowa, to żadne z
dzieci nie chce jej przynieść drewna i wody, ale gdy jest chora, pędzą na
wyścigi, by się szybciej przysłużyć, hehe.
— Chora, chora — dumał sekretarz — ale jak naprawdę będzie chora,
to może być już za późno, co?
— No, dziewczęta, dziewczęta! — powiedział łagodnie strażnik i
wstał blady i siny, z palcem za koalicyjką.
Asesor sądowy na znak Vindego nacisnął właściwy guzik i gąsior
znów wznosił się. Asesor kroczył potem po krawędzi pojemnika,
naciskał zawsze właściwy guzik i gąsior przesuwał się poprzez ostre
zielonkawe pary.
— W porządku — pochwalił brygadzista i uśmiechnął się.
Vindy doszedł po rozbujanych deskach aż do gąsiora i do chmury, w
której ginął asesor sądowy Hasterer i krzyknął:
— Wyraźna poprawa na odcinku ducha.
I przez całą halę przesuwała się i dzwoniła suwnica, słońce było już
tak wysoko, że pręgi i wstążki świetlików wentylacyjnych ze ścian
przeniosły się na sufity, gdzie jarzyły się wbite złote miecze. Suwnica
przebijała niebieskie cienie i półcienie, robotnik, który przyczepił hak do
ładunku, wyciągnął rękę, jego niebieskie robocze ubranie zlewało się z
niebieskimi cieniami hali, zatrzymał sekretarza, który położył palec na
ustach i patrzył jak stary robotnik wziął metalowy pręt, przycisnął go
brodą jak karabin i gdy zbliżała się suwnica, krzyknął: pach!
I sekretarz widział jak blondynka rozrzuciła ręce, jakby została
trafiona w skrzydło, złożyła utlenioną główkę na brzegu gondoli, na
chwilę zwiędła, ale potem podniosła się rozbawiona, zadzwoniła i śmiała
się do robotnika, nad którym przegrzmiała suwnicą.
— Tutaj są dziwni ludzie — powiedział sekretarz i popatrzył za
oddalającą się suwnicą — więc żeby było jasne — i spoglądał za
oddalającą się kabiną, i ujął męża zaufania i kierownika wydziału za
ramiona, a potem wepchnął głowę między nich — więc po pierwsze,
natychmiast posłać planistę na stanowiska pracy, żeby załatwił
podniesienie normy, po drugie, natychmiast napisać na tablicy, że
pojedzie się na razie według starej normy i po trzecie, ile ten Mleczarz
ma lat?
W tym momencie radiowęzeł rozegrał się walczykiem i więźniarki
odrzuciły dzidy, i zbiegły się koło wagonów, gdzie była udeptana ziemia
i jedna z drugą zaczęły tańczyć... nawet dziewczyna z ręką w gipsie też
pobiegła i podniosła tę gipsową rękę, i tą zdrową objęła ją sobie, i sama
tańczyła walca z gipsową ręką.
— To ta, co chciała zwiać — powiedział brygadzista.
— To jest, proszę pana, moja córka — powiedział asesor sądowy
Hasterer i ukłonił się.
— No, dziewczęta, dziewczęta! — niepokoił się blady strażnik.
ANIOŁ
Młody nadzorca z palcem za pasem z koalicyjką, do którego była
przypięta kabura, a w tej kaburze rewolwer, stał pod magazynem
szamotowych rur i patrzył jak więźniarki wyładowują te rury. Obok nich
ożywała wierzba, którą każdej wiosny rozrywały dla bazi ludzkie ręce.
Nadzorca patrzył na stertę wojennego złomu, wypalonych łóżek
szpitalnych, rozebranych aparatów do rentgena, kardiografów i innych
grafów, patrzył na stos maszyn do pisania, niepotrzebnych po nalotach,
pewnie oberwała jakaś fabryka maszyn do pisania, klawisze szczerzyły
się na słońce jak usta trupa, w tych porozrzucanych czcionkach
pojawiały się tu i tam krople zielonkawego szkła. A na maszynach do
pisania, aż na samej górze, łóżeczko dziecinne, w głowach tego łóżeczka
był kolorowy obrazek, na tym obrazku wątła dziewczynka kroczyła
przez kładkę nad przepaścią, dziewczynka miała białą sukienkę, a nad
dziewczynką unosił się Anioł Stróż, był także biały, rękami niemal
dotykał pleców tej dziewczynki i miał skrzydła wielkie jak dwie panny
młode. A młody nadzorca był blady, dwie bruzdy wzdłuż ust jak dwie
blizny po cięciach nożem. Wlepił wzrok w kolorowy obrazek, wyciągnął
zegarek, najpierw się zastanowił, osądził, że będzie pierwsza, ale gdy
spojrzał na tarczę, jak zawsze było całe półtorej godziny mniej. A do
magazynu rur dwóch robotników w fartuchach przytoczyło wagonik i
zaczęło nosić te rury, które więźniarki właśnie wyładowały.
— Panie nadzorco — powiedziała więźniarka Lenka — muszą nosić
ten materiał taki kawał, nie mogłabym im pomóc? My już skończyłyśmy.
— Aniołek — powiedział strażnik, schował zegarek i wskazał na
dziecinne łóżeczko.
— Stróżu mój — odrzekła pokazując na strażnika — czy myśmy pana
kiedyś przerobiły? — szepnęła i dotknęła rękawa munduru.
— Idźcie — wrzasnął nadzorca. — A cała reszta! Wymiatać puste
wagony! — krzyczał rozkazująco, ale więźniarki wiedziały, że się
usprawiedliwia.
— Dziękuję — powiedziała Lenka i weszła w cień magazynu,
cajgowe spodnie i biała bluzeczka poruszały się w cieniu, cztery
złodziejki wskoczyły na wagony i zaczęły cichutko śpiewać: Każdy
dzień dla mnie bez ciebie spędzony, to jak naręcza stokrotek do morza
rzuconych... A strażnik dalej wbijał wzrok w kolorowy obrazek na
łóżeczku dziecinnym, które koronowało setki wyszczerzonych maszyn
do pisania i gdy pociągnął za koalicyjkę, czuł, że ten rzemień krępuje
skrzydła i gniecie pióra, i nad tym dziecinnym łóżeczkiem uświadomił
sobie, że to nie tak przypadkiem przyjaciele mówią mu w jego oddziale
„Anioł Stróż”.
— Czy mogę pomóc? — zapytała Lenka.
— Jeśli Anioł pani pozwolił — odpowiedział Atomowy Książę.
— No to ustawmy się w łańcuch — powiedział pan Hulikán.
— W łańcuch szczęścia, ale proszę ściągnąć rękawice — zaszeptała
Lenka.
— Ciało do ciała — zaśmiał się Książę.
I brał rury z pryzmy, podawał je dziewczynie, a ona, gdy odbierała te
kanciaste szamotowe bloki, lekko zawadziła palcami o dłoń Księcia i
kiedy je podała dalej do pana Hulikána, pogładziła grzbiet jego dłoni.
— To jest okropne — powiedział pan Hulikán — jak ja teraz biorę
wypłatę, to nie wiem, czy mam ją cisnąć w piec, czy od razu przepić.
— Niech pan oszczędza — powiedziała Lenka — jak wyjdę z
kryminału, wybierzemy się razem na hulankę.
— Zanim panią wypuszczą do domu — mówi pan Hulikán — dawno
już będzie po mnie. Ale niech mi teraz ktoś wytłumaczy. Piętnaście lat
rozwoziłem lód po gospodach... i w każdej knajpie dostawałem pić i
jeść, co tylko chciałem. A do tego za takie lato, to uzbierałem sześć
pudełek po butach, sześć pudełek papierosów! — parsknął pan Hulikán,
a gdy pochylił się nad wagonikiem, Lenka pocałowała jego przedziałek
wśród gęstych włosów.
— To co my mamy powiedzieć — rzekła.
— Wy jesteście młódki, ale ja już jestem po pięćdziesiątce! —
wykrzyknął pan Hulikán i choć spodnie mu nie opadały, stale podciągał
je łokciem. — Albo w takiej Orionce! Brałem sobie na drugie śniadanie
do manierki czekoladę migdałową i śmietanę, puściłem do tego pary i
miałem to ubite! Jeszcze wafle i cześć! Albo jak żeśmy się tam uchlali!
Mieliśmy wytrych do magazynu z wódkami. A jak wymienili zamek,
tośmy do beczki po spirytusie nalali litr gorącej wody, pokulaliśmy,
jeszcze trochę esencji i był taki grog, żeśmy chodzili na rzęsach! A dziś?
W co ja się wpakowałem? Ta forsa to mi starcza tylko na picie i
jedzenie. A rodzina gdzie?
Pan Hulikán rozłożył ręce i szybko wziął dwie rury, i włożył je do
wagonika.
I strażnik oparł się o rozłamaną wierzbę, wpatrywał się w dziecinne
łóżeczko, które było ukoronowaniem stosu maszyn do pisania, a ten
Anioł Stróż przyciągał go do obrazka, przypinał mu skrzydła wielkie jak
dwie panny młode i dawał mu zadośćuczynienie — to był on, strażnik,
tak samo jak ten na obrazku chroniący więźniarkę, która podczas
zeszłorocznych mrozów zaszła w ciążę na nocnej zmianie, przez siatkę,
nie z nim, ale z pewnym mężczyzną, który był po drugiej stronie
ogrodzenia, ta więźniarka miała poranione kolczastym drutem ścięgna w
stawie kolanowym i plecy, ale jej oczy jarzyły się łzami, zupełnie tak,
jak w jesieni, kiedy z jednej strony muru Cyganka wygrzebała dziurę, a z
drugiej strony wygrzebał dziurę też może Cygan, a już na pewno jakiś
spragniony mężczyzna, i przez dziurę w ziemi Cyganka zaszła w ciążę,
nic nie było prócz tego otworu w ziemi pod murem, lało wtedy, strażnik
widział potem rękami wydrapaną po obu stronach glinę, widział też i tę
Cygankę, całą zabłoconą, ale z oczyma pełnymi szczęścia.
— Książę — szepnęła Lenka — niech pan udaje, że coś panu wpadło
do oka. I podniosła rękę, a lekko krwawiący palec zabarwił palec
młodzieńca.
— Przecież nic mi nie wpadło — udawał głupiego Książę.
— Idiota — tupnęła i zatrzęsła się Lenka — to w takim razie niech mi
pan opowie, co słychać w świecie.
A Książę ciągle brał ze stosu rury i podawał je dalej, a więźniarka za
każdym razem gładziła obie męskie dłonie, a trzy pary ochronnych
rękawic leżały na desce. Wtedy Atomowy Książę klepnął kieszeń
kombinezonu z której wystawał „Daily Worker” i powiedział: — Nic
specjalnego, tylko Bessie Smith chciała pokazać kolorowemu mistrzowi
świata w wadze półciężkiej, Sugarowi, swoją lalkę, Sugarowi, który
mieszka w hotelu Central, więc ta dziewczynka nie wróciła do
mieszkania swoich rodziców.
— Żeby się jej tylko nic nie stało — powiedziała Lenka.
— No właśnie, Anioł Stróż ją opuścił — ciągnął Książę — z ostatniej
chwili podają, że Bessie Smith znaleziono w zaroślach, niedaleko hotelu
Central, uduszoną jedwabnym szalem, ale że kolorowy mistrz świata w
wadze półciężkiej, Sugar, nie przypominał sobie, żeby między swoimi
wielbicielkami widział wzmiankowaną dziewczynkę z lalką. Scotland
Yard rozpoczął śledztwo... ale coś mi wpadło do oka! — zawołał Książę,
pocierając i naciskając powiekę.
— Wpadł mu pyłek do oka — powiedziała Lenka i wyszła przed
magazyn — mogę mu to wyciągnąć? Mogę?
— Wyciągnąć! — krzyknął nadzorca. I Lenka odchodziła, i on za nią
patrzył, widział siebie jak kroczy za nią, jak trzyma ręce pięć
centymetrów od pleców więźniarki, czuł ten anielski prąd między
opiekuńczymi rękami a chronionymi plecami, tak jak to jest na
kolorowym obrazku, na dziecinnym łóżeczku, na stosie złomu
wojennego, widział siebie jak po skończonej zmianie prowadzi
więźniarkę przez kładkę nad stacją towarową i już teraz słyszał jak sypie
się pierze z jego skrzydeł, wielkich jak dwie panny młode, skrzydeł
skrępowanych pasem z koalicyjką, przy którym jest strzegący rewolwer.
Pan Hulikán siedział na załadowanym rurami wagoniku, palił i
krzywił się. Lenka trzymała kędzierzawą głowę Atomowego Księcia i
unosiła mu palcem powiekę, i tuliła się do niego.
— Masz piękne oczy — westchnęła.
— No tak — powiedział.
— Bądź dla mnie troszkę lepszy, Jezu Chryste, jak ja potrzebuję
chłopa, na miłość boską, chłopa — szeptała gorącym oddechem — ale
co nowego w świecie? — zawołała — teraz proszę patrzeć do góry, tak!
— Amerykanie wylądowali w Korei — powiedział — ale niestety
odwołano MacArthura, bo chciał rzucić bombę atomową.
— Teraz proszę patrzeć na dół! — powiedziała i wsunęła okrągłe
kolano między uda Atomowego Księcia — a pan by się cieszył z tej
bomby?
— Jeszcze jak — rzekł Atomowy Książę.
— Nawet gdyby na dole byli ludzie? — zapytała i podniosła jeszcze
wyżej kolano.
— Im więcej ludzi, tym lepiej.
— Ale przecież to są ludzie — westchnęła i kropla potu oderwała się
z jej czoła — teraz na prawo, tak. A dziewczyny chciałyby wiedzieć jak
wczoraj pobiegł Zatopek.
— Klęska narodowa — powiedział Atomowy Książę — to był
świetnie obsadzony bieg. Na początku prowadził Schade, Pirie,
Chataway, czasami błysnął też i Gaston Reif. A od ósmego okrążenia
zaczęły się nerwy. Zatopek parę razy miał te swoje zrywy, ale potem
wyszedł na prowadzenie Mimoun i co za niefart.
— I Zatopek przegrał? A myśmy trzymały za niego palce! —
powiedziała Lenka i wyjęła chusteczkę, i przeciągnęła rożkiem po
rogówce Księcia.
— A ten szatan Zatopek poszedł do przodu — ciągnął ze znudzeniem
Książę — i zwyciężył bijąc rekord olimpijski.
— Jakie to cudowne — szeptała Lenka i drżała, jakby deptała na
maszynie — jak dobrze.
— Oczywiście, Amerykanie przeprowadzili na Pacyfiku próbę z
bombą wodorową, która ma tysiąc razy większą moc od tej zrzuconej na
Hiroszimę — powiedział Książę.
— Niech mi pan da spokój z Amerykanami — odpowiedziała — nie
trzymam z nimi, przez nich poszłam do kryminału, ciągle radzą jak
mamy stawiać opór, w zeszłym tygodniu przywieźli pociąg szwedzkiej
rudy, musiałyśmy tę rudę zwalać z wagonów ze znakami amerykańskiej
strefy okupacyjnej... — wyszeptała i zadrżała.
Nawet nie widziała, jak koło jej głowy pan Hulikán rzucił już czwartą
zapałkę, którą przypalał kolejnego papierosa, i dalej ze zwieszoną głową
siedział na podwoziu wagonika. Teraz cisnął papierosa i zeskoczył:
— Anioł Stróż mnie opuścił! — rzekł pan Hulikán, wyszedł przed
magazyn i powtarzał strażnikowi — Anioł Stróż mnie opuścił! Zawsze
byłem przyzwyczajony, że mam deputat albo coś ukradnę. A teraz?
Nawet na tej brygadzie leśnej w Szumawie było mi lepiej! Tam
przynajmniej było co pić! Rusini nauczyli mnie wlewać dwadzieścia
litrów denaturatu do studzienki, potem zapalić i w odpowiedniej chwili
ugasić to kocami.... A studzienka zamieniała się w gorzelnię. Ale dopiero
gromem z jasnego nieba był ten cios pięścią, jakim zabiłem
browarnianego konia, którym rozwoziłem lód. I wyrzucili mnie. Po
prostu opuścił mnie Anioł Stróż — rzekł z przekonaniem do strażnika
pan Hulikán.
— Już wyjęłam — zawołała Lenka i wyszła z chusteczką, a na rożku
trzymała nieistniejący pyłek z Książęcego oka, odetchnęła głęboko,
więźniarki dalej zamiatały podłogi wagonów, ale strażnik nie słyszał, był
oparty o drewnianą, nagrzaną ścianę magazynu rur i coraz głębiej
rozmyślał o skutkach swoich niedopatrzeń, dalej spoglądał na kolorowy
obrazek z dziecinnego łóżeczka i wciąż widział strażnika, który jak biały
anioł sprowadzał więźniarki po schodach, w mroźne dni, pod koniec
zmiany, ku męskiej łaźni, gdzie te więźniarki siedziały pod kaloryferem,
patrzyły na ścianę, ale zerkały też w stronę korytarza, którym
przechodzili z szatni nadzy hutnicy z mydłem i ręcznikami w rękach, i te
kobiety patrzyły na męskie ciała, prowadziły nagich nawet za róg,
kobiece oczy zmieniały się w prysznice i same obmywały swym
pragnieniem pachnące kurzem ciała. A nadzorca pisał raport, czuł, jak
plamy na twarzach więźniarek przechodzą i w jego rumieniec, wiedział,
że to, na co zezwolił, jest sprzeczne z przepisami, ale bardziej, niż te
przepisy wyczuwał, że takim ludziom, jakich mu powierzono, choć raz
dziennie trzeba pokazać rozjarzoną choinkę...
— Idźcie naprzód! — rozkrzyczał się nadzorca. — Wyjmować wiadra
na zupę! I czekajcie tam na mnie — rozkazywał. Ale więźniarki dobrze
wiedziały, że to głos, który się usprawiedliwia.
Kiedy już odchodziły, kiedy robotnicy wytoczyli z magazynu
wagonik wyładowany rurami, nadzorca wdrapał się na stos maszyn do
pisania, ściągnął to dziecinne łóżeczko, potem pożyczył od spawacza
nożyce i wyciął ten kolorowy obrazek z blaszanego łóżka. A potem wziął
ten obrazek, wyszedł do magazynu, rozejrzał się i za pryzmą rur odpiął
pas z koalicyjką, potem ściągnął mundur i pod koszulą na plecach
umieścił tego Anioła Stróża, skrzydłami na swoich łopatkach, włożył
kurtkę i zaciągnął koalicyjkę, by móc ten kolorowy obrazek przemycić
przez bramę. Gdy wyszedł na słońce i dogonił więźniarki, a potem
kroczył za nimi jako straż, czuł jak te skrzydła z kolorowego obrazka
wrastają mu w ciało i że ani koalicyjka, ani w ogóle nic na świecie nie
jest w stanie sprawić, by nie mógł mieć białych skrzydeł, skrzydeł
wielkich jak dwie panny młode, i nic już nie może przeszkodzić, by dalej
źle i wbrew przepisom strzegł powierzonych kobiet, i tak niósł sobie
zbawienie.
ODLEW I ODLEWY
Na samym krańcu miasta rozwarły się z trzaskiem drzwi gospody i
karczmarz wywlókł jasnowłosą dziewczynę, a kiedy chciał ją zrzucić ze
schodów, dziewczyna uchwyciła się poręczy i krzyczała w noc: —
Dajcie mi żyyyć! Dajcie mi żyyyć! — Karczmarz jedną ręką objął
dziewczynę w pasie, drugą wydobył pęk kluczy i kluczami tłukł
dziewczynę po palcach, a gdy puściła poręcz, popchnął ją kolanem i
dziewczyna, potykając się, z wyciągniętymi rękami stoczyła się ze
schodów i upadła na opustoszałą drogę, a jej jasne włosy rozwarły się
jak pawi ogon, jak wachlarz białych strusich piór.
— Ej! — zawołał Książę — może to moja przyjaciółka!
— To ładną masz przyjaciółkę, kanalarzu — odwrócił się w drzwiach
karczmarz — wychlała dziewięć rumów i pięć piw, i nie zapłaciła! —
Zatrzasnął drzwi i ze złością przekręcał klucz.
— Dajcie mi żyyyć — zapłakał dziewczęcy głos.
Obok torów na złomowisku przy stalowni przejeżdża wóz strażacki w
pełnej gotowości bojowej, strażacy siedzą na ławeczkach, niektórzy na
stopniach, kaski lśnią w przedpołudniowym słońcu, z jedną nogą na
błotniku stoi strażak z wyszczerzonymi zębami, jedną ręką się trzyma, a
drugą salutuje, dumnie się rozgląda, dziękuje za pozdrowienia, które
sobie wymyślił, i powiadamia wszystkich: — Przewody chłodnicze
wielkich pieców zatkały się. Musimy teraz polewać, żeby je ochłodzić.
— Już jest znacznie lepiej, doktorze — powiedział wózkarz Bárta —
chrześcijańska Europa konsoliduje się.
— Jaka Europa? — zawył doktor filozofii. — I jaka chrześcijańska?
Bardziej żydowska niż kiedykolwiek.
I z otwartych wagonów dalej wyładowywał i układał w pojemniku
wsad: cylinder z tłokiem i szklany krąg, pokruszone resztki butelek
lejdejskich, zwichrowane kompasy, wielokrążki z wagami i
przeciwwagami, wiązkę żelaznych prętów z cewkami, stojący
galwanoskop, spektroskop i lustrzany sekstant, kupiec Bárta odrywał
mosiężne części i wkładał je do skrzynki, by po szychcie odwieźć
mosiądz i zainkasować gotówkę według wagi.
— Chrześcijańska! — powiedział kupiec.
— Chwileczkę, chłopie! — Doktor filozofii podniósł rękę. — Na
jednym biegunie świata jeden genialny Żyd, Chrystus, na drugim
biegunie inny geniusz, Marks. Dwóch speców od makrokosmosu, od
całości. A reszta — myszka kaszkę warzyła.
Powiedział i odblokował zaczep, i założył hak z drugiego wagonu, a
potem z Bártą podnieśli drzwi, zdjęli je i lekko opuścili obok torów. I
zaraz potem wdarli się do wnętrza wagonu i do pustego pojemnika
rzucali pompę na gnojówkę, wialnię, pocięte palnikami kawały starych
młockarni, sieczkarni, palnikami pocięte brony i siewniki, kosiarki do
koniczyny, wagi i części pługów.
Książę przyklęknął nad tymi pięknymi włosami i gdy się nachylił,
opadł na ręce. Tkwił tak przez chwilę na czworakach, potem upadł i
leżał na plecach, na drodze, patrzył w niebo, a gwiazdy krążyły jak
kwitnące drzewo. Potem przekręcił się na bok, ostrożnie wstał, czuł, jak
z żołądka do ust napłynęła mu cierpka ciecz alkoholu.
— Nie mam gdzie spaaać — powiedziała dziewczyna.
— Chodź do nas — odrzekł Książę i kroczył na czworakach ku
leżącej postaci, odgarnął włosy, potem usiadł, długo szukał zapałek,
pocierał, ale wszystkie gasły. Wreszcie z czterech zapałek zrobił wiązkę,
a potem poświecił sobie. Miała otwarte oczy, teraz się odwróciła, po jej
czole pobiegła długa blizna, przeskoczyła nad brwiami i podążyła
policzkiem, ginąc w ustach.
— Jak byłam mała, Zdenku, to jeździłam na kucyku — powiedziała
— ale nikt nie wierzy, że to był mój kucyk.
— Ja ci wierzę — powiedział Książę i wstał, szybko rozstawiając
nogi, by nie upaść.
Dziewczyna usiadła, przyklęknęła i wstała, zatoczyła się.
— Nie wiedzą jak, co ze mną, Karolku... zrobić, mój system
hormonalny... jakbym miała ciągle pełną pierś galarety... A więc jeden
zastrzyk za drugim, Wacku — powiedziała i zdjęła kurtkę.
Książę ruszył, pobiegł i znowu rozstawił nogi.
— Najpierw nam wyskoczyły takie ziarniste krokrokrostki, Jareczku
— powiedziała i kroczyła za Księciem, kurtkę ciągnęła za rękaw w
kurzu — no bo ja pracuję teraz w truciznach... pakuję sole jodowe... cała
jestem obsypana — powiedziała i rozgarnęła ręką włosy, rozejrzała się
po niebie, potem ręką opisała nad głową krąg i odezwała się: —
Obsypana jestem krostkami jak to niebo.
I pobiegła, prześcigając Księcia, potem się zatrzymała, wracała ku
niemu.
— Skąd się ten cały kram bierze? — narzekał kupiec. — Tyle lat po
wojnie i ciągle tyle złomu.
— I żeby było jasne — kontynuował doktor — Żydzi sobie to
wszystko urządzili na zicher. W felczerstwie i w sztuce Freud, Einstein
w fizyce. Czyli następnych dwóch specjalistów, ale tym razem od detali,
mikrokosmosu. W sumie czwórka genialnych Żydów, na których opiera
się świat. Ta reszta to jest bicie piany, rozcieńczanie wody.
I ujął widły, i ściągał wprost z wagonu do podstawionych
pojemników łańcuchy i zardzewiałe kawały lemieszy, i jarzma, i koparki
do buraków, skrzynię siewną i końcówki rurek siewnika.
— A Ameryka to co? — zawołał kupiec.
— A, Ameryka, to tak — powiedział doktor. — Ona ma teraz
świetnie, bo w komisji atomowej zasiadają Morgentau i Baruch, którzy
sobie spokojnie czekali, aż, Bogu dzięki, Rosjanie będą mieć również
bombę atomową.
— Ale Amerykanie mają tych bomb więcej — powiedział kupiec.
— No tak, mają ich więcej — przytaknął doktor — ale właśnie mnie
wkurzył ten osioł Peroutka, bo podobno wtedy, gdy Amerykanie w lutym
bombardowali Pragę, to tylko pokropiło, ale teraz to by była inna
zabawa! No to ja, ty ośle Peroutko, sram na tę waszą Wolną Europę, bo
co to za żywot, jak mi ją zburzycie? — podniósł palec i tam, na jego
końcu, za hałdami złomu wojennego, tam gdzie wznosiły się kopuły
wielkich pieców, tam jakby na komendę podniosły się cztery srebrne
strugi wody jak podczas jakichś ćwiczeń albo święta strażackiego i
bryzgały na wielki piec, a ze ścian wielkiego pieca wytryskiwały obłoki
pary, niebieskiej i różowej, i szybko unosiły się, i znikały w niebieskim
letnim niebie.
— Gdyby się tak znalazł papieros — powiedziała.
Książę wstał, rozpinał się, obmacywał, kilkakrotnie przeszukiwał
kieszenie, potem machinalnie podał jej papierosy i gdy błysnął zapałką,
dziewczyna skłoniła się nad płonącym drewienkiem i włosy miała
rozpuszczone wokół tej zapałki, jakby się poddawała inhalacji. I paliła
łapczywie, ogienek żarzył się i oświetlał poprzez włosy jej twarz,
zataczając się pobiegła przed siebie, jakby ją ten alkohol popędzał,
musiała hamować, Książę kroczył ciężko, ciągle chciało mu się biec z
powrotem, jakby go ktoś wlókł nie tam, gdzie sam chce. Tak stąpali
dróżką wzdłuż kanału ściekowego kopalni, a na wzgórzu wylewano
szlakę i cała okolica była czerwona, z niebieskimi cieniami, włosy
dziewczyny świeciły jak różowa wata cukrowa. Książę przypalił jej
następnego papierosa.
— Co masz za bliznę przez facjatę? — powiedział Książę i szedł
samym skrajem ścieku.
— Była u nas taka zwaaariowana rodzina, Rudolfie — powiedziała i
odbiegła dziesięć metrów przed Księcia, potem się odwróciła — mówili
sobie Koloredo... hrabiowie, ale mieli tylko kramik... gdy na przykład
jechali na jarmark... prosili dyrekcję kolei, żeby im podstawić salonkę...
a jeden z nich był naprawdę szalony, a ja jako dziewczyna jeździłam na
kucyku i ja najbardziej krzyczałam na tego szaleńca... hrabia Koloredo!
— krzyczała dziewczyna, ale okolica była cicha, tylko drogą zjeżdżał
wózek dziecięcy, pierzynka jaśniała w nim, gdy ich ten wózek mijał.
Książę widział, że popycha go zapłakana kobieta, a w pierzynkach
skowyczy pies.
— Co jest, matko, co się to... to stało? — zapytał i rozkraczył się.
— Barego mi przejechał samochód, mojego Barego — powiedziała
kobieta i dalej pchała wózek. — Wiozę go do lekarza.
— Hrabia Koloredo! — krzyknęła dziewczyna i zamachała podeptaną
kurtką. — Ale raz ten szaleniec wybiegi z kosą... i z tyłu sieknął
kucykowi po nonogach... a ja upadłam w pokrzywy i ten szaleniec, gdy
biegł z powrotem... to nie widział mnie, ale szpicem tej kosy przejechał
mi przez twarz, Józiu... — powiedziała i ziewnęła, potem znów pobiegła,
depcząc kurtkę.
A profesor filozofii wlazł do wagonu i podawał kupcowi przecięte
palnikiem kosze na mlewo, sortowniki bębnowe, bębny do czyszczenia
zboża, sortowniki do kaszy, maszyny do ubijania śmietany.
— To jakiś spalony młyn, czy co — dziwił się kupiec Bárta i rzucał
części do pojemnika.
— Cale stare złote czasy idą na szmelc, a wy nawet o tym nie wiecie
— powiedział doktor. — Epoka wyrżnęła was jak cielęta, a wy co
robicie? Sami sobie podkładacie do pieców środki wyrazu waszej klasy...
i nie wiecie o tym.
— Ale świat tak tego nie zostawi — śmiał się kupiec. — Taki Iran to
dzisiaj idzie na całego.
— Jaki Iran?
— No, Iran.
— Ale skąd — powiedział doktor — chciał pan powiedzieć Irak.
— Nie, słuchałem Wolnej Europy, Iran.
— No, zaraz — powiedział doktor — niby kutas i kutafon jest to
samo, ale między Iranem i Irakiem jest sakramencka różnica. Tylko,
kolego, są jeszcze Rosjanie. A ci zawsze mieli dobrych szachistów,
basów, ciężarowców, zapaśników, łyżwiarzy szybkich i politykę
zagraniczną.
I doktor kładł na kolana, pokryte fartuchem, maszynki do lodów,
maszynkę do mięsa, brał w rękawicach maszynki do siekania mięsa,
chochle, głowicę cylindra z kompresora, maski rzeźnickie, orczyki z
hakiem i niósł na skraj wagonu, skąd zabierał to kupiec Bárta i rzucał
wprost do przygotowanych koryt.
Potem stali przy płocie, Książę wyciągnął z niego dwie sztachety i
weszli za ogrodzenie. Dziewczyna pochylała się, zwisały jej włosy,
ziewała. Wyciągnął rękę, dając jej pierwszeństwo, ale cofnął się, uderzył
w ścianę baraku i osunął się na ziemię.
W pomieszczeniu stał przed lustrem strażak Karol, szczerzył do siebie
rzadkie zęby, przytrzymując toporek stał w kasku i zasłaniał sobie oczy,
miał buty z cholewami, które uciskały mu łydki, a od chwili gdy je
wciągnął po raz pierwszy, miał trwałe poczucie pewności i
zdecydowania, tak samo jak wtedy, gdy miał na sobie pas.
Odwrócił się zalękniony, niemal przeraził się otwartych drzwi, przez
które nikt nie wszedł.
Robotnicy spali na pryczach, tylko Jarek Jezusek leżał na plecach i
grzebał w bukiecie sztucznych róż, przymocowanym do pryczy nad nim.
Robotnik z potrójnymi kręgami pod oczyma siedział jak ścięty na
odwróconym krześle, bawił się szklanką wina i obserwował refleks,
biegający po blacie stołu. Ten robotnik powiedział:
— Skup się lepiej, myślisz o tym, powiedz to szybko, już to wiesz.
Czego się boję, Marion?
Strażak, dodając sobie odwagi, podszedł do samych drzwi i krzyknął
w ciemny korytarz:
— Nie próbujcie mnie robić w konia. No! Zapytajcie dyrektora
poprawczaka i on wam powie, jaki ja tam byłem pies!
A do kanciapy wszedł Książę, odwrócił się, obiema rękami przyzywał
dziewczynę, by wystąpiła z ciemności. Do środka wbiegła dziewczyna z
rozpuszczonymi włosami, mocno pochylona, odrzuciła kurtkę, strażak
wskoczył na krzesło, refleks wina znieruchomiał na blacie stołu. A
dziewczyna, z rękami naprzód, padła na pryczę, na brzuch, jej włosy
rozlały się jak mleko.
— Ale jest jeszcze ludzkość — powiedział kupiec. — Są jeszcze idee.
— Tylko że, kolego, ludzkość tośmy poznali w kryminale. Tam jest
teraz ludzkość! Sami kapusie, maniacy, byle jaka łajza z manią
prześladowczą wypisaną na gębie. Tam przecież nie słyszeliśmy nic
innego, tylko ja im pokażę, jak przyjedzie Zenkl od strony Chebu na
białym koniu — wołał doktor filozofii, a powieka opadała mu coraz
niżej. — To, że pan jest matoł, to panu ludzkość przebaczy, ale tego, że
pan zna pięć języków, nie przebaczą w więzieniu nigdy. Jedna taka
świnia, która siedziała tam za politykę, tak jak ja, i była tam woźnicą,
każdego, kto przyszedł, przesłuchiwała, choć gówno mu do tego było. —
Co zmalowałeś? — powiada i bierze bat. Mówię: — Kiedy ja się
wstydzę powiedzieć. — A on mnie chlasnął batem, więc mówię: —
Jebałem kozę. — I on to kupował. — A co, a jak? — A ja mówię: —
Kozę i załatwiło mnie to, że ta koza była w odmiennym stanie i że ją
nadwerężyłem. — I miałem spokój z tym gnojkiem, ale musiałem
uważać, ten woźnica puścił mi raz wózek na nogę, tyle że mi się kulas
schował za kant schodu. Jak ja bym potrafił strzelić w pysk! Tak pięknie
w pysk! Ale rozum — stop! Przecież pan sam to zna, byli z nami
głównie spece od rozróby. Ale i tak ktoś ode mnie dostanie, oberwie,
cholera, w pysk jak nic.
Pogroził doktor i dalej wygrzebywał z wagonu zagiętymi widłami
zardzewiałe piłki, laubzegi, płaskie piły, bukwele, grzbietnice, majzle,
przebijaki, młotki, komplety zupełnie zardzewiałych wierteł,
gwintowniki i cyrkle, tarcze szlifierskie i osmalone topory ciesielskie.
— Chłopaki — powiedział Książę i próbował ściągnąć buty —
przyholowałem wam rurę.
— Jesteś gość — powiedział strażak i zlazł z krzesła — ja idę
pierwszy.
— Ty też, Jarek, spróbujesz?— zapytał Książę.
Ale Jarek błogo się uśmiechał.
— Gdzie tam on, nie wiesz? — powiedział strażak i ukląkł obok
śpiącej dziewczyny, i podciągnął jej spódnicę. — Jarek nam się zakochał
w byłej kurewce. Dzisiaj miała imieniny, przez całą hutę niósł jej bukiet
— a ona się rozbeczała na rampie. — Powiedział strażak, jednym
szarpnięciem ściągnął z dziewczyny figi i odrzucił je na ścianę.
Książę, zatoczył się w stronę stołu, otworzył szufladę, wziął nożyczki
i podszedł do pryczy.
— Ze zdejmowaniem ubrania jest kłopot — powiedział i naciął
spódnicę, potem uchwycił za te dwa rogi i jednym ruchem rozerwał
spódnicę na pół.
— Niezła robota — powiedział Książę i zatoczył się do stołu, potem
siadł na pryczy i odezwał się: — Jarek, ty się tak zawsze napalałeś na
baby, nie spróbujesz teraz?
Wskazał kask, który leżał na głowie dziewczyny, mundur strażacki,
który teraz nakrył dziewczęce ciało, toporek, który rytmicznie
podskakiwał na strażackim grzbiecie.
— Myślisz, że ta twoja jest inna? — spytał Książę.
— Jest inna — powiedział Jarek i dalej bawił się różami ze strzelnicy
— ale taka też była... Któż to tam jest, co leży pod Karolem? Czyjaś
siostra może! Ale na pewno czyjaś córka. Może twoja przyszła stara.
Twoja kobieta, z którą może będziesz miał dzieci.
— Gówno prawda! — krzyknął Książę.
— Ale tu jest inteligencja, ona te sprawy rozwiąże — powiedział
kupiec. — No, na pewno — odpowiedział doktor. — Wczoraj w firmie
Zachwyt dałem sobie zrobić pedikurwę i spotykam jednego rzeźbiarza,
kolegę z klasy, który mi mówi: — A to piękną galerię mamy. — A ja
mówię, no to macie się czym chwalić! Feudałowie jeździli tam
wierzchem, a wy teraz robicie sobie machloje ze sztuką. Toście nie
mogli wybudować czego innego ? Ja bym tam zostawił ujeżdżalnię, od
czasu do czasu przyjedzie na Hradczany jakiś mineciarz, więc niech tam
sobie jeździ... Albo raz w tygodniu wystawiłbym na ujeżdżalni tablicę:
„Dzisiaj jebanie za darmo!” To powiedziałem rzeźbiarzowi, koledze, i on
odszedł ode mnie. Ale skąd! Od intelektualistów czuć sraczkę na
dziesięć metrów — powiedział doktor.
Siadł w wagonie, potem zeskoczył. I we dwóch usunęli drugie drzwi
wagonu, i obaj nosili do koryt kowadło, powiązane drutem osie do
wozów konnych, sworznie i wahacze, maszyny do gięcia obręczy, młotki
do podków i kleszcze, osłonę paleniska, wiertła ślusarskie, korbowe
pierścieniowe wiertarki, przenośne palenisko, tarcze do polerowania na
szlifierkach, komplety gwintowników, wiertła działowe, kleszcze
konduktorskie, przecinaki i rękojeści gwiaździste, pasy transmisyjne,
pompkę i podnośnik, resztki ręcznego ruchomego dźwigu.
I dwaj robotnicy przebudzili się, najpierw wysunęli bose stopy, potem
usiedli i patrzyli w dół na pryczę, na której leżał poruszający się strażak,
wokół kasku jak aureola jaśniały kobiece włosy i dwie białe ręce i nogi
sterczały w kształcie krzyża.
— Marion, co kocha ten pan? — spytał stary robotnik i dalej patrzył,
jak refleks szklanki wina biega po stole. Jakby stawiał kropkę, uderzył
szklanką o blat, wstał, wskazał na dziewczynę i powiedział: — Zasłużyła
na potępienie.
— A te legiony kurew z naszych młodych lat, co? — spytał Książę i
dalej próbował ściągnąć but.
— Te były tylko godne politowania — powiedział stary robotnik —
dlatego że zatrudnione gdzieś w Tecie albo Arze, miały mało pieniędzy i
musiały sobie dorabiać... No, jak były młode, to jeszcze jakoś szło —
odwrócił się i siadł na pryczy, tuż obok kasku strażackiego i białej
dziewczęcej ręki — ale gdy widzieliśmy te postarzałe biedaczyska, jak
się oferowały na Tiesznowie, w parku, na Inwalidowni na skwerku, za
piątaka koło Franciszka, w rejonach Kuczerów i Starej Pani... Potem te
szeregi opuszczonych ludzi, gdy ciągnęły na nocleg do schronisk w
Kobylisach i na Krejcarek, w stronę Żydowskich Pieców, do cegielni w
Wysoczanach, to moja siostra wykrzykiwała, coś dla tych ludzi trzeba
zrobić! Ale niczego nie zrobiliśmy, byliśmy bogaci, przyglądaliśmy się
tym procesjom z okna. A dzisiaj ? Dzisiaj siostra wyparła się
wszystkiego.
— Dobrze — powiedział kupiec Bárta — ale są jeszcze ideały, które
dalej głosi szlachta! Ta jeszcze wie, co znaczy powrót do natury!
— No, na pewno — powiedział doktor filozofii. — Tylko ona potrafi
wracać do natury, taki lord angielski tak samo ładnie się ochleje i
ześwini jak prostak, ale między swoimi w klubie. Dlatego w Anglii jest
tyle klubów, a na zewnątrz to każdy jest dżentelmenem...
— Ale czeska szlachta? — zawołał kupiec.
— Ta na pewno. Jako chłopak pamiętam, jak książę Šternberk
urządzał polowanie, a po nim odbywał się pod gołym niebem jubel. Ach,
taka komtesa Šternberkowa, ile ona mogła mieć? Dwadzieścia dwie
wiosny i piękność! A gdy w środku bankietu szlachta była już podpita, to
komtesa kładła na obrusie nóżkę w wysokim bucie, wycelowała obcasem
w któregoś w tych zdegenerowanych szlachciców, wierzgnęła nóżką i
pierdnęła jak stara niedźwiedzica. A baronowie i książęta rechotali, aż
im się monokle huśtały i stękali... Oh, sapristi! Comme charmante!
Eblouissante! A czemu nie? Komtesa też była między swoimi i też
wracała do natury. A gdy następnego dnia jechała karetą do kościoła,
znowu była to ta nienaganna komtesa z podniesionym noskiem, który do
dziś pozwala mi zakosztować spojrzenia w nieskończoność... A ja wtedy
ukląkłem przed karetą i ona mi skinęła chusteczką...
Mówił doktor i dalej nakładali zardzewiałe imadła do rurek, nożyce
do szkła, pojemniki na kwas lutowniczy, trzpienie, kowadło do gięcia,
lutownicę na cynę, potem znów obaj składali żelazne koła szprychowe,
tryby z uzębieniem czołowym, wały krzywkowe, łożyska baryłkowe,
korbowody, wały do sprzęgieł stożkowych...
— No, ale w takim razie co, co? — machał rękami nad głową kupiec.
Strażak Karol przewrócił się na bok, chwilę odpoczywał, potem
wstał. Poprawiał sobie przed lustrem kołnierz, przekrzywił na bakier
kask, który zajaśniał jak monstrancja.
— To nie jest to — powiedział i wskazał na pryczę — jest bez życia.
Powinienem jej podpalić włosy, paliłyby się jak słoma.
— Ale co te dziewczyny dzisiaj w Perle, w Białym Łabędziu i gdzie
indziej... Czy one nie muszą sobie dorabiać? — zapytał Książę i but
puścił, a on się zakołysał jak fotel na biegunach, z butem w ręku. —
Idźcie do Carioki, idźcie do Baroku... są tam urzędniczki, które dorabiają
koleżance na mieszkanie, jasne?
— To prawda — powiedział robotnik z potrójnymi kręgami pod
oczyma — ale wierzcie mi, tamte były godne politowania, a ta zasłużyła
na potępienie. Jeśli znajdą ją jutro tutaj, to znów masz Książę
dochodzenie na głowie i wypłynie znowu sprawa zawieszenia... Ale,
Marion, jaka jest konstelacja gwiazd? — spytał stary robotnik i wrócił
do stołu, nalał taniego wina, napił się i potem bawił się refleksem, który
jak czerwony zajączek biegał po blacie stołu.
— Co? — spytał doktor i zamyślił się, patrzył, jak cztery strumienie
dalej chłodzą wielki piec i jak robotnicy tam, na koronach pieców,
rozmontowują przegub rur chłodzących, rur, które otaczają wielki piec
niby powrósło pompę w czasie mrozu i którędy cieknie woda z
ocementowanego stawku, stamtąd z góry, znad stalowni, skąd spadem
wlewa się do rur chłodniczych, wokół wszystkich wielkich pieców. I
strumienie tryskały, a w ich nawałnicy dwóch ludzi, wiszących na linach,
rozmontowywało przegub. — Co! Wierzę ludziom, którzy potrafią się
zmagać ze swoim losem — powiedział gorzko doktor filozofii — i
niczego więcej nie ma już dla mnie, bo niewiedza opanowała i mnie.
Gdy jakiś filozof doszedł do momentu określenia kosmosu albo siebie
samego, to natychmiast robił unik... Lao-Tsy: umieć nie umieć. Sokrates:
wiem, że nic nie wiem. Erazm z Rotterdamu: Pochwała głupoty. Mikołaj
z Kuzy: Docta ignorantia... A nasz dwudziesty wiek? Pięknie z
powrotem do trzeciorzędu.
Powiedział doktor i przedmioty, które brał z wagonu, rzucał z
niechęcią do pojemnika wsadowego: rymarskie dziurkacze do krążków,
młotki, szydła, żabki i hebelki do skóry, piekarnik, kociołek na wodę,
płyty, szczotkę kominiarską i czesarkę do konopi...
— Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego — powiedział strażak Karol
— a gdyby nawet, to mam na to papiery.
Książę obejmował głowę, tarł skronie.
— No to ją wyrzucimy — powiedział, wstał i potrząsnął śpiącą,
potem przewrócił ją na plecy.
— Żeby nam tylko nie wykorkowała — dodał strażak, ale zdumiony,
jak dobrze leży na nim ten mundur, wpatrzył się w lustro.
— Uwaga na nereczki, panienko — powiedział Książę i znowu
potrząsnął śpiącą dziewczyną.
A ona padała głową w dół, bezwładnie, tułowiem do przodu, najpierw
piękne włosy zamiotły podłogę, a potem osunęły się dwie nagie nogi
niczym dwie białe ryby.
— No więc pogadajmy przynajmniej o kurwach! — krzyknął
rozpaczliwie kupiec.
— To na pewno — powiedział doktor i podniósł rękawicę — ale
gdyby jakieś były. Pójdzie pan, kolego, gdzieś do lokalu, to tylko płakać.
Musi pan pić zlewki z jakąś Kaśką, która myli sobie winien dać — dał,
która nie umie grać na pianinie, nie wie, co to konwersacja oraz dobrze
zorganizowana zabawa. Ale za Austrii? Takie kurwy u Goldszmidów to
były damy! Miałem z jedną spotkanie w Różanym Krzewie i ona
przyjechała karetą jak komtesa. Albo takie kurwy w Napoleonie, albo,
Chryste Panie, u Szuchów! Trzy talary, ale już przebadane przez
medyka, żaden alkohol, tylko trzy talary i burdelmama powiedziała, no
to z Bogiem, kawalerze, proszę nas znowu odwiedzić — ale to było za
Austrii. Oczywiście po wojnie prostytucja nie jest godna kobiety. To
wszystko ta kurwa Plaminkowa i Alicja
, głównie ona, ją źle albo wcale
nie przejebał jakiś major, no to niech nie jebie cały świat! I od tej pory
zmierzch ludzkości... Jezu — podniósł się doktor filozofii i patrzył, jak
podjeżdża lokomotywka by odciągnąć załadowane pojemniki, patrzył,
jak strumienie wody tryskające na wielki piec cofnęły się, i ciągnął dalej
— jedna kurwa od Szuchów, Jezu, jak ona szła ulicą, to było coś
*
żona prezydenta K. Gottwalda
wspaniałego, zupełny cud natury, dorodna, wypoczęta, taka prasamica to
była, każdy się musiał za nią obejrzeć, co było na mężczyznach
męskiego, to sterczało jak pompka... Sam absolutny duch ziemi, taka to
była kobieta, żeby się wyrazić po heglowsku.
— Wilek, jestem byłą studentką medycyny... — wybełkotała.
— Gówno jesteś — powiedział Książę i otworzył okno.
Na niebie błyszczały gwiazdy, niebo było już na granicy, gdy noc
kończy się dostrzegalnie, ale poranek dotąd nie przyszedł.
— A teraz jazda stąd! — pokazał na okno baraku Książę.
— Redaktorką jednej agencji informacyjnej, Bogusiu — powiedziała
dziewczyna, a głowę miała opakowaną włosami.
Książę podniósł ją, potem upadł, gdy znalazł zapałki, wyciągnął
wiązkę i przyłożył do pudełka.
— Jak nie pójdziesz, podpalę ci włosy — powiedział.
Usiadła, ciężko się podniosła, uchwyciła rękami pryczy, podeszła do
okna i naiwnie pokazała palcem: — Tam?
— Tam — rozkazał Książę i chwilę klęczał na czworakach, potem się
podniósł.
— Czternaście miesięcy więzienia na Pankracu — powiedziała
dziewczyna i przerzuciła nogę w chłodne powietrze, skłoniła się ku
wnętrzu i dodała: — Wczoraj miałam rozpocząć wykonywanie kary.
Książę podszedł do okna i łokciem strącił dziewczynę. Był to taki
dziwny upadek, jakby ta dziewczyna była przebita osią ramy okiennej,
przekręcała się jak na rożnie wokół swojej osi, głową z tułowiem, a nogi
podniosły się jak dwa białe gronostaje... a gdy tułów zsunął się za
rozpuszczonymi włosami i potem te nogi się zsunęły jak w wodę,
wchłaniającą pływaczkę, która skoczyła z wysokiej wieży... została tylko
sama okienna rama z wpiętymi migotającymi gwiazdami.
— To wszystko będzie — powiedział z nadzieją kupiec Bárta — jak
nam tamto zwrócą.
— Gówno dostaniecie, czy pan ciągle tego nie zauważa? — zapytał
doktor filozofii i wskazał ręką za odjeżdżającą kolejką, która odwoziła
do pieców martenowskich pełne pojemniki — czy pan nie rozumie, że
wszystkie wasze kupieckie kramy sami ładujecie do martenów, gdzie się
lęgną odlewy dla innej epoki? Gdzie będą za rok te wszystkie wasze
kramy, szajsfirmy i narzędzia? Nigdzie! I co z was zostanie? To samo, co
z waszych środków wyrazu... będą z was odlewy, też was czas przetopi,
dlatego że to nie jest szkarlatyna, tylko epoka. A co ja? Żebym tylko
doczekał, jak rentierzy w Paryżu będą zamiatać ulice i komuniści będą
ich kopać w dupę, żebym już doczekał, jak Murzyni w Ameryce będą
pierdolić milionerskie córuchny! Tylko szkoda, że w tym pierdoleniu nie
będę brał udziału, bo ja daję ogłoszenie o sprzedaży domu, w którym już
nie chcę mieszkać. Adije, stary świecie!
Książę podniósł figi i rzucił je w okno, przez moment ta bielizna była
rozpięta jak nietoperz, potem rzucił kurtkę i rozerwaną spódnicę...
— Kiedy byłam malutka, miałam kucyka — zawołała dziewczyna.
Strażak Karol znowu z fantazją przekrzywił kask, przymknął szafkę z
lustrem, zamknął kłódkę, kilka razy sprawdził, czy dobrze trzyma, potem
odwrócił się z ręką na klamce.
— Ja to byłem pies, wszystkim może to powiedzieć dyrektor
poprawczaka, ale ty, Książę, jesteś pies psów.
Książę wziął z kąta wystrzępiony bat, świstał nim w powietrzu.
Potem podniósł portfelik, który wypadł z kurtki dziewczyny.
Otworzył go, i znalazł w nim złożoną kartkę. Wytrzeźwiał.
— Jednak to fakt — powiedział Książę — wpadnij, Karol, do
dochodzeniówki i powiedz, że ja i ty, i Jarek meldujemy, że mamy tutaj
dziewczynę, która już wczoraj powinna się stawić na Pankracu, żeby
rozpocząć odsiadywanie kary. Powiedz, że my wszyscy mamy
zawieszenie i dlatego dajemy o tym znać. Każdy zrozumie, że musimy
się asekurować.
Strażak wymaszerował na służbę pełen dumy, którą mu wstrzykiwały
wąskie wysokie buty, ciasny pas, kask zsunięty na oczy.
Doktor pomachał oddalającej się kolejce i widział, jak reszta
robotników ze złomowiska odchodzi do baraczku, który sami sobie
sklecili, do baraczku postawionego z reklam zlikwidowanych
prywatnych firm. Niech się wstydzi ten, co nie poznał jeszcze Avionu.
Wiedz, że czekolada Ego smakuje wybornie. Tego, który zakupi
kondomy Fafjeta, nie spotka zawód ani żadna bieda. Stare złoto,
brylanty, skupuję po cenach najwyższych. Biustonosz Famirowej
zachowa tajemnicę waszych kształtów. Tylko wróżka Křižowa — z
kryształowej kuli. Świetna jakość, przy tym gracja, to jest Kostki
ondulacja, Serce każdej kobiety podbije jedwabny szlafroczek,
pikowany, z podwójną podszewką, Eisner, Jindrziska 20. Masaże,
Nekazanka 8, fachowy personel, elegancja, higiena. Nie zrywaj, nie
depcz, kwiatuszek też czuje. Sensacyjny wynalazek dla impotentów!
Potencjał. Karma odgadnie i wyczyta z ręki oraz kart całe wasze życie.
Obok złomowiska stalowni przejeżdża wóz strażacki w pełnej
gotowości bojowej, przemoczeni strażacy siedzą na ławeczkach,
niektórzy na stopniach, na głowach mają czarne kaptury lśniące od
wody, z jedną nogą na błotniku stoi strażak z wyszczerzonymi zębami,
jedną ręką się trzyma, drugą salutuje, rozgląda się uroczyście i dziękuje
za podziękowania, których nikt mu nie przesyła, ale wszystkim na
złomowisku przekazuje wiadomość: Wiecie, co było w tym przegubie
rurociągu? Ugotowany malutki chłopak! Kąpali się, łobuzy, tam na górze
w jeziorku i woda sobie chłopczyka porwała i pognała rurociągiem
chłodniczym! Obiecywali nam dodatki, ale teraz robią z tego problemy.
To dopiero, co? Obiecywali koronę więcej na godzinę i nie dali.
Doktor filozofii pochylił głowę i wszedł do niskiego baraczku,
ustawionego z reklam, sloganów i szyldów zlikwidowanych firm, i
usiadł wśród reszty robotników, tamtych byłych kupców, rzemieślników,
i pozdrowił: — Cześć, odlewy!
Były młynarz, były właściciel warsztatu stolarskiego, były rzeźnik i
były ślusarz trącili się, mrugnęli do siebie i młynarz powiedział: —
Dziadku, siądźcie solne i opowiedzcie nam jakieś kurwiarstwa.
W tym momencie na hałdzie wylała się szlaka, niebo się rozżarzyło,
różowe światło, w dali na końcu, w nadrannym nastroju wznosiło się
zsiniałe miasto z zielonymi dachami i wydrążoną z kamienia łupkowego
kościelną wieżą. Kominy pieców martenowskich sterczały przeciwko
miastu i ze środkowego komina wyciekał delikatny niebieski płomyk z
bursztynowym trzepotem na brzegach. Potem na zboczu hałdy została
tylko wyszczerzona blizna rozżarzonej szlaki, niczym płeć tej krainy.
I gwiazdy zgasły, te najmniejsze już zniknęły, tylko kilka wielkich
konających gwiazd drżało na niebie.
— Dajcie mi żyyyć, dajcie mi żyyyć — zaszeptał głos pod oknem.
ZDRADA LUSTER
Tego roku lato było bardzo gorące. Chłopcy płasko podawali sobie
piłkę, kopiąc ją o ścianę i siatkę w oknach piwnicy. Dozorczyni
zwierzyła się panu Míťánkowi, że pan Walerian na pewno zabrał się
teraz za aktorstwo albo taniec, albo może już zwariował, bo na dole w
piwnicy jeszcze z jednym podskakują tam i z powrotem, i naprzeciw
siebie, piją od rana wińsko z butelki i pokrzykują: Dalej naprzód!
Dawaj! I że sobie pan Walerian kazał przywieźć przed miesiącem balię
gliny, a przedwczoraj szaflik murarski i że dozorczyni widziała, jak
chodzi półnagi po piwnicy, a na piersiach ma tylko psią skórę sprzed
łóżka i że chodzi tam z nim jeszcze jeden gość, tak samo z dywanikiem
na nagim ciele. I codziennie przychodzą tam dwie kobiety, i obie mają
na głowach kapelusze z czereśniami. I ci dwaj faceci w psiej skórze
zamierzają się na siebie siekierkami, właśnie takimi kamiennymi
toporkami, jakie miał Robinson Cruzoe.
Pan Míťánek zdjął opaskę ormowca, bo jak miał wolne, to łapał
wyskakujących z tramwaju obywateli i wlepiał im mandaty. Tego roku
lato było bardzo gorące.
— Ja tam na to popatrzę — powiedział pan Míťánek.
I zastukał do drzwi piwnicy.
Przy ścianie kościoła Świętej Trójcy na małym rusztowaniu murarz
naprawiał posąg świętego Tadeusza, któremu klimat wyżarł kolano i oko.
Ze ściany plebanii kościelny wydłubywał żelazne śruby, mocujące
dziękczynne tabliczki, którymi był oblepiony cały mur.
— Kurde bele, szlag by trafił te kulty — pyskował kościelny.
— Jest to ciemnota — przytaknął murarz i wyjął z aktówki kolano i
oko z piaskowca.
— O mało nie zerwałem paznokcia — trzepał rączką kościelny.
— To w waszym niebie obowiązują też tytuły? — zapytał murarz i
wskazał na tabliczkę, którą trzymał w ręku: Święty Tadeuszu,
dziękujemy ci za poratowanie podczas burzy. Inż. K. H. i dr J. K.
— Emaliowane polecone i blaszane ekspresy — naśmiewał się dalej
murarz — kto to tam w górze doręcza?
— Kurde bele — pyskował kościelny — jest tych tabliczek razem
dwieście dziesięć, każda tabliczka ma cztery śruby, więc w sumie
osiemset czterdzieści śrub i ja to mam tymi rękami odkręcać, szlag by
trafił te kulty.
— Przydałoby się trochę zdrowego rozsądku — powiedział murarz i
szlachetnemu posągowi z piaskowca dopasowywał oko.
— To jeszcze nie wszystko — westchnął kościelny — gdy to
wszystko wykręcę, to znowu te emaliowane liściki muszę przyśrubować
w kościele, ale z drugiej strony. Tymi rączkami ! — i pokazywał swoje
ręce. — I znowu osiemset czterdzieści śrub. A najpierw muszę wybić
osiemset czterdzieści dziurek i wbić w nie osiemset czterdzieści kołków!
Tutaj ściany są jak z betonu, kurna, że też ten Kościół wszystko musi
robić na wieczność!
— Proszę dalej, jestem ciocią artysty — zapraszała koścista ręka.
— A ja jestem członkiem ormo — skłonił się pan Míťánek. Wszedł do
atelier w piwnicy, gdzie migotliwie paliło się w piecu i artysta pan
Walerian mieszał w szafliku wapno, a ciocia w czarnej sukni grzebała
hakiem w piecu. Potem dokładała miału z ogromnego stosu w kącie.
— Dalej naprzód! Dawaj! — zawołał pan Walerian i odrobinę
zwymiotował do szaflika.
— No, to przyjemnie słyszeć! — powiedział pan Míťánek i
uśmiechnął się, gdy zobaczył, że jeszcze jeden pan Walerian miesza w
szafliku w lustrze.
— Wiesz co, Walerianie? Odgrzeję ci kiszkę — powiedziała ciocia.
— Na miłość boską, ciotka! Ja dziś tworzę! — i napił się wińska.
— Wszyscy tworzymy ponieważ jesteśmy jedną rodziną — dodał pan
Míťánek — jestem zachwycony — i stanął przed obrazem naturalnej
wielkości — to jest piękne dzieło! To się naród ucieszy!
— No nie? — powiedziała ciocia i wzięła kiszkę za kołeczek — ale
niech pan tylko spojrzy na artystę jak się dla narodu rujnuje. Nic nie je,
tylko pije, a od wilgoci, widzi pan? Jak mu pokręciło nogi?
— Ciotka — wrzasnął pan Walerian — nie wpieprzaj mnie, na miłość
boską, nie wpieprzaj, ale... — troszeńkę zwymiotował do szaflika — ale
ciągle naprzód! Dawaj!
Kościelny znów opierał się o śrubokręt, stał na niepewnej drabinie, a
obok kościoła zwalniała ciężarówka, potem zajechała na podwórze
składnicy surowców wtórnych, a murarz widział z rusztowania, jak ten
samochód przywiózł i teraz zwalił na stertę żelastwa setki czerwonych
tabliczek z białymi napisami, wszystkie oznaczenia placów i ulic, i
parków, które nosiły nazwisko generalissimusa. A gdy ten samochód
odjechał, wtoczył się na podwórze samochód z rzeźni i na stertę starego
papieru wysypały się przesiąknięte krwią pudła i papierzyska, pełne
resztek wnętrzności i skór.
Murarz przyłożył dłoń z okiem z piaskowca do szlachetnej powieki
posągu i zauważył, że ręka mu drży. Potem spojrzał w górę i wszędzie,
dokąd sięgał wzrokiem, wznosiła się konstrukcja z rur, która otaczała
rusztowaniem cały budynek kościoła katolickiego, kościoła Świętej
Trójcy, po to, by robotnicze ręce mogły doprowadzić ten kościół do
świetnej, grzmiącej sławy.
— Porządnemu towarzyszowi trudno dzisiaj na świecie — powiedział
murarz.
— Przyjemnie słyszeć takie bojowe hasło — powiedział pan Míťánek
— to ci dopiero niespodzianka! Co to ma oznaczać?
— To w ramach akcji uczczenia Jiráska — powiedziała ciocia i
położyła kiszkę na patelni — a jako motyw ze starych legend czeskich
wybraliśmy: Durynk wieszający się na olsze po zamordowaniu
pacholęcia... ale tutaj będzie niespodzianka! — pokiwała palcem ciocia,
a potem postukała w formę, umieszczoną na obrotowym postumencie i
zaśpiewała cichutko — w środku jest postać luckiego bojownika.
— Szlag by trafił! — błysnęły oczy pana Míťánka — to wy, ludziska,
pracujecie tu w piwnicy nad uwzniośleniem narodu?
I pan Míťánek zapatrzył się w oczy Durynka, na którym wisiał
stryczek, potem spojrzał na pana Waleriana, nad którym od sufitu wisiał
taki sam stryczek, spojrzał też na okrycie pana Waleriana i nagle go
olśniło.
— To pan sam dla siebie jest modelem — klasnął w ręce pan
Míťánek.
Ale pan Walerian troszeńkę zwymiotował do szaflika.
— Może powinnam mu utrzeć jajeczko? — zapytała ciocia — niech
pan tylko spojrzy, jak on sam siebie składa na ołtarzu sztuki. Ta dupka.
Jaka maleńka. Jakby babcia złożyła dłonie, jak dwa sklejone ziarenka
kminku.
— Przymknij się ciotka, przymknij się! — zawył pan Walerian, a łzy
ciekły mu po twarzy.
A po chodniku kroczyły męskie spodnie, potem ktoś niósł kąpielówki,
potem pojawił się cały pies i przybiegli chłopcy, najpierw wrąbali piłkę
w druciane zabezpieczenie okna, a potem kopali się po kostkach,
trzymając się paluszkami za siatkę.
Pan Míťánek wybiegł na ulicę i krzyczał:
— Gnojki zasmarkane! To tam mistrz tworzy dla waszej przyszłości,
a wy co robicie? Przeszkadzacie. Durynka na was trzeba! Woja luckiego!
Ale chłopcy dudniącym strzałem załomotali w ochronną siatkę
piwnicznego okienka, a potem jeden wpakował z woleja mokrą piłkę w
twarz panu Míťánkowi, tak, że ten podniósł ręce i na oślep szukał drzwi,
z których wybiegła ciocia i sprowadziła ormowca do atelier.
— Na chuliganów wyrosną — powiedział pan Míťánek i pociągał
nosem.
— A na kogo wyrośnie Walerian — wskazała ciocia obydwiema
rękami — niech pan tylko spojrzy, jak go ta sztuka zżarła. Na pewno jest
o dziesięć centymetrów mniejszy, zbiegł się przez to tworzenie jak
pokurcz. Bo, wie pan, ja pilnuję nocami w muzeum narodowym małp,
pawianów, pokurczów, szkielety i temu podobne.
— Dla narodu — powiedział pan Míťánek i wymrugał z oczu piasek
— poświęcają się te najlepsze siły. Ja też. Wychowuję naród, żeby nie
wyskakiwał z jadącego tramwaju.
— No — powiedział artysta, pan Walerian, i brodził w stercie miału, i
wymiotował w ten miał, i krzyczał, i wymachiwał ręką — ale dalej
naprzód! Dawaj! Wytyczony cel — znowu wymiotował, potem dodał
załzawiony — usuwa zmęczenie.
A od ulicy Łazarza wyszła staruszka w berecie, niosła pakunek,
przeszła pod konstrukcją z rur, nie zauważyła ręcznego dwukołowego
wózka, który tam stał, weszła po szczebelkach na ten wózek, który się
przeważył, staruszka zbiegła i padła na kolano, ale wstała i ciągle
patrzyła w twarz świętego Tadeusza, któremu na kolanach siedział
murarz i dopasowywał mu oko. A staruszka złożyła ręce i modliła się,
kosmyk siwych włosów sterczał jej spod beretu, a ona wpatrywała się w
twarz świętego, murarz przesuwał oko z piaskowca, aż się pokrywało z
brwiami, ale staruszka mocno była zjednoczona modlitwą z nadbudową
niebios.
A przed kościół, potem przed składnicę, podjechała ciężarówka pełna
posągów, popiersi i tabliczek, z bramy wybiegł kierownik składnicy i
krzyczał:
— Dokąd z tym! Prosto na złom!
I wskoczył na pakę, wyciągnął kredę i na każdej głowie napisał cyfry,
a gdy poznaczył wszystkie głowy generalissimusa, zręcznie zeskoczył i
śmiał się.
— Tylko nie wpakujcie tego gdzieś jako metale kolorowe!
I ciężarówka ruszyła.
Pan Walerian murarską łyżką nabierał z szaflika białej cieczy i
wlewał ją do otworu w głowie luckiego wojownika. Ciocia sięgnęła z
troską do włosów Waleriana i zlękła się:
— Widzi pan? Wypadają mu włoski, ale jak!
— Ciotka, na miłość boską, nie pieprz! — krzyczał artysta — Ciągle
naprzód! Dawaj!
Ale lucki wojownik rozpękł się w kroku i biały strumyczek
mlecznego gipsu chlapał na cementową podłogę.
— Ciotka — wrzasnął pan Walerian — wpakuj szybko pazury między
nogi wojowi!
— Ja chodziłam do kościoła — powiedziała.
— Przymknij się! Ostatnią forsę dałaś mi na gips. Szybko, bo nam ten
wojownik wycieknie!
I ciotka wytarła ręce o spódnicę, a potem wetknęła palce i zatkała
nimi dziurę w kroku wojownika.
Pan Míťánek patrzył w lustro i był zachwycony. Wszystko w tej
piwnicy powtarzało się.
— Szybko, wojownikowi pękły plecy! — krzyknął pan Walerian i
dalej się pochylał, i nabierał murarską łyżką płynny gips.
Pan Míťánek przyłożył dłonie do formy pleców wojownika, czuł, jak
swoimi rękami zagoił pęknięcia.
— Porządnemu towarzyszowi trudno dzisiaj na świecie — powiedział
murarz i usiadł na rusztowaniu obok szaflika, machał nogami tuż obok
głowy staruszki, ale ona modliła się dalej. Murarz zatrzymał but nad jej
głową i sznurówka lekko dotknęła niebieskiego beretu, ale staruszka
dalej była złączona agrafką z hierarchią niebios.
Te lustra w piwnicznym atelier ustawione były od cementowej
podłogi aż do sufitu i pan Míťánek zrozumiał, dlaczego dozorczyni
składała chaotyczne doniesienia, że w piwnicy jest ciągle dwóch, ale
nigdy ich nie widziała wychodzących z piwnicy, zawsze wychodził tylko
jeden. A w kącie pan Míťánek widział stojący nie mechaniczny magiel
do bielizny, ale olbrzymią maszynę do satynowania papieru, walce
długie prawie na dwa metry, wszystko w dębowych kłodach i belkach.
— To jest okaz, co? — powiedziała ciocia — ale zamówienia jak na
złość otrzymywaliśmy malutkie. Walerian dostał rozstroju nerwowego
od kartek noworocznych. Zażyczono sobie wtedy, żeby na tych kartkach
było zdjęcie siedmiomiesięcznego chłopczyka i żeby ten chłopczyk
siedział na koniu i w ręku trzymał napis: Wesołych świąt życzy rodzina
Kocourków. Trzy gąsiory moszczu wypił, zanim to skończył, co pół
godziny rzucał wszystko w czorty, ale gdyśmy sobie uświadomili, że
dostaniemy za to dwa tysiące, to znów wyciągałam z miału to zdjęcie
siedmiomiesięcznego chłopczyka i tego konia i Walerian nasadził sobie
lupę zegarmistrzowską, i odrysowywał to dziecko i tego konia, bo miało
być uchwycone podobieństwo...
— A co to za malutkie znaczki na ścianie? To jakieś nalepki na
zapałki? — zapytał pan Míťánek.
— Gdzie tam — powiedziała ciocia. — To zamówienie, które
dostaliśmy na ryciny motyli i malutkich żuczków. To jest maszyna na
silnik elektryczny, strasznie hałasuje, a waży jedenaście metrów, i jakie
to miłe, gdy po drugiej stronie walców wypadnie potem maleńki portret
żuczka, jak pan powiedział, nie większy od etykietki na zapałki.
— Zamknij się, ciotka! — wrzasnął Walerian i dalej nalewał gips
łyżką murarską.
— Ta kiszka się przypala — powiedziała ciocia.
— Ciotka, ani kroku! — zawył pan Walerian, ale forma pękła na
karku. Szybko wlał ostatnią łyżkę i obiema rękami chwycił wojownika
za gardło.
A potem zajechała przed kościół wymoszczona materacami
ciężarówka, a na niej, opakowany w jedwabne poduszki i kołdry, leżał
pięciometrowy złoty krzyż i już opuszczał się z dźwigu hak z pętlą, i
przybiegli dwaj robotnicy, i ostrożnie wymościli pętlę pierzynką, a
potem pracownicy przedsiębiorstwa państwowego Safina, które krzyż
złociło, podnieśli ostrożnie ten krzyż pod pachy jak chorego człowieka,
potem jeden robotnik przebiegł na przeciwległy trotuar i dawał znaki
operatorowi, i krzyż wisiał teraz metr od murarza, który podniósł się i
cofnął, i siadł na kolana świętemu Tadeuszowi, i objął go za szyję, i
patrzył przerażony na złoty krzyż, patrzył na podwórze składnicy, na
tysiące nie rozciętych książek, patrzył na przegrodę ze starym żelazem,
na tabliczki ze wszystkich praskich placów i ulic, i parków, i cicho
westchnął:
— Można od tego ocipieć.
A chłopcy gonili piłkę ślepą ulicą.
— Marcinku, Marcinku! — zawołał pan Walerian. — Chodź na dół!
A chłopiec przyklęknął i nachylił się nad piwnicznym oknem.
— Co jest, panie Walerianie? — dyszał.
— Marcinku, strasznie bym chciał zapalić, chodź tu na dół, tam na
stole są papierosy, weź jednego, wsadź mi w gębę, jak widzisz, nie
możemy się ruszyć — wskazał brodą pan Walerian.
I drzwi się otwarły, i do piwnicy zbiegły dwie opadnięte
podkolanówki i zgrzany chłopiec.
— Tam, na stole... nie ma? To chyba mam w kieszeni spodni —
powiedział pan Walerian i brodą wskazał na swoje spodnie.
I chłopiec wszedł pod zapaloną żarówkę, wsunął rękę do kieszeni
artysty.
— Marcinku! — rozległ się kobiecy głos, a w oknie pokazała się
przykucnięta pani Karaskowa i oszalałymi oczyma patrzyła w dół na
rękę swojego synka, który ciągle szukał zapałek w kieszeni pana
Waleriana.
— Jeden Bóg wie, że najchętniej to bym wysadził ten kościół w
powietrze — powiedział kościelny i zdejmował pierwszą tabliczkę,
położył ją w koszu na bieliznę, a potem trzepotał rękami, żeby pobudzić
krążenie krwi w paluszkach.
— Szlag by trafił te kulty.
A potem już się murarz nie dziwił, że przyjechała ciężarówka i
zajechała na podwórze składnicy, patrzył i nie dziwił się, gdy kosze
listów rzucali na stertę starego papieru, na te krwawe papiery i pudła ze
sklepów mięsnych, nie dziwił się, gdy usłyszał, że jest tego siedem
metrów i że są to listy, które pisały praskie dzieci na konkurs radiowy:
Jak upiększyć ojczyznę? A potem na podwórze składnicy weszła ta
staruszka w berecie, położyła pakunek na wadze i kierownik zważył ten
pakunek, i rzucił go na środek sterty, i powiedział:
— Więc jest tego pięć kilo i ma pani tutaj jedną koronę.
— Jedną koronę? — jęknęła staruszka — przecież tam były listy,
które pisali do mnie moi kochankowie!
— Ale, proszę pani, to nie jest żadna aukcja, nawet gdyby pani
przyniosła tu listy, które pisał Valentino, to na to samo wychodzi,
dwadzieścia halerzy za kilo, więc za pięć kilo korona, ajne krone! —
krzyczał kierownik, ale staruszka stała już po pas w stercie i jak pług
śnieżny odgarniała tę makulaturę, te szpargały, i skomlała z bólu, i
szukała, ręce miała krwawe od tych papierów z rzeźni, ale nie
zrezygnowała, dopóki nie wygrzebała się z pakunkiem, rozwiązała go i
pokazywała:
— O, tutaj, tu są listy, które pisał do mnie porucznik ułanów, tutaj
znowu od kogoś, kto dla mnie zdefraudował kasę i skończył w
kryminale, tutaj...
— Proszę pani, tu jest składnica, a pani rzuciła na mnie urok! Ma pani
ode mnie pięć koron, ale niech się pani stąd zabiera! — krzyczał
kierownik i biegał, i kopał powietrze, i pocierał sobie łydkę.
— Lustra nie kłamią — zawołał pan Míťánek.
— Niech sobie kłamią czy nie kłamią, ale ten film Stało się w biały
dzień nie wystarcza panu? — jęknęła matka i potrząsnęła drutami, i była
niewinna, miała rozwarte nogi gdy przykucała, by lepiej widzieć
piwnicę, z której wybiegł Marcinek, jej syn.
— Ja jestem z ormo — powiedział pan Míťánek. Niech pani nie
wywołuje zgorszenia w miejscu publicznym, pani Karaskowa.
Ale pani Karaskowa tłukła swoje dziecko, a potem płacz się oddalał.
Chłopcy znowu wpakowali piłkę w siatkę i kopali nią o ścianę.
— Nie wydaje się panu — powiedziała ciocia — że Walerianowi od
tej sztuki odstają uszy? Ma je takie jakieś papierowe, jakby miał umrzeć.
I ten nos ma taki sinawy i przezroczysty...
— Ciotka, psia krew! — krzyczał pan Walerian. — W taki sposób cię
uduszę — wołał i pokazywał to na formie słowiańskiego wojownika.
— Ja bym mógł panu popchnąć wczasy w radzie narodowej. Bardzo
się tam ze mną liczą — powiedział pan Míťánek i uśmiechnął się, gdy
sobie pomyślał, że być może, gdy będą pisać o tym artyście ze ślepej
uliczki, wymienią też jego nazwisko.
— Nic nie chcę, tylko żeby mi pan... — powiedział pan Walerian i
zwymiotował przez ramię — żeby mi pan pomógł odnieść ten obraz.
A staruszka wyszła jak połamany krzew, w rękach miała te listy,
podeszła ku świętemu Tadeuszowi i podniosła fotografię, i pokazywała
świętemu, i wcale jej nie przeszkadzało, że pokazuje to zdjęcie
murarzowi, który siedział teraz koło szaflika.
— Tadeuszku złociutki, widzisz? To ja byłam, tancerka Cléo, tutaj
jest zdjęcie z Lipska, tam uciekły nam nasze tygrysy, a ja tańczyłam z
nimi w klatce, uciekły i ustawiły się na pomniku, wszystkie osiem, tutaj
znowu biegły za tramwajem, a ludzie mdleli, ale tygrysy ustawiły się w
grupie, bo myślały, że to jest numer programu, a tu polewali je wodą i
tygrysy przeskakiwały przez te strumienie, bo myślały, że to występ,
więc musieli je zastrzelić, tutaj są zdjęcia, na których policja dała się
sfotografować z martwymi tygrysami, a tu jest zdjęcie, jak przyjechała
treserka, a gdy zobaczyła swoich ulubieńców zastrzelonych, zastrzeliła
się także... Tadeuszku złociutki, poznajesz we mnie tancerkę Cléo?
Artysta pan Walerian i członek ormo Míťánek stali przed olbrzymią
bramą, zdobioną złotymi liliami i portalem z kutego metalu. Ścieżka,
wysypana złotym piaskiem, zakręcała pod wiązami, a na końcu tego
pięknego parku wznosił się pałac. Kroczyli ścieżynką i widzieli przed
pałacem krzesło, na którym siedzi okrakiem portier i patrzy, skupiony, na
czerwony dywan, który był wyłożony z pałacu jak olbrzymi język. A po
tym dywanie wychodził człowiek, miał ręce wyciągnięte przed siebie,
był blady i czkał. A portier się podniósł, szybko wziął spod krzewu
bukszpanu wiadro, podstawił je temu człowiekowi, potem zarzucił mu
kabłąk na kark i kiedy ten człowiek wymiotował, portier wycierał mu
szmatą piersi. Gdy ten człowiek przestał wymiotować, odwrócił się, w
oczach błyszczały mu łzy i czkał, i cichuteńko buczał. Potem przeszedł
dróżką koło pana Míťánka i Waleriana i zataczał się, i ledwo trafił w tę
piękną bramę.
— To chyba ta komisja organizuje jakiś bankiet — powiedział pan
Míťánek i zatarł ręce.
— Co tam ładnego przynieśliście? — zapytał portier i postawił
wiadro ze szmatą za krzewem bukszpanu.
— Akcję ku czci Jiráska — powiedział pan Míťánek i wskazał na
dwumetrowy obraz, zasłonięty prześcieradłem.
— To idźcie na pierwsze piętro, parter jest już pełny, zgadnijcie
czego? — zapytał portier. — Wacku, bo zdejmę pas! — krzyknął.
— Jana Koziny pod szubienicą — powiedział pan Walerian.
— Macie Kozinę? — zapytał portier i zrobił ruch, jakby odpinał sobie
pas. — No co, Wacek? Nie syp Fredkowi piasku w oczy, bo wezmę pasa!
— Kozinę — powiedział pan Walerian.
— A, to świetnie — powiedział portier. — Każdy myślał, że ten drugi
malarz będzie robił Kozinę, więc Kozinów mamy tylko dwudziestu
pięciu, ale trzymajcie się — śmiał się portier — Durynków, zdrajców i
morderców Durynków, przynieśli tu do dzisiaj, żebym nie skłamał... —
nachylił się w kierunku portierni, a potem powiedział —
dziewięćdziesięciu sześciu.
— To świetnie — rozdygotał się pan Walerian — że mam Kozinę.
Murarz zeskoczył z rusztowania, kościelny patrzył na zegarek, potem
obaj weszli do wieży i wspinali się kręconymi schodami.
— Wysadzają go dynamitem? — zapytał murarz.
— Ani dynamitem, ani ekrazytem, tylko donarytem — odwrócił się
kościelny i pędzili dalej korkociągiem schodów, przez okienko wieży
było widać, że już minęli dachy. Potem wbiegli aż tam, gdzie wisiał
dzwon. Przez gotyckie okna widać było miasto. Na przeciwległym
zboczu stał posąg, całkowicie pokreślony konstrukcją z rur.
— Niemcy się zaofiarowali, że ten posąg potną specjalną piłą, ale
pieniędzy za to nie chcą, tylko nasz kaolin. Ale myśmy im powiedzieli,
że kupilibyśmy tę piłę. Ale Niemcy odpowiedzieli: skądże, taka piła nie
jest na sprzedaż. I w ten sposób dostała to firma szwajcarska —
powiedział kościelny i usiadł w gotyckim oknie, na kolanach położył
sobie lornetkę, a przeciąg czochrał mu falkę włosów — nawiercili w
sumie tysiąc sześćset otworów. Teraz, gdy inżynier da znak, włączą się
kontakty i cały posąg stopniowo się rozsypie.
— Tak — powiedział murarz i głos mu zadrżał. I stał w rozkroku, i
przeciąg trzepotał jego białymi roboczymi spodniami i bluzą, obie ręce
miał podniesione i opierał się suchą dłonią o piaskowcową futrynę
gotyckiego okna. I uporczywie wpatrywał się w przeciwległe zbocze.
— Podczas budowy zginęło w sumie siedmiu ludzi — ciągnął dalej
kościelny — pierwszy to rzeźbiarz, który ten posąg zaprojektował, a ten
ostatni, to pomocnik, który przyszedł w poniedziałek jeszcze na fleku,
załamała się pod nim deska na szóstym piętrze i zwalił się głową w dół, i
zabił się o mały palec tego posągu.
Pan Walerian z panem Míťánkiem weszli do pałacu, potem stąpali w
górę po czerwonym dywanie, każdy trzymał obraz za jeden koniec,
wyglądali jak małe dzieci rysujące świnkę. Potem oparli obraz o
pozłacaną drewnianą ścianę.
— Tylko czy ten portier nie kręcił — powiedział pan Míťánek.
A pan Walerian wszedł na pierwsze piętro, jak we śnie kroczył wzdłuż
obrazów opartych o ścianę, jak z lustra w lustro wchodził i wychodził z
jednego obrazu w drugi, jakby był przebrany za Durynka,
dziewięćdziesiąt sześć razy wszedł i wyszedł z tych samych obrazów, aż
znów wyszedł na korytarz pod złote żyrandole i złote balustrady.
— Nie kręcił — powiedział pan Míťánek. — Pan Walerian wziął
potem lekceważąco obraz, zaciągnął ten swój artefakt do toalety i
zamknął się w kabinie. Pan Míťánek, by nie rzucać się w oczy, udawał
ciągle, że jest tu za małą potrzebą, na wypadek, gdyby ktoś wszedł.
Potem usłyszał dziwny dźwięk, najpierw myślał, że to pan Walerian ma
rozwolnienie, ale potem na pewno słyszał, że to się drze płótno. Gdy się
otwarły drzwi, wyszedł pan Walerian bez obrazu.
Podał pasek płótna panu Míťánkowi.
— Ma pan to ode mnie na pamiątkę — powiedział i spróbował się
uśmiechnąć.
Były to wycięte oczy smutnego Durynka, oczy, wycięte nożem, jakby
patrzące przez szparę, a pan Míťánek zauważył, że są to takie same oczy,
jakie ma teraz pan Walerian, oczy, jakich nie miał w atelier, ale ma
dopiero teraz.
A pan Walerian zaczął czkać i pobladł, wyciągnął ręce i biegł po
czerwonym dywanie, i z wyciągniętymi rękami wytoczył się na słońce,
tam zobaczył tylko czarną postać portiera, a potem przed sobą wiadro
wielkie jak studnia, do którego wymiotował i czuł, jak uchwyt wiadra,
ten kabłąk, przetoczył się i spoczął mu na szyi, czuł się jak koń
browarniany, któremu woźnica nasadził na głowę worek z owsem.
— Więc pan mnie oszukał — powiedział ze współczuciem portier i
szmatą wycierał panu Walerianowi piersi. — Więc pan również oddał
tam Durynka, tak?
Pan Walerian potakiwał i łzy kapały mu z oczu. A ścieżynką,
wysypaną piaskiem, dwóch pracowników firmy spedycyjnej niosło na
pasach posąg z piaskowca jakiegoś wojownika w skórze zamierzającego
się toporkiem i gdy ci pracownicy weszli na schody, fikali nóżkami i
dalej nieśli na pasach ten posąg, a pan Walerian, który się na niego
zapatrzył, znowu zaczął wymiotować, już nie miał czym, więc ryczał w
wiadrze jak na waltorni. Portier spoglądał za rzeźbą oddalającą się na
pasach, a potem gwizdnął.
— Pan to pewnie też zrobił jakiegoś wojownika, niech się pan
przyzna, co?— nalegał portier i klepał po plecach pana Waleriana.
— Którego to już wojownika dzisiaj niesiecie? — krzyknął portier do
foyer.
— Jedenastego — zawołał jeden z tragarzy.
— Jest tej roboty — powiedział portier i ostrożnie zdjął wiadro z
karku pana Waleriana, wytarł mu piersi i postawił wiadro pod krzewem
bukszpanu. — Wacek! Bo zdejmę pas! Na co sypiesz Fredkowi tym
piaskiem w oczy!
— A ilu tych wojowników przynieśli... w sumie? Tylko tak z
ciekawości... — zapytał pan Míťánek.
— Stu dziesięciu — powiedział portier — więc niech mi pan da
spokój ze sztuką. To jest coś — powiedział i podniósł książkę, i
potrząsnął nią. — Gdzie tam komu do Einsteina! To jest lektura, jak
kryminał, niech mi pan da spokój ze sztuką. Wszystko przepowiedział,
wszystkie fantazje udowodnił, a więc zniszczył. Powiedział, że w
kosmosie jest mrok i tak tam jest. Wacek, bo zdejmę pas — zamachnął
się, jakby odpinał pas, ale ciągnął dalej z zachwytem — Einstein
obliczył, że Ziemia jest jajowata i jest jajowata, obliczył, że szybkość-
światło w próżni rozchodzi się z szybkością, która jest niezależna od
szybkości źródła światła, Wacuś! Jest to tak, jak wtedy, gdy jaskółka
dotyka skrzydłem w czasie lotu powierzchni wody... Einstein określił
skrajną granicę szybkości, a więc żaden sygnał nie może się
rozprzestrzeniać szybciej niż światło, ale Wacuś, to już przechodzi
ludzkie pojęcie — rozwścieczył się portier i odpiął pas, i skoczył, i koło
krzewu przegiął chłopca przez kolano, i sprał go pasem, podczas gdy
drugi chłopczyk siedział i zanosił się od płaczu.
Murarz zgarbił się.
— I cały posąg jest w środku ze sprężonego betonu, uzbrojonego
specjalnymi prętami, które prowadzą aż pod stadion Sparty. Likwidacja
jest obliczona na trzydzieści dni.
— Tak — powiedział murarz i odkaszlnął.
— Że też nie zostawią w spokoju tych praskich posągów —
powiedział kościelny i wyciągnął lornetkę, i spojrzał na zegar. — Ale by
było w Pradze pomników za tych prawie tysiąc lat. Nawet byś się nie
mógł przewrócić, gdybyś wracał do domu pijany, zawsze by się człowiek
mógł oprzeć o jakieś marmurowe albo piaskowcowe ręce, tyle by było
pomników w Pradze.
Portier zapiął sobie pas i sapał.
— Taka jaskółka dotknie skrzydłem powierzchni — ciągnął dalej — i
na wodzie zaczną się rozchodzić fale, ale ich szybkość jest niezależna od
tej, z jaką leciała jaskółka, rozumie mnie pan? — zapytał pana Míťánka.
— Rozumiem — powiedział pan Míťánek i patrzył na stojącego
chłopca — tylko o tym niech pan mówi Walerianowi, on jest artysta, ja
jestem tylko ormowcem, ale co ten pański chłopiec ma z ramionkiem ?
— A, to, nic takiego — machnął ręką portier — on jest cały
połamany, był w ciele matki dłużej, więc go musieli w łonie złamać,
żeby go wydobyć na zewnątrz, musieli mu połamać ramionka. Ale jak
będzie miał siedem lat, znów go złamią i naprawią mu to na wieczne
czasy. A przez tego Einsteina, wie pan, co przez to chciałem powiedzieć?
W odniesieniu do tej akcji?
— Wiem — powiedział pan Walerian — ale ciągle naprzód. I dawaj.
— Tak — powiedział portier i spojrzał na jadowicie czerwony dywan
na schodach, potem wziął spod krzewu bukszpanu wiadro i szmatę —
następny lucki wojownik! — zawołał i wybiegł z przygotowanym
wiadrem naprzeciw.
A pan Walerian zwymiotował troszeczkę na trawniczek i potem z
panem Míťánkiem uciekli ścieżką przez park, do którego weszło teraz
dwóch artystów i też mieli swoje płótna zasłonięte prześcieradłami.
I odezwała się głucha detonacja, w środku konstrukcji rozprysnęło się
światło i wytrysnęła chmura, i jakaś siła rozerwała rusztowanie, lekko
uniosła pierwsze piętra i w powietrzu zaczęły gęsto fruwać rurki z
konstrukcji, ciągle wyżej i wyżej, a gdy siła, która te dzidy wyrzuciła,
osłabła, rurki znieruchomiały, potem się odwracały i padały na okolicę,
utworzyły drzewo z gałęziami z dzid i połowa konstrukcji runęła, a
druga połowa jak skocznia odchyliła się, odbiegła od posągu, chwilę się
wahała, ale nie zawaliła się. I posąg stał obnażony, jeszcze silniejszy i
potężniejszy niż był kiedykolwiek, trochę się pochylił, jakby groził
miastu, a podmuch przebiegł nad dachami i lekko zadźwięczał dzwon, i
ubranie murarza furkotało jak flaga.
— Znów ktoś za to oberwie — powiedział kościelny — pokręciło im
się wszystko. Jeśli dobrze widzę — dodał i odłożył lornetkę — oderwali
posągowi tylko oko, epolet i kolano, to samo, co brakuje świętemu
Tadeuszowi, którego naprawiasz.
Murarz się wychylił, widział na linie dźwigu krzyż, pozłacany przez
przedsiębiorstwo państwowe Safina, wolno unoszący się w górę.
Widział, że to były i są ręce robotników, które postawiły
siedmiopiętrową konstrukcję wokół pomnika generalissimusa, że to był
on, murarz, a potem inni robotnicy i robotnicze ręce, które
pneumatycznymi wiertarkami nawierciły posąg w tysiącu sześciuset
naznaczonych krzyżykami miejscach, i on w czasie postępowania prac,
on, murarz, najpierw nawiercił generalissimusowi oboje oczu, a potem
wiercił mu w kamieniu tam, gdzie w naturalnej wielkości i za życia jest
serce, jakby sam wiercił we własnym sercu, bo generalissimus był
miłością murarza, murarz generalissimusa kochał, wierzył w niego, żył
nim, ale teraz musiał pracować nie tylko nad zagładą jego olbrzymiego
posągu, ale także słyszeć, że ma wyrzucić ze swego serca jego obraz,
który był mu drogi i bez którego już nie potrafił żyć. I ujrzał także ten
drugi obraz, który w nim w nocy dojrzewał i teraz dotarł do niego,
pomyślał, że ci sami robotnicy budujący rusztowania, jak jakaś grupa
akrobatyczna stają dzisiaj jeden drugiemu na ramionach, podają sobie z
rączki do rączki te rury i deski tak długo, aż zostaje otoczony
rusztowaniem cały kościół Świętej Trójcy, gdzie dzisiaj on
przycementuje katolickiemu posągowi kolano z piaskowca i przez klimat
i czas wyżarte oko, które rano przyniósł ze sobą w aktówce, z kiełbasą i
bułką. Aby poprzez konstrukcję dookoła katolickiego kościoła zagrzmiał
Kościół pierwotną paradną pompą.
Tego roku było bardzo gorące lato. Pan Walerian i Míťánek ochłodzili
się, gdy zeszli do atelier.
— Tak, jakbym wszedł do urzędu patentowego i zgłaszał tam rower
jako mój wynalazek — powiedział pan Walerian w piwnicy przed białym
gipsowym posągiem luckiego wojownika, który wykroczył z formy z
gipsową kamienną siekierką.
— Ale to piękne — powiedział pan Míťánek.
Pan Walerian napił się wińska, potem wziął siekierkę i jednym
uderzeniem odrąbał luckiemu wojownikowi obydwie ręce, potem rozbił
mu głowę i przerąbał go w pasie. Potem stał przed lustrami, stał długo,
patrzył, pił wińsko i mówił, i po każdym zdaniu wymiotował.
— Lustra mnie zdradziły — powiedział i roztrzaskał siekierką
wszystkie lustra, zawsze siebie samego, swój obraz.
— Więc pan nie uznaje reprodukcji — krzyknął pan Míťánek — pan
sobie nie chce zdać sprawy, że jako członek ormo mogę siąść wieczorem
i napisać o tym wszystkim raport? — groził pan Míťánek i chodził za
panem Walerianem, który nosił luckiego wojownika kawałek po kawałku
do śmietnika, aż w końcu wrzucił tam też nogi, ale kubeł nie dał się
zamknąć, wystawały z niego kostki i stopy wojownika. Na rogu ślepej
ulicy pojawiła się ciocia, niosła w menażce zupę, a w węzełku rondelek.
— Nie wydaje się panu, że Walerian ma wodogłowie ?
— Zamknij się, ciotka — powiedział pan Walerian i zszedł do
piwnicy, potem zwinął się w kłębek obok sterty miału i dodał cichutko
— i dalej naprzód. Dawaj... — i rozpłakał się jak dzieciątko.
— Robolki — powiedział murarz cicho — to jest niezła obsuwa.
A potem się wychylił i patrzył w dół, na podwórze składnicy i
pomyślał, że gdyby miał charakter, to by skoczył z tego okna dzwonnicy
jak z trampoliny, z rozbiegiem, z głową uniesioną, by wszyscy robotnicy
na wszystkich piętrach konstrukcji widzieli, że to nie jest wypadek ani
przypadek, a potem by poszybował głową w dół, z wyprostowanymi
rękami, spadałby na podwórze, roztrzaskałby się w przegrodzie na stare
żelazo o tablice generalissimusowych alej i ulic, i placów, i parków, a
gdyby miał szczęście, to by się doczołgał do sterty starego papieru i tam
skonał między tymi siedmioma metrami listów, które pisały praskie
dzieci na konkurs radiowy: Jak upiększyć ojczyznę.
Tego roku lato było upalne. Chłopcy odbijali piłkę o ścianę i podawali
ją sobie płasko w ślepej ulicy.
ROZWALONY BĘBEN
Nic nie sprawiało mi takiej przyjemności jak przerywanie biletów, no
i pokazywanie, gdzie kto ma sobie siąść. Już w szkole podstawowej
robiłem nauczycielowi projekt rozsadzenia dzieci, ale za Protektoratu
spotkała mnie przygoda, którą nazwałem zadziwiającą. Taki bileterski
chochlik siadł mi na karku i właśnie w czasie kroniki, gdy głos oznajmił,
że nad Dortmundem zestrzelono osiemdziesiąt osiem nieprzyjacielskich
samolotów przy jednym własnym zaginionym, więc ten chochlik
podjudził mnie, a ja powiedziałem głośno: Przecież on może jeszcze
wróóóóci. Tak jakoś ten mój głos wydał mi się obcy, że zaraz zapaliłem
światło i poprosiłem widzów, żeby się przyznali, chodziłem z innymi
bileterami, ale nikt się nie przyznał, i na mocy urzędowej, a tę moc
mieliśmy, ogłosiliśmy seans za skończony, a bilety na film za nieważne,
no i żeby za karę ludzie poszli do domu.
Ale porządnym bileterem stałem się dopiero potem, gdy przerywałem
bilety w kinie non-stop Czas. Tam miałem możliwość bycia trochę
porządkowym. Nie tylko zaprowadzić na fotel, ale też kontrolować, czy
widz nie ogląda projekcji po raz drugi, jeszcze raz, i tutaj dopiero
odżyłem, tutaj dopiero pod koniec zmiany żałowałem, że już jest koniec,
tak fajne to było wziąć natychmiast za ramię tego, który zaczyna oglądać
jeszcze raz, tego więc, który zaczyna okradać Czas. A ja tylko
spojrzałem i każdy już po tym spojrzeniu poznawał, że jestem
porządkowym. A potem, gdy była przerwa, to rozsuwałem kotary,
otwierałem okna, żeby kino wywietrzyć, i kiedy wychodzili widzowie,
którzy już widzieli całość, osobiście plecami i rozpostartymi rękami
trzymałem drzwi, za którymi stali już następni widzowie, i dopiero gdy
zniknął but ostatniego, otwierałem wahadłowe drzwi i przedzierałem
pierwsze bilety przybyłych, ale oczyma kontrolowałem, kto z siedzących
widział już jakąś część programu i kiedy jego bilet traci ważność. Tak
samo nie lubiłem, gdy młodzież dokazywała w czasie kroniki, bo ja się
czułem porządkowym każdego seansu, a więc osobą odpowiedzialną. I
dlatego pochylałem się nad rzędami i wołałem: Cicho bądźcie, bo nas
przymkną! A mój głos miał taką siłę, że zapadała cisza, ale ja nie
dowierzałem, stałem przed pierwszym rzędem i pilnowałem tych twarzy,
czy naprawdę patrzą na ekran, a przy tym wprowadzałem następnych
gości. Czasem nakazywałem, żeby się całe rzędy przesiadały, bym mógł
widza posadzić tam, gdzie sobie umyśliłem. Ze swoich pieniędzy
kupiłem rozpylacz i w czasie przerw rozpylałem nad głowami pachnące
olejki, i tak stałem się prawdziwym bileterem tylko dlatego, że
jednocześnie czułem się porządkowym. Dlatego awansowano mnie i
zostałem bileterem w teatrach pierwszej kategorii, na koncertach,
akademiach publicznych. I tę samą metodę stosowałem też w domu, w
rodzinie. Jedynym człowiekiem, z którym kolegowałem, był mój
szwagier, który przyznawał paszporty i z którym często chodziliśmy do
restauracji, gdy mieliśmy wolne, i bawiliśmy się w ten sposób, że ja
robiłem projekt rozsadzenia w tej restauracji, mówiłem szwagrowi, kto
do tej restauracji pasuje, a kogo bym wyrzucił, kogo gdzie posadził i
kogo wyprowadził, kiedy już miał dość albo przyprawił się gdzie indziej,
ale do tej restauracji szedł się dorżnąć albo wywoływać incydenty. A mój
szwagier tylko siedział i patrzył na wchodzących gości, i mówił do mnie
cicho: Temu bym dał paszport, a temu bym nie dał... A szwagier to
dzielił obywateli na tych, których by za granicę puścił i których by za
granicę nie puścił. Mój szwagier, choć to nie była już jego sprawa, też
czuł się porządkowym zagranicznej wycieczki. I też do ostatniej chwili
badał, czy przyznał ten paszport słusznie. I tak już dwa razy wystartował
samolot także z moim szwagrem, a potem był on internowany w tym
mieście, gdzie ten samolot wylądował, raz w Wiedniu i po raz drugi w
Paryżu. Oczywiście szwagra też zwodził taki chochlik, i tyle razy
szwagier był tym zdumiony, bo jeśli twierdził, że słusznie przyznał
komuś paszport, to ten ktoś zostawał, a o kim wątpił, czy wróci, to ten
ktoś ku ogólnemu zaskoczeniu wracał. Więc ja przedwczoraj byłem
bileterem w amfiteatrze Ledeburskim, grali tam tragedię, w której na
końcu Maur Otello morduje swoją żonę w łóżku. Oglądali to nie tylko ci,
którzy zapłacili, ale z otwartych okien domów także ci, którzy nie
płacili. Ja poszedłem tam osobiście, żeby im sprzedać chociaż miejsca
stojące, ale zamknęli dom, a ja przyniosłem drabinę, ale jak przełaziłem
przez mur, to spadłem na dół na ręce i o mało co nie wykręciłem ich
sobie, i patrzę, ta brama była już otwarta, więc wróciłem do drabiny, ale
znów ktoś zatrzasnął i słyszałem jak zamyka na dwa spusty, a ja się
dobijałem, bo tam zostawiłem na ziemi cały blok biletów, ale już ich nie
odzyskałem, i żeby mnie nie wyśmiewano, musiałem zapłacić za całe
pięćdziesiąt miejsc stojących i otrzymałem pochwałę. Ale na końcu, gdy
ten szlachetny Maur dusi swoją żonę Desdemonę, to na pierwszym
piętrze tego przylegającego domu zaczęli się dusić także ci lokatorzy, tak
się dusili, że ta kobieta wypadła z okna, właśnie w tym momencie, gdy
Maur dodusił Desdemonę i ludzie wstawali, bo myśleli, że mają
halucynacje, bezskutecznie ich uciszałem... i potem poszedłem, i na
mocy urzędowej wlazłem na drabinę, i kładłem palec na ustach, i jako
porządny bileter szeptałem w kierunku podwórza: ciiiii. Ale ta kobieta
leżała tam i miała połamane nogi, i szlochała, a ja patrzyłem na to
podwórko i z drabiny na amfiteatr, na cholerę miałem się przejmować tą
połamaną kobietą, najważniejsze z punktu widzenia porządkowego było
to, żeby tragedię grano do końca. Dopiero wtedy zlazłem, gdy odezwały
się oklaski, kiedy ten, który grał Maura, był zalany łzami i wstał jako
martwy, żeby się kłaniać, więc wtedy wsunęliśmy do karetki tę połamaną
z podwórka, a ja po raz pierwszy, jakbym sobie wyjął jakieś tampony z
uszu, słyszałem te oklaski z amfiteatru i te łzy, i ten lament małżonka i
tej kobiety jakoś równocześnie, słyszałem, i współgrało z tym nawet
skrzypienie krzeseł, skrzypienie okien, z których wychylali się lokatorzy,
rozmowy po obu stronach muru i wszystko nagle wydało mi się tak
dziwne, i myślałem, że to omamił mnie ten bileterski chochlik. Ale to
miało ciąg dalszy też wczoraj, gdy przerywałem bilety i wprowadzałem
zamyślonych słuchaczy na kwartet, na kwartety chodzą specjalni
słuchacze, zatroskane i zabiedzone twarze, młode dziewczyny, po
których zaraz poznać, że z takiego kwartetu wrócą do domu z brzuchem,
bo prawdziwy kwartet czyni człowieka bezbronnym. A kiedy kwartet w
amfiteatrze rozpoczął grać, usiadłem na samej górze, na ostatnich
schodach z tyłu, na murku z piaskowca, obok mnie stały posągi,
zarzuciłem sobie nogę na nogę, a brodę wsparłem na dłoni i śledziłem tę
walkę instrumentów, zawsze miałem wrażenie, że prawdziwy kwartet, to
jest taki pojedynek, czasem aż knajpiana bijatyka, kłótnia na targowisku,
walka na śmierć i życie, przez te lata nauczyłem się widzieć w kwartecie
zdarzenia i sprawy, które pozwalały mi się bawić, a przy tym nie
spuszczać oczu z rzędów widzów i zauważyć, gdyby ktoś zemdlał albo
przeszkadzał. Ale dziś, gdy koncert zbliżał się ku końcowi i naprawdę
wyglądało na to, że wiolonczela przegra na całej linii, tak jej skrzypce
dawały w kość i tak ją robiły w trąbę, zresztą pierwsze skrzypce być
może w ogóle wygrają, bo trzymają się tak na boku, a tam gdzie się
trzech bije, to czwarty korzysta, to było widać po słuchaczach, prawie
wszyscy byli dużo mniejsi, garbili się, trzymali się za dziąsła, jakby ich
bolały zęby. A potem w pierwszym rzędzie podniósł się człowieczek i
wycofywał się między krzesłami, ciągle się cofał, zaraz poznałem z
doświadczenia, że to jakiś kmiotek, że mu chyba ucieka ostatni autobus
albo pociąg, a jako porządny bileter widziałem i wiedziałem, że jeśli się
będzie wycofywał w ten sposób, to musi zahaczyć w końcu obcasem o
krawędź niskiego małego basenu z rybkami i nenufarami i wpaść tyłem
do wody, i na pewno będzie przeszkadzał słuchaczom i kwartetowi jako
takiemu, więc że muszę szybko zjechać z piaskowcowej balustrady i w
ostatniej chwili wziąć słuchacza za ramię, i uprzejmie odprowadzić go
do wyjścia, ale bileterski chochlik podszepnął mi, zostań i patrz, co się
będzie działo. I podniosłem głowę, a z tym kwartetem połączył się
warkot aeroplanu z kolorowymi światłami na skrzydłach, a w tym
jeszcze słyszałem dzwonienie tramwajów i wszystko to zaczęło mi
tworzyć jakąś symfonię, a potem spojrzałem na dół i w porządku,
słuchacz był już kilka metrów przed basenem, a reszta słuchaczy
wydawała się martwa, tak się przejęli zdaniem z wczorajszego Otella:
Spójrz na tych poległych w polu! a potem zahaczył obcasem i skurczony
przewrócił się tyłem, jego ciałko odbijało się w lustrze wody, potem
przez sekundę było skulone jak ciałko dziecka w matczynym łonie, mam
w domu obrazki w Lekarzu domowym, a potem plusnęło i słuchacz
zniknął, a potem się wynurzył i był obwieszony liśćmi nenufarów, miał
te dwa liście na ramionach jak epolety generalskie i ściekała z niego
woda, stał tam po pas, rozpiął marynarkę, a z kamizelki wypadła mu
drobniutka złota rybka i słuchacze z najbliższych rzędów koło basenu
odsuwali się, niektórzy wybiegli nawet po schodach aż ku mnie, by nie
było to na nich, ten skandal, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że tego w
jeziorku on przyprowadził na kwartet, że to jest nawet jego krewny... i
słyszałem jak kwartet powoli się rozłazi, jak nawet ta wiolonczela, która
chyba miała tu przegrać, tak naumyślnie włącza się w ogólny chaos, a
porządkowi wyciągali tego słuchacza z jeziorka i ktoś się śmiał, ale mnie
nic nie przeszkadzało, nawet to, że dwaj muzycy przestali grać, a ten
pierwszy skrzypek nie doczekał się zwycięstwa i biegł uliczką między
rzędami krzeseł, a kiedy porządkowi wyciągali za spodnie tego mokrego
słuchacza, dobiegł, i właśnie gdy spodnie były napięte, pierwszy
skrzypek przeciągnął smyczkiem tego, co zakłócał spokój, dwa razy, trzy
razy, mlasnęło to, jakby trzasnąć flakami o bramę, a ja byłem napięty,
dygotałem, tak to wszystko było piękne, przepiękne, kilku słuchaczy
tłukło piąstkami w mur, sypał się tynk, inni drapali paznokciami, jakby
się chcieli wspiąć na górę, ale mnie się to wszystko komponowało, aż
serce zawyło mi radością. — Ja wam nie chciałem przeszkadzać —
powiedział ten słuchacz — ja tylko spieszyłem się na pociąg. — A potem
szedłem do domu, ogłupiały od tego wszystkiego, co się ze mną działo,
gdy przekręcałem klucz, komponowało mi się też brzęczenie kluczy,
nawet dostrajało mi się do tego i to, że córki nie było jeszcze w domu.
Dzisiaj już od rana stoję na rogu ulicy i jestem zdumiony. Tramwaje i
ludzkie rozmowy, wszystko sobie odpowiada, podaje sobie jak dobrzy
futboliści. Obok mnie stoi taki wysztyftowany młodziak, szwagier na
pewno nie dałby mu paszportu, trzyma pod pachą plik gazet albo coś w
tym rodzaju, ma to przewiązane konopnym sznurem. A potem samochód
wjechał oponą na krawężnik i znów w dół, dwaj milicjanci śmiali się, a
ten młodzieniec doskoczył do nich i powiada, widzieliście ten
samochód? A milicjanci, i co z tego? i ten młodzieniec, co z tego?
powiada i jednym szarpnięciem rozrywa gazety, i potem pokazał cały
plik klepsydr, i powiada, właśnie tak samo wjechał samochód na
krawężnik i przejechał mi mamusię! I trzymał te klepsydry jak ksiądz
monstrancję podczas podniesienia, i to mi się komponowało, i to
szarpnięcie, i komponowało mi się także to, gdy rano zatrzymałem się
przy łóżku mojej córki, spała tam, miała podwiniętą koszulkę, taką pełną
łydkę miała, a ja... kiedy indziej bym zrywał żyrandol, gdzie była w
nocy? Ale dzisiaj patrzyłem, byłem wzruszony tym pięknem i bez
awantury wyszedłem, przechodziłem koło żony, która była blada z
przerażenia, że jak zawsze zacznę robić rozróbę, pogłaskałem żonę po
grzbiecie dłoni, a ona tę rękę cofnęła jakbym ją uszczypnął, naszą ulicą
skakał na jednej nodze chłopak i krzyczał na wszystkie strony: Moja
mamusia i tatuś będą mieli ślub! a ja się nie zgorszyłem, jako porządny
bileter i porządkowy zachowałem się odwrotnie, niż bym się zachował
kiedy indziej, pogłaskałem tego chłopca, a potem patrzyłem na tę swoją
dłoń i cieszyłem się tym pogładzeniem, a potem spotkałem karawan z
jedną trumną, a potem z dwiema trumnami, a kawałek dalej karawan z
trzema trumnami, mówię sobie, pójdziesz boczną ulicą, Portową, może
bóg wie jakie dostajesz znaki, a tam zawiązywałem sobie sznurowadło i
ktoś podciągnął roletę, straszny dźwięk to był, uskoczyłem i przebiegłem
na drugą stronę, i patrzę, przede mną zakład pogrzebowy miasta
stołecznego Pragi, na wszystkich piętrach wszystkie fazy produkcji
trumien, a na dole, za tą podciągniętą roletą, magazyn równo
ustawionych trumien, jak skład czarnych butów, kiedy indziej bym się
zwalił z nóg, ale ja się uśmiechałem. Odrzutowy Tupolew leciał nad
miastem i wszystko mi się połączyło w wielką symfonię, czułem, że
zaczynam być złym bileterem, złym porządkowym i że zaczynam być
kimś innym, jakby mi nie tylko z uszu, ale i z duszy ktoś wyjął tampony,
zdjął klapy z oczu, jak klacz dorożkarska byłem do tej pory, a gdy
wracałem na obiad, kupiłem pudełko ciastek, a potem wyprzedził mnie
pysk jakiegoś samochodu i z kabiny wychylił się facet, i powiada, gdzie
tu jest U Pudilów? Powiadam, kolego, tak się kiedyś nazywała knajpa,
tam gdzie pisze U Kraftów, ale dziś się mówi u Marków. A ten kierowca
uderzył pięścią w blaszane drzwiczki, jak w symfonii w bęben, w
pięknej symfonii Beethovena, ucieszył się i powiada, to się cieszę, ja już
ten blok objeżdżam czwarty raz, ale wiesz co, powiedział i wyskoczył z
samochodu, ja ci za to pokażę pięknie poharatanego chłopaka, i poszedł
do tyłu i otworzył drzwiczki, a tam była zwykła trumna, ale ja mówię,
kolego, ja mam wyobraźnię, tutaj, postukałem się w czoło, tutaj go
widzę poharatanego nie tylko więcej niż jest, ale niż może być, tak to
jest! i poszedłem, a w domu córka była blada z przerażenia i żona też,
gdy jedliśmy, to rozchlapywały zupę po obrusie, mięso wypadło im z
talerza na ziemię, ale mnie się to wszystko komponowało, uśmiechałem
się, a one były wypłoszone bardziej, niż gdybym zaczął krzyczeć i
grozić, i bić, ale bardziej je przeraziłem, gdy przyniosłem pudełko i
powiedziałem, tylko je otwórzcie, córce opadły ręce, nie potrafiła,
myślała na pewno, że jej kupiłem wyprawkę dziecięcą, żona
pozadzierała sobie paznokcie na supełkach, a potem przecięła ten
sznurek i ja musiałem podnieść wieczko... A były tam torciki i ptysie,
poczęstowałem je z tego pudełka, ale żona i córka cofnęły się aż pod
ścianę, gdyby mogły, to przeniknęłyby przez tę ścianę aż do sąsiadów, a
ja spoważniałem, pociłem się, a potem sam musiałem wziąć jeden
kawałek i włożyć go córce do ręki, a potem to samo i ze starą, trzymały
te ciastka, które im przyniosłem pierwszy raz w życiu, trzymały każda
swoje, ale nie potrafiły przełknąć ani kawałka...! Jedzcie, przyniosłem to
dla was, i sam wziąłem kawałek, i zjadłem, podniosły swoje kawałki do
ust, a potem ugryzły, ale nie były w stanie przełknąć nawet tego
pierwszego kęsa, a ja słyszałem, że to, co widziałem teraz przed
południem i tutaj w domu, należy do Symfonii Patetycznej, którą będę
słyszał wieczorem jako bileter już po raz trzydziesty siódmy, symfonii, z
powodu której muszę iść po południu i ustawić krzesła, przypilnować,
by sprzątaczki starły z nich kurz, córka i żona z opuszczonymi głowami
patrzyły na dywan, nie widziałem ich oczu, bo włosy opadały im niemal
na te kawałki torcików, które trzymały w trzęsących się palcach, to
człowieka spotyka za to, że pragnął harmonii, chciałem sobie pomyśleć,
ale zablokował mi się ten mój stary sposób myślenia.
Być porządnym bileterem w Ogrodzie Waldsteinskim, to nie takie
proste. Tutaj miewa miejsce szereg konfliktów kompetencyjnych, bo
Ogród Waldsteinski dzieli od browaru Świętego Tomasza tylko wysoki
mur, przez który przeleźć, to też nie jest takie proste, ale wysoki mur nie
stanowi przeszkody dla muzyki i rozmów. To bywa jakby
zorganizowanym atakiem na nerwy uczciwego porządkowego, gdy
Orkiestra Symfoniczna Miasta Stołecznego Pragi pod dyrekcją Smetáčka
ma koncert tego samego wieczoru, co po drugiej stronie muru
szumawska orkiestra dęta pana Polaty. To wtedy dochodzi do
kompetencyjnych sporów, bo każda strona ma wrażenie, że przeszkadza
jej ta druga. Wpuszczałem i prowadziłem na miejsca tylko na elitarnych
spektaklach w Ogrodzie Waldsteinskim, więc o Ogrodzie św. Tomasza
nie chciałem nawet słyszeć i jak tylko odezwała się orkiestra dęta,
żołądek podchodził mi do gardła. Za to mój szwagier był takim prostym
człowiekiem, że chociaż przyznawał paszporty, to nade wszystko
przedkładał piwo i świeckie zabawy. A więc to było właściwe, że
Waldstein kazał postawić taki wysoki mur, jakby z góry wiedział, że
czeski naród będzie podzielony. Oczywiście ja podzielony nie byłem, ja
bezkompromisowo obstawałem przy muzyce symfonicznej i często
podczas koncertu przyłapywałem się na tym, że biorę w duchu drabinę i
przełażę przez płot, i mam taką siłę, że wszystkich gości i całą kapelę
spiorę do utraty przytomności. Taki szlachetny stosunek miałem aż do
dzisiaj, gdy już czułem po kościach, że obróciłem ster swojego myślenia
i że dzisiaj na pewno coś się zdarzy. I gdy wszedł dyrygent, i zastukał
witką w pulpit, i publiczność ucichła, ryknęła orkiestra dęta pana Polaty.
A muzycy boleściwie spojrzeli na szumiące korony prastarych drzew. A
potem nie można już było zrobić nic innego, tylko zacząć pojedynek z
muzyką pana Polaty, teraz znów Orkiestra Symfoniczna Miasta Pragi
zacznie wpychać swój ryj do kwitnącego ogrodu browaru Świętego
Tomasza. No i rozpoczęła się Symfonia Patetyczna, dyrygent sterował
nią jak arcykapłan, ale ja, ja słyszałem orkiestrę dętą pana Polaty nie jak
wroga, ale jak sprzymierzeńca, łączyła mi się ta orkiestra dęta z
Patetyczną jakby to było jedno ciało, jakby jedno należało do drugiego,
jakby było jednego autora... i w duchu po raz pierwszy wyobrażałem
sobie, że tam, po drugiej stronie też są ludzie, nie jacyś wandale, ale
ludzie, którzy po swojemu żyją sobie dla piwka i orkiestry dętej, że ją
chyba kochają tak samo jak ja Orkiestrę Symfoniczną Miasta
Stołecznego Pragi, że więc wzajemnie sobie przeszkadzamy, nie tylko
oni nam, no i słyszałem, jak powszechnie lubiany walczyk Waldteufla
Łyżwiarze figurowi przełazi przez ogrodzenie i daje całuska Patetycznej i
nikt nie jest w stanie temu przeszkodzić, a jeśli nawet, to znaczyłoby
zlikwidować jedno kosztem drugiego albo tak jak ja, nauczyć się
słuchania wszystkiego jednocześnie, ale do tego człowiek musi mieć
cierpliwość. I chociaż kiedy indziej stałem i opierałem się o szeroki pień
drzewa, dzisiaj powoli skryłem się w cień pod olbrzymimi gałęziami,
dotarłem aż pod sam mur i tam natknąłem się na człowieka, który
piąstką tłukł w mur. I znów przyłożył ucho do ściany, przyłożyłem ucho
także i słyszałem, jak pantofelki i buty skrzypią na zapiaszczonym
parkiecie browaru, słyszałem też sapanie tańczących i rozmowy, i nad
tym rozwiewało się i nakrywało wszystko drzewo orkiestry dętej. A ja
poczułem straszne pragnienie, by teraz, a nie kiedy indziej, spojrzeć z
muru na drugą stronę, w dół, nigdy takiego pragnienia nie miałem, ale
teraz tak zapragnąłem, aż przypomniałem sobie, że w oranżerii są
drabiny, no i otworzyłem drucianą furtkę pomieszczenia, gdzie kiedyś
żyły sępy i orły, ale gdzie już nie było drucianego sufitu i gdzie stały za
to trzy drabiny, i wyszedłem cichutko, za plecami szumiało Adagio con
moto, ale tam, dokąd szedłem, szczebel po szczeblu, tam było więcej
światła, a także więcej muzyki... drzewa położyły gałęzie na samym
murze, ale ja rozgarnąłem gąszcz i patrzyłem tam, na drugą stronę,
przecież mogłem sobie tam pójść, ale dzisiaj było to coś innego, dzisiaj
widziałem to poprzez Symfonię Patetyczną i chciałem zobaczyć drugą
połowę siebie nowego tam, skąd jak powiew ciągnęły tony mosiężnych
instrumentów i zapach piwa, i zapach kobiet... i jeszcze szczebel, i
zobaczyłem to! Wydawało mi się, że to tak samo jak z kwartetem.
Poprzez gałązki i wśród listków widziałem w żółtym świetle tylko
kwadraty obrusów, a na tych obrusach kufle z piwem, widziałem
kwadrat parkietu i między tym poruszali się czarno-biało ubrani ludzie,
piersiaste kobiety wirowały w koło, jedną rękę miały wolną, a drugą
trzymały za szyję tancerza i okręcały się, i miały rumiane twarze,
mężczyźni trzymali je w pasie, albo przytulali twarze do policzków
tancerek, jak gdyby tańczący pili oddech jedno od drugiego... i potem
widziałem, jak w środku ogrodu stoi piękna kobieta, a wokół niej jest
czterech mężczyzn, chyba krawców, mają centymetr i mierzą ją w pasie,
a potem w biuście, dookoła i każdą pierś osobno, jakby wybierali
królową pięknego biustu, jeden z tych mężczyzn miał krawiecką kredę i
rysował na ciele tej kobiety linie, jakieś linie klasycznego piękna,
porysował jej czarną balową suknię, tam, gdzie pod spodem były te
klasyczne osie i promienie, i Bóg wie co, i wszystko to, co się tutaj
działo, słyszałem też rozpuszczone w muzyce, która właziła za mną z
Ogrodu Waldsteinskiego, gdzie na chwilę spojrzałem, ale tam znów
trzymali się za twarze i brody, już ta muzyka tak wykańczała ludzi, że
musieli sobie podpierać głowy, podczas gdy tutaj tancerze i tancerki
ryczeli z entuzjazmu, który płynął z muzyki pana Polaty... i między tym
chodziły wychylone do tyłu kelnerki, każda miała przed sobą dziesięć
piw, roznosiły i stawiały kreski na podstawkach. A potem Łyżwiarze
figurowi się skończyli i muzycy wylewali z instrumentów sok, a tancerki
dalej pozwalały się obejmować i pozwalały odprowadzać się na miejsca,
ręce tancerek pozostawały na szyjach mężczyzn w czarnych ubraniach i
teraz zabrzmiało Adagio lamentoso z Symfonii Patetycznej i kilku
tancerzy podeszło do muru i wołali: Wypchajcie się z tym waszym
Beethovenem! Mozarty cholerne! Szkodniki! i na mur wszedł ten
człowieczek z naszej oranżerii, pociągnął mnie za rękaw i powiedział:
Ale z pana porządkowy! Dlaczego pan nie interweniuje? Ale ja patrzę,
mój szwagier siedział w Ogrodzie św. Tomasza przy stole, na którym
stały dwa talerze i gdzie się płaciło wstęp przy wejściu, a mój szwagier
na pewno bawił się w ten sposób, że rozpoznawał wśród tańczących
tych, których by puścił za granicę i tych, których by za granicę nie
puścił, ale w tej chwili to ujrzałem! Dookoła ogrodu był klasztor i ten
klasztor był zamieniony na jakiś dom starców, dom dla kobiet, i na
pierwszym i drugim piętrze tkwiły błyszczące kobiece oczy, wszystkie
oczy tych staruch patrzyły w dół w jedno miejsce, spoglądały na tę
królową olbrzymich piersi, patrzyły rozgorączkowane na te męskie ręce,
które mierzyły i notowały, i popatrzyłem w dół, i teraz to do mnie
dotarło! Tutaj była ta najwłaściwsza muzyka. Dlatego te wszystkie
kobiety tam na dole tak tańczyły, dlatego pozwalały się obejmować,
dlatego spacerowały pod drzewami i dalej pozostawiały dłonie na szyi
tancerzy! By to widziały staruszki, które już nigdzie nie mogą kłaść rąk,
już ich nikt w ten sposób nie obejmuje i dlatego te oczy tych staruszek
lśniły i błyszczały tęsknotą i zazdrością, i złością, bo tutaj ani nie ma
murów dzielących orkiestrę symfoniczną od orkiestry dętej, ani murów
między ludźmi, murów, które w rzeczywistości są czymś więcej niż mur,
na którym siedziałem i patrzyłem w dół, i widziałem wszystko
równocześnie, tak, że o mało co nie spadłem. I znów mnie szarpnął ten
człowieczek, żebym interweniował, bo na dole znowu wymachiwali
pięściami tancerze i wołali na orkiestrę: — Odpieprzcie się z tym
adurem!
I potem odwróciłem się, i widziałem, jak po tych trzech drabinach w
oranżerii pną się w górę słuchacze symfonii, a potem widziałem, jak z
podwórza browaru tancerze przynieśli drabiny i jak oparli je o mur, i
pięli się, jeden za drugim tłoczyli się na mur, tak jak na obrazkach, kiedy
zdobywa się zamek, i teraz wyjrzeli naprzeciw siebie, jakby nimi
dyrygował nieznany dyrygent i już stali na szerokim murze, i widziałem,
jak się wzięli za bary, jak oczy płonęły nienawiścią, jak się na murze
zaczęli słuchacze prać, potem kilku z nich zachwiało się i zleciało na
dół, ale ja byłem już gdzie indziej, już nie mogłem przyznać racji ani
tym, ani tamtym pięściom, urwałem sobie witkę i dyrygowałem obiema
orkiestrami, orkiestra pana Polaty zaczęła grać Lwią siłą, lotem sokoła, a
kelnerki szybko odnosiły piwa, co chwila migał cień padających ciał, ale
namiętności były chyba tak nagromadzone, że następni wspinali się na
drabiny, a ściana, prócz posągów z piaskowca, pełna była bijących się,
niektórzy tak byli ogarnięci wściekłością, że zaczęli się bić z posągami,
a potem widziałem, jak przestała grać Orkiestra Miasta Stołecznego
Pragi i jak muzycy biegli pod gałęzie starych drzew, i orkiestra pana
Polaty przestała grać, i muzycy skupili się pod murem, i niektórzy
włazili po drabinach, tak samo jak z drugiej strony włazili z
instrumentami symfonicy i teraz na murze przybyły też instrumenty, i
zaczęli się prać także muzycy, lśniące instrumenty migotały, gałązki
siekły i było to dziwne, dlaczego trąbki i sakshorny najzacieklej
napadają na siebie, dlaczego trwa na murze szermierka na klarnety, co
chwilę ktoś spadał na dół, ale to nie przeszkadzało, by tam na dole znów
się nie skupili zwolennicy orkiestry pana Polaty z jednej strony, a po
drugiej stronie zwolennicy Orkiestry Symfonicznej Miasta Stołecznego
Pragi i wygrażali pięściami, i krzyczeli, i robili miejsce, by po drabinie z
jednej strony wlazł osobiście pan Polata i dyrygent Smetáček, i wzięli
się do bicia, ale odezwała się syrena i na podwórze browaru wjechał
samochód gliniarzy, a do bramy Ogrodu Waldsteinskiego drugi
samochód gliniarzy, jakby się umówili albo jechali według mojej batuty,
a potem nastąpiło na murze tak potężne starcie, że ktoś mnie złapał i
pchnął, ale ja go złapałem za marynarkę, był to zwolennik pana Polaty i
padał w dół, do Ogrodu Waldsteinskiego, a ja leciałem na głowę,
rozłożyłem ręce i wpadłem w orkiestrę pana Polaty, rozwaliłem bęben i
skuliłem się w sosie śliny, którą wytrzepał puzonista... milicjanci
powyskakiwali, i jak na komendę staruszki na pierwszym i na drugim
piętrze otwarły wszystkie okna, po niebie i ścianach, i twarzach migały
cienie szyb, takie szczególne sinawe światło, ja to wszystko widziałem i
wszystko słyszałem, i wszystkiemu przytakiwałem, i staruszki
przekrzykiwały się, i pokazywały kościstymi rękami, jakby fechtowały i
darły się: Wszystkie cycate baby do kryminału! Łapy poucinać! Języki
powyrywać! Wymiśkować! I ja już na zawsze byłem złym bileterem,
złym porządkowym, przez to wszystko, co dziś i wczoraj słyszałem i
widziałem, przykopałem w bęben, aż poleciał gdzieś na drugą stronę
podwórza, bo wszystko widziałem opakowane w jedno wielkie
prześcieradło i jedynie mój szwagier, idiota, siedział na odwróconym
krześle i kiwał paluszkiem, i wskazywał, i dzielił: Temu bym dał
paszport, temu bym paszportu nie dał, tego bym puścił za granicę, a tego
znowu bym nie puścił... I bijatyka na murze osiągnęła szczyt, całe kiście
lejących się spadały, tylu ich tam było, tak byli w siebie wczepieni, że
bili się nie wiedząc już nawet dlaczego, i gdy zgasły latarnie, nie
wiedzieli nawet z kim, tylko głuche odgłosy upadków i lament... i mnie
się to wszystko komponowało, i byłem uratowany, lecz w pewnym
sensie też zgubiony... ale to chyba jest tym ratunkiem...
PIĘKNA POLDI
Gdzie się podział ten ślepiec, z Masaryka? Gdzie też on zniknął?
Stawał tam i sprzedawał gazety, a jak wiał zimny wiatr, ten ślepy
szeleścił i obracał płachty stron, pochyleni ludzie mijali tę żywą
maszynę rotacyjną i nie to, że nie widzieli, ale nie chcieli widzieć, jak
szarpał się z wiatrem o swoje gazety niczym kalendarz ścienny. Gdzie
się też podział ten ślepiec, gdzie przepadł?
Gdzie przepadł także ten kaleka z Placu Wacława, gdzie też on się
podział? Sprzedawał na chodniku koło Čekana mechaniczne zabawki,
zawsze naciągał sprężynę w blaszanym pudełeczku i żuczek potem
wznosił się, i kaleka łapał go w rozpostarte ręce, i czasem musiał biec za
tą opadającą zabawką aż pod gałęzie lip, biec jakby był po pas w bruku,
bo obie nogi miał amputowane przy samym tułowiu, tak że nie mógł
nawet przymocować protez. Gdzie też podział się ten człowiek, gdzie się
obraca?
Gdzie jest także ta kobieta ze stopami obciętymi nad kostkami, gdzie
się podziała? Ta kobieta przemierzała Pragę na kolanach, a na łydkach
nosiła męskie kalosze piętami do przodu i gdy spadł pierwszy śnieg, i ta
kobieta brnęła przez ten świeży śnieg naprzeciwko mnie od świętego
Gawła, przez ten śnieg, po którym jeszcze nikt nie szedł, a gdyśmy się
minęli, to ta kobieta zgodnie ze śladami powinna pójść ze mną,
tymczasem ona się ode mnie oddalała. Gdzie się podziała i ta kobieta?
Teraz często widzę wielką gwiazdę i myślę, że to gwiazda wieczorna.
A to jest języczek palnika spawarki, niebieski i tęskny płomyczek,
zstąpienie Ducha Świętego, które czerwienieje przy zetknięciu z
metalem. Uchylam okienko baraku i patrzę na faceta, który stoi na
stercie złomu wojennego, zaciska w palcach jutrzenkę i ciągnie za sobą
przewody, a z palnika pryskają świąteczne choinki. W hucie Poldi ludzie
bez nadziei dźwigają zabłocone pozory. Dziwne, że życie jest ciągle
odkrywane i kochane, chociaż staniolowy mózg płodzi pokraczne
obrazy, a rozdeptana klatka piersiowa wypluwa nieszczęście. Nadal jest
to jeszcze piękne, kiedy człowiek zostawia jadłospis, listę lokatorów i
rodziny, i rusza za wspaniałą gwiazdą. Ciągle jeszcze życie jest
cudowne, gdy człowiek ma iluzję, że jest zdolny na metrze
kwadratowym stworzyć, cały świat. Kiedy do końca brygady brakuje sto
dni, kupuje się żółty składany metr i każdego dnia odetnie się jeden
centymetr, a gdy wypadnie z palców ten ostatni, człowiek przejdzie
szyjką butelki gdzieś indziej, naprzeciw innym przygodom.
Ale piękna Poldi to także krzyk, którym ochotnik z brygady rozrywa
na strzępy napisy i hasła, dziesięć deko za trzy korony pięćdziesiąt,
ponieważ człowiek wraca w przewody mózgu i sprawdza rachunek, za
co płaci i dlaczego tyle się zapłaciło, bo kto przyłoży rękę do owocnej
pracy, zbawiony jest na wieki, ponieważ życie to wierność
trzaskającemu pięknu, czasem i za cenę własnego żywota. A tymczasem
gazety prześlicznie opisują, jak ochotnik, gdy wraca z roboty, tańczy
sobie kozaka i przesyła w duchu dziękczynny telegram, podczas gdy on
pluje smołą i zwala się na łóżko. Innemu nienasycona stal przepływa
przez oko i obraz żony znika, a walcownik stara się śmiesznymi
kroczkami odbiec od swego nieszczęścia. Czasem postęp zjada
pieczonych młodzieńców i srebrna sanitarka zabiera sobie człowieka z
zelówkami przy oszklonych drzwiach, zmiażdżona ręka tak bardzo
pragnie wrócić do kształtu, który posiadała, a odciętą nogę najbardziej
pobolewa właśnie ten palec, który przepadł razem z nogą.
Lekarz w białym fartuchu myje ręce.
— Pani wierząca? — pyta.
— Tak, ale, panie doktorze...
— Więc niech pani wierzy, skupi się, proszę się modlić, mocno
wierzyć, bo moja wiedza tu się kończy.
I myje sobie ręce, i nie spojrzy, po co się denerwować? Pan doktor
wie, że właśnie teraz albo za godzinkę, ale najpóźniej wieczorem, gdzieś
zatrzaśnie się pułapka i sanitarka przyjedzie zabrać zdobycz. Zawsze się
znajdzie jakiś beztroski robotnik, który źle złapie w kleszcze
nienasycony drut albo grot uderzy w nożyce, albo niezręcznie przerzuci
rozpaloną taśmę i szesnaście metrów czerwonej lamówki wyleci w
powietrze, a walcownicy podskoczą i będą odskakiwać, i kulić się za
walcarką, ale czasem pętla trafi robotnikowi na szyję i zmusi go, by na
odchodnym zatańczył kolegom taniec i wariacje na temat Grupy
Laokoona, gdzie największy ból szuka najmniejszego dotyku, a
nienasycony pręt, jeśli nie przepali brody, przysmaży kość policzkową,
jeśli nie przepali stawu ramieniowego, upali palce, które chcą odsunąć
od siebie kielich, a na koniec opada głowa i usta przypieką się do
wieczności cuchnącym pocałunkiem, a dusza przypalonym obojczykiem
otworzy sobie katownię i piękna Poldi się tuczy. Młodzieńcy w piecu
ognistym. A jednak gdy robotnicy się otrząsną, wszystko stawiają na
życie.
— Popatrz, Aniu, żebym ja miała w domu takiego chłopa, to bym mu
namydliła schody i jak on by zjeżdżał, Matko Boska, jak on by zjeżdżał.
— I w ten sposób, panowie, w ten sposób to wszystko jest zjebane od
początku do końca.
— A co, jak ma cię to rąbnąć, tutaj, czy w Pradze, to już wszystko
jedno.
— Tak, to tylko stary żydowski kompleks, odstawiać Chrystusa.
— Niech pani zostanie w tej pozie, wygląda pani jak żywa.
— Proszę bardzo i to nie chcę przytaczać dat, bo bym musiał
wymieniać nazwiska...
— Jedźże, kierowco! Bo cię będą szukać przez radio. Chcę
wieczorem iść do kina.
— Chłopaki, tutaj to pełne jaja, co jest grane?
— Wszystko to tylko i jedynie warunki. Jakby zaczęły róść
dwudziestometrowe skrzypy, to za trzy dni mamy tu dinozaury.
— Okradał dużych, bo mali nic mu nie dali.
— Ten wasz szofer jakby miał jechać po wiśnie, to by przywiózł
śliwki.
— Kochają się od tego czasu, jak ich okradli.
— Ale ja chcę wiedzieć, kto jest winny! Tylko nie zwalajcie tego na
Pismo Święte.
— On jest taki ostrożny, że zanim wjedzie w zasłonięty zakręt, to
woli sobie notarialnie potwierdzić u notariusza, że nic tam nie jedzie.
— Idź, ty durny Franciszku, wino musi dojrzewać w beczkach, w
butelkach ci nie dojrzeje.
— Chcieli mnie karnie skądś wywalić, ale ja ich przerobiłem. Nie
byłem w żadnej organizacji.
— Jak by mi dziś powiedzieli, żebym skoczył do wody, to skoczę.
— Oj, ludzie złoci, jak mnie ci ludzie potwornie wpieprzają. Chyba
pójdę na Sazawę i kury tam będę hodował.
— Tak, panowie, o tym, coście mi tu przez te lata mówili, to ja
napiszę powieść. A jak mi tego nie wydadzą, wyślę to jako donos.
— Ośrodek rekreacyjny Poldi, uzdrowisko Koniewa, wszystko
wysiada!
Piękna Poldi to również staw ze smołą i hałdy, i baraki, i pakamery, a
od ogródków warzywnych i pachnącego zboża oddziela fabrykę
kolczasty drut. Przez otwarte okna baraku wlatuje woń moczu i stłoczeni
ludzie śpią na pryczach tak, jak usnęli po nocnej zmianie, nastawiając
przeguby pod strzykawki światła, zarośnięci mężczyźni z przetrąconymi
szyjami i wykręconymi rękami grają w karty i dodają krzykom znaczenia
wściekłych spraw. I jakby cały ten obóz czekał, aż wreszcie coś się
zdarzy, że ktoś nagle zapuka albo odezwie się radio, a zaraz potem
ludzie będą dobrzy i wspaniali. A z zewnątrz pojawia się wrzaskliwy
afisz, harmoszka optymistycznie opisuje barwny druk, a na stole tych z
brygady nie ma nawet kwiatka, bukiecika, na którym mógłby się oprzeć
świat. Stoję w drzwiach, korytarz jest tak długi, że trudno dojrzeć drzwi
na jego drugim końcu. A gdy przeszedłem tym długim korytarzem i
odwróciłem się, te drzwi, w których przed chwilą stałem, były małe jak
okienko. Taki barak to pułapka na szczury, pułapka zatrzaśnięta na obu
końcach wiecznie przerzucającą się perspektywą. Starzec uzdrowiskowy,
który mnie przyprowadził, zmniejsza się, idąc korytarzem jest coraz
mniejszy i mniejszy, aż staje się całkiem maleńki, jak figurka, i
zatrzymuje się w rzekomym okienku tam na końcu korytarza.
Otworzyłem drzwi do pokoju. W powietrzu migocą pierścienie i złote
kwadraty. Jakby się tu ktoś nieostrożnie bawił szrapnelem. Całe są tylko
dwie musztardówki, szafki mają powykręcane skoble jak rachityczne
paluszki. Potem przyszedł ktoś z brygady i powiedział mi, że nazywa się
Jarek Jezusek, kuśnierz. W jednej ręce niósł walizeczkę, w drugiej dzieła
zebrane. Obok pod nogami leżał piecyk, rura sterczała ze ściany jak
łajno żartobliwego olbrzyma. A Jarek Jezusek siadł na piętrowej pryczy,
położyłem się niżej, Jarek ściągnął but i skarpetkę, a miał maleńką
stopkę, nożynkę czerwoną po szkarlatynie i spłaszczoną jak podbicie
chińskiej dziewczynki czy morda buldoga. A potem rozcierał dłonią
palce u tej nogi, później wypychał gazetą czubek tego pustego buta, a
przy tym kiwał tą czerwoną nóżką koło mojej twarzy, leżałem na pryczy
pod kuśnierzem jak w rzece, w której pluszcze nogą. A w całym obozie
grzechotały głosy, zwoływania i sygnały, poprzez ściany cuchnęła
umywalnia i ustęp, od huśtawek zawodziła szafa grająca, a przez okno,
zaraz naprzeciw, widać było tak samo długi barak, ustawiony obok jak w
wojskowym lazarecie.
Piękna Poldi jest także drogą z baraków wzdłuż czarnego jeziorka,
mechaniczna pompa wstrzykuje strużkę. Cyganka stoi na kamieniu i
pierze szmatki w tym stawku, zaraz obok zardzewiałego piecyka i
zatopionego roweru. Tędy chadzam z Jarkiem Jezuskiem do Czarnego
Konia grać na pianinie i pić rum. Dzieła zebrane leżą pod łóżkiem, jakie
tu czytanie? Jeśli podczas szychty wypijemy pod martenem dwadzieścia
piw, a wysikamy ledwo garnuszek? Za ostatnie pieniądze wystrzelaliśmy
sobie sztuczne róże. Potem wracamy. Więźniarki są już w swoim obozie,
w barakach oddzielonych od naszego obozu parkanem z desek, który ma
nadbudowę z kolczastego drutu. Dziś dopiero przez szparę po wybitym
sęku zauważyłem, że te więzione kobiety mają tam czysto i obrusy z
surowego płótna i bukieciki polnych kwiatów, tymczasem my na
wolności mamy burdel. Jedna z więźniarek jest piękna, chociaż wrzuciła
swoją matkę do studni, a gdy się ta mamusia drapała po studziennych
kręgach ku światłu, ta piękność rozwaliła jej głowę siekierą. Dwaj z
brygady próbowali przeleźć przez płot za tą morderczynią, złapała ich
straż, gdy już-już wyciągali ręce do tej pięknej więźniarki, i dostali po
mordach, a potem po trzy miesiące aresztu. Dałem jej kwiatek przy
walcarce. To morderstwo i ta kara jakby tę dziewczynę oczyściły, być
może dzisiaj żyłaby przykładnie, obrusy, kwiaty, delikatne słowa. Gdy
każdego wieczoru ta więźniarka kąpała się, wszystkie dziury po sękach
zajęte były przez oko. Jej ciało było pokryte delikatnymi włoskami,
jasnym puszkiem, tak że wokół siebie miała aureolę. Podczas
szorowania rozmarzała się i nieruchomiała w dziwnej pozie, na próżno
przedłużaliśmy nasz wzrok, na próżno silniejsi odpychali słabszych od
dziur w parkanie. A ja wiedziałem, że ona zna każde oko w tym sęku,
nawet czeka na te męskie oczy i myje się nago tylko dla tych
spragnionych oczu, które zastępują jej przechadzkę, swobodny spacer
wieczornym bulwarem. Ale najbardziej niszczyło nas nie nagie ciało, ale
gra cieni w baraku, gdy ta więźniarka wieszała najpierw prześcieradło na
oknie i żarówką goniła na płótnie swój cień i jego bezwstydne ruchy,
zupełnie jak w kinie. I wszyscy skakaliśmy za tym parkanem, leźliśmy
na górę, aż pod kolczasty drut, spadaliśmy na ziemię, ale znów
podnosiliśmy się i ledwo przystawiliśmy oko do sęka, i zobaczyli tę grę
cieni, znowu wdrapywaliśmy się na górę i chcieliśmy się dostać do tej
kobiecej ptaszarni, bo ta piękna naga więźniarka wyciągała na płótnie
ręce, a w jej ruchach było tyle żądzy, że każdy z nas myślał, że wyciąga
ręce tylko do niego, do każdego z osobna. Gdy myślała, że dość już
przedstawienia, wciągała dres, zdejmowała prześcieradło, słała pryczę i
wdrapywała się na górę, tak jak pozostałe, zapalała papierosa,
podkładała rękę pod mokrą głowę i czytała kowbojskie historyjki.
Rozchodziliśmy się do swoich baraków, zostawiając za sobą
rozświetlony kobiecy obóz, więźniarki, które na każdym stole miały
bukiecik bławatków i maków. Tylko na parapecie zakratowanego okna
łazienki spoczywała głowa na pół oszalałej więźniarki, która słuchała
dźwięków Milionów Arlekina, dochodzących z szafy grającej od
strzelnicy. Łza jak brylant błyszczała jej w pierścieniu oka. Ludzie, gdy
są na dnie, zawsze wypełniają sobie oczy pięknymi przedmiotami. Świat
jest przeładowany sztuką, trzeba się tylko umieć rozejrzeć, a potem
oddać się niewyczerpalnemu szeptowi, drobiazgom, żądzy i
pragnieniom. Piękna Poldi to także moment, gdy szlifierz
niespodziewanie zerwie okulary i ucieka od roboty daleko, jak najdalej, i
spogląda w górę, w niebo, potem patrzy na hałdę zardzewiałego złomu,
na ptaszki, które przez pomyłkę chciały się napić z wrzącej kałuży,
patrzy, jak poparzone ciałko podskakuje w stronę zardzewiałych rur, jak
wszystko ma swoją katownię, ale także swój raj. A szlifierz wraca do
szlifierni, znowu przypina ochronne okulary, naciska guzik i znów bierze
się za robotę, powtórnie przywiązując się do zegarowego wahadła.
Każdy człowiek buntuje się od czasu do czasu. Człowiek wyrzekł się
pierwotnego żywota, dlatego anioły jeżdżą sanitarkami i zbierają inne
przetrącone anioły.
Lubię chadzać do fabrycznej kantyny, obok śpiącej hali, gdzie
spoczywają w warstwach kłody stali, ułożone jak pnie dębowe. Patrzę
potem na niebo, gdzie zjawia mi się znienacka głowa, wielka jak
firmament, głowa z lokiem przypalonym przez gwiazdy, twarz o nigdy
nie oglądanych rysach. Stal, z domieszką wolframu i kobaltu, podobna
jest w przekroju do barw na skrzydełkach motyli azjatyckich. Ktoś
pompuje do mózgu zdania, dawno zapomniane obrazy z dzieciństwa, nic
nie znaczące przedmioty i rozmowa nadgryza mi serce, a ja, rzeczny
faun, znów jestem obezwładniony tęsknotą do rzecznej nimfy, poruszam
się w wolframowej przestrzeni, przez usta i nos mam przewleczony drut,
a kiedykolwiek zbaczam z orbity, czuję gwałtowny ból w nozdrzach.
Podchodzę do pieca elektrolitycznego, przed oczami mam granatową
tabliczkę szkła, stop kipi burzliwie. To jest wspaniała praca wspaniałych
ludzi, wnętrze martena dudni jak orkiestra symfoniczna, jednym
spojrzeniem przebiegam po palenisku, aż do tych schodów, którymi
znosiłaś ze mną lampę, przeznaczoną do lombardu, kiedy to moja ręka
dotknęła po raz pierwszy twojej ręki, a melodyjny magiel prasował mi
serce. Zakurzone manekiny drętwiały od trzeźwego spojrzenia i
konwencjonalności, twój chód, rozbujany jak fotel na biegunach,
przywrócił mi jasność myślenia, a błyskawica mojego uczucia wtargnęła
w twe włosy. Wtedy na cześć miłości można nawet runąć do wrzącego
wytopu stali z domieszką mnie i twojego obrazu we mnie, obrazu, który
przywołuje maleńką dziecięcą twarz, zalaną głupiutkim śmiechem, bo
żydowska dziewczynka wypluwała żyletki, a ja porznąłem sobie ręce.
Piękne borówkowe noce wypełniają mi wątrobę porankiem, a dysza
mojego serca wtryskuje mi krwawą mieszankę. Słońce wydostaje się z
czarnego szybu, a jedwabiste falujące zboże trzepoce się jak płócienna
kobieca spódnica. Krążki ciężkich jam kręcą się w odwrotnym kierunku,
w rzędach czereśniowych pni pobielanych wapnem ożywają szeregi
nagrobków skryte jedne za drugimi na wojskowych cmentarzykach.
Strażnicy pilnują zadrutowanych więzionych kobiet, a jaskółki roznoszą
w dziobkach poselstwo kajdan. Więźniarki ustawiają się w szeregu,
wypatruję swojej piękności, ale jej tu jeszcze nie ma. Niektóre z tych
aresztanckich dziewczyn zaczesują włosy do góry jak wielkie damy,
rękawy i nogawki szorstkich bluzek i spodni zawijają do łokci i kolan
jak ulicznice podczas gwałtownej ulewy, jak milionerki, opalające się na
plaży w Miami. Świat podtrzymuje te dziewczyny formą, kredką do
warg, szczoteczką do zębów, kremem, męskimi oczyma. Są to plastry i
kojące okłady na dziesięć, na piętnaście, na dwadzieścia lat. I na
dożywocie. Przy wejściu do kobiecego obozu śpiewa w klatce czyżyk,
któremu wykłuły oczy, by lepiej śpiewał. Słodycz wypełnia mi piersi
zapachem lakieru do paznokci, wanienką na czekoladę, rzeźnickim
pistoletem. Myślę o tutkach papierosowych, lilipucich żarówkach,
nagrobnych kloszach, prasie do złoceń, pątnickich cierniach i organtynie.
I z oczu toczą mi się konwalie. Piękna Poldi, odbitko z miedzi, główko o
woni medalika i woni włosów przypalonych przez gwiazdy, ty
najpiękniejsza, co kiedykolwiek widziałem, tym cię ozdabiam, gdy
emaliowane dzbany spadają z niebios, kiedy szalony szklany księżyc
odbija refleksy twoich refleksów. I powietrze jest tobą zabrudzone.
Wystarczy wykręcić numer telefonu, na drugim końcu podniesie się
ametystowa słuchawka, a z twoich ust płynie powietrze, przenoszone
falkami elektromagnetycznymi, płyną zamrożone słowa, rozgwiazdy,
włókna, piecyki laboratoryjne, mostki pomiarowe i wibrator. Ach,
gdybym tak mógł użyczyć ci swych oczu! Tak pięknie jest być
zakochanym, mieć przy sobie malutki elektryczny silnik. Przecież i
dotknięcie brzytwy można zapamiętać dwadzieścia lat i nawet więcej.
Zawsze rosnę, gdy o tobie myślę, Poldziu. Jakbym pokonał tobą
diamentowy wszechświat.
— Kładę się na pryczy, ale przedtem podpalam zapałką pluskwy w
szparach. Słońce tka brylantową pończochę. Wypisuję kredą twoje imię
na desce pryczy, na której nerwowo zawija się w prześcieradło i rozwija
Jarek Jezusek, sieczka z siennika sypie mi się w oczy. W połamanej
szafie sterczy wbity nóż. Jarek Jezusek siada, spuszcza tę swoją
czerwoną nóżkę z paluszkami podobnymi do zębów.
— Słuchaj, Jezusek — mówię — gdzie masz to czytanie, te dzieła
zebrane?
— Jakie dzieła?
— Te dzieła, z którymi tu przyjechałeś — odpowiadam i dalej rysuję
na pryczy główkę Poldi, główkę z lokiem, przypalonym przez gwiazdy.
— Daj mi z tym spokój — wychylił głowę — schudłem pięć kilo! A
te pluskwy, ten sracz obok?
— To mieli w obozie koncentracyjnym nawet poeci — odpowiadam i
rysuję dalej — ale trochę romantyzmu, Jezusku...
— Ale ja nie jestem w obozie! — krzyknął Jarek, a krew napłynęła
mu do twarzy.
— Słusznie — mówię — słusznie, lecz burza i ulewa nie trwa cały
dzień. Właśnie, nawet odrobiny romantyzmu w tobie nie ma, Jezusek,
romantyzmu.
Jarek, były kuśnierz, schwycił się krawędzi pryczy, wychylił się, a z
twarzy bluzgała mu złość. Oblicze rzygacza na katedrze. Zeskoczył, a
czerwona nóżka plasnęła, potem kulał i podsunął mi do oczu wyprężony
jak nóż palec. Później przez minutę trzymał mnie wzrokiem w szachu, a
minę miał taką, jakby mi chciał powiedzieć coś strasznie ważnego.
Wreszcie machnął ręką, jakby tego czegoś ważnego poniechał i potępił
razem ze mną. Splunął i zaczął wypychać gazetą pusty czubek buta.
— Słuchaj no, Kafka — powiedział łagodnie — ta woda pomaga na
wszy, co?
— Pomaga — odpowiedziałem — pomaga.
— No to, przyjacielu Kafko, śpij, jesteś po nocnej, to śpij —
powiedział Jarek Jezusek i podniósł but, i zaglądał do niego uczenie.
Zasypiałem. Słyszałem, jak Jarek szpera pod łóżkiem, potem otrzepuje o
kolano jakieś książki.
Tak więc wstaję każdego ranka i nie mam czasu pomyśleć o sobie,
pomyśleć o tym, czy jestem szczęśliwy, czy nie. Z góry wiem o tym
pierwszym mechanicznym wyciągnięciu ręki w stronę budzika,
rozespany sięgam mu między nogi, by przerwać dzwonienie niklowych
jąder. Potem identyczny niepewny ruch w stronę kontaktu i takie samo
pierwsze wstydliwe spojrzenie człowieka za wcześnie przebudzonego,
rozczochranego, cuchnącego, człowieka, który przysiada na łóżku z
budzikiem w ręku. Każdego ranka włączam radio, łapię Berlin i
słucham... Z początku nic, ale kilka minut przed czwartą słychać
Międzynarodówkę śpiewaną przez chór, potem znajomy miły głos:
Dzień dobry, towarzysze, tu mówi Moskwa... potem trzydzieści sekund
ciszy i nagle poranny hałas moskiewskiej ulicy pod Kremlem, kilka
pisków, kilka klaksonów, a potem kremlowskie dzwony zaczną bić... raz,
dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... i znów miły głos... Dzień dobry,
towarzysze, mówi Moskwa, jest godzina szósta... i znów
Międzynarodówka, śpiewana przez chór... To znaczy, że u nas jest
czwarta, to oznacza jeszcze kilka minut i warto wejść do łóżka, i patrzeć
na wskazówkę sekundnika, jak powolutku sunie dookoła i tyka, raz po
raz. Czasem nawet zasypiam na te trzy minuty, ale potem muszę się
zerwać i poddać automatyzmowi, szalonemu i dokładnemu, szczególnie
rano, kiedy już nie można nie żyć. Szybko się ubrać, sobowtórowi w
lustrze umyć zęby i myśleć, po co golić się co drugi dzień i codziennie
kilkakrotnie się myć, i jeść, i poruszać się z harmonogramem w mózgu?
Dlaczego ciągle się obawiam, że gdzieś nie zdążę ? Uspokajam się,
musisz być dzielny, musisz być dzielny, musisz, musisz, ty musisz!
Powtarzam to sobie często, o każdej godzinie, ale rano w każdej
minucie, aby lżej było spłukać i lżej odsunąć na potem natarczywe
myśli. Wychodzę z domu, zaczyna padać, mży nad całą okolicą, na mój
ogródek, czuję, jak jest mi potrzebny deszcz, czuję, jak do mych
korzonków przedziera się ciemna woda i porywa z sobą wapienny pył,
czuję, jak moje naczynia włoskowate delektują się, a ja zamieniam się w
złotą parmenę, malinówkę, panieńskie jabłuszko, myślę o tym, czego mi
jeszcze brakuje do szczęścia. Mam ochotę na potas, fosfor, azot. I
otwieram oczy, i automatyzm już dawno umieścił mnie na siedzeniu w
autobusie, zauważam, jak perspektywa wsysa mnie w ulice, które w
oddali są tak wąskie, że ledwo rower by się prześliznął, a przecież kiedy
tam dojedziemy, przejadą obok siebie dwa autobusy, a nowa
perspektywa wykłamuje na horyzoncie następne zdrobnienie. Jadące z
przeciwka pojazdy z daleka wydają się sobie podobne do dwukropka,
który powiększa się tak długo, aż miną się światła, widzę, że to jest taki
sam autobus jak nasz, w pewnej chwili jeden jest dla drugiego lustrem,
ale po kilku sekundach widzę przez tylne okienko, jak czerwone
światełko maleje i maleje, aż gdzieś przedwcześnie zanika. Rozglądam
się dookoła i widzę, że nie jestem sam. Niektórzy z brygady śpią, kończą
swoje sny, rozmyślają. Piękne jest zielone światełko na desce
rozdzielczej przed kierowcą, światełko ogromne jak którakolwiek z
widzialnych gwiazd. Kierowca autobusu równocześnie obserwuje szosę
przed sobą, po bokach i z tyłu przez lusterko, jednocześnie sprawdza
stan silnika, podeszwą dodaje lub ujmuje gazu, naciska sprzęgło,
hamulec, obraca kierownicą. Teraz, jak każdego ranka w Wokowicach,
kierowca pochyli się i spojrzy za każdym razem w to samo okno, a gdy
w tym oknie zobaczy światło, to powie: już wstała. A gdy okno jest
ciemne, trąbi tak długo, zatrzymuje autobus i dotąd naciska klakson, aż
okno rozbłyśnie, wtedy autobus jedzie spokojnie dalej. Wyobrażam
sobie: tam za oknem stoi łóżko urzędniczki z poczty; wstaje według
pewnej umowy z kierowcą, widzę ją, jak siedzi na krawędzi łóżka z
pończoszką w ręku i rozważa, czy warto wstać, zobaczyć potem w
lustrze rozczochraną dziewczynę. Po co żyć? Ale autobus już przejeżdża
drogą koło ruzyńskiego lotniska, jest oświetlone, na pewno oczekują
samolotu, pas startowy jest obramowany rubinowymi światłami, które
zbiegają się na końcu lotniska tak, że gdyby ktoś tam stał na drugim
końcu, to pomyślałby: te czerwone żarówki zbiegają się dokładnie tam,
gdzie przejeżdża autobus... A samolot rzucił na pas startowy stożek
światła, ląduje, zmniejsza się, siada i jest taki maleńki jak dziecinny
samolocik na gumkę, skrzydła obracają się, zmieniły się kolory i znów
zbliża się do budynku portu, powiększa się, choć ciągle jest tej samej
wielkości... zamykam oczy i widzę, że wszystko jest całkiem inne niż
wygląda, niż jest... wszystko jest na gumce perspektywy, a samo życie to
złudzenie, deformacja, perspektywa. Otwieram oczy, jesteśmy przed
stalownią, ludzie budzą się nawzajem: Wstawaj, przywieźli ci koks. A ja,
tak jak reszta, tymi samymi smutnymi krokami idę przez portiernię,
pokazuję legitymację i kieruję się w stronę łaźni i szatni. Widzę, jak zza
zakrętu wyjeżdża kolejka z rozżarzonymi cztero- i półtonowymi blokami
wlewków, jeszcze zaróżowionymi jak dziewczyny, gdy idą na pierwsze
lekcje tańca, blokami, które jakby potrafiły ukryć swą masę i były z
gufrowanego papieru i nadmuchane ciepłym powietrzem, i przytroczone
sznurkiem, by nie uleciały jak baloniki... takie ulotne i powabne, i
nierzeczywiste... Ale lokomotywa dyszy parą i prawie na kolanach,
ostatkiem sił ciągnie obok mnie ten ładunek różowego koloru, który mi
przypala włosy i ubranie, a ja widzę, że to całe tony ton stali, obeliski
wielkie i szerokie na tyle a tyle... ale widzę je przez chwilę w prawie
naturalnej wielkości, która natychmiast się zmniejsza, a ja, oddalając się,
przyspieszam jej to zmniejszanie, mimo że wielkość pociągu z blokami
nie zmienia się... Szybko się potem rozbieram, w tym samym dziennym
porządku potem wciągam na siebie podkoszulek, potem koszulę, potem
spodenki, potem dres, potem spodnie, potem wkładam buty, potem
kożuszek z kotów, potem dół kombinezonu, potem górę kombinezonu,
potem fartuch i rękawice, i na wierzch kapelusz, i tak jak wszyscy
robotnicy szybko wychodzę w noc. Jutrzenka, wielka, ale nie większa od
tego zielonego światełka kontrolnego na desce rozdzielczej przed
kierowcą w autobusie, ta Jutrzenka jarzy się na niebie jak początek
wszystkich rannych zmian, ale także jak koniec wszystkich zmian
nocnych. Odwracam się i widzę: daleko na zboczu sapie sobie kolejka z
czteroipółtonowymi różowymi blokami, już jest inną, ale przecież tą
samą kolejką, która przed chwilą osmaliła mi cywilne ubranie i włosy.
Ale teraz jedzie w kierunku Koniewa i jest tam na zboczu tak maleńka,
nie większa od dziecinnej kolejki na sznurku... Wszystko jest na gumce
perspektywy.
POSŁOWIE
Kiedy w roku 1963 wyszły opowiadania zatytułowane Perełka na dnie, dzięki
którym twórczość Hrabala stała się znana szerszemu kręgowi czytelników, a
następne dwa lata przyniosły aż cztery kolejne tomy hrabalowskiej prozy, kiedy
więc można było mówić już nie o sensacyjnym debiucie, ale o nagłym odkryciu
całej połaci pisarstwa, jeden z młodych czeskich krytyków napisał, że twórczość
Hrabala jest fenomenem, na który czeska proza „nie zasłużyła”.
A przecież rok 1963, rok oficjalnego debiutu Hrabala (który siedem lat wcześniej
wydał tylko Rozmowy ludzi jako dodatek do „Wiadomości Stowarzyszenia Czeskich
Bibliofilów w Pradze”), obfitował w niejeden utwór wybitny. W tym samym roku
spóźnionych debiutów wydał swoją pierwszą powieść, Pana Teodora Mundstocka,
Ladislav Fuks, i w tym też roku ukazało się drugie wydanie Tchórzy Josefa
Škvoreckiego, powieści napisanej jeszcze w roku 1949, wydanej po raz pierwszy w
roku 1958, ale dopiero od roku 1963 funkcjonującej w szerszym obiegu
czytelniczym i opinii krytycznej. Lata odkrywania Hrabala i jego pierwszych
sukcesów były równocześnie okresem interesujących debiutów (Vladimir Páral),
nowych dzieł pisarzy znanych (Żart Milana Kundery), powrotu do tradycji (wydanie
prozy Richarda Weinera i tryumfalny powrót Vladimira Holana po latach milczenia).
Nawet ograniczając to wyliczenie do nazwisk utworów znanych w Polsce dzięki
przekładom, można się zorientować, że pierwsze książki Hrabala należały do
szerokiego wówczas nurtu, wpływającego na ożywienie twórczości literackiej oraz
towarzyszącej jej krytyki i refleksji humanistycznej. W tym nurcie Hrabal zajmował
miejsce szczególne.
Proza Hrabala w sposób ostentacyjny lekceważyła obowiązujące kanony
realistycznego przedstawiania świata i językowych norm literackości; nie miała też
nic wspólnego z tym odłamem czeskiej awangardy, który uzyskawszy oficjalną
aprobatę służył de facto jako tarcza estetyce dogmatyzmu. Na tle literatury uległej
pozaartystycznym serwitutom opowiadania Hrabala uderzały niewymuszonym
autentyzmem i spontanicznością. W potocznej praktyce językowej i w codziennych
sytuacjach Hrabal odkrywał dziwne piękno: wulgaryzmy w jego prozie stawały się
niespodziewanie poetyzmami, sprawy trywialne odsłaniały nie przeczuwany na ich
dnie liryzm, zwykli ludzie uwikłani w zwyczajne życie okazywali się marzycielami.
Sposobem prowadzenia narracji — stwarzaniem bohaterom nieustannego pretekstu
do wygadania się, zderzaniem niewspółmiernych i pozornie nieprzywiedlnych
wzajemnie zdarzeń, potocznego doświadczenia i atrakcyjnych uogólnień —
nawiązał Hrabal do tradycji szwejkowskich, stając się dla swoich zagranicznych
admiratorów „najbardziej czeskim po Hašku” pisarzem. A czeska krytyka
konstatowała dodatkowo, że po raz pierwszy od czasów Vančury doszła do tak
wyrazistej aktualizacji estetycznej funkcji języka w prozie.
W roku 1964 Hrabal wydał naraz dwie książki, które były manifestacją jego
poetyki: Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych oraz tom opowiadań pod
tytułem — Pábitelé. Ten nieprzetłumaczalny neologizm Hrabala stał się kluczem do
jego filozofii języka i dlatego wymaga objaśnienia. Jego źródłem była starcza
pomyłka Vrchlickiego, czeskiego poety, klasyka, który pod koniec życia, obłożnie
chory, miał powiedzieć: To pábeni mi škodi... (zamiast: to páleni mi škodi — to
rozpalenie, ta gorączka mi szkodzi). Hrabal i jego kompani uczynili z tego lapsusu
grę językową: odtąd każdą niemal czynność można było określić przy pomocy
formy utworzonej od czasownika pábit, każdą właściwość nazwać przymiotnikiem
zpábený, każdy stan uznać za pábeni. A ci, co podjęli ową grę językową, to byli
właśnie — pábitelé; i ich uczynił Hrabal wyrazicielem swojej estetyki jeżyka:
„Pábitel — pisał Hrabal w dyskursywnym komentarzu — jest narzędziem języka,
wzbogacającego samego siebie o wszystkie te subtelności i fortele, którymi
interesuje się językoznawstwo. Jest zaabsorbowany swoim wewnętrznym
monologiem, z którym obnosi się po świecie jak paw ze swoim ogonem. Pábitel,
jeśli nie wdaje się w pogawędkę z ludźmi, zabawia rozmową sam siebie, przekazuje
informacje o sprawach, których znaczenie jest przesadzone, przetworzone,
przeinaczone, ponieważ pábitel przecedzą rzeczywistość przez diamentowe oczko
inspiracji”.
Eksploatacja peryferyjnych zjawisk języka, zainteresowanie ludźmi
zepchniętymi na margines, wiązało się ściśle z życiorysem Hrabala, z jego
osobistym doświadczeniem społecznej deklasacji. Urodzony w roku 1914, z
wykształcenia prawnik, był Hrabal w czasie wojny robotnikiem kolejowym i
dyżurnym ruchu; po wojnie doktoryzował się, a następnie jako zdegradowany
inteligent był kolejno komiwojażerem i hutnikiem, pakował makulaturę w zbiornicy
surowców wtórnych, był maszynistą w teatrze. W tych wędrówkach przyswoił sobie
język wielu środowisk, ich żargon zawodowy i slang, całe bogactwo mowy
potocznej. Ta droga życiowa stała się także źródłem praktycznej filozofii pisarza i
jego poglądu na literaturę. Współczesna proza światowa — według Hrabala — coraz
bardziej przesuwała swoje zainteresowanie w kierunku „śmietnika epoki”, ponieważ
dopiero na drodze upadku człowiek odkrywa i sprawdza autentyczne wartości,
ponieważ dopiero tu, na śmietniku epoki odradza się historia, tu „jakby pod
wpływem penicyliny następuje gojenie i scalenie”.
Hrabalowskie wędrówki po manowcach ludzkiej egzystencji, których efektem
była niejedna „perełka” języka i stylu, miały też swój sens humanistyczny jako
poszukiwanie człowieka, ludzi, „którzy nie wiedzą wiele, którzy nie współtworzą
cudów cywilizacji, ale mają odwagę żyć i potrafią się jeszcze cieszyć ze swej
egzystencji” w czasach, kiedy „wykształcenie i wiedza stały się nadzwyczaj
uciążliwe, memento mori uświadamia sobie inteligencja inaczej i bardziej niż
kiedykolwiek”. Były też te wędrówki odkrywaniem zjawisk przez długie lata
proskrybowanych, wykreślonych poza nawias oficjalnego widzenia rzeczywistości,
która jest jedna: „już mam! (wola w Lekcjach tańca... poeta Bondy) idą z nami nie
tylko ci, którzy z nami idą, ale idą z nami nawet ci, którzy są przeciwko nam, bo nie
można wyizolować się z epoki”.
Hrabal wielokrotnie podkreślał, że jego opowieści są autentyczne, że kleci je z
zasłyszanych opowieści wujka Pepina i kompanów, z którymi spotyka się nad
kuflem piwa. O swoim wuju — szewcu i słodowniku, jednym z tych, których
„najłagodniejsza rewolucja” wysadziła z siodła — napisał wręcz: „on mnie
wszystkiego nauczył”. W swej wersji literackiej poetyki świat Hrabala jest jednak
tak scalony i autonomiczny, że dosłowne przedłużanie go w świecie empirycznie
dostępnej rzeczywistości może budzić słuszny protest. Czy gwizdający Adagio
lamentoso z Patetycznej zamiatacz ulic to zdegradowany inteligent? Jak Hrabal i
wielu jemu podobnych? Czy przekazując nam dialog agenta firmy ubezpieczeniowej
„Spokojna Starość” z producentem sztucznych kwiatów na temat metafizyki ante
rem nie chciał raczej autor powiedzieć, że to, co określamy łacińskim słowem
inteligentia jest niezależne i wymyka się prawidłowościom społecznej stratyfikacji?
W twórczości Hrabala są wszakże przynajmniej dwa utwory posiadające
bezpośredni adres historyczny. Jednym są wydane w roku 1965 Pociągi pod
specjalnym nadzorem, spopularyzowane dodatkowo przez odznaczony Oskarem film
Mentzla, utwór ulokowany bezpośrednio w rzeczywistości okupacyjnej; drugim
natomiast — prezentowane dopiero teraz w polskim przekładzie opowiadanie z tomu
Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać, wydane w roku 1966 i odnoszące
się do rzeczywistości lat pięćdziesiątych. Jeśli opowiadania te traktować w
kategoriach prozy rozrachunkowej, należałoby je nazwać „rozrachunkiem
dadaistycznym”. Dadaistyczne bowiem — jak twierdzili dadaiści — jest to, co będąc
śmieszne, traktuje siebie ze śmiertelną powagą. Za tak pojętą „dadaistyczną fasadą”
lat pięćdziesiątych kryły się jednak autentyczne tragedie, które bynajmniej nie
uchodzą uwadze Hrabala. Z pasją graniczącą z okrucieństwem potrafi on ukazać
upodlenie człowieka. Głównym jednak celem ataków groteski Hrabala jest owa
„fasada”, wulgarna i kłamliwa, fasada domu, w którym nie sposób już dłużej
mieszkać.
Bohater jednego z opowiadań tego tomu mówi do swoich kolesiów: „Tak,
panowie, o tym, coście mi tu przez te lata mówili, to ja napiszę powieść. A jak mi
tego nie wydadzą, wyślę to jako donos.” Proza Hrabala w swoim groteskowym
przebraniu jest takim właśnie „donosem”, spowodowanym przeświadczeniem, że „są
plamy, których nie można wyczyścić bez uszkodzenia tkaniny”.
W roku 1965 wyszedł jeszcze wybór opowiadań Hrabala Bar samoobsługowy
„Świat”, a w roku 1968 tom opowiadań Morytáty a legendy, który zamykając
pierwszy okres twórczości pisarza rzucił ciekawe światło na metodę twórczą,
antycypując zarazem pewne zjawiska twórczości Hrabala w następnym
dziesięcioleciu.
Debiut Hrabala był debiutem spóźnionym — w roku 1963 miał on lat 49;
kolejność wydawanych tomów była w znacznej mierze przypadkowa (Perełka na
dnie była anonsowana w zapowiedziach wydawniczych już na rok 1958). W tomie
Morytáty a legendy mieści się na przykład Legenda o Kainie, która w wersji
przepracowanej do druku stanowiła jeden z dwóch głównych wątków Pociągów pod
specjalnym nadzorem; i nie był to jedyny przypadek autorskiego przysposabiania
swoich tekstów. Ta sama więc krytyka, która tak wysoko ceniła spontaniczną
ekspresję językową Hrabala, wobec ulegania przez niego wymaganiom
wydawniczym zaczęła zastanawiać się nad autentyzmem tej spontaniczności. Jan
Łopatka sformułował ten paradoks jako stylizację na nie istniejące dzieło, które
jednak istnieje.
W latach siedemdziesiątych ten paradoks twórczości Hrabala uległ pogłębieniu.
Hrabal, dzięki autobiografizmowi swojej twórczości, dzięki osiągniętemu
sukcesowi, stał się żywą legendą czeskiej literatury, legendarną postacią Pragi. A
wraz z nim bohaterowie jego opowieści i przyjaciele („poeta Bondy” — filozof
Zbyněk Fišer, „Vladimirek” — grafik Vladimir Boudnik), artyści i ich satelici. Ten
szeroki, społecznie zróżnicowany krąg wokół Hrabala, kształtował tę legendę
poniekąd na żywo; wypadało w nim znać rękopisy prac przygotowywanych do
druku, niektóre utwory — podobnie jak poprzedzające debiut książkowy
bibliofilskie wydanie Rozmów ludzi — wychodziły najpierw w postaci bibliofilii, a
dopiero później w wydaniach wysokonakładowych. A Hrabal — tak jak dawniej —
przekomponowywał swoje prace, splatał z dwóch utworów jeden... W cyklu
opowiadań „Obsługiwałem angielskiego króla” (1971) pisał wprost o tym powrocie
do starych rękopisów, o sprawdzaniu, które z obrazów zachowały nadal swą
spontaniczną świeżość, które wymagają klasycznego szlifu, i kończył to zwierzenie
apelem: „A gdyby mnie już brakło na świecie, niech to zrobi któryś z moich
przyjaciół. Niech z tego wykroi małą nowelkę albo większe opowiadanie”.
Kolejność publikacji i tym razem nie odpowiadała twórczej chronologii: w roku
1976 ukazały się Postrzyżyny, część autobiograficznego tryptyku, z którego wyszedł
jeszcze tom Krásosmutněni (jest to znowu neologizm Hrabala utworzony na kanwie
słowa Krásobrusleni = jazda figurowa na łyżwach, dosłownie: pięknołyżwowanie;
pierwotnie ta cześć nazywała się „Miasteczko, w którym zatrzymał się czas”), a
zapowiedziany jest następny — Miliony arlekina. W zapowiedziach wydawniczych
znajduje się też tom zatytułowany Kluby poezji, który — podobnie jak w wypadku
Pociągów pod specjalnym nadzorem — powstał w wyniku połączenia dwóch
starszych utworów (tym razem zresztą na zasadzie mechanicznego montażu),
utworów bodaj najważniejszych w całym dorobku Hrabala ostatnich lat.
Pierwszy z nich, „Czuły barbarzyńca” z podtytułem „Teksty pedagogiczne”
(1973) jest opowieścią o Vladimirze Boudniku (1924— 1968), wybitnym czeskim
grafiku, jest poetyckim hołdem przyjaźni i lirycznym wspomnieniem niespełnień
artystycznej młodości. Chcąc określić gatunkowy charakter tej opowieści można by
ją nazwać apokryficznym memuarem, którego osnową jest „dziennik pisany nocą”
przez bohatera, i w którym znalazły się także dokumenty: listy z lat 1950 — 1968
oraz manifest sprzed lat, z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy
Bondy, Boudnik i Hrabal głosili „eksplozjonizm” i „realizm totalny”, kiedy
inspirowali się postdadaizmem i postsurrealizmem zdegradowanym do poziomu
praskiego folkloru.
Drugi — znana z polskiego, a także niemieckiego przekładu — „Zbyt głośna
samotność” (polskie tłumaczenie 1978) to niewątpliwie najznakomitszy tekst
Hrabala i, rzec można, najważniejszy utwór w całej jego twórczości. Opowieść
bohatera, który trzydzieści pięć lat pakuje papier w składnicy makulatury, typowego
hrabalowskiego pábitela, jest najbardziej filozoficznym tekstem Hrabala. Na oczach
bohatera, w jego rękach, pod kierowaną przezeń prasą, cała literatura staje się
makulaturą; całe biblioteki kieruje ze swej składnicy na przemiał! A równocześnie z
tej sterty papierzysk przeznaczonych na makulaturę wyławia on prawdziwe perły,
białe kruki, gromadzi wspaniały księgozbiór, który zapełnia wszystkie zakamarki
jego mieszkania, wszystkie półki i prowizorycznie sklecone pawlacze i w każdej
chwili grozi, że przywali swego właściciela niczym owa makulatura. Znowu
powraca tu problem „śmietnika epoki”, ciśnie się pytanie o skalę wartości: co jest
„prawdziwą” literaturą, a co — „tylko” makulaturą? Gdzie i jak umiera kultura,
gdzie i jak się odradza? I ta opowieść Hrabala jest okrutna i piękna, tragiczna i
wzniosła — jak każda historia narodzin i śmierci.
Jest wśród książek Hrabala jeszcze jedna, odmienna od pozostałych: wydany w
roku 1967 wybór z czeskiej prozy, zatytułowany Bohumil Hrabal przedstawia.
Zawiera on dziesięć opowiadań dziesięciu pisarzy. Że dwa z nich to opowiadania
Haška, nie zdziwi nikogo. Opowiadania Jana Nerudy i Ignáta Herrmanna, autorów
praskich obrazków rodzajowych, przywołują genius loci Pragi, któremu i Hrabal jest
dłużny. Ale pojawia się tu także opowiadanie K. J. Erbena, czeskiego poety
romantycznego, będące zapisem snu, fragmenty pamiętnikowej prozy Jakuba Demla,
Zapomniane światło, której pierwsze wydanie zostało skonfiskowane w latach
trzydziestych (a Deml był księdzem katolickim!), opowiadania Ladislava Klímy i
Richarda Weinera, fragment poetyckiego dziennika Vladimira Holana Lemuria i
opowiadanie — Franza Kafki. Tradycja, do której przypisuje się Hrabal tym
wyborem, każe w nim widzieć nie tylko kontynuatora literatury stylizowanej na
język mówiony, opowiastek w stylu Haška; wyraźny jest w niej nurt prozy
filozoficznej. W tym też kierunku ewoluowała twórczość Hrabala.
W Polsce był Hrabal jedynym bodaj po wojnie czeskim pisarzem, którego
tłumaczono nieomal na bieżąco, przez jakiś czas prawie że w całości, i
zaprezentowano we właściwym czasie, kiedy istniało wzmożone zainteresowanie
sprawami Czechosłowacji, czechosłowackim filmem, czeską i słowacką literaturą.
Wyszedł tom opowiadań Bar „Świat”, oraz Lekcje tańca... i Pociągi... Na kolejny
tom, Postrzyżyny, przyszło czekać przeszło dziesięć lat; tymczasem wydano jednak
„Zbyt głośną samotność”.
Prezentowane obecnie tłumaczenie Janusza Andermana i Tadeusza Lisa wraca
znowu ku początkom twórczości Hrabala; i podobnie twórczość Hrabala jest
nieustannym powrotem.
Jacek Baluch