background image

Bohumil Hrabal

SPRZEDAM DOM

W KTÓRYM

JUŻ NIE CHCĘ MIESZKAĆ

Tytuł oryginału:

Inzerát na dům, ve kterém už nechci bydlet

Przełożyli:

Janusz Anderman, Tadeusz Lis

(ji14)

background image

W mleczarni można by sprzedawać i w nocy.
Rozpocząć samodzielne życie, to więcej niż się
urodzić.
Negację można rozumieć
także jako nieumiejętność postrzegania.
Zresztą daję ogłoszenie o sprzedaży domu,
w którym już nie chcę mieszkać.

Viola Fischer

background image

S P I S   T R E Ś C I

ZUPEŁNY KAFKA..........................................................................................................4
DZIWNI LUDZIE...........................................................................................................15
ANIOŁ.............................................................................................................................34
ODLEW I ODLEWY......................................................................................................41
ZDRADA LUSTER.........................................................................................................55
ROZWALONY BĘBEN..................................................................................................71
PIĘKNA POLDI..............................................................................................................83
POSŁOWIE.....................................................................................................................95

background image

ZUPEŁNY KAFKA

Każdego   ranka   do   mojego   pokoju   wchodzi   na   palcach   gospodarz, 

słyszę jego kroki. A pokój jest tak długi, że do mojego łóżka można by i 
opłacałoby się jeździć od drzwi na rowerze. Mój gospodarz pochyla się 
nade mną, odwraca się i komuś przy drzwiach daje znak, i mówi:

— Pan Kafka jest tutaj.
I trzykrotnie przekłuwa powietrze palcem, a potem znów się oddala i 

powoli idzie do drzwi, gdzie chyba gospodyni wręcza mu blaszaną tacę z 
rogalikiem   i   garnuszkiem   kawy   i   mój   gospodarz   przynosi   mi   ją,   a 
ponieważ trzęsą mu się ręce, ten garnuszek dygoce na tacy. Czasami, 
gdy  się  ocknę,  myślę  sobie,  co  by  było,  gdyby  mój  gospodarz,  kiedy 
mnie w taki sposób budzi, oznajmił, że mnie tam nie ma. Okropnie bym 
się przeląkł, bo te komunikaty na mój temat podają już od kilku lat, na 
pamiątkę pierwszego tygodnia, kiedy codziennie przynosili mi śniadanie, 
a mnie w łóżku nie było.

Wtedy padało jak w trzeciorzędzie. Rzeka wlokła wodę ciągle w tym 

samym rytmie, a ja stałem w tym ustawicznym deszczu i nie wiedziałem, 
czy mam zapukać wskazującym palcem, czy odejść. Liście szczebiotały 
w koronach lip, kilka lamp przedzierało się przez gąszcz, a w drzwiach, 
uchylonych do pokoju, ciało wymykało się z ubrania do snu lub miłości. 
Nocna latarenka goniła cień, by go roztrzaskać o lakierowane drzwi. A ja 
pytałem siebie, czy przyczyna cienia była sama, czy była tam z kimś? 
Drżałem wtedy, bo nocą deszcz pada zimno i ślady nikną w błotnistej 
ulewie.   Jednak   dobrze   jest   mieszkać   w   lęku   i   poprzez   strach   słyszeć 
swoje zęby, dobrze jest doprowadzić życie do zagłady i rano na powrót 
je zacząć. Dobrze jest też żegnać się na zawsze i wychwalać nieszczęście 
jak cwaniak Hiob. Wtedy jednak stałem w tym ustawicznym deszczu i 
nie wiedziałem, czy mam zapukać albo odejść, bo nie miałem odwagi, 
by   wykłuć   sobie   zazdrosne   oko   w   mózgu.   Modliłem   się,   nocy 
deszczowa, nie pozwól mi tutaj stać, o nocy deszczowa, nie zostawiaj 
mnie tutaj na pastwę banalnego piękna, daj mi przynajmniej klęczeć w 

background image

błocie   i   patrzeć   na   zamknięty   dom.   Potem  rano   zapytałem:   Polu,   czy 
kocha mnie pani jeszcze? Odpowiedziała: Czy kocha mnie pan jeszcze? 
Następnym razem, gdy się przebudzę, zapytam: Papieżu, śpisz? Kiedyś 
może się zdarzyć, że lusterko, które przystawię do jej ust, nie pokryje się 
mgłą.

Teraz wędruję Ungeltem, spoglądam na katedrę świętego Jakuba, w 

której cesarz Karol brał ślub. Na rogu Małej Sztuparckiej mój gospodarz 
dostał   w   dziób,   nie   z   tego   powodu,   że   jest   funkcjonariuszem 
obyczajówki,   ale   dlatego,   że   rozdzielał   dwóch   pijaków.   Tam   przy 
Ungelcie jest domek, w którym jakiś czas mieszkałem na poddaszu, ale 
przez   mój   pokoik   przechodził   do   swojego   pokoju   niewidomy 
akordeonista.  Bardzo  bym  się  chciał  dowiedzieć,  jak  cesarz  kochał  tę 
królewnę, co prostowała podkowy i z cynowych tac skręcała w palcach 
trąbki. Chciałbym się tego dowiedzieć; spoglądam na podcienia, którymi 
chadzała markiza della Strade. Miała podobno tak delikatną płeć, że gdy 
piła czerwone wino, to jakby to wino wlewała do szklanej rurki.

I   wchodzę   do   domu,   w   którym   mieszkam.   Za   starych   czasów   w 

kościele   Tyńskim   urwał   się   rozdzwoniony   dzwon,   przeleciał   w 
powietrzu,   potem   poprzez   dachówki,   potem   przebił   sufit   i   wpadł   do 
pokoju, w którym mieszkam. Gospodyni jest oparta o zadumane okno, 
firanki powiewają i niewidzialny świat ożywa. Wychylam się z okna na 
trzecim piętrze, kamienna ściana kościoła jest prawie na wyciągnięcie 
ręki. I gospodyni opuszcza na mnie asparagus swoich rudych włosów i 
płynie od niej zapach borówkowego wina. Patrzę na Matkę Boską, która 
jest zacementowana w ścianie i która jest surowa jak margrabia Gero. 
Przechodnie idą wzdłuż wypalonego ratusza i pozdrawiają nieznanego 
żołnierza.

— Wie pan co? — szepcze za mną gospodyni. — Może byśmy się 

leciutko pocałowali, tak po przyjacielsku.

Mówię: — Niech się pani nie gniewa, ale ja dochowuję wierności.
— No tak! — zasyczała.  — Ale na  ochlaj i łajdactwa, to pan jest 

pierwszy   —   powiedziała   i   wybiegła,   i   uniosła   ze   sobą   woń 
borówkowego wina. Firanki wydymają się, potem z wolna klęsną  i na 
nowo tysiące koliberków bierze tę organtynę w dziobki jak królewski 
tren,   i  przeciąg  znów   unosi   firanki.   Czasami   ktoś   w   naszym   domu 

background image

ćwiczy na fortepianie palcówki, pod oknem stoi obszarpany człowiek i 
jego twarz jest tak samo wymięta jak jego walizka. Po ścianach kościoła 
spływa rtęć. Opuchłe sowy i pawiany zasnęły na gzymsach.

— Pozwalam sobie zaoferować szczoteczki do zębów.
— Ależ to niemożliwe.
— Z samej Francji, tak, nylon, tuzin za dwieście sześćdziesiąt osiem 

koron.

— Nie, nie, nie, to niemożliwe.
— Za drogie? No to proszę, w takim razie wspaniale zatańczą klienci 

na parkiecie, wypastowanym naszym produktem, panie asystencie.

— Dlatego tak lamentowała!
—   I   mogę   panu   zdradzić,   że   jako   nowość   mamy   na   składzie 

szczoteczki do dziecięcych włosków. Czy mogę zanotować zamówienie?

— Tak, ale nigdy nie mogę jej opuścić.
— Dobrze, ale to jest dewizowy surowiec.
— Całą tę twoją chałupę zasypię kwiatami i przekleństwami.
—   I   mógłbym   udzielić   dwu   procent   rabatu   w   wypadku   płacenia 

gotówką.

— Towar przysłałbym franco, byłby tu w przyszłym tygodniu. A co? 

To jest preparat, który produkuje firma Hřivnáč i Spółka. Tak, ten, co się 
powiesił.   Dlaczego   ?   Tego   nie   wiem.   To   musiałby   mi   pan   najpierw 
łaskawie   wytłumaczyć,   dlaczego   zwariował   u   nas   sędzia   sądu 
powiatowego   i   dlaczego   lekarz   stwierdzający   zgon   się   uśmiechnął. 
Przecież  wystarczy trochę mocniej, zacisnąć krawat i zapytać swojego 
cienia, no i jak, na ile ty jeszcze żyjesz, bracie?

Wyskakuję   z   łóżka   i   wychylam   się   przez   okno   nad   ulicą   jak   nad 

studnią. Jasnowłosa głowa kobiety całuje się z młodzieńcem, pocałunki 
jak strzały z bicza. A powiew niesie je w górę, aż do mojego łóżka.

— Nie odsuwaj się, nawet trochę mnie nie kochasz?
Spragniona blondynka i bąbelki ciszy unoszą się ku księżycowi, który 

ćwiczy na drążku nocy, poprzez trzy ściany słyszę chrapanie kucharza, z 
którym   mieszkałem.   Codziennie   musiałem   kupować   świeży   chleb, 
inaczej   bym   nie   usnął.  Ten   kucharz   potrafi   tak   chrapać,   że   musiałem 
sobie wkładać do uszu miękkie kulki chleba, zawsze zamurowywać się 

background image

na   noc.   Teraz   blondynka   osuwa   się   łagodnie   na   kopiec   piasku   obok 
kościoła   i   ściąga   na   siebie   młodzieńca.   Kilka   ubielonych   wapnem 
obręczy toczy się przez kochanków, grzechoczą murarskie klamoty, ale 
oni nie słyszą, biała obręcz toczy się uliczką jak księżyc w pełni. Matka 
Boska ma zacementowane ręce, nawet nie może zasłonić synkowi oczu.

Potem   bar   Figaro,   Pająk,   Chapeau   Rouge,   Romania   i   Magnes 

zamykają. Ktoś za rogiem wymiotuje, na rogu Rynku Staromiejskiego 
krzyczy obywatel:

— Panie, ja jestem Czechosłowak!
A drugi bije go w twarz i mówi:
— I co z tego?
Spod arkad zerka kobieta, z nosa cieknie jej krew, jakby przed chwilą 

zapewniała złego obywatela: Panie, ja jestem Czechosłowaczka! A przez 
środek Rynku na czarno ubrany pan wlecze piękną damę w kretonowej 
sukni, wlecze ją przez kałużę i skarży się niebu:

— Ładną dziwkę sobie wziąłem! Ale sobie wziąłem ładną kurwę!
A dama obłapia go za nogi, ale na czarno ubrany mężczyzna odkopuje 

ją   od   siebie,   a   ona   kładzie   się   w   tej   kałuży,   skuliła   się   tam   cała   jak 
fotografia   w   owalnej   ramie,   a   jej   włosy   unoszą   się   na   brudnej 
powierzchni jak morszczyn. Teraz dopiero mężczyzna w wieczorowym 
ubraniu jest zadowolony. Przyklęka w wodzie, skręca te mokre włosy w 
powrósło, odwraca do siebie twarz tej zapłakanej kobiety i palcem wodzi 
po tych ukochanych rysach, potem pomaga jej się podnieść, biorą się 
pod   ręce,   całują   się   i   odchodzą   wolnym   krokiem   jak   święta   rodzina. 
Odchodzą na placyk, gdzie koło Księcia Regenta ten czarny mężczyzna 
bierze zamach jakby wyciągał szablę i woła w pustkę placu:

— Duch zwyciężył materię!
Potem przejechał tramwaj z kilkoma wisielcami, którzy wiszą za ręce, 

jakiś przechodzień upadł i chciał podpalić bruk. Nad miastem stoi teraz 
rozkraczony niewidzialny byk i dostrzegalne jest tylko różowe jądro.

Czasami nawet jeszcze przed południem chodzę do Kotców. Na rogu 

kupuję   sobie   horoskop   na   wszystkie   miesiące,   sprzedawczyniom 
tekstyliów   barwne   materiały   spływają   z  nosa,   gdy   je   mierzą   łokciem, 
zielarkom codziennie kiełkuje z ciemienia słonecznik. Często się z tych 

background image

nor   w   Kotcach   wytaczają   staruszki,   twarze   mają   pokryte   bliznami   po 
znakach   Zodiaku,   a   zamiast   oczu,   dwa   kawałki   lamparciej   skóry. 
Wynoszą na światło dzienne dziwaczne rupiecie. Jedna sprzedaje zielone 
róże  z  piórek,  admiralski  kordzik  i guziki  od harmonii,  druga oferuje 
wojskowe   spodenki   i   płócienne   wiadra,   i   wypchaną   małpę.   Na  Targu 
Węglowym   handlarki   mają   w   kangurzych   kieszeniach   tulipany   we 
wszystkich kolorach. Na Rycerskiej w wystawach sklepowych gołąbki 
muskają się pod szyjką, papużki polatują w klatkach — jak poetyckie 
porównania.   Kilka  kanadyjskich   chomików   mozoli   się  ku  wolności   w 
wysokim kominie akwarium. Raz za trzysta koron stałem się na chwilę 
świętym.   Wykupiłem   wszystkie   szczygły   i   własną   ręką   dałem   im 
wolność. Ach, co za uczucie, gdy z dłoni wzlatuje wystraszona ptaszyna! 
A potem idę do hal, gdzie babcie sprzedają na talerzykach ściętą krew. 
Czuć tu noworodkami, przemoczonymi siennikami, octem i konopiami. 
Z   ciężarówki   bez   przerwy   ściągają   zarżnięte   jagnięta.  To   ciekawe,   że 
wszystkie święta odbywają się kosztem zwierząt. Boże Narodzenie ryby, 
Wielkanoc   koźlęta  i  jagnięta.  Pamiętam domowe  świniobicie,   gdyśmy 
źle   dźgnęli   wieprza,   a   on   zarył   się   w   gnoju   i   wolał   utopić   się   w 
gnojówce, niż znów ujrzeć rzeźnika z nożem w ręku.

Potem   przyśpieszam,   ale   to   jest   zbyteczne.   Piwo,   które   kupiłem, 

zwietrzało.

W biurze firmy braci Zinnerów, gdzie zabawki zajmują pięć pięter, 

magazynier trzęsie się ze złości i mówi:

—   Co   jest?   Plaváčku,   myśmy   cię   posłali   po   piwo,   a   nie   po   żywą 

wodę. Tyle czasu, tyle czasu!

A biuralista też dorzuca swoje trzy grosze: — To kiedy znowu umrze 

twój wujek Adolf, który ci umiera na raty?

— Tylko patrzeć — odpowiadam i biorę faktury, i cały dzień potem 

stawiam ptaszki, i przeliczam dwa wagony dziecięcych zabawek.

Piechur z karabinem, żołnierz w furażerce, żołnierz w hełmie, oficer 

w marszu, generał w płaszczu, dobosz, trębacz, waltornia, wielki bęben, 
żołnierz leżący z karabinem, artylerzysta z wyciorem, oficer stojący z 
mapą... Odfajkowuję te figurki i myślę, że ciągle mnie biorą za kogoś 
innego, już kilka lat jestem poza domem, ale jak jest gdzieś narzygane 
albo ktoś się w nocy wydziera, zaraz do nas przylatują sąsiedzi i pyskują 

background image

matce, ten pani synalek znów się darł w nocy, tak mu się to spodobało?

Dalmierz, radiotelegrafista piszący, motocyklista, ranny leżący, dwaj 

pielęgniarze, lekarz w białym kitlu, pies sanitariusz, żołnierz leżący z 
papierosem, kawalerzysta na koniu...

U   Marysków   umierała   ciocia   i   rano   przybiegła   do   matki   pani 

Maryskowa, i pyskowała, że w nocy walnąłem w ich okno i ciotka przed 
śmiercią mogła dostać konwulsji, bo się zlękła, że to na pewno byłem ja, 
wybiegła za mną i słyszała mój okropny śmiech... chociaż już od tylu lat 
jestem poza domem.

Krowa   pasąca   się,  krowa  rycząca,   cielę  stojące,   źrebak  pasący   się, 

prosięta,   kot   stojący   z   kokardą,   kura   dziobiąca,   młode   tygrysy,   hiena 
plamista,   niedźwiedź   na   tylnych   łapach,   amerykański   bawół,   polarny 
niedźwiadek, małpa drapiąca się.

Patrzę, jak weterynarz pochyla się nad chorym bydlęciem, mówi do 

kasjera,   że   przepisze   miksturę,   ale   do   mnie   zwrócił   się   ostro,   żebym 
potem przyszedł i wziął pędzelek i w ten sposób wcierał lekarstwo w 
racice. A potem wbijał mi do głowy, żebym wziął toporzysko i rozwarł 
wołu pysk, i w ten sposób go wycierał. A ja się gapiłem i nie potrafiłem 
powiedzieć, że nie jestem woźnicą, że się tylko przyglądam.

Kozica, dzik, pastuszek, rolnik, kominiarz, kowboj stojący, Indianin 

rzucający   lassem,   zając   siedzący   duży,   skaut   z   kapeluszem,   pies 
owczarek...

Wchodzę na przykład do synagogi i pochyla się nade mną zabłocony 

Żyd,   i   szepcze   mi,   pan   również   raczy   być   ze   Wschodu?   A   ja 
przytaknąłem.   Potem,   gdy   wpadłem   na   piwo,   siedziało   tam   dwóch 
facetów. Jeden mi mówi, ty jesteś piekarz! A ja przytaknąłem. On zatarł 
ręce   i   mówi,   zaraz   to   poznałem,   i   kazał   mi   dać   karty   i   powiedział, 
brakuje nam trzeciego do mariasza...

Maria, Jezus, Józef, król stojący, król Murzyn, pasterz z jagnięciem, 

anioł, Beduin, owca pasąca się, owczarek...

Odfajkowuję dwa wagony zabawek na ulicy Maisla u braci Zinnerów, 

hurtowa   sprzedaż   zabawek   i   galanterii,   dlatego   po   pracy   lubię   się 
przejść.  Ale   ciągle   potykam   się   o   wszystkie   zabawki,   które   miałem 
dzisiaj w ręku. Lubię się włóczyć po Kampie, gdzie dzieci smarują na 
asfalcie rysunki, łażą na czworakach i dalej rysują na domach, dokąd 

background image

tylko dosięgnie ręka. Teraz zachwycam się portretem mężczyzny, jego 
kapelusz namalowany jest równocześnie z przodu i z tyłu, a jego ukryte 
ucho narysowane jest nad głową jak znak zapytania, jak herb.

— Ty to malujesz? — pytam głupio dziewczynki, która dokończyła 

ten rysunek i ma niebieskie loki jak naboje do strzelby myśliwskiej.

— No... ale to nic takiego — mówi i bucikiem zmazuje ten portret, 

który mógłby wisieć w galerii — a czy może mi pan uczesać włosy?

— Jeśli chcesz... — mówię.
I   dziewczynka   okrakiem   siada   na   ławeczce,   potem   podwija   jedną 

nogę, przysiadam za nią, przez ramię podaje mi grzebień i ja ją czeszę. A 
ona   przymyka   oczy,   potem   patrzy   na   opadający   liść   i   mówi:   —  Ten 
płatek już bolały ręce, więc się puścił.

Ściemnia się spiesznie, serpentynami Petrzyna zjeżdżają rowerzyści i 

na głowach mają górnicze lampki. Łódki w nefrytowej wodzie każdym 
pociągnięciem wioseł wygrzebują z wody tuzin platerowanych łyżeczek. 
Obok ławeczki przechodzi niewidomy i prowadzi niewidomą na radarze 
białej laski.

— A jak rysujesz na asfalcie, to o czym myślisz? — pytam.
— O tym, jak tam śpiewa ptak — wskazuje na gałęzie. I przyciska 

brodę do piersi, jest to jeszcze dziecko, ale za pięć lat zacznie się w niej 
budzić   piękny   pasożyt,   zawierający   żrące   substancje   z   posmakiem 
boraksu,   i   powoli   zatopi   jej   życie   szczęściem.   Uczesałem   jej   włosy, 
zważyłem w dłoni splot tych włosków, potem, przewiązuję kokardkę. A 
dziewczynka sięga ręką za głową i kładzie palec dokładnie na pierwszym 
węźle, bym mógł zawiązać drugi, a potem efektowną kokardę. Potem się 
odwróciła, rozwiązała sznurek, którym była przepasana, obydwa  końce 
skrzyżowała na sobie, wypięła brzuszek, a ja położyłem palec na tym 
krzyżującym   się   sznurku,   by   mogła   zrobić   węzeł,   potem   kokardkę. 
Potem ni stąd, ni zowąd pocałowała mnie w rękę i już jej nie było...

Most Karola wygląda od strony Kampy jak długa wanna, w której 

przechodnie   jeżdżą   na   mechanizmach   kołowych,   przymocowanych   do 
tyłków.   W   rzece   stęka   Praga   z   połamanymi   żebrami,   a   łuki   mostów, 
jeden   za   drugim,   jak   wściekłe   brytany,   skaczą   z   brzegu   na   brzeg. 
Mógłbym pójść do kuzynki z browaru albo do gospodyni, która mnie 
zapraszała   na   butelkę   borówkowego   wina,   ale   wolę   iść,   gdzie   oczy 

background image

poniosą.

Przechodzę Michalską, czytam napis: Żelazne Drzwi; To człowiekowi 

dodaje siły, jak żelaziste wino. W bramie widzę przez witrynę zakładu 
zegarmistrzowskiego terminatora, który zamiata, ciągle mruga oczyma 
pełnymi kandyzu, na pewno ma zapalenie spojówek, na pewno każdego 
ranka   musi   sobie   rozrywać   powieki,   by   trafić   do   umywalki.   Dziś 
spotykam   serie   przechodniów   jakby   połączonych   niewidzialną   linią 
nieszczęścia.   Dziesięciu   ludzi   z   zabandażowaną   głową,   potem   znów 
tuzin przechodniów ze znacząco podniesionymi brwiami, jakby chcieli 
coś powiedzieć, siedmiu ludzi z opaską na oku... Ale przede wszystkim 
obserwuję   kobiety.   Od   tej   mody   można   zwariować,   każda   ma   takie 
spojrzenie, jakby właśnie przed chwilą podniosła się z miłosnego łoża. 
Co   one   mają   pod   bluzeczkami   ?   Jakieś   rusztowania   czy   fiszbinowe 
konstrukcje,  że  te  piersi   tak  kłują   człowieka  w  oczy. A poza  tym ten 
chód! Wielkomiejski człowiek powinien mieć  magazyn pełen bogatych 
wizji,   by   z   powodu   tego   wykalkulowanego  piękna   nie   popełnić 
morderstwa z lubieżności. W tym momencie dołączył do mnie człowiek, 
który mi opowiedział o wszystkich swoich dziwacznych fachach, o tym 
jak obsługiwał pierwszy automat w Koronie, jak siedział wewnątrz tego 
automatu   i   najpierw   sprawdzał,   czy   ta   wrzucona   moneta   nie   jest 
fałszywa, a potem dopiero układał kanapkę w misce i ręką przekręcał 
mechanizm,  słyszał, jak ludzie  podziwiają ten wynalazek,  właśnie tak 
samo jak wtedy, gdy siedział w pięciometrowym zegarze na wystawie i 
w ręku trzymał kieszonkowy zegarek i co minutę popychał wskazówkę. 
Opowiedział mi to i zatrzymał się, jeszcze teraz zdumiony swoim losem. 
Mówię: kim pan jest?

— Praktycznym filozofem — powiedział.
—   Więc   niech   mi   pan   łaskawie   wyjaśni   heglowską   krytykę 

praktycznego rozumu.

I   wznosiliśmy   się   ulicą   Szczepańską,   a   Praga   jak   pod   prasą 

hydrauliczną   klęsła   pod   nami   i   włosy   praktycznego   filozofa   dotykały 
wylęgarni gwiazd. Zaprosił mnie potem na kiełbaski z rożna.

Mówię: U tamtej baby bywają dobre kiełbaski.
Potem   acetylenowa   lampa   oświetlała   tę   staruchę,   a   Rembrandt 

wstawał z martwych. Ręce babiny leżały na jej brzuchu, jakby dotykały 

background image

pleców utraconego syna. Jedyny ząb świecił jej z ust.

— To już jest północ, panowie? — zapytała.
Praktyczny   filozof   podniósł   palec   ku   niebu   i   był   teraz   piękny   jak 

rabin   Löw,   odcięte   ucho   Vincenta.   Noc   była   pełna   szlaki,   srebrnych 
kółek,   śrub   i   nakrętek.   Powietrze   pachniało   amoniakiem,   kwasem 
mlekowym,   intymną   toaletą   kobiet,   olejkami,   kredkami   do   ust.   I 
szczepański zegar wybił początek północy. Potem ze wszystkich stron 
biły   praskie   zegary.   Potem   jeszcze   te,   które   się   spóźniły.   Praktyczny 
filozof   ze   smakiem   najadł   się   pieczonych   kiełbasek,   potem   bez 
pożegnania odszedł.

Przeszła prostytutka, piękna i w białej sukni jak anioł, odwróciła się i 

strączek   jej   ust   pękł,   a   biały   groszek   wysypał   się   w   dwuszeregu. 
Zapragnąłem   wydrapać   w   jej   uśmiechu   kilka   kolorowych   słów,   z 
nadzieją, że je sobie przeczyta rano w lustrze, przed którym będzie stała 
ze szczoteczką do zębów.

Mówię do starej:
— Czy znała pani Franciszka Kafkę?
— Matko Święta — powiedziała — ja jestem Kafkowa Franciszka. A 

mój   tatuś   był   rzeźnikiem   i   nazywał   się   Franciszek   Kafka.   Poza   tym 
znałam   jednego   kelnera   z   restauracji   dworcowej   —   powiedziała   i 
nachyliła   się,   a   jedyny   ząb   świecił   jej   w   ustach   jak   wiedźmie   —   ale 
panie,   jakby   pan   chciał   coś   ekstra,   pan   i   tak   nie   umrze   naturalną 
śmiercią, niech się pan każe spopielić i zapisze mi ten swój popiół, a ja 
będę panem czyścić widelce i noże, żeby się z panem coś ciekawego 
działo, tak jak z darem, jak z nieszczęściem, jak z miłością... hehehehe... 
— powiedziała i obracała widelcem skwierczące i pryskające tłuszczem 
kiełbaski.

—   Wróżę   też   z   kart   —   ciągnęła   dalej.   —   Panie,   gdyby   pana   nie 

ogarnęła ta chmura, piękne rzeczy by pan tworzył... ale zmykaj, zmykaj, 
znowu tu jest! — wołała i otrzepywała spódnicę, i odpychała coś spod 
nóg.

— Co jest? — mówię.
— To nic — powiedziała — to Jadzia, córka polskiej hrabianki, która 

się utopiła, jej duch... wie pan? Ciągle jest przy mnie i teraz szarpie mnie 
za fartuch, rozumie pan?

background image

— Rozumiem — powiedziałem wycofując się z kręgu acetylenowej 

latarni.

Potem   już   wracałem.   Przed   wejściem   do   Turandota   ktoś   pokazuje 

portierowi, że ma pieniądze. Z piwnicy U Szmelhauzów wydobywa się 
muzyka   i   dwóch   roześmianych   starców.   Ulica   Skórzana   jest   pełna 
sprośnych znaków i gestów. Na kracie kanału leży czerwona róża, jakby 
wypadła   z   bukietu.   Potem   przysiadam   koło   jeziorka   na   Rynku 
Staromiejskim i mój cień jest zielony z fioletową obwódką. Ktoś niesie 
ogromny   kaktus,   a   każde   jego   kolanko   przewiązane   jest   czerwoną 
kokardką. Jakaś dama, która wygląda jakby wypadła z dramatu Ibsena, 
kroczy Paryską, na piżamę ma włożony płaszcz, pewnie nie może spać i 
idzie się oprzeć o balustradę nad rzeką. Pod kandelabrem stoi człowiek, 
jakby słuchał muzyki poważnej. Teraz jednak wymiotuje, cieknie mu z 
ust,   jakby   z   nich   wypadł   zegarek   kieszonkowy   na   łańcuszku.   Widzę 
oświetlone   okno   swojego   mieszkania,   wybrzuszają   się   firanki,   mój 
gospodarz chodzi tam i z powrotem i robi znak krzyża. Na pewno znów 
ma na stole rondel z opartą o niego biblią. Z Długiej wyszedł milicjant, 
wygląda   jakby   miał   obie   ręce   zanurzone   aż   po   łokcie   w   gipsie. 
Pamiętam, Polu, kiedy mi powiedziałaś: Ciebie nienawidzę najmniej. W 
twojej ślinie czuję nieskończoną dziurę, którą drążyła miłość, w twoich 
zębach   dotykam   ściany,   po   której   ścieka   smutek.  Kochany,   jadłeś   na 
kolację kiełbasę, bo na ustach mam kawałek mięsa, ale to nie szkodzi, 
całuj mnie ciągle, ciągle. I powtarzaj, że nawet Salomon w całej swej 
chwale   nie   był   tak   ubrany,   że   nawet   ptactwo   niebieskie,   nawet   polne 
kwiaty nie są tak piękne jak ja. Mów to ciągle, wznieć między moimi 
nogami   płonącą   ofiarę   i   rozniecaj   żar   w   moich   biodrach.   I   kiedy 
pójdziesz rano do domu i zobaczysz wiszącą w oknie suknię kobiecą, nic 
się nie przejmuj. To ja obejmuję przepełniony słodkim wspomnieniem 
dom.   Podobno   w   balustradach   można   wyczuć   dotykiem   zagubione 
szpilki słońca.

To   powiedziała   mi   wtedy   Pola   i   zeszła   ku   rzece,   w   której   miasto 

chodzi na rękach. Dziwiłem się wtedy, dlaczego odwrócone samochody 
jeżdżą   po   rzece   kołami   do   góry,   jakby   sunęły   na   płozach 
przymocowanych do dachów, dlaczego przechodnie kłaniają się sobie, 
jakby kapeluszami czerpali wodę.

background image

— Człowieku, gdzie znalazłeś tyle siły, by oferować te zwariowane 

zabawki, te szczoteczki i grzebienie, a przy tym tak obłędnie marzyć?

A  ja   powiedziałem:   —   Polu,   ty   jedna   zrozumiałaś   słowa,   którymi 

zatopiłem   twoje   usta,   włosy,   powietrze   twoich   płuc,   słówka   jak   z 
popołudniówki.   Polu,   ty   jedna   zawsze   odgadywałaś,   kiedy   skraca   się 
knot w moich oczach, i ty jedyna zrozumiesz, co pozostanie, gdy odejdę 
z twarzą blaszaną i głuchą, bo tak jak ty, także i ja nigdy nie chciałem się 
cieszyć według recepty, nigdy, tak samo jak ty, nie chciałem nie mieć 
prawa do bólu i cierpienia... Ale, Polu, ty łotrzyco łotrowska i wyuzdana, 
dlaczego   wprowadzasz   w   moje   życie   panikę,   tak   jak   stalaktyt,   jak 
nietoperz?

Zerwałem się z ławki na Rynku Staromiejskim, przede mną  stał w 

rozkroku   milicjant   z   rękawami   umoczonymi   w   wapnie.   Nikt   nie 
nadchodził, więc mu się zwierzyłem:

— No to od dzisiaj już na zawsze nie można mnie pozbawić tęsknoty 

za spacerem z aramejskim profesorem śmiechu, wie pan? Od dzisiaj nie 
można mnie już pozbawić szczeliny w mózgu, bo być wolnym to radość. 
Więc tonę w pełni szczęścia, zaślubinach, radościach, u braci Zinnerów 
odfajkowuję zajączki, króliczki, pamiątkowe kapliczki, włosy anielskie, 
ozdoby choinkowe, zabawki. Rozumie pan? Wszyscy jesteśmy braćmi, 
l’art pour l’art braćmi, piękni jak entartete Kunst, prawdziwi jak słowik, 
zwyrodniali jak róża. Naprawdę pan rozumie? Bez szczeliny w mózgu 
nie   da   się   żyć.   Nie   da   się   człowieka   odwszyć   z   wolności,   bracie. 
Rozumie pan?

Milicjant powiedział surowo:
— Proszę tak nie krzyczeć, dlaczego pan tak krzyczy, panie Kafka? 

Bo zapłaci pan mandat za zakłócanie porządku.

background image

DZIWNI LUDZIE

Łańcuch   wypolerowany   robotniczymi   rękami;   ogniwo   za   ogniwem 

błyszczało   w   słonecznych   kokardach   i   wstęgach,   promieniujących   z 
żaluzji   świetlików   wentylacyjnych   hali,   pod   której   stropem   stała 
suwnica,   a   w   gondoli   tej   suwnicy   drzemała   suwnicowa,   miała 
wyprostowaną białą rękę, a na łokciu utlenioną głowę, i tę rękę i głowę 
odcinał słoneczny pas.

Mistrz   zmianowy   Podracký  wchodził   z   pasma   w   pasmo,   słońce 

prążkowało   jego   kombinezon,   przeszedł   trzeci   wydział,   czwarty, 
wchodził w niebieskie tunele półmroku i znów w jasne, ukośne listwy 
słońca, które w złotych zwojach i pętlach promieniowało z półotwartych 
powiek żaluzji świetlików wentylacyjnych.

Teraz   mijał   ciche   szlifierki,   karborundowe   tarcze,   wiszące   na 

zakurzonych łańcuchach.

Przy stole kontrolnym siedzieli na ławkach szlifierze, inni leżeli na 

pochyłych   deskach,   z   podniesionym   kolanem   i   z   ręką   pod   głową   jak 
kierowi waleci.

—   Więc   przekazaliście   —   powiedział   mistrz   zmianowy   —   że   nie 

ruszycie z robotą. Jak sobie to wyobrażacie?

— To, coście nam wykręcili, jest sprzeczne  z partyjnym sposobem 

postępowania   —   odezwał   się   szlifierz   Mleczarz   —   to   tak   jak   małe 
chłopaki piszą na murze: Franek jest kutas i zwiewają.

— Czyli strajkujecie? — uniósł brwi mistrz.
—   Nie,   tylko   nie   robimy   do   tej   pory,   aż   tu   przyjdzie   ten,   kto 

podniesienie   normy   ma   z   nami   obgadać   zgodnie   z   przepisami   — 
powiedział Mleczarz.

— No to ja tu przyślę męża zaufania — powiedział mistrz Podracký, 

wyciągnął żółty składany metr, zmierzył stół kontrolny, potem ten metr 
złożył i odchodził, uderzał żółtym metrem w rytm kroku i odchodził, a z 
przeciwnej strony zbliżała się suwnica, blondyna wjeżdżała w pasy wież 

background image

wentylacyjnych, suwnicowa przesuwała drążki i suwnica równocześnie 
poruszała się do przodu i przesuwała hak i lśniący łańcuch obniżał się, 
postać   suwnicowej   i   konstrukcja   suwnicy   były   ukośnie   przecinane   i 
prążkowane   pasmami   słońca,   które   wciekały   do   hali   poprzez   żaluzje 
świetlików   wentylacyjnych.   Poruszające   się   popiersie   kobiece 
bezustannie   zdobione   ruchomymi   wstęgami   słońca.   I   suwnica 
przejechała ponad głowami szlifierzy.

Asesor   sądowy   przyniósł   brygadziście   krwawy   salceson   z   kantyny. 

Potem wrócił do pojemników, w których w kwasie solnym trawiła się 
stal. Niechcący wdepnął w kałużę kwasu i czuł potem jak kwas cicho 
pracuje. Słyszał jak pękają sznurówki. Oparł but o krawędź pojemnika i 
zobaczył jak tkanina drelichowych spodni rozczepia się. Asesor sądowy 
patrzył   potem   na   złomowisko,   gdzie   likwidator   złomu   wojennego 
pochylał   się   i   niebieskim   płomieniem   cierpliwie   przepalał   się   do 
wnętrzności   kasy   Wertheima,   a   za   nim,   na   złomowisku,   więźniarki 
rozładowywały   wagony   zardzewiałych   krzyży   z   wiejskich   cmentarzy, 
zawsze   we   dwie   brały   taki   żelazny   krzyż   w   nogach   i   głowach, 
rozhuśtywały ten zardzewiały chrześcijański znak i łukiem rzucały go 
prosto   do   pojemnika.  A  potem   ładowały   przepalone   kawały   czołgów, 
żelazne płotki i ozdoby nagrobkowe, białe emaliowane wanny podobne 
do   łabędzi,   maszyny   do   szycia   i   zapieczone   pęki   kluczy,   wszystko 
osmalone   przez   bomby   zapalające,   bo   podczas   nalotów   w   tej   drugiej 
wojnie światowej paliła się nawet ziemia.

Asesor sądowy podniósł ręce, schwycił kable do sterowania suwnicą i 

nacisnął guzik, ale suwnica ruszyła w odwrotną stronę.

— Niech pan to zatrzyma, panie doktorze, bo się wpakujemy w budę! 

— krzyczał pomocnik Vindy.

I asesor sądowy nacisnął guzik i zatrzymał. Teraz nie pozostawało mu 

nic innego jak nacisnąć drugi guzik. Potem suwnica ruszyła, asesor szedł 
po   huśtających   się   deskach,   jak   woźnica   trzymał   dwie   pary   lejców   i 
zniknął z maszyną, i znów pojawił się w zielonkawych oparach kwasu 
solnego.

— Tak, dobrze — doradzał Vindy — teraz zatrzymamy!
Asesor sądowy nacisnął guzik, przypadkiem ten właściwy.
Na   złomowisku   więźniarki   otworzyły   wagon;   wypadły   z   niego 

background image

osmalone patefony, w których połyskiwały niebieskie łzy szkła, bo po 
zrzuceniu   bomb   zapalających   płonęły   i   wykapywały   także   fabryczne 
okna.

— No tak — powiedział Francuz — a co będzie jak przyjdzie zły 

materiał, który trzeba oszlifować w całości?

— Ciągle tylko szybkościowy wytop stali — powiedział szlifierz z 

krzyżującymi   się   bliznami   pod   okiem.   —   Ostatnio   w   czasie   spustu 
orkiestra   wygrywała   na   piecach,   bo   został   pobity   rekord   martenów, 
czternaście   spustów   na   dobę.  Ale   jeden   walcownik   mi   powiedział,   że 
tych   wszystkich   racjonalizatorów   oddałby   pod   sąd,   bo   w   walcowni 
walcuje się stal z tych sławnych czternastu spustów i połowa materiału 
pójdzie z powrotem do pieców jako złom.

— W ogóle tu do niczego — powiedział Ampolino — dziewczyny 

chodzą   wieczorem,   spać.  A  jak   skończy   mi   się   termin   na   brygadach, 
wracam do domu. Tam dziewczyny nic nie robią, a wieczorami tylko 
śpiewanie i miłość, no powiedz, Francuz.

— Jedź do domu — powiedział Francuz — nikogo nie słuchaj. To ja 

sobie   wyobrażałem,   że   ojczyzna   mnie   tutaj   potrzebuje...   Musiałem 
stamtąd   odejść   przez   działalność   na   szkodę   państwa,   ale   dokąd   pójdę 
teraz? Chłopaki, utrzymać się tutaj potrafimy, ale żyć, to nie. Na świecie 
ludzie nadal potrafią się bawić. W Singapurze widziałem jak w teatrzyku 
dopuszczali do Murzynki kucyka. Albo w Szanghaju ? Tam widziałem 
małpki   gotowane   żywcem,   które   z   bólu   szaleją   i   to   szaleństwo   ubija 
mózg. To jest potem świetna przystawka. Albo na Kubie? Tam, zanim 
zabiją żółwie, dają je do zabawy dzieciom, by tym żółwiom wydłubały 
oczy... a potem ta zupa, szkoda gadać. A u nas, we Francji? Na Canebière 
w   Marsylii   w   sali   zastawionej   stołami  bez   przerwy   są   na   estradzie 
rozmaite występy i wy się możecie rozebrać do naga, wasza partnerka 
też,   nałożycie   maski,   i   potem   na   estradce   odstawiacie   na   tapczanie 
wszystkie numery, jakie wam przyjdą do głowy, i widzowie przy stołach 
dopingują was... ale już idzie!

Vindy nachylił się nad pojemnikiem, zniknął w turkusowych parach. 

Było słychać jak żelazną szczotką oskrobuje kłody stali, było słychać 
jego   głos   —   więc   teraz,   panie   doktorze,   z   suwnicą   w   dół,   zapniemy 
uchwyty. Tamto świństwo już nam puszcza.

background image

A  asesor  sądowy  na  chybił trafił  nacisnął  guzik  i przypadkiem  ten 

właściwy. Urządzenie opuszczało haki w zielonkawe opary, słyszał jak 
uszka zadzwoniły o uchwyty stalowego koszyka, w którym leżały bryły 
stali. A pomocnik Vindy nachylał się, było z niego widać tylko spodnie.

— Starczy! — rozkazał.
A asesor sądowy jak król kukiełkowy puścił kable i nachylił się w 

gryzących oparach i z drugiej strony nawlókł uszka na uchwyty. Ale nie 
mógł   wytrzymać   z   głową   w   pojemniku,   szybko   się   odchylił   i   z 
wyciągniętymi rękami wyszedł z oparów i wszystkie śluzówki szczypały 
go i paliły, nie widział i łzawił i czuł jak kwas wyżera mu w nosie katar. 
Ale pomocnik Vindy, który przy tej pracy dawno już pozbył się nie tylko 
kataru, ale i węchu, nacisnął guzik i suwnica podnosiła z kwasu kłody, a 
kwas solny ściekał z kęsisk i jeszcze silniej uwalniał przenikliwą woń.

— Już puszcza — wołał uszczęśliwiony pomocnik.
Odwrócili   się,   a   w  drugiej  hali   narastała   figurka   chłostana   złotymi 

prętami słońca, figurka, która poruszała się ciągle jakby wzdłuż ostro 
oświetlonych sztachet.

Potem ta figurka podparła się pod boki.
— Słuchajcie, towarzysze — powiedział mąż zaufania — imperialiści 

nas   okrążają   i   my   nie   możemy   czekać.   Musimy   te   ich   gardziele, 
podżegające do wojny, zalać pokojową stalą...

— Wiesz co, Wacek — powiedział Mleczarz — myśmy też czytali 

wstępniak   w   dzisiejszym   „Rudym   právie”.   Tu   chodzi   o   inną   sprawę. 
Dlaczego, jak podnosiliście normę, to nas najpierw nie zapytaliście? Co 
to za zwyczaje?

— No tak — wzruszył ramionami mąż zaufania — ale to, co robicie, 

to się nazywa strajk!

—  A  gdyby   nawet?   Konstytucja   zezwala   na   to.   Więc   strajkujemy 

zgodnie z konstytucją. Nie pracujemy do tej pory, dokąd nie przyjdzie 
ten, który ma z nami uzgodnić podniesienie normy.

—  Ale   teraz   jest   wojna   w   Korei   —   jęknął   mąż   zaufania   —   już 

wkrótce padnie fort Pusan. Pytam po raz ostatni: ruszacie z robotą?

— Nie ruszamy.
— No więc muszę o tym zameldować kierownikowi wydziału — mąż 

background image

zaufania   odwrócił   się   i   odchodził,   żaluzje   świetlików   wentylacyjnych 
rzucały   na   jego   plecy   prążkowany   trykot,   który   wyglądał   jak   strój 
więzienny.

I  wiatr   zwiał   welony   spatynowanego   zielonkawego   dymu,   a  Vindy 

pochylał się nad stalą, asesor sądowy zdjął rękawicę i położył dłoń na 
mokrym metalu.

— Niech pan się szybko wytrze, panie doktorze, niech pan się szybko 

opłucze! — krzyczał pomocnik.

Asesor   sądowy   pobiegł   po   rozhuśtanej   desce,   odkręcił   kran,   ale 

stąpnął   obok   i   zapadł   się   aż   do   pasa   w   szczelinę   między   deską   a 
korytem, szybko się wydostał, czuł, że zranił się w kolano, ale mył ręce i 
patrzył   na   hałdy   złomu   wojennego,   gdzie   pojawiła   się   dziewczyna   w 
więziennym stroju, lewą rękę miała w świeżym gipsie, teraz przykucnęła 
i   jedną   ręką   podniosła   munsztuk   wołu,   i   wrzuciła   go   tam,   dokąd 
więźniarki wrzucały ostatnie krzyże.

— I raz, i dwa, i trzy!... — wołał kobiecy głos.
I   krzyż   wzleciał,   a   jedna   z   więźniarek   obiema   rękami   dobiła 

Chrystusa i wcisnęła go w złom wojenny.

—   To   ta,   co   chciała   zwiać   —   powiedział   pomocnik   —   wczoraj 

złamała sobie rękę. Ale słuchaj pan, po co ten cały Nezval pakuje do 
swoich wierszyków cały poczet niebieski?

— Co proszę? — zapytał asesor.
— Czy to nie jest Żyd? — ciągnął dalej pomocnik. — Ja myślę, że 

nad nim unosi się duch synagogi Antychrysta. Podobno, jak się urodził, 
przy jego kołysce stał archanioł Gabriel. Ale jeżeli w niego nie wierzy, 
to po co pakuje tam tego anioła ?

— Tego nie wiem — powiedział asesor — ale wydaje mi się, że kwas 

już ściekł.

— Słusznie, no to ja ruszam, ale ten cień loży masońskiej chyba sam 

będę  musiał   pokonać!  —  powiedział   pomocnik  Vindy   i  długa  strużka 
śliny oderwała mu się od ust. — Napiszę wiersz, który będzie miał tytuł 
„Jak Viktor Ahrenstein ciosał w zastępstwie sześcian!”

— Ten nas załatwi, chłopaki — powiedział Restaurator.
— Nie załatwi — powiedział Mleczarz. — Jakby nic nie wyszło, to 

background image

idę do Poncara. A jeśli nawet to nic nie da, to po południu idę do Antka

*

. 

Przecież   uczył   nas   nie   bać   się   i   obstawać   przy   swoich   robotniczych 
prawach.

— Jeżeli ktoś chce iść z tobą milę, idź z nim dwie — powiedział 

Ksiądz — jeżeli ktoś chce od ciebie sukmany, daj mu też delię...

— Jeśli ktoś uderzy cię w lewy policzek, nadstaw mu też prawy — 

przerwał Mleczarz — to dobre dla świętych, ale robotnik, jak ostro nie 
łapie za dupę, to przepadł.

—   Kościołowi   już   przysunęliśmy   i   jeszcze   bardziej   dosuniemy   — 

powiedział kędzierzawy Milicjant.

— Możliwe — powiedział Ksiądz — dzięki temu Kościół stanie na 

nogi.

— Możliwe, ale ja mówię, że za pięćdziesiąt lat z Kościoła zostaną 

tylko kościoły.

Rotmistrz podniósł się, otworzył na słońcu swój notes i powiedział: 

— Dajcie spokój, tylko nasz ojczulek ma w głowie wszystko po kolei, 
ale   ja   muszę   wpisać   dziś   do   notesu   zero,   bo   za   stanie   nic   nam   nie 
zapłacą.

— Ile byśmy mogli za to zarobić, Prokuratorze?
— Już o tym myślę — powiedział Prokurator i dalej spacerował tam i 

z   powrotem.   —   Mogliby   nam   przyłożyć   z   paragrafu   o   zagrożeniu 
pokoju, tam jest ostrzejsza taryfa.

— Ale prawo jest po naszej stronie! — powiedział Mleczarz.
— Po twojej stronie — powiedział Prokurator — ale nie po mojej, bo 

ja zostałem zwolniony ze służby państwowej. Oczywiście, gdybym dalej 
był   prokuratorem,   zrobiłbym   z   siebie   i   z   takich   jak   ja,   niezłą   grupę 
antypaństwową.   Oskarżyłbym   sam   siebie   jako   duchowego   przywódcę 
tego   strajku,   sam   siebie   bym   obciążył   tym,   że   jako   były   prokurator 
wiedziałem i mogłem sobie zdawać sprawę...

—  Ale   tutaj   jesteśmy   w   Kladnie!   —   grzmiał   Mleczarz.   —   Tutaj 

jesteśmy równi wobec prawa! Wszyscy tutaj pracujemy. Pokonane klasy 
tak samo jak komuniści, wszystko po to, żeby ogółowi było lepiej!

—   Nie   byłbym  taki   pewny   —   powiedział   Milicjant   —   u   nas   była 

*

 Prezydent Antoni Zápotocký

background image

teoria   podwójnego   lania   w   mordę;   zanim   mnie   zwolnili,   wszystko 
zależało od tego, kto komu da w mordę. Jeżeli na przykład robotnik da w 
mordę   prokuratorowi,   to   mogą   przymknąć   tego   prokuratora,   bo   może 
tego   robotnika   sprowokował.   Ale   jeżeli   prokurator   da   w   mordę 
robotnikowi,   to   nawet   jeśli   ten   robotnik   go   sprowokuje,   prokurator 
zarobi najwyższą taryfę, bo...

—   To   ładnie   —   krzyczał   Mleczarz   —   ale   u   nas   w   hucie   to   nie 

przejdzie! — wołał Mleczarz, a suwnica zbliżała się i dzwoniła.

— Tak — powiedział asesor i nogawka urwała mu się aż po kolano. 

Podniósł   nogę   i   wytrzepał   resztki   płótna,   jakby   sobie   zdejmował 
spodenki,   patrzył   na   złomowisko,   gdzie   więźniarki   załadowywały 
następny   wózek   wiekami   żelaznych   trumien,  nosili   żeliwne   anioły   z 
wyżartymi   skrzydłami   i   twarzami,   anioły   z   zapieczonymi   plamami 
płonącej ziemi i rzucały wszystko do pojemników.

Pomocnik   trzymał   cycki   suwnicy,   kroczył   po   deskach   za 

poruszającymi się kłodami stali i deklamował:

— Myśli Izaaka Mauthnera dumającego w gabinecie swojej centrali 

w   Nachodzie...   Wiosną   roku   1830   przybył   z   Galicji   do   Nachodu 
aszkenazyjczyk Mauthner i powiada: tamta kamienica będzie moja. W 
roku   1832   powiada   mieszczanin   Mauthner:   tamta   fabryka,   ta   będzie 
moja.  W  roku  1839  powiada  fabrykant  Mauthner:  mam  pięć   tkalni,  a 
chcę   ich  mieć   dziewięć.  W  ten  sposób   powstał   koncern  przemysłowy 
potentata bez herbu i tradycji, magnata, który gdy przekazywał swoim 
synom królestwo fabryk, nie przypuszczał nawet, że jego synowie skryją 
się   w   anonimowych   akcjach,   a   synowie   tych   synów   staną   się   nawet 
magnatami prasowymi.

Pomocnik   Vindy   nacisnął   guzik,   suwnica   zatrzymała   się   nad 

żelaznym   wózkiem   na   torowisku.   Srebrna   ślina   prysnęła   jak   struna   i 
Vindy wytarł ją zaślinionym rękawem.

— To proste jak chleb — powiedział asesor sądowy. A but rozwinął 

mu   się   jak   kwiat   nenufaru.   Suwnicowa   mignęła   w   złotych   ukośnych 
pręgach słońca i w tunelach cieni, maleńka była ta suwnica w końcu hali, 
jak samolot zbliżała się z rozpostartymi skrzydłami przez tę na dwieście 
metrów   długą   halę   i   magazyn,   teraz   zahamowała   nad   zegarem,   nad 
brygadą szlifierzy, i z gondoli uniósł się kierownik wydziału w czarnym 

background image

fartuchu, oparł  się białymi dłońmi o obramowanie, wychylił się jak z 
ambony, ze złotą wstęgą przez piersi, i powiedział:

— Cześć pracy!
— Jeżeli jest dobrze zapłacona, to cześć — powiedział Mleczarz.
— Więc towarzysze, mamy plan, za który trzeba się zabrać. Inaczej 

muszę   o   was   zameldować   w   centrali   związkowej!   —   powiedział 
kierownik i dziobał palcem w dół.

—   Kto   zadecydował   o   podniesieniu   normy?   Z   kim   to   było 

uzgadniane? — zapytał Mleczarz.

— Ministerstwo Hutnictwa.
— Na czyj wniosek?
— Na wniosek... nasz.
— No tak. To jesteśmy w domu. A tych, których powinniście najpierw 

zapytać,   toście   nie   zapytali.   Czy   oni   są   tylko   jakimiś   numerami 
statystycznymi ?!

— Ależ skąd, ja zarządziłem tylko to, co ustaliły związki zawodowe. 

Więc będziecie robić?

—   Nie   będziemy.   Chyba   że   osobiście   napiszesz   na   tablicy,   że 

pojedziemy starą normą do tego czasu, aż podniesienie normy będzie z 
nami obgadane zgodnie z przepisami.

— Dobra — kierownik wydziału podniósł czarne rękawy i zanurzył je 

w złotym tunelu słońca aż po łokcie — w każdym razie ja daję o tym 
raport do dyrekcji i centrali związków zawodowych.

—   Czemu   tak   z   nami   postępujecie?   Czemu   mi   chcecie   wyciągnąć 

stówę   z   kieszeni?   —   zawołał   szlifierz   ze   skrzyżowanymi   pod   okiem 
bliznami.

— Wacku — powiedział kierownik wydziału — nie poznaję cię. Ty, 

stary towarzysz, w ten sposób do mnie?

— Zatruliście mi życie! — zawołał szlifierz i wziął do ręki metalowy 

pręt, przerzucił go z ręki do ręki, rozsypał po hali słoneczne odbicia i 
cisnął nim na stertę stalowych kłód, a pręt dzwonił i brzęczał, jego głos 
zamierał gdzieś w niebieskich cieniach, a szlifierz wskoczył na stertę, 
przełazi po kłodach i trząsł się ze złości i stał przepołowiony słonecznym 
pasmem.

background image

— Wacku, przecież ja wyszedłem z was, ja też jestem robotnikiem — 

powiedział kierownik wydziału i położył dłoń na czarnym kitlu.

— Więc powinieneś to zrozumieć — powiedział Wacław i zszedł na 

drugą stronę hali, a potem jęknęły drzwi i zatrzasnęły się gwałtownie. 
Kierownik rozłożył ręce i dał znak, i suwnicowa nacisnęła dźwignię, i 
suwnica   cofała   się   w  hali,   i  uwoziła   w   gondoli   kierownika,  który   się 
odwrócił   i   słońce   przepuszczane   przez   żaluzje   w   świetlikach 
wentylacyjnych chłostało go rzemieniami i złotymi kijami po klotowych 
plecach.

Opary   unoszące   się   z   pojemników   były   niebywale   piękne   i   gęste. 

Asesor nie mógł się opanować, przebiegł po desce i aż po łokieć włożył 
rękę   w   te   opary.   Na   złomowisku   przykucnęła   więźniarka,   rękę   jak 
gipsową   lalkę   położyła   sobie   na   kolanach,   zdrową   ręką   podniosła 
aniołka,   takiego,   jakie   bywały   na   karawanach   albo   ozdabiały   bogate 
grobowce,   podniosła   tego   aniołka   i  zaniosła   go   do   pojemnika.   Potem 
Vindy wręczył cyce suwnicy asesorowi i tłumaczył:

— Doktorze — powiedział — to jest guzik, którym ciężar podnosimy, 

tym   znowu   opuszczamy.   To   jest   guzik,   przy   pomocy   którego   ciężar 
przewozimy   do   przodu,   to   jest   guzik,   za   pomocą   którego   ciężar 
przewozimy do tyłu. Nie możemy się pomylić. Więc niech pan znowu 
spróbuje. Wczoraj napisałem wiersz pod tytułem „Noc ministra, czyli jak 
dyrektor   departamentu   ma   na   pięć   minut   przed   północą   widzenie 
Tantala”.

— Dziękuję — powiedział asesor i ujął kable.
—   A   może   wolałby   pan   usłyszeć   mój   wiersz   „Córka   górnika 

zapomniała   o   swoim   proletariackim   pochodzeniu   i   uległa   namowom 
Erosa”? — zapytał Vindy, ale natychmiast się poprawił — Ach, Boże, ja 
ciągle tylko o sobie, więc jak się panu powodzi, panie doktorze?

Asesor sądowy nacisnął guzik, ale ten niewłaściwy.
— Niech pan zatrzyma, niech pan zatrzyma! — wołał pomocnik.
Rotmistrz   wziął   kredę,   napisał   na   bramie   dwadzieścia   dwa,   potem 

dwadzieścia   osiem,   podliczył   i   wynik   dwa   razy   podkreślił.  A  potem 
stukał kredą w cyfrę sześć i wołał:

— Sześć metrów dziennie wyszlifować dodatkowo! A co, jeśli trzeba 

będzie oszlifować całe kęsisko!No to pójdziemy

background image

I rozsunęła się brama, i rotmistrz trzymał kredę na czole tego, który ją 

rozsunął.

— Chłopaki, są tutaj filmowcy — powiedział mechanik i ciągle miał 

kredę   na   czole   —   szukają   robotników,   żeby   dyskutowali   o 
wydarzeniach.

—   No   to   pójdziemy   —   powiedział   Mleczarz   i   wyszedł   z   brygadą 

szlifierzy w słońce, stała tam ciężarówka z której pomocnicy zdejmowali 
wiadra   z  wapnem,   a   młody   reżyser   wskazywał   na   wóz,   naładowany, 
odlewami, a operator z kamerą przeszedł przez tory.

— Tylko żeby to nie było jak wtedy, jak kręcili wytężoną pracę w 

stalowni   —   powiedział   Francuz.   —   Nikogo   tam   już   nie   było,   więc 
filmowcy   brzęczeli   wiadrami   i   rzucali   z   góry   puszki,   i   zachwyceni 
opowiadali, jak wszystko wykonuje plan.

—   Tutaj   to   powinno   być   —   powiedział   reżyser.   —   Tu   pobielicie 

trochę ścianę, a potem postawimy tam akwaria z rybkami... a tam trochę 
przyrody, zrobicie ten brzozowy zagajnik... a wy — reżyser wskazał na 
szlifierzy — wy jesteście tymi, którzy chcą sobie zagrać?

— Dziękuję — powiedział asesor sądowy i zatrzymał suwnicę — od 

tego czasu, kiedy mnie eksmitowali i o mało nie zamknęli, od tego czasu 
powodzi mi się wspaniale. Wie pan, że pozbyłem się reumatyzmu? — 
powiedział, a że nie było innego wyboru, nacisnął właściwy guzik.

—   Chyba   pan   nie   wyśle   telegramu   dziękczynnego   —   powiedział 

Vindy i podniósł rękawicę i dał znak.

— Nie wyślę, ale psychicznie stałem się jakiś prostszy — powiedział 

asesor sądowy, a łańcuch ze lśniącymi ogniwami opadał w zielonkawe 
opary   kwasu   solnego   —   kiedyś   jeździłem   samochodem,   teraz 
tramwajem, kiedyś pijałem berncasteler doktor albo badestube, dzisiaj 
piję sobie piwko, zamiast do klubu chodzę do ogrzewalni i tak dalej... 
przez   dziesiątki   tysięcy   lat   człowiek   w   istocie   się   nie   zmienia. 
Albowiem, przyjacielu, nie byłem ani obrońcą, ani prokuratorem, ja się 
tylko   przyglądałem   i   budowałem   sobie   obraz   dwóch   stron,   które   się 
przede mną ścierały. Wie pan, mnie dzisiaj interesuje co prawda Dreiser 
i Picasso i Chaplin, ale w opozycji do nich stawiam swoją gospodynię, 
która ubiera rano trójkę rozespanych dzieci i wlecze je do przytułku, a 
wieczorem   je   odbiera   i   wraca   z   nimi   do   domu.   Ta   moja   gospodyni 

background image

znaczy dla mnie więcej niż gołąbek pokoju, niż  Monsieur Verdoux, niż 
Tragedia amerykańska...

—   Załóżmy   —   powiedział   Vindy   i   zbliżył   się,   srebrna   ślina 

wystrzeliła mu z ust — że ta pańska gospodyni jest komunistką, to co 
pan wtedy na to?

— Ona właściwie nią jest i to jaką — przytaknął asesor, schylił się i 

szczotką   czyścił   kłody   z   nalotu.   —   Bo,   przyjacielu,   ja   jestem   synem 
chałupnika i było nas siedmioro dzieci.

— Jasne — powiedział Mleczarz — swoim kobitom nic nie powiemy, 

a potem weźmiemy je do kina.

—   Więc   dobrze   —   powiedział   reżyser   —   rozsiądziecie   się   na 

odlewach, niektórzy oprą się plecami o wóz, jeden z was będzie trzymał 
mapę i będzie jak gdyby pokazywał na niej palcem, a  pozostali będą 
trzymać gazety, a potem na znak będziecie jak gdyby żywo dyskutować 
o tym, coście przeczytali.

A pomocnicy ściągali z samochodu świeżo spięte brzózki, potem je 

ustawiali, a reżyser dawał im ręką znaki, żeby przesunęli te drzewka w, 
prawo, a potem troszkę w lewo i troszkę do przodu i stop.

— To będzie jak na Boże Ciało — powiedział Restaurator.
— A więc pan jest już po prostu uratowany — powiedział Vindy i 

pochylił się, i szczoteczką czyścił wytrawione kłody.

— Tak — powiedział asesor, a kwas solny gryzł mu gumowy but — 

teraz mieszkam sam w pokoiku i nazywam ten pokój łodzią podwodną. I 
codziennie   przynoszę   sobie   z   huty   deszczułki   z   rozbitych   skrzyń, 
deseczki z rosyjskich brzóz, z rosyjskiego chromu, dyktę z norweskich 
dębów,   ze   skrzyń,   w   których   wozi   się   tutaj   topnik,   kiedy   indziej 
przyniosę   sobie   deseczki   z   niemieckich   świerków   po   skrzyniach   na 
nikiel... i potem siedzę w domu w łodzi podwodnej, po ścianach ścieka 
pięknie wilgoć, siedzę jak w saunie i dokładam do ognia te drewienka z 
norweskich   i   hiszpańskich   dębów,   deseczki   z   niemieckiej   świerczyny, 
patrzę tak długo, aż ogień je strawi... potem wpatruję się w żarzące się 
drzewo tak długo, aż ciepło się ulotni i pozostanie struktura amorficzna, 
czasami   znów   znoszę   tylko   same   napisy   na   deseczkach   i   dokładam 
literki, które miały dotąd sens... i patrzę jak w otwartym piecyku Fiskaa 
Norway...   Metalwerke   Saxonia...   Made   in   Yugoslavia...   Meeraker 

background image

Sverige... patrzę, jak ogień to liże, jak rozrzuca i zmienia sens słów, i jak 
w   końcu   wszystko   się   wypali”...   Jakie   to   piękne,   że   jestem 
wmanewrowany w sytuację, w której się właśnie znajduję... sam bym na 
to nie miał odwagi... — powiedział asesor Hasterer i podniósł głowę z 
zielonkawych oparów.

— A co pan robi w niedzielę?— zapytał Vindy i wsunął haki suwnicy 

w uchwyty, potem sam nacisnął guzik.

— W niedzielę gospodyni ubiera mi tych swoich troje dzieci i idę z 

nimi   na   spacer   po   parku   Juliusza   Fučika,   zostawili   mi   jedno   ładne 
ubranie, i gdy wyjdę, to wtedy spaceruje asesor sądowy Hasterer. Ale 
najchętniej mieszkałbym z córką; gdy nas wyeksmitowali, to mieliśmy 
pokoik   wielkości   tapczanu   plus   tapczan.   Nazywaliśmy   ten   pokój 
kapliczką. Codziennie rano wyczesywaliśmy sobie jedno drugiemu tynk 
z   włosów,   na   stopach   też   pełno   tynku.   A   przez   środek   pokoiku 
przechodził   odpływ   kanalizacyjny   całego   domu   i   co   chwilę   obok   nas 
przelatywały   nieczystości   z   klozetów   i   ze   zlewów.  A  za   ścianą,   przy 
której mieliśmy głowy, była łazienka, krany znajdowały się dokładnie 
tam, gdzie przez ścianę mieliśmy czaszki. Gdy ktoś wstawał wcześnie i 
odkręcał krany, mieliśmy jednakowy sen, że cieknie nam woda z głów... 
a   poza   tym   było   pięknie   w   naszej   kapliczce!   Zaraz   obok   podłużnej 
ściany był jakiś instytut badawczy i tam jakieś ogromne maszyny przez 
cały   dzień   wierciły   albo   przecinały   jakieś   ogromne   stalowe   kłody,   i 
miałem wrażenie, że ta nasza kapliczka jest zębem trzonowym, w który 
wdziera się jakieś ogromne wiertło dentystyczne, i wie pan, że od tego 
rozbolał mnie ząb trzonowy?

Opowiadał asesor i kroczył po deskach za Vindym, który odwoził stal 

w kierunku żelaznego wózka.

— Ten kwas już osłabł — powiedział Vindy — zajedziemy po gąsior?
—   Zrobimy   próbę   —   powiedział   reżyser   i   spojrzał   na   zegarek   — 

mamy   jeszcze   zdjęcia   w   Chomutowie,   więc   niech   pan   sobie   weźmie 
mapę, niech pan ją rozłoży, tu proszę wziąć gazetę... a pan — powiedział 
i wskazał na Prokuratora — pan, gdy reszta będzie na znak wołać jeden 
przez drugiego: Amerykanie, wskakujcie do morza! to pan powie głosem 
pełnym wątpliwości: no, na pewno.

—   Ależ   skąd   —   podniósł   ręce   Prokurator   —   ja   to   mam   tutaj 

background image

kompletnie zapieprzone. Mnie  jeśli coś ma pomóc, to raczej: Ami gou 
houm.

— Więc w porządku, słusznie, ami gou houm — przytaknął reżyser 

—   a   teraz   zrobimy   sobie   próbę   i   pojedziemy   na   ostro.   Będzie   się   to 
nazywało: Drugie śniadanie w naszych fabrykach.

— Ale przecież nic nie jemy — zauważył Ksiądz.
— Więc przynieście sobie coś do jedzenia — powiedział reżyser.
— Już zjedliśmy wszystko, picie to głupstwo, to zrobimy z pustymi 

kubkami jak chór wojów w operze, ale ta bułka z kiełbasą...

—   Słusznie   —   powiedział   reżyser   i   zawinął   rękawy   —   ale   czas 

ucieka!  Więc   te   akwaria   przenieście   pod   ścianę,   kupcie   sobie   bułki   i 
kiełbasę.

—  To   wy   nam  kupcie,   możecie   dostać   na   rachunek   —   powiedział 

Milicjant. — Nie jesteśmy tego warci?

— Jezu! — jęknął reżyser i wytrzeszczył oczy.
I   wskazał   ręką,   i   sam   wskoczył   na   pojemniki,   i   przeskakiwał   po 

krawędziach, asesor trzymał kable i jechał suwnicą za Vindym.

Niech pan zatrzyma, niech pan zatrzyma! — wołał Vindy.
I   asesor   nacisnął   guzik,   ale   nie   ten.   Potem   nie   pozostało   już   nic 

innego, jak nacisnąć ten właściwy.

—   Będzie   dobrze   —   powiedział   uspokajająco   Vindy   —   ale   kiedy 

jeszcze był pan szczęśliwy?

— Kiedy chodziłem do fabryczki w sąsiedztwie, produkującej farby, 

po drewno. Tam mi  dawali beczki po farbach anilinowych, fioletowe, 
czerwone,   zielone,   niebieskie,   żółte,   a   ja   je   nosiłem   i   na   podwórzu 
rozcinałem, a ręce miałem kolorowe zgodnie z kolorem beczki, a potem 
dotykałem   sobie   twarzy   i   szyi,   i   karku,   a   córka   śmiała   się   ze   mnie, 
tatusiu, jesteś jak papuga, a potem wieczorem paliliśmy sobie w piecu, 
za każdym razem innym kolorem...

— Co się stało? Co jest? — zlękli się szlifierze.
—   Jeździ   tedy   ciągle   ta   pięknie   dymiąca   ciuchcia?   —   zauważył 

reżyser.

— Co godzinę.

background image

— Psiakrew! Ale miałbym śliczne tło! No to idźcie sobie po naczynia, 

a ja poślę po kiełbasę i bułki.

A potem pomocnik reżysera przyprowadził praktykantów hutniczych i 

demonstrował,   jak   będą   robili   drugi   plan   do  Drugiego   śniadania   w 
naszych fabrykach
, jak jedna grupa będzie stać nad akwarium z rybkami 
i z zainteresowaniem będzie się dokształcać, podczas gdy druga grupa 
wybiegnie   z   brzozowego   zagajnika   i   będzie   lecieć   do   dyskutujących 
robotników, i śpiewać pieśń produkcyjną Nakażemy wiatrom, deszczom... 
I reżyser wziął kredę, i na bramie hali wyrysował plan i znów ze swoim 
asystentem jak  choreograf rysował   sytuację,  praktykanci  stali   dookoła 
niego i patrzyli, jak rozsunęła się brama, i reżyser stał z kredą w ręku, i 
stukał   w   czoło   mężczyznę   w   ubraniu   z   angielskiej   wełny,   z   którym 
wszedł   w   słońce   kierownik   wydziału   w   klotowym   fartuchu   i   mąż 
zaufania w nowym kombinezonie.

—   No   i   teraz   pojedziemy   na   ostro   —   zawołał   reżyser   i   szlifierze 

wyszli z hali z pustymi dzbankami i kubkami, w jedną rękę brali bułkę z 
kiełbasą,   niektórzy   rozkładali   gazety   i   opierali   się   plecami   o   odlewy, 
praktykanci pochylali się nad rybkami w akwarium i stali za brzozowym 
zagajnikiem.

Vindy   dał  znak   i   haki  obniżyły   się   i  zadźwięczały   o  zielone   szkło 

gąsiora. Vindy chrząknął:

— Więc może teraz ja, doktorze — powiedział — wiersz na cześć 

Jarosława   Vrchlickiego.   Nie   było   dziedziny,   do   której   by   twój   duch 
poety nie przeniknął na drodze życia tak gigantycznego. W wierszach 
uwieczniłeś   różnych   czasów   podwójną   twarz   i   w   ten   sposób   jasnym 
słowem podźwignąłeś zaskoczonych braci...

Recytował  Vindy,   a   na   desce   w   baraku   obudził   się   majster,   wstał, 

kopniakiem otworzył drzwi, potem usiadł, patrzył przez okno na swój 
oddział   pogrążony   w   chmurach   zielonkawych   par,   potem   pokroił 
krwawy   salceson   na   części,   policzył   je,   potem   ukroił   tyle   samo 
kawałków chleba i nabijał na nóż za każdym razem kawałek salcesonu, i 
rozmyślał o tym jak właściwie śmiesznie stoi tam ten asesor sądowy, czy 
nie myli sobie guzików i cyców tylko dlatego, że on, brygadzista, jest na 
niego zły, czy nie byłoby lepiej, gdyby traktował go po dobroci, przecież 
jest   to   asesor   sądowy,   huta   Poldi   pełna   jest   teraz   obcych   zawodów, 

background image

fachów i rzemiosł, zniknął już robotniczy charakter stalowni, szatnie są 
teraz   pełne   całkiem   innych   rozmów,   przyszło   tu   mnóstwo   uczonych 
głów, w kantynie tak samo, facet w kombinezonie to w rzeczywistości 
pułkownik albo nawet prokurator, musimy być dla nich grzeczni, co oni 
winni, że myśmy wygrali?

—   No   to   jedziemy!   —   machnął   ręką   reżyser   i   kamera   warczała, 

szlifierze przeżuwali i pełnymi ustami wołali: Już niedługo padnie fort 
Pusan.   Imperialiści,   skaczcie   do   morza!   Zalejemy   wam   gardziele 
pokojową   stalą!   Praktykanci   pokazywali   sobie   rybki,   a   grupa   spod 
brzózek   podskakiwała   na   torowisku   i   śpiewała:  Nakażemy   wiatrom, 
deszczom
...

— Stop! — powiedział reżyser — teraz jeszcze bliższy plan z góry.
I   pomógł   operatorowi   dostać   się   na   wóz,   załadowany   odlewami,   a 

pomocnik ostrożnie podał kamerę.

I   znowu   kamera   warczała   z   góry,   a   szlifierze   stukali   się   pustymi 

naczyniami   i   wykrzykiwali   hasła,   a   praktykanci   znowu   wybiegali   z 
brzozowego zagajnika i nachylali się nad akwarium tak długo, aż reżyser 
obydwiema rękami dał znak.

— Dziękuję, gotowe!
Głos Vindego niósł się nad parami kwasów:
— Ty, z poetów najwznioślejszych, czeską niwę opiewałeś, z innymi 

tytanami na panteon muz wstąpiłeś, Jarosławie. Dzisiaj prowadzą twoje 
ślady do wieczności sławy... lecz każdej, nie... chociaż dzisiaj z powodu 
bezustannego pośpiechu zapomnieliśmy twojego przekazu, mistrzu, bo 
może   nas   doczesna   pozłota   epoki   oślepiła...   Lecz   każdej   wiosny   sad 
przyodzieje się w kwiecie, a duch z chaosu podąży ku ładowi...

Vindy zdjął czapkę, włosy miał gęste jak baranica. A głowę miał tak 

ogromną, że każdą czapkę musiał z tyłu rozcinać i spinać dużą agrafką. 
Brygadzista   wyszedł   przed   drewniany   baraczek,   wypluwał   kawałki 
krwawego   salcesonu,   które   mu   uwięzły   w   dziurawych   zębach,   potem 
przekraczał   deski   koło   pojemników,   przechodził   poprzez   zielonkawe 
opary.  A  gdy   wyszedł   z   magazynu   gąsiorów,   jego   płaszcz   i   spodnie 
oblizywały zielone języczki, płomyki par.

A torami przeszedł kierownik wydziału, mąż zaufania i mężczyzna w 

ubraniu z angielskiej wełny, który włożył czapkę.

background image

—   To   jest   sam   delegat   z   centrali   związków   —   przedstawił   go 

kierownik wydziału.

—   Zwolnił   się,   poświęcił   swój   czas,   żeby   do   was   przyjść   — 

powiedział mąż zaufania.

— No i patrzcie, z przykrością się dowiedziałem, że nie zgadzacie się 

z   postulatem,   byśmy   byli   bliżej   socjalizmu   —   powiedział   sekretarz, 
zapatrzony w portret Ojca Narodów, mocniej ściągnął czapkę na czoło 
— gdyby się o tym wszystkim dowiedział prezydent Zápotocký, autor 
Czerwonej zorzy nad Kladnem, co by na to powiedział?

— Tak — powiedział Mleczarz i podniósł pusty kubek — co by na to 

powiedział,   że   wy   nam   każecie   wykonywać   normy,   których   nie 
omówiliście zgodnie z przepisami. Przecież Antek nie byłby przeciwko 
nam! Byłem jeszcze chłopakiem, jak grywał z moim tatą na harmonii, a 
wieczorami uczył robotników, żeby się nigdy nie dali!

Sekretarz odwrócił się, zrobił dwa kroki, sięgnął do akwarium, potem 

jak święconą wodą przetarł sobie skronie i powiedział oczarowany:

— Na jakiej harmonii?
— Na koncertinie — powiedział Mleczarz — chodzili razem z moim 

tatą   na   kielicha   do   Seckich.   Przecież   Antek   jest   i   był   żywym 
człowiekiem.

Sekretarz   wyjął   mapę   z   rąk   Księdza,   popatrzył   na   nią,   a   potem 

powiedział: — W ten sposób nie powinniście mówić, to jest woda na 
młyn agresorów. Słyszałem jak podczas zdjęć słusznie zrozumieliście, że 
krwawiąca Korea potrzebuje naszej broni... a co teraz słyszę?

—   To   samo   —   zagrzmiał   Mleczarz   —   co   słyszeli   mąż   zaufania   i 

kierownik wydziału. Postępujecie z nami jak z gówniarzami, a to jest 
wypaczanie moralności partyjnej! No co jest? — wołał Mleczarz i tłukł 
kubkiem w odlew.

Sekretarz spojrzał na swoich towarzyszy, potem znowu zrobił kilka 

kroków,   oparł   się   lekko   o   akwarium,   spojrzał   z   zainteresowaniem   na 
czerwone   i   złote   rybki,   potem   się   odwrócił   i   zmęczonym   głosem 
powiedział:

— W ten sposób nie powinniście postępować. Przecież nie możecie 

się sprzeciwiać i nie słuchać uchwał rządowych.

background image

— W tej sprawie, towarzyszu, zwróć się do  towarzyszy Krosnařa i 

Zápotockiego.   Oni   nas   uczyli,   że   są   na   górze   po   to,   żeby   mogli   nas 
słyszeć tu na dole. Przecież frontem do mas, nie? — mówił Mleczarz, 
wymachiwał ręką i odwracał się do szlifierzy, jakby chciał od każdego 
potwierdzenia.

Asesor   sądowy   wskoczył   na   krawędź   pojemników,   trzymał   cztery 

lejce   kabli,   przekładał   białe   nogi,   które   sterczały   z   odpadniętych 
nogawek   kombinezonu,   kroczył   za   zielonym   gąsiorem   z   kwasem 
solnym, gąsior w wiklinowym koszu unosił się jak zielony księżyc. Gdy 
zobaczył majstra, zakołysał się na krawędzi pojemnika jak linoskoczek, 
ale kroczył dalej... i nacisnął guzik, a suwnica się zatrzymała.

Brygadzista skinął głową.
— Dzisiaj ładnie wszystko idzie — powiedział.
— Ma pan rację, proszę pana — odpowiedział asesor sądowy.
A Vindy podłożył stalowy pręt w poprzek pojemnika i podniósł rękę, i 

asesor sądowy nacisnął guzik, ten właściwy, i suwnica opuszczała gąsior. 
Vindy nadal trzymał podniesioną rękę, a gdy gąsior osiadł i zaczął się 
przechylać,   Vindy   odkorkował   gardło   i   gąsior   z   gulgotem   wypluwał 
zielonkawy gryzący płyn, naczynie powoli obniżyło się, minęło swoją 
pionową   oś   i   pochylało   się   ku   poziomej   osi   tak   długo,   aż   gardło 
znieruchomiało poniżej poziomej ośki.

— Ależ to jest woda na młyn naszej reakcji — powiedział sekretarz 

— mamy doniesienia z Kladna, że prywatny piekarz dał swojej córce na 
prezent ślubny milion. Pytam, jak to jest, jeśli wszyscy zaczynaliśmy z 
pięcioma setkami.

— Trafiłeś, towarzyszu, kulą w płot. Piekarza wchłonie epoka, mógł 

sprzedać dom, pole, mógł mieć brylanty, dukaty, ale dosyć, chłopaki! — 
podniósł kubek Mleczarz. — Dosyć! Towarzyszu sekretarzu, masz tutaj 
naszego   męża   zaufania,   kierownika   wydziału.   Załatwcie   to   tak,   jak 
powinno   się   załatwiać   podniesienie   normy.   Niech   przyjdzie   na   nasze 
stanowisko pracy planista i omówi z nami podniesienie normy. Jeżeli wy 
tego nie wiecie, to ja wiem, jak należy to załatwić po partyjnemu. My się 
dobrze   orientujemy,   czego   potrzebuje   rząd,   ale   chłopaki,   idziemy   na 
piwo, z takim sekretarzem nie da się na razie pogadać.

I   podniósł   kubek,   i   ruszył   pierwszy,   szlifierze   kroczyli   za   nim, 

background image

rozglądali   się   na   torowisku,   potem   Mleczarz   powiedział   do   reżysera, 
który wsiadł do ciężarówki:

— To powinniście nakręcić, kolędnicy, to coście teraz słyszeli! Do 

tego by pasowały te akwaria i brzozowe gaiki!

Sekretarz patrzył za odchodzącą brygadą szlifierzy, uśmiechnął się.
— Tak, tak — szeptał mąż zaufania — u nas w Kladnie towarzysze są 

jak brzytwy.

—  Co   to   za  człowiek?   —  zapytał   sekretarz,   a  kierownik  wydziału 

rozsunął bramę hali.

Na   stercie   zardzewiałych   Chrystusów   i   aniołów,   i   reszty   złomu 

dokazywały   więźniarki.   Lokomotywka   odciągnęła   pojemniki   ku 
martenom   i   przywiozła   puste.   Garbata   więźniarka   znalazła   dzidę   z 
parkanu,   podała   drugą   dzidę   koleżance   i   zaraz   ustawiła   się   w 
podstawowej   pozycji   szermierczej,   naprzeciw   niej   stanęła   druga 
więźniarka   i   robiły   śmieszne   wypady,   ta   garbata   musiała   przed 
nacierającą dzidą przyjaciółki wycofywać się na stos, tamta zapędziła ją 
przez szczyt aż na drugą stronę hałdy, w dół... A pozostałe się śmiały, 
chwytały się za brzuchy, obejmowały się, zwisały sobie przez ramiona 
jak browarniane konie w południe i śmiały się i rechotały.

— Umrę ze śmiechu — krzyknęła Lenka.
—   No,   Mleczarz   —   powiedział   mąż   zaufania   —   tak   go   tutaj 

nazywamy, bo on sam zamknął swoją mleczarnie i najpierw poszedł do 
kopalni, a teraz pracuje jako szlifierz i jest najlepszym pracownikiem, 
oddanym partii, ale jest z Kladna. Gdy matka jest zdrowa, to żadne z 
dzieci nie chce jej przynieść drewna i wody, ale gdy jest chora, pędzą na 
wyścigi, by się szybciej przysłużyć, hehe.

— Chora, chora — dumał sekretarz — ale jak naprawdę będzie chora, 

to może być już za późno, co?

—   No,   dziewczęta,   dziewczęta!   —   powiedział   łagodnie   strażnik   i 

wstał blady i siny, z palcem za koalicyjką.

Asesor   sądowy   na   znak  Vindego   nacisnął   właściwy   guzik   i   gąsior 

znów   wznosił   się.   Asesor   kroczył   potem   po   krawędzi   pojemnika, 
naciskał   zawsze   właściwy   guzik   i   gąsior   przesuwał   się   poprzez   ostre 
zielonkawe pary.

background image

— W porządku — pochwalił brygadzista i uśmiechnął się.
Vindy doszedł po rozbujanych deskach aż do gąsiora i do chmury, w 

której ginął asesor sądowy Hasterer i krzyknął:

— Wyraźna poprawa na odcinku ducha.
I przez całą halę przesuwała się i dzwoniła suwnica, słońce było już 

tak   wysoko,   że   pręgi   i   wstążki   świetlików   wentylacyjnych   ze   ścian 
przeniosły się na sufity, gdzie jarzyły się wbite złote miecze. Suwnica 
przebijała niebieskie cienie i półcienie, robotnik, który przyczepił hak do 
ładunku, wyciągnął rękę, jego niebieskie robocze ubranie zlewało się z 
niebieskimi cieniami hali, zatrzymał sekretarza, który położył palec na 
ustach i patrzył jak stary robotnik wziął metalowy pręt, przycisnął go 
brodą jak karabin i gdy zbliżała się suwnica, krzyknął: pach!

I   sekretarz   widział   jak   blondynka   rozrzuciła   ręce,   jakby   została 

trafiona   w   skrzydło,   złożyła   utlenioną   główkę   na   brzegu   gondoli,   na 
chwilę zwiędła, ale potem podniosła się rozbawiona, zadzwoniła i śmiała 
się do robotnika, nad którym przegrzmiała suwnicą.

—   Tutaj   są   dziwni   ludzie   —   powiedział   sekretarz   i   popatrzył   za 

oddalającą   się   suwnicą   —   więc   żeby   było   jasne   —   i   spoglądał   za 
oddalającą   się   kabiną,   i   ujął   męża   zaufania   i   kierownika   wydziału   za 
ramiona,  a potem wepchnął głowę między  nich  — więc po pierwsze, 
natychmiast   posłać   planistę   na   stanowiska   pracy,   żeby   załatwił 
podniesienie   normy,   po   drugie,   natychmiast   napisać   na   tablicy,   że 
pojedzie się na razie według starej normy i po trzecie, ile ten Mleczarz 
ma lat?

W  tym momencie  radiowęzeł  rozegrał  się  walczykiem  i więźniarki 

odrzuciły dzidy, i zbiegły się koło wagonów, gdzie była udeptana ziemia 
i jedna z drugą zaczęły tańczyć... nawet dziewczyna z ręką w gipsie też 
pobiegła i podniosła tę gipsową rękę, i tą zdrową objęła ją sobie, i sama 
tańczyła walca z gipsową ręką.

— To ta, co chciała zwiać — powiedział brygadzista.
—  To   jest,   proszę   pana,   moja   córka   —   powiedział   asesor   sądowy 

Hasterer i ukłonił się.

— No, dziewczęta, dziewczęta! — niepokoił się blady strażnik.

background image

ANIOŁ

Młody   nadzorca   z   palcem  za   pasem   z   koalicyjką,   do   którego   była 

przypięta   kabura,   a   w   tej   kaburze   rewolwer,   stał   pod   magazynem 
szamotowych rur i patrzył jak więźniarki wyładowują te rury. Obok nich 
ożywała wierzba, którą każdej wiosny rozrywały dla bazi ludzkie ręce. 
Nadzorca   patrzył   na   stertę   wojennego   złomu,   wypalonych   łóżek 
szpitalnych, rozebranych aparatów do rentgena, kardiografów i innych 
grafów, patrzył na stos maszyn do pisania, niepotrzebnych po nalotach, 
pewnie oberwała jakaś fabryka maszyn do pisania, klawisze szczerzyły 
się   na   słońce   jak   usta   trupa,   w   tych   porozrzucanych   czcionkach 
pojawiały się tu i tam krople zielonkawego szkła. A na maszynach do 
pisania, aż na samej górze, łóżeczko dziecinne, w głowach tego łóżeczka 
był   kolorowy   obrazek,   na   tym   obrazku   wątła   dziewczynka   kroczyła 
przez kładkę nad przepaścią, dziewczynka miała białą sukienkę, a nad 
dziewczynką   unosił   się  Anioł   Stróż,   był   także   biały,   rękami   niemal 
dotykał pleców tej dziewczynki i miał skrzydła wielkie jak dwie panny 
młode. A młody nadzorca był blady, dwie bruzdy wzdłuż ust jak dwie 
blizny po cięciach nożem. Wlepił wzrok w kolorowy obrazek, wyciągnął 
zegarek, najpierw się zastanowił, osądził, że będzie pierwsza, ale gdy 
spojrzał na tarczę, jak zawsze było całe półtorej godziny mniej. A do 
magazynu  rur dwóch  robotników w  fartuchach  przytoczyło wagonik  i 
zaczęło nosić te rury, które więźniarki właśnie wyładowały.

— Panie nadzorco — powiedziała więźniarka Lenka — muszą nosić 

ten materiał taki kawał, nie mogłabym im pomóc? My już skończyłyśmy.

—  Aniołek   —   powiedział   strażnik,   schował   zegarek   i   wskazał   na 

dziecinne łóżeczko.

— Stróżu mój — odrzekła pokazując na strażnika — czy myśmy pana 

kiedyś przerobiły? — szepnęła i dotknęła rękawa munduru.

— Idźcie  — wrzasnął  nadzorca.  — A  cała  reszta! Wymiatać  puste 

wagony!   —   krzyczał   rozkazująco,   ale   więźniarki   wiedziały,   że   się 
usprawiedliwia.

background image

—   Dziękuję   —   powiedziała   Lenka   i   weszła   w   cień   magazynu, 

cajgowe   spodnie   i   biała   bluzeczka   poruszały   się   w   cieniu,   cztery 
złodziejki   wskoczyły   na   wagony   i   zaczęły   cichutko   śpiewać:  Każdy 
dzień dla mnie bez ciebie spędzony, to jak naręcza stokrotek do morza 
rzuconych
...   A   strażnik   dalej   wbijał   wzrok   w   kolorowy   obrazek   na 
łóżeczku dziecinnym, które koronowało setki wyszczerzonych maszyn 
do pisania i gdy pociągnął za koalicyjkę, czuł, że ten rzemień krępuje 
skrzydła i gniecie pióra, i nad tym dziecinnym łóżeczkiem uświadomił 
sobie, że to nie tak przypadkiem przyjaciele mówią mu w jego oddziale 
„Anioł Stróż”.

— Czy mogę pomóc? — zapytała Lenka.
— Jeśli Anioł pani pozwolił — odpowiedział Atomowy Książę.
— No to ustawmy się w łańcuch — powiedział pan Hulikán.
— W łańcuch szczęścia, ale proszę ściągnąć rękawice — zaszeptała 

Lenka.

— Ciało do ciała — zaśmiał się Książę.
I brał rury z pryzmy, podawał je dziewczynie, a ona, gdy odbierała te 

kanciaste  szamotowe  bloki, lekko  zawadziła  palcami   o dłoń  Księcia  i 
kiedy je podała dalej do pana Hulikána, pogładziła grzbiet jego dłoni.

— To jest okropne — powiedział pan Hulikán — jak ja teraz biorę 

wypłatę, to nie wiem, czy mam ją cisnąć w piec, czy od razu przepić.

—   Niech   pan   oszczędza   —   powiedziała   Lenka   —   jak   wyjdę   z 

kryminału, wybierzemy się razem na hulankę.

— Zanim panią wypuszczą do domu — mówi pan Hulikán — dawno 

już będzie po mnie. Ale niech mi teraz ktoś wytłumaczy. Piętnaście lat 
rozwoziłem   lód   po   gospodach...   i   w   każdej   knajpie   dostawałem   pić   i 
jeść,   co   tylko   chciałem.  A  do   tego   za   takie   lato,   to   uzbierałem   sześć 
pudełek po butach, sześć pudełek papierosów! — parsknął pan Hulikán, 
a gdy pochylił się nad wagonikiem, Lenka pocałowała jego przedziałek 
wśród gęstych włosów.

— To co my mamy powiedzieć — rzekła.
—   Wy   jesteście   młódki,   ale   ja   już   jestem   po   pięćdziesiątce!   — 

wykrzyknął pan Hulikán i choć spodnie mu nie opadały, stale podciągał 
je łokciem. — Albo w takiej Orionce! Brałem sobie na drugie śniadanie 

background image

do manierki czekoladę migdałową i śmietanę, puściłem do tego  pary i 
miałem to ubite! Jeszcze wafle i cześć! Albo jak żeśmy się tam uchlali! 
Mieliśmy   wytrych   do   magazynu   z   wódkami.  A  jak   wymienili   zamek, 
tośmy   do   beczki   po   spirytusie   nalali   litr   gorącej   wody,   pokulaliśmy, 
jeszcze trochę esencji i był taki grog, żeśmy chodzili na rzęsach! A dziś? 
W   co   ja   się   wpakowałem?   Ta   forsa   to   mi   starcza   tylko   na   picie   i 
jedzenie. A rodzina gdzie?

Pan Hulikán rozłożył ręce i szybko wziął dwie rury, i włożył je do 

wagonika.

I strażnik oparł się o rozłamaną wierzbę, wpatrywał się w dziecinne 

łóżeczko,   które   było   ukoronowaniem   stosu   maszyn   do   pisania,   a   ten 
Anioł Stróż przyciągał go do obrazka, przypinał mu skrzydła wielkie jak 
dwie panny młode i dawał mu zadośćuczynienie — to był on, strażnik, 
tak   samo   jak   ten   na   obrazku   chroniący   więźniarkę,   która   podczas 
zeszłorocznych mrozów zaszła w ciążę na nocnej zmianie, przez siatkę, 
nie   z   nim,   ale   z   pewnym   mężczyzną,   który   był   po   drugiej   stronie 
ogrodzenia, ta więźniarka miała poranione kolczastym drutem ścięgna w 
stawie kolanowym i plecy, ale jej oczy jarzyły się łzami, zupełnie tak, 
jak w jesieni, kiedy z jednej strony muru Cyganka wygrzebała dziurę, a z 
drugiej strony wygrzebał dziurę też może Cygan, a już na pewno jakiś 
spragniony mężczyzna, i przez dziurę w ziemi Cyganka zaszła w ciążę, 
nic nie było prócz tego otworu w ziemi pod murem, lało wtedy, strażnik 
widział potem rękami wydrapaną po obu stronach glinę, widział też i tę 
Cygankę, całą zabłoconą, ale z oczyma pełnymi szczęścia.

— Książę — szepnęła Lenka — niech pan udaje, że coś panu wpadło 

do   oka.   I   podniosła   rękę,   a   lekko   krwawiący   palec   zabarwił   palec 
młodzieńca.

— Przecież nic mi nie wpadło — udawał głupiego Książę.
— Idiota — tupnęła i zatrzęsła się Lenka — to w takim razie niech mi 

pan opowie, co słychać w świecie.

A Książę ciągle brał ze stosu rury i podawał je dalej, a więźniarka za 

każdym   razem   gładziła   obie   męskie   dłonie,   a   trzy   pary   ochronnych 
rękawic   leżały   na   desce.   Wtedy   Atomowy   Książę   klepnął   kieszeń 
kombinezonu   z   której  wystawał   „Daily  Worker”   i  powiedział:   —  Nic 
specjalnego, tylko Bessie Smith chciała pokazać kolorowemu mistrzowi 

background image

świata   w   wadze   półciężkiej,   Sugarowi,   swoją   lalkę,   Sugarowi,   który 
mieszka   w   hotelu   Central,   więc   ta   dziewczynka   nie   wróciła   do 
mieszkania swoich rodziców.

— Żeby się jej tylko nic nie stało — powiedziała Lenka.
— No właśnie, Anioł Stróż ją opuścił — ciągnął Książę — z ostatniej 

chwili podają, że Bessie Smith znaleziono w zaroślach, niedaleko hotelu 
Central, uduszoną jedwabnym szalem, ale że kolorowy mistrz świata w 
wadze półciężkiej, Sugar, nie przypominał sobie, żeby między swoimi 
wielbicielkami   widział   wzmiankowaną   dziewczynkę   z   lalką.   Scotland 
Yard rozpoczął śledztwo... ale coś mi wpadło do oka! — zawołał Książę, 
pocierając i naciskając powiekę.

—  Wpadł   mu   pyłek   do   oka   —   powiedziała  Lenka   i   wyszła   przed 

magazyn — mogę mu to wyciągnąć? Mogę?

— Wyciągnąć! — krzyknął nadzorca. I Lenka odchodziła, i on za nią 

patrzył,   widział   siebie   jak   kroczy   za   nią,   jak   trzyma   ręce   pięć 
centymetrów   od   pleców   więźniarki,   czuł   ten   anielski   prąd   między 
opiekuńczymi   rękami   a   chronionymi   plecami,   tak   jak   to   jest   na 
kolorowym   obrazku,   na   dziecinnym   łóżeczku,   na   stosie   złomu 
wojennego,   widział   siebie   jak   po   skończonej   zmianie   prowadzi 
więźniarkę przez kładkę nad stacją towarową i już teraz słyszał jak sypie 
się   pierze   z   jego   skrzydeł,   wielkich   jak   dwie   panny   młode,   skrzydeł 
skrępowanych pasem z koalicyjką, przy którym jest strzegący rewolwer.

Pan   Hulikán   siedział   na   załadowanym   rurami   wagoniku,   palił   i 

krzywił się. Lenka trzymała kędzierzawą głowę Atomowego Księcia i 
unosiła mu palcem powiekę, i tuliła się do niego.

— Masz piękne oczy — westchnęła.
— No tak — powiedział.
—   Bądź   dla   mnie   troszkę   lepszy,   Jezu   Chryste,   jak   ja   potrzebuję 

chłopa, na miłość boską, chłopa — szeptała gorącym oddechem — ale 
co nowego w świecie? — zawołała — teraz proszę patrzeć do góry, tak!

—  Amerykanie   wylądowali   w   Korei   —   powiedział   —   ale   niestety 

odwołano MacArthura, bo chciał rzucić bombę atomową.

—  Teraz   proszę   patrzeć   na   dół!   —   powiedziała   i   wsunęła   okrągłe 

kolano między  uda Atomowego  Księcia  — a pan by  się cieszył z tej 

background image

bomby?

— Jeszcze jak — rzekł Atomowy Książę.
— Nawet gdyby na dole byli ludzie? — zapytała i podniosła jeszcze 

wyżej kolano.

— Im więcej ludzi, tym lepiej.
— Ale przecież to są ludzie — westchnęła i kropla potu oderwała się 

z jej czoła — teraz na prawo, tak. A dziewczyny chciałyby wiedzieć jak 
wczoraj pobiegł Zatopek.

—   Klęska   narodowa   —   powiedział   Atomowy   Książę   —   to   był 

świetnie   obsadzony   bieg.   Na   początku   prowadził   Schade,   Pirie, 
Chataway, czasami błysnął też i Gaston Reif. A od ósmego okrążenia 
zaczęły się nerwy. Zatopek parę razy miał te swoje zrywy, ale potem 
wyszedł na prowadzenie Mimoun i co za niefart.

—   I   Zatopek   przegrał?   A   myśmy   trzymały   za   niego   palce!   — 

powiedziała   Lenka   i   wyjęła   chusteczkę,   i   przeciągnęła   rożkiem   po 
rogówce Księcia.

— A ten szatan Zatopek poszedł do przodu — ciągnął ze znudzeniem 

Książę — i zwyciężył bijąc rekord olimpijski.

—   Jakie   to   cudowne   —   szeptała   Lenka   i   drżała,   jakby   deptała   na 

maszynie — jak dobrze.

—   Oczywiście,   Amerykanie   przeprowadzili   na   Pacyfiku   próbę   z 

bombą wodorową, która ma tysiąc razy większą moc od tej zrzuconej na 
Hiroszimę — powiedział Książę.

— Niech mi pan da spokój z Amerykanami — odpowiedziała — nie 

trzymam   z   nimi,   przez   nich   poszłam   do   kryminału,   ciągle   radzą   jak 
mamy stawiać opór, w zeszłym tygodniu przywieźli pociąg szwedzkiej 
rudy, musiałyśmy tę rudę zwalać z wagonów ze znakami amerykańskiej 
strefy okupacyjnej... — wyszeptała i zadrżała.

Nawet nie widziała, jak koło jej głowy pan Hulikán rzucił już czwartą 

zapałkę, którą przypalał kolejnego papierosa, i dalej ze zwieszoną głową 
siedział na podwoziu wagonika. Teraz cisnął papierosa i zeskoczył:

— Anioł Stróż mnie opuścił! — rzekł pan Hulikán, wyszedł przed 

magazyn i powtarzał strażnikowi — Anioł Stróż mnie opuścił! Zawsze 
byłem   przyzwyczajony,   że   mam   deputat   albo   coś   ukradnę.  A  teraz? 

background image

Nawet   na   tej   brygadzie   leśnej   w   Szumawie   było   mi   lepiej!   Tam 
przynajmniej   było   co   pić!   Rusini   nauczyli   mnie   wlewać   dwadzieścia 
litrów denaturatu do studzienki, potem zapalić i w odpowiedniej chwili 
ugasić to kocami.... A studzienka zamieniała się w gorzelnię. Ale dopiero 
gromem   z   jasnego   nieba   był   ten   cios   pięścią,   jakim   zabiłem 
browarnianego   konia,   którym   rozwoziłem   lód.   I   wyrzucili   mnie.   Po 
prostu opuścił mnie Anioł Stróż — rzekł z przekonaniem do strażnika 
pan Hulikán.

— Już wyjęłam — zawołała Lenka i wyszła z chusteczką, a na rożku 

trzymała   nieistniejący   pyłek   z   Książęcego   oka,   odetchnęła   głęboko, 
więźniarki dalej zamiatały podłogi wagonów, ale strażnik nie słyszał, był 
oparty   o   drewnianą,   nagrzaną   ścianę   magazynu   rur   i   coraz   głębiej 
rozmyślał o skutkach swoich niedopatrzeń, dalej spoglądał na kolorowy 
obrazek z dziecinnego łóżeczka i wciąż widział strażnika, który jak biały 
anioł   sprowadzał   więźniarki   po   schodach,   w   mroźne   dni,   pod   koniec 
zmiany, ku męskiej łaźni, gdzie te więźniarki siedziały pod kaloryferem, 
patrzyły   na   ścianę,   ale   zerkały   też   w   stronę   korytarza,   którym 
przechodzili z szatni nadzy hutnicy z mydłem i ręcznikami w rękach, i te 
kobiety   patrzyły   na   męskie   ciała,   prowadziły   nagich   nawet   za   róg, 
kobiece   oczy   zmieniały   się   w   prysznice   i   same   obmywały   swym 
pragnieniem pachnące kurzem ciała. A nadzorca pisał raport, czuł, jak 
plamy na twarzach więźniarek przechodzą i w jego rumieniec, wiedział, 
że to, na co zezwolił, jest sprzeczne z przepisami, ale bardziej, niż te 
przepisy wyczuwał, że takim ludziom, jakich mu powierzono, choć raz 
dziennie trzeba pokazać rozjarzoną choinkę...

— Idźcie naprzód! — rozkrzyczał się nadzorca. — Wyjmować wiadra 

na zupę! I czekajcie tam na mnie — rozkazywał. Ale więźniarki dobrze 
wiedziały, że to głos, który się usprawiedliwia.

Kiedy   już   odchodziły,   kiedy   robotnicy   wytoczyli   z   magazynu 

wagonik wyładowany rurami, nadzorca wdrapał się na stos maszyn do 
pisania,   ściągnął   to   dziecinne   łóżeczko,   potem  pożyczył   od   spawacza 
nożyce i wyciął ten kolorowy obrazek z blaszanego łóżka. A potem wziął 
ten obrazek, wyszedł do magazynu, rozejrzał się i za pryzmą rur odpiął 
pas   z   koalicyjką,   potem   ściągnął   mundur   i   pod   koszulą   na   plecach 
umieścił   tego  Anioła   Stróża,   skrzydłami   na   swoich   łopatkach,   włożył 

background image

kurtkę i zaciągnął koalicyjkę, by móc ten kolorowy obrazek przemycić 
przez   bramę.   Gdy   wyszedł   na   słońce   i   dogonił   więźniarki,   a   potem 
kroczył za nimi jako straż, czuł jak te skrzydła z kolorowego obrazka 
wrastają mu w ciało i że ani koalicyjka, ani w ogóle nic na świecie nie 
jest   w   stanie   sprawić,   by   nie   mógł   mieć   białych   skrzydeł,   skrzydeł 
wielkich jak dwie panny młode, i nic już nie może przeszkodzić, by dalej 
źle  i  wbrew  przepisom strzegł  powierzonych  kobiet,  i  tak  niósł   sobie 
zbawienie.

background image

ODLEW I ODLEWY

Na samym krańcu miasta rozwarły się z trzaskiem drzwi gospody i 

karczmarz wywlókł jasnowłosą dziewczynę, a kiedy chciał ją zrzucić ze 
schodów,   dziewczyna   uchwyciła   się   poręczy   i   krzyczała   w   noc:   — 
Dajcie   mi   żyyyć!   Dajcie   mi   żyyyć!   —   Karczmarz   jedną   ręką   objął 
dziewczynę   w   pasie,   drugą   wydobył   pęk   kluczy   i   kluczami   tłukł 
dziewczynę   po   palcach,   a   gdy   puściła   poręcz,   popchnął   ją   kolanem   i 
dziewczyna,   potykając   się,   z   wyciągniętymi   rękami   stoczyła   się   ze 
schodów i upadła na opustoszałą drogę, a jej jasne włosy rozwarły się 
jak pawi ogon, jak wachlarz białych strusich piór.

— Ej! — zawołał Książę — może to moja przyjaciółka!
— To ładną masz przyjaciółkę, kanalarzu — odwrócił się w drzwiach 

karczmarz — wychlała dziewięć rumów i pięć piw, i nie zapłaciła! — 
Zatrzasnął drzwi i ze złością przekręcał klucz.

— Dajcie mi żyyyć — zapłakał dziewczęcy głos.
Obok torów na złomowisku przy stalowni przejeżdża wóz strażacki w 

pełnej gotowości bojowej, strażacy siedzą na ławeczkach, niektórzy na 
stopniach,   kaski   lśnią   w   przedpołudniowym   słońcu,   z   jedną   nogą   na 
błotniku stoi strażak z wyszczerzonymi zębami, jedną ręką się trzyma, a 
drugą   salutuje,   dumnie   się   rozgląda,   dziękuje   za   pozdrowienia,   które 
sobie   wymyślił,   i   powiadamia   wszystkich:   —   Przewody   chłodnicze 
wielkich pieców zatkały się. Musimy teraz polewać, żeby je ochłodzić.

— Już jest znacznie lepiej, doktorze — powiedział wózkarz Bárta — 

chrześcijańska Europa konsoliduje się.

— Jaka Europa? — zawył doktor filozofii. — I jaka chrześcijańska? 

Bardziej żydowska niż kiedykolwiek.

I z otwartych wagonów dalej wyładowywał i układał w pojemniku 

wsad:   cylinder   z   tłokiem   i   szklany   krąg,   pokruszone   resztki   butelek 
lejdejskich,   zwichrowane   kompasy,   wielokrążki   z   wagami   i 
przeciwwagami,   wiązkę   żelaznych   prętów   z   cewkami,   stojący 

background image

galwanoskop,   spektroskop   i   lustrzany   sekstant,   kupiec   Bárta   odrywał 
mosiężne   części   i   wkładał   je   do   skrzynki,   by   po   szychcie   odwieźć 
mosiądz i zainkasować gotówkę według wagi.

— Chrześcijańska! — powiedział kupiec.
—   Chwileczkę,   chłopie!   —   Doktor   filozofii   podniósł   rękę.   —   Na 

jednym   biegunie   świata   jeden   genialny   Żyd,   Chrystus,   na   drugim 
biegunie   inny   geniusz,   Marks.   Dwóch   speców   od   makrokosmosu,   od 
całości. A reszta — myszka kaszkę warzyła.

Powiedział i odblokował zaczep, i założył hak z drugiego wagonu, a 

potem z Bártą podnieśli drzwi, zdjęli je i lekko opuścili obok torów. I 
zaraz   potem   wdarli   się   do   wnętrza   wagonu   i   do   pustego   pojemnika 
rzucali pompę na gnojówkę, wialnię, pocięte palnikami kawały starych 
młockarni, sieczkarni, palnikami pocięte brony i siewniki, kosiarki do 
koniczyny, wagi i części pługów.

Książę   przyklęknął   nad  tymi   pięknymi   włosami  i  gdy   się   nachylił, 

opadł   na   ręce.  Tkwił   tak   przez   chwilę   na   czworakach,   potem  upadł   i 
leżał   na   plecach,   na   drodze,   patrzył   w   niebo,   a   gwiazdy   krążyły   jak 
kwitnące drzewo. Potem przekręcił się na bok, ostrożnie wstał, czuł, jak 
z żołądka do ust napłynęła mu cierpka ciecz alkoholu.

— Nie mam gdzie spaaać — powiedziała dziewczyna.
—   Chodź   do   nas   —   odrzekł   Książę   i   kroczył   na   czworakach   ku 

leżącej   postaci,   odgarnął   włosy,   potem   usiadł,   długo   szukał   zapałek, 
pocierał, ale wszystkie gasły. Wreszcie z czterech zapałek zrobił wiązkę, 
a potem poświecił sobie. Miała otwarte oczy, teraz się odwróciła, po jej 
czole   pobiegła   długa   blizna,   przeskoczyła   nad   brwiami   i   podążyła 
policzkiem, ginąc w ustach.

— Jak byłam mała, Zdenku, to jeździłam na kucyku — powiedziała 

— ale nikt nie wierzy, że to był mój kucyk.

—  Ja   ci   wierzę   —  powiedział   Książę   i   wstał,   szybko  rozstawiając 

nogi, by nie upaść.

Dziewczyna usiadła, przyklęknęła i wstała, zatoczyła się.
—   Nie   wiedzą   jak,   co   ze   mną,   Karolku...   zrobić,   mój   system 

hormonalny... jakbym miała ciągle pełną pierś galarety... A więc jeden 
zastrzyk za drugim, Wacku — powiedziała i zdjęła kurtkę.

background image

Książę ruszył, pobiegł i znowu rozstawił nogi.
— Najpierw nam wyskoczyły takie ziarniste krokrokrostki, Jareczku 

—   powiedziała   i   kroczyła   za   Księciem,   kurtkę   ciągnęła   za   rękaw   w 
kurzu — no bo ja pracuję teraz w truciznach... pakuję sole jodowe... cała 
jestem obsypana — powiedziała i rozgarnęła ręką włosy, rozejrzała się 
po   niebie,   potem   ręką   opisała   nad   głową   krąg   i   odezwała   się:   — 
Obsypana jestem krostkami jak to niebo.

I  pobiegła,   prześcigając   Księcia,   potem  się   zatrzymała,   wracała   ku 

niemu.

— Skąd się ten cały kram bierze? — narzekał kupiec. — Tyle lat po 

wojnie i ciągle tyle złomu.

—   I   żeby   było   jasne   —   kontynuował   doktor   —   Żydzi   sobie   to 

wszystko urządzili na zicher. W felczerstwie i w sztuce Freud, Einstein 
w fizyce. Czyli następnych dwóch specjalistów, ale tym razem od detali, 
mikrokosmosu. W sumie czwórka genialnych Żydów, na których opiera 
się świat. Ta reszta to jest bicie piany, rozcieńczanie wody.

I   ujął   widły,   i   ściągał   wprost   z   wagonu   do   podstawionych 

pojemników łańcuchy i zardzewiałe kawały lemieszy, i jarzma, i koparki 
do buraków, skrzynię siewną i końcówki rurek siewnika.

— A Ameryka to co? — zawołał kupiec.
—   A,   Ameryka,   to   tak   —   powiedział   doktor.   —   Ona   ma   teraz 

świetnie, bo w komisji atomowej zasiadają Morgentau i Baruch, którzy 
sobie spokojnie czekali, aż, Bogu dzięki, Rosjanie będą mieć również 
bombę atomową.

— Ale Amerykanie mają tych bomb więcej — powiedział kupiec.
— No tak, mają ich więcej — przytaknął doktor — ale właśnie mnie 

wkurzył ten osioł Peroutka, bo podobno wtedy, gdy Amerykanie w lutym 
bombardowali   Pragę,   to   tylko   pokropiło,   ale   teraz   to   by   była   inna 
zabawa! No to ja, ty ośle Peroutko, sram na tę waszą Wolną Europę, bo 
co to za żywot, jak mi ją zburzycie? — podniósł palec i tam, na jego 
końcu,   za   hałdami   złomu   wojennego,   tam   gdzie   wznosiły   się   kopuły 
wielkich   pieców,   tam   jakby   na   komendę   podniosły   się   cztery   srebrne 
strugi   wody   jak   podczas   jakichś   ćwiczeń   albo   święta   strażackiego   i 
bryzgały na wielki piec, a ze ścian wielkiego pieca wytryskiwały obłoki 
pary, niebieskiej i różowej, i szybko unosiły się, i znikały w niebieskim 

background image

letnim niebie.

— Gdyby się tak znalazł papieros — powiedziała.
Książę   wstał,   rozpinał   się,   obmacywał,   kilkakrotnie   przeszukiwał 

kieszenie, potem machinalnie podał jej papierosy i gdy błysnął zapałką, 
dziewczyna   skłoniła   się   nad   płonącym   drewienkiem   i   włosy   miała 
rozpuszczone wokół tej zapałki, jakby się poddawała inhalacji. I paliła 
łapczywie,   ogienek   żarzył   się   i   oświetlał   poprzez   włosy   jej   twarz, 
zataczając   się   pobiegła   przed   siebie,   jakby   ją   ten   alkohol   popędzał, 
musiała hamować, Książę kroczył ciężko, ciągle chciało mu się biec z 
powrotem,   jakby   go   ktoś   wlókł   nie   tam,   gdzie   sam   chce.  Tak   stąpali 
dróżką   wzdłuż   kanału   ściekowego   kopalni,   a   na   wzgórzu   wylewano 
szlakę   i   cała   okolica   była   czerwona,   z   niebieskimi   cieniami,   włosy 
dziewczyny   świeciły   jak   różowa   wata   cukrowa.   Książę   przypalił   jej 
następnego papierosa.

—   Co   masz   za   bliznę   przez   facjatę?   —   powiedział   Książę   i   szedł 

samym skrajem ścieku.

— Była u nas taka zwaaariowana rodzina, Rudolfie — powiedziała i 

odbiegła dziesięć metrów przed Księcia, potem się odwróciła — mówili 
sobie Koloredo... hrabiowie, ale mieli tylko kramik... gdy na przykład 
jechali na jarmark... prosili dyrekcję kolei, żeby im podstawić salonkę... 
a jeden z nich był naprawdę szalony, a ja jako dziewczyna jeździłam na 
kucyku i ja najbardziej krzyczałam na tego szaleńca... hrabia Koloredo! 
— krzyczała dziewczyna, ale okolica była cicha, tylko drogą zjeżdżał 
wózek   dziecięcy,   pierzynka  jaśniała   w  nim,   gdy   ich   ten  wózek   mijał. 
Książę   widział,   że   popycha   go   zapłakana   kobieta,   a   w   pierzynkach 
skowyczy pies.

— Co jest, matko, co się to... to stało? — zapytał i rozkraczył się.
— Barego mi przejechał samochód, mojego Barego — powiedziała 

kobieta i dalej pchała wózek. — Wiozę go do lekarza.

— Hrabia Koloredo! — krzyknęła dziewczyna i zamachała podeptaną 

kurtką.   —   Ale   raz   ten   szaleniec   wybiegi   z   kosą...   i   z   tyłu   sieknął 
kucykowi po nonogach... a ja upadłam w pokrzywy i ten szaleniec, gdy 
biegł z powrotem... to nie widział mnie, ale szpicem tej kosy przejechał 
mi przez twarz, Józiu... — powiedziała i ziewnęła, potem znów pobiegła, 
depcząc kurtkę.

background image

A profesor   filozofii   wlazł  do  wagonu  i  podawał  kupcowi  przecięte 

palnikiem kosze na mlewo, sortowniki bębnowe, bębny do czyszczenia 
zboża, sortowniki do kaszy, maszyny do ubijania śmietany.

— To jakiś spalony młyn, czy co — dziwił się kupiec Bárta i rzucał 

części do pojemnika.

— Cale stare złote czasy idą na szmelc, a wy nawet o tym nie wiecie 

—   powiedział   doktor.   —   Epoka   wyrżnęła   was   jak   cielęta,   a   wy   co 
robicie? Sami sobie podkładacie do pieców środki wyrazu waszej klasy... 
i nie wiecie o tym.

— Ale świat tak tego nie zostawi — śmiał się kupiec. — Taki Iran to 

dzisiaj idzie na całego.

— Jaki Iran?
— No, Iran.
— Ale skąd — powiedział doktor — chciał pan powiedzieć Irak.
— Nie, słuchałem Wolnej Europy, Iran.
—  No,  zaraz  —  powiedział  doktor  —  niby   kutas  i  kutafon  jest   to 

samo,   ale   między   Iranem   i   Irakiem   jest   sakramencka   różnica.   Tylko, 
kolego,   są   jeszcze   Rosjanie.  A  ci   zawsze   mieli   dobrych   szachistów, 
basów,   ciężarowców,   zapaśników,   łyżwiarzy   szybkich   i   politykę 
zagraniczną.

I   doktor   kładł   na   kolana,   pokryte   fartuchem,   maszynki   do   lodów, 

maszynkę   do   mięsa,   brał   w   rękawicach   maszynki   do   siekania   mięsa, 
chochle,   głowicę   cylindra   z   kompresora,   maski   rzeźnickie,   orczyki   z 
hakiem i niósł na skraj wagonu, skąd zabierał to kupiec Bárta i rzucał 
wprost do przygotowanych koryt.

Potem stali przy płocie, Książę wyciągnął z niego dwie sztachety i 

weszli   za   ogrodzenie.   Dziewczyna   pochylała   się,   zwisały   jej   włosy, 
ziewała. Wyciągnął rękę, dając jej pierwszeństwo, ale cofnął się, uderzył 
w ścianę baraku i osunął się na ziemię.

W pomieszczeniu stał przed lustrem strażak Karol, szczerzył do siebie 

rzadkie zęby, przytrzymując toporek stał w kasku i zasłaniał sobie oczy, 
miał   buty   z   cholewami,   które   uciskały   mu   łydki,   a   od   chwili   gdy   je 
wciągnął   po   raz   pierwszy,   miał   trwałe   poczucie   pewności   i 
zdecydowania, tak samo jak wtedy, gdy miał na sobie pas.

background image

Odwrócił się zalękniony, niemal przeraził się otwartych drzwi, przez 

które nikt nie wszedł.

Robotnicy spali na pryczach, tylko Jarek Jezusek leżał na plecach i 

grzebał w bukiecie sztucznych róż, przymocowanym do pryczy nad nim.

Robotnik   z   potrójnymi   kręgami   pod   oczyma   siedział   jak   ścięty   na 

odwróconym   krześle,   bawił   się   szklanką   wina   i   obserwował   refleks, 
biegający po blacie stołu. Ten robotnik powiedział:

— Skup się lepiej, myślisz o tym, powiedz to szybko, już to wiesz. 

Czego się boję, Marion?

Strażak, dodając sobie odwagi, podszedł do samych drzwi i krzyknął 

w ciemny korytarz:

—   Nie   próbujcie   mnie   robić   w   konia.   No!   Zapytajcie   dyrektora 

poprawczaka i on wam powie, jaki ja tam byłem pies!

A do kanciapy wszedł Książę, odwrócił się, obiema rękami przyzywał 

dziewczynę, by wystąpiła z ciemności. Do środka wbiegła dziewczyna z 
rozpuszczonymi   włosami,   mocno   pochylona,   odrzuciła   kurtkę,   strażak 
wskoczył   na   krzesło,   refleks   wina   znieruchomiał   na   blacie   stołu.   A 
dziewczyna,   z  rękami   naprzód,  padła   na  pryczę,  na  brzuch,  jej  włosy 
rozlały się jak mleko.

— Ale jest jeszcze ludzkość — powiedział kupiec. — Są jeszcze idee.
— Tylko że, kolego, ludzkość tośmy poznali w kryminale. Tam jest 

teraz   ludzkość!   Sami   kapusie,   maniacy,   byle   jaka   łajza   z   manią 
prześladowczą   wypisaną   na   gębie.   Tam   przecież   nie   słyszeliśmy   nic 
innego, tylko ja im pokażę, jak przyjedzie Zenkl od strony Chebu na 
białym   koniu   —   wołał   doktor   filozofii,   a   powieka   opadała   mu   coraz 
niżej. — To, że pan jest matoł, to panu ludzkość przebaczy, ale tego, że 
pan   zna   pięć   języków,   nie   przebaczą   w   więzieniu   nigdy.   Jedna   taka 
świnia, która siedziała tam za politykę, tak jak ja, i była tam woźnicą, 
każdego, kto przyszedł, przesłuchiwała, choć gówno mu do tego było. — 
Co   zmalowałeś?   —   powiada   i   bierze   bat.   Mówię:   —   Kiedy   ja   się 
wstydzę   powiedzieć.   —  A  on   mnie   chlasnął   batem,   więc   mówię:   — 
Jebałem kozę. — I on to kupował. — A co, a jak? — A ja mówię: — 
Kozę i załatwiło mnie to, że ta koza była w odmiennym stanie i że ją 
nadwerężyłem.   —   I   miałem   spokój   z   tym   gnojkiem,   ale   musiałem 
uważać, ten woźnica puścił mi raz wózek na nogę, tyle że mi się kulas 

background image

schował za kant schodu. Jak ja bym potrafił strzelić w pysk! Tak pięknie 
w   pysk!  Ale   rozum   —   stop!   Przecież   pan   sam   to   zna,   byli   z   nami 
głównie spece od rozróby. Ale i tak ktoś ode mnie dostanie, oberwie, 
cholera, w pysk jak nic.

Pogroził   doktor   i   dalej   wygrzebywał   z   wagonu   zagiętymi   widłami 

zardzewiałe piłki, laubzegi, płaskie piły, bukwele, grzbietnice, majzle, 
przebijaki,   młotki,   komplety   zupełnie   zardzewiałych   wierteł, 
gwintowniki i cyrkle, tarcze szlifierskie i osmalone topory ciesielskie.

—   Chłopaki   —   powiedział   Książę   i   próbował   ściągnąć   buty   — 

przyholowałem wam rurę.

—   Jesteś   gość   —   powiedział   strażak   i   zlazł   z   krzesła   —   ja   idę 

pierwszy.

— Ty też, Jarek, spróbujesz?— zapytał Książę.
Ale Jarek błogo się uśmiechał.
—   Gdzie   tam   on,   nie   wiesz?   —   powiedział   strażak   i   ukląkł   obok 

śpiącej dziewczyny, i podciągnął jej spódnicę. — Jarek nam się zakochał 
w byłej kurewce. Dzisiaj miała imieniny, przez całą hutę niósł jej bukiet 
—   a   ona   się   rozbeczała   na   rampie.   —   Powiedział   strażak,   jednym 
szarpnięciem ściągnął z dziewczyny figi i odrzucił je na ścianę.

Książę, zatoczył się w stronę stołu, otworzył szufladę, wziął nożyczki 

i podszedł do pryczy.

—   Ze   zdejmowaniem   ubrania   jest   kłopot   —   powiedział   i   naciął 

spódnicę,   potem   uchwycił   za   te   dwa   rogi   i   jednym   ruchem   rozerwał 
spódnicę na pół.

— Niezła robota — powiedział Książę i zatoczył się do stołu, potem 

siadł na pryczy i odezwał się: — Jarek, ty się tak zawsze napalałeś na 
baby, nie spróbujesz teraz?

Wskazał kask, który leżał na głowie dziewczyny, mundur strażacki, 

który   teraz   nakrył   dziewczęce   ciało,   toporek,   który   rytmicznie 
podskakiwał na strażackim grzbiecie.

— Myślisz, że ta twoja jest inna? — spytał Książę.
— Jest inna — powiedział Jarek i dalej bawił się różami ze strzelnicy 

— ale taka też była... Któż to tam jest, co leży pod Karolem? Czyjaś 
siostra może! Ale  na pewno czyjaś  córka. Może  twoja przyszła stara. 

background image

Twoja kobieta, z którą może będziesz miał dzieci.

— Gówno prawda! — krzyknął Książę.
—  Ale   tu   jest   inteligencja,   ona   te   sprawy   rozwiąże   —   powiedział 

kupiec. — No, na pewno — odpowiedział doktor. — Wczoraj w firmie 
Zachwyt dałem sobie zrobić pedikurwę i spotykam jednego rzeźbiarza, 
kolegę z klasy, który mi mówi: — A to piękną galerię mamy. — A ja 
mówię,   no   to   macie   się   czym   chwalić!   Feudałowie   jeździli   tam 
wierzchem,   a   wy   teraz   robicie   sobie   machloje   ze   sztuką.   Toście   nie 
mogli wybudować czego innego ? Ja bym tam zostawił ujeżdżalnię, od 
czasu do czasu przyjedzie na Hradczany jakiś mineciarz, więc niech tam 
sobie jeździ... Albo raz w tygodniu wystawiłbym na ujeżdżalni tablicę: 
„Dzisiaj jebanie za darmo!” To powiedziałem rzeźbiarzowi, koledze, i on 
odszedł   ode   mnie.   Ale   skąd!   Od   intelektualistów   czuć   sraczkę   na 
dziesięć metrów — powiedział doktor.

Siadł w wagonie, potem zeskoczył. I we dwóch usunęli drugie drzwi 

wagonu,   i   obaj   nosili   do   koryt   kowadło,   powiązane   drutem   osie   do 
wozów konnych, sworznie i wahacze, maszyny do gięcia obręczy, młotki 
do   podków   i   kleszcze,   osłonę   paleniska,   wiertła   ślusarskie,   korbowe 
pierścieniowe wiertarki, przenośne palenisko, tarcze do polerowania na 
szlifierkach,   komplety   gwintowników,   wiertła   działowe,   kleszcze 
konduktorskie,   przecinaki   i   rękojeści   gwiaździste,   pasy   transmisyjne, 
pompkę i podnośnik, resztki ręcznego ruchomego dźwigu.

I dwaj robotnicy przebudzili się, najpierw wysunęli bose stopy, potem 

usiedli i patrzyli w dół na pryczę, na której leżał poruszający się strażak, 
wokół kasku jak aureola jaśniały kobiece włosy i dwie białe ręce i nogi 
sterczały w kształcie krzyża.

— Marion, co kocha ten pan? — spytał stary robotnik i dalej patrzył, 

jak refleks szklanki wina biega po stole. Jakby stawiał kropkę, uderzył 
szklanką o blat, wstał, wskazał na dziewczynę i powiedział: — Zasłużyła 
na potępienie.

— A te legiony kurew z naszych młodych lat, co? — spytał Książę i 

dalej próbował ściągnąć but.

— Te były tylko godne politowania — powiedział stary robotnik — 

dlatego że zatrudnione gdzieś w Tecie albo Arze, miały mało pieniędzy i 
musiały sobie dorabiać... No, jak były młode, to jeszcze jakoś szło — 

background image

odwrócił   się   i   siadł   na   pryczy,   tuż   obok   kasku   strażackiego   i   białej 
dziewczęcej ręki — ale gdy widzieliśmy te postarzałe biedaczyska, jak 
się oferowały na Tiesznowie, w parku, na Inwalidowni na skwerku, za 
piątaka koło Franciszka, w rejonach Kuczerów i Starej Pani... Potem te 
szeregi   opuszczonych   ludzi,   gdy   ciągnęły   na   nocleg   do   schronisk   w 
Kobylisach i na Krejcarek, w stronę Żydowskich Pieców, do cegielni w 
Wysoczanach, to moja siostra wykrzykiwała, coś dla tych ludzi trzeba 
zrobić! Ale niczego nie zrobiliśmy, byliśmy bogaci, przyglądaliśmy się 
tym   procesjom   z   okna.   A   dzisiaj   ?   Dzisiaj   siostra   wyparła   się 
wszystkiego.

— Dobrze — powiedział kupiec Bárta — ale są jeszcze ideały, które 

dalej głosi szlachta! Ta jeszcze wie, co znaczy powrót do natury!

— No, na pewno — powiedział doktor filozofii. — Tylko ona potrafi 

wracać   do   natury,   taki   lord   angielski   tak   samo   ładnie   się   ochleje   i 
ześwini jak prostak, ale między swoimi w klubie. Dlatego w Anglii jest 
tyle klubów, a na zewnątrz to każdy jest dżentelmenem...

— Ale czeska szlachta? — zawołał kupiec.
—   Ta   na   pewno.   Jako   chłopak   pamiętam,   jak   książę  Šternberk 

urządzał polowanie, a po nim odbywał się pod gołym niebem jubel. Ach, 
taka   komtesa  Šternberkowa,   ile   ona   mogła   mieć?   Dwadzieścia   dwie 
wiosny i piękność! A gdy w środku bankietu szlachta była już podpita, to 
komtesa kładła na obrusie nóżkę w wysokim bucie, wycelowała obcasem 
w któregoś w tych zdegenerowanych szlachciców, wierzgnęła nóżką  i 
pierdnęła jak stara niedźwiedzica. A baronowie i książęta rechotali, aż 
im   się   monokle   huśtały   i   stękali...  Oh,   sapristi!   Comme   charmante! 
Eblouissante!
  A  czemu   nie?   Komtesa   też   była   między   swoimi   i   też 
wracała do natury. A gdy następnego dnia jechała  karetą  do kościoła, 
znowu była to ta nienaganna komtesa z podniesionym noskiem, który do 
dziś pozwala mi zakosztować spojrzenia w nieskończoność... A ja wtedy 
ukląkłem przed karetą i ona mi skinęła chusteczką...

Mówił doktor i dalej nakładali zardzewiałe imadła do rurek, nożyce 

do szkła, pojemniki na kwas lutowniczy, trzpienie, kowadło do gięcia, 
lutownicę na cynę, potem znów obaj składali żelazne koła szprychowe, 
tryby   z   uzębieniem   czołowym,   wały   krzywkowe,   łożyska   baryłkowe, 
korbowody, wały do sprzęgieł stożkowych...

background image

— No, ale w takim razie co, co? — machał rękami nad głową kupiec.
Strażak   Karol   przewrócił   się   na   bok,   chwilę   odpoczywał,   potem 

wstał.   Poprawiał   sobie   przed   lustrem   kołnierz,   przekrzywił   na   bakier 
kask, który zajaśniał jak monstrancja.

— To nie jest to — powiedział i wskazał na pryczę — jest bez życia. 

Powinienem jej podpalić włosy, paliłyby się jak słoma.

— Ale co te dziewczyny dzisiaj w Perle, w Białym Łabędziu i gdzie 

indziej...   Czy   one   nie   muszą   sobie   dorabiać?   —   zapytał   Książę   i  but 
puścił, a on się zakołysał jak fotel na biegunach, z butem w ręku. — 
Idźcie do Carioki, idźcie do Baroku... są tam urzędniczki, które dorabiają 
koleżance na mieszkanie, jasne?

—   To   prawda   —   powiedział   robotnik   z   potrójnymi   kręgami   pod 

oczyma — ale wierzcie mi, tamte były godne politowania, a ta zasłużyła 
na   potępienie.   Jeśli   znajdą   ją   jutro   tutaj,   to   znów   masz   Książę 
dochodzenie   na   głowie   i   wypłynie   znowu   sprawa   zawieszenia...  Ale, 
Marion, jaka jest konstelacja gwiazd? — spytał stary robotnik i wrócił 
do stołu, nalał taniego wina, napił się i potem bawił się refleksem, który 
jak czerwony zajączek biegał po blacie stołu.

— Co? — spytał doktor i zamyślił się, patrzył, jak cztery strumienie 

dalej   chłodzą   wielki   piec   i   jak   robotnicy   tam,   na   koronach   pieców, 
rozmontowują przegub rur chłodzących, rur, które otaczają wielki piec 
niby   powrósło   pompę   w   czasie   mrozu   i   którędy   cieknie   woda   z 
ocementowanego stawku, stamtąd z góry, znad stalowni, skąd spadem 
wlewa   się   do   rur   chłodniczych,   wokół   wszystkich   wielkich   pieców.   I 
strumienie tryskały, a w ich nawałnicy dwóch ludzi, wiszących na linach, 
rozmontowywało przegub. — Co! Wierzę ludziom,  którzy potrafią się 
zmagać   ze   swoim   losem   —   powiedział   gorzko   doktor   filozofii   —   i 
niczego więcej nie ma już dla mnie, bo niewiedza opanowała i mnie. 
Gdy jakiś filozof doszedł do momentu określenia kosmosu albo siebie 
samego, to natychmiast robił unik... Lao-Tsy: umieć nie umieć. Sokrates: 
wiem, że nic nie wiem. Erazm z Rotterdamu: Pochwała głupoty. Mikołaj 
z   Kuzy:  Docta   ignorantia...   A   nasz   dwudziesty   wiek?   Pięknie   z 
powrotem do trzeciorzędu.

Powiedział   doktor   i   przedmioty,   które   brał   z   wagonu,   rzucał   z 

niechęcią do pojemnika wsadowego: rymarskie dziurkacze do krążków, 

background image

młotki, szydła, żabki i hebelki do skóry, piekarnik, kociołek na wodę, 
płyty, szczotkę kominiarską i czesarkę do konopi...

— Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego — powiedział strażak Karol 

— a gdyby nawet, to mam na to papiery.

Książę obejmował głowę, tarł skronie.
—   No   to   ją   wyrzucimy   —   powiedział,   wstał   i   potrząsnął   śpiącą, 

potem przewrócił ją na plecy.

— Żeby nam tylko nie wykorkowała — dodał strażak, ale zdumiony, 

jak dobrze leży na nim ten mundur, wpatrzył się w lustro.

—   Uwaga   na   nereczki,   panienko   —   powiedział   Książę   i   znowu 

potrząsnął śpiącą dziewczyną.

A ona padała głową w dół, bezwładnie, tułowiem do przodu, najpierw 

piękne włosy  zamiotły  podłogę,  a potem osunęły  się  dwie nagie nogi 
niczym dwie białe ryby.

—   No   więc   pogadajmy   przynajmniej   o   kurwach!   —   krzyknął 

rozpaczliwie kupiec.

—  To   na   pewno   —   powiedział   doktor   i   podniósł   rękawicę   —   ale 

gdyby jakieś były. Pójdzie pan, kolego, gdzieś do lokalu, to tylko płakać. 
Musi pan pić zlewki z jakąś Kaśką, która myli sobie winien dać — dał, 
która nie umie grać na pianinie, nie wie, co to konwersacja oraz dobrze 
zorganizowana zabawa. Ale za Austrii? Takie kurwy u Goldszmidów to 
były   damy!   Miałem   z   jedną   spotkanie   w   Różanym   Krzewie   i   ona 
przyjechała karetą jak komtesa. Albo takie kurwy w Napoleonie, albo, 
Chryste   Panie,   u   Szuchów!   Trzy   talary,   ale   już   przebadane   przez 
medyka, żaden alkohol, tylko trzy talary i burdelmama powiedziała, no 
to z Bogiem, kawalerze, proszę nas znowu odwiedzić — ale to było za 
Austrii.   Oczywiście   po   wojnie   prostytucja   nie   jest   godna   kobiety.   To 
wszystko ta kurwa Plaminkowa i Alicja

*

, głównie ona, ją źle albo wcale 

nie przejebał jakiś major, no to niech nie jebie cały świat! I od tej pory 
zmierzch ludzkości... Jezu — podniósł się doktor filozofii i patrzył, jak 
podjeżdża   lokomotywka   by   odciągnąć   załadowane   pojemniki,   patrzył, 
jak strumienie wody tryskające na wielki piec cofnęły się, i ciągnął dalej 
—   jedna   kurwa   od   Szuchów,   Jezu,   jak   ona   szła   ulicą,   to   było   coś 

*

 żona prezydenta K. Gottwalda

background image

wspaniałego, zupełny cud natury, dorodna, wypoczęta, taka prasamica to 
była,   każdy   się   musiał   za   nią   obejrzeć,   co   było   na   mężczyznach 
męskiego, to sterczało jak pompka... Sam absolutny duch ziemi, taka to 
była kobieta, żeby się wyrazić po heglowsku.

— Wilek, jestem byłą studentką medycyny... — wybełkotała.
— Gówno jesteś — powiedział Książę i otworzył okno.
Na   niebie   błyszczały   gwiazdy,   niebo   było   już   na   granicy,   gdy   noc 

kończy się dostrzegalnie, ale poranek dotąd nie przyszedł.

— A teraz jazda stąd! — pokazał na okno baraku Książę.
— Redaktorką jednej agencji informacyjnej, Bogusiu — powiedziała 

dziewczyna, a głowę miała opakowaną włosami.

Książę   podniósł   ją,   potem   upadł,   gdy   znalazł   zapałki,   wyciągnął 

wiązkę i przyłożył do pudełka.

— Jak nie pójdziesz, podpalę ci włosy — powiedział.
Usiadła, ciężko się podniosła, uchwyciła rękami pryczy, podeszła do 

okna i naiwnie pokazała palcem: — Tam?

— Tam — rozkazał Książę i chwilę klęczał na czworakach, potem się 

podniósł.

—   Czternaście   miesięcy   więzienia   na   Pankracu   —   powiedziała 

dziewczyna   i   przerzuciła   nogę   w   chłodne   powietrze,   skłoniła   się   ku 
wnętrzu i dodała: — Wczoraj miałam rozpocząć wykonywanie kary.

Książę  podszedł  do okna i łokciem strącił dziewczynę. Był to taki 

dziwny upadek, jakby ta dziewczyna była przebita osią ramy okiennej, 
przekręcała się jak na rożnie wokół swojej osi, głową z tułowiem, a nogi 
podniosły   się   jak   dwa   białe   gronostaje...   a   gdy   tułów   zsunął   się   za 
rozpuszczonymi   włosami   i   potem   te   nogi   się   zsunęły   jak   w   wodę, 
wchłaniającą pływaczkę, która skoczyła z wysokiej wieży... została tylko 
sama okienna rama z wpiętymi migotającymi gwiazdami.

— To wszystko będzie — powiedział z nadzieją kupiec Bárta — jak 

nam tamto zwrócą.

— Gówno dostaniecie, czy pan ciągle tego nie zauważa? — zapytał 

doktor filozofii i wskazał ręką za odjeżdżającą kolejką, która odwoziła 
do pieców martenowskich pełne pojemniki — czy pan nie rozumie, że 
wszystkie wasze kupieckie kramy sami ładujecie do martenów, gdzie się 

background image

lęgną  odlewy  dla  innej epoki?  Gdzie  będą  za  rok  te wszystkie  wasze 
kramy, szajsfirmy i narzędzia? Nigdzie! I co z was zostanie? To samo, co 
z waszych środków wyrazu... będą z was odlewy, też was czas przetopi, 
dlatego że to nie jest szkarlatyna, tylko epoka. A co ja?  Żebym tylko 
doczekał, jak rentierzy w Paryżu będą zamiatać ulice i komuniści będą 
ich kopać w dupę, żebym już doczekał, jak Murzyni w Ameryce będą 
pierdolić milionerskie córuchny! Tylko szkoda, że w tym pierdoleniu nie 
będę brał udziału, bo ja daję ogłoszenie o sprzedaży domu, w którym już 
nie chcę mieszkać. Adije, stary świecie!

Książę podniósł figi i rzucił je w okno, przez moment ta bielizna była 

rozpięta jak nietoperz, potem rzucił kurtkę i rozerwaną spódnicę...

— Kiedy byłam malutka, miałam kucyka — zawołała dziewczyna.
Strażak Karol znowu z fantazją przekrzywił kask, przymknął szafkę z 

lustrem, zamknął kłódkę, kilka razy sprawdził, czy dobrze trzyma, potem 
odwrócił się z ręką na klamce.

—   Ja   to   byłem   pies,   wszystkim   może   to   powiedzieć   dyrektor 

poprawczaka, ale ty, Książę, jesteś pies psów.

Książę wziął z kąta wystrzępiony bat, świstał nim w powietrzu.
Potem   podniósł   portfelik,   który   wypadł   z   kurtki   dziewczyny. 

Otworzył go, i znalazł w nim złożoną kartkę. Wytrzeźwiał.

—   Jednak   to   fakt   —   powiedział   Książę   —   wpadnij,   Karol,   do 

dochodzeniówki i powiedz, że ja i ty, i Jarek meldujemy, że mamy tutaj 
dziewczynę,   która   już   wczoraj   powinna   się   stawić   na   Pankracu,   żeby 
rozpocząć   odsiadywanie   kary.   Powiedz,   że   my   wszyscy   mamy 
zawieszenie i dlatego dajemy o tym znać. Każdy zrozumie, że musimy 
się asekurować.

Strażak wymaszerował na służbę pełen dumy, którą mu wstrzykiwały 

wąskie wysokie buty, ciasny pas, kask zsunięty na oczy.

Doktor   pomachał   oddalającej   się   kolejce   i   widział,   jak   reszta 

robotników   ze   złomowiska   odchodzi   do   baraczku,   który   sami   sobie 
sklecili,   do   baraczku   postawionego   z   reklam   zlikwidowanych 
prywatnych firm. Niech się wstydzi ten, co nie poznał jeszcze Avionu. 
Wiedz,   że   czekolada   Ego   smakuje   wybornie.   Tego,   który   zakupi 
kondomy   Fafjeta,   nie   spotka   zawód   ani   żadna   bieda.   Stare   złoto, 
brylanty,   skupuję   po   cenach   najwyższych.   Biustonosz   Famirowej 

background image

zachowa   tajemnicę   waszych   kształtów.   Tylko   wróżka   Křižowa   —   z 
kryształowej   kuli.   Świetna   jakość,   przy   tym   gracja,   to   jest   Kostki 
ondulacja,   Serce   każdej   kobiety   podbije   jedwabny   szlafroczek, 
pikowany,   z   podwójną   podszewką,   Eisner,   Jindrziska   20.   Masaże, 
Nekazanka   8,   fachowy   personel,  elegancja,   higiena.   Nie   zrywaj,   nie 
depcz,   kwiatuszek   też   czuje.   Sensacyjny   wynalazek   dla   impotentów! 
Potencjał. Karma odgadnie i wyczyta z ręki oraz kart całe wasze życie.

Obok   złomowiska   stalowni   przejeżdża   wóz   strażacki   w   pełnej 

gotowości   bojowej,   przemoczeni   strażacy   siedzą   na   ławeczkach, 
niektórzy   na   stopniach,   na   głowach   mają   czarne   kaptury   lśniące   od 
wody, z jedną nogą na błotniku stoi strażak z wyszczerzonymi zębami, 
jedną ręką się trzyma, drugą salutuje, rozgląda się uroczyście i dziękuje 
za   podziękowania,   których   nikt   mu   nie   przesyła,   ale   wszystkim  na 
złomowisku przekazuje wiadomość: Wiecie, co było w tym przegubie 
rurociągu? Ugotowany malutki chłopak! Kąpali się, łobuzy, tam na górze 
w   jeziorku   i   woda   sobie   chłopczyka   porwała   i   pognała   rurociągiem 
chłodniczym! Obiecywali nam dodatki, ale teraz robią z tego problemy. 
To dopiero, co? Obiecywali koronę więcej na godzinę i nie dali.

Doktor   filozofii   pochylił   głowę   i   wszedł   do   niskiego   baraczku, 

ustawionego   z   reklam,   sloganów   i   szyldów   zlikwidowanych   firm,   i 
usiadł wśród reszty robotników, tamtych byłych kupców, rzemieślników, 
i pozdrowił: — Cześć, odlewy!

Były młynarz, były właściciel warsztatu stolarskiego, były rzeźnik i 

były   ślusarz   trącili   się,  mrugnęli   do   siebie   i   młynarz   powiedział:   — 
Dziadku, siądźcie solne i opowiedzcie nam jakieś kurwiarstwa.

W tym momencie na hałdzie wylała się szlaka, niebo się rozżarzyło, 

różowe światło, w dali na końcu, w nadrannym nastroju wznosiło się 
zsiniałe miasto z zielonymi dachami i wydrążoną z kamienia łupkowego 
kościelną   wieżą.   Kominy   pieców   martenowskich   sterczały   przeciwko 
miastu i ze środkowego komina wyciekał delikatny niebieski płomyk z 
bursztynowym trzepotem na brzegach. Potem na zboczu  hałdy została 
tylko wyszczerzona blizna rozżarzonej szlaki, niczym płeć tej krainy.

I gwiazdy  zgasły, te najmniejsze już zniknęły,  tylko kilka wielkich 

konających gwiazd drżało na niebie.

— Dajcie mi żyyyć, dajcie mi żyyyć — zaszeptał głos pod oknem.

background image

ZDRADA LUSTER

Tego roku lato było bardzo gorące. Chłopcy płasko podawali sobie 

piłkę,   kopiąc   ją   o   ścianę   i   siatkę   w   oknach   piwnicy.   Dozorczyni 
zwierzyła   się   panu   Míťánkowi,   że   pan  Walerian   na   pewno   zabrał   się 
teraz za aktorstwo albo taniec, albo może już zwariował, bo na dole w 
piwnicy   jeszcze  z  jednym podskakują  tam i  z  powrotem,   i  naprzeciw 
siebie,   piją   od   rana   wińsko   z   butelki   i   pokrzykują:   Dalej   naprzód! 
Dawaj! I że sobie pan Walerian kazał przywieźć przed miesiącem balię 
gliny,   a   przedwczoraj   szaflik   murarski   i   że   dozorczyni   widziała,   jak 
chodzi półnagi po piwnicy, a na piersiach ma tylko psią skórę sprzed 
łóżka i że chodzi tam z nim jeszcze jeden gość, tak samo z dywanikiem 
na nagim ciele. I codziennie przychodzą tam dwie kobiety, i obie mają 
na   głowach   kapelusze   z   czereśniami.   I   ci   dwaj   faceci   w   psiej   skórze 
zamierzają   się   na   siebie   siekierkami,   właśnie   takimi   kamiennymi 
toporkami, jakie miał Robinson Cruzoe.

Pan   Míťánek   zdjął   opaskę   ormowca,   bo   jak   miał   wolne,   to   łapał 

wyskakujących z tramwaju obywateli i wlepiał im mandaty. Tego roku 
lato było bardzo gorące.

— Ja tam na to popatrzę — powiedział pan Míťánek.
I zastukał do drzwi piwnicy.
Przy ścianie kościoła Świętej Trójcy na małym rusztowaniu murarz 

naprawiał posąg świętego Tadeusza, któremu klimat wyżarł kolano i oko. 
Ze   ściany   plebanii   kościelny   wydłubywał   żelazne   śruby,   mocujące 
dziękczynne tabliczki, którymi był oblepiony cały mur.

— Kurde bele, szlag by trafił te kulty — pyskował kościelny.
— Jest to ciemnota — przytaknął murarz i wyjął z aktówki kolano i 

oko z piaskowca.

— O mało nie zerwałem paznokcia — trzepał rączką kościelny.
— To w waszym niebie obowiązują też tytuły? — zapytał murarz i 

wskazał   na   tabliczkę,   którą   trzymał   w   ręku:   Święty   Tadeuszu, 

background image

dziękujemy ci za poratowanie podczas burzy. Inż. K. H. i dr J. K.

— Emaliowane polecone i blaszane ekspresy — naśmiewał się dalej 

murarz — kto to tam w górze doręcza?

— Kurde bele — pyskował kościelny  — jest tych tabliczek razem 

dwieście   dziesięć,   każda   tabliczka   ma   cztery   śruby,   więc   w   sumie 
osiemset czterdzieści śrub i ja to mam tymi rękami odkręcać, szlag by 
trafił te kulty.

— Przydałoby się trochę zdrowego rozsądku — powiedział murarz i 

szlachetnemu posągowi z piaskowca dopasowywał oko.

—   To   jeszcze   nie   wszystko   —   westchnął   kościelny   —   gdy   to 

wszystko wykręcę, to znowu te emaliowane liściki muszę przyśrubować 
w kościele, ale z drugiej strony. Tymi rączkami ! — i pokazywał swoje 
ręce. — I znowu osiemset czterdzieści śrub. A najpierw muszę wybić 
osiemset czterdzieści dziurek i wbić w nie osiemset czterdzieści kołków! 
Tutaj ściany są jak z betonu, kurna, że też ten Kościół wszystko musi 
robić na wieczność!

— Proszę dalej, jestem ciocią artysty — zapraszała koścista ręka.
— A ja jestem członkiem ormo — skłonił się pan Míťánek. Wszedł do 

atelier   w   piwnicy,   gdzie   migotliwie   paliło   się   w   piecu   i   artysta   pan 
Walerian mieszał w szafliku wapno, a ciocia w czarnej sukni grzebała 
hakiem w piecu. Potem dokładała miału z ogromnego stosu w kącie.

—   Dalej   naprzód!   Dawaj!   —   zawołał   pan   Walerian   i   odrobinę 

zwymiotował do szaflika.

—   No,   to   przyjemnie   słyszeć!   —   powiedział   pan  Míťánek   i 

uśmiechnął się, gdy zobaczył, że jeszcze jeden pan Walerian miesza w 
szafliku w lustrze.

— Wiesz co, Walerianie? Odgrzeję ci kiszkę — powiedziała ciocia.

— Na miłość boską, ciotka! Ja dziś tworzę! — i napił się wińska.

— Wszyscy tworzymy ponieważ jesteśmy jedną rodziną — dodał pan 

Míťánek  —   jestem   zachwycony   —   i   stanął   przed   obrazem   naturalnej 
wielkości — to jest piękne dzieło! To się naród ucieszy!

— No nie? — powiedziała ciocia i wzięła kiszkę za kołeczek — ale 

niech pan tylko spojrzy na artystę jak się dla narodu rujnuje. Nic nie je, 
tylko pije, a od wilgoci, widzi pan? Jak mu pokręciło nogi?

background image

— Ciotka — wrzasnął pan Walerian — nie wpieprzaj mnie, na miłość 

boską, nie wpieprzaj, ale... — troszeńkę zwymiotował do szaflika — ale 
ciągle naprzód! Dawaj!

Kościelny znów opierał się o śrubokręt, stał na niepewnej drabinie, a 

obok   kościoła   zwalniała   ciężarówka,   potem   zajechała   na   podwórze 
składnicy surowców wtórnych, a murarz widział z rusztowania, jak ten 
samochód przywiózł i teraz zwalił na stertę żelastwa setki czerwonych 
tabliczek   z   białymi   napisami,   wszystkie   oznaczenia   placów   i   ulic,   i 
parków,   które   nosiły   nazwisko   generalissimusa.  A  gdy   ten   samochód 
odjechał, wtoczył się na podwórze samochód z rzeźni i na stertę starego 
papieru   wysypały   się   przesiąknięte   krwią   pudła   i   papierzyska,   pełne 
resztek wnętrzności i skór.

Murarz przyłożył dłoń z okiem z piaskowca do szlachetnej powieki 

posągu i zauważył, że ręka mu drży. Potem spojrzał w górę i wszędzie, 
dokąd sięgał wzrokiem, wznosiła się konstrukcja z rur, która otaczała 
rusztowaniem   cały   budynek   kościoła   katolickiego,   kościoła   Świętej 
Trójcy,   po   to,   by   robotnicze   ręce   mogły   doprowadzić   ten   kościół   do 
świetnej, grzmiącej sławy.

— Porządnemu towarzyszowi trudno dzisiaj na świecie — powiedział 

murarz.

— Przyjemnie słyszeć takie bojowe hasło — powiedział pan Míťánek 

— to ci dopiero niespodzianka! Co to ma oznaczać?

—   To   w   ramach   akcji   uczczenia   Jiráska   —   powiedziała   ciocia   i 

położyła kiszkę na patelni —  a jako motyw ze starych legend czeskich 
wybraliśmy:   Durynk   wieszający   się   na   olsze   po   zamordowaniu 
pacholęcia... ale tutaj będzie niespodzianka! — pokiwała palcem ciocia, 
a potem postukała w formę, umieszczoną na obrotowym postumencie i 
zaśpiewała cichutko — w środku jest postać luckiego bojownika.

— Szlag by trafił! — błysnęły oczy pana Míťánka — to wy, ludziska, 

pracujecie tu w piwnicy nad uwzniośleniem narodu?

I   pan  Míťánek   zapatrzył   się   w   oczy   Durynka,   na   którym   wisiał 

stryczek, potem spojrzał na pana Waleriana, nad którym od sufitu wisiał 
taki   sam   stryczek,   spojrzał   też   na   okrycie   pana  Waleriana   i   nagle   go 
olśniło.

—   To   pan   sam   dla   siebie   jest   modelem   —   klasnął   w   ręce   pan 

background image

Míťánek.

Ale pan Walerian troszeńkę zwymiotował do szaflika.
— Może powinnam mu utrzeć jajeczko? — zapytała ciocia — niech 

pan tylko spojrzy, jak on sam siebie składa na ołtarzu sztuki. Ta dupka. 
Jaka maleńka. Jakby babcia złożyła dłonie, jak dwa sklejone ziarenka 
kminku.

— Przymknij się ciotka, przymknij się! — zawył pan Walerian, a łzy 

ciekły mu po twarzy.

A po chodniku kroczyły męskie spodnie, potem ktoś niósł kąpielówki, 

potem pojawił się cały pies i przybiegli chłopcy, najpierw wrąbali piłkę 
w   druciane   zabezpieczenie   okna,   a   potem   kopali   się   po   kostkach, 
trzymając się paluszkami za siatkę.

Pan Míťánek wybiegł na ulicę i krzyczał:
— Gnojki zasmarkane! To tam mistrz tworzy dla waszej przyszłości, 

a wy co robicie? Przeszkadzacie. Durynka na was trzeba! Woja luckiego!

Ale   chłopcy   dudniącym   strzałem   załomotali   w   ochronną   siatkę 

piwnicznego okienka, a potem jeden wpakował z woleja mokrą piłkę w 
twarz panu Míťánkowi, tak, że ten podniósł ręce i na oślep szukał drzwi, 
z których wybiegła ciocia i sprowadziła ormowca do atelier.

—   Na   chuliganów   wyrosną   —   powiedział   pan  Míťánek   i   pociągał 

nosem.

—  A  na   kogo   wyrośnie   Walerian   —   wskazała   ciocia   obydwiema 

rękami — niech pan tylko spojrzy, jak go ta sztuka zżarła. Na pewno jest 
o   dziesięć   centymetrów   mniejszy,   zbiegł   się   przez   to   tworzenie   jak 
pokurcz. Bo, wie pan, ja pilnuję nocami w muzeum narodowym małp, 
pawianów, pokurczów, szkielety i temu podobne.

— Dla narodu — powiedział pan Míťánek i wymrugał z oczu piasek 

— poświęcają się te najlepsze siły. Ja też. Wychowuję naród, żeby nie 
wyskakiwał z jadącego tramwaju.

— No — powiedział artysta, pan Walerian, i brodził w stercie miału, i 

wymiotował   w   ten   miał,   i   krzyczał,   i   wymachiwał   ręką   —   ale   dalej 
naprzód!   Dawaj!  Wytyczony   cel   —   znowu   wymiotował,   potem   dodał 
załzawiony — usuwa zmęczenie.

A   od   ulicy   Łazarza   wyszła   staruszka   w   berecie,   niosła   pakunek, 

background image

przeszła pod konstrukcją z rur, nie zauważyła ręcznego dwukołowego 
wózka, który tam stał, weszła po szczebelkach na ten wózek, który się 
przeważył,   staruszka   zbiegła   i   padła   na   kolano,   ale   wstała   i   ciągle 
patrzyła   w   twarz   świętego   Tadeusza,   któremu   na   kolanach   siedział 
murarz i dopasowywał mu oko. A staruszka złożyła ręce i modliła się, 
kosmyk siwych włosów sterczał jej spod beretu, a ona wpatrywała się w 
twarz świętego, murarz przesuwał oko z piaskowca, aż się pokrywało z 
brwiami, ale staruszka mocno była zjednoczona modlitwą z nadbudową 
niebios.

A przed kościół, potem przed składnicę, podjechała ciężarówka pełna 

posągów, popiersi  i tabliczek,  z bramy  wybiegł kierownik składnicy  i 
krzyczał:

— Dokąd z tym! Prosto na złom!
I wskoczył na pakę, wyciągnął kredę i na każdej głowie napisał cyfry, 

a gdy poznaczył wszystkie głowy generalissimusa, zręcznie zeskoczył i 
śmiał się.

— Tylko nie wpakujcie tego gdzieś jako metale kolorowe!
I ciężarówka ruszyła.
Pan   Walerian   murarską   łyżką   nabierał   z   szaflika   białej   cieczy   i 

wlewał ją do otworu w głowie luckiego wojownika. Ciocia sięgnęła z 
troską do włosów Waleriana i zlękła się:

— Widzi pan? Wypadają mu włoski, ale jak!
— Ciotka, na miłość boską, nie pieprz! — krzyczał artysta — Ciągle 

naprzód! Dawaj!

Ale   lucki   wojownik   rozpękł   się   w   kroku   i   biały   strumyczek 

mlecznego gipsu chlapał na cementową podłogę.

— Ciotka — wrzasnął pan Walerian — wpakuj szybko pazury między 

nogi wojowi!

— Ja chodziłam do kościoła — powiedziała.
— Przymknij się! Ostatnią forsę dałaś mi na gips. Szybko, bo nam ten 

wojownik wycieknie!

I ciotka wytarła ręce o spódnicę, a potem wetknęła palce i zatkała 

nimi dziurę w kroku wojownika.

Pan  Míťánek   patrzył   w   lustro   i   był   zachwycony.   Wszystko   w   tej 

background image

piwnicy powtarzało się.

—   Szybko,   wojownikowi   pękły   plecy!   —   krzyknął   pan  Walerian   i 

dalej się pochylał, i nabierał murarską łyżką płynny gips.

Pan Míťánek przyłożył dłonie do formy pleców wojownika, czuł, jak 

swoimi rękami zagoił pęknięcia.

— Porządnemu towarzyszowi trudno dzisiaj na świecie — powiedział 

murarz i usiadł na rusztowaniu obok szaflika, machał nogami tuż obok 
głowy staruszki, ale ona modliła się dalej. Murarz zatrzymał but nad jej 
głową   i   sznurówka   lekko   dotknęła   niebieskiego   beretu,   ale   staruszka 
dalej była złączona agrafką z hierarchią niebios.

Te   lustra   w   piwnicznym   atelier   ustawione   były   od   cementowej 

podłogi   aż   do   sufitu   i   pan  Míťánek   zrozumiał,   dlaczego   dozorczyni 
składała   chaotyczne   doniesienia,   że   w   piwnicy   jest   ciągle   dwóch,   ale 
nigdy ich nie widziała wychodzących z piwnicy, zawsze wychodził tylko 
jeden. A w kącie pan  Míťánek widział stojący nie mechaniczny magiel 
do   bielizny,   ale   olbrzymią   maszynę   do   satynowania   papieru,   walce 
długie prawie na dwa metry, wszystko w dębowych kłodach i belkach.

— To jest okaz, co? — powiedziała ciocia — ale zamówienia jak na 

złość   otrzymywaliśmy   malutkie.  Walerian   dostał   rozstroju   nerwowego 
od kartek noworocznych. Zażyczono sobie wtedy, żeby na tych kartkach 
było   zdjęcie   siedmiomiesięcznego   chłopczyka   i   żeby   ten   chłopczyk 
siedział na koniu i w ręku trzymał napis: Wesołych świąt życzy rodzina 
Kocourków.   Trzy   gąsiory   moszczu   wypił,   zanim   to   skończył,   co   pół 
godziny   rzucał   wszystko   w   czorty,   ale   gdyśmy   sobie   uświadomili,   że 
dostaniemy za to dwa tysiące, to znów wyciągałam z miału to zdjęcie 
siedmiomiesięcznego chłopczyka i tego konia i Walerian nasadził sobie 
lupę zegarmistrzowską, i odrysowywał to dziecko i tego konia, bo miało 
być uchwycone podobieństwo...

—  A  co   to   za   malutkie   znaczki   na   ścianie?   To   jakieś   nalepki   na 

zapałki? — zapytał pan Míťánek.

—   Gdzie   tam   —   powiedziała   ciocia.   —   To   zamówienie,   które 

dostaliśmy na ryciny motyli i malutkich żuczków. To jest maszyna na 
silnik elektryczny, strasznie hałasuje, a waży jedenaście metrów, i jakie 
to miłe, gdy po drugiej stronie walców wypadnie potem maleńki portret 
żuczka, jak pan powiedział, nie większy od etykietki na zapałki.

background image

—   Zamknij   się,   ciotka!   —   wrzasnął  Walerian   i   dalej   nalewał   gips 

łyżką murarską.

— Ta kiszka się przypala — powiedziała ciocia.
—   Ciotka,   ani   kroku!   —   zawył   pan  Walerian,   ale   forma   pękła   na 

karku. Szybko wlał ostatnią łyżkę i obiema rękami chwycił wojownika 
za gardło.

A   potem   zajechała   przed   kościół   wymoszczona   materacami 

ciężarówka, a na niej, opakowany w jedwabne poduszki i kołdry, leżał 
pięciometrowy złoty krzyż i już opuszczał się z dźwigu hak z pętlą, i 
przybiegli   dwaj   robotnicy,   i   ostrożnie   wymościli   pętlę   pierzynką,   a 
potem   pracownicy   przedsiębiorstwa   państwowego   Safina,   które   krzyż 
złociło, podnieśli ostrożnie ten krzyż pod pachy jak chorego człowieka, 
potem  jeden   robotnik   przebiegł  na   przeciwległy   trotuar  i   dawał   znaki 
operatorowi, i krzyż wisiał teraz metr od murarza, który podniósł się i 
cofnął,  i  siadł  na kolana  świętemu  Tadeuszowi,  i objął  go za  szyję, i 
patrzył   przerażony   na   złoty   krzyż,   patrzył   na   podwórze   składnicy,   na 
tysiące nie rozciętych książek, patrzył na przegrodę ze starym żelazem, 
na   tabliczki   ze   wszystkich   praskich   placów   i   ulic,   i   parków,   i   cicho 
westchnął:

— Można od tego ocipieć.
A chłopcy gonili piłkę ślepą ulicą.
— Marcinku, Marcinku! — zawołał pan Walerian. — Chodź na dół!
A chłopiec przyklęknął i nachylił się nad piwnicznym oknem.
— Co jest, panie Walerianie? — dyszał.
— Marcinku, strasznie bym chciał zapalić, chodź tu na dół, tam na 

stole   są   papierosy,   weź   jednego,   wsadź   mi   w   gębę,   jak   widzisz,   nie 
możemy się ruszyć — wskazał brodą pan Walerian.

I   drzwi   się   otwarły,   i   do   piwnicy   zbiegły   dwie   opadnięte 

podkolanówki i zgrzany chłopiec.

—  Tam,   na   stole...   nie   ma?   To   chyba   mam   w   kieszeni   spodni   — 

powiedział pan Walerian i brodą wskazał na swoje spodnie.

I   chłopiec   wszedł   pod   zapaloną   żarówkę,   wsunął   rękę   do   kieszeni 

artysty.

—   Marcinku!   —   rozległ   się   kobiecy   głos,   a   w   oknie   pokazała   się 

background image

przykucnięta   pani   Karaskowa   i   oszalałymi   oczyma   patrzyła   w   dół   na 
rękę   swojego   synka,   który   ciągle   szukał   zapałek   w   kieszeni   pana 
Waleriana.

—   Jeden   Bóg   wie,   że   najchętniej   to   bym   wysadził   ten   kościół   w 

powietrze   —   powiedział   kościelny   i   zdejmował   pierwszą   tabliczkę, 
położył ją w koszu na bieliznę, a potem trzepotał rękami, żeby pobudzić 
krążenie krwi w paluszkach.

— Szlag by trafił te kulty.
A   potem   już   się   murarz   nie   dziwił,   że   przyjechała   ciężarówka   i 

zajechała   na   podwórze   składnicy,   patrzył   i   nie   dziwił   się,   gdy   kosze 
listów rzucali na stertę starego papieru, na te krwawe papiery i pudła ze 
sklepów   mięsnych,   nie   dziwił   się,   gdy   usłyszał,   że   jest   tego   siedem 
metrów i że są to listy, które pisały praskie dzieci na konkurs radiowy: 
Jak   upiększyć   ojczyznę?  A  potem   na   podwórze   składnicy   weszła   ta 
staruszka w berecie, położyła pakunek na wadze i kierownik zważył ten 
pakunek, i rzucił go na środek sterty, i powiedział:

— Więc jest tego pięć kilo i ma pani tutaj jedną koronę.
—   Jedną   koronę?   —   jęknęła   staruszka   —   przecież   tam   były   listy, 

które pisali do mnie moi kochankowie!

—  Ale,   proszę   pani,   to   nie   jest   żadna   aukcja,   nawet   gdyby   pani 

przyniosła   tu   listy,   które   pisał   Valentino,   to   na   to   samo   wychodzi, 
dwadzieścia halerzy za kilo, więc za pięć kilo korona, ajne krone! — 
krzyczał kierownik, ale staruszka stała już po pas w stercie i jak pług 
śnieżny   odgarniała   tę   makulaturę,   te   szpargały,   i   skomlała   z   bólu,   i 
szukała,   ręce   miała   krwawe   od   tych   papierów   z   rzeźni,   ale   nie 
zrezygnowała, dopóki nie wygrzebała się z pakunkiem, rozwiązała go i 
pokazywała:

— O, tutaj, tu są listy, które pisał do mnie  porucznik ułanów, tutaj 

znowu   od   kogoś,   kto   dla   mnie   zdefraudował   kasę   i   skończył   w 
kryminale, tutaj...

— Proszę pani, tu jest składnica, a pani rzuciła na mnie urok! Ma pani 

ode   mnie   pięć   koron,   ale   niech   się   pani   stąd   zabiera!   —   krzyczał 
kierownik i biegał, i kopał powietrze, i pocierał sobie łydkę.

— Lustra nie kłamią — zawołał pan Míťánek.

background image

— Niech sobie kłamią czy nie kłamią, ale ten film Stało się w biały 

dzień nie wystarcza panu? — jęknęła matka i potrząsnęła drutami, i była 
niewinna,   miała   rozwarte   nogi   gdy   przykucała,   by   lepiej   widzieć 
piwnicę, z której wybiegł Marcinek, jej syn.

—   Ja   jestem   z   ormo   —   powiedział   pan  Míťánek.   Niech   pani   nie 

wywołuje zgorszenia w miejscu publicznym, pani Karaskowa.

Ale pani Karaskowa tłukła swoje dziecko, a potem płacz się oddalał. 

Chłopcy znowu wpakowali piłkę w siatkę i kopali nią o ścianę.

— Nie wydaje się panu — powiedziała ciocia — że Walerianowi od 

tej sztuki odstają uszy? Ma je takie jakieś papierowe, jakby miał umrzeć. 
I ten nos ma taki sinawy i przezroczysty...

— Ciotka, psia krew! — krzyczał pan Walerian. — W taki sposób cię 

uduszę — wołał i pokazywał to na formie słowiańskiego wojownika.

— Ja bym mógł panu popchnąć wczasy w radzie narodowej. Bardzo 

się tam ze mną liczą — powiedział pan  Míťánek i uśmiechnął się, gdy 
sobie pomyślał, że być może, gdy będą pisać o tym artyście ze ślepej 
uliczki, wymienią też jego nazwisko.

— Nic nie chcę, tylko żeby mi pan... — powiedział pan Walerian i 

zwymiotował przez ramię — żeby mi pan pomógł odnieść ten obraz.

A  staruszka   wyszła   jak   połamany   krzew,   w   rękach   miała   te   listy, 

podeszła ku świętemu Tadeuszowi i podniosła fotografię, i pokazywała 
świętemu,   i   wcale   jej   nie   przeszkadzało,   że   pokazuje   to   zdjęcie 
murarzowi, który siedział teraz koło szaflika.

— Tadeuszku złociutki, widzisz?  To ja byłam, tancerka Cléo, tutaj 

jest zdjęcie z Lipska, tam uciekły nam nasze tygrysy, a ja tańczyłam z 
nimi w klatce, uciekły i ustawiły się na pomniku, wszystkie osiem, tutaj 
znowu biegły za tramwajem, a ludzie mdleli, ale tygrysy ustawiły się w 
grupie, bo myślały, że to jest numer programu, a tu polewali je wodą i 
tygrysy   przeskakiwały   przez   te   strumienie,   bo   myślały,   że   to   występ, 
więc musieli je zastrzelić, tutaj są zdjęcia, na których policja dała się 
sfotografować z martwymi tygrysami, a tu jest zdjęcie, jak przyjechała 
treserka, a gdy zobaczyła swoich ulubieńców zastrzelonych, zastrzeliła 
się także... Tadeuszku złociutki, poznajesz we mnie tancerkę Cléo?

Artysta pan Walerian i członek ormo  Míťánek stali przed olbrzymią 

bramą,   zdobioną  złotymi   liliami  i  portalem  z  kutego  metalu.  Ścieżka, 

background image

wysypana   złotym   piaskiem,   zakręcała   pod   wiązami,   a   na   końcu   tego 
pięknego parku wznosił się pałac. Kroczyli ścieżynką i widzieli przed 
pałacem krzesło, na którym siedzi okrakiem portier i patrzy, skupiony, na 
czerwony dywan, który był wyłożony z pałacu jak olbrzymi język. A po 
tym dywanie wychodził człowiek, miał ręce wyciągnięte przed siebie, 
był   blady   i   czkał.  A  portier   się   podniósł,   szybko   wziął   spod   krzewu 
bukszpanu wiadro, podstawił je temu człowiekowi, potem zarzucił mu 
kabłąk na kark i kiedy ten człowiek wymiotował, portier wycierał mu 
szmatą piersi. Gdy ten człowiek przestał wymiotować, odwrócił się, w 
oczach błyszczały mu łzy i czkał, i cichuteńko buczał. Potem przeszedł 
dróżką koło pana Míťánka i Waleriana i zataczał się, i ledwo trafił w tę 
piękną bramę.

— To chyba ta komisja organizuje jakiś bankiet — powiedział pan 

Míťánek i zatarł ręce.

—   Co   tam   ładnego   przynieśliście?   —   zapytał   portier   i   postawił 

wiadro ze szmatą za krzewem bukszpanu.

— Akcję ku czci  Jiráska — powiedział  pan  Míťánek i wskazał na 

dwumetrowy obraz, zasłonięty prześcieradłem.

—   To   idźcie   na   pierwsze   piętro,   parter   jest   już   pełny,   zgadnijcie 

czego? — zapytał portier. — Wacku, bo zdejmę pas! — krzyknął.

— Jana Koziny pod szubienicą — powiedział pan Walerian.
— Macie Kozinę? — zapytał portier i zrobił ruch, jakby odpinał sobie 

pas. — No co, Wacek? Nie syp Fredkowi piasku w oczy, bo wezmę pasa!

— Kozinę — powiedział pan Walerian.
— A, to świetnie — powiedział portier. — Każdy myślał, że ten drugi 

malarz   będzie   robił   Kozinę,   więc   Kozinów   mamy   tylko   dwudziestu 
pięciu, ale trzymajcie się — śmiał się portier — Durynków, zdrajców i 
morderców Durynków, przynieśli tu do dzisiaj, żebym nie skłamał... — 
nachylił   się   w   kierunku   portierni,   a   potem   powiedział   — 
dziewięćdziesięciu sześciu.

— To świetnie — rozdygotał się pan Walerian — że mam Kozinę.
Murarz zeskoczył z rusztowania, kościelny patrzył na zegarek, potem 

obaj weszli do wieży i wspinali się kręconymi schodami.

— Wysadzają go dynamitem? — zapytał murarz.

background image

— Ani dynamitem, ani ekrazytem, tylko donarytem — odwrócił się 

kościelny   i   pędzili   dalej   korkociągiem  schodów,   przez   okienko   wieży 
było   widać,   że   już   minęli   dachy.   Potem  wbiegli   aż   tam,   gdzie   wisiał 
dzwon.   Przez   gotyckie   okna   widać   było   miasto.   Na   przeciwległym 
zboczu stał posąg, całkowicie pokreślony konstrukcją z rur.

— Niemcy  się  zaofiarowali, że  ten  posąg  potną specjalną  piłą, ale 

pieniędzy za to nie chcą, tylko nasz kaolin. Ale myśmy im powiedzieli, 
że kupilibyśmy tę piłę. Ale Niemcy odpowiedzieli: skądże, taka piła nie 
jest   na   sprzedaż.   I   w   ten   sposób   dostała   to   firma   szwajcarska   — 
powiedział  kościelny   i  usiadł  w  gotyckim oknie,  na  kolanach   położył 
sobie   lornetkę,   a   przeciąg   czochrał   mu   falkę   włosów   —  nawiercili   w 
sumie tysiąc sześćset otworów. Teraz, gdy inżynier da znak, włączą się 
kontakty i cały posąg stopniowo się rozsypie.

— Tak — powiedział murarz i głos mu zadrżał. I stał w rozkroku, i 

przeciąg trzepotał jego białymi roboczymi spodniami i bluzą, obie ręce 
miał   podniesione   i   opierał   się   suchą   dłonią   o   piaskowcową   futrynę 
gotyckiego okna. I uporczywie wpatrywał się w przeciwległe zbocze.

— Podczas budowy zginęło w sumie siedmiu ludzi — ciągnął dalej 

kościelny — pierwszy to rzeźbiarz, który ten posąg zaprojektował, a ten 
ostatni, to  pomocnik, który przyszedł w poniedziałek jeszcze na fleku, 
załamała się pod nim deska na szóstym piętrze i zwalił się głową w dół, i 
zabił się o mały palec tego posągu.

Pan Walerian z panem Míťánkiem weszli do pałacu, potem stąpali w 

górę   po   czerwonym   dywanie,   każdy   trzymał   obraz   za   jeden   koniec, 
wyglądali   jak   małe   dzieci   rysujące   świnkę.   Potem   oparli   obraz   o 
pozłacaną drewnianą ścianę.

— Tylko czy ten portier nie kręcił — powiedział pan Míťánek.
A pan Walerian wszedł na pierwsze piętro, jak we śnie kroczył wzdłuż 

obrazów opartych o ścianę, jak z lustra w lustro wchodził i wychodził z 
jednego   obrazu   w   drugi,   jakby   był   przebrany   za   Durynka, 
dziewięćdziesiąt sześć razy wszedł i wyszedł z tych samych obrazów, aż 
znów wyszedł na korytarz pod złote żyrandole i złote balustrady.

—   Nie   kręcił   —   powiedział   pan  Míťánek.   —   Pan   Walerian   wziął 

potem   lekceważąco   obraz,   zaciągnął   ten   swój   artefakt   do   toalety   i 
zamknął się w kabinie. Pan Míťánek, by nie rzucać się w oczy, udawał 

background image

ciągle,   że   jest   tu   za   małą   potrzebą,   na   wypadek,   gdyby   ktoś   wszedł. 
Potem usłyszał dziwny dźwięk, najpierw myślał, że to pan Walerian ma 
rozwolnienie, ale potem na pewno słyszał, że to się drze płótno. Gdy się 
otwarły drzwi, wyszedł pan Walerian bez obrazu.

Podał pasek płótna panu Míťánkowi.
— Ma pan to ode mnie na pamiątkę — powiedział i spróbował się 

uśmiechnąć.

Były to wycięte oczy smutnego Durynka, oczy, wycięte nożem, jakby 

patrzące przez szparę, a pan Míťánek zauważył, że są to takie same oczy, 
jakie   ma   teraz   pan   Walerian,   oczy,   jakich   nie   miał   w   atelier,   ale   ma 
dopiero teraz.

A  pan   Walerian   zaczął   czkać   i   pobladł,   wyciągnął   ręce   i   biegł   po 

czerwonym dywanie, i z wyciągniętymi rękami wytoczył się na słońce, 
tam zobaczył tylko czarną postać portiera, a potem przed sobą wiadro 
wielkie jak studnia, do którego wymiotował i czuł, jak uchwyt wiadra, 
ten   kabłąk,   przetoczył   się   i   spoczął   mu   na   szyi,   czuł   się   jak   koń 
browarniany, któremu woźnica nasadził na głowę worek z owsem.

— Więc pan mnie oszukał — powiedział ze współczuciem portier i 

szmatą wycierał panu Walerianowi piersi. — Więc pan również oddał 
tam Durynka, tak?

Pan   Walerian   potakiwał   i   łzy   kapały   mu   z   oczu.   A   ścieżynką, 

wysypaną   piaskiem,  dwóch   pracowników   firmy   spedycyjnej  niosło   na 
pasach posąg z piaskowca jakiegoś wojownika w skórze zamierzającego 
się toporkiem i gdy ci pracownicy weszli na schody, fikali nóżkami i 
dalej   nieśli   na   pasach   ten   posąg,   a   pan  Walerian,   który   się   na   niego 
zapatrzył, znowu zaczął wymiotować, już nie miał czym, więc ryczał w 
wiadrze jak na waltorni. Portier spoglądał za rzeźbą oddalającą się na 
pasach, a potem gwizdnął.

—   Pan   to   pewnie   też   zrobił   jakiegoś   wojownika,   niech   się   pan 

przyzna, co?— nalegał portier i klepał po plecach pana Waleriana.

— Którego to już wojownika dzisiaj niesiecie? — krzyknął portier do 

foyer.

— Jedenastego — zawołał jeden z tragarzy.
—   Jest   tej   roboty   —   powiedział   portier   i   ostrożnie   zdjął   wiadro   z 

background image

karku pana Waleriana, wytarł mu piersi i postawił wiadro pod krzewem 
bukszpanu.   —  Wacek!   Bo   zdejmę   pas!   Na   co   sypiesz   Fredkowi   tym 
piaskiem w oczy!

—   A   ilu   tych   wojowników   przynieśli...   w   sumie?   Tylko   tak   z 

ciekawości... — zapytał pan Míťánek.

—   Stu   dziesięciu   —   powiedział   portier   —   więc   niech   mi   pan   da 

spokój   ze   sztuką.   To   jest   coś   —   powiedział   i   podniósł   książkę,   i 
potrząsnął   nią.   —   Gdzie   tam  komu   do   Einsteina!  To   jest   lektura,   jak 
kryminał, niech mi pan da spokój ze sztuką. Wszystko przepowiedział, 
wszystkie   fantazje   udowodnił,   a   więc   zniszczył.   Powiedział,   że   w 
kosmosie jest mrok i tak tam jest. Wacek, bo zdejmę pas — zamachnął 
się,   jakby   odpinał   pas,   ale   ciągnął   dalej   z   zachwytem   —   Einstein 
obliczył, że Ziemia jest jajowata i jest jajowata, obliczył, że szybkość-
światło  w  próżni  rozchodzi  się   z  szybkością,  która  jest  niezależna  od 
szybkości   źródła   światła,  Wacuś!  Jest   to  tak,   jak   wtedy,  gdy   jaskółka 
dotyka   skrzydłem   w   czasie   lotu   powierzchni   wody...   Einstein   określił 
skrajną   granicę   szybkości,   a   więc   żaden   sygnał   nie   może   się 
rozprzestrzeniać   szybciej   niż   światło,   ale   Wacuś,   to   już   przechodzi 
ludzkie pojęcie — rozwścieczył się portier i odpiął pas, i skoczył, i koło 
krzewu przegiął chłopca przez kolano, i sprał go pasem, podczas gdy 
drugi chłopczyk siedział i zanosił się od płaczu.

Murarz zgarbił się.
—   I   cały   posąg   jest   w   środku   ze   sprężonego   betonu,   uzbrojonego 

specjalnymi prętami, które prowadzą aż pod stadion Sparty. Likwidacja 
jest obliczona na trzydzieści dni.

— Tak — powiedział murarz i odkaszlnął.
—   Że   też   nie   zostawią   w   spokoju   tych   praskich   posągów   — 

powiedział kościelny i wyciągnął lornetkę, i spojrzał na zegar. — Ale by 
było w Pradze pomników za tych prawie tysiąc lat. Nawet byś się nie 
mógł przewrócić, gdybyś wracał do domu pijany, zawsze by się człowiek 
mógł oprzeć o jakieś marmurowe albo piaskowcowe ręce, tyle by było 
pomników w Pradze.

Portier zapiął sobie pas i sapał.
— Taka jaskółka dotknie skrzydłem powierzchni — ciągnął dalej — i 

na wodzie zaczną się rozchodzić fale, ale ich szybkość jest niezależna od 

background image

tej, z jaką leciała jaskółka, rozumie mnie pan? — zapytał pana Míťánka.

—   Rozumiem   —   powiedział   pan  Míťánek   i   patrzył   na   stojącego 

chłopca — tylko o tym niech pan mówi Walerianowi, on jest artysta, ja 
jestem tylko ormowcem, ale co ten pański chłopiec ma z ramionkiem ?

—   A,   to,   nic   takiego   —   machnął   ręką   portier   —   on   jest   cały 

połamany, był w ciele matki dłużej, więc  go musieli w łonie złamać, 
żeby go wydobyć na zewnątrz, musieli mu połamać ramionka. Ale jak 
będzie miał siedem lat, znów go złamią i naprawią mu to na wieczne 
czasy. A przez tego Einsteina, wie pan, co przez to chciałem powiedzieć? 
W odniesieniu do tej akcji?

— Wiem — powiedział pan Walerian — ale ciągle naprzód. I dawaj.
— Tak — powiedział portier i spojrzał na jadowicie czerwony dywan 

na schodach, potem wziął spod krzewu bukszpanu wiadro i szmatę — 
następny   lucki   wojownik!   —   zawołał   i   wybiegł   z   przygotowanym 
wiadrem naprzeciw.

A  pan   Walerian   zwymiotował   troszeczkę   na   trawniczek   i   potem   z 

panem  Míťánkiem uciekli ścieżką przez park, do którego weszło teraz 
dwóch artystów i też mieli swoje płótna zasłonięte prześcieradłami.

I odezwała się głucha detonacja, w środku konstrukcji rozprysnęło się 

światło i wytrysnęła chmura, i jakaś siła rozerwała rusztowanie, lekko 
uniosła   pierwsze   piętra   i   w   powietrzu   zaczęły   gęsto   fruwać   rurki   z 
konstrukcji, ciągle wyżej i wyżej, a gdy siła, która te dzidy wyrzuciła, 
osłabła, rurki znieruchomiały, potem się odwracały i padały na okolicę, 
utworzyły   drzewo   z   gałęziami   z   dzid   i   połowa   konstrukcji   runęła,   a 
druga połowa jak skocznia odchyliła się, odbiegła od posągu, chwilę się 
wahała, ale nie zawaliła się. I posąg stał obnażony, jeszcze silniejszy i 
potężniejszy   niż   był   kiedykolwiek,   trochę   się   pochylił,   jakby   groził 
miastu, a podmuch przebiegł nad dachami i lekko zadźwięczał dzwon, i 
ubranie murarza furkotało jak flaga.

— Znów ktoś za to oberwie — powiedział kościelny — pokręciło im 

się wszystko. Jeśli dobrze widzę — dodał i odłożył lornetkę — oderwali 
posągowi   tylko   oko,   epolet   i   kolano,   to   samo,   co   brakuje   świętemu 
Tadeuszowi, którego naprawiasz.

Murarz się wychylił, widział na linie dźwigu krzyż, pozłacany przez 

przedsiębiorstwo   państwowe   Safina,   wolno   unoszący   się   w   górę. 

background image

Widział,   że   to   były   i   są   ręce   robotników,   które   postawiły 
siedmiopiętrową konstrukcję wokół pomnika generalissimusa, że to był 
on,   murarz,   a   potem   inni   robotnicy   i   robotnicze   ręce,   które 
pneumatycznymi   wiertarkami   nawierciły   posąg   w   tysiącu   sześciuset 
naznaczonych krzyżykami miejscach, i on w czasie postępowania prac, 
on, murarz, najpierw nawiercił generalissimusowi oboje oczu, a potem 
wiercił mu w kamieniu tam, gdzie w naturalnej wielkości i za życia jest 
serce,   jakby   sam   wiercił   we   własnym   sercu,   bo   generalissimus   był 
miłością murarza, murarz generalissimusa kochał, wierzył w niego, żył 
nim, ale teraz musiał pracować nie tylko nad zagładą jego olbrzymiego 
posągu, ale także słyszeć, że ma wyrzucić ze swego serca jego obraz, 
który był mu drogi i bez którego już nie potrafił żyć. I ujrzał także ten 
drugi   obraz,   który   w   nim   w   nocy   dojrzewał   i   teraz   dotarł   do   niego, 
pomyślał, że ci sami  robotnicy budujący rusztowania, jak jakaś grupa 
akrobatyczna stają dzisiaj jeden drugiemu na ramionach, podają sobie z 
rączki   do   rączki   te   rury   i   deski   tak   długo,   aż   zostaje   otoczony 
rusztowaniem   cały   kościół   Świętej   Trójcy,   gdzie   dzisiaj   on 
przycementuje katolickiemu posągowi kolano z piaskowca i przez klimat 
i czas wyżarte oko, które rano przyniósł ze sobą w aktówce, z kiełbasą i 
bułką. Aby poprzez konstrukcję dookoła katolickiego kościoła zagrzmiał 
Kościół pierwotną paradną pompą.

Tego roku było bardzo gorące lato. Pan Walerian i Míťánek ochłodzili 

się, gdy zeszli do atelier.

— Tak, jakbym wszedł do urzędu patentowego i zgłaszał tam rower 

jako mój wynalazek — powiedział pan Walerian w piwnicy przed białym 
gipsowym   posągiem   luckiego   wojownika,   który   wykroczył   z   formy   z 
gipsową kamienną siekierką.

— Ale to piękne — powiedział pan Míťánek.
Pan   Walerian   napił   się   wińska,   potem   wziął   siekierkę   i   jednym 

uderzeniem odrąbał luckiemu wojownikowi obydwie ręce, potem rozbił 
mu głowę i przerąbał go w pasie. Potem stał przed lustrami, stał długo, 
patrzył, pił wińsko i mówił, i po każdym zdaniu wymiotował.

—   Lustra   mnie   zdradziły   —   powiedział   i   roztrzaskał   siekierką 

wszystkie lustra, zawsze siebie samego, swój obraz.

— Więc pan nie uznaje reprodukcji — krzyknął pan Míťánek — pan 

background image

sobie nie chce zdać sprawy, że jako członek ormo mogę siąść wieczorem 
i napisać o tym wszystkim raport? — groził pan Míťánek i chodził za 
panem Walerianem, który nosił luckiego wojownika kawałek po kawałku 
do śmietnika, aż w końcu wrzucił tam też nogi, ale kubeł nie dał się 
zamknąć, wystawały z niego kostki i stopy wojownika. Na rogu ślepej 
ulicy pojawiła się ciocia, niosła w menażce zupę, a w węzełku rondelek.

— Nie wydaje się panu, że Walerian ma wodogłowie ?
—   Zamknij   się,   ciotka   —   powiedział   pan   Walerian   i   zszedł   do 

piwnicy, potem zwinął się w kłębek obok sterty miału i dodał cichutko 
— i dalej naprzód. Dawaj... — i rozpłakał się jak dzieciątko.

— Robolki — powiedział murarz cicho — to jest niezła obsuwa.
A   potem   się   wychylił   i   patrzył   w   dół,   na   podwórze   składnicy   i 

pomyślał, że gdyby miał charakter, to by skoczył z tego okna dzwonnicy 
jak z trampoliny, z rozbiegiem, z głową uniesioną, by wszyscy robotnicy 
na wszystkich piętrach konstrukcji widzieli, że to nie jest wypadek ani 
przypadek,   a   potem   by   poszybował   głową   w   dół,   z   wyprostowanymi 
rękami, spadałby na podwórze, roztrzaskałby się w przegrodzie na stare 
żelazo o tablice generalissimusowych alej i ulic, i placów, i parków, a 
gdyby miał szczęście, to by się doczołgał do sterty starego papieru i tam 
skonał   między   tymi   siedmioma   metrami   listów,   które   pisały   praskie 
dzieci na konkurs radiowy: Jak upiększyć ojczyznę.

Tego roku lato było upalne. Chłopcy odbijali piłkę o ścianę i podawali 

ją sobie płasko w ślepej ulicy.

background image

ROZWALONY BĘBEN

Nic nie sprawiało mi takiej przyjemności jak przerywanie biletów, no 

i   pokazywanie,   gdzie   kto   ma   sobie   siąść.   Już   w   szkole   podstawowej 
robiłem   nauczycielowi   projekt   rozsadzenia   dzieci,   ale   za   Protektoratu 
spotkała  mnie  przygoda,  którą  nazwałem  zadziwiającą.  Taki  bileterski 
chochlik siadł mi na karku i właśnie w czasie kroniki, gdy głos oznajmił, 
że nad Dortmundem zestrzelono osiemdziesiąt osiem nieprzyjacielskich 
samolotów   przy   jednym   własnym   zaginionym,   więc   ten   chochlik 
podjudził   mnie,   a   ja   powiedziałem   głośno:   Przecież   on   może   jeszcze 
wróóóóci. Tak jakoś ten mój głos wydał mi się obcy, że zaraz zapaliłem 
światło  i  poprosiłem widzów,  żeby   się  przyznali,  chodziłem z   innymi 
bileterami,   ale   nikt   się   nie   przyznał,   i   na   mocy   urzędowej,   a   tę   moc 
mieliśmy, ogłosiliśmy seans za skończony, a bilety na film za nieważne, 
no i żeby za karę ludzie poszli do domu.

Ale porządnym bileterem stałem się dopiero potem, gdy przerywałem 

bilety   w   kinie   non-stop   Czas.   Tam   miałem   możliwość   bycia   trochę 
porządkowym. Nie tylko zaprowadzić na fotel, ale też kontrolować, czy 
widz   nie   ogląda   projekcji  po   raz   drugi,   jeszcze   raz,   i   tutaj   dopiero 
odżyłem, tutaj dopiero pod koniec zmiany żałowałem, że już jest koniec, 
tak fajne to było wziąć natychmiast za ramię tego, który zaczyna oglądać 
jeszcze   raz,   tego   więc,   który   zaczyna   okradać   Czas.   A   ja   tylko 
spojrzałem   i   każdy   już   po   tym   spojrzeniu   poznawał,   że   jestem 
porządkowym.   A   potem,   gdy   była   przerwa,   to   rozsuwałem   kotary, 
otwierałem okna, żeby kino wywietrzyć, i kiedy wychodzili widzowie, 
którzy   już   widzieli   całość,   osobiście   plecami   i   rozpostartymi   rękami 
trzymałem drzwi, za którymi stali już następni widzowie, i dopiero gdy 
zniknął   but   ostatniego,   otwierałem   wahadłowe   drzwi   i   przedzierałem 
pierwsze bilety przybyłych, ale oczyma kontrolowałem, kto z siedzących 
widział już jakąś część programu i kiedy jego bilet traci ważność. Tak 
samo nie lubiłem, gdy młodzież dokazywała w czasie kroniki, bo ja się 
czułem porządkowym każdego seansu, a więc osobą odpowiedzialną. I 

background image

dlatego pochylałem się nad rzędami i wołałem: Cicho bądźcie, bo nas 
przymkną!  A  mój   głos   miał   taką   siłę,   że   zapadała   cisza,   ale   ja   nie 
dowierzałem, stałem przed pierwszym rzędem i pilnowałem tych twarzy, 
czy   naprawdę  patrzą  na ekran,  a  przy  tym wprowadzałem  następnych 
gości. Czasem nakazywałem, żeby się całe rzędy przesiadały, bym mógł 
widza   posadzić   tam,   gdzie   sobie   umyśliłem.   Ze   swoich   pieniędzy 
kupiłem rozpylacz i w czasie przerw rozpylałem nad głowami pachnące 
olejki,   i   tak   stałem   się   prawdziwym   bileterem   tylko   dlatego,   że 
jednocześnie   czułem   się   porządkowym.   Dlatego   awansowano   mnie   i 
zostałem   bileterem   w   teatrach   pierwszej   kategorii,   na   koncertach, 
akademiach publicznych. I tę samą metodę stosowałem też w domu, w 
rodzinie.   Jedynym   człowiekiem,   z   którym   kolegowałem,   był   mój 
szwagier, który przyznawał paszporty i z którym często chodziliśmy do 
restauracji,  gdy   mieliśmy   wolne,  i   bawiliśmy   się   w  ten   sposób,   że   ja 
robiłem projekt rozsadzenia w tej restauracji, mówiłem szwagrowi, kto 
do tej restauracji pasuje, a kogo bym wyrzucił, kogo gdzie posadził i 
kogo wyprowadził, kiedy już miał dość albo przyprawił się gdzie indziej, 
ale do tej restauracji szedł się dorżnąć albo wywoływać incydenty. A mój 
szwagier tylko siedział i patrzył na wchodzących gości, i mówił do mnie 
cicho:  Temu   bym   dał   paszport,   a   temu   bym   nie   dał...  A  szwagier   to 
dzielił obywateli na tych, których by za granicę puścił i których by za 
granicę nie puścił. Mój szwagier, choć to nie była już jego sprawa, też 
czuł się porządkowym zagranicznej wycieczki. I też do ostatniej chwili 
badał, czy przyznał ten paszport słusznie. I tak już dwa razy wystartował 
samolot także z moim szwagrem, a potem był on internowany w tym 
mieście, gdzie ten samolot wylądował, raz w Wiedniu i po raz drugi w 
Paryżu.   Oczywiście   szwagra   też   zwodził   taki   chochlik,   i   tyle   razy 
szwagier   był   tym   zdumiony,   bo   jeśli   twierdził,   że   słusznie   przyznał 
komuś paszport, to ten ktoś zostawał, a o kim wątpił, czy wróci, to ten 
ktoś   ku   ogólnemu   zaskoczeniu   wracał.   Więc   ja   przedwczoraj   byłem 
bileterem   w   amfiteatrze   Ledeburskim,   grali   tam  tragedię,   w   której   na 
końcu Maur Otello morduje swoją żonę w łóżku. Oglądali to nie tylko ci, 
którzy   zapłacili,   ale   z   otwartych   okien   domów   także   ci,  którzy   nie 
płacili. Ja poszedłem tam osobiście, żeby im sprzedać chociaż miejsca 
stojące, ale zamknęli dom, a ja przyniosłem drabinę, ale jak przełaziłem 
przez mur, to spadłem na dół na ręce i o mało co nie wykręciłem ich 

background image

sobie, i patrzę, ta brama była już otwarta, więc wróciłem do drabiny, ale 
znów   ktoś   zatrzasnął   i   słyszałem  jak   zamyka   na   dwa   spusty,   a   ja   się 
dobijałem, bo tam zostawiłem na ziemi cały blok biletów, ale już ich nie 
odzyskałem, i żeby mnie nie wyśmiewano, musiałem zapłacić za całe 
pięćdziesiąt miejsc stojących i otrzymałem pochwałę. Ale na końcu, gdy 
ten   szlachetny   Maur   dusi   swoją   żonę   Desdemonę,   to   na   pierwszym 
piętrze tego przylegającego domu zaczęli się dusić także ci lokatorzy, tak 
się dusili, że ta kobieta wypadła z okna, właśnie w tym momencie, gdy 
Maur   dodusił   Desdemonę   i   ludzie   wstawali,   bo   myśleli,   że   mają 
halucynacje,   bezskutecznie   ich   uciszałem...   i   potem   poszedłem,   i   na 
mocy urzędowej wlazłem na drabinę, i kładłem palec na ustach, i jako 
porządny bileter szeptałem w kierunku podwórza: ciiiii. Ale ta kobieta 
leżała   tam   i   miała   połamane   nogi,   i   szlochała,   a   ja   patrzyłem   na   to 
podwórko i z drabiny na amfiteatr, na cholerę miałem się przejmować tą 
połamaną kobietą, najważniejsze z punktu widzenia porządkowego było 
to, żeby tragedię grano do końca. Dopiero wtedy zlazłem, gdy odezwały 
się oklaski, kiedy ten, który grał Maura, był zalany łzami i wstał jako 
martwy, żeby się kłaniać, więc wtedy wsunęliśmy do karetki tę połamaną 
z podwórka, a ja po raz pierwszy, jakbym sobie wyjął jakieś tampony z 
uszu, słyszałem te oklaski z amfiteatru i te łzy, i ten lament małżonka i 
tej   kobiety   jakoś   równocześnie,   słyszałem,   i   współgrało   z   tym   nawet 
skrzypienie krzeseł, skrzypienie okien, z których wychylali się lokatorzy, 
rozmowy   po   obu   stronach   muru   i   wszystko   nagle   wydało   mi   się   tak 
dziwne, i myślałem, że to omamił mnie ten bileterski chochlik. Ale to 
miało ciąg dalszy też wczoraj, gdy przerywałem bilety i wprowadzałem 
zamyślonych   słuchaczy   na   kwartet,   na   kwartety   chodzą   specjalni 
słuchacze,   zatroskane   i   zabiedzone   twarze,   młode   dziewczyny,   po 
których zaraz poznać, że z takiego kwartetu wrócą do domu z brzuchem, 
bo prawdziwy kwartet czyni człowieka bezbronnym. A kiedy kwartet w 
amfiteatrze   rozpoczął   grać,   usiadłem   na   samej   górze,   na   ostatnich 
schodach   z   tyłu,   na   murku   z   piaskowca,   obok   mnie   stały   posągi, 
zarzuciłem sobie nogę na nogę, a brodę wsparłem na dłoni i śledziłem tę 
walkę instrumentów, zawsze miałem wrażenie, że prawdziwy kwartet, to 
jest taki pojedynek, czasem aż knajpiana bijatyka, kłótnia na targowisku, 
walka na śmierć i życie, przez te lata nauczyłem się widzieć w kwartecie 
zdarzenia   i   sprawy,   które   pozwalały   mi   się   bawić,   a   przy   tym   nie 

background image

spuszczać oczu z rzędów widzów i zauważyć, gdyby ktoś zemdlał albo 
przeszkadzał. Ale dziś, gdy koncert zbliżał się ku końcowi i naprawdę 
wyglądało na to, że wiolonczela przegra na całej linii, tak jej skrzypce 
dawały w kość i tak ją robiły w trąbę, zresztą pierwsze skrzypce być 
może w ogóle wygrają, bo trzymają się tak na boku, a tam gdzie się 
trzech bije, to czwarty korzysta, to było widać po słuchaczach, prawie 
wszyscy byli dużo mniejsi, garbili się, trzymali się za dziąsła, jakby ich 
bolały zęby. A potem w pierwszym rzędzie podniósł się człowieczek i 
wycofywał   się   między   krzesłami,   ciągle   się   cofał,   zaraz   poznałem   z 
doświadczenia, że to jakiś kmiotek, że mu chyba ucieka ostatni autobus 
albo pociąg, a jako porządny bileter widziałem i wiedziałem, że jeśli się 
będzie wycofywał w ten sposób, to musi zahaczyć w końcu obcasem o 
krawędź niskiego małego basenu z rybkami i nenufarami i wpaść tyłem 
do wody, i na pewno będzie przeszkadzał słuchaczom i kwartetowi jako 
takiemu, więc że muszę szybko zjechać z piaskowcowej balustrady i w 
ostatniej chwili wziąć słuchacza za ramię, i uprzejmie odprowadzić go 
do wyjścia, ale bileterski chochlik podszepnął mi, zostań i patrz, co się 
będzie   działo.   I   podniosłem   głowę,   a   z   tym   kwartetem   połączył   się 
warkot   aeroplanu   z   kolorowymi   światłami   na   skrzydłach,   a   w   tym 
jeszcze   słyszałem   dzwonienie   tramwajów   i   wszystko   to   zaczęło   mi 
tworzyć   jakąś   symfonię,   a   potem   spojrzałem   na   dół   i   w   porządku, 
słuchacz   był   już   kilka   metrów   przed   basenem,   a   reszta   słuchaczy 
wydawała się martwa, tak się przejęli zdaniem z wczorajszego Otella: 
Spójrz na tych poległych w polu! a potem zahaczył obcasem i skurczony 
przewrócił   się   tyłem,   jego   ciałko   odbijało   się   w   lustrze   wody,   potem 
przez sekundę było skulone jak ciałko dziecka w matczynym łonie, mam 
w   domu   obrazki   w  Lekarzu   domowym,   a   potem   plusnęło   i   słuchacz 
zniknął, a potem się wynurzył i był obwieszony liśćmi nenufarów, miał 
te dwa  liście  na  ramionach  jak  epolety   generalskie  i ściekała  z niego 
woda, stał tam po pas, rozpiął marynarkę, a z kamizelki wypadła mu 
drobniutka złota rybka  i słuchacze z najbliższych rzędów koło basenu 
odsuwali się, niektórzy wybiegli nawet po schodach aż ku mnie, by nie 
było to na nich, ten skandal, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że tego w 
jeziorku on przyprowadził na kwartet, że to jest nawet jego krewny... i 
słyszałem jak kwartet powoli się rozłazi, jak nawet ta wiolonczela, która 
chyba miała tu przegrać, tak naumyślnie włącza się w ogólny chaos, a 

background image

porządkowi wyciągali tego słuchacza z jeziorka i ktoś się śmiał, ale mnie 
nic nie przeszkadzało, nawet to, że dwaj muzycy przestali grać, a ten 
pierwszy skrzypek nie doczekał się zwycięstwa i biegł uliczką między 
rzędami krzeseł, a kiedy porządkowi wyciągali za spodnie tego mokrego 
słuchacza,   dobiegł,   i   właśnie   gdy   spodnie   były   napięte,   pierwszy 
skrzypek przeciągnął smyczkiem tego, co zakłócał spokój, dwa razy, trzy 
razy, mlasnęło to, jakby trzasnąć flakami o bramę, a ja byłem napięty, 
dygotałem,   tak   to   wszystko   było   piękne,   przepiękne,   kilku   słuchaczy 
tłukło piąstkami w mur, sypał się tynk, inni drapali paznokciami, jakby 
się chcieli wspiąć na górę, ale mnie się to wszystko komponowało, aż 
serce   zawyło   mi   radością.   —   Ja   wam   nie   chciałem   przeszkadzać   — 
powiedział ten słuchacz — ja tylko spieszyłem się na pociąg. — A potem 
szedłem do domu, ogłupiały od tego wszystkiego, co się ze mną działo, 
gdy   przekręcałem   klucz,   komponowało   mi   się   też   brzęczenie   kluczy, 
nawet dostrajało mi się do tego i to, że córki nie było jeszcze w domu.

Dzisiaj już od rana stoję na rogu ulicy i jestem zdumiony. Tramwaje i 

ludzkie rozmowy, wszystko sobie odpowiada, podaje sobie jak dobrzy 
futboliści.   Obok   mnie   stoi   taki   wysztyftowany   młodziak,   szwagier   na 
pewno nie dałby mu paszportu, trzyma pod pachą plik gazet albo coś w 
tym rodzaju, ma to przewiązane konopnym sznurem. A potem samochód 
wjechał oponą na krawężnik i znów w dół, dwaj milicjanci śmiali się, a 
ten   młodzieniec   doskoczył   do   nich   i   powiada,   widzieliście   ten 
samochód?  A  milicjanci,   i   co   z   tego?   i   ten   młodzieniec,   co   z   tego? 
powiada i jednym szarpnięciem rozrywa gazety, i potem pokazał cały 
plik   klepsydr,   i   powiada,   właśnie   tak   samo   wjechał   samochód   na 
krawężnik i przejechał mi mamusię! I trzymał te klepsydry jak ksiądz 
monstrancję   podczas   podniesienia,   i   to   mi   się   komponowało,   i   to 
szarpnięcie, i komponowało mi się także to, gdy rano zatrzymałem się 
przy łóżku mojej córki, spała tam, miała podwiniętą koszulkę, taką pełną 
łydkę   miała,   a   ja...   kiedy   indziej   bym  zrywał   żyrandol,   gdzie   była   w 
nocy?   Ale   dzisiaj   patrzyłem,   byłem   wzruszony   tym   pięknem   i   bez 
awantury   wyszedłem,   przechodziłem   koło   żony,   która   była   blada   z 
przerażenia, że jak zawsze zacznę robić rozróbę, pogłaskałem żonę po 
grzbiecie dłoni, a ona tę rękę cofnęła jakbym ją uszczypnął, naszą ulicą 
skakał   na   jednej  nodze   chłopak   i  krzyczał   na   wszystkie   strony:   Moja 
mamusia i tatuś będą mieli ślub! a ja się nie zgorszyłem, jako porządny 

background image

bileter i porządkowy zachowałem się odwrotnie, niż bym się zachował 
kiedy indziej, pogłaskałem tego chłopca, a potem patrzyłem na tę swoją 
dłoń i cieszyłem się tym pogładzeniem, a potem spotkałem karawan z 
jedną trumną, a potem z dwiema trumnami, a kawałek dalej karawan z 
trzema trumnami, mówię sobie, pójdziesz boczną ulicą, Portową, może 
bóg wie jakie dostajesz znaki, a tam zawiązywałem sobie sznurowadło i 
ktoś podciągnął roletę, straszny dźwięk to był, uskoczyłem i przebiegłem 
na   drugą   stronę,   i   patrzę,   przede   mną   zakład   pogrzebowy   miasta 
stołecznego   Pragi,   na   wszystkich   piętrach   wszystkie   fazy   produkcji 
trumien,   a   na   dole,   za   tą   podciągniętą   roletą,   magazyn   równo 
ustawionych trumien, jak skład czarnych butów, kiedy indziej bym się 
zwalił   z   nóg,   ale   ja   się   uśmiechałem.   Odrzutowy  Tupolew   leciał   nad 
miastem   i   wszystko   mi   się   połączyło   w   wielką   symfonię,   czułem,   że 
zaczynam być złym bileterem, złym porządkowym i że zaczynam być 
kimś innym, jakby mi nie tylko z uszu, ale i z duszy ktoś wyjął tampony, 
zdjął   klapy   z   oczu,   jak   klacz   dorożkarska   byłem   do   tej   pory,   a   gdy 
wracałem na obiad, kupiłem pudełko ciastek, a potem wyprzedził mnie 
pysk jakiegoś samochodu i z kabiny wychylił się facet, i powiada, gdzie 
tu jest U Pudilów? Powiadam, kolego, tak się kiedyś nazywała knajpa, 
tam gdzie pisze U Kraftów, ale dziś się mówi u Marków. A ten kierowca 
uderzył   pięścią   w   blaszane   drzwiczki,   jak   w   symfonii   w   bęben,   w 
pięknej symfonii Beethovena, ucieszył się i powiada, to się cieszę, ja już 
ten blok objeżdżam czwarty raz, ale wiesz co, powiedział i wyskoczył z 
samochodu, ja ci za to pokażę pięknie poharatanego chłopaka, i poszedł 
do tyłu i otworzył drzwiczki, a tam była zwykła trumna, ale ja mówię, 
kolego,   ja   mam   wyobraźnię,   tutaj,   postukałem   się   w   czoło,   tutaj   go 
widzę poharatanego nie tylko więcej niż jest, ale niż może być, tak to 
jest! i poszedłem, a w domu córka była blada z przerażenia i żona też, 
gdy jedliśmy, to rozchlapywały zupę po obrusie, mięso wypadło im z 
talerza na ziemię, ale mnie się to wszystko komponowało, uśmiechałem 
się,   a   one   były   wypłoszone   bardziej,   niż   gdybym   zaczął   krzyczeć   i 
grozić,   i   bić,   ale   bardziej   je   przeraziłem,   gdy   przyniosłem   pudełko   i 
powiedziałem,   tylko   je   otwórzcie,   córce   opadły   ręce,   nie   potrafiła, 
myślała   na   pewno,   że   jej   kupiłem   wyprawkę   dziecięcą,   żona 
pozadzierała   sobie   paznokcie   na   supełkach,   a   potem   przecięła   ten 
sznurek i ja musiałem podnieść wieczko... A były tam torciki i ptysie, 

background image

poczęstowałem je z tego pudełka, ale żona i córka cofnęły się aż pod 
ścianę, gdyby mogły, to przeniknęłyby przez tę ścianę aż do sąsiadów, a 
ja   spoważniałem,   pociłem   się,   a   potem   sam   musiałem   wziąć   jeden 
kawałek i włożyć go córce do ręki, a potem to samo i ze starą, trzymały 
te ciastka, które im przyniosłem pierwszy raz w życiu, trzymały każda 
swoje, ale nie potrafiły przełknąć ani kawałka...! Jedzcie, przyniosłem to 
dla was, i sam wziąłem kawałek, i zjadłem, podniosły swoje kawałki do 
ust,   a   potem   ugryzły,   ale   nie   były   w   stanie   przełknąć   nawet   tego 
pierwszego   kęsa,   a   ja   słyszałem,   że   to,   co   widziałem   teraz   przed 
południem i tutaj w domu, należy do  Symfonii Patetycznej, którą będę 
słyszał wieczorem jako bileter już po raz trzydziesty siódmy, symfonii, z 
powodu której muszę iść po południu i ustawić krzesła, przypilnować, 
by sprzątaczki starły z nich kurz, córka i żona z opuszczonymi głowami 
patrzyły na dywan, nie widziałem ich oczu, bo włosy opadały im niemal 
na   te   kawałki   torcików,   które   trzymały   w   trzęsących   się   palcach,   to 
człowieka spotyka za to, że pragnął harmonii, chciałem sobie pomyśleć, 
ale zablokował mi się ten mój stary sposób myślenia.

Być   porządnym   bileterem   w   Ogrodzie   Waldsteinskim,   to   nie   takie 

proste.   Tutaj   miewa   miejsce   szereg   konfliktów   kompetencyjnych,   bo 
Ogród Waldsteinski dzieli od browaru Świętego Tomasza tylko wysoki 
mur, przez który przeleźć, to też nie jest takie proste, ale wysoki mur nie 
stanowi   przeszkody   dla   muzyki   i   rozmów.   To   bywa   jakby 
zorganizowanym   atakiem   na   nerwy   uczciwego   porządkowego,   gdy 
Orkiestra Symfoniczna Miasta Stołecznego Pragi pod dyrekcją Smetáčka 
ma   koncert   tego   samego   wieczoru,   co   po   drugiej   stronie   muru 
szumawska   orkiestra   dęta   pana   Polaty.   To   wtedy   dochodzi   do 
kompetencyjnych sporów, bo każda strona ma wrażenie, że przeszkadza 
jej ta druga. Wpuszczałem i prowadziłem na miejsca tylko na elitarnych 
spektaklach w Ogrodzie Waldsteinskim, więc o Ogrodzie św. Tomasza 
nie   chciałem   nawet   słyszeć   i   jak   tylko   odezwała   się   orkiestra   dęta, 
żołądek podchodził mi do gardła. Za to mój szwagier był takim prostym 
człowiekiem,   że   chociaż   przyznawał   paszporty,   to   nade   wszystko 
przedkładał   piwo   i   świeckie   zabawy.   A   więc   to   było   właściwe,   że 
Waldstein   kazał   postawić   taki   wysoki   mur,   jakby   z   góry   wiedział,   że 
czeski naród będzie podzielony. Oczywiście ja podzielony nie byłem, ja 
bezkompromisowo   obstawałem   przy   muzyce   symfonicznej   i   często 

background image

podczas koncertu przyłapywałem się na tym, że biorę w duchu drabinę i 
przełażę przez płot, i mam taką siłę, że wszystkich gości i całą kapelę 
spiorę do utraty przytomności. Taki szlachetny stosunek miałem aż do 
dzisiaj, gdy już czułem po kościach, że obróciłem ster swojego myślenia 
i że dzisiaj na pewno coś się zdarzy. I gdy wszedł dyrygent, i zastukał 
witką w pulpit, i publiczność ucichła, ryknęła orkiestra dęta pana Polaty. 
A muzycy boleściwie spojrzeli na szumiące korony prastarych drzew. A 
potem nie można już było zrobić nic innego, tylko zacząć pojedynek z 
muzyką   pana   Polaty,   teraz   znów   Orkiestra   Symfoniczna   Miasta   Pragi 
zacznie   wpychać   swój   ryj   do   kwitnącego   ogrodu   browaru   Świętego 
Tomasza. No i rozpoczęła się  Symfonia Patetyczna, dyrygent sterował 
nią jak arcykapłan, ale ja, ja słyszałem orkiestrę dętą pana Polaty nie jak 
wroga,   ale   jak   sprzymierzeńca,   łączyła   mi   się   ta   orkiestra   dęta   z 
Patetyczną jakby to było jedno ciało, jakby jedno należało do drugiego, 
jakby  było jednego autora... i w duchu po raz pierwszy  wyobrażałem 
sobie, że tam, po drugiej stronie też są ludzie, nie jacyś wandale, ale 
ludzie, którzy po swojemu żyją sobie dla piwka i orkiestry dętej, że ją 
chyba   kochają   tak   samo   jak   ja   Orkiestrę   Symfoniczną   Miasta 
Stołecznego Pragi, że więc wzajemnie sobie przeszkadzamy, nie tylko 
oni nam, no i słyszałem, jak powszechnie lubiany walczyk Waldteufla 
Łyżwiarze figurowi przełazi przez ogrodzenie i daje całuska Patetycznej i 
nikt nie jest w stanie temu przeszkodzić, a jeśli nawet, to znaczyłoby 
zlikwidować   jedno   kosztem   drugiego   albo   tak   jak   ja,   nauczyć   się 
słuchania   wszystkiego   jednocześnie,   ale   do   tego   człowiek   musi   mieć 
cierpliwość. I chociaż kiedy indziej stałem i opierałem się o szeroki pień 
drzewa, dzisiaj powoli skryłem się w cień pod olbrzymimi gałęziami, 
dotarłem   aż   pod   sam   mur  i   tam   natknąłem   się   na   człowieka,   który 
piąstką tłukł w mur. I znów przyłożył ucho do ściany, przyłożyłem ucho 
także   i   słyszałem,   jak   pantofelki   i   buty   skrzypią   na   zapiaszczonym 
parkiecie browaru, słyszałem też sapanie tańczących i rozmowy, i nad 
tym rozwiewało się i nakrywało wszystko drzewo orkiestry dętej. A ja 
poczułem straszne pragnienie, by teraz, a nie kiedy indziej, spojrzeć z 
muru na drugą stronę, w dół, nigdy takiego pragnienia nie miałem, ale 
teraz   tak   zapragnąłem,   aż   przypomniałem   sobie,   że   w   oranżerii   są 
drabiny, no i otworzyłem drucianą furtkę pomieszczenia, gdzie kiedyś 
żyły sępy i orły, ale gdzie już nie było drucianego sufitu i gdzie stały za 

background image

to trzy drabiny, i wyszedłem cichutko, za plecami szumiało Adagio con 
moto
, ale tam, dokąd szedłem,  szczebel po szczeblu, tam było więcej 
światła,   a   także   więcej   muzyki...   drzewa   położyły   gałęzie   na   samym 
murze,   ale   ja   rozgarnąłem   gąszcz   i   patrzyłem   tam,   na   drugą   stronę, 
przecież mogłem sobie tam pójść, ale dzisiaj było to coś innego, dzisiaj 
widziałem to poprzez  Symfonię Patetyczną  i chciałem zobaczyć drugą 
połowę siebie nowego tam, skąd jak powiew ciągnęły tony mosiężnych 
instrumentów   i   zapach   piwa,   i   zapach   kobiet...   i   jeszcze   szczebel,   i 
zobaczyłem   to!   Wydawało   mi   się,   że   to   tak   samo   jak   z   kwartetem. 
Poprzez   gałązki   i   wśród   listków   widziałem   w   żółtym   świetle   tylko 
kwadraty   obrusów,   a   na   tych   obrusach   kufle   z   piwem,   widziałem 
kwadrat parkietu i między tym poruszali się czarno-biało ubrani ludzie, 
piersiaste   kobiety   wirowały   w   koło,   jedną   rękę   miały   wolną,   a   drugą 
trzymały   za   szyję   tancerza   i   okręcały   się,   i   miały   rumiane   twarze, 
mężczyźni   trzymali  je   w   pasie,   albo   przytulali   twarze   do   policzków 
tancerek, jak gdyby tańczący pili oddech jedno od drugiego... i potem 
widziałem, jak w środku ogrodu stoi piękna kobieta, a wokół niej jest 
czterech mężczyzn, chyba krawców, mają centymetr i mierzą ją w pasie, 
a   potem   w   biuście,   dookoła   i   każdą   pierś   osobno,   jakby   wybierali 
królową pięknego biustu, jeden z tych mężczyzn miał krawiecką kredę i 
rysował   na   ciele   tej   kobiety   linie,   jakieś   linie   klasycznego   piękna, 
porysował   jej   czarną   balową   suknię,   tam,   gdzie   pod   spodem   były   te 
klasyczne   osie   i   promienie,   i  Bóg   wie   co,   i  wszystko   to,  co   się   tutaj 
działo, słyszałem też rozpuszczone w muzyce, która właziła za mną z 
Ogrodu   Waldsteinskiego,   gdzie   na   chwilę   spojrzałem,   ale   tam   znów 
trzymali się za twarze i brody, już ta muzyka tak wykańczała ludzi, że 
musieli   sobie   podpierać   głowy,   podczas   gdy   tutaj   tancerze   i   tancerki 
ryczeli z entuzjazmu, który płynął z muzyki pana Polaty... i między tym 
chodziły wychylone do tyłu kelnerki, każda miała przed sobą dziesięć 
piw,   roznosiły   i   stawiały   kreski   na   podstawkach.  A  potem  Łyżwiarze 
figurowi
 się skończyli i muzycy wylewali z instrumentów sok, a tancerki 
dalej pozwalały się obejmować i pozwalały odprowadzać się na miejsca, 
ręce tancerek pozostawały na szyjach mężczyzn w czarnych ubraniach i 
teraz   zabrzmiało  Adagio   lamentoso  z  Symfonii   Patetycznej  i   kilku 
tancerzy   podeszło   do   muru   i   wołali:   Wypchajcie   się   z   tym   waszym 
Beethovenem!   Mozarty   cholerne!   Szkodniki!   i   na   mur   wszedł   ten 

background image

człowieczek z naszej oranżerii, pociągnął mnie za rękaw i powiedział: 
Ale z pana porządkowy! Dlaczego  pan nie interweniuje? Ale ja patrzę, 
mój szwagier siedział w Ogrodzie św. Tomasza przy stole, na którym 
stały dwa talerze i gdzie się płaciło wstęp przy wejściu, a mój szwagier 
na   pewno   bawił   się   w   ten   sposób,   że   rozpoznawał   wśród   tańczących 
tych,   których   by   puścił   za   granicę   i   tych,   których   by   za   granicę   nie 
puścił, ale w tej chwili to ujrzałem! Dookoła ogrodu był klasztor i ten 
klasztor   był   zamieniony   na   jakiś   dom   starców,   dom   dla   kobiet,   i   na 
pierwszym i drugim piętrze tkwiły błyszczące kobiece oczy, wszystkie 
oczy   tych   staruch   patrzyły   w   dół   w   jedno   miejsce,   spoglądały   na   tę 
królową olbrzymich piersi, patrzyły rozgorączkowane na te męskie ręce, 
które   mierzyły   i   notowały,   i   popatrzyłem   w   dół,   i   teraz   to   do   mnie 
dotarło!   Tutaj   była   ta   najwłaściwsza   muzyka.   Dlatego   te   wszystkie 
kobiety   tam   na   dole   tak   tańczyły,   dlatego   pozwalały   się   obejmować, 
dlatego spacerowały pod drzewami i dalej pozostawiały dłonie na szyi 
tancerzy! By to widziały staruszki, które już nigdzie nie mogą kłaść rąk, 
już ich nikt w ten sposób nie obejmuje i dlatego te oczy tych staruszek 
lśniły i błyszczały tęsknotą i zazdrością, i złością, bo tutaj ani nie ma 
murów dzielących orkiestrę symfoniczną od orkiestry dętej, ani murów 
między ludźmi, murów, które w rzeczywistości są czymś więcej niż mur, 
na   którym   siedziałem   i   patrzyłem   w   dół,   i   widziałem   wszystko 
równocześnie, tak, że o mało co nie spadłem. I znów mnie szarpnął ten 
człowieczek,   żebym   interweniował,   bo   na   dole   znowu   wymachiwali 
pięściami   tancerze   i   wołali   na   orkiestrę:   —   Odpieprzcie   się   z   tym 
adurem!

I potem odwróciłem się, i widziałem, jak po tych trzech drabinach w 

oranżerii pną się w górę słuchacze symfonii, a potem widziałem, jak z 
podwórza browaru tancerze przynieśli drabiny i jak oparli je o mur, i 
pięli się, jeden za drugim tłoczyli się na mur, tak jak na obrazkach, kiedy 
zdobywa   się   zamek,   i   teraz   wyjrzeli   naprzeciw   siebie,   jakby   nimi 
dyrygował nieznany dyrygent i już stali na szerokim murze, i widziałem, 
jak się wzięli za bary, jak oczy płonęły nienawiścią, jak się na murze 
zaczęli słuchacze prać, potem kilku z nich zachwiało się i zleciało na 
dół, ale ja byłem już gdzie indziej, już nie mogłem przyznać racji ani 
tym, ani tamtym pięściom, urwałem sobie witkę i dyrygowałem obiema 
orkiestrami, orkiestra pana Polaty zaczęła grać Lwią siłą, lotem sokoła, a 

background image

kelnerki szybko odnosiły piwa, co chwila migał cień padających ciał, ale 
namiętności były chyba tak nagromadzone, że następni wspinali się na 
drabiny, a ściana, prócz posągów z piaskowca, pełna była bijących się, 
niektórzy tak byli ogarnięci wściekłością, że zaczęli się bić z posągami, 
a   potem   widziałem,   jak   przestała   grać   Orkiestra   Miasta   Stołecznego 
Pragi  i jak  muzycy   biegli  pod gałęzie  starych drzew,  i orkiestra pana 
Polaty   przestała   grać,   i   muzycy   skupili   się   pod   murem,   i   niektórzy 
włazili   po   drabinach,   tak   samo   jak   z   drugiej   strony   włazili   z 
instrumentami symfonicy i teraz na murze przybyły też instrumenty, i 
zaczęli   się   prać   także   muzycy,   lśniące   instrumenty   migotały,   gałązki 
siekły   i   było   to   dziwne,   dlaczego   trąbki   i   sakshorny   najzacieklej 
napadają na siebie, dlaczego trwa na murze szermierka na klarnety, co 
chwilę ktoś spadał na dół, ale to nie przeszkadzało, by tam na dole znów 
się nie skupili zwolennicy  orkiestry pana Polaty z jednej strony, a po 
drugiej stronie zwolennicy Orkiestry Symfonicznej Miasta Stołecznego 
Pragi i wygrażali pięściami, i krzyczeli, i robili miejsce, by po drabinie z 
jednej strony wlazł osobiście pan Polata i dyrygent Smetáček, i wzięli 
się  do bicia,  ale  odezwała  się  syrena  i na  podwórze  browaru wjechał 
samochód   gliniarzy,   a   do   bramy   Ogrodu   Waldsteinskiego   drugi 
samochód gliniarzy, jakby się umówili albo jechali według mojej batuty, 
a potem nastąpiło na murze tak potężne starcie, że ktoś mnie złapał i 
pchnął, ale ja go złapałem za marynarkę, był to zwolennik pana Polaty i 
padał   w   dół,   do   Ogrodu   Waldsteinskiego,   a   ja   leciałem   na   głowę, 
rozłożyłem ręce i wpadłem w orkiestrę pana Polaty, rozwaliłem bęben i 
skuliłem   się   w   sosie   śliny,   którą   wytrzepał   puzonista...   milicjanci 
powyskakiwali, i jak na komendę staruszki na pierwszym i na drugim 
piętrze otwarły wszystkie okna, po niebie i ścianach, i twarzach migały 
cienie szyb, takie szczególne sinawe światło, ja to wszystko widziałem i 
wszystko   słyszałem,   i   wszystkiemu   przytakiwałem,   i   staruszki 
przekrzykiwały się, i pokazywały kościstymi rękami, jakby fechtowały i 
darły się: Wszystkie cycate baby do kryminału! Łapy poucinać! Języki 
powyrywać!  Wymiśkować!   I   ja   już   na   zawsze   byłem  złym  bileterem, 
złym porządkowym, przez to wszystko, co dziś i wczoraj słyszałem i 
widziałem,   przykopałem   w   bęben,   aż   poleciał   gdzieś   na   drugą   stronę 
podwórza,   bo   wszystko   widziałem   opakowane   w   jedno   wielkie 
prześcieradło   i   jedynie   mój   szwagier,   idiota,   siedział   na   odwróconym 

background image

krześle   i   kiwał   paluszkiem,   i   wskazywał,   i   dzielił:   Temu   bym   dał 
paszport, temu bym paszportu nie dał, tego bym puścił za granicę, a tego 
znowu bym nie puścił... I bijatyka na murze osiągnęła szczyt, całe kiście 
lejących się spadały, tylu ich tam było, tak byli w siebie wczepieni, że 
bili   się   nie   wiedząc   już   nawet   dlaczego,   i   gdy   zgasły   latarnie,   nie 
wiedzieli nawet z kim, tylko głuche odgłosy upadków i lament... i mnie 
się   to   wszystko   komponowało,   i   byłem   uratowany,   lecz   w   pewnym 
sensie też zgubiony... ale to chyba jest tym ratunkiem...

background image

PIĘKNA POLDI

Gdzie   się   podział   ten   ślepiec,   z   Masaryka?   Gdzie   też   on   zniknął? 

Stawał   tam   i   sprzedawał   gazety,   a   jak   wiał   zimny   wiatr,   ten   ślepy 
szeleścił   i   obracał   płachty   stron,   pochyleni   ludzie   mijali   tę   żywą 
maszynę rotacyjną i nie to, że nie widzieli, ale nie chcieli widzieć, jak 
szarpał się z wiatrem o swoje gazety niczym kalendarz ścienny. Gdzie 
się też podział ten ślepiec, gdzie przepadł?

Gdzie przepadł także ten kaleka z Placu Wacława, gdzie też on się 

podział?   Sprzedawał   na   chodniku   koło  Čekana   mechaniczne   zabawki, 
zawsze   naciągał   sprężynę   w   blaszanym   pudełeczku   i   żuczek   potem 
wznosił się, i kaleka łapał go w rozpostarte ręce, i czasem musiał biec za 
tą opadającą zabawką aż pod gałęzie lip, biec jakby był po pas w bruku, 
bo obie nogi miał amputowane przy samym tułowiu, tak że nie mógł 
nawet przymocować protez. Gdzie też podział się ten człowiek, gdzie się 
obraca?

Gdzie jest także ta kobieta ze stopami obciętymi nad kostkami, gdzie 

się podziała? Ta kobieta przemierzała Pragę na kolanach, a na łydkach 
nosiła męskie kalosze piętami do przodu i gdy spadł pierwszy śnieg, i ta 
kobieta   brnęła   przez   ten   świeży   śnieg   naprzeciwko   mnie   od   świętego 
Gawła, przez ten śnieg, po którym jeszcze nikt nie szedł, a gdyśmy się 
minęli,   to   ta   kobieta   zgodnie   ze   śladami   powinna   pójść   ze   mną, 
tymczasem ona się ode mnie oddalała. Gdzie się podziała i ta kobieta?

Teraz często widzę wielką gwiazdę i myślę, że to gwiazda wieczorna. 

A   to   jest   języczek   palnika   spawarki,   niebieski   i   tęskny   płomyczek, 
zstąpienie   Ducha   Świętego,   które   czerwienieje   przy   zetknięciu   z 
metalem.   Uchylam   okienko   baraku   i   patrzę   na   faceta,   który   stoi   na 
stercie złomu wojennego, zaciska w palcach jutrzenkę i ciągnie za sobą 
przewody, a z palnika pryskają świąteczne choinki. W hucie Poldi ludzie 
bez   nadziei   dźwigają   zabłocone   pozory.   Dziwne,   że   życie   jest   ciągle 
odkrywane   i   kochane,   chociaż   staniolowy   mózg   płodzi   pokraczne 
obrazy, a rozdeptana klatka piersiowa wypluwa nieszczęście. Nadal jest 

background image

to jeszcze piękne, kiedy człowiek zostawia jadłospis, listę lokatorów i 
rodziny,   i   rusza   za   wspaniałą   gwiazdą.   Ciągle   jeszcze   życie   jest 
cudowne,   gdy   człowiek   ma   iluzję,   że   jest   zdolny   na   metrze 
kwadratowym stworzyć, cały świat. Kiedy do końca brygady brakuje sto 
dni,   kupuje   się   żółty   składany   metr   i   każdego   dnia   odetnie   się   jeden 
centymetr,   a   gdy   wypadnie   z   palców   ten   ostatni,   człowiek   przejdzie 
szyjką butelki gdzieś indziej, naprzeciw innym przygodom.

Ale piękna Poldi to także krzyk, którym ochotnik z brygady rozrywa 

na   strzępy   napisy   i   hasła,   dziesięć   deko   za   trzy   korony   pięćdziesiąt, 
ponieważ człowiek wraca w przewody mózgu i sprawdza rachunek, za 
co płaci i dlaczego tyle się zapłaciło, bo kto  przyłoży rękę do owocnej 
pracy,   zbawiony   jest   na   wieki,   ponieważ   życie   to   wierność 
trzaskającemu pięknu, czasem i za cenę własnego żywota. A tymczasem 
gazety   prześlicznie   opisują,   jak   ochotnik,   gdy   wraca   z   roboty,   tańczy 
sobie kozaka i przesyła w duchu dziękczynny telegram, podczas gdy on 
pluje smołą i zwala się na łóżko. Innemu nienasycona stal przepływa 
przez   oko   i   obraz   żony   znika,   a   walcownik   stara   się   śmiesznymi 
kroczkami   odbiec   od   swego   nieszczęścia.   Czasem   postęp   zjada 
pieczonych młodzieńców i srebrna sanitarka zabiera sobie człowieka z 
zelówkami   przy   oszklonych   drzwiach,   zmiażdżona   ręka   tak   bardzo 
pragnie wrócić do kształtu, który posiadała, a odciętą nogę najbardziej 
pobolewa właśnie ten palec, który przepadł razem z nogą.

Lekarz w białym fartuchu myje ręce.
— Pani wierząca? — pyta.
— Tak, ale, panie doktorze...
—   Więc   niech   pani   wierzy,   skupi   się,   proszę   się   modlić,   mocno 

wierzyć, bo moja wiedza tu się kończy.

I myje sobie ręce, i nie spojrzy, po co się denerwować? Pan doktor 

wie, że właśnie teraz albo za godzinkę, ale najpóźniej wieczorem, gdzieś 
zatrzaśnie się pułapka i sanitarka przyjedzie zabrać zdobycz. Zawsze się 
znajdzie   jakiś   beztroski   robotnik,   który   źle   złapie   w   kleszcze 
nienasycony drut albo grot uderzy w nożyce, albo niezręcznie przerzuci 
rozpaloną   taśmę   i   szesnaście   metrów   czerwonej   lamówki   wyleci   w 
powietrze, a walcownicy  podskoczą i będą odskakiwać, i kulić się za 
walcarką, ale czasem pętla trafi robotnikowi na szyję i zmusi go, by na 

background image

odchodnym   zatańczył   kolegom   taniec   i   wariacje   na   temat   Grupy 
Laokoona,   gdzie   największy   ból   szuka   najmniejszego   dotyku,   a 
nienasycony pręt, jeśli nie przepali brody, przysmaży kość policzkową, 
jeśli nie przepali stawu ramieniowego, upali palce, które chcą odsunąć 
od   siebie   kielich,   a   na   koniec   opada   głowa   i   usta   przypieką   się   do 
wieczności cuchnącym pocałunkiem, a dusza przypalonym obojczykiem 
otworzy sobie katownię i piękna Poldi się tuczy. Młodzieńcy w piecu 
ognistym.  A  jednak   gdy   robotnicy   się   otrząsną,   wszystko   stawiają   na 
życie.

— Popatrz, Aniu, żebym ja miała w domu takiego chłopa, to bym mu 

namydliła schody i jak on by zjeżdżał, Matko Boska, jak on by zjeżdżał.

— I w ten sposób, panowie, w ten sposób to wszystko jest zjebane od 

początku do końca.

— A co, jak ma cię to rąbnąć, tutaj, czy w Pradze, to już wszystko 

jedno.

— Tak, to tylko stary żydowski kompleks, odstawiać Chrystusa.
— Niech pani zostanie w tej pozie, wygląda pani jak żywa.
—   Proszę   bardzo   i   to   nie   chcę   przytaczać   dat,   bo   bym   musiał 

wymieniać nazwiska...

—   Jedźże,   kierowco!   Bo   cię   będą   szukać   przez   radio.   Chcę 

wieczorem iść do kina.

— Chłopaki, tutaj to pełne jaja, co jest grane?
—   Wszystko   to   tylko   i   jedynie   warunki.   Jakby   zaczęły   róść 

dwudziestometrowe skrzypy, to za trzy dni mamy tu dinozaury.

— Okradał dużych, bo mali nic mu nie dali.
—  Ten   wasz   szofer   jakby   miał   jechać   po   wiśnie,   to   by   przywiózł 

śliwki.

— Kochają się od tego czasu, jak ich okradli.
— Ale ja chcę wiedzieć, kto jest winny! Tylko nie zwalajcie tego na 

Pismo Święte.

— On jest taki ostrożny, że  zanim wjedzie w zasłonięty  zakręt, to 

woli sobie notarialnie potwierdzić u notariusza, że nic tam nie jedzie.

—   Idź,   ty   durny   Franciszku,   wino   musi   dojrzewać   w   beczkach,   w 

butelkach ci nie dojrzeje.

background image

— Chcieli mnie karnie skądś wywalić,  ale ja ich przerobiłem. Nie 

byłem w żadnej organizacji.

— Jak by mi dziś powiedzieli, żebym skoczył do wody, to skoczę.
— Oj, ludzie złoci, jak mnie ci ludzie potwornie wpieprzają. Chyba 

pójdę na Sazawę i kury tam będę hodował.

—   Tak,   panowie,   o   tym,   coście   mi   tu   przez   te   lata   mówili,   to   ja 

napiszę powieść. A jak mi tego nie wydadzą, wyślę to jako donos.

—   Ośrodek   rekreacyjny   Poldi,   uzdrowisko   Koniewa,   wszystko 

wysiada!

Piękna Poldi to również staw ze smołą i hałdy, i baraki, i pakamery, a 

od   ogródków   warzywnych   i   pachnącego   zboża   oddziela   fabrykę 
kolczasty drut. Przez otwarte okna baraku wlatuje woń moczu i stłoczeni 
ludzie śpią na pryczach tak, jak usnęli po nocnej zmianie, nastawiając 
przeguby pod strzykawki światła, zarośnięci mężczyźni z przetrąconymi 
szyjami i wykręconymi rękami grają w karty i dodają krzykom znaczenia 
wściekłych   spraw.   I   jakby   cały   ten   obóz   czekał,   aż   wreszcie   coś   się 
zdarzy,   że   ktoś   nagle   zapuka   albo   odezwie   się   radio,   a   zaraz   potem 
ludzie będą  dobrzy   i  wspaniali.  A z  zewnątrz  pojawia się  wrzaskliwy 
afisz, harmoszka optymistycznie opisuje barwny druk, a na stole tych z 
brygady nie ma nawet kwiatka, bukiecika, na którym mógłby się oprzeć 
świat. Stoję w drzwiach, korytarz jest tak długi, że trudno dojrzeć drzwi 
na   jego   drugim   końcu.  A  gdy   przeszedłem   tym   długim   korytarzem   i 
odwróciłem się, te drzwi, w których przed chwilą stałem, były małe jak 
okienko. Taki barak to pułapka na szczury, pułapka zatrzaśnięta na obu 
końcach wiecznie przerzucającą się perspektywą. Starzec uzdrowiskowy, 
który   mnie   przyprowadził,   zmniejsza   się,   idąc   korytarzem   jest   coraz 
mniejszy   i   mniejszy,   aż   staje   się   całkiem   maleńki,   jak   figurka,   i 
zatrzymuje   się   w   rzekomym   okienku   tam   na   końcu   korytarza. 
Otworzyłem drzwi do pokoju. W powietrzu migocą pierścienie i złote 
kwadraty. Jakby się tu ktoś nieostrożnie bawił szrapnelem. Całe są tylko 
dwie   musztardówki,   szafki   mają   powykręcane   skoble   jak   rachityczne 
paluszki. Potem przyszedł ktoś z brygady i powiedział mi, że nazywa się 
Jarek Jezusek, kuśnierz. W jednej ręce niósł walizeczkę, w drugiej dzieła 
zebrane.   Obok   pod   nogami   leżał   piecyk,   rura   sterczała   ze   ściany   jak 
łajno żartobliwego olbrzyma. A Jarek Jezusek siadł na piętrowej pryczy, 

background image

położyłem   się   niżej,   Jarek   ściągnął   but   i   skarpetkę,   a   miał   maleńką 
stopkę,   nożynkę   czerwoną   po   szkarlatynie   i   spłaszczoną   jak   podbicie 
chińskiej   dziewczynki   czy   morda   buldoga.  A  potem   rozcierał   dłonią 
palce u tej nogi, później wypychał gazetą czubek tego pustego buta, a 
przy tym kiwał tą czerwoną nóżką koło mojej twarzy, leżałem na pryczy 
pod kuśnierzem jak w rzece, w której pluszcze nogą. A w całym obozie 
grzechotały   głosy,   zwoływania   i   sygnały,   poprzez   ściany   cuchnęła 
umywalnia i ustęp, od huśtawek zawodziła szafa grająca, a przez okno, 
zaraz naprzeciw, widać było tak samo długi barak, ustawiony obok jak w 
wojskowym lazarecie.

Piękna Poldi jest także drogą z baraków wzdłuż czarnego jeziorka, 

mechaniczna   pompa   wstrzykuje   strużkę.   Cyganka   stoi   na   kamieniu   i 
pierze   szmatki   w   tym   stawku,   zaraz   obok   zardzewiałego   piecyka   i 
zatopionego roweru. Tędy chadzam z Jarkiem Jezuskiem do Czarnego 
Konia grać na pianinie i pić rum. Dzieła zebrane leżą pod łóżkiem, jakie 
tu czytanie? Jeśli podczas szychty wypijemy pod martenem dwadzieścia 
piw, a wysikamy ledwo garnuszek? Za ostatnie pieniądze wystrzelaliśmy 
sobie sztuczne róże. Potem wracamy. Więźniarki są już w swoim obozie, 
w barakach oddzielonych od naszego obozu parkanem z desek, który ma 
nadbudowę z kolczastego drutu. Dziś dopiero przez szparę po wybitym 
sęku zauważyłem, że te więzione kobiety mają tam czysto i obrusy z 
surowego   płótna   i   bukieciki   polnych   kwiatów,   tymczasem   my   na 
wolności mamy burdel. Jedna z więźniarek jest piękna, chociaż wrzuciła 
swoją matkę do studni, a gdy się ta mamusia drapała po studziennych 
kręgach   ku   światłu,   ta   piękność   rozwaliła   jej   głowę   siekierą.   Dwaj   z 
brygady próbowali przeleźć przez płot za tą morderczynią, złapała ich 
straż, gdy już-już wyciągali ręce do tej pięknej więźniarki, i dostali po 
mordach,   a   potem   po   trzy   miesiące   aresztu.   Dałem   jej   kwiatek   przy 
walcarce. To morderstwo i ta kara jakby tę dziewczynę oczyściły, być 
może dzisiaj żyłaby przykładnie, obrusy, kwiaty, delikatne słowa. Gdy 
każdego wieczoru ta więźniarka kąpała się, wszystkie dziury po sękach 
zajęte   były   przez   oko.   Jej   ciało   było   pokryte   delikatnymi   włoskami, 
jasnym   puszkiem,   tak   że   wokół   siebie   miała   aureolę.   Podczas 
szorowania rozmarzała się i nieruchomiała w dziwnej pozie, na próżno 
przedłużaliśmy nasz wzrok, na próżno silniejsi odpychali słabszych od 
dziur w parkanie. A ja wiedziałem, że ona zna każde oko w tym sęku, 

background image

nawet   czeka   na   te   męskie   oczy   i   myje   się   nago   tylko   dla   tych 
spragnionych   oczu,   które   zastępują   jej   przechadzkę,   swobodny   spacer 
wieczornym bulwarem. Ale najbardziej niszczyło nas nie nagie ciało, ale 
gra cieni w baraku, gdy ta więźniarka wieszała najpierw prześcieradło na 
oknie i żarówką goniła na płótnie swój cień i jego bezwstydne ruchy, 
zupełnie jak w kinie. I wszyscy skakaliśmy za tym parkanem, leźliśmy 
na   górę,   aż   pod   kolczasty   drut,   spadaliśmy   na   ziemię,   ale   znów 
podnosiliśmy się i ledwo przystawiliśmy oko do sęka, i zobaczyli tę grę 
cieni, znowu wdrapywaliśmy się na górę i chcieliśmy się dostać do tej 
kobiecej ptaszarni, bo ta piękna naga więźniarka wyciągała na płótnie 
ręce, a w jej ruchach było tyle żądzy, że każdy z nas myślał, że wyciąga 
ręce  tylko   do  niego,   do  każdego   z   osobna.   Gdy   myślała,   że   dość   już 
przedstawienia, wciągała dres, zdejmowała prześcieradło, słała pryczę i 
wdrapywała   się   na   górę,   tak   jak   pozostałe,   zapalała   papierosa, 
podkładała   rękę   pod   mokrą   głowę   i   czytała   kowbojskie   historyjki. 
Rozchodziliśmy  się   do   swoich   baraków,   zostawiając   za   sobą 
rozświetlony   kobiecy   obóz,   więźniarki,   które   na   każdym   stole   miały 
bukiecik bławatków i maków. Tylko na parapecie zakratowanego okna 
łazienki   spoczywała   głowa   na   pół   oszalałej   więźniarki,   która   słuchała 
dźwięków  Milionów   Arlekina,   dochodzących   z   szafy   grającej   od 
strzelnicy. Łza jak brylant błyszczała jej w pierścieniu oka. Ludzie, gdy 
są na dnie, zawsze wypełniają sobie oczy pięknymi przedmiotami. Świat 
jest   przeładowany   sztuką,   trzeba   się   tylko   umieć   rozejrzeć,   a   potem 
oddać   się   niewyczerpalnemu   szeptowi,   drobiazgom,   żądzy   i 
pragnieniom.   Piękna   Poldi   to   także   moment,   gdy   szlifierz 
niespodziewanie zerwie okulary i ucieka od roboty daleko, jak najdalej, i 
spogląda w górę, w niebo, potem patrzy na hałdę zardzewiałego złomu, 
na   ptaszki,   które   przez   pomyłkę   chciały   się   napić   z   wrzącej   kałuży, 
patrzy, jak poparzone ciałko podskakuje w stronę zardzewiałych rur, jak 
wszystko ma swoją katownię, ale także swój raj. A szlifierz wraca do 
szlifierni, znowu przypina ochronne okulary, naciska guzik i znów bierze 
się   za   robotę,   powtórnie   przywiązując   się   do   zegarowego   wahadła. 
Każdy człowiek buntuje się od czasu do czasu. Człowiek wyrzekł się 
pierwotnego żywota, dlatego anioły jeżdżą sanitarkami i zbierają inne 
przetrącone anioły.

Lubię   chadzać   do   fabrycznej   kantyny,   obok   śpiącej   hali,   gdzie 

background image

spoczywają w warstwach kłody stali, ułożone jak pnie dębowe. Patrzę 
potem   na   niebo,   gdzie   zjawia   mi   się   znienacka   głowa,   wielka   jak 
firmament, głowa z lokiem przypalonym przez gwiazdy, twarz o nigdy 
nie oglądanych rysach. Stal, z domieszką wolframu i kobaltu, podobna 
jest   w   przekroju   do   barw   na   skrzydełkach   motyli   azjatyckich.   Ktoś 
pompuje do mózgu zdania, dawno zapomniane obrazy z dzieciństwa, nic 
nie   znaczące   przedmioty   i   rozmowa   nadgryza   mi   serce,   a   ja,   rzeczny 
faun, znów jestem obezwładniony tęsknotą do rzecznej nimfy, poruszam 
się w wolframowej przestrzeni, przez usta i nos mam przewleczony drut, 
a kiedykolwiek zbaczam z orbity, czuję gwałtowny ból w nozdrzach.

Podchodzę do pieca elektrolitycznego, przed oczami mam granatową 

tabliczkę szkła, stop kipi burzliwie. To jest wspaniała praca wspaniałych 
ludzi,   wnętrze   martena   dudni   jak   orkiestra   symfoniczna,   jednym 
spojrzeniem   przebiegam   po   palenisku,   aż   do   tych   schodów,   którymi 
znosiłaś ze mną lampę, przeznaczoną do lombardu, kiedy to moja ręka 
dotknęła po raz pierwszy twojej ręki, a melodyjny magiel prasował mi 
serce.   Zakurzone   manekiny   drętwiały   od   trzeźwego   spojrzenia   i 
konwencjonalności,   twój   chód,   rozbujany   jak   fotel   na   biegunach, 
przywrócił mi jasność myślenia, a błyskawica mojego uczucia wtargnęła 
w twe włosy. Wtedy na cześć miłości można nawet runąć do wrzącego 
wytopu stali z domieszką mnie i twojego obrazu we mnie, obrazu, który 
przywołuje   maleńką   dziecięcą   twarz,  zalaną  głupiutkim  śmiechem,   bo 
żydowska dziewczynka wypluwała żyletki, a ja porznąłem sobie ręce. 
Piękne   borówkowe   noce   wypełniają   mi   wątrobę   porankiem,   a   dysza 
mojego serca wtryskuje mi krwawą mieszankę. Słońce wydostaje się z 
czarnego szybu, a jedwabiste falujące zboże trzepoce się jak płócienna 
kobieca spódnica. Krążki ciężkich jam kręcą się w odwrotnym kierunku, 
w   rzędach   czereśniowych   pni   pobielanych   wapnem   ożywają   szeregi 
nagrobków   skryte   jedne   za   drugimi   na   wojskowych   cmentarzykach. 
Strażnicy pilnują zadrutowanych więzionych kobiet, a jaskółki roznoszą 
w   dziobkach   poselstwo   kajdan.   Więźniarki   ustawiają   się   w   szeregu, 
wypatruję swojej piękności, ale jej tu jeszcze nie ma. Niektóre z tych 
aresztanckich   dziewczyn   zaczesują   włosy   do   góry   jak   wielkie   damy, 
rękawy i nogawki szorstkich bluzek i spodni zawijają do łokci i kolan 
jak ulicznice podczas gwałtownej ulewy, jak milionerki, opalające się na 
plaży   w   Miami.   Świat   podtrzymuje   te   dziewczyny   formą,   kredką   do 

background image

warg, szczoteczką do zębów, kremem, męskimi oczyma. Są to plastry i 
kojące   okłady   na   dziesięć,   na   piętnaście,   na   dwadzieścia   lat.   I   na 
dożywocie. Przy wejściu do kobiecego obozu śpiewa w klatce czyżyk, 
któremu   wykłuły   oczy,   by   lepiej   śpiewał.   Słodycz   wypełnia   mi   piersi 
zapachem   lakieru   do   paznokci,   wanienką   na   czekoladę,   rzeźnickim 
pistoletem.   Myślę   o   tutkach   papierosowych,   lilipucich   żarówkach, 
nagrobnych kloszach, prasie do złoceń, pątnickich cierniach i organtynie. 
I z oczu toczą mi się konwalie. Piękna Poldi, odbitko z miedzi, główko o 
woni   medalika   i   woni   włosów   przypalonych   przez   gwiazdy,   ty 
najpiękniejsza,   co   kiedykolwiek   widziałem,   tym   cię   ozdabiam,   gdy 
emaliowane   dzbany   spadają   z   niebios,   kiedy   szalony   szklany   księżyc 
odbija   refleksy   twoich   refleksów.   I   powietrze   jest   tobą   zabrudzone. 
Wystarczy   wykręcić   numer   telefonu,   na   drugim   końcu   podniesie   się 
ametystowa   słuchawka,   a   z   twoich   ust   płynie   powietrze,   przenoszone 
falkami   elektromagnetycznymi,   płyną   zamrożone   słowa,   rozgwiazdy, 
włókna,   piecyki   laboratoryjne,   mostki   pomiarowe   i   wibrator.   Ach, 
gdybym   tak   mógł   użyczyć   ci   swych   oczu!   Tak   pięknie   jest   być 
zakochanym,   mieć   przy   sobie   malutki   elektryczny   silnik.   Przecież   i 
dotknięcie brzytwy można zapamiętać dwadzieścia lat i nawet więcej. 
Zawsze   rosnę,   gdy   o   tobie   myślę,   Poldziu.   Jakbym   pokonał   tobą 
diamentowy wszechświat.

— Kładę się na pryczy, ale przedtem podpalam zapałką pluskwy w 

szparach. Słońce tka brylantową pończochę. Wypisuję kredą twoje imię 
na desce pryczy, na której nerwowo zawija się w prześcieradło i rozwija 
Jarek   Jezusek,   sieczka   z   siennika   sypie   mi   się   w   oczy.  W  połamanej 
szafie   sterczy   wbity   nóż.   Jarek   Jezusek   siada,   spuszcza   tę   swoją 
czerwoną nóżkę z paluszkami podobnymi do zębów.

— Słuchaj, Jezusek — mówię — gdzie masz to czytanie, te dzieła 

zebrane?

— Jakie dzieła?
— Te dzieła, z którymi tu przyjechałeś — odpowiadam i dalej rysuję 

na pryczy główkę Poldi, główkę z lokiem, przypalonym przez gwiazdy.

— Daj mi z tym spokój — wychylił głowę — schudłem pięć kilo! A 

te pluskwy, ten sracz obok?

— To mieli w obozie koncentracyjnym nawet poeci — odpowiadam i 

background image

rysuję dalej — ale trochę romantyzmu, Jezusku...

— Ale ja nie jestem w obozie! — krzyknął Jarek, a krew napłynęła 

mu do twarzy.

— Słusznie — mówię — słusznie, lecz burza i ulewa nie trwa cały 

dzień. Właśnie, nawet odrobiny romantyzmu w tobie nie ma, Jezusek, 
romantyzmu.

Jarek, były kuśnierz, schwycił się krawędzi pryczy, wychylił się, a z 

twarzy bluzgała mu złość. Oblicze rzygacza na katedrze. Zeskoczył, a 
czerwona nóżka plasnęła, potem kulał i podsunął mi do oczu wyprężony 
jak nóż palec. Później przez minutę trzymał mnie wzrokiem w szachu, a 
minę   miał   taką,   jakby   mi   chciał   powiedzieć   coś   strasznie   ważnego. 
Wreszcie machnął ręką, jakby tego czegoś ważnego poniechał i potępił 
razem ze mną. Splunął i zaczął wypychać gazetą pusty czubek buta.

— Słuchaj no, Kafka — powiedział łagodnie — ta woda pomaga na 

wszy, co?

— Pomaga — odpowiedziałem — pomaga.
—   No   to,   przyjacielu   Kafko,   śpij,   jesteś   po   nocnej,   to   śpij   — 

powiedział  Jarek  Jezusek  i  podniósł  but, i  zaglądał  do niego  uczenie. 
Zasypiałem. Słyszałem, jak Jarek szpera pod łóżkiem, potem otrzepuje o 
kolano jakieś książki.

Tak więc wstaję każdego ranka i nie mam czasu pomyśleć o sobie, 

pomyśleć o tym, czy  jestem szczęśliwy, czy  nie. Z góry wiem o tym 
pierwszym   mechanicznym   wyciągnięciu   ręki   w   stronę   budzika, 
rozespany sięgam mu między nogi, by przerwać dzwonienie niklowych 
jąder. Potem identyczny niepewny ruch w stronę kontaktu i takie samo 
pierwsze   wstydliwe   spojrzenie   człowieka   za   wcześnie   przebudzonego, 
rozczochranego,   cuchnącego,   człowieka,   który   przysiada   na   łóżku   z 
budzikiem   w   ręku.   Każdego   ranka   włączam   radio,   łapię   Berlin   i 
słucham...   Z   początku   nic,   ale   kilka   minut   przed   czwartą   słychać 
Międzynarodówkę   śpiewaną   przez   chór,   potem   znajomy   miły   głos: 
Dzień dobry, towarzysze, tu mówi Moskwa... potem trzydzieści sekund 
ciszy   i   nagle   poranny   hałas   moskiewskiej   ulicy   pod   Kremlem,   kilka 
pisków, kilka klaksonów, a potem kremlowskie dzwony zaczną bić... raz, 

background image

dwa,   trzy,   cztery,   pięć,   sześć...   i   znów   miły   głos...   Dzień   dobry, 
towarzysze,   mówi   Moskwa,   jest   godzina   szósta...   i   znów 
Międzynarodówka,   śpiewana   przez   chór...   To   znaczy,   że   u   nas   jest 
czwarta, to oznacza jeszcze kilka minut i warto wejść do łóżka, i patrzeć 
na wskazówkę sekundnika, jak powolutku sunie dookoła i tyka, raz po 
raz.   Czasem   nawet   zasypiam  na   te   trzy   minuty,   ale   potem   muszę   się 
zerwać i poddać automatyzmowi, szalonemu i dokładnemu, szczególnie 
rano, kiedy już nie można nie żyć. Szybko się ubrać, sobowtórowi w 
lustrze umyć zęby i myśleć, po co golić się co drugi dzień i codziennie 
kilkakrotnie się myć, i jeść, i poruszać się z harmonogramem w mózgu? 
Dlaczego   ciągle   się   obawiam,   że   gdzieś   nie   zdążę   ?   Uspokajam   się, 
musisz   być   dzielny,   musisz   być   dzielny,   musisz,   musisz,   ty   musisz! 
Powtarzam   to   sobie   często,   o   każdej   godzinie,   ale   rano   w   każdej 
minucie,   aby   lżej   było   spłukać   i   lżej   odsunąć   na   potem   natarczywe 
myśli. Wychodzę z domu, zaczyna padać, mży nad całą okolicą, na mój 
ogródek,   czuję,   jak   jest   mi   potrzebny   deszcz,   czuję,   jak   do   mych 
korzonków przedziera się ciemna woda i porywa z sobą wapienny pył, 
czuję, jak moje naczynia włoskowate delektują się, a ja zamieniam się w 
złotą parmenę, malinówkę, panieńskie jabłuszko, myślę o tym, czego mi 
jeszcze   brakuje   do   szczęścia.   Mam   ochotę   na   potas,   fosfor,   azot.   I 
otwieram oczy, i automatyzm już dawno umieścił mnie na siedzeniu w 
autobusie,   zauważam,   jak   perspektywa   wsysa   mnie   w   ulice,   które   w 
oddali są tak wąskie, że ledwo rower by się prześliznął, a przecież kiedy 
tam   dojedziemy,   przejadą   obok   siebie   dwa   autobusy,   a   nowa 
perspektywa wykłamuje na horyzoncie następne zdrobnienie. Jadące z 
przeciwka pojazdy z daleka wydają się sobie podobne do dwukropka, 
który powiększa się tak długo, aż miną się światła, widzę, że to jest taki 
sam autobus jak nasz, w pewnej chwili jeden jest dla drugiego lustrem, 
ale   po   kilku   sekundach   widzę   przez   tylne   okienko,   jak   czerwone 
światełko maleje i maleje, aż gdzieś przedwcześnie zanika. Rozglądam 
się dookoła i widzę, że nie jestem sam. Niektórzy z brygady śpią, kończą 
swoje   sny,   rozmyślają.   Piękne   jest   zielone   światełko   na   desce 
rozdzielczej   przed   kierowcą,   światełko   ogromne   jak   którakolwiek   z 
widzialnych gwiazd. Kierowca autobusu równocześnie obserwuje szosę 
przed  sobą, po bokach  i z tyłu przez  lusterko, jednocześnie  sprawdza 
stan   silnika,   podeszwą   dodaje   lub   ujmuje   gazu,   naciska   sprzęgło, 

background image

hamulec, obraca kierownicą. Teraz, jak każdego ranka w Wokowicach, 
kierowca pochyli się i spojrzy za każdym razem w to samo okno, a gdy 
w   tym  oknie   zobaczy   światło,   to   powie:   już   wstała.  A  gdy   okno   jest 
ciemne, trąbi tak długo, zatrzymuje autobus i dotąd naciska klakson, aż 
okno   rozbłyśnie,   wtedy   autobus   jedzie   spokojnie   dalej.   Wyobrażam 
sobie:   tam   za   oknem   stoi   łóżko   urzędniczki   z   poczty;   wstaje   według 
pewnej   umowy   z   kierowcą,   widzę   ją,   jak   siedzi   na   krawędzi   łóżka   z 
pończoszką   w   ręku   i   rozważa,   czy   warto   wstać,   zobaczyć   potem   w 
lustrze rozczochraną dziewczynę. Po co żyć? Ale autobus już przejeżdża 
drogą   koło   ruzyńskiego   lotniska,   jest   oświetlone,   na   pewno   oczekują 
samolotu, pas  startowy  jest  obramowany  rubinowymi  światłami, które 
zbiegają się na końcu lotniska tak, że gdyby ktoś tam stał na drugim 
końcu, to pomyślałby: te czerwone żarówki zbiegają się dokładnie tam, 
gdzie   przejeżdża   autobus...  A  samolot   rzucił   na   pas   startowy   stożek 
światła,   ląduje,   zmniejsza   się,   siada   i   jest   taki   maleńki   jak   dziecinny 
samolocik na gumkę, skrzydła obracają się, zmieniły się kolory i znów 
zbliża się do budynku portu, powiększa się, choć ciągle jest tej samej 
wielkości... zamykam oczy i widzę, że wszystko jest całkiem inne niż 
wygląda, niż jest... wszystko jest na gumce perspektywy, a samo życie to 
złudzenie,   deformacja,   perspektywa.   Otwieram   oczy,   jesteśmy   przed 
stalownią, ludzie budzą się nawzajem: Wstawaj, przywieźli ci koks. A ja, 
tak   jak   reszta,   tymi   samymi   smutnymi   krokami   idę   przez   portiernię, 
pokazuję legitymację i kieruję się w stronę łaźni i szatni. Widzę, jak zza 
zakrętu wyjeżdża kolejka z rozżarzonymi cztero- i półtonowymi blokami 
wlewków, jeszcze zaróżowionymi jak dziewczyny, gdy idą na pierwsze 
lekcje   tańca,   blokami,   które   jakby   potrafiły   ukryć   swą   masę   i   były   z 
gufrowanego papieru i nadmuchane ciepłym powietrzem, i przytroczone 
sznurkiem,   by   nie   uleciały   jak   baloniki...   takie   ulotne   i   powabne,   i 
nierzeczywiste...   Ale   lokomotywa   dyszy   parą   i   prawie   na   kolanach, 
ostatkiem sił ciągnie obok mnie ten ładunek różowego koloru, który mi 
przypala włosy i ubranie, a ja widzę, że to całe tony ton stali, obeliski 
wielkie i szerokie na tyle a tyle... ale widzę je przez chwilę w prawie 
naturalnej wielkości, która natychmiast się zmniejsza, a ja, oddalając się, 
przyspieszam jej to zmniejszanie, mimo że wielkość pociągu z blokami 
nie zmienia się... Szybko się potem rozbieram, w tym samym dziennym 
porządku potem wciągam na siebie podkoszulek, potem koszulę, potem 

background image

spodenki,   potem   dres,   potem   spodnie,   potem   wkładam   buty,   potem 
kożuszek z kotów, potem dół kombinezonu, potem górę kombinezonu, 
potem   fartuch   i   rękawice,   i   na   wierzch   kapelusz,   i   tak   jak   wszyscy 
robotnicy szybko wychodzę w noc. Jutrzenka, wielka, ale nie większa od 
tego   zielonego   światełka   kontrolnego   na   desce   rozdzielczej   przed 
kierowcą   w   autobusie,   ta   Jutrzenka   jarzy   się   na   niebie   jak   początek 
wszystkich   rannych   zmian,   ale   także   jak   koniec   wszystkich   zmian 
nocnych. Odwracam się i widzę: daleko na zboczu sapie sobie kolejka z 
czteroipółtonowymi   różowymi   blokami,   już   jest   inną,   ale   przecież   tą 
samą kolejką, która przed chwilą osmaliła mi cywilne ubranie i włosy. 
Ale teraz jedzie w kierunku Koniewa i jest tam na zboczu tak maleńka, 
nie większa od dziecinnej kolejki na sznurku... Wszystko jest na gumce 
perspektywy.

background image

POSŁOWIE

Kiedy w roku 1963 wyszły opowiadania zatytułowane  Perełka na dnie, dzięki 

którym   twórczość   Hrabala   stała   się   znana   szerszemu   kręgowi   czytelników,   a 
następne   dwa   lata   przyniosły   aż   cztery   kolejne   tomy   hrabalowskiej   prozy,   kiedy 
więc można było mówić już nie o sensacyjnym debiucie, ale o nagłym odkryciu 
całej  połaci pisarstwa,  jeden z  młodych  czeskich  krytyków  napisał, że  twórczość 
Hrabala jest fenomenem, na który czeska proza „nie zasłużyła”.

A przecież rok 1963, rok oficjalnego debiutu Hrabala (który siedem lat wcześniej 

wydał tylko Rozmowy ludzi jako dodatek do „Wiadomości Stowarzyszenia Czeskich 
Bibliofilów w Pradze”), obfitował w niejeden utwór wybitny. W tym samym roku 
spóźnionych debiutów wydał swoją pierwszą powieść,  Pana Teodora Mundstocka
Ladislav   Fuks,   i   w   tym   też   roku   ukazało   się   drugie   wydanie  Tchórzy  Josefa 
Škvoreckiego, powieści napisanej jeszcze w roku 1949, wydanej po raz pierwszy w 
roku   1958,   ale   dopiero   od   roku   1963   funkcjonującej   w   szerszym   obiegu 
czytelniczym   i   opinii   krytycznej.   Lata   odkrywania   Hrabala   i   jego   pierwszych 
sukcesów   były   równocześnie   okresem   interesujących   debiutów   (Vladimir   Páral), 
nowych dzieł pisarzy znanych (Żart Milana Kundery), powrotu do tradycji (wydanie 
prozy Richarda Weinera i tryumfalny powrót Vladimira Holana po latach milczenia). 
Nawet   ograniczając   to   wyliczenie   do   nazwisk  utworów   znanych   w   Polsce   dzięki 
przekładom,   można   się   zorientować,   że   pierwsze   książki   Hrabala   należały   do 
szerokiego wówczas nurtu, wpływającego na ożywienie twórczości literackiej oraz 
towarzyszącej jej krytyki i refleksji humanistycznej. W tym nurcie Hrabal zajmował 
miejsce szczególne.

Proza   Hrabala   w   sposób   ostentacyjny   lekceważyła   obowiązujące   kanony 

realistycznego przedstawiania świata i językowych norm literackości; nie miała też 
nic   wspólnego   z   tym   odłamem   czeskiej   awangardy,   który   uzyskawszy   oficjalną 
aprobatę służył  de facto  jako tarcza estetyce dogmatyzmu. Na tle literatury uległej 
pozaartystycznym   serwitutom   opowiadania   Hrabala   uderzały   niewymuszonym 
autentyzmem i spontanicznością. W potocznej praktyce językowej i w codziennych 
sytuacjach Hrabal odkrywał dziwne piękno: wulgaryzmy w jego prozie stawały się 
niespodziewanie poetyzmami, sprawy trywialne odsłaniały nie przeczuwany na ich 
dnie liryzm, zwykli ludzie uwikłani w zwyczajne życie okazywali się marzycielami. 
Sposobem prowadzenia narracji — stwarzaniem bohaterom nieustannego pretekstu 
do   wygadania   się,   zderzaniem   niewspółmiernych   i   pozornie   nieprzywiedlnych 
wzajemnie   zdarzeń,   potocznego   doświadczenia   i   atrakcyjnych   uogólnień   — 
nawiązał   Hrabal   do   tradycji   szwejkowskich,   stając   się   dla   swoich   zagranicznych 
admiratorów   „najbardziej   czeskim   po   Hašku”   pisarzem.   A   czeska   krytyka 
konstatowała   dodatkowo,   że   po   raz   pierwszy   od   czasów   Vančury   doszła   do   tak 
wyrazistej aktualizacji estetycznej funkcji języka w prozie.

W  roku   1964   Hrabal   wydał   naraz   dwie   książki,   które   były  manifestacją   jego 

background image

poetyki:  Lekcje   tańca   dla   starszych   i   zaawansowanych  oraz   tom   opowiadań   pod 
tytułem — Pábitelé. Ten nieprzetłumaczalny neologizm Hrabala stał się kluczem do 
jego   filozofii   języka   i   dlatego   wymaga   objaśnienia.   Jego   źródłem   była   starcza 
pomyłka Vrchlickiego, czeskiego poety, klasyka, który pod koniec życia, obłożnie 
chory,   miał  powiedzieć:  To  pábeni  mi  škodi...  (zamiast:  to  páleni  mi  škodi  — to 
rozpalenie, ta gorączka mi szkodzi). Hrabal i jego kompani uczynili z tego lapsusu 
grę   językową:   odtąd   każdą   niemal   czynność   można   było   określić   przy   pomocy 
formy utworzonej od czasownika  pábit, każdą właściwość nazwać przymiotnikiem 
zpábený, każdy stan uznać za  pábeni. A ci, co podjęli ową grę językową, to byli 
właśnie — pábitelé; i ich uczynił Hrabal wyrazicielem swojej estetyki jeżyka:

„Pábitel — pisał Hrabal w dyskursywnym komentarzu — jest narzędziem języka, 

wzbogacającego   samego   siebie   o   wszystkie   te   subtelności   i   fortele,   którymi 
interesuje   się   językoznawstwo.   Jest   zaabsorbowany   swoim   wewnętrznym 
monologiem, z którym obnosi się po świecie jak paw ze swoim ogonem.  Pábitel
jeśli nie wdaje się w pogawędkę z ludźmi, zabawia rozmową sam siebie, przekazuje 
informacje   o   sprawach,   których   znaczenie   jest   przesadzone,   przetworzone, 
przeinaczone, ponieważ  pábitel  przecedzą rzeczywistość przez diamentowe oczko 
inspiracji”.

Eksploatacja   peryferyjnych   zjawisk   języka,   zainteresowanie   ludźmi 

zepchniętymi   na   margines,   wiązało   się   ściśle   z   życiorysem   Hrabala,   z   jego 
osobistym   doświadczeniem   społecznej   deklasacji.   Urodzony   w   roku   1914,   z 
wykształcenia   prawnik,   był   Hrabal   w   czasie   wojny   robotnikiem   kolejowym   i 
dyżurnym   ruchu;   po   wojnie   doktoryzował   się,   a   następnie   jako   zdegradowany 
inteligent był kolejno komiwojażerem i hutnikiem, pakował makulaturę w zbiornicy 
surowców wtórnych, był maszynistą w teatrze. W tych wędrówkach przyswoił sobie 
język   wielu   środowisk,   ich   żargon   zawodowy   i   slang,   całe   bogactwo   mowy 
potocznej. Ta droga życiowa stała się także źródłem praktycznej filozofii pisarza i 
jego poglądu na literaturę. Współczesna proza światowa — według Hrabala — coraz 
bardziej przesuwała swoje zainteresowanie w kierunku „śmietnika epoki”, ponieważ 
dopiero   na   drodze   upadku   człowiek   odkrywa   i   sprawdza   autentyczne   wartości, 
ponieważ   dopiero   tu,   na   śmietniku   epoki   odradza   się   historia,   tu   „jakby   pod 
wpływem penicyliny następuje gojenie i scalenie”.

Hrabalowskie   wędrówki   po   manowcach   ludzkiej   egzystencji,   których   efektem 

była   niejedna   „perełka”   języka   i   stylu,   miały   też   swój   sens   humanistyczny   jako 
poszukiwanie człowieka, ludzi, „którzy nie wiedzą wiele, którzy nie współtworzą 
cudów   cywilizacji,   ale   mają   odwagę   żyć   i   potrafią   się   jeszcze   cieszyć   ze   swej 
egzystencji”   w   czasach,   kiedy   „wykształcenie   i   wiedza   stały   się   nadzwyczaj 
uciążliwe,  memento   mori  uświadamia   sobie   inteligencja   inaczej   i   bardziej   niż 
kiedykolwiek”.   Były   też   te   wędrówki   odkrywaniem   zjawisk   przez   długie   lata 
proskrybowanych, wykreślonych poza nawias oficjalnego widzenia rzeczywistości, 
która jest jedna: „już mam! (wola w Lekcjach tańca... poeta Bondy) idą z nami nie 
tylko ci, którzy z nami idą, ale idą z nami nawet ci, którzy są przeciwko nam, bo nie 

background image

można wyizolować się z epoki”.

Hrabal wielokrotnie podkreślał, że jego opowieści są autentyczne, że kleci je z 

zasłyszanych   opowieści   wujka   Pepina   i   kompanów,   z   którymi   spotyka   się   nad 
kuflem   piwa.   O   swoim   wuju   —   szewcu   i   słodowniku,   jednym  z  tych,   których 
„najłagodniejsza   rewolucja”   wysadziła   z   siodła   —   napisał   wręcz:   „on   mnie 
wszystkiego nauczył”. W swej wersji literackiej poetyki świat Hrabala jest jednak 
tak scalony i autonomiczny,  że dosłowne przedłużanie go w  świecie  empirycznie 
dostępnej   rzeczywistości   może   budzić   słuszny   protest.   Czy   gwizdający  Adagio 
lamentoso
  z  Patetycznej  zamiatacz ulic to zdegradowany inteligent? Jak Hrabal i 
wielu jemu podobnych? Czy przekazując nam dialog agenta firmy ubezpieczeniowej 
„Spokojna Starość” z producentem sztucznych kwiatów na temat metafizyki  ante 
rem
  nie   chciał   raczej   autor   powiedzieć,   że   to,   co   określamy   łacińskim   słowem 
inteligentia jest niezależne i wymyka się prawidłowościom społecznej stratyfikacji?

W   twórczości   Hrabala   są   wszakże   przynajmniej   dwa   utwory   posiadające 

bezpośredni   adres   historyczny.   Jednym   są   wydane   w   roku   1965  Pociągi   pod 
specjalnym nadzorem
, spopularyzowane dodatkowo przez odznaczony Oskarem film 
Mentzla,   utwór   ulokowany   bezpośrednio   w   rzeczywistości   okupacyjnej;   drugim 
natomiast — prezentowane dopiero teraz w polskim przekładzie opowiadanie z tomu 
Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać, wydane w roku 1966 i odnoszące 
się   do   rzeczywistości   lat   pięćdziesiątych.   Jeśli   opowiadania   te   traktować   w 
kategoriach   prozy   rozrachunkowej,   należałoby   je   nazwać   „rozrachunkiem 
dadaistycznym”. Dadaistyczne bowiem — jak twierdzili dadaiści — jest to, co będąc 
śmieszne, traktuje siebie ze śmiertelną powagą. Za tak pojętą „dadaistyczną fasadą” 
lat   pięćdziesiątych   kryły   się   jednak   autentyczne   tragedie,   które   bynajmniej   nie 
uchodzą   uwadze   Hrabala.   Z  pasją   graniczącą  z   okrucieństwem  potrafi   on  ukazać 
upodlenie   człowieka.   Głównym   jednak   celem   ataków   groteski   Hrabala   jest   owa 
„fasada”,   wulgarna   i   kłamliwa,   fasada   domu,   w   którym   nie   sposób   już   dłużej 
mieszkać.

Bohater   jednego   z   opowiadań   tego   tomu   mówi   do   swoich   kolesiów:   „Tak, 

panowie, o tym, coście mi tu przez te lata mówili, to ja napiszę powieść. A jak mi 
tego   nie   wydadzą,   wyślę   to   jako   donos.”   Proza   Hrabala   w   swoim   groteskowym 
przebraniu jest takim właśnie „donosem”, spowodowanym przeświadczeniem, że „są 
plamy, których nie można wyczyścić bez uszkodzenia tkaniny”.

W roku 1965 wyszedł jeszcze wybór opowiadań Hrabala  Bar samoobsługowy 

„Świat”,   a   w   roku   1968   tom   opowiadań  Morytáty   a   legendy,   który   zamykając 
pierwszy   okres   twórczości   pisarza   rzucił   ciekawe   światło   na   metodę   twórczą, 
antycypując   zarazem   pewne   zjawiska   twórczości   Hrabala   w   następnym 
dziesięcioleciu.

Debiut   Hrabala   był   debiutem   spóźnionym   —   w   roku   1963   miał  on   lat   49; 

kolejność wydawanych tomów była w znacznej mierze przypadkowa (Perełka na 
dnie
  była anonsowana w zapowiedziach wydawniczych już na rok 1958). W tomie 
Morytáty   a   legendy  mieści   się   na   przykład  Legenda   o   Kainie,   która   w   wersji 

background image

przepracowanej do druku stanowiła jeden z dwóch głównych wątków Pociągów pod 
specjalnym  nadzorem
;  i nie  był  to jedyny przypadek  autorskiego przysposabiania 
swoich   tekstów.   Ta   sama   więc   krytyka,   która   tak   wysoko   ceniła   spontaniczną 
ekspresję   językową   Hrabala,   wobec   ulegania   przez   niego   wymaganiom 
wydawniczym   zaczęła   zastanawiać   się   nad   autentyzmem   tej   spontaniczności.   Jan 
Łopatka   sformułował   ten   paradoks   jako   stylizację   na   nie   istniejące   dzieło,   które 
jednak istnieje.

W latach siedemdziesiątych ten paradoks twórczości Hrabala uległ pogłębieniu. 

Hrabal,   dzięki   autobiografizmowi   swojej   twórczości,   dzięki   osiągniętemu 
sukcesowi, stał się żywą legendą czeskiej literatury, legendarną postacią Pragi. A 
wraz   z   nim   bohaterowie   jego   opowieści   i   przyjaciele   („poeta   Bondy”   —   filozof 
Zbyněk Fišer, „Vladimirek” — grafik Vladimir Boudnik), artyści i ich satelici. Ten 
szeroki,   społecznie   zróżnicowany   krąg   wokół   Hrabala,   kształtował   tę   legendę 
poniekąd   na   żywo;   wypadało   w   nim   znać   rękopisy   prac   przygotowywanych   do 
druku,   niektóre   utwory   —   podobnie   jak   poprzedzające   debiut   książkowy 
bibliofilskie wydanie Rozmów ludzi — wychodziły najpierw w postaci bibliofilii, a 
dopiero później w wydaniach wysokonakładowych. A Hrabal — tak jak dawniej — 
przekomponowywał   swoje   prace,   splatał   z   dwóch   utworów   jeden...   W   cyklu 
opowiadań „Obsługiwałem angielskiego króla” (1971) pisał wprost o tym powrocie 
do   starych   rękopisów,   o   sprawdzaniu,   które   z   obrazów   zachowały   nadal   swą 
spontaniczną świeżość, które wymagają klasycznego szlifu, i kończył to zwierzenie 
apelem:   „A  gdyby   mnie   już   brakło   na   świecie,   niech   to   zrobi   któryś   z   moich 
przyjaciół. Niech z tego wykroi małą nowelkę albo większe opowiadanie”.

Kolejność publikacji i tym razem nie odpowiadała twórczej chronologii: w roku 

1976 ukazały się Postrzyżyny, część autobiograficznego tryptyku, z którego wyszedł 
jeszcze tom Krásosmutněni (jest to znowu neologizm Hrabala utworzony na kanwie 
słowa  Krásobrusleni  = jazda figurowa na łyżwach, dosłownie: pięknołyżwowanie; 
pierwotnie   ta   cześć   nazywała   się   „Miasteczko,   w   którym   zatrzymał   się  czas”),  a 
zapowiedziany jest następny — Miliony arlekina. W zapowiedziach wydawniczych 
znajduje się też tom zatytułowany Kluby poezji, który — podobnie jak w wypadku 
Pociągów   pod   specjalnym   nadzorem  —   powstał   w   wyniku   połączenia   dwóch 
starszych   utworów   (tym   razem   zresztą   na   zasadzie   mechanicznego   montażu), 
utworów bodaj najważniejszych w całym dorobku Hrabala ostatnich lat.

Pierwszy   z   nich,   „Czuły   barbarzyńca”   z   podtytułem   „Teksty   pedagogiczne” 

(1973) jest opowieścią o Vladimirze Boudniku (1924— 1968), wybitnym czeskim 
grafiku,   jest   poetyckim   hołdem   przyjaźni   i   lirycznym   wspomnieniem   niespełnień 
artystycznej młodości. Chcąc określić gatunkowy charakter tej opowieści można by 
ją nazwać apokryficznym memuarem, którego osnową jest „dziennik pisany nocą” 
przez bohatera, i w którym znalazły się także dokumenty: listy z lat 1950 — 1968 
oraz   manifest   sprzed   lat,   z   przełomu   lat   czterdziestych   i   pięćdziesiątych,   kiedy 
Bondy,   Boudnik   i   Hrabal   głosili   „eksplozjonizm”   i   „realizm   totalny”,   kiedy 
inspirowali   się   postdadaizmem   i   postsurrealizmem   zdegradowanym   do   poziomu 

background image

praskiego folkloru.

Drugi — znana z polskiego, a także niemieckiego przekładu — „Zbyt  głośna 

samotność”   (polskie   tłumaczenie   1978)   to   niewątpliwie   najznakomitszy   tekst 
Hrabala   i,   rzec   można,   najważniejszy   utwór   w   całej   jego   twórczości.   Opowieść 
bohatera, który trzydzieści pięć lat pakuje papier w składnicy makulatury, typowego 
hrabalowskiego pábitela, jest najbardziej filozoficznym tekstem Hrabala. Na oczach 
bohatera,   w   jego   rękach,   pod   kierowaną   przezeń   prasą,   cała   literatura   staje   się 
makulaturą; całe biblioteki kieruje ze swej składnicy na przemiał! A równocześnie z 
tej sterty papierzysk przeznaczonych na makulaturę wyławia on prawdziwe perły, 
białe   kruki,   gromadzi   wspaniały  księgozbiór,   który  zapełnia   wszystkie   zakamarki 
jego mieszkania, wszystkie półki  i prowizorycznie  sklecone pawlacze  i w  każdej 
chwili   grozi,   że   przywali   swego   właściciela   niczym   owa   makulatura.   Znowu 
powraca tu problem „śmietnika epoki”, ciśnie się pytanie o skalę wartości: co jest 
„prawdziwą”   literaturą,   a   co   —   „tylko”   makulaturą?   Gdzie   i   jak   umiera   kultura, 
gdzie  i  jak się  odradza?  I  ta  opowieść  Hrabala  jest  okrutna  i  piękna,  tragiczna  i 
wzniosła — jak każda historia narodzin i śmierci.

Jest wśród książek Hrabala jeszcze jedna, odmienna od pozostałych: wydany w 

roku   1967   wybór   z   czeskiej   prozy,   zatytułowany  Bohumil   Hrabal   przedstawia
Zawiera on dziesięć opowiadań dziesięciu pisarzy. Że dwa z nich to opowiadania 
Haška, nie zdziwi nikogo. Opowiadania Jana Nerudy i Ignáta Herrmanna, autorów 
praskich obrazków rodzajowych, przywołują genius loci Pragi, któremu i Hrabal jest 
dłużny.   Ale   pojawia   się   tu   także   opowiadanie   K.   J.   Erbena,   czeskiego   poety 
romantycznego, będące zapisem snu, fragmenty pamiętnikowej prozy Jakuba Demla, 
Zapomniane   światło,   której   pierwsze   wydanie   zostało   skonfiskowane   w   latach 
trzydziestych (a Deml był księdzem katolickim!), opowiadania Ladislava Klímy i 
Richarda   Weinera,   fragment   poetyckiego   dziennika   Vladimira   Holana  Lemuria  i 
opowiadanie   —   Franza   Kafki.   Tradycja,   do   której   przypisuje   się   Hrabal   tym 
wyborem,   każe   w   nim   widzieć   nie   tylko   kontynuatora   literatury   stylizowanej   na 
język   mówiony,   opowiastek   w   stylu   Haška;   wyraźny   jest   w   niej   nurt   prozy 
filozoficznej. W tym też kierunku ewoluowała twórczość Hrabala.

W   Polsce   był   Hrabal   jedynym   bodaj   po   wojnie   czeskim   pisarzem,   którego 

tłumaczono   nieomal   na   bieżąco,   przez   jakiś   czas   prawie   że   w   całości,   i 
zaprezentowano   we   właściwym   czasie,   kiedy   istniało   wzmożone   zainteresowanie 
sprawami Czechosłowacji, czechosłowackim filmem, czeską i słowacką literaturą. 
Wyszedł tom opowiadań  Bar „Świat”, oraz  Lekcje tańca... i  Pociągi... Na kolejny 
tom, Postrzyżyny, przyszło czekać przeszło dziesięć lat; tymczasem wydano jednak 
„Zbyt głośną samotność”.

Prezentowane  obecnie  tłumaczenie Janusza  Andermana  i Tadeusza Lisa wraca 

znowu   ku   początkom   twórczości   Hrabala;   i   podobnie   twórczość   Hrabala   jest 
nieustannym powrotem.

Jacek Baluch