5
I
£akn¹cy zemsty osi¹gn¹ j¹. W Dzieñ Ostatni, w godzinie Ole-
piaj¹cego wiat³a. W kraju, gdzie ostatni ze Staro¿ytnych wst¹pi³ na
Szare Ziemie.
I dany bêdzie Znak. Gdy Czarna Moc zniszczy sam¹ siebie, uj-
rz¹ wzlatuj¹ce czarne wiat³o. Niechaj gotuj¹ siê do Nieuniknione-
go. I rozewr¹ siê Wrota, które s¹ wszerz a¿ po krañce ziemi, w g³¹b
do czarnych wrz¹cych kamieni i jeszcze g³êbiej.
I za³opocze Sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion. A na
przodzie bêdzie ten, którego poznaj¹ po He³mie jego. A z ty³u id¹-
cy ladem. I w proch siê obróc¹ grody i sio³a. I wniwecz siê obróc¹
narody i rasy. I odrzuc¹ bogów swoich. A¿eby pokornym byæ Staro-
¿ytnym i ich przykazaniom. Albowiem ci, którzy zwyciê¿yli, nie bêd¹
mieæ litoci dla pokonanych
Ale jeli z woli bogów umrze nie ten, kto umrzeæ powinien, przy-
chodz¹cy w lad za pierwszymi rozlej¹ siê czerni¹ po wiecie i nie
stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t. A tylko ten, kto prze¿y³,
zdo³a dwa razy zabiæ martwego i zawrzeæ Wrota
Khorajskie warowne miasto Vagaran by³o bogate i kwitn¹ce
le¿a³o bowiem na skrzy¿owaniu kupieckich szlaków. Haszyd, nomi-
nalny w³adca Vagaranu, by³ jedynym panem okolicznych ziem. ¯y-
cie w samym miecie i pobliskich wsiach, kierowane ¿elazn¹ rêk¹
Haszyda, p³ynê³o spokojnie i równomiernie, bez zamieszek i powstañ;
6
potê¿na armia odpiera³a rzadkie najazdy cudzoziemców, przede
wszystkim Semitów. Vagarañscy wojownicy pod przywództwem
swojego w³adcy tak¿e sk³adali wizyty pogranicznym sio³om s¹sied-
nich pañstw i wracali z bogatym ³upem. Dlatego pieni¹dze z Vaga-
ranu wp³ywa³y do skarbca stolicy regularnie i bez opónieñ, a po-
s³añcy królowej Kothu, którego prowincj¹ by³a Khoraja, nie narzucali
siê zbytnio Haszydowi.
Miasto le¿a³o w zachodniej czêci Khorai. W przeciwieñstwie
do pozosta³ych terenów kraju, gdzie dominowa³y piaszczyste pusty-
nie, tutaj przewa¿a³y ska³y i kamieniste pustkowia.
Vagaran, zbudowany na wznosz¹cym siê ³agodnie wzgórzu, z lo-
tu ptaka przypomina ogromny nieregularny piêciok¹t, otoczony prze-
ra¿aj¹cym murem. Trzy jego k¹ty spogl¹daj¹ na po³udniowy zachód,
po³udnie i po³udniowy wschód, w stronê Shemu, a dwa pozosta³e na
wschód, w g³¹b Khorai. Ka¿dy z k¹tów zwieñczony jest wysok¹ wie-
¿¹, na której dzieñ i noc trzymaj¹ wartê zmieniaj¹ce siê stra¿e. W Va-
garanie s¹ dwie bramy: Wschodnia bêd¹ca wschodni¹ tylko z na-
zwy, przy której zazwyczaj trzyma stra¿ piêciu stra¿ników, zajmuj¹cych
siê wy³¹cznie sprawdzaniem przywo¿onych przez kupców towarów,
i Po³udniowo-Wschodnia potê¿na, zbudowana z trzech czêci.
Jej pierwsza czêæ to znajduj¹ca siê po zewnêtrznej stronie bra-
my p³yta ze cile przylegaj¹cych do siebie cisowych desek spiêtych
metalowymi klamrami. Podniesiona p³yta ca³kowicie zamyka przej-
cie. Na sygna³ naczelnika stra¿y Jassina spuszczana na ³añcuchach,
k³adzie siê w poprzek fosy z pionowymi cianami i zamienia w most
po nim i tylko po nim mog¹ wjechaæ do miasta gocie z innych
pañstw, kupcy, wêdrowcy albo nieprzyjacielskie wojska. Za p³yt¹
znajduje siê dwuskrzyd³owa brama, zamykana na ogromny skobel,
wyciosany z ca³ego dêbowego pnia pokonaæ tê przeszkodê mo¿na
tylko taranem. Ale jeli wrogowi mimo wszystko uda siê sforsowaæ
fosê, opuciæ most, czyli przecin¹æ utrzymuj¹ce go w pionie ³añcu-
chy, i staranowaæ bramê pod deszczem strza³ i strumieniami wrz¹cej
smo³y, to na samym koñcu przejcia czekaæ bêdzie na niego prze-
szkoda praktycznie nie do pokonania: krata z mocnych metalowych
prêtów gruboci ludzkiego ramienia.
Zazwyczaj krata jest podniesiona, dwuskrzyd³owa brama otwarta,
most za od witu do zmroku opuszczony. Wszak to g³ówna droga
do miasta. Co prawda, jest jeszcze tajne przejcie, prowadz¹ce z pod-
ziemi pa³acowych do granicy Khorai, ale o nim mo¿na nie wspomi-
naæ: w tej historii nie odegra ¿adnej roli.
7
Na szczycie wzgórza stoi pa³ac Haszyda z³owieszcza szara
bry³a wzniesiona z gigantycznych granitowych bloków. S¹ w nim setki
przestronnych komnat i dziesi¹tki bogato urz¹dzonych sal. G³êboko
pod nimi, w skale pod fundamentem wyr¹bano labirynt; kamienne
cia³o ziemi zryto sieci¹ wij¹cych siê korytarzy z chytrymi zasadzka-
mi i lepymi uliczkami, studniami ponurych cel, gdzie zamkniêto licz-
nych wiêniów, i podziemiami, w których ukryto niezliczone skarby
Haszyda. Ten, kto nie zna planu labiryntu, nigdy nie znajdzie skar-
bów, a ten, kto zdo³a wydostaæ siê z podziemnej celi, nigdy nie wyj-
dzie na powierzchniê i nie zobaczy s³oñca
Pa³ac ma przestronny pó³okr¹g³y taras. Z niego Haszyd czêsto
ogl¹da walki gladiatorów ulubion¹ rozrywkê vagarañczyków, co
tydzieñ spêdzaj¹cych wolny czas na po³o¿onej pod tarasem ogrom-
nej arenie. Na tym tarasie Haszyd przyjmuje zazwyczaj wa¿nych
goci, pos³ów, a tak¿e przyjació³.
Wokó³ pa³acu, nieco poni¿ej zbocza wzgórza, le¿¹ dzielnice
miejscowej arystokracji wielmo¿ów, urzêdników, dworaków sa-
trapy, kupców. Im ni¿ej, tym domy s¹ biedniejsze a¿ do murów,
gdzie mieszcz¹ siê cha³upy nêdzarzy, nory w³óczêgów i zbudowane
z byle czego szopy bezdomnych.
Pó³tora ksiê¿yca temu wojsko Haszyda odnios³o zwyciêstwo nad
kolejn¹ armi¹ cudzoziemców, których skusi³o bogactwo miasta, od-
dalonego od najbli¿szych cywilizowanych miejsc o trzy dni jazdy
wielb³¹dem. Armia pod przywództwem shemskiego ksiêcia Baru-
cha, sk³adaj¹ca siê g³ównie z okrutnych synów plemion koczowni-
czych, w³óczêgów, zubo¿a³ych wojowników i szukaj¹cych ³atwej
zdobyczy najemników, próbowa³a wzi¹æ miasto szturmem. Werbow-
nicy obiecywali ³atw¹ zdobycz, okaza³o siê jednak, ¿e lepiej im nie
wierzyæ.
Nocne stra¿e, obchodz¹c dalekie przedpola miasta, zauwa¿y³y
blask ognisk rozpalonych na granicy ska³ i pustyni przez nieprzyja-
ciela, gotuj¹cego siê do porannego ataku. Zaalarmowane oddzia³y
obroñców z pierwszymi promieniami s³oñca rozpoczê³y kontratak,
uprzedzaj¹c najedców.
Wróg zosta³ zaskoczony: konny oddzia³ szturmowy, dwadzie-
cia piêæ razy mniejszy od wojsk przeciwnika, bezszelestnie przeje-
cha³ przez Zawodz¹cy W¹wóz, wbi³ siê w obóz Shemitów, tratuj¹c
senne warty, podpalaj¹c namioty, zabijaj¹c ka¿dego, kto stan¹³ na
8
jego drodze, i niemal osi¹gaj¹c kwaterê samego Barucha. Ale roz-
leg³ siê nieg³ony g³os rogu i jedcy, którzy podczas ataku stracili
zaledwie piêciu ludzi, zawrócili zanim przeciwnik opamiêta³ siê
i otoczy³ atakuj¹cych.
Poj¹wszy, ¿e zostali zdemaskowani i dalsze ukrywanie siê nie
ma sensu, Baruch rozkaza³ swoim wojownikom stan¹æ w szyku bo-
jowym i rozpocz¹æ pocig za rozzuchwalonymi khorajczykami, wy-
ci¹æ ich w pieñ, a nastêpnie szturmem wzi¹æ bogate miasto Vagaran.
Za³opota³y sztandary i chor¹gwie, rozleg³ siê g³osz¹cy atak warkot
bêbnów.
Mo¿e Shemitom uda³oby siê dogoniæ vagarañczyków, zanim ci
ukryli siê w ska³ach Zawodz¹cego W¹wozu, ale upór jednego z po-
lednich dziesiêtników, barbarzyñcy z pewnego nie znanego nikomu
kraju, który omieli³ siê przeciwstawiæ samemu Baruchowi, opóni³
pocig.
Gdy konnica Shemitów wdar³a siê do w¹wozu, po bezczelnych
vagarañczykach pozosta³ ju¿ tylko wzburzony koñskimi kopytami
wiruj¹cy w powietrzu py³, jedyny lad, ¿e niedawno przejechali têdy
jedcy.
Od strony Shemu Vagaran otacza³ nieprzebyty masyw skalny
uroczysko wiat³a i ciemnoci, ostrych od³amków kamieni i ogrom-
nych omsza³ych g³azów. Jedyna droga do miasta wiod³a przez Za-
wodz¹cy W¹wóz, zawdziêczaj¹cy sw¹ nazwê jesiennym wiatrom,
szczególnie nieprzyjemnie wyj¹cym i skoml¹cym wród szczelin
i rozpadlin w¹skiego przejcia, nasuwaj¹c mieszkañcom okolicznych
wsi myl o wiecznym p³aczu zagubionych dusz. W rzeczywistoci
nie by³ to w¹wóz, lecz jedynie g³êboki skalisty parów, który powsta³
w miejscu dawnego potoku niegdy dop³ywem rzeki przep³ywaj¹-
cej przez Khauran i wpadaj¹cej do morza Vilayet. Pustynia jednak
atakowa³a, potok wysech³ sto lat temu i nikt ju¿ nie pamiêta³, ¿e dawno
temu wody by³o tutaj pod dostatkiem. Pozosta³a tylko nazwa.
Pierwsze oddzia³y Barucha cwa³em wpad³y do w¹wozu i doje-
cha³y niemal do po³owy, gdy z góry, ze skalnych kryjówek, spad³ na
nie grad strza³ wypuszczonych przez najlepszych ³uczników Vagara-
nu. Promienie wschodz¹cego s³oñca przes³oni³y chmury ra¿¹cych
¿¹de³. Rozpadlinê wype³ni³y krzyki umieraj¹cych, które spotêgowa-
ne echem zla³y siê w jeden zgie³k rozpaczy i cierpienia, potwierdza-
j¹c z³owieszcz¹ nazwê tego miejsca.
9
£ucznicy nie mogli (i nie mieli zamiaru) powstrzymaæ fali ata-
kuj¹cych. Dos³ownie po trupach armia Barucha rzuci³a siê ku ujciu
w¹wozu
gdzie czeka³y na ni¹ wyborowe vagarañskie oddzia³y.
Atakuj¹cy wpadli na zaporê z ciê¿kozbrojnych mieczowników
i gorzko tego po¿a³owali. Wojownicy nie mieli zamiaru pozwoliæ
¿adnemu Shemicie wyjechaæ z Zawodz¹cego W¹wozu, umiejêtnie
i bezlitonie powitali nieprzyjaciela u ujcia dawnego koryta rzeki.
Ariergarda nie wiedz¹c jeszcze, co siê sta³o, napiera³a z ty³u, wypie-
raj¹c przednie szeregi na otwarte pole, prosto pod ostrza vagarañ-
czyków. W powietrze buchn¹³ szczêk stali, rozpaczliwe r¿enie koni
i wycie rannych. Nagle nad szeregami atakuj¹cych przetoczy³ siê zew
rogu bojowego i osypywani mierciononymi strza³ami z wierzcho³-
ków ska³, wojownicy Barucha zawrócili.
Armia z Shemu, trzykrotnie zmniejszona liczebnie, rzuci³a siê
z powrotem do swojego spustoszonego obozu z nie mniejszym
zapa³em ni¿ podczas nieudanego ataku. Co prawda, teraz popiech
wywo³any by³ panik¹ i grob¹ nieuchronnej mierci. Jednak¿e wo-
jownicy Vagaranu zd¹¿yli zatrzasn¹æ pu³apkê: na uciekaj¹cych nie-
przyjació³ u wyjcia z w¹wozu czeka³y ju¿ oddzia³y Haszyda. Pu³ki
Barucha ogarn¹³ chaos i zamêt. Shemici jak lepe kociaki miotali siê
pomiêdzy cianami w¹wozu, z obu stron wita³a ich zimna stal, a z góry
razi³a lataj¹ca, pierzasta mieræ.
Do koñca ¿ycia Baruch nie dowiedzia³ siê, ¿e z tych zgubnych
kleszczy pomóg³ mu siê wyrwaæ krn¹brny dziesiêtnik, barbarzyñca
Jakkolwiek jednak by³o, nêdznym resztkom shemickich wojsk
uda³o siê wydostaæ z przeciwleg³ego ujcia w¹wozu i pomkn¹æ w stro-
nê Eruku. Oddzia³y obroñców, pokrzykuj¹c, ciga³y ich do samej
granicy, dopiero tam zawróci³y.
I tak, mój czcigodny gociu ci¹gn¹³ Haszyd, który w cza-
sie efektownej pauzy zd¹¿y³ obgryæ indycze skrzyde³ko zmusiw-
szy nêdznych Shemitów do wyk¹pania siê w piaskach pustyni, roz-
kaza³em tr¹biæ odwrót i wrócilimy do miasta A có¿ mielimy
wiêcej do roboty? Wróg rozbity, jeñców t³um, ludzi stracilimy nie-
wielu, a g³upek Baruch nie zbli¿y³ siê do bram miasta nawet na dwie
ligi. Dlatego z triumfalnymi pieniami na ustach wrócilimy do domu,
kolejny raz udowadniaj¹c obmierz³ym Shemitom, ¿e walczyæ z na-
mi nie warto.
10
I Haszyd, i prawa rêka Haszyda dowódca Sdemak, i jego lewa
rêka mêdrzec i doradca mag Aj-Berek, i jego czcigodny goæ
szach D¿umal, w³adaj¹cy jedn¹ z prowincji Turanu, siedzieli za sto-
³em, specjalnie z tej okazji wyniesionym na taras.
S³oñce jasno wieci³o, na dole hucza³y wiêtuj¹ce t³umy miesz-
kañców miasta, które w przedsmaku jutrzejszego widowiska na are-
nie zape³ni³y miejscowe ober¿e i gospody, zawczasu wlewaj¹c w sie-
bie sch³odzone piwo i mocne wina. Na tarasie by³o cicho i rzeko;
wieczerza mia³a siê ku koñcowi.
Wielmo¿e Haszyd i D¿umal ju¿ omówili wszystkie bie¿¹ce
sprawy polityczne, wymienili siê obowi¹zkowymi prezentami i uprzej-
mociami, przyjemnie spêdzili razem czas w siarkowych ³aniach, gdzie
rozmawiali o klejnotach, koniach i kobietach (przy czym obaj nie szczê-
dz¹c pochwa³, zapewniali o wy¿szoci drugiej strony w tych¿e kwe-
stiach), a potem rozkoszowali siê towarzystwem piêknych tancerek.
Za dwa dni szach zbiera³ siê w drogê powrotn¹ i Haszyd na ostatek
postanowi³ pochwaliæ siê przed nim swoj¹ ulubion¹ zabawk¹.
Za plecami Haszyda i jego goci czeka³o na rozkazy czworo s³ug,
zajmuj¹cych siê zmienianiem dañ i napojów. Dwóch uzbrojonych
stra¿ników zastyg³o pod drzwiami, czterech innych sta³o w rogach
tarasu. Ci ostatni nie mieli broni ciskali w rêkach koñce b³yszcz¹-
cych, mocnych ³añcuchów. Naci¹gniête ³añcuchy tworzy³y krzy¿.
W jego rodku, twarz¹ do wielmo¿ów, nieruchomo górowa³ nagi
niady mê¿czyzna. Drugi koniec ka¿dego z czterech ³añcuchów by³
przykuty do grubej obrêczy zapiêtej na szyi jeñca. Gdyby spróbowa³
zrobiæ choæby najmniejszy ruch, ³añcuchy natychmiast cofnê³yby go
na rodek tarasu.
Ale jeniec sta³ bez ruchu; jego przenikliwe b³êkitne oczy wpa-
trzone by³y w wiecznoæ, grzywa granatowoczarnych w³osów nawet
nie zafalowa³a. Nie drgn¹³ ani jeden miêsieñ gigantycznego cia³a
i gdyby nie fioletowa ¿y³ka, która szaleñczo pulsowa³a na potê¿nej
szyi, postronny obserwator móg³by przypuszczaæ, ¿e ma przed sob¹
mistrzowsko wykonany w br¹zie pos¹g olbrzyma.
Có¿ powiedzia³ dononym basem dowódca Sdemak, wzno-
sz¹c z³oty puchar to by³a wielka bitwa i wielki triumf. Jeszcze ni-
gdy nie odnielimy tak ³atwego zwyciêstwa. Twoje zdrowie, w³ad-
co Haszydzie! Za twój talent stratega i taktyka! Za nasze powodzenie!
by³ niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, ubrany w odwiêtny
mundur. Przy boku mia³ krótki ceremonialny miecz, z rozszerzaj¹-
cym siê ku koñcowi ostrzem.
11
I ja pijê twoje zdrowie, Haszydzie! doda³ dumnie turañski
szach i równie¿ osuszy³ swój puchar. Gruby, ³ysiej¹cy, cierpi¹cy na
zadyszkê i podagrê Turañczyk, chocia¿ równy Haszydowi pod wzglê-
dem pozycji, zewnêtrznie nie przypomina³ potê¿nie zbudowanego
w³adcy Vagaranu. Wspaniale poradzi³e sobie ze wszystkimi trud-
nociami i po raz kolejny udowodni³e, ¿e królowa Jasmela nie przy-
padkiem powierzy³a ci zaszczytne stanowisko w³adcy Vagaranu
Jednak¿e, monarcho, odpowiedz mi: kim jest ten dzikus, który stoi
tu ju¿ trzeci¹ godzinê i przez ca³y ten czas ani razu siê nie poruszy³?
Mój drogi gociu! Haszyd klasn¹³ w rêce i fa³dy purpuro-
wego p³aszcza zako³ysa³y siê za jego plecami. Przed nami naj-
dziwniejsze i najcenniejsze trofeum tej bitwy! Najemnik ten, wal-
cz¹cy po stronie Shemitów jak lew, sam jeden zabi³ wiêcej moich
¿o³nierzy ni¿ wszyscy ludzie Barucha razem wziêci I gdyby nie
pomoc mojego wiernego maga, dobra³by siê równie¿ do mnie, a wtedy
nie siedzia³bym tu z wami przy jednym stole! Czy¿ nie tak, drogi
Sdemaku? Nawet ty nie zdo³a³e mnie przed nim obroniæ!
Sdemak, ponuro milcz¹c, potar³ niedawno zablinion¹ ranê od
uderzenia kind¿a³em. Haszyd odwróci³ siê do czwartego uczestnika
uczty czarownika Aj-Bereka, który okutany w szeroki czarny
p³aszcz z kapturem, srebrn¹ nici¹ wyszywany w magiczne runy, przez
ca³y czas siedzia³ w milczeniu, niewiele jedz¹c i pij¹c.
A ty, Aj-Bereku, co powiesz? Czy zabi³by mnie ten dzikus,
gdyby nie twoja pomoc?
W twarzy czarownika, pomarszczonej jak oblicze stuletniego
starca, zalni³y zielone, m³odzieñcze oczy. Aj-Berek równie¿ nic nie
odpowiedzia³, poruszy³y siê tylko cienkie niteczki jego d³ugich, zwi-
saj¹cych na podbródek w¹sów.
Szach D¿umal, nic nie rozumiej¹c, wzruszy³ ramionami i dola³
sobie wina. Szybko siê upija³.
Byæ mo¿e, masz racjê, szlachetny w³adco. Ale nieruchome
i bezmylne spojrzenie ee tego trofeum wiadczy o jego bez-
granicznej têpocie. Która jest zreszt¹ charakterystyczna dla wszyst-
kich dzikusów nawet jeli umiej¹ walczyæ jak lwy.
Haszyd zachichota³.
Czcigodny gociu, w ci¹gu dwóch tygodni niewoli ten cz³o-
wiek cztery razy próbowa³ zbiec z mojego podziemnego wiêzienia
i dwa razy prawie uda³o mu siê wydostaæ, go³ymi rêkami wykoñczy³
piêciu stra¿ników. Nie w¹tpiê, ¿e uda³oby mu siê uciec, nawet nie
znaj¹c planu labiryntu, ale g³ód i wycieñczenie jeszcze nikomu nie
12
pomog³y Nie, drogi D¿umalu, uwierz mi, jeszcze nigdy nie
spotka³em równie silnego, przebieg³ego i kochaj¹cego ¿ycie wroga!
Opró¿niwszy kolejny puchar, szach umiechn¹³ siê.
Trudno po nim poznaæ, mój drogi gospodarzu, ¿e jest g³odny
i wycieñczony. Czy¿by w twoim wiêzieniu a¿ tak dbano o wiêniów?
Sam bym nie odmówi³ spêdzenia w nim kilku dni, mo¿e i u mnie
pojawi³aby siê taka muskulatura
Jeli tylko zechcesz, mój potê¿ny gociu, z radoci¹ zapropo-
nujê ci najciemniejsz¹ i najwilgotniejsz¹ celê w moim labiryncie. Ale
nie s¹dzê, ¿eby wypoczynek w takich warunkach dobrze ci zrobi³.
Co siê za tyczy tego dzikusa, niedawno kaza³em specjalnie dla nie-
go przygotowywaæ jedzenie w mojej kuchni ¿eby nie zdech³, jak
inni lokatorzy moich podziemi, ale by zachowa³ si³ê i zrêcznoæ.
A nie s¹dzisz, janie owiecony w³adco zapyta³ ze zdziwie-
niem D¿umal ¿e tak dobrze karmiony, spróbuje jeszcze raz uciecz-
ki i tym razem mo¿e mu siê udaæ?
Haszyd wytar³ t³uste palce i usta kawa³kiem bia³ej tkaniny
i umiechn¹³ siê pob³a¿liwie.
Mi³ociwy gociu, jeszcze nikomu nie uda³o siê wyrwaæ z oko-
wów zaklêcia ¯ó³tego Paj¹ka, które na moj¹ probê rzuci³ na niego
szanowny Aj-Berek. Jak widzisz, dzikus przez ca³y czas jest unieru-
chomiony i zniewolony. Jego cia³o i mózg pi¹ i bêd¹ spaæ, póki nie
nadejdzie pora. Jego tu nie ma , a gdzie b³¹dz¹ jego myli, wie tylko
bogini Isztar. Zachowa³ zdolnoæ jedynie do jedzenia, picie i wypró¿-
niania siê. Nie musisz siê nim niepokoiæ, szanowny gociu. Chocia¿
wygl¹da jak lew, nie jest groniejszy od lepego szczeniêcia.
Szach g³ono bekn¹³, odchyli³ siê na oparcie wysokiego fotela,
zmru¿y³ oczy i zacz¹³ siê przygl¹daæ olbrzymowi. Potem chrz¹kn¹³,
nape³ni³ z³oty puchar po brzegi, podniós³ go i be³kotliwie zawo³a³:
Ej, ty, dzikusie! S³yszysz mnie? Chcê, ¿eby wypi³ za zdrowie
i zwyciêstwo mojego przyjaciela, wspania³ego Haszyda! I tym samym
podziêkowa³ mu, ¿e w swojej wspania³omylnoci zostawi³ ciê przy
twoim ¿a³osnym ¿yciu, zamiast rzuciæ na po¿arcie lwom! Ej, który
tam odwróci³ siê do zastyg³ych za ich plecami s³ug i na chybi³ trafi³
dgn¹³ w jednego z nich palcem o, ty. Tak, tak, ty! Podaj no nasze-
mu przyjacielowi ten ³yk wina. Twój pan Haszyd go czêstuje!
Nie warto tego robiæ, mój szlachetnie urodzony gociu za-
uwa¿y³ ³agodnie Haszyd.
A to dlaczego, s³awny w³adco? zacietrzewi³ siê pijany D¿u-
mal. Powiedzia³e przecie¿, ¿e on nie ma o niczym pojêcia, ¿e mo¿e
13
tylko jeæ i piæ. No to niech wypije za twoje zdro zdrowie! W je-
go g³osie zabrzmia³a groba. A mo¿e masz co przeciwko mojemu
toastowi?
Ale¿ sk¹d¿e wzruszy³ ramionami Haszyd i ledwo zauwa-
¿alnie skin¹³ s³udze g³ow¹.
S³uga zawaha³ siê, niemia³o podszed³ i wzi¹³ kubek z niepew-
nej rêki szacha.
Szybciej, ruszaj siê! popêdzi³ s³ugê D¿umal. Naszemu
przyjacielowi na pewno zasch³o w gardle.
S³uga powoli podszed³ do jeñca, zatrzyma³ siê dwa kroki przed
nim i poda³ puchar. Dr¿a³y mu rêce.
Stra¿nicy trzymaj¹cy ³añcuchy, naci¹gnêli je jeszcze bardziej i za-
marli, gotowi przy pierwszym nieostro¿nym ruchu wiênia zwaliæ
go na pod³ogê. Gwardia przy drzwiach pewniej chwyci³a piki. Do-
wódca Sdemak zmarszczy³ brwi, po³o¿y³ d³on na rêkojeci ceremo-
nialnego miecza. Mag Aj-Berek z³o¿y³ rêce na brzuchu i z zaintere-
sowaniem ledzi³ rozwój wydarzeñ.
Pocz¹tkowo nic siê nie dzia³o, potê¿ny jeniec pozostawa³ w bez-
ruchu. Zapad³a g³êboka cisza, a¿ by³o s³ychaæ, jak przestraszony s³u-
ga prze³kn¹³ linê.
Potem olbrzym spostrzeg³ puchar, i na jego twarzy zamigota³
z³oty blask. Powoli, urywanymi ruchami, jeniec wyci¹gn¹³ rêce, ob-
j¹³ nimi czarê z winem i podniós³ do ust. W tym czasie s³uga, zdecy-
dowawszy, ¿e rozkaz zosta³ niew¹tpliwie wykonany, pospiesznie
wróci³ na swoje miejsce. Spojrzenie giganta oderwa³o siê od wina
i spoczê³o na wesel¹cym siê turañskim szachu.
No, co z tob¹? omieli³ jeñca pijany D¿umal. Pij, nie bój
siê. P³aciæ nie musisz, w³adca ciê czêstuje! Pij za zdrowie naszego
dobrego Haszyda. Pij i wyra wdziêcznoæ za darowanie ¿ycia!
Olbrzym powoli opuci³ rêce, odwróci³ puchar do góry dnem i wino
pola³o siê pienistym bursztynowym potokiem na pod³ogê. Zastyg³e
spojrzenie wiênia przez ca³y czas utkwione by³o w D¿umalu.
A potem sta³o siê co niewiarygodnego.
II
Stój, Sdemak! rykn¹³ Haszyd, gdy dowódca, odrzuciwszy
fotel i wyci¹gaj¹c w biegu miecz, wyskoczy³ zza sto³u. Nie wa¿ siê
14
ruszyæ, bo ka¿ê ciê zdegradowaæ! Ciebie, Aj-Berek, te¿ to doty-
czy! odwróci³ siê gwa³townie do maga, który podniós³ siê z fotela
i wyci¹gn¹³ rêce w stronê rozci¹gniêtego na pod³odze giganta. Koñ-
cówki palców maga wieci³y siê z³owieszczym zielonkawym wia-
t³em. Wykonywa³ gwa³towne gesty, jakby szarpa³ za niewidoczne
nici i przy ka¿dym jego ruchu cia³o pokonanego giganta drga³o.
Jeli chocia¿ jeden w³os spadnie z g³owy tego cz³owieka, wylê ciê
z powrotem na Xapur! Mo¿e ju¿ zapomnia³e, kto ciê stamt¹d
wydosta³?
Czarownik waha³ siê przez chwilê, potem opuci³ rêce i usiad³
na swoim miejscu. Przez ca³y czas milcza³.
Ale przecie¿ ten ten dusz¹cy siê z wciek³oci Sdemak
wskazywa³ palcem jeñca. Sprawnie, zgodnie i szybko pracuj¹c ³añ-
cuchami, ochroniarze powalili go na pod³ogê i teraz w milczeniu
kopali.
Zostawcie go! rozkaza³ im gniewnie Haszyd. Na miejsca,
durnie! Macie tylko trzymaæ ³añcuchy! Potrzebujê go ¿ywego!
Gdy ¿o³nierze niechêtnie wrócili na swoje miejsca i znowu na-
ci¹gnêli ³añcuchy, w³adca Vagaranu zwróci³ siê do dowódcy. Mówi³
cicho, ale w jego g³osie s³ychaæ by³o syk wê¿a:
Powiedzia³em, siadaj, Sdemak! Szach ¿yje. Podnie fotel i sia-
daj! Szybko, nie ¿artujê!
Mamrocz¹c co niezrozumia³ego, dowódca wykona³ rozkaz.
Gdy wszystko siê uspokoi³o, w³adca Vagaranu podniós³ puchar,
który potoczy³ siê na drugi koniec sto³u, i obejrza³ go. Przed chwil¹
by³ to puchar o kunsztownym kszta³cie. Teraz, sp³aszczony uderze-
niem o potwornej sile, zmieni³ siê w bezu¿yteczne z³ote wiecide³ko.
Haszyd zmarszczy³ brwi i pokrêci³ g³ow¹, chocia¿ wzbiera³ w nim
miech. Potem odrzuci³ puchar i nachyli³ siê nad nieprzytomnym D¿u-
malem. Szach oddycha³ s³abo, ale równo; na jego czole pojawi³ siê
liliowy guz. Haszyd poklepa³ gocia po policzkach, a gdy to nie po-
mog³o, wla³ mu do gard³a hojn¹ porcjê wina. Satrapa triumfowa³ w du-
chu jeszcze nigdy nie mia³ do czynienia z takim wojownikiem.
D¿umal rozkas³a³ siê, wyplu³ wino i otworzy³ zmêtnia³e oczy.
Co ? wyszepta³ ochryple. Kto ?
Nic, nic uspokoi³ go satrapa Vagaranu. Wszystko w po-
rz¹dku, mój wspania³y gociu. Drobne nieporozumienie, które ju¿
zosta³o za¿egnane. Odwróci³ siê na sekundê do Aj-Bereka i z³o-
wieszczo wyszepta³: Przecie¿ mówi³e, ¿e czarów nie mo¿na po-
konaæ!
15
To prawda odezwa³ siê po raz pierwszy mag. Wydawa³o siê,
¿e jego g³uchy g³os dobiega z najg³êbszych g³êbin piek³a. Jednak-
¿e bywaj¹ ludzie, których wola zdolna jest na chwilê prze³amaæ za-
klêcie. Takich ludzi jest bardzo niewielu, ale s¹. Wybacz mi, panie,
nie s¹dzi³em, ¿e w³anie on
Haszyd tylko niecierpliwie opêdzi³ siê od swojego doradcy.
Szach uniós³ siê w fotelu, obrzuci³ spojrzeniem taras niewzru-
szone stra¿e przy drzwiach, spokojnego i opanowanego Aj-Bereka,
kipi¹cego nienawici¹ Sdemaka i zak³opotanego Haszyda. Jedyne,
co pamiêta³, to puchar, który mign¹³ w powietrzu jak z³ota b³yska-
wica, potem uderzenie, a potem potem by³a ju¿ tylko kompletna
ciemnoæ. I potworny ból g³owy.
I wtedy wreszcie zrozumia³, co siê sta³o.
Przecie¿ to cierwo chcia³o mnie zabiæ! zarycza³ D¿umal
i fioletowy guz na jego czole spurpurowia³. Gdzie on jest? Jeszcze
¿yje?! Lepiej, ¿eby ¿y³ chcê go zabiæ w³asnymi rêkami!
Uspokój siê. Haszyd delikatnie posadzi³ gocia w fotelu.
Dzikus na razie ¿yje i ci¹gle jest tak samo bezbronny.
Bezbronny? Bezbronny! wciek³ siê szach. B³yskawicznie
wytrzewia³. O ma³o mi g³owy nie rozbi³! Mówi³e, ¿e nie jest gro-
niejszy od lepego szczeniêcia!
No có¿ uniós³ brwi Haszyd. Czasem nawet szczeniê mo¿e
ugryæ, mój znamienity gociu jeli siê je rozdra¿ni.
Wciek³e szczeniêta siê topi, owiecony w³adco! I jeli na-
tychmiast nie zabijesz tego potwora, to pamiêtaj, ¿e nie jestemy ju¿
przyjació³mi, ale wrogami, i ¿e jutro moje wojska
Przecie¿ ciê uprzedza³em, wielmo¿ny gociu sprzeciwi³ siê
Haszyd. Usi³owa³em odwieæ ciê od tego pomys³u. Sam jeste so-
bie winien.
Ale taki postêpek nie mo¿e pozostaæ bezkarny popar³ gocia
Sdemak. Nie schowa³ miecza do pochwy. Zaciniête na rêkojeci pal-
ce zbiela³y. Trzeba zabiæ tego zuchwalca. I najlepiej publicznie, ¿eby
nie daæ powodu do konfliktu i do rozmów miêdzy ludmi. Dys-
kretnie wskaza³ stra¿ników, bêd¹cych wiadkami hañby D¿umala.
Nie przypominam sobie, ¿ebym zezwoli³ ci na wypowiedze-
nie swojego zdania odci¹³ siê Haszyd. Wyno siê st¹d! I ty, Sde-
mak, i ty, Aj-Bereku, idcie precz. Czekajcie na mnie w sali rad, tam
jest wasze miejsce!
Gdy doradcy wciek³y dowódca i ca³kowicie spokojny mag
opucili tras, przechodz¹c obok nieustraszonych stra¿y, w³adca Va-
16
garanu znowu nachyli³ siê nad szachem. Ten trochê siê ju¿ uspokoi³
ogl¹daj¹c le¿¹cego na wznak jeñca. Twarz giganta sp³ywa³a krwi¹,
lewe oko pokry³o siê opuchlizn¹, a na piersi pojawi³ siê ogromny
siniak. D¿umal pomaca³ guz na czole, skrzywi³ siê, ale zaraz potem
umiechn¹³.
Mam dla ciebie pewn¹ propozycjê, wielkoduszny w³adco, któ-
ra, jak s¹dzê, zadowoli nas obu i pozwoli zapomnieæ o tym nieprzy-
jemnym zdarzeniu. Podaruj mi tego ³ajdaka. Ju¿ ja u siebie, w Sza-
rej Wie¿y, znajdê dla niego odpowiedni¹ mieræ niezbyt szybk¹
i niezbyt przyjemn¹.
Haszyd umiechn¹³ siê ledwie zauwa¿alnie i pokrêci³ g³ow¹.
No to sprzedaj mi go! krzykn¹³ szach, znowu wpadaj¹c
w gniew. Dajê dwa worki z³ota!
Pos³uchaj
A mo¿e nie chcesz, ¿eby goæ twojego domu zosta³ pomsz-
czony?!
Wys³uchaj mnie wreszcie! rozdra¿niony Haszyd podniós³
g³os. Jeli jeste gociem w moim domu, to zamilcz na chwilê!
D¿umal nieoczekiwanie siê uspokoi³ i zaintrygowany dziwn¹
nieustêpliwoci¹ satrapy w kwestii nêdznego jeñca, zacz¹³ s³uchaæ.
Zacieraj¹c rêce, jakby w przedsmaku niewiarygodnie przyjem-
nego wydarzenia, w³adca Vagaranu wyprostowa³ siê i podszed³ do
porêczy tarasu, sk¹d roztacza³ siê widok na pust¹ dzisiaj arenê.
Pob¹d jeszcze u nas ze dwa dni, mój drogi gociu popro-
si³. Jutro wieczorem odwiedzimy pewien mi³y domek w Niepi¹-
cym Kwartale, gdzie czeka kilka m³odziutkich licznotek, rankiem
wrócimy do pa³acu i zjemy niadanie z tej okazji rozka¿ê wyci¹-
gn¹æ z piwnic dwie, trzy butelki twojego ulubionego shemskiego
klarownego; potem obejrzymy wystêp cyrkówek z Brythunii,
a w dzieñ odwróci³ siê gwa³townie do niczego nie rozumiej¹-
cego szacha ach, w dzieñ czeka nas takie widowisko, ¿e przysiê-
gam: jeli ci siê nie spodoba, to wyniesiesz z mojego skarbca tyle
klejnotów, ile zdo³asz unieæ! Haszyd umiechn¹³ siê niemal szcze-
rze. Wybacz, ¿e odmawiam spe³nienia twojej s³usznej proby,
szlachetny gociu, ale ten cz³owiek znaczy dla mnie du¿o wiêcej
ni¿ proponowane przez ciebie skarby. I dlatego proszê, ¿¹daj, cze-
go chcesz za duchowy uszczerbek, jakiego dozna³e na skutek nie-
ostro¿nego czynu dzikusa.
Có¿ jest takiego nadzwyczajnego w tym niegodziwcu, ¿e je-
ste gotów nawet rozerwaæ wiêzy naszej przyjani, byle tylko go nie
17
oddaæ? zbity z panta³yku D¿umal wpatrywa³ siê w pokonanego
giganta, staraj¹c siê zrozumieæ, dlaczego Haszyd tak go sobie ceni.
Mój wspania³y gociu! powiedzia³ uroczycie w³adca Va-
garanu i jego g³os wibrowa³ samozadowoleniem. Jak najprawdo-
podobniej wiesz, ze wszystkich znanych cz³owiekowi rozrywek
najbardziej lubiê walki gladiatorów. Jutro zapraszam ciê na najcu-
downiejsze, najdramatyczniejsze i najciekawsze widowisko sporód
tych, jakie podarowali nam bogowie. I wtedy zrozumiesz, czemu nie
chcê oddaæ ci tego niewolnika. Masz przed sob¹ moj¹ ulubion¹ za-
bawkê, moj¹ dumê. By³y ¿o³nierz, prosty najemnik, nieznany w³ó-
czêga i zarazem najlepszy gladiator, jaki urodzi³ siê pod s³oñcem!
A wiêc ten ³ajdak jest gladiatorem? D¿umal wyprostowa³
siê w fotelu. Tak go to zainteresowa³o, ¿e nawet zapomnia³ o nie-
dawnym poni¿eniu.
Nie ma wojownika, który móg³by siê z nim równaæ powie-
dzia³ Haszyd. U ¿adnego w³adcy, ani w niewoli, ani w poddañstwie,
nigdy nie by³o takiego wojownika. Nie zosta³ ani razu pokonany.
Nawet w walce z rozwcieczonym tygrysem?
Walka z dzikim zwierzêciem to drobiazg, mój czcigodny go-
ciu, zapewniam ciê zwierz ma tylko k³y i pazury. A mój ulubie-
niec walczy³ z najbardziej dowiadczonymi, najbardziej zajad³ymi
i bezlitosnymi, uzbrojonymi po zêby wojownikami, którzy z woli
przypadku pojawiali siê w tym miecie. I jak widzisz, ¿yje. Czego,
niestety, nie da siê powiedzieæ o jego przeciwnikach.
D¿umal z niedowierzaniem pokrêci³ g³ow¹. Sam by³ wielkim
amatorem walk gladiatorów i pochwa³a Haszyda obudzi³a w nim
zapa³. A Haszyd, przygl¹daj¹cy siê uwa¿nie szachowi, zauwa¿y³, jak
jego gociowi zap³onê³y oczy.
Jutro, jutro zrozumiesz, dlaczego tak go ceniê ci¹gn¹³ z o-
¿ywieniem. I uwierz, mój szlachetny gociu, to widowisko warte
jest o wiele wiêcej ni¿ dwa mieszki z³ota i wszystkie osobliwoci
lochów twojej Szarej Wie¿y!
Z ochot¹ ci wierzê, potê¿ny w³adco powoli, starannie do-
bieraj¹c s³owa odpowiedzia³ D¿umal, nie odrywaj¹c oczu od rozci¹-
gniêtego na ziemi olbrzyma. W jego g³owie zrodzi³ siê plan, jak za
jednym zamachem daæ nauczkê che³pliwemu Haszydowi, odp³aciæ
wiêniowi przyb³êdzie, rozkoszowaæ siê wyj¹tkowo pasjonuj¹cym
widowiskiem a w dodatku mieæ z tego wszystkiego jeszcze zysk.
Szach wsta³, poprawi³ fa³dy szaty, spojrza³ na gospodarza i umiech-
n¹³ siê ujmuj¹co. Mój szlachetny przyjaciel i najpotê¿niejszy z w³ad-
2 Conan i prorok ciemnoci
18
ców zapewne rad bêdzie jeszcze raz przekonaæ siê o niezwyciê¿o-
noci swojego gladiatora.
Satrapa zmarszczy³ brwi.
O czym mówisz, przyjacielu?
Mówiê o tym, ¿e niedawnemu przykremu wypadkowi szach
dotkn¹³ guza na czole winien jestem ja sam. I jest mi niewiarygod-
nie przykro, ¿e z mojego powodu ten gocinny taras musia³y opuciæ
tak wa¿ne osoby, twoi wierni towarzysze dzielny Sdemak i m¹dry
Aj-Berek. Oczywicie, moja propozycja mo¿e ci siê wydaæ miesz-
nym zadoæuczynieniem za to nieporozumienie ale chcia³bym ofia-
rowaæ ci kilka chwil zadowolenia. I wystawiæ do pojedynku z twoim
niewolnikiem najlepszego gwardzistê z mojej stra¿y przybocznej.
Zwyciêstwo w walce z nim stanie siê jeszcze jedn¹ per³¹ w naszyjni-
ku triumfów potê¿nego Haszyda, w³adcy Vagaranu powiedzia³
szach. Oka¿ mi czeæ, s³awny przyjacielu, pozwól twojemu nie-
zwyciê¿onemu gladiatorowi walczyæ z moim niezrêcznym i s³abym
gwardzist¹. Oczywicie, mój wojownik nie ustoi nawet dziesiêciu
uderzeñ serca przeciwko twojemu tak dowiadczonemu niewolniko-
wi Ale, z drugiej strony, któ¿ mo¿e znaæ zamys³y bogów?
Haszyd popatrzy³ uwa¿nie w twarz szacha. Nagle te¿ siê umiech-
n¹³. W jego oczach zatañczy³y iskierki. Zwróci³ siê do stra¿y:
Zabierzcie jeñca i poczekajcie na mnie za drzwiami. Potem
powiedzia³ do s³ug: Wy te¿ idcie! Gdy rozkazy zosta³y spe³nione
i na tarasie zosta³ tylko on i szach, rzek³ do gocia:
Aha. Rozumiem. Innymi s³owy, chcesz siê za³o¿yæ?
Szach pokornie skin¹³ g³ow¹.
I jeli twój cz³owiek przegra Haszyd zawiesi³ g³os.
Bez s³owa sprzeciwu ozdobiê godzinê zwyciêstwa mojego
drogiego przyjaciela szmaragdem, który wywar³ na nim tak ogrom-
ne wra¿enie tak samo pokornie odpowiedzia³ szach.
Haszyd mimo woli prze³kn¹³ linê.
D¿umal rzuci³ na szalê jeden ze swoich najbardziej ulubionych
i drogocennych klejnotów zadziwiaj¹cej czystoci i urody szma-
ragd wielkoci g³ówki niemowlêcia. Szach nigdy siê z nim nie roz-
stawa³, wiêcej czasu powiêca³ podziwianiu go ni¿ mod³om i nie
zgadza³ siê sprzedaæ za ¿adne skarby wiata.
Rozumiem powtórzy³ powoli Haszyd. A jeli twój cz³o-
wiek wygra
To siê oczywicie nie zdarzy, szlachetny przyjacielu. Ale za-
k³ad to zak³ad i dlatego chcia³bym, ¿eby i ty postawi³ niewielk¹ dla
19
takiego bogacza iloæ z³ota, wag¹ równ¹ jednemu wielb³¹dowi wraz
z uprz꿹.
Przyjmujê powiedzia³ szybko Haszyd. Jestem graczem,
wielmo¿ny przyjacielu, i takie zabawy to dla mnie czysta przyjem-
noæ.
Przypieczêtowali umowê mocnym uciskiem d³oni, po czym sa-
trapa pozwoli³ sobie na dobroduszny miech. Doskonale wiedzia³,
¿e nie przegra.
W odpowiedzi turañski szach równie¿ siê umiechn¹³. On te¿
wiedzia³, ¿e nie przegra.
III
Szczêk mieczy, wciek³e krzyki dowódców, huk ognia p³on¹-
cych namiotów, przera¿one r¿enie koni, wojenny okrzyk wroga: U³a,
u³a, u³a! , odbija³y siê echem we nie barbarzyñcy. Wiêzieñ spa³
w lochach Vagaranu. Spa³ i ni³
Niestety, Conan zbyt póno zrozumia³, ¿e wda³ siê w awantu-
rê z góry skazan¹ na klêskê. Ale bêd¹c bez grosza przy duszy pod
shemskim miastem Meroe, z trudem wyrwawszy siê z sieci intryg,
plecionych w pa³acu Tanandy, cudem uchodz¹c z ¿yciem z potyczki
z pacho³kami szalonego króla Akhirona, uwa¿aj¹cego siê za boga,
Conan zadowolony by³ z ka¿dej nadarzaj¹cej siê sposobnoci za-
robku. I wtedy pod rêkê nawin¹³ siê cz³owiek werbuj¹cy ochotni-
ków (czyli wszystkich, którzy tylko zechcieli) do armii Barucha.
Poniewa¿ niektórzy z najemników, znaj¹cy niepokornego bar-
barzyñcê z poprzednich pochodów, szepnêli o nim s³ówko, setnik
natychmiast mianowa³ dwudziestoomioletniego Conana dziesiêtni-
kiem co prawda, tylko w granicach ariergardy. Otrzymawszy nie-
oczekiwanie tak powa¿ny awans, skuszony obietnic¹ czêci niezmie-
rzonych bogactw, kryj¹cych siê jakoby w pogranicznym miecie
khorajczyków (których nigdy nie darzy³ sympati¹), Conan siê zgo-
dzi³. Ale ju¿ wkrótce zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e zamiast obiecanej na-
grody, czeka go co najwy¿ej nies³awna mieræ na polu bitwy.
Na pró¿no przekonywa³ swojego setnika, ¿e rozbijanie obozu
na dzieñ przed atakiem tak blisko Vagaranu jest nie tylko niebez-
pieczne, ale równoznaczne z samobójstwem; na pró¿no prosi³
o zwiêkszenie liczby wart zw³aszcza u wejcia do Zawodz¹cego
20
W¹wozu Na wszystkie namowy barbarzyñcy zarozumia³y dowódca
odpowiada³, ¿e po pierwsze, inne miejsce na obóz mo¿na by znaleæ
tylko na pustyni, sk¹d przypuszczenie niezauwa¿alnego ataku jest
niemo¿liwoci¹, po drugie, ka¿dy wojownik musi siê wyspaæ przed
walk¹ i obecnoæ jednego zbêdnego stra¿nika mo¿e groziæ strat¹ jed-
nej jednostki bojowej, po trzecie, Baruch jest wspania³ym taktykiem
i doskonale wie, co robiæ, a jeli, po czwarte, byle przem¹drza³y ¿o³-
nierzyna zacznie dawaæ wodzom rady co do planów szturmu, bêdzie
to nie wojsko, tylko i tak dalej, i temu podobne.
Kipi¹c bezsiln¹ wciek³oci¹, Conan wróci³ do swojego oddzia³u.
Ale w koñcu co móg³ zmieniæ? Jeli z Barucha taki wspania³y taktyk,
¿e gotów jest wpêdziæ swoje wojsko prosto w ³apy mierci, to jego,
Barucha, sprawa i Conanowi nic do tego. Tak wiêc, da³ swojemu od-
dzia³owi rozkaz roz³o¿enia siê jak najbli¿ej pustyni, a jak najdalej od
Zawodz¹cego W¹wozu i postawienia tam namiotu dziesiêtnika, po
czym spokojnie (ale w rynsztunku bojowym) zapad³ w sen.
Szczêk mieczy, wciek³e krzyki dowódców, huk ognia p³on¹-
cych namiotów, przera¿one r¿enie, wojenny okrzyk wroga: U³a, u³a,
u³a! oto, co go obudzi³o.
Chwytaj¹c swój nieod³¹czny oburêczny miecz, olbrzymi barba-
rzyñca, wzrostem ustêpuj¹cy tylko Mitrze, wyskoczy³ z namiotu w noc.
I o ma³o nie wpad³ na jedca na gniadym koniu, który nie wiadomo
sk¹d siê tu wzi¹³. Jedziec ju¿ wzniós³ nad namiotem krzyw¹ szablê.
Na szeroki zamach nie starczy³o czasu, Conan ci¹³ mieczem nieco
powy¿ej przednich nóg konia i w tym samym momencie biedne zwie-
rzê, r¿¹c rozpaczliwie, runê³o na kolana. Nie spodziewaj¹c siê takiego
obrotu wydarzeñ, jedziec, chc¹c zachowaæ równowagê, zamacha³
rêkami i wtedy Conan z pó³obrotu wykreli³ w powietrzu szybki pó³o-
kr¹g, którego rodek wypad³ dok³adnie na piersi wroga.
Co dzia³o siê dalej z rozciêtym na pó³ trupem, Cymmerianin nie
patrzy³.
Oddzia³, do walki! Piechot¹ w zewnêtrzny pó³piercieñ, szyb-
ko! krzykn¹³ na ca³e gard³o i dopiero potem rozejrza³ siê po otulo-
nym w porann¹ mg³ê obozie.
Panowa³ tu chaos i zamêt. Setnicy i dziesiêtnicy Barucha wy-
krzykiwali bezsensowne rozkazy, jedcy wydawali siê widmami
w pó³mroku, gdzie z oddali dobiega³o wycie i szczêkanie broni
Jednak w pobli¿u nie by³o widaæ ¿adnego przeciwnika.
21
O podw³adnych, których sam wybra³ i których przez dwa ostat-
nie tygodnie szkoli³, Conan siê nie martwi³. Zrobi¹ wszystko jak na-
le¿y: nie minie nawet piêæ uderzeñ serca, gdy naje¿eni ostrzami mie-
czy stan¹ w pó³okrêgu wokó³ swojego dowódcy. Du¿o bardziej
niepokoi³o go to, ¿e nieprzyjaciel niemal bezszelestnie zdo³a³ prze-
drzeæ siê prawie do samych piasków gdzie, jak s¹dzi³, by³o najbez-
pieczniej.
Oddzia³, na koñ! zakomenderowa³ Conan. Za mn¹, dwój-
kami, miecze z pochew i bacznie siê rozgl¹daæ!
Wskoczy³ jak b³yskawica na swojego czarnego konia i nie ogl¹-
daj¹c siê, pogalopowa³ w stronê bielej¹cego w oddali namiotu g³ów-
nodowodz¹cego: obozowisko jego dowódcy, setnika, by³o rozbite
niemal przed samym wejciem do w¹wozu, dlatego Conan, nie tra-
c¹c czasu na jego poszukiwania, od razu ruszy³ w kierunku namiotu
Barucha.
Gdy przez nieporz¹dnie porozbijane namioty oraz krzycz¹cych
i zdezorientowanych, biegaj¹cych tam i z powrotem, ¿o³nierzy uda-
³o mu siê wreszcie przedrzeæ do bia³ego namiotu, niewidoczny prze-
ciwnik ju¿ otr¹bi³ odwrót.
Za nimi! wrzeszcza³ w zapale ksi¹¿ê Baruch, potrz¹saj¹c
wypolerowanym do blasku kind¿a³em. Haszydzkie psy uciekaj¹
przed nami! Za nimi, na chwa³ê bogów, po skarby Vagaranu!
Baruch! g³os Conana by³ g³oniejszy od gromu. Barbarzyñ-
ca w pe³nym pêdzie zatrzyma³ konia tu¿ przed gwardi¹ przyboczn¹
ksiêcia. To pu³apka, jak mo¿esz tego nie rozumieæ! Armia Khoraj-
czyków tylko czeka, ¿ebymy zaczêli goniæ ten oddzia³ szturmowy
i weszli do w¹wozu! Rozka¿ wojsku sformowaæ szczypce i wtedy
zdo³amy odeprzeæ kontratak Haszyda!
Baruch zwróci³ do Conana czerwon¹, obrzmia³¹ twarz.
Co ja s³yszê? zasycza³ jak w¹¿. Obejrza³ bezczelnego wo-
jownika od stóp do g³ów i zobaczy³ tylko jeden jedyny pasek, wy-
malowany czarn¹ ochr¹ na jego prawym policzku. Dziesiêtnik!
A wiêc wród moich oficerów pojawi³ siê tchórz! A mo¿e to zdraj-
ca?! Czy nie s³ysza³e rozkazu? Kto jest twoim setnikiem? Ob³upiê
go ze skóry za to, ¿e bierze na s³u¿bê takich ³ajda
Ksi¹¿ê! Conan próbowa³ mówiæ spokojnie, gdy¿ piêtnastu
gwardzistów Barucha obna¿y³o miecze i tylko czeka³o na rozkaz
rozprawienia siê z buntownikiem. Wróg, który na nas napad³, by³
zaledwie niewielkim kawaleryjskim oddzia³em, w przeciwnym razie
nie uda³oby mu siê przejechaæ niezauwa¿enie obok naszych wart
22
i przenikn¹æ tak daleko w g³¹b obozu. Dlatego nie ma potrzeby go
cigaæ. G³ówne si³y przeciwnika stoj¹ i czekaj¹, ¿ebymy zaczêli atak
i weszli do w¹wozu. To pu³apka, zasadzka, potrzask!
Ciekawe, sk¹d ty to wiesz?! zarycza³ Baruch. Mo¿e jeste
szpiegiem, przys³anym przez pod³ego Haszyda? Przekupionym wi-
chrzycielem, który ma szerzyæ zamêt w szeregach szlachetnych wo-
jowników?
Ksi¹¿ê powtórzy³ spokojnie Cymmerianin, z ca³ych si³ po-
wstrzymuj¹c harcuj¹cego konia. Rozka¿ wojsku sformowaæ szczyp-
ce przy wejciu do w¹wozu, poniewa¿
£ajdak, drañ, tchórz! zarycza³ ksi¹¿ê. Rozkaza³em ata-
kowaæ i w³anie ty pójdziesz w pierwszym szeregu! A jeli moi lu-
dzie zobacz¹, ¿e próbujesz schowaæ siê za plecami towarzyszy,
czeka ciê los straszniejszy od losu schwytanego przez stra¿e gwa³-
ciciela ma³oletnich! Naprzód, do ataku! i jakby trac¹c zaintere-
sowanie dla barbarzyñcy, odwróci³ siê w stronê zamar³ych gwar-
dzistów. Na co czekacie, bêcwa³y!? A mo¿e wam te¿ nie podobaj¹
siê moje rozkazy?
Na komendê sygna³owych rozleg³ siê warkot bêbnów i nad na-
miotem g³ównodowodz¹cego pojawi³y siê chor¹giewki, obwieszcza-
j¹ce rozpoczêcie ataku.
Zgrzytaj¹c zêbami, Conan wróci³ do czekaj¹cej na niego dzie-
si¹tki wojowników. Przez kilka uderzeñ serca spogl¹da³ w ponurym
milczeniu na oddane twarze ¿o³nierzy, a potem nieg³ono powiedzia³:
Wszystko s³yszelicie. Wybór nale¿y do was i ja, wasz do-
wódca, nikogo do niczego nie zmuszam. Mamy trzy mo¿liwoci.
Podporz¹dkowaæ siê Baruchowi i polec mierci¹ bohaterów w Za-
wodz¹cym W¹wozie. Nie pos³uchaæ rozkazu, wycofaæ siê i na za-
wsze okryæ hañb¹ Albo za cenê swojego ¿ycia spróbowaæ zmieniæ
fatalny bieg tej bitwy, zyskaæ ma³o prawdopodobn¹ s³awê i jeszcze
mniej prawdopodobny szacunek towarzyszy Ci, którzy wybrali
wariant pierwszy, musz¹ siê pospieszyæ. Pierwsze oddzia³y ksiêcia
Barucha s¹ ju¿ na przedpolach w¹wozu i dlatego radzê jak najszyb-
ciej ruszaæ, ¿eby je dogoniæ. Ci, którzy wybrali drug¹ mo¿liwoæ,
równie¿ musz¹ siê pospieszyæ. Wojsko Barucha jest ju¿ w gotowo-
ci i przedostanie siê na pustyniê z ka¿d¹ chwil¹ jest coraz trudniej-
sze Ci za, którzy jad¹ ze mn¹, niech pozostan¹ w tym miejscu
i niech wiedz¹, ¿e nasze szanse s¹ bardzo znikome.
23
Nikt z dziesi¹tki siê nie ruszy³. Conan umiechn¹³ siê w duchu
a wiêc jednak s¹ to dobrzy wojownicy.
No có¿ powiedzia³ dokonalicie wyboru. Za mn¹, zwart¹
grup¹.
W wietle rozpalaj¹cego siê dnia Conan widzia³, ¿e g³ówne si³y
Shemitów, ju¿ w szyku bojowym, szybko i zdecydowanie pod¹¿aj¹
w stronê ziej¹cej na przedzie rozpadliny, a pierwsze oddzia³y we-
sz³y w cieñ w¹wozu. Grób Barucha Conan siê nie ba³: w czasie ata-
ku nikt nie zdo³a dojrzeæ, czy dziesiêtnik wype³nia rozkaz, a ju¿ tym
bardziej wykonaæ wyroku, gro¿¹cego wy³¹cznie szczególnie zas³u-
¿onym dezerterom. I dlatego Cymmerianin nie poprowadzi³ swoje-
go oddzia³u za armi¹ w rozwart¹ paszczê mierci ani z powrotem
na pustyniê, gdzie mieli du¿e szanse siê uratowaæ, lecz w górê, po
skalistym zboczu, na prawo od zdradliwego Zawodz¹cego W¹wozu
gdzie nie odwa¿y³by siê pójæ najmielszy zwiadowca.
Wspinaczka trwa³a d³ugo i Conan wyranie s³ysza³ odg³osy bi-
twy, dobiegaj¹ce z do³u, z lewej strony: tak jak przypuszcza³, w w¹-
wozie na wojsko ksiêcia czeka³y g³ówne si³y vagarañczyków i nie-
powstrzymana fala atakuj¹cych natknê³a siê na nieprzystêpny brzeg
utworzony przez oddzia³y obroñców. Serce cisnê³o siê bólem prze-
cie¿ zostawi³ tam towarzyszy broni na pewn¹ mieræ i ignorancja
Barucha nie by³a dla niego usprawiedliwieniem Wiedzia³ te¿, ¿e
jeli ksi¹¿ê zdecyduje siê na odwrót, w drugim koñcu w¹wozu rów-
nie¿ bêdzie na niego czekaæ wojsko Vagaranu Nie mia³ ju¿ innego
wyjcia, trzeba by³o kontynuowaæ wspinaczkê.
Dzia³aniami obroñców powinno siê kierowaæ z takiej pozycji,
z której jak na d³oni widaæ ca³e pole walki i sk¹d sygna³y przegrupo-
wania wojsk zostan¹ us³yszane b¹d zobaczone przez dowódców
khorajskich wojsk. W ca³ej okolicy by³o tylko jedno takie miejsce:
na prawym zboczu, w pobli¿u wierzcho³ka najwy¿szej z otaczaj¹-
cych w¹wóz ska³ tam w³anie skierowa³ Conan swój maleñki od-
dzia³.
By³a to d³uga i trudna wspinaczka. Skalnych od³amków le¿a³o
wszêdzie tyle, ¿e jedcy musieli zsi¹æ z koni. Starali siê nie naru-
szyæ niepewnej równowagi kamieni ka¿dy nieostro¿ny ruch móg³
spowodowaæ lawinê i tym samym zdradziæ plan Conana.
24
Do w¹wozu wit dopiero przenika³, ale tu, na górze ju¿ wieci³o
wisz¹ce nad horyzontem s³oñce. Ludzie i konie, kamienie i ska³y rzu-
ca³y d³ugie, dziwaczne cienie. Wiatr szarpa³ gêst¹ grzywê w³osów bar-
barzyñcy, piewa³ swoj¹ smêtn¹ pieñ w szczelinach i rozpadlinach.
Conan obejrza³ siê. Gdzie tam, po prawej stronie upstrzonego
pêkniêciami skalnego wystêpu, powinien kryæ siê sygnalista. Mo¿li-
we, ¿e nie jeden. Trzech. Albo nawet piêciu
Przygotowaæ siê do walki! Cymmerianin odwróci³ siê do
milcz¹cych towarzyszy. Idcie ostro¿nie, ale nie musicie siê spe-
cjalnie kryæ. Zabijajcie ka¿dego, kogo zobaczycie.
Jedni ¿o³nierze obna¿yli miecze, inni przygotowali ³uki. Oddzia³
ruszy³ wzd³u¿ zbocza w¹wozu. Z jego dna dobiega³y powielane echem
odg³osy dalekiej bitwy.
Barbarzyñca jako pierwszy min¹³ skalny wystêp; przed nim otwo-
rzy³ siê szeroki, wisz¹cy nad przepaci¹ gzyms. Conan w pierwszej
chwili nie móg³ poj¹æ, co w³aciwie widzi by³o to zbyt zaskakuj¹ce
i nieoczekiwane.
Rzeczywicie, sygna³y dawano st¹d. Ale sygnalista nie by³ sam.
Porodku kamiennego placu sta³ wysoki czterospadowy namiot,
nad którym powiewa³a flaga Vagaranu. Otacza³o go co najmniej trzy-
dziestu ¿o³nierzy. Obok namiotu Conan dostrzeg³ wysokiego mê¿-
czyznê w nie¿nobia³ym turbanie. Z rêkami skrzy¿owanymi na pier-
siach, cz³owiek ten uwa¿nie obserwowa³ przebieg bitwy, która
rozgorza³a w w¹wozie.
Oto niski, krêpy wojownik w bogatej zbroi, stoj¹cy na honoro-
wym miejscu, powiedzia³ co i cz³owiek w turbanie podniós³ rêkê.
W tej samej chwili ¿o³nierz z ca³ej si³y zamacha³ jaskrawoczerwon¹
p³acht¹ na skraju przepaci. Conan zauwa¿y³ sygna³ na przeciwle-
g³ym zboczu w¹wozu: sygnalici przekazywali rozkazy jeden dru-
giemu!
Cymmerianin w bezsilnej wciek³oci zacisn¹³ zêby. Dziesiêciu
lekkozbrojnych konnych przeciwko trzydziestu doborowym wojow-
nikom nieprzyjaciela Ale kto móg³ przypuszczaæ, ¿e sam Haszyd
bêdzie siê wspina³ na tak¹ wysokoæ, by osobicie dowodziæ bitw¹!
Conan szybko siê rozejrza³. S³oñce wieci oddzia³owi w plecy, a wiêc
wróg nie od razu zauwa¿y nieproszonych goci. Nie by³o czasu na
rozmylanie. Zw³oka mog³a ich drogo kosztowaæ.
Farum! zawo³a³ cicho Conan.
Niewysoki smag³y wojownik, jeszcze m³ody ch³opiec, a ju¿ je-
den z lepszych ³uczników w armii Barucha, poda³ wodze swojego
25
konia towarzyszowi i podszed³ do barbarzyñcy. Ten wskaza³ obóz
nieprzyjaciela.
Nie wychylaj siê, bo ciê zobacz¹ Uda ci siê trafiæ w tego
w bia³ym turbanie, który stoi przed wejciem do namiotu?
Farum wpatrzy³ siê w cel, potem pokrêci³ nad g³ow¹ d³oni¹ (ma-
canie wiatru tak siê to nazywa³o u ³uczników) i w koñcu wzruszy³
ramionami.
Nie wiem. Daleko i wiatr jest silny, nierówny Có¿, spróbo-
waæ mo¿na. Podniós³ ³uk, wyj¹³ z ko³czanu strza³ê, za³o¿y³ na ciê-
ciwê ale Conan go powstrzyma³.
Poczekaj. Jeli nie trafisz, stracimy przewagê, jak¹ daje nam
zaskoczenie, i napytamy sobie biedy. Bêd¹ broniæ Haszyda jak ty-
grysica swoich dzieci a¿ do ostatniego. A zabiæ go trzeba, bez przy-
wódcy wojsko vagarañczyków stanie siê bezbronne jak osierocony
tygrysek. Musimy zadzia³aæ inaczej
Conan zwleka³. Dziesiêciu przeciwko trzydziestu. Przeciwnik ma
przewagê liczebn¹, ale oni dzia³aj¹ z zaskoczenia i s¹ zrêczniejsi
Do licha, nie wiadomo jeszcze, do kogo siê szczêcie umiechnie
Odwróci³ siê do zastyg³ych za jego plecami wojowników.
Wart nie wystawili, na razie nie zostalimy zauwa¿eni. To
znaczy, ¿e od tej strony nie spodziewaj¹ siê napadu. Zaskoczenie
i szybkoæ oto nasza jedyna szansa Nie wiem, czy kto z nas
prze¿yje, ale chcê, bycie wiedzieli: los naszych towarzyszy w Za-
wodz¹cym W¹wozie zale¿y wy³¹cznie od nas Na koñ! I oby nam
bogowie pomogli. Najpierw idziemy zwart¹ grup¹. Szybko, ale w mia-
rê mo¿liwoci cicho. Jak tylko zostaniemy dostrze¿eni, przegrupuje-
my siê i atakujemy trójzêbem ja w centrum. I wtedy starajcie siê
robiæ jak najwiêcej ha³asu. Nie wdawaæ siê w d³ugie pojedynki ze
stra¿¹, najwa¿niejsze przebiæ siê do namiotu. Nasze cele przede
wszystkim bia³y turban, w drugiej kolejnoci bogata zbroja z pra-
wej. Farum i Jozuf zostaj¹ tutaj, gdy zacznie siê zamieszanie, strze-
laj¹ z ³uków do namiotu. Strza³ nie ¿a³ujcie, ale starajcie siê dobrze
mierzyæ. Jasne? W takim razie ruszamy.
Conan wyci¹gn¹³ drogocenny miecz i cicho, do siebie, powie-
dzia³:
I niech nam Crom pomo¿e
Niestety, pojawienie siê niewielkiego oddzia³u zosta³o dostrze-
¿one od razu, gdy tylko ten wst¹pi³ na kamienny gzyms. Gwardia
Haszyda by³a czujna i szmer kamieni pod kopytami koni wrogiego
oddzia³u natychmiast zwróci³ jej uwagê.
26
Ciszê nad górskimi szczytami w jednej chwili rozdar³y krzyki:
alarm stra¿y i zawo³anie bojowe, które wyrwa³o siê z gard³a Cona-
na, zosta³o podjête przez jego wojowników. Chowanie siê nie mia³o
ju¿ sensu. Teraz mo¿na by³o liczyæ tylko na szczêcie i stalowe ostrza.
IV
Siedmiu jedców mknê³o kamiennym placem, bez litoci wbija-
j¹c ostrogi w koñskie boki, ku przybli¿aj¹cemu siê powoli namiotowi.
Wyborowi ¿o³nierze osobistej gwardii Haszyda doskonale znali
swój fach. Spokojnie i bez paniki ³ucznicy stanêli w rzêdzie i po³o-
¿yli strza³y na ciêciwy; inni otoczyli zwartym krêgiem swojego pana
i powiedli go pod os³onê p³óciennych cian namiotu, ¿eby schroniæ
go przed wrogimi strza³ami. Krêpy wojownik w kosztownej zbroi
wydawa³ krótkie rozkazy, przez ca³y czas nie ruszaj¹c siê z miejsca.
Conan wiedzia³, ¿e za chwilê na jego oddzia³ spadnie lawina strza³,
¿e nie zd¹¿¹ wbiæ siê w gromadê wojowników Haszyda. Pochyli³
siê, by schowaæ g³owê za koñsk¹ szyj¹. Zd¹¿y³ zauwa¿yæ, ¿e jego
towarzysze zrobili to samo. Jeli uda im siê przejechaæ jeszcze ka-
wa³ek, konie nie padn¹ od razu od strza³ maj¹ szansê.
Osinowy rój khorajskich strza³ z czarno-¿ó³tymi lotkami prze-
ci¹³ powietrze nad skalnym gzymsem. Za nim lecia³y kolejne Nie-
skoñczony potok mierciononych ¿¹de³.
Jeden z galopuj¹cych koni pad³ piersi¹ na ziemiê, ³ami¹c ster-
cz¹ce z jego cia³a drzewce puszczonych celnie strza³. Jedca wy-
rzuci³o z siod³a. Uderzenie by³o bardzo silne, ale Kabul zdo³a³ siê
podnieæ, mimo ¿e z³ama³ obojczyk. Czterdziestoletni ponury, nie-
towarzyski Iranistañczyk, zarabiaj¹cy jako najemnik na utrzymanie
¿ony i gromadki dzieci, które bardzo kocha³, chowa³ dla nich wszystko
do ostatniego miedziaka, nie wydaj¹c ani na wino, ani na kobiety.
Zw³aszcza to ostatnie dziwi³o jego towarzyszy, jako ¿e po mêcz¹-
cych pochodach trudno by³o powstrzymaæ siê od odwiedzin Weso³e-
go Kwarta³u. Khorajska strza³a, która przeszy³a mu gard³o, uczyni³a
¿yj¹c¹ gdzie na po³udniu Iranistanu kobietê wdow¹, a jej dzieci sie-
rotami
Koñ Conana zosta³ ranny z jego cia³a stercza³o kilka drewnia-
nych brzechw z czarno-¿ó³tymi lotkami. Ale najwidoczniej khoraj-
skie wystrza³y okaza³y siê niezbyt udane, a nios¹ce Cymmerianina
27
zwierzê zbyt pos³uszne i silne. Poganiany przez Conana koñ dalej
galopowa³ ku bia³emu namiotowi.
W po³owie drogi do obozu vagarañczyków zabito konia pod
Shemit¹ Zafirem. Lekkiemu i gibkiemu Shemicie uda³o siê w sam¹
porê zrêcznie zeskoczyæ z padaj¹cego na bok wierzchowca, odtur-
laæ, ¿eby unikn¹æ przywalenia, i natychmiast przeturlaæ z powrotem,
¿eby schowaæ siê za wierzgaj¹cym w agonii zwierzêciem. Zafir zdj¹³
z ramienia ³uk, po³o¿y³ przed sob¹ ko³czan ze strza³ami. Teraz poka-
¿e khorajskim szakalom, jak strzela siê z ³uku na krótkie odleg³oci.
Ten ma³y semicki cwaniak zawsze wyró¿nia³ siê sprytem. Niezmor-
dowany babiarz, namiêtny i przebieg³y gracz w koci, k³amca z prze-
konania i utalentowany opowiadacz ró¿norakich zabawnych histo-
rii, których zna³ niezliczon¹ mnogoæ, zakosztowa³ wszystkich
znanych ludzkoci przestêpczych profesji. Tê walkê na wzgórzu te¿
pewnie opisze tak, ¿e wszyscy bêd¹ siê pok³adaæ ze miechu. Piêæ
strza³, wypuszczonych przez Zafira, znalaz³o piêæ swoich ofiar. Na-
ci¹ga³ w³anie ciêciwê z szóst¹ strza³¹, gdy ca³y ten przepiêkny wiat
nagle pogr¹¿y³ siê w nieprzeniknionych ciemnociach. Ma³y Shemi-
ta przewróci³ siê na plecy. Z jego prawego oka stercza³a brzechwa
z ¿ó³to-czarn¹ lotk¹
Do khorajskich wojowników nie uda³o siê przedostaæ równie¿
Koryntianinowi Lauzorowi. Jego koñ jakim cudem unikn¹³ mierci
od czarno-¿ó³tych b³yskawic, ale on sam zosta³ zwalony z siod³a strza-
³¹, która wbi³a mu siê w brzuch. Dobito go, gdy próbowa³ pe³zn¹æ
w stronê celu
Piêæ kroków dzieli³o Conana od niewzruszonej ciany ³uczni-
ków, gdy jego koñ przenikliwie zar¿a³ i stan¹³ dêba, nie bêd¹c w sta-
nie d³u¿ej znieæ bólu. Obok tkwi¹cych ju¿ w jego ciele strza³ ci¹gle
pojawia³y siê nowe. Conan trzyma³ siê nadal w siodle, czekaj¹c,
w któr¹ stronê zacznie padaæ wierzchowiec. Kopyta przednich nóg
zaczê³y zbli¿aæ siê do ziemi, Cymmerianin przygotowa³ siê i wtedy
koñ oddany przyjaciel barbarzyñcy, ju¿ nie¿ywy, lecz jeszcze nie-
martwy, wykona³ ostatni przedmiertny, potrzebny jego panu, skok
naprzód. Odbijaj¹c siê od koñskiego grzbietu, Conan z obna¿onym
mieczem wyl¹dowa³ tu¿ przed nogami vagarañskich ³uczników. Ci
spróbowali cofn¹æ siê choæ o kilka kroków, ¿eby zyskaæ parê chwil
potrzebnych do naci¹gniêcia ³uków, ale szybki jak b³yskawica czar-
now³osy gigant nie da³ im ¿adnej szansy. W bezporednim starciu on
by³ panem sytuacji i ³ucznicy jeden po drugim wydawali przedmiert-
ne jêki.
28
Czwórka wojowników przedosta³a siê do obozu vagarañczyków.
Rozpoczê³a siê walka wrêcz z wyborowymi ³ucznikami i uzbrojony-
mi w szable wojownikami, którzy a¿ do teraz czekali na swoj¹ kolej,
otaczaj¹c namiot. I teraz pospieszyli ³ucznikom na pomoc.
Jeden z czterech koni, które pokona³y dziel¹c¹ zmagaj¹ce siê
wojska odleg³oæ, pad³ martwy ju¿ wród khorajskich szeregów.
Turañczyk Aghmet, który spad³ z grzbietu wierzchowca, zwali³ siê
swoim ogromnym cielskiem na stoj¹cego nieopodal wojownika Ha-
szyda, jednoczenie przygniataj¹c go do ziemi i wsadzaj¹c mu nó¿
w brzuch. Ale Aghmetowi nie uda³o siê wstaæ: w ostatniej chwili
vagarañczyk wyci¹gn¹³ przed siebie kind¿a³, który wbi³ siê jego wro-
gowi prosto w serce
Conan przedziera³ siê ku namiotowi, pozostawiaj¹c za sob¹ oka-
leczone cia³a. Krew pokrywaj¹ca go od stóp do g³ów, by³a nie tylko
krwi¹ Khorajczyków on sam by³ równie¿ niele poharatany. Nie
by³y to jednak rany, które mog³y powstrzymaæ rozwcieczonego
Cymmerianina.
Obok siebie Conan us³ysza³, zag³uszaj¹cy szczêk mieczy i wy-
cie vagarañczyków, znajomy g³os:
Mam was, khorajskie bydlêta! Dzieci wiñ, jedz¹ce gnój i po-
pijaj¹ce go moczem! S³ugusy Haszyda, wodza potworów, syna oli-
cy! S³yszysz mnie, Haszydzie? Idê do ciebie!
Na piêknym zingarskim wierzchowcu przez szeregi wroga prze-
dziera³ siê wysoki m³odzieniec olniewaj¹cej urody, z wykrzywion¹
z³oci¹ twarz¹. Zwali go Pajtar, i by³ Khorajczykiem. Jego rodzinê,
jedn¹ z najbogatszych i najbardziej wp³ywowych w Vagaranie, wyr¿-
nêli nas³ani przez Haszyda najemni zabójcy w rodowym pa³acu. Oj-
ciec Pajtara niezbyt lubi³ satrapê i zawsze, i wszêdzie wyra¿a³ siê o nim
pogardliwie. Haszyd czego takiego nie wybacza³. Pajtarowi i jego
siostrze cudem uda³o siê zbiec z ojcowskiego domu i wyjechaæ z mia-
sta. Od tamtej pory m³odzieniec mia³ tylko jedno pragnienie: siê ze-
mciæ. Wy³¹cznie z tego powodu zaci¹gn¹³ siê do armii Barucha aby
stal jego miecza mog³a ch³eptaæ krew znienawidzonych poddanych
Haszyda. Z czaszki satrapy chcia³ zrobiæ spluwaczkê.
Z konia! krzykn¹³ Conan do Pajtara. Zeskakuj!
Pozostawanie w siodle w takim t³umie, gdy koñ niemal stoi
w miejscu, jest wyj¹tkowo idiotyczne i niebezpieczne. M³odzieñco-
wi brakowa³o jednak wojennego dowiadczenia, chocia¿ samoza-
parcia mia³ pod dostatkiem. Pajtar nie us³ysza³ swojego dziesiêtni-
ka. Z grzbietu swojego wierzchowca sypa³ na g³owy vagarañczyków
29
razy i przekleñstwa. Najpierw przepuci³ cios szabli w nogê, potem
w plecy, a potem rzucony przez kogo kind¿a³ wbi³ mu siê w biodro.
Pajtar wypuci³ broñ i wczepi³ siê os³ab³ymi palcami w ³êk siod³a.
Pozosta³a mu ju¿ tylko chwila ¿ycia, do nastêpnego zamachu kho-
rajskiej szabli. Obrzuci³ gasn¹cym spojrzeniem wszystko wokó³,
zobaczy³ Conana, ¿ywego i zabijaj¹cego psów Haszyda jednego po
drugim, umiechn¹³ siê i ostatkiem si³ wykrzykn¹³:
Conan! Zabij ich wszystkich! Zabij Haszyda! Za ojca
Pajtar poczu³ jak wchodzi w niego zimna stal i uchodzi ¿ycie
Cymmerianin us³ysza³ m³odzieñca i widzia³, jak ten umiera. Ale
dziesiêtnik armii Shemu nie widzia³ i nie wiedzia³, ¿e jednoczenie
zginê³o jeszcze dwóch jego wojowników: po górskiej cie¿ce, tej
samej, po której Cymmerianin przywiód³ tu swój oddzia³, wkrótce
po rozpoczêciu ataku wspi¹³ siê khorajski patrol piêciu ludzi. Uda-
³o im siê bezszelestnie zajæ od ty³u Faruma i Jozufa ³uczników
Conana. mieræ spotka³a ich nagle, nie zd¹¿yli siê nawet odwróciæ.
Zosta³o ju¿ tylko dwóch semickich wojowników
Krêpy brodacz w drogiej zbroi, najwyraniej drugi po satrapie
na tym skalnym gzymsie, coraz czêciej spogl¹da³ tam, gdzie Co-
nan, góruj¹c nad wiêkszoci¹ vagarañskich ¿o³nierzy, podnosi³
i opuszcza³ ciê¿ki oburêczny miecz tak lekko, jakby by³ z drewna.
Wojownik (a by³ to sam dowódca Sdemak) dowodzi³ kontratakiem
swojego wojska w Zawodz¹cym W¹wozie i w odpowiedniej chwili
powinien daæ sygnalistom rozkaz zatrzaniêcia pod³ych Semitów
w pu³apce zaledwie ci zawróc¹ ku wyjciu z w¹wozu, gonieni przez
setki ¿o³nierzy Ale barbarzyñca-olbrzym i jego niedu¿y towarzysz
odwracali uwagê Sdemaka. Oto miêdzy g³ównodowodz¹cym oddzia-
³ami Vagaranu i dwójk¹ nieuchronnie zbli¿aj¹cych siê przeciwników
pozosta³o ju¿ tylko dwunastu khorajskich ¿o³nierzy. Ale w³anie pa-
d³o czterech z nich, a potem jeszcze trzech znalaz³o siê na ziemi,
odruchowo próbuj¹c zacisn¹æ d³onie na krwawi¹cych miertelnych
ranach.
Dwaj wrogowie byli coraz bli¿ej. Powoli walcz¹c z obroñca-
mi Haszyda, odnosz¹c rany i krwawi¹c ale siê zbli¿ali. Ich cel by³
oczywisty satrapa i on sam, Sdemak. Tylko mieræ dwóch dowód-
ców armii Vagaranu mog³a zniweczyæ plan kontrataku i umo¿liwiæ
Shemitom nie tylko odwrót z ma³ymi stratami, ale równie¿ odniesie-
nie zwyciêstwa. Przecie¿ bez rozkazów sygnalistów oddzia³y Ha-
szyda ulegn¹ dezorganizacji, przemieni¹ siê w têp¹ ludzk¹ masê po-
zbawion¹ jednego wspólnego mózgu
30
Pod potê¿nymi uderzeniami wrogich wojowników b³yskawicz-
nie zginêli wszyscy obroñcy Haszyda. Pomiêdzy atakuj¹cymi i na-
miotem, w którym ukrywa³ siê satrapa, pozosta³ ju¿ tylko g³ównodo-
wodz¹cy oddzia³ami Vagaranu.
Rycz¹c jak ranny zwierz, Sdemak wyci¹gn¹³ szablê i rzuci³ siê
na przeciwnika. Sygna³ do ataku zszed³ na drugi plan. Teraz najwa¿-
niejsze by³o uratowanie Haszyda.
Odsuñ siê, dowódco! zawo³a³ ochryple stary, siwow³osy
Bartos, jedyny z dziesi¹tki Conana, który pozosta³ jeszcze przy ¿y-
ciu i walczy³ z Cymmerianinem ramiê w ramiê. Brodacz jest mój!
A ty we siê za Haszyda!
Bartos, rodowity Zamoryjczyk, wojownik niemal od urodzenia,
bior¹cy udzia³ w niezliczonej liczbie pochodów i bitew i przez ca³y
czas pozostaj¹cy prostym ¿o³nierzem, uniós³ nad g³ow¹ d³ugi prosty
miecz, ostry z jednej strony i pokryty przera¿aj¹cymi szczerbami
z drugiej, lew¹ rêk¹ wyci¹gn¹³ zza pasa kind¿a³ i ruszy³ na Sdema-
ka, zapominaj¹c natychmiast o istnieniu Conana.
Gdy pytano go, dlaczego bêd¹c tak dowiadczonym wojowni-
kiem, przez ca³y czas jest tylko zwyk³ym ¿o³nierzem, Bartos nie-
odmiennie odpowiada³: Jeli armia zostanie pokonana, a dowódca
pojmany, powiesz¹ go. A jeli nie trafi do niewoli, to i tak powiesz¹
go swoi, za to, ¿e przegra³ bitwê. A po co mi to? Niee, ju¿ lepiej byæ
zwyk³ym szeregowcem!
Ca³e dowiadczenie, ca³y swój kunszt prostego ¿o³nierza Bartos
w³o¿y³ w tê walkê, walkê jeden na jednego. Zazgrzyta³y skrzy¿owane
miecze i Sdemak siê zachwia³. Nigdy by siê nie spodziewa³, ¿e w tym
starym wojowniku drzemie si³a olbrzyma. W tym momencie zupe³nie
zapomnia³ o bezbronnym sygnalicie, który zastyg³ na skraju ska³y.
Sygnalista z przera¿eniem obserwowa³ bitwê i nie mia³ bladego pojê-
cia, kiedy nale¿y daæ sygna³ do kontrataku Dziêki temu resztkom
wojsk Shemu uda³o siê wydostaæ z doliny i przedrzeæ na pustyniê.
Dwaj przeciwnicy wymieniali siê potê¿nymi ciosami; lecia³y
iskry, krzesane uderzeniami stali o stal. W tym czasie Cymmerianin
dobieg³ do namiotu i szybko siê obejrza³. Piêciu wrogich ¿o³nierzy
bieg³o od strony, gdzie pozostawi³ Faruma i Jozufa. Nikt im nie strzela³
w plecy, a wiêc ³ucznicy równie¿ polegli. Czyli zosta³o ju¿ tylko ich
dwóch: Conan i Bartos. Ale vagarañczyków równie¿ pozosta³o nie-
wielu brodacz, satrapa Haszyd i ¿o³nierze z gwardii satrapy. Tych
nie mog³o byæ wielu namiot by³ bardzo ma³y, wiêcej ni¿ dwóch
¿o³nierzy siê w nim nie zmieci.
31
Bior¹c zamach mieczem, przybysz z Pó³nocy rozpru³ tkaninê
kryjówki Haszyda od góry do do³u. Namiot opad³ na ziemiê, obna-
¿aj¹c dwóch przestraszonych mê¿czyzn: samego Haszyda i jakiego
w¹satego starca w czarnej szacie. Conan znowu siê zamachn¹³.
Gdy g³ównodowodz¹cy Sdemak zauwa¿y³, ¿e gigant ju¿ jest
w namiocie Haszyda, poczu³ przyp³yw nowych si³. Na miecz Bartu-
sa spad³ mia¿d¿¹cy cios, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden
Stary wojownik nie wytrzyma³. Po kolejnym uderzeniu Sdemaka
upad³ na plecy. Zd¹¿y³ jednak wystawiæ przed siebie miecz, ¿eby
sparowaæ kolejny cios przeciwnika. Ostrze miecza Sdemaka zosta³o
odbite, ale vagarañczyk nie wypuci³ broni z r¹k. Wykorzystuj¹c
chwilê oddechu, Bartos zdo³a³ unieæ siê na ³okciu. Pozosta³a mu
jeszcze jedna jedyna szansa, ¿eby nie zostaæ pokonanym. W powie-
trzu zalni³ miecz g³ównodowodz¹cego wojskami Haszyda i r¹bi¹c
obojczyk, zatopi³ siê g³êboko w piersi Zamoryjczyka.
W mózgu Bartosa zap³onê³o olepiaj¹co b³êkitne wiat³o i wiat
wokó³ pociemnia³. W ostatniej chwili wojownik zd¹¿y³ wysun¹æ przed
siebie zaciniêty w lewej rêce kind¿a³ i na jego cienkie ostrze na-
dzia³ siê nieos³oniêty bok Sdemaka, który nie zd¹¿y³ jeszcze wyci¹-
gn¹æ z cia³a starego wojownika swojego miecza.
Czarownik Aj-Berek, osobisty doradca Haszyda, czeka³ do ostat-
niej chwili. Zawczasu przygotowane zaklêcie na wypadek nieocze-
kiwanego napadu na w³adcê Vagaranu by³o zbyt silne, ¿eby u¿yæ
go przeciwko garstce najemników: mog³a przecie¿ ucierpieæ stra¿
satrapy Ale kto móg³ przewidzieæ, ¿e tych kilku wojowników oka-
¿e siê tak nierozs¹dnie bezczelnymi, ¿eby zaatakowaæ obóz samego
Haszyda, i takimi szczêciarzami, ¿e niemal uda im siê przeprowa-
dziæ swój plan?
Dlatego czeka³, a¿ runie ciana namiotu i dopiero wtedy wypo-
wiedzia³ kilka s³ów w zapomnianym starohyboryjskim jêzyku, wy-
ci¹gn¹³ palec lewej rêki w stronê niebieskookiego giganta z rozwia-
n¹ grzyw¹ czarnogranatowych w³osów, uzbrojonego w ciê¿ki
oburêczny miecz. Z k³ykcia czarownika oderwa³a siê wi¹zka fiole-
towego wiat³a i uderzy³a prosto w pier atakuj¹cego.
Ledwo Conan zd¹¿y³ machn¹æ mieczem nad g³ow¹ bezbronne-
go cz³owieka w bia³ym turbanie, gdy niewidoczna si³a, która wyfru-
nê³a z rêki starca w czerni, uderzy³a w jego pier.
Tysi¹ce igie³ek przeszy³o cia³o Cymmerianina. Miênie zdrew-
nia³y, miecz wypad³ z niepos³usznych palców. Oczy olep³y, uszy
og³uch³y Conan zapad³ siê w Nicoæ.
32
Haszyd z niepokojem popatrzy³ na zastyg³ego jak pos¹g wroga.
Nie obawiaj siê, mój panie us³ysza³ spokojny g³os maga.
Zaklêcia Poranny Sen jeszcze nikomu nie uda³o siê prze³amaæ. Te-
raz mo¿esz zrobiæ z tym dzikusem, co tylko zechcesz.
W taki w³anie sposób Conan znalaz³ siê w niewoli Haszyda,
satrapy khorajskiego miasta Vagaran.
I teraz spa³ w podziemiach jego pa³acu. Spa³ i ni³.
V
Nigdy jeszcze arena Vagaranu nie widzia³a takiego tumultu
wszystkie miejsca na trybunach by³y zajête, ludzie stali nawet w przej-
ciach miêdzy kamiennymi ³awami.
Jako jedni z ostatnich miejsca zajêli mê¿czyzna i kobieta mimo
¿e kobiet na widowiska nie wpuszczano wejæ mogli tylko mê¿-
czyni.
Cz³owiek wpuszczaj¹cy widzów i zbieraj¹cy op³atê za wejcie nie
móg³ ukryæ zaskoczenia, gdy stanê³o przed nim dwoje ludzi, wysokich,
jednakowo ubranych w bezkszta³tne nie¿nobia³e szaty, z ukrytymi za
nie¿nobia³¹ tkanin¹ twarzami, w których widaæ by³o tylko oczy.
O! wykrzykn¹³. Widzê, ¿e czasy rzeczywicie siê zmie-
niaj¹, jak g³osz¹ uliczne wyrocznie. Ju¿ nawet kap³ani Niewiadome-
go zni¿yli siê do wiatowych uciech!
Po odzie¿y, po hieroglificznym napisie w jednym z jêzyków zna-
nych wy³¹cznie w¹skiemu krêgowi wtajemniczonych, wyszytym czar-
n¹ nici¹ na rêkawach, po wisz¹cych na szyi amuletach przedstawia-
j¹cych zatopione w przezroczystej smole ludzkie oko po wszystkich
tych znakach pilnuj¹cy wejcia cz³owiek rozpozna³ w przyby³ych
kap³anów strasznego boga z dziwnego klasztoru, po³o¿onego u pod-
nó¿a gór, na zachód od Vagaranu.
Poniewa¿ pracowa³ tu od niedawna, nie wiedzia³, ¿e kap³ani
odwiedzaj¹ ka¿d¹ walkê gladiatorów, nie przepuszczaj¹c ani jedne-
go krwawego przedstawienia.
Sk¹d przybyli za³o¿yciele tego klasztoru, rozmiarami i urz¹dze-
niem bardziej przypominaj¹cego niedu¿e i bardzo stare miasto-wa-
rowniê, dlaczego za³o¿yli go w³anie tutaj, jakiemu bogowi lub bo-
gom oddawali czeæ z rzadkim w naszych czasach zapamiêtaniem
tego nikt nie wiedzia³.
33
Nikogo z postronnych nie wpuszczano do klasztoru, nikt nigdy
nie widzia³ twarzy bia³ych kap³anów, pojawiaj¹cych siê w miecie
oko³o po³udnia, tylko w s³oneczne dni, nikt nie wiedzia³, co zmusza
ich do szwendania siê po miecie bez celu a¿ do zapadniêcia zmro-
ku. O klasztorze i jego mieszkañcach kr¹¿y³y ró¿ne, przewa¿nie prze-
ra¿aj¹ce, pog³oski. Satrapowie dziedzicz¹cy b¹d si³¹ przejmuj¹cy
tron, nie kontaktowali siê z p³ac¹cym regularnie daninê klasztorem
lepiej nie zadzieraæ z si³ami, o których nic siê nie wie.
Pilnuj¹cego wejcia cz³owieka nie tylko zdziwi³o pojawienie siê
kap³anów Niewiadomego (tak w³anie nazywano w miecie cz³on-
ków tajemniczego bractwa), ale równie¿ zak³opota³o.
Nie mo¿e wpuszczaæ na trybuny kobiet, a jak tu siê zoriento-
waæ, jakiej p³ci s¹ te istoty z okiem na sznurku? Mo¿e to w ogóle nie
s¹ ludzie? I chocia¿ ci tajemniczy kap³ani z ich ohydnymi amuleta-
mi przera¿ali go, poczucie obowi¹zku by³o silniejsze.
Szanujê obyczaje ró¿nych tam obcych bogów powiedzia³
staraj¹c siê, aby jego g³os brzmia³ surowo i pewnie. Ale jestem na
s³u¿bie. Jeli co bêdzie nie tak, przegoni¹ mnie. W najlepszym ra-
zie skoñczê jako ¿ebrak. A wiêc, jeli chcecie wejæ na trybuny,
musicie zdj¹æ chusty, albo muszê siê przekonaæ, ¿e ¿adne z was
nie jest kobiet¹.
Roz³o¿y³ rêce, jakby chcia³ powiedzieæ, ¿e on rad by inaczej, ale
sami rozumiecie
Z d³ugiego, ca³kowicie zakrywaj¹cego d³oñ, rêkawa wysunê³a
siê rêka jednego z kap³anów na pierwszy rzut oka chyba jednak
mêska. Palce rozchyli³y siê. Bystre oko s³ugi naliczy³o na niej dzie-
siêæ z³otych monet, w tym dwie za wejcie. Garæ ¿ó³tych kr¹¿ków
kusi³a obietnic¹ tych wszystkich przyjemnoci, które mo¿na kupiæ
za pieni¹dze. Teraz poczucie obowi¹zku toczy³o w duszy pos³uga-
cza walkê z chciwoci¹. Nie trwa³a d³ugo.
Dobrze cz³owiek rozejrza³ siê dooko³a i doda³ szeptem.
Nie bêdê raniæ waszych uczuæ religijnych. Idcie. Tylko tego W ra-
zie czego powiedzcie, ¿e weszlicie innym wejciem. Dobrze?
Dwie monety z brzêkiem wpad³y do skórzanego mieszka, a osiem
skry³o siê za pazuch¹.
W ten sposób kobieta w szatach kap³ana przeniknê³a na trybu-
ny. Teraz siedzia³a obok swojego towarzysza w identycznym bia³ym
cha³acie i szepta³a mu do ucha:
Mówi¹, ¿e ten cz³owiek spowodowa³, ¿e ludzie znowu zaczêli
siê interesowaæ walkami i to do tego stopnia, ¿e podwojono op³atê za
3 Conan i prorok ciemnoci
34
wstêp, widowiska odbywaj¹ siê czêciej, a ludzie wype³niaj¹ wszyst-
kie miejsca. Mówi¹, ¿e pewnego dnia rozprawi³ siê na arenie z tuzi-
nem czarnoskórych wojowników z Kushu, z których ka¿dy uzbrojony
by³ w tarczê i kopiê. A wiem, ¿e ci wojownicy w pojedynkê s¹ w sta-
nie pokonaæ tygrysy i lwy. Poza tym s³ysza³am, ¿e podobno jest tutaj
szach z Turanu, który przywióz³ ze sob¹ i dzisiaj wystawi do walki
z tym przybyszem z Pó³nocy swojego najlepszego, dot¹d nie pokona-
nego wojownika. Mówi¹, ¿e tutejszy satrapa i ten szach postawili
ogromne pieni¹dze, niemal maj¹tek ka¿dy na swojego gladiatora.
Czekam na jego wystêp z niecierpliwoci¹, Vellach.
Nazwany Vellachem odpowiedzia³ krótko i zagadkowo:
Czasem bardziej op³aca siê przegraæ ca³y maj¹tek.
Tak, tak ale ja przez ca³y czas mylê, a mo¿e to w³anie on?
Mo¿e w³anie dla niego my
Mê¿czyzna gronie zasycza³ i kobieta zamilk³a.
D¿umal, turañski szach, rzeczywicie by³ obecny na przedsta-
wieniu. Jego miêkkie, wypielêgnowane cia³o rozpiera³o siê na jedwab-
nych poduszkach na tarasie Haszyda. Szach przebiera³ nanizane na
sznur per³y i tak samo jak siedz¹cy obok w³adca Vagaranu, w napiê-
ciu czeka³ na rozpoczêcie widowiska. Obaj nie mieli najmniejszych
watpliwoci, ¿e wygra w³anie ich wojownik i dlatego byli wobec
siebie uprzedzaj¹co mili i serdeczni. Haszyd by³ przekonany, ¿e za-
triumfuje jego jeniec przecie¿ jeszcze nigdy nie przegra³, bez wzglê-
du na liczbê przeciwników i ich umiejêtnoci. Teraz niewolnik sie-
dzia³ w celi przylegaj¹cej do prowadz¹cego do wyjcia na arenê
korytarza. Nie przygotowywano go do walki, tylko chroniono. Kil-
kunastu uzbrojonych stra¿ników niemal nie patrzy³o w stronê jeñca,
siedz¹cego na taborecie porodku ciemnej celi bez okien, z opusz-
czonymi na kolana rêkami i pustym, pozbawionym myli i ¿ycia
wzrokiem, utkwionym w kamienne p³yty pod³ogi. Bêdzie tak siedzia³
bez ruchu a¿ do chwili, gdy wywo³aj¹ go na arenê.
Strat wiedzia³a o tym ju¿ nie pierwszy tydzieñ ogl¹da³a po-
dobn¹ scenê. I dlatego stra¿nicy, mimo gronej s³awy gladiatora i je-
go potê¿nych rozmiarów, mimo jego wielokrotnych prób ucieczki
z podziemi, skupili siê w grupki, opowiadali sobie zabawne historie,
miali siê i ¿uli rodzynki, wypluwaj¹c pestki na pod³ogê. Niewolnik
demonstrowa³ swoj¹ si³ê i zrêcznoæ wy³¹cznie na piasku areny, w po-
zosta³ym czasie tylko spa³, jad³ i siedzia³ tak jak teraz.
Mówiono, ¿e poskromienie giganta nie obesz³o siê bez osobi-
stego doradcy satrapy, czarownika Aj-Bereka.
35
Oczywicie, mówiono o tym szeptem Teraz Aj-Berek znaj-
dowa³ siê na tarasie Haszyda sta³ za plecami w³adcy. Powiedzieæ,
¿e poskromienie tego niepokornego barbarzyñcy nie obesz³o siê bez
jego pomocy, to nie powiedzieæ niczego. Przecie¿ w³anie nikt inny
tylko on, Aj-Berek, okie³zna³ tego szalonego wojownika.
Na pocz¹tku proponowa³ torturowanie niebezpiecznego jeñca,
ale Haszyd przekona³ swojego maga. Tak wspania³y dwuno¿ny dra-
pie¿nik powiedzia³ w³adca Vagaranu zosta³ stworzony do zabija-
nia. I skoro wpad³ nam w rêce, szkoda go tak po prostu zniszczyæ.
Ten oto egzemplarz przyniesie s³awê i pieni¹dze miastu swoimi wal-
kami na arenie, m¹dry Aj-Bereku. Uspokój go za pomoc¹ magii,
uczyñ tak, ¿eby ten nêdzny niewolnik nie sprawia³ nam wiêcej k³o-
potów, ¿eby nas radowa³. Jestem pewien, ¿e nie bêdzie to dla ciebie
trudne.
Czarownik Aj-Berek pochyli³ siê w pe³nym szacunku pok³onie,
wróci³ do swojej wie¿y i wyci¹gn¹³ ze skrytki, jednej z wielu w jego
komnacie, maleñkie hebanowe pude³eczko. Zawiera³o niewidoczn¹
niæ z pajêczyny ¿ó³tego paj¹ka z Wysp Baracha. Pajêczyna utkana
przez paj¹czka nie wiêkszego od paznokcia, ale najbardziej krwio-
¿erczego ze wszystkich owadów na wiecie, by³a mocna jak s³ynna
karpaszyñska stal, a zauwa¿yæ j¹ móg³ wy³¹cznie cz³owiek posiada-
j¹cy magiczne zdolnoci.
Wszyscy inni ludzie i zwierzêta wpadali w ostre jak brzytwa
pajêcze sieci i zazwyczaj umierali z up³ywu krwi. I wtedy po ga³¹z-
kach i listkach krzewu schodzi³ maleñki owad, który potem d³ugo,
chciwie pi³ wie¿¹ krew, pêczniej¹c i zmieniaj¹c kolor z ¿ó³tego na
purpurowy.
Zwyczajni ludzie cieszyli siê, ¿e paj¹czek wystêpuje tylko na
Wyspach Baracha, czarnych magów natomiast to martwi³o. Niæ ¿ó³-
tego paj¹ka potrzebna by³a do wielu zaklêæ i obrzêdów, i czarowni-
cy musieli p³aciæ za ni¹ ogromne sumy. Ale p³acili ka¿de pieni¹dze,
bez dyskusji i bez targów.
Aj-Berek uzbroi³ siê w diament, oszlifowany i obrobiony spe-
cjalnymi roztworami. Podniós³ go do otwartego pude³ka. Powiêk-
szaj¹c przedmioty, diament dawa³ mo¿liwoæ zobaczenia malutkie-
go motka pajêczyny, z którego wystawa³ koniuszek. Za ten w³anie
koniuszek czarownik chwyci³ miniaturowymi szczypczykami. Na-
stêpnie wzi¹³ przygotowan¹ wczeniej igie³kê i w³o¿y³ pajêcz¹ nitkê
w ucho. Wypowiadaj¹c krótkie zaklêcie, wbi³ ostrze ig³y w palec.
Przebi³ go na wylot, wprowadzaj¹c w ranê pajêcz¹ niæ.
36
Przywo³a³ w mózgu obraz poskramianego niewolnika i wymó-
wi³ jego imiê Conan, a potem jeszcze kilka s³ów, brzmi¹cych jak
zgrzyt szponów po metalu. Podczas wypowiadania ostatniego s³o-
wa pajêczyna, zmoczona krwi¹ czarownika, skrêci³a siê jak w³os
nad p³omieniem. To wszystko. Sprawa by³a za³atwiona. Rozkaz
zosta³ wykonany. Nêdzny niewolnik i dzikus by³ teraz we w³adzy
Aj-Bereka.
Gdy ucich³ ostatni rani¹cy uszy dwiêk zaklêcia i pajêczyna jakby
siê zwêgli³a, Conan zerwa³ siê ze sterty przegni³ej s³omy w ciemni-
cy, gdzie go trzymano. Serce przeszy³ mu nieoczekiwany, ostry ból.
Podporz¹dkowuj¹c siê niewiadomemu uczuciu, podniós³ g³owê.
Mia³ wra¿enie, ¿e z sufitu opuszcza siê ogromna sieæ, ciemniejsza
ni¿ panuj¹ce w celi ciemnoci. Wyrzuci³ przed siebie rêce i wtedy
opad³o na niego ciê¿kie, senne otêpienie. Ostatnie, co zobaczy³ Cym-
merianin, to jarz¹ce siê do bólu w oczach, lni¹ce sploty cieniutkich
¿ó³tych nici. A potem wiat spowi³y ciemnoci i Conan zapad³ w sen.
Sen pozbawiony przeb³ysków ¿ycia, sen poza czasem i przestrze-
ni¹
Aj-Berek zdejmowa³ z Conana zaklêcie tylko wtedy, gdy jeñca
wypychano na arenê, wk³adano mu do r¹k jego w³asny miecz i zo-
stawiano sam na sam z innym gladiatorem. Albo gladiatorami. I bar-
barzyñcy nie pozostawa³o nic innego jak walka na mieræ i ¿ycie
w przeciwnym razie sen wywo³any zaklêciem zamieni³by siê w sen
absolutny i wieczny. A gdy tylko walka siê koñczy³a, Aj-Berek zno-
wu przywraca³ czary. Mag mocno trzyma³ niæ pajêczyny, w której
uwi¹z³ niepokorny niewolnik
Gdy zas³ona otêpienia po raz pierwszy opad³a z mózgu Conana,
Cymmerianin zobaczy³ wokó³ siebie ¿ó³ty piasek. Wydawa³oby siê,
¿e dopiero co siedzia³ oszo³omiony w swoim podziemnym wiêzie-
niu, rozmylaj¹c nad now¹ ucieczk¹, a tu nagle okazuje siê, ¿e ma na
sobie strój bojowy, a w d³oni ciska rêkojeæ znajomego oburêczne-
go miecza. W uszy wbija mu siê wycie t³umu. Unosz¹c g³owê, bar-
barzyñca poj¹³, sk¹d ono pochodzi: amfiteatr, w którym odbywaj¹
siê walki gladiatorów, wype³niony by³ ludmi. I on, Conan, sta³ po-
rodku areny.
Naprzeciwko siebie barbarzyñca zobaczy³ cz³owieka jakie
cztery kroki od niego podskakiwa³, wzbijaj¹c bosymi stopami pia-
sek, jakby wykonuj¹c jaki dziwny taniec, bardzo wysoki i bardzo
chudy Murzyn, uzbrojony w d³ug¹, cienk¹ kopiê i drewnian¹ tarczê.
Cymmerianin nie zd¹¿y³ ani zdziwiæ siê realnoci¹, która tak nie-
37
oczekiwanie siê pojawi³a, ani zdaæ sobie sprawy z tego, co siê z nim
dzieje lub dzia³o, ani nic sobie przypomnieæ. Nie zd¹¿y³, bo Murzyn
nagle wyda³ bojowy okrzyk i skoczy³ w jego stronê, jednoczenie
ciskaj¹c w g³owê Cymmerianina kopiê.
Miênie i instynkt nie zawiod³y Conana: rêka z mieczem jakby
bez udzia³u jego woli wyskoczy³a w górê i stalowe ostrze odbi³o
miercionony kociany grot kopii. Przeciwnik, któremu nie uda³o
siê pokonaæ wroga niespodziewanym atakiem, natychmiast siê cof-
n¹³ na poprzedni¹ odleg³oæ i zacz¹³ kr¹¿yæ wokó³ barbarzyñcy. Nogi
czarnego cz³owieka kontynuowa³y swój dziwny taniec, a jego chude
i giêtkie cia³o poddawa³o siê nies³yszalnemu rytmowi. Cymmerianin
poj¹³, ¿e nie wiadomo jak zrobiono z niego gladiatora, i ¿e zosta³
skazany na walkê a¿ do mierci jednego z nich Odrzuci³ rozmy-
lania na potem, skupiaj¹c ca³¹ uwagê na przeciwniku i koncentru-
j¹c siê tylko na tym, ¿eby prze¿yæ.
Czarnoskóry kontynuowa³ kr¹¿enie i taniec, a Conan, zwraca-
j¹c siê ku niemu twarz¹, czeka³. Murzyn nie spieszy³ siê z ponow-
nym atakiem najwidoczniej zorientowa³ siê, ¿e ma przed sob¹ nie
zwyk³¹ górê miêni, ale dowiadczonego i niebezpiecznego wojow-
nika. Do Cymmerianina dobieg³y gniewne okrzyki z trybun zebra-
ni ¿¹dali walki, a tchórzliwi niewolnicy bali siê nawet do siebie zbli-
¿yæ! Barbarzyñca mimo woli umiechn¹³ siê: ci t³uci, znudzeni
³ajdacy, gapi¹cy siê na nich, teraz oczywicie uwa¿aj¹ siê za nies³y-
chanie odwa¿nych, ale gdyby zawlec ich na arenê, natychmiast naro-
biliby w spodnie i padli na kolana, b³agaj¹c o litoæ!
Czarnoskóry zada³ fa³szywy cios, maj¹c nadziejê, ¿e b³êkitnooki
olbrzym znowu zrobi zamach mieczem i wtedy bêdzie mo¿na wsa-
dziæ mu kopiê w ods³oniêty brzuch. Conan nie da³ siê na to z³apaæ
by³ zbyt dowiadczonym wojownikiem. Po ustawieniu swojego przy-
musowego wroga, po niewystarczaj¹cym napiêciu miêni jego r¹k
i brzucha, Cymmerianin odgad³, ¿e nast¹pi fa³szywe uderzenie i nie
drgnê³a ani jedna komórka jego cia³a. Po twarzy mieszkañca dale-
kiego gor¹cego kraju przemknê³o wyrane rozczarowanie. Murzyn
znowu zacz¹³ kr¹¿yæ i tañczyæ, obmylaj¹c nowy podstêp.
A teraz zobaczymy, czy ty dasz siê z³apaæ na mój haczyk
pomyla³ Conan. W lad za t¹ myl¹ obiema rêkami wzniós³ wysoko
nad g³ow¹ swój miecz i wydaj¹c wojenny okrzyk, ruszy³ na wroga.
Widz¹c, ¿e tu³ów przeciwnika jest ods³oniêty, czarnoskóry wojow-
nik nie móg³ siê oprzeæ pokusie i rzuci³ kopi¹. W³anie na to czeka³
Conan. Gdy czarna rêka cofnê³a kopiê, szykuj¹c siê do rzutu, barba-
38
rzyñca skupi³ siê, a gdy wylecia³a do przodu, pad³ na ziemiê. Zakoñ-
czone kocianym, poszczerbionym grotem drzewce zawista³o w po-
wietrzu i wbi³o siê w piasek. Conan przeturla³ siê po arenie, znalaz³
siê niemal u nóg zaskoczonego przeciwnika i podci¹³ te nogi ude-
rzeniem miecza p³azem.
Murzyn straci³ równowagê i upad³ na kolana. Na jego piersi opar-
³o siê ostrze miecza barbarzyñcy-olbrzyma, który zd¹¿y³ ju¿ siê pod-
nieæ.
Chocia¿ trybuny ¿¹da³y mierci pokonanego gladiatora, Conan
nie mia³ zamiaru zabijaæ nieznajomego czarnoskórego, który jako
wojownik zas³ugiwa³ na szacunek. Cymmerianin chcia³ szybko od-
sun¹æ ostrze od piersi pokonanego przeciwnika, gdy ten nagle schwy-
ci³ je obiema rêkami, przysun¹³ do szyi i gwa³townym ruchem na-
dzia³ siê na ostr¹ stal. Barbarzyñca nie zd¹¿y³ wyrwaæ miecza.
Z gard³a czarnoskórego na ¿ó³ty piasek trysnê³a silnym strumieniem
jasnoczerwona krew.
Zwyciêzca popatrzy³ w oczy zwyciê¿onego, z których uchodzi-
³o ¿ycie. Nie by³o w nich ani strachu, ani nienawici, tylko bezbrze¿-
ny smutek
Conan odwróci³ siê. A wiêc dla czarnoskórego mieræ by³a wy-
bawieniem. Co to za miejsce, gdzie wojownik woli samobójstwo od
mo¿liwoci prze¿ycia, choæby za cenê przegranej? Szybko rozejrza³
siê wokó³ siebie w poszukiwaniu odpowiedzi i jednoczenie dróg do
wolnoci
Ale nie zd¹¿y³ o niczym pomyleæ ani nic wiêcej zrobiæ wiat
pokry³y olepiaj¹ce sploty, przypominaj¹ce pajêczynê i Cymmeria-
nin pogr¹¿y³ siê w grz¹skiej, pozbawionej nadziei, sennej nicoci.
Póniej by³y tylko walki i pustka. Krwawe pojedynki na arenie,
pajêczy rozb³ysk przed oczami i znowu tajemnicze odurzenie, z któ-
rego nie sposób wyrwaæ siê si³¹ woli. A jak mo¿na inaczej walczyæ
z zaklêciami nie wiedzia³.
Co prawda, nie pogodzonemu ze zniewoleniem rozumowi cza-
sami, na kilka chwil, udawa³o siê wyzwoliæ spod dzia³ania przeklê-
tych czarów. Wtedy przed oczami pojawia³a siê ci¹gle ta sama pajê-
czyna. Zdarza³o siê, ¿e powstawa³a w niej dziura, przez któr¹ na
sekundê przenika³a realnoæ, ale niemal natychmiast jaskrawe nici
znowu siê ³¹czy³y i ³ata³y przerwan¹ sieæ. I znowu przychodzi³ sen.
Tylko w czasie walk, pod gwizdami i pokrzykiwaniem przepe³nio-
39
nych trybun, jego mózg uwalnia³ siê z zaklêcia, wraca³a dawna si³a
i zrêcznoæ, wzrok i s³uch dzia³a³y bez zarzutu, instynkt i dowiad-
czenie nie odmawia³y pos³uszeñstwa. I dlatego na razie zwyciê¿a³
w walkach gladiatorów A przecie¿ ju¿ od dawna wystawiano prze-
ciwko niemu wiêcej ni¿ jednego przeciwnika poprzednie pojedyn-
ki by³y zbyt krótkie, za ma³o krwawe, i co za tym idzie, za ma³o
interesuj¹ce dla publicznoci.
Pewnego dnia Conan musia³ walczyæ z osiemnastoma mê¿czy-
znami, uzbrojonymi w wid³y i topory, synami nie znanego mu ni-
skiego plemienia. Wojownicy byli z nich beznadziejni, ale rozpacz-
liwie odwa¿ni, i dla nich, tak jak dla niego, mieræ z broni¹ w rêku
by³a tylko przejciem do innego wiata, gdzie takich jak oni wita siê
jak bohaterów. I brodacze walczyli do ostatka, nawet gdy krew obfi-
cie tryska³a ze miertelnych ran Z takimi wojownikami chcia³o siê
walczyæ ramiê w ramiê, a nie przeciwko nim. Conan pokona³ ich
wszystkich, lecz po zakoñczonej walce jego cia³o równie¿ pokryte
by³o licznymi krwawi¹cymi ranami.
Jednak¿e, gdy po raz kolejny wyrwa³ siê z otêpiaj¹cego snu i zno-
wu zobaczy³, ¿e stoi na arenie, Cymmerianin zauwa¿y³ na swoim
ciele tylko blizny dawno zagojonych ran. Nie czu³ ani s³aboci, ani
bólu, ani zmêczenia. Wszystko to tylko potwierdzi³o jego domys³y
jest w sieciach magii. Zabijê wszystkich magów, jacy stan¹ na mo-
jej drodze. Czarnych, bia³ych, kolorowych. Wybijê wszystkich, do
ostatniego! myla³ z zajad³oci¹ barbarzyñca w rzadkich chwi-
lach wiadomoci. Ale ¿eby to zrealizowaæ, Conan musia³ bagate-
la! wyzwoliæ siê z czarów, które ci¹gle i na nowo pogr¹¿a³y jego
mózg w nicoci
Haszyd nie mia³ w¹tpliwoci jego gladiator zwyciê¿y.
VI
W innym pomieszczeniu, obok celi, w której nieruchomo sie-
dzia³ Conan, do wyjcia na arenê szykowa³ siê Amin, przeciwnik
Cymmerianina, osobisty ochroniarz turañskiego szacha. A raczej jego
szykowano.
Rozebrany, le¿a³ na za w¹skiej dla niego drewnianej pryczy, a kil-
kanacie niewolnic o silnych rêkach masowa³o jego cia³o, wcieraj¹c
w skórê ma, sporz¹dzon¹ z jadu ¿mii, czarnego lotosu i kilkunastu
40
innych rzadkich i drogich zió³. Bajecznie drogi specyfik wart by³
wydanych nañ pieniêdzy: dziêki niemu miênie stawa³y siê bardziej
elastyczne, wytrzyma³e i odporne na ból. Posmarowane nim cia³o
porusza³o siê niewiarygodnie lekko cz³owiek niemal przestawa³
odczuwaæ jego ciê¿ar
Dla Amina podobne zabiegi by³y zbêdn¹ rozrzutnoci¹. Nawet
ich pozbawiony i tak nie mia³ sobie równych pod wzglêdem si³y,
szybkoci i umiejêtnoci pos³ugiwania siê dowoln¹ broni¹
Zreszt¹, nie potrzebowa³ nawet broni. Móg³ walczyæ z uzbrojo-
nym przeciwnikiem go³ymi rêkami i pokonaæ go. Niewielu z uwa¿a-
j¹cych siê za prawdziwych wojowników mog³oby go zraniæ jego
cia³o chroni³a mocna i gruba, jak pancerz ¿ó³wia, skóra, a musku³y
wydawa³y siê byæ wzmocnione metalowymi niæmi. Ci, którzy nazy-
wali miênie Amina stalowymi, mieli sporo racji.
Tak jak i satrapa Vagaranu, turañski szach by³ w doskona³ym
nastroju. Ju¿ zastanawia³ siê, co zrobi ze swoj¹ wygran¹ gór¹ z³ota
o wadze równej ciê¿arowi wielb³¹da wraz z uprz꿹. Przecie¿ jego
osobisty ochroniarz, najlepszy na wiecie wojownik, nie móg³ prze-
graæ z nikim , a przynajmniej z ¿adnym z ludzi. Dlaczego? o tym
wiedzia³ tylko szach. Tylko on wiedzia³, kim tak naprawdê jest jego
wierny stró¿, jego nieod³¹czny cieñ, wojownik Amin.
Nawet sam Amin nie wiedzia³, ¿e jest rodzonym synem szacha
D¿umala.
Szach chcia³ mieæ potomka. Ale jego ¿ony i na³o¿nice wydawa-
³y na wiat dziewczynki. I nie pomaga³y rady lekarzy i magów. Lecz-
nicze mikstury, maci i zaklêcia nie przynosi³y efektu liczba córek
szacha ros³a z roku na rok. Szachowi potrzebny by³ ju¿ nie tyle na-
stêpca tronu, ile kontynuator rodu i przekonanie, ¿e sam D¿umal
prawdziwy mê¿czyzna, jest zdolny do poczêcia takiego w³anie praw-
dziwego mê¿czyzny.
Pewnego dnia nadworny mag, starzec Jorchi, s³u¿¹cy jeszcze
ojcu i dziadowi szacha, poprosi³ o rozmowê w cztery oczy. Po za-
pewnieniach mi³oci i szacunku, Jorchi zacz¹³ mówiæ o tym, co przy-
wiod³o go tego dnia do komnat w³adcy.
Wszechmog¹cy, wybacz moj¹ niewybaczaln¹ szczeroæ i bez-
porednioæ. S³u¿y³em wiernie twojemu ojcu. Jestem twoim odda-
nym niewolnikiem. Ca³e moje tak d³ugie ¿ycie i ca³¹ moj¹ skromn¹
sztukê powiêci³em twojemu rodowi. Znam ciê od niemowlêcia, tak
jak zna³em twojego ojca. Z woli bogów i twojej ³aski znam tajemni-
ce twoich narodzin, twojego ¿ycia i twoich chorób. D³ugie lata sta-
41
ra³em siê poznaæ praprzyczynê twojego niepokoju, okrywaj¹cego
mrokiem twoje panowanie i twoj¹ szczêliw¹ drogê ¿ycia. Niestety,
nie uda³o mi siê jej poznaæ, jako ¿e wszystko, co bogowie chc¹ ukryæ
przed ludzkimi oczami, pozostaje ich tajemnic¹. Ale dowiedzia³em
siê, panie, jak pomóc ci osi¹gn¹æ to, co z niewiadomych przyczyn
by³o ci do tej pory niedostêpne. Pozna³em ten jedyny sposób, który
zdo³a pokonaæ czarne przekleñstwo ci¹¿¹ce nad tob¹. Bêdziesz móg³
zostaæ ojcem dziecka p³ci mêskiej Prawda
Starzec zawaha³ siê, spuci³ w dó³ oczy.
Mów, Jorchi! Mów! wino wyla³o siê ze ciskanego przez
szacha srebrnego pucharu.
I mag Jorchi opowiedzia³ o tym, co wyczyta³ w starych manu-
skryptach, wywnioskowa³ z rozmów z innymi magami, dowiedzia³
siê podczas obcowania z pozaziemskimi si³ami.
Aby przezwyciê¿yæ ci¹¿¹ce na szachu zaklêcie, trzeba po³¹czyæ
siê z si³ami wiata niewidzialnego. I we krwi dziecka p³yn¹æ bêdzie
wtedy krew ojca i krew niewiadomych istot, niewidocznie wp³ywa-
j¹cych na ludzkie losy Innymi s³owy, demonów.
Oprócz tego doda³ Jorchi ¿aden z ludzi nigdy nie mo¿e
siê dowiedzieæ, ¿e to twój syn. Nawet on sam nie mo¿e wiedzieæ, kto
jest jego ojcem. Wszyscy, którzy bêd¹ znaæ tajemnicê tych narodzin,
musz¹ umrzeæ. Ja, jeli zezwolisz mój panie, gdy zrobiê to, co zrobiæ
muszê, sam zadam sobie mieræ. Uwierz mi, panie, ¿e tylko w taki
sposób mo¿esz siê staæ ojcem mê¿czyzny. To wszystko.
Jorchi powiedzia³ szach po d³ugiej pauzie mo¿esz odejæ.
Przyjd jutro o tej samej porze. Muszê siê zastanowiæ.
Szach spêdzi³ na rozmylaniach ca³y dzieñ i bezsenn¹ noc. Myl
o spokrewnieniu siê z ciemnymi mocami by³a przera¿aj¹ca. Ale pra-
gnienie sp³odzenia syna by³o silniejsze.
Zgadzam siê owiadczy³ starcowi nastêpnego dnia. Co
trzeba zrobiæ, Jorchi?
Przysz³¹ matkê Jorchi znalaz³ w dzielnicy biedaków. M³od¹,
wspaniale zbudowan¹ córkê wielodzietnego handlarza wod¹ starzec
zauwa¿y³ podczas jednej ze swoich wielogodzinnych wêdrówek po
zakurzonych ulicach. Pasuje zadecydowa³ nadworny mag, gdy
zobaczy³ dziewczynê wychodz¹c¹ z ojcowskiego domu.
Nastêpnego dnia porwano j¹, gdy wraca³a do domu z chlebem.
Dwóch porywaczy, wojowników z osobistej stra¿y szacha, trzyma³o
42
biedn¹ m³od¹ Turankê a¿ do nadejcia nocy w brudnej norze na pe-
ryferiach miasta. Noc¹ przywiedziono j¹ starcowi.
Dziewczynê zamkniêto w podziemiach, w jednym z pokojów,
w których starzec spêdza³ dni i lata na swoich magicznych poszuki-
waniach. Po wypiciu wina, przyniesionego przez nadwornego maga,
rzekomej nagrody za wiern¹ s³u¿bê, wojownicy-porywacze umarli
w kilka chwil po osuszeniu kubków.
Do tej podziemnej komnaty, urz¹dzonej z wyj¹tkowym przepy-
chem, nie móg³ trafiæ nikt, nawet przypadkiem. Oczywicie, oprócz
samego szacha i jego maga. W wyznaczon¹ przez starca noc do kom-
naty wszed³ D¿umal, ¿eby dokonaæ tajemniczego obrzêdu, na który
czeka³ i którego siê ba³.
Niewolnica, le¿¹ca na niskim ³o¿u, zerwa³a siê, widz¹c w³adcê
i pochyli³a siê w pe³nym szacunku pok³onie. Pocz¹tkowo siê prze-
straszy³a, zaskoczona, ale po chwili wszystko zrozumia³a. Tak, po-
szczêci³o siê jej, zdarzy³o to, o czym marzy³a ka¿da dziewczyna
z biednej rodziny spodoba³a siê szachowi i teraz on uczyni j¹ swo-
j¹ na³o¿nic¹. A wiêc ju¿ nigdy nie bêdzie g³odna, nie bêdzie musia³a
pracowaæ, dostanie piêkne i bogate stroje. Szach przysiad³ na malut-
kiej kanapce i stamt¹d w milczeniu przygl¹da³ siê stoj¹cej obok ich
ma³¿eñskiego ³o¿a wybrance Jorchi dziewczynie o przyjemnej, lecz
przeciêtnej twarzy i piêknym ciele.
Otworzy³y siê drzwi w progu pojawi³ siê starzec z tac¹ w rêku.
Na tacy sta³ srebrny dzbanek z d³ugim, licznie wygiêtym dzióbkiem
i szeroki srebrny kielich. Podchodz¹c do dziewczyny, ostro¿nie na-
la³ ciemnoczerwonego gêstego p³ynu do kielicha i powiedzia³:
Wypij.
Ta pytaj¹co spojrza³a na szacha.
Pij poleci³ szach.
M³oda Turanka wziê³a kielich i podnios³a do ust.
Puste naczynie wypad³o z jej os³ab³ych r¹k i potoczy³o siê po dy-
wanie. Dziewczyna osunê³a siê na brzeg ³o¿a, a potem nie bêd¹c w sta-
nie walczyæ ze s³abn¹cym cia³em, runê³a na pociel z najcieñszego
nemedyjskiego jedwabiu. Starzec Jorchi ju¿ rysowa³ wêglem na cia-
nach komnaty dziwaczne pentagramy. P³on¹cy ogieñ zacz¹³ przyga-
saæ. Komnata zatonê³a w pó³mroku. Jorchi odwróci³ siê do szacha.
Mój panie, we tê czarn¹ opaskê i zawi¹¿ j¹ sobie na oczach.
Lepiej, ¿eby nic nie widzia³. We te zatyczki i w³ó¿ w uszy. Lepiej,
¿eby niczego nie s³ysza³. Id do niej. Czyñ swoj¹ mêsk¹ powin-
noæ. A ja zajmê siê moj¹.
43
Szach, w³adca jednej z potê¿nych prowincji ogromnego pañstwa,
s³ucha³ teraz swojego poddanego, tak jak dziecko s³ucha ojca. Pod-
szed³ do le¿¹cej bez zmys³ów na³o¿nicy. Rozebra³ j¹ i sam tak¿e siê
rozebra³. Zatka³, jak kaza³ mu Jorchi, uszy zatyczkami z miêkkiej
materii. Zanim zawi¹za³ oczy, obejrza³ siê. Starzec siedzia³ na dywa-
nie ze skrzy¿owanymi nogami, przed nim le¿a³ ogromny folia³, nad
po¿ó³k³ymi stronicami unosi³a siê mgie³ka. Czarna jak bezksiê¿yco-
wa noc ksiêga traci³a kszta³t, jakby próbowa³a rozp³yn¹æ siê po dy-
wanie. Szachowi wydawa³o siê nawet, ¿e pokrywaj¹ce stronice pi-
smo zmienia siê w czerwie i paj¹ki, które rozpe³zaj¹ siê, rozbiegaj¹
po k¹tach. Szach pospiesznie zas³oni³ oczy czarn¹ opask¹.
Dotyka³ nieruchomego kobiecego cia³a, próbuj¹c siê podnieciæ
Nagle, pomimo zatyczek, jego uszy u³owi³y narastaj¹cy huk, jakby
potworna fala przyp³ywu sz³a na niego, znosz¹c wszystko, co napo-
tka na swojej drodze. Do zbli¿aj¹cego siê szumu do³¹czy³ jeszcze
z³owieszczy syk syk tysi¹ca ¿mij, jednoczenie rozwieraj¹cych
swoje paszcze.
I szach poczu³, ¿e ju¿ nie nale¿y do siebie. Co z zewn¹trz wpe³-
za³o w jego cia³o, w jego duszê i rozum. Wbija³o siê ig³ami w krê-
gos³up, pru³o skórê têpymi ostrzami, wrz¹cym o³owiem wlewa³o siê
do ¿y³, drapie¿nymi zêbami rozrywa³o wnêtrznoci. Czuj¹c ból nie
do wytrzymania szach zawy³ i
I natychmiast umilk³. Ból znikn¹³ tak samo nieoczekiwanie, jak
siê pojawi³. Zrobi³o mu siê lekko i przyjemnie, wrêcz upojnie. Czu³
niesamowity przyp³yw si³. Wydawa³o mu siê, ¿e teraz jednym ru-
chem ma³ego palca mo¿e przesun¹æ góry, lekkim skinieniem g³owy
zniszczyæ wielotysiêczn¹ nieprzyjacielsk¹ armiê.
Szach zerwa³ z g³owy opaskê, odrzuci³ j¹ na bok. Zobaczywszy przed
sob¹ nag¹ dziewczynê, zarycza³ jak tygrys na widok swojej ofiary i rzu-
ci³ siê na jej bezbronne cia³o z zapamiêtaniem ¿o³nierza, który rok nie
widzia³ kobiety. D¿umal gwa³ci³ j¹, gwa³ci³ zajadle, w dzikim szale.
Przed jego oczami kr¹¿y³y bia³ob³êkitne wichry, przes³aniaj¹ce
ca³y wiat, nabieraj¹ce zawrotnej prêdkoci i wiruj¹ce coraz szyb-
ciej. S³ysza³, jak z jego gard³a wyrywa siê to dziki ryk triumfu, to
szalony miech, i te rodz¹ce siê w nim dwiêki upaja³y go jeszcze
bardziej. Szach odczuwa³ narzêdzie swojej namiêtnoci jak rozpalo-
ny do czerwonoci metalowy prêt, wbijaj¹cy siê w pe³ne bij¹cych
¿arem wêgli palenisko. I z ca³ej duszy pragn¹³, ¿eby sta³o siê jeszcze
bardziej gor¹co, ¿eby wszystko wokó³ zmieni³o siê w piek³o i jesz-
cze, i jeszcze, i jeszcze
44
wiat wybuch³ i rozlecia³ siê na kawa³ki, gdy tak jak lawa z sza-
lej¹cego wulkanu trysnê³o z niego nasienie. I wraz z ostatni¹ jego
kropl¹ zapad³y ciemnoci. Szach straci³ przytomnoæ.
D¿umal otworzy³ oczy. Si³ starczy³o mu tylko na to, ¿eby lekko
odwróciæ g³owê. Le¿a³ na pogniecionych przecierad³ach obok na-
³o¿nicy, któr¹ posiad³, i której imienia nie zna³. Kobieta cicho jêcza-
³a, ale jeszcze nie dosz³a do siebie, nie odzyska³a przytomnoci. Na
jej twarzy, szyi, obna¿onych piersiach widaæ by³o mnóstwo ogrom-
nych siniaków lady nieludzkiej namiêtnoci.
Nad D¿umalem nachyli³a siê pomarszczona siwobroda twarz.
Panie powiedzia³ cicho Jorchi. Zapamiêtaj, co ci powiem,
albowiem uszy twoje, które s³uchaæ powinny wy³¹cznie najwspanial-
szych przemów, moich s³ów wiêcej nie us³ysz¹. Teraz wyjdziesz z tych
komnat i zamkniesz je. Wrócisz tu po szeciu miesi¹cach i szeciu
dniach. O pó³nocy. Wemiesz syna. Wyjedziesz na pó³nocne wrota.
Stra¿ bêdzie spaæ. Po³o¿ysz dziecko po zewnêtrznej stronie wrót
i odejdziesz. Po godzinie zaczniesz obchód wart i znajdziesz pod-
rzutka. Rozka¿esz wzi¹æ go do pa³acu na wychowanie i oddaæ mam-
kom. A potem rozka¿esz zamurowaæ wejcie do tych komnat ¯eby
nie wywo³aæ podejrzeñ u pa³acowych intrygantów dlaczego to wiel-
ki szach osobicie robi obchód wart od jutra zaczniesz sprawdzaæ
pa³acowe posterunki stra¿y razem z dowódc¹. Syna nazwij Amin.
I zapamiêtaj nigdy nie mo¿e us³yszeæ od ciebie s³owa syn; nigdy
i nikomu nie mo¿esz powiedzieæ, kim on jest ¯egnaj, panie mój.
Moja s³u¿ba u ciebie dobiega koñca. Oprzyj siê na mnie.
Jorchi pomóg³ w³adcy podnieæ siê z ³o¿a, narzuci³ mu na ra-
miona cha³at, zaprowadzi³ ledwo ruszaj¹cego siê, nie bêd¹cego w sta-
nie wykrztusiæ s³owa D¿umala do drzwi. Gdy tylko szach przest¹pi³
próg, starzec w³o¿y³ mu do rêki klucze i zatrzasn¹³ drzwi.
D¿umal zrobi³ wszystko zgodnie ze wskazówkami Jorchi. Po
szeciu miesi¹cach i szeciu dniach, o pó³nocy, podszed³, staraj¹c
siê przezwyciê¿yæ strach, do oblepionych pajêczyn¹ drzwi. Otwo-
rzy³. Wszed³. W sk¹pym wietle tl¹cego siê gdzie pod sklepieniem
kaganka zobaczy³ koszyk co siê w nim rusza³o.
Szach z³apa³ za plecion¹ r¹czkê i wyniós³ koszyk na korytarz.
Postawi³ pod zamocowan¹ na cianie pochodni¹. Nachyli³ siê. Oto
45
mój syn szach spojrza³ na zwyk³ego, tylko nienaturalnie du¿ego
noworodka p³ci mêskiej, który w ponurym milczeniu wierci³ siê w pie-
luszkach. Dziecko, które zrodzi³a kobieta zap³odniona przeze mnie.
Cia³o z mojego cia³a, krew z mojej krwi.
Patrzy³ na nie obojêtnie, nie czu³ ¿adnych ojcowskich uczuæ.
Mo¿e dlatego, ¿e w poczêciu i narodzinach mia³y swój udzia³ ciem-
ne moce? Mo¿e nie powinien tego robiæ? Teraz by³o za póno, ¿eby
siê nad tym zastanawiaæ.
Nie by³o potrzeby wchodzenia do komnat starca, ale D¿umala
z¿era³a ciekawoæ. wie¿o upieczony ojciec wyj¹³ ³uczywo i jesz-
cze raz przest¹pi³ próg komnaty. P³omieñ owietli³ niewielki przed-
pokój, sk¹d jedne drzwi prowadzi³y do laboratorium Jorchi, a drugie
do komnaty, gdzie posiad³ kobietê, która ofiarowa³a mu syna. Szach
pchn¹³ te drzwi i wszed³, rozganiaj¹c ciemnoci pochodni¹. Stopa
w safianowym pantoflu st¹pi³a w co lepkiego, mokrego. Nachyli³
siê i natychmiast go cofnê³o. Krew! Rêka podnios³a pochodniê wy-
soko nad g³ow¹.
Wszystko w tej komnacie tonê³o we krwi ciany, pod³oga, su-
fit, wszystko by³o zbryzgane wie¿¹, nie wiadomo dlaczego przez
tak d³ugi czas nie zakrzep³¹ krwi¹. Wszêdzie wala³y siê ludzkie cz³on-
ki, ¿adnej czêci cia³a nie mo¿na by³o rozpoznaæ: niepowstrzymana
si³a nie tylko rozerwa³a, rozdar³a ludzi na ma³e kawa³ki, ale prze¿u³a
je, pogryz³a
D¿umal mia³ szczêcie, ¿e nie by³ cz³owiekiem szczególnie wra¿-
liwym. Na jego miejscu ka¿dy inny prze¿y³by szok, straci³ przytom-
noæ, zwymiotowa³by. A szach, ci¹gle tak samo opanowany, porzu-
ci³ scenê krwawej uczty. Wyszed³ na korytarz i na zawsze zatrzasn¹³
drzwi do komnat Jorchi.
Ech, te Dzieci Nocy pomyla³. Niepotrzebnie siê z nimi
wi¹za³em.
To by³ pierwszy i ostatni raz, gdy szach po¿a³owa³, ¿e wszed³
w kontakty, a nawet pokrewieñstwo, z mocami Mroku.
W koszyku zap³aka³o dziecko zmoczy³o pieluchê tak samo,
jak robi¹ to wszystkie dzieci na wiecie.
Amin wyrasta³ w wielodzietnej rodzinie pierwszego nadwor-
nego doradcy szacha do spraw handlu, który mieszka³ z ca³¹ rodzi-
n¹ w pa³acu. Amin niczym nie ró¿ni³ siê od swoich rówieników,
co najwy¿ej wysokim wzrostem i muskulatur¹. Pewnego dnia ba-
46
wi¹c siê z jednym z synów doradcy walczyli drewnianymi mie-
czami zada³ cios, z pozoru nieszkodliwym, têpym drewnianym
ostrzem w brzuch ch³opca z tak¹ si³¹, ¿e wepchn¹³ je a¿ po rêko-
jeæ i okrwawiony miecz przebi³ cia³o nieszczêsnego ch³opca na
wylot. Biedak umar³, a winowajca zupe³nie siê tym nie przej¹³.
Szach osobicie zaj¹³ siê t¹ spraw¹ i przekona³ doradcê, ¿e Amin
nie jest niczemu winien, gdy¿ nie zdaje sobie jeszcze sprawy ze
swojej si³y i nie umie nad ni¹ panowaæ. Doradca za swoj¹ stratê
otrzyma³ od D¿umala szczodre wynagrodzenie w z³ocie, Amina za
umieszczono w osobnym pokoju obok koszar pa³acowej ochrony.
Opiekê nad nim poruczono kapitanowi Ratarchowi dowódcy stra-
¿y. Od tej pory ka¿dy dzieñ ch³opiec spêdza³ na specjalnym po-
dwórcu, gdzie stra¿nicy doskonalili siê we w³adaniu ró¿nego typu
broni¹, w walce wrêcz, albo po prostu æwiczyli miênie. Dwuna-
stoletni Amin æwiczy³ z dziwn¹ zawziêtoci¹. Poza broni¹ i w³asn¹
si³¹ niczym innym siê nie interesowa³.
Minê³o pó³ roku. Siwow³osy kapitan Ratarch zjawi³ siê u szacha
i nie kryj¹c zdziwienia powiedzia³, ¿e jego trzynastoletni wychowa-
nek pokonuje w æwiczebnych walkach ka¿dego z jego ¿o³nierzy, bez
wzglêdu na rodzaj broni, któr¹ walcz¹ i ka¿dego rozk³ada na ³opatki
w walce wrêcz. Nawet mnie doda³ Ratarch i by³o widaæ, ¿e to
wyznanie nie przysz³o mu lekko.
Szach poszed³ popatrzeæ na zadziwiaj¹ce dziecko i nie pozna³
tego, który by³ jego synem i którego nie widzia³ ju¿ prawie pó³ roku.
Amin podrós³ jeszcze o g³owê, rozrós³ siê w barach, zmê¿nia³. Wy-
gl¹da³ na co najmniej osiemnacie, a mo¿e nawet dwadziecia lat.
Tego dzieciaka spokojnie mo¿na w³¹czyæ do stra¿y powie-
dzia³ kapitan. D¿umal pomyla³: A dlaczego by nie? i mianowa³
Amina jednym ze swoich ochroniarzy.
Minê³y dwa miesi¹ce. Na szacha próbowano dokonaæ zamachu.
Podczas audiencji w pa³acu, zabójca, który przenikn¹³ w prze-
braniu cudzoziemskiego kupca, z odleg³oci piêciu kroków rzuci³
w D¿umala zatrutym kind¿a³em. ¯aden ze stra¿ników szacha nie
zd¹¿y³ nawet drgn¹æ. ¯aden oprócz Amina, który nie wiadomo jak
zdo³a³ podstawiæ pod lec¹cy kind¿a³ swoj¹ pier. Ma³o tego, z kin-
d¿a³em stercz¹cym z cia³a tu¿ obok serca, rzuci³ siê na zabójcê. Ten
próbowa³ zabiæ siê dok³adnie tak¹ sam¹ broni¹, wyjêt¹ z szerokiego
rêkawa kupieckiej szaty, ale nie uda³o mu siê. Amin z³apa³ fanatyka
za rêkê. Na pokryt¹ mozaik¹ posadzkê brzêknê³a zatruta stal i
Ch³opiec o wygl¹dzie mê¿czyzny sam zabi³ fa³szywego kupca po-
47
tê¿nymi rêkami, jakby od niechcenia, skrêci³ mu kark. W ciszy, jaka
zapanowa³a, da³ siê s³yszeæ chrzêst ³amanego krêgos³upa. Dopiero
po tym wszystkim odwa¿ny stra¿nik pad³, przykrywaj¹c cia³em tru-
pa wroga.
Amin nie umar³ w wyniku utraty krwi, wewnêtrznych obra¿eñ
czy trucizny, ale ju¿ nastêpnego dnia sta³ obok szacha, gotów chro-
niæ jego ¿ycie. Sta³ tak, jak staæ mia³ od tej pory ju¿ zawsze przed
wszystkimi stra¿nikami.
Wkrótce dla ca³ego turañskiego dworu, a co za tym idzie, rów-
nie¿ dla namiestników imperatora we wszystkich prowincjach, na-
sta³y czarne dni. Intrygi i knowania, organizowane przede wszyst-
kim przez pañstwa rywalizuj¹ce z Turanem o panowanie na
zachodzie, wstrz¹sa³y krajem.
W ci¹gu trzech lat jedenacie razy nastawano na ¿ycie D¿umala.
Próbowano go zabiæ i z bliska, i ze znacznej odleg³oci. Ale dziêki
instynktowi, b³yskawicznej orientacji i odwadze m³odego stra¿nika
skoñczy³o siê tylko na próbach. Amin zas³ania³ sob¹ szacha, wybija³
mu z rêki kielich z zatrutym winem, walczy³ z zabójcami bez wzglê-
du na ich liczbê, odbija³ wypuszczone z dalekich kryjówek strza³y,
zgadywa³ przestêpcze zamiary, wpijaj¹c swoje przenikliwe spojrze-
nie w przybli¿aj¹cych siê do szacha, i tym samym wywo³uj¹c u nie-
których zdenerwowanie, co nieodmiennie ich zdradza³o. Jeli zda-
rza³o siê, ¿e Amin by³ ranny, to wszystkie rany goi³y siê w ci¹gu
jednego dnia. M³ody stra¿nik sta³ siê nieod³¹cznym cieniem w³adcy
jednej z prowincji ogromnego kraju, towarzyszy³ mu zawsze i wszê-
dzie, spa³ nie dalej ni¿ dwadziecia kroków od swojego pana. Zy-
skuj¹c takiego stra¿nika, szach nie tylko zachowa³ w³adzê, ale i prze-
razi³ swoich wrogów, zmuszaj¹c ich do rezygnacji z walki i wybrania
drogi negocjacji i kompromisów. Skoñczy³y siê zamachy i rodz¹ce
je intrygi, spiski i knowania cudzoziemców. Szach odzyska³ spokój.
Amin mia³ tylko jedn¹ wadê. Raz do roku, nie czêciej, budzi³o
siê w nim pragnienie zabijania. Musia³ przelaæ ludzk¹ krew. I jeli
s³u¿ba ochroniarza nie dawa³a mu takiej mo¿liwoci, to nagroma-
dzony g³ód krwi musia³ znaleæ inne ujcie. I znajdowa³ je. lepa
i okrutna wciek³oæ spada³a na pierwszego cz³owieka, który akurat
by³ w pobli¿u. Szach nauczy³ siê rozpoznawaæ zbli¿anie siê takiego
stanu u swojego syna i stró¿a: w takich przypadkach czerwone plamki
w renicach Amina ros³y, wype³niaj¹c sob¹ niemal ca³e ga³ki oczne,
d³oñ nie wypuszcza³a styliska siekiery, cia³em wstrz¹sa³ dreszcz.
I szach wymyli³, co w takich przypadkach robiæ. Jak tylko zauwa-
48
¿y³ u Amina narastaj¹ce pobudzenie, w³adca Turanu wypuszcza³ syna
na gladiatorsk¹ arenê nie obawiaj¹c siê o jego ¿ycie. I Amin nie
gin¹³. Przeciwnie, jakby od niechcenia pokonywa³ wszystkich prze-
ciwników. Zew krwi ucicha³ i dawa³ znaæ o sobie dopiero za rok.
D¿umal nie wiedzia³ i nie móg³ wiedzieæ, jakie sny nawiedzaj¹
co noc jego syna. Sny, które sam Amin zapomina³ zaraz po przebu-
dzeniu. Budzi³ siê z uczuciem niezrozumia³ej, zaciek³ej nienawici
do ca³ego rodzaju ludzkiego. Co prawda, jednego cz³owieka na zie-
mi ta nienawiæ nie dotyczy³a: szacha. Amin czu³ wiêty obowi¹zek
kochaæ go, broniæ, powiêcaæ siê bez reszty s³u¿eniu mu i, jeli zaj-
dzie taka potrzeba, umrzeæ za niego.
Pomimo sennych majaków Amin spa³ czujnie. Ka¿dy szmer, ruch
powietrza, ka¿da zmiana otoczenia sprawia³y, ¿e zrywa³ siê na rów-
ne nogi z siekier¹ w pogotowiu. Wówczas sny, niezrozumia³e, za-
gadkowe, ohydne przepada³y bez ladu.
pi¹cy mózg Amina rodzi³ krajobrazy, przypominaj¹ce ziemiê,
ale jednak ró¿ni¹ce siê od tego, do czego ch³opak przywyk³. We
nie widzia³ szar¹, lni¹c¹ równinê, poroniêt¹ rzadkimi kêpkami
skrêconej trawy, upstrzon¹ pêkniêciami jak skóra bawo³u zmarszcz-
kami. Z ziemi raz po raz wyrywaj¹ siê fontanny czarnego b³ota,
ochlapuj¹c wszystko dooko³a; gigantyczne g³azy o dziwacznych
kszta³tach, jakby wyr¹bane rêk¹ szaleñca porozrzucane s¹ wszê-
dzie, a ponad tym wszystkim, w górze, p³ynie nieznonie poma-
rañczowy dysk s³oñca.
Po równinie id¹ oddzia³y wojowników w zbrojach z br¹zu. Na
g³owach maj¹ he³my taki sam he³m le¿y u wezg³owia pi¹cego
Amina.
Wojownicy nie s¹ ludmi. ¯ó³toszar¹ skórê ogromnych, ciê¿-
kich, umiênionych cia³, pokrywaj¹ gêste w³osy; twarze beznose,
z nasuniêt¹ na w¹skie szparki oczu kocian¹ narol¹ czo³a, z tr¹b¹,
stanowi¹c¹ przed³u¿enie podbródka i spadaj¹c¹ na pier. W tych,
którzy dzisiaj nazywaj¹ siê ludmi, wygl¹d ten mo¿e wywo³aæ wstrêt
i odrazê. Chodz¹ dziwnie, na ugiêtych nogach (stawy kolanowe maj¹
wykrêcone w drug¹ stronê), czepiaj¹c siê pod³o¿a szponami trójpal-
czastych masywnych stóp. Wszyscy wojownicy uzbrojeni s¹ jedna-
kowo w siekierê i tarczê. Tej w³anie broni u¿ywaj¹, gdy napadaj¹
na nich wojownicy-ludzie. Wtedy zaczyna siê bitwa, rozpaczliwa
jatka, której jedynym celem jest zg³adzenie przeciwnika. Ludzie i nie-
ludzie nie mog¹ ¿yæ pod jednym s³oñcem. A wiêc walcz¹, ¿eby za-
decydowaæ, kto umrze, a kto pozostanie.
49
Przelewana krew wsi¹ka w spêkan¹ ziemiê, s³oñce wstaje i za-
chodzi, a walka trwa dalej albowiem, jeli na polu bitwy s¹ jeszcze
¿ywi, nikt nie mo¿e przestaæ walczyæ.
I oto ginie ostatni wojownik w br¹zowym he³mie, poraniony,
pociêty, ale ci¹gle jeszcze próbuj¹cy podnieæ siê i odj¹æ ¿ycie jesz-
cze jednemu z tych, którzy spalili i zburzyli miasta jego rasy, wy-
mordowali ¿ony i dzieci i teraz zabijaj¹ ostatnich mê¿czyzn.
I pada, ciêty rêk¹ cz³owieka ostatni wojownik startej z lica zie-
mi niecz³owieczej rasy, ten, o którym teraz po up³ywie tysi¹cleci za-
ginê³a wszelka pamiêæ Z jego ohydnej, wed³ug ludzkich kryteriów,
g³owy spada br¹zowy he³m
Tak zawsze koñczy³y siê sny Amina. Budzi³ siê. Otwieraj¹c oczy,
zapomina³ o nocnych majakach. Pozostawa³a tylko nienawiæ do
rodzaju ludzkiego.
Dlatego D¿umal by³ absolutnie pewien, ¿e jego wojownik nie
mo¿e przegraæ z nêdznym barbarzyñc¹, faworytem Haszyda.
VII
Raczysz, mój wielce szanowny gociu, wydaæ rozkaz otwar-
cia wrót, przez które maj¹ wyjæ na arenê ci, którzy powinni siê na
niej dzisiaj pojawiæ? takimi s³owy zwróci³ siê do turañskiego sza-
cha satrapa Haszyd.
W swoim domu, mój przyjacielu, rozkazy wydaje gospodarz
odpowiedzia³ z umiechem D¿umal.
A wiêc mo¿e mój czcigodny goæ zechce powiedzieæ, kogo
chcia³by obejrzeæ najpierw potê¿nego wojownika, zdobywaj¹cego
s³awê dla swojego szacha i krzy¿uj¹cego miecz z moim szalonym
gladiatorem? Czy te¿ inny pojedynek, przygotowany przeze mnie
dla uradowania tak drogiego gocia, jakim jest w³adca jednej z pro-
wincji niezwyciê¿onego Turanu?
Mi³y Haszydzie, rób jak uwa¿asz. To tylko my u siebie przy-
wyklimy najpierw jeæ miêso, a dopiero potem podawaæ sorbet.
Podziêkowawszy szachowi skinieniem g³owy za tak m¹dr¹ radê,
satrapa wyda³ s³ugom odpowiednie rozkazy. A potem znowu odwró-
ci³ siê do gocia:
Nie moglimy przygasiæ jasnego spojrzenia gocia z wielkie-
go Turanu widowiskiem, wywo³uj¹cym ziewanie i nudê. Dania, ja-
4 Conan i prorok ciemnoci
50
kie zostanie podane dla nasycenia siê przed deserem, klnê siê na
bogów, nikt nie omieli siê nazwaæ przeciêtnym. W Turanie musia³y
kr¹¿yæ pog³oski o wojowniczym plemieniu kobiet, zamieszkuj¹cym
niedostêpne tereny Czarnych Królestw i nazywaj¹cych siê Amazon-
kami, kobiet, które zabijaj¹ wziêtych do niewoli mê¿czyzn, zaled-
wie ci zakoñcz¹ swój mêski obowi¹zek, oraz przychodz¹ce na wiat
niemowlêta p³ci mêskiej. Rzadko komu udaje siê wzi¹æ do niewoli
Amazonkê Teraz, mój drogocenny gociu, zobaczysz jedn¹ z nich
w walce.
Haszyd spojrza³ k¹tem oka na szacha, pragn¹c nasyciæ siê efek-
tem, jaki wywar³y jego s³owa. Amazonka, kupiona za ogromne pie-
ni¹dze na targu niewolników w Korshemishu, mog³a zostaæ ozdob¹
ka¿dej gladiatorskiej areny w ka¿dym kraju, przyci¹gn¹æ na trybuny
t³umy widzów, chêtnych zap³aciæ za rzadkie widowisko niema³e pie-
ni¹dze przecie¿ jeszcze nikomu, nigdy i nigdzie nie uda³o siê zo-
baczyæ Amazonki w roli gladiatora.
Szach nie zrobi³ Haszydowi przyjemnoci, nie zdziwi³ siê, nie
zachwyci³, nie zmartwi³, a ju¿ tym bardziej nie zach³ysn¹³ z zawici.
Nie, D¿umal pozosta³ niewzruszony.
Nie mia³em nawet cienia w¹tpliwoci odpowiedzia³ ¿e
u najwiêkszego ze wszystkich w³adaj¹cych Vagaranem satrapów za-
wsze i wszêdzie bêdê móg³ zobaczyæ wszystko, co najlepsze na tym
wiecie.
W tym momencie otworzono bramê i na arenê wyszli gladiatorzy.
Do komnaty, gdzie na pryczy le¿a³ Amin, któremu umila³y czas
masuj¹ce go niewolnice, wszed³ niepozorny s³uga szacha i miodo-
wym g³osem zapyta³:
Czcigodny Aminie, nie zechcia³by spojrzeæ na arenê, gdzie
teraz trwa walka, poprzedzaj¹ca twoj¹, w której to zetrzesz na proch
miejscowego osi³ka. Byæ mo¿e zainteresuje ciê
Nie uci¹³ Amin, przekrêcaj¹c siê na plecy. Sam jego g³os
móg³ przestraszyæ najodwa¿niejszego: dobiegaj¹cy z samego wnê-
trza trzewi, przenika³ nie tylko do uszu, ale równie¿ do wszystkich
porów w ciele s³uchaj¹cego, wywo³uj¹c dreszcze. Nie obchodz¹
mnie takie g³upstwa. Odejd. Bêdê siê ubiera³.
S³uga znikn¹³, jakby go nigdy nie by³o.
Stra¿nik D¿umala wsta³ z pryczy, stan¹³ bosymi stopami na ka-
miennej pod³odze i przeci¹gn¹³ siê. W pozycji pionowej widaæ by³o
51
ca³¹ jego przera¿aj¹c¹ potêgê. Niewiarygodnie wysoki, o skórze lni¹-
cej jak br¹z, któr¹ od wewn¹trz rozsadza³y niespotykanej wielkoci
miênie-g³azy, poruszaj¹ce siê przy ka¿dym ruchu jakby by³y ¿ywy-
mi, samodzielnymi istotami. Te przelewaj¹ce siê miênie hipnotyzo-
wa³y wrogów, bywa³o, ¿e na ich widok nawet najodwa¿niejsi mê¿o-
wie nieoczekiwanie dla siebie zaczynali czuæ swoj¹ znikomoæ.
Zw³aszcza, ¿e grê musku³ów popiera³o spojrzenie Amina. Wydawa-
³o siê, ¿e te czarne renice z malutk¹ czerwon¹ plamk¹ porodku,
otoczone ¿ó³tawymi bia³kami, przenikaj¹ oczy cz³owieka, który mia³
skrzy¿owaæ spojrzenie ze stra¿nikiem tak, jak czerwie przenikaj¹ do
jab³ka, ¿eby je ze¿reæ. Im d³u¿ej cz³owiek patrzy³ w te oczy, tym
silniejsze by³o uczucie z¿erania od wewn¹trz, wysysania krwi, wci-
skania siê do mózgu, rozrywania koci. Zdarza³o siê, ¿e ludzie umie-
rali od samego spojrzenia Amina.
O niewiarygodnej sile obroñcy szacha kr¹¿y³y legendy. Mówio-
no na przyk³ad, ¿e w pojedynkê podniós³ pomost, na którym sta³o
pó³ tuzina koni.
Amin zacz¹³ siê ubieraæ, gotuj¹c siê do wyjcia na arenê. Zawi¹-
za³ na biodrach przepaskê z mocnego stygijskiego lnu, na wierzch
za³o¿y³ kolczugê, przykrywaj¹c¹ biodra od pasa, której p³ytki by³y
tak starannie wypolerowane, ¿e niejedna licznotka mog³aby siê
w nich przejrzeæ Ale jeli odbije siê w nich promieñ s³oñca, to
mog¹ staæ siê gron¹ broni¹.
Szerok¹ nieow³osion¹ pier i czêæ pleców zakrywa³y metalowe
krêgi, po³¹czone skórzanymi rzemieniami, prze³o¿onymi pod pachami
na ramiona. Na tych¿e krêgach, tak samo zwierciadlanych, widnia³
herb dynastii panuj¹cej wype³niony z³otem ze szmaragdowymi in-
kluzjami (szmaragd by³ ulubionym kamieniem szacha) lew, depcz¹-
cy rozszarpane cia³o or³a, na tle bezkresnych piasków Turanu. Na
swoim miejscu znalaz³y siê naramienniki, nakolanniki, na³okietniki
i bransolety, chroni¹ce nadgarstki.
Niewolnice, do tej pory stoj¹ce bezczynnie, rzuci³y siê, ¿eby
obuæ pana ich losów. Buty z aksamitnej skóry szablozêbego tygrysa,
oblamowane futrem czarnego leoparda, zakoñczone by³y zadartym,
ostrym noskiem z br¹zu. Zrêczny cios t¹, wydawa³oby siê, prost¹
ozdob¹ ju¿ niejednemu przeciwnikowi rozpru³ goleñ.
Milcz¹ce niewolnice poda³y Aminowi He³m. Ten He³m ofiaro-
wa³ szachowi pewien vendhyjski kupiec, który przyjecha³ do Turanu
52
z karawan¹. Robota staro¿ytnych mistrzów. Bardzo staro¿ytnych
i jakby od niechcenia dorzuci³: O! Wydaje mi siê, ¿e bêdzie paso-
wa³ w sam raz na stra¿nika twojego cia³a tego, który stoi za twoim
ramieniem . Kupiec odjecha³, ale jego s³owa nie pozosta³y bez
echa: D¿umal przekaza³ swojemu stra¿nikowi jemu samemu niepo-
trzebne, niepozorne, wykonane z jakiego stopu br¹zu wojenne na-
krycie g³owy. He³m pasowa³ jak ula³ jakby wykonano go specjal-
nie dla Amina. Goszcz¹cy kiedy u szacha uczony, mêdrzec i trochê
mag Ali-al-Guer, gdy zobaczy³ ten¿e przedmiot z br¹zu, zblad³, ale
nikomu nic nie powiedzia³; albowiem, jak wiadomo: dzielisz siê wie-
dz¹, dzielisz siê ¿yciem. Ali-al-Guer spotyka³ siê z opisem takiego
he³mu w staro¿ytnych papirusach, ale na w³asne oczy zobaczy³ go
po raz pierwszy. Jeli wierzyæ niemal zetla³ym pergaminom, w cza-
sach staro¿ytnych He³m nale¿a³ do jednej z ras, ¿yj¹cej na ziemi przed
pojawieniem siê ludzi. Rasy nieludzi
I teraz He³m, skrywaj¹cy tysi¹ce tajemnic wielkich epok, pokry³
³ys¹, jajowat¹ g³owê Amina, szykuj¹cego siê do wyjcia na arenê.
Co siê tyczy jego ³ysiny Amin nie mia³ w³osów nie tylko na g³owie:
ca³e jego cia³o by³o ich pozbawione.
Precz rozkaza³ i czekaj¹ce na to niewolnice wybieg³y z kom-
naty, odczuwaj¹c niewypowiedzian¹ ulgê, ¿e przez jaki czas nie bêd¹
musia³y przebywaæ w jednym pomieszczeniu z przera¿aj¹cym je
cz³owiekiem.
Przed sam¹ walk¹ ochroniarz lubi³ chwilê pobyæ sam.
Gdy Amin zak³ada³ zbrojê, a Conan siedzia³ w swojej celi w tej
samej pozie i na tym samym taborecie, na arenie rozpoczê³o siê
przedstawienie, maj¹ce rozgrzaæ publicznoæ przed g³ówn¹ walk¹,
oraz umiliæ czas czcigodnemu gociowi niewidzianym do tej pory
w Turanie widowiskiem. W bramê, przez któr¹ wpuszczano na tê
publiczn¹ rzeniê gladiatorów, wypchniêto kobietê z plemienia wo-
jowniczych, niepokornych Amazonek. Ros³a, giêtka, smag³a, z d³u-
gimi czarnymi w³osami, ci¹gniêtymi na karku skórzanym rzemy-
kiem tak w³anie wygl¹da³a kobieta stoj¹ca przed wype³niaj¹cymi
trybuny chciwymi rozrywki mê¿czyznami. Miêkkim kocim krokiem
sz³a wzd³u¿ trybun, wodz¹c po nich spojrzeniem, pe³nym bezbrze¿-
nej, krzycz¹cej nienawici. A po trybunach przebieg³ zachwycony
szept, gdy mêska publicznoæ obejrza³a zgrabne, mocne nogi, led-
wie przykryte przetart¹, miejscami porwan¹ skórzan¹ spódnic¹ i wy-
53
sok¹ pier, której nie mog³a zas³oniæ prosta, krótka narzutka. Widzo-
wie zaczêli siê wierciæ na swoich miejscach. W odpowiedzi Ama-
zonka wyci¹gnê³a z pochwy krótki szeroki miecz i wycelowawszy
nim w trybuny, wyplu³a na nich potok s³ów w obcym, dziwnie brzmi¹-
cym jêzyku. Ale t³umacz nie by³ potrzebny: sens wypowiedzi mo¿na
by³o odgadn¹æ po p³on¹cych z³oci¹ oczach, po dwiêkach, które
wbija³y siê w uszy t³umu zamiast strza³, strza³, które chcia³aby, ale
nie mog³a wystrzeliæ w mê¿czyzn Amazonka.
Niez³a! zauwa¿y³ szach, odrywaj¹c winogrono. W drugiej
rêce trzyma³ puchar z lekkim winem. Tylko ¿e do tej licznej twa-
rzy nie pasuje wyraz dzikiego okrucieñstwa.
Szkoda, ¿e jêzyka dzikusek nie zna nikt oprócz nich samych
podtrzyma³ rozmowê Haszyd. Mogê sobie tylko wyobraziæ, jakimi
wyszukanymi obelgami obsypuje teraz ca³y ród mêski, jakie niewy-
obra¿alne przekleñstwa nañ rzuca. Mam nadziejê, ¿e siê to wspania-
le odbije na jakoci czekaj¹cego nas pojedynku, w którym bêdzie
mog³a wylaæ swój gniew na mê¿czyznê-przeciwnika. Skosztuj sch³o-
dzonych lodem owoców, mój wielce czcigodny gociu, póki jeszcze
nie nagrza³o ich s³oñce. Mój kucharz Semita umie je doskonale przy-
gotowaæ.
Otworzy³a siê druga brama znajduj¹ca siê naprzeciwko tej,
przez któr¹ wypchniêto kobietê i na piasek, który przez lata wypi³
ca³e morze krwi ludzi ró¿nych ras i narodów, wyszed³ jeszcze jeden
id¹cy na mieræ. Ale on szed³ dobrowolnie.
Nale¿a³ do tych zuchwa³ych, czy mo¿e zdesperowanych wojow-
ników, którzy z w³asnej woli zawierali umowê o uczestnictwie
w okrelonej liczbie walk i jeli zwyciê¿ali i nie umierali przy tym od
ran, to otrzymywali umówione wynagrodzenie. Dla gladiatora, krzep-
kiego, brodatego kozaka, niewiadomymi wiatrami zaniesionego do
Vagaranu z dzikich zaporoskich stepów, le¿¹cych miêdzy ziemiami
hyboryjskimi i Turanem, dzisiejsza walka by³a ostatni¹ z dziesiêciu,
które zobowi¹za³ siê odbyæ. Dziewiêæ zwyciêstw mia³ ju¿ za sob¹.
Jeszcze jedno i za otrzymane pieni¹dze przez miesi¹c bêdzie
móg³ do woli popró¿nowaæ, niczego sobie przy tym nie odmawia-
j¹c. Tym bardziej ¿e za ostatni¹ walkê obiecano mu potrójne wyna-
grodzenie po pierwsze, rekompensata ura¿onej dumy mê¿czy-
zny, który musi walczyæ z bab¹, po drugie szczególnie hojna zap³ata
za spe³nienie osobistej proby satrapy Haszyda. A ten prosi³ koza-
ka, który pokaza³ siê w poprzednich walkach z jak najlepszej stro-
ny, by w miarê mo¿liwoci nie zabija³ Amazonki, zachowa³ j¹ w ten
54
sposób dla nastêpnych walk, ale za to wych³osta³, jak nale¿y, ku
uciesze publicznoci batogiem, którym kozak w³ada³ lepiej ni¿ nie-
którzy w³asn¹ rêk¹, i w porê siê zatrzyma³, nie dobijaj¹c, nawet
jeli widzowie bêd¹ ¿¹daæ mierci. Dobrze by by³o zerwaæ z niej
batogiem tê resztkê ubrania. Ludziom siê to spodoba. Dowódca
Sdemak, przekazuj¹cy probê satrapy, wyszczerzy³ siê szyderczo,
mrugn¹³ ¿artobliwe do kozaka i nawet szturchn¹³ go w bok jakby
chcia³ powiedzieæ: sam jeste mê¿czyzn¹, rozumiesz, o co chodzi.
Za to ostatnie, jeli ci siê uda, zap³acimy osobno. I dodatkowo
ode mnie dostaniesz piêæ sztuk z³ota.
Przez to wszystko kozak wszed³ na arenê w szczególnym na-
stroju, absolutnie pewien nie tylko zwyciêstwa nad jak¹ tam ja³ów-
k¹, ale tak¿e tego, ¿e zdo³a spe³niæ wszystkie proby i ¿yczenia.
Jego nastrój znikn¹³ szybciej ni¿ puch porwany przez huragan,
gdy tylko napotka³ wzrok id¹cej mu na spotkanie kobiety. Zrozu-
mia³, ¿e bêdzie to walka na mieræ i ¿ycie, i jeli on jej nie zabije,
ona zagryzie go zêbami. Zrozumia³ ale nie móg³ nie spróbowaæ
spe³niæ proby Haszyda. Poza tym, zawsze przecie¿ jest nadzieja, ¿e
a nu¿ siê uda.
Zadwiêcza³ gong, obwieszczaj¹cy pocz¹tek walki. Kozak za-
cz¹³ rozwijaæ batog.
Widzowie jak zwykle robili zak³ady. Ubrana w szaty kap³ana
Niewiadomego kobieta bolenie cisnê³a ³okieæ swojego towa-
rzysza.
Co tu siê dzieje, Vellach szeptem, ale doæ g³onym, powie-
dzia³a zdenerwowana kobieta. Poszaleli Kobietê Wystawili
kobietê! I to ma byæ cywilizowany wiat!
Ciszej, Minolio, proszê ciê, ciszej! powiedzia³ uspokajaj¹-
co Vellach i pog³adzi³ j¹ po rêce. Jeszcze tego brakowa³o, ¿eby nas
rozpoznano. Pamiêtaj, ¿e ryzykujemy nie tylko swoim ¿yciem.
O tak, pamiêtam Ale tak bym nie chcia³a przygl¹daæ siê
temu ohydztwu.
Jako to przecierpisz. I lepiej ju¿ nic nie mówmy.
Dobrze Ale gdzie patrz¹ bogowie, Vellach?!
Poza szerokim, krótkim mieczem Amazonka nie mia³a ¿adnej
broni odmówi³a wziêcia czegokolwiek innego. Kozak oprócz ba-
toga mia³ jeszcze bu³awê na d³ugim trzonku, która na razie jeszcze
wisia³a na pasku. Mê¿czyzna i kobieta spotkali siê po to, ¿eby zade-
cydowaæ, które z nich ma ¿yæ. Jego przywiod³y tu pieni¹dze, j¹ ból
i nienawiæ.
55
Tygrysica, prawdziwa tygrysica mówi³ w tym czasie satrapa
do szacha. Ilu moich narwañców podrapa³a, jednemu nawet wy-
k³u³a oko palcem Ale¿ nie patrz tak na mnie, mój szlachetny przy-
jacielu! Nie za to. Nie odwa¿yliby siê jej tkn¹æ, znaj¹ mój gniew.
Wszystkiemu winien jest jej dziki, nieokie³znany charakter.
Jak ma na imiê? zainteresowa³ siê leniwie D¿umal.
Nie wiadomo. Próbowano siê dowiedzieæ, porozumieæ gesta-
mi, ale niestety nic z tego. Albo nie rozumie, o co siê j¹ pyta, albo
milczy, bo jest upart¹ dzikusk¹.
Tak, i zdaje siê, ¿e umrze jako bezimienna.
Ani szach, ani satrapa nie wiedzieli, ¿e prawdziwa Amazonka
nie wyjawi nigdy mê¿czynie swojego prawdziwego imienia. Po-
wiedzieæ swoje imiê oznacza³oby w jaki sposób przyznaæ równoæ
ni¿szej p³ci. A dla tych kobiet nie by³o nic bardziej hañbi¹cego, chy-
ba ¿e byæ mê¿czyzn¹
Batog, zrobiony z koñskiego w³osia, mia³ na koñcu ga³kê ze sta-
li damasceñskiej, z czterema ostrymi krawêdziami. Przydawa³a mu
ciê¿koci i czyni³a z niego gron¹ broñ. Zataczaj¹c szeroki kr¹g, roz-
krêcona rêk¹ czarnobrodego kozaka ga³ka pomknê³a, rozcinaj¹c ze
wistem powietrze, ¿eby rozbiæ g³owê kobiety.
Szeroko rozstawiaj¹c nogi w przysiadzie, kobieta-wojownik wy-
stawi³a przed siebie miecz. Ga³ka batoga nie trafi³a w jej g³owê. Ko-
zak, gdy tylko zobaczy³, ¿e spud³owa³, szarpn¹³ batog w dó³. Wê¿owe
cia³o jego broni zafalowa³o, a ga³ka z damasceñskiej stali znowu po-
frunê³a do przodu, mierz¹c w g³owê kobiety i trafiaj¹c w miecz, któ-
rym siê Amazonka zas³oni³a. Rozleg³ siê czysty, weso³y dwiêk. Szyb-
koæ batoga, który zmieni³ kierunek, znacznie siê zmniejszy³a,
w dodatku kozak nie móg³ ju¿ tak b³yskawicznie szarpn¹æ broni do
siebie. I kobieta wykorzysta³a to. Nadgarstek rêki, w której trzyma³a
miecz, zatoczy³ kilka krêgów i koñcówka batoga wraz z okrutn¹ ga³k¹
owinê³a siê wokó³ klingi. Amazonka gwa³townie szarpnê³a miecz
w swoj¹ stronê, ostrze jej broni wbi³o siê w koñskie w³osie i rozciê³o
je. Batog zosta³ skrócony o kilka cali i pozbawiony stalowej ga³ki.
Kozak zakl¹³. Oj, z t¹ bab¹ mu tak ³atwo nie pójdzie.
Odda³abym kilka lat ¿ycia za zwyciêstwo tej kobiety powie-
dzia³a cicho towarzyszka Vellacha. Po dr¿eniu jej g³osu Vellach po-
zna³, ¿e p³acze.
Za bardzo siê wszystkim przejmujesz wyszepta³.
Obciêty batog, rysuj¹c w powietrzu niewiarygodne zygzaki nad
g³ow¹ wojownika z zaporoskich stepów, spada³ w dó³, lecia³ w bok
56
i nieoczekiwanie wystrzeliwa³ do przodu, dr¹c do krwi smag³¹ kobie-
c¹ skórê. Ale czarnobrodemu nie udawa³o siê zbiæ kobiety z nóg. A tak
bardzo tego pragn¹³. Dobrze pomyla³ kozak jak na razie wszyst-
ko idzie normalnie. Jeszcze trochê i j¹ podetnê. I wtedy Amazonka
desperacko rzuci³a siê na niego, wystawiaj¹c przed siebie miecz.
Iiieech! krzyk wzlecia³ nad aren¹ i plecionka z koñskiego
w³osia opl¹ta³a kobiece nogi, przewracaj¹c Amazonkê na piasek.
Rêkojeæ batoga wylecia³a z rêki kozaka. Czort z nim! Teraz ju¿ na
nic siê nie przyda.
Zerwana z pasa bu³awa znalaz³a siê w d³oni gladiatora. Czarno-
brody zrobi³ krok w stronê powalonej przeciwniczki, wymachuj¹c
umocowan¹ na d³ugiej rêkojeci kulist¹ g³ówk¹. Jedno, no powiedz-
my, dwa uderzenia i bêdzie po wszystkim. I zacznie siê miesi¹c ¿y-
cia bez trosk i k³opotów.
Spadaj¹ca bu³awa napotka³a klingê miecza. ciskaj¹ca j¹ rêka
nie by³a tak silna, jak ta zadaj¹ca cios, ale lec¹ce ¿elazo leciutko
zwolni³o i kobieta zd¹¿y³a przeturlaæ siê po piasku i umkn¹æ przed
g³ówk¹ bu³awy. miercionona broñ wbi³a siê w piasek tu¿ obok jej
czarnych jak skrzyd³o kruka w³osów. Ale miecz le¿a³ zbyt daleko.
I wtedy Amazonka zrobi³a co, czego nie zrobi³by nigdy ¿aden
wojownik-mê¿czyzna. Zerwa³a siê i wbi³a zêby we w³ochat¹ d³oñ
mê¿czyzny. Kozak zawy³, wyszarpn¹³ pogryzion¹ rêkê i wypuci³
bu³awê.
Opl¹tanymi batogiem nogami kobieta zada³a silny cios w naj-
bardziej wra¿liwe miejsce stoj¹cego naprzeciw niej wojownika oraz
ca³ej p³ci mêskiej. Czarnobrody zgi¹³ siê w pó³. Kobiece rêce chwy-
ci³y go za lnian¹ koszulê i poci¹gnê³y w dó³. Wojownik zwali³ siê na
piasek obok wojowniczki i wiêcej ju¿ nic nie zd¹¿y³ zrobiæ ostre
paznokcie cienkich chwytnych paluszków wbi³y mu siê w oczy, bez-
litonie wyrywaj¹c je z oczodo³ów.
Z dzikim rykiem kozak zerwa³ siê, po omacku miotaj¹c siê po
arenie, przyciskaj¹c d³onie do twarzy Spod nich na brodê i pier
cieka³a krew. Arena wype³ni³a siê jego ob³¹kañczym wyciem Try-
buny jednak by³y przyzwyczajone i do wycia, i do krwi.
Amazonka bez popiechu wypl¹ta³a nogi z batogu, wsta³a, otrze-
pa³a siê, podnios³a miecz, podesz³a do pokonanego przeciwnika i za-
koñczy³a jego mêczarnie, wbijaj¹c ostrze miecza prosto w serce.
Piêkna walka, nieprawda¿, mój drogi szachu?
Satrapa Haszyd by³ zadowolony z wyniku pojedynku. Jeszcze
jedna atrakcja, maj¹ca przyci¹gn¹æ t³umy, na trybuny pozosta³a ¿ywa
57
i zdrowa. Jutro ca³e miasto bêdzie huczeæ wiadomociami o piêknej
kobiecie, nie ustêpuj¹cej pod wzglêdem sztuki wojowniczej mê¿-
czyznom, pojutrze pog³oski wylej¹ siê poza mury miejskie i rozejd¹
siê po okolicznych i dalej po³o¿onych miastach i na nastêpny wystêp
z udzia³em Amazonki mia³o bêdzie mo¿na podwoiæ op³atê za wej-
cie. A satrapie pieni¹dze nie by³y obojêtne.
Dziêkujê ci, wielce szanowny Haszydzie, za rzadkie w na-
szych pe³nych nudy i monotonii dniach widowisko D¿umal by³ nie-
mal szczery. O, spójrz, co siê dzieje!
Amazonka podesz³a do wysokiego muru, za którym zaczyna³y siê
trybuny, co g³ono krzyknê³a i nagle cisnê³a swój okrwawiony miecz
w poruszaj¹ce siê, omawiaj¹ce widowisko i przekazuj¹ce sobie pieni¹-
dze postacie na kamiennych ³awach. Na arenê wpadli spónieni stra¿ni-
cy, ci¹gn¹c za sob¹ sieci, lecz s¹dz¹c po pe³nym bólu i zaskoczenia krzy-
ku, który wzbi³ siê nad trybunami, miecz znalaz³ ju¿ now¹ ofiarê.
Sieci spad³y na wojownicz¹ kobietê, przewracaj¹c j¹ i pozba-
wiaj¹c mo¿liwoci obrony. Zaraz stra¿nicy zawlok¹ j¹ z powrotem
do lochów.
Cieszê siê, ¿e zwyciê¿y³a cicho, spokojnie powiedzia³a ko-
bieta w stroju kap³ana.
A mê¿czyzny ci nie ¿al? zapyta³ zjadliwie jej towarzysz.
Dla mê¿czyzny mieræ w walce to zwyk³a sprawa. A w³o¿yæ
miecz w rêce kobiety mo¿e tylko mê¿czyzna.
Z areny ci¹gano nieruchome cia³o pechowego gladiatora, za-
czepiaj¹c za klatkê piersiow¹ umocowanym na d³ugim drzewcu ha-
kiem. Zaraz zagrabi¹ piasek, zasypi¹ plamy krwi i arena bêdzie go-
towa do nowego pojedynku.
Amin za³o¿y³ rêkawiczki ze stalowych kó³eczek. Rêce stawa³y
siê w nich silniejsze i lepiej chronione, a przy tym pozostawa³y swo-
bodne. Wzi¹³ owaln¹ miedzian¹ tarczê i siekierê. Tym pó³ksiê¿ycem,
nasadzonym na ciê¿ki, br¹zowy topór, rozr¹ba³ ju¿ niejedn¹ ludzk¹
g³owê. Dzisiaj zleci kolejna.
Amin by³ gotowy do walki. I do zwyciêstwa.
Có¿, mój szlachetnie urodzony przyjacielu powiedzia³ we-
so³o Haszyd i opar³ siê wygodniej o poduszki. Nadesz³a pora skosz-
towania deseru. Mam nadziejê, ¿e siê nie rozmyli³e i nie chcesz
zrezygnowaæ z naszego ma³ego zak³adu?
D¿umal umiechn¹³ siê uprzejmie.
Absolutnie nie, mój szczodry przyjacielu! Zrezygnowaæ z tak
obiecuj¹cego zakoñczenia pasjonuj¹cego widowiska? Nigdy.
58
A wiêc, twój bezcenny kamieñ przeciwko mojej ¿a³osnej garst-
ce ¿ó³tego metalu?
Dok³adnie tak. Mój nikczemny kamieñ przeciwko ca³ej górze
z³ota.
Wobec tego zaczynajmy.
Haszyd podniós³ rêkê.
Na ten sygna³ ze skrzypem unios³y siê kraty w przeciwleg³ych
koñcach areny i na piasku pojawi³o siê dwóch olbrzymów tak samo
br¹zowoskórych, niemal jednego wzrostu, prawie jednakowo zbu-
dowanych.
Po trybunach przetoczy³o siê d³ugie westchnienie i zapanowa³a
pe³na napiêcia cisza. W³anie dla tej walki przysz³a tu prawie ca³a
mêska czêæ ludnoci miasta oraz gocie i zaproszeni obcokrajowcy.
Nikt nie chcia³ przegapiæ nawet sekundy widowiska.
Haszyd odwróci³ siê do czarownika Aj-Bereka, spokojnie cze-
kaj¹cego za plecami wielmo¿ów i powoli skin¹³ mu g³ow¹. Czarow-
nik sk³oni³ siê, potem zamkn¹³ oczy, szeptem wypowiedzia³ krótkie
zaklêcie i zrobi³ gest przypominaj¹cy ci¹ganie serwety ze sto³u.
Magiczna pajêczyna opad³a z mózgu Conana, zwinê³a siê w czar-
ny k³êbek i zawis³a tu¿ nad g³ow¹ Cymmerianina niewidoczna dla
zwyk³ych oczu i gotowa w ka¿dej chwili spaæ z powrotem, na jed-
no skinienie czarownika.
VIII
Rozb³ysk wiat³a.
Dudni¹cy, og³uszaj¹cy dwiêk nie istniej¹cego dzwonu.
Fala lodowatego zimna, przesuwaj¹ca siê po ciele, od czubków
palców u stóp do czubka g³owy.
Conan drgn¹³, otworzy³ oczy i natychmiast je zmru¿y³: jaskrawe
po³udniowe s³oñce na sekundê go olepi³o. Potem Cymmerianin po-
woli uniós³ powieki.
Znowu który to ju¿ raz! sta³ na ¿ó³tym piasku znienawidzo-
nej areny. W uszy po raz kolejny wlewa³ mu siê ryk widzów, ³akn¹-
cych krwi oczywicie cudzej i oczywicie przelanej cudzymi rêka-
mi. Czu³ siê jak stara zabawka, któr¹ dziecko przypadkiem znalaz³o
w mietniku i na chwilê siê ni¹ zajê³o a potem, gdy ju¿ mu siê znu-
dzi³a, znowu wyrzuci³o I tak w kó³ko pobawi³o siê i wyrzuca³o,
59
pobawi³o i wyrzuca³o Czy mo¿e byæ co bardziej poni¿aj¹cego
ni¿ znaleæ siê w roli bezbronnej lalki, któr¹ niewidzialni bezduszni-
cy poruszaj¹, poci¹gaj¹c za sznurki magii?!
Conan stara³ siê zapanowaæ nad narastaj¹cym gniewem. Jeszcze
znajdzie sposób porachowania siê z tajemniczymi drêczycielami. A na
razie trzeba martwiæ siê o w³asn¹ skórê.
Barbarzyñca szybko siê rozejrza³, a potem popatrzy³ na siebie.
Gruba skórzana kamizelka z przyszytymi do niej metalowymi paska-
mi cienkimi i giêtkimi, nie przeszkadzaj¹cymi w walce, i mog¹cymi
w razie potrzeby os³abiæ cios miecza. Spodnie do kolan, wysokie,
mocne buty, rêkawiczki i nakolanniki z garbowanej skóry jakiego
zwierzêcia. W prawej rêce oburêczny miecz, z którym Cymmeria-
nin nie rozstawa³ siê nigdy, tak wywa¿ony, ¿e mo¿na by³o pos³ugiwaæ
siê nim jedn¹ rêk¹, a na ³okciu lewej metalowa, ale bardzo lekka
i, jak siê wydawa³o, doæ pewna tarcza, zas³aniaj¹ca cia³o od podbródka
do pêpka. W³osy, aby nie przeszkadza³y, podtrzymywa³a metalowa
obrêcz z dwiema przecinaj¹cymi siê na czubku g³owy tamami, chro-
ni¹ca jednoczenie g³owê. (Cymmerianin zauwa¿y³ to, gdy spojrza³
w wypolerowan¹ z obu stron górn¹ czêæ tarczy).
Bojowy strój, który tym razem mia³ na sobie, by³ mo¿e niezbyt
wyszukany, ale doæ niezwyk³y: jeszcze nigdy Conana tak starannie
nie ubierano zazwyczaj budzi³ siê na arenie w samej przepasce
biodrowej, boso, uzbrojony tylko w miecz.
Dziwne.
Co dziwniejsze, tym razem wystawiono przeciwko niemu tylko
jednego cz³owieka. A przecie¿ zagadkowi drêczyciele ju¿ dawno siê
przekonali, ¿e wród gladiatorów Conan nie ma sobie równych, ¿e
w walce jeden na jeden wygrywa on, barbarzyñca z Cymmerii. A wiêc
stoj¹cy przed nim nie jest zwyk³ym gladiatorem
Nie pozwolono mu dokoñczyæ myli: nad aren¹ przetoczy³ siê
wibruj¹cy dwiêk gongu i przeciwnik z opuszczon¹ niemal do sa-
mej ziemi siekier¹ i tak¹ sam¹ jak mia³ Conan tarcz¹, powoli siê zbli-
¿a³. Conan sta³ nieruchomo, spode ³ba obserwuj¹c kolejnego wroga.
Nie ma co: prawdziwy gigant. Do tej pory Conan rzadko mia³
okazjê spotkaæ ludzi (ludzi, a nie twory Z³a), którzy mogliby siê z nim
równaæ pod wzglêdem si³y i wzrostu. Ale ten cz³owiek móg³ siê oka-
zaæ godnym przeciwnikiem. Conan mocniej zacisn¹³ d³oñ na rêkoje-
ci miecza i przygotowa³ siê.
Amin zatrzyma³ siê trzy kroki przed Cymmerianinem i obejrza³
go z nie ukrywanym zainteresowaniem.
60
A wiêc tak wygl¹dasz powiedzia³ w koñcu cicho. Witaj,
miêso.
Conan milcza³ i nie rusza³ siê: zawsze lepiej nic nie mówiæ, jeli
nie wiadomo, kogo ma siê przed sob¹ i nie ruszaæ siê, dopóki s³oñce
wieci ci w bok: gdyby wieci³o w plecy, promienie odbite od zwier-
ciadlanych p³ytek na zbroi nieznanego nieprzyjaciela na pewno by
ciê olepi³y.
Jestem Amin mówi³ dalej gladiator, i jego g³os szeleci³ jak
sucha stepowa trawa, wród której skrada siê jadowity w¹¿. Osobi-
sty stra¿nik wielkiego szacha turañskiego D¿umala, którego stopy
opieraj¹ siê na ziemi, a g³owa siêga sklepienia niebieskiego. Nied³u-
go ciê zabijê na chwa³ê mojego pana.
Conan rozchyli³ spêkane w czasie d³ugiej nieprzytomnoci war-
gi i po raz pierwszy od momentu trafienia do niewoli przemówi³:
Jestem Conan, prosty wojownik z Cymmerii, który nikomu
nie s³u¿y odpowiedzia³ tak samo cicho. Nie chcê ciê zabijaæ, ale
jeli bêdzie trzeba, zrobiê to, ¿eby prze¿yæ.
Huk na trybunach sta³ siê g³oniejszy widzowie chcieli zoba-
czyæ pojedynek olbrzymów, a nie przys³uchiwaæ siê, co tam sobie
szepcze dwóch gladiatorów.
Amin umiechn¹³ siê nieprzyjemnie, ods³aniaj¹c dwa rzêdy drob-
nych, ostrych zêbów. Jego oczy p³onê³y jak wêgle.
A wiêc witaj, miêso z Cymmerii i ¿egnaj.
Nagle prawa rêka stra¿nika wzlecia³a w górê, tak lekko, jakby
trzyma³a cienk¹ ga³¹zkê, a nie ciê¿k¹ siekierê. miercionony sierp,
wymierzony dok³adnie w gard³o Conana, przeci¹³ powietrze jak szyb-
ka zimna b³yskawica.
Conan spodziewa³ siê czego takiego: nie na darmo przeciwnik
ustawi³ siê dok³adnie w takiej odleg³oci od niego i chwyci³ niemal
za sam koniec styliska, ostrzem zwróconym, niby przypadkiem,
w stronê Cymmerianina. Jak tylko napiê³y siê miênie Amina, bar-
barzyñca lekko odchyli³ siê do ty³u i w sam¹ porê: ostra jak brzy-
twa siekiera, z ledwie s³yszalnym sykiem, przelecia³a tu¿ obok grdy-
ki Conana, barbarzyñca poczu³ nawet lekki podmuch powietrza. Ale
si³a inercji poci¹gnê³a ciê¿kie ostrze dalej w górê i w lewo, nieco
odwracaj¹c tors Amina, czego nie omieszka³ wykorzystaæ Conan.
Miecz barbarzyñcy polecia³ jak lni¹ce ¿¹d³o do przodu, mierz¹c
w prawy, nie os³oniêty bok przeciwnika. Amin leciutko przechyli³
siê w lewo i klinga Cymmerianina rozpru³a powietrze. W tej samej
chwili lewa noga obroñcy D¿umala wylecia³a w górê, zaostrzonym
61
noskiem buta gotowa wbiæ siê w w¹trobê barbarzyñcy. Ale uderzy³a
tylko w tarczê, któr¹ Conan zrêcznie przeci¹³ miercionony lot nogi.
Nie umawiaj¹c siê, przeciwnicy jednoczenie cofnêli siê o dwa
kroki i zastygli w wyczekuj¹cych pozach.
Nad trybunami zawis³o grobowe milczenie. Widzowie nie mo-
gli dok³adnie zobaczyæ, co siê w³aciwie sta³o tak b³yskawicznie
walcz¹cy wymienili seriê ciosów ale wszyscy rozumieli, ¿e by³a to
tylko rozgrzewka, próba si³, rozpoznanie walk¹, a prawdziwy poje-
dynek zacznie siê dopiero teraz. Szach i Haszyd patrzyli w napiêciu
na arenê. Nawet niewzruszony Aj-Berek przygl¹da³ siê pojedynko-
wi z zainteresowaniem.
Patrz, Vellach! kobieta w szatach kap³ana zdenerwowana
schwyci³a towarzysza za rêkê. He³m! Widzisz? He³m, który ma na
g³owie jego przeciwnik! A wiêc który z nich?
Ciszej, prosi³em ciê, ciszej zasycza³ wciekle Vellach.
Wszystkich zgubisz! Widzê, wszystko widzê. Poczekajmy.
Amin umiecha³ siê i spokojnie patrzy³ Conanowi prosto w twarz,
szeroko rozstawiaj¹c muskularne nogi. Trzymaj¹c miecz pochylony
do przodu i lekko odsuwaj¹c tarczê w bok, Conan wpatrywa³ siê
w przestrzeñ nad g³ow¹ przeciwnika. Pilnowa³ siê, ¿eby nie napot-
kaæ hipnotyzuj¹cego spojrzenia Turañczyka. Rozumia³, ¿e tym ra-
zem ma przed sob¹ nie zwyk³ego gladiatora, ale wojownika, dorów-
nuj¹cego mu si³¹, zrêcznoci¹ i sprytem Dorównuj¹cego, jeli nie
lepszego. Stara³ siê zebraæ do kupy ca³¹ swoj¹ wolê, dowiadczenie
i umiejêtnoci. Amin zrozumia³ to. Umiech znikn¹³ z jego twarzy.
Przez jaki czas, jak wydawa³o siê publicznoci, przeciwnicy
nie poruszali siê i trybuny zaczê³y siê niecierpliwiæ. Sk¹d widzowie
mogli wiedzieæ, ¿e obaj olbrzymi ju¿ walcz¹ Przecie¿ nawet po
najl¿ejszym ruchu ma³ego palca jednego wojownika, drugi natych-
miast odgadywa³, z której strony padnie cios i przygotowywa³ siê do
niego, a po szczególnym napiêciu miêni pierwszy rozpoznawa³, ¿e
jego zamys³ zosta³ odgadniêty i nie ma ju¿ sensu zadawanie ciosu,
który zostanie odparty i rozlunia³ siê, a wtedy z kolei drugi chcia³
nieoczekiwanie zaatakowaæ, ale jego zamiar zostawa³ odgadniêty
przez przeciwnika
Czas p³yn¹³, a zawodnicy, jak s¹dzono, nie robili nic Jedno
uderzenie serca, drugie, trzecie
Conan nie wytrzyma³ nerwowo: nie lubi³ nieokrelonych sytu-
acji i zawsze jako pierwszy stara³ siê zak³óciæ równowagê si³ bez
wzglêdu na nastêpstwa
62
Skok do przodu, b³yskawiczny cios (odbity brzegiem tarczy
Amina), obrona i skrêt cia³em.
Teraz Turañczyk i Cymmerianin zamienili siê miejscami, ale
w dalszym ci¹gu ¿aden z nich nie odniós³ najl¿ejszej rany.
Obaj wiedzieli, ¿e zwyciê¿yæ mo¿na tylko zmêczywszy prze-
ciwnika seri¹ b³yskawicznych ataków i kontrataków, a nastêpnie za-
daæ szybki i nieoczekiwany cios Ale ¿aden z nich nie siê spieszy³.
Amin zrobi³ krok w prawo, jak jego odbicie w lustrze Conan
st¹pi³ w lewo. Ale teraz s³oñce wieci³o barbarzyñcy prosto w oczy
i on zrobi³ dwa kroki w lewo, ¿eby jak poprzednio mieæ s³oñce z bo-
ku. Amin powtórzy³ jego manewr, utrzymuj¹c bezpieczn¹ odleg³oæ.
Ka¿dy nerw Cymmerianina dr¿a³ od napiêcia w oczekiwaniu na na-
g³y cios. Przenikliwy wzrok Turañczyka pali³ go, przenika³ do jego
mózgu i bez trudu czyta³ jego myli. Diabelskie sztuczki prze-
mknê³o przez g³owê barbarzyñcy. On rzuca na mnie czar. Czarow-
nik? .
Zbieraj¹cy pieni¹dze z zak³adów padali z nóg: ¿aden z widzów
nie by³ pewien zwyciêstwa swojego wybrañca i stawki bez przerwy
ros³y. To stra¿nik znajdowa³ siê na grzbiecie fali stawek, to barba-
rzyñca.
Który z gladiatorów pierwszy rozpocz¹³ kolejny atak, nie poj¹³
nikt, nawet chyba sami walcz¹cy. Po prostu w pewnej chwili arena
zajania³a wciekle jaskrawym pasmem olepiaj¹cych zygzaków i b³y-
sków to zamigota³y odbite promienie s³oñca na ostrzach miecza
i siekiery. Arenê wype³ni³a kakofonia dwiêków szczêka³a i zgrzy-
ta³a broñ wojowników zadaj¹cych ciosy, których ludzkie oko nie by³o
w stanie ledziæ. Siekiera Amina zaczepi³a o biodro barbarzyñcy,
pozostawiaj¹c g³êbokie ciêcie, które natychmiast wype³ni³o siê krwi¹;
miecz Cymmerianina zrani³ bok Turañczyka. Ani jeden, ani drugi
nie poczuli bólu.
Conan odbi³ tarcz¹ kolejny atak, rzuci³ siê do przodu, mierz¹c
w pier stra¿nika. Przecz¹c wszelkim prawom inercji, siekiera mo-
mentalnie przerwa³a swój lot i pomknê³a w przeciwnym kierunku,
odbijaj¹c cios Cymmerianina. ¯eby nie wpaæ pod spadaj¹ce ostrze,
Conan zrobi³ jeszcze dwa kroki, stan¹³ ty³em do przeciwnika, os³oni³
plecy mieczem, unosz¹c go za g³ow¹ ostrzem w dó³. I w tym mo-
mencie na jego klingê spad³ mia¿d¿¹cy cios, palce barbarzyñcy na
chwilê straci³y czucie. Conan odwróci³ siê gwa³townie i tarcz¹ odbi³
kolejny atak przeciwnika. Stal zadwiêcza³a i siê zaiskrzy³a. Widz¹c,
¿e szyja Amina jest nie os³oniêta, Conan z rozmachu koniuszkiem
63
miecza wykreli³ ³uk, ale ochroniarz jakby na to w³anie czeka³
ostrze napotka³o metalow¹ rêkojeæ siekiery i zamar³o. Amin spró-
bowa³ przewróciæ Cymmerianina tarcz¹, ale ten odgad³ jego zamiar
i szybko wyrzuci³ w przód lew¹ rêkê, na której trzyma³ swoj¹ tarczê.
Nad aren¹ po raz kolejny rozleg³ siê dwiêk stali.
Walcz¹cy na sekundê zastygli: tarcze zetkniête, broñ skrzy¿o-
wana, twarze blisko siebie.
wist twojego miecza przypomina wiatr w ska³ach zasycza³
Amin przez zaciniête zêby i jego g³os jak rozpalona ig³a wbi³ siê
w mózg Cymmerianina. To dobrze: ju¿ dawno nie s³ysza³em tak
wirtuozowskiego dwiêku. Jeste dobrym wojownikiem i podoba mi
siê granie z tob¹ w mieræ.
I ¿ycie, i mieræ to gra. W takim razie, jaka ró¿nica, w co siê
gra? odpowiedzia³ Conan w miarê mo¿noci jak najbardziej obo-
jêtnie, mimo ¿e ka¿dy miêsieñ b³aga³ o odpoczynek, a z niezbyt g³ê-
bokich, lecz bolesnych ran przez ca³y czas s¹czy³a siê krew. Tylko
jedno dodawa³o mu wiary: nieow³osione cia³o Amina by³o zlane
potem, a z³owieszcze b³yski czerwonych renic przygas³y. Obaj byli
bardzo zmêczeni i obaj nie mieli zamiaru siê poddaæ.
Wobec tego pograjmy jeszcze trochê powiedzia³ Amin i na-
gle os³ab³ nacisk jego lewej rêki
Naprzód! Zabij go wreszcie! Rozerwij na kawa³ki tego dziku-
sa! zarycza³ szach D¿umal, w podnieceniu zapominaj¹c o opano-
waniu. Jego piêci siê zacisnê³y.
Haszyd równie¿ by³ ca³kowicie poch³oniêty pojedynkiem. Nie
zwracaj¹c uwagi na to, co dzieje siê wokó³ niego, wpatrywa³ siê w za-
styg³ych na arenie gigantów, w myli rozkazuj¹c swojemu niewolni-
kowi zabiæ s³ugusa D¿umala.
¯aden z wielmo¿ów nie patrzy³ na czarownika Aj-Bereka.
A szkoda: na jego twarzy nagle pojawi³ siê taki wyraz, jakby mag
przypomnia³ sobie o czym niezwykle wa¿nym, a w chwilê póniej
odmalowa³ siê szaleñczy niepokój. Aj-Berek ju¿ otworzy³ usta, ¿eby
powiedzieæ co swojemu w³adcy, ale widz¹c, jak bardzo ten poch³o-
niêty jest widowiskiem, zawaha³ siê. Niepokój na twarzy maga za-
st¹pi³ paniczny strach.
A co bêdzie, jeli zwyciê¿y drugi? wyszepta³a Minolia,
mówi¹c do samej siebie. Tak jak jej towarzysz, nie odrywa³a wzroku
od zalanej s³oñcem areny i nie oczekiwa³a od Vellacha odpowiedzi:
przecie¿ on te¿ nie wiedzia³, co siê wtedy stanie. Czy mo¿liwe,
¿eby przepowiednia k³ama³a
64
Vellach jej nie s³ysza³. Nie us³ysza³by nawet huku gromu. Ca³a
jego uwaga skupiona by³a na arenie. Przecie¿ od wyniku tego poje-
dynku zale¿a³o nie tylko istnienie górskiego klasztoru, ale równie¿
ca³ego wiata
Nagle os³ab³ nacisk lewej rêki Amina tej, która ciska³a tar-
czê i nie spodziewaj¹cy siê tego, zahipnotyzowany dwiêkiem jego
g³osu, Conan na chwilê straci³ równowagê.
Turañczykowi to wystarczy³o ledwie Cymmerianin siê zachwia³
i mimo woli zrobi³ krok do przodu, ¿eby zachowaæ równowagê, gdy
silne uderzenie pod goleñ przewróci³o go na piasek.
Conan upad³, przekrêci³ siê na plecy i turla³ siê dalej, dopóki,
jak s¹dzi³, nie znalaz³ siê w bezpiecznej odleg³oci od Amina.
Gdy tylko jednak spróbowa³ zerwaæ siê na nogi, w powietrzu
zalni³o ostrze siekiery, które w niewiarygodny sposób pojawi³o siê
nad nim. Barbarzyñca uniós³ miecz i stal znowu zadwiêcza³a.
Ciosy sypa³y siê na Conana ze wszystkich stron, ledwie zd¹¿a³
je parowaæ, co w pozycji le¿¹cej by³o prawie niemo¿liwe, Amin za
nie pozwala³ mu siê podnieæ. W dodatku Cymmerianin upad³ ple-
cami do s³oñca i dziesi¹tki, setki s³onecznych zaj¹czków na wypole-
rowanych p³ytkach zbroi wroga przeszkadza³y mu w odpieraniu ata-
ków. Przed oczami zatañczy³y niebiesko-bia³e krêgi, postaæ
przeciwnika zamieni³a siê w rozp³ywaj¹c¹ mozaikê jaskrawych b³y-
sków i Conan nie wiedzia³ ju¿, nie umia³ odgadn¹æ, z której strony
padnie ostatni, miertelny cios.
Trybuny zawy³y w powszechnym porywie, widzowie zrozumie-
li, ¿e walka za chwilê siê rozstrzygnie. Haszyd na tarasie wciekle
zarycza³.
Nie poddawaj siê, przeklêty barbarzyñco, nie poddawaj siê!
Musisz zwyciê¿yæ!
Widz¹c, ¿e jego stra¿nik ju¿ za chwilê zakoñczy walkê, D¿umal
wybuchn¹³ g³onym miechem.
IX
wiadomoæ Cymmerianina cofnê³a siê o kilka lat. To siê na-
zywa m³ynek dobieg³ go z g³êbin wspomnieñ widmowy g³os.
Pojêcia nie mam, kto to wymyli³, ale rzeczywicie niewiele osób go
zna. Patrz: bardzo wa¿ne, ¿eby ostrze twojego miecza znalaz³o siê
65
z prawej strony ostrza przeciwnika. Rozumiesz? Potem wyci¹gasz
miecz pionowo, o tak, przekrêcasz w lewo, dalej, dalej i broñ prze-
ciwnika wypada z rêki. Najwa¿niejsza jest szybkoæ. Rozumiesz?
Jeden palec zawsze jest s³abszy ni¿ cztery, dlatego skrêt musisz ko-
niecznie zrobiæ w lew¹ stronê: kciuk przeciwnika nie zdo³a utrzy-
maæ miecza .
M³ynek by³ to cios, którego nauczy³ Conana pewien brythuñ-
ski ¿o³nierz, gdy obaj byli w hyperborejskiej niewoli. Cios skompli-
kowany i niebezpieczny: jeden niepewny ruch albo chwila wahania
grozi mierci¹ temu, kto go zadaje. Dlatego w³anie ma³o kto, nawet
sporód dowiadczonych wojowników, u¿ywa³ go i zna³. Jednak¿e
barbarzyñca w czasie niewoli doskonale opanowa³ m³ynek, trenuj¹c
pa³k¹ w przerwach wycieñczaj¹cej pracy w kamienio³omie.
Od tamtej pory Conan nie u¿y³ go jeszcze nigdy. Co prawda,
miênie barbarzyñcy nawet bez pomocy rozumu pamiêta³y niezbêd-
n¹ kolejnoæ ruchów I teraz, gdy siekiera Amina runê³a na niego
jak ¿mija zimnego ognia, miecz, zaciniêty w lewej rêce, niemal sa-
modzielnie odbi³ cios i momentalnie skrzy¿owa³ siê z ni¹ z prawej
strony. Wypad, wiruj¹cy ruch nadgarstka b³yszcz¹cy pó³okr¹g stali
ostrza, zagarniêcie i siekiera, wyrwana z d³oni Amina silnym szarp-
niêciem, upada o dziesiêæ kroków od niego!
Panie rozleg³ siê ochryp³y g³os, zag³uszaj¹cy ryk t³umu na
trybunach i ryk w³adców na tarasie rozka¿ przerwaæ pojedynek! Bez
wzglêdu na to, czym siê on skoñczy, miastu grozi niebezpieczeñstwo
Satrapa odwróci³ do Aj-Bereka wykrzywion¹ gniewem twarz.
Milczeæ! Przeszkadzasz nam! Póniej, póniej! i znowu
odwróci³ siê w stronê areny.
Nie spodziewaj¹cy siê takiego obrotu wypadków, Amin na chwilê
straci³ koncept i Conan wk³adaj¹c w ten ruch ca³y swój gniew, ca³¹
swoj¹ si³ê i pragnienie ¿ycia, kopn¹³ ochroniarza obiema nogami
w ¿o³¹dek. Turañczyk, silnie pchniêty, upad³ na plecy.
Niestety, w zapale walki Conan zapomnia³, ¿e jego przeciwnik
uzbrojony jest nie w miecz, lecz w siekierê w kszta³cie pó³ksiê¿yca.
Dlatego, gdy szarpniêciem wyrwa³ z rêki Amina miercionon¹ broñ,
ostrze utkwi³o w miejscu, w którym ten¿e pó³ksiê¿yc ³¹czy³ siê z rê-
kojeci¹. Rêkojeæ poci¹gniêta inercj¹ zrobi³a w powietrzu obrót
i miecz barbarzyñcy równie¿ zosta³ wyrwany.
Broñ obu wojowników le¿a³a o kilka kroków od nich.
Conan, który natychmiast zerwa³ siê na nogi, zauwa¿y³, ¿e Amin
te¿ ju¿ siê podniós³. Oczy Turañczyka znowu zap³onê³y nierealnym
5 Conan i prorok ciemnoci
66
pomarañczowym p³omieniem, z jego krtani wyrwa³ siê grony sko-
wycz¹cy charkot, od którego zlodowacia³o serce Conana. To nie
jest cz³owiek poj¹³ nagle. To demon!.
Obaj gladiatorzy zrozumieli, ¿e nie uda im siê dostaæ do swojej
broni bez przeszkód.
Conan odrzuci³ na bok tarczê i pokaza³ Turañczykowi, ¿e ma
puste d³onie. Amin zawaha³ siê, a potem równie¿ odrzuci³ swoj¹ tar-
czê i gniewnie uderzy³ odzian¹ w stal piêci¹ prawej rêki o d³oñ le-
wej.
Nadesz³a pora walki wrêcz. Na ostro¿ne, wymacuj¹ce ciosy
ani jeden, ani drugi nie mia³ ju¿ cierpliwoci, ich mózgi wype³nia³o
tylko pragnienie zwyciêstwa za cenê ¿ycia wroga.
Piêæ Amina wystrzeli³a w g³owê Conana. Cymmerianin uchyli³
siê i kopn¹³ kolanem w nieos³oniêty brzuch przeciwnika. Turañczyk
zachwia³ siê, ale usta³ na nogach. Nastêpne uderzenie ³okciem trafi³o
Amina w koæ policzkow¹. G³owa stra¿nika odskoczy³a, a on szyb-
ko cofn¹³ siê o krok. Szybki wyrzut nogi i ostrze, którym zakoñczo-
ny by³ but Turañczyka, wbi³o siê Conanowi w bok. Pojawi³a siê krew.
Conan krzykn¹³, ale nie upad³ b³yskawicznie z³apa³ wroga za go-
leñ, szarpn¹³ i Amin run¹³ na ziemiê. Odturla³ siê na bok, zerwa³ siê,
ugi¹³ nogi w kolanach i przyj¹³ postawê obronn¹.
Widownia szala³a. Jeszcze nigdy nie widzieli czego takiego
jakby walczyli ze sob¹ dwaj bogowie, którzy zeszli na ziemiê.
B³agam panie, przerwij walkê! odezwa³ siê znowu, tym ra-
zem g³oniej, Aj-Berek. Jego g³os dr¿a³ ze strachu. Panie, nie rozu-
miesz
Precz z tarasu! zarycza³ Haszyd. Jeszcze s³owo, a rozka¿ê
rzuciæ ciê na po¿arcie tygrysom!
Bij! Bij! Bij! z ka¿dym konwulsyjnym wydechem wyrywa-
³o siê z gard³a poczerwienia³ego z emocji szacha. Sprzeczki satrapy
z magiem nawet nie zauwa¿y³. Za bardzo by³ poch³oniêty walk¹.
Odg³osy ciosów dociera³y z areny a¿ do najwy¿szych rzêdów
trybun, zag³uszaj¹c ryk t³umu.
Conan odpar³ skrzy¿owanymi rêkami kolejne uderzenie metalo-
wej piêci, ale si³a tego ciosu by³a tak wielka, ¿e Cymmerianin fikn¹³
koz³a na piasku. Nie pozwalaj¹c mu siê podnieæ, Amin skoczy³ na
plecy barbarzyñcy i chwyci³ go za gard³o. Zacisn¹³ jak w stalowym
imadle, odcinaj¹c b³agaj¹cym o wdech p³ucom dostêp powietrza. Na
kark Cymmerianina kapa³a krew z rozbitej twarzy przeciwnika. Zdo³a³
siê wywin¹æ i skrzy¿owa³ nogi na torsie Turañczyka. Napi¹³ siê,
67
wygi¹³, szarpniêciem przekrêci³ cia³o, przygniataj¹c Amina swoim
ciê¿arem. Rêce stra¿nika, uzbrojone w stalowe rêkawice, wbi³ kola-
nami w piasek. I zacz¹³ bez litoci, z ca³ej si³y, mimowolnie krzy-
cz¹c przy ka¿dym ciosie, biæ Turañczyka w g³owê. Na wszystkie stro-
ny lecia³a zmieszana ze lin¹ krew przeciwnika.
Aj-Berek bezsilnie zacisn¹³ piêci. Zawsze wykonywa³ wszystkie
rozkazy swojego pana, ani razu nie z³ama³ zakazu ale kto móg³ przy-
puszczaæ? Dopiero teraz mag przypomnia³ sobie star¹, niemal zapo-
mnian¹ przepowiedniê. Gdy Czarna Moc zniszczy sam¹ siebie, ujrz¹
wzlatuj¹ce czarne wiat³o. Niechaj gotuj¹ siê do Nieuniknionego.
O tym, co stanie siê potem, Aj-Berek ba³ siê nawet myleæ.
Nie, pojedynek trzeba natychmiast przerwaæ nawet za cenê
¿ycia niewolnika. He³m Staro¿ytnych nie mo¿e spaæ z g³owy w³a-
ciciela. Chwilowego w³aciciela.
Czarownik podniós³ rêkê i wyszepta³ zaklêcie zamykaj¹ce Co-
nana z powrotem w kokonie magicznej pajêczyny.
Haszydzie, przerwij to! krzykn¹³ szach D¿umal. Powstrzy-
maj! Przecie¿ on go zabije!
Zabije?! nie odrywaj¹c siê od tego, co dzia³o siê na arenie,
zachichota³ satrapa. Zabije?! Zabij, niewolniku! Zabij Turañ-
czyka!
Szach chwyci³ Haszyda za ramiê i szarpniêciem odwróci³ go do
siebie, przysuwaj¹c do niego swoj¹ czerwon¹ twarz.
Przerwij pojedynek, Haszydzie! zarycza³. Bo inaczej ja
zabijê ciebie!
Za nic! wyrwa³ siê satrapa. A mo¿e nie chcesz siê przy-
znaæ, ¿e przegra³e? Ja wygra³em i szmaragd nale¿y do mnie! Rêce
precz, turañski psie! Twój beznadziejny s³uga jest ju¿ trupem!
S³uga? szach straci³ dech i wrzasn¹³ ile si³ w p³ucach: To
mój syn!
Umowa zosta³a z³amana i s³owo wypowiedziane.
To by³ pierwszy raz, gdy Amin zetkn¹³ siê z przeciwnikiem, któ-
ry mu nie tylko dorównywa³, ale go nawet przewy¿sza³. Przywyk³ do
tego, ¿e zawsze zwyciê¿a³ niechby z trudem, niechby za cenê w³a-
snej krwi, ale zwyciê¿a³.
Ale teraz zrozumia³, ¿e mo¿e przegraæ. I nie tylko przegraæ, ale
i zgin¹æ z r¹k tego szalonego, wciek³ego, nikomu nie znanego nie-
wolnika i po raz pierwszy w ¿yciu panika zakrad³a siê do jego ser-
68
ca. Ciosy kamiennych piêci spada³y na twarz Amina ze wszystkich
stron i ju¿ nic nie móg³ na to poradziæ. Jego g³owa miota³a siê w pra-
wo i w lewo, w uszach s³ysza³ nie milkn¹cy huk.
Amin szarpn¹³ siê kilka razy, próbuj¹c wyrwaæ z ¿elaznego uci-
sku Cymmerianina, ale ten nie przestawa³ go t³uc z szybkoci¹ hu-
raganu. I Amin podda³ siê. Przesta³ siê opieraæ. Przygotowa³ siê na
mieræ.
I wtedy przebudzi³y siê Czarne Moce, które pomog³y w poczê-
ciu syna D¿umala.
Oto on! nie mog¹c siê opanowaæ, krzyknê³a Minolia, wska-
zuj¹c rêk¹ arenê. Przepowiednia siê spe³ni³a, Vellach! Staro¿ytni
wracaj¹!
W ogólnym ha³asie panuj¹cym na trybunach nikt jej nie us³y-
sza³.
Conan ju¿ o niczym nie myla³. Przemieni³ siê we wciek³ego
zwierza, który ma tylko jeden cel zabiæ. I on bi³, bi³, bi³, czuj¹c, jak
s³abn¹ napiête miênie przygniecionego przez niego cia³a, jak lata,
niczym g³owa szmacianej lalki, g³owa przeciwnika.
I dopiero gdy poczu³, ¿e Amin ju¿ nie stawia oporu, nie reaguje na
ciosy, Conan opanowa³ siê. Spojrza³ na roz³o¿onego pod nim wroga.
Oczy Amina by³y szeroko otwarte, na bia³kach lni³y przylepio-
ne do nich ziarenka piasku. W szeroko otwartym gardle by³o widaæ
czarne jeziorko krwi. Z g³êbi gigantycznego cia³a Turañczyka nagle
da³ siê s³yszeæ g³uchy warkot, na wargach pojawi³ siê ró¿owy pêche-
rzyk spienionej krwi i wszystko ostatecznie ucich³o.
Amin by³ martwy.
Conan zerwa³ z g³owy pokonanego gladiatora He³m, wsta³
chwiejnie, podniós³ go wysoko nad g³ow¹ i wyda³ og³uszaj¹cy, to-
cz¹cy siê nad trybunami jak ³oskot gromu zwyciêski ryk, wypêdza-
j¹c z cia³a resztki bólu, napiêcia i wciek³oci; ryk, w którym zla³y
siê w jedn¹ ca³oæ czarna radoæ zwyciêstwa, gniew na swoich drê-
czycieli, bezbronnoæ wobec czarodziejskiej pajêczyny. Zaraz opu-
ci siê na niego nieprzenikniona mg³a i on znowu stoczy siê na dno
przepaci niepamiêci a¿ do nastêpnej walki
Dooko³a og³uszaj¹co rycza³o ludzkie morze. Widzowie zrywali
siê ze swoich miejsc, co krzyczeli, wymachiwali rêkami; ci, którzy
przegrali zak³ady, wykrzykiwali pod adresem Conana przekleñstwa,
ci, którzy wygrali, krzyczeli z radoci.
Wspania³a walka! wykrzykn¹³ Haszyd, nie przestaj¹c biæ
brawa. Wspa-nia-³a! Jeszcze nigdy nie widzia³em czego podob-
69
nego! Czy¿ nie tak, mój przyjacielu? Odwróci³ siê do D¿umala, ale
ten niczego nie s³ysza³. Zaciskaj¹c rêce na porêczy, szach szklanymi
oczami patrzy³ na trupa swojego obroñcy; opad³a mu szczêka. Do tej
pory nie móg³ uwierzyæ w to, co siê sta³o. Przecie¿ Amin nie mia³
sobie równych ani na ziemi, ani w przedsionku wiata Demonów!
Haszyd, nie zwracaj¹c uwagi na os³upia³ego gocia, odwróci³
siê do Aj-Bereka.
No, czarowniku, pleæ swoj¹ pajêczynê. Pora ju¿ naszej pta-
szynie wracaæ do klatki Ej¿e, co siê sta³o?
Twarz i wargi Aj-Bereka by³y sine. Poch³oniêty walk¹ Haszyd
nie wiedzia³, ¿e czarownik trzykrotnie próbowa³ zarzuciæ na niewol-
nika magiczn¹ sieæ Bezskutecznie.
Nie zwracaj¹c uwagi na s³owa swojego w³adcy, Aj-Berek prze-
niós³ wzrok na D¿umala.
Odpowiedz mi, wielki szachu. Twój stra¿nik Twój syn by³
nie by³ do koñca cz³owiekiem, tak? powiedzia³ to cicho, niemal
spokojnie, ale w jego g³osie zadwiêcza³o co takiego, ¿e serce Ha-
szyda cisnê³o siê jakby od dotyku niewidocznych lodowatych pal-
ców.
Tak równie cicho odpowiedzia³ szach, nie odrywaj¹c wzro-
ku od areny. Tak.
Co tu siê dzieje, oby Isztar zapomnia³a o waszym domostwie?!
rozgniewa³ siê Haszyd. Dlaczego niewolnik dalej jest na wol-
noci?
Bojê siê, panie, ¿e mamy powa¿ne nieprzyjemnoci Aj-Be-
rek nerwowo gryz³ doln¹ wargê. Bardzo powa¿ne.
Niektórzy wiadkowie opowiadali potem, jak trupa pokonanego
giganta na sekundê otuli³a b³êkitna zas³ona, a z jego cia³a wystrzeli-
³a w niebo wi¹zka czarnego wiat³a. Nie umieli co prawda wyjaniæ,
co w³aciwie oznacza to czarne wiat³o, nie mieli te¿ pewnoci, ¿e
im siê to wszystko nie przyni³o, albowiem po tym, jak gladiator-
-zwyciêzca wyda³ ryk triumfu, wydarzenia przyjê³y absolutnie nie-
oczekiwany obrót.
X
Dziwnej przemiany cia³a Amina Cymmerianin nie widzia³ nie
mia³ wtedy do tego g³owy. Dlaczego ci¹gle by³ na wolnoci, dlacze-
70
go magiczna pajêczyna do tej pory nie okuta³a go swoim czarnym
kokonem, barbarzyñca nie wiedzia³ i nie mia³ czasu, ¿eby siê nad
tym zastanawiaæ.
Gdy tylko uwiadomi³ sobie, ¿e ma szansê, znikom¹, ale jednak
szansê uratowania siê, Cymmerianin pospiesznie siê rozejrza³. Jedy-
ny sposób, ¿eby wydostaæ siê z areny, otoczonej wysokim, zbudo-
wanym z nie ociosanych kamiennych bloków murem, to przejæ przez
zakratowane wejcia, sk¹d wyrzuca siê na piasek gladiatorów. Ale
kraty s¹ opuszczone, a za nimi stoj¹ uzbrojeni stra¿nicy!
Conan za³o¿y³ zdobyczny he³m na g³owê i b³yskawicznie rzuci³
siê w stronê najbli¿szego muru. Szczeliny pomiêdzy blokami by³y
niemal niewidoczne, ale nie mia³ innego wyjcia. W biegu wsadza-
j¹c miecz za pas, Cymmerianin wymaca³ palcami szczelinê i zacz¹³
siê wspinaæ. Po trybunach przetoczy³a siê fala przera¿onych okrzy-
ków i, depcz¹c siê wzajemnie, widzowie rzucili siê do ucieczki.
Panie powiedzia³ szybko Aj-Berek trzeba koniecznie na-
tychmiast zatrzymaæ tego cz³owieka. Nie mamy czasu na d³ugie dys-
kusje, musisz mi zaufaæ. Dusz¹ i cia³em s³u¿ê ci ju¿ osiem lat i jesz-
cze nigdy nie da³em ci powodu do zw¹tpienia w moj¹ wiernoæ.
Spe³nij wiêc moj¹ probê: natychmiast zabij tego niewolnika. Zakop
go, zastrzel, spal, zadu Zrób, co zechcesz, ale nie pozwól mu
wydostaæ siê poza arenê.
Jeszcze nigdy satrapa nie s³ysza³ od zazwyczaj tak obowi¹zko-
wego, milcz¹cego i pos³usznego maga takich kategorycznych twier-
dzeñ Jednak¿e Haszyd nigdy nie zosta³by w³adc¹ miasta i nie utrzy-
ma³by siê na tym stanowisku tak d³ugo, gdyby nie umia³ s³uchaæ
innych nawet jeli ci inni w swoich probach przejawiali krzycz¹-
c¹ nachalnoæ.
W³adczym gestem przywo³a³ s³ugê i wyda³ mu kilka krótkich
poleceñ. S³uga pospieszy³ je wype³niæ.
No? satrapa odwróci³ siê do Aj-Bereka. Mo¿e teraz opo-
wiesz mi, co siê takiego sta³o i dlaczego niewolnik nie jest do tej
pory we w³adzy tak wychwalanego przez ciebie zaklêcia?
Conan wskoczy³ na mur otaczaj¹cy arenê i siê wyprostowa³.
Widzów opanowa³a panika. Trudno im siê dziwiæ niezwyciê-
¿ony gladiator, wciek³y zwierz, którego powo³aniem by³o zabijanie
sobie podobnych, wyrwa³ siê na wolnoæ i teraz jest obok nich, po-
rz¹dnych obywateli Vagaranu! Publicznoæ oszala³a ze strachu przed
krwio¿erczym dzikusem i rzuci³a siê na ³eb, na szyjê do ucieczki.
W przejciach powsta³y zatory, ludzie upadali na schody, biegn¹cy
71
z ty³u przebiegali po nich, t³um napiera³; krzyki przera¿enia zlewa³y
siê z jêkami pogrzebanych pod nogami, ratuj¹cych siê ucieczk¹ wi-
dzów.
Conan zwraca³ uwagê na ten ludzki ko³owrót tylko o tyle, o ile
pojawi³ siê on na jego drodze. Droga do wyjcia oto, co intereso-
wa³o barbarzyñcê. Ale niedawni widzowie tak popularnego widowi-
ska w jednej chwili zamienili siê w stado bezbronnych owiec, ob³¹-
kanych ze strachu przed bliskoci¹ wilczego stada. Wszystkie wyjcia
zosta³y zapchane ludzkimi cia³ami i Conan nie móg³ ju¿ wydostaæ
siê t¹ drog¹.
Na wszelki wypadek a nu¿ siê uda? Conan podniós³ nad g³o-
w¹ miecz, zarycza³ i rzuci³ siê w najwiêkszy t³um.
Liczy³ na to, ¿e widzowie jeszcze bardziej przestrasz¹ siê dziku-
sa, rzuc¹ do ucieczki i w ten sposób otworz¹ mu drogê do wyjcia
z trybun.
Niestety, przeliczy³ siê: to, co zrobi³ wywo³a³o tylko nowy pa-
roksyzm strachu. Ci, którzy znajdowali siê w pobli¿u barbarzyñcy,
próbowali jak najszybciej znikn¹æ w t³umie, ale potykaj¹c siê i pa-
daj¹c, zdo³ali co najwy¿ej oddaliæ siê od dzikusa o dziesiêæ kroków
tak szczelna by³a ciana widzów.
Wymachuj¹c mieczem i wykrzykuj¹c przekleñstwa, Conanowi
dos³ownie po g³owach widzów uda³o siê wspi¹æ zaledwie o osiem
rzêdów po trybunie. Potem ko³ysz¹ce siê ludzkie morze przeobrazi-
³o siê, szalej¹cy ¿ywio³, w którym omal nie uton¹³.
Oczywicie, gdyby barbarzyñca puci³ w ruch swój miecz, to
prawdopodobnie w ci¹gu piêciu, szeciu uderzeñ serca zdo³a³by oczy-
ciæ sobie drogê do wyjcia Ale Conan nie móg³, nie chcia³ i nie
umia³ zabijaæ bezbronnych obywateli. I dlatego najbli¿sze wyjcie
z trybun by³o dla niego beznadziejnie zapchane ludzk¹ mas¹.
Conan siê obejrza³.
Kraty, dopiero co zamykaj¹ce wejcie na arenê, zosta³y podnie-
sione i dziesiêciu wojowników w skórzanych zbrojach wybieg³o na
piasek, a z naprzeciwka, od strony wyjcia z trybun, miotaj¹c prze-
kleñstwa pod adresem niezgrabnych, powolnych widzów, przez t³um
przedziera³o siê piêciu stra¿ników. Decyzjê trzeba by³o podj¹æ na-
tychmiast.
I Conan zeskoczy³ z powrotem na piasek znienawidzonej areny.
Stoj¹cy najbli¿ej Conana wojownik, zarzuci³ sieæ, ale Cymme-
rianin przyj¹³ j¹ na ostrze wyszarpniêtego zza pasa miecza i jednym
ruchem przeci¹³ na pó³. Nie pozwalaj¹c pozosta³ym och³on¹æ, jak
72
wicher przelecia³ przez grupê ¿o³nierzy i do Amina do³¹czy³y cztery
nowe trupy, a klinga barbarzyñcy zabarwi³a siê purpur¹. Przy wyj-
ciu z areny nikogo nie by³o i Conan rzuci³ siê w tamt¹ stronê.
¯o³nierze pojêli, co ma zamiar zrobiæ niewolnik i rzucili siê za
nim. Ale by³o ju¿ za póno.
Barbarzyñca wdar³ siê w w¹skie przejcie. Jeszcze jeden stra¿-
nik zastyg³ obok bloku z miedzianym krzy¿akiem, za pomoc¹ które-
go podnoszono i opuszczano kratê. Nie zd¹¿y³ zorientowaæ siê, co
siê dzieje, nie zd¹¿y³ otworzyæ ust do krzyku, gdy silnym uderze-
niem rêkojeci¹ miecza Conan odrzuci³ go na przeciwleg³¹ cianê.
Ledwie cia³o nieprzytomnego wojownika dotknê³o ziemi, barbarzyñca
przer¹ba³ grub¹ linê bloku i ciê¿ka krata opad³a z ³oskotem tu¿ przed
nosem przeladowców.
Macie co robiæ, ch³opaki powiedzia³ Cymmerianin i pobieg³
ciemnym korytarzem ku niewiadomemu, byle jak najdalej od areny.
Po obu stronach znajdowa³y siê cele z drzwiami z grubych, me-
talowych prêtów. Najwidoczniej w nich czekali na swoje wyjcie na
arenê skazani na walkê gladiatorzy. Teraz by³y puste.
Co prawda, nie wszystkie: przed jedn¹ z nich Conan zatrzyma³
siê gwa³townie i kobieta, stoj¹ca przy samych drzwiach odskoczy³a
w g³¹b swojego wiêzienia.
Na Croma, kobieta-gladiator! wykrzykn¹³ zaskoczony bar-
barzyñca. Wiele ju¿ w ¿yciu widzia³em, ale czego takiego
Dwoma uderzeniami miecza str¹ci³ ciê¿ki, kuty zamek i otwo-
rzy³ na ocie¿ drzwi celi.
Wychod, tylko szybko.
Zrobi³ krok do przodu. Kobieta patrzy³a na niego spode ³ba. Kilka
powierzchownych ran na jej ciele zosta³o nieumiejêtnie przewi¹za-
nych jakimi szmatami, które ju¿ nasi¹knê³y krwi¹ Conan zrozu-
mia³, ¿e kobieta ca³kiem niedawno by³a na tej przeklêtej arenie
i zdaje siê, ¿e zesz³a z niej jako zwyciêzca. Parskn¹³. Wojowniczka,
patrzcie j¹!
Wiesz, gdzie jest wyjcie? zapyta³ i poniewa¿ kobieta nie
poruszy³a siê, doda³ wyci¹gaj¹c do niej rêkê: Hej, s³yszysz mnie?
Gdzie jest wyjcie, nie wiesz?
Z szybkoci¹ b³yskawicy przemknê³a szczup³a, ale silna rêka
i Cymmerianin, sycz¹c z bólu, mimo woli odskoczy³. Na nadgarstku
nap³ywa³y krwi¹ cztery g³êbokie zadrapania.
Ach, ty kocico! wykrzykn¹³ zdziwiony. Jeszcze drapie!
A to sied tu sobie, czekaj na ¿o³nierzy, zaraz tu bêd¹.
73
Rzeczywicie, z g³êbi korytarza da³o siê s³yszeæ skrzypienie
wspólnym wysi³kiem przeladowcom uda³o siê podnieæ kratê.
Nie zwracaj¹c wiêcej uwagi na wciek³¹ dziewkê, Conan wy-
skoczy³ z celi i pobieg³ dalej korytarzem.
Pêtla zakrêtu. Krótki kawa³ek prostej, owietlony wlewaj¹cym
siê z ulicy wiat³em. Dwóch ¿o³nierzy pospiesznie wyskakuje z koñ-
cz¹cych korytarz obitych ¿elazem drzwi, przymykaj¹c je, ale nie sta-
raj¹c siê ich zamkn¹æ.
Szybki skok. Barbarzyñca szarpie na siebie masywn¹ klamkê
w kszta³cie g³owy or³a i wyskakuje na zewn¹trz. Ach, wiêc to dlate-
go nie zamknêli drzwi!
Tylny podwórzec ze s³upem do przywi¹zywania koni, odgro-
dzony od wiata zewnêtrznego wysokim murem z przezornie za-
mkniêtymi na zasuwê wrotami, by³ dos³ownie zapchany ¿o³nierza-
mi. Prawdopodobnie tutaj czeka³ na zakoñczenie przedstawienia
oddzia³ odprowadzaj¹cy gladiatorów do koszar albo chroni¹cy ja-
kiego wielmo¿ê. A zreszt¹, co za ró¿nica! Skoro wpad³ w³anie na
nich, to znaczy, ¿e przez nich bêdzie musia³ siê przedzieraæ. I to czym
prêdzej jeszcze chwila i bêdzie tutaj kolejne stado szakali.
Zastyg³ego obok drzwi barbarzyñcê-gladiatora i naje¿ony ko-
piami i szablami pó³okr¹g oddziela³o piêæ kroków, których wojow-
nicy potê¿nego Haszyda nie spieszyli siê pokonaæ. Ale Conan nie
móg³ pozwoliæ sobie na luksus wyczekiwania.
Na tym podwórcu, o raczej gospodarczym ni¿ strategicznym
znaczeniu, obok koni i ¿o³nierzy, znalaz³y swoj¹ czasow¹ lub sta³¹
przystañ ró¿ne przedmioty, du¿e i ma³e, u¿ywane i takie, które po-
woli przemienia³y siê w ch³am. A wród nich ogromny rydwan z ro-
bi¹cymi spore wra¿enie olbrzymimi ko³ami, przeznaczony najwidocz-
niej do parad. Jego d³ugie dyszle le¿a³y, wbite w piasek, bardzo blisko
otworzonych na ocie¿ drzwi, a wiêc bardzo blisko Conana.
I barbarzyñca ruszy³ nie w stronê ustawionych w szyku bojo-
wym ¿o³nierzy Haszyda, lecz do dyszlów rydwanu, jednoczenie
wsadzaj¹c miecz za pas.
Podnosz¹c okr¹g³e ¿erdzie i opieraj¹c ich koñce o swoj¹ pier,
Conan napar³ na nie ca³¹ swoj¹ mas¹. Ko³a wielkoci cz³owieka led-
wo drgnê³y. Cymmerianin szarpn¹³ dyszle na siebie. I tak na zmianê:
do przodu i do siebie, do przodu i do siebie ¯o³nierze jakby siê
ocknêli i dodaj¹c sobie nawzajem otuchy okrzykami, rzucili siê na
74
zbuntowanego gladiatora. W tym czasie Conan dopi¹³ celu ko³a
zrobi³y pe³ny kr¹g i ciê¿ki powóz ruszy³ z miejsca.
Na nogach i popychaj¹cych dyszle rêkach wyst¹pi³y nabrzmia³e
¿y³y, ca³e cia³o napiê³o siê w wysi³ku jak najszybszego rozpêdzenia
drewnianego kolosa. ¯o³nierze, którzy rzucili siê na gladiatora, wpa-
dli na masywne boki rydwanu, który w³anie odwróci³ siê w ich stro-
nê. Kto og³uszony upad³ na ziemiê, po kim przejecha³o ko³o, wbi-
jaj¹c siê w cia³o ca³ym ciê¿arem tego, kogo nios³o na sobie, biegn¹cy
z ty³u napierali na tych na przodzie i byli przewracani przez tych,
którzy przera¿eni rzucili siê z powrotem jak najdalej od masywne-
go powozu. Conan staranowa³ rzêdy przeladowców i zawróci³ swo-
j¹ niezwyk³¹ broñ do ciany, ¿eby wzd³u¿ niej, znosz¹c wszelkie prze-
szkody, podejæ do bramy, otworzyæ j¹ i no, co bêdzie, to bêdzie.
Plan by siê powiód³, gdyby mia³ przed sob¹ uzbrojon¹ ha³astrê,
a nie ¿o³nierzy regularnej armii, czego jak czego, ale szybkiego opa-
nowywania siê i t³umienia paniki jednak nauczonych. Nieoczekiwa-
ny obrót wydarzeñ wywo³a³ w szeregach poluj¹cych na gladiatora
zamieszanie, ale myliwi szybko siê przegrupowali i umo¿liwiaj¹c
rydwanowi swobodny przejazd, nie przeszkadzaj¹c sobie nawzajem,
rzucili siê w pogoñ za si³aczem, ¿eby zaatakowaæ jego nieos³oniête
plecy. Conan obejrza³ siê jeszcze chwila i ¿o³nierze go dogoni¹.
Rzuci³ dyszle. Rydwan przejecha³ jeszcze kawa³ek si³¹ rozpêdu, a po-
tem ko³a ugrzêz³y w piasku. Conan wyszarpn¹³ miecz zza pasa
i odwróci³ siê w stronê przeladowców. Có¿, jak miecze, to miecze.
Chocia¿ Conan wbi³ swój dwurêczny miecz w piasek.
Wzd³u¿ ciany, przy której zamar³ Conan, wala³y siê ró¿ne mieci,
zrzucone tam, gdzie nie przeszkadza³y nikomu, a¿ do chwili, gdy
kto je zauwa¿y i rozka¿e uprz¹tn¹æ.
Potê¿ny barbarzyñca chwyci³ za kowad³o najwidoczniej gdzie
w pobli¿u by³a równie¿ kunia które przed sekund¹ zauwa¿y³ i które
zmieni³o jego plany, wyprostowa³ siê, trzymaj¹c w rêkach ciê¿ki,
morderczy monolit, lekko skrêci³ tu³ów i cisn¹³ ten przera¿aj¹cy na-
bój w nadbiegaj¹cych zbrojnych.
Trzask rozpadaj¹cych siê w drzazgi tarcz, chrzêst ³amanych ko-
ci, dwiêk metalu zmiesza³y siê z wyciem przera¿enia i agonalnym
charczeniem. Ranni i przera¿eni ¿o³nierze przeszkadzali swoj¹ bie-
ganin¹ odwa¿nym i wciek³ym. I wtedy rozbrzmia³ dziki, wbijaj¹cy
strach w uszy wrogów, bojowy okrzyk synów Cymmerii. Wyszarp-
n¹wszy miecz z piasku Conan wbi³ siê w pl¹taninê vagarañskich ¿o³-
nierzy. Barbarzyñca z lekkoci¹ zaznajamia³ cia³a wrogów ze stal¹,
75
która kierowana bezlitosn¹ rêk¹, przela³a rzeki krwi. Wojownicy
Haszyda nie umieli poradziæ sobie ze strachem przed tym dzikim
zwierzêciem, które wyrwa³o siê na wolnoæ. cisk i t³ok przemienia-
³y ¿o³nierzy w tusze do rozbioru. Ci, którzy prze¿yli huraganowy
atak rozjuszonego gladiatora, rzucili siê do ucieczki. Conan nie mia³
zamiaru goniæ za nimi po podwórcu, pobieg³ w stronê zamkniêtej
bramy. ¯o³nierze, którzy omielili siê stan¹æ na jego drodze, b¹d to
ufaj¹c swojemu dowiadczeniu wojennemu, b¹d te¿ licz¹c na po-
moc miejscowych bogów, ginêli od jednego, maksimum dwóch ciêæ
miecza barbarzyñcy.
Przy samej bramie ju¿ nikt na niego nie czeka³. Odlatuje w bok
zasuwa, otwieraj¹ siê skrzyd³a bramy. Miasto. Jaki plac, mnóstwo
ludzi Na Croma! Jak móg³ o tym nie pomyleæ! S³up do przywi¹-
zywania koni, konie! Dla nich warto wróciæ.
Na porzuconym przez Cymmerianina podwórcu, akurat przy
drzwiach prowadz¹cych do pomieszczeñ, w których trzymano gla-
diatorów, dzia³o siê co dziwnego. Wzlatywa³y i opada³y szable,
vagarañczycy padali na piasek. Conan bieg³ do s³upa, nie spuszcza-
j¹c wzroku z niezrozumia³ego tumultu. I gdy by³ ju¿ w po³owie dro-
gi do celu, zrozumia³, o co chodzi. Zamajaczy³y zarysy kobiecego
cia³a, czarne loki, zwi¹zane rzemieniem, khorajska szabla w piêknej
rêce. A niech mnie! Cymmerianin by³ wstrz¹niêty. Wyrwa³a
siê, szablê któremu zabra³a wygl¹da na to, ¿e moich przeladow-
ców te¿ tego Ale walczy! Z kup¹ mê¿czyzn siê bije, z ¿o³nierza-
mi, nie z byle pacho³kami I do tej pory ¿ywa!.
Barbarzyñca musia³ na chwilê oderwaæ oczy od niezwyk³ej ko-
biety i przerwaæ swój bieg w stronê koni, ¿eby zar¹baæ dwóch ¿o³-
nierzy, którzy nabrali mia³oci i próbowali przeci¹æ mu drogê. A po-
tem
Nie pierwszy ju¿ raz nie pos³ucha³ g³osu zdrowego rozs¹dku,
tylko swojego niezrozumia³ego dla zwyk³ych ludzi wyobra¿enia o ho-
norze. Zgodnie z nim nie móg³ teraz nie pospieszyæ z pomoc¹ kobie-
cie, mimo ¿e ta ju¿ raz odmówi³a jej przyjêcia, a lady tej¿e odmowy
nieprêdko zejd¹ z rêki barbarzyñcy.
Na mnie, czarcie pomioty! twarze vagarañczyków, którzy
odwrócili siê, s³ysz¹c ten ryk, wykrzywi³a z³oæ i strach.
Okrutny dziki zwierz powróci³. I znowu jego ogromny, bezlito-
sny miecz lni w s³oñcu, z potworn¹ szybkoci¹ przecinaj¹c powie-
trze, spada gradem ciosów, rozpruwa kolczugi, roznosi tarcze w drza-
zgi, wbija, próbuj¹ce powstrzymaæ go szable w cia³a ich w³acicieli.
76
I znowu przywykli do pokornej uleg³oci, odzwyczajeni w pró¿nia-
czym ¿yciu od walk na mieræ i ¿ycie, ¿o³nierze miejskiego garnizo-
nu nie wytrzymali wciek³ego ataku samotnego wojownika i rzucili
siê do ucieczki.
Miêdzy Conanem i bezimienn¹ wojowniczk¹, sk¹pan¹ we krwi,
ale ¿yw¹, le¿a³o na piasku pó³ tuzina zabitych i rannych vagarañczy-
ków. Niebezpieczna nieznajoma wpi³a w swojego nieproszonego
oswobodziciela pe³ne z³oci spojrzenie. Jej usta krzywi³y siê i dr¿a-
³y, psuj¹c wygl¹d ³adnej twarzy. Czekaæ, co tym razem zrobi zwario-
wana gladiatorka, Cymmerianin nie mia³ zamiaru. Pomóg³ jej, a te-
raz niech robi, co chce: albo razem z nim na konie i jazda st¹d, albo
samemu diab³u w paszczê. Barbarzyñca odwróci³ siê do kobiety ple-
cami i pobieg³ do koni. Tym razem ju¿ nikt mu nie przeszkadza³.
Dobrze, ¿e ci idioci nie maj¹ ³uków pomyla³ mimochodem
Conan. Ale w pogoni na pewno bêd¹ ³ucznicy.
Cymmerianin wy³uska³ wród przywi¹zanych i przezornie osio-
d³anych koni du¿ego hyperboryjskiego rebca. Odwi¹za³ go, wsko-
czy³ na siod³o. I zobaczy³, jak obok na chy¿¹ ophirsk¹ koby³ê lekko
i pewnie, niczym wytrawna kawalerzystka, wskakuje jego niespo-
dziewana towarzyszka. Kompletnie zaskoczeni ¿o³nierze nie próbo-
wali ju¿ przeszkodziæ gladiatorom uciekinierom opuciæ podwórzec
przez otwart¹ na ocie¿ bramê. Vagarañczycy st³oczyli siê wzd³u¿
p³otu po przeciwleg³ej do koniowiêzu stronie i omawiali szczegó³y
przysz³ej pogoni.
Barbarzyñca i jad¹ca nieco z ty³u kobieta wypadli na przylega-
j¹cy do areny plac nie znanego im obojgu Vagaranu, przeciêli go
szalonym galopem, zmuszaj¹c mieszkañców miasta do ucieczki
w ró¿ne strony i skrêcili w pierwsz¹ napotkan¹ ulicê. Conan pomy-
la³, ¿e w któr¹kolwiek stronê by siê udali, w koñcu i tak natrafi¹ na
opasuj¹cy to (jak zreszt¹ i ka¿de inne) miasto mur. A jad¹c wzd³u¿
niego prêdzej czy póniej bêd¹ musieli znaleæ bramê. W ci¹gu dnia
brama powinna byæ otwarta, jeli oczywicie wiadomoæ o ich uciecz-
ce nie dotar³a do pilnuj¹cych jej stra¿ników. I wtedy uda im siê wy-
dostaæ z tej pu³apki, zwanej Vagaranem. A jeli wiadomoæ ju¿ do-
tar³a, to brama jest zamkniêta i I wtedy zobaczymy, zadecydowa³
Cymmerianin.
W¹ska, krêta uliczka, któr¹ jechali, pozostawiaj¹c za sob¹ za-
s³onê py³u, by³a niemal pusta. Nieliczni przechodnie odskakiwali na
boki, przywieraj¹c do bia³ych glinianych ogrodzeñ, które wznosi³y
siê po obu stronach.
77
Conan bezlitonie ch³osta³ wierzchowca. Jego towarzyszka ca³y
czas jecha³a tu¿ za nim. Nie skrêcali w ¿aden z ciasnych zau³ków
w nich musieliby przejæ w stêp.
Zakrêt, po nim jeszcze jeden. Barbarzyñca gwa³townie osadzi³
konia, ten stan¹³ dêba. Kobieta musia³a zrobiæ to samo. Ulica koñ-
czy³a siê kolejn¹ bia³¹ cian¹.
Z powrotem! Skrêcamy w zau³ek! krzykn¹³ Conan i ci¹-
gn¹³ cugle. Kobieta zrobi³a to samo. A jakie mieli inne wyjcie
Nie uda³o im siê jednak dojechaæ do zau³ka. Ju¿ na pierwszym
zakrêcie zobaczyli nadci¹gaj¹c¹ falê b³yszcz¹cych zbrojami jed-
ców.
Do diab³a, pogoñ! A to siê uwinêli!. Nie by³o czasu na zasta-
nawianie siê, trzeba by³o znowu zawróciæ. I znowu ta sama lepa
uliczka.
Rób to, co ja!
Conan spowolni³ krok konia, podprowadzi³ go do niskiego ogro-
dzenia i siê zatrzyma³. Rzuci³ lejce, stan¹³ na siodle, odbi³ siê i sko-
czy³. Chwytaj¹c rêkami za wystêp glinianego ogrodzenia, podci¹-
gn¹³ siê i wskoczy³ na gruby murek.
Dalej, licznotko! Na Croma, na co czekasz?
Conan przyzywaj¹co macha³ rêk¹, pokazuj¹c g³upiej babie, ¿e
trzeba przeskoczyæ przez ogrodzenie, zanim nadjad¹ ³ucznicy, a mo¿e
nawet wojownicy z kuszami, którzy b³yskawicznie wystrzelaj¹ ucie-
kinierów jak kuropatwy. Ale dziwna kobieta nie spieszy³a siê, harcu-
j¹c na koniu pomiêdzy cianami ich pu³apki. Jej d³oñ zbyt zdecydo-
wanie ciska³a rêkojeæ odsuniêtej w bok szabli, jakby kobieta mia³a
zamiar przyj¹æ walkê.
Po niej mo¿na siê wszystkiego spodziewaæ roz³oci³ siê Cym-
merianin. Do diab³a! Jakbym mia³ ma³o swoich k³opotów! Na Cro-
ma, czemu te kobiety nie siedz¹ w domu?!.
Najgorsze by³o to, ¿e Conan nie móg³ porzuciæ tej wariatki, nie
umia³ zostawiæ jej samej przeciwko, na pewno licznym i oczywicie
uzbrojonym, ¿o³nierzom. Czy rzeczywicie trzeba bêdzie wdawaæ
siê w niepotrzebn¹, niemal skazan¹ na przegran¹, walkê w tej lepej
uliczce?
Ale najwidoczniej jeden i zapewne ostatni okruch zdrowego roz-
s¹dku zachowa³ siê w okolonej czarnymi kêdziorami g³ówce. Wo-
jowniczka w koñcu podjê³a decyzjê. Opuci³a szablê, podjecha³a do
ogrodzenia, na którym siedzia³ mê¿czyzna z d³ugim mieczem na
kolanach i zrobiwszy to wszystko, co wczeniej zrobi³ Conan (a na-
78
wet du¿o zrêczniej pomyla³ ze zdziwieniem barbarzyñca), znala-
z³a siê obok niego na grzbiecie szerokiej glinianej ciany.
Zeskoczyli na dó³, w gêste krzewy jakiego sadu, podchodz¹ce
pod samo ogrodzenie. W sam¹ porê: w lep¹ uliczkê, gdzie pozosta-
wili swoje konie, wjecha³ oddzia³ vagarañskich ¿o³nierzy, i ka¿dy
z nich trzyma³ w pogotowiu kuszê, szykuj¹c siê do naciniêcia na
spust, gdy tylko pojawi¹ siê uciekinierzy.
Niedawni gladiatorzy przedzierali siê przez krzewy, omijali drze-
wa, prze³azili przez wysokie i przeskakiwali przez niskie ogrodzenia,
omijali z daleka pojawiaj¹ce siê na ich drodze domy i inne budynki.
Gdyby nawet kto ich goni³, to i tak straci³by lad w tym labiryncie
podobnych do siebie sadów, domów, kwietników, szop, p³otów
Pora by³o pomyleæ o chwili wytchnienia, daæ w koñcu odpo-
cz¹æ rêkom i nogom, opatrzyæ rany, zebraæ myli i postanowiæ, co
dalej. Wkrótce Conan wybra³ miejsce, odpowiednie pod ka¿dym
wzglêdem dla pragn¹cych odpocz¹æ w ukryciu uciekinierów.
Cymmerianin opad³ na trawê malutkiej polanki, schowanej przed
ludzkim okiem w gêstych krzewach jaminu, odchodz¹cych pó³ko-
lem od niewysokiego i na wpó³ rozwalonego kamiennego ogrodze-
nia. Przez przewity w pl¹taninie lici i ga³êzi doskonale by³o widaæ
solidny piêtrowy dom, stoj¹cy w znacznym oddaleniu od znalezio-
nej przez zbiegów kryjówki. Ka¿dy ruch w okolicy domu zostanie
przez nich natychmiast zauwa¿ony. Za ogrodzeniem rozpociera³ siê
zapuszczony sad, w którym w razie czego mo¿na siê bêdzie scho-
waæ, migiem przeskakuj¹c przez rozwalony murek.
Towarzyszka barbarzyñcy, która ani na chwilê nie zosta³a w tyle
i, pomimo d³ugiego biegu, przez ca³y czas równo oddycha³a, wypa-
d³a na ustronn¹ polankê i zatrzyma³a siê niezdecydowana. Jej czo³o
przeciê³a zmarszczka namys³u. Najwidoczniej kobieta zastanawia³a
siê, czy ma dalej pozostaæ z tym barbarzyñc¹, czy te¿ nadesz³a pora
rozstania.
Tymczasem Conan siedz¹c ze skrzy¿owanymi nogami na miêk-
kim, zielonym kobiercu trawy, po³o¿y³ przed sob¹ miecz i zacz¹³
ogl¹daæ i obmacywaæ swoje cia³o. G³upstwo, same zadrapania, za-
goi siê podsumowa³ oglêdziny Ale gdyby na jego miejscu by³
normalny cz³owiek, nie wojownik, albo nawet wojownik, który jed-
nak nie mia³ za sob¹ tak wielu bitew, walk, staræ i bijatyk, a co za
tym idzie i wszelkich mo¿liwych ran, albo gdyby na jego miejscu
by³ cywilizowany cz³owiek, nienawyk³y powierzaæ swojemu cia³u
dbania o gojenie siê ran, wierz¹cy w eliksiry, ok³ady i rady uczo-
79
nych doktorów ten¿e cz³owiek zacz¹³by siê powa¿nie niepokoiæ
o swoje zdrowie i ¿ycie, widz¹c na swoim ciele tyle ladów pozosta-
wionych przez turañsk¹ i vagarañsk¹ broñ.
Kobieta dokona³a ju¿ wyboru: usiad³a na drugim koñcu maleñ-
kiej polanki, podwinê³a pod siebie nogi, po³o¿y³a obok zdobyczn¹
szablê, tak, ¿eby w razie koniecznoci nie straciæ nawet sekundy i na-
tychmiast móc j¹ pochwyciæ.
Teraz Conan ogl¹da³ swój miecz, du¿o staranniej ni¿ rany na
w³asnym ciele. Klinga wymaga³a naostrzenia same szczerby i za-
dry, za które nale¿a³oby przede wszystkim podziêkowaæ temu wie-
przowi z areny. Dobrze by by³o poci¹gn¹æ po brzegu ostrza chocia¿-
by tym kawa³kiem kamiennego ogrodzenia, niestety, dwiêk ostrzenia
móg³by, gdyby go us³yszano, wywo³aæ niepotrzebne zainteresowa-
nie. Dwiêk ludzkiego g³osu nie powinien nikogo zaniepokoiæ ot,
kto wlaz³ w krzaki i szepcze. Na przyk³ad zakochani. Na ustach
Cymmerianina pojawi³ siê mimowolny umiech: tak, nie ma co, on
i ta dzikuska wyj¹tkowo przypominaj¹ zakochanych. Pewnie nawet
porozmawiaæ siê z ni¹ nie uda. Najprawdopodobniej tê dzik¹ kotkê
z³apano w nieprzebytych lasach, gdzie mieszka³a razem ze swoim
nielicznym rodem samotników, mówi¹cym w im tylko znanym na-
rzeczu i nie podejrzewaj¹cym nawet, ¿e s¹ inne narody i inne jêzy-
ki Conan oczywicie widywa³ ju¿ plemiona kobiet-wojowniczek
w Hyrkanii i w Czarnych Królestwach, ale jeszcze nigdy nie wi-
dzia³ tak wytrawnych wolty¿erek Ale z drugiej strony, mo¿e ona
od dawna jest w niewoli, wo¿¹ j¹ po arenach ró¿nych miast, to i nau-
czy³a siê pewnych rzeczy.
A zreszt¹, co mnie to obchodzi. Wszystko mi jedno, kim jest
i sk¹d pochodzi nieoczekiwanie dla samego siebie Conan powie-
dzia³ to na g³os. Niezbyt g³ono, ale i nie szeptem. ¯eby tylko w naj-
bardziej nieodpowiednim momencie, jeli pójdzie ze mn¹ dalej, nie
krêci³a siê pod nogami. ¯eby nie narobi³a jakich g³upot.
Kobieta z nieprzebytych lasów siedzia³a przez ca³y czas w tej
samej pozie. Oczy przymkniête, tylko w¹skie szparki, przez które
obserwowa³a Conana i wszystko wokó³. Prawdziwa kocica, nie ma
co! Wyraz jej twarzy nie zmieni³ siê nawet wtedy, gdy Conan zacz¹³
mówiæ na g³os.
Szkoda, ¿e nie uda mi siê wyjaniæ ci, co zamierzam zrobiæ
dalej ci¹gn¹³ Conan, spogl¹daj¹c kpi¹co na swoj¹ towarzyszkê
broni. Chocia¿ plan jest prosty. Mam nadziejê, ¿e zorientujesz siê,
co robiê i po co.
80
Mo¿e jednak spróbujesz mi to wyjaniæ, brudny barbarzyñco.
A nu¿ zrozumiem? oczy siedz¹cej naprzeciw kobiety otworzy³y siê
szeroko, nie kryj¹c czaj¹cego siê w g³êbi gniewu.
Oho, umiesz mówiæ! w okrzyku Conana zabrzmia³o zdzi-
wienie i radoæ. Co prawda, brudny barbarzyñca nie by³o najmil-
szym przezwiskiem, jakim obdarza³y go kobiety, ale teraz przynaj-
mniej mia³ siê do kogo odezwaæ w tym miecie potworów. Wygl¹da
na to, ¿e mamy wspólny cel wyrwaæ siê z tej kupy gnoju, w której
¿yj¹ sami niedorozwiniêci i mamrocz¹cy zaklêcia zwyrodnialcy.
A wiêc bêdziemy uciekaæ razem. Mnie zowi¹ Conan z Cymmerii.
Nie mia³e szczêcia, Conanie. Przyszed³e na wiat jako je-
den z godnych pogardy, zarozumia³ych, nadêtych, g³upich, winio-
podobnych istot, zwanych mê¿czyznami i niegodnych miana ludzi.
Mojego imienia nie wyrwiesz ze mnie nawet torturami g³os wo-
jowniczki mo¿na by nazwaæ s³odkim, ale wra¿enie s³odyczy psu³y
pe³ne napiêcia nutki wciek³oci.
Jakimi torturami? wzruszy³ ramionami Cymmerianin.
O czym ty mówisz, kobieto? Ale muszê przyznaæ, ¿e twoja mowa
nie przypomina jêzyka dzikusów z Czarnych Królestw. W jakich to
krainach, powiedz na mi³oæ, ¿yj¹ takie weso³e kobiety? Odwiedzi³-
bym was
Conana bawi³a ta rozmowa, tym bardziej ¿e nie by³o nic innego,
czym mo¿na by siê by³o zaj¹æ. Dlatego puszcza³ mimo uszu wszyst-
kie obrazy pod swoim adresem i adresem swoich pobratymców.
Mieszkam tam, gdzie bogowie poustawiali wszystko na swo-
ich miejscach i gdzie triumfuje sprawiedliwoæ. Gdzie samce mog¹
robiæ tylko to, na co zas³uguj¹. Urodziæ siê, wyrosn¹æ, zmê¿nieæ,
zap³odniæ kobietê i umrzeæ
Poczekaj no Nie pochodzisz przypadkiem z tego plemie-
nia okrutnych kobiet, które zowi¹ Amazonkami? Wiele pog³osek
o was kr¹¿y po wiecie
Kobieta-gladiator zerwa³a siê i zacisnê³a d³oñ na rêkojeci va-
garañskiej szabli.
Kpisz sobie, brudny barbarzyñco! jej oczy niemal rzuca³y
czarne b³yskawice. Wstawaj! Zaraz na swojej skórze dowiadczysz
naszego okrucieñstwa!
Nie mam nic przeciwko temu odpowiedzia³ spokojnie Co-
nan. Tylko mo¿e najpierw naszymi klingami podziêkujemy tutej-
szym mieszkañcom za gocinnoæ i wydostaniemy siê z miasta. A po-
tem, jeli tylko sobie za¿yczysz
81
Czarnooka kobieta podesz³a do siedz¹cego mê¿czyzny.
¯yczê sobie tutaj i teraz. I nie wykrêcisz siê, barbarzyñco. Albo
sam rozwalisz sobie czaszkê, albo bêdziesz siê broni³. A jeszcze chcê
ci powiedzieæ, chocia¿ nie spodziewam siê, ¿e to zrozumiesz, ¿e praw-
dziwe dzikusy to w³anie wy zamieszkuj¹cy tak zwane cywilizo-
wane ziemie, wy, którzy ustanowilicie w³adzê mê¿czyzn i poczytu-
jecie za szczêcie swoj¹ wegetacjê w brudzie, niechlujstwie
i rozpucie. Wy, traktuj¹cy kobietê jak rzecz, to w³anie wy jestecie
prawdziwymi, nikczemnymi dzikusami. Mo¿e i ¿yjemy z dala od
wielkich miast i kupieckich szlaków, ale dziêki temu, ¿e pozby³ymy
siê mê¿czyzn i ich despotyzmu, osi¹gnê³ymy prawdziw¹ wolnoæ
i korzystamy z niej tak, jak przysta³o cz³owiekowi. Doskonalimy siê.
Ka¿da z nas zna co najmniej tuzin jêzyków, przeczyta³a tyle ksi¹¿ek,
ilu ty nawet na oczy nie widzia³e w ca³ym swoim ¿yciu i w³ada swo-
im cia³em i broni¹ tak, jak ¿aden mê¿czyzna w³ada³ nigdy nie bêdzie
bo jest za têpy i zbyt leniwy
Kobieta mówi³a i mówi³a, i razem ze s³owami wychodzi³a z niej
wciek³oæ i rozdra¿nienie, a ostrze khorajskiej szabli opuszcza³o siê
coraz ni¿ej. Conan s³ucha³ uwa¿nie tego, co mówi³a i dziwi³ siê, jak
jej to ³adnie i sk³adnie wychodzi, prawie jak u proroków czy handla-
rzy eliksirami niemiertelnoci. Wprawdzie mówi trochê zbyt g³o-
no, ale gdyby próbowa³ jej teraz przerwaæ, znowu zaczê³aby wyma-
chiwaæ szabl¹ i ¿¹daæ, ¿eby siê broni³. A tak to siê wygada i uspokoi.
Te¿ przecie¿ swoje przesz³a A jak siê nie uspokoi, to trzeba bê-
dzie podci¹æ jej te zgrabne nó¿ki, powaliæ nieszczêsn¹ na ziemiê,
przycisn¹æ do ziemi rêkê z krzyw¹ szabl¹, wyrwaæ szabelkê z d³oni,
gdzie, bez wzglêdu na to, co Conan w³anie us³ysza³, nie jest jej
miejsce, zwi¹zaæ licznotce nadgarstki jej w³asnym rzemieniem, tym,
który wi¹¿e w³osy, a ³ydki pasem, noszonym na w¹skiej talii. I wte-
dy zostawi j¹ w tych krzakach i jako bêdzie musia³a poradziæ sobie
sama, skoro z niej taka nieugiêta wojowniczka.
a ju¿ na pewno ¿adna kobieta nie za³o¿y³aby takiego brzyd-
kiego i niewygodnego he³mu, jaki ty wsadzi³e sobie na g³owê.
He³m? wpad³ jej w s³owo Conan. Jaki znowu he³m?
Ten, który masz na tej swojej ³epetynie wielkoci niemowlê-
cej piêci! odpowiedzia³a z rozdra¿nieniem kobieta.
Cymmerianin nic nie rozumiej¹c, podniós³ rêkê do g³owy i
rzeczywicie! namaca³ nie znany mu przedmiot, zimny, metalowy
ko³pak, zakrywaj¹cy g³owê od karku do nosa, od jednej skroni do
drugiej. Z dziwn¹, niezrozumia³¹ niechêci¹ barbarzyñca ci¹gn¹³
6 Conan i prorok ciemnoci
82
z g³owy br¹zowy he³m i obejrza³ go, jakby widzia³ go po raz pierw-
szy. Kunsztowna robota, nie ma co mocny, maj¹cy wytrzymaæ ciê-
cie mieczem czy toporem grzebieñ, wytrzyma³e, ozdobione grawe-
runkiem ochraniacze, os³aniaj¹ce policzki, gruby, ale gustowny trzon,
chroni¹cy oczy i nos przed uderzeniem
Sk¹d on go ma? Conan przypomnia³ sobie, jak w ogniu walki
z demonicznym gladiatorem zdo³a³ zerwaæ he³m z martwego cia³a
i i , ale jak on znalaz³ siê na jego g³owie, barbarzyñca nie wie-
dzia³. I nie dane mu by³o przypomnieæ sobie.
Cicho! K³ad siê! Cymmerianin popar³ swój wciek³y szept
gwa³townym ruchem rêki, ka¿¹c gadatliwej kobiecie po³o¿yæ siê na
trawiê.
Barbarzyñca s³ucha³ przemowy gronej Amazonki, myla³ przy
tym o najró¿niejszych sprawach, ale jednoczenie ani na chwilê nie
os³abi³ czujnoci i zauwa¿a³ nawet najl¿ejsze szmery i ruch.
Siadaj, ¿eby ciê! Mamy goci.
Conan wskaza³ rêk¹ dom I, sam tego nie zauwa¿aj¹c, znowu
za³o¿y³ na g³owê nieszczêsny he³m.
Nas³uchuj¹c i wpatruj¹c siê w przewity w liciach, kobieta zo-
baczy³a to, co ju¿ wczeniej zauwa¿y³ jej towarzysz. Od budynku
oderwa³a siê i sz³a w ich kierunku ludzka postaæ. Amazonka przy-
siad³a na piêtach. Uciekinierzy przygl¹dali siê id¹cemu cz³owieko-
wi. By³ to wysoki, bardzo chudy, niezgrabny i niechlujnie odziany
mê¿czyzna. Po jego twarzy b³¹dzi³ umiech, w jednej rêce trzyma³
du¿y gliniany dzban z w¹sk¹ szyjk¹, w drugiej kubek. Pewnym kro-
kiem zmierza³ do ich kryjówki.
Chcia³em poczekaæ tutaj do nocy szept Conana tak by³ wy-
liczony, ¿eby dotrzeæ tylko do uszu kobiety, dla której by³ przezna-
czony i nie wydostaæ siê dalej nawet na palec. A wtedy wszed³bym
do domu i trochê siê tam pokrêci³. Mam w tej dziedzinie pewne do-
wiadczenie. Znalaz³bym co do jedzenia, do picia, mo¿e jakie odzie-
nie. Przyda³oby siê przebraæ w miejscowe szmatki, bo w tych zbro-
jach za bardzo siê wyró¿niamy. A teraz, zdaje siê, ¿e na myliwego
napada zwierz. Jeli ten z dzbankiem wlezie w krzaki, to szybko siê
dowiemy, gdzie oni tam co trzymaj¹, gdzie
Cymmerianin umilk³, przy³o¿y³ palec do ust, daj¹c do zrozumie-
nia pragn¹cej co powiedzieæ kobiecie, ¿e nadesz³a pora absolutne-
go milczenia. Nieproszony goæ by³ coraz bli¿ej i nie mia³ zamiaru
83
zmieniæ kursu. Conan szybko oceni³ gêstwinê ukrywaj¹cych ich krze-
wów i znalaz³ wród ga³êzi przewit, z którego najwidoczniej ko-
rzystali szukaj¹cy na polance odosobnienia. Jeli cz³owiek ze dzba-
nem wejdzie w krzaki, to na pewno têdy. Barbarzyñca przesun¹³ siê,
¿eby nie zostaæ odkrytym przed czasem. Jeli tylko ten cz³owiek tu
wejdzie
Cz³owiek wszed³.
XI
I wtedy, Wielki Mistrzu, spiesz¹c siê ogromnie wrócilimy,
¿eby donieæ ci, co zdarzy³o siê na arenie i czego wiadkami byli-
my zakoñczy³ swoj¹ opowieæ Vellach, mê¿czyzna w szatach ka-
p³ana Niewiadomego, obecny na trybunach areny w czasie walki ty-
tanów.
Razem ze swoj¹ towarzyszk¹ Minoli¹ sta³ w ogromnej podziem-
nej sali, kszta³tem przypominaj¹cej czarê ciany wokó³ okr¹g³ej,
ozdobionej mozaik¹ pod³ogi, p³ynnie rozszerza³y siê ku sufitowi,
skrytemu w dymie pal¹cych siê kadzide³. Stamt¹d, z niewidocznego
sufitu, zwisa³y lni¹ce kwarcem, gigantyczne stalaktyty, a ku nim z po-
d³ogi wybrzusza³y siê olbrzymie stalagmity, przypominaj¹ce zêby
cyklopa.
Z zewn¹trz na wpó³ zburzony klasztor móg³ siê wydawaæ nie-
wtajemniczonemu widzowi wprawdzie ogromn¹ i z³owieszcz¹, ale
przede wszystkim zmêczon¹ i wymagaj¹c¹ remontu budowl¹. W rod-
ku wygl¹da³ zupe³nie inaczej. Co prawda, niewtajemniczony widz
nigdy by siê o tym nie przekona³ kap³ani Niewiadomego nie wpusz-
czali nikogo obcego do wnêtrza klasztoru. A g³êboko pod fundamen-
tem kry³ siê zupe³nie inny klasztor, ogromny, nieprzystêpny, z labi-
ryntem korytarzy, mnóstwem ogromnych sal, przestronnymi celami
i niszami, przeznaczonymi specjalnie do odosobnienia i modlitw. Kto
i kiedy wyku³ w skale te podziemia, czy sta³o siê to niedawno, czy
te¿ na d³ugo przed przybyciem kap³anów, którzy pojawili siê tu bez
ma³a trzysta lat temu nie wiedzia³ nikt.
Kap³ani zwali siê braæmi Zakonu Dnia Ostatniego.
Porodku sali, gdzie stali Vellach i Minolia, wznosi³ siê tron,
wydr¹¿ony w ciele stalagmitu. U jego podnó¿a spokojnie szemra³a
niewielka fontanna. Ale to nie woda wype³nia³a j¹ ¿yciem, lecz sub-
84
stancja przypominaj¹ca zimny p³ynny ogieñ. Jego jaskrawe, mieni¹-
ce siê wiat³o owietla³o ca³¹ salê.
Przez jaki czas w sali panowa³a pe³na napiêcia cisza, zak³óca-
na tylko szmerem magicznego róde³ka. Wreszcie, ze skrytych w cie-
niu g³êbin tronu wychyli³a siê postaæ w bia³ej szacie cz³onków zako-
nu. Kaptur, tak jak i u przybyszów, by³ odrzucony, albowiem bracia
nie maj¹ powodu, by kryæ przed sob¹ swoje twarze. Odblask p³ynne-
go ognia podwietla³ z do³u twarz kap³ana, nadaj¹c mu z³owieszczy
wygl¹d. Mistrz przemówi³ i jego g³os, spokojny, równomierny, lek-
ko schrypniêty, rozbrzmia³ echem pod sklepieniem sali:
Jestecie pewni, ¿e to by³ ten sam He³m?
Tak, Wielki Orlandarze odpowiedzia³ bez wahania Vellach.
¯adnych w¹tpliwoci.
Oprócz tego oboje doskonale widzielimy czarne wiat³o,
o którym jest mowa w przepowiedniach doda³a Minolia.
Tak Mistrz znowu zatopi³ siê w cieniu swojego tronu. Opo-
wiedzcie mi jeszcze raz, jak zakoñczy³a siê walka.
Gdy pierwszy olbrzym upad³, drugi usiad³ mu na piersi i za-
cz¹³ ok³adaæ go piêciami. ¯aden cz³owiek nie wytrzyma³by nawet
jednego tak silnego uderzenia, ale ten, który nosi³ He³m, bardzo d³u-
go wytrzyma³ ten grad ciosów i przez ca³y czas próbowa³ siê wy-
rwaæ. Ale potem ucich³ i, s¹dz¹c po u³o¿eniu cia³a, umar³. Wtedy
drugi wsta³ i zerwa³ z g³owy pokonanego He³m
Nie poprawi³a go Minolia. Najpierw zdj¹³ He³m, a dopie-
ro potem wsta³.
To nieistotne. Zdj¹³ He³m uniós³ go nad g³ow¹ i zakrzycza³.
Klnê siê na Staro¿ytnych, Wielki Mistrzu, nigdy przedtem nie s³y-
sza³em tak dzikiego ryku. Tak jakby nie cz³owiek krzycza³, lecz
lecz rozwcieczone zwierzê
A mo¿e demon? twarz Orlandara na sekundê wychynê³a
z cienia i w jego oczach pojawi³a siê nieskrywana ciekawoæ.
Niee Vellach zastanawia³ siê przez chwilê i twardo po-
twierdzi³: Nie, Mistrzu. Mimo wszystko by³ to krzyk cz³owieka.
Potê¿nego, rannego, wciekle rozgniewanego ale cz³owieka.
Dobrze Orlandar znowu skry³ siê w mroku i przez jaki czas
milcza³.
Jego poddani widzieli, ¿e Mistrz jest zaniepokojony, ale nie ro-
zumieli, dlaczego przecie¿ przepowiednia spe³ni³a siê i istnienie
Zakonu Dnia Ostatniego wreszcie zosta³o usprawiedliwione: Staro-
¿ytni powracaj¹!
85
Idcie i zaprocie do tej sali wszystkich braci i siostry roz-
kaza³ Wielki Mistrz, a jego g³os jak zawsze tchn¹³ spokojem.
Wszystkich, nawet tych, którzy zajêci s¹ piln¹ prac¹. Nasta³ dzieñ,
kiedy los naszej sprawy zale¿y od ka¿dego z nas. W takiej godzinie
nikt nie powinien staæ z boku. Idcie.
Osobisty mag Haszyda, Aj-Berek, jak b³yskawica wbieg³ po scho-
dach, prowadz¹cych na sam szczyt wie¿y, wieñcz¹cej pa³ac satrapy.
Wiedzia³, ¿e musi siê spieszyæ, wiedzia³ te¿, ¿e ju¿ siê spóni³. Nikt
i nic nie mo¿e powstrzymaæ nadejcia Ciemnoci. Czarownik dopad³
pó³ek z ksiêgami, zajmuj¹cych ca³¹ pó³nocn¹ cianê jego mieszka-
nia, przebieg³ oczami po tytu³ach i zatrzyma³ siê na jednym z nich
Andorimanta.
Biblioteczka ka¿dego szanuj¹cego siê czarnoksiê¿nika za³amu-
je siê pod ksiêgami, papirusami, manuskryptami, a nawet glinianymi
tabliczkami, zawieraj¹cymi wszelkie mo¿liwe proroctwa fa³szywe
i prawdziwe, niejasne i wyj¹tkowo zrozumia³e, krótkie i zajmuj¹ce
ca³e tomy. Wród tych wszystkich przepowiedni najbardziej intere-
suj¹cy dla magów jest folia³ Andorimanta, sk³adaj¹cy siê z jasno-
widzeñ szamanów plemienia Ogu-Ra, zamieszkuj¹cego podnó¿e
dalekich Rabirajskich gór. Przepowiednie te s¹ zazwyczaj niezrozu-
mia³e, dwuznaczne i s³yn¹ z jednej niemi³ej cechy: lubi¹ siê spe³niaæ
prêdzej czy póniej.
Metoda otrzymania proroctwa by³a nadzwyczaj prosta, ale nieco
pracoch³onna. W ka¿de wiêto nowiu szaman wybiera z plemienia
ofiarê, któr¹ upajaj¹ narkotykami, a nastêpnie zabijaj¹. Jak wiadomo,
w chwili mierci przed cz³owiekiem otwiera siê Przesz³oæ i Przysz³oæ.
Z pomoc¹ zaklêæ i specjalnych zió³ szamanowi udaje siê przez jaki
czas utrzymaæ nieszczênika na chwiejnej granicy miêdzy ¿yciem
a mierci¹ i wtedy ofiara opowiada o wszystkim, co widzi. Niestety,
opowieci te s¹ ma³o zrozumia³e i pe³ne niedomówieñ, czasem prze-
chodz¹ w be³kot. Zdarza siê te¿, ¿e prorok nie umie sensownie opi-
saæ i wyt³umaczyæ odkrywaj¹cych siê przed nim obrazów, bywa ¿e
opuszcza nasz wiat, zanim skoñczy swoj¹ opowieæ.
Magowie ró¿nie interpretuj¹ te dziwne przepowiednie, a niektóre
z nich s¹ dla nich zupe³nie niezrozumia³e (no, bo niby jak traktowaæ
na przyk³ad co takiego: Tam, gdzie wschodzi s³oñce, wyrós³ grzyb
z dymu, którego wiat³o wypali³o wnêtrznoci ludziom i zg³adzi³o
ca³e miasto, zwane Hiroszim¹?).
86
¯aden cz³owiek nie jest w stanie zapamiêtaæ wszystkich proroctw
jest ich ponad cztery i pó³ tysi¹ca, ale jedno z nich szczególnie
utkwi³o w pamiêci Aj-Bereka, jako ¿e dotyczy³o przysz³ych wyda-
rzeñ nie gdzie tam, w szerokim wiecie, ale w Vagaranie miecie,
w którym ¿y³.
I rozewr¹ siê Wrota, które wszerz a¿ po krañce ziemi s¹,
w g³¹b a¿ do czarnych wrz¹cych kamieni i jeszcze g³êbiej .
Gdy ostatni brat opuci³ salê, Wielki Mistrz Orlandar zszed³ ze
swojego tronu i zdenerwowany zacz¹³ chodziæ od ciany do ciany.
Jego spokój ulotni³ siê jak kamfora. Gdy obok nie ma nikogo, mo¿e
pozwoliæ sobie na bycie sob¹. Serce Wielkiego Mistrza cisn¹³ nie-
pokój.
Utworzony w Vagaranie Zakon Dnia Ostatniego czeka³ na tê
chwilê od dwustu piêædziesiêciu lat. Czeka³ cierpliwie, czeka³, wie-
rz¹c wiêcie, ¿e nadejdzie. W swoim czasie za³o¿yciele zakonu, pra-
wid³owo odczytuj¹c niejasne proroctwo Ogu-Ra, rozpoczêli d³ugie
przygotowania do powrotu Staro¿ytnych. Imperia rozkwita³y i pa-
da³y, w ogniu wojen p³onê³y miasta, wymiera³y i rodzi³y siê narody,
zmieniali siê Magistrowie, umierali ze staroci bracia, na ich miej-
scu pojawiali siê nowi, a zakon ¿y³ i niós³ przez lata swoje tajemni-
cze przeznaczenie.
Kiedy Czarna Si³a zniszczy sam¹ siebie .
Nie do koñca rozumia³, co to znaczy, ale wiedzia³: wtedy otwo-
rz¹ siê wrota pomiêdzy czasami i powróci dawno wymar³a rasa Sta-
ro¿ytnych. Do wiata powróci m¹dry, dobry i sprawiedliwy naród
i odnowi swoje panowanie na ziemi, obali w³adzê ¿a³osnych, têpych
cz³owieczków, którzy byli przyczyn¹ ich zag³ady.
Przywódc¹ powracaj¹cych mia³ zostaæ ten, który nosi na g³owie
He³m, dowodz¹cy wojskiem Staro¿ytnych. Bez tego he³mu przed-
stawiciele starej rasy mog¹ przemieniæ siê w bandê zabójców al-
bowiem lepo nienawidz¹ rodu ludzkiego tak niepokonan¹, jak
niezorganizowan¹, i nie poddaj¹c¹ siê kontroli.
Ale co posz³o nie tak.
Orlander zatrzyma³ siê i w zadumie popatrzy³ na fontannê p³yn-
nego ognia.
Byæ mo¿e w³anie ten gladiator, który zerwa³ z g³owy pokona-
nego przeciwnika He³m, jest w³anie przysz³ym dowódc¹ Armii Sta-
ro¿ytnych? Nie. Ze s³ów dziewczyny jasno wynika, ¿e pó³ cz³o-
87
wiek, pó³ demon, który przegra³ bitwê, powinien by³ staæ siê tym
przywódc¹, o którym mowa w proroctwie. A wiêc kim jest ten bar-
barzyñca, ¿e zdo³a³ pokonaæ potomka Ciemnych Mocy? I co siê te-
raz stanie? Wrota czasu otwieraj¹ siê, a nie ma nikogo, kto móg³by
przewodziæ wojsku przesz³oci
Wielki Mistrz znowu zacz¹³ chodziæ osiem kroków do jednej
ciany, obrót, osiem z powrotem, obrót i znowu osiem kroków.
Tylko garstka wtajemniczonych wiedzia³a, jak wygl¹da odwrot-
na strona medalu jaka w³aciwie si³a mo¿e wydostaæ siê na po-
wierzchniê ziemi po przyjciu Staro¿ytnych. Wiêkszoæ braci ¿y³a
w przekonaniu, ¿e powrót starych w³adców oznacza tylko powrót
starego wiata wiata, który zosta³ bezlitonie zniszczony przez
niedawno narodzon¹, ale szybko rosn¹c¹ w si³ê cywilizacjê ludzi.
Proci cz³onkowie zakonu s¹dzili, ¿e odrodzenie Królestwa Staro-
¿ytnej Rasy przywróci sprawiedliwoæ i nic poza tym I tylko
wybrañcy wiedzieli, ¿e wraz z powrotem Staro¿ytnych nast¹pi ustano-
wienie na Ziemi panowania Czarnych Mocy. Albowiem jeli jeden
cz³owiek, znajduj¹cy siê we w³adaniu tych mocy (zrodzony z demo-
na b¹d z jakiej przyczyny bêd¹cy w okowach czarnego zaklêcia
to niewa¿ne), zabije drugiego cz³owieka, równie¿ bêd¹cego niewol-
nikiem czarnej magii, to wp³yw si³ tamtego wiata zostanie zniesio-
ny , ale za to na granicy oddzielaj¹cej nasz wiat od wiata Z³a
pojawi siê wy³om, i istoty, które mo¿emy ogl¹daæ tylko w koszmar-
nych snach, wedr¹ siê do wiata Realnego
Wielki Mistrz by³ ostatnim z tych wybranych. Wszyscy bracia
w zakonie s¹ przekonani, ¿e s³u¿¹ powrotowi panowania Staro¿yt-
nych do przynale¿nego im pierwotnie wiata; i tylko Orlandar wie-
dzia³, ¿e otworzenie Starej Rasie przejcia na Ziemiê, to dopiero po-
³owa zadania: przede wszystkim nie mo¿na pozwoliæ, ¿eby przez
powsta³¹ pomiêdzy czasami szczelinê wtargnê³y Ciemne Moce. I tyl-
ko za pomoc¹ He³mu, tego samego He³mu, który bêdzie wieñczy³
g³owê dowódcy Armii Staro¿ytnych, mo¿na zamkn¹æ Wrota, po-
wstrzymaæ demonów na progu Ziemi, wtr¹ciæ ich z powrotem w prze-
paæ.
I nagle co posz³o nie tak.
Ten, który powinien stan¹æ na czele Wojska Staro¿ytnych jest
martwy, ten, którego mieræ powinna otworzyæ Wrota, prze¿y³
i w dodatku zabra³ ze sob¹ He³m.
Teraz wszystkich stu dwudziestu trzech cz³onków zakonu, nie
licz¹c samego Orlandara, przebrawszy siê w zwyk³e ubrania, zala³o
88
miasto i wykorzystuj¹c specjalne zaklêcie, którego uczyli siê jesz-
cze przy obrzêdzie przyjmowania wiêceñ i którego tekst powtarzali
jak modlitwê ka¿dej nocy, biegaj¹ po ulicach i zau³kach Vagaranu
w poszukiwaniu nieszczêsnego He³mu. Oczywicie, z czasem He³m
zostanie odnaleziony i dostarczony do klasztoru ale kto wie, co
mo¿e siê staæ przez ten czas? Jak zachowaj¹ siê Staro¿ytni, gdy od-
zyskaj¹ na Ziemi cia³o, rozum i wolnoæ, ale pozbawieni bêd¹ do-
wódcy? I przede wszystkim, co przedsiêwezm¹ moce wiata Demo-
nów, gdy zrozumiej¹, ¿e jeden z gladiatorów, w³anie ich potomek,
zgin¹³ i Wrota ci¹gle s¹ jeszcze otwarte?
Tego, ¿e który z cz³onków zakonu u¿yje He³mu, Mistrz siê nie
obawia³: ka¿dy w klasztorze mocno wierzy³ za³o¿enie magicznego
he³mu po pojawieniu siê Staro¿ytnych, równa³o siê natychmiastowej
mierci tak zabójcza dla zwyk³ego cz³owieka by³a moc Mroku,
której narzêdziem i broni¹ by³ He³m Staro¿ytnych
Zbli¿a³a siê pó³noc, czas, gdy potêga Ciemnoci i Z³a niewiary-
godnie wzrasta. I jeli do nastania pó³nocy He³m nie zostanie odna-
leziony Orlandar ba³ siê nawet pomyleæ, co siê wtedy stanie.
XII
Zatrzeszcza³y ga³¹zki. Bardzo blisko da³o siê s³yszeæ mamrotanie.
Pojawi³ siê dzbanek i kubek, a za nimi rêce rozchylaj¹ce ga³êzie krze-
wów. Z zieleni wyp³ynê³a g³owa, ozdobiona zniszczonym turbanem.
Cz³owiek zda³ sobie sprawê, ¿e co siê sta³o, gdy le¿a³ ju¿ na
ziemi. A przecie¿ przedtem zas³oniêto mu usta, wyrwano dzbanek
z r¹k, przerzucono w powietrzu do góry nogami i akuratnie u³o¿ono
na trawie, przygniataj¹c pier kolanem i przystawiaj¹c do gard³a
ostrze miecza ale wszystko to rozegra³o siê tak b³yskawicznie, ¿e
nieznajomy nie zd¹¿y³ niczego zrozumieæ.
Chcesz ¿yæ, przyjacielu? W takim razie b¹d pos³uszny i nie
odzywaj siê rozleg³ siê mêski g³os.
Pozbawiony dzbanka cz³owiek potrz¹sn¹³ g³ow¹, wprawiaj¹c tym
samym myli w ruch, wpatrzy³ siê we w³aciciela g³osu i mimowol-
nie zaskowycza³ g³ono, smutnie, ¿a³onie.
Ani s³owa, przyjacielu. Ostatni raz ciê ostrzegam.
Palce, w których czu³o siê przera¿aj¹c¹ si³ê, zdusi³y grdykê nie-
znajomego. Z jego oczu trysnê³y ³zy, szloch wstrz¹sa³ cia³em.
89
W dzbanku ma wino oznajmi³a Amazonka, w¹chaj¹c za-
wartoæ glinianego naczynia. Daj mu siê napiæ, niech siê uspokoi.
Spokój powróci³ do nieznajomego dopiero po drugim kubku i kil-
ku uderzeniach w twarz. Oddech wyrówna³ mu siê, wodospad ³ez
wysech³, zêby przesta³y dzwoniæ o brzeg kubka jeniec przyszed³
do siebie.
Przyjacielu, nie bêdê siê z tob¹ cacka³ jak z kapryn¹ dziew-
czynk¹. W³aciwie nale¿a³oby ciê zar¿n¹æ, tak jak i wszystkich miesz-
kañców tej cuchn¹cej mieciny. Ale mo¿esz spróbowaæ zas³u¿yæ na
¿ycie. Kim jeste?
Fagnir. Oficjalista znamienitego kupca Machara. Oto jego dom
nieznajomy patrzy³ na Conana z do³u do góry lni¹cymi oczami,
które powoli opuszcza³ strach. Na jego policzkach pojawi³ siê ru-
mieniec. A ty jeste tym samym gladiatorem, o którym g³ono w ca-
³ym miecie? Podobny jeste. Uciek³e?
Nie odpowiedzia³ Cymmerianin. Wypuszczono mnie za
dobre sprawowanie. Odwróci³ siê do kobiety: Nabra³ odwagi.
Wino musi byæ dobre.
A gdyby tak jeszcze kubeczek? zapyta³ ten, od którego gar-
d³a Conan dopiero co odsun¹³ miecz.
Wetknê ci go w gard³o, mierdz¹ca khorajska wszo, jeli bê-
dziesz za du¿o gada³. Kto jeszcze jest w domu?
Groba gladiatora, zamieniwszego ¿arty na surowoæ, podzia³a-
³a amator wina z dzbanów znów zacz¹³ siê baæ. Pospieszy³ z odpo-
wiedzi¹:
Tylko kobiety. ¯ony kupca Machara. Ma ich dwie. I dzieci.
Piêcioro. A mo¿e szecioro. Nie, raczej piêcioro. Salmon to jeden,
Kuschanagir dwa
Dosyæ. Gdzie jest kupiec?
Na arenie. Poszed³ na ciebie popatrzeæ. Nie wróci³. Nie wia-
domo dlaczego. Ty jeste tutaj, a jego nie ma.
Inni s³udzy, oficjalici?
Gdy sklep jest zamkniêty, jestem tylko ja, Fagnir. Na ¿eñskiej
stronie mieszka starucha Itelia, pos³ugaczka
Daleko st¹d do murów miasta?
Dalej ju¿ nie mo¿na. To centrum miasta.
Aha. Zrobimy tak, przyjacielu.
Conan odsun¹³ siê od rozmownego oficjalisty, od³ama³ ga³¹zkê
z krzewu i poobrywa³ z niej licie. Po czym chwyci³ Fagnira za odzie¿
¿eby nie trac¹c czasu na groby i rozkazy, zanieæ go do rozwalo-
90
nego ogrodzenia, obok którego widaæ by³o niedu¿¹ plamê piasku.
Cymmerianin w³o¿y³ w d³oñ jeñca ga³¹zkê i wskaza³ palcem piasek.
Rysuj plan miasta. Mów, gdzie i co tu macie pobudowane.
Z przyjemnoci¹ odpowiedzia³ Fagnir. Z ogromn¹. Tylko
(dotkn¹³ siê dwoma palcami pod podbródkiem) w gardle zasch³o.
Ciê¿ko mówiæ.
Conan rozemia³ siê:
No dobrze. Zas³u¿y³e na kubek. Jak siê bêdziesz stara³, to
dostaniesz jeszcze.
Amazonka siedzia³a w tej samej pozie, jak¹ przyjê³a, gdy barba-
rzyñca przyst¹pi³ do przes³uchania pojmanego vagarañczyka: nogi
skrzy¿owane, na kolanach szabla, na szabli rêce, oczy zamkniête.
Mo¿e spod przymkniêtych powiek spogl¹da³a, jak poczerwienia³y
oficjalista rysuje ga³¹zk¹ na piasku skomplikowane linie, ustawia
kamyczki, wymachuje nad tym wszystkim d³ugimi chudymi rêkami
i zach³ystuj¹c siê opowiada o ulicach, zau³kach, tajnych przejciach,
pa³acach, placach, murach miasta Vagaran, które schodzi³ wzd³u¿
i wszerz; a mo¿e drzema³a, daj¹c odpocz¹æ zmêczonemu cia³u, ale
tak jak kot pozostawa³a czujna. A mo¿e myla³a o czym odleg³ym,
od tego, co dzia³o siê wokó³ niej, mo¿e przenios³a siê mylami tam,
gdzie kobiety pozbywszy siê mê¿czyzn, osi¹gnê³y spokój, harmoniê
i szczêcie.
Conan s³ucha³ jeñca w napiêciu, przerywa³ mu, gdy ten zaczy-
na³ siê zbytnio rozwodziæ nad niepotrzebnymi szczegó³ami, albo
chcia³ opowiadaæ banie i legendy, wypytywa³ o to, co go zaintere-
sowa³o. Cymmerianin wiedzia³: nie trac¹ czasu na marne. Porusza-
nie siê po nieznajomym miecie, gdzie ciê szukaj¹, i raczej nie za-
przestan¹ poszukiwañ z nastaniem zmroku, jest du¿o ³atwiejsze, gdy
masz chocia¿ jako takie pojêcie o ulicach, po których przyjdzie ci
siê b³¹kaæ. Kto wie, który szczegó³, z tego, co opowiada teraz gada-
tliwy Fagnir, mo¿e uratowaæ ci ¿ycie. A pamiêæ na pewno nie zawie-
dzie barbarzyñcy. Da³ sobie rozkaz zapamiêtaæ wszystko, co mówi³
oficjalista, wyrysowa³ w g³owie naszkicowany na piasku plan w od-
powiedniej chwili potrzebny fakt na pewno wy³oni siê ze skarbca
mózgu. I Conan go wykorzysta.
Dobrze, dosyæ przerwa³ Conan vagarañczykowi, gdy sta³o
siê jasne, ¿e ten ju¿ niczego nowego i przydatnego nie powie. Bar-
barzyñca wsta³. Kobieca czêæ domu zamykana jest od zewn¹trz?
Tak skin¹³ g³ow¹ Fagnir. Na zamek.
Klucz masz?
91
Nie. Ale jest.
Jak mam to rozumieæ? zdziwi³ siê Cymmerianin i zd¹¿y³
pomyleæ, ¿e w czasie rozmowy o miecie niepotrzebnie ust¹pi³ na-
przykrzaj¹cemu siê oficjalicie i pozwoli³ mu wypiæ jeszcze kilka
kubków.
Pan mój, podejrzliwy, chciwy kupczyna Machar, nie zawie-
rza mi kluczy od komnat. Ale mój m³odszy brat pracuje jako pomoc-
nik majstra w kuni, w której robi siê dla Machara zamki. I ten do-
bry ch³opak dorobi³ dla mnie po jednym kluczu do ka¿dego zamka.
Chodmy do domu, przyjacielu. Poka¿esz, jak ¿yj¹ vagarañ-
scy kupcy. Czy maj¹ pe³ne piwnice? Czy w beczkach jest moje ulu-
bione wino? Wstawaj.
Oficjalista Fagnir zamiast wstaæ, pad³ na kolana.
Niezrównany, podobny bogom olbrzymie! Zmi³uj siê! Jeli
przywiodê do domu obcego i pozwolê mu ograbiæ dom, kupiec Ma-
char, ten krwio¿erczy i mciwy indor zabije mnie!
Mam dosyæ twoich wrzasków powiedzia³ Conan cicho, ale
tak lodowatym tonem, ¿e vagarañczykowi od razu odechcia³o siê
dalszych lamentów. Jak mi siê jeszcze raz sprzeciwisz, to ci jêzyk
obetnê. A jak bêdziesz pos³uszny rozkwaszê ci nos, zrobiê parê
siniaków, przywi¹¿ê w piwnicy do beczki z winem i zostawiê, ¿eby
czeka³ na kupca. Opowiesz mu, jak bohatersko walczy³e ze z³ym
barbarzyñc¹. A jeli twój kupiec jeszcze mnie zastanie, nie bêdziesz
ju¿ mia³ siê przed kim usprawiedliwiaæ. Idziemy!
O, dziêkujê, panie dobry gladiatorze! Co za g³owa! zatraj-
kota³ oficjalista, wstaj¹c i siê otrzepuj¹c. Czy dasz wiarê, ¿e muszê
siê chowaæ w tych krzakach, ¿eby siê wina napiæ? Gdyby pod³y ku-
piec zaskoczy³ mnie przy dzbanie w domu biedna moja g³owa!
Bardzo, bardzo okrutny to cz³owiek, ten ³ajdak Machar. O, dziêkujê
za tê beczkê
Cymmerianin wypchn¹³ rozp³ywaj¹cego siê w podziêkowaniach
Fagnira z krzaków.
Kobieto, my idziemy. Jak chcesz, mo¿esz siê do nas przy³¹-
czyæ. Przed nami ciê¿ka droga. Musimy zjeæ jak nale¿y i przebraæ
siê powiedzia³ Conan, zanim wyszli z kryjówki.
Czy Amazonka pos³ucha³a jego rady, nie patrzy³. Nie ogl¹daj¹c
siê, szybkim krokiem, poganiaj¹c vagarañczyka, skierowa³ siê w stro-
nê domu.
Po krótkiej chwili, ciê¿ko westchn¹wszy, kobieta wsta³a i po-
sz³a za mê¿czyznami.
92
Ze swoim nowym znajomym Conan sprawdzi³, czy wychodz¹ca
na ulicê brama i furtka s¹ zamkniête, czy zamek wisi na drzwiach,
wiod¹cych do kobiecej i dzieciêcej po³owy domu, zapewniaj¹c so-
bie spokój z tej strony. Odwiedzili równie¿ piwnicê wynieli stam-
t¹d koszyki pe³ne jad³a i dzban najlepszego, jak zapewnia³ oficjali-
sta, z przechowywanych przez kupca win dziesiêcioletniego bia³ego
kofskiego.
Sala, w której jadano, mia³a okna wychodz¹ce na bramê i furtkê
jeli mieliby nadejæ jacy niebezpieczni gocie, to w³anie z tej
strony.
Tutaj poczekamy do wieczora Jeli nam pozwol¹ Conan
zwraca³ siê do Amazonki, siedz¹cej na jednej z niziutkich, zasypa-
nych at³asowymi poduszkami sof i nawet teraz nie rozstaj¹cej siê ze
swoj¹ szabl¹. Koszyki i dzbany postawiono na rodku pokoju na dy-
wanie, w którym nogi zanurza³y siê a¿ po ³ydkê. Pod³oga i ciany sali
tonê³y w kobiercach, które, podobnie jak wszystko wokó³, cechowa³y
siê wyszukanym przepychem na pokaz. Na cianach wisia³a wysadza-
na drogimi kamieniami broñ, nieprzydatna zarówno do napaci, jak
i do obrony, wszêdzie pe³no by³o masywnych, kiczowatych wyrobów
ze z³ota, kobierców, narzut i poduszek obficie wyszywanych srebrny-
mi i z³otymi tasiemkami, zdobionych frêdzlami i mas¹ per³ow¹.
No i co powiesz, Fagnir? Nie patrz na ten dzban jak sroka
w gnat. Leæ biegiem do studni i naci¹gnij wody. Musimy zmyæ z sie-
bie tê zepsut¹ vagarañsk¹ krew Cymmerianin wybra³ ze sterty srebr-
nych upstrzonych rzeb¹ naczyñ dwa puchary i nala³ do nich wina.
Podaj¹c jeden z nich swojej czarnookiej towarzyszce, powiedzia³:
Uga pragnienie, piêkna pantero! ¯yczmy sobie jak najprê-
dzej znaleæ siê za murami tego parszywego miasta, potem wróciæ tu
z armi¹ wyborowych psów wojny i piæ z tych pucharów nie wino,
lecz vagarañsk¹ krew. Chocia¿ nie, krew vagarañczyków by³aby zbyt
kwana.
Amazonka w milczeniu wziê³a z r¹k mê¿czyzny naczynie z wi-
nem i szybko, wielkimi, chciwymi ³ykami osuszy³a je. W tym czasie
barbarzyñca wyjmowa³ z koszyków po¿yczone od zapobiegliwego
kupca jad³o.
Zdaje siê, ¿e zaczynam lubiæ tego Machara Conan oderwa³
pajdê chleba i po³o¿y³ nañ ogromny kawa³ koziego sera. Wino ma
wspania³e, jest czym brzuch ucieszyæ Mo¿e nawet go nie zabijê,
gdy wróci. Przy³¹cz siê, kobieto skrywaj¹ca swe imiê! Jeden tylko
Mitra wie, ile mamy jeszcze czasu.
93
Ale Amazonka nie przy³¹czy³a siê do niego, nie zesz³a z podu-
szek. Za to do sali wpad³ Fagnir.
Gotowe, panie mi³ociwy gladiatorze! K¹piel gotowa! Za-
s³u¿y³em na kubeczek wina, co?
Conan zacz¹³ machaæ na niego rêkami, ¿eby nie wrzeszcza³ jak
oparzony, prze¿u³, co mia³ w ustach, prze³kn¹³ i dopiero wtedy móg³
powiedzieæ:
Zaprowadzisz pani¹ gladiatorkê do ³ani i wtedy dostaniesz.
Pani chcia³aby chyba zmyæ z siebie kurz vagarañskich ulic, prawda?
Barbarzyñca spojrza³ na pochmurn¹ Amazonkê, spodziewaj¹c siê
kolejnej negatywnej odpowiedzi. Ale nie kobieta nieoczekiwanie ski-
nê³a g³ow¹ na znak zgody. Wsta³a z kanapy, zabieraj¹c ze sob¹ szablê.
Jeli kto wetknie tam swój nos, zabijê powiedzia³a i uda³a
siê za us³u¿nie wskazuj¹cym drogê Fagnirem.
Nie mia³bym co robiæ burkn¹³ barbarzyñca, nape³niaj¹c swój
puchar winem. Jeszcze mi tylko tego brakuje Dziwny naród te
kobiety, a ju¿ zw³aszcza dzikuski.
Wróci³ Fagnir, rzuci³ siê na wino i zamiast jednego kubeczka,
b³yskawicznie wla³ w siebie cztery pe³ne puchary, na co wstrz¹niê-
ty Conan tylko roz³o¿y³ rêce i zawo³a³:
To umiesz, cierwo
W tym momencie w bramê od strony ulicy zaczêto waliæ piê-
ciami. Rozluniony, dobroduszny barbarzyñca natychmiast siê zmie-
ni³. Fagnir zobaczy³ przed sob¹ obci¹gniêtego miêniami, przygoto-
wanego na dowolne nieprzyjemnoci, niebezpiecznego, silnego
zwierza.
W bramê walono coraz nachalniej, rozleg³y siê krzyki:
Otwieraæ!
Szturchaniec w plecy wyprowadzi³ przestraszonego oficjalistê
z os³upienia.
Otworzysz. Porozmawiasz. Jak co powiesz nie tak najpierw
zar¹biê ciebie, a dopiero potem tamtych w szepcie barbarzyñcy
by³o co takiego, co nie pozostawia³o w¹tpliwoci: zrobi tak, jak
powiedzia³.
Na zdrewnia³ych nogach, nie wypiwszy ju¿ kolejnego pucharu
bia³ego kofskiego, Fagnir wyszed³ z komnaty.
94
Szybciej! to krótkie s³owo popêdzi³o s³ugê lepiej ni¿ kozac-
ki batog. S³uga Machara pobieg³, jak móg³ najszybciej, bior¹c pod
uwagê stan jego nóg i g³owy.
Conan, przeklinaj¹c siê za to, ¿e pi³ i jad³ zamiast naostrzyæ
miecz, wyskoczy³ przez boczne okno, obieg³ dom i zaczai³ siê pod
wysokim, szerokim gankiem, jakie piêæ metrów od bramy. W razie
czego dwa skoki i bêdzie przy wejciu.
Szybciej, lenie! Pozdychalicie tam, czy co?
Idê, idê! rozleg³ siê ³oskot odsuwanej zasuwy i skrzyp za-
wiasów otwieranej furtki.
Czyj to dom? Kto ty? pytaniom towarzyszy³ stukot kopyt
i brzêczenie broni.
To dom powszechnie znanego kupca Machara. Handluje tka-
ninami. Ja jestem jego oficjalist¹, zw¹ mnie Fagnir. Kupca w domu
nie ma.
O gladiatorze, który uciek³, s³ysza³e?
A jak¿e by nie! Przecie¿ nie pod ziemi¹ ¿yjemy.
Niczego podejrzanego nie widzia³e?
Nie, panie oficerze.
Jak zobaczysz, albo us³yszysz, wezwij nas. Nie zdo³asz za-
wo³aæ zapal pochodniê, umocuj na dachu. O nagrodzie s³ysza³e?
Nie, panie oficerze.
Tysi¹c z³otych temu, kto wemie ³ajdaka ¿ywcem, pó³ tysi¹ca
za martwego, trzysta za pomoc. Mo¿esz niele zarobiæ, przyjacie-
lu i lepiej ju¿ nie pij, i tak od ciebie jedzie jak od beczki z winem.
Nied³ugo zaczniesz widzieæ gladiatorów ca³ymi tabunami.
Rozleg³ siê zgodny miech dziesiêciu garde³, a w chwilê pó-
niej oddalaj¹cy siê stukot kopyt.
Rozbij mi nos, wybij zêby, przywi¹¿ do beczki! b³aga³ Fa-
gnir, gdy zamkn¹³ furtkê, odwróci³ siê i zobaczy³ wychodz¹cego zza
werandy gladiatora. O ma³o mi serce ze strachu nie wyskoczy³o!
Wytrzewia³em! Zupe³nie! znowu gruchn¹³ na kolana.
Zêby sobie zostaw. Zapracowa³e. Idziemy, zamknê ciê w piw-
nicy. Masz, na dowód, ¿e by³ tu zbieg³y gladiator. Trzymaj. Jako
podarunek i w charakterze alibi Conan zdj¹³ z g³owy i rzuci³ ku-
pieckiemu s³udze br¹zowy he³m, zerwany z zabitego Turañczyka.
Cymmerianin zamkn¹³ Fagnira w piwnicy, co, jak pomyla³
z umiechem, by³o równoznaczne z zamkniêciem kota z miskami pe³-
nymi mleka i wróci³ do komnaty. Na progu drzwi prowadz¹cych
w g³¹b domu Conan zobaczy³ mokre lady stóp. A wiêc s³ysz¹c krzyki
95
i ha³as, Amazonka wybieg³a zobaczyæ, co siê dzieje. Naga, z szabl¹
w rêku To musia³ byæ piêkny widok
Uderzeniem w niewielki miedziany gong satrapa Haszyd wezwa³
na wpó³ rozebrane dziewczêta z wachlarzami. Owiewany ³agodny-
mi falami ch³odnego powietrza, Haszyd odchyli³ siê na jedwabne
poduszki i pozwoli³ rozluniæ siê cia³u. Cia³u, lecz nie umys³owi. Po
jego twarzy b³¹dzi³ umieszek zadowolenia.
Dzieñ by³ gor¹cy i to pod ka¿dym wzglêdem. Chocia¿ nad-
chodzi wieczór, s³oñce na ulicach ci¹gle jeszcze bezlitonie pali,
zaganiaj¹c przechodniów do ch³odu sadów i ró¿nego rodzaju pijal-
ni. Tylko stra¿nicy piek¹ siê w jego spopielaj¹cych promieniach, które
mog³yby chyba roztopiæ kamieñ. A w pa³acu cieñ i cisza, chocia¿
wydaje siê, ¿e cianami ci¹gle jeszcze wstrz¹saj¹ krzyki bryzgaj¹ce-
go lin¹ D¿umala D¿umala wciek³ego, D¿umala b³agaj¹cego,
D¿umala gro¿¹cego, D¿umala przekonuj¹cego
Ale to wszystko g³upstwa. Nie o tym trzeba myleæ, nie o tym.
Dopiero co, omal nie padaj¹c przed satrap¹ na kolana, szach
prosi³, ¿¹da³, przeklina³ i rozkazywa³. Nie, on D¿umal, nie wycofuje
siê z zak³adu, natychmiast wrêczy Haszydowi obiecany szmaragd
szmaragd, a jako dodatek górê z³ota, równ¹ wadze wielb³¹da wraz
z uprz꿹. Jednak¿e w zamian Haszyd musi zrobiæ wszystko, co w je-
go mocy, ¿eby ten przeklêty gladiator zosta³ pojmany i dostarczony
D¿umalowi. ¯ywy. On, D¿umal, gotów jest pokryæ wszelkie koszty
zwi¹zane ze schwytaniem zbieg³ego barbarzyñcy i nawet wyznaczyæ
osobn¹ nagrodê dla tego, kto przywiedzie ³ajdaka do pa³acu. Czy¿by
wielce czcigodny Haszyd odmówi³ tak kusz¹cej propozycji? Prze-
cie¿ niewolnika i tak bêd¹ szukaæ, wiêc nagroda tylko przyspieszy
poszukiwania. Czy¿by góra z³ota mia³a zawadzaæ w skarbcu satra-
py? Przypomnij sobie, mój drogi gospodarzu, ¿e ten dzikus omal nie
zabi³ twojego gocia z³otym pucharem! Przypomnij sobie, ¿e zabi³
mojego wiernego stra¿nika i, przede wszystkim, syna! Czy¿by nie
chcia³ mi pomóc? Czym¿e jest ¿ycie jakiego tam niewolnika w po-
równaniu z pragnieniem kochaj¹cego ojca, by pomciæ mieræ ko-
chanego syna! W swoim pragnieniu zemsty nie zawaham siê przed
wys³aniem tutaj swoich wyborowych oddzia³ów, o tym tak¿e pomyl,
mój drogi Haszydzie!
Haszyd s³ucha³ prób i namów swojego gocia, umiecha³ siê
wyrozumiale i milcza³. I jednoczenie przebiega³ myl¹ wszystkie
96
mo¿liwe warianty. Oczywicie, satrapa nawet bez D¿umala mia³ za-
miar zorganizowaæ poszukiwania niepokornego niewolnika widzia-
ne to rzeczy, ¿eby zbieg³y niewolnik paradowa³ sobie na wolnoci!
Gladiatora oczywicie znajd¹ i zakuj¹ w ³añcuchy, a co z nim dalej
zrobiæ, zadecyduje póniej. Ale z drugiej strony nie wolno straciæ
okazji wytrz¹niêcia z sakiewki szacha jak najwiêkszej iloci z³o-
ta A jeszcze lepiej uczyniæ go zale¿nym od Vagaranu Niech
D¿umal do koñca swoich dni czuje siê zobowi¹zany Haszydowi.
Dlatego satrapa doæ oglêdnie da³ do zrozumienia szachowi, ¿e on,
oczywicie, zrobi wszystko, co w jego mocy, ¿eby schwytaæ ucieki-
niera i najprawdopodobniej zbieg zostanie pojmany. Co siê za ty-
czy przekazania niewolnika szachowi, to ten problem wymaga bar-
dzo starannego rozwa¿enia. Haszydowi sprawia³o przyjemnoæ
patrzenie, jak poni¿a siê jego wysoko postawiony goæ.
No có¿, pora rozpocz¹æ polowanie na dzikiego zwierza. W mie-
cie, w którym stra¿e znaj¹ ka¿dy zau³ek, ka¿dy kamieñ, niewolni-
kowi nie uda siê ukryæ. Schwytaj¹ go jeszcze przed witem.
D¿umal oddali³ siê do swoich pokoi, a Haszyd och³adzany sze-
rokim wachlarzami, trzykrotnie uderzy³ br¹zowym m³otkiem w gong.
Dowódcê stra¿y miejskiej do mnie rozkaza³ s³udze, który
sk³oni³ siê pokornie. I odszukaæ maga Aj-Bereka. Jest mi potrzeb-
ny. A potem przynieæ mój kalian.
Przed witem go schwytaj¹ powtórzy³ w mylach Haszyd
I nikt siê nie spodziewa³, ¿e jeszcze przed witem do miasta
wejdzie mieræ
Conan odruchowo poszed³ po mokrych ladach Amazonki i za-
stanawia³ siê, co zrobiæ dalej. Pozostanie jeszcze przez jaki czas
w tym stosunkowo bezpiecznym domu by³oby najlepszym rozwi¹-
zaniem w ka¿dym razie du¿o lepszym ni¿ chodzenie po miecie,
gdzie wêszy za tob¹ ka¿dy pies, w nadziei na nagrodê Tym bar-
dziej ¿e nawet gdyby siê inaczej ubrali, taka para, jak oni czarno-
w³osy muskularny gigant z ogromnym oburêcznym mieczem i uzbro-
jona czarnow³osa piêknoæ na pewno zwróci na siebie uwagê.
Uwaga poci¹gnie za sob¹ pytania, pytania wywo³aj¹ podejrzenia
I co dalej? Kolejna walka ze stra¿¹? Nie wiadomo, czym by siê za-
koñczy³a: stra¿nicy s¹ ju¿ uprzedzeni o sile i zrêcznoci zbiegów,
dlatego zaatakuj¹ ca³¹ kup¹, jak nie pokonaj¹ ich umiejêtnociami,
to liczb¹ A z drugiej strony, trzeba jak najszybciej wydostaæ siê
97
z miasta, a tam to ju¿ szukaj wiatru w polu. Na noc brama jest zamy-
kana i po zapadniêciu zmroku opuszczenie miasta stanie siê niemo¿-
liwe. Co wiêc robiæ? Naradziæ siê z t¹ kobieta, czy co? Jak na kobie-
tê, nie jest g³upia
lady zaprowadzi³y Conana do komnaty, w której kupiec najwi-
doczniej za¿ywa³ odpoczynku. Na pod³odze le¿a³ puszysty dywan,
na nim, w malowniczym nie³adzie, wala³y siê jedwabne ró¿nokolo-
rowe poduszki. Czerwona, zwiewna tkanina, przyczepiona gdzie
pod sufitem, miêkkimi falami sp³ywa w dó³ i przemienia ³o¿e w bar-
dzo przytulne gniazdko. ciany udrapowano zas³onami o delikatnych
kolorach, w k¹cie czeka³ na pana spory, pokryty wyszukanym orna-
mentem kalian.
Amazonka by³a tu i, jak nale¿a³o siê spodziewaæ, mia³a ze sob¹
szablê. Ale ku ogromnemu ¿alowi Conana nie by³a naga: dzika kotka
owinê³a siê w kawa³ek bia³ego materia³u, najwidoczniej s³u¿¹cego panu
domu za rêcznik. Spod niego wygl¹da³y tylko bose stopy i okr¹g³e,
niade ramiê doæ kszta³tne, bior¹c pod uwagê, jak lekko i swobod-
nie dziewczyna pos³uguje siê mêsk¹ broni¹.
Chyba uprzedza³am, ¿e ka¿dy, kto wsunie tu swój nos, zginie
oznajmi³a Amazonka, odrywaj¹c siê od wisz¹cych na cianach
ozdób i odwracaj¹c w stronê wchodz¹cego barbarzyñcy.
B¹d litociwa dla nêdznego robaka, mi³ociwa pani! odpo-
wiedzia³ weso³o Conan. Ja, twój niegodny niewolnik, s¹dzi³em, ¿e
dotyczy to wy³¹cznie procesu k¹pieli A mo¿e patrzenie, jak nie-
ustraszona wojowniczka ogl¹da ³adne cacuszka równie¿ karane jest
mierci¹?
Amazonka spochmurnia³a i zmieni³a temat rozmowy.
Co to by³y za ha³asy? Us³ysza³am stukot kopyt i postanowi-
³am, ¿e schowam siê w domu, ¿eby nieoczekiwanie zaatakowaæ w od-
powiednim czasie.
Cymmerianin odpi¹³ miecz i postawi³ go w k¹cie.
Omielam siê zameldowaæ przychodzili stra¿nicy. Pytali o nas.
Jednak nasz pijaniuteñki przyjaciel przekona³ ich, ¿e niczego podej-
rzanego nie widzia³, ale jeli zobaczy, natychmiast zamelduje o tym
komu trzeba. I ¿o³nierzyki sobie poszli, mylê, ¿e na d³ugo. A wiêc
w domu na razie spokój. I co najwa¿niejsze, nikogo nie ma: Fagnira
zamkn¹³em w piwnicy, a kobiety s¹ na swojej po³owie zdaje siê, ¿e
nawet nie zauwa¿y³y, ¿e kto wali³ w bramê. Jeli kupiec wróci, us³y-
szymy go i zdo³amy nale¿ycie powitaæ tak gocinnego gospodarza.
Dlatego teraz proponujê trochê odpocz¹æ i zastanowiæ siê nad tym,
7 Conan i prorok ciemnoci
98
co robiæ dalej z tymi s³owami Conan pad³ na poduszki, przekrêci³
siê na plecy, po³o¿yæ rêce pod g³owê i siê przeci¹gn¹³. Ech, ale
dobrze! Dawno ju¿ tak nie odpoczywa³em. Przez ca³y czas jakie
walki, gladiatorzy, pojedynki spojrza³ chytrze na stoj¹c¹ przed
nim kobietê. A ty siê nie zmêczy³a?
Policzki Amazonki zap³onê³y purpur¹.
Czy s¹dzisz, brudny samcu, niegodny mieniæ siê cz³owiekiem,
¿e bêdê dzieliæ z tob¹ to ³o¿e? zapyta³a gniewnie i jej palce zaci-
snê³y siê na rêkojeci szabli.
Zachowaj Mitro! zaprotestowa³ gor¹co barbarzyñca. Jak
mog³a co takiego pomyleæ?! Nie jestem nawet godny, ¿eby myæ
twoje niezrównane nogi, których piêkno mo¿na tylko przyrównaæ do
wspania³oci nóg ³ani! Nie mam nawet prawa patrzeæ na twoje do-
skona³e oblicze, porównywalne jedynie z
Jeszcze jedno s³owo i zginiesz owiadczy³a kobieta bardzo
powa¿nie i na poparcie swoich s³ów podnios³a szablê na wysokoæ
g³owy.
Ju¿ milczê. W tym domu pe³no przytulnych i pustych kom-
nat, gdzie mo¿esz w nie zm¹conej niczyj¹ obecnoci¹ samotnoci
spêdziæ czas, zachwycaj¹c siê kobiec¹ szlachetnoci¹ i wyj¹tkowo-
ci¹ Chocia¿ doda³ chytrze chwilê póniej, otwarcie ogl¹daj¹c
stoj¹c¹ nad nim Amazonkê wed³ug mnie starczy tu miejsca dla
dwojga.
Niezrozumia³a radoæ rozpiera³a Conana. Jeszcze nie tak dawno
sta³ na arenie, gotuj¹c siê do kolejnej walki, której wyniku nie spo-
sób by³o przewidzieæ; jeszcze nie tak dawno by³ we w³adzy czarnej
magii, i wyrwanie siê z niej wydawa³o siê niemo¿liwe; ca³kiem nie-
dawno po piêtach deptali im wszyscy ¿o³nierze tego miasta , a te-
raz zupe³nie nieoczekiwanie w krwawym ko³owrocie walk, staræ
i pogoni nast¹pi³a przerwa, pojawi³a siê mo¿liwoæ odpoczynku, roz-
lunienia siê, zapomnienia o tym, ¿e trzeba siê jeszcze wyrwaæ z te-
go przeklêtego miasta. A wiêc dlaczego z tego nie skorzystaæ, w do-
datku w towarzystwie niechby nawet krn¹brnej, ale ca³kiem ³adnej
dziewczyny? Kto wie, co czeka ich za godzinê
Amazonka chyba czu³a to samo. Walczy³a na arenie, doskonale
wiedz¹c, ¿e wczeniej czy póniej szczêcie siê od niej odwróci i ona
co za hañba dla przedstawicielki jej plemienia! zginie z rêki mê¿-
czyzny. Wyjcia nie by³o I wtedy, chwa³a królowej Amazonek Akile,
los podarowa³ jej mo¿liwoæ ucieczki. I chocia¿ los przyj¹³ postaæ
godnego pogardy mê¿czyzny, to jednak by³a na wolnoci! Radoæ
99
wyzwolenia, gor¹czka niedawnej walki ci¹gle kipia³y jej w duszy.
Krew wrza³a w ¿y³ach, serce bi³o w piersiach jak szalone. Odwa¿na
wojowniczka jeszcze nigdy przedtem nie spotka³a tak zrêcznego
i dzielnego wojownika, jak ten Conan z dalekiej Cymmerii. Byæ mo¿e,
przemknê³o jej przez g³owê, niektórzy z tych ohydnych samców nie
s¹ tak beznadziejni jak pozostali
Potrz¹snê³a g³ow¹, odpêdzaj¹c dziwne myli i powiedzia³a, sta-
raj¹c siê by jej s³owa zawiera³y mo¿liwie jak najwiêksz¹ dawkê sar-
kazmu:
Wszystkim wam chodzi tylko o jedno zaci¹gn¹æ kobietê do
³ó¿ka, zhañbiæ j¹, a potem przechwalaæ siê tym przed swoimi przy-
jació³mi, takimi samymi brudnymi, lubie¿nymi capami!
Nic podobnego odpowiedzia³ Conan jak najpowa¿niej, z wiel-
kim trudem powstrzymuj¹c siê przed wybuchniêciem miechem.
Muszê jeszcze odpocz¹æ, naostrzyæ miecz i zadecydowaæ, jak wydo-
stanê siê z miasta. Tak wiêc, kobieto, nie przeszkadzaj mi myleæ
i odwróci³ siê do ciany, tak jakby nie by³o tu ¿adnej Amazonki.
Przez jaki czas s³ychaæ by³o tylko gniewne sapanie. Potem roz-
leg³ siê g³os, przypominaj¹cy syk rozz³oszczonej ¿mii:
A wiêc ty, mierdz¹cy dzikus, który nie zdoby³ siê nawet na
to, ¿eby zmyæ z siebie brud przed wejciem do komnaty, w której
przebywa kobieta, ty mnie nie pragniesz? Nie chcesz powaliæ na
poduszki i dokonaæ swojego ohydnego dzie³a?
Nie ¿arty ¿artami, ale nachalnoæ tej suki zaczyna³a ju¿
mêczyæ Conana. Nikomu nigdy nie pozwala³ bezkarnie siê obra¿aæ,
i jeli ta baba omieli siê powiedzieæ jeszcze jedno obraliwe s³owo,
trzeba bêdzie nauczyæ wojowniczkê dobrych manier i jednoczenie
ostudziæ trochê jej zapêdy. mietanka ludzkoci, rzeczywicie. Rze-
mieniem po go³ym ty³ku, i po krzyku. Na wszystko jest odpowied-
nia pora, a teraz moja g³owa zajêta jest innymi sprawami A poza
tym, nie widzê przed sob¹ kobiety. Dzielnego wojownika tak. Do-
wiadczonego ¿o³nierza jak najbardziej. Ale kobietê? Wybacz.
Tak? A czy to nie ty zachwyca³e siê przypochlebnie moimi
nogami? Moj¹ twarz¹?
Có¿ Po prostu nie chcia³em uraziæ twojej niepomiernej
ambicji.
Ach tak Amazonka zach³ysnê³a siê ze z³oci, jej twarz
poczerwienia³a. Przy odrobinie wysi³ku Conan móg³by wyobraziæ
sobie, ¿e to rumieniec wstydu. A teraz? Czy teraz te¿ powiesz, ¿e
nie jestem kobiet¹?
100
Odrzuci³a szablê a potem na pod³ogê z cichym szelestem opad³
okrywaj¹cy j¹ rêcznik.
Tak, barbarzyñca musia³ przyznaæ, ¿e ta dziewucha by³a nie tyl-
ko mia³ym gladiatorem i dowiadczonym wojownikiem, ale rów-
nie¿ ca³kiem atrakcyjn¹ koz¹. Czarne jak smo³a w³osy, jeszcze mo-
kre po k¹pieli, rozsypa³y siê na jej piêknych niadych ramionach,
niewielkie, stercz¹ce piersi spogl¹da³y w górê ró¿owymi sutkami.
Opieraj¹c d³oñ na biodrze, Amazonka wyzywaj¹co spogl¹da³a na
mê¿czyznê.
No? Co tak milczysz? Powiedz jeszcze raz, ¿e nie wygl¹dam
jak prawdziwa kobieta!
Zamiast odpowiedzi, Conan podniós³ siê, wzi¹³ j¹ za rêkê, ostro
szarpn¹³ i w milczeniu powali³ obok siebie na poduszki.
XII
Czarownik Aj-Berek z zapa³em wzi¹³ siê za wykonywanie roz-
kazu swojego pana, satrapy Haszyda, jako ¿e rozkaz ten w zupe³no-
ci pokrywa³ siê z jego w³asnymi planami.
Haszyd poleci³ swojemu magowi odnalezienie zbieg³ego gladia-
tora-zwyciêzcy, Aj-Berek pragn¹³ tego samego. Jednak¿e ró¿ny by³
cel tych poszukiwañ. Satrapa pragn¹³ zemciæ siê na Conanie za
mieræ syna D¿umala, Aj-Berek za mia³ inne zadanie potrzebo-
wa³ he³mu, który zabra³ ze sob¹ uciekaj¹cy wojownik. Potrzebowa³
go, by nie dopuciæ do koñca tego wiata.
Jak to tam by³o, w tym proroctwie
przychodz¹cy w lad za pierwszymi, rozlej¹ siê czerni¹ po
wiecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t .
Dziwna, bardzo niezrozumia³a przepowiednia.
I za³opocze Sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion.
A na przedzie ten, którego poznaj¹ po he³mie jego .
I stary czarownik czu³, ¿e w³anie w tym proroctwie kryje siê
tajemnica he³mu, w którym wyczu³ obecnoæ drzemi¹cej Mocy sta-
ro¿ytnej, obcej, potwornej: ¿e za dzisiejszymi wydarzeniami na are-
nie przyjd¹ nastêpne, jeszcze straszniejsze i najprawdopodobniej
zgubne. A wiêc trzeba odnaleæ He³m. Póki nie jest za póno.
Aj-Berek oczywicie nie zna³ zaklêcia, za pomoc¹ którego cz³on-
kowie Zakonu Dnia Ostatniego mieli zamiar odzyskaæ ukradziony
101
He³m, mia³ za to w zapasie wiele innych zaklêæ by³ przecie¿ profe-
sjonalnym magiem, w odró¿nieniu od Mistrza Orlandara, który po-
wiêci³ ca³e swoje ¿ycie wy³¹cznie przygotowaniu przyjcia Staro-
¿ytnych.
Czarownik Haszyda wyj¹³ z tajnej niszy kryszta³ow¹ kulê i srebr-
n¹ czarê. Kulê umieci³ na specjalnym trójnogu w k¹cie pokoju, cza-
rê postawi³ pod ni¹, tak, ¿eby rodek kuli znajdowa³ siê dok³adnie
nad rodkiem czary. Potem w³o¿y³ do czary kêpki truj¹cej trawy tuk,
zebranej przez niewolników u podnó¿a Gór Karpash, i podpali³ je.
Gryz¹cy dymek uniós³ siê nad trójnogiem i otuli³ kulê pó³przezro-
czyst¹, brudno¿ó³t¹ zas³on¹. I jakby odpowiadaj¹c na wezwanie ¿ó³-
tego dymu, kula zap³onê³a od do³u dok³adnie takim samym ¿ó³ta-
wym wiat³em.
Aj-Berek spróbowa³ skoncentrowaæ siê na obrazie He³mu, aby
obraz w kuli wskaza³ magowi, gdzie siê on znajduje. Jednak mêtny
dym wewn¹trz kuli pozostawa³ nieprzenikniony, jakby co albo
kto zas³ania³ obraz. Wreszcie Aj-Berek zamiast miejsca, w któ-
rym mia³ byæ He³m, zobaczy³ pojawiaj¹ce siê w kuli zarysy rozle-
g³ego placu, otoczonego wysokim kamiennym murem. Mimo ¿e trwa-
³o to tylko chwilê, czarownik natychmiast rozpozna³ ten plac: arena
gladiatorska przed pa³acem Haszyda.
Porodku k³êbi siê lej czarnych oparów, zarysy realnych przed-
miotów przechodz¹cych przezeñ zacieraj¹ siê, a na ich miejscu po-
jawiaj¹ siê krajobrazy zrodzone w umyle szaleñca szare, powygi-
nane na przekór wszystkim ziemskim prawom ska³y, czarne
wodospady, spadaj¹ce w górê, niebieskie s³oñce, przypominaj¹ce
poruszaj¹cy siê atramentowy kleks, mgliste obrazy widmowych istot,
nie maj¹cych nic wspólnego z postaci¹ cz³owieka, snuj¹cych siê
w cieniu postrzêpionych chmur, które p³yn¹ tu¿ nad ziemi¹. Jest noc,
piasek areny zalewa niebieskawe wiat³o ksiê¿yca w pe³ni Kula
zasnu³a siê czarodziejskim ¿ó³tawym dymkiem.
Aj-Berek zmarszczy³ brwi. Co to oznacza? He³m w dalszym ci¹gu
jest na arenie? A mo¿e magia pokazuje mu inne zadanie, du¿o wa¿-
niejsze ni¿ poszukiwanie He³mu? I dlaczego nad aren¹, pokazan¹
przez moce z tamtego wiata, jest noc?
Czarownik wyjrza³ przez okno. S³oñce niemal skry³o siê za
grzbietem murów miejskich, nad Vagaran nadci¹ga³a noc. Granato-
wy zmierzch otuli³ miasto, zrównuj¹c pod zas³on¹ swojego ch³odu
dzielnice biedaków i dzielnice bogaczy. Na Vagaran spada³y cienie,
wieczorne niebo ciemnia³o nad jego ulicami. Powia³o ch³odem, lek-
102
kim wiaterkiem, zapowiedzi¹ nocnego zimna zjawisko zwyczajne
dla pustyni Ale obraz zobaczony w kuli nie móg³ go ok³amaæ. Je-
li w odpowiedzi na probê pokazania, gdzie jest He³m, kula poka-
zuje panoramê areny, to musi byæ ku temu jaki powód. Tam, na
arenie, wydarzy siê co, co ma bezporedni zwi¹zek z He³mem. Jaki
tego on, Aj-Berek, dowie siê póniej. A na razie trzeba koniecznie
pójæ na wskazane przez czary miejsce i wszystko wyjaniæ.
Orlandar, Mistrz Zakonu Dnia Ostatniego, chodzi³ zdenerwo-
wany po sali. Nadci¹ga³ wieczór, a ci¹gle nie by³o ¿adnych wieci
od wys³anych na poszukiwanie He³mu braci. Czy¿by wszystko prze-
pad³o? Czy¿by w jednej chwili mia³o run¹æ wszystko to, czemu po-
wiêcano istnienie zakonu ju¿ æwieræ milenium i moce z tamtego
wiata, które wyrw¹ siê na wolnoæ, zdobêd¹ nad rodem ludzkim
w³adzê absolutn¹?
Nie. Nie mo¿na do tego dopuciæ. Jeszcze jest czas. Nawet jeli
He³m nie zostanie odnaleziony, jest jeszcze mo¿liwoæ powstrzyma-
nia wdzieraj¹cego siê na Ziemiê Piek³a. Jeszcze mog¹ zd¹¿yæ do-
póki nie zamkniêto na noc bramy i dopóki nie otworzy³y siê Wrota
Czasu. Musi natychmiast pójæ na arenê.
Zmierzcha siê.
Co?
Mówiê, ¿e siê ciemnia. Jeli chcemy przed noc¹ wydostaæ
siê z miasta, musimy siê spieszyæ. Zbieraj siê.
Conan wyk¹pa³ siê, doprowadzi³ do porz¹dku znacznie ju¿ stê-
pione ostrze miecza, napcha³ do sakwy jad³a z kupieckich zapasów
(nie zapominaj¹c przy tym o paru butelkach cierpkiego kofskiego
wina). Kupiec nie zjawi³ siê do tej pory, a z kobiecej po³owy domu
nie dobiega³ ¿aden dwiêk. Gdy Conan szykowa³ siê do opuszczenia
tego bezpiecznego domostwa, jego towarzyszka przebra³a siê w strój,
znaleziony w garderobie Machara: ró¿owe szarawary, buty z ostry-
mi czubkami, szeroka bia³a koszula, wyszywana z³ot¹ nici¹ i wy-
godna kurtka na futerku. Gdyby nie grony b³ysk szabli w jej piêk-
nych rêkach i przenikliwy, p³on¹cy nierozs¹dn¹ odwag¹ wzrok, Conan
zastanawia³by siê, czy ma przed sob¹ tê sam¹ kobietê, z któr¹ ramiê
w ramiê walczy³ z dziesi¹tk¹ uzbrojonych po zêby wojowników.
Gotowa?
103
Tak. Gdzie masz zamiar iæ?
Aha, pomyla³ usatysfakcjonowany Cymmerianin. Zaczê³a siê
interesowaæ moim zdaniem i gotowa jest pos³uchaæ moich rad. Do-
brze.
Wyjdziemy na ulicê i pójdziemy w stronê murów miejskich
powiedzia³. Spokojnie, bez popiechu. Unikaj¹c ludnych miejsc.
Jeli spotkamy kogo, komu wydamy siê podejrzani, zabijamy go
w miarê mo¿liwoci cicho i bez ha³asu. A dalej w zale¿noci od oko-
licznoci. Jasne?
Amazonka w milczeniu kiwnê³a g³ow¹.
K³êbi³y siê w niej dziwne uczucia. Wszyscy mê¿czyni w jej
plemieniu byli zdolni wy³¹cznie do jednego têpo i bez sprzeciwów
uwolniæ swoje cia³o od nasienia i obojêtnie przyj¹æ nale¿ny im los
mieræ. Ale ten cz³owiek, barbarzyñca z zagadkowej Cymmerii, jest
zupe³nie inny, zupe³nie niepodobny do jej wspó³plemieñców. Deli-
katny, ale uparty, spokojny i dowiadczony, oraz szaleñczo namiêt-
ny Conan podarowa³ jej zupe³nie nowy wiat Nigdy nie przypusz-
cza³a, ¿e mi³oæ fizyczna mo¿e daæ kobiecie tak¹ rozkosz Ten
cz³owiek, byæ mo¿e mimo woli, otworzy³ jej oczy: nie wszyscy mê¿-
czyni s¹ bezradnymi, ¿a³osnymi ofermami. Amazonkê rozdziera³y
sprzeczne uczucia; wie¿o zdobyte dowiadczenie k³óci³o siê z opo-
wieciami matriarch
Conan myla³ o czym zupe³nie innym. Doskonale wiedzia³, ¿e
ich plan jest szalony i prawie na pewno skazany na klêskê, ale nicze-
go innego nie umia³ teraz wymyliæ. Trzeba siê wydostaæ z miasta
i musz¹ spróbowaæ tego dokonaæ.
Cymmerianin postanowi³, ¿e nie bêdzie siê przebiera³: po pierw-
sze, w ka¿dym ubraniu rozpoznaj¹ go po wzrocie, potê¿nej figurze
i grzywie granatowoczarnych w³osów, a po drugie bojowy strój,
w którym uciek³ z areny, bardzo siê przyda, jeli po drodze dojdzie
do walki. Conan sprawdzi³, czy miecz lekko wysuwa siê z umiesz-
czonej na plecach pochwy, czy wystarczaj¹co szybko pojawia siê
w rêce, gotów po raz kolejny przelaæ krew, czy pewnie trzyma siê
umocowany pod pach¹, znaleziony w domu kupca kind¿a³, czy nie
krêpuje ruchów d³ugi p³aszcz, równie¿ po¿yczony od kupca.
Jeli jeste gotowa, to ruszamy. Jeszcze tylko trochê wysi³ku
i bêdziemy na wolnoci. Idziemy.
Po drodze do furtki Conan zajrza³ do piwnicy z winami, sk¹d
dobiega³ niezrozumia³y piew, z rzadka przerywany cichym chicho-
tem.
104
Fagnir! krzykn¹³ w ciemnoæ. ¯yjesz?
Panie gla gladiatorze! Dobroczyñco! us³ysza³. Pod zim-
nym sklepieniem piwnicy, miêdzy beczkami z winem rozleg³o siê
echo. Wybawco mój! ¯yjê! Chocia¿ ju¿ chyba w niebie jestem!
Zejd do mnie, mój panie, i podziel ze mn¹ moj¹ radoæ! Chocia¿
wina co ma³o zosta³o zaraz gdzie tu jeszcze mia³em co
ciê¿kiego spad³o na ziemiê, rozleg³ siê ³oskot i plusk. A, do diab³a,
nastawiali tu ró¿nych Ja zaraz, panie
Ej, nie trzeba! odkrzykn¹³ weso³o Conan. Ju¿ idê. Drzwi
nie zamykam, wyjdziesz, kiedy zechcesz i doda³ po cichu: Je-
li zechcesz.
Tak, tak Ja zaraz
Cymmerianin i Amazonka podeszli do bramy i ostro¿nie wyj-
rzeli na zewn¹trz.
Nikogo.
No westchn¹³ Conan. Odwróæ swój drugi wzrok, W³adco
Kurhanów! Naprzód.
Niech Mitra ma w opiece nasze dusze odezwa³a siê jak echo
wojowniczka. Naprzód.
Kupiec Machar, potomek zubo¿a³ej zaporoskiej rodziny, znany
w Vagaranie (zw³aszcza kobiecej czêci miasta) handlarz tkaninami,
nie przepad³ bez ladu. Obecny na trybunach, gdzie chcia³ porozko-
szowaæ siê przelewem krwi, by³ jednym z tych, których przegoni³
z miejsc oszala³y niewolnik i których omal nie zar¹ba³, przedziera-
j¹c siê przez t³um porz¹dnych obywateli.
Machar mia³ równie¿ okazjê zobaczyæ na placu przed aren¹, jak
temu nêdznikowi gladiatorowi i jego babie uda³o siê w niezrozumia-
³y sposób przebiæ przez szeregi ¿o³nierzy, wyrwaæ na ulicê, w dodat-
ku konno i, co najgorsze, w kierunek jego, Machara, domu.
Ten ostatni fakt szczególnie zaniepokoi³ kupca. Ró¿ne rzeczy
mog¹ siê zdarzyæ i zawsze lepiej siê ubezpieczyæ, zadecydowa³ han-
dlarz tkaninami i skierowa³ kroki w stronê domu swojego kuzyna,
tak¿e kupca, zwanego Magribem. Ten mieszka³ znacznie bli¿ej are-
ny ni¿ Machar i, co wa¿niejsze, w stronie miasta przeciwleg³ej do
tej, gdzie skry³ siê barbarzyñca. Najwa¿niejsze jednak by³o to, ¿e
Magrib mia³ sklep z wyrobami jubilerskimi, i dlatego, chc¹c nie chc¹c,
musia³ trzymaæ w domu sta³¹ ochronê. Dziesiêciu uzbrojonych stra¿-
ników chroni³o spokój kupca-jubilera oraz jego skarby. Pod t¹ ochron¹
105
Machar zadecydowa³, i¿ poczeka do czasu, a¿ ohydny zbieg zosta-
nie schwytany. Nie mia³ najmniejszych w¹tpliwoci, ¿e nast¹pi to
ju¿ wkrótce chwa³a Isztar, przy w³adcy Haszydzie stra¿ miejska
nauczy³a siê radziæ sobie ze wszelkimi szumowinami.
Magrib, który by³ z Macharem w doskona³ych stosunkach, rzad-
ko kiedy wychodzi³ z domu i ze sklepu i dlatego lubi³, kiedy zagl¹-
dali do niego pewni ludzie w rodzaju kuzyna i opowiadali miejskie
plotki. A dzisiaj by³o o czym porozmawiaæ! Magrib nawet zapomnia³
o winie, o swoim podwójnie wzmocnionym aquiloñskim i ani razu
nie podniós³ do ust szerokiego z³otego pucharu przez ca³y czas, gdy
jego goæ opowiada³ mu, co widzia³. Jubiler wydawa³ tylko okrzyki
zdziwienia i chwyta³ siê rêkami za g³owê.
W koñcu Machar zakoñczy³ opowieæ s³owami:
Po czym takim nasz m¹dry Haszyd nie zawaha siê otoczyæ
areny zaostrzonymi ¿elaznymi prêtami i kusznikami. I to najlepszymi.
Ojojoj! Magrib po raz kolejny cisn¹³ d³oñmi ³ys¹ g³owê.
Co to siê na wiecie wyprawia! Mój drogi kuzynie, nie mogê pozwo-
liæ, ¿eby dzisiaj chodzi³ po miecie. Potwór, o którym by³e tak
uprzejmy mi opowiedzieæ, mo¿e w ka¿dej chwili wyskoczyæ z z z,
powiedzmy, krzaków. Zostañ u mnie, dopóki nie og³osz¹ na ulicach,
¿e go pojmano. Natychmiast ka¿ê zawo³aæ moje na³o¿nice, umil¹
nam czas tañcami i mi³oci¹. Zostañ! Moi obwiesie nie dopuszcz¹
nikogo nawet na pó³ kroku.
Jeli tak nalegasz, kuzynie, to z najwiêksz¹ radoci¹ zostanê
powiedzia³ Machar zadowolony, ¿e nie musia³ sam prosiæ o przy-
tu³ek i ochronê.
Ojojoj! jubiler domator znowu chwyci³ siê za g³owê. Zu-
pe³nie zapomnia³em o winie! Mo¿e ju¿ jest za ciep³e!
XIV
Staruszek Kumarand¿, stra¿nik przy kostnicy, zamkn¹³ na klucz
drzwi lodowni, usiad³ na ³awie i zrobi³ to, o czym marzy³ przez ca³y
ten gor¹cy dzieñ: odkorkowa³ butelkê taniego, kwanego, ale cudow-
nie zimnego, wina, która od rana czeka³a na swoj¹ porê wród ogrom-
nych bry³ lodu i oszronionych trupów.
Dzisiaj by³ dzieñ urodzajny w nieboszczyków: stra¿e dostarczy³y
do posiad³oci Kumarand¿a a¿ piêæ trupów dwóch zabitych na are-
106
nie w czasie walk gladiatorów, jeden ochotnik zab³¹dzi³ wród pia-
sków i zmar³ pod pal¹cymi promieniami morderczego s³oñca, ma-
lutka dziewczynka ud³awi³a siê podczas obiadu oci¹ i jaki nêdzarz
staruszek wyci¹gn¹³ kopyta pod p³otem piwiarni. W sumie Kuma-
rand¿ starannie zagina³ palce w lodowni odpoczywa dwunastu nie-
boszczyków
Jednego z gladiatorów mo¿na nawet mia³o uznaæ za dwóch:
ogromny, ³ajdak, ciê¿ki, nawet miejsca mu by³ ma³o i jego martwi
s¹siedzi musieli siê nieco posun¹æ. Ale to nic, jutro ich wszystkich
wywioz¹ z miasta, za mury, zrzuc¹ do do³u, zasypi¹ wapnem i zako-
pi¹. I wtedy przestanie mieæ znaczenie, kim by³e za ¿ycia chanem
czy ¿ebraczk¹ z placu.
Kumarand¿ ³ykn¹³ zdrowo prosto z butelki i, ukojony, opar³ siê
o wilgotn¹ cianê. Dobrze, ¿e upa³ ju¿ zasn¹³, noc s³a³a obietnicê
ciszy, spokoju i ch³odu.
Deski z nemedyjskiego buka przypomina³y skórê weterana, który
spêdzi³ wiele lat w pochodach: szorstkie, podziurawione, pociête no-
¿ami i kind¿a³ami, przesi¹kniête winem. Opieraj¹c siê o nie ³okciami,
zas³aniaj¹c d³oñmi twarz, za sto³em w wartowni siedzia³ Jassin, na-
czelnik stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy. Przed chwil¹ wybieg³
st¹d kapitan roty gwardzistów, przys³anej w celu umocnienia ochrony
w zwi¹zku z panik¹, wywo³an¹ ucieczk¹ gladiatora. Kapitan owiad-
czy³, ¿e ma tu przej¹æ dowództwo a¿ do odwo³ania. Naczelnika stra¿y
wcale to nie zmartwi³o mniejsza odpowiedzialnoæ, mniej k³opotów,
wiêksza mo¿liwoæ posiedzieæ na wartowni, zatopiæ siê w swoich
mylach. A kapitan trafi³ siê wyj¹tkowo aktywny: wybiega, przybiega,
kogo gdzie wysy³a, bez koñca zmienia rozmieszczenie ¿o³nierzy,
bredzi co o zwabieniu zbiega w pu³apkê
Typowy przedstawiciel nowej wojskowej m³odzi Vagaranu: na-
puszony fircyk, intrygant, robi¹cy szybk¹ karierê albo dziêki stara-
niom rodziny, albo schlebianiu na wszelkie mo¿liwe sposoby wp³y-
wowym wielmo¿om. Myli zaprz¹tniête ma tylko stopniami,
pieniêdzmi i rozpustnymi rozrywkami. A wojownik z niego ¿aden,
co z tego, ¿e kapitan. I za m¹dry te¿ pewnie nie jest
Taak, myla³ Jassin, ludzie stali siê gorsi. Miasto upas³o siê, jak
sêp padlin¹, dzier¿awnymi k¹skami, pozostawianymi przez kupiec-
kie karawany. A przecie¿ on, Jassin, uwa¿a³ siê kiedy za szczêcia-
rza w³anie dlatego, ¿e urodzi³ siê w Vagaranie, miecie stoj¹cym na
107
skrzy¿owaniu kupieckich szlaków, gdzie biedacy s¹ biedni tylko z po-
wodu swojego wyj¹tkowego lenistwa i nawet w swojej nêdzy s¹ bo-
gatsi ni¿ ich pobratymcy w innych miastach. Gdzie ludzie s¹ bar-
dziej wykszta³ceni i uduchowieni. Gdzie mo¿esz byæ spokojny
o swoje dzieci, bo wiesz, ¿e nie bêd¹ musia³y g³odowaæ, walczyæ,
w³óczyæ siê Ale pewnego dnia z jego oczu spad³y ³uski: wokó³
niego ¿yj¹ dwuno¿ne bydlêta, niepokoj¹ce siê tylko o swoje ma³e,
nikczemne sprawki. Ich mózg zarós³ t³uszczem, cia³a zwiotcza³y,
mêska si³a wyczerpa³a siê od zbyt wielu spowszednia³ych, codzien-
nych orgii. Jedynym celem ¿ycia by³o nagromadzenie jak najwiêcej
z³ota, jak najwiêcej drogich kamieni, napchanie nimi sakiewek, ku-
frów, komór. Taplaj¹ siê w bagnie swoich ¿a³osnych uciech, nie bê-
d¹c w stanie wznieæ ponad nie, zdolni tylko do tego, ¿eby w nich
ton¹æ, osuwaæ siê coraz ni¿ej i ni¿ej, a¿ na same dno ohydy i ³ajdac-
twa. Pogr¹¿yli siê w ob¿arstwie, pijañstwie, paleniu odurzaj¹cych
zió³. Rozwi¹z³oæ i wyuzdanie w ci¹gu ostatnich lat rozkwit³o buj-
nym kwieciem, jak obficie zraszany kwietnik, i rozprzestrzenia siê,
nie znaj¹c granic, jak chwast. Pederastia uwa¿ana jest teraz za mod-
n¹ ozdobê, co w rodzaju kokardy, kobiety w haremach ¿yj¹ ze sob¹
za pozwoleniem swoich mê¿ów, ³¹cz¹ siê nawet ze swoimi dzieæmi.
Dosz³o ju¿ do zoofilii i nikt siê jej nie wstydzi.
Gdzie jestecie, mê¿czyni silni duchem i cia³em? Nie, nie ci,
którzy jak prosiêta kwicz¹ na trybunach areny, patrz¹c, jak leje siê
krew z cudzych cia³ i uwa¿aj¹c, ¿e to widowisko pozwala im prze-
¿yæ co prawdziwego Gdzie s¹ ci, którzy z mieczem w rêku
i odwag¹ w sercu umacniaj¹ wielkoæ bogini Isztar na wschodzie i na
zachodzie, str¹caj¹c pogañskich bo¿ków, walcz¹ na mieræ i ¿ycie
z czarnoksiê¿nikami, zmuszaj¹ do uleg³oci hordy dzikusów, zdoby-
waj¹c dla Khorai chwa³ê i ziemie. Ci, którzy s³u¿¹ wielkiej idei prze-
obra¿enia niewielkiej kofskiej prowincji Khorai w imperium, nie
maj¹cego równych sobie na ca³ym wiecie Gdzie oni s¹? Gdzie
siê podziali tacy mê¿czyni? W armii Vagaranu s¹ jeszcze prawdzi-
wi wojownicy, s¹ tacy równie¿ w stra¿y pa³acowej Haszyda , ale
mo¿na ich policzyæ na palcach jednej rêki i z ka¿dym rokiem jest ich
coraz mniej.
Naczelnik stra¿y bramy sam niedawno by³ jednym z tych, który-
mi teraz tak pogardza³. Jednak¿e pó³ roku temu w wyniku fa³szywe-
go donosu jakiego ¿yczliwego, trafi³ do wiêzienia, gdzie spêdzi³
trzy potwornie d³ugie miesi¹ce. I siedzia³by w nim do tej pory, gdy-
by nie interwencja jedynego krewnego, wujka ze strony matki, boga-
108
tego kupca, który powróci³ z karawan¹ ze Stygii, dowiedzia³ siê
o nieszczêciu, jakie spotka³o jego krewnego, i uwolni³ go, a w³aci-
wie wykupi³ z wiêzienia. Ma³o tego, wykorzystuj¹c swoje kontakty
na dworze Haszyda, pomóg³ Jassinowi powróciæ na dawne stanowi-
sko. Ale miesi¹ce spêdzone w wiêzieniu, nie koñcz¹ce siê rozmyla-
nia w wilgotnej pojedynczej celi zupe³nie zmieni³y naczelnika stra-
¿y Bramy Po³udniowo-Wschodniej. Czarne i bia³e zamieni³o siê
w jego wiadomoci miejscami.
Myli Jassina, opieraj¹cego siê o stó³ z nemedyjskiego buka,
zwróci³y siê ku gladiatorowi, który zatrwo¿y³ ca³e miasto. Naczelnik
po¿a³owa³, ¿e nie odwiedzi³ trybun pogardzanej przez niego areny,
¿e nie zobaczy³ tego cz³owieka, o którym s³ysza³ od wszystkich
i wszêdzie, który, jak siê zdaje, by³ jednym z nielicznych Prawdzi-
wych Mê¿czyzn po tej stronie murów miejskich. Jassin pomyla³, ¿e
dobrze by by³o uciec st¹d, od tego wywo³uj¹cego md³oci miasta
razem ze zbuntowanym gladiatorem i zostaæ najemnikiem. Porzuciæ
¿ony, które znudzi³y mu siê dawno temu, bezmózgie rozkapryszone
dzieci, obmierz³¹ s³u¿bê u sobiepanka Haszyda i jego pogr¹¿onych
w zboczeniach wielmo¿ów i pooddychaæ wiatrem wolnoci. Po¿yæ
prawdziwym ¿yciem, ¿yciem wojownika, ¿yciem Mê¿czyzny
Do wartowni wszed³ ¿o³nierz. Po jego pe³nej napiêcia powadze
mo¿na siê by³o domyliæ, ¿e na ulicy albo co siê sta³o, albo w³anie
co siê dzieje. I wojownik nie omieszka³ zameldowaæ, co w³aciwie
dzieje siê na zewn¹trz. Okaza³o siê, ¿e pod bramê podesz³o pó³ setki
ludzi, którzy ¿¹daj¹ wpuszczenia ich do miasta. Jassin odprawi³ ¿o³-
nierza na poszukiwanie kapitana i wyszed³ z wartowni.
Dobrze pomyla³ naczelnik stra¿y, patrz¹c na potê¿n¹ Po³u-
dniowo-Wschodni¹ Bramê, owietlon¹ zachodz¹cym s³oñcem. Nie
ja bêdê podejmowa³ decyzjê i nie ja potem za ni¹ beknê.
¯wawym krokiem, przytrzymuj¹c rêk¹ zbyt d³ug¹ szablê, pod-
szed³ do niego kapitan i zaniepokojony, zapyta³:
Co siê sta³o, oficerze?
Jacy ludzie prosz¹, ¿eby wpuciæ ich do miasta. Zwyczajna
sprawa.
Dzisiaj nic nie jest zwyczajn¹ spraw¹ poprawi³ go surowo
kapitan. Chodmy.
Podeszli do kraty, opuszczonej na rozkaz tego samego kapitana.
Przez prêty widaæ by³o sznur ró¿nie ubranych ludzi, mê¿czyzn i ko-
biet, ci¹gn¹cy siê przez most a¿ po tamt¹ stronê fosy. Nie karawana
zauwa¿y³ Jassin. Bez koni i wielb³¹dów. W takim razie kto?.
109
Czego chcecie? krzykn¹³ w³adczo kapitan, zatrzymuj¹c siê
dwa kroki przed krat¹.
Jestemy pieszymi pielgrzymami z Korshemishu, wys³anymi
przez mi³ociwego króla Kofu, z darami dla wi¹tyni Isztar oby
s³awiono jej imiê do Dnia Ostatniego na ca³ej ziemi zbli¿a siê wiêto
Objawienia Oblicza.
Powiedzia³ to cz³owiek, który od³¹czy³ siê od czekaj¹cego w mil-
czeniu t³umu pielgrzymów i podszed³ a¿ do potê¿nych prêtów kraty.
Z kim mówiê? kapitan sta³ z wypiêt¹ dumnie piersi¹; wie-
czorny wiatr szarpa³ przyczepione do jego wypucowanego he³mu
niepotrzebne, ale za to bardzo drogie chwosty.
Jestem Neilos, kap³an wi¹tyni Isztar w Korshemishu. Wiodê
pielgrzymów ze stolicy.
A niech mnie, zawsze ci fanatycy, wiecznie nie w porê bur-
cza³ kapitan, odwracaj¹c g³owê w stronê kapitana, ale nie ciszaj¹c
g³osu. Bez przerwy te ich idiotyczne wiêta ¯e te¿ siê im nie
znudzi to wiêtowanie? potem znowu zwróci³ siê do stoj¹cego po
tamtej stronie kraty cz³owieka: Wiesz, co siê tu sta³o?
Nie, panie.
Uciek³ grony wiêzieñ. Gladiator. Zabójca. Przebywanie
w miecie jest niebezpieczne.
Co mog¹ obchodziæ zbieg³ego aresztanta jacy biedni piel-
grzymi? zapyta³ rezolutnie kap³an wi¹tyni Isztar.
Ilu was jest? Gdzie siê zamierzacie zatrzymaæ? kapitan nie
ustawa³ w zadawaniu pytañ, a kap³an w udzielaniu spokojnych od-
powiedzi:
Ze wi¹tyni wysz³o stu dwudziestu trzech ludzi. Mi³ociwa
Isztar pozwoli³a nam wszystkim dojæ do gocinnego Vagaranu. Przy-
tu³ek znajdziemy pod sklepieniem waszej znamienitej wi¹tyni na
wzgórzu Stulecia i wokó³ niego.
Dobrze widaæ by³o, ¿e kapitana zmêczy³a ta rozmowa. Tylko
nigdzie nie zbaczaæ, szybko do wi¹tyni i nosa na ulicê nie wysuwaæ.
Hej, podniecie no kratê! S³uchaj powiedzia³ nagle na ucho Jassinowi,
gdy ¿o³nierze podnosili kratê. Mo¿e by tak zabraæ im pieni¹dze? Po-
wiemy, ¿e z rozkazu Haszyda nie mo¿emy nikogo wpuszczaæ, ale z uwagi
na Isztar i tak dalej No, wiesz przecie¿, jak siê to robi!
Tak, ale teraz ju¿ za póno z niechêci¹ wydusi³ z siebie Jassin.
Ech, masz racjê skrzywi³ siê niezadowolony kapitan. Trze-
ba by³o myleæ wczeniej. Przegapilimy. A niech ciê, czemu ¿e mi
nie powiedzia³!
110
Kapitan nieoczekiwanie zerwa³ siê i gdzie pobieg³. A naczel-
nik stra¿y bramy odszed³ na bok i w milczeniu obserwowa³ wcho-
dz¹c¹ do miasta procesjê.
Po omiu dniach pieszej wêdrówki po wydmach odzie¿ pielgrzy-
mów powinna byæ ca³a w piasku i pyle. A patrz¹c na nich, powiedzia³-
bym, ¿e przeszli najwy¿ej dziesiêæ lig rozmyla³ Jassin, odprowa-
dzaj¹c wzrokiem krocz¹cych w milczeniu mê¿czyzn i kobiety. I nie
maj¹ ze sob¹ tego wszystkiego, co powinni mieæ wêdruj¹cy przez pu-
styniê. Gdzie buk³aki z wod¹, torby z jad³em, bia³a tkanina, chroni¹ca
przed s³oñcem? I twarze maj¹ dziwne. Tak samo blade, tak samo
nieruchome I ubrani jako nie tak Nie pojmujê .
W koñcu zrozumia³, dlaczego nie podoba³o mu siê odzienie piel-
grzymów mieli wprawdzie ró¿ne ubrania, ale u wszystkich mo¿na
by³o zauwa¿yæ ten sam brak cech charakterystycznych stroju. Tak
nie ubierali siê ani kap³ani, ani kupcy, ani ch³opi nikt. Mo¿na by³o
pomyleæ, ¿e ci ludzie powyci¹gali ze sterty ubrañ, co kto zdo³a³,
i w³o¿yli na siebie.
Podejrzane towarzystwo podsumowa³ naczelnik stra¿y. Jesz-
cze pó³ roku temu Jassin zatrzyma³by ich, przes³ucha³, wyci¹gn¹³
z nich, jeli by by³o trzeba, flaki, ale dowiedzia³ siê, czy s¹ tymi, za
kogo siê podaj¹. A dzisiaj
Do diab³a z tym wszystkim pomyla³. Niech robi¹, co chc¹.
Im gorzej dla poddanych Haszyda, tym lepiej dla niewielu warto-
ciowych ludzi w tym miecie.
Kratê znowu opuszczono, procesja z³o¿ona ze stu dwudziestu
trzech ludzi rozproszy³a siê po ulicach Vagaranu.
Chwileczkê, co my tu mamy, mniej wiêcej dziesiêæ lig od mia-
sta? zastanowi³ siê nagle Jassin. A, przecie¿ klasztor kap³anów
Niewiadomego! Ju¿ i stamt¹d pojawili siê pielgrzymi? Ciekawe.
I naczelnik stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy poszed³ nu-
dziæ siê do wartowni.
XV
Ziemia zachowywa³a siê podle wierzga³a i ucieka³a spod nóg.
Pomaga³y jej gorliwie beczki, progi i inne nieznane przedmioty. Zu-
pe³nym bydlêciem okaza³a siê futryna: wali³a wy³¹cznie w nos, a przy
tym bardzo bolenie. I nie by³o obok przyjaciela, który poda³by d³oñ.
111
Z którym uporaliby siê z piwnic¹. Który powiedzia³by: Dobry z cie-
bie ch³opak, Fagnir! Oprzyj siê o mnie albo: Chod, napijemy siê,
bo dobry z ciebie ch³opak jak ciê tam Fagnir!.
A gdzie jest, ja siê pytam, ten, którego on, Fagnir, s³uga tego
³ajdaka, kupca Machara, uratowa³ od mierci i który wrednie zamkn¹³
go w piwnicy? Zdaje siê, ¿e by³a z nim jaka baba, taka ciemna
te¿ by mog³a pomóc
A tu nie, wszystko trzeba zrobiæ samemu. Podpe³zn¹æ do drzwi,
ci¹gn¹c za sob¹ dwa dzbany, przewaliæ siê przez próg, uciekaj¹c
przed futryn¹, rozbiæ oba drogocenne naczynia i wróciæ po nowe i,
nie trac¹c wiary w zwyciêstwo, powtórzyæ wszystko od pocz¹tku.
Stanowczoæ i upór w koñcu zwyciê¿y³y. Fagnir i dwa caluteñ-
kie dzbany wydostali siê na wolnoæ z podziemnego wiêzienia. Zwy-
ciêstwo trzeba by³o uczciæ.
Ajajajaj zrobi³ przera¿aj¹ce odkrycie Fagnir. Nie ma kub-
ka!. Z³apa³ siê za g³owê. I zamiast zwyk³ych w³osów i uszu, nama-
ca³ ¿elazo. He³m! Co za szczêcie! Dobry na puchar!
Ale z ciebie zuch, Fagnir! Dlaczego nie móg³ napiæ siê prosto
z butelki i sk¹d wzi¹³ siê na jego g³owie ten He³m, Fagnir nie próbo-
wa³ zgadn¹æ. Niepotrzebne pytania oznaczaj¹ niepotrzebne proble-
my. A problemów nie lubi³.
Fagnir nape³ni³ He³m po brzegi znakomitym bia³ym shemskim
i osuszy³ go jednym tchem.
Zdaje siê, ¿e s³oñce ju¿ zasz³o zauwa¿y³ bystry oficjalista i pro-
sto na ziemi przed otwart¹ piwnic¹ zapad³ w szczêliwy pijany sen.
Przez ca³¹ wiecznoæ nic siê nie dzia³o i niczego nie by³o: ani
wiat³a, ani ciemnoci, ani ruchu, ani spokoju. Nie by³o ani góry, ani
do³u, ani dwiêku, ani zapachu nie by³o nawet jego samego. Jak
bezmylny, bezcielesny k³êbek niczego szybowa³ w bezkresnej pu-
stce i nawet tego nie czu³ po prostu go nie by³o.
A potem da³ siê s³yszeæ zew. Szed³ zewsz¹d, z ka¿dego zaka-
marka tej nicoci i przenika³ jego niematerialne cia³o.
Przebud siê, przebud siê! ¿¹da³ melodyjny g³os, a w³aci-
wie ca³y chór piewaj¹cy unisono: chór, w którym s³ychaæ by³o i g³os
dojrza³ego mê¿czyzny, i m³odej dziewczyny, i wiekowego starca, i no-
wo narodzonego dziecka. A jednak mimo wszystko rozumia³, ¿e wo³a
go jeden cz³owiek a raczej jedna istota, niepodzielnie nim w³ada-
j¹ca.
112
Do jego martwego serca zakrad³ siê strach.
Kim jeste? krzykn¹³ na ca³e nie istniej¹ce gard³o. Kim ja
jestem? Gdzie jestem?
Przebud siê, przebud siê! piewa³ g³os i nie by³o czym za-
tkaæ nie istniej¹cych uszu, ¿eby nie s³yszeæ tego wo³ania. Mo¿emy
ci pomóc! Chcesz znowu ¿yæ? Chcesz zemciæ siê na swoim zabój-
cy? Mo¿emy ci pomóc! Pomo¿emy ci!
Kim jeste? Kim jestem? O czy mówisz?
Przebud siê, Aminie! Przebud siê!.
Amin.
Amin, Amin, Amin
I wtedy wszystko sobie przypomnia³. Przypomnia³ sobie obmierz-
³ego dzikusa, czarn¹ falê, która pokry³a go, gdy umar³ Pragnienie
¿ycia i wciek³oæ znowu go opanowa³y.
Tak! wrzasn¹³. Tak! Chcê ¿yæ! Kimkolwiek jeste i gdzie-
kolwiek jestem, chcê wróciæ! Pomó¿ mi!
Pomo¿emy ci, Aminie, pomo¿emy Ale i ty musisz nam po-
móc .
Stró¿ Kumarand¿ odstawi³ opró¿nion¹ do po³owy butelkê na sto-
lik i zacz¹³ nas³uchiwaæ. Cisza. Dziwny zgrzyt ju¿ siê nie powtórzy³.
Szczury wyjani³ sobie samemu. To na pewno szczury.
Przeklête t³uste szczury przylaz³y posmakowaæ ludzkiego miêsa.
Nienawidzê szczurów.
Z lodowni, tym razem du¿o g³oniej, znowu dobieg³ szmer. Stró¿
stêkaj¹c wsta³, podszed³ do zamkniêtych drzwi, zza których ci¹gnê-
³o ch³odem i zacz¹³ nas³uchiwa³. Nie mog³o byæ ¿adnych w¹tpliwo-
ci: tam, w ostatniej przystani by³ych obywateli miasta kto drapa³,
skroba³ i szura³.
Kumarand¿ jak móg³ najciszej zdj¹³ ze ciany pochodniê, wzi¹³
do rêki opart¹ o stó³ pa³kê ze stercz¹cym z niej gronym gwodziem
broñ na szczury i powoli uchyli³ zimne drzwi. Z wnêtrza powia³o
lodowatym powietrzem; w wietle pochodni zatañczy³y iskierki szro-
nu: na cianach, na pod³odze, na suficie, na kawa³kach grubego p³ót-
na, przykrywaj¹cego cia³a zmar³ych. Stró¿ podniós³ wy¿ej pochod-
niê i wszed³ do lodowni.
Zazwyczaj szczury bezczelne, pijane i ciê¿kie od darmowego
¿arcia tylko podnosi³y swoje maleñkie paciorki oczu i uwa¿nie przy-
gl¹da³y siê, któ¿ to zjawi³ siê nieproszony na ich ucztê, ale nie rzuca-
113
³y siê do ucieczki. To dawa³o Kumarand¿owi pewn¹ przewagê. Umia³
nabiæ na ostrze swojej pa³ki przynajmniej trzech darmozjadów, za-
nim pozostali zdo³ali siê zorientowaæ, co im grozi i chowali siê w licz-
nych, dawno poprzegryzanych dziurach w cianach.
Stró¿ pewniej chwyci³ rêkojeæ pa³ki i zacz¹³ iæ po w¹skim po-
mieszczeniu z niskim sufitem wzd³u¿ cian le¿eli nieboszczycy, cze-
kaj¹c na swoj¹ ostatni¹ podró¿ krótk¹ drogê na cmentarz, starannie
wpatruj¹c siê w ka¿dy ciemny k¹t: przeklête szczury mog³y ukryæ siê
wszêdzie Ale nic nie zak³óca³o martwej w ciszy, ani ruch, ani szmer.
Pochowa³y siê, dranie. Zm¹drza³y czy co
Kumarand¿ specjalnie g³ono zatupa³, chcia³ przestraszyæ szczury
i zmusiæ je do opuszczenia swojej kryjówki. Uda³o mu siê od stro-
ny nieboszczyków, którzy zajêli miejsca w najbardziej oddalonym
k¹cie lodowni, dobieg³ go szmer. Aha, tu jestecie umiechn¹³ siê
pod nosem staruszek. Czekajcie, czekajcie, macie goci .
wiat³o pochodni rzuca³o chwiejne cienie i zdawa³o siê, ¿e to
nieboszczycy siê ruszaj¹, próbuj¹c wstaæ ze swoich lodowych ³ó¿.
Kumarand¿ powoli szed³ naprzód, intensywnie wpatruj¹c siê w pó³-
mrok, wypatruj¹c przeklêtych gryzoni. Jeszcze dwa pomyla³
i bêdzie równo piêædziesi¹t. No, gdzie jestecie, wy³aziæ. Poga-
damy.
Doszed³ do przeciwleg³ej ciany lodowca. Z sufitu zwisa³y d³u-
gie lodowe k³y, w k¹cie le¿a³o cia³o martwego gladiatora. Kuma-
rand¿ podniós³ pochodniê wy¿ej. Dlaczego tu tak ciemno? Niepew-
ne wiat³o pochodni zdawa³o siê ton¹æ w nieprzeniknionych
ciemnociach, w których zanurza³a siê ta czêæ kostnicy. I czemu tak
zimno du¿o zimniej ni¿ w innych czêciach lodowni
No powtórzy³ na g³os staruszek. Wy³aziæ. Mam dla was
prezent.
I wtedy otrzyma³ nieoczekiwan¹ odpowied, od której cisnê³o
mu siê serce.
Eeeeeeeee dobieg³o spod derki, przykrywaj¹cej trupa gla-
diatora. By³ to dwiêk zrodzony w samym sercu wiata Demonów,
dwiêk pe³en mêki i cierpienia, zduszony, niezrozumia³y, ale bez
w¹tpienia wydany przez ¿yw¹ istotê. Ale czy na pewno istotê? czy
na pewno ¿yw¹?
Czy by³a to wina chwiejnego wiat³a pochodni, wywo³uj¹cego
iluzjê, ¿e nieboszczycy ruszaj¹ siê, czy przyt³aczaj¹ca atmosfera gro-
bowca, czy te¿ natrêtne szczury, które s¹dzi³y, ¿e mo¿na tu niele
podjeæ, w ka¿dym razie przez chwilê Kumarand¿ poczu³ niezrozu-
8 Conan i prorok ciemnoci
114
mia³y strach, którego nigdy wczeniej nie odczuwa³ w tej przystani
trupów. Rêka, w której trzyma³ pochodniê zadr¿a³a, po oszronionych
cianach zatañczy³y z³owieszcze cienie. Co to? Gra wiate³? Czy mo¿e
cia³o martwego gladiatora rzeczywicie poruszy³o siê pod derk¹?
Stró¿ pochyli³ siê nad trupem.
Po miecie kr¹¿y³y najró¿niejsze legendy o o¿ywionych niebosz-
czykach, chodz¹cych trupach i wydostaj¹cych siê z mogi³ zmar³ych,
ale Kumarand¿ w nic takiego nie wierzy³ i czêsto siê z nich mia³
przecie¿ pracowa³ w takim miejscu, gdzie ka¿dy bardzo szybko prze-
konywa³ siê: jeli nawet zmarli umiej¹ wracaæ na ten wiat, to nie tu,
nie w Vagaranie. Dlatego stró¿ bez wahania i lêku zerwa³ swoj¹ pa³-
k¹ derkê z g³owy by³ego gladiatora, spodziewaj¹c siê zobaczyæ pod
ni¹ wierc¹ce siê t³uste szczury. Ale to, co zobaczy³, by³o stokroæ
straszniejsze od dziesi¹tki gryzoni, z¿eraj¹cych twarz nieboszczyka.
Mózg staruszka zastyg³ w oszo³omieniu, ale cia³o zareagowa³o na-
tychmiast po starych, pokrytych setkami ³at spodniach Kumaran-
d¿a pociek³a gor¹ca stru¿ka moczu.
Eeeeee wydoby³o siê z posinia³ych warg trupa, zimne
powieki powoli siê unios³y, ods³aniaj¹c martwe oczy nieludzkiego
pomarañczowego koloru. Czerwone renice wpatrzy³y siê w znieru-
chomia³ego staruszka, martwa rêka zgiê³a siê w ³okciu; palce by³y
pozakrzywiane jak szpony sêpa.
O Isztar wyszepta³ wstrz¹niêty Kumarand¿. Co tu siê
Nie zd¹¿y³ jednak dokoñczyæ usta zmar³ego gladiatora rozci¹-
gnê³y siê w drapie¿nym umiechu, pojawi³a siê na nich czarna piana
i sina rêka, która nieoczekiwanie wystrzeli³a w górê z szybkoci¹
atakuj¹cej kobry, schwyci³a staruszka za gard³o.
Kumarand¿ zabulgota³, pochodnia wypad³a z jego s³abn¹cej d³oni
i ca³a ta scena pogr¹¿y³a siê w ciemnociach. Starzec czu³, jak jego
gard³o zgniataj¹ silne, jakby wytoczone z metalu palce, uzbrojone
w ostre paznokcie, tak d³ugie, ¿e zamknê³y siê na pomarszczonej
szyi jak obrêcz. Wiêcej ju¿ niczego nie czu³: zmartwychwsta³y gla-
diator z³ama³ mu kark jednym ruchem. Potem gwa³townie cofn¹³ rêkê.
Szyja nieszczêsnego stró¿a zosta³a w garci o¿ywionego trupa.
G³owa straci³a oparcie, oddzieli³a siê od cia³a i potoczy³a w k¹t, cia-
³o z g³uchym stukiem upad³o na pod³ogê. Z rozerwanych arterii chlu-
snê³a krew, z sykiem spotka³a siê z p³omieniem walaj¹cej siê nie-
opodal pochodni i ugasi³a j¹. Lodowniê otuli³ szczelny, duszny ca³un
czerni. Ale by³y gladiator nie potrzebowa³ wiat³a: dla niego wia-
t³em by³a ciemnoæ, w niej czu³ siê du¿o pewniej i spokojniej.
115
Ten, którego niegdy zwano Aminem, wsta³ ze swojego zimne-
go ³o¿a i przeci¹gn¹³ siê. Czu³ niezwyk³y nawet dla niego przep³yw
si³. W martwym mózgu roi³y siê nowe, nie znane cz³owiekowi myli,
zamilk³e serce przepe³nia³y nowe uczucia, których nie sposób by³o
wyt³umaczyæ jêzykiem ludzi. Szach D¿umal, jego pan i ojciec, po-
szed³ w zapomnienie, teraz Amin mia³ nowych panów potê¿niej-
szych, choæ na razie niewidzialnych, hojniejszych, mimo ¿e oddalo-
nych od niego na niewyobra¿aln¹ odleg³oæ. I ci w³adcy rozkazywali
mu dzia³aæ. I on musi ich s³uchaæ. Mo¿e ich s³uchaæ. Chce ich s³u-
chaæ.
Amin podniós³ g³owê i zarycza³. Ryk ten omal nie zburzy³ cian
tego pado³u mierci. S³ychaæ go by³o piêæ ulic dalej niós³ zapo-
wied zguby wszystkiemu, co ¿yje na ziemi.
Co to? Minolia schwyci³a Vellacha za rêkê. S³ysza³e?
Chyba kto krzycza³
Byæ mo¿e odpowiedzia³ jej towarzysz. Albo pies zawy³.
Nie rozpraszaj siê, Minolio. Musimy znaleæ He³m przed zmrokiem,
a ju¿ siê ciemnia, widzisz?
Rzeczywicie: s³oñce ju¿ dotyka³o krawêdzi murów miasta i nad
Vagaran nap³ywa³y niebieskawe cienie, nadaj¹c ulicom na pó³ real-
ny wygl¹d starego fresku. Ludzi by³o coraz mniej, straganiarze zwi-
jali swój towar, kupcy zamykali sklepy, w³aciciele pijalni pomagali
wyjæ ostatnim gociom. Miasto szykowa³o siê do snu, a¿ do rana,
gdy znowu otworz¹ siê knajpy i stragany, ulice siê zaludni¹, o¿ywi¹
g³osami przechodniów i krzykami zachwalaczy. Tak dzia³o siê za-
wsze, dzieñ po dniu, rok po roku I nikt nawet nie podejrzewa³, ¿e
tê noc prze¿yje tylko jeden cz³owiek: Fagnir.
Vellach i Minolia szli po opustosza³ych ulicach. Mê¿czyzna szed³
szerokim, szybkim krokiem i dziewczyna z trudem nad¹¿a³a za swo-
im towarzyszem. Teraz, gdy przebiegaj¹cy ulice Vagaranu cz³onko-
wie zakonu mieli na sobie normalneodzienie, mieszkañcy miasta mo-
gliby siê przekonaæ, ¿e s¹ to zwyczajni ludzie, a nie ¿adne potwory,
jak g³osi³y plotki mogliby, gdyby wiedzieli, ¿e maj¹ przed sob¹ nie
spónionych przechodniów, lecz kap³anów s³ynnego Niewiadome-
go.
Vellach, ros³y chudy mê¿czyzna z ciemnymi w³osami i niewiel-
k¹ szczoteczk¹ jasnych w¹sów, cienkimi bladymi ustami, nad który-
mi wisia³ d³ugi prosty nos, nadaj¹cy jego twarzy ptasi wygl¹d, odziany
116
by³ w strój, który nie zdradza³, do jakiej sfery czy gildii nale¿y jego
w³aciciel. Tak jak i mê¿czyzna, jego towarzyszka zielonooka
dziewczyna z rozwian¹ grzyw¹ s³omianych w³osów, mieni¹cych siê
z³otem w czerwonym wietle umieraj¹cego s³oñca, mia³a na sobie
nieokrelon¹ szerok¹ sukniê z szerokimi rêkawami, doskonale nada-
j¹cymi siê do ukrycia w nich damskiego kind¿a³u. Suknia by³a bla-
dozielona, a b³êkitny pasek na prawym rêkawie podpowiada³, ¿e jest
kobiet¹ zamê¿n¹ i dlatego zaczepianie jej nie ma, niestety, sensu.
Vellach by³ jej starszym bratem, ale wiedzieli o tym tylko oni
dwoje i Orlandar, Wielki Mistrz Zakonu Dnia Ostatniego. Gdy Vel-
lach mia³ dwanacie lat, jego matka urodzi³a Minoliê i umar³a przy
porodzie. Od tamtej pory rodziców zast¹pi³ dziewczynce brat (ojca
nie pamiêta³ Orlandar opowiada³, ¿e zgin¹³ w czasie nieudanej próby
pierwszego i ostatniego mylowego kontaktu z mêdrcami Staro¿yt-
nych). Minolia we wszystkim s³ucha³a Vellacha i bardzo szybko sta-
³a siê wiern¹ kap³ank¹ sprawy zakonu. Romantyczka z natury czêsto
wyobra¿a³a sobie powrót Staro¿ytnych silnych, piêknych, m¹drych
istot, których dowiadczenie i m¹droæ zosta³y unicestwione lep¹
wciek³oci¹ ciemnego Cz³owieka. Nie lubi³a istniej¹cej cywiliza-
cji, ludzie wydawali siê jej nieokrzesanymi, lubie¿nymi, z³ymi i g³u-
pimi stworzeniami, niegodnymi mieniæ siê panami ziemi. W³anie
przedstawiciele martwej rasy, ci, którzy pojawili siê na ziemi na d³u-
go przed cz³owiekiem, powinni w³adaæ ni¹ ca³¹ swoj¹ potêg¹, m¹-
droci¹ i chwa³¹. Czêsto wypytywa³a innych cz³onków zakonu jak
wygl¹daj¹ Staro¿ytni, ale nikt nie umia³ udzieliæ jej wyczerpuj¹cej
odpowiedzi: nikt nie zna³ takiej odpowiedzi. Dlatego Minolii pozo-
stawa³y tylko marzenia i rysowanie w wyobrani przysz³ego króle-
stwa spokoju i sprawiedliwoci. A teraz przepe³nia³a j¹ radoæ i du-
ma, ¿e bêdzie wiadkiem spe³niania siê przepowiedni.
Vellach, nie biegnij tak, nie nad¹¿am. Gdzie ty tak lecisz?
Przecie¿ przepowiednia siê spe³ni³a, Staro¿ytni powracaj¹! Po co siê
spieszymy?
Cicho, siostrzyczko odpowiedzia³ jej brat. Musimy jesz-
cze co odnaleæ. Czy nie s³ysza³a, co powiedzia³ Mistrz?
S³ysza³am, ale nie rozumiem, po co mamy tego szukaæ. Wrota
s¹ otwarte, wkrótce wejd¹ przez nie Staro¿ytni. wiat i tak siê zmie-
ni, wiêc po co nam jaki tam stary He³m?
Nie wiem. Ale skoro Mistrz tak powiedzia³, znaczy, trzeba
Vellach rzeczywicie nie wiedzia³, czemu He³m by³ tak wa¿ny dla
Mistrza. Ale jego s³owa nie podlega³y os¹dom. Nic nie czujesz?
117
Nie. Na razie nie.
Prawid³owo wypowiedzia³a zaklêcie?
Vellach, czemu siê mnie czepiasz? Zaklêcie pamiêtam dosko-
nale, przecie¿ tyle razy mnie sprawdza³e!
Nie gniewaj siê, Minolio. Po prostu siê niepokojê. Patrz, s³oñce
skry³o siê ju¿ za murami. A Mistrz powiedzia³, ¿e jeli He³m nie zo-
stanie odnaleziony do pó³nocy, to wszystkie nasze wysi³ki mog¹ pójæ
na marne.
Zatrzyma³ siê i skoncentrowa³ na emanacjach, przenikaj¹cych
wszystko, co istnieje i niedostêpnych dla zwyk³ych miertelników.
Ale ani Vellach, ani Minolia nie byli zwyk³ymi ludmi: zaklêcie, któ-
rego nauczyli siê podczas obrzêdu Wtajemniczenia i które powta-
rzali ka¿dego wieczoru, pomaga³o im nastroiæ siê na magiczn¹ falê
i wyczuæ, gdzie jest czarodziejski He³m.
Nie czuli nic. Jakby He³m zapad³ siê pod ziemiê
Co prawda odleg³oæ, na jak¹ dzia³a³o zaklêcie, by³a niezbyt du¿a.
Mo¿liwe, ¿e He³m znajdowa³ siê w innej czêci miasta. Na przyk³ad
w dzielnicy bogaczy. Albo w ogóle za murami Vagaranu.
Pos³uchaj, siostrzyczko powiedzia³ Vellach, gdy poj¹³ ca³¹
nieefektywnoæ ich poszukiwañ. Musimy siê rozdzieliæ. W ten
sposób tylko zawê¿amy kr¹g poszukiwañ. Id na górê, do dzielni-
cy bogaczy, a ja poszukam tutaj, wród domów zwyk³ych obywa-
teli.
A jeli znajdê He³m, to jak go odbiorê temu wielkoludowi?
Dziecinko, przecie¿ znasz zaklêcie Rozbite Naczynie. Ten,
który ukrad³ nasz He³m, jest tylko zwyk³ym wojownikiem, nie cza-
rownikiem, a poza tym nie wie, ¿e He³m nie jest takim sobie zwy-
k³ym he³mem. Zaklêcie da mu radê. A gdy upadnie, ³ap He³m i bie-
gnij do klasztoru, do Orlandara. Rozumiesz?
Tak A co z tob¹?
Dam sobie radê, Minolio. Pamiêtaj, ¿e musisz zd¹¿yæ przed
pó³noc¹. Jeli nie znajdziesz He³mu, to i tak wracaj do klasztoru.
Mo¿liwe, ¿e znalaz³ go który z braci. Mo¿e bêdê to ja. Vellach
umiechn¹³ siê, chc¹c dodaæ dziewczynie otuchy. Spiesz siê, ma³a.
Wierzê, ¿e He³m znajdziesz w³anie ty.
Minolia ledwo zauwa¿alnie umiechnê³a siê w odpowiedzi, sta-
nê³a na palcach i poca³owa³a brata w policzek.
Dobrze. Zrobiê tak, jak mówisz. B¹d ostro¿ny, Vellach.
Oczywicie, siostrzyczko. Co mo¿e mi siê staæ w tym spokoj-
nym miasteczku?
118
Objêli siê na chwilê i potem ka¿de z nich, ws³uchuj¹c siê
w emanacje, posz³o w swoj¹ stronê: Vellach w prawo, do dzielnicy
handlarzy, a Minolia w górê ulicy, do dzielnicy bogaczy.
Karczma Spêtana Wesz wyró¿nia³a siê sporód podobnych
knajp w tej dzielnicy nor biedaków obfitoci¹ klientów, potocznie
nazywanych szumowinami wszelkiego rodzaju. Fizjonomii odwie-
dzaj¹cych ton¹c¹ w brudzie karczmê nikt nie nazwa³by twarzami, za
to na usta pcha³y siê ró¿norodne okrelenia w rodzaju: mordy, pyski,
ryje. lady na tych¿e ryjach wskazywa³y na zawieranie bliskiej zna-
jomoci z biczami stra¿ników, piêciami wiêziennych dozorców,
szczypcami katów. Ludzie, podobnie jak szczury, wiedli nocny tryb
¿ycia, ich odzienie w pewnych miejscach fa³dowa³o siê i odstawa³o,
i tylko niewinne dzieciê mog³oby pomyleæ, ¿e kryje siê pod nim co
nieszkodliwego.
Przed drzwiami, opieraj¹c siê o cianê w³ochatymi plecami, krzy-
¿uj¹c na piersi ogromne ³apy i uwa¿nie ogl¹daj¹c zbli¿aj¹cych siê
do progu Spêtanej Wszy, sta³o potê¿ne ch³opisko z porwanymi noz-
drzami i strzêpami uszu. Przypadkowy przechodzieñ, który znalaz³
siê tu niechc¹cy, widz¹c przed wejciem kogo takiego, raczej nie
zaryzykowa³by przekroczenia progu karczmy. Zreszt¹, i tak nie
wpuszczono by nikogo przypadkowego.
Wewn¹trz, za wysmarowanymi sto³ami siedzieli ludzie, którzy
doskonale siê znali i rozumieli. Czas wolny od polowania na ³up spê-
dzali na niezbyt wyszukanych rozrywkach: grali w koci, pili, obci-
skiwali weso³e kobiety i bili siê na no¿e, nie zapominaj¹c tak¿e
o omawianiu aktualnych spraw.
Teraz bywalcy Spêtanej Wszy porzucili swoje zabawy, skupi-
li siê w centrum sali dooko³a sto³u z postawionym nañ krzes³em, na
którym nie mniej majestatycznie ni¿ Haszyd na swoim tronie, zasia-
da³ niewysoki chudy Shemita w czarnych szarawarach, wpuszczo-
nych w buty i ciemnoczerwonej lunej koszuli. Ze swojego piede-
sta³u rzuca³ s³owa tak, jak sk¹piec rzuca pieni¹dze ¿ebrakom: z rzadka
i niewiele. S³owa te s³uchacze chwytali z tak¹ chciwoci¹ i mi³oci¹,
jakby sam Mitra zni¿y³ siê do rozmowy z nimi.
Brudna Paszczêka: plac rynkowy i Potrójny kwarta³. Pod-
palacz: od Po³udniowo-Wschodniej do wi¹tyni. Gnojarz: od koszar
do wzgórza Stulecia. Nie zabijaæ. Jak go zobaczycie wylijcie goñca.
Przez ca³y czas tu bêdê. Wezmê go ¿ywcem. Sam.
119
Wród otaczaj¹cych go ludzi rozleg³ siê szmer zdziwienia i za-
chwytu. Wilk ju¿ od dawna nie wychodzi³ ze swojego legowiska.
Semita, zwany Fendi, król vagarañskich z³odziei, w³ada³ podporz¹d-
kowuj¹cymi mu siê bez szemrania szumowinami, nie wychodz¹c ze
Spêtanej Wszy. A niby po co? Cedzone przez niego s³owa dolaty-
wa³y z szybkoci¹ pegazów do najodleglejszych zak¹tków Vagara-
nu, a rozkazy spe³niano jeszcze szybciej. Jego w³adza opiera³a siê
na tym, ¿e nigdy nikomu niczego nie wybacza³, nawet najmniejsze-
go sprzeciwu. Bywalcy Spêtanej Wszy nieraz byli wiadkami jego
rozpraw z tymi, którzy odwa¿yli siê dzia³aæ na w³asn¹ rêkê. Niepo-
s³uszny nie zd¹¿a³ wyraziæ swojego niezadowolenia zamigota³a
czerwona plama koszuli i lni¹ce ostrze sztyletu wbija³o siê w oko
albo w szyjê. Niepos³uszni zdarzali siê rzadko po prostu nie by³o
powodów do skarg na podzia³ ³upów czy te¿ organizacjê z³odziej-
skich wypraw. Shemita mia³ g³owê na karku.
Dzisiaj, gdy tylko us³ysza³ o obiecanej za schwytanie zbieg³ego
gladiatora nagrodzie, Fendi zwo³a³ wszystkich. Przywódca vagarañ-
skich z³odziei opisa³ zbiega i rozes³a³ swoje psy po miecie, podniós³
na nogi ¿ebraków i informatorów we wszystkich dzielnicach, rozka-
za³ odszukaæ wartociowego niewolnika i natychmiast donieæ mu,
gdzie ten siê ukrywa. Dalej ataman bêdzie dzia³a³ sam. Jak chcia³
wzi¹æ ¿ywcem tak niebezpiecznego i niepokonanego wojownika?
A mo¿e planowa³ namówiæ go do wst¹pienia do szajki? Oczywi-
cie, ¿aden z ludzi Fendi nie odwa¿y³ siê o to zapytaæ. Ich zadanie
polega³o tylko na wykonywaniu rozkazów. I to jak najlepiej.
No? Na co jeszcze czekacie, gnidy? Precz st¹d!
Gdy przebrzmia³o ostatnie s³owo, karczma opustosza³a. Zosta³
w niej tylko pogr¹¿ony w rozmylaniach przywódca, a przed wej-
ciem nigdy nie opuszczaj¹ce posterunku ch³opisko z rozerwanymi
nozdrzami.
XVI
Szacha D¿umala dusi³y ciany pa³acu Haszyda. Oddycha³ z tru-
dem, bola³o go serce. Chodzi³ po pokojach, ale nigdzie nie móg³
znaleæ sobie miejsca, nie móg³ siê te¿ zatrzymaæ. Nie by³ nawet
w stanie myleæ. Móg³ tylko cierpieæ, a jego mózg pali³o pytanie:
Jak to siê mog³o staæ?.
120
Syn! taka myl od czasu do czasu przeszywa³a jego wiado-
moæ, zasnut¹ mg³¹ smutku. Mój syn!.
I od razu wszystkie jego uczucia zapala³y siê pragnieniem ze-
msty. Tak niepohamowanie silnego uczucia nie dowiadcza³ jeszcze
nigdy w ¿yciu. Mia³ nadziejê, ¿e zemsta ugasi nieznony ból, pomo-
¿e pogodziæ siê z utrat¹ syna, chroni¹cego ¿ycie i tron szacha. Szar-
pany bólem w³adca przeklina³ siê za to, ¿e tak ma³o uwagi powiêca³
swojemu potomkowi cia³u z jego cia³a, krwi z jego krwi (nawet
jeli w tym ciele i krwi by³a domieszka czarnych mocy z tamtego
wiata) nigdy nie rozmawia³ z nim od serca, nie wiedzia³, jakie
problemy i pragnienia mêczy³y m³odego Amina. Przyjmowa³ istnie-
nie obok siebie syna jak co nale¿nego mu, oczywistego, wieczne-
go A teraz by³o ju¿ za póno. D¿umal czu³ wewn¹trz siebie pust-
kê, tak jakby z jego cia³a, z jego duszy wyrwano ogromny kawa³,
pozostawiaj¹c bol¹c¹, poszarpan¹ ranê.
Za oknami powoli ciemnia³o, a do tej pory nie pojawi³ siê go-
niec z wieci¹ od Haszyda, ¿e pod³y zabójca zosta³ z³apany. Innych
wieci równie¿ nie by³o Nikt i nic nie zak³óca³o samotnoci turañ-
skiego szacha.
Zbli¿a³a siê pó³noc, gdy szach rzuci³ siê do drzwi, wiod¹cych
z pokojów na korytarz, otworzy³ je jednym szarpniêciem i, ci¹gn¹c
za sob¹ stra¿ników pilnuj¹cych komnat D¿umala, zacz¹³ biec kory-
tarzami i schodami do wyjcia z pa³acu.
Jak leopard atakuje z nocnych ciemnoci swoj¹ ofiarê, tak nie-
oczekiwanie na szacha spad³a straszna myl: ju¿ nigdy nie zobaczy
swojego syna. Nigdy. Jutro Amina pochowaj¹ nie we wspólnej
mogile, jak s¹dzi³ stró¿ kostnicy Kumarand¿, ale w oddzielnej,
ze wszystkimi honorami. Ale on, ojciec, nie bêdzie móg³ po¿egnaæ
siê z synem. Szach nie mo¿e braæ udzia³u w pogrzebie zwyk³ego stra¿-
nika. Zwyczaje i tradycje jego kraju, jego pozycja nie pozwala³y na
to. I ju¿ nigdy nie zobaczy Nie! Musi! Ma obowi¹zek po¿egnaæ
siê, ostatni raz spojrzeæ na tego, w którym p³ynê³a jego krew. Zamk-
n¹æ mu oczy. Dotkn¹æ go.
I szach rzuci³ siê do drzwi, na korytarz, do wyjcia z pa³acu.
Z rozkazu D¿umala jego s³udzy odszukali wród s³ug Haszyda
kogo, kto za dobr¹ op³at¹ zgodzi³ siê zaprowadziæ Turañczyków do
miejskiej kostnicy, po³o¿onej na peryferiach miasta.
I oto na ulicach Vagaranu widaæ niesiony przez stale zmieniaj¹-
ce siê s³ugi palankin, w którym ukryty za opuszczonymi zas³onkami
szach D¿umal dr¿¹cymi palcami przebiera paciorki, próbuj¹c siê
121
uspokoiæ. Przed, za i po bokach palankinu maszeruj¹ po khorajskim
miecie Turañczycy, dwudziestu najlepszych stra¿ników szacha.
Widz¹ to, od czego odgrodzi³ siê jedwabnymi storami ich w³adca
niespokojne miasto. Konne patrole stra¿y miejskiej owietlaj¹ po-
chodniami ciemne ulice. Wy³aniaj¹ siê zza rogów i natychmiast kry-
j¹ siê ciemnych zau³kach ró¿ne podejrzane typy. Nie pi¹ równie¿
ludzie z oczami pe³nymi jednakowo fanatycznej koncentracji, nie-
obecnymi oczami kap³anów dokonuj¹cych jakiego rytua³u.
Stra¿nikom D¿umala obce miasto nie podoba siê w tê noc.
Wejcie na trybuny zamykano co wieczór, ale osobisty czarow-
nik w³adcy Vagaranu bez przeszkód omin¹³ stra¿e, wszed³ na arenê
i zastyg³ porodku. Nie wiedzia³, po co tu przyszed³, czego ma szu-
kaæ, ale z jakiego powodu by³ przekonany, ¿e odpowied na wszyst-
kie pytania znajdzie w³anie tutaj.
Ogromne purpurowe s³oñce ju¿ w po³owie skry³o siê za trybu-
nami i na piasek, mieni¹cy siê krwawo w jego konaj¹cym wietle,
pad³ czarny cieñ murów areny. Wieczorny wietrzyk szepta³ co
w szczelinach grubych kamiennych murów, tworzy³ malutkie piasz-
czyste wiry, porusza³ siwe w¹sy i w³osy maga. Panowa³a cisza, ucich³
nawet uliczny szum. Miasto jakby siê przyczai³o, przeczuwaj¹c, ¿e
tej nocy zdarzy siê co takiego, co zmieni los nie tylko Vagaranu, ale
byæ mo¿e równie¿ ca³ego wiata Ale co siê mia³o wydarzyæ?
Aj-Berek oczyci³ swój mózg z myli, rozluni³ cia³o, otworzy³
umys³ i przenikn¹³ w astraln¹ przestrzeñ. To, co zobaczy³, by³o tak
nieoczekiwane, wyraziste i przera¿aj¹ce, ¿e stary czarownik siê za-
chwia³. Z jego ust sp³yn¹³ mimowolny jêk
W rzeczywistoci nadal sta³ na stygn¹cym piasku areny, s³oñce
wieci³o mu w plecy, wiat by³ cichy i spokojny
Ale w przestrzeni astralnej Aj-Berek zauwa¿y³, ¿e p³ynie nad
bezdenn¹, dysz¹c¹ pal¹cym ch³odem dziur¹, ziej¹c¹ porodku piasz-
czystego krêgu. Mrony cuchn¹cy wiatr, wyrywaj¹cy siê z przepa-
ci, bezlitonie szarpie w³osy jego astralnego cia³a, targa odzienie,
utrudnia oddychanie. Zielonawoczarne, oliz³e ciany tej niemal
okr¹g³ej studni, siêgaj¹cej a¿ do serca wszechwiata, dr¿¹, rytmicz-
nie kurcz¹ siê, konwulsyjnie faluj¹, poruszaj¹ siê jak ¿ywe, wygl¹-
daj¹c jak rozwarte ³ono jakiego olbrzymiego monstrum, dla któ-
rego na ziemi nie ma ni miejsca, ni nazwy. I stamt¹d, z przepaci,
na Aj-Bereka lec¹ pu³ki istot, zrodzonych w koszmarnych snach
122
szaleñca. S¹ jeszcze daleko, ale roj¹ siê jak pszczo³y, wyj¹, wyma-
chuj¹ z³owieszczo b³yszcz¹c¹ broni¹ i zbli¿aj¹ siê szybkie, jak
strza³a wypuszczona z ³uku, nieokie³znane jak oszala³y tygrys.
Dysz¹ tak¹ nienawici¹ do ludzi, tak¹ ¿¹dz¹ zg³adzenia ca³ego rodu
ludzkiego, ¿e przera¿ony Aj-Berek czym prêdzej powróci³ do wiata
fizycznego.
W tym wiecie nic siê nie zmieni³o. Nadal panowa³a pe³na spo-
koju cisza, s³oñce kontynuowa³o swoj¹ wêdrówkê za horyzont i ju¿
prawie schowa³o siê za trybunami. Nic nie wskazywa³o na kryj¹c¹
siê pod aren¹ przepaæ, czekaj¹c¹ tylko na odpowiedni moment, ¿eby
wychlusn¹æ na ziemiê swoj¹ koszmarn¹ zawartoæ.
Aj-Berek odetchn¹³ i otar³ pot z czo³a. Jeszcze nigdy przedtem
nie styka³ siê z tak potê¿nym i tak wciek³ym przejawem mocy z tam-
tego wiata. Czu³ siê jak bezbronny robak, którego poryw huraganu
oderwa³ od znanej, przytulnej i bezpiecznej ga³¹zki i niós³ ku nie-
wiadomemu.
Witaj na ziemi, od wieków przynale¿nej twemu narodowi
rozleg³ siê z ty³u cichy, pe³en szacunku g³os.
Aj-Berek gwa³townie siê odwróci³.
Przed nim sta³ wysoki, starszawy mê¿czyzna z poprzecinan¹
zmarszczkami blad¹ twarz¹ i gorej¹cymi triumfem oczami. Rzadkie
rudawe w³osy sp³ywa³y mu kêdziorami na ramiona, cienkie bezkrwi-
ste wargi pod d³ugim guzowatym nosem skrzywi³y siê w umiechu.
Nieznajomy ubrany by³ w strój, który nie mówi³ absolutnie nic o przy-
nale¿noci kastowej swojego w³aciciela.
Mag zmarszczy³ brwi.
Kogo tu witasz?
Tak. Was. Ju¿ dawno czekamy na wasze przybycie od dwu-
stu piêædziesiêciu lat! I jakie to szczêcie, jaki to zaszczyt, ¿e mo-
g³em pierwszy
Czekacie? przerwa³ mu Aj-Berek, szybko badaj¹c aurê
nieznajomego. Nie, nie by³ czarownikiem, ale bez w¹tpienia mia³
jakie pojêcie o magii. Nie by³ niebezpieczny. Kto czeka?
My, Zakon Dnia Ostatniego i ja, Orlandar, jego Mistrz od-
powiedzia³ Mistrz, nie zauwa¿aj¹c nawet, ¿e zosta³ poddany magicz-
nym oglêdzinom. Ci, którzy powiêcili swoje ¿ycie i siebie wasze-
mu powrotowi. W imieniu wszystkich moich braci witam ciebie,
pierwszego z powracaj¹cych.
Zakon Dnia Ostatniego powtórzy³ w zadumie Aj-Berek.
Nigdy nie s³ysza³ o tym zakonie, ale w jego nazwie by³o co nie-
123
uchwytnie znajomego i wtedy mag przypomnia³ sobie i wyszep-
ta³: W Dzieñ Ostatni, w godzinie Olepiaj¹cego wiat³a .
Orlandar siê cofn¹³.
Znacie przepowiedniê? wyszepta³ zdziwiony. Czarownik
umiechn¹³ siê w swoje d³ugie siwe w¹sy.
Pomyli³e siê, Orlandarze, Mistrzu Zakonu Dnia Ostatniego.
Nie jestem tym, na kogo czekacie. Jestem Aj-Berek, osobisty mag
Haszyda, satrapy Vagaranu.
Orlandar popatrzy³ na maga z niedowierzaniem, potem potar³
twarz swoimi d³ugimi palcami i znowu siê umiechn¹³ tym razem
by³ to umiech zmêczenia.
Och Wybacz mi, potê¿ny czarowniku. Dzisiaj dla ca³ego
naszego zakonu nasta³ wielki dzieñ i zdaje siê, ¿e trochê nie panujê
nad sob¹ Przyszed³em tutaj, ¿eby popatrzeæ, jak daleko ju¿ to za-
sz³o Zreszt¹, niewa¿ne. Ale co ty tu robisz? Czy mo¿e tobie rów-
nie¿ wiadomo o powrocie Staro¿ytnych?
Aj-Berek pokrêci³ g³ow¹.
Nie. Dzisiaj wydarzy³o siê tu co takiego, co zmusi³o mnie do
przypomnienia sobie o pewnej dawnej przepowiedni. I przyszed³em
tu, ¿eby sprawdziæ, czy moje domys³y by³y s³uszne. Za pomoc¹ mo-
jej sztuki czarnoksiêskiej zdo³a³em zajrzeæ na tamt¹ stronê realno-
ci. To, co zobaczy³em, przerazi³o mnie
I opowiedzia³ o koszmarnych istotach, mkn¹cych na niego z g³ê-
bin Czasu i Przestrzeni.
Odpowiedz mi, Orlandarze, Mistrzu Zakonu Dnia Ostatnie-
go. Czy w³anie na te potwory czekacie?
Mistrz zamyli³ siê, ale ju¿ po chwili z przekonaniem pokrêci³
g³ow¹.
Nie. Nie, Aj-Bereku. Czekamy na powrót Staro¿ytnych
dawno wymar³ej rasy, piêknej, m¹drej, potê¿nej. Rasy w³adaj¹cej
Ziemi¹ na d³ugo przed pojawieniem siê ludzi, która zosta³a przez
nich zniszczona na pocz¹tku ich cywilizacji w oczach Orlandara
zap³on¹³ ogieñ fanatyzmu. Teraz mówi³ ju¿ nie do Aj-Bereka prze-
mawia³, przepowiada³, przekonywa³ i udowadnia³ swoj¹ racjê ca-
³emu wiatu. Nasz zakon s¹dzi, ¿e wtedy sta³a siê wielka niespra-
wiedliwoæ. Prawdziwymi w³adcami wiata powinni byæ oni,
Staro¿ytni, nie ludzie. Dzisiejszy cz³owiek bardzo ró¿ni siê od tego,
który ¿y³, gdy cywilizacja by³a m³oda teraz sta³ siê leniwym, tê-
pym, lubuj¹cym siê w rozrywkach i przyjemnociach stworzeniem,
które zapomnia³o, jak¹ cenê zap³aci³o za zdobycie w³adzy nad tym
124
wiatem Ludzkoæ to lepa uliczka ¿ycia, czarowniku. Ale zda-
rzy³o siê tak, ¿e wytêpiona w czasie wojny Staro¿ytna Rasa zyska-
³a mo¿liwoæ powrotu. Jak i dlaczego pojawi³a siê ta mo¿liwoæ,
nie wiemy, albowiem nie musimy tego wiedzieæ. Najwa¿niejsze,
¿e teraz mo¿emy cofn¹æ historiê i rozpocz¹æ na ziemi now¹ erê
Erê Rasy Staro¿ytnej. Kto mia³ racjê, a kto by³ winien w tej daw-
nej, rozpêtanej tysi¹ce lat temu wojnie pomiêdzy Staro¿ytnymi
i Cz³owiekiem, nie wiadomo czas zatar³ wszystkie odpowiedzi,
wszystkie lady o przyczynach bitwy. Pokonani przenieli siê do
lepszego wiata i Ziemi¹ w³adaj¹ teraz zwyciêzcy, którzy zamiesz-
kali wszystkie jej krañce.
I oto nasta³ dzieñ, kiedy spe³ni siê przepowiednia i powróc¹ praw-
dziwi w³adcy Ziemi. Dzisiaj o pó³nocy przedstawiciele Staro¿ytnej
Rasy o¿yj¹ tutaj, na tej arenie Znasz klasztor, znajduj¹cy siê na
pó³noc od Vagaranu?
Nazywaj¹ nas kap³anami Niewiadomego. Dwiecie piêædziesi¹t
lat temu nasz zakon osiad³ w tej miejscowoci. Albowiem powie-
dziane jest: W kraju, sk¹d ostatni ze Staro¿ytnych wst¹pi³ na Szare
Równiny, pojawi¹ siê . A legendy twierdz¹, ¿e ostatnia bitwa miê-
dzy ludmi i Ras¹ Staro¿ytnych, bitwa, któr¹ Staro¿ytni przegrali,
odby³a siê w³anie w miejscu, w którym tysi¹ce lat póniej wyrós³
Vagaran.
Czarownik s³ucha³ uwa¿nie, nie przerywa³, ale te¿ nie kry³ drê-
cz¹cych go ponurych w¹tpliwoci. Potem odezwa³ siê z odcieniem
podejrzliwoci w g³osie:
Wiem o tym. Jednak¿e wielokrotnie bada³em strefê eteru nad
tym klasztorem i nie zauwa¿y³em ¿adnych zak³óceñ.
Zgadza siê, nie jestemy przecie¿ czarownikami. Po prostu
czekalimy na powrót Staro¿ytnych. Czekalimy i przygotowywali-
my siê do niego.
I za³opocze sztandar Zemsty. I wyst¹pi Staro¿ytny Legion
zacytowa³ w zadumie Aj-Berek. Teraz ju¿ wiem, co to znaczy
Tak, my te¿ s¹dzimy, ¿e s³owa te dotycz¹ w³anie powrotu
Staro¿ytnej Rasy.
W takim razie, kogo widzia³em w astralnej przestrzeni? Co to
za monstra pêdz¹ tu z przepaci?
Nie wiem, magu. Chocia¿, pamiêtasz? Przychodz¹cy w lad
za pierwszymi, rozlej¹ siê czerni¹ po wiecie. Pierwsi to pewnie
Staro¿ytni, a id¹cy ladem Widzisz, Wrota Czasu, ³¹cz¹ce Tera-
niejszoæ i dalek¹ Przesz³oæ, w swojej nieskoñczonoci przecinaj¹
125
równie¿ wiat Demonów domenê wszelakiego plugastwa i w³ad-
ców Czarnych Mocy. Dla nikogo nie jest tajemnic¹, ¿e istoty Mroku
zawsze d¹¿y³y do tego, ¿eby przenikn¹æ na Ziemiê i ni¹ zaw³adn¹æ.
Bracia z zakonu s¹dz¹, ¿e póki Wrota bêd¹ otwarte, za staro¿ytnymi
postaraj¹ siê tu wtargn¹æ hordy demonów Mo¿na by³oby ich po-
wstrzymaæ, ale zasz³o co nieprzewidzianego He³m przepad³ z na-
szego pola widzenia, a bez niego nie wiem, nie wiem, w przepo-
wiedni tyle jest niedomówieñ i dwuznacznoci Szczegó³ów
Przyjcia nikt do tej pory nie zdo³a³ odczytaæ. Na przyk³ad, co to za
Czarna Moc, która zniszczy sam¹ siebie
To akurat proste machn¹³ rêk¹ Aj-Berek. Amin, gladiator,
który zgin¹³, by³ tylko w po³owie cz³owiekiem: w jego narodzinach
bra³y udzia³ Czarne Moce. Drugi gladiator, Conan, przez ca³y czas
znajdowa³ siê we w³adzy Magii zaklêcia, które ja sam na niego
na³o¿y³em. W ten sposób jeden przejaw Czarnych Mocy star³ siê
z drugim i gdy zgin¹³ jeden z gladiatorów, oba przejawy wzajemnie
siê znios³y. Dlatego Conan wyrwa³ siê spod w³adzy mojego zaklêcia
i uda³o mu siê uciec. A w miejscu, w którym dosz³o do zderzenia
jednobiegunowych si³, rozerwa³a siê tkanina wszechwiata i pow-
sta³y Wrota Zreszt¹, wyjanienia s¹ d³ugie i nudne. Ale masz ra-
cjê: ja równie¿ wielu rzeczy nie mog³em odgadn¹æ w przepowiedni.
Co to za He³m, o którym mówi proroctwo i o którym wspomnia³e?
Orlandar zawaha³ siê.
A na przedzie poznaj¹ go po He³mie jego Nie wiem,
czy powinienem odkryæ przed tob¹ prawdê nie zosta³e wtajemni-
czony Ale skoro He³m zgin¹³ Pos³uchaj mnie uwa¿nie, czarowni-
ku Aj-Berek.
Rasa Staro¿ytnych to nie tylko mêdrcy i myliciele, ale równie¿
silni, dzielni wojownicy. Pragn¹ zemciæ siê na ludziach za to, ¿e
przegrali wojnê i zostali zg³adzeni. Kieruje nimi lepa, niszcz¹ca
wszystko na swojej drodze, ¿¹dza zabijania. Wojownikom tej armii
potrzebny jest przywódca, który powiedzie ich za sob¹ w triumfal-
nym pochodzie po Ziemi. Grody i sio³a w proch siê obróc¹. Zgin¹
narody i rasy A¿eby pokornym byæ Staro¿ytnym i przykazaniom
ich. I ten, który zwyciê¿y³ na arenie, ten, czyj¹ g³owê wieñczy³ He³m,
ten powinien zostaæ G³ównodowodz¹cym Armii Staro¿ytnych. Al-
bowiem tylko za pomoc¹ He³mu mo¿na podporz¹dkowaæ sobie tê
armiê, zmusiæ ¿o³nierzy do wykonywania rozkazów. I tylko przy u¿y-
ciu tego He³mu mo¿na zamkn¹æ Wrota Czasu, zanim Moce Ciemno-
ci spróbuj¹ wtargn¹æ tu, na Ziemiê Jednak co posz³o nie tak
126
ten, który nosi³ He³m, zgin¹³, a jego zabójca zbieg³ razem z He³mem.
I nie wiem, gdzie on teraz jest. I nie wiem, co teraz bêdzie.
Lecz jeli z woli bogów umrze nie ten, który powinien .
Ach, wiêc to znaczy przypomnia³ sobie Aj-Berek, patrz¹c w za-
dumie na cienki pasek s³onecznego wiat³a, owietlaj¹cy czarny
masyw areny i nagle jego twarz wykrzywi³a siê przera¿ona strasz-
nym przeczuciem. Nie, Orlandarze, poczekaj! Innymi s³owy, skoro
zwyciê¿y³ nie ten gladiator, który nosi³ wasz He³m, Armia Ciemno-
ci zdo³a bez przeszkód przenikn¹æ na ziemiê i i mag mimo
woli prze³kn¹³ linê, wyobra¿aj¹c sobie, jak katastroficzne skutki
mo¿e mieæ znikniêcie He³mu.
I przychodz¹cy w lad za pierwszymi rozlej¹ siê czerni¹ po
wiecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydl¹t bardzo cicho,
niemal szeptem, doda³ Orlandar. Masz racjê, tak siê w³anie stanie.
Starcy popatrzyli sobie w oczy i obaj zach³ysnêli siê t¹ sam¹ fal¹
strachu. Tylko ich dwóch by³o na arenie; dooko³a tak samo obojêtnie
szemra³ w piasku wiatr, s³oñce ju¿ zupe³nie schowa³o siê za trybuna-
mi i szary zmierzch otuli³ arenê. Na ciemniej¹cym niebie tajemniczo
zamigota³y pierwsze gwiazdy.
Mo¿liwe, ¿e nasze spotkanie nie jest przypadkowe powie-
dzia³ ochryple Aj-Berek. Ty wiesz jedno, ja co innego, razem
mo¿emy spróbowaæ co zrobiæ. Jako poprawiæ tê sytuacjê. Jeli
znajdziemy He³m Wiesz, jak go szukaæ?
Tak odpar³ z przekonaniem Mistrz. Znam zaklêcie, które
pomo¿e okreliæ, gdzie siê on znajduje ale na razie nic z tego nie
wychodzi. Co przeszkadza. Ale przecie¿ nie jestem magiem, moich
zdolnoci wystarczy³o tylko na to Orlandar umiechn¹³ siê gorzko
¿eby bez przeszkód wejæ na arenê. Ale zapewne ty, jako bardziej
dowiadczony, zdo³asz
Zapomnij o He³mie, Mistrzu powiedzia³ szybko Aj-Berek.
Inna myl jak b³yskawica wybuch³a w jego mózgu. Wiem, jak zna-
leæ Conana. Znam odcienie jego aury, a przy tym aura ta jest tak
silna i wyrana, ¿e okrelenie, gdzie jest nie bêdzie zbyt trudne. Zna-
lezienie Conana jest teraz najwa¿niejsz¹ spraw¹. Jeli jest jeszcze
w miecie Ilu Staro¿ytnych ma przybyæ tu o pó³nocy?
Oko³o dziesiêciu tysiêcy.
Aj-Berek wyda³ bezsilny jêk. Dziesiêæ tysiêcy tylu mieszkañ-
ców liczy³ Vagaran. Ludzi zdolnych do walki najwy¿ej jedna dzie-
si¹ta. A przecie¿ do wtargniêcia szykuje siê równie¿ Armia Czar-
nych Mocy
127
Musimy siê pospieszyæ, Orlandarze, Mistrzu Zakonu Dnia
Ostatniego. Do pó³nocy zosta³o ju¿ niewiele czasu. B³agam ciê, zo-
staw na chwilê swoich Staro¿ytnych. Nie mam pojêcia, jak bardzo s¹
m¹drzy i sprawiedliwi, ale zreszt¹, to niewa¿ne. Teraz potrzebu-
jemy tylko Conana. Przed chwil¹ zrozumia³em ostatnie s³owa prze-
powiedni: A tylko ten, który prze¿y³, zdo³a dwa razy zabiæ martwe-
go i zawrzeæ Wrota. Rozumiesz? Ostatnie zdanie powiedzia³ ju¿
biegn¹c w stronê bramy.
Orlandar pospieszy³ za nim.
S¹dzisz S¹dzisz, ¿e mowa tu o tym gladiatorze Conanie?
Zdo³a zamkn¹æ Wrota? Ale w jaki sposób?
Nie mam pojêcia. Ale to niew¹tpliwie on. I tylko on.
Dwa razy zabiæ martwego Mistrz zastyg³ wstrz¹niêty
nag³ym olnieniem. Powiedz mi, czarowniku, gdzie odniesiono tru-
pa tego drugiego gladiatora?
Do jutra do miejskiej kostnicy. W po³udnie zostanie pochowa-
ny z hono Mag równie¿ siê zatrzyma³. Chcesz powiedzieæ, ¿e
Wszystko jest mo¿liwe. W naszych czasach zdarza siê, ¿e
nawet martwi wstaj¹ z grobów. Tym bardziej musimy odszukaæ Co-
nana. Jeli, jak mówisz, jeszcze nie opuci³ miasta.
W takim razie ruszajmy, Orlandarze.
Ruszajmy, Aj-Bereku.
I pospieszyli w stronê bramy, prowadz¹cej na ulice pi¹cego
miasta.
XVII
Szach D¿umal zabroni³ stra¿nikom iæ za sob¹. Od ogrodzenia,
otaczaj¹cego kostnicê, od furtki, przez któr¹ wszed³ do parterowe-
go, niepozornego budynku, doæ ju¿ zaniedbanego, by³o piêædzie-
si¹t kroków. Nie wiadomo, dlaczego szach liczy³ kroki. Piêædzie-
si¹t. Tyle, ile mam lat pomyla³, podchodz¹c do budynku. Rêka,
która podnios³a siê, ¿eby pchn¹æ drzwi, zamar³a w powietrzu. D¿u-
mal siê obejrza³. W nocnych ciemnociach nie sposób by³o zoba-
czyæ ani furtki, ani ogrodzenia, ani tym bardziej czekaj¹cych na swo-
jego w³adcê stra¿ników.
I po co mi to? Co by³o, minê³o b³ysnê³a w jego wiadomoci
iskierka myli Ale natychmiast zgas³a.
128
Znowu zap³onê³o w nim pragnienie zobaczenia za wszelk¹ cenê
syna po raz ostatni i o¿ywi³o uniesion¹ rêkê.
Drzwi otworzy³y siê, D¿umal wszed³ do rodka. Poczu³ dreszcz,
owion¹³ go ch³ód. Oczy jakby zasnu³o szronem, rozmywaj¹c kontu-
ry przedmiotów. Szach podniós³ d³onie do twarzy, zamruga³ powie-
kami, zacz¹³ przecieraæ oczy. Poczu³, ¿e odegna³ niewidzialn¹ zas³o-
nê i otworzy³ oczy.
Dwa kaganki w przeciwleg³ych k¹tach niewielkiego pomiesz-
czenia sk¹po owietla³y niezbyt bogate wyposa¿enie ostatniej przy-
stani cz³owieka. Przed wejciem do lodowni sta³ zbity z desek stó³,
obok niego jedyne w tym pomieszczeniu krzes³o.
Na krzele siedzia³ Amin.
Czeka³em na ciebie, ojcze powiedzia³ bezbarwnym, zim-
nym jak powietrze kostnicy g³osem, ale ten g³os parzy³ szacha pie-
kielnym gor¹cem. Przywo³a³em ciê.
Wiesz, ¿e jestem twoim ojcem? wyrwa³o siê D¿umalowi.
Szach na widok Amina nie przestraszy³ siê i nie zdziwi³. Przeciwnie,
od razu poczu³, ¿e tak w³anie byæ powinno, ¿e w³anie po to jecha³
tu w rodku nocy, na krañce obcego miasta.
Jak móg³ siê nie domyliæ, ¿e jego syn, w po³owie cz³owiek,
a w po³owie strach, mo¿e tak po prostu zgin¹æ z rêki jakiego tam
miertelnika?
Wiele rzeczy teraz wiem oczy Amina zap³onê³y pomarañ-
czowym p³omieniem, a w rodku pali³a siê jak czerwony wêgiel re-
nica. Moi nowi w³adcy o wielu rzeczach mi opowiedzieli, na wiele
rzeczy otworzyli oczy. Zdradzi³e mnie.
Nie! krzykn¹³ szach. Wypad³y, potoczy³y siê po pod³odze
paciorki ró¿añca. Nigdy!
Nikt nigdy nie powinien by³ siê dowiedzieæ, ¿e jestem twoim
synem po kostnicy przetoczy³o siê grobowe echo. Przez ciebie
muszê teraz s³u¿yæ innym w³adcom, innym panom.
Amin wsta³ z krzes³a.
Moglimy byæ razem, ojcze.
Na szacha szed³ jego syn, na jego szyi pulsowa³y grube ¿y³y.
Wygl¹da³ grone, ale jednoczenie przy ka¿dym kroku chwia³ siê
niepewnie. D¿umal odniós³ wra¿enie, ¿e palce bezsilnie zwisaj¹cych
r¹k Amina wyd³u¿y³y siê Ca³e cia³o jego martwego syna uleg³o
strasznym przemianom. Amin ciê¿ko dysza³ i przy ka¿dym jego
wydechu, w nozdrza szacha bi³ smród.
Móg³by zostaæ moim s³ug¹, ojcze.
129
G³os i pomarañczowy p³omieñ oczu Amina hipnotyzowa³y sza-
cha. Nie chcia³o mu siê ani myleæ, ani ruszaæ, ani zaprzeczaæ. To,
co siê dzia³o, mrozi³o go, jak nieboszczyków w lodowni. Nawet ser-
ce D¿umala bi³o wolniej. Zastyga³y pragnienia, zamiera³y uczucia,
pamiêæ zmienia³a siê w lód.
Zdradzi³e mnie, ojcze.
Amin sta³ bardzo blisko D¿umala, jego ogromne cia³o zawis³o
nad nim. Podnios³a siê rêka z ogromnymi haczykowatymi paznok-
ciami i zatrzyma³a na wysokoci piersi szacha.
Zdradzi³e mnie, ojcze.
Co jakby obraza zadwiêcza³o w pozbawionej emocji mowie
zmartwychwsta³ego Amina. I do mózgu szacha wróci³a niedawna
myl: Co by³o, minê³o. Skoñczy³o siê, przesz³o. Nic nie powróci,
zrozumia³ szach, niczego nie mo¿na ju¿ naprawiæ. Ka¿dy ma swój
los i ka¿dy sam go tworzy. A on, turañski szach D¿umal, ju¿ skoñ-
czy³ tworzyæ swój los. Dlatego zdo³a³ rozkleiæ zaschniête, sztywne
od zimna wargi i odpowiedzieæ:
Tak, synu, zdradzi³em ciê.
Rêka, zabijaj¹ca wrogów D¿umala, odbijaj¹ca ostrza i strza³y,
nios¹ce w³adcy mieræ, wbi³a siê w cia³o szacha. Palce wesz³y w cia-
³o, jak nó¿ w mas³o. Potem Amin wyszarpn¹³ rêkê, rozrywaj¹c skórê
i szach zobaczy³ przed sob¹ le¿¹ce na ogromnej d³oni, jeszcze bij¹-
ce, jego, D¿umala, serce.
Syn i stra¿nik cisn¹³ rêkê w piêæ, zgniataj¹c ojcowskie serce.
Krew bryznê³a na wszystkie strony.
Szach D¿umal nie ¿y³.
Amin z³apa³ osuwaj¹cego siê na pod³ogê ojca i lekko, jak dziec-
ko, wzi¹³ na rêce. Chciwie, niczym do ród³a na pustyni, przypad³ do
ziej¹cej w piersi trupa rany.
Ch³epta³ krew swojego ojca, na podbródku mia³ czerwone pla-
my, na pier spada³y purpurowe krople.
Wreszcie Amin oderwa³ siê od krwawego ród³a, zadar³ g³owê
do góry i zawy³ jeszcze bardziej przera¿aj¹co, jeszcze bardziej pie-
kielnie ni¿ poprzednio, gdy jego ryk s³ychaæ by³o we wszystkich za-
k¹tkach Vagaranu. W odpowiedzi na ten zew porodku opustosza³ej
areny spieni³ siê piasek, zalni³y czarne b³yskawice i z podziemnych
niewidocznych przejæ, zamkniêtych przez setki lat, chlusnê³o mo-
rze ciemnoci. Przebijaj¹c sobie drogê przez tysi¹clecia, k³êbi¹ca
siê chmura wyla³a siê na powierzchniê, szybko wyszukuj¹c sobie
przejcia w ska³ach. Jednym z takich przejæ okaza³ siê podziemny
9 Conan i prorok ciemnoci
130
labirynt pa³acu Haszyda. Czym by³a ta chmura? Uwiadomienie so-
bie tego wtr¹ci³oby zwyk³ego miertelnika w przepaæ nieprzenik-
nionego szaleñstwa, nie pojmuj¹c bowiem rozumem, co widzi, pro-
sty cz³owiek instynktownie wyczu³by, ¿e ma przed sob¹ mieræ.
By³y stra¿nik, martwy gladiator, nowo objawiony s³uga Czarnych
W³adców, istota zmartwychwsta³a przesta³a ju¿ w czymkolwiek przy-
pominaæ cz³owieka. Wydawa³o siê, ¿e ojcowska krew wla³a w jego
cia³o now¹ nieziemsk¹ si³ê. I tak ju¿ gigantyczne musku³y powiêkszy-
³y siê trzy razy, szyja zniknê³a, g³owa zatopi³a siê w zwa³ach miêni.
Oczy rozszerzy³y siê na pó³ twarzy, nos zmieni³ siê w dwa ziej¹ce otwo-
ry, pod którymi czerwienia³a szeroka szczelina ust Ust? raczej
paszczy. Paszczy gotowej po³kn¹æ wszystko, co zrodzi³o siê na ziemi.
I pierwszymi ofiarami nowo narodzonego potwora, protegowanego
Ciemnych Mocy i potomka demonów, stali siê niczego nie podejrze-
waj¹cy, czekaj¹cy przed furtk¹ stra¿nicy martwego szacha.
Do miasta Vagaran wesz³a wietrzna, milcz¹ca pó³noc. Obojêtny
ksiê¿yc zalewa³ miasto zimnym niebieskawym wiat³em.
Vagaran spa³. Spali kupcy, taksatorzy drogocennoci, spali biedacy
i ¿ebraczki. I nikt z nich nie wiedzia³, ¿e ta noc bêdzie dla nich ostatni¹.
A ci, którzy wiedzieli, nie zamykali oczu. Ale nie mogli nic zrobiæ.
Do miasta Vagaran wesz³a pó³noc.
A razem z ni¹ mieræ.
Gdyby na arenie by³ kto, kto umia³by przenikn¹æ wzrokiem nie-
przeniknione ciemnoci, zauwa¿y³by, ¿e jej rodek zap³on¹³ czar-
nym wiat³em; ¿e pojawi³ siê wiruj¹cy lej ciemnoci, z którego za-
czê³y siê wy³aniaæ niewyrane postacie: przysadziste, zgarbione istoty
wychodzi³y znik¹d i rozbiega³y siê po arenie Ale kogo takiego na
arenie nie by³o. Nie by³o tam równie¿ ¿adnego innego zwyk³ego cz³o-
wieka. Gdyby by³, us³ysza³by dwiêki wydawane przez dziwnych
przybyszów szczêkanie, skrzeczenie, zawodzenie, skrzypienie
Staro¿ytni rozmawiali w swoim jêzyku.
W koñcu nadesz³a nasza godzina
Jestemy tu
Powrócilimy
Nasza ziemia
Nasze niebo
Nasze powietrze
131
Znowu tu jestemy
My w³adcy
Jedyni
Prawowici
Prawdziwi
Zabiæ wszystkich ludzi
Przywróciæ nasze
Zemciæ siê
Odebraæ przeznaczone nam
Zabiæ
Zemciæ siê
Zabiæ
Zabiæ
Ale nie by³o nikogo, kto móg³by us³yszeæ i zrozumieæ te dwiêki.
Arena jarzy³a siê wiat³em czarnych piorunów, rozb³yska³a wia-
t³em czarnych wybuchów, p³onê³a czarnym ogniem. Czarne b³yski
biega³y po jej murach, zapali³y siê czarne iskry, migota³y jêzyki czar-
nego p³omienia.
Cz³onkowie Zakonu Dnia Ostatniego mylili siê. Staro¿ytni nie
byli ani m¹drzy, ani piêkni, ani sprawiedliwi. By³a to rasa bezlito-
snych, chciwych krwi, têpych istot, których jedynym celem by³o zg³a-
dzenie wszelkiego ¿ycia na swojej drodze. I dzisiaj powrócili na
Ziemiê. I ujrzeli najbli¿sz¹ budowlê, zamieszkan¹ przez pod³ych cz³o-
wieczków: pa³ac satrapy Haszyda.
XVII
Kupiec Machar zasn¹³ na krótko przed pó³noc¹, zaspokojony przez
licznotki Magriba, uspokojony i uko³ysany dobrym aquiloñskim
wzmocnionym winem i wymylonym przez niego samego, tu¿ przed
oddaniem siê we w³adzê duchów snu, sposobie sprzedawania agros-
skiego taniego jedwabiu jako modnego vendhyjskiego, co przynios³o-
by mu, sprytnemu handlarzowi, najmarniej pó³tora raza wiêkszy zysk.
Przera¿aj¹cy gladiator poszed³ w niepamiêæ. Do rana na pewno go
pojmaj¹, Machar wróci do domu i wszystko pójdzie swoj¹ kolej¹.
Obudzi³y go jakie szelesty i krz¹tanina. Myszy, czy co?
przestraszy³ siê kupiec. Uniós³ siê na ³okciach. Ziewaj¹c, zacz¹³ trzeæ
132
oczy grubymi, wypielêgnowanymi palcami. Z g³êbi domu dobieg³
³oskot jakby przewrócono na pod³ogê wype³nion¹ naczyniami sza-
fê. To nie mog³y byæ myszy.
Machar podskoczy³ jak na niewidocznych sprê¿ynach. Serce
zaczê³o biæ jak szalone, próbuj¹c przebiæ skórê, wyskoczyæ z piersi,
potoczyæ siê po pod³odze. Zbuntowany niewolnik wdar³ siê do
domu! do kupca powróci³y dzienne strachy. Zza ciany oddziela-
j¹cej pokoje gocinne od komnat gospodarza da³ siê s³yszeæ jêk, któ-
ry natychmiast ucich³. Po nogach ob³¹kañczo przera¿onego, zamar-
³ego na rodku pokoju, Machara pociek³y ciep³e strumyczki.
Ale kupiec nie czu³ wstydu, w³aciwie nie zauwa¿y³ nawet takiego
drobiazgu. Kobiecy pisk przebi³ siê z ¿eñskiej po³owy domu, zawibro-
wa³ i natychmiast umilk³. Dziwne, ale to w³anie wyrwa³o kupca z oszo-
³omienia. Machar pocz³apa³ w stronê drzwi i wyjrza³ na korytarz. Aku-
rat w tym samym momencie, gdy z s¹siednich drzwi wylecia³, grzmotn¹³
o cianê i osun¹³ siê na pod³ogê jeden ze stra¿ników Magriba. Z jego
rozprutego brzucha ciek³a krew i wypad³y wnêtrznoci.
Uczeni medycy byæ mo¿e zdo³aliby wyjaniæ, jakim cudem przera-
¿onemu na mieræ, wstrz¹niêtemu kupcowi uda³o siê nie straciæ przy-
tomnoci na widok czego tak potwornego; jak zdo³a³ od razu przejæ
do ratowania w³asnego i dlatego tak bardzo lubianego i cenionego prze-
zeñ ¿ycia: Machar przyskoczy³ do szerokiego ³ó¿ka, pod które chcia³ siê
schowaæ przed szalej¹cym po domu wciek³ym gladiatorem. Ju¿ odrzu-
ci³ siêgaj¹ce do pod³ogi przecierad³o, gdy przysz³o mu do g³owy, ¿e
zabójca widz¹c zmiêt¹ pociel, odgadnie, ¿e w tym pomieszczeniu znaj-
duje siê ten, kto w niej spa³. Zacznie szukaæ i znajdzie.
Pozostaje okno i drzwi do kuchni mózg kupca pracowa³ nie-
wyt³umaczalnie jasno. Nie odwa¿y³ siê wyskakiwaæ przez okno
w straszn¹ ciemnoæ nocy i dlatego rzuci³ siê do niedu¿ych drzwi
prowadz¹cych prosto do kuchni.
Nie wiadomo, w jakim celu zbudowane przez Magriba po³¹cze-
nie pokoi gocinnych z kuchni¹ bardzo przyda³o siê kuzynowi jubi-
lera. Ca³y i zdrowy dotar³ ciemnym w¹skim korytarzem do dwóch
przestronnych pomieszczeñ, w których gospodarzowi domu szyko-
wano wykwintne potrawy. Gdzieniegdzie s³abo migota³y zapalane
na noc kaganki i ich blask pozwoli³ Macharowi przemieszczaæ siê,
nie wpadaj¹c na sto³y, sto³ki, ciany, kot³y i worki. Kupiec szuka³
kryjówki. Spieszy³ siê, bo przera¿aj¹ce dwiêki nie ustawa³y i szar-
pa³y nerwy. Handlarz tkaninami nie zwróci³ jednak uwagi na to, ¿e
dobiega³y one jednoczenie z dwóch lub trzech koñców domu.
133
Wreszcie Machar wyszuka³ odpowiedni¹ kryjówkê niepozor-
n¹ spi¿arkê, w której trzymano jakie kasze w workach. Wdrapa³ siê
na worki, zamkn¹³ za sob¹ drzwi i zamieni³ siê w s³uch. O nie, tutaj
ten szalony niewolnik mnie nie znajdzie uspokaja³ sam siebie.
Nawet mu siê to udawa³o.
Gdyby przera¿ony handlarz dalej wpatrywa³ siê w owietlony
kagankami korytarz, zobaczy³by, kto wyszed³ w lad za wyrzuco-
nym z komnaty Magriba stra¿nikiem z rozprutym brzuchem. Gdyby
jeszcze chwilê zamarudzi³, gdyby nie opuci³ swojego pokoju w ta-
kim popiechu, zobaczy³by, kto wszed³ do pokoju, w którym dopie-
ro co spa³. Handlarz nie móg³ mieæ pojêcia, kto przenikn¹³ do tak
doskonale strze¿onego i tak, wydawa³oby siê, bezpiecznego domu
jego kuzyna, kto z zimn¹ krwi¹ odr¹ba³ g³owê czo³gaj¹cemu siê po
dywanie Magribowi, któremu z przera¿enia sparali¿owa³o nogi, kto
bez specjalnego wysi³ku poradzi³ sobie z tymi, których jubiler nazy-
wa³: moi obwiesie; kto, wywa¿aj¹c drzwi i przechodz¹c przez okna,
przeszed³ przez komnaty Magriba, zostawiaj¹c za sob¹ krwawy lad;
kto na kobiecej po³owie bez wahania i bez litoci wyr¿n¹³, niczym
gospodyni kury, wszystkie ¿ony, na³o¿nice, mamki i dzieci
Machar poczu³ wewn¹trz lodowaty ch³ód, gdy uwiadomi³ so-
bie, ¿e to, co przed chwil¹ us³ysza³, to nic innego tylko skrzyp otwie-
ranych drzwi do kuchni. A to? O bogowie, o Isztar! ciê¿kie kroki,
cz³api¹ce, skrobi¹ce
Nie! zaklina³ nie wiadomo kogo skulony w k³êbek kupiec.
¯eby tylko przeszed³. ¯eby tylko nie mnie .
Kroki zbli¿a³y siê. I nagle ucich³y. P³ynê³y sekundy i nie s³ychaæ
by³o najmniejszego dwiêku. Machar ju¿ mia³ odetchn¹æ z ulg¹
gdy nagle drzwiczki od spi¿arki otworzy³y siê na ocie¿.
Handlarz tkaninami o imieniu Machar umar³, zanim jego cia³o
wywleczono z komórki i ogromny br¹zowy pó³ksiê¿yc siekiery od-
dzieli³ g³owê kupca od tu³owia. Machar umar³ na serce, gdy zoba-
czy³, kto przed nim stoi, owietlony p³omykami przewróconych ka-
ganków, które zaczyna³y ju¿ chciwie lizaæ ciany.
Kalian cicho bulgota³, s³odkawy dym bieg³ po fajce, wype³nia³
p³uca, wylatywa³ na zewn¹trz przez nozdrza i usta, wzlatywa³ pod
sufit. Realnoæ odp³ywa³a.
Haszyd, w³adca khorajskiego miasta Vagaran, kilka miesiêcy temu
zasmakowa³ w paleniu mieszanki z suszonych p³atków czarnego lotosu
134
i innych, równie rzadkich i drogich zió³. Przenosi³y go na Ziemie Nie-
znane, gdzie wprawdzie nie by³ satrap¹, ale niemniej jednak przebywa-
j¹c tam, odczuwa³ niewypowiedzian¹ rozkosz, która, w odró¿nieniu od
ca³ej reszty, jeszcze nie zd¹¿y³a mu siê znudziæ. Za powtórzenie dziw-
nych snów trzeba by³o p³aciæ ogromne pieni¹dze, gdy¿ zio³a, dostarcza-
ne mu przez Aj-Bereka, by³y tak drogie, ¿e w¹tpliwe, aby kogokolwiek
w Vagaranie, poza samym satrap¹, staæ by³o na podobne przyjemnoci.
Dzisiejszy dzieñ przyniós³ Haszydowi zbyt wiele k³opotów
i zdenerwowania. Potrzebowa³ uspokojenia. Niczym nie zak³ócone-
go zapomnienia. Haszyd zjad³ kolacjê, odmówi³ wieczorn¹ modli-
twê, wyda³ Sdemakowi rozporz¹dzenia na noc, poszed³ do siebie
i wyci¹gn¹³ kalian.
Jak zawsze, z ka¿dym ³ykiem dymu zaciera³y siê kontury znajo-
mych przedmiotów, unosi³a siê i zasnuwa³a wszystko wokó³ bia³o-
ró¿owa mg³a. Realnoæ odp³ywa³a. Mg³a odrywa³a Haszyda od ziemi.
Z bia³oró¿owych oparów pieszcz¹cych cia³o delikatnym dotykiem,
a uszy dwiêkiem dzwoneczków i dalekim piewem czystych kobie-
cych g³osów, wyci¹ga³y siê rêce splecione z aromatycznych traw, obej-
mowa³y go i unosi³y gdzie wysoko ponad ob³oki. Spadaj¹c z niebie-
skich przestworzy, Haszyd p³yn¹³ w ciep³ych b³êkitnych oparach.
Towarzyszy³ mu korowód nagich tancerek nieziemskiej urody, któ-
rych ruch i miech wywo³ywa³y u satrapy konwulsje szczêcia oraz
nieznane zwierzêta i ptaki, piewaj¹ce peany pochwalne.
Czas w Ziemiach Nieznanych nie mia³ ¿adnego znaczenia.
Nagle p³ynne opadanie zosta³o przerwane. Nogi dotknê³y ziemi.
Otaczaj¹ca satrapê b³êkitnoæ rozsunê³a siê i Haszyd zobaczy³ przed
sob¹ czyje oblicze. Znajome rysy. Sk³êbiona posiwia³a broda,
zmarszczone brwi. Co to za postaæ? Zna jej imiê
Twarz zamiast znikn¹æ, zbli¿y³a siê do satrapy, przerywaj¹c cu-
downe p³ywanie. Jej wargi porusza³y siê bezdwiêcznie, z otwiera-
j¹cych siê ust wystrzela³y ruchliwe czarne ¿mijki i przelatywa³y obok
Haszyda. W³adca Vagaranu poczu³, ¿e upojenie wycieka z niego jak
woda z dziurawej beczki i zamiast niego pojawiaj¹ siê md³oci.
Haszyd przypomnia³ sobie imiê twarzy. Sdemak! Co on tu robi?
Po co przyszed³? Trzeba go przegoniæ.
Wyno siê. Precz. Wynocha mamrota³ satrapa, dopóki twarz
siê nie rozwia³a. Zaraz potem spod nóg odp³ynê³a ziemia i Haszyd
poczu³, ¿e znowu p³ynie.
135
Dowódca Sdemak zakl¹³ d³ugo i soczycie. Nie w porê Haszyd
napali³ siê tego wiñstwa. A wszystko przez tego Aj-Bereka, niech
go diabli, to on podsun¹³ w³adcy tê truciznê. Dowódca zrozumia³, ¿e
nie uda mu siê otrzewiæ satrapy, nie ma na to czasu.
Sdemak wykrzykn¹³ imiona i od razu do komnaty Haszyda wpa-
d³o z korytarza dwóch ¿o³nierzy.
Ch³opcy powiedzia³ ze zmêczeniem dowódca. Bêdziecie
nieæ pana. Nie odstêpujcie mnie nawet na krok. Wype³niaæ tylko
moje rozkazy. Tylko moje, jasne? Pan zachorowa³. Jest nieprzytom-
ny. Gdyby co mówi³, wyrywa³ siê nie zwracajcie uwagi. Jasne?
Dobrze Ch³opcy, mamy obowi¹zek uratowaæ naszego w³adcê.
Obowi¹zek! Bierzcie go.
Z komnat Haszyda wyszed³ Sdemak, za nim dwóch potê¿nych
¿o³nierzy, którzy mieli na zmianê nosiæ na rêkach swojego w³adcê.
Z piêciu kuszników, dwóch mia³o iæ w ariergardzie ich maleñ-
kiego oddzia³u. Ruszyli pa³acowym korytarzem.
Zza pierwszego zakrêtu wypad³ zziajany oficer. Sdemak nie za-
trzymuj¹c siê, rozkaza³ mu iæ tu¿ obok nich.
Zachodnie skrzyd³o zaj¹³ przeciwnik ciê¿ko dysz¹c, g³o-
sem, w którym strach miesza³ siê z bojowym zapa³em, powiedzia³
oficer. Nie sposób siê przedrzeæ. Pó³nocne skrzyd³o p³onie. Tam
te¿ nie mo¿na przejæ. Jedyna jeszcze wolna droga przez amfiladê
na pierwszym piêtrze, a potem po spiralnych schodach. Ju¿ tam wy-
s³a³em wszystkich moich kuszników. Powinni siê utrzymaæ do na-
szego przyjcia.
Zuch Sdemak nie na pró¿no zawsze lubi³ tego ch³opca
bêdzie z niego dobry dowódca. Jeli Sygnalne ognie zapalono
na dachu?
Dowódco! Tam ju¿ by³y demony! Przed naszymi ch³opcami!
Jak? Sk¹d? Dowódco, to przecie¿ nieludzie, to plemiê Negrali!
teraz w g³osie m³odego oficera da³o siê s³yszeæ równie¿ rozpacz.
Nic nie mo¿emy zrobiæ. W ka¿dego demona trzeba by wsadziæ z dzie-
siêæ be³tów, co najmniej.
A wiêc mo¿na je zabiæ! Co to za demony! parskn¹³ Sdemak.
Demonów ¿elazo siê nie ima!
Zbiegli schodami na pierwsze piêtro. Tutaj doskonale by³o s³y-
chaæ odg³osy rozgorza³ej w pa³acu Haszyda bitwy: przedmiertne
wycie i jêki rannych, brzêk i ³oskot ¿elaza, przekrzykuj¹cych siê
obroñców pa³acu, ³oskot wywa¿anych drzwi i budowanych w przej-
ciach barykad.
136
Ch³opcy siê boj¹. Jedni uciekaj¹ w panice. Inni zamieraj¹
z przera¿enia i nie mog¹ podnieæ r¹k. Przecie¿ wy ich widzielicie,
dowódco! Przyszli ze wiata Demonów! Zajêli pa³ac!
Milczeæ, oficerze! brutalnie przerwa³ mu Sdemak, myl¹c przy
tym: Sam widzê, ¿e pa³ac jest skazany. Obrony ju¿ siê nie da zorgani-
zowaæ. Za póno ¯eby tylko uda³o siê uratowaæ Haszyda .
Atak by³ nieoczekiwany i gwa³towny, jak atak kobry z zasadzki.
Parê chwil temu pa³ac, jak zwykle o tej porze, szykowa³ siê do snu,
cich³y komendy stra¿y, gas³y jaskrawe wieczorne kaganki, zapalano
nocne nie tak jasne, rzadsze; wszystko w rezydencji Haszyda za-
miera³o i nagle jakie stworzenia, w³ochate, z tr¹bami, z dziw-
nymi, wygiêtymi do ty³u kolanami lez¹ przez paradne wejcie, przez
boczne wejcia, przez ka¿de drzwi, okno, ka¿d¹ szczelinê, wype³-
niaj¹ pa³ac swoimi ohydnymi cia³ami, blaskiem zaostrzonych sie-
kier i wypolerowanych he³mów, przewracaj¹ lampy i pochodnie.
Ogieñ zaczyna pe³zaæ po cianach, w jego odblaskach migaj¹ z³o-
wieszcze postacie, i nie ma czasu na zorganizowanie obrony, na zwo-
³anie wojowników, ustawienie ich w odpowiednich miejscach
Nie ma czasu na zrozumienie, co siê dzieje, co za wróg przenik-
n¹³ do pa³acu Haszyda. Ale przez g³owê Sdemaka przemknê³a
krótka jak b³ysk myl, szach D¿umal, jak zameldowa³a Sdemakowi
stra¿, opuci³ swoje komnaty i wyszed³ z pa³acu. Wygl¹da³ przy tym
na bardzo zaniepokojonego i szalenie siê spieszy³ Czy¿by to by³
podstêp wiaro³omnego Turanu? Czy¿by turañskie psy chcia³y zaj¹æ
miasto i przebra³y siê za potwory, ¿eby wywo³aæ panikê w szeregach
dzielnych vagarañczyków? A gdzie podzia³ siê ten m¹drala, Aj-Be-
rek? Te¿ razem z Turañczykami? Sdemak pokrêci³ g³ow¹. Nie czas
teraz o tym myleæ. Potem. Teraz trzeba ratowaæ w³adcê.
Na pó³piêtrze czeka³o na nich dwudziestu kuszników. Starsza-
wy wojownik ze wie¿ymi zadrapaniami na twarzy, w dymi¹cym,
nadpalonym mundurze dziesiêtnika rzuci³ siê do zbiegaj¹cego po
schodach Sdemaka.
Te gady zaraz tu bêd¹! Przebili siê przez barykady na dole!
Nie mam ju¿ nikogo, kogo móg³bym wys³aæ na dó³! S³yszycie?!
Ze schodów prowadz¹cych na parter da³ siê s³yszeæ miarowy tupot
nóg bez popiechu, ale konsekwentnie wchodz¹cych po stopniach.
Biegnij, Sdemak! Szybko! Piêciu do mnie, pozostali za satra-
p¹ i dowódc¹!
Stary wojownik osun¹³ siê na jedno kolano, podniós³ wycelowa-
n¹ w schody kuszê. Do³¹czy³o do niego jeszcze piêciu ¿o³nierzy.
137
Sdemak skierowa³ swój oddzia³ w stronê amfilad sal przeznaczonych
na przyjêcia i uroczystoci.
W biegu ¿o³nierze niechc¹cy zahaczali o drogie wazy i pos¹gi,
i te z ³oskotem spada³y na pod³ogê, rozbija³y siê na tysi¹ce kawa³-
ków. Nikt siê tym nie przejmowa³: ¿ycie satrapy by³o wa¿niejsze od
jakich tam ozdóbek. Sdemaka porazi³a nag³a myl: czy nie przeciê-
to im korytarza prowadz¹cego do spiralnych schodów? Gdyby tak
by³o, znaleliby siê w pu³apce, bo droga do tajnego podziemnego
przejcia, wiod¹cego do zachodniej odnogi rzeki, by³a ju¿ odciêta
przez po¿ar. Co prawda, dostaæ siê na tê stronê piêtra demony mog³y
tylko przez okna, a te by³y wysoko nad ziemi¹, ale ale Dowód-
ca wola³ nie koñczyæ myli.
Haszyd ju¿ nie p³yn¹³ w b³êkitnych oparach. Sta³ siê delfi-
nem i z zawrotn¹ szybkoci¹ wbija³ siê w olepiaj¹cy podwodny
wiat nurkowa³ na samo dno, usiane per³ami i koralami, wyp³y-
wa³ tu¿ pod powierzchni¹, sk¹d widaæ by³o s³oñce. Wita³y go ³a-
wice ryb o dziwnych kszta³tach. Kr¹¿y³y rekiny, ale satrapa nie
ba³ siê ich
Od schodów dzieli³y ich ju¿ tylko dwie niedu¿e sale, gdy z drzwi
naprzeciwko ruszy³y ku nim trzy ciemne szerokie postacie.
W wietle po¿ogi zalni³y siekiery i he³my. Przecie¿ mog³y wejæ
tylko przez okno zdziwi³ siê Sdemak. Jak im siê to uda³o? Jak, do
licha?. I zarycza³:
Strzelaæ! Nie spaæ, niech was! Pal!
Kusznicy unieli kusze. Dowódca odsun¹³ ¿o³nierzy nios¹cych
Haszyda do ciany i zasycza³:
Staæ tu i nie ruszaæ siê.
Pierwsze be³ty wyrwa³y siê ze swoich drewnianych ³o¿y. Z pó³-
torej dziesi¹tki kroków vagarañscy gwardzici nie mogli chybiæ.
Ale nawet po drugiej salwie wychodz¹cy znik¹d wojownicy-
-potwory szli na nich jak gdyby nigdy nic.
Strzelaæ! Strzelaæ! rozkazywa³ Sdemak.
Teraz mo¿na ju¿ by³o dok³adnie przyjrzeæ siê budz¹cym strach
i wstrêt potworom, których legiony wtargnê³y do pa³acu. Zamiast
twarzy kociana narol na czole, ledwo zauwa¿alne oczy, wyro-
stek, zastêpuj¹cy podbródek, koñcz¹cy siê na piersi i ohydnie rusza-
j¹cy siê, jak ¿ywe stworzenie. Cia³a pokryte bizoni¹ sierci¹, trójpal-
czaste szponiaste ³apy, wykrêcone do ty³u stawy nóg. Podobne
138
ohydztwo mog³o wyjæ tylko z czarnych przepaci, znik¹d wiêcej!
Ale mimo to
Strzelaæ! Strzelaæ! Strzelaæ! wrzeszcza³ Sdemak. Nie mo¿-
na by³o dopuciæ, ¿eby który z ¿o³nierzy spanikowa³. S¹ ranni!
Dobijcie ich, ch³opcy!
Niektóre z be³tów wbija³y siê w drewno tarcz, inne odbija³y od
br¹zowych he³mów i kocianej naroli na czole, ale by³y i takie, które
trafia³y w wystawione na ciosy, nieobronne fragmenty cia³ potworów.
I ka¿dy nowy be³t, trafiaj¹cy w cel, powstrzymywa³ zbli¿anie siê ohyd-
nych wojowników, odrzuca³ ich do ty³u. Ledwo zauwa¿alnie.
Odleg³oæ w dalszym ci¹gu nieub³aganie siê zmniejsza³a. Sie-
dem kroków
Sdemak obejrza³ siê jego napiête nerwy wyczu³y co niedobrego.
W ciemnej g³êbi przelotu przez kilkanacie sal i pokoików do-
strzeg³ jaki ruch. Dowódca nie mia³ ¿adnych w¹tpliwoci z ty³u
nadchodzili nieludzie. Z przodu te¿. Ale z przodu tylko trzech. Dzieli
ich piêæ kroków
Kusze na bok! Wyj¹æ szable! zakomenderowa³, jednocze-
nie przyci¹gaj¹c do siebie za rêkaw m³odego oficera. Odci¹gnij
ich od ciany. My z Haszydem przebijamy siê. Potem od razu za
nami, w dó³ po schodach. Jasne?
Tak jest odpowiedzia³ oficer.
Naprzód Sdemak popchn¹³ go w kierunku walcz¹cych ju¿
na szable ¿o³nierzy.
M³ody vagarañski wojownik wspaniale wykona³ swoje zadanie.
Napad³ na najbli¿ej stoj¹cego ciany potwora i uchylaj¹c siê przed
próbuj¹c¹ dosiêgn¹æ go siekier¹, oficer poci¹gn¹³ potwora za sob¹
na rodek sali. Nie by³o na co czekaæ. Sdemak z dwoma ¿o³nierza-
mi, z obojêtnym na wszystko satrap¹ na ramieniu jednego z nich,
rzuci³ siê wzd³u¿ ciany, ku wyjciu z tej sali, ¿eby dostaæ siê do
drugiej, a stamt¹d na schody. Nikt ich nie przeladowa³, nikt nie sta-
wa³ na drodze. Ju¿ s¹ na schodach.
Zawrotny, d³ugi bieg od jednej plamy wiat³a do drugiej. Ni¿ej,
jeszcze ni¿ej. Do podziemi pa³acu. Schody dobieg³y do wroniêtych
w granitowe p³yty ¿elaznych drzwi. To by³o wejcie do labiryntu, wy-
kutego w skale g³êboko pod ziemi¹, do którego wejæ, nie zab³¹dziæ
i wyjæ mogli tylko nieliczni wybrañcy. A jednym z nich by³ dowódca
Sdemak. Wyszarpn¹³ z gniazda pochodniê, wsun¹³ rêkê w otwór w ka-
mieniu, wymaca³ tajn¹ dwigniê i nacisn¹³ j¹. Mechanizm podnosz¹-
cy zasuwê od wewn¹trz zadzia³a³ i drzwi stanê³y otworem.
139
Gdy zatrzasnê³y siê ju¿ za ich plecami, na nowo zamykaj¹c przej-
cie do podziemnej czêci pa³acu, dowódca ze smutkiem pomyla³
o m³odym oficerze.
Jeli uda mu siê ujæ spod ostrzy br¹zowych siekier i dojæ do
obiecuj¹cego bezpieczeñstwo podziemia, to nieszczêsny wojownik
znajdzie siê w pu³apce. Nie zna tajemnicy tych drzwi. Ale zrozumie,
powinien zrozumieæ Sdemak nie móg³ post¹piæ inaczej. Nie ma
prawa ryzykowaæ ¿ycie w³adcy.
Dowódca armii Haszyda prowadzi³ swoich nieco powesela³ych
¿o³nierzy (którzy ju¿ chyba nie wierzyli, ¿e prze¿yj¹) krêtymi koryta-
rzami. Przed rozwidleniem dróg Sdemak nie skrêci³ w lewo, do pod-
ziemnego wiêzienia, gdzie czêsto prowadzi³ Haszyda (satrapa lubi³
osobicie torturowaæ wiêniów), lecz w prawy korytarz, z którego nikt
nigdy nie korzysta³ i który doprowadzi³ maleñki oddzia³ w lep¹ uliczkê.
¯o³nierze, nic nie rozumiej¹c, spojrzeli na swojego dowódcê.
Co tak patrzycie? Idziemy Sdemak wyj¹³ swój krótki cere-
monialny miecz, nachyli³ siê, wsun¹³ koniec ostrza w ledwie widoczn¹
szczelinê miêdzy p³ytami pod³ogi, nacisn¹³ na rêkojeæ. Jedna z p³yt
podda³a siê i odjecha³a na bok. Dowódca wsun¹³ do powsta³ej dziu-
ry rêkê, wymaca³ tam piercieñ, do którego umocowany by³ gruby
³añcuch. Szarpn¹³.
Klnê siê na piersi Isztar, jeszcze nigdy nic podobnego nie wi-
dzia³em! wykrzykn¹³ zdumiony ¿o³nierz, gdy fragment wygl¹daj¹-
cej na monolit ciany ze zgrzytem odsun¹³ siê w g³¹b, otwieraj¹c
ciemne przejcie.
Jestemy uratowani! krzykn¹³ kto.
Uratowalimy naszego w³adcê poprawi³ Sdemak. Pierwszy wkro-
czy³ do kryjówki przygotowanej w³anie na tak¹ wyj¹tkow¹ sytuacjê.
A Haszyd dalej by³ w Czarownej Krainie Snów.
XIX
Fagnir, najemny s³uga Machara, obudzi³ siê i wsta³ z szybko sty-
gn¹cej ziemi.
Co ja tu robiê? zdziwi³ siê. Zadar³ g³owê do góry. Musi ju¿
byæ bardzo póno! A mo¿e nie?.
Opuci³ oczy, zobaczy³ dzbany i wszystko sobie przypomnia³.
Wszystko z wyj¹tkiem tego, co jest w drugim dzbanie. W pierwszym,
140
to oczywiste bia³e z Shemu Fagnir nachyli³ siê i stêkaj¹c, pod-
niós³ przesi¹kniêty zapachem wina He³m. Posta³ chwilê zamylony,
po czym usiad³ obok wymagaj¹cego oglêdzin naczynia.
Aromat, który roztacza³ He³m, by³ bardzo urozmaicony do³¹-
czy³ do niego nieporównywalny z niczym bukiet brythuñskiego cierp-
kiego, aquiloñskiego wytrawnego i i co to takiego? a, oczy-
wicie, stygijski jab³ecznik. Nie, co za po³¹czenie! Ambrozja, nektar,
napój bogów! Fagnir, upojony, ww¹chiwa³ siê w He³m. Zaczê³a do
niego powracaæ czêciowo utracona podczas snu nietrzewoæ.
Wychodzi na to, ¿e Machara jeszcze nie ma! radonie zagra³o
w piersiach s³ugi. Przepad³ nasz indor!.
Fagnir poczu³, ¿e ma ochotê co zapiewaæ. Co dziarskiego.
Ale szybko mu siê odechcia³o. Wpad³ na inny pomys³: przejdzie dwie
ulice, przelezie przez ogrodzenie, wdrapie siê do okna trzeciego z pra-
wej, obudzi tego leniwego os³a, oficjalistê kupca Efrema i namówi
na parê dzbanów, grê w koci i weso³¹ rozmowê.
Jak pomyla³, tak zrobi³. Za³o¿y³ na g³owê podarunek od prze-
stêpców ¿elazn¹ czapkê (pe³ni¹c¹ jednoczenie rolê pojemnej cza-
ry) i wymachuj¹c ci¹¿¹cymi mu dzbanami, Fagnir wzi¹³ kurs na bra-
mê. Dobi³ do niej, pozostawiaj¹c za sob¹ dziwnie krêty lad.
Przed nosem oficjalisty gocinnie otworzy³a siê furtka. I przez
ni¹ na terytorium kupca Machara wkroczy³o przera¿aj¹ce monstrum.
Ajajaj! zmartwi³ siê na g³os Fagnir. A tom siê doczeka³
ju¿ i zwidy mam. Niee, racjê mia³ Achmed muszê z tym skoñczyæ.
Postawi³ dzbany na cie¿ce i usiad³ miêdzy nimi. W tym sa-
mym momencie g³êboko siê zamyli³, utkwi³ wzrok w ziemiê. Od
czasu do czasu spod spuszczonej g³owy dobiega³o: dobrze, ¿e
nie szczury , od jutra ani kropli dzisiaj ostatni raz,
a od jutra ju¿ na pewno , Rzucê. Klnê siê na piersi Isztar
i temu podobne.
Wreszcie Fagnir porzuci³ wiat rozmylañ i podniós³ g³owê.
Potwory by³y ju¿ dwa do pierwszego do³¹czy³ drugi, tak samo uro-
kliwy: morda jak u indora, sieræ jak u capa, topór na ramieniu, na
³bie ¿elazny he³m. He³m z czym siê Fagnirowi kojarzy³, ale z czym,
tego Fagnir nie móg³ sobie przypomnieæ.
Zjawy sta³y jak wkopane, wyci¹gniête na bacznoæ jak struna.
Tak powiedzia³ uroczycie oficjalista Machara. Od jutra
koniec. Od jutra. A dzisiaj wiêto Po¿egnania. Co robiæ, kochani,
jeszcze dzisiaj bêdê musia³ was znosiæ. No i gdzie mielibycie siê
podziaæ, dranie! Ale pamiêtajcie: wiêcej was ju¿ nie bêdzie. Inaczej
141
nie nazywam siê Fagnir! Od jutra ani kropli. A¿ po grób. Ani, ani!
A teraz siadajcie, trzeba to uczciæ.
Z³o¿ywszy tê straszn¹ przysiêgê, Fagnir machn¹³ g³ow¹ He³m,
ledwo trzymaj¹cy siê na niej, upad³ dok³adnie na podstawione rêce.
Fagnir nape³ni³ go po brzegi tym razem bia³ym shemskim.
Przestronn¹, bogato wyposa¿on¹ komnatê owietla³y zapalone
przez Sdemaka i ¿o³nierzy oliwne lampki, dym za wychodzi³ przez
wentylacyjne otwory w cianach.
¯o³nierze po³o¿yli w³adcê na ³o¿e, niemal tak szerokie, jak to,
do którego Haszyd przywyk³, ob³o¿yli go poduszkami, po czym otrzy-
mali od dowódcy pozwolenie na wypicie kubka wina z zapasów pod-
ziemnej kryjówki.
Podobna do tej, w której przebywali, jaskinia by³a magazynem
jad³a i wina, by³o w niej te¿ róde³ko wód gruntowych. Pozwala³o to
czteroosobowej grupie ukrywaæ siê pod ziemi¹ przez rok. A mo¿e
nawet dwa.
Wojownicy Sdemaka z kubkami w rêkach siedli na malutkiej
kanapce, ich zmêczone twarze co chwila rozjania³ umiech. Nie
mogli powstrzymaæ radoci, ¿e wyrwali siê z ³ap nieuniknionej mier-
ci, uratowali siebie i wytaszczyli z piek³a swojego w³adcê. A prze-
cie¿ mo¿liwe, ¿e w pa³acu oprócz nich nikt nie prze¿y³. A im siê uda³o.
Ale nikt z nich, ani ¿o³nierze, ani Sdemak, ani przebywaj¹cy
w cudownym stanie niewiadomoci Haszyd, nie podejrzewa³, ¿e
mieræ ju¿ jest wród nich. I nie by³y to obmierz³e stworzenia z sie-
kierami. Tamte potwory mog³yby siê wydaæ zabawnymi zwierz¹tka-
mi w porównaniu z tym, co zbli¿a³o siê do zaczajonych w ukryciu
ludzi z g³êbin podziemi. Z g³êbin wiata Demonów.
Sdemak rozumia³ radoæ swoich or³ów, ale nie podziela³ jej. Sta-
remu wojakowi by³o ciê¿ko na sercu. On, dowódca, porzuci³ armiê.
Co prawda by ratowaæ w³adcê, ale jednak Uratowanie Haszyda
nie uspokoi³o Sdemaka. Co dzia³o siê teraz na górze? Sk¹d wziê³y
siê te stworzenia? Kim oni byli przebranymi ludmi czy potwora-
mi z przepaci? Czy miasto zdo³a pokonaæ wroga? Jak d³ugo przyj-
dzie im siedzieæ pod ziemi¹? Co zobacz¹, gdy kiedy wyjd¹ na po-
wierzchniê? Pytania, same pytania i cuchnie tu co zdech³y szczur,
czy co?
Haszyd poruszy³ siê, zajêcza³, otworzy³ oczy. Sdemak ciê¿ko
westchn¹³ i zmusi³ siê do wstania z fotela, do podejcia do w³adcy.
142
Stary wojownik wiedzia³, ¿e w³adca bêdzie rozdra¿niony, z³y jak
zawsze, gdy mija³o szczêliwe zapomnienie.
Dowódca zrobi³ krok i nic nie rozumiej¹c, spojrza³ na nogi.
Mia³ uczucie, jakby buty mu w czym grzêz³y. Ale w czym? Mo¿e
dywan pokrywa sadza? Nie, sadzy nie by³o. Sk¹d siê wzi¹³ ten czar-
ny nalot? Sdemak mia³ wra¿enie, ¿e pod³oga lekko siê zako³ysa³a.
Haszyd znowu jêkn¹³. Da³o siê s³yszeæ mamrotanie przez sen. Sde-
mak chcia³ podejæ do w³adcy i nie móg³ oderwaæ nóg od pod³ogi.
Co to znowu za gówno! wykrzykn¹³ rozelony. ¯o³nierze
zdziwieni popatrzyli na swojego dowódcê.
A dowódca mia³ wra¿enie, ¿e warstwa sadzy wzdyma siê i to prze-
cie¿ niemo¿liwe! pe³znie w górê po jego butach! Co to za brednie!
Na pod³odze, panie dowódco! Na dywanie! niezwyk³e zja-
wisko zauwa¿yli równie¿ ¿o³nierze.
Sdemak, stary oli ogonie, to ty? dobieg³o z ³o¿a.
Dowódca poczu³, jak do skóry jego stóp przywar³o co lepkiego
i niewiarygodnie, nieznonie zimnego zimniejszego od wszystkie-
go na wiecie. Jak to, przez buty? . Sdemak nie wytrzyma³ i krzyk-
n¹³ z bólu.
Panie dowódco, to co je wasze buty! zakrzyczeli ¿o³nierze
jeden przez drugiego. To je was!
Radoæ b³yskawicznie zniknê³a z ich twarzy, ustêpuj¹c miejsca
przera¿eniu. Przepychaj¹c siê, ¿o³nierze weszli na kanapkê z noga-
mi, ¿eby uciec przed puchn¹c¹, rosn¹c¹ okropnoci¹. Jeden nie utrzy-
ma³ siê na krawêdzi i spad³ na pod³ogê. Wrzasn¹³ dziko, przenikli-
wie, nieludzko. Próbowa³ wstaæ, ale nie zdo³a³: czarna masa otuli³a
go swoj¹ bezkszta³tn¹ pow³ok¹, owinê³a, wch³onê³a. Krzyk urwa³
siê, jakby krzycz¹cemu nagle zas³oniêto usta.
Ohydna galareta zachowywa³a siê jak ¿ywe i rozumne stworze-
nie. Szybko i zwinnie wspina³a siê po ciele Sdemaka. Ten wyci¹gn¹³
woln¹ jeszcze rêk¹ d³ugi kind¿a³ (ceremonialny miecz nie przyda³by
siê tu na wiele) i z rozmachu ci¹³ po czarnych skrzepach. I nic siê
nie sta³o. Ostrze wesz³o w masê jak we mg³ê, nie czyni¹c jej ¿adnej
krzywdy. A nieznana substancja przykry³a dowódcê po szyjê. Topi³a
go. Wspina³a mu siê do gard³a. Nie czu³ ju¿ zupe³nie swojego cia³a,
nie móg³ siê ruszyæ Zrozumia³, ¿e to koniec. Dwa, trzy oddechy i to
co przedostanie siê przez usta do jego cia³a.
O Isztar, pomó¿ mi umrzeæ szybko! b³aga³ w mylach do-
wódca nie istniej¹cej ju¿ vagarañskiej armii. Coraz g³oniejsze wy-
cie ¿o³nierza wiadczy³o, ¿e i jego spotka³ ten sam los.
143
Ej, który tam? Odezwijcie siê! w absolutnej ciszy, okryty
jedwabnymi przecierad³ami i ob³o¿ony at³asowymi poduszkami,
wychrypia³ Haszyd, który odzyska³ przytomnoæ. Ws³ucha³ siê w ci-
szê. Nic. Tylko jakie obrzydliwe cmokanie i bulgotanie. Uchlali siê
wszyscy, czy jak? Do mnie, zdech³e winie! Ja wam dam Gdzie
jest st¹d wyjcie, ¿eby was
W koñcu wydosta³ siê spod przecierade³ i rozejrza³ wokó³ za-
mglonymi oczami. Nie przypomina to jego pokoi. Jaka piwnica.
Wilgotne ciany, ma³o wiat³a
Gdzie on jest? Gdzie s¹ s³udzy, ochrona, na³o¿nice, w których
objêciach zasypia³ ka¿dej nocy? Nie by³o nikogo.
Do gard³a podesz³y md³oci i Haszyd przechyli³ siê przez kra-
wêd ³ó¿ka, ¿eby opró¿niæ ¿o³¹dek na pod³ogê. Ale nie zd¹¿y³ tego
zrobiæ. Zd¹¿y³ tylko pomyleæ, ¿e jest ci¹gle w wiecie Snów, który
nieoczekiwanie sta³ siê wiatem Koszmarów.
Pod³ogi, na któr¹ chcia³ wypluæ na wpó³ strawion¹ kolacjê, nie
by³o. Zamiast niej k³êbi³a siê, przelewa³a i têtni³a czarna galaretowa-
ta masa, siêgaj¹ca do samej krawêdzi ³ó¿ka.
Gdy g³owa satrapy zawis³a nad ni¹, na jej spotkanie wyprysn¹³ oli-
z³y lni¹cy odrost. Haszyd, w³adca miasta Vagaran, przesta³ istnieæ.
Po rozstaniu z Vellachem, Minolia wypowiedzia³a niezbêdne
zaklêcie, zamknê³a oczy, skoncentrowa³a siê i spróbowa³a ustaliæ,
gdzie jest zaginiony he³m. Kompletne, nieprzeniknione ciemnoci
by³y jedyn¹ odpowiedzi¹. Jednak w tym czarnym kokonie astralnej
wizji zamigota³a br¹zowa iskierka. Zamigota³a i zniknê³a, pozosta-
wiaj¹c po sobie jedynie znak kierunku, w którym nale¿y szukaæ he³-
mu: po³udniowy wschód, niemal centrum miasta, dzielnica kupców
Minolia pospieszy³a w tamtym kierunku.
Tymczasem s³oñce skry³o siê ju¿ za horyzontem; po ulicach Vagara-
nu p³yn¹³ szary zmierzch, przemieniaj¹c budynki w ciemne g³azy na pu-
stynnym przedgórzu, a rzadkich spónionych przechodniów w zjawy.
Minolia poczu³a strach. Nie wiedzia³a dlaczego, ale gêstniej¹cy
mrok, bezludne ulice, brak zwyk³ego ulicznego ha³asu przera¿a³y j¹.
Wydawa³o siê, ¿e miasto zamar³o, skuli³o siê ze strachu, czekaj¹c na
cios, tak jak ma³y ch³opak czeka, a¿ uderzy go ogromny ³obuz. Nie-
jasne, niewyra¿alne s³owami uczucie by³o rozlane w wieczornym
ch³odniej¹cym powietrzu.
Za pobliskim zakrêtem nagle zastuka³y kopyta przeje¿d¿a³a
stra¿ miejska. S³ychaæ by³o g³one rozmowy stra¿ników. Ulica spa-
da³a w dó³ i nogi mimo woli ponios³y Minoliê szybciej.
144
Przed wspóln¹ studni¹ twarz¹ do ziemi le¿a³ cz³owiek. Dziew-
czyna nachyli³a siê nad nim, dotknê³a ramienia, z jej ust gotowe by³o
sp³yn¹æ pytanie: Mo¿e potrzebna pomoc?.
Ale s³owa zastyg³y jej na wargach Minolia zobaczy³a, ¿e spod
rozpostartego cia³a wycieka, formuj¹c ka³u¿e, ciemna, gêsta ciecz.
Walcz¹c ze strachem, dziewczyna szarpniêciem przewróci³a cz³o-
wieka na plecy.
Odzie¿ nieznajomego mê¿czyzny przesi¹k³a na wylot krwi¹, która
nawet jeszcze teraz p³ynê³a z jego cia³a.
Gryz¹c piêæ, ¿eby nie zacz¹æ krzyczeæ, Minolia cofnê³a siê,
obejrza³a i zaczê³a biec w górê po ulicy. Niewiadomie pobieg³a w tê
stronê, gdzie, s¹dz¹c po g³osach, niedawno przejecha³a stra¿. Po-
czu³a, ¿e nie potrafi byæ teraz sama.
Ciê¿ko dysz¹c, dziewczyna dotar³a do skrzy¿owania. Zatrzyma-
³a siê, ¿eby z³apaæ oddech. Obejrza³a siê, popatrzy³a w uliczn¹ ciem-
noæ. Wyda³o siê jej, ¿e z do³u idzie ku niej co utkanego z mroku
i krwi.
Nie mog³a zostaæ sama. Potrzebowa³a kogo, kogokolwiek.
Obrony, pomocy, ród³a si³y. Gdyby w pobli¿u znalaz³a siê stra¿,
dziewczyna rzuci³aby siê do uzbrojonych mê¿czyzn, których obo-
wi¹zkiem by³o chroniæ i ratowaæ. I niewa¿ne, ¿e niemal bezprawnie
dosta³a siê do Vagaranu, niewa¿ne, ¿e nie znalaz³a He³mu Naj-
wa¿niejsze, ¿eby obok niej kto by³. Ale na razie wokó³ nie by³o
¿ywego ducha.
Wspomnienie He³mu przypomnia³o jej o czym innym: Vellach!
Przecie¿ ona wie, gdzie on jest, wie, dok¹d poszed³. Znajdzie go
i jeli trzeba, jeli jeszcze nie jest za póno, bêdzie dalej szuka³a
nieszczêsnego He³mu. Ale nie sama.
Minolia przebieg³a ulicê, wiod¹c¹ do dzielnicy, któr¹ wybra³ jej
brat. Szybciej, szybciej, zobaczyæ Vellacha
Biegn¹c s³ysza³a, jak miasto wype³nia siê dwiêkami: urywany-
mi, dziwnymi, przera¿aj¹cymi. Dwiêki sprawia³y, ¿e coraz bardziej
siê ba³a, coraz szybciej bieg³a.
W tym czasie, gdy ona, zmêczona, nie czuj¹c pod sob¹ nóg do-
tar³a do pierwszych domów dzielnicy, gdzie skierowa³ siê Vellach,
do miasta razem z nocn¹ ciemnoci¹ wesz³o nieszczêcie, którego
pierwsz¹ oznakê zobaczy³a dziewczyna i które rozp³ynê³o siê po nim
z szybkoci¹ górskiego strumienia.
145
Jassin, dowódca stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy, myla³,
¿e bêdzie tak sobie siedzia³ a¿ do zmiany patrolu przy stole z neme-
dyjskiego buka, drzema³ i odpowiada³ na g³upie pytania kapitana, bez
koñca wpadaj¹cego do pomieszczenia i znowu gdzie wybiegaj¹cego.
Ale kapitan nieoczekiwanie zmêczy³ siê w³asn¹ nadmiernie aktywn¹
i bezsensown¹ dzia³alnoci¹ i po³o¿y³ siê spaæ na pryczy w jednym
z pokoi wartowni. Wtedy Jassin równie¿ uzna³, ¿e mo¿e siê wyci¹-
gn¹æ na szerokiej d³ugiej ³awie, na której do tej pory siedzia³. Ledwo
zamkn¹³ oczy, od razu zasn¹³ mocnym ¿o³nierskim snem.
¯o³nierz, który wpad³, niemal wyrywaj¹c drzwi wartowni z za-
wiasów, z ob³¹kañczym krzykiem Alarm!, zasta³ Jassina biegn¹-
cego do wyjcia z szabl¹ w rêku. S³uch dowódcy stra¿y, szczególnie
wyczulony na niezwyk³e dla nocy dwiêki, wstrz¹sn¹³ pi¹cym mó-
zgiem i minutê póniej oficer by³ ju¿ na nogach. Wtedy w³anie wpad³
zaniepokojony ¿o³nierz.
Do stoj¹cego na progu Jassina do³¹czy³ zaspany kapitan.
Co siê sta pytanie zastyg³o na ustach dzisiejszego dowódcy
bramy.
Plac przed Po³udniowo-Wschodni¹ Bram¹ owietla³y pochod-
nie, umocowane w gniazdach na murach i na specjalnie w tym celu
wkopanych w ziemiê s³upach przed wartowni¹. Wymiana pochodni
równie¿ wchodzi³a w sk³ad obowi¹zków stra¿y. Teraz ich jaskrawe
wiat³o pozwala³o zobaczyæ co takiego, ¿e he³m z sobolimi frêdzla-
mi wypad³ z nagle os³ab³ych r¹k kapitana i potoczy³ siê po stopniach.
Przed bram¹ toczy³a siê bitwa. Z ciemnoci bezszelestnie, w ab-
solutnym milczeniu wychodzi³y figury uzbrojone w siekiery i tarcze,
i atakowa³y próbuj¹cych sformowaæ szyk ¿o³nierzy.
Nieludzie Demony wydusi³ z siebie kapitan. Nawet nie
patrz¹c na niego, by³o wiadomo, ¿e jest bledszy od samej bladoci.
Jak stworzeni z krzyków na wpó³ ob³¹kanych g³upków bo¿ych,
poroniêci sierci¹, z tr¹bopodobymi wyrostkami, z kocianymi na-
rolami na czole, z Niewiadomego wy³onili siê wojownicy po to,
¿eby zabijaæ. I zabijali. Zabijali.
Jassin zobaczy³, ¿e potwory przedar³y siê ju¿ do bramy i teraz
walcz¹ z ostatnimi obroñcami mechanizmów podnosz¹cych kratê.
Inne stwory zamykaj¹ szyk, podchodz¹ ze wszystkich stron, nie po-
zwalaj¹c ludziom uciec. Jassin nagle poczu³ lekkoæ i radoæ. Wszyst-
ko sta³o siê proste i zrozumia³e. Spad³ niewidoczny ciê¿ar przygnia-
taj¹cy go przez d³ugie lata. Nareszcie móg³ odetchn¹æ pe³n¹ piersi¹
i rozprostowaæ ramiona.
10 Conan i prorok ciemnoci
146
Wszystko jasne. Sta³o siê to, co musia³o siê staæ. Miasto, pogr¹-
¿one w brudzie i lenistwie, rozpucie i pod³oci, dostanie to, na co
zas³u¿y³o. Niebiosa obróci³y w koñcu swój gniew na tych, którzy hañ-
bi¹ ród ludzki. I on, Jassin, nied³ugo zginie razem ze wszystkimi. Ale
dano mu szansê uczyniæ to z honorem, jak przystoi mê¿czynie i wo-
jownikowi. Byæ mo¿e bêdzie mia³ szczêcie i znajdzie siê w ogrodach
Isztar, wród bohaterów, wród tych, którzy zginêli z broni¹ w rêku
Ma³a chwytliwa rêka wpi³a mu siê w ramiê.
Uciekajmy! Gdzie tu uciec? Gdzie siê schowaæ? krzykn¹³
kto z boku.
Jassin strz¹sn¹³ rêkê, obrzuci³ kapitana pogardliwym spojrze-
niem. Umiech rozci¹gn¹³ wargi dowódcy stra¿y:
Poszed³ won, padalcu, ³ajdaku, synu capa i dziwki! potem
odwróci³ siê do ¿o³nierzy, zgodnie z regulaminem zastyg³ych przy
mechanizmie podnosz¹cym kratê i na ca³y g³os zawo³a³: Podnieæ
most! ¯eby mi ¿adna swo³ocz st¹d nie wysz³a i tu nie wesz³a!
I zapominaj¹c zupe³nie o istnieniu takiego p³aza jak ten kapitan,
Jassin zszed³ po schodach na dó³, na spotkanie mierci. Pragn¹³ jak
najszybciej zmierzyæ siê z prawdziwym wrogiem. W walce przeko-
na siê, ile jest wart.
Jassin zabi³ dwóch nieludzi. Okazali siê miertelni, jak ludzie, tylko
skórê mieli grubsz¹, twardsz¹. Do walki z trzecim swoim przeciwnikiem
Jassin stan¹³ ju¿ ranny. Wojownicy wymienili siê ciosami. Po kolei i jed-
noczenie wzlatywa³y szabla i siekiera. Cia³a obu przeciwników pokryte
by³y niezliczonymi ranami. Muszê poczekaæ, a¿ umrzesz! zaciskaj¹c
zêby, vagarañski dowódca bramy zmusi³ siê do r¹bania i ciêcia.
Koniec umiechn¹³ siê Jassin, widz¹c mêtniej¹cym wzro-
kiem, jak jego nieludzki wróg pada ohydn¹ mord¹ na ziemiê.
Dowódca stra¿y Po³udniowo-Wschodniej Bramy run¹³ martwy
obok pokonanego przeciwnika. Dotykali siê g³owami.
Minê³o piêæ uderzeñ serca. Po mierci Jassina brama zosta³a
zdobyta przez nieludzi i nowi stra¿nicy stanêli na posterunku u wyj-
cia z miasta. Co prawda, potworom nie uda³o siê opuciæ mostu i na
razie nie mogli wydostaæ siê z Vagaranu. Na razie.
Czarna galareta, winna mierci Sdemaka i Haszyda i ¿¹dna no-
wych ofiar, porzuci³a martwy pa³ac i teraz powoli rozp³ywa³a siê po
miecie. Ofiary czeka³y na ni¹: setki, tysi¹ce ¿ywych istot, zamiesz-
kuj¹cych skazane miasto Vagaran.
147
B³êkitnobia³e widmowe wiat³o ksiê¿yca miesza³o siê z purpu-
rowym odblaskiem po¿ogi i zmienia³o gin¹ce miasto w pó³realny
wiat, zrodzony w otumanionym umyle palacza czarnego lotosu.
Skoml¹c ze strachu jak pies, potykaj¹c siê na ka¿dym kroku, cz³o-
wiek w porwanej, pokrwawionej szacie taksatora drogocennoci bieg³
ulic¹. Ale nie dane mu by³o daleko uciec: rzucona siln¹ rêk¹ siekiera,
zalni³a czerwieni¹ jak ra¿¹cy piorun, zasycza³a w locie i wbi³a siê
nieszczêsnemu w krêgos³up. Cz³owiek wyda³ s³aby okrzyk, upad³ na
ziemiê, jego cia³em przez chwilê wstrz¹sa³y drgawki. W koñcu ucich³.
Monstrum z tarcz¹ podesz³o do niego niespiesznie. Jednym szarpniê-
ciem wyrwa³o swoj¹ gron¹ broñ z pleców martwego cz³owieka i w po-
szukiwaniu nowych ofiar rozejrza³o siê po pustej ulicy.
Orlandar skry³ siê za rogiem budynku, ¿eby go nie zauwa¿ono
i bez si³ przywar³ do brudnej kamiennej ciany.
Ju¿ nie mogê, czarowniku zajêcza³. Nie mogê. Schowaj-
my siê gdzie, przeczekajmy
Trzeba iæ, Mistrzu odpowiedzia³ stoj¹cy obok niego Aj-
-Berek. Ju¿ niedaleko. Czujê Conana. Jest gdzie obok. Gdzie siê
tu zaczai³.
Przecie¿ nas zabij¹! Twojej magii nie starczy, ¿eby nas ochro-
niæ! Widzia³e, ilu ich jest? Ca³e legiony!
Nie. Mówi³e, ¿e jest ich tylko dziesiêæ tysiêcy.
Orlandar potrz¹sn¹³ g³ow¹, zlepione kosmyki rudawych w³osów
zalata³y po chudych ramionach.
To niemo¿liwe Staro¿ytni tacy nie s¹ Staro¿ytni s¹ piêk-
ni, m¹drzy, dobrzy. Tylko nienawidz¹ ludzi. A oni oni nawet nie
wiem, kim oni s¹
W takim razie mo¿e wiesz, jak wygl¹daj¹ ci twoi Staro¿ytni?
wysycza³ przez zêby Aj-Berek. Widzia³e ich kiedy? Czy kto
z tego twojego durnego zakonu rozmawia³ z nimi? Nie, wy wbili-
cie sobie do g³owy, ¿e ludzie to dzikusy, ¿¹dni mierci wszystkiego,
co napotkaj¹ na swojej drodze, ¿e ci, którzy ¿yli przed ludmi mu-
sieli byæ czyciejsi, janiejsi, m¹drzejsi i lepsi; ¿e wraz z powrotem
Staro¿ytnych na Ziemi zapanuje pokój, dobro i sprawiedliwoæ
Ale kto wam to powiedzia³?!
Mistrz zap³aka³ ze smutku i bezsilnoci.
Czarowniku, mylisz siê. To na pewno nie s¹ Staro¿ytni. Mo¿e
to ci id¹cy ladem synowie Ciemnych Mocy
Tak? A he³my na ich g³owach widzia³e? Prawie takie same,
jak ten u martwego gladiatora, który powinien stan¹æ na czele Sta-
148
ro¿ytnych! Czarne drañstwo, które wy³azi ze wszystkich szczelin
i wkrótce poch³onie ca³e miasto, to s¹ w³anie id¹cy ladem. Tamten
wiat w ca³ej okaza³oci, który teraz przenika na ziemiê i pokrywa
sob¹ wszystko wokó³. Zajrzyj w swoje serce i pojmiesz, ¿e mam
racjê.
Mistrz nie przestawa³ p³akaæ w milczeniu. Sam siê ju¿ domyli³
(tylko ba³ siê do tego przyznaæ), ¿e Staro¿ytni okazali siê byæ dziki-
mi, bezmózgimi bydlêtami, poch³oniêtymi tylko jednym pragnieniem
lepym pragnieniem zabijania; ¿e zakon w ci¹gu dwustu piêædzie-
siêciu lat myli³ siê, s¹dz¹c, ¿e przyjcie Staro¿ytnej Rasy na Ziemiê
przywróci sprawiedliwoæ i pozwoli zaginionej cywilizacji osi¹gn¹æ
utracone z winy ludzi wy¿yny w nauce, sztuce i rzemios³ach Ro-
zumia³, ¿e przeklêty czarownik ma racjê, ale nie móg³ siê z tym po-
godziæ.
Chodmy wreszcie pogania³ go Aj-Berek. Jeszcze nie
wszystko stracone. Jeszcze mo¿emy powstrzymaæ Staro¿ytnych
i id¹cych ladem. Ju¿ nied³ugo. Czujê obecnoæ Conana. Jest gdzie
tutaj, mo¿liwe, ¿e za nastêpnym rogiem. Idziemy, Mistrzu Orlan-
darze.
Staruszek chlipn¹³ i skin¹³ g³ow¹. Czarownik znowu mia³ racjê:
jeli znajd¹ zbiega, to znajd¹ he³m i mo¿e uda siê zamkn¹æ Wrota.
Ale w jaki sposób?
Ostro¿nie wyszli zza rogu budynku i rozejrzeli siê.
Na pocz¹tku poszukiwañ przepad³ego jak kamieñ w wodê Co-
nana, Aj-Berek przypomnia³ sobie wszystkie znane mu zaklêcia, które
mog³y odgrodziæ, os³oniæ, obroniæ i uratowaæ ich przed niepokona-
nymi wojownikami Armii Staro¿ytnych. Ku jego zdumieniu, takich
zaklêæ by³ ca³kiem sporo. Dziêki nim poruszali siê po ulicach Vaga-
ranu praktycznie bez przeszkód, nie zauwa¿eni przez ohydnych Sta-
ro¿ytnych, którzy zajêli miasto Ale ten medal mia³ dwie strony:
utrzymywanie sta³ego magicznego pola wokó³ nich odbiera³o Aj-
-Berekowi si³y, coraz trudniej by³o mu dojrzeæ aurê barbarzyñcy
w astralnej przestrzeni. W dodatku astralna wizja zasnuta by³a szar¹
mg³¹ niew¹tpliwie efekt potê¿nego wy³adowania pola magiczne-
go. Z rzadka w dr¿¹cej mgle nieprzeniknionej szaroci wybucha³y
kleksy tak obrzydliwej, tak nieludzkiej potwornej czerni, ¿e czarow-
nik zaczyna³ mieæ md³oci. Wiedzia³, ¿e te kleksy s¹ przejawami si³y
bardziej z³ej, bardziej okropnej, bardziej staro¿ytnej ni¿ sami Staro-
¿ytni. Tak najwidoczniej wygl¹da³y na astralnym poziomie ohydnie
pulsuj¹ce czarne ka³u¿e, malutkie strumyki czarnej cieczy i dziwne
149
czarne sople, miejscami zwisaj¹ce z gzymsów i dachów. Magia Aj-
Bereka na nie nie dzia³a³a; gdy pojawiali siê ludzie, ka³u¿e, strumie-
nie i sople zaczyna³y siê poruszaæ, chciwie wyci¹gaæ w stronê ¿y-
wych istot. Czarownik czu³, ¿e z ka¿d¹ chwil¹ czarnych chorych plam
robi siê coraz wiêcej na ciele miasta, ¿e ich ruch staje siê bardziej
wiadomy, coraz szybszy i ukierunkowany, ¿e wkrótce pokryj¹ sob¹
ca³y Vagaran, a potem ca³y wiat i ¿e to w³anie jest mieræ, która
wdar³a siê na ziemiê
XX
Miasto by³o pe³ne pijanych pochodników! Pijanych w dym! A to
siê uchlali! Zapaliæ tyle pochodni! I to jakich ogromnych tyle dymu,
a niech ich
Oho, stra¿nicy te¿ siê nar¹bali, ¿e hej. Cha, cha, przewracaj¹ siê
razem z koñmi, objêci i walaj¹ siê Wszyscy siê walaj¹, wszy-
scy, gdziekolwiek siê spojrzy. Ca³e miasto siê upi³o. Przecie¿ dzisiaj
wiêto! Ale jakie?
Jakie to dzisiaj wiêto? Fagnir szturchn¹³ ³okciem w kud³a-
ty brzuch. Nie otrzyma³ odpowiedzi, chwyci³ za tr¹bê i zawis³ na
niej, podkurczaj¹c nogi. wiêto pij do dna wina Machar,
wina! i znowu wszystko zawirowa³o i przewróci³o siê. Znowu ude-
rzenie. Tym razem plecami i karkiem. I czysty, d³ugo nie milkn¹cy
brzêk wokó³ g³owy.
Niebo, lni¹ce czerwieni¹, wype³niaj¹ tr¹by, sieræ, ³adnie po-
b³yskuj¹ce blachy, oczy pod koci¹ To przyjaciele! Spokojni i do-
brzy jedyni Dobrze, ¿e jest ich coraz wiêcej Wyci¹gnê rêce
i podnios¹ mnie
Fagnir wyci¹gn¹³ rêce.
Wojownicy Legionu Staro¿ytnych spêdzili ju¿ z oficjalist¹ spo-
ro czasu i wiedzieli, czego siê od nich ¿¹da. Chwycili Pana za rêce
i postawili na nogi. Pan klasn¹³ w d³onie podszed³ do niego Staro-
¿ytny zaszczycony niesieniem dzbana. Pan podniós³ rêkê do He³mu
i zdj¹³ go z g³owy wojownicy z szacunkiem sk³onili g³owy. Pan
stukn¹³ He³mem o dzban strumieñ wina chlusn¹³ z w¹skiej szyjki
do podsuniêtego naczynia.
Przy przyjaciele! zawo³a³ ile tchu Fagnir i zamoczy³ usta
w winie. Wsysa³ w siebie boski napój, dopóki siê nie zmêczy³. Po-
150
tem przechyli³ g³owê razem z He³mem na twarz, ramiona i pier
chlusnê³y aromatyczne strumienie. Chcê wypiæ zhas hss s
Has ydem Fagnir wysun¹³ jêzyk, ³owi¹c krople, ciekaj¹ce z za-
³o¿onego na w³aciwe miejsce He³mu. Pojma³ jedn¹ i powróci³ do
myli, która przed chwil¹ zawita³a mu w g³owie. Naprzzz Na-
przód, do pa³a cu Do Haszyda! Piæ On i ja Do dna
wiat huta³ siê, jak wisz¹cy nad przepaci¹ most. Dobrze, ¿e
ma obok przyjació³. Podsuwaj¹ brzuchy, pozwalaj¹ chwytaæ siê za
w³osy, za tr¹by tr¹by
Indory! przerazi³ siê Fagnir. Moi przyjaciele to indory?!.
Nie zd¹¿y³ siê przestraszyæ jak nale¿y, bo zza bia³ej plamy na
przodzie wychyli³ siê Haszyd.
Haaasyd! zawy³ radonie oficjalista.
Jeden z ludzi Fendiego bardzo usilnie, ale bez powodzenia szu-
kaj¹cy zbieg³ego gladiatora, w porê zauwa¿y³ demony i to, co robi¹
z ludmi. Najpierw rzuci³ siê biegiem w stronê Spêtanej Wszy, ale
potem ju¿ tylko po prostu ucieka³ przed wy³a¿¹cymi zewsz¹d po-
tworami z siekierami.
Bieg³, gdzie go nogi ponios¹. Wychyli³ siê zza rogu jakiego
domu i zobaczy³ dziwn¹ kompaniê: w jego stronê sz³a i ju¿ by³a ja-
kie dwadziecia kroków od niego horda demonów, na której czele
szed³ pijany jak bela cz³owiek, wygl¹daj¹cy na kupieckiego s³ugê.
Potwory tak troskliwie podtrzymywa³y go pod rêce, towarzyszy³y
mu z takim szacunkiem, jakby by³ przywódc¹ ich szajki.
Mêtny, rozbiegany wzrok wodza demonów nagle spocz¹³ na
wys³anniku Fendiego, który nie zd¹¿y³ schowaæ siê za rogiem. Prze-
pita twarz zajania³a radoci¹.
Haaasyd! krzykn¹³ dowódca potworów, gapi¹c siê na niego
i wyci¹gaj¹c do niego rêkê. Cz³owiek Fendiego oszo³omiony i prze-
ra¿ony rzuci³ siê do ucieczki. Byle gdzie, ¿eby tylko jak najdalej
st¹d.
Kluczy³ jak zaj¹c. Gdy tylko zobaczy³ odblask br¹zowych sie-
kier i he³mów, rzuca³ siê w bok, nie patrz¹c gdzie biegnie.
Wysokie ogrodzenia nie stanowi³y problemu. Szerokie strumie-
nie i do³y przeskakiwa³ jednym susem. Ale wszêdzie byli tamci. Z³o-
dziejaszek zupe³nie zapomnia³ o swoim zadaniu, o jakim tam bar-
barzyñcy, nie wiedzia³, w jakiej dzielnicy jest teraz, nie mia³ pojêcia,
co robiæ dalej. ¯eby chocia¿ móg³ chwilê odpocz¹æ
151
Chyba w koñcu by³ sam. Opar³ siê o wysoki mur, ocieraj¹c pot
i uspokajaj¹c oddech. Zaraz zbierze myli i
Kamienne ogrodzenie rozsypa³o siê jak pod uderzeniem potê¿-
nego, przeznaczonego do rozwalania murów twierdzy tarana. Jeden
z kamieni rozbi³ g³owê poddanemu Fendiego. Ten upad³ nieprzy-
tomny, ale ¿ywy. Na jego piersi stanê³a ogromna szponiasta ³apa,
³ami¹c mu koci, zgniataj¹c wnêtrznoci, wyduszaj¹c z niego ¿ycie.
Amin, by³y stra¿nik martwego szacha D¿umala, nie zauwa¿y³,
¿e kogo rozgniót³. Rozwali³ ogrodzenie nie po to, ¿eby pozbawiæ
¿ycia jak¹ ¿a³osn¹ istotê to by³a tylko stoj¹ca mu na drodze prze-
szkoda. Ludzie go nie interesowali. Nie patrzy³ na nich, tylko ³ama³,
depta³, kruszy³. Przeciera³ sobie drogê i szuka³. Potrzebny mu by³
cz³owiek, który go zabi³. Amin pozna go po zapachu, oddechu, bez
wzglêdu na ubranie, po chrzêcie ¿wiru pod jego butami. Znajdzie
go i wypije jego krew.
Co szuka³o Amina, Co, co by³o mu potrzebne, bez czego by³o
mu le. Amin czu³, ¿e to jest tu¿ obok. Nied³ugo siê spotkaj¹. Ju¿
nied³ugo.
Cz³owieka, który go zabi³, nigdzie nie by³o. Ani pod dachami
pude³ek, w których ¿yli ludzie i które Amin rozdeptywa³, ani na za-
lanych wiat³em po¿arów ulicach, ani tam, gdzie mo¿na siê ukryæ
w ciemnoci, któr¹ Amin rozprasza³ swoj¹ pochodni¹: trzyma³ w rê-
ku wyrwane z korzeniami p³on¹ce drzewo. I ¿eby by³o widniej, za-
pala³ od niego inne pochodnie. Niech p³on¹ te wszystkie przeszko-
dy. Im mniej przeszkód, tym szybciej znajdzie cz³owieka, który go
zabi³. I wypije jego krew.
Amin szed³ ulic¹. Ale na razie widzia³ tylko swoich. Ich mo¿na
by³o nie ruszaæ nie przeszkadzali. Podszed³ do nowego muru
¿eby go zburzyæ i zobaczyæ, czy nie ma za nim tego, kogo krwi
³akn¹³.
Nagle zatrzyma³ siê. Poczu³. Zobaczy³. Zrozumia³. Wreszcie.
Znaleli siê.
Amin zarycza³.
Minolia znalaz³a swojego brata Vellacha. Szukaj¹c ratunku przed
koszmarem, który poch³ania³ miasto, miota³a siê od muru do muru,
od domu do domu, z zau³ków na ulice. Wszêdzie by³y przelewaj¹ce
152
krew potwory w he³mach podobnych do zaginionego He³mu. P³o-
mieñ po¿arów owietla³ nocny Vagaran.
W jego niepewnym pomarañczowym wietle majacz¹ sylwetki
miotaj¹cych siê w panice ludzi, pojawiaj¹ siê i znowu znikaj¹ w ciem-
nociach z³owieszcze, milcz¹ce postacie ohydnych istot, rodem z noc-
nego koszmaru, wymachuj¹cych br¹zowymi siekierami, potrz¹saj¹-
cych drewnianymi tarczami, zabijaj¹cych ka¿dego, kogo spotkaj¹
na swojej drodze
Minolia wesz³a przez furtkê w ogrodzeniu jednego z domów.
Zobaczy³a na werandzie skulon¹ postaæ brata. Wewn¹trz domu sza-
la³ po¿ar. Minolia schwyci³a brata pod pachy i odci¹gnê³a od ognia,
na ulicê. Czerwone jêzyki wysuwa³y siê z okien, lubie¿nie oblizuj¹c
ciany skazanego domu.
Jeszcze nigdy Minolia niczego nie dwiga³a, nigdy nie mia³a do
czynienia z prac¹ fizyczn¹. Dlatego z wysi³ku krêci³o siê jej w g³o-
wie, mia³a uczucie, jakby w dole brzucha co siê mia³o zaraz obe-
rwaæ. Zacisnê³a zêby. Wyci¹gnê³a brata przez furtkê na ulicê i opar³a
o cianê. Usiad³a obok Vellacha, przez chwilê ciê¿ko oddycha³a,
potem nachyli³a siê nad bratem.
Mordercy z siekierami mieli charakterystyczny sposób zabijania
przynajmniej sadz¹c po tych trupach, które widzia³a Minolia. Swoim
ofiarom albo odr¹bywali g³owy, albo rozpruwali brzuchy. Jej rodzone-
mu bratu próbowali rozpruæ brzuch. Najwidoczniej pó³ksiê¿yc siekiery
tylko go musn¹³. Albo Vellach siê odchyli³, albo co odwróci³o uwagê
potwora. Vellach ¿y³, ale straci³ przytomnoæ. Nie by³o jednak w¹tpli-
woci nie prze¿yje. Podarowano mu kroplê czasu i morze cierpienia.
Minolia rozchyli³a rozciêt¹ odzie¿ brata. Tego typu rany mo¿na tylko
cisn¹æ rêkami, nie pozwalaj¹c wylaæ siê wnêtrznociom, i umrzeæ.
Vellach uniós³ powieki. Jego oczy strasznie zezowa³y, g³owa
miota³a siê na boki, jak u szmacianej lalki. Ale w koñcu pozna³ dziew-
czynê i spróbowa³ siê umiechn¹æ.
Siostra wychrypia³. Nagle z jego gard³a wydoby³ siê bul-
gocz¹cy dwiêk i z k¹cika ust pociek³a krew zmieszana ze lin¹.
Siostra Rozb roz
Mówi³ z trudem. Minolia objê³a jego g³owê rêkami, przytuli³a
twarz do jego policzka i szepta³a: Ciszej ciszej .
Zaklêcie Rozbite Naczynie nie dzia³a
Vellach zach³ysn¹³ siê krwi¹.
Uciekaj st¹d Zapomnij o He He³mie Uciekaj Sta-
ro Staro¿ytni wrócili
153
To s¹ Staro¿ytni? oczy Minolii otworzy³y siê szeroko ze
zdumienia.
Taak nas ok³ama
I nagle g³ony, straszny krzyk:
Uciekaj st¹d!
Vellach krzykn¹³, czuj¹c nadchodz¹c¹ agoniê i wk³adaj¹c w ten
krzyk ostatek si³, resztkê ¿ycia. Jeszcze krzycza³, gdy jego cia³o zwi-
nê³o siê w przedmiertnych drgawkach.
A potem umar³.
Minolia p³aka³a, przyciskaj¹c g³owê brata do swojej piersi.
Nagle ogrodzenie jakby wybuch³o, na wszystkie strony polecia-
³y kamienie. Z wy³omu, z py³u wysz³o na ulicê co, co by³o strasz-
niejsze ni¿ wszystkie koszmary widziane dot¹d przez Minoliê.
Trzy razy wy¿szy od cz³owieka, z g³azami musku³ów przelewa-
j¹cymi siê pod skór¹, z ogromnymi, ciê¿kimi jak granitowe p³yty
d³oñmi gdzie w górze tonie w ramionach malutka g³ówka, z wysz-
czerzon¹ paszczêk¹. Minolia mia³a wra¿enie, ¿e w tym potworze by³o
co znajomego. Nie odrywa³a wzroku od demonicznej istoty i za-
miast uciekaæ, z szaleñczym uporem stara³a siê przypomnieæ sobie,
dlaczego potwór wydaje jej siê znajomy.
Monstrum, pozostawiaj¹c za sob¹ rozgniecione cia³o jakiego
cz³owieka, sz³o w stronê Minolii. Dziewczyna powinna siê ratowaæ,
ale nie rusza³a siê, tuli³a g³owê brata do swojej piersi i patrzy³a na
demona. Nie mia³a ju¿ si³y uciekaæ, ale nie czu³a strachu przed mier-
ci¹. Czy umrze trochê wczeniej, czy trochê póniej, czy zabije j¹
ten demon, czy inny co za ró¿nica
Monstrum dosz³o ju¿ do po³owy ulicy.
I nagle zastyg³o.
Z pobliskiego rynsztoku p³yn¹³ ku niemu czarny cienki stru-
myczek. Czarna (nie wiedzieæ czemu Minolia pomimo ciemnoci
by³a tego pewna) gêsta ciecz podp³ynê³a do szponiastej stopy po-
twora i pope³z³a w górê po jego nodze. Ciemny strumyczek dotar³
do brzucha, do pêpka i wpi³ siê w niego. Tak, wpi³ siê, Minolia
by³a pewna, ¿e siê nie pomyli³a. A po chwili demon zarycza³ trium-
falnie, jak zwierz z Mrocznych Lasów Tamtego wiata, któremu
dogodzono. Zarycza³ tak, ¿e ¿aden cz³owiek nie by³ w stanie tego
wytrzymaæ. Mo¿na by³o albo straciæ rozum, albo rzuciæ siê do
ucieczki na z³amanie karku.
Minolia uciek³a. Obejrza³a siê dopiero na koñcu ulicy. I zoba-
czy³a, co dzieje siê z demonem. Cia³o potwora przypomina³o wil-
154
gotn¹ glinê, zmieszan¹ rêkami niewidzialnego garncarza, s¹czy³y siê
z niego czarne krople, topi³o siê
Dziewczyna rzuci³a siê do ucieczki, nie wiedz¹c dok¹d, nie wie-
dz¹c przed czym.
Amin znalaz³ i jego znaleziono. Czu³ upajaj¹ce Po³¹czenia, da-
j¹ce si³ê, nie maj¹c¹ sobie równych, si³ê, której nie mo¿na pokonaæ.
On, Amin, bêdzie rós³ a¿ do nieba, rozdepcze ziemiê, stanie siê Wielk¹
Nicoci¹. I zabije cz³owieka, który go zabi³.
Minolia upad³a, zmêczone nogi zawiod³y j¹. Dziewczyna le¿a-
³a, niemal dotykaj¹c kamiennego postumentu, na który codziennie
wchodzi³ inny kap³an ze wi¹tyni Isztar i do wieczora sta³ tam z kub-
kiem na ja³mu¿nê.
Dopóki Minolia bieg³a, chcia³o jej siê walczyæ o ¿ycie. Ale gdy
tylko upad³a, fizyczne i psychiczne si³y opuci³y j¹.
Dlatego gdy z ciemnoci wysz³y trzy z³owieszcze, owietlone
blaskiem po¿arów i wiat³em ksiê¿yca postacie z siekierami w ³apach,
pomyla³a tylko, ¿e byæ mo¿e mieræ w takim miejscu zostanie przy-
jêta jako ofiara dla Isztar. Dwa potwory zastyg³y w pewnym oddale-
niu, trzeci szed³ w stronê Minolii.
Jego ostatnie kroki moje ostatnie chwile przemknê³o na
krañcach jej wiadomoci. To w³anie s¹ Staro¿ytni To s¹ ci, na
których czekalimy dwiecie piêædziesi¹t lat. Kaci. Wszystko na pró¿-
no. Ca³e ¿ycie na darmo. Umar³ mój Vellach, teraz moja kolej .
Na dwa kroki przed ofiar¹, siekiera zosta³a wzniesiona do ude-
rzenia. Pozostawa³o tylko opuciæ j¹ na drobn¹ szyjkê. I dziewczyna
pokornie pochyli³a g³owê, ¿eby katu wygodniej by³o zadaæ cios.
Wielkimi bezg³onymi krokami gdzie zza postumentu wysko-
czy³ i rzuci³ siê na potwora ros³y mê¿czyzna ze wzniesionym nad
g³ow¹ mieczem, trzymanym obiema rêkami. Staro¿ytny spostrzeg³
niebezpieczeñstwo i zwróci³ siê ku niemu twarz¹, ustawiaj¹c swoj¹
siekierê tak, ¿eby zablokowaæ opadaj¹cy miecz.
Potwór wystawi³ przed siebie siekierê, ¿eby os³oniæ siê przed
uderzeniem z góry. Ale zamach by³ fa³szywy i mê¿czyzna wyhamo-
wa³ opadaj¹ce ostrze, b³yskawicznie zmieni³ ustawienie nóg i ramion
i zada³ cios, wbijaj¹c klingê dok³adnie pod kocian¹ narol na czole.
Staro¿ytny wojownik run¹³ jak podciêty.
Mia³em racjê! zawo³a³ cz³owiek, zapewne zwracaj¹c siê bezpo-
rednio do nocy. Nosaci maj¹ s³abe miejsce pod tym guzem na czole!
155
Minolia pozna³a go: to by³ gladiator, który zabi³ Turañczyka na
arenie.
A gladiator spojrza³ na Minoliê, mrugn¹³ do niej i ruszy³ na dwóch
nastêpnych Staro¿ytnych, którzy teraz szli w jego stronê. Gdy zbli-
¿y³ siê do nich na odleg³oæ pozwalaj¹c¹ na walkê wrêcz, za plecami
Staro¿ytnych wojowników pojawi³a siê jeszcze jedna ludzka postaæ
kobieta z szabl¹.
Uderzyli jednoczenie na tego samego przeciwnika mê¿czy-
zna i kobieta, mieczem i szabl¹, w pier i plecy. Giêtka szabla wy-
giê³a siê, napotykaj¹c grub¹, tward¹ skórê, ale metal zwyciê¿y³ i kho-
rajska szabla zatopi³a siê w ciele przybysza. Dwukrotnie trafiony
Staro¿ytny zachwia³ siê i wypuci³ br¹zowy pó³ksiê¿yc.
A mê¿czyzna i kobieta (j¹ Minolia równie¿ pozna³a wojow-
niczka z areny, która pokona³a kozaka) od razu zwrócili siê do trze-
ciego przeciwnika i zaatakowali go tak samo jak pierwszego, z obu
stron. I znowu zwyciê¿yli.
Widzisz, pad³ na ziemiê powiedzia³a g³ono kobieta. Taka
taktyka jest na nich najlepsza.
Taka co? Zreszt¹, niewa¿ne. Nie podoba mi siê to mê¿czy-
zna tr¹ci³ nog¹ le¿¹cych wojowników, upewniaj¹c siê, ¿e nie ¿yj¹.
Nie lubiê atakowaæ od ty³u.
Najwidoczniej kontynuowali jaki przerwany spór.
To nieludzie! gor¹czkowa³a siê kobieta. I do nich zasady
honoru nie maj¹ zastosowania! Za to celnym ciosem pomiêdzy krêgi
szyjne zabijasz ich od razu, na amen
K³ócili siê, tak jakby wokó³ nich nie p³onê³y domy, jakby nie
majaczy³y w oddali okrutne potwory.
Dziêkujê! Uratowalicie mnie! Minolia wsta³a i niepewnym
krokiem sz³a w stronê ludzi, którzy uratowali jej ¿ycie. Si³y zaczê³y
jej wracaæ, gdy zobaczy³a pokonanych Staro¿ytnych i us³ysza³a ludzk¹
mowê Jakby wypi³a czarê o¿ywiaj¹cego balsamu z wyj¹tkowo sil-
nych zió³.
Gladiator zwróci³ na ni¹ uwagê.
Nie ma za co, dziewczyno. Widzia³a czarne ka³u¿e?
Nie odpowiedzia³a Minolia i w tym samym momencie
przypomnia³a sobie czarny strumyczek, zlewaj¹cy siê z demonem.
Czy nie o tym mówi?.
Jakie drañstwo wycieka zewsz¹d. Przypomina smo³ê wy-
jani³ mê¿czyzna. Omijaj j¹, w ¿adnym razie nie wchod. Widzie-
limy, co siê dzieje z ludmi, którzy w ni¹ wpadali
156
Minolia ju¿ by³a obok barbarzyñcy i jego towarzyszki. Kobieta-
-wojownik spojrza³a na swojego barczystego towarzysza z do³u do
góry (A mo¿e wiêcej ni¿ towarzysza? pomyla³a Minolia zupe³-
nie nie na miejscu) i kpi¹co zapyta³a:
Wszystkie kobiety w miecie bêdziemy ratowaæ?
Conan nie zd¹¿y³ nic odpowiedzieæ. W g³owie dziewczynki
wybuch³a b³yskawica myli i Minolia nagle przypomnia³a sobie, ¿e
w³anie na poszukiwanie tego cz³owieka Orlandar wys³a³ ca³y za-
kon. Co za szczêcie! Ale na g³owie barbarzyñcy nie by³o ¿adnego
He³mu
He³m! krzyknê³a tak niespodziewanie i g³ono, ¿e jej nowi
znajomi drgnêli. Gdzie jest He³m, wojowniku, który pokona³ Tu-
rañczyka? Wzi¹³e go ze sob¹!
Cymmerianin spojrza³ na uratowan¹ dziewczynê z litoci¹, a po-
tem odwróci³ siê do Amazonki:
Idziemy, marnujemy tu tylko czas. Musimy jeszcze dotrzeæ
do murów
Najwy¿sza pora parsknê³a Amazonka.
I Minolia zobaczy³a plecy swoich wybawców.
Stójcie! Zatrzymajcie siê! He³m! On daje w³adzê nad Staro-
¿ytnymi! krzycza³a zrozpaczona dziewczyna, biegn¹c za gladiato-
rami, odchodz¹cymi w ciemnoæ nocy w popiechu, lecz bez paniki.
Wy niczego nie wiecie!
Conan nie zatrzymuj¹c siê, odwróci³ g³owê i z niejakim zainte-
resowaniem zapyta³:
Nad kim daje w³adzê?
Nad Staro¿ytnymi! No, nad tymi z tr¹bami Mylelimy, ¿e
oni s¹ dobrzy, a oni s¹ li, zabijaj¹ ludzi! A He³m mo¿e zmusiæ ich do
pos³uszeñstwa! Dlatego Orlandar wys³a³ nas, ¿ebymy ciê szukali
Jasne przerwa³ Conan ten potok s³ów. Biedna dziewczyna,
zupe³nie zwariowa³a ze strachu. Najkrótsz¹ drogê do murów znasz?
Znam sk³ama³a szybko Minolia ba³a siê, ¿e zostawi¹ j¹
sam¹. W rzeczywistoci nie wiedzia³a nawet, gdzie s¹ teraz.
To poka¿. A po drodze opowiesz nam o tym He³mie.
Amazonka nie odezwa³a siê, ale doæ jednoznacznie parsknê³a.
Ale czy mê¿czyni warci s¹ s³ów?
Cymmerianin gronie przypomnia³ dziewczynie:
Patrz pod nogi i uwa¿aj na smo³ê! I na inne rzeczy te¿
157
Spêtana Wesz by³a pusta jak nigdy. Fendi samotnie siedzia³ za
sto³em, przed nim sta³ nietkniêty kubek z winem i talerz z zimnym
miêsem. Myla³ w napiêciu. O czym? nie urodzi³ siê jeszcze na
wiecie taki cz³owiek, któremu pozwolono by poznaæ jego myli.
Nagle otworzy³y siê drzwi. Gwa³townie. Ale nó¿ by³ szybszy. Zami-
gota³ jak srebrzysta rybka i wbi³ siê na poziomie piersi wchodz¹ce-
go. ¯aden z psów Fendiego nie mia³by tak szarpaæ drzwiami, a wiêc
obcy. Obcym mieræ. Jeliby miêdzy powstaniem myli a wprowa-
dzeniem jej w czyn by³a choæby chwila pauzy, Fendi nie zaj¹³by i nie
utrzyma³ tronu vagarañskich z³odziei. Ataman odwróci³ siê, s³ysz¹c
skrzypienie i jednoczenie rzuci³ no¿em, który nie wiadomo sk¹d
pojawi³ siê w jego rêku.
Z uczuciem zdziwienia Fendi po¿egna³ siê dawno i na zawsze.
Od dzieciñstwa rzuca³o go po wiecie, by³ w najokrutniejszych sytu-
acjach i widzia³ przeró¿ne rzeczy. Tak¿e wszelkiego rodzaju czary
i najdziwniejsze potwory.
Monstrum, które otworzy³o drzwi, w³adowa³o siê do rodka, trzy-
maj¹c przed sob¹ tarczê z wbitym w ni¹ no¿em. Przera¿aj¹cy wy-
gl¹d syna piekie³ i nieudany rzut no¿em nie wywo³a³ u Fendiego ni-
czego poza pragnieniem dzia³ania. Gdy obcy zrobi³ krok po brudnej
pod³odze karczmy, niewysoki, ruchliwy Shemita pokona³ dziel¹c¹
ich odleg³oæ i w¹skie, ¿ylaste d³onie króla z³odziei wyjê³y spod czer-
wonej koszuli dwa sztylety. Sta³o siê to tak szybko, ¿e potwór chyba
nie zrozumia³, gdzie podzia³ siê cz³owiek, którego dopiero co wi-
dzia³.
Ale dwa jeden po drugim ciosy w plecy podpowiedzia³y mu
gdzie. Ozdobiona kocianym guzem g³owa zaczê³a krêciæ siê w po-
szukiwaniu bezczelnej ofiary, siekiera zosta³a podniesiona przez
w³ochate ³apy do zadania miertelnego ciosu. Wtedy praw¹ stopê
potwora u¿¹dli³y dwa cienkie ostrza.
Tak jak zabija siê moskity nie patrz¹c, klepi¹c siê po tym miej-
scu, gdzie czuje siê obecnoæ obcego cia³a i uk³ucie, tak w³anie
potwór machn¹³ siekier¹, kieruj¹c pó³ksiê¿yc tam, gdzie powinien
znajdowaæ siê bezczelny cz³owiek.
Gdyby Fendi umia³ siê miaæ, to teraz na pewno pozwoli³by so-
bie na tak¹ przyjemnoæ, patrz¹c, jak potwór przecina swoim topo-
rem powietrze, obraca siê i gapi na to miejsce, gdzie w jego, potwo-
ra, rozumieniu powinien walaæ siê przeciêty na pó³ trup. Przera¿aj¹ce
straszyd³o zastanawia siê, gdzie mia³ podziaæ siê ten owad z niepo-
wa¿nymi no¿ykami i jak mu siê uda³o uciec. A Fendi sta³ za w³ocha-
158
tymi plecami potwora, prawie siê o nie opieraj¹c. Nie spiesz¹c siê,
wybiera³ punkty, w które uderzy za chwilê. Cz³owiek widzia³ jasno
koniec pojedynku.
Potwór nie mia³ szans. By³ zbyt nieruchawy. Z tymi, którzy ustê-
powali Fendiemu pod wzglêdem szybkoci reakcji i ciosów, szybki,
zrêczny, gibki Shemita rozprawia³ siê bez skrupu³ów, nie daj¹c prze-
ciwnikowi ¿adnej szansy prze¿ycia. Ci, którzy mu pod tymi wzglê-
dami nie ustêpowali, musieli pope³niæ inny b³¹d skoro Fendi do tej
pory ¿y³ i cieszy³ siê dobrym zdrowiem. I nikt ani w Vagaranie, ani
nigdzie indziej nie ma prawa uwa¿aæ siê za najlepszego wojownika,
dopóki oddycha tym samym powietrzem, co Fendi. A jeli kto za-
cznie mieæ o sobie zbyt wysokie mniemanie, to musi spróbowaæ szczê-
cia i albo umrzeæ, albo zabiæ Fendiego. W Vagaranie ju¿ od dawna
takich nie ma
Pozostali jednak przyjezdni. Na przyk³ad ten wychwalany bar-
barzyñca-gladiator, który jak mówi¹, nie ma sobie równych i który
zapewne te¿ tak s¹dzi. Ale to nic: wkrótce siê wyjani, kto umie le-
piej zabijaæ. Ju¿ nied³ugo siê spotkaj¹.
Ale najpierw ta jaszczurka z toporem. Mimo twardej jak skoru-
pa starego orzecha skóry, Fendi podziurawi j¹ sztyletami, wyk³uje
oczy. Straszyd³o zamieni siê w lepe rzeszoto, i jeli nawet jest z sa-
mego wiata Demonów, tam w³anie powróci. A on wyjdzie z tego
bez jednego zadrapania.
Prawie tak w³anie siê sta³o.
Fendi zada³ jeszcze trzy ciosy no¿ami w bok, plecy i w³ochat¹
nogê bestii i zupe³nie nieoczekiwanie dla potwora znalaz³ siê przed
nim i podskoczy³.
Zimny b³ysk metalu to by³a ostatnia rzecz, jak¹ zobaczy³ Sta-
ro¿ytny. Rozpalone prêty wbi³y siê w jego oczy i wiat zgas³. Potwór
po raz pierwszy w ¿yciu wyda³ ochryp³y, wciek³y ryk, zakrêci³ siê,
r¹bi¹c siekier¹ wszystko, co by³o za blisko. Z wyk³utych oczu s¹czy-
³a siê ¿ó³ta mêtna ma.
Fendi odskoczy³ na bezpieczn¹ odleg³oæ i wybra³ miejsce do
kolejnego, ostatniego ju¿ ciosu, gdy k¹tem oka zauwa¿y³ ruch
w drzwiach.
Odwróci³ siê, sta³o tam jeszcze jedno straszyd³o, a za nim b³ysz-
cza³ he³m trzeciego.
Decyzja zosta³a podjêta b³yskawicznie. No có¿, pierwszy po-
twór mia³ szczêcie. Ci, którzy teraz przybyli, równie¿. Król z³odziei
zupe³nie nie by³ ciekaw, co to za potwory i sk¹d siê wziê³y w jego
159
rezydencji, najwa¿niejsze, ¿e wrogów by³o du¿o. Rzucaæ siê do walki
z przewa¿aj¹cymi si³ami przeciwnika to g³upota, a nie odwaga
tak brzmia³a jego dewiza i dlatego postanowi³ uciec ze Spêtanej
wszy, wybieraj¹c do przymusowej i nie hañbi¹cej ucieczki najpew-
niejsz¹ drogê.
Z sali jadalnej do kuchni. Z kuchni do przybudówki, gdzie
dzielono tusze. Wszystkie drzwi za sob¹ zamyka³ na zasuwy. W przy-
budówce Shemita odsun¹³ stó³, otworzy³ klapê tajnego luku i sko-
czy³ do podziemnego przejcia, ³¹cz¹cego karczmê z oddalon¹ o piêæ-
dziesi¹t kroków stajni¹. Tunel wykopano w celu ucieczki przed
ob³awami, które co jaki czas organizowa³a stra¿ miejska, ale korzy-
stano z niego rzadko ró¿nice zdañ za³atwiano zazwyczaj pokojo-
wo, jak to miêdzy swojakami.
Woda. ¯aden nie pilnuje. £otry. Ju¿ ja im dam. Fendi zrobi³
dwa kroki w wodzie, która siêga³a mu do kostek i przy trzecim po-
czu³, ¿e nie mo¿e wyci¹gn¹æ nogi.
Shemitê zawsze ratowa³a z opresji sprawdzaj¹ca siê zasada: po-
czujesz niebezpieczeñstwo b³yskawicznie zareaguj. Ataman pod-
skoczy³, uwolni³ nogi z safianowych butów i wpar³ siê rêkami i no-
gami w ciany w¹skiego prze³azu. Nie wiedzia³ dlaczego, ale czu³
jeli dotknie tego, w czym ugrzêz³y jego buty, zginie.
Pokonanie drogi do stajni po cianach prze³azu by³o zajêciem
bardziej niebezpiecznym i wyczerpuj¹cym ni¿ powrót i opuszczenie
karczmy przez dach na linie. Przed jaszczurami z toporami uda mu
siê uciec, ile by ich tam by³o. A poza tym: po co potwory mia³yby
w³aziæ na dach?
I Fendi jak mucha na cianie ruszy³ z powrotem.
Oto i luk. Uniós³ g³ow¹ klapê, wsun¹³ pod ni¹ praw¹ rêkê, chwyci³
za brzeg. Lew¹ otworzy³ luk, potem wczepi³ siê palcami w deski obok
prawej d³oni. Zacz¹³ wci¹gaæ cia³o na górê.
Jak oni zd¹¿yli tacy powolni, nieruchawi, przecie¿ nie powin-
ni byli zd¹¿yæ!
Ale nad g³ow¹ zalni³ pó³ksiê¿yc i odr¹bane d³onie zsunê³y siê
do podziemnego przejcia. Rozleg³ siê g³ony plusk, gdy cia³o ata-
mana zetknê³o siê z grz¹sk¹ galaret¹.
Czarna, lepka, gêsta jak miód substancja wyda³a dwiêk po-
dobny do cichego, zadowolonego burczenia, gdy uwi¹z³ w niej cz³o-
wiek z pokaleczonymi rêkami. Fendi jeszcze próbowa³ uwolniæ cia³o
z grz¹skich objêæ, ale z ka¿dym konwulsyjnym ruchem czu³ siê co-
raz mniej wolny i wkrótce znalaz³ siê w pe³nej w³adzy czarnej mazi.
160
Mucha wpad³a do miodu Jednoczenie w nozdrza Fendi uderzy³
mdl¹cy smród i jego cia³o przej¹³ ch³ód albo co podobnego do
ch³odu, wgryzaj¹cego siê w ka¿dy por cia³a, wdzieraj¹cego siê do
¿y³, mia¿d¿¹cego mózg lodowatym imad³em. Ostatnim odczuwa-
nym w tym ¿yciu przez Shemitê uczuciem by³a irytacja. ¯e nie udo-
wodni³ zarozumia³emu gladiatorowi, kto z nich jest najlepszym wo-
jownikiem na wiecie.
A potem przyszed³ Ból, który zaæmi³ wszystko. Hucza³ w ciele
cz³owieka, dopóki ¿ycie wys¹cza³o siê z niego po kropli, dopóki
miêk³y koci, pêka³a skóra, uwalniaj¹c krew, rozp³ywa³ siê mózg
w czaszce. Dopóki cz³owiek nie sta³ siê tym, co go wch³onê³o grz¹-
sk¹, mierdz¹c¹ ciecz¹.
Stój! nieoczekiwanie zawo³a³ Aj-Berek. Tutaj!
Zasapany Orlandar zastyg³ obok swojego towarzysza.
Co tutaj? wydusi³ z siebie.
Conan. Gdzie blisko. Czujê go. Albo jest w tym domu, albo
w nastêpnym Albo gdzie pod naszymi nogami. Znalelimy go,
Mistrzu.
Starcy byli w jednej z dzielnic, w której ¿yli biedacy niemal
przy samych murach miejskich. Na nieudanych poszukiwaniach zbie-
g³ego gladiatora up³ynê³a im wiêksza czêæ nocy, wkrótce powinien
wstaæ wit ostatni wit cz³owieka. Ale ci¹gle by³o tak samo ciem-
no, tylko p³omienie po¿arów owietla³y ulice, ju¿ niemal ca³kowicie
pokryte czarn¹, ruchliw¹ galaret¹, wch³aniaj¹c¹ ludzi, konie, wiel-
b³¹dy, kundle i nawet Staro¿ytnych.
Czarowniku, patrz! krzykn¹³ nagle Orlandar, pokazuj¹c prze-
krzywiony, wyblak³y szyld na cianie przed wejciem do pobliskie-
go budynku bez okien, z jedynymi mocnymi dêbowymi drzwiami.
Aj-Berek podniós³ g³owê i zdumiony zamar³ z otwartymi ustami.
Tanio, do syta i do zamroczenia! by³o napisane na samym
dole szyldu. Ch³odne wino i gor¹ce zak¹ski! g³osi³y nieco wiêk-
sze litery trochê wy¿ej. Pijalnia starca Kafara! oznajmia³ najwy-
¿ej umieszczony najwiêkszy napis.
A na samej górze wypisana by³a ogromnymi krzywymi literami
nazwa knajpy: Br¹zowy He³m.
Jak¿e to wyszepta³ wstrz¹niêty Orlandar, opieraj¹c siê
o ramiê maga. Przy ka¿dym wydechu powietrze z chrypieniem wy-
dostawa³o siê z jego wyschniêtego gard³a.
161
Aj-Berek otrz¹sn¹³ siê ze zdziwienia i wzruszy³ ramionami.
Nie wiem, Mistrzu. Mo¿liwe, ¿e to przypadek. Mo¿liwe te¿,
¿e to znak losu. Albo przejaw zamys³u bogów. Albo Nie wiem.
Jestem za to pewien, ¿e napewno musimy tu wejæ. Taak, bez w¹t-
pienia. Chodmy.
Podszed³ do drzwi i spróbowa³ je otworzyæ. Zamkniête. Pchn¹³
ramieniem. Drzwi nie ustêpowa³y. Ale Aj-Berek wyranie s³ysza³
dobiegaj¹cy zza nich szmer.
Conan! krzykn¹³ i jego g³os za³ama³ siê ze wzruszenia.
Conan, otwórz! Jestemy przyjació³mi! Wiemy, ¿e tam jeste! Mo-
¿emy pomóc! Otwórz, Conanie, barbarzyñco z Cymmerii! Niepoko-
nany gladiatorze, który nigdy nie sta³ siê pokornym niewolnikiem!
Szmer sta³ siê wyraniejszy, jakby spod drzwi odsuwano jakie
ciê¿kie przedmioty. I drzwi otworzy³y siê. Przed magiem i Mistrzem
sta³ z obna¿onym mieczem, gotowy do walki z ka¿dym, ten, którego
szukali przez ca³¹ koszmarn¹, niekoñcz¹c¹ siê noc.
Mistrz Orlandar! rozleg³ siê w g³êbi ciemnego pomieszcze-
nia znajomy radosny g³os.
Minolia? zdziwi³ siê Mistrz, który nigdy by siê jej tu nie
spodziewa³, a ju¿ zw³aszcza w towarzystwie zbieg³ego gladiatora.
Chwa³a Bogini, w tej dziurze s¹ jeszcze jacy ¿ywi ludzie
rozleg³ siê inny g³os kobiecy, ochryp³y, bardzo zmêczony.
Conan wyszepta³ z ulg¹ Aj-Berek i poczu³, jak ogromny ciê-
¿ar spada z jego ramion.
Czarownik! zarycza³ niepokonany gladiator, wci¹gn¹³ zasko-
czonego takim obrotem wydarzeñ Aj-Bereka do Br¹zowego He³mu
i przystawi³ mu ostrze do gard³a. Na Croma, nareszcie ciê mam!
XXI
Czarna masa powoli, stopniowo rozp³ywa³a siê po miecie,
wch³aniaj¹c wszystko, co napotka³a na swojej drodze od rezyden-
cji Haszyda, przez dzielnice wielmo¿ów, kupców i bogatych lichwia-
rzy, p³yn¹c w kierunku siedzib biedniejszych handlarzy i rzemielni-
ków, domów prostytutek i z³odziei, i dalej, do cha³up biedaków
i pijaków, dalej, do nor ¿ebraczek i w³óczêgów, a¿ do miejskich
murów. Wch³oniête przez czarn¹ galaretê rozp³ywa³y siê pa³ace i mi-
narety, taja³y domy i baraki, znika³y magazyny i sklepy, przepada³y
11 Conan i prorok ciemnoci
162
bez ladu warsztaty i tawerny Masa nie pozostawia³a po sobie nic
tylko bulgocz¹ce, ko³ysz¹ce siê morze absolutnej czerni.
W przestronnej, ale brzydkiej knajpie Br¹zowy He³m pano-
wa³ pó³mrok i ba³agan. Ciê¿kie drewniane sto³y by³y poprzewraca-
ne, ³awy porozrzucane po k¹tach, kontuar rozr¹bany na pó³ czyim
potê¿nym ciosem miecza albo siekiery. Pod³oga us³ana by³a skoru-
pami naczyñ, kawa³kami pieczonej baraniny i poodr¹bywanymi
czêciami ludzkich cia³. Ale wydarzenia tej nocy, które widzieli
i w których uczestniczyli schowani w knajpie ludzie, by³y tak kosz-
marne i wstrêtne, ¿e ju¿ nikt nie zwraca³ uwagi na to, ¿e krew zmie-
sza³a siê z wylanym winem, ludzkie szcz¹tki walaj¹ siê razem z ka-
wa³kami talerzy i resztkami zak¹sek By³o to makabryczne miejsce,
ale bezpieczniejsze ni¿ ulice oszala³ego miasta. Drzwi znowu zasta-
wiono d³ugimi ciê¿kimi ³awami i dêbowymi sto³ami.
Amazonka siedzia³a na wysokim taborecie, ponuro zamylona
spogl¹da³a na swojego towarzysza i przyciska³a do boku zakrwawion¹
opaskê zosta³a ranna w jednym ze staræ ze Staro¿ytnymi. Wtedy
Conan postanowi³, ¿e pora odpocz¹æ i przeczekaæ w jakim ciem-
nym k¹cie i zaci¹gn¹³ kobiety do pierwszego napotkanego budynku.
Wnêtrze budynku wiadczy³o, ¿e Staro¿ytni ju¿ tu byli i na pocz¹tek
barbarzyñca musia³ zawlec do piwniczki najbardziej okaleczone cia³a,
¿eby wra¿liwa Minolia nie zemdla³a. Potem zabarykadowa³ drzwi
i dopiero wtedy zaj¹³ siê ran¹ Amazonki.
Minolia sta³a teraz w k¹cie i rozszerzonymi strachem oczami
patrzy³a na Conana. Na Cymmerianina patrzy³ równie¿ Mistrz Or-
landar b³agalnym gestem przyciskaj¹c rêce do piersi. Na jego twa-
rzy malowa³ siê wyraz bezsilnoci.
Tymczasem Cymmerianin wznosi³ siê porodku sali jak ogrom-
na góra. W lewej rêce trzyma³ mocno w³osy Aj-Bereka, w prawej
ciska³ rêkojeæ swojego miecza, przystawionego do gard³a czarow-
nika i z³owieszczo lni¹cego w wietle oliwnej lampy.
Conan, co ty pisnê³a Minolia.
Cicho, kobieto! wrzasn¹³ barbarzyñca nie odwracaj¹c g³o-
wy, a potem nachyli³ siê nad twarz¹ maga. Od razu ciê pozna³em,
ohydny czarowniku! Tam, na grzbiecie Zawodz¹cego W¹wozu, to ty
rzuci³e na mnie czar, prawda? Odpowiadaj!
I mocno pchn¹³ starca.
Aj-Berek g³ono prze³kn¹³ linê, ale gdy z jego ust sp³ynê³a od-
powied, g³os by³ spokojny, a spojrzenie spod przymkniêtych po-
wiek obojêtne.
163
Tak odpowiedzia³ czarownik. To ja, broni¹c swojego w³ad-
cy, satrapy Haszyda, powstrzyma³em ciê zaklêciem Ty walczysz
po swojemu, a ja po swojemu Oczywicie, mo¿emy porównaæ
nasze metody i zastanowiæ siê, które s¹ bardziej sprawiedliwe
Barbarzyñca jeszcze raz potrz¹sn¹³ staruszkiem, tym razem sil-
niej, tak ¿e zêby zadzwoni³y o zêby. Oczy barbarzyñcy ciska³y b³y-
skawice, knykcie palców, zaciniêtych na rêkojeci miecza, zbiela³y.
Potwornym wysi³kiem woli Conan powstrzymywa³ siê, ¿eby nie pod-
ci¹æ gard³a pod³emu czarownikowi, tu, od razu, bez dyskusji.
Ty mówisz mi o sprawiedliwoci! Ty! zarycza³ Conan.
Wielce szanowny wojowniku wtr¹ci³ siê niemia³o Orlan-
dar, robi¹c krok w stronê Cymmerianina. Przyszlimy tu nie po to,
¿eby Uwierz mi, teraz nie czas, by
Cofnij siê, starcze! krzykn¹³ Conan na chwilê odsuwaj¹c
miecz od szyi czarownika i wymierzaj¹c go w Mistrza. Cofnij siê,
jeli nie chcesz byæ nastêpny! Conan g³ono odetchn¹³. Dusi³a go
wciek³oæ, wciek³oæ i radoæ, ¿e ju¿ za chwilê bêdzie móg³ ze-
mciæ siê za wszystko, co przysz³o mu wycierpieæ w tej miecinie.
Znowu zwróci³ siê do Aj-Bereka, znowu przystawi³ miecz do jego
gard³a: Ty, wstrêtny czarnoksiê¿nik, mi³onik demonów i po¿eracz
padliny, ty miesz siê ze mn¹ równaæ? Ja jestem wojownikiem, wal-
czê uczciwie, otwarcie, twarz¹ w twarz z wrogiem i nie korzystam
przy tym z tego ca³ego magicznego gówna!
Spe³nia³em tylko rozkaz swojego w³adcy: chroniæ go przed
niebezpieczeñstwem cicho i tak samo spokojnie, nie czyni¹c naj-
mniejszej próby uwolnienia siê, odpowiedzia³ Aj-Berek. A ty ty
wykonywa³e rozkaz swojego pana: zabiæ satrapê Haszyda, napaæ
na Vagaran, spl¹drowaæ go. Przynajmniej pod tym wzglêdem mo¿na
nas sprawiedliwie porównaæ.
Zgadza siê, czarowniku zasycza³ Cymmerianin. Zgadza siê.
Jestem najemnikiem, robiê to, co ka¿¹ mi inni i nie mylê. Rozka¿¹
zabijê, rozka¿¹ bêdê szturmowaæ dowolne miasto Ale nigdy
s³yszysz? Nigdy nie znêcam siê nad pokonanym przeciwnikiem, nie
bawiê siê z nim, jak kot z pojman¹ mysz¹, nie zmuszam go, bezsilne-
go, ¿eby tañczy³, jak mu zagram W odró¿nieniu od ciebie i twojego
drañskiego satrapy. I dlatego ja postêpujê bardziej sprawiedliwie.
Wykonywa³em rozkaz tylko tyle zdo³a³ wydusiæ Aj-Berek.
Barbarzyñca umiechn¹³ siê krzywo.
I to wszystko, co masz do powiedzenia? Wystarczy. Tygrys,
który wyrwa³ siê z klatki, napada na tego, kto go w niej zamkn¹³
164
i wszystko mu jedno, czyj rozkaz wykonywa³ jego drêczyciel. To w³a-
nie bêdzie sprawiedliwe. Pomódl siê do swojego czarnego boga, cza-
rowniku Conan z Cymmerii wzi¹³ zamach, ¿eby zadaæ ostatni cios.
Orlandar przera¿ony zas³oni³ twarz rêkami, Minolia bezsilnie
gryz³a piêæ, w oczach mia³a ³zy.
Conanie, postêpujesz jak ostatni mê¿czyzna rozleg³ siê zmê-
czony, pogardliwy g³os.
Co takiego?! ¿achn¹³ siê barbarzyñca i odwróci³ do Ama-
zonki. Kobieta siedzia³a rozluniona, przez ca³y czas przyciskaj¹c
do rany zakrwawion¹ opaskê. Twarz wojowniczki by³a blada, wargi
wykrzywia³y siê w pogardliwym umieszku, ale wzrok mia³a twar-
dy. Ze z³oci¹ patrzy³a Cymmerianinowi prosto w oczy.
Jak ostatni mê¿czyzna powtórzy³a który jest tylko dodat-
kiem do swojego cz³onka. Jeste z³y, pragniesz zemsty i nawet nie
próbujesz myleæ tym, co masz miêdzy uszami na chwilê zamilk³a,
krzywi¹c siê z bólu.
Przecie¿ przez tego gada i jego pana ty te¿ musia³a walczyæ
na arenie! krzykn¹³ Conan. Tak samo jak ja mog³a zgin¹æ ku ich
uciesze! Niemo¿liwe, ¿eby nie chcia³a odp³aciæ im t¹ sam¹ monet¹!
Chcê, barbarzyñco. Ale najpierw zada³abym sobie kilka py-
tañ. Ci ludzie szukali Conana po co? Znaleli go jak? Przyszli do
Conana sami, z w³asnej woli dlaczego? Czarownik móg³by uspo-
koiæ Conana jednym ruchem palców nie zrobi³ tego, z jakiego po-
wodu? Powiedzieli, ¿e mog¹ pomóc w jaki sposób? Nie wydaje
ciê siê, mê¿czyzno, ¿e najpierw warto by by³o poznaæ odpowiedzi
na te i inne pytania, a dopiero potem dokonywaæ sprawiedliwego
s¹du? Zabiæ zawsze zd¹¿ysz , ale jak bêdziesz rozgrzebywa³ to
gówno, które pluska tam, na zewn¹trz?
Zapanowa³a pe³na napiêcia cisza. Cymmerianin zastyg³ bez ru-
chu i intensywnie o czym myla³. W koñcu zakl¹³ pó³g³osem
i odepchn¹³ od siebie Aj-Bereka.
Mag polecia³ w k¹t Br¹zowego He³mu, tam, gdzie sta³a Mi-
nolia, potkn¹³ siê, ale dziewczyna z³apa³a go pod pachy i starzec usta³
na nogach.
Dobrze, czarowniku wysapa³ Conan. Wygra³e. Podziê-
kuj tej kobiecie machn¹³ mieczem w stronê Amazonki. Jeli rze-
czywicie wiesz, co tu siê dzieje, i wiesz, jak siê z tego wyrwaæ
mów. I pamiêtaj: jeli us³yszê w twoich s³owach choæby jedn¹ fa³-
165
szyw¹ nutê, choæby aluzjê, ¿e znowu zaczynasz swoje magiczne
sztuczki, umrzesz, zanim skoñczysz zdanie.
Teraz mieræ jest wszêdzie wokó³ nas odpowiedzia³ Aj-Be-
rek. Nie bojê siê jej. Ale na kartê postawiono wiêcej ni¿ moje i twoje
¿ycie, barbarzyñco Wys³uchaj mnie spokojnie i uwa¿nie, mam
nadziejê, ¿e mi uwierzysz Mamy bardzo ma³o czasu, dlatego bêdê
mówi³ krótko. Na d³ugo przed pojawieniem siê ludzi, na Ziemi pa-
nowa³a nieludzka rasa nazywano ich Staro¿ytnymi
Aj-Berek skoñczy³ swoj¹ opowieæ i zamilk³.
Conan siedzia³ na taborecie, mocno zaciskaj¹c palce. Nikt nie
uroni³ ani s³owa; s³ychaæ by³o jak potrzaskuje knot w oliwnej lam-
pie, a z zewn¹trz dobiega³y dziwne szeleszcz¹ce dwiêki. Minolia
objê³a Amazonkê, bezg³onie op³akuj¹c za³amanie siê wszystkich
jej nadziei i marzeñ, Orlandar posêpnie popija³ z pêkniêtego kubka
znalezione za kontuarem kwane wino.
Wierzysz mu, kobieto, która nie chce nazwaæ swojego imie-
nia? zapyta³ w koñcu ochryple Cymmerianin.
Amazonka skinê³a g³ow¹.
A ty, s³u¿¹ca Zakonowi Dnia Ostatniego?
Minolia kiwnê³a.
A ty, Mistrzu Zakonu Dnia Ostatniego?
Orlandar skin¹³.
Conan opuci³ nisko g³owê. Znowu zgêstnia³a cisza.
Sprawiedliwoæ powiedzia³ cicho barbarzyñca, nie zmie-
niaj¹c pozy. Mój ¿ywio³ to wojna, a nie filozofowanie. Wiem, ¿e
bia³e to bia³e, a czarne to czarne , a wszystkie odcienie przewy¿-
szaj¹ moje rozumienie zamilk³ na chwilê. Czy post¹pi³ sprawie-
dliwie Orlandar, pomagaj¹c powróciæ m¹drej, jak s¹dzi³, rasie, która
w rzeczywistoci okaza³a siê band¹ têpych zabójców? Czy post¹-
pi³e sprawiedliwie ty, czarowniku, z rozkazu Haszyda trzymaj¹c mnie
w okowach czaru po walce w Zawodz¹cym W¹wozie? podniós³
g³owê i ledwie s³yszalnie zakoñczy³: Czy sprawiedliwie post¹pi-
³em ja, zabijaj¹c Amina i tym samym pomagaj¹c Czarnym Mocom
zapanowaæ na Ziemi? w jego oczach zalni³a rozpacz. Co po-
wiecie, panowie mêdrcy i magowie?
Aj-Berek i Orlandar milczeli przygnêbieni.
Wszyscy pope³nilimy b³êdy z niewiedzy odezwa³a siê nagle
Minolia. Winni jestemy wszyscy i nikt. Co siê sta³o, to siê nie
166
odstanie. Ale jeli mo¿emy jeszcze poprawiæ sytuacjê, to trzeba posta-
nowiæ, jak to zrobiæ. A sprawiedliwoci szukaæ bêdziemy póniej.
Dwa razy zabiæ martwego powiedzia³ w zadumie Conan.
S¹dzisz czarowniku, ¿e to o mnie?
Tak, barbarzyñco.
S¹dzisz, ¿e Amin o¿y³?
Tak, barbarzyñco.
S¹dzisz, ¿e powinienem zabiæ go po raz wtóry?
Tak, barbarzyñco.
S¹dzisz, ¿e wtedy wszystko siê skoñczy?
Tak, barbarzyñco.
Wiesz, jak go zabiæ?
Nie, barbarzyñco.
Cymmerianin zamia³ siê nieweso³o.
Nienawidzê czarowników, magów i innych czarnoksiê¿ników!
Najpierw nawarz¹ piwa, a potem ka¿¹ ci je wypiæ
Amin rzeczywicie ¿yje odezwa³a siê niemia³o Minolia.
Widzia³am go. On, on siê zmieni³. I po³¹czy³ siê z tym czarnym pa-
skudztwem, które zala³o miasto.
Po krótkiej chwili Conan uderzy³ d³oñmi w kolana i g³ono po-
wiedzia³:
Có¿, skoro tylko ja mogê uratowaæ wiat, to, co robiæ, uratujê
go po raz kolejny. Mam tylko nadziejê, ¿e, powiedzmy, za jakie
trzy, cztery tysi¹ce lat kto wspomni moje imiê Czarowniku par-
szywy, wiesz ty chocia¿, gdzie chowa siê ten raz ju¿ zabity Amin?
Nie, barbarzyñco.
Oczywicie. G³upie pytanie. Sk¹d mia³by wiedzieæ Na
Croma, sam muszê wszystko zrobiæ!
Zapomnielicie o He³mie wtr¹ci³ niemia³o Orlandar.
Mo¿liwe, ¿e z jego pomoc¹ uda³oby siê pokonaæ Amina
Nie mamy He³mu i nie ma czasu, ¿eby go szukaæ. Trudno.
Sami sobie poradzimy Conan zerwa³ siê, tak jakby w ogóle nie by³
zmêczony i wsun¹³ miecz do pochwy. Tak, moi sprawiedliwi przy-
jaciele. Teraz wychodzimy st¹d i idziemy w stronê murów miejskich
biegiem, ¿eby to czarne drañstwo nas nie dogoni³o. Jeli kto zo-
stanie z ty³u, nie bêdziemy na niego czekaæ nie pora na to. Niech
sobie sam radzi. Potem wchodzimy na mur i stamt¹d patrzymy, co
siê dzieje. Gdzie jest nasz zmartwychwsta³y przyjaciel. A tam
Nieoczekiwanie zamilk³, nas³uchuj¹c. Pozostali zamarli i rów-
nie¿ wytê¿yli s³uch. Ale wokó³ w dalszym ci¹gu panowa³a cisza.
167
Potem jednoczenie rozleg³y siê dwa zgrzytaj¹ce dwiêki: to Conan
zazgrzyta³ zêbami z irytacji i wyci¹gn¹³ miecz z pochwy.
Na ty³y knajpy. Szybko. W razie czego uciekajcie przez kuch-
niê. No!
Jego towarzysze w popiechu, nie rozumiej¹c, co siê dzieje,
ruszyli w stronê ciemniej¹cych za kontuarem drzwi do kuchni. A po-
tem oni te¿ us³yszeli: na zewn¹trz, zupe³nie blisko, rozleg³ siê tu-
pot nóg, jakby dziesiêciu ¿o³nierzy maszerowa³o po ulicach mar-
twego miasta. Ludzie zamarli. Conan sta³ z mieczem w pogotowiu.
Czu³, jak po jego twarzy p³ynie zimny pot, ale nie móg³ go zetrzeæ.
Zamieni³ siê ca³y w k³êbek napiêtych nerwów, gotów natychmiast
stan¹æ do walki nawet z Najwy¿szym Demonem, jeli taki istnie-
je i odwa¿y siê przyj¹æ wyzwanie Ale jak nie w porê, na Bela,
jak nie w porê!
Kroki przybli¿a³y siê ucich³y kto kopn¹³ w zastawione
drzwi nie poddaj¹ siê pchn¹³ ramieniem upad³ z trudem
siê podniós³
I ze z³oci¹ zasycza³, j¹kaj¹c siê:
I tutaj zamkniête! Darmozjady w gardle mi zals zachs³
Krótko mówi¹c, ch³opaki, wywa¿ajcie.
W drzwi kto mocno uderzy³ i z tej strony, z której ukryli siê
zbiegowie, z powsta³ej w dêbowych drzwiach szczeliny wysunê³a siê
krawêd br¹zowej siekiery. Uderzono jeszcze raz, potem jeszcze
i jeszcze Szczelina w drzwiach by³a coraz szersza.
Minolia zacisnê³a sobie usta obiema rêkami, ¿eby nie krzyczeæ
z przera¿enia, Amazonka wyci¹gnê³a szablê, gotowa do walki na
mieræ i ¿ycie, Aj-Berek wyszepta³ kilka magicznych s³ów, wzniós³
rêce ku sufitowi, zdecydowany wykorzystaæ ca³y pozosta³y zapas
magicznej si³y do walki z okrutnym wrogiem, Orlandar trz¹s³ siê za
ich plecami, a Conan
A Conan bez si³ osun¹³ siê na pod³ogê. Miecz wypad³ z jego
os³ab³ych palców i wszyscy zobaczyli, ¿e jego cia³em targaj¹ kon-
wulsje.
Jedne z zawiasów drzwi nie wytrzyma³y naporu i spad³y. Drugie
ostatnie jeszcze siê trzyma³y.
Conan! krzyknê³a Amazonka. Conan! Wstañ, wojowniku!
Conan przewróci³ siê na plecy, z jego gard³a dobiega³o bulgota-
nie, jakby dusi³a go agonia.
Conan!
Bez rezultatu.
168
To koniec wyszepta³ Orlandar.
W tym momencie runê³y drzwi i do knajpy wdar³a siê wataha
potworów, uzbrojonych w br¹zowe siekiery i drewniane tarcze. Usta-
wili siê pod cianami karczmy, otaczaj¹c ludzi i wojowniczo wysu-
nêli przed siebie broñ. A w lad za nimi do Br¹zowego He³mu
wtoczy³ siê wysoki, niewiarygodnie chudy cz³owiek, którego g³owê
zdobi³ przekrzywiony He³m.
O, ch³opaki! powiedzia³ pl¹cz¹cym siê jêzykiem, wpatruj¹c
siê zmêtnia³ym wzrokiem w Minoliê i Amazonkê, z ca³ych si³ pró-
buj¹c skupiæ wzrok, ale renice z³oliwie siê rozje¿d¿a³y ku skro-
niom, albo zje¿d¿a³y do nosa. Omal nie upad³. Ale siê utrzyma³.
Nalewaj¹ tu porz¹ p p porz¹d nym obywatelom, czy nie?
Wtedy Conan, ci¹gle jeszcze siedz¹c na pod³odze, zacz¹³ siê
ob³¹kañczo miaæ.
Co to wszystko znaczy? widz¹c, ¿e nikt nie ma zamiaru
r¹baæ ich na kawa³ki, zapyta³ szeptem zbity z tropu Orlandar.
To znaczy zajêcza³ Cymmerianin, nie bêd¹c w stanie opa-
nowaæ chichotu. Och To znaczy Fagnir
W tym momencie oficjalista kupca Machara i posiadacz magicz-
nego He³mu z ha³asem upad³ na brudn¹ pod³ogê.
I temu cz³owiekowi powierzy³e He³m! zachichota³a Ama-
zonka, gdy Conan skoñczy³ wyjaniaæ, kim jest Fagnir i zapropono-
wa³ plan dzia³ania.
Cymmerianin wzruszy³ ramionami.
Przecie¿ nie wiedzia³em, ¿e he³m to He³m A tak w ogóle,
mog³a mnie uprzedziæ.
A tak w ogóle, akurat siê wtedy k¹pa³am.
Minolia z przera¿eniem zerka³a na Staro¿ytnych Wojowników.
Dlaczego dlaczego oni nas nie atakuj¹? wyszepta³a.
Dlaczego wy ich nie zabijacie?
Nikt nie zwróci³ na ni¹ uwagi.
Aj-Berek popatrzy³ w zadumie na spokojnie chrapi¹cego pod
³aw¹ oficjalistê Machara.
Mylisz, ¿e to pomo¿e? zapyta³ pow¹tpiewaj¹co.
Pojêcia nie mam odpowiedzia³ szczerze Conan. Ale jak
widzisz, na razie potwory nas nie ruszaj¹. A w drodze byæ mo¿e ura-
tuj¹ nas przed tym gównem, które z¿era ca³e miasto.
Rzeczywicie, szeciu potworów z siekierami, jak ustawi³o siê
pod cianami knajpy, tak od tamtej pory nie drgnê³o, niczym honoro-
wa warta przy ³o¿u zmar³ego monarchy. Ich szklany wzrok by³ têpy
169
i zastyg³y, jak u lalek. Zmar³y monarcha w tym czasie spokojnie
spa³, roztaczaj¹c aromaty najró¿niejszych win.
Ten, kto posiada He³m, ma w³adzê nad Staro¿ytnymi po-
wiedzia³ szeptem Orlandar. Co za moc i w takich rêkach
Taak zgodzi³ siê Conan. He³m, za którym uganiaj¹ siê
wszystkie Czarne Moce, jest na przesi¹kniêtej spirytusem g³owie pi-
jaka. By³oby to bardzo mieszne w innej sytuacji. Ale jak ten bie-
dak Fagnir siê tu znalaz³?
Po prostu szuka³ najbli¿szej knajpy, gdzie mo¿na spokojnie
wypiæ odpowiedzia³a Amazonka i smutno siê umiechnê³a. Ci
mê¿czyni! wiat siê wali, a on szlaja siê po gin¹cym miecie w po-
szukiwaniu otwartej knajpy i nawet nie podejrzewa, ¿e ma na g³owie
klucz do ratunku
Nie szuka³ tak po prostu karczmy sprzeciwi³ siê Aj-Berek.
Prowadzi³a go rêka Opatrznoci. Nie przypadkiem my wszyscy
Conan, zdolny zabiæ martwego dwa razy, ja, zdolny pomóc mu na
miarê swoich s³abych si³, ty, Orlandarze, wiedz¹cy wszystko o He³-
mie i sam He³m znalelimy siê w tej karczmie równie¿ nie przy-
padkiem nazwanej Br¹zowy He³m. Bogowie daj¹ nam do zrozu-
mienia, ¿e jeszcze nie wszystko stracone, ¿e mamy jeszcze szansê
uratowaæ wiat I naszym obowi¹zkiem jest j¹ wykorzystaæ.
W takim razie zróbmy to i przestañmy przelewaæ z pustego
w pró¿ne rzuci³a rozdra¿niona Amazonka.
Orlandarze, w³ó¿ He³m poleci³ Aj-Berek. Jeste tu jedy-
ny, który wie, jak z niego korzystaæ.
Ja? Ja nie wiem, jak uniós³ brwi Mistrz. Wiem tylko, ¿e
w³anie z jego pomoc¹ mo¿na w³adaæ Staro¿ytnymi
No to w³adaj. Rozka¿ im ochraniaæ nas w drodze do murów
miejskich popar³ czarownika Cymmerianin.
Orlandar wahaj¹c siê, popatrzy³ w milczeniu na czekaj¹cych to-
warzyszy, na stoj¹cych pod cianami Staro¿ytnych, potem zdj¹³ He³m
z chrapi¹cego Fagnira i za³o¿y³ sobie na g³owê. Zachwia³ siê. Jêk-
n¹³. Jego spojrzenie by³o utkwione w Nieskoñczonoæ.
Widzê wyszepta³y jego usta. Widzê oczami Staro¿yt-
nych Zosta³o ju¿ tylko nas szeciu, pozostali zginêli w czarnej
galarecie Nie ma nikogo, nawet obmierz³ych cz³owieczków
Ciemno Zimno Strasznie Niezrozumiale wiat sta³ siê zu-
pe³nie inny, gdy bylimy na Szarych Równinach Czerñ pe³znie,
jest wszêdzie Boimy siê
Mo¿esz im rozkazywaæ? zapyta³ Aj-Berek.
170
Zaraz, zaraz Orlandar skoncentrowa³ siê i nagle Staro-
¿ytni o¿yli podnieli siekiery, zgodnie obrócili siê w lewo.
Uda³o siê! zaklaska³a Minolia.
Kiedy na miejskim jarmarku w Tarantii Conan widzia³ przed-
stawienie trzy metalowe figurki podnosi³y i opuszcza³y rêce, krê-
ci³y g³owami, schyla³y siê i porusza³y dziêki parze, która przep³y-
wa³a przez skomplikowany system zastawek i klapek, i o¿ywia³a je.
Staro¿ytni w³anie tak wygl¹dali: ich ruchy by³ tak samo urywane
i bezsensowne. Ale stopniowo Orlandar nauczy³ siê wydawaæ ko-
mendy, daj¹ce podw³adnym wiêksz¹ swobodê wyboru w rodzaju
walczyæ, w pochód, odpoczynek i mo¿na by³o ruszaæ.
Ale dlaczego Staro¿ytni zabijali ludzi, skoro dowodzi³ nimi
ten pijak? Czy on móg³ im rozkazaæ zabijaæ? zapyta³a Minolia Aj-
-Bereka.
Czarownik wzruszy³ ramionami.
Kto wie, co tam sobie taki pijak myli z drugiej strony, móg³
im w ogóle niczego nie rozkazywaæ, i ci dzia³ali tak, jak uwa¿ali za
s³uszne. A tych szeciu po prostu chroni³o nosz¹cego He³m Nie
zaprz¹taj sobie g³owy takimi g³upstwami, dziewczyno. Przed nami
trudna droga i kto wie, co nas czeka
W takim razie ruszajmy Conan nachyli³ siê nad Fagnirem,
podniós³ go i zarzuci³ sobie na ramiê jak worek.
A tego, co zdziwi³a siê Amazonka. Zabieramy ze sob¹?
Kiedy on mi pomóg³ Conan nie mia³ zamiaru nic wiêcej
t³umaczyæ. No? Idziemy czy nie? Najwy¿sza pora wynosiæ siê z tej
zgni³ej mieciny.
Tak zgodzi³ siê Aj-Berek. I to jak najszybciej. Nie wiado-
mo, ile nam zosta³o czasu.
Dziwna procesja porzuci³a progi knajpy Br¹zowy He³m i skie-
rowa³a siê ku bramie miejskiej: ustawione w czworobok sz³y potwo-
ry uzbrojone w siekiery i tarcze; drobna jasnow³osa dziewczynka
bieg³a w rodku czworoboku. Za ni¹ sz³o dwóch starców, g³owê jed-
nego z nich wieñczy³ He³m, prawie taki sam, jak te, które mieli na
ohydnych g³owach ich ochroniarze. Procesjê zamyka³ czarnow³osy
gigant z obna¿onym mieczem w prawej rêce i bezwolnym cia³em na
lewym ramieniu i wysoka smag³a kobieta z szabl¹ wysuniêt¹ do przo-
du, przyciskaj¹ca do boku zakrwawion¹ opaskê. Ci ostatni co chwila
ogl¹dali siê na wszystkie strony, spodziewaj¹c siê napaci. Ale nikt
171
ich nie atakowa³: pogr¹¿one w nocy gin¹ce miasto by³o puste i ci-
che. Od strony pa³acu Haszyda, ju¿ rozpuszczonego przez czarny
potok, nie spiesz¹c siê, wiedz¹c, ¿e nic nie mo¿e siê jej przeciwsta-
wiæ, goni³a ich mieræ. I by³a szybsza, ni¿ s¹dzili uciekinierzy.
Wiedzieli, ¿e mog¹ nie zd¹¿yæ. I mimo to biegli, ile si³ w no-
gach. mieræ zachodzi³a ich z flanek, falami przecina³a im drogê,
wstrêtnymi jêzykami spe³za³a z dachów domów, pod którymi prze-
biegali, próbuj¹c obj¹æ ich, pog³askaæ, poca³owaæ, po³o¿yæ na swo-
im lepkim mi³osnym ³o¿u, utopiæ i na wieki pogr¹¿yæ we nie Czar-
ne paskudztwo nie dotknie Orlandara, na którego g³owie widnia³
He³m, ale pozostali na pewno zostan¹ pogrzebani pod miertelnym
ca³unem galaretowatej substancji I ludzie biegli przed siebie, ku
murom miejskim, które widaæ by³o przed nimi. Byli ju¿ ca³kiem bli-
sko, widzieli ju¿ w¹skie drewniane schody, po których na mury wcho-
dzi³a stra¿, widzieli nawet szczerbiny na tych stopniach.
Jednego po drugim Orlandar wysy³a³ Staro¿ytnych, ¿eby os³a-
niali ich wejcie. Nie czu³ litoci, tak jak nie czuli jej wobec ludzi
Staro¿ytni. I wojownicy Przesz³oci staczali nierówn¹ walkê z czar-
n¹ moc¹, r¹bali j¹ siekierami, odbijali tarczami I czarne drañ-
stwo zatrzymywa³o siê na chwilê ¿eby po¿reæ nowy ³akomy k¹-
sek. Nie robi³o mu ró¿nicy, kto wpada w jego objêcia cz³owiek,
Staro¿ytny, zwierzê, drzewo czy budynek, ale dawa³o to ludziom
kilka chwil. Do schodów pozostawa³o ju¿ tylko dwadziecia kro-
ków, piêtnacie
Ostatni Staro¿ytny zosta³ z ty³u, ¿eby walczyæ z substancj¹ ze
wiata Demonów, gdy uciekinierzy w koñcu dotarli do schodów i za-
czêli siê wspinaæ. Nie koñcz¹ca siê wspinaczka po nie koñcz¹cych
siê schodach. Conan sapi¹c pod ciê¿arem Fagnira, przeklina³ siê, ¿e
pozwoli³ sobie tak d³ugo zamarudziæ w Br¹zowym He³mie po-
gadaæ mo¿na by³o i na górze murów ale teraz nie ma co ¿a³owaæ.
Naprzód, naprzód, naprzód!
Czarna galareta pe³z³a za nimi po stopniach po wertykalnej
powierzchni jeszcze nie nauczy³a siê wspinaæ, brak³o jej si³. To nic,
jeszcze chwila i dobierze siê do tych niepokornych cz³owieczków
i udowodni przewagê Ciemnoci nad ¿a³osnym wiat³em.
Ludzie dotarli do grzbietu muru. Cymmerianin niezbyt troskli-
wie zrzuci³ Fagnira z ramienia. Czarownik, Mistrz i Minolia ciê¿ko
dysz¹c siedli prosto na kamieniach. Amazonka
Szybciej, co siê tam grzebiesz! krzykn¹³ barbarzyñca i sko-
czy³ z powrotem na schody, widz¹c, ¿e wojowniczka wspina siê nie
172
biegiem, tylko powoli, co chwila siê ogl¹daj¹c. Stój, g³upia! Do-
k¹d!
Amazonka odwróci³a siê po raz kolejny i nagle rzuci³a siê po
schodach w dó³, na spotkanie czarnej mierci.
Na chwilê Conan stan¹³ jak wryty. A potem pobieg³ za ni¹.
Podpórki drewnianych schodów huta³y siê, trzeszcza³y i skrzy-
pia³y, jakby kto rozrywa³ kawa³ek mocnej tkaniny galareta po-
ch³ania³a je, w swoim lepym g³odzie nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e
wtedy nie bêdzie mia³a po czym goniæ du¿o smaczniejszych ludzi:
kamieni nie z¿era siê tak szybko jak drewna.
Trzy pierwsze kondygnacje runê³y w dó³. Czarna masa zaczepi-
³a siê za najni¿szy stopieñ ocala³ej czêci schodów, rozci¹gnê³a jak
rozgrzany wosk. I zaczê³a podci¹gaæ siê w górê. Powoli, ale nieod-
wracalnie. A zreszt¹, zd¹¿y. Wystarcz¹ dwa ciêcia szabl¹, chyba wiê-
cej nie bêdzie potrzeba. I na jaki czas przeklêta galareta przestanie
im zagra¿aæ. Och, jak boli bok i Amazonka rzuci³a siê w dó³ po
schodach, ku wspinaj¹cej siê masie.
Cztery razy zalni³a w wietle ksiê¿yca szabla. Zatrzeszcza³y
pêkaj¹ce belki i czêæ schodów, któr¹ ju¿ zajê³a substancja z Tamte-
go wiata, runê³a razem z ni¹ w dó³, w czerñ.
Ale pozosta³¹ czêci¹ schodów równie¿ porz¹dnie zatrzês³o.
Conan wczepi³ siê w porêcz, ¿eby nie potoczyæ siê po stopniach.
Amazonka straci³a równowagê, jednak w ostatniej chwili uda³o jej
siê chwyciæ za jaki stercz¹cy z muru fragment, jedn¹ rêk¹, koñcami
palców.
Wisia³a nad przepaci¹ i czu³a, jak zsuwaj¹ siê z drewna jej pal-
ce. I nic nie mo¿e zrobiæ.
Trzymaj siê! Jeszcze chwilê!
Bieg³ do niej jej mê¿czyzna o piêknym imieniu Conan. Nie chcia-
³a siê z nim rozstawaæ. Ale on nie zd¹¿y. Ona trzyma siê nad przepa-
ci¹ dos³ownie kawa³kami skóry. To koniec
Wydawa³o siê, ¿e przez kilka obrzydliwie d³ugich chwil wisia³a
w powietrzu. Spojrzenie jej spokojnych, ogromnych czarnych oczu
by³o utkwione w Cymmerianina.
Moje imiê Zejra, wojowniku us³ysza³ (a mo¿e wydawa³o
mu siê, ¿e us³ysza³?) Conan nieustraszony g³os w tym momencie,
gdy dzielna Amazonka zniknê³a w czarnym grzêzawisku, które po³-
knê³o ca³e miasto.
Cymmerianin zajêcza³ z irytacji i bezsilnoci i uderzy³ w po-
rêcz piêci¹, nie czuj¹c bólu i nie zdaj¹c sobie sprawy, ¿e ka¿dy
173
gwa³towny ruch mo¿e staæ siê fatalny dla chwiejnych, zdradziec-
kich schodów.
XXII
Nikt na wiecie nie zdo³a przed tym uciec. Ronie, staje siê
coraz ¿ar³oczniejsze, a zaspokoiæ g³odu nie zdo³a nigdy.
Mów janiej, czarowniku.
Ta smo³opodobna substancja, która zajê³a i zniszczy³a ca³y
Vagaran, wychlusnê³a z Tamtego wiata. Poch³ania substancje na-
szego wiata i przetrawiaj¹c, hoduje swoj¹ w³asn¹ osobê. Jej cel i cel
wiata Demonów pokryæ sob¹ ca³y wiat. Rozp³ynie siê na wszyst-
kie strony, poch³aniaj¹c wszystko, co napotka, z ka¿d¹ chwil¹ staj¹c
siê coraz silniejsza. Jeli ty, albo kto inny ucieknie przed ni¹ dzi-
siaj, jutro ona jego albo ciebie dogoni.
Jest niezwyciê¿ona?
Na wiecie, barbarzyñco, nie ma takiej si³y, której nie mog³aby
pokonaæ inna si³a. A my mamy He³m. Ten, kto go nosi, nie mo¿e, nie
powinien byæ wra¿liwy na to na to z³o. Spójrz: mur, na którym sto-
imy, jeszcze nie run¹³. Dlatego, ¿e jest na nim He³m. I jego w³aciciel.
Czworo ludzi sta³o na grzebiecie muru, niegdy otaczaj¹cego Va-
garan. Oprócz nich nie by³o tu nikogo stra¿ na rozkaz Sdemaka ze-
sz³a na dó³, na bój z potworami i zginê³a w objêciach czarnej masy.
Do muru dotar³o piêciu ¿ywych ludzi. Tylko piêciu. Jedyni, któ-
rym uda³o siê wyrwaæ z ³ap mierci. Czworo z nich sta³o teraz na
grzbiecie muru i patrzy³o w stronê, gdzie kilka godzin temu by³o
bogate i potê¿ne miasto. Pi¹ty spa³ kamiennym snem.
Teraz przed nimi roztacza³ siê ocean ciemnoci. Ani jednego
ruchu, ani najmniejszego wiate³ka nie by³o widaæ w kompletnych
ciemnociach, w które zamieni³ siê Vagaran. Nawet b³êkitnobia³e
wiat³o ksiê¿yca tonê³o w tej ciemnoci. Rozpad³y siê, roztopi³y
w czarnej masie domy, pa³ace, minarety; utonê³y w cuchn¹cej cie-
czy ludzie i Staro¿ytni, mieszkañcy miasta, gocie, cz³onkowie za-
konu; upad³y, pozbawione korzeni drzewa, wszystko, wszystko po-
ch³onê³a nienasycona czerñ. Orlandar i Minolia milczeli wstrz¹niêci.
Conan splun¹³ i d³ugo patrzy³, jak jego lina pob³yskuj¹c w wie-
tle ksiê¿yca, leci w dó³ i niknie w zupe³nych ciemnociach. Potem
znowu odwróci³ siê do Aj-Bereka.
174
No? I co dalej? Jak rozka¿esz walczyæ ze smo³¹?
To nie smo³a. To co co ¿ywego. Chocia¿ s³owo ¿ycie
oczywicie do niego nie pasuje. Ale i ono ma swoje s³abe punkty.
Trzeba je tylko zobaczyæ.
Jak?
Za pomoc¹ magicznego wzroku Drugich Oczu.
I gdzie mo¿na kupiæ te oczy?
Dam ci je. Umiem widzieæ Drugimi Oczami. U mnie i u cie-
bie powinna pozostaæ astralna no, magiczna wiê od tamtej pory
gdy eee
Jasne. Mów dalej.
Otworzê przed tob¹ magiczny wzrok. W He³mie powiniene
byæ bezpieczny. I razem mo¿emy spróbowaæ pokonaæ Z³o. Ono za-
gra¿a ca³emu wiatu, Conanie! Musisz zejæ na dó³ i walczyæ z Ami-
nem, który sta³ siê, jak powiedzia³a Minolia, czêci¹ tej si³y. Jego
mo¿na pokonaæ. Albowiem pamiêtaj, barbarzyñco! cztery ele-
menty pierwotne ziemia i ogieñ, woda i powietrze le¿¹ u podsta-
wy tak naszego, jak i tamtego wiata.
Nic nie rozumiem. Ale to niewa¿ne. Có¿. Mówiê tak, czarow-
niku. Ale jeli spróbujesz oszukaæ mnie, klnê siê na Croma, wylezê
z powrotem z tego drañstwa i wepchnê ci je w
Ju¿ siê w ¿yciu naoszukiwa³em powiedzia³ zmêczonym g³o-
sem Aj-Berek. Niewielu rzeczy oczekujê od ¿ycia. A ju¿ na pewno
nie wyrównywania jakich tam drobnych porachunków. W dodatku
takim topornym sposobem.
Mam z tob¹ dosyæ powa¿ne porachunki, czarowniku. Ale prze-
baczê ci, jeli wszystko zrobisz tak, jak powiedzia³e Dobrze, do-
syæ tego. Do rzeczy. Najpierw poszukajmy liny. W ka¿dym miecie,
a widzia³em ich do tej pory niema³o, tutaj, na górze, stra¿ zawsze ma
kilka zwojów. Na wszelki wypadek. I taki wypadek w³anie zaszed³
Nie, jak ja nienawidzê czarowników, i kto by przypuszcza³
Od witu do zmierzchu ze wszystkich stron s³oñce pali³o je ¿a-
rem, od zmierzchu do witu odpoczywa³y, styg³y, rozkoszowa³y siê
ch³odem. One, wyrwane z rodzinnych gór g³azy, z³¹czone niegdy
w jedn¹ ca³oæ, nazywane murem miejskim. Po ich trupio zimnych
cia³ach, odpychaj¹c siê nogami, zje¿d¿a³ na linie cz³owiek, który tam,
na dole, u podnó¿a muru, znajdzie albo natychmiastow¹ mieræ, albo
mo¿liwoæ walki o ¿ycie.
175
Decyzja zosta³a podjêta, innego wyjcia nie by³o, dlatego Co-
nan nawet nie zastanawia³ siê, co go czeka na dole. Leæ w paszczê
mierci niemal bez nadziei na ratunek, to dla niego nie pierwszyzna.
Ci¹gle nie do koñca wierzy³ czarownikowi, ale nic nie móg³ zrobiæ.
Musia³ zaryzykowaæ: jeli Aj-Berek ma racjê, to losy wiata s¹ w je-
go, Conana, rêkach. Jeli nie, jeli go ok³amuje, to
Cymmerianin wola³ pomyleæ o czym innym.
Na górze pewnie sobie wyobra¿ali, ¿e barbarzyñca wykorzysta
ostatni¹ chwilê, by zapewniæ sobie przychylnoæ swoich barbarzyñ-
skich bogów. Nie zaszkodzi³oby Ej, Crom, s³yszysz? To jak, po-
mo¿esz, czy znowu mam sobie radziæ sam? Milczy .
Dotar³ ju¿ do czarnej masy, która wch³onê³a miasto. Cuchn¹ca,
bulgocz¹ca ciecz czeka³a dwie d³onie poni¿ej obutych w mocne buty
nóg Cymmerianina. Conan ostatni raz odbi³ siê od kamiennej k³adki,
puci³ linê i skoczy³.
Krêgos³up Aj-Bereka zamieni³ siê w stalowy prêt. Mag dos³ow-
nie skamienia³. Jakby ¿ycie na chwilê opuci³o jego wyci¹gniête cien-
kie, chorobliwie blade rêce i pozosta³e czêci cia³a. Podkrelaj¹c
wra¿enie skamienienia, wiatr omija³ czarownika, który odszed³ w inny
byt, nie szarpa³ jego ubraniem, nie stroszy³ w¹sów, nie bawi³ siê jego
w³osami. W powsta³ej wokó³ i wewn¹trz czarownika martwej prze-
strzeni ¿y³ i pracowa³ na granicy swoich mo¿liwoci mózg Aj-Bere-
ka, maga, od którego w nie mniejszym stopniu ni¿ od Conana zale-
¿a³ los ludzi na grzbiecie muru i przysz³oæ na razie jeszcze niczego
nie podejrzewaj¹cej ludzkoci.
Orlandar siedzia³, opieraj¹c siê plecami o zimne kamienie balu-
strady. Czu³ siê okropnie. Do gard³a co chwila podp³ywa³a fala md³o-
ci. Mistrz ba³ siê, ¿e straci przytomnoæ.
Lina, na której opuszcza³ siê barbarzyñca, zwiotcza³a. Minolia,
niebezpiecznie nachylaj¹c siê w mrok, stara³a siê nie oddychaæ, ¿eby
nie przeszkadzaæ sobie w patrzeniu. Próbowa³a dojrzeæ, co siê dzie-
je tam, na dole. Czy Conan ¿yje. Czy zalni He³m. Czy ju¿ po wszyst-
kim, czy ostatnia nadzieja rozwia³a siê jak mg³a o wicie? Jedynym
cz³owiekiem obojêtnym wobec tego wszystkiego by³ Fagnir. Zwi-
niêty w k³êbek obok Orlandara, czule obejmuj¹c dzban po winie,
spa³ jak dziecko. I cicho posapywa³ przez sen.
Minolia krzyknê³a. Orlandar wpi³ w ni¹ wzrok I od razu do-
myli³ siê, czym spowodowany by³ ten okrzyk.
Nogi barbarzyñcy wbi³y siê w ciel¹c¹ siê jak okiem siêgn¹æ czerñ
o niewiadomej g³êbokoci. Nie napotykaj¹c ¿adnego oporu ani tego,
176
jaki daje woda, ani tego, którego mo¿na by oczekiwaæ od wygl¹da-
j¹cej jak smo³a masy Conan niespodziewanie szybko uderzy³ no-
gami o ziemiê. Przysiad³. ¯eby nie upaæ na wznak, wystawi³ przed
siebie rêce. D³onie zary³y w co delikatnego, ciep³ego, w dotyku przy-
pominaj¹cego popió³.
Rozejrza³ siê wokó³ siebie. Spojrza³ w dó³.
Pod nim by³a wypalona ziemia.
Wokó³ nieprzenikniona czarna masa, siêgaj¹ca barbarzyñcy
do kolan. Masa odsunê³a siê od cz³owieka w He³mie na trzy kroki,
we wszystkie strony. Falowa³a, jak galareta, wzdymaj¹c siê na brze-
gach odnosi³o siê wra¿enie, ¿e próbuje zamkn¹æ siê znowu, przy-
wróciæ jednoæ rozerwanej tkaniny, ale co jej przeszkadza³o.
Conan sta³ na rozstawionych szeroko nogach, plecami zwróco-
ny do uchodz¹cego w niebo muru, przygotowuj¹c miecz do walki.
Jego spojrzenie bieg³o po powierzchni zrodzonej na tamtym wiecie
masy.
Co siê zmieni³o w otoczeniu. Gdzie daleko, na samej granicy
odczuæ, pojawi³a siê jaka przeszkoda, ledwie zauwa¿alna, ale nie-
przyjemna. To, co kiedy zwano Aminem, w myli obmaca³o swoje
bezkresne cia³o, znalaz³o miejsce, w które wbi³a siê ¿ywa drzazga
i powoli ruszy³o w tê stronê. Mózg z³¹czony z trzech znalaz³ imiê
przeszkody, i w nieludzkim umyle trójjedynego Amina rozpali³ siê
p³omieñ dawnej nienawici.
Coonaaan po astralnym polu przetoczy³a siê fala szeptu,
podobnego, gdyby ludzkie ucho mog³o go us³yszeæ, do szelestu trzcin
w trzêsawisku o pó³nocy.
Czarownicy mieli racjê: He³m chroni³ swojego w³aciciela przed
dotykiem tego czarnego rzadkiego paskudztwa. Nie chroni³ jednak od
dusz¹cego smrodu, od którego ³zawi³y oczy i krêci³o siê w g³owie.
Panowa³a taka cisza, jakby Conan znalaz³ siê w nieprzeniknio-
nym dusznym kokonie. A¿ hucza³o w uszach. Ka¿dy dwiêk, czy to
szuranie podeszew, czy g³oniejszy wydech, czy bulgotanie rzadkich
pêcherzy w galarecie, która poch³onê³a Vagaran, powoli ton¹³ w tym
grobowym milczeniu. A gdzie obiecany przez czarnoksiê¿nika nowy
wzrok? Wszystko wokó³ wygl¹da po staremu. Znowu oszustwo?
Ech, mimo wszystko trzeba by³o zabiæ tego spryciarza pomyla³
z irytacj¹ Cymmerianin.
Gdyby nie przygotowana wiadomoæ przeniknê³a do przestrzeni
astralnej, nie maj¹cej niczego wspólnego z wyobra¿eniem o czasie
i przestrzeni, do wiata, który nie zna granic, nie wie, czym jest prze-
177
sz³oæ i przysz³oæ taka wiadomoæ zosta³aby w najlepszym razie
wch³oniêta i rozpuszczona przez astraln¹ substancjê, a jej w³aciciel
straci³by rozum, a w najgorszym razie cz³owieka czeka³aby mieræ
w takich mêczarniach, ¿e nie sposób pomyleæ o niej bez dreszczy.
Odszukanie w nieskoñczonoci innego bytu rozerwanej pajêczyn-
ki, ³¹cz¹cej kiedy kata i ofiarê, wymacanie jej wród miriad ró¿no-
rakich istot to praca porównywalna z szukaniem ig³y w stogu sia-
na. Aj-Berek nie powiedzia³ nikomu o swoich w¹tpliwociach, nie
da³ nawet do zrozumienia, ¿e to, za co siê wzi¹³, ma wy³¹cznie iluzo-
ryczne szanse powodzenia. Ju¿ lepiej niech wierz¹ w to powodzenie
i tak nic innego im nie pozostaje. I tak nic innego nie mo¿na zrobiæ.
Aj-Berek oczywicie nie by³ jednym z wszechmog¹cych magów
naszego wiata, którzy umiej¹ podporz¹dkowaæ sobie astralne isto-
ty, ale osi¹gniêta przez starego czarodzieja pe³na koncentracja zdol-
noci i umiejêtnoci na okrelonym celu, uwolnienie umys³u z przesz-
kadzaj¹cych poszukiwaniom innych myli, prowadzi³y go w³aciw¹
drog¹. Ju¿ zaczyna³ wy³awiaæ w otaczaj¹cym go Uniwersum obec-
noæ potrzebnej mu materii. Z migotañ i zjaw, z cieni i pó³tonów
uk³ada³ jak mozaikê obraz Minionego, w którym powinien znaleæ
utracony koniuszek nici. Czas rzeczywisty zosta³ w rzeczywistym
wiecie i nie wiadomo by³o, ile up³ynê³o chwil, dni lub lat, gdy Aj-
-Berek znalaz³ w koñcu cieniutk¹ ¿ó³t¹ pajêczynê, odnowi³ utracon¹
magiczn¹ wiê z cz³owiekiem o imieniu Conan i skierowa³ do niego
wycieki astralu, wch³aniane przez jego, Aj-Bereka, mózg. Ale czy
nie jest ju¿ za póno? Czy cz³owiek, któremu winny otworzyæ siê
Drugie Oczy, jeszcze ¿yje?
Conan nie rusza³ siê, nie porzuca³ kawa³ka ods³oniêtej, wypalo-
nej ziemi. Nie by³o po co siê ruszaæ przeciwnik ju¿ do niego szed³
i chyba bardzo siê spieszy³.
Cymmerianin zobaczy³, jak na polu czerni wyd¹³ siê ogromny,
dwukrotnie wy¿szy od cz³owieka, b¹bel, przypominaj¹cy wrzód,
gnij¹cy pryszcz, wstrêtny pêcherz na chorym ciele. Niespiesznie,
chwiej¹c siê z boku na bok, b¹bel ruszy³ w stronê Cymmerianina.
Conan siê przygotowa³. I wtedy znowu w jego kark wbi³a siê ig³a,
przebi³a na wylot mózg i wysz³a, rozdwajaj¹c siê, z oczu. Ból by³
tak nieoczekiwany, ¿e barbarzyñca zakrzycza³, zacisn¹³ powieki, do-
tkn¹³ rêk¹ twarzy.
Trójjedyne co, niegdy zwane Aminem, lizga³o siê do swojej
ofiary coraz szybciej, z ka¿d¹ chwil¹ zmniejszaj¹c miêdzy nimi od-
leg³oæ. Jego wciek³oæ rozpala³a siê coraz silniej. Podarowanym
12 Conan i prorok ciemnoci
178
mu przez jego nowych w³adców wzrokiem widzia³ ledwie zauwa¿al-
n¹ plamkê b³êkitnego ognia na tle absolutnego mroku. G³upi cz³o-
wieczku, jak mia³e wejæ do domeny, jego, Trójjedynego Amina,
w³adców? A zreszt¹, to dobrze, ¿e tu jeste, bezmózgi robaku, jesz-
cze nie wyrównalimy rachunków. Nie martw siê i nie spiesz: ju¿
wkrótce bêdzie po wszystkim.
Ból ust¹pi³ tak samo nieoczekiwanie jak siê pojawi³. Conan otwo-
rzy³ oczy i, roz³adowuj¹c napiêcie, najgorszymi s³owami przekl¹³
ohydnego czarownika i jemu podobnych, przekl¹³ to obmierz³e mia-
sto, wszelkie plugastwo i pomagaj¹cych demonom bogów. Uspoko-
iwszy siê, Cymmerianin wpatrzy³ siê w otaczaj¹cy go wiat nowymi
(albo jak je nazwa³ czarownik?) Drugimi Oczami.
Przeobra¿ony magicznym wzrokiem wiat by³ rozjaniony od-
blaskiem, wydzielanym przez wszystkie przedmioty. Nie przyzwy-
czajone oczy bola³y.
Pokrywaj¹ca miasto, przypominaj¹ca smo³ê ciecz wypromienio-
wywa³a ¿ó³to-czerwone wiat³o z szarym odcieniem na brzegach.
Wygl¹da³a teraz zupe³nie inaczej. Przypomina³a grub¹ skórê jakiej
niewiarygodnie ogromnej istoty poprzecinana zmarszczkami, po-
kryta krótkimi w³oskami, z których ka¿dy wyrasta³ z oddzielnego za-
g³êbienia, upstrzona plamkami, z widocznymi ¿y³ami, gdzieniegdzie
pofa³dowana. Rytmicznie wydyma³a siê i opada³a, jakby pracowa³y
pod ni¹ gigantyczne p³uca. Miejsce, gdzie sta³ Conan i gdzie ciecz
rozesz³a siê pod wp³ywem dzia³ania He³mu, teraz wygl¹da³o jak roz-
ciêcie p³aszcza skóry jej kawa³eczki zwisa³y, stercza³y, miarowo fa-
luj¹c, rurkowate wyrostki, z których s¹czy³a siê purpurowa ciecz.
Conan spojrza³ pod nogi, na terytorium zg³adzonego miasta, na
ten jedyny kawa³ek ziemi, którego nie przykrywa³a galareta-skóra
i zrobi³o mu siê niedobrze. Cymmerianin pospiesznie podniós³ wzrok.
Tak, cz³owiekowi, który po raz pierwszy styka siê z takimi rzeczami
nie jest ³atwo. Potrzeba czasu, ¿eby przywykn¹æ do nich i nie straciæ
rozumu. A czasu mia³ coraz mniej.
Barbarzyñca zobaczy³ pod sob¹ wiruj¹cy szaleñczo lej, ucho-
dz¹cy w jak¹ niezmierzon¹ g³êbiê. Sta³ nad ni¹, oddzielony krysz-
ta³owo przezroczyst¹ tward¹ warstw¹ czego, a pod nim wirowa³y,
tworz¹c ciany leju, domy, pa³ace, minarety, drzewa, twarze, cia³a.
Z g³êbin tego wiru na górê wznosi³a siê skóra-galareta, nie maj¹ca
ani koñca, ani pocz¹tku, gotowa po³kn¹æ ca³¹ ziemiê, zgasiæ s³oñce
179
i gwiazdy, utopiæ w swojej nieprzeniknionej czerni ca³y wiat. Wi-
dok przyci¹ga³, hipnotyzowa³, Conanowi zakrêci³o siê w g³owie
Starczy patrzenia na te plugawe magiczne sztuczki! Potem siê
bêdê przygl¹da³ rozkaza³ sobie Conan. Czemu trzeba siê uwa¿-
nie przyjrzeæ, to temu potworowi. Poza nim nie ma tu ju¿ nikogo,
z kim mo¿na by walczyæ .
A potwór by³ oddalony od barbarzyñcy o dziesiêæ kroków i b³y-
skawicznie zmniejsza³ tê odleg³oæ. Porównanie tego potomka Czar-
nych Mocy do czegokolwiek istniej¹cego na ziemi nie wydawa³o siê
mo¿liwe.
W jeden organizm po³¹czy³y siê trzy. Trzy istoty zla³y siê w jed-
n¹, w jedn¹ trójjedyn¹ istotê o imieniu Amin.
Spazmy targa³y ¿o³¹dkiem Orlandara. Mistrz wymiotowa³, ale
nie czu³ ulgi. Poczu³, ¿e co zaczyna go d³awiæ w gardle i ciê¿ko mu
oddychaæ. Zgêstnia³y magiczny eter, przecinany energetycznymi ³a-
dunkami ogromnej mocy drêczy³ wra¿liwego na przejawy innego
bytu cz³owieka. Przed oczami Orlandara wisia³a zas³ona w kolorze
krwi, w uszach s³ychaæ by³o doprowadzaj¹cy do szaleñstwa huk.
Nagle huk ucich³ i wyranie zabrzmia³o wypowiedziane starczym
g³osem: imiê jego Nicoæ.
Amin ogniste litery zap³onê³y przed oczami duszy Mistrza.
Czyj¹ wol¹ s³owo zosta³o przekrêcone i p³onê³o teraz Nima.
Jak m³otek rozbija orzech, tak ból rozku³ mózg Orlandara na
dwie czêci. Umys³ Mistrza nie by³ w stanie przyj¹æ nap³ywaj¹cej
wizji i stoj¹cego za ni¹ domys³u.
Ta strona z ksiêgi Ghramar, podrêcznej ksiêgi wszystkich
magów, gdzie jest mowa o koñcu wiata. Nauczyciel czyta³ mu ten
folia³ jeszcze w dzieciñstwie. On sam nieraz czyta³ i tê stronê, i ca³¹
ksiêgê. W pamiêci pojawi³y siê wersy: i wype³znie z nor czyste
Z³o. Dzieciê W³adcy Ciemnoci. A imiê jego Nicoæ
Nima w jednym z zapomnianych hyboryjskich jêzyków,
w których spisano wszystkie ksiêgi proroctw, oznacza w³anie nicoæ.
Nima wymówi³y wargi Orlandara. Wype³z³o z nor. Dzie-
ciê Ciemnoci jest tu. Wiem to. Wiêc przez ca³e ¿ycie na niego cze-
ka³em! W³anie na Niego! Wierzy³em w przyjcie Dzieciêcia Ciem-
noci! S³u¿y³em Dzieciêciu Ciemnoci!
Orlandar zawy³, rw¹c na sobie odzienie. Jego mózg pokona³o
ostatnie odkrycie, by³a to ostatnia kropla do przepe³nionej czary bólu,
180
rozczarowania i poczucia winy nie do odkupienia. Jego mózg za-
mieni³ siê w ognisko.
Mistrz podbieg³ do wewnêtrznej krawêdzi muru, przechyli³ siê
przez balustradê i skoczy³. Rozbi³ siê na kamieniach na brzegu fosy
opasuj¹cej miasto.
Minolia, teraz ju¿ jedyna przedstawicielka Zakonu Dnia Ostat-
niego, krzyknê³a i zap³aka³a, zas³aniaj¹c twarz rêkami.
Aj-Berek niczego nie widzia³ i nie s³ysza³. By³ daleko st¹d i czu³,
¿e ju¿ nied³ugo wszystko siê rozstrzygnie.
Drugimi Oczami Conan ogl¹da³ zbli¿aj¹c¹ siê do niego istotê.
Czego tak parszywego nie widzia³ nawet na rysunkach, którymi od
góry do do³u pokryte by³y ciany posêpnej wi¹tyni jakich niezna-
nych bogów w pewnym porzuconym, niszczej¹cym staro¿ytnym
miecie, pe³nym cieni i ró¿nego plugastwa. A rêkê tamtych, dawno
zmar³ych artystów, prowadzi³ chyba sam ciemny wiat Demonów.
Cymmerianin widzia³ teraz wnêtrze nadchodz¹cej istoty, a¿ do
najmniejszego organu. Pozna³ Turañczyka, swojego przeciwnika
z areny, tu³owiem zroniêtego z tworem, jednym z tych, które do nie-
dawna zaludnia³y Vagaran. Dwie g³owy, ludzka i nieludzka (z tr¹b¹
i kocian¹ narol¹ na g³owie) wieñczy³y dwucz³onowy tu³ów, w któ-
rym przeplata³y siê organy ludzi i nieludzi. Jedna rêka i noga by³y bez-
w³ose, druga para pokryte gêst¹ sierci¹; obie rêce ciska³y br¹zowe
siekiery. To potworne stworzenie, dwa razy wy¿sze od cz³owieka, po-
suwa³o siê na jeszcze jednej parze masywnych nóg, koñcz¹cych siê
kopytami, a z jego beczkowatej piersi stercza³ trzeci p³ód szaleñstwa
demonów: g³owa na d³ugiej, wij¹cej siê szyi, pokrytej ³usk¹ i brodaw-
kami, g³owa sk³adaj¹ca siê niemal wy³¹cznie z paszczy, wypuszczaj¹-
cej zielonkawy dym, ozdobiona niewyobra¿alnie pokrêconymi roga-
mi. Wydawa³o siê, ¿e pokrywaj¹ca wszystko wokó³ masa-skóra omija
poruszaj¹cy siê Koszmar, jednoczenie jednak ³¹cz¹c siê z jego orga-
nami za pomoc¹ tysiêcy rurek, naczyñ i naczynek, którymi p³ynê³a
purpurowa ciecz, dostarczana do organów monstrum. Naczynia towa-
rzyszy³y zbli¿aj¹cemu siê potworowi, nie tamuj¹c mu jednak ruchów.
Otó¿ to! olni³o Cymmerianina. To jest jego s³abe miejsce.
To gówno, w którym p³ywa, dokarmia go jakim innym gównem.
W³anie te rurki trzeba bêdzie poprzecinaæ. No tak, nie ma co mó-
wiæ, bez tych Drugich Oczu nie mia³bym pojêcia, co to w³aciwie
jest. Ale czym i jak z nim walczyæ?.
181
Miiêêêsooo! zahucza³o w mózgu barbarzyñcy. Jeeesteee
naaaasz! Zeeemsta, zeeemsta! Tyy naaasz! Pooobawiiiimy siê z to-
b¹¹!
Id do licha odezwa³ siê niezbyt g³ono Conan i splun¹³.
Wysun¹³ przed siebie ciskany obiema rêkami miecz. Oho! wy-
rwa³o mu siê.
Jeszcze nigdy jego broñ tak nie wygl¹da³a.
Po d³ugim, jarz¹cym siê jaskrawo niebieskim wiat³em ostrzu
przep³ywa³y wizje wszystkich bitew, w których miecz uczestniczy³.
Skrzy¿owane klingi, wykrzywione twarze, zalane krwi¹ zbroje, po-
¿ary, ruiny miast Wydawa³o siê, ¿e miecz wibruje, próbuj¹c wy-
rwaæ siê z r¹k swojego pana i rzuciæ siê w wir walki, u¿yæ tych wszyst-
kich chwytów, których u¿ywa³ Conan, pokonuj¹c przeciwników,
wykorzystaæ ca³¹ si³ê, któr¹ wykorzystywa³ Conan w nie koñcz¹cych
siê starciach i walkach Ciekawa rzecz, ten magiczny wzrok!
Potwór, potrz¹saj¹c siekierami, po pajêczemu porusza³ siê na
dwóch parach nóg i by³ ju¿ jakie dziesiêæ kroków od Cymmeriani-
na. Conan podniós³ miecz i przyj¹³ pozycjê bojow¹.
Hhheee³³mm! zadzwoni³o mu w g³owie. Maasz He-
eee³mmm! Z³oooodziej! Z³ooodziej!
Chod i we go sobie! odpowiedzia³ spokojnie barbarzyñca.
Zimna ¿ó³tawa b³yskawica rozb³ys³a w widmowym wietle ksiê-
¿yca, wisz¹cego nad martwym miastem. Conan w tej samej chwili
siê pochyli³ i ostrze siekiery zawista³o dwa palce nad jego g³ow¹.
Grona broñ Dziecka Demonów nie zd¹¿y³a zakoñczyæ swojego
mierciononego ³uku, gdy Cymmerianin rzuci³ siê do przodu z pod-
niesionym mieczem, próbuj¹c przeci¹æ choæby jedn¹ rurkê, ³¹cz¹c¹
monstrum z galaret¹.
Pomimo swojego wzrostu, potwór by³ doæ szybki: wyrzucona
b³yskawicznie noga, uzbrojona w rozdwojone kopyto, uderzy³a bar-
barzyñcê w brzuch i ten odlecia³ na bok. Masa-skóra pos³usznie roz-
sunê³a siê i Conan upad³ na wypalon¹ ulicê Vagaranu. Przeturla³ siê,
stan¹³ na nogach. Poprawi³ zje¿d¿aj¹cy na ucho i diabelnie przeszka-
dzaj¹cy He³m. Nie bola³ go ani brzuch, ani pozdzierany ³okieæ.
Chwiej¹c siê na rozkrzy¿owanych pokrzywionych nogach, Trój-
jedyny Amin czeka³. Czeka³ równie¿ barbarzyñca, w pó³przysiadzie,
z mieczem wysuniêtym przed siebie.
Oooddaaj naaaam Hhhheee³m, rooobaaaku! rozbrzmia³o nad
wiatem jak dwiêk pêkniêtego dzwonu. Wteeedy zabiiijeemy ciêêê
szyybkooo!
182
Nergal z tob¹ odpowiedzia³ spokojnie Conan. Zabij mnie
powoli.
Potwór zarycza³ jak setka oszala³ych huraganów i rzuci³ siê na
cz³owieka, omielaj¹cego przeciwstawiaæ siê samemu Z³u. Patrz¹-
cemu z boku mog³o siê wydawaæ, ¿e Cymmerianin walczy z szalej¹-
cym oceanem fale ohydnej masy wzdyma³y siê wokó³ niego, pró-
buj¹c utopiæ w swoich martwych g³êbinach, run¹æ na niego jak
dziewi¹ta fala, tworz¹c przera¿aj¹ce wiry, pluj¹c czarn¹ pian¹ Ale
samotny wojownik co chwila pojawia³ siê na powierzchni i bez ustan-
ku pracuj¹c mieczem, odpiera³ atak po ataku.
W p³aszczynie innego bytu widaæ by³o, jak wiruj¹ i spadaj¹
b³yszcz¹ce siekiery Trójjedynego, jak lec¹ na wszystkie strony iskry,
gdy metal, nie znajduj¹c swojej ofiary, uderza³ o kamienie ulicy, jak,
zrêcznie uchylaj¹c siê przed pó³ksiê¿ycami, cz³owiek wymachuje
swoim mieczem, przypominaj¹cym jaskrawy p³omieñ jedyny ¿ywy
ogieñ w tym Królestwie Mroku.
Obojêtny ksiê¿yc oblewa³ scenê walki swoim zimnym b³êkit-
nym wiat³em.
Amin na chwilê odkry³ siê, czego nie omieszka³ wykorzystaæ
Conan jego miecz ci¹³ po wypuszczaj¹cej dym na piersi g³owie
potwora i to z tak¹ si³¹, ¿e rozleg³ siê dwiêk, jakby pêk³a struna
na harfie wielkoluda. Nad wzburzonym czarnym morzem pojawi³y
siê czerwone zygzakowate b³yskawice, widoczne nawet z muru miej-
skiego.
¯yje wyszepta³a Minolia, do bólu w oczach wpatruj¹ca siê
w ciemnoci nocy. Walczy
Aj-Berek nie s³ysza³ dziewczyny, ale do niego te¿ dolecia³ ten
dwiêk. Nie tak, barbarzyñco, nie tak! krzykn¹³ w myli. Tak go
nie wemiesz!.
Ten okrzyk nie dotar³ do Conana, ale Cymmerianin sam zrozu-
mia³, ¿e nawet jeli jego broñ by³aby potrójnie magiczna, nie da rady
temu potomkowi demonów Amin by³ zbyt silny. Ale w takim razie
jak, chytry Belu, z nim walczyæ?!
Jak tylko lni¹cy miecz odskoczy³ od ³uskowatej mordy, nie czy-
ni¹c jej ¿adnej krzywdy, Conan uchyli³ siê przed lec¹cymi siekiera-
mi, zanurkowa³ pod strumieñ jadowitego dymu, wypuszczonego przed
demoniczn¹ paszczê, ci¹³ mieczem po jednej z rurek, odskoczy³ w bok
i znowu zamar³.
183
Trójjedyny Amin przewierca³ go dwoma parami nalanych krwi¹
oczu. Otwiera³y siê i zamyka³y trzy cuchn¹ce paszczêki, kopyta wcie-
kle ry³y kamienie ulicy. Z przeciêtej arterii wylewa³a siê purpurowa,
gêsta jak melasa substancja. Stykaj¹c siê z ziemi¹, zaczyna³a dymiæ,
bulgotaæ i bez ladu wsi¹ka³a w kamienie ulicy. Potwór chyba nawet
nie zauwa¿y³ rany.
Niedobrze pomyla³ barbarzyñca, ciê¿ko dysz¹c. Czu³, jak
po plecach ciekaj¹ mu stru¿ki potu. Ile rurek trzeba by przeci¹æ,
¿eby ta licznota wreszcie siê uspokoi³a?.
Na razie uda³o mu siê przer¹baæ tylko jedn¹ arteriê, ³¹cz¹c¹ po-
twora z galaret¹ a ju¿ czu³ siê zmêczony. A na jego ciele piêæ nie-
g³êbokich, ale bolesnych ran, zadanych siekierami, sp³ywa³o krwi¹.
Miêêêêsoo, zaraaaz uuuumrzeesz! g³os brzmia³ jak kamie-
nie spadaj¹ce na metal.
Nowy taniec lni¹cych siekier i p³on¹cego miecza. Szybki, piêkny
taniec ra¿¹cej broni. Wypad, odskok, parowanie, obrona, cios zu-
pe³nie jak wtedy, wieki temu, na zalanej s³oñcem arenie tylko ¿e
teraz chodzi³o nie tylko o ¿ycie Amina czy Conana; na kartê posta-
wiono losy tysiêcy ludzi. Walcz¹cy zadawali ciosy bez chwili prze-
rwy; jakby podporz¹dkowuj¹c siê rytmowi dzwoni¹cej stali, przesu-
wali siê po kawa³ku wolnej ziemi, niegdy bêd¹cej miejskim placem
i czarna galareta rozstêpowa³a siê przed nimi, robi¹c miejsce do walki
nieprzejednanym wrogom.
Rysuj¹c w nocnym ch³odnym powietrzu wyszukan¹ krzyw¹, sie-
kiera Trójjedynego runê³a na cz³owieka z boku. Conan zd¹¿y³ pod-
stawiæ pod ni¹ miecz, odbiæ zabójczy br¹z. Druga siekiera ju¿ spa-
da³a z góry. Cymmerianin podniós³ miecz nad g³ow¹, paruj¹c cios
I wtedy uzbrojona w liczne krzywe zêby paszcza, stercz¹ca z cia³a
potwora, wyplu³a strumieñ pal¹cego zielonego dymu prosto w od-
s³oniêt¹ pier barbarzyñcy. Cz³owieka owion¹³ smród, nie maj¹cy
nazwy w naszym wiecie, otuli³a go wstrêtnie wilgotna, nieprzenik-
niona mg³a. Napór strumienia dymu okaza³ siê tak silny, ¿e cz³owie-
ka odrzuci³o na dziesiêæ kroków.
Uderzenie plecami o ulicê by³o tak mocne, ¿e Conanowi wbi³o
oddech w p³uca. Na chwilê pociemnia³o mu w oczach. Miecz wyle-
cia³ z rozwartych palców, z brzêkiem upad³ gdzie z boku. Potwór
zarechota³ na dwa g³osy. By³ coraz bli¿ej. £eb z rogami ohydnie sy-
cza³. Conan spróbowa³ wstaæ, ale polizgn¹³ siê i znowu rozci¹gn¹³
na ziemi. Próbowa³ odpe³zn¹æ nieco dalej, ukryæ siê pod pokryw¹
czarnej galarety, ale ta rozstêpowa³a siê przed cz³owiekiem w He³-
184
mie. A monstrum zbli¿a³o siê i ka¿dy krok jego ogromnego cia³a
wstrz¹sa³ ziemi¹.
Jeesteee naasz, robaakuuu! Naasz! Roozdeepczeemyy ciêêê
Wtem kilkanacie kamieni ulicznych, z trzaskiem wyrwanych
niewidoczn¹ si³¹ ze swojego wieloletniego legowiska, wzbi³o siê
w powietrze, zakrêci³o szalonym wichrem w martwym powietrzu
i spad³o na Conana. Barbarzyñca próbowa³ uchyliæ siê przed lec¹cy-
mi kamieniami, os³oniæ siê rêkami, ale i tak trzy z nich trafi³y: Co-
nan poczu³, jak pod uderzeniami zachrzêci³y ¿ebra, jeden trafi³ go
w skroñ i wiat na chwilê zgas³. Nowe kamienie ju¿ wirowa³y w po-
wietrzu.
Potwór otoczony rojem wciek³ych kamieni zatrzyma³ siê nad
le¿¹cym na ziemi Cymmerianinem.
Podnios³a siê siekiera, ¿eby przepo³owiæ bezbronnego, pokiere-
szowanego cz³owieka. Na chwilê zamar³a i runê³a w dó³.
XXIII
Aj-Berek jêkn¹³: to by³ pierwszy dwiêk, jaki wyda³ w ci¹gu
ostatnich godzin. Czarownik doskonale widzia³, jak upad³ cz³owiek,
jak monstrum, ten twór Czarnych Mocy zadaje swój ostatni cios.
Jeszcze chwila i cz³owiek zginie. I wiat Demonów zapanuje na Ziemi
po wsze czasy.
I wtedy zrobi³ to, czego surowo zabraniaj¹ wszystkie rêkopisy
i folia³y, ostrzegaj¹ce niewtajemniczonych przed drug¹ stron¹ magii
praktycznej. Przez astralny kana³, ³¹cz¹cy jego mózg z mózgiem
Conana, Aj-Berek przekaza³ le¿¹cemu cz³owiekowi ca³¹ swoj¹ si³ê,
ca³¹ moc, potêgê i w³adzê nad si³ami stworzenia.
Minolia zobaczy³a, jak postaæ czarownika roz¿arzy³a siê widmo-
w¹ zielonkawo¿ó³t¹ aureol¹ z poszarpanymi brzegami, jak skurczy³o
siê i w mgnieniu oka poczernia³o jego cia³o i na zimne kamienie muru
z cichym szelestem upad³a leciutka, sczernia³a, wyschniêta mumia.
Minolia krzyknê³a.
Zosta³a zupe³nie sama, sama z czarn¹ galaret¹, chciwie li¿¹c¹
podnó¿e muru.
Pamiêtaj, barbarzyñco: cztery elementy pierwotne ziemia
i ogieñ, woda i powietrze le¿¹ u podstaw naszego wiata i innego
bytu us³ysza³ Conan wyrany, spokojny g³os Aj-Bereka.
185
Jego cia³o i umys³ owionê³a fala gor¹ca, przepe³niaj¹c je nie-
spotykan¹ si³¹. Czuj¹c, jak wype³nia go niebywa³a moc, Cymmeria-
nin mimo woli zakrzycza³ d³ugo, przeci¹gle, wciekle i razem
z krzykiem z jego p³uc wyrwa³ siê sztormowy potok powietrza, któ-
ry uderzy³ w powierzchniê spadaj¹cej siekiery, obróci³ j¹ jak pro-
porczyk, odrzuci³ na bok (pó³ksiê¿yc wbi³ siê w ziemiê na dwie d³o-
nie od g³owy Conana) i odepchn¹³ potwora na kilka kroków.
Trójjedyny Amin, nie spodziewaj¹cy siê tego, zachwia³ siê, próbu-
j¹c zachowaæ równowagê, wypuci³ siekiery, które z brzêkiem upa-
d³y na ziemiê, ale usta³ na swoich ohydnych nogach. Wicher kamieni
i ziemi opad³, kamienie z ³oskotem spad³y na ziemiê. Znowu zawis³a
cisza ale tylko na chwilê.
Krótka jak mgnienie oka przerwa pozwoli³a Conanowi wstaæ,
poszukaæ oczami miecza nigdzie go nie by³o i przyj¹æ pozycjê
do walki na piêci, chocia¿ doskonale zdawa³ sobie sprawê, ¿e to nie
ma sensu. Ale potêga dar³a go na kawa³ki, rwa³a siê na zewn¹trz
przez wszystkie pory cia³a, daj¹c mu przekonanie, ¿e go³ymi rêkami
zdo³a pokonaæ nawet tuzin Aminów.
Ziemia i powietrze, ogieñ i woda gor¹czkowo t³uk³o siê po
jego mózgu. Co to znaczy? Ziemia królestwo Ciemnych Mocy,
które ¿yj¹ w jej czarnych g³êbinach, potwór rzuca³ we mnie kamie-
niami Powietrze to, czym oddychamy, czym ¿yjemy, gdzie miesz-
ka wiat³o i dobrzy bogowie Odpêdzi³em go krzykiem Ogieñ
i woda I co z tego wszystkiego wychodzi .
Nie pozwolono mu dokoñczyæ myli. Potwór wyda³ dwiêk,
w którym zmiesza³ siê gniew, zdziwienie i ból, i nagle zap³on¹³ jaskrawo
bia³ym, hucz¹cym p³omieniem. Na masie-skórze zamigota³y niewy-
rane cienie, chwiej¹ce siê w blasku tego nieludzkiego p³omienia. Jesz-
cze chwila i strumieñ ognia run¹³ w stronê zastyg³ego cz³owieka.
Conan odskoczy³, upad³, przeturla³ siê na bok w sam¹ porê:
rozpalony potok przemkn¹³ obok niego, tak blisko, ¿e osmoli³ mu
skórê na twarzy i olepi³ swoim niemi³osiernym blaskiem; ubranie
zadymi³o siê na plecach.
Ogieñ To, co jest lepe i po¿era wszystko na swojej drodze.
Broñ demonów, ich ¿ywio³ A co zostaje dla mnie? Woda, daj¹ca
¿ycie sadom i gasz¹ca pragnienie? Ale sk¹d, na Croma wszech-
mog¹cego, mia³aby siê tu wzi¹æ woda?!.
Nowy wybuch i jeszcze jeden ognisty wicher run¹³ na Cymme-
rianina. Zwêgli³a siê ziemia, po której siê toczy³, zasycza³y w bezli-
tosnych p³omieniach krople krwi z jego licznych ran.
186
Znowu przerwa.
I zadowolony rechot z dwóch garde³, i radosny syk z trzeciej
paszczy.
Jeste naaasz, miêêêso! Nieee uuuujdziesz! Heee³m jeeest
naaasz!.
Conan patrzy³ têpo na krwawy lad, który zostawia³ za sob¹.
Krew czernia³a, krzep³a od nieznonego gor¹ca. I wtedy do niego
dotar³o. Wszystko by³o dok³adnie tak, jak na tej przeklêtej arenie.
Nie mog¹c pokonaæ przeciwnika za pomoc¹ broni, walcz¹cy zaczêli
biæ siê go³ymi rêkami. Ale wtedy Conan mia³ przeciwko sobie cz³o-
wieka, choæby tylko w po³owie, ale jednak. Teraz jego przeciwnik
zamieni³ siê w bestiê ze wiata Demonów. Broni¹ go nie pokona.
Go³ymi rêkami te¿ nie. Potrzebna czego powa¿niejszego
Z trudem, powoli, chwiej¹c siê, Conan wsta³, z³o¿y³ obie rêce
razem, poczeka³, a¿ nape³ni¹ siê krwi¹ (dlaczego krew mia³aby byæ
gorsza od wody?) zarycza³ tak, jakby mia³ to byæ ostatni krzyk
w jego ¿yciu co by³o niewykluczone.
Istota, której czêæ niedawno zwano Aminem, triumfowa³a. Cho-
cia¿ cz³owieczek nie by³ tak s³aby, jak Amin s¹dzi³, chocia¿ umia³
wytr¹ciæ siekiery z jego r¹k, to nie mo¿e siê z nim równaæ.
Istota g³êboko westchnê³a, za chwilê mia³a zadaæ robakowi ostat-
ni cios. Potok rozbudzonej ziemi w ognistym wirze przeciwko cze-
mu takiemu nikt nie ustoi.
Dwie si³y p³omieñ nios¹cy gor¹c¹ ziemiê i rozpalone do bia-
³oci kamienie, i strumieñ krwawych kropli gnany z niewyobra¿al-
n¹ szybkoci¹ wiatrem, który wydar³ siê z piersi Cymmerianina
zetknê³y siê. I sta³o siê co takiego, jakby gardziel pluj¹cego ogniem
wulkanu zala³a fala przyp³ywu, jakby naraz pó³ kontynentu runê³o
w przepaæ. S³up pomarañczowego wiat³a wzniós³ siê nad mia-
stem i przeszy³ niebo. Rozleg³ siê ³oskot, jakby Wszechwiat pêka³
na szwach. Ziemia zako³ysa³a siê i Minolia na murach chwyci³a za
balustradê, ¿eby nie spaæ w dó³. Rozszerzonymi z przera¿enia
oczami patrzy³a, jak ganie w nocy to ob³¹kane wiat³o i nie wie-
dzia³a, czy ma siê cieszyæ, czy p³akaæ, czy Cymmerianin zgin¹³,
czy zwyciê¿y³.
Conan wsta³ pierwszy. By³ og³uszony, poraniony, utraci³ sporo
krwi. Dokutyka³ do swojego miecza, podniós³ go trzês¹cymi siê rê-
kami. Odwróci³ siê do rozci¹gniêtego na ziemi potwora.
187
Ten le¿a³ dwadziecia kroków od niego, bezsilnie wierzga³ dwo-
ma parami nóg, krêci³ g³owami, bezsensownie dar³ ziemiê potworny-
mi rêkami.
Magiczny blask oburêcznego miecza zgas³. Ca³a si³a Aj-Bereka
skumulowa³a siê w tym ostatnim ciosie i Conan czu³, ¿e Drugi Wzrok
równie¿ ganie czarna skóra przemienia³a siê w czarn¹ galaretê,
kontury Trójjedynego Amina rozmywa³y siê, ciemnia³y, gas³ rów-
nie¿ odb³ysk otaczaj¹cego go wiata. Trzeba siê spieszyæ.
Na zdrewnia³ych nogach Conan zbli¿y³ siê do pokonanego prze-
ciwnika. Piêcioma uderzeniami przeci¹³ wszystkie ¿ywi¹ce go arte-
rie. Potem popatrzy³ w ludzk¹ twarz potwora.
Zmêtnia³e oczy Amina powoli skupi³y siê na Cymmerianinie.
Z rozchylonych warg dobieg³ bulgocz¹cy dwiêk. Wreszcie w móz-
gu barbarzyñcy zaszeleci³o:
Cooonnnaaannn Zmiii³uuuj siêêê .
Trzy g³owy, a taki g³upi odpowiedzia³ ochryple popêkany-
mi ustami barbarzyñca.
I wbi³ miecz w to miejsce, gdzie, jak s¹dzi³, by³o serce potwora.
Ziemia zako³ysa³a siê. D³ugie ¿a³osne westchnienie przebieg³o
nad wiatem.
Conan zak³opotany rozejrza³ siê.
Ten sam bezdenny, wiruj¹cy opêtañczo lej, który widzia³ Dru-
gimi Oczami w innym bycie, i do którego wessa³o Vagaran, poja-
wi³ siê w rzeczywistym wiecie. Cymmerianin poczu³, jak ziemia
pod nim pochyli³a siê w stronê centrum kwitn¹cego kiedy miasta
i czarna galareta, z pocz¹tku powoli, jakby niechêtnie, ale z ka¿d¹
chwil¹ coraz szybciej, pod¹¿a³a tam, sk¹d przyby³a na arenê, ku
Wrotom Czasu. Trup Trójjedynego Amina zaskowycza³ i szarpn¹³
siê w tamtym kierunku. Ze zgrzytem ruszy³y z miejsca ogromne
siekiery.
Conan zakl¹³. W ten sposób jeszcze i jego wessie w tê szczelinê
pomiêdzy wiatami
Nie zaszczyciwszy dwa razy zabitego nawet jednym spojrze-
niem, najszybciej, jak pozwala³o mu poranione cia³o, rzuci³ siê w kie-
runku widniej¹cych w pobli¿u murów miejskich.
Zbocze leja, wiod¹cego do niebytu, by³o coraz bardziej strome
i Cymmerianinowi coraz trudniej by³o iæ po nachylonej ziemi. Czarna
galareta potokiem sp³ywa³a do swojego ród³a, ku arenie gladiator-
skiej, ale omija³a biegn¹cego w przeciwnym kierunku cz³owieka
jego g³owê wieñczy³ He³m
188
Do murów by³o ju¿ tylko dwadziecia kroków Piêtnacie A zbo-
cze jest coraz bardziej strome Chyba nie zd¹¿y Ju¿ lizgaj¹ siê buty
po zdradziecko nachylonej ulicy, zaraz upadnie, zaraz stoczy siê po nie-
mal pionowym zboczu w przepaæ, no, ju¿ niedaleko, piêæ kroków, dwa
Krzycz¹c co niezrozumia³ego, Conan zebra³ resztkê si³ i sko-
czy³. Jego palce chwyci³y za koniec zwisaj¹cej z muru liny, wczepi³y
siê w ni¹, zacisnê³y do bólu
I wtedy ziemia, na której niegdy sta³ Vagaran, runê³a w Nicoæ.
Szlochaj¹c i miej¹c siê, mo¿e ze smutku, a mo¿e z radoci,
Minolia pomog³a Cymmerianinowi przeleæ przez balustradê.
Jêcz¹c g³ucho, gdy dziewczyna za mocno objê³a go za bok, barba-
rzyñca osun¹³ siê na ziemiê i przywar³ do zachwycaj¹co twardego, zim-
nego muru. ci¹gn¹³ z g³owy przeklêty He³m i odrzuci³ go jak najdalej.
Jeste ranny? zapyta³a przestraszona Minolia.
G³upstwo, same zadrapania odpowiedzia³ z trudem Conan,
nie otwieraj¹c oczu. A gdzie Aj-Berek i Orlandar?
W odpowiedzi Minolia zaszlocha³a.
Nie ma nikogo Wszyscy umarli Tylko ja zosta³am
Dlaczego A ja?
Tak. I ty Zwyciê¿y³e?
Co tam. Nie ma o czym mówiæ raz i po krzyku.
Krêci³o mu siê w g³owie, rany pali³y ogniem, krew (ile jej tam
zosta³o, dwa ³yki, nie wiêcej) têtni³a w uszach.
Co jest tam, wewn¹trz, za murami?
Nic, ciemno i pusto
Jasne S³uchaj, dziecino Popiê trochê, dobrze?
Oczywicie, panie Conan, oczywicie
I Cymmerianin natychmiast zapad³ w ciemnoæ i zapomnienie.
Nie czu³ radoci, ¿e po raz kolejny uratowa³ wiat. Nie poczu³ te¿, ¿e
przytuli³o siê do niego drobne dziewczêce cia³o, rozgrzewaj¹c go
swoim ciep³em, oddzielaj¹c od nocnego ch³odu.
Na wschodzie zajania³ wit nowego dnia.
XXIV
Pierwszy ockn¹³ siê Conan.
Od witu minê³o ju¿ sporo czasu, ranek ustêpowa³ miejsca upal-
nemu po³udniu.
189
Cia³o nie chcia³o go s³uchaæ miênie b³aga³y, ¿eby zostawiæ je
w spokoju, pozwoliæ jeszcze choæ przez chwilê odpocz¹æ. Przytaki-
wa³ im zgodny chór bol¹cych ran i oparzeñ: i wie¿ych, i dawno za-
gojonych, i tych, o których ju¿ zupe³nie zapomnia³.
Barbarzyñca z trudem wygi¹³ szyjê ¿eby popatrzeæ, co zosta³o
po s³ynnym miecie Vagaran.
Nic po nim nie zosta³o. Wysoki miejski mur bez sensu otacza³
gigantyczny piaszczysty lej, g³êboki na pó³ ligi, z ³agodnymi zbo-
czami, nad którym wznosi³ siê z³oty kr¹g s³oñca.
By³o miasto i nie ma miasta powiedzia³ na g³os Conan
i nie pozna³ w³asnego g³osu zachrypniêty, w gardle czu³ smak krwi.
Splun¹³, popatrzy³ na linê tak jest krew. Echeche
W takich przypadkach Cymmerianinowi czêsto pomaga³y prze-
kleñstwa najbardziej wulgarne, wyszukane, wykrzyczane na ca³y
g³os. Nabra³ powietrza w p³uca i na wydechu przejecha³ siê po wy-
darzeniach ubieg³ej nocy, po miecie, które dosta³o to, na co zas³u-
¿y³o, ale któremu nale¿a³y siê dodatkowo szczególnie ordynarne prze-
kleñstwa, po czarownikach wszelkiej maci i rodzaju.
Ul¿y³o mu.
Przybysz z Pó³nocy wsta³, odwróci³ g³owê i napotka³ niezado-
wolone, oburzone spojrzenie obudzonej Minolii. Conan odpowie-
dzia³ jej spojrzeniem, nie kryj¹c niezrozumienia, ale potem nagle
poj¹³: dziewczynê obudzi³y, a potem rozgniewa³y jego przekleñstwa.
Nie przywyk³a do takich wyra¿eñ w swoim zakonie, i niewa¿ne, ¿e
obok jest lej po miecie, a wiat zosta³ cudem uratowany przez nie-
go, barbarzyñcê. Teraz Conan jest tym z³ym i z³ociæ trzeba siê na
niego.
Cymmerianin nie móg³ ustaæ na nogach. Trzês³o go ze miechu.
Wraz ze miechem wychodzi³ z niego strach prze¿ytej nocy, resztka
bólu ran, zmêczenie. Chichota³ coraz g³oniej i nie by³ w stanie prze-
staæ. Nie widzia³ nic wokó³ siebie. Nawet nie zauwa¿y³, jak znowu
osun¹³ siê na ciep³e kamienie, wstrz¹sany falami miechu. £zy za-
s³oni³y mu oczy. Trzymaj¹c siê za brzuch, Cymmerianin przewróci³
siê na bok.
Pocz¹tkowo Minolia patrzy³a na zbawcê wiata ze zdziwieniem,
potem ze z³oci¹, potem z uraz¹ ale w koñcu te¿ nie wytrzyma³a,
zara¿ona jego miechem, domyliwszy siê, czym jest on spowodo-
wany. miechem odciêli siê od minionej nocy, pozostawili j¹ w da-
lekiej Przesz³oci. Wrócili do nowego ¿ycia.
I obudzili Fagnira.
190
Rozklejaj¹c oczy, nie rozumiej¹c kto? dlaczego? gdzie? po
co? oficjalista otworzy³ usta, z których sp³ynê³o pytanie:
Machar jeszcze nie wróci³?
Conan turla³ siê po pylistych kamieniach, wstrz¹sany nowym
atakiem miechu. Minolia stuknê³a g³ow¹ o kolana, jej ramiona kon-
wulsyjnie drga³y.
Co z wami? dwiêcza³ nad nimi rozdra¿niony, przepity g³os.
A gdzie Vagaran? Gdziecie mnie zaci¹gnêli?
A potem gniewnie:
Przestañcie wreszcie r¿eæ! I bez tego ³eb mi pêka! Oj, jak
boli Ale ¿em siê wczoraj za³atwi³ Nic nie pamiêtam jakie
mordy z tr¹bami mi siê ca³¹ noc zwidywa³y przestañcie r¿eæ, mó-
wiê wam!
I wreszcie, b³agalnie:
S³uchajcie, a nie znalaz³by siê kubeczek wina? no, chocia¿
³yczek, co?
Gdy zejd¹ ze wzgórza, przestan¹ widzieæ to, co kiedy by³o
Vagaranem. I nie umawiaj¹c siê, trójka wêdrowców zatrzyma³a siê,
¿eby chwilê odpocz¹æ. Z ty³u by³ milcz¹cy, niczego nie otaczaj¹cy
mur, grób, w którym pochowali maga Aj-Bereka i Mistrza Orlanda-
ra dwóch nieszczêliwych, zb³¹kanych starców. A przed nimi
Kto wie, co ich czeka?
St¹d jest jakie piêæ lig do najbli¿szej ludzkiej osady oznaj-
mi³ Fagnir. Mam nadziejê, ¿e ze wsi¹ nic siê nie sta³o. ¯e przynaj-
mniej im wino nie wysch³o Ale ¿eby tak ca³e miasto rozwaliæ!
Trzymaj Conan rzuci³ pod nogi by³emu oficjalicie bezu¿y-
teczny teraz i na wieki wieków He³m. Jest twój. Mo¿esz go przepiæ.
Fagnir zamyli³ siê, potem na jego twarzy pojawi³ siê chytry,
szczerbaty umiech.
Niee. Zostawiê sobie na pami¹tkê Vagaranu i s³u¿by u Ma-
chara i jego piwnicy podniós³ br¹zowy wyrób staro¿ytnych mi-
strzów. Jak go komu poka¿ê nie uwierz¹. A, do licha z nimi
dziêkujê, panie szczodry gladiatorze.
Conan, co zamierzasz robiæ potem? zapyta³a po cichu Mi-
nolia, nie patrz¹c na barbarzyñcê.
Ten wzruszy³ ramionami i siê umiechn¹³.
No Pewnie wrócê do Shemu, odszukam ksiêcia Barucha,
u którego by³em najemnikiem i za¿¹dam zap³aty przecie¿, jakkol-
191
wiek by by³o, spe³ni³em jego rozkaz. Mo¿na powiedzieæ, ¿e sam je-
den star³em miasto z lica ziemi
Wemiesz wemiesz mnie ze sob¹?
Oczywicie, dziecino. Odpoczniemy we wsi i ruszymy.
Nie mam ju¿ nikogo ani niczego zaszlocha³a Minolia. Brat
zgin¹³. Zakonu nie ma. To, czym ¿ylimy zamilk³a, bliska ³ez.
Wszystko bêdzie dobrze Conan podniós³ siê z ziemi i wy-
ci¹gn¹³ do niej rêkê. Chodmy. Uwierz mi, Minolio, teraz ju¿
wszystko bêdzie wspaniale.