MERLINE LOVELACE
HRABINA I TRAPER
PROLOG
Północny Pacyfik, grudzień 1839
- Hrabino! Do kajuty, na miłość boską!
Tatiana Grigoriewna Karanowa spojrzała na kapitana statku z rozpaczą w oczach. Wył
wicher, ryczało morze, zmieszany z deszczem grad siekł żagle, wanty i pokład. Nie mogła, a
nawet nie wolno jej było posłuchać rozkazu. Musiała najpierw upewnić się, że powierzony jej
pieczy cenny ładunek jest odpowiednio zabezpieczony.
Zdrętwiałe dłonie Tatiany ślizgały się po oblodzonych linach ratunkowych, które
przewidująca załoga rozciągnęła tuż przed rozpętaniem się sztormu. Serce waliło jej ze
strachu. Stawiała ostrożnie nogi po zdradzieckim, przechylającym się pokładzie. Napierające
na burty fale spryskiwały jej twarz wodną kurzawą. Nagle z ciemności wyłoniła się fala
sięgająca połowy masztu. Szkuner jęknął niczym żywa istota i położył się na prawej burcie.
Tatiana krzyknęła z przerażenia, jej stopy straciły oparcie i tylko lina, której chwyciła się w
ostatniej chwili, uratowała ją przed niechybną śmiercią w morskich odmętach.
Statek jakimś cudem zdołał się dźwignąć. Maszty wróciły do pionu. Tatiana wykrztusiła z
siebie słoną wodę, która przy krzyku wdarła się jej do ust, i podjęła swoją wędrówkę ku rufie.
Przemoczone halki i suknia pętały jej nogi. Futro z soboli gniotło ramiona i było sztywne jak
pancerz.
Nie słyszała już krzyków marynarzy. Nie wiedziała nawet, ilu ich przeżyło i walczy ze
sztormem. Wicher niósł śmiech tysiąca szatanów. Lina parzyła dłonie swym lodowatym
chłodem. Szkuner to leciał w przepaść, to wspinał się ku niewidocznemu niebu.
Najdziwniejsze było to, że jeszcze nie rozpadł się na kawałki.
Nareszcie Tatiana dotarła do dużej drewnianej skrzyni i uchwyciła się lin,
przytwierdzających ją do pokładu. W tym samym momencie zwaliła się na statek kolejna
wodna góra, jeszcze straszliwsza od poprzedniej. Liny puściły, skrzynia zaczęła zsuwać się po
oblodzonym, coraz to bardziej pochylonym pokładzie. W skrzyni znajdował się niezwykle
cenny ładunek. Tatiana zsuwała się w otchłań razem z tym, czego miała strzec jak źrenicy
oka.
I był to wyrok jak najbardziej sprawiedliwy. Jeśli utracisz ładunek, powiedział bowiem car
Mikołaj, zapłacisz za to życiem.
Anieli niebiescy!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dolina Indian Hupa, luty 1840
Chogam, wódz Zielonych Węży, jednego ze szczepów plemienia Hupa, skrzyżował ramiona
na szerokiej, muskularnej piersi. Ruch ten był tak gwałtowny, że zagrzechotały muszle jego
potrójnego naszyjnika.
- Dwa miesiące temu zjawiła się w naszej wiosce pewna kobieta - oświadczył białemu
przybyszowi siedzącemu po drugiej stronie ogniska. - Dam ci ją za żonę.
Wśród zgromadzonych mężczyzn rozległ się szmer. Obecni na naradzie wojownicy
cmokaniem i kiwaniem głowami wyrażali swoje zadowolenie. Tylko jeden z młodszych
zaczął wykrzykiwać coś buntowniczo. Chogam uciszył go groźnym zmarszczeniem brwi.
Josiah Jones skrzywił się. Na szczęście nikt nie zauważył grymasu niechęci pod bujną
brodą. Broda ta chroniła jego twarz przed mrozem podczas długiej podróży do tej doliny,
leżącej na pograniczu Sierra Nevada i Gór Kaskadowych. Josiah dobrze wiedział, że każdy
prezent od tego skąpca Chogama będzie go sporo kosztował.
Ostatni raz był w tych stronach trzy lata temu. Płacił za gościnę, polując na łosie i jelenie,
których mięsem wzbogacał ubogą dietę Zielonych Węży, składającą się głównie z wędzonego
łososia. Wtedy Chogam też chciał mu sprzedać żonę. Teraz próbował znowu.
- Dziękuję, wodzu - rzekł Josiah, naśladując uroczysty sposób mówienia gospodarza, co nie
było trudne, zważywszy, że świetnie znał język Indian Hupa - ale cóż po kobiecie traperowi,
który przenosi się z miejsca na miejsce? Byłaby ciężarem, który spowolniłby moją wędrówkę.
- Mówisz o szybkiej jeździe, a twój koń okulał i nadaje się tylko na mięso. - Chogam lubił
trzymać się faktów, a fakty były właśnie takie. - Sprzedam ci konia, ale pod warunkiem, że
wyjedziesz od nas z żoną.
Nie przebrzmiały jeszcze te słowa, gdy ów młody wojownik, który jako jedyny nie chciał
obarczać przybysza kobietą, poderwał się na równe nogi i uderzył pięścią w pierś.
- Biały człowiek nie chce tej, która została wystawiona na sprzedaż! - wykrzyknął, z trudem
hamując gniew. - Zatem kupię ją, płacąc wszystkim, co mam.
- Twoje wszystko pokryje wartość jej głowy, a co z resztą ciała? - rzekł ze spokojem Chogam. -
Biały człowiek jest bogatszy od ciebie.
Młodzieniec rzucił na przybysza nienawistne spojrzenie, odwrócił się i wybiegł z
wigwamu.
Josh westchnął i sięgnął do torby po skórzany kapciuch, w którym trzymał bezcenny tytoń
z Wirginii, a właściwie jego resztki. Zapas miał starczyć na całą podróż do Fortu Vancouver,
ale Chogam okazał się zdumiewająco oporny i przymusowa bezczynność przedłużała się.
Przede wszystkim odmówił sprzedania mu kuca, który miał zastąpić okulawionego konia
jucznego. A teraz od nowa zaczai te swoje przeklęte targi. Z pewnością liczył na dobry
zarobek i chciwość czyniła go nieugiętym.
Chcąc ułagodzić wodza, jak również innych członków starszyzny, Josh wpadł na pomysł
wspólnego wypalenia fajki. Miał kościaną, z wygiętym cybuchem i rzeźbioną główką. Nabił
ją przednim tytoniem i zapalił od wyjętego z ognia patyczka. Pyknąwszy kilkakrotnie, podał
fajkę Chogamowi. Wódz włożył cybuch do ust i pociągnął. Na jego twarzy odmalowało się
dziecinne wręcz zadowolenie. Wypuszczony dym, o aromacie nie dającym się z niczym
porównać, mieszał się z dymem płonącej sośniny. Wzdychając z lubością, Chogam przekazał
fajkę sąsiadowi.
Josh wiedział, że należy być cierpliwym. Toteż siedział spokojnie, patrząc, jak fajka
przechodzi z rąk do rąk. Był to jak najbardziej stosowny wstęp do poważnej rozmowy.
Rozpoczął ją Chogam, wymieniając cenę.
- Za konia przyjmę cztery sznury muszelek. Za kobietę nie mniej niż sześć skalpów z głów
dzięciołów.
Josh szyderczym fuknięciem skwitował te wołające o pomstę do nieba warunki. Cztery
sznury rzadkich muszelek za górskiego kuca!
- Mówmy o koniu, nie żonie, której nie potrzebuję. Nie przywiozłem muszelek.
Mam tylko paciorki ze wschodniego wybrzeża i płytki obsydianu z równin. Dam za
dzielnego kuca trzy sznury paciorków i dwie płytki obsydianu wielkości dłoni.
Oblicze Chogama zastygło w skupieniu. Oznaczało to, że rozważa przedłożoną mu ofertę.
Indianie używali obsydianu z równin i muszelek z wybrzeża jako środków płatniczych. Co się
zaś tyczy czubów dzięciołów, to ozdabiali nimi swe wymyślne nakrycia głowy. Jak większość
północno-zachodnich plemion, z którymi Josh zetknął się w ostatnich łatach, Hupa
utożsamiali swój status społeczny z osobistym bogactwem. Im większy majątek ktoś
zgromadził, im większymi skarbami mógł się pochwalić, tym wyższy szczebel drabiny
społecznej zajmował. Dochody czerpali głównie z wymiany handlowej oraz, o czym Josh
już po raz drugi miał okazję się przekonać, ze sprzedaży sióstr i córek, na które zawsze
znajdowali się chętni.
Czekając cierpliwie na odpowiedź gospodarza, który ważył w tej chwili wszystkie za i
przeciw, Josh zawiesił wzrok na grupie siedzących w najdalszym kącie kobiet. Ich pełne
szacunku i uległości zachowanie nie przeszkadzało im wysyłać od czasu do czasu w stronę
mężczyzn śmiejących się i zaciekawionych spojrzeń. Zagniatały teraz ciasto z mąki uzyskanej
z ziemnych żołędzi oraz formowały je w płaskie bochenki, które następnie wkładały do
niskiego kamiennego pieca. Mając za sobą prawie dwumiesięczną wędrówkę górskimi
szlakami, Josh aż przełknął ślinę na myśl, że niebawem skosztuje takiego rarytasu jak ciepły,
pachnący chleb.
Następną jego myślą było, że jeżeli on, Josh, nie wykaże się dostatecznym uporem i
chytrością w rozmowie z Chogamem, jedna z tych kobiet zostanie niebawem jego żoną. Nie
miałby nic przeciwko temu, żeby lec z którąś z nich na niedźwiedziej skórze i zażyć rozkoszy.
Dziewczęta Hupa słynęły z urody i miłosnych talentów. Kiedy był tu po raz ostatni, miał pod
swoim kocem kilka z nich i na żadną nie mógł narzekać. Odwdzięczył się towarami z juków,
uśmiechem i miłym słowem.
Stanowczo jednak, czym innym był ożenek z jedną z tych czarnookich piękności. Tym
bardziej, że on, Josh, musiał dotrzeć na północ w jak najkrótszym czasie. Poza tym żadna
kobieta, nieważne, Indianka czy biała, nie mogłaby usunąć z jego serca Catherine, największej
miłości.
Chogam dotknął naszyjnika, jakby to muszle miały mu podyktować odpowiedź. Ku
zaskoczeniu Josha, w słowach wodza nie było ani śladu wahania.
- Weźmiesz tę kobietę, którą ci daję, i opuścisz naszą wioskę - rzekł stanowczo. - Jest
wielkiej urody i ma żelazną wolę. Dotrzyma ci kroku w wędrówce poprzez śniegi i lody.
Josh, z natury mało podejrzliwy, nagle się zaniepokoił. Wiedział wszak bardzo dobrze, że
Chogam nie przepuścił jeszcze żadnej zgrabnej ślicznotce o zalotnym uśmiechu, która z tych
czy innych względów mogła do niego należeć. Jego bogata kolekcja żon stanowiła tyleż
fundament jego panowania, co przedmiot zazdrości pozostałych współplemieńców. Nie
uszczuplałby swego stadła, gdyby nie zmuszały go do tego jakieś nadzwyczajne okoliczności.
- Jeśli jest taka piękna, jak twierdzisz, to dlaczego chcesz się jej pozbyć, wodzu? - spytał
Josh bez ogródek.
W odpowiedzi wyręczył wodza jeden z członków starszyzny:
- Przybyła do nas zza gór. Nie zna zwyczajów Hupa ani naszego języka. Nie chce się też
go nauczyć.
Chogam po raz pierwszy utracił swój majestatyczny spokój. Zrobił kwaśną minę i rzekł z
mieszaniną irytacji i urazy w głosie:
- Mój wuj powiedział prawdę. Ta kobieta, cokolwiek zrobi lub powie, zawsze musi kogoś
obrazić. Już zapłaciłem z tego powodu wiele grzywien.
Josh podrapał się w brodę. Tak więc dotarli wreszcie do sedna sprawy. Kobieta, którą
chciano mu sprzedać, uszczuplała każdego dnia materialne zasoby Chogama, z czym ten,
naturalnie, nie mógł się pogodzić.
Josh znał już na tyle obyczaje miłujących pokój Zielonych Węży oraz ich niepisany
kodeks, by wiedzieć, iż pokrzywdzony miał tutaj pełne prawo do materialnego
odszkodowania. Bezstronny mediator porozumiewał się z dwiema zwaśnionymi stronami i
to on ustalał wysokość grzywny za wyrządzoną szkodę. Wszystko, począwszy od morderstwa,
a skończywszy na publicznej zniewadze, za-
łatwiano w ten sposób. Dla takiego skąpca jak Chogam było nie do pomyślenia, że kobieta
zamiast zysku przynosi straty, i to całkiem poważne.
- Ona jest z twego plemienia - dodał wódz, jak gdyby to przesądzało sprawę.
Josh zmierzył go uważnym spojrzeniem.
- Co przez to rozumiesz, wodzu?
- Jej rodzice nie byli Indianami.
Josh błyskawicznie zrobił przegląd wszystkich możliwości. Tak się składało, że w tych
stronach łatwiej było trafić na niedźwiedzia grizzly niż na białą kobietę. Słyszał, że Pierre
Levesque przywiózł w te góry swą świeżo poślubioną Kanadyjkę, dotarły również do jego uszu
płotki o jakiejś białej kobiecie, która dołączyła do męża w Forcie Vancouver, tym najdalej
wysuniętym na północ posterunku Brytyjskiej Kompanii Futrzarskiej. Słyszał też o kilku
innych. Jakimże sposobem jedna z tych kobiet mogła się znaleźć w tej zagubionej w górach
indiańskiej wiosce?
Naturalnie, skoro już tu się znalazła, to musiała zostać aż do wiosennych roztopów,
kiedy to górskie szlaki stają się bezpieczniejsze, nigdy nie będąc całkowicie bezpiecznymi.
On sam, wytrawny traper i znawca tych gór, z trudem dotarł tu żywy i cały, i tylko szczęściu
zawdzięczał, że zapłacił za ryzyko jedynie okulawieniem konia.
- Porozmawiam z nią - rzekł, nie spuszczając badawczego wzroku z Cho-gama. - Dowiem
się od niej najpotrzebniejszych rzeczy i przekażę je tym, z którymi dotychczas żyła, oni zaś
wykupią ją za dużo większą cenę od tej, jaką ja mógłbym zapłacić. Wezwij ją, a wszystko...
Przerwał, gdyż na dworze dało się słyszeć wściekłe ujadanie. Zapłakało dziecko. Jakaś
kobieta wykrzykiwała coś, czego on, Josh, nie mógł zrozumieć. Nagle szczekanie przeszło w
żałosny skowyt i ucichło.
Na mięsistym obliczu Chogama odmalowała się rezygnacja.
- Nie potrzebuję jej wzywać. Oto sama nadchodzi. Bez pozwolenia i zaproszenia. - Wydał
ciężkie westchnienie. - Już dawno przestaliśmy wymagać od niej innego postępowania.
Faktycznie, skóry zasłaniające wejście rozchyliły się i na tle jasnego nieba zarysowała się
postać kobiety. Josh ujrzał plątaninę czarnych włosów i jakby skórzany wór pokutny, który
zwisając z ramion, sięgał aż do samych jej stóp. Po chwili skóry opadły i kobieta ruszyła
dumnym krokiem ku siedzącym wokół ogniska mężczyznom.
Kiedy jej twarz znalazła się w kręgu światła, Joshowi żywiej zabiło serce. Chogam nie
kłamał, choć nie powiedział wszystkiego. Kobieta była nadzwyczajnej urody. Z burzą
czarnych włosów nad czołem, z brwiami jakby wyrysowanymi węglem, z rumieńcami niczym
płatki róży na śniegu, stwarzała wrażenie skończonej piękności. Wór pokutny zasłaniał jej
wdzięki, nie na tyle jednak, by nie można się było domyślić pełnych piersi, krągłych bioder i
nóg jak u śmigłej samy. Krok pełen gracji przydawał jej ruchom arystokratycznego powabu,
a okolone gęstymi i długimi rzęsami ciemne, przepaściste oczy kontrastowały z delikatnymi,
szlachetnymi rysami. Wszystko to sprawiło, że w Joshu obudziło się pożądanie.
Uświadomił sobie, że od tygodni był w podróży. Spędzał zimne noce w towarzystwie swego
długozębnego konia. W dodatku nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni zareagował
w ten sposób na widok kobiety. Nie potrzebował żony, lecz jego ciało dało mu znać, że jest
spragnione rozkoszy. Poderwał się i stanął na swych długich nogach.
Czarnobrewa zatrzymała się nagle. Wnętrze wigwamu było zadymione, nie na tyle jednak,
by nie mógł dojrzeć wspaniałego blasku jej oczu. W oczach tych wszakże nie było śladu
życzliwości, tylko czujność i napięcie.
Lustrowała go, prześlizgując się spojrzeniem po jego ozdobionym piórkiem kapeluszu
bobrowym, krzaczastej brodzie, której kolor za sprawą słońca i wiatrów wahał się między
burym a złotawym, poplamionej i nieco rozchełstanej koszuli, rajtuzach z wilczej skóry i
mokasynach ze skóry niegarbowanej. Kiedy zaś znów spojrzała mu w oczy, rozczarowanie
na jej twarzy mieszało się z nieumiejętnie skrywanym niesmakiem. Joshowi zrobiło się
gorąco. Właściwie sam przyznawał, że nie jest ideałem męskiej urody. Nawet, kiedy był gładko
wygolony i przyzwoicie ubrany, Catherine zwykła sobie żartować, że przypomina bardziej
kuguara niż ludzką istotę.
Kobieta odezwała się czystym, dźwięcznym głosem:
- Parlez-vous francaise?
Postąpiła krok do przodu, lecz znów się zatrzymała. Pociągnęła swym pięknie rzeźbionym,
arystokratycznym nosem.
Josha ogarnął wstyd. Przez ostatnie trzy tygodnie nie zmieniał ubrania. Wędrował w nim,
spał, mókł, pocił się i sechł na wietrze. W rezultacie zatęsknił za pobytem w łaźni. W tej
chwili uświadomił sobie, że łaźnia była nie tyle luksusem, ile koniecznością.
Powtórzyła pytanie.
Jak większość ludzi z gór, Josh potrafił porozumieć się w kilku językach. Przechodził
płynnie z hiszpańskiego na francuski i z francuskiego na któryś z popularniejszych indiańskich
dialektów. Ale jego zasób słów we wszystkich tych językach był raczej ubogi. Swobodnie
władał jedynie angielskim. W tym też języku postanowił zwrócić się do nieznajomej.
- Owszem, mówię trochę po francusku i dogadałbym się w wielu sprawach z francuskim
traperem. Ale z damą wolę rozmawiać w języku angielskim.
- Zatem jesteś Anglikiem! Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś? - Jej angielszczyzna
była płynna, jakkolwiek trochę chropawa i wymagająca poprawek w rozłożeniu akcentów.
- Nie zapytałaś, pani. I nie jestem Anglikiem, tylko Amerykaninem. - Dotknął palcami brzegu
bobrowego kapelusza. - Josiah Jones, do usług. Pochodzę z Kentucky.
-
A więc Amerykanin - powiedziała wolno, i z każdej wymówionej przez nią zgłoski
wyłaniała się ta oto prawda, że nie ma wysokiego mniemania o Amerykanach. Haniebny
wygląd Josha tylko utwierdzał ją w tej opinii.
Nic dziwnego, że Chogam chciał jak najszybciej pozbyć się tej kobiety. Można by rzec,
obrażała innych samym swym oddechem.
- Jestem hrabina Tatiana Grigoriewna Karanowa - oświadczyła wyniośle. - Moim krajem
ojczystym jest Rosja.
Będąc do szpiku kości republikaninem, Josh gardził jakimiś tam arystokratycznymi
tytułami. Fakt, że jego ojciec zginął od angielskiej kuli, był dodatkowym powodem jego
antyrojalistycznego nastawienia.
- Już zatem wiem, kim jesteś i skąd pochodzisz, hrabino. Nie wiem tylko, jak się znalazłaś
w dolinie Indian Hupa, gdzie, przyznasz, niełatwo trafić.
Jej ciemne oczy jeszcze bardziej ściemniały.
- Płynęłam statkiem z Archangielska. Pewnego dnia rozpętał się sztorm. Zrobiło się
ciemno jak w nocy. Straszliwy wicher siekł deszczem, śniegiem i gradem. Nadbiegały coraz to
większe i większe fale. Nasz statek zaczął tonąć. Mnie zmyła z pokładu jedna z fal. -
Wstrząsnęła się na wspomnienie tamtych chwil. - Nie utonęłam tylko dzięki skrzyni, której
kurczowo się trzymałam. Wyciągnęli mnie z morza jacyś rybacy w długich malowanych
łodziach.
To mogli być tylko Chinooksi lub Yuroksi, pomyślał Josh. Oba te plemiona pływały na
długich łodziach wydłubanych z pni ogromnych kalifornijskich sekwoi.
- Nie pamiętam wyglądu tych ludzi - ciągnęła. - Miałam wysoką gorączkę i majaczyłam. Ci
rybacy przekazali mnie jakiemuś innemu plemieniu. A ci z kolei przywieźli mnie tutaj.
Przerwała i spojrzała nienawistnie na Chogama.
- Kupił mnie ten człowiek - rzekła z bezbrzeżną pogardą. - Miał zamiar uczynić ze mnie
swoją nałożnicę, lecz srodze się rozczarował.
Dla Josha było oczywiste, że ta rosyjska hrabina, jeśli była rosyjską hrabiną, miała
mnóstwo szczęścia, trafiając do Indian Hupa, którzy nigdy nie posuwali się do gwałcenia
kobiet, traktując taki czyn jako ujmę na honorze.
Toteż nie mając z kobiety żadnej przyjemności, a ponosząc same tylko straty, Chogam
postanowił ją sprzedać. Josh uświadomił sobie, że chyba będzie musiał ją kupić. Jako Rosjanka
nie mogła liczyć na wykupienie przez rodaków, którzy bodajże nigdy nie zapuszczali się w te
strony. Tak, Chogam dobrze to sobie wykalkulował i z pewnością nie odstąpi od żądanej sumy. A
on, Josh, stanie się nędzarzem.
Usłyszał długie westchnienie i podniósł wzrok.
- A potem zaczęły się śnieżne zamiecie i już nie mogłam opuścić doliny. W rezultacie
jestem tu jak w pułapce. - Nagle uśmiechnęła się, ale nie tak zwyczajnie, tylko jak ktoś, kto
dostrzegł promyk nadziei. - A teraz ty przyjechałeś, Jo... Jo...
- Josiah. Josiah Jones.
- Racja! Josiah Jones. Przyjechałeś i zabierzesz mnie do rosyjskiej osady Fort Ross.
Przez chwilę, jedną ulotną chwilę, Josh chciał przystać na jej żądanie. Była w bardzo trudnym
położeniu i bez wątpienia potrzebowała pomocy. Żaden człowiek gór, godny tego miana, nie
odwróci się plecami do kogoś w potrzebie, obojętne, czy tym kimś jest przyjaciel, czy wróg.
Każdy wędrowiec przemierzający tę dziką, odludną krainę, powinien mieć na względzie, że
prędzej czy później sam będzie potrzebował pomocy.
Zaraz jednak Josh odrzucił tę myśl. Był wszak na usługach prezydenta Stanów
Zjednoczonych, to jego rozkazy go tu przywiodły, to przed nim będzie musiał tłumaczyć się
ze swoich decyzji. Gdyby nawet jechał do Fort Vancouver wyłącznie dla własnych korzyści, nie
mógłby ryzykować towarzystwa kobiety o tej porze roku. Uważał się za twardego i może
nawet był twardy, a mimo to tym razem śniegi o mało go nie zwyciężyły. Nie, najlepiej będzie,
jak ta księżna zostanie tutaj i poczeka, aż on da znać Rosjanom, którzy z pewnością wykupią
ją bez żadnych targów od Cho-gama.
- Z przyjemnością spełniłbym pani prośbę, hrabino, ale wybieram się na północ, nie na
południe.
Machnęła lekceważąco ręką.
- Pójdziesz ze mną na południe, potem zawrócisz. Zapłacę ci - obrzuciła go taksującym
spojrzeniem, jakby badała jego wartość - pięćdziesiąt rubli, chciałam powiedzieć, dolarów.
- Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy. Najważniejszy jest śnieg, który zasypał przełęcze i
szlaki, i lód, który czyha pod cieńszymi warstwami puchu na południowych zboczach. Kobieta
nie przejdzie. Tam czeka panią pewna śmierć. Bezpieczniej zostać z Indianami. Gdy tylko
dotrę do wybrzeża, wyślę list do pani rodaków. Zjawią się tu na wiosnę.
Patrzyła nań z politowaniem, zupełnie jakby był dzieckiem, które nie może pojąć
najprostszych działań arytmetycznych.
- Niczego nie rozumiesz. Muszę dotrzeć do Fort Ross jak najszybciej. To bardzo ważne.
- Tak ważne, hrabino, że nie możesz poczekać tutaj kilka tygodni?
Prawda była taka, że będąc na państwowej służbie i podlegając rozkazom najwyższych
władz, Josh musiał być przede wszystkim posłuszny niepisanemu prawu gór. Wolno byłoby
mu zmienić plany tylko wtedy, gdyby musiał ratować komuś życie lub zdrowie.
- Nie! Nie mogę czekać! Muszę być w Fort Ross, zanim drzewa zaczną pączkować.
- Jakie znowu drzewa?
- Te, które mam doglądać. Jabłonie, grusze, śliwy... - Machała w powietrzu rękami,
próbując przypomnieć sobie inne angielskie nazwy drzew owocowych.
Tymczasem Josh, drapiąc się w brodę, zastanawiał się, jak możliwie gładko mógłby jej
odmówić. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż jakieś tam pączkujące czy kwitnące
jabłonie. Chodziło o przyszłość całego narodu.
- Przykro mi, hrabino - rzekł grzecznie, acz stanowczo. - Kieruję się na północ.
Zdecydowanie i nieodwołalnie. Będziesz musiała pozostać w tej wiosce aż do wiosennych
roztopów.
Spojrzała nań z gniewnym niedowierzaniem.
- Więc nie weźmiesz mnie ze sobą?
- Na to wygląda.
Dźwięk, jaki uleciał z jej ust, przypominał skowyt. Oczy rozszerzyły się i wydawało się,
jakby zajmowały teraz pół twarzy. Ręce opadły wzdłuż pokutnego wora. Pąsowe wargi
rozchyliły się, ukazując białe, równe zęby. Josh wstrząsnął się. Nazywano go samotnym
wilkiem, zdobywcą niedostępnych szczytów, człowiekiem twardym jak moczona w wodzie i
suszona w słońcu skóra bawołu, a jednak ta kobieta, targana w tej chwili rozpaczą i
wściekłością, zrobiła na nim głębokie wrażenie. Pomijając jej niepospolitą urodę, rządziły nią,
by tak rzec, same namiętności.
Krzyczała coś do niego w swej ojczystej mowie i Josh mógł się tylko domyślić, że nie są to
komplementy. Tego samego zdania był Chogam i uznał, że musi położyć temu kres. Zerwał
się, chwycił kobietę za ramię i siłą powiódł ku wyjściu.
- Nie obrażaj mojego gościa - rzekł łamaną angielszczyzną. - Chcesz mnie znowu narazić
na zapłacenie grzywny? Zachowuj się tak jak inne kobiety, abym nie musiał każdego dnia
przywoływać cię do porządku. Bądź rozważna w swym postępowaniu.
- Zawsze jestem rozważna! - odparła ze złością, próbując szarpnięciem uwolnić ramię. - Ale
muszę...
- Niczego nie musisz. Decyzje należą do mężczyzn -przypomniał jej pobladły z gniewu wódz
Zielonych Węży, po czym schylił głowę i szepnął jej coś do ucha.
Cokolwiek jej powiedział, słowa odniosły natychmiastowy skutek: kobieta przestała się
opierać. Wyszła, a skóry zasłaniające wejście znów opadły. W wigwamie zapanowała cisza.
Kobiety w kącie zastygły, kilka z nich z rękami w rozczynianym cieście. Mężczyźni przy
ognisku przypominali posążki z brązu i tylko odblask ognia tańczący na ich rzeźbionych
twarzach nadawał im pozór żywych istot. Kobieta, która wyszła, wprawiła wszystkich w
zadziwienie.
Josh nie był nawet tym zaskoczony. Objawiła mu się bowiem jako zjawisko prawdziwie
niezwykłe. Namiętna i impulsywna -jakże różniła się od Catherine, Catherine Van Buren z jej
pogodną, złocistą urodą. Wspomnienie kobiety, z którą był zaręczony, sprawiło, że serce
ścisnęło mu się z bólu. Ale trwało to tylko jedną krótką chwilę.
Mrucząc coś pod nosem, Chogam wrócił na swoje miejsce. Znów wszyscy siedzieli na
rozłożonych wokół ogniska niedźwiedzich skórach i tylko miny mieli inne. Josh odchrząknął,
powracając do zasadniczego tematu: - Rozważyłem ponownie twoją propozycję, wodzu.
Kupię od ciebie tę kobietę. Muszę jednak zaznaczyć, że cena, której żądasz, nie wchodzi w
ogóle w rachubę. Oblicze Chogama rozpogodziło się.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tatiana szła szybkim krokiem w kierunku wigwamu, w którym mieszkała wraz z kilkoma
żonami Chogama. Jej obszyte futrem mokasyny śmigały po wydeptanej w śniegu ścieżce.
Mroźne powietrze wdzierało się do płuc i szczypało policzki, ale nie zwracała na to uwagi.
Rozgniewana i rozczarowana, zastanawiała się, jak to wszystko było możliwe. Po tylu
tygodniach oczekiwania na odmianę losu, po tylu modlitwach o łaskę i wsparcie pojawia się
wreszcie w tej odciętej od świata górskiej dolinie przybysz z zewnątrz i już sam ten fakt otwiera
przed nią zatrzaśnięte, zdawałoby się, na zawsze wrota nadziei. Podniecona, wdzięczna za
okazaną jej łaskę, biegnie do namiotu narad, wpada do środka... i cóż się okazuje? Ów
niechlujny, brodaty, cuchnący włóczęga jest głuchy na jej prośby i ani myśli zabrać jej do
Fort Ross!
A to potwór! Prostak! Głupek! Okrutnik!
Och, gdyby nie była w tak rozpaczliwym położeniu, to ani by jej do głowy nie przyszło
zwracać się po cokolwiek do tego wstrętnego indywiduum. Jednak tutejsze kobiety znały go i
zapewniły ją, że można mu zaufać. Mimo to,
gdyby miała jakiś wybór, wolałaby poprosić o opiekę najbardziej krwiożerczego z Indian niż
tego brodatego typa.
Rzecz w tym, że nie miała wyboru i to było najgorsze. Jeśli nie pojawi się w Fort Ross w
określonym terminie, to znaczy przed porą pączkowania drzew owocowych, to wyda na
siebie wyrok śmierci. Zginie też jej ojciec, a resztka, jaka jej pozostała ze skonfiskowanych
włości, przejdzie w cudze ręce. W ten sposób zemsta cara Mikołaja się dopełni.
Niech będzie przeklęty po trzykroć imperator Wszech-rosji!
Zatrzymała się i wsparła czoło o słup wbity w ziemię niedaleko wejścia do wigwamu. Jak w
ogóle do tego doszło, że znalazła się w aż tak beznadziejnym położeniu? Była wielką damą, a
jest teraz na łasce indiańskiego wodza. Chodziła w atłasach, aksamitach i koronkach, a teraz
ma na sobie jakiś skórzany łach, którym tam, w Rosji, wstydziłaby się okryć swego konia. A
w dodatku musi błagać o litość nieokrzesanego, tępego Amerykanina. Ona, która była
niegdyś ulubienicą carskiego dworu, żoną eleganckiego kapitana gwardii carskiej, córką
wielkiego uczonego.
Łzy napłynęły jej do oczu. Zacisnęła powieki. Czy naprawdę tylko trzy lata dzieliły ją od
tamtych czasów, kiedy to chłodziła rozpaloną twarz kosztownym wachlarzem, potrząsała
lokami i co chwila wybuchała bezmyślnym, zaraźliwym śmiechem? I tylko dwa lata od
tamtego momentu, gdy upatrzyła sobie męża i straciła łaski cara?
I tylko rok od dnia, w którym przymuszono ją do stawienia się na placu kaźni, gdzie jej
przystojnemu, nieodpowiedzialnemu małżonkowi kat założył na szyję straszną żelazną
obręcz, a potem ją zacisnął?
Nie, od tamtych wydarzeń musiały upłynąć całe dziesięciolecia. Dziesięciolecia bólu, strachu i
rozpaczy.
Wylała całe morze łez. Łzy jednak nie mogły niczego naprawić ani niczemu zapobiec.
Pozostawiały tylko po sobie poczucie jeszcze większej beznadziejności i zagubienia.
W tej chwili wprawdzie udało się jej powstrzymać od płaczu, ale była całkiem
bezbronna wobec wspomnień. Obrazy pojawiały się i znikały. Znów widziała fronton Pałacu
Zimowego i cebulaste kopuły petersburskich cerkwi. Znów słyszała dzwoneczki u sań i
skrzypcowe tutti pałacowej orkiestry. Znów wdychała woń jaśminów i bzów, ona, rozkochana
i rozbawiona dziewczyna, pełna wiary, że rozkochaną i rozbawioną pozostanie do końca
życia.
Boże, jaka była wtedy głupia. Wierzyła w coś tak złudnego i wymyślonego przez poetów jak
miłość. Aleksiej nie szczędził jej wprawdzie dowodów namiętnego uwielbienia, lecz czynił to
tylko w chwilach, gdy w pobliżu nie było jakiejś innej młodej piękności. Być może jednak
nauczyłaby się w końcu współżyć z tym człowiekiem o słabym charakterze, a nawet wybaczać
mu jego grzeszki. Niestety, stało się coś, czego nie można było przewidzieć. Aleksiej ściągnął
na całą rodzinę straszliwy gniew cara. Dołączył do spisku mającego na celu ograniczenie w
Rosji władzy absolutnej.
Kiedy ów spisek został wykryty, ona, Tatiana, również znalazła się w grapie podejrzanych i
jedynie na skutek osobistego wstawiennictwa carowej oraz błagań ojca nie została stracona
wraz z mężem. Wciąż młoda, ale już doświadczona przez los, pozbawiona została ponadto
środków utrzymania, jako że car nakazał skonfiskować niemal cały jej majątek. Trzeba było
jakoś się ratować i tu na pewien pomysł wpadł jej ojciec. Istniała Rosyjsko-Amerykańska
Kompania Futrzarska, która dawała nadzieje na pewne dochody i której patronował sam
imperator. Ojciec Tatiany postanowił w nią zainwestować i wszystko byłoby dobrze, gdyby
nagle handel futrami się nie załamał. Dzisiaj rosyjska placówka w Fort Ross była w
poważnych tarapatach, a ojcu groziło bankructwo.
To ona była wszystkiemu winna. Ona i jej głupia, dziewczęca wiara w coś tak złudnego jak
miłość. W rezultacie doprowadziła siebie i innych na skraj przepaści.
Czuła się w obowiązku uratować to, co się da. Musiała to zrobić, żeby pomóc rodzinie.
Dokona tego przy pomocy tego prostackiego, zarośniętego, odpychającego Amerykanina.
Tego Josiaha Jonesa.
Uniosła głowę. Rozpacz w jej sercu ustąpiła miejsca ślepej determinacji, tej samej, która
kazała jej przepłynąć Pacyfik, przeżyć katastrofę szkunera i przebyć szmat niegościnnego
lądu. Za wszelką cenę należy przekonać Amerykanina, żeby odstawił ją do Fort Ross. Wyrwie
mu z ust zgodę, choćby miała wyrzec się lepszej cząstki siebie.
Zacisnęła zęby, podniosła skórzaną klapę i weszła do wigwamu. Owionęło ją nagrzane
powietrze. Chwilę przyzwyczajała wzrok do panującego wewnątrz półmroku. Postacie dzieci,
kobiet i psów nabrały wreszcie wyraźnych konturów. Tylko blask ognia rozświetlał wnętrze.
Tatiana podeszła do siedzącej na posłaniu z bobrowych skór pięknej brzemiennej
dziewczyny.
Najmłodsza z żon Chogama przerwała wyplatanie koszyka i powitała Rosjankę szerokim
uśmiechem. Ta miła, cicha, uczynna istota opiekowała się Tatianą od pierwszego dnia.
Karmiła słabą, poiła gorączkującą, uczyła mówić niemą. Kiedy zaś odepchnięty przez Tatianę
Chogam wpadł w wielki gniew, Re-Re-An udobruchała go i sprawiła, że nie ponawiał już
zalotów. Tak oto przez swą dobroć zawładnęła sercem rosyjskiej hrabiny, która marząc o
wydostaniu się z doliny, smutniała jedynie na myśl o czekającym ją rozstaniu z indiańską
przyjaciółką.
- Widziałaś go? - spytała czerwonoskóra piękność. -Brodatego człowieka?
- Nawet rozmawiałam z nim.
Re-Re-An wdzięcznym gestem wskazała Tatianie miejsce obok siebie.
- Siadaj i o wszystkim mi opowiedz.
Tatiana nie dała się prosić dwa razy. Opadła na miękkie bobrowe futra i próbowała zebrać
myśli. Rzucona przez złośliwy los pomiędzy Indian Hupa, z konieczności musiała opanować
podstawowe zwroty ich języka. Na szczęście nauka nigdy nie sprawiała jej większych
trudności. Angielskiego nauczyła się w ciągu roku; mieszkała wówczas z rodzicami w
Londynie, gdy poprzedni car Aleksander mianował jej ojca ambasadorem Rosji przy dworze
angielskim. Co się zaś tyczy języka francuskiego, to przyswajała go sobie od dziecka razem z
rosyjskim, choć bynajmniej nie kosztem rosyjskiego. W porównaniu z tymi trzema
europejskimi językami język Indian Hupa wydawał się bardzo prosty, jeśli nie wręcz
prymitywny. Największy kłopot sprawiało jej opanowanie różnych sposobów wymawiania
tych samych zgłosek i połączeń zgłosek, bo od tego w dużym stopniu zależało znaczenie
poszczególnych wyrazów.
- Czyż nie jest taki, jak ci go opisałam, Ta-Ti-An? -spytała Re-Re-An głosem miękkim jak
aksamit. - Wysoki, prosty jak trzcina i o nogach jelenia?
- Nie. Jest wielkim, brzydkim, kudłatym niedźwiedziem.
Na twarzy dziewczyny odmalowało się zdumienie.
- A może to nie Jo-Sigh-Ah przybył do naszej wioski?
- Mówimy o tym samym źle wychowanym Amerykaninie.
- I sądzisz, że jest brzydki?
Tatiana skubała koniec swego warkocza.
- A ty jesteś innego zdania?
- To prawda, że nie dorównuje urodą mężczyznom ze szczepu Zielonych Węży. Jednak,
kiedy zimował tutaj przed trzema laty, zwabił pod swój koc uśmiechem i prezentami wiele
indiańskich kobiet.
Rosjanka żachnęła się. Nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek kobieta mogła oddać się
dobrowolnie temu indywiduum. Mógł być sobie wysoki i prosty jak sosna, i nawet szeroki w
barach. Ale zarazem był brudny, prostacki, zarośnięty i... śmierdział. Tak, ten człowiek
cuchnął jak skunks.
Podeszła do nich jedna z krzątających się przy ognisku kobiet.
- Ja również byłam pod jego kocem - powiedziała. -Ale nie uśmiechem mnie zwabił.
Brodaty człowiek wie, jak sprawić kobiecie przyjemność.
Indianki zachichotały. Jedynie Tatiana zachowała powagę wobec tych sprośności. Na
początku jej pobytu w dolinie szokowała ją swoboda, z jaką Indianie podchodzili do spraw
uznanych gdzie indziej za wstydliwe i najbardziej intymne. Teraz wiedziała już, że dla nich
fizyczna miłość była czymś równie naturalnym jak oddychanie czy jedzenie. Nie, Hupa nie
napełniali jej niesmakiem, ale Amerykanin tak. Wszystko wskazywało na to, że niewiele się
różnił od Aleksieja, który jeśli szukał dróg, to tylko tych wiodących do cudzej sypialni.
Skrzywiła się z pogardą.
Re-Re-An zauważyła ten grymas i westchnęła. Stanowcza odmowa Tatiany spędzenia
nocy z bogatym i przystojnym Chogamem wywołała wielkie poruszenie wśród mieszkanek
wioski. Indianki w żaden sposób nie mogły pojąć takiego postępowania. Tatiana ani myślała
zaspokoić ich ciekawość. Wyjaśniła tylko, że już miała jednego męża i nie zamierza mieć
drugiego.
- Nadejdzie chwila - powiedziała Re-Re-An - kiedy znów zapragniesz przyjemności, jaką
kobiecie dać może tylko mężczyzna. Masz w sobie za dużo z orła, by nie tęsknić za lotem.
- W takim razie wiedz - odparła Tatiana - że na towarzysza tego lotu wybiorę kogoś
naprawdę wyjątkowego. Mówmy teraz o czym innym. O tym, jak mam przekonać przybysza,
żeby mnie zabrał ze sobą.
- Cho-gam dopilnuje już tego. Ze swoim ciętym języczkiem i dziwnym zachowaniem okazałaś
się bardzo kosztowną żoną. Bardzo chce się ciebie pozbyć.
I znów Tatiana żachnęła się. Bo choć nie zasłużyła sobie na względy wodza, sprawiło jej
osobliwą przykrość, że mają tu jej dość.
Re-Re-An wróciła tymczasem do wyplatania koszyka. Jej palce śmigały z zawrotną
szybkością. W szkielet z okorowanych gałązek wierzbiny wplatały warkocze pięknie
zrudziałej trawy, w którą z kolei, dla uzyskania wzoru i puszystości, trafiały co kilka splotów
różnobarwne piórka.
Tatiana podziwiała jej zręczność. W ogóle zdążyła już zauważyć, że koszykarskie wyroby
Indian Hupa są na najwyższym artystycznym poziomie. Tace, kosze, koszyki, naczynia
grzebalne i pojemniki na żywność zachwycały oryginalnością wzorów, ścisłością splotów i
proporcjonalnością. W jednym z takich koszy, również zrobionych przez Re-Re-An, Tatiana
przechowywała resztki cennej przesyłki, czyli to, co zdołała uratować z morskiej katastrofy.
Indiańscy rybacy, którzy wyciągnęli ją z wody, chcieli naturalnie przywłaszczyć sobie
skrzynię, która przez wiele godzin stanowiła jej tratwę ratunkową. Połączyli ją z łodzią linami
i zaczęli holować ku brzegowi. Silny przybój cisnął jednakże skrzynię na przybrzeżne skały.
Rozpadła się na kawałki.
Półżywa z zimna i przerażenia Tatiana znalazła w sobie dość siły, by wyrwać się Indianom,
skoczyć do wody i zebrać z powierzchni to, co nie zdążyło jeszcze zatonąć. Potem przez całe
tygodnie strzegła skromnych pozostałości bezcennego skarbu z troskliwością matki
pochylonej nad swym dzieckiem. Na szczęście nikt nie poznał się na ich wartości. Zresztą
temu akurat trudno było się dziwić, skoro prawdę znały jedynie trzy osoby - ona, jej ojciec
i car Mikołaj.
Jeżeli jednak nie dowiezie skarbu do Fort Ross w ustalonym terminie, straci on wszelką
wartość. Tatiana przygryzła usta. Oby Chogam nie zmienił zdania. Musiała, naprawdę
musiała dotrzeć do Fort Ross, zanim drzewa przebudzą się z zimowego snu.
Minuty wlokły się niemiłosiernie. Godziny zdawały się dniami. Mężczyźni zapewne
kończyli już naradę. Niebawem udadzą się do łaźni, gdzie oddawszy swe ciała działaniu pary,
będą zabijać czas grą w kości. Kiedy zaś księżyc stanie ponad wierzchołkami gór, wyłonią się
ze swego męskiego królestwa, ażeby wziąć udział w biesiadzie wydanej na cześć
amerykańskiego trapera.
Atmosferę przygotowań wyczuwało się również w tym wigwamie. Kobiety kręciły się jak frygi,
a każda miała inne zadanie. Jedna miesiła ciasto i formowała je w bochenki, druga sortowała
zasuszone cebule, odrzucając nadgniłe i robaczywe, trzecia spryskiwała wodą płaty wędzonego
łososia, czwarta wreszcie łajała dzieciarnię, że ta nie pilnuje ognia.
Tylko Tatiana nie miała żadnego zajęcia. Kręciła się bez celu, coraz bardziej zdenerwowana i
niecierpliwa. Wreszcie skórzana klapa odchyliła się i do środka weszła najstarsza z żon
Chogama.
Tatiana rzuciła się ku niej.
- I co? - spytała zduszonym głosem.
- Załatwione - odparła Indianka, mlaskając językiem. - Brodaty człowiek zgodził się
zapłacić.
Tatiana podziękowała w duszy Bogu. Już ona dopilnuje, żeby Amerykanin został spłacony z
nawiązką. Niech tylko dotrą do Fort Ross. Była tak podniecona perspektywą odmiany losu, że
mało co nie przegapiła słów, które padły po tamtych.
- Ale ty masz na razie pozostać tu z nami. Brodaty człowiek kogoś po ciebie przyśle.
Tatiana odrzuciła głowę.
- Co powiedziałaś?
- Nie usłyszałaś, Ta-Ti-An? Masz czekać na przybycie ludzi z twojego plemienia.
Tatiana wpadła w rozpacz.
- Ależ ja tu nie mogę zostać! Nie mogę i nie zostanę!
Leciwa żona Chogama poczuła się obrażona. Jej mina nie pozostawiała co do tego żadnych
wątpliwości. Tatiana zreflektowała się.
- Wybaczcie mi, proszę. Jesteście bardzo dobre dla mnie. Dziękuję wam z całego serca za opiekę i
serdeczność. Muszę jednak jak najszybciej dostać się do Fort Ross.
- Powiedz to swojemu mężowi.
- Mężowi?
- Kupił cię, a więc należysz do niego. On teraz będzie decydował o wszystkim.
-
Co?!Jeszczezobaczymy!Itobardzoprędko!Wykrzyczawszy te słowa, Tatiana skierowała
się ku wyjściu. Re-Re-An chwyciła ją za ramię.
- Ta-Ti-An! Mężczyźni przeszli już do łaźni! Nie wolno im przeszkadzać!
- Tak twierdzisz? No to popatrzcie!
I uniósłszy dumnie głowę, wyszła z wigwamu, ciągnąc za sobą orszak składający się ze
wzburzonych i przelęknionych kobiet, zaciekawionych dzieci i szczekających psów.
Łaźnia mieściła się w dość dużym budynku z bali stojącym na skraju wioski. Tuż obok
płynął strumień, teraz częściowo zamarznięty. Chociaż wstęp do łaźni nie był kobietom
zabroniony, ogólnie się przyjęło, że kobiety nie mają czasu na tego rodzaju przyjemności.
Mężczyźni, przeciwnie, spędzali tam zimą długie godziny, grając w kości i plotkując niczym
sroki, podczas gdy kłęby pary unosiły się z polewanych wodą rozgrzanych kamieni.
Kiedy więc Tatiana weszła do środka, zobaczyła przed sobą zdumione, zaskoczone i
zgorszone twarze. Tego jeszcze nie było! Ta kobieta przekraczała wszelkie dopuszczalne
granice! Zdolna była obalić każde tabu! Chogam poderwał się na równe nogi, lecz zaraz
uświadomił sobie, że już nie ponosi odpowiedzialności za tę szaloną squaw. Szeroki uśmiech
rozjaśnił jego spoconą twarz, a on sam opadł na plecioną matę.
Tatiana nawet nie raczyła nań spojrzeć. Skierowała się wprost ku brodatemu
Amerykaninowi. Ten zaś był nie mniej zdumiony od swych indiańskich przyjaciół. Miał
jednak tyle przytomności umysłu, by chwycić koszyk, który służył tu do przechowywania
kości do gry, i przesłonić nim przyrodzenie.
Jego ciało spływało potem. Zaróżowiona od gorąca skóra przypominała skórę dziecka.
Poza tym z dziecka miał tyle co rzeźba gladiatora, którą ona, Tatiana, widziała kiedyś w
londyńskim muzeum.
Ten kudłaty niedźwiedź, bo tak go dotychczas w myślach nazywała, objawił się jej teraz w
całym majestacie swej męskiej urody. Miał ramiona, które wręcz widziało się w szczodrym
geście rozsypywania złota lub w spazmatycznym geście walki. Brzuch był niczym tarcza, nad
nim potężna klatka piersiowa, niżej zaś dwie smukłe kolumny umięśnionych nóg. Brązowe
włosy o miodowym odcieniu zwinięte w mokre kędziory lepiły się do szlachetnie
ukształtowanej czaszki. Nawet jego broda upodobniła się do brody Rzymianina. Opalone do
łokci ręce, ogorzała twarz i szyja, opalony trójkąt owłosienia na torsie i białe jak mleko
pośladki z bocznymi wklęsłościami dopełniały obrazu mężczyzny, w którym ona, Tatiana,
pokładała całą swoją nadzieję na przechytrzenie złośliwego losu.
- Cóż to za wariactwo?! - wykrzyknął gniewnie.
- Wariactwo? Nie sądzę.
- Chyba nie powiesz mi, hrabino, że u was, w Rosji, kobiety mają zwyczaj wchodzić do łaźni
pełnej nagich mężczyzn?
- Nie jesteśmy w Rosji, tylko w dolinie Indian Hupa, gdzie nie zamierzam zostać ani dnia
dłużej.
- Twoje zamiary, pani, nic tu nie znaczą. Tak czy inaczej, poczekasz na przybycie swych
rodaków.
Ujęła się pod boki.
- Otóż wiedz, że tak się nie stanie.
Spojrzał z niedowierzaniem. Do stu piorunów, czyżby ta kobieta nie miała wstydu?
Najmniejszego poczucia przyzwoitości? Słodka, subtelna Catherine wolałaby umrzeć niż
postawić siebie i jego w takiej sytuacji. Tymczasem ta Rosjanka czuła się tu całkiem
swobodnie, kłóciła się z nim jak przekupka i nic sobie nie robiła z tego, że jedyną osłoną jego
nagości jest tylko płaski wiklinowy koszyk.
Na domiar złego Indian ogarnęła wesołość. Pojedyncze chichoty przeszły w rechot, a ten
w zbiorowy głośny śmiech. Jednym słowem, wszyscy wspaniale bawili się tą sceną i
wyglądało na to, że jeśli on, Josh, nie poskromi kobiety, którą odkupił od Chogama, będzie
musiał zapłacić grzywnę. Ostatecznie Indianie mieli pełne prawo uznać się za obrażonych.
Rosjanka naruszyła dobre obyczaje.
Josh zacisnął szczęki. Musiał jak najprędzej pokazać, kto tu ma władzę, a kto tej władzy
podlega. W przeciwnym wypadku utraci wszelki szacunek.
- O tym, co będziesz, a czego nie będziesz robiła, ja zadecyduję. A teraz ciesz się, że jesteś
bezpieczna, i zostaw nas w spokoju. Zatem w tył zwrot, naprzód marsz!
- A co to znaczy „w tył zwrot"?
Jasne, była kobietą i nie znała wojskowej musztry. Żonglując, więc koszykiem i swoją
godnością, Josh wziął ją za ramię i obrócił w miejscu. Następnie lekko pchnął ku wyjściu.
- Tylko pamiętaj tak opuścić skórę, żeby nam tu nie wiało.
Czego się spodziewał? Że potulnie usunie się z łaźni? Chyba nie. Oczekiwał raczej objawów
oburzenia, min świadczących o urażonej godności, może nawet fumów i pisków. Ale to, co
nastąpiło, przeszło jego wyobrażenie. Kobieta przemieniła się w rozwścieczoną pumę.
Odwróciła się i naparła nań z twarzą do tego stopnia zmienioną przez gniew i pogardę, że aż
się cofnął.
- W Rosji - wysyczała - za to, że ośmieliłeś się dotknąć hrabinę Karanową, kat odciąłby ci
rękę.
- Rosja daleko, a poza tym jeśli jest się hrabiną, trzeba zachowywać się jak hrabina, a nie
robić z siebie widowiska.
- Ja robię z siebie widowisko? - Jej krótki śmiech wcale nie zabrzmiał sarkastycznie,
jak to zapewne sobie zamierzyła. - To nie ja ukrywam swą nagość za koszykiem.
Tego już było za wiele! Zbliżył twarz do jej twarzy i powiedział dobitnie:
- A teraz posłuchaj, baronowo czy hrabino, obojętnie, jak cię tam zwą. Nie wezmę cię ze
sobą w góry. To pewne, jak dwa plus dwa równa się cztery. Zabieraj się stąd, za nim...
- Zanim
znów
mnie
uderzysz?
-
spytała
zaczepnie.
Machnął wolną ręką.
- Nigdy jeszcze nie uderzyłem kobiety, ale kto kusi, ten sprawia, że ktoś inny ulega
pokusie.
- Więc zrób to, zrób, grubijan! - Ostatnie słowo powiedziała po rosyjsku.
Josh naturalnie nie zrozumiał go, ale domyślił się znaczenia. Nowy wybuch śmiechu jego
indiańskich przyjaciół uprzytomnił mu, że musi czym prędzej zakończyć tę farsę. Chwycił
kobietę pod brodę.
- Słuchaj uważnie, hrabino. O tej porze roku wędrowiec może mieć tylko jeden pożytek z
kobiety. Idzie o to, że noce są długie i zimne i dobrze jest mieć kogoś, kto ogrzeje plecy. Jeżeli
więc sądzisz, że sprostałabyś temu zadaniu, rozważę całą rzecz ponownie.
Spojrzała nań bacznie, a nawet z nadzieją, lecz zaraz w jej oczach pojawiły się gniewne
błyski. Dopiero teraz dotarł do niej sens jego propozycji. Czuła się, jakby napluto jej w
twarz.
Tymczasem on brnął dalej, nie zważając na następstwa.
- Myślę sobie nawet, że przydałaby się próbka. Nikt przecież nie kupuje kota w worku.
Bywają tak zimne kobiety, że nie ogrzeją nawet palca, a co dopiero mówić o plecach czy
brzuchu.
Otworzyła usta, by znowu nazwać go grubianinem, wieśniakiem i prostakiem, lecz on nie
pozwolił jej na to. Zamknął je namiętnym pocałunkiem. Chciał uświadomić jej
niebezpieczeństwo przebywania w górach sam na sam z mężczyzną, któremu, jak zwykło się
mawiać, niczego nie brakuje. Liczył na to, że hrabina przestraszy się i wycofa. Zupełnie
jednak nie uwzględnił tego, że sam zasmakuje w aksamitnej miękkości jej ust.
Bo, zdumiewające, dawała się całować. Drżała cała, gdzieś w głębi gardła narastał jęk, ale
nie zrobiła jeszcze niczego, co można byłoby uznać za protest. Skoro tak, to on się musi
cofnąć, i to natychmiast, zanim będzie za późno.
Zrobił to. Spojrzeli sobie w oczy. Spodziewał się teraz najgorszego. Nawet Catherine,
spokojna, delikatna i miła Catherine, wymierzyłaby mu policzek za takie uwłaczające kobiecie
zachowanie.
Jednak ta Rosjanka znów go zaskoczyła. Uniosła dumnie głowę i rzekła z niejaką
pogardą:
- Upuściłeś swój koszyk.
Spojrzał i zawstydził się. Zdarzyło mu się być w życiu w kilku niebezpiecznych sytuacjach.
Raz mocował się z niedźwiedziem grizzly i dość długo ważyły się losy tego spotkania. Innym
razem uciekał przed watahą Kruków, spragnionych jego skalpu, i skrył się pod lodową
skorupą strumienia, gdzie było mu równie dobrze, jak potępieńcom w piekle. Kiedy indziej
znów przysypała go lawina. Ale wszystko to było niczym w porównaniu z obecnym
położeniem. Bo schylenie się po koszyk i dalsza prezentacja własnej nagości było w tym
samym stopniu zawstydzające.
- Jeśli pojedziesz ze mną, nie będzie między nami żadnych koszyków. Będziesz
wchodziła pod koc naga i naga spod tego koca wychodziła. Pomyśl o tym, zanim znów
zaczniesz dręczyć mnie swoimi prośbami.
Słowa te podziałały na nią niczym wiadro zimnej wody. Posmutniała i spuściła oczy.
Josh zdawał sobie sprawę, że dał popis brutalności i chamstwa. Nie godziło się w takich
słowach zwracać do kobiety. Pogwałcił wszelkie normy przyzwoitości. Wychowywała go
matka, która każdą rzecz, począwszy od wersetów Biblii, a skończywszy na szacunku dla
innych, wbijała mu do głowy trzonkiem miotły. Pułkownik Sylvanus Thayer, dowódca
kamiennej twierdzy na wysokim brzegu Hudson River, zajął się jego dalszą ogładą. Cztery lata
w West Point wyszlifowały Josha na dobrego żołnierza, ale też nauczyły manier. Potem zjawiła
się Catherine Van Buren i dokonała reszty. Josh umiał znaleźć się w towarzystwie, a wobec
kobiet był uprzedzająco grzeczny. Wszystko, co wyrzucił z siebie przed chwilą, było gwałtem
dokonanym na samym sobie.
Księżna otrząsnęła się z pierwszego szoku. Jej spojrzenie paliło. W końcu jednak odwróciła
się i ku bezmiernej uldze Josha skierowała ku wyjściu.
Zaraz jednak się zatrzymała. Josh znów zobaczył jej bladą twarz.
- Przemyślę to, panie Jones. Może pan być pewien, że dokładnie rozpatrzę propozycję.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tatiana wpatrywała się w czerwieniejącą plamę przygasłego ogniska. Z oddali dochodziły
odgłosy biesiady to Chogam świętował wraz z całą wioską przybycie nieoczekiwanego gościa.
Jedzono i pito już od kilku godzin i wszystko wskazywało na to, że dopiero poranna zorza
położy temu kres.
Tatiana sama wykluczyła siebie z bawiącej się wspólnoty, mimo że nikt nie bronił jej
przyłączenia się do grona biesiadujących. Wycofała się do wigwamu, rzuciła na przydzielone jej
posłanie i próbowała zebrać myśli. Niestety, gorączkowa krzątanina wokół nie sprzyjała
skupieniu. W rezultacie jej niepokój wzrastał z każdą minutą.
Przeniosła wzrok na leżącą w pobliżu Re-Re-An. Dziewczyna ze względu na ciążę opuściła
uroczystości po godzinie. Teraz spała, a rytm jej spokojnego oddechu kontrastował z
niepokojącym odgłosem bębnów. Tatiana zebrała się na odwagę i rzekła półgłosem:
- Re-Re-An.
Żadnego odzewu. Okrywająca dziewczynę narzuta z wilczych skór leżała nieruchomo. Tatiana
ponowiła wołanie, uważając, by nie zbudzić śpiących wokół dzieci.
- Re-Re-An.
Indianka uniosła głowę. Jej ciasno splecione warkocze poruszyły się niczym czarne żmije.
- Tak? - spytała sennym głosem.
- Powiedz mi wszystko o człowieku, który ma na imię Josiah.
Usłyszała ziewnięcie.
- Jest noc, Ta-Ti-An.
- Proszę, bądź tak dobra.
- Co jeszcze mam powiedzieć? Brodaty człowiek jest w każdym calu mężczyzną. -
Zachichotała. - Widziałaś to zresztą na własne oczy.
- Och, lepiej nie przypominaj mi mojego największego wstydu.
Tłumiony chichot nie milkł. Tatianę paliły policzki. Teraz nawet Re-Re-An dołączyła do
kpiących z niej kobiet. Te, które przez szpary i dziury w budynku łaźni widziały całe
wydarzenie, opowiadały tym, które miały mniej szczęścia. Z każdą taką kolejną relacją męskie
atrybuty Amerykanina zyskiwały na wielkości, aż w końcu przestało być wiadome, czy rzecz
dotyczy człowieka, czy też boga płodności i urodzaju. Skazana na bierność, Tatiana
przysłuchiwała się opowieściom czerwona jak róża albo raczej jak ta plamka na czubku
główki dzięcioła, ptaka, który dziwną koleją rzeczy służył Indianom Hupa jako środek
płatniczy.
I to kto tak się płonił? Ona, bywalczyni salonów, kobieta, którą raczył zaszczycać
zainteresowaniem sam car, żona najprzystojniejszego oficera jego gwardii, a potem
nieszczęśliwa wdowa po nim! Usprawiedliwiało ją chyba to tylko, że nigdy jeszcze nie dane jej
było widzieć mężczyzny, który prezentowałby atrybuty swej jurności z tak całkowitym
brakiem zażenowania, jak czynił to Amerykanin w obecności połowy szczepu Zielonych
Węży.
Tak, co do mężczyzn, nie można było się łudzić. Wszystkim chodziło dokładnie o to samo. A
jeśli nawet nie wszystkim, to na pewno Aleksiejowi i temu Amerykaninowi. Wystarczyło im
poczuć zapach kobiety, by od razu zmieniali się w samców.
A jednak...
Musiała przyznać w duchu, choć czyniła to bardzo niechętnie, że ów Jones różnił się od
Aleksieja. Owszem, całował ją zgodnie z regułami sztuki i nie krył, że jej pożąda, a przecież
wciąż się wykręcał od zabrania ze sobą w góry. Gdyby ten Josiah Jones miał tę samą naturę
co jej słaby i lekkomyślny mąż, daleki byłby od tego rodzaju skrupułów i obaw. Wziąłby ją,
nie dbając o konsekwencje. Tylko po to, żeby nasycić swoje zmysły.
Objęła kolana i wsparła na nich brodę. Był dla niej zagadką, ten Amerykanin. Nie mogła go
zgłębić, podobnie jak nie mogła zrozumieć swojej reakcji na jego pocałunek. Został jej na
wargach posmak jego ust, a w głowie resztki oszołomienia. Pamiętała też żar, jaki wówczas
ogarnął jej ciało, i przeczucie rozkoszy.
Potrząsnęła głową. Na świętego Igora! Przecież to tylko pocałunek. I to wymuszony na niej
przez brutala i prostaka. Ostatecznie nie całowała się pierwszy raz w życiu. Był Aleksiej, ale
byli też dwaj czy trzej inni oficerowie, którym udało się wykorzystać jej szampański nastrój.
Zresztą pocałunki o niczym jeszcze nie świadczyły. Czyż nie taką naukę miała prawo
wyciągnąć ze współżycia z mężem?
Wiarołomstwa Aleksiej a pozostawiły w niej żal i rozczarowanie. Zrodziły też głęboką
urazę do pewnych spraw. Nie było go już wśród żywych, ale wciąż pozostawał w jej pamięci.
Skonał, uduszony na rozkaz mściwego cara. Ona również umrze, jeśli nie wywiąże się z
powierzonej misji.
Zadrżała i spojrzała na Re-Re-An.
- Powiedz
mi
coś
o
nim
-
ponowiła
prośbę.
Młoda kobieta przewróciła się na drugi bok.
- Wiem tylko to, co już powiedziałam. Trzy lata temu spędził u nas zimę. Wychodził na
polowania ze swoją długą strzelbą i nigdy nie wracał z pustymi rękami. Nie wziął sobie żony.
Wolał spać z różnymi kobietami. Same przychodziły do jego wigwamu, a żadna nie
wychodziła smutna. Ty również powinnaś pragnąć spędzić z nim noc.
Pragnienia nie miały tu nic do rzeczy, pomyślała posępnie Tatiana. Czy była zdolna do
zapłacenia żądanej ceny w zamian za doprowadzenie jej do Fort Ross? To było najważniejsze
pytanie, na które teraz szukała odpowiedzi.
Ten Josiah Jones pożądał jej, tak jak mężczyzna pożąda kobiety, a samiec samicy. Czuła
jeszcze smak jego żądzy na swoich wargach i wciąż miała przed oczyma jego męskość. Nie
krył, że jeśli ona, Tatiana, naprawdę jest zdecydowana odbyć z nim tę niebezpieczną podróż,
musi być gotowa płacić za opiekę swoim ciałem.
Czy stać ją aż na takie poświęcenie?
Czy zdoła się przemóc?
Była w większej biedzie niż najbiedniejsza z indiańskich dziewcząt. Nie miała niczego,
nawet własnej sukienki czy butów. Ciało było jej jedynym środkiem płatniczym. Duszą nie
musiała handlować. Bez względu na to, jak się ułożą jej stosunki z Amerykaninem, jej dusza
pozostanie czysta.
Tego przynajmniej nauczył ją ojciec. Często powtarzał, że liczy się smak wina, a nie
naczynie, z którego je pijemy. Ujma dla ciała nie musi pociągnąć za sobą ujmy dla duszy.
Pozostała myślami przy ojcu. Wydawał się tak kruchy i słaby, gdy go widziała po raz
ostatni. Nawet nie miał siły pomachać jej na pożegnanie ręką. Kiedy powóz ruszył, przygarbił
się i jakby zapadł w siebie. Nie przeżyłby tygodnia w wilgotnym więziennym lochu.
Musi za wszelką cenę dotrzeć do Fort Ross.
Powoli odzyskiwała spokój. Poza ojcem nie miała nikogo bliskiego. Zrobi wszystko, by
uratować mu życie. Przy okazji ocali też swoje.
Opadła na posłanie ze skór. Powinna zasnąć i wypocząć. Kiedy opuści dolinę w towarzystwie
Josiaha Jonesa, rozpocznie się jej droga przez mękę. Zamknęła oczy. Z drugiego końca wioski
dochodziły odgłosy bębnów i kołatek. Naciągnęła skórę na głowę. Zasnąć i nie myśleć już o
niczym. Nie sposób przeciwstawić się przeznaczeniu.
Tatiana wstała przed wschodem słońca, razem z innymi kobietami. Szybko ubrała się i
posiliła jakąś mączną papką. Słyszała już z nie jednych ust, że przybysz ma opuścić wioskę
wczesnym rankiem, ona zaś zamierzała mu towarzyszyć.
Re-Re-An pomogła jej w spakowaniu niezbędnych rzeczy. Nie było tego wiele, ot, żebracze
zawiniątko, które Tatiana związała rzemieniem. Jeszcze tylko założyła serdak, naciągnęła
przez głowę wzorzyste wełniane poncho i była gotowa do drogi. Spojrzała na Re-Re-An.
Najpierw zobaczyła uśmiech dziewczyny, a dopiero potem w jej ręku pelerynę z lisów.
- Nie! - zaprotestowała gwałtownie, odpychając wspaniałe futro. - Nie mogę przyjąć tak
kosztownego prezentu. Zresztą nie ma już takich mrozów jak dwa tygodnie temu.
- W górach wciąż sroży się zima - tłumaczyła jej Indianka. - To futro może ci się przydać,
szczególnie nocami.
Tatiana mnożyła argumenty, broniąc się przed przyjęciem cennego podarunku.
Re-Re-An okazała się nieugięta.
- W takim razie weź to, Ta-Ti-An, jako dowód i pamiątkę naszej przyjaźni.
Poruszona do łez hojnością przyjaciółki, która być może wyrzekała się połowy swego
osobistego majątku, Tatiana wsunęła ręce w boczne rozcięcia. Teraz miała na sobie aż sześć
warstw ubrania i z pewnością wyglądała jak beczka. Ale cóż, kto szykował się do walki z
mrozami, wichrami i śniegami Nevady i Oregonu, ten musiał się odpowiednio przygotować.
Zarzuciła, więc węzełek na ramię i podeszła do kosza, w którym przechowywała uratowane
resztki cennej przesyłki. Ujęła za boczny uchwyt i ruszyła ku wyjściu.
- Cała nadzieja w tym - rzekła drepcząca obok Re- -Re-An - że Chogam sprzedał
brodatemu człowiekowi mocnego kuca. Ten kosz jest ciężki, a Jo-Sigh-Ah sam ma wiele
bagażu.
Tatiana milczała. Nawet gdyby Amerykanin miał w jukach same tylko złoto i diamenty, to i
tak jej kosz miał pierwszeństwo. Bez kosza cała eskapada nie miałaby najmniejszego sensu.
Opuściły wigwam. Śnieg zaskrzypiał pod stopami. Mroźne powietrze wdarło się do płuc.
Tatiana nagle się zatrzymała. Spędziła w tej górskiej dolinie wiele tygodni, widziała wiele
wschodów i zachodów słońca, ale dzisiejszy poranek wydał się jej szczególnie piękny.
Otaczające dolinę gigantyczne góry o ostrych, poszarpanych szczytach były jak zęby jakiejś
mitologicznej bestii, zatopione w ochłapie sinawoniebieskiego nieba. Jakkolwiek słońce
jeszcze nie wyłoniło się zza wschodniej ściany, jego promienie już malowały ośnieżone
szczyty na złocistopurpurowy kolor. Powietrze stało nieruchome. Śnieg skrzył się niczym
diamentowy proszek. Jedynym ciemnym znakiem była sylwetka orła na niebie.
Tatiana chłonęła piękno poranka wszystkimi zmysłami. Majestat gór przemawiał do jej
duszy. Nagle jednak posmutniała. Uświadomiła sobie ogrom przeszkody, którą zamierzała
pokonać. Teraz patrzyła na góry już zupełnie innym wzrokiem. Przestała dostrzegać ich
piękno, a zaczęła zauważać ich potęgę. Za gardło chwycił ją strach.
Ale trwało to tylko chwilę. Przecież już raz pokonała te urwiste, niebotyczne szczyty.
Wtedy, co prawda, śnieg leżał tylko w najwyższych partiach i szło obok niej sześciu
mężczyzn, ale tak czy inaczej przeszła.
Tatiana i Re-Re-An patrzyły teraz sobie w oczy. Obie myślały o tym samym i obie bały się
tego samego.
- Będę modliła się za ciebie do górskich duchów - powiedziała dziewczyna. - Poproszę, żeby
zaopiekowały się w drodze tobą i twoim mężem.
- To nie jest mój mąż. - Tatiana mszyła, ciągnąc za sobą kosz. - To tylko towarzysz podróży.
Figlarny uśmiech zaigrał na wargach Indianki.
- Wykupił cię i jedziesz z nim. W naszym rozumieniu to wystarczy, żeby uważać was za męża i
żonę.
- Natomiast w naszym pojęciu to o wiele za mało -odparła Tatiana, a każdemu jej słowu
towarzyszył obłoczek pary.
W wiosce widać już było oznaki porannej krzątaniny. Z otworów w szczytach wigwamów
unosiły się pióropusze błękitnego dymu. Dzieciarnia znosiła w skórzanych bukłakach wodę
ze strumienia. Na skraju ogołoconego z liści zagajnika ujadająca sfora uganiała się za
śmigłym królikiem. Podenerwowane jazgotem konie i kuce parskały i tupały kopytami.
W pobliżu wigwamu Chogama panował jakiś niezwyczajny spokój. Tatiana była tym nieco
zaskoczona. Spodziewała się, ba, była niemal pewna, że zobaczy jucznego konia Amerykanina
gotowego już do drogi. Czyżby przełożył swój wyjazd na inny dzień? Było to całkiem możliwe,
zważywszy, że hulał tej nocy do białego rana, a może robił też jakieś inne haniebne rzeczy.
Wyczerpany, machnął na wszystko ręką i postanowił przespać ten dzień.
Wtem klapa uniosła się i na świat boży wyłonił się Chogam. Miał poszarzałą twarz i
zamglone, zaczerwienione oczy.
Re-Re-An wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Wyglądasz, drogi mężu, niczym łoś, w którego nosie kolczatka pozostawiła większość
swoich kolców.
Wódz chrząknął i coś tam mruknął.
- Amerykanin jeszcze śpi? - spytała Tatiana, zastanawiając się, czy budzić go i ponaglać do
drogi, czy też cierpliwie czekać, aż sam coś postanowi. Teraz, kiedy miała przed sobą ostatni
etap swej długiej i niebezpiecznej podróży, żałowała każdej straconej minuty.
- Gdzieżby tam spał - odparł Chogam. - Odjechał.
- Odjechał?! - Okrzyk Tatiany zabrzmiał w rozrzedzonym, nieruchomym powietrzu niczym
rozpaczliwe wołanie o pomoc. - To niemożliwe. Przecież słońce dopiero co wschodzi.
Wódz skrzywił się. Przenikliwy głos Tatiany świdrował bolącą głowę.
- Wyruszył przed godziną. Powiedział, że przez dolinę może jechać równie dobrze przy
świetle księżyca. Chce dzisiaj zrobić szmat drogi.
Tatiana patrzyła na wodza z przerażeniem w oczach. Otworzyła usta, lecz przez jej ściśnięte
gardło nie mogło przecisnąć się żadne słowo.
- Jo-Sigh-Ah zapłacił za twoje utrzymanie – pocieszał ją Chogam. - Możesz zostać z nami
do wiosny. Nie stanie ci się żadna krzywda. Potem stopnieją śniegi i przyjadą po ciebie ludzie
z twojego plemienia.
Trwoga Tatiany przeobraziła się w gniew. Tak miały się zakończyć jej wszystkie zabiegi,
prośby i starania? I na cóż się zdało jej wczorajsze pasowanie się ze sobą? To po to
zdecydowała się na skrajne poświęcenie, by dzisiaj dowiedzieć się, że zostaje w tej dolinie,
niczym w pułapce, z której nie ma wyjścia? Gniew rósł i przeradzał się w wściekłość. Och,
niech tylko los ponownie zetknie ją z tym niegodziwcem, szubrawcem, prostakiem i kim tam
jeszcze! Wtedy pokaże mu, gdzie raki zimują.
Dlaczego jednak ma czekać na niespieszne i w gruncie rzeczy wątpliwe działanie losu? Czyż
brakuje jej woli, tej siły potrzebnej do podjęcia decyzji? Otóż nie. Ruszy śladem Amerykanina,
dogoni go i powie mu, co o nim myśli.
Tymczasem Chogam obserwował uważnie Tatianę. Widział, jak jej twarz na przemian blednie
i czerwieni się z gniewu. W rezultacie zaczął się zastanawiać, czy wytargowana cena warta była
kłopotów, które mógł ściągnąć na swoją głowę. Ta biała squaw była jak mustang, którego nie
sposób ujeździć. Wierzgała stawała dęba, była nieobliczalna, a nawet szalona w swoich
poczynaniach. Może i nie miała złego serca, ale nąjzłośliwsze jędze w wiosce nie mogły jej
dorównać. Jej usta syczały, jej oczy przeszywały na wylot, na jej twarzy nigdy nie zagościł
uśmiech. Co gorsza, dawała zły przykład innym kobietom. Niektóre zaczynały nawet ją
naśladować. Jak chociażby ta potulna, dobra i zawsze uśmiechnięta Re-Re-An, która nigdy
przedtem nie ośmieliłaby się patrzeć na niego takim karcącym wzrokiem.
Kiedy więc Tatiana odrzuciła do tyłu głowę i oznajmiła twardym, niemal rozkazującym
głosem, że za uwolnienie Zielonych Węży od swojej osoby zadowoli się kucem, wódz
wprawdzie zaprotestował, ale uczynił to bez większego przekonania.
- Nie możesz przeciwstawiać się woli swojego męża.
- Mogę. A nawet muszę. Zresztą Amerykanin nie jest moim mężem.
Na twarzy stojącej obok Re-Re-An odmalował się niepokój.
- Ta-Ti-An, przecież ty nie znasz górskich szlaków. Zabłądzisz i zginiesz.
Tatiana pominęła milczeniem to ostrzeżenie. Zwróciła się do Chogama:
- O ile wiem, brodaty człowiek idzie piechotą, prowadząc kuca, którego mu sprzedałeś, czy
tak?
Wódz kiwnął głową, więc mówiła dalej:
- Kuc, którego dostanę od ciebie, musi mieć żelazne nogi. Mam, bowiem zamiar objuczyć
go koszem i sobą. Ruszę śladami brodatego człowieka. Dogonię go w ciągu godziny.
Chogam popadł w prawdziwą rozterkę. Chciał pozbyć się tej kobiety, a równocześnie czuł
się odpowiedzialny za jej życie i zdrowie.
- Dobrze, dam ci kuca. Ale nie puszczę cię samej.
- Nie chcesz chyba...
- Dostaniesz przewodnika. Będzie towarzyszył ci do chwili, gdy zobaczycie brodatego
człowieka. Będzie to oznaczało, że od tej pory on się o ciebie troszczy.
Uśmiechnął się. Tak właśnie powinien postępować wódz Zielonych Węży. Zgodnie z
zasadami i prawami przodków. Josh maszerował raźnym krokiem przez ośnieżoną dolinę. Za
nim kroczył włochaty kuc, zwierzę, którego nie zamieniłby na najbardziej rączego konia. Cóż
po koniu na wąskiej, skalnej, oblodzonej półce? Pewna śmierć. A kuc był jak kozica. Potrafił
wejść tam, gdzie nawet człowiek z trudnością sobie radził. W tych szczególnych
okolicznościach mieć dobrego kuca to jakby mieć skrzydła, a ten sprzedany mu przez
Chogama wydawał się dzielnym zwierzęciem.
Josh był w swoim żywiole. Zmierzał ku górom, którym jeszcze dziś rzuci wyzwanie. Góry
były jego żywiołem i jego domem. Majestat spiętrzonych skał, bezruch tysiącletnich sosen,
błękit nieskalanego nieba, wszystko to nastrajało jego duszę na jakiś szczególny ton.
Gdyby ułożył sobie życie na wschodnim wybrzeżu, byłby dziś pułkownikiem albo, co
najmniej majorem. Prawdę mówiąc, awans bez wojny to trudna rzecz, dopiero wojna daje
szansę młodym. Nawet jednak w tym okresie pokoju, który trwał już od z górą dwudziestu lat,
to znaczy od wygranej bitwy o Nowy Orlean, Josh mógł spodziewać się regularnych
awansów. Ukończył West Point z wyróżnieniem i niewiele brakowało, a wżeniłby się w rodzinę
człowieka, który od trzech lat był prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Śmierć Catherine sprawiła, że świat wielkiej polityki stracił w oczach Josha cały blask.
Złamany bólem, podążył na zachód. Spędziwszy jakiś czas w wysuniętych fortach Iowa i
Missouri, ruszył w dalszą wędrówkę. Wabiły go i przywoływały niebotyczne góry Idaho i
Utah, Nevady i Oregonu, które razem tworzyły swego rodzaju mur broniący od zachodu
żyznej i życiodajnej niziny.
Gotów był zrezygnować ze wszystkiego, byleby tylko móc odpowiedzieć na to wołanie
skalnych kolosów. Wuj Catherine, senator z Nowego Jorku, przekonał odpowiednie czynniki,
by powierzyły Joshowi misję wywiadowcy i mierniczego. I tak od sześciu lat porucznik Jones
wędrował po niezmierzonym terytorium, sporządzając mapy rzek i dolin, poznając nowe
indiańskie plemiona, walcząc o przetrwanie i coraz bardziej zakochując się w tej ziemi.
Niespodziewanie przed kilku tygodniami obarczono go o wiele poważniejszym zadaniem.
Otóż wybranego przed trzema laty na urząd prezydenta Martina Van Burena zaniepokoiły
pogłoski o wzrastającym zainteresowaniu Francuzów, Anglików, a nawet Rosjan rozległymi i
dziewiczymi obszarami Oregonu jako ewentualnym terenem osadniczej ekspansji. Prezydent,
dla którego doktryna Jamesa Monroe, odrzucająca wszelką ingerencję krajów europejskich w
sprawy państw amerykańskich, była wyznaniem wiary, zdecydowany był nawet na wojnę.
Przedtem jednak chodziło o możliwie pełne zorientowanie się w stanie rzeczy. W rezultacie
Josh wyruszył na zachód z misją wywiadowczą, w ramach której miał ustalić stopień
aktywności obcych mocarstw w Oregonie.
Teraz przemierzał równym, pewnym krokiem dolinę Indian Hupa, a jego wzrok błądził po
rysujących się na tle nieba ośnieżonych szczytach północnego skraju łańcucha Sierra Nevada.
Słoneczne promienie już od godziny nagrzewały zbocza, topiąc śnieg i wydobywając spod
niego pojedyncze skały i niewielkie połacie nagiej ziemi. Świerki i sosny, jeszcze przed dwoma
dniami osypane puchem, pyszniły się teraz ciemną zielenią swych igieł. Jeśli szczęście mu
dopisze, on, Josh, zdoła pokonać te góry przed kolejną śnieżną burzą, której o tej porze roku
należało się spodziewać. Nasunął więc swój bobrowy kapelusz głębiej na oczy i wydłużył
krok.
Obszary porośnięte lasem przeplatały się w dolinie z przestrzeniami otwartymi,
urozmaiconymi jedynie skałkami lub niewielką grupą drzew. Josh znajdował się właśnie na
pograniczu takich dwóch przestrzeni, kiedy wyczuł, że ktoś posuwa się jego śladem. Spojrzał za
siebie, ale nie dostrzegł żadnego podejrzanego ruchu. Wytężył słuch. Jedynym dźwiękiem, jaki
wychwycił, były zabawne pokrzykiwania wiewiórek, które ostrzegały siebie nawzajem przed
dziwnym intruzem. Josh już zbyt długo przemierzał samotnie połacie tej dzikiej ziemi, by
zlekceważyć owo charakterystyczne mrowienie na karku, sygnalizujące mu, że nie jest sam.
Zdjął z pleców strzelbę, sprawdził, czy w lufie jest nabój, i odbezpieczył. Następnie to samo
uczynił z pistoletem, z tym, że musiał dosypać prochu, który nosił w przytwierdzonym do pasa
bawolim rogu. Wykonał te wszystkie czynności wprawnie i niespiesznie. Nie czuł przy tym
najmniejszego lęku. Ostatecznie miał już za sobą wiele spotkań z niedźwiedziem,
kuguarem czy wilkiem.
Jego uszu dobiegł jakiś niewyraźny, przytłumiony dźwięk. Różnił się od zwykłych,
znanych mu odgłosów gór, dlatego był niepokojący. Josh postanowił spenetrować okolicę.
Przywiązał kuca do najbliższego drzewa i ruszył po swoich własnych śladach. Posuwał się
bezszelestnie mimo miejscami zmrożonego śniegu. Od czasu do czasu, jakby dla uspokojenia
nerwów, gładził pieszczotliwie Długiego Toma, strzelbę, z której mógł powalić z
kilkudziesięciu metrów rozpędzonego bizona.
Długi, przeciągły pisk rozdarł powietrze w momencie, kiedy Josh zastanawiał się właśnie, w
którym kierunku ma zboczyć ze szlaku. Pisku tego nie mogło wydać żadne z żyjących tu
dzikich zwierząt. Josh puścił się w lewo długimi susami. Gałęzie drzew chlastały go po
twarzy, lecz widać już było prześwit. Wypadł na niewielką polanę z bronią gotową do
strzału.
Jakiś pękaty osobnik w futrze z lisów pochylał się nad podłużnym kształtem na śniegu.
Wciąż czujny i przygotowany na każdą ewentualność, Josh krzyknął:
- Ej,
ty
tam!
Dlaczego
idziesz
moim
śladem?
Osobnik wyprostował się i odwrócił. Z tą chwilą okazało się, że jest kobietą. I to bardzo
szczególną kobietą.
Josh przeklął. Niecny, podstępny Chogam! Nie dotrzymał umowy!
- Co, u diabła, robisz sama tak daleko od wioski?! I gdzie twój koń? - spytał, z trudem
hamując gniew.
- To głupie, tchórzliwe zwierzę po prostu wyrwało się i uciekło - odparła z taką miną, jakby
wszystkie kuce, osły, muły i konie świata zmówiły się przeciwko niej. - Spadł kosz, więc
zatrzymałam się, by go na powrót przymocować. Wtem z tamtej gęstwiny wyszedł jakiś
zwierz z długim, obwisłym pyskiem i rogami, jakich w życiu jeszcze nie widziałam. Gdy
próbowałam go ode-gnać, mój kuc uznał, że nic tu po nim, i zostawił mnie samą.
- Próbowałaś krzykiem odegnać łosia?!
- Josh nie posiadał się ze zdumienia. Odsunął kapelusz na tył głowy i otarł pot z czoła.
Prawda była taka, że zawsze do tej pory schodził z drogi łosiom, szczególnie dorosłym silnym
samcom, których waga mogła przekroczyć nawet pół tony. Łoś, bowiem nie znosi
niespodzianek i albo ucieka, albo wpada w złość i atakuje. Dysponuje zaś świetną bronią w
postaci poroża, którego szerokość dochodzi nawet do półtora metra. Pomysł tej kobiety, by
odganiać krzykiem i machaniem rąk ogromnego zwierza, był tyleż szalony, co bardzo
ryzykowny.
- Gdzie Chogam? - zapytał.
- Zapewne odsypia wesoło spędzoną noc.
- Dlaczego pozwolił ci na opuszczenie wioski?
- Nikogo nie pytam o zgodę, kiedy chcę coś zrobić. Ta wyprawa to wyłącznie mój pomysł.
Powiedziała to owym dobrze już mu znanym wyniosłym tonem, który tak go drażnił. Poczuł, że
puszczają mu nerwy.
- Sądziłem, że wyraziłem się wczoraj jasno. Nie ma mowy o żadnej wspólnej wędrówce
przez góry.
Obrzuciła go wyzywającym spojrzeniem swych aksamitnych oczu.
- Jasno określiłeś tylko rodzaj zapłaty. Miałam się zastanowić. Otóż zastanowiłam się i
postanowiłam cię dogonić.
Joshowi zaszumiało w głowie. Chyba się nie przesłyszał. Czyżby naprawdę zgodziła się
płacić swym ciałem za przeprowadzenie przez góry? Nigdy jeszcze z żadną kobietą nie
wchodził w takie targi. Jego matka wbiła mu do głowy szacunek dla płci odmiennej, jak
również bezwzględny nakaz panowania nad zwierzęcą stroną swej natury. Nagle jednak
pojawiła się okazja, której trudno było się oprzeć. W każdym razie nie zamierzał kreować się
na ascetę.
- Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swojej decyzji?
Zadarła brodę. Och, te jej wielkopańskie ruchy i maniery!
- Zazwyczaj jeśli coś robię, to świadomie.
Krew nadal tętniła mu w skroniach. Zanosiło się na to, że przeprawa przez góry,
wyczerpująca i ryzykowna, nieoczekiwanie okaże się również przyjemna. Przez chwilę
napawał się wyobrażeniem nagiej Rosjanki leżącej z nim pod jednym kocem. Zaraz jednak
wyrzekł się tej rozkosznej wizji. Nie należał do mężczyzn, którzy w zamian za opiekę żądają
od kobiet wyrzeczenia się godności.
Musi też zmienić zdanie o tej rosyjskiej arystokratce. Do tej pory miał ją za wariatkę, teraz
wiedział, że jest zdecydowana na wszystko. Jeżeli odstawi ją do wioski, co zresztą nakazywał
zdrowy rozsądek, będzie musiał skrępować ją i przywiązać do słupa, żeby nie powtórzyła
swojego wyczynu. Doprawdy, nie miał wyboru, musiał wziąć ze sobą tę sekutnicę.
Ani myślał litować się nad nią czy też dostosować tempo marszu do jej możliwości. Żadne z
nich, bowiem nie przeżyłoby trudów wspinaczki, gdyby miał jeszcze nosić jej klamoty lub, nie
daj Bóg, ją samą. Spuścił, więc wolno kurki w strzelbie i w pistolecie i mając w ten sposób
zabezpieczoną broń, wskazał ruchem głowy na kosz leżący na śniegu.
- Bierz swój bagaż. Zanim rozbijemy się na noc, musimy przejść szmat drogi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Josh maszerował ścieżką, którą dopiero, co wydeptał w śniegu. Szedł długim, niemal
żołnierskim krokiem. Jeśli Rosjanka nie wytrzyma tego tempa, mówił sobie przekona
SIĘ
NA
samym początku, że porwała się z motyką na słońce. Jest osobą inteligentną, więc szybko
powinna zrozumieć, że nie pozostaje jej nic innego, jak powrót do indiańskiej wioski.
Tymczasem nie usłyszał żadnej prośby, by zwolnił. Żadnej skargi na zbyt ciężki kosz. Tylko
oddech Tatiany stawał się coraz szybszy i szybszy, i przechodził w urywane, czasami chrapliwe
świstanie. Udawał przed sobą, że nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Postępował jak
podlec, żeby zniechęcić ją do dalszej wędrówki. Toteż nie spoglądał do tyłu, tłumacząc sobie,
że nie będzie się obracał jak ten kurek na dachu.
Kuc czekał cierpliwie pod strzelistą jodłą, Powitawszy zwierzę mocnym klepnięciem w
zad, Josh wreszcie spojrzał na swoją towarzyszkę. Wyglądała więcej niż żałośnie. Pot spływał
strużkami po jej twarzy. Otwartymi ustami łapczywie chwytała powietrze. Szła, zataczając
się, jak osoba dotknięta chorobą. Była blada, bielsza od śniegu.
Zrobiła ostatni krok. Josh wskazał ręką na jej ciężkie futro.
- Zdejmij to.
- Przepraszam, nie dosłyszałam. - Wydawała się półprzytomna.
- Mówię o futrze. Zdejmij je.
Pomimo skrajnego wyczerpania, oblała się rumieńcem.
- Chcesz robić to... tutaj... teraz?
Minęła dobra chwila, nim pojął, o co jej właściwie chodzi. Krew uderzyła mu do głowy. Boże,
że też tak mogła zrozumieć jego słowa! Prawdę mówiąc, napracował się, żeby tego właśnie
po nim oczekiwała.
Poczuł niesmak i wstyd. Przecież już tam, na polanie, mógł rozwiać wszystkie jej obawy.
Tymczasem odwrócił się i odmaszerował. Nic dziwnego, więc, że niewinne polecenie odebrała
opacznie. Każdym słowem i gestem potwierdzał opinię, jaką wyrobiła sobie o nim jeszcze w
wiosce.
- Chcę, żebyś dopóki jeszcze jest ciepło i nie grozi to przeziębieniem, zrzuciła z siebie nadmiar
ubrania. Inaczej wpędzisz się w chorobę, ja zaś nie zamierzam taszczyć chorej.
- Niczego od ciebie nie chcę i nie oczekuję. Proszę tylko, żebyś przeprowadził mnie przez te
góry.
- Prosisz? - Wydął wargi. - Kto tak prosi, ten faktycznie żąda.
Znowu przybrała ów wyniosły charakterystyczny wyraz twarzy, którym dawała swemu
rozmówcy odczuć, że jest istotą niższego rzędu. Gdyby nie ta mina, zapewne zdecydowałby
się zakończyć tę farsę i powiedzieć, że podczas całej wędrówki nie grozi jej żadne
upokorzenie. Ponieważ spoglądała nań jak na parobka, postanowił niczego nie prostować i
nie wyjaśniać.
- Zrzuć zaraz to cholerne futro!
Nie czekał, aż to zrobi, tylko schylił się po kosz, by umieścić go na grzbiecie kuca. Zaskoczyła
go jego waga.
- Co w nim przechowujesz? Kamienie?
- Resztki tego, co zdołałam uratować ze skrzyni.
- Chcesz powiedzieć, że wleczesz ze sobą jakieś kobiece fatałaszki?
- Co to są „fatałaszki"?
- Gorsety,
halki,
pończochy,
reformy...
Poweselała na twarzy.
- W takim razie nie ma w tym koszu żadnych fatałaszków, tylko...
- Tylko co? Zmarszczyła brwi.
- Tylko to, co musiałam wziąć w tę podróż.
Josh ponownie ocenił w rękach wagę kosza. Kuc i bez tego miał co dźwigać.
- Przykro mi, ale ten kosz zostanie tutaj. W jednej chwili pobladła jak płótno.
- Wykluczone!
- Coś za coś. Idziesz ze mną, ale zabierasz ze sobą tylko ten tobołek.
Dotknęła jego ręki w błagalnym geście.
- Proszę! - rzekła zduszonym głosem. - To wszystko, co pozostało mi z katastrofy. Cały mój
dobytek pochłonęło morze.
Josh mimowolnie spojrzał na jej dłoń. Leżała na jego szerokiej, zbrązowiałej ręce niczym
drżący ze strachu ptaszek. Cóż, był głupcem, bo tylko głupcy poddają się bez walki.
- Dobrze, będziemy wieźć kosz, dopóki okaże się to możliwe. Lecz uprzedzam, jeśli
trafimy na kopny śnieg, rozstaniemy się z naszym cennym ładunkiem.
To akurat nigdy się nie stanie, przysięgła sobie w duchu Tatiana. Jeśli naprawdę będzie
chciał dotrzymać słowa, to ona wyszarpnie mu zza pasa pistolet i przyłożywszy lufę do jego
głowy, podyktuje warunki. Gra toczyła się o rzecz bezcenną, choć Amerykanin jeszcze tego nie
wiedział, bo i skąd mógł wiedzieć.
Na razie jednak jej bagażowi nic nie groziło. Josh przymocował go starannie rzemieniami do
drągów, będących czymś w rodzaju burt statku, którego pokładem był grzbiet kuca.
Skończywszy z koszem, przypomniał sobie o futrze.
- Zdejmij tę lisią szubę.
Tym razem bez słowa wyswobodziła się z futra i podała mu je. Zostało zwinięte i
przytwierdzone do wieka kosza. Teraz oglądany z boku kuc przypominał mrówkę, która
dźwiga jabłko.
Bez futra Tatiana poczuła się naprawdę dużo lepiej. Przy okazji odkryła zadziwiającą
praktyczność ubrania, które miała na sobie. Przede wszystkim koźla skóra nie nasiąkała
wodą, a więc również potem. Odporna na rozdarcie, nie przepuszczała wiatru, utrzymując
stałą temperaturę ciała. Jej trwałość szła w parze z delikatnością i miękkością. Frędzle
ozdabiające boczne szwy spełniały podczas deszczu, można było się domyślić, rolę
odprowadzających wodę drenów. W rezultacie Tatiana wiedziała już, że z żalem będzie się
rozstawała z zapewniającym cudowną swobodę ruchów ubiorem Indian Hupa. O ile, rzecz
jasna, uda się jej sforsować góry i powrócić do krainy halek i gorsetów.
Wziąwszy do ręki wodze, Amerykanin raz jeszcze obrzucił krytycznym wzrokiem swoją
towarzyszkę.
- Mogłabyś pozbyć się jeszcze tego serdaka. Myślę, że i tak to zrobisz za jakieś dwie, trzy
godziny. - Zmrużył swe bursztynowe oczy. - Gotowa?
- Gotowa.
- Nie możemy się wlec, jeśli chcemy pokonać pierwszy etap przed zachodem słońca.
- Rozumiem.
- Pod koniec będzie strome podejście.
- Dam sobie radę.
- Im wyżej wejdziemy, tym rzadsze będzie powietrze. Musisz liczyć się z zawrotami głowy.
- Ruszamy czy rozmawiamy?
Nacisnął głębiej na czoło bobrowy kapelusz.
- Ruszamy.
Pierwszy szedł Josh, za nim kolebał się kuc, a za kucem drobiła Tatiana. Czuła się lekka i
szczęśliwa. Wyszła zwycięsko z batalii z Chogamem, potem zaś z Amerykaninem. Szła do Fort
Ross. Przy odrobinie szczęścia i z bożą pomocą może uda się jej odsunąć topór, który zawisł
nad głową ojca.
Na powrót w jej serce wstąpiła nadzieja. Teraz była już niemal pewna, że dotrze do celu
swej długiej i niebezpiecznej podróży. Była młoda, zdrowa i silna. Dużo silniejsza od tamtej
Tatiany, która wchodziła po trapie na szkuner w rosyjskim porcie. Już nie bała się, że nie
sprosta zadaniu. Bez trudu podążała za swoim przewodnikiem. Każdy krok sprawiał jej
dziecinną wprost radość.
Zgodnie z tym, co zapowiedział, Amerykanin parł do przodu, jakby dla niego liczyło się
tylko samo pokonywanie przestrzeni. Przerwa na posiłek lub załatwianie naturalnych potrzeb
- tego w ogóle nie uwzględniał w rachunku. W rezultacie Tatiana, opóźniona z racji właśnie
tych potrzeb, musiała kilka razy doganiać kuca, zaś około południa, czując ssanie w żołądku,
sięgnęła do tobołka i wyjęła kawałek wędzonego łososia.
Posilając się, rzucała okiem na wypiętrzony masyw górski. Ostre szczyty kłuły bezchmurne
niebo, na którym królowało słońce. Tutaj, w dolinie, wydawało się łaskawe, jednak Tatiana
wiedziała, że w wyższych partiach mogło poparzyć twarz. Wiedziała też, że ta pogoda miała w
sobie coś złudnego. W każdej chwili mogły napłynąć chmury, sypnąć śniegiem i ograniczyć
widoczność. Na razie jednak można było cieszyć się pięknem górskiego krajobrazu i nie
pamiętać o rozlicznych zagrożeniach.
W południe wszystko się odmieniło. Płaska dolina skończyła się i zaczęli zakosami piąć się
po stromym stoku. Nie było tu żadnej ścieżki. Istniała ona tylko w wyobraźni
Amerykanina. Zdawało się, że zna każdy kamień. Omijał bezbłędnie przepaściste parowy i
skrzące się w słońcu strumienie. Z drzewami zaczęło dziać się coś dziwnego. Malały, cieniały,
karłowaciały. Widocznie nie służyło im rozrzedzone powietrze.
Przerażona i zawstydzona tym, że słabnie, Tatiana potykała się o wystające kamienie i z
trudem wyciągała nogi ze śniegu. Zdarzały się miejsca, gdzie zapadała się w białym puchu
po kolana, ale i takie, gdzie cienka stwardniała powłoka ofiarowywała chwilę oddechu.
Tych różnic z początku nie umiała sobie wytłumaczyć, wprędce jednak uporała się z tą
zagadką. Wiatr, stopień nachylenia stoku, jego usytuowanie względem słońca, wszystko to
decydowało o grubości śnieżnej powłoki. Tak czy inaczej, zdecydowanie lepiej było iść po
stwardniałym śniegu.
Gdy wydostali się na pierwszą przełęcz, Tatiana pomyślała, że decydując się na wędrówkę,
zgrzeszyła pychą. Goniła resztkami sił. Nieludzko chciało się jej pić. Usta chwytały powietrze,
ale płucom wciąż było go za mało. Na szczęście Amerykanin uznał, że trzeba napoić i
nakarmić kuca. Tatiana padła na śnieg i otarła zalaną potem twarz rękawem skórzanej
tuniki. Ujrzała na śniegu cień.
Uniosła głowę - Amerykanin wydawał się wysoki jak sosna.
- Czy wszystko w porządku?
To najzwyklejsze pytanie było jednak wyrazem pewnej troski. Od początku wędrówki nie
zamienili ze sobą ani jednego słowa. Amerykanin interesował się tylko kucem. Tatiana
rozumiała go. Od kuca bardzo dużo zależało. Natomiast od niej nic lub prawie nic. Była tylko
kłopotliwym ciężarem.
- Chwilę odpocznę, złapię oddech i możemy iść dalej - odpowiedziała.
Kiwnął głową, po czym przykucnął i zaczął przypatrywać się ostremu spadkowi za przełęczą.
Zauważyła, że oddycha równo i swobodnie, jakby dopiero, co wstał z łóżka, podczas gdy jej
płuca pracowały jak kowalskie miechy. Nie dostrzegła też potu na jego czole. Jak on to robił,
że w ogóle się nie męczył? - spytała się w duchu, zażenowana, że zazdrości mu tego dobrego
samopoczucia. Miał na sobie rozchełstaną pod szyją koszulę z koźlej skóry, bogato zdobioną.
Patrząc na niego, można było pomyśleć, że wokół panuje wiosna.
Tatiana westchnęła i zaczęła wachlować rozpaloną twarz otwartą dłonią. Ruch ten zwrócił
uwagę Amerykanina.
- Słońce jest niebezpieczne, szczególnie na tej wysokości. Może poparzyć skórę. - Wskazał
ręką ku miejscu, gdzie, osłonięty przed wiatrem, stał ich poczciwy kuc. - Czy w tym koszu
masz jakiś kapelusz czy czapkę?
Potrząsnęła głową. O dziwo, uśmiechnął się do niej. Być może był to ten sam uśmiech,
którym zwabiał do swego wigwamu dziewczyny ze szczepu Zielonych Węży. Nawet zaczynała
je rozumieć. Owszem, sprawiał wrażenie nieokrzesanego, aroganckiego prostaka. Kiedy
jednak uśmiechnął się, ukazując białe, równe zęby, i patrzył tymi swoimi bursztynowymi
oczami, w których kącikach zbiegały się wachlarzowato ułożone zmarszczki, łatwo było
zapomnieć o jego licznych wadach, na przykład zbyt długiej brodzie i ramionach drwala, i
oddać się samej przyjemności patrzenia nań.
- Proszę. - Podał jej swój bobrowy kapelusz. – Lepiej chodzić w czymś takim niż mieć
purpurową twarz.
Tatianę przeraziła perspektywa purpurowych policzków i nosa. Dlatego nie protestowała,
kiedy wkładał jej na głowę to swoje okropne coś, co mogło być wszystkim, tylko nie
nakryciem głowy. Ciężki jak worek mąki, bobrowy kapelusz o obwisłych kresach od razu
obsunął się aż na brwi. Zniknęło niebo, zniknęły szczyty gór, pozostał tylko obraz długich nóg
Amerykanina. Odchyliła do tyłu głowę, nie chcąc tak nagle przemieniać się w kreta.
Ciągle się do niej uśmiechał.
- Nie przejmuj się. Poradzimy coś na tę małą niedogodność.
Wyczarował skądś kawałek rzemienia i użył go do umocowania kapelusza na jej głowie.
Przede wszystkim wywinął opadające rondo, przywracając w ten sposób Tatianie widok gór.
Rondo to jednak było równocześnie dostatecznie szerokie, by nadal osłaniało przed słońcem.
Potem połączył oba końce rzemienia pod jej brodą i zawiązał na kokardkę. Skoro uznał to za
konieczne, to zapewne liczył się z możliwością nadejścia trąby powietrznej, gdyż tylko coś
takiego mogłoby zerwać z jej głowy to gniazdo.
- Czy
tak
dobrze?
-
zapytał,
poprawiając
węzeł.
Poczuła jego dłonie na szyi, wzdrygnęła się i cofnęła.
Od razu też zorientowała się, że popełniła błąd, lecz było już za późno, by cokolwiek naprawić.
Wyraz twarzy Jonesa nagle się zmienił. Już nie uśmiechał się do niej, miał oblicze równie
nieruchome i lodowate jak te osypane śniegiem szczyty nad ich głowami.
- Zapomniałem, że nie lubisz być dotykana. Broniąc się przed tą kpiną, odparła chłodno:
- Nie godzi się dotykać.
- Doprawdy?
Jego głos zabrzmiał w jej uszach jak zgrzyt.
- Są reguły właściwego zachowania.
Obrzucił jej ciało aroganckim, bezczelnym spojrzeniem, jakby była wystawioną na targu
niewolnicą.
- Więc niby jak to sobie wyobrażasz? Z jednej strony mówisz, że chcesz dotrzymać umowy,
z drugiej zaś zabraniasz się dotykać. Bardzo jestem ciekaw, jak pogodzisz te sprzeczności.
Znęcał się nad nią dokładnie w ten sam sposób, w jaki rosyjscy chłopi zwykli się znęcać nad
niedźwiedziem na placu targowym. Zacisnęła zęby.
- Nie martw się. Wymyślę jakieś rozwiązanie.
W jego uśmiechu nie było ani śladu przyjaźni.
- Przygotuj się na coś więcej niż myślenie. Mamy przed sobą długą i trudną drogę.
Odwrócił się i podszedł do kuca. Znów ustawili się jedno za drugim: Jones, juczne zwierzę
i ona, niewolnica i dama w jednej osobie. Ścieżka za przełęczą schodziła ostro w dół. Całe to
zbocze było pogrążone w cieniu i panował tu przejmujący chłód. Tatiana ledwo zwracała
uwagę na otoczenie. Wszystkie jej myśli skupiał idący na przedzie mężczyzna.
Dlaczego zareagowała na jego dotknięcie? Skąd brała się w niej pokusa przeciwstawiania
się mu? Przecież w niczym jej nie zawinił, przeciwnie, zdobył się na wspaniałomyślny gest,
darowując jej swój kapelusz. Gdyby miała, choć trochę oleju w głowie, odpowiedziałaby
życzliwością na jego życzliwość, co uczyniłoby najbliższą noc łatwiejszą do zniesienia.
Zacisnęła usta. Utkwiła wzrok w jego szerokich plecach. Na świętego Igora, ależ on jest
wielki. Aleksiej też nie zaliczał się do chuderlaków, ale Amerykanin to była prawdziwa góra
mięśni. Odpowiednio też więcej musiał ważyć. Na myśl o tym zalała ją fala gorąca.
Przypomniała sobie wczorajszą scenę w łaźni, kiedy to Jonesowi upadł koszyk, ukazując całą
jego imponującą męskość.
A niech to! Rozedrze ją na pół!
Zaraz jednak skarciła się w duchu. Najwyraźniej zaczynała popadać w histerię. Co jak co, ale
dziewictwo dawno już złożyła na ołtarzu małżeństwa. Zdobyła też pewną
wiedzę o tych sprawach. Wiedziała, więc, że nawet najbogacej wyposażony mężczyzna nie
zagrozi odpowiednio przygotowanej kobiecie. Tak, ciało dość łatwo mogło się przystosować.
Stokroć trudniej przygotować duszę, zapełnić czułością owo puste miejsce w sercu, które
zdawało się dziurą po kuli. Współżycie z Aleksiejem polegało właśnie na dawaniu sobie
przyjemności i bodaj tylko przyjemności. I czym się to skończyło? Wędrowała teraz po tych
ośnieżonych górach, dręczona niepokojem, co przyniesie najbliższa noc.
Och, ile by dała za to, by uwolnić się od zmartwień; pomyśleć, o czym innym, na przykład o
rodzinnym domu; przypomnieć sobie pieśni, które tak lubiła grać na fortepianie, i znów
zobaczyć ciągnące się aż po horyzont kwitnące wiśniowe sady; przejechać się trojką i
przypatrzeć tańcom na wiejskim weselu; opuścić tę obcą ziemię i wrócić do ukochanego kraju.
I już nigdy nie obawiać się nadchodzącej nocy.
Tatiana opędzała się od tęsknoty za domem i rodziną, by się zupełnie nie rozkleić. Josh
natomiast robił rachunek sumienia.
Przede wszystkim wyrzucał sobie straszliwą głupotę. Po cóż dotykał jej szyi i po co w ogóle
dał jej swój kapelusz? Żadne z nich nie przeżyje tej wyprawy, jeżeli on, przewodnik i kapitan,
będzie szedł za odruchami serca lub zmysłów.
A przecież o mało, co ta Rosjanka nie podyktowała mu swoich warunków. Była piękną
kobietą i jak każda piękna kobieta miała wielką władzę. Już czuł, że nie jest tym człowiekiem,
co wczoraj czy jeszcze dzisiaj rano. Słyszał jej przyspieszony, nierówny oddech i coraz
trudniej było mu utrzymać tempo marszu. Pokusa zwolnienia kroku stawała się przemożna.
Wszystkie wbite mu do głowy przez matkę zasady dobrego wychowania zaczęły nagle
domagać się spełnienia. Na razie się opierał i gdy przechodzili nad bezdenną przepaścią, nie
spojrzał do tyłu i nie sprawdził, jak radzi sobie jego towarzyszka. Celowo zachowywał się
bezdusznie, by jak najprędzej przystosowała się do trudnych warunków i zahartowała. Musiał
przygotować ją do pokonywania jeszcze większych przeszkód, na które natkną się w dalszej
wędrówce. Niemniej ta narzucona sobie bezwzględność uwierała go niczym kamyk w bucie.
Gdyby nie zareagowała wówczas tak, jak zareagowała, a przypominała osobę przestraszoną
widokiem grzechotnika, kto wie, czy nie poszedłby za pierwszym impulsem i nie pocałował
jej. Usta miała pełne, dojrzałe i kuszące. Kuszące miała też ciało. Nie wyglądała na kobietę,
której nie dotykał jeszcze żaden mężczyzna, a gdy wtargnęła wczoraj do łaźni, nie wydawała
się zażenowana widokiem dwudziestu kilku nagich mężczyzn. Josh był przekonany, że już
doświadczyła fizycznej miłości.
Być może w związku z tym powinien zażądać od niej wywiązania się z umowy; uwolnić się
ostatecznie z krępujących go więzów kultury i pozwolić rządzić sobą popędowi seksualnemu.
Obywał się bardzo długo bez kobiety, a skutek tego był wiadomy. Skoro Rosjanka tak mało
ceniła sobie swoją kobiecą godność, że przehandlowała ją w zamian za przeprowadzenie przez
góry, to niby dlaczego on miałby wyrzekać się czegoś, co samo pchało mu się w ręce?
Najpierw jednak musieli dojść do miejsca nocnego postoju. Tam rozbiją obóz, później zaś,
zdecydował z narastającym gniewem, niech się dzieje, co chce.
Po kolejnej godzinie marszu gniew Josha osłabł, mocniej natomiast dawała o sobie znać
obecność kobiety idącej z tyłu. Jej chrapliwy, przyśpieszony oddech dosłownie smagał go po
plecach. Na próżno Josh starał się nie myśleć o swojej towarzyszce. Właśnie schodzili skosem
po spadzistym stoku. Kuc ślizgał się po szklistym śniegu i tylko swemu zwierzęcemu
instynktowi zawdzięczał, iż zawsze natrafiał kopytem na jakieś pewniejsze oparcie. Tatiana
wpadła na inny pomysł, o ile pomysłem można nazwać coś, co rozgrywa się bez udziału woli.
W połowie pochyłości poślizgnęła się, straciła równowagę i zjechała na pupie na sam dół.
Trzeba było przyznać, że nie cackała się ze sobą. Natychmiast poderwała się na nogi,
otrzepała ze śniegu i podjęła marsz.
Gdy dotarli do kotliny, słońce właśnie chowało się za szczyty. Josh przymrużonymi
oczyma uważnie badał okolicę. Poszukiwał znaków orientacyjnych i bezbłędnie je
znajdował. Za tamtą poszarpaną turnią rozciągała się łąka, pamiętał ją doskonale. Gdy
obozował na niej ostatnio, miał wrażenie, że chodzi po kawałku nieba, który odpadł z
nieboskłonu. Cały ów, bowiem niewielki spłacheć ziemi porastały błękitne łubiny i niebieskie
fiołki, tworząc niezwykłej, wręcz nieziemskiej urody kobierzec.
Kiedy ominą turnię, o tej porze roku zobaczą jednak tylko śnieżną płaszczyznę, na której
niepokalanej bieli będą się znaczyć co najwyżej ślady zwierząt. Josh zapamiętał, że przez
środek łąki płynie potok, dzieląc ją na dwie niemal równe części. Kto wie, może przy
odrobinie szczęścia uda mu się złowić pstrąga na kolację.
Przypomniawszy sobie smak zrumienionej w ogniu ryby, przyspieszył kroku. Po
kwadransie byli już nad potokiem. Josh wybrał miejsce na nocleg. Ubił butami śnieg, po
czym zajął się bagażem. Najpierw trzeba było uporać się z węzłami sznurów i rzemieni.
Robiąc to, kątem oka zerknął na Tatianę, po czym zatrzymał na niej wzrok dłużej.
Klęczała na śniegu, łamiąc lód i tworząc przerębel dla nabrania wody. Czarne włosy
wysunęły się spod kapelusza i opadły jedwabistymi pasmami na ramiona. Wilgotna plama na
rajtuzach w miejscu pośladków przyciągnęła jego spojrzenie. Ów ślad po zjeździe po
ośnieżonym stoku działał drażniąco na jego zmysły. Krew uderzyła mu do głowy.
Dość tego! - powiedział sobie w duchu. Oderwał wzrok od krągłości i podjął
rozsupływanie węzłów. Co się z nim działo, do diaska?! Reagował, jakby ta kobieta była klaczą,
a on dopuszczonym do niej ogierem. Stał się igraszką popędu seksualnego i poza
pożądaniem niczego w nim nie było. Przecież on nawet nie lubił tej kobiety.
Poczuł, że trzeźwieje. Być może zdziczał podczas tych lat samotnych wędrówek. Zapewne
przydałby mu się dłuższy pobyt w mieście, gdzie stosunki między ludźmi regulowane są przez
konwencje, zakazy i nakazy. Wszak Catherine nigdy nie budziła w nim aż takiego pożądania.
Będąc z nią sam na sam, nie musiał zaciskać zębów, aby poskromić żądzę. Catherine Van
Buren, w odróżnieniu od tej Rosjanki, poruszała w nim tylko to, co dobre i szlachetne.
Przypomniał sobie dzień swoich zaręczyn i poczuł przejmujący, dobrze mu znany ból. I jak już
wielokrotnie, ból umiejscowił się pod mostkiem i trwał, kiedy on, Josh, ściągał z kuca ładunek,
rozkładał toboły na udeptanym śniegu i odmierzał zwierzęciu porcję ziarna. Niczym stary,
wypróbowany przyjaciel, ból nie opuszczał go, kiedy rozpalał ognisko i stawiał na kamieniach
kociołek z wodą. Tak, miał swego wiernego towarzysza i już prawie go polubił.
Zleciwszy Rosjance podtrzymywanie ognia, wziął siatkę na ryby i ruszył w dół potoku.
Powrócił po kwadransie z dwoma tłustymi pstrągami. Oskrobał je, wypatroszył i nadział
na dwa zaostrzone patyki. Jeden podał kobiecie, drugi zatrzymał dla siebie. Kucnęli przy
ognisku i zajęli się pieczeniem ryb. Płomienie syczały, tłuszcz skwierczał, ryby nabierały
złocistego koloru. Smakowity zapach rozszedł się w powietrzu.
- Już chyba się upiekły, nie sądzisz? - spytała Tatiana. Spojrzał ponad ogniskiem na jej
skupioną twarz.
- Jeszcze trzeba poczekać.
Kiwnęła głową i zwilżyła językiem usta. Josh zawiesił na nich spojrzenie. Wydały mu się
osobliwym połączeniem sprzeczności. Wyglądały słodko i ponętnie, lecz ulatywały z nich
słowa cierpkie i nieprzyjemne. Kusiły wizją największych rozkoszy, a równocześnie zbyt często
układały się w wyraz niechęci lub pogardy.
Poczuł gryzący zapach spalenizny. Klnąc pod nosem, przekręcił patyk z podczernionym od
spodu pstrągiem. Zachowywał się jak młokos. Lepiej zająłby myśli czym innym, a nie tą
Rosjanką. Czymś bezpieczniejszym i milszym.
Zatopił wzrok w złocistoczerwonym ogniu. Ten kolor zawsze przywodził mu na myśl bujne
włosy Catherine. Ale tym razem Catherine nie chciała mu się objawić. Josh widział tylko
płomienie.
- Czy już miękkie? - spytała niecierpliwie Rosjanka.
- Zdaje się, że nasze pstrągi nadają się już do jedzenia. Pozwól swojemu ostygnąć. Inaczej
poparzysz sobie usta.
- Nie mogę czekać - rzekła i ująwszy swoją rybę w dwa palce, zatopiła w niej zęby.
Najzabawniejsze było to, co robiła z małym palcem prawej dłoni. Odchyliła go wytwornie w
bok, jakby siedziała przy palisandrowym stole, obsługiwana przez lokai, nie zaś przez samą
siebie w górskiej kotlinie. W skórzanych rajtuzach, sutym futrze z lisów i bobrowym kapeluszu
z indyczym piórem, wyglądała niczym kochanka herszta bandy, a nie rosyjska arystokratka.
Mimo to można było w niej znaleźć ślady pochodzenia z wyższej warstwy społecznej. Dama
jednak czy prosta dziewczyna, kiedy czuje się głodna, reaguje tak samo. Toteż Rosjanka uporała
się z pstrągiem w mgnieniu oka.
Odrzuciła rybi szkielet i zaczęła starannie oblizywać palce. Josh jak zahipnotyzowany
patrzył na jej wąski, różowy, ruchliwy język. Zorientowała się, że skupia na sobie jego uwagę, i
na jej twarz wystąpiły rumieńce.
- Nigdy jeszcze nie jadłam tak dobrej ryby. Może, dlatego tak mi smakowała, że byłam
bardzo głodna.
On również był bardzo głodny. Czuł, że zamiast żołądka ma coś w rodzaju wypalonej
dziury.
Spojrzał na swego lekko przypalonego pstrąga. Potem na kuca. Potem znów na pstrąga.
Na koniec przełknął ślinę.
- Nie jesz? - spytała obojętnym tonem.
Nie zwiodła go ta obojętność. Podniósł się i okrążył ognisko.
- Bierz - powiedział, podając jej patyk z rybą. - Ja stanowczo wolę wędzonego łososia.
- Naprawdę?
- Po cóż miałbym kłamać.
Chwyciła rybę i zaatakowała ją zębami. Tymczasem Josh wyjął z juków branatnoczerwony
płat. Po chwili już mógł stwierdzić, że wędzony łosoś też nie jest najgorszy. Zaspokoiwszy
głód, napił się gorącej kawy i wstał.
- Idę nazbierać drewna, a ty pilnuj ognia. Potem położymy się spać. Ruszamy jutro o
świcie.
Zastygła z uniesioną do ust ręką.
- Tak, musimy położyć się spać - wyszeptała, pozwalając rękom opaść wzdłuż ciała.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Niosąc całe naręcze suchych gałęzi, Josh kierował się na świetlną plamę ogniska. Z jego ust
wydobywały się kłęby pary, krew pulsowała mu w skroniach, ale umysł miał jasny i lekki. I
właśnie dlatego, że jego myśli wiązały się w logiczne szeregi, mógł podjąć tę najważniejszą
decyzję. Czas był już najwyższy. Musiał postanowić coś w związku ze wspólnym spaniem. Już
dostatecznie długo utrzymywał Rosjankę w błędnym mniemaniu. Pozwalał jej bać się
nadchodzącej nocy i był w tym rys okrucieństwa.
Wszedł w obręb światła z mocnym postanowieniem uspokojenia jej. I zrobiłby to od razu,
można by rzec, z marszu, gdyby nie jej reakcja. Skoczyła na równe nogi i popatrzyła nań mniej
więcej z takim samym lękiem i obrzydzeniem, z jakim spogląda się na białe robactwo odkryte
pod kamieniem, który przed chwilą ktoś ruszył z miejsca. Do stu piorunów, jak ona potrafiła
poniżyć człowieka samym tylko spojrzeniem! Josh rzucił na ziemię gałęzie. Wprawdzie
zdecydował już, że nie wykorzysta okazji, wiedział jednak, że nie przyjdzie mu to łatwo. Wbił
zaciśnięte dłonie w kieszenie kurtki. Chciał, żeby to ona uczyniła pierwszy ruch w tych ich
osobliwych szachach.
Najwyraźniej Tatiana liczyła dokładnie na to samo, i w efekcie oboje stali milcząc. Ogień
płonął, gałęzie trzeszczały, iskry leciały ku niebu. Kuc drzemał spokojnie kilka metrów dalej.
Na rosnącym w pobliżu karłowatym drzewku sikorka beształa inną sikorkę za zbyt
natarczywe przytulanie się.
W końcu dało się słyszeć ciężkie westchnienie Rosjanki.
- Zrobiłam posłanie - powiedziała z miną męczennicy.
Nie miała zajęczego serca, Josh musiał jej to przyznać. Pierwsza poruszyła drażliwy
temat.
- Widzę.
- Nie chciałam grzebać w twoich pakunkach, ale... -Wskazała ręką na ułożone na śniegu
równą warstwą gałązki jedliny. - Powinno sieje czymś przykryć, jakąś skórą lub derkami.
Postąpiła tak, jak powinna postąpić w takiej sytuacji. Nie było w tym nic nadzwyczajnego.
Wędrowcy dzielą się obowiązkami. On poszedł po opał, ona umościła posłanie. Koniec.
Kropka.
Wskazał ręką na toboły.
- W tym najmniejszym worku jest płaszcz z kapturem i skóra bizona.
Spoglądała nań ze smutkiem w oczach. Josh odniósł wrażenie, że nie usłyszała jego słów.
Myślała zapewne o tym, co miało nastąpić.
- Jak właściwie masz na imię? - spytał, żeby odwrócić jej myśli, a także osłabić napięcie.
- Tatiana - odparła z godnością. - Tatiana Grigoriewna Karanowa.
I podczas gdy on przetrawiał w umyśle te trudne do wymówienia słowa, ona zajęła się
rozpakowywaniem worka, który jej wskazał. Wyjęła zwiniętą skórę i przeniosła ją na ich
posłanie. Skóra była dobrze wyprawiona, lecz miała charakterystyczny zapach. No i ważyła
swoje. Ten bizon musiał być większy od największego udomowionego byka. Tatiana dobrze
się namęczyła, zanim udało się jej rozłożyć skórę na sosnowych gałązkach. Szeroki wełniany
płaszcz z kapturem, coś w rodzaju peleryny, którą swobodnie mogły owinąć się dwie osoby,
nie stwarzał na szczęście podobnych kłopotów.
Josh tymczasem odprawiał ostatnią ceremonię dnia. Wypróżnił pęcherz, sprawdził, czy
kuc jest dobrze okryty i ma w worku dostatecznie dużo ziarna, na koniec zaś dorzucił do
ognia. Przez lata samotnych wędrówek wyrobił w sobie nawyk budzenia się mniej więcej co
godzina. W rezultacie zawsze rankiem udawało mu się odnaleźć żywy płomień, nie zaś
wygasłe palenisko.
Wróciwszy do Tatiany, zastał ją przygotowaną już do spania. O ile tak wyglądają osoby,
które pragną zasnąć.
Leżała nieruchomo, wstrzymując oddech, i wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo, jakby
wpadła na pomysł policzenia wszystkich gwiazd.
-
Nie musisz się mnie obawiać, Tatiano - odezwał się po namyśle Josh. - Nie zamierzam
pobierać od ciebie zapłaty za przeprowadzenie przez góry. Przynajmniej nie takiej, o jakiej
wspomniałem wczoraj.
Przestała liczyć gwiazdy. To on, Josh, przesłaniał jej w tej chwili niebo. Jeżeli jednak nawet
odroczenie wyroku przyjęła z wielką ulgą, to nie dała tego po sobie poznać.
- Dlaczego zmieniłeś zdanie?
Pytanie speszyło go. Nie potrafił wyobrazić sobie Catherine ani żadnej innej znanej sobie
kobiety domagającej się od mężczyzny wytłumaczenia, dlaczego nie chce wejść pod jej kołdrę.
- Ponieważ nie zwykłem tańczyć fandango z kobietą, która wolałaby mieć za partnera raczej
grzechotnika.
- Co to za taniec to fandango? Nie rozumiem też słowa „grzechotnik".
- Fandango to szybki hiszpański taniec ludowy z towarzyszeniem kastanietów lub tamburyna.
Tylko nie pytaj, na Boga, co to kastaniety i tamburyn. Natomiast grzechotnik to jadowity wąż.
Jego ukąszenie grozi śmiercią. - Położył na worku przy posłaniu swego Długiego Toma wraz
z zapasem prochu i nabojów.
Obserwowała jego ruchy spod opuszczonych powiek. W pewnym momencie usłyszała
trzask i szelest gałązek. Skóra bizona napięła się, a Amerykanin wyciągnął się tuż przy niej.
Milczała. Musiała oswoić się z tą nietypową sytuacją i przemyśleć to, co niedawno usłyszała.
W końcu odezwała się głosem niskim i zduszonym:
- Żartujesz sobie ze mnie, panie Jones?
- Bynajmniej. A teraz próbuj zasnąć. Jutro czeka nas trudna wspinaczka.
Przewrócił się na bok, nakrył połą płaszcza i zamknął oczy. Po chwili spał już płytkim snem
trapera.
Tatiana patrzyła na szerokie plecy swego towarzysza, tak bliskie, że niemal grzała je swoim
oddechem, i wciąż nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Naprawdę była gotowa dopełnić
swoich zobowiązań. Nalegała, by Jones wziął ją ze sobą, i zaakceptowała warunki. Była jak
najdalsza od niedotrzymania przyrzeczenia.
Nagłe jakby ktoś oblał ją ukropem. Spłonęła rumieńcem wstydu. Uświadomiła sobie, że
dopuszczając go do siebie, postąpiłaby dokładnie jak ulicznica, która też w zamian za jakąś
wymierną korzyść oddaje mężczyźnie swoje ciało. W tym momencie nie wiedziała już, kogo
nienawidzi bardziej - Amerykanina, którego plecy zasłaniały jej widok ogniska, czy też kobiety,
którą się stała. Leżała wyciągnięta jak struna, nie mogąc zasnąć.
Sen nadszedł jednak szybciej, niż się spodziewała. Wyczerpana zarówno fizycznie
całodniowym marszem, jak i psychicznie lękiem, który jej przez cały czas towarzyszył,
zapadła w aksamitną próżnię. Z jej warg uleciało bolesne westchnienie, niemal jęk. Nie
wiadomo, co było jego źródłem - obolałe ciało czy umęczona dusza. Wszystko to, bowiem
rozgrywało się teraz poza jej świadomością.
Nie miała pojęcia, jak długo spała. W każdym razie to nie ona się obudziła, tylko wyrwał ją
ze snu jakiś niesamowity dźwięk. Zadygotała i podkurczyła nogi. Uderzyła w coś kolanami.
Dopiero później uzmysłowiła sobie, że tym „czymś" jest ciało Amerykanina. Uprzytomniła
sobie również, że tuli się do jego pleców jak małe zagubione dziecko.
Ryk, a może był to bek, powtórzył się, jeszcze bardziej przerażający w swej niepohamowanej
dzikości. Przerażony kuc odpowiedział niespokojnym tupaniem i parskaniem. Amerykanin
wężowym ruchem wyślizgnął się spod okrycia i sięgnął po strzelbę. Przygotował ją do
strzału, po czym w napięciu wpatrzył się w ciemność.
Mrożący krew w żyłach ryk, przerywany jakby bekiem, zakończył się jakimś strasznym
bulgotaniem. Zapanowała cisza.
- Co to było? - wyszeptała Tatiana, bardziej przerażona ciszą niż tamtymi odgłosami.
- Kuguar - mruknął Josh. - Czyli puma. Wychodzi na łowy najczęściej nocą. Wygląda na to, że
tej udało się upolować muflona. Ten dziki kot jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o jadłospis.
Woli ciepłą krew od mięsa. Chwyciwszy swą zdobycz, natychmiast rozszarpuje jej gardło i
najpierw wylizuje krew. Po uczcie pumy zostaje dużo resztek. Zapewne trafimy na nie jutro.
Spojrzał na Tatianę. Leżała skulona, dygocząc z zimna i strachu. Spod fałd płaszcza
wystawało coś białego. Gołe kolano! Dlaczego nie miała na sobie rajtuz? Dlaczego zdjęła je
przed położeniem się spać?
Wstał gwałtownie.
- Ubierz się - rozkazał i szybkim krokiem podszedł do ogniska. Zatopił posępny wzrok w
tańczących płomieniach. Słyszał szelest naciąganej skóry. Kiedy odwrócił się, Tatiana
wciąż drżała, ale jej twarz barwiły rumieńce.
- Chciałbym cię przeprosić - zaczął niemal szorstko, lecz zaraz jego głos nabrał miękkich
tonów. - Traktowałem cię bez śladu szacunku i wstydzę się tego. Innej postawy powinnaś
oczekiwać od człowieka, którego poprosiłaś o pomoc.
Tatiana wlepiła w niego wzrok. Czyżby się przesłyszała? Czyżby naprawdę myślał to, co
mówił? Pomna na dotychczasowe doświadczenia, nie potrafiła ukryć nieufności.
Josh posmutniał. Nie winił jej, że nie uważa przeprosin za szczere. Przecież to on ustalił
warunki, a ona je przyjęła. W rezultacie kładąc się spać, ściągnęła rajtuzy, aby gdy przyjdzie
do uiszczania zapłaty, rzecz dokonała się bez niepotrzebnych komplikacji. Czekała na niego
jak tania dziwka. Boże, do czego on doprowadził!
- Wbrew temu, co powiedziałem o tym hiszpańskim tańcu, nigdy nie zamierzałem cię
wykorzystać.
Kłamał i był tego w pełni świadomy. Prawie przez cały dzień myślał tylko o ciele Tatiany i o
rozkoszach, jakie go czekają. Nawet teraz, dokonując tego aktu wyrzeczenia, czuł żal, że ta
noc i wszystkie następne niczym nie będą się różniły od nocy jego samotnych wędrówek.
Tatianę wciąż dręczyły wątpliwości.
- Co innego mówiłeś mi wczoraj w łaźni.
- Chciałem cię przestraszyć. To był rodzaj groźby. Liczyłem na to, że zniechęcę cię do
włóczenia się zimą po górach.
Oczy Rosjanki roziskrzyły się, a z jej ust popłynął strumień niezrozumiałej mowy. Josh mógł
się tylko domyślać, że przeklina go w swym ojczystym języku. Zasługiwał na to i nie zamierzał
się bronić. Czekał cierpliwie, aż skończy. W tej chwili najważniejsze było odzyskanie jej
zaufania. Mieli przed sobą długą i ciężką wędrówkę. Pokonają te góry, lecz tylko pod
warunkiem, że staną się zgodnym i lojalnym zespołem. Musiał sprawić, by widziała w nim
obrońcę i przewodnika. Jeżeli będzie się go bała i podejrzewała o najgorsze, może zakończyć
się to poważnymi kłopotami.
Dawszy upust goryczy, przeszła na angielski.
- Skąd mam wiedzieć, że teraz mówisz prawdę? - zapytała. - Jutro mogę usłyszeć od ciebie
całkiem inną wersję. Wciąż nie wiem, czego się po tobie spodziewać.
Sięgnął po torbę, w której chował najbardziej osobiste i najpotrzebniejsze rzeczy. Wyjął z
niej owinięty w żaglowe płótno niewielki pakunek. Przez chwilę trzymał go w dłoni, jakby
zastanawiając się, czy odsłonić jego zawartość. Bał się bólu, który mógł temu towarzyszyć. Już
może z rok nie zaglądał do środka. Teraz jednak nie miał wyboru. Ostrożnie odwinął pierwszą
warstwę, a potem następne. W jego prawej dłoni pojawił się obrazek w złoconych ramkach.
- To jest portret Catherine - oznajmił z szacunkiem bliskim czci. - Mogę postępować tylko
tak, jak ona by sobie tego życzyła. Wiem, że wymuszenie od ciebie warunków umowy
uznałaby za czyn niegodny.
Tatiana widziała obrazek, ale nie widziała postaci, gdyż Josh nie zamierzał rozstawać się ze
swoją relikwią. Dostał ją z rąk Catherine w dzień oficerskiej promocji w West Point.
- Czy to twoja żona? - spytała z nutką ciekawości.
- Nie. Ta kobieta nie żyje już od sześciu lat. Umarła na miesiąc przed naszym planowanym
ślubem.
- Co... co było powodem jej śmierci?
Josh ponownie skierował wzrok na twarz na portrecie.
- Pewnego pięknego dnia wyjechaliśmy na przejażdżkę otwartym powozem. Wiatr
napędził chmury i lunęło. Przemokliśmy do suchej nitki. - Przełknął ślinę, gdyż zaschło mu w
gardle. - Wywiązało się zapalenie płuc. Po tygodniu stałem już nad jej grobem.
Zamilkł. W nocnej ciszy słychać było tylko trzask palących się gałązek.
- To straszne. - Na twarzy Tatiany malowała się cała gama uczuć. - Ja także miałam
kogoś, kogo kochałam, a kto już nie żyje.
Słowa wyrwały go z zamyślenia.
- Twój mąż? - próbował zgadnąć.
Nieznacznie skinęła głową i zatopiła wzrok w otaczającą ich ciemność.
- Myślę, że moje uczucie do Aleksieja nie było tak silne jak twoje do Catherine -
wyszeptała. - Nie byłam też jego wielką miłością. Ale przecież zakochałam się w nim i był
mi bliski. Długo goją się rany po stracie drogiej osoby.
Josh nie pytał o śmierć Aleksieja. I tak już posunął się za daleko w wywoływaniu cieni
przeszłości. Podzielił się z Rosjanką swoją najskrytszą, zazdrośnie strzeżoną tajemnicą, bo
chciał z nią dobrych stosunków na najbliższą przyszłość. Starannie zawinął miniaturę
ukochanej i schował na dno torby.
- Nie powiem, że będziemy spać oddzielnie, bo musimy spać razem. To góry stawiają nas
przed taką koniecznością. Kiedy wdrapiemy się wyżej, bezcenne będzie dla nas każde źródło
ciepła. Kto wie, czy jeszcze nie przyjdzie nam tulić się do naszego kuca. Jednakże wybór należy
do ciebie. Jeżeli dojdziesz do wniosku, że w żaden sposób nie możesz spać ze mną pod jednym
przykryciem, uszanuję taką decyzję.
Zrobiła nieokreślony ruch ręką.
- Chcę tylko dostać się do Fort Ross. Aby to się stało, mogę spać z kimkolwiek. Dostosuję się
do każdej sytuacji. Jeżeli będzie trzeba tulić się do kuca, uczynię to. Nic w tej chwili nie jest dla
mnie ważniejsze od dotarcia do Fort Ross.
Wreszcie wszystko jest jasne, pomyślał Josh. Tatiana wyznaczyła sobie cel, który musiał być
ważny, i była gotowa podporządkować mu wszystko. W tej sytuacji wyjaśni rzecz do samego
końca.
- Nie mogę obiecać, że doprowadzę cię do samego fortu. Powiedziałem ci już, że po
przekroczeniu gór zamierzam skręcić na północ. Natomiast masz moje słowo, że po tamtej
stronie postaram się dla ciebie o odpowiednią eskortę. Czy tak będzie dobrze?
- Tak będzie bardzo dobrze.
Josh potarł kark. Ustalili wszystko, co było do ustalenia. Załatwili sprawę wspólnego
noclegu. Porozumieli się, że tylko do pewnego miejsca podróżują razem. Pozostawała jeszcze
jedna nierozstrzygnięta rzecz. Powodzenie tego planu.
- Do świtu pozostało nam jeszcze kilka godzin, więc postarajmy się przespać. Jutro czeka nas
mozolna wspinaczka.
- Da.
Domyślając się, że to mruknięcie oznacza zgodę, Josh wrócił na legowisko. Znów pod
ciężarem jego ciała zatrzeszczały gałązki. Ułożył się na boku i szczelnie okrył. Leżąc razem,
leżeli w gruncie rzeczy oddzielnie. Cóż, trzeba się było z tym pogodzić. Może, kiedy zasną,
pomyślał Josh, podczas snu poszukają swoich ciał i obudzą się jutro rano przytuleni do siebie
niczym kochankowie.
Wciąż myślał o Tatianie i o pełnym goryczy smutku, z którym mówiła o zmarłym mężu.
Czy kochała go? Czy on ją kochał? A może zawarli małżeństwo tylko, dlatego, że tak wynikło z
ustaleń rodzinnych i majątkowych? Lecz nawet gdyby tak było, Josh nie mógł sobie
wyobrazić, żeby tamten mężczyzna nie pożądał Tatiany. Była kobietą nieprzeciętnej urody.
Pełne piersi, krągłe biodra, szczupła talia, śliczna twarz - wszystko to nie mogło ujść
męskiemu oku.
A więc znów myślał o ciele tej kobiety. Nie mógł się od tego uwolnić. Co za przekleństwo!
Jeszcze się to wszystko skończy jakimś natręctwem. Powinien, czym prędzej skupić się na
czym innym. Na przykład na jutrzejszej wspinaczce. Albo na mężu Tatiany, który pozostawił
po sobie smutek w jej sercu. Na czymkolwiek zresztą, byleby nie na jej ciele!
Za jego plecami coś się poruszyło. Tatiana, mrucząc przez sen, przysunęła się i przywarła
doń całym ciałem. Nie mógł wprawdzie wyczuć jej jędrnych piersi poprzez warstwy ubrań,
ale ujrzał je w całej ich wspaniałości oczyma wyobraźni.
Chcąc jakoś się bronić przed tą nową pokusą, zaczął liczyć gwiazdy. Doszedł już prawie do
stu, gdy owionęło mu tył głowy słodkie westchnienie. Wzruszony, przewrócił się na plecy i
podłożywszy rękę pod głowę Tatiany, przygarnął ją do siebie.
Sen nie nadchodził. Znów zaczął liczyć gwiazdy.
Tatianę obudziły jakieś dźwięki. Ostry zapach skóry bizona, którą okryta była po czubek
głowy, drażnił jej nozdrza. Odrzuciła ją i rozejrzała się. Był mroźny świt. Słońce nie wstało
jeszcze i kotlinę zalegały cienie, lecz bez wątpienia zaczynał się nowy dzień.
Odgłosy, które wyrwały ją ze snu, były najzwyczajniejsze w świecie: szum potoku,
przeżuwanie kuca i jego par-
sknięcia, harce pokrywki kociołka wypychanej gotującą się wodą z pewnością przeznaczoną
na gorącą i aromatyczną kawę. Usiadła na posłaniu. Odgarnęła włosy z czoła.
- Dzień dobry.
Odwróciła głowę, poszukując witającego. Ujrzała go na tle gór i blednącego nieba. Wracał
skądś długim, sprężystym krokiem. Śnieg skrzypiał pod jego butami. Z ust buchała para.
- Niechaj Bóg pobłogosławi temu dniowi – rzekła z głębi serca i ze szczególnym
namaszczeniem.
Zbliżył się do ognia, przyklęknął na jedno kolano, podniósł pokrywkę i wsypał do
wrzącej wody garść ziaren.
- Zanim kawa naciągnie, możesz spokojnie jeszcze sobie poleżeć.
Była to kusząca propozycja, lecz ona, Tatiana, wolała się nie rozleniwiać. Aby nie tracić
ciepła, owinęła się więc tylko szczelniej płaszczem i wsparła brodę na podciągniętych do
piersi kolanach. Przyglądała się mężczyźnie, z którym na czas wędrówki przez góry związał
ją los.
Jeszcze wczoraj widziała w nim nieokrzesanego gbura i niedomytego prostaka, dziś wydał
się jej urodziwym mężczyzną. Patrzył na świat śmiałym spojrzeniem jak ktoś, kto przywykł
do walki z przeciwnościami losu. Miał ogorzałą, zdrową cerę człowieka gór. Nie było w nim
ani śladu zniewieściałości, która, niestety, znaczyła twarze wielu petersburskich dworaków.
Jego uśmiech nie miał sobie równych. Podniecał i niepokoił, rozweselał i napełniał
melancholią. Szkoda, że Amerykanin nie uśmiechał się bez przerwy.
Była mu wdzięczna, że uszanował ją tej nocy. Niewykluczone, że oceniła go zbyt
pośpiesznie, a w rezultacie niesprawiedliwie. Być może ta wędrówka okaże się wspaniałą
przygodą, a nie, jak myślała do tej pory, drogą przez mękę. Uskrzydlona nadzieją, odrzuciła
okrycie i dołączyła do mężczyzny przy ognisku.
W południe nadzieja miała ją opuścić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Niespokojnie zerkając na chmurzące się niebo, Josh stopniowo wydłużał krok.
Tuż przed południem okrążyli poszarpaną turnię, przecięli piarżysko i wyszli na zupełnie
nagą płaszczyznę, nachyloną ku zachodowi pod niewielkim kątem. Tutaj właśnie nastąpiła ta
gwałtowna zmiana pogody. Temperatura nagle się obniżyła, niebo zasnuły chmury, wzmógł
się wiatr. Po niedługim czasie był to już wicher, który wył w wąwozach, świstał na zboczach
i wzbijał tumany śniegu, pędząc je na wędrowców.
Oni zaś znajdowali się jakby na środku odkrytej przestrzeni. Jedynie świstak mógłby tu
znaleźć jakąś dziurę, ale nie człowiek i nie kuc. Na domiar złego kłębiaste chmury obniżyły
się i spowiły szarym welonem całą okolicę. Klnąc w żywy kamień, Josh jeszcze przyśpieszył
kroku. Po kolejnym kilometrze z kucem zaczęło się dziać coś niedobrego. Robił bokami i
głucho stękał. To silne, dzielne i posłuszne zwierzę nie wytrzymywało po prostu trudów i
tempa wędrówki. Nie było rady - trzeba było je odciążyć. Zatrzymali się. Josh z ponurą miną
rozsupływał węzły i pętlice.
- Co robisz?! - Tatiana usiłowała przekrzyczeć wycie wichru.
- Musimy za wszelką cenę dotrzeć do linii lasu, i to jak najszybciej! - odkrzyknął Josh. - Kuc
nie zrobi kroku dalej z tym obciążeniem. Musimy pozbyć się części bagażu.
- A w tym miejscu nie moglibyśmy przeczekać wichury?
- Co?! - zawołał, dosłyszawszy jedynie dwa ostatnie słowa.
- Czy nie możemy zostać tutaj?!
- Nie. Nie ma żadnej osłony. Zamiecie nas i zasypie, przewieje i zamrozi. Pozostanie tu byłoby
samobójstwem.
Chwycił za brzegi kosza. Na twarzy Tatiany odmalowało się przerażenie.
- Ale...
- Żadnych „ale". - Ciężki kosz buchnął w zaspę.
- Nie możemy się tego pozbywać. - Uczepiła się jego ramienia. - W żadnym razie!
Odtrącił ją brutalnie.
- Ani słowa więcej! Masz dwie minuty na wyjęcie z tego przeklętego kosza
najpotrzebniejszych rzeczy, to znaczy wszystkiego, co będzie ci niezbędne przez kilku
następnych dni.
Los kosza podzieliło jeszcze kilka pakunków i tobołów. W rezultacie ładunek zmniejszył
się o więcej niż połowę. Josh uszczuplił przy tym znacznie zapas żywności. Zrobił to z ciężkim
sercem, ale tak nakazywał mu rozsądek. Nadciągała śnieżyca, i to jedna z groźniejszych,
które nawiedzają ten region o tej porze roku. Niosąca śmierć i zniszczenie. Musieli, czym
prędzej znaleźć się w leśnej otulinie. Cóż po wędzonym łososiu ludziom zamarzniętym na
kość? A taki niechybnie czeka ich los, jeżeli w tej chwili nie dokonają rozsądnego wyboru.
- Zabierzmy kosz, a pozbądźmy się innych bagaży. Proszę.
Dosłyszał słowa, ale i bez nich wiedział, o co jej chodzi. Błagalny wyraz jej twarzy starczał
za wszystkie prośby. Rozpacz popchnęła ją do desperackiego kroku. Doskoczyła do kuca,
broniąc Joshowi przystępu do uzdy. Z ustami zsiniałymi z zimna, oczami płonącymi
wewnętrzną gorączką, włosami szarpanymi wichrem, broniła swego stanu posiadania.
Zawahał się. Coś tu było nie tak. Znana słabość kobiet do fatałaszków nie tłumaczyła tak
gwałtownej reakcji.
- W takim razie powiedz, chociaż, co ukryłaś w tym koszu?
- Powiedziałam ci już. Pozostałości uratowane z morskiej katastrofy. Muszę dowieźć to do
Fort Ross, koniecznie!
Zbliżał się koniec świata, a ona bawiła się z nim w kotka i myszkę. Podszedł do częściowo
już przysypanego śniegiem kosza. Stanęła obok.
- To prawda, że kosz ma swoją wagę - próbowała się usprawiedliwiać. - Nic jednak na to
nie poradzę. Moim zadaniem... Co ty robisz? Nie wolno ci!
Głuchy na jej protesty, Josh wyjętym zza pasa nożem przeciął opasujące kosz sznury.
Podniósł i odrzucił pokrywę.
Zajrzał do środka i zdębiał. Wytrzeszczył oczy. Kije! Najzwyklejsze w świecie kije, a nie
jakieś tam bambusowe tyczki czy czarodziejskie laseczki. Powiązane w pęczki po kilkanaście
sztuk i obwiązane szmatami. Do każdej wiązki doczepiona była karteczka z napisem
składającym się z osobliwych liter. Pogrzebał w kijach, ale nie znalazł niczego, co
usprawiedliwiałoby determinację Tatiany. Od wierzchu do dna same tylko kije. Ciągle nie
mogąc ochłonąć ze zdumienia, wyjął jedną wiązkę.
Natychmiast wyrwała mu ją z ręki.
- Tego nie wolno ruszać! - wykrzyknęła i z troskliwością matki kładącej do kolebki dziecko
odłożyła pęczek na miejsce.
- Wyłowiłam je z morzą nie wiem więc, czy...
Chwycił ją za ramiona i odwrócił ku sobie.
- Czy powiesz mi wreszcie, do jasnej cholery, co przed chwilą trzymałem w dłoni?
- Zrazy.
- Zrazy?
- Z drzew, które wyhodował mój ojciec.
- Boże, czyż nie jest to po trosze tak, że nosimy drwa do lasu? A nawet nie po trosze, tylko
dosłownie i całkowicie. Drzew nie brakuje w tych górach. Nie musimy ryzykować życia,
dźwigając te patyki.
- Ale to nie są zwyczajne patyki.
- Tylko jakie? Skropione wodą święconą? - Aż dygotał z wściekłości.
- Te zrazy pochodzą z wyjątkowo cennych drzew. -Otarła otwartą dłonią śnieg z twarzy. - Z
brzoskwini, grusz i jabłoni najszlachetniejszych odmian. Jedną taką odmianę jabłek mój
ojciec nazwał na cześć miłościwie panującego nam cara Carskim Skarbem.
Josh jęknął. Oszałamiała go absurdalność całej tej sytuacji. Stali wśród dzikich gór, smagani
wichurą, w środku burzy śnieżnej, a ta szalona kobieta martwiła się o jakieś suche, nędzne
patyki.
- Mam w nosie ich nazwy. Niech w tym koszu będzie nawet sama rajska jabłoń, to i tak nie
wrzucę jej z powrotem na kuca! - ryknął, przekrzykując wiatr.
- Och, chyba nie mówisz tego poważnie?!
Nic nie odpowiedział, tylko przeklął i chwycił za kantar kuca. Ale już po trzech krokach
dogoniła go i zabiegła mu drogę.
- Zaczekaj! Niczego nie rozumiesz! Mam dostarczyć te zrazy do Fort Ross, aby można je było
zaszczepić na rosnących tam drzewach owocowych.
- To ty niczego nie rozumiesz! - huknął. - Jeżeli nie dotrzemy do lasu, to nigdy już nie
zobaczysz nie tylko Fort Ross, ale również oceanu po tamtej stronie gór. Najlepiej więc
zrobisz, ruszając moim śladem.
Pochylił się i zaatakował opuszczoną głową ścianę wiatru. Za nim posłusznie ruszył kuc. Do
pierwszych drzew mieli jeszcze szmat drogi, tym bardziej więc musieli się śpieszyć. Schowają
się pod jakimś rozłożystym świerkiem i przeczekają śnieżycę. Tylko żeby Bóg kazał tym
chmurom podnieść się na moment, żeby on, Josh, mógł zorientować się w kierunkach.
Ale cud nie nastąpił. Wręcz przeciwnie, idąca z góry mleczna szarość zlała się z białym
całunem na dole, zacierając granicę między niebem a ziemią. Budzone wiatrem płatki śniegu
wypadały jak gdyby z nicości i w nicości ginęły. Wszystko falowało, rozpływało się, zlepiało w
jakieś upiorne kształty. Tu przeciął drogę biały bizon, tam ukazała się kościelna wieża, gdzie
indziej znów przetoczyło się stado mlecznowełnistych owiec. Omijając stożkową zaspę, która
zresztą mogła nie być zaspą, tylko jej złudną wizją, Josh wpadł w jakąś dziurę i cały utytłał się
w śniegu. Na szczęście zdołał wygrzebać się na twardszy grunt. Otrzepawszy ubranie, spojrzał
do tyłu. Ani śladu Tatiany.
Strach chwycił go za gardło. Mogła zgubić ślad, zboczyć i pójść w kierunku pobliskich
rozpadlin. Albo opadła z sił i leży gdzieś na ścieżce, przysypywana śniegiem. Albo, i tu jego
serce zaczęło walić jak młotem, wróciła do tego swego przeklętego kosza, który zdawał się
przeznaczeniem jej życia. Tak, ta ostatnia możliwość wydawała się najbardziej
prawdopodobna, jeżeli wręcz nie pewna.
Wytężając wzrok aż do bólu, spojrzał na ginące w pomroce ślady kopyt i stóp. Jeżeli była aż
tak szalona, by ryzykować życie dla jakichś patyków, to jej wybór. On co najwyżej może na nią
poczekać, ale na pewno nie zawróci. Zawracając, zrównałby się z nią w szaleństwie, a przecież
jest jeszcze przy zdrowych zmysłach. Jeżeli ta Rosjanka nie pojawi się w ciągu kilkunastu,
powiedzmy, piętnastu sekund, on, Josh, machnie na nią ręką i pójdzie swoją drogą. Zrobi to,
chociażby miał iść na pasku diabelskich mocy.
Jedna... dwie... trzy...
Poły jego kurtki trzepotały w lodowatych podmuchach. Kuc drżał i wciskał swemu panu łeb
pod ramię.
Osiem... dziewięć... dziesięć...
Szarawy opar wciąż był mętny. Wzrok nie miał się na czym wesprzeć. Jakby patrzyło się w
otchłań świata.
Trzynaście... czternaście... piętnaście!
Cholera! Rozszarpie babę, niech tylko dostanie ją w swoje ręce. Oznaczało to jednak, że
wraca.
Doprawdy, wstydził się własnego kuca. Gdyby to zwierzę potrafiło mówić, nazwałoby go
skończonym durniem. Szedł po swoich własnych śladach, czyli oddalał się od linii drzew. I
cóż z tego, że miał teraz wiatr z tyłu i że dużo lżej się maszerowało, kiedy zmierzał ku śmierci.
Tracił cenne minuty, gdy tymczasem brzemienne tajemnicą niebo mogło w każdej chwili
objawić swą bezlitosną moc.
Po pięciu minutach marszu stracił z oczu ślady, które znikły pod świeżo nawianym
śniegiem. Po kolejnych pięciu jego wściekłość przemieniła się w strach. Może obszedł Tatianę
bokiem i teraz sam zdąża ku jarom i przepaściom. Mogła być całkiem niedaleko, nawet
wzywać pomocy, a on mógł nie zobaczyć jej i nie usłyszeć. Zawołał ją po imieniu.
Brnął ku nieznanemu, klął i wykrzykiwał imię, którego nawet jeszcze nie zdążył polubić.
- Tatiana! Do stu piorunów! Tatiana!
- Jestem tu! Idę do ciebie!
Josh raz i drugi odetchnął pełną piersią. Poczuł coś w rodzaju satysfakcji. Od kilkunastu
minut szedł, kierując się wyłącznie intuicją, i okazało się, że ów szósty zmysł wędrowca go nie
zawiódł. Z naprzeciwka zbliżał się ku niemu jakiś kształt. Po chwili Josh mógł już rozróżnić
głowę, tułów, ręce i nogi. Tatiana brnęła pochylona, walcząc ze srogim wichrem i ciągnąc coś
za sobą.
Stanął i zacisnął zęby. Ta wariatka zasługiwała na przypiekanie ogniem i rwanie
obcęgami.
Buchająca z jej ust para zmieszała się z jego oddechem. Stanęła przed nim, dysząc i krztusząc
się. Twarz miała oblepioną śniegiem, który częściowo topniał i ściekał jej za kołnierz.
- Nie mogłam zostawić tych zrazów, wybacz – rzekła z wysiłkiem.
Była u kresu sił, przynajmniej takie sprawiała wrażenie, ale nie czuł w swym sercu litości.
Z furią chwycił ją za ramię i szarpnął ku sobie. Z jej prawej dłoni wysunęła się pętlica sznura.
Kosz został w śniegu niczym padłe zwierzę.
- Nie! - wykrzyknęła.
Wlókł ją ku stojącemu niedaleko kucowi i tylko warknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi
na ten protest. Widząc, że słowami niczego nie zdziała, zaczęła stawiać opór. Ale
zareagował dopiero wtedy, gdy uderzyła go w tył głowy. Miał już tego dość. Wyszarpnął z
kieszeni kawałek rzemienia i odwrócił się. Odgadła jego zamiary.
- Nie! Nie ośmielisz się mnie związać!
- Zostało mi jeszcze trochę odwagi, ty zaś będziesz mogła uważać się za szczęściarę, jeśli tylko
na tym poprzestanę.
Od słów przeszedł do czynów. Walczyła jak lwica, gryząc, kopiąc, drapiąc i wyrywając się.
Próbował ją poskromić, nie robiąc jej przy tym krzywdy. Oplatał rzemieniem lewy nadgarstek
i zadzierzgnął węzeł. Skupiony na tej czynności, nie zauważył, że sięgnęła prawą ręką do jego
pasa. Dopiero, gdy w jej dłoni błysnął nóż, pojął swój błąd. Ostrze dotknęło jego gardła.
- Nie zwiążesz mnie! - rzekła dysząc.
- A jeśli mimo wszystko będę próbował?
- To poderżnę ci gardło.
Kiedy jednak nadal trzymał jej lewą rękę w miażdżącym uścisku, nacisnęła mocniej.
Zabolało. Poczuł, że po szyi spływa mu ciepła strużka i ginie gdzieś w fałdach ubrania.
Wykrzywił wargi w dzikim uśmiechu.
- Dalej! Śmiało! Przebij mi tchawicę! A potem sama przejdź przez te góry.
Dostrzegł wahanie na jej twarzy. Zapewne ważyła w tej chwili w myśli swoje szanse. Była
szalona, więc mogła puścić się na ryzyko samotnej wędrówki. On z kolei nie mógł czekać
biernie, aż się na to zdecyduje. Musiał działać, i to jak najszybciej. Znał wiele zapaśniczych
chwytów. Użył najprostszego, z podstawieniem nogi, równocześnie cofając głowę wraz z całą
górną połową ciała.
Tatiana runęła w śnieg jak kłoda. Jeszcze nie zdążyła zorientować się, co się stało, gdy
została rozbrojona, a Josh siedział na niej okrakiem.
Nie miał czasu na triumf, ani też na karanie jej. Spierze sekutnicę, wytrzepie z niej całą
wściekłość, gdy dotrą do drzew, zanim te góry przemienia się w białe piekło. Na razie były
tylko przedsionkiem piekieł. Natomiast jeśli zabraknie im czasu i nawałnica ogarnie ich na
tej połaci, to karaniem ich i nagradzaniem zajmie się Pan w niebiosach.
Schował nóż do pochwy i skrępował jej ręce. Uważał, by zbyt mocnym węzłem nie
zatamować krążenia. Ona tymczasem ciskała groźby we wszystkich językach świata, a już na
pewno w rosyjskim, francuskim i angielskim. Puszczał je mimo uszu. Było mu tylko smutno,
bo nie zasługiwał aż na takie potępienie.
Wstał i dźwignął ją na nogi. Zbliżył twarz do jej twarzy. Ich przyśpieszone oddechy
mieszały się ze sobą.
- Przysięgam, że jeśli będziesz próbowała w jakiś sposób opóźniać nasz marsz, wrócę i spalę
te twoje bezcenne kije.
Nie miała najmniejszej wątpliwości, że dotrzyma słowa. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy.
Patrzył na nią z nienawiścią. Z tą chwilą coś się w niej załamało i popadła w cichą rozpacz.
Wyraz jej twarzy mógł zmiękczyć najbardziej nielitościwe serce, ale nie serce Josha. Myślał
wyłącznie o ocaleniu siebie, kuca i tej wariatki. Przywiązał, więc koniec rzemienia
krępującego ręce Tatiany do swego szerokiego pasa i chwycił kuca za uzdę.
Jeśli nie zmyli kierunku w tej mlecznej pomroce, jeśli burza nie rozszaleje się w ciągu
najbliższej godziny i jeśli Rosjanka nie wpadnie na jakiś kolejny głupi pomysł, to istniała
szansa przeżycia tego dnia, a może i następnego.
Pochylił się, zaciął usta i ruszył.
Tatiana rzuciła ostatnie spojrzenie na leżący nieopodal kosz. Wróci tu po niego, choćby
miała ryzykować życie. Rzemień napiął się i szarpnął ją do przodu. Zrobiła pierwszy krok,
potem kolejne. Z początku próbowała dla oszczędzenia sił trafiać stopami w ślady Josha, ale
mając dużo krótsze nogi, wkrótce zarzuciła ten pomysł. Na dłoniach dla ochrony przed
mrozem miała jednopalcowe futrzane rękawice. Rzemień był tak nałożony, że nie wrzynał się
w ciało, ale szans na uwolnienie rąk nie miała praktycznie żadnych. Zresztą każdą jej próbę
oswobodzenia się z więzów Josh odgadłby i udaremnił.
Na razie, więc musiała poddać się wyrokom losu. Jeśli przeżyje nadchodzącą burzę, zrobi
wszystko, by odzyskać Carski Skarb. Nawet gdyby miała drogę powrotną pokonać na
klęczkach lub czołgając się. A jeśli Amerykanin będzie próbował ją powstrzymać, zrobi to, co
próbowała zrobić pół godziny temu. Zabije go!
Wściekłość i determinacja pozwoliły jej przejść pierwszy kilometr prawie bez zmęczenia.
Młodość i wiara w swe niespożyte siły - kilometr następny. W połowie trzeciego poczuła, że
słabnie, i to wręcz z każdym krokiem. Nie upadła na czwartym tylko, dlatego, że gonił ją strach.
Dobry Boże, czy to białe piekło nigdy się nie skończy? Gnany wichrem śnieg oblepiał jej
twarz i wpadał do rozchylonych ust. Coraz częściej potykała się, a mając skrępowane
uniesione ręce, najczęściej upadała. Za każdym razem Josh reagował gniewem i
szarpnięciem. Radził jej, żeby uważała i patrzyła pod nogi. W końcu jednak skrócił rzemień,
tak aby po potknięciu mogła się na nim wesprzeć. Skorzystała na tej zmianie również pod
innym względem. Za szerokimi plecami potężnego mężczyzny było po prostu mniej
wietrznie.
Teraz wszystko zależało od kaprysu natury bądź woli Boga. Czy chmury zrzucą swój
straszliwy ładunek w tej chwili, czy też poczekają do momentu, gdy para wędrowców osiągnie
granicę lasu? Teraz śnieg, który osypywał im twarze, pochodził głównie z poprzednich
opadów, a wirował w powietrzu, gdyż wicher podrywał go ze stoków. Poza tym mrok się
pogłębiał i widoczność zmniejszyła się do minimum.
Kiedy wpadli pomiędzy kosodrzewinę i pierwsze karłowate drzewka, obojgu błysnęła myśl,
że jednak nie zmierzają ku śmierci, tylko ku życiu.
Josh nie zwolnił kroku, szedł dalej. Drzewa trafiały się coraz częściej, poza tym były coraz
wyższe i grubsze. Wreszcie stanęli przed zwartą ścianą masztowych sosen. Było tu prawie
bezwietrznie. Zbyt wyczerpana, by wydobyć z siebie prośbę czy podziękowanie, Tatiana
osunęła się w śnieg. Mocne, bezlitosne szarpnięcie poderwało ją na nogi. W ciemności, która
już zapadła, nie widziała wyrazu twarzy Josha.
- Nie zrobisz jakiegoś głupstwa, jeśli cię rozwiążę? -spytał groźnym tonem.
- Nie.
Jakież to głupstwo mogła zrobić? Była zupełnie bez sił. Rozpoczynała myśl i zaraz ją gubiła.
Mimo zmęczenia dokuczało jej zimno.
Wyciągnęła ręce, oczekując, że za chwilę skończy się jej upokarzająca udręka. Wtedy stało
się coś dziwnego. Bez słowa podprowadził ją do kuca i, najwyraźniej śpiesząc się, przywiązał
ją na krótko do drewnianej konstrukcji, na której leżały bagaże.
- Co robisz? - wymamrotała, nie wierząc własnym oczom. - Przecież przyrzekłam
posłuszeństwo.
- Twoje przyrzeczenia są jak te płatki śniegu, lecą tam, dokąd niesie je wiatr. Strzeli ci coś do
głowy i znów będę musiał cię szukać.
Szarpnęła się, raz i drugi. Kuc przeląkł się i stulił uszy.
- Nie kłamię!
Wybuchnął krótkim, szyderczym śmiechem. Nad ich głowami nawałnica targała
wierzchołkami sosen.
- Powiedzmy, że nie kłamiesz. Bo nie jest to znowu takie pewne.
- Ty prostaku! Ty gburze! Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo!
Och, jakże go nienawidziła! Dałaby wiele za możliwość wykrzyczenia do końca swojej
nienawiści. Wreszcie jednak opadła z sił i przytuliła twarz do pakunku owiniętego w skórę.
Ostra powierzchnia drapała jej policzki. Nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Nie
zauważyłaby nawet, gdyby zdzierano z niej ubranie.
Za nią trwała jakaś wytężona praca. Stukania, pomruki, szelesty, trzaski i przekleństwa. Coś
grzmotnęło o ziemię, potem rozległo się stęknięcie. Właściwie powinna odwrócić głowę i
zobaczyć, co tam się dzieje. Nie stać jednak jej było nawet na ten niewielki wysiłek.
Zobojętniała na wszystko, rozkoszowała się ciepłem swojego oddechu. W rezultacie jej
zdrętwiała z zimna twarz zaczęła się rozgrzewać.
Wraz z błogością nadeszła jednak obezwładniająca słabość. Nogi ugięły się pod nią. Zwisła
na sznurze, którym była przywiązana do kuca. Zwierzę spłoszyło się i zaczęło cofać się bokiem,
jakby chcąc uwolnić się od czepiającej się go istoty. Nogi Tatiany ryły w śniegu dwie głębokie
bruzdy. W ramionach narastał straszliwy ból.
Kątem oka dostrzegła zarys ciemnej sylwetki. Sznur zerwał się lub został przecięty. Padła w
śnieg jak zestrzelony ptak. Mężczyzna nawet nie sprawdził, czy nie zemdlała. Wziął kuca i
gdzieś go odprowadził. Tatiana leżała na brzuchu, nawet nie próbując wstać. Wreszcie czyjeś
ręce dźwignęły ją z ziemi i powlokły w ciemność.
-
Pochyl się... niżej. - Josh naciskał dłonią na jej kark.
Zgięta wpół, przekroczyła próg czegoś, co od razu skojarzyło się jej z ocaleniem. Ani
wicher, ani mróz, ani śnieg nie miały tutaj dostępu. Ostry zapach żywicy podpowiedział jej, że
znajduje się w czymś w rodzaju szałasu utworzonego częściowo z nadciętych i opuszczonych
ku ziemi, a częściowo z odrąbanych sosnowych gałęzi. Z wonią żywicy mieszał się zapach
konia. A zatem kuc był tu z nimi.
Porządnie ubity śnieg został wysłany mniejszymi gałęziami jedliny. Tatiana bezwładnie
opadła na miękką ściółkę i zwiesiła głowę. Nie czuła swojego ciała, była przemarznięta i
zdrętwiała. Panująca w szałasie ciemność spowodowała, że zachciało się jej spać. Oczy same
się zamykały.
Usłyszała, jak ściółka zaszeleściła. Raczej wyczuła, niż zobaczyła Amerykanina. Usiadł,
opierając się plecami o centralnie usytuowany pień sosny. Trzy oddechy, dwa ludzkie i
jeden zwierzęcy, zlały się w jeden. W szałasie robiło się coraz cieplej.
- Powiedz mi, bo sam nigdy tego nie pojmę, dlaczego ryzykowałaś życie dla jakichś
patyków? Nazwałaś je zrazami.
Podniesienie głowy kosztowało ją wiele wysiłku.
- A może wpierw mnie rozwiążesz.
- Wykluczone. Najpierw świat musi wrócić do normy.
- Ten człowiek wymykał się prostej ocenie. Wczoraj pokazał jej miniaturę zmarłej ukochanej i
wydawał się bardzo wzruszony. W nocy uszanował ją, a nawet okazał się opiekuńczy i
troskliwy. Od kilku godzin traktował ją jak brankę, z chłodnym okrucieństwem. Czy jednak
oznaczało to, że jest zły? A może dobro i zło istniały w nim w pomieszaniu i raz jedno, a raz
drugie brało górę?
Owszem, chciała mieć dość siły, by go znienawidzić, ale czuła się jak wygasły wulkan.
Jutro, pomyślała. Jutro będzie stać ją na wszystko - na nienawiść i na gorącą prośbę, na
przekleństwo i na przymilanie się. Teraz nie nadawała się do niczego. Z trudnością kleciła
jakieś zdania.
- Jeśli zrazy przepadną, zapłacę za to głową. Podobny los spotka mojego ojca.
Zapadła cisza. Zdawało się, że nawet kuc przestał oddychać.
- Nawet jeżeli je uratuję, nie wiem, czy ułagodzę tym gniew cara Mikołaja. W koszu
znajduje się jedynie drobna cząstka całego ładunku, który miał dotrzeć do Fort Ross.
Wstrząsnęła się na wspomnienie tych strasznych chwil, gdy, uczepiona skrzyni, była
igraszką rozszalałego oceanu.
- Mów dalej. - W jego opanowanym, niemal obojętnym głosie nie było śladu współczucia.
- Zanim ruszymy w dalszą drogę, muszę wrócić po kosz.
- To już twój wybór. Mnie nic do niego.
- Westchnęła. Próbowała uporządkować myśli. Jak wytłumaczyć temu Amerykaninowi całą
złożoność sytuacji? Jakimi słowami opisać ową fatalną pułapkę, w jaką wpadła?
- Mój ojciec jest sławnym botanikiem. Jako uczony, cieszy się uznaniem w Rosji i innych
europejskich krajach. Jednak jego największą pasją jest sadownictwo. Będąc przez wiele lat
ambasadorem w Londynie, zaprzyjaźnił się z lordem Lansdowne, człowiekiem o pokrewnych
zainteresowaniach. W wolnych od polityki chwilach bawili się w sadownictwo. Gdy
wróciliśmy do Rosji, ojciec porzucił stolicę dla swoich sadów na południu kraju. Ja natomiast,
idąc utartą drogą panien z arystokratycznych rodów, dołączyłam do dam dworu carycy. Szło o
nabranie dworskich manier i zdobycie męża.
Zacisnęła dłonie wewnątrz swych futrzanych rękawic. Głośno oddychała.
- I znalazł się mąż, tyle że nie ten, którego wybrał dla mnie car. Byłam młoda i głupia.
Uciekłam z kapitanem carskiej gwardii. Wierzyłam, że car Mikołaj wybaczy mi
nieposłuszeństwo, gdy ja i Aleksiej staniemy przed nim jako małżonkowie. I być może tak by
się stało, gdyby mój mąż nie przystąpił do spisku zawiązanego przez takich jak on młodych
oficerów, mającego na celu ograniczenie wszechwładzy imperatora. Wszyscy spiskowcy
zostali schwytani, skazani na śmierć i straceni.
Przełknęła ślinę, próbując odepchnąć napierające wspomnienia. Daremnie. Wizje były aż
nazbyt plastyczne - zmieniona przerażeniem twarz Aleksieja i naznaczona zimną pogardą
twarz cara, tłuste łapska pułkownika, który trzymał ją za ramiona, by dotrwała do końca
egzekucji.
Josh poruszył się. Był to ruch ledwie słyszalny, ot, szmer gniecionego igliwia, spowodował
jednak, że natychmiast wróciła myślą do rzeczywistości. Od razu też wyczuła, że mężczyzna
oparty o pień sosny ma w sobie teraz mniej gniewu niż jeszcze przed chwilą. Nie zależało jej
na współczuciu. Liczyła tylko na jego pomoc. Zebrawszy myśli, kończyła swoją smutną
historię.
- Jeżeli żyję, to tylko na skutek starań mego ojca. Czołgał się u tronu, błagając o litość dla
mnie, a gdy dano mu do zrozumienia, że może coś wskórać złotem, sprzedał cały swój majątek
i zamienił się w żebraka. Och, obłudo wielkich tego świata! Wkrótce okazało się, że nie
uśmierzyło to gniewu cara. Jakby w jasnowidzeniu wymuszonym rozpaczą, ojciec wpadł na
pewien pomysł, który przedstawił władcy. Uratuje dla Rosji Fort Ross - to stało się celem jego
życia.
Zrobi
wszystko,
by
nie
doszło
do
opuszczenia placówki.
Tym razem Josh poruszył się gwałtowniej.
- Jesteś pewna? Car podjął decyzję o opuszczeniu Fort Ross?
- Tak, choć mało kto o tym wie. Wyłącznie najbliżsi doradcy Mikołaja. Tyle pieniędzy
kosztowała skarb państwa ta zamorska awantura, że teraz nikt nie chce przyznać się głośno do
porażki. Spadnie wiele głów, jeżeli rosyjskie imperium utraci ten przyczółek. Stary przyjaciel
ojca powiedział mu o wszystkim w sekrecie i stąd jego oferta przedłożona carowi.
- Więc twój ojciec chce ocalić Fort Ross zrazami jabłoni? - W głosie Josha dawało się
wyczuć nutę niedowierzania.
Obruszyła się.
- A dlaczego nie? Wydry morskie w pasie wybrzeża kontrolowanym przez Fort Ross zostały
już dawno wybite. Czym więc mają się zająć mieszkający tam ludzie? Jedynie hodowlą zbóż i
sadownictwem, aby następnie swoje produkty przerzucać na Alaskę, gdzie z kolei wszyscy
trudnią się traperstwem.
Zapomniawszy o więzach, Tatiana chciała podkreślić swoje słowa gestykulacją, lecz wszystko, co
mogła robić z rękami, to podnosić je i opuszczać. Poczuła się jak kaleka.
- Pech chce, że zboża w tamtym rejonie, może ze względu na morski klimat, nie przynoszą
plonów. Udaje się natomiast sadownictwo, z tym że drzewa wzięte od hiszpańskich
osadników z południa mają pewną wadę: są mało odporne na mróz i dużo ich co roku
przemarza. Zrazy zostały pobrane z jabłoni, które nie boją się mrozu, tak iż przeszczepione na
tutejsze podkładki zagwarantują coroczne zbiory.
Tatiana kończyła z nutą rozpaczy w głosie. Przyjechała tu niemal z drugiego końca świata.
Była o krok od celu. Nie mogła teraz zawieść. Musiała przekonać tego człowieka o
konieczności odzyskania zrazów.
-
Z tymi zrazami łączy się cała nadzieja na uratowanie fortu. Oczywiście, nie starczy ich na
przeszczepienie wszystkich rosnących w pobliżu Fort Ross drzew owocowych. Za rok czy dwa
będzie jednak można wziąć zrazy z drzew zaszczepionych w tym roku. - Pochyliła się ku
Amerykaninowi. - Musisz zrozumieć wagę tego problemu.
Josh rozumiał. Car był bliski porzucenia Fort Ross. Prezydent Van Buren będzie jemu,
Joshowi, bardzo wdzięczny za tę informację.
Josh był w osadzie tylko raz, bodajże cztery lata temu. Drewniany fort był wówczas
zamieszkany przez sześćdziesięciu Rosjan, a tereny wokół przez osiemdziesięciu Eskimosów
z Aleutów, sławnych ze swoich myśliwskich i żeglarskich talentów. Wtedy wydry jeszcze
pływały w oceanie, choć polowania już zaczynały się łączyć z dłuższymi wyprawami.
Okazało się, że z ośrodka handlu skórami Fort Ross przemienił się w ośrodek typowo rolniczy.
Trzeba to było dokładnie przemyśleć. Położył się, kładąc przy sobie strzelbę. Dwa kroki
dalej kuc przeżuwał ziarno. Kobieta siedziała tak cicho, że nawet nie słyszał jej oddechu.
- Co robisz? - zapytała.
- Próbuję zasnąć.
- Zasnąć po tym wszystkim, co ci powiedziałam?
- Tak.
- Ale co ze zrazami?
- Muszę to przemyśleć.
- A moje ręce? Czy nie zamierzasz zwrócić mi swobody ruchów?
- Wszystko na to wskazuje.
- Przecież nie zasnę, jeśli pozostawisz mnie na noc skrępowaną.
- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zechciałaś przedziurawić mi gardło.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ze snu przypominającego stan omdlenia wyrwało Tatianę silne parcie na pęcherz i
nieprzyjemne ssanie w żołądku. Rozejrzała się wokół siebie. Znajdowała się pod sosną, której
nadcięte dolne gałęzie tworzyły szałas. Przypomniała sobie wczorajsze załamanie pogody i
wszystkie związane z tym wypadki. Spojrzała na swoje dłonie i stwierdziła, że nadal są
związane. Bolały ją ramiona i nogi, pęcherz uwierał, ale poza tym z racji panującego w
szałasie ciepła było jej przyjemnie. Kuc stał trzy kroki dalej i patrzył na nią swymi wilgotnymi
brązowymi oczami. Josiaha Jonesa nie było.
Zawołała go po imieniu, raz i drugi. Jej krzyk zaniepokoił kuca, lecz chyba nie dotarł do
uszu Amerykanina, jako że na zewnątrz panowała absolutna cisza. Tatiana pod-czołgała się do
dziury stanowiącej wyjście i wyjrzała. Zmrużyła oczy, taka panowała tu jasność. Był piękny,
bezwietrzny dzień. Turnie, obok których wczoraj przechodzili, wyraźnie rysowały się na tle
błękitnego nieba. Wszędzie masy skrzącego się w słońcu śniegu. I te drzewa! Matko
Przenajświętsza, tak wysokich i grubych drzew jeszcze nie widziała. Wszystkie w szubach z
białego puchu. Widok tych drzew i szczytów górskich nastrajał wzniosie jej duszę.
Nagle zlękła się tego dzikiego majestatu przyrody. Była sama. Nigdzie ani śladu Jonesa. I
ani śladu ogniska, na którym można by ugotować wodę na kawę. Tylko ślady stóp ginące
wśród drzew.
Gdyby nie widok tobołów pod sąsiednią sosną, być może zaczęłaby się niepokoić. Jones nie
zostawiłby jednak kuca i ładunku. Po tym, co wydarzyło się wczoraj, mógł zostawić ją,
Tatianę, jej własnemu losowi, ale z zapasów by nie zrezygnował.
A jeśli?
Podniesienie się na nogi kosztowało ją trochę wysiłku. Odrzuciła z czoła splątane włosy i
nasunęła wiszący przez całą noc na sznurku na szyi bobrowy kapelusz. Poruszyła ramionami,
aby lepiej ułożyło się futro z lisów. Dłużej nie mogła zwlekać. Musiała przynajmniej
spróbować uwolnienia się z więzów. Zaatakowała rzemień zębami. Po kilku minutach musiała
się poddać. Pozostawało radzić sobie mimo skrępowanych rąk.
Przede wszystkim pofolgowała za drzewem naturze, by następnie zająć się kucem.
Wyprowadziła go na słońce i przywiązała do jednej z niższych gałęzi. Biedne zwierzę
wyglądało na bardzo głodne. Postanowiła poszukać coś do jedzenia, dla siebie i kuca.
Zaczęła grzebać w tobołach. Najpierw trafiła na ziarno, a właściwie mieszaninę różnych
zbóż z rozkruszonymi kasztanami. Gdy kuc zabrał się do śniadania, rozejrzała się za czymś
dla siebie. Znalazła paski wędzonego mięsa. Smakowało jak stara, posolona skóra, było też
jak skóra twarde. Każdy odgryziony kęs przeżuwała nieskończenie wiele razy, zanim
zdecydowała się na przełknięcie. Siedziała na zwalonym pniu i pracowicie poruszała
szczękami, nie spuszczając oczu z miejsca, dokąd prowadziły i gdzie ginęły ślady.
Wróci, pomyślała. Z pewnością wybrał się na polowanie, albo postanowił zorientować się
w ich położeniu. A może odzyskać część bagażu, kto wie, może nawet razem z koszem. Na
pewno jednak wróci.
Skończyła żuć mięso, a nasyciwszy w ten sposób pierwszy głód, pragnienie zaspokoiła
kilkoma garściami śniegu. Jej dłonie leżały teraz bezczynnie na kolanach.
Wróci.
Słońce znalazło przerwę w sosnach i zalało ją swoim ciepłem. Futro z lisów, wczoraj
bezcenne, dziś wydawało się zawadą.
Musi wrócić.
Upływały minuty. Jej niepokój wzrastał. A jeśli coś mu się stało? Jak się wtedy uwolni z tych
straszliwych więzów? Znów zaatakowała zębami splątany rzemień. Pogryzła sobie wargę do
krwi, a rąk nie wyswobodziła. Chciało jej się płakać.
Coś upadło w śnieg tuż za nią. Zerwała się gwałtownie. Kilka kroków od niej stał Josiah
Jones. Twarz miał zarumienioną od słońca i wysiłku. U jego stóp leżały bagaże, od których
wczoraj uwolnił kuca tam, na płaskowyżu. Wśród nich był i kosz.
Wiedziała, że powinna wyrazić mu swój ą wdzięczność. Widok kosza sprawił jej ogromną
radość, ale w tej chwili najważniejsze były ręce. Oszaleje, jeśli natychmiast nie odzyska w
nich pełnej władzy. Wyciągnęła je ku niemu i spojrzała błagalnie, żeby nie było
najmniejszych wątpliwości, o co właściwie jej chodzi.
Sięgnął po nóż i dotknął ostrym jak brzytew ostrzem nieubłaganych więzów. Wystarczyło
właśnie dotknięcie, by rzemień upadł w śnieg. Tatiana rozcierała przeguby, ale patrzyła na
Josiaha. Słońce rozpalało miłe błyski w jego włosach i brodzie, a złotobrązowe oczy
spoglądały życzliwie i przyjaźnie.
- Dlaczego wróciłeś po zrazy? - spytała, starając się panować nad swym głosem.
Schował nóż do pochwy.
- Było trochę inaczej. Wróciłem właściwie po część zapasów, a ponieważ obiecałem ci na
początku, że będziemy wieźć ten kosz, jak długo się da, zdecydowałem, że kosz również
wezmę.
- Dziękuję. - Słowo to zabrzmiało raczej formalnie, lecz Josh ani myślał się obrażać.
Wsadził kciuki za pas i przyglądał się jej w zamyśleniu.
- Rzeczywiście wierzysz w to, że te gałązki odmienia przyszłość Fort Ross? - zapytał.
- Na pewno wierzy w to mój ojciec, co do mnie zaś - wzruszyła ramionami - mam taką
nadzieję.
-
Jeśli uda nam się przejść te góry, to odprowadzę cię do fortu.
Zrobiła wielkie oczy.
- Powiedziałeś, że twoja droga wiedzie na północ.
- Wobec tego trochę z niej zboczę.
Tatiana zamyśliła się. Ten Jones był jak piskorz, wciąż wyślizgiwał się ostatecznej definicji,
lub niczym kameleon: zmieniał się nie do poznania.
- I robisz to po tym, jak... jak...
- Po tym, jak próbowałaś przedziurawić mi gardło?
- Tak. Więc dlaczego?
- Powiedzmy, że przekonałaś mnie, jak ważne są te kije dla Fort Ross.
Potrząsnęła głową. Nigdy chyba go nie zrozumie.
- Jesteś najbardziej nieobliczalnym człowiekiem pod słońcem, Josiahu Jonsie.
Po jego wargach przemknął cień uśmiechu.
- Identycznie oceniała mnie Catherine. Tylko że ona zwracała się do mnie „Josh".
Ach, tak. Ta uwielbiana Catherine. Dziewczę o złotych włosach i pełnych rubinowych
wargach.
Nagle Tatiana poczuła się brudna i brzydka. Jej włosy przypominały wronie gniazdo. W
kącikach nie przemytych oczu zalegała ropa. Czerwony nos swędział, bo przypaliło go słońce.
Zatęskniła za chwilą, gdy będzie mogła obłupić siebie jak cebulę z licznych warstw
skórzanego ubrania i naga wejść do wody. O wodzie na razie nie miała co marzyć, ale mogła
rozebrać się i natrzeć ciało śniegiem. Zrobi to dzisiaj w nocy, przyrzekła sobie w duchu. O ile
przedtem ona i Jones nie wydrapią sobie oczu lub nie poderżną sobie gardeł.
Josh czekał, aż Rosjanka da mu znak, że jest gotowa, po czym ruszył na zachód. Szedł
równym, średnio spiesznym krokiem. Godziny płynęły, a zawieszenie broni przeobraziło się w
zażyłość dwojga wędrowców, którzy, skazani na swoje towarzystwo, przyzwyczaili się do
siebie i wiedzą już, czego mogą po sobie oczekiwać.
Otóż Josh spodziewał się po Tatianie wyłącznie najgorszego. Był przekonany, że zrobiłaby
wszystko, byleby dotrzeć do Fort Ross z tymi swoimi kijami. Dzisiaj jej krok był ochoczy i
lekki, ponieważ pamiętała, że obiecał odprowadzić ją do samego fortu.
Josh kierował się własnymi powodami i dlatego postanowił zboczyć na południe. Nie miały
one nic wspólnego z sadami owocowymi. Tatiana, zapewne całkiem nieświadomie, zdradziła mu
ważną tajemnicę. Car liczył się na serio z opuszczeniem swego przyczółka w Kalifornii.
Fort Ross był jedyną ufortyfikowaną nadbrzeżną osadą pomiędzy hiszpańskimi
posiadłościami na południu a imperium Brytyjskiej Kompanii Futrzarskiej ze stolicą w
Vancouver. Zasadnicze pytanie brzmiało, kto opanuje teren nadbrzeżnych nizin, kiedy Rosjanie
się wycofają.
Na pewno nie Brytyjczycy i nie Francuzi, jeśli prezydent Van Buren będzie miał tu coś do
powiedzenia. Żadnej dalszej europejskiej ekspansji na amerykański kontynent
- tak brzmiała naczelna zasada jego polityki. Przecież wystarczyły tylko pogłoski o zakusach
brytyjskich kupców na terenie Oregonu, by od razu wysłał jego, Josha, z pilną misją
przeczesania tego północno-zachodniego terytorium.
Prezydenta na pewno też zainteresuje możliwość opuszczenia Kalifornii przez Rosjan. Już
niejednokrotnie rząd Stanów Zjednoczonych chciał zapłacić złotem za zachodnie wybrzeże,
lecz jego oferty były odrzucane. Na wieść o wycofywaniu się Rosjan może i Meksyk okaże się
bardziej ustępliwy i sprzeda pas ziemi tuż powyżej San Francisco, byleby tylko nie dopuścić
tam Francuzów i Brytyjczyków.
Niepewny los Fort Ross miał szerszy, można by rzec, kontynentalny wymiar. Josh od razu
to pojął i wprowadził poprawkę do harmonogramu swej wyprawa. Oregon może jeszcze
trochę poczekać. Fort Ross na razie jest pilniejszy. Josh przypatrzy się sytuacji na miejscu i
wyciągnie wnioski.
Na jego decyzję wpłynęły wyłącznie względy polityczne. O kilka tygodni dłuższe
towarzystwo Tatiany było jedynie czymś wtórnym. Pomimo swojej rozczochranej brody i
wyglądu abnegata, Josh był przede wszystkim oficerem armii Stanów Zjednoczonych. Nie
było dlań nic ważniejszego od wywiązania się ze zleconego mu zadania.
Słońce już dawno przeszło połowę swej dziennej drogi, gdy rozległ się okrzyk Tatiany:
-
Spójrz! Tam, z prawej strony!
Josh jednym ruchem wyrwał strzelbę z pokrowca, odbezpieczył ją i skierował na wylot
wąwozu po prawej. Nie dostrzegł jednak żadnego ruchu wśród pokrytych śniegiem skał.
- Tam! - znów wykrzyknęła Tatiana, przypadając do jego boku. - Powtórzyło się!
Z dna parowu wystrzeliła ku niebu srebrzysta strzała uformowana z parującej wody.
- Co to takiego? - Tatiana pociągnęła nosem i brzydko się skrzywiła. - Ależ to śmierdzi
zgniłymi jajami!
Josh roześmiał się.
- To gejzer. Źródło wytryskujące w stałych odstępach czasu gorącą wodą i parą wodną. Tu aż
roi się od gejzerów.
- Więc ta woda jest gorąca?
- Jeśli tryska prosto z ziemi, zazwyczaj jest ukropem. Są jednak gejzery wytryskujące na
przykład z dna jeziora. Wody jeziora ochładzają wodę gejzeru i uwalniają ją od
nieprzyjemnego zapachu.
- A więc rozbijmy obóz nad takim jeziorem. Wtedy będę mogła się wykąpać.
- Chcesz wziąć kąpiel? - spytał zdziwiony i w tym momencie wyobraził sobie Tatianę nagą,
pluskającą się w wodzie. Obraz jej długich nóg, krągłych bioder i bujnych piersi narzucił się
mu z taką siłą, że ogarnęło go przemożne pożądanie.
Josh błyskawicznie wziął się w garść i zapanował nad żądzą. Już raz poddał się takim
eksperymentom i nie zamierzał ponownie wydawać siebie na łup pożądliwości.
Sprawdził na niebie, która godzina. Mogli jeszcze swobodnie przejść kilka kilometrów.
Tylko, dlaczego nie mieliby zrobić przerwy w wędrówce w rejonie gejzerów? Kąpiel to dobra
rzecz, zdrowa i higieniczna.
-
Rozbijemy
obóz
u
wejścia
do
tamtego
wąwozu.
Skierował kroki ku pionowym, pozbawionym śladu roślinności skalnym ścianom.
Wybrali miejsce na nocleg tuż przy niewielkim, wypływającym z parowu strumieniu. Zaczęła
się zwykła krzątanina przy zakładaniu obozowiska - zdejmowanie z kuca tobołów i pakunków,
zbieranie suchych gałęzi, rozpalanie ognia, ubijanie śniegu, przygotowywanie legowiska.
Kiedy wreszcie Tatiana była wolna, chwyciła futro, zwinęła je, wsunęła pod ramię i pobiegła
ku sadzawce uformowanej przez gejzer.
Doścignął ją głos Josha:
- Zaczekaj chwilę!
Stanęła i odwróciła się. Grzebał w jednym z tobołków, wyjmując zeń najróżniejsze rzeczy:
pękaty woreczek kawy, zapasową koszulę, drewniane pudełko, w którym trzymał pióra,
inkaust i plik równo przyciętych kartek. Na koniec wyjął brunatną kostkę mydła. Wręczył ją
Tatianie, ona zaś podziękowała mu za ten bezcenny dar radosnym uśmiechem.
- Kąp się w zasięgu głosu - powiedział Josh. - Krzycz, jeśli będziesz potrzebowała mojej
pomocy.
- Dobrze.
- I trzymaj się z dala od samego gejzeru.
- Oczywiście.
- Pamiętaj, że to wrzątek.
- Tak, tak, nie zapomnę - rzuciła i pobiegła jak łania śpiesząca do wodopoju.
Pamiętał, że dno rozlewiska jest gładkie i śliskie niczym wnętrze muszli. Powinien ją o tym
uprzedzić i zrobiłby to, gdyby tak szybko nie uciekła. Dodałby też, że wypełniona ciepłą
wodą sadzawka to prawdziwy raj w tym surowym krajobrazie, lecz opuszczając ten raj,
łatwo się zmienić w bryłę lodu. Tak, powiedziałby jej to wszystko, gdyby dała mu ku temu
sposobność.
Josh nie spotkał dotychczas bardziej popędliwej i nieustraszonej kobiety. Któraż z jego
znajomych przejechałaby w środku srogiej zimy przez całą Syberię, wsiadła na statek płynący
ku brzegom nieznanego kontynentu, spędziła wiele tygodni w indiańskiej wiosce,
wymuszając na wodzu plemienia respektowanie jej warunków, by na koniec stawić czoło
pokrytemu śniegiem łańcuchowi Sieita Nevada? Żadna. Tej Rosjance naprawdę nie zbywało
na harcie ducha i dzielności. Dziwiło w tym wszystkim tylko, że wszystko to dla kilku wiązek
kijów.
Podkładając do ognia czy też dosypując ziarna kucowi, Josh chłonął wszystkie dźwięki
dochodzące z parowu. Najpierw więc dobiegł jego uszu jakby wrzask czy pisk. Po pisku
nastąpił plusk, a zaraz potem śmiech. Josh rozluźnił się i nie szczędził gałęzi na ognisko.
Kiedy Rosjanka skończy się kąpać, będzie chciała wysuszyć sobie włosy.
O ile w ogóle zamierza kiedykolwiek wyjść z wody.
Czas płynął. Josh wyjął i pokroił na cieńsze paski płaty wędzonego łososia, natarł patelnię
niedźwiedzim sadłem, rozłożył na niej podpłomyki i... czekał. Sądząc, bowiem po odgłosach
dochodzących z tamtej strony, Tatiana pluskała się w sadzawce niczym rozigrana foczka.
Znów zaczął go prześladować obraz jej nagiego ciała. Białe, jakby toczone uda, rozkosznie
wcięta talia, pełne, jędrne piersi. Pragnąc zwalczyć pokusę, przywołał jakże bliskie mu
wspomnienia Catherine.
Świetlista postać pojawiała się przed oczyma jego duszy właściwie na każde żądanie.
Catherine przychodziła, gdy jej potrzebował, i wystarczyło mu jedynie zwrócić ku niej myśli,
by objawiała mu siew całej swej wspaniałości. Była z nim nawet wówczas, gdy kładł się do
łóżka z innymi kobietami.
Przez te wszystkie lata, które upłynęły od jej śmierci, nie żył w celibacie. Uważał, i był w
tym zgodny z większością reprezentantów swojej płci, że asceza jest brutalnym gwałtem
dokonanym na cielesnej konstytucji mężczyzny. Przygoda z kochanką nie wywoływała w nim
wyrzutów sumienia. Żadna, bowiem z tych kobiet, z którymi dzielił łoże, nie stała się panią
jego serca. Jego serce należało do Catherine.
Z Tatianą było inaczej. Doświadczał pokusy przespania się z nią, a jednocześnie czuł, że
byłoby to aktem głębokiej nielojalności wobec zmarłej ukochanej. Rosjanka przypominała
mu górską kozicę o zakrzywionych rogach. Noc z nią mogłaby przemienić się w walkę na
śmierć i życie. Tutaj trzeba być wyjątkowo ostrożnym.
Chociażby ów incydent z nożem. Jak daleko by się posunęła, gdyby jej nie rozbroił? Z
kwaśnym uśmiechem dotknął strupa na szyi. Tak, ta kozica potrafiła ubóść.
Skrzywił się, gdyż przy okazji odkrył sporo zakrzepłej krwi na brodzie. Były też w niej
sosnowe szpilki i resztki wczorajszego lub przedwczorajszego jedzenia. Stanowczo Tatiana nie
była jedyną osobą potrzebującą kąpieli.
Wspólne abluq'e mógł z góry wykluczyć. Panował nad swoim ciałem, nie na tyle jednak, by na
jej nagość skojarzoną z jego nagością nie zareagować w wiadomy sposób. Ale mógłby
przynajmniej w części pozbyć się swojego brudu. Ponownie dotknął skołtunionej brody. Dobrze
służyła mu tej zimy, ale zima miała się już ku końcowi. Jeśli nic szczególnego się nie wydarzy, to
za trzy dni powinni znaleźć się po zachodniej stronie Sierra Nevada, w klimacie mniej
kontynentalnym, a bardziej oceanicznym, a więc łagodniejszym. Pomarańczowe słońce, chylące
się w tej chwili za szczyty, obiecywało dłuższą pogodę. Wszystko zdawało się utwierdzać go w
przekonaniu, że broda nie będzie mu już więcej potrzebna.
Wyostrzył nóż na swym szerokim skórzanym pasie, zdjął koszulę, żeby jej nie zachlapać, i
ukląkł nad wypływającym z wąwozu strumieniem. Rozpoczął skomplikowany rytuał golenia
się. Właśnie sprawdzał otwartą dłonią, czy nie pozostawił gdzieś kępki włosów, kiedy z kąpieli
wróciła Tatiana. Najpierw zatrzymała się, uderzona zmianą, jaka w nim zaszła, a następnie
podeszła bliżej.
Oczekiwał aprobaty lub nawet słów pochwały. Ona jednak, też bardzo zmieniona przez
mokre, przylegające do czaszki włosy, tylko zacisnęła usta.
- To z mojego powodu? - spytała zduszonym głosem.
- Bynajmniej. Swędziało.
- A swędzi?
Przeciągnął dłonią po gładkich policzkach, na których znaczyły się w kilku miejscach
drobne skaleczenia.
- Swędziało. Czas przeszły.
- Nie, nie! - zaprzeczyła. - Nie mówię o brodzie.
- W takim razie o czym?
- O tym. - Podeszła. Pachniała minerałami i ługiem. Jej palce delikatnie dotknęły jego szyi
tuż nad grdyką. -Ten znak. O, wciąż jeszcze krwawi. Nie wiedziałam, że przecięłam ci skórę.
Broda zasłaniała. Boli?
Nie, nie czuł żadnego bólu. Tylko dziwne mrowienie od tego jej dotknięcia. Nie chcąc
zdradzać się ze swoją pobudliwością, uśmiechnął się ironicznie.
- Czyżby trapiły cię wyrzuty sumienia?
- Moje sumienie na razie nie postawiło mnie w stan oskarżenia - odparła cierpko. - Po
prostu nie chcę, żeby wdało się zakażenie. - Połą futra oczyściła ze śniegu leżący tuż obok
nich głaz. - Usiądziesz, a ja zajmę się raną.
- To tylko skaleczenie. Na coś takiego się nie umiera.
-
Nie opowiadaj głupstw. Siadaj, powiedziałam, i pozwól mi obejrzeć ranę.
W gruncie rzeczy była to kusząca propozycja. Najchętniej położyłby się i niechby ona
troszczyła się o niego do samej wiosny albo nawet lata. Sądząc jednak z jej zbielałych warg i
tej mgiełki nad jej mokrą głową, to prędzej ona będzie potrzebowała jego opieki.
- Ja też nie lubię, jak ktoś robi głupstwa. A głupstwem jest stać tutaj, zamiast siedzieć przy
ognisku i suszyć włosy.
- Dobrze, najpierw wysuszę włosy, a potem zajmę się twoją raną.
To już brzmiało w miarę rozsądnie. Kiedy więc oddaliła się ku ognisku, szybko obmył
wodą strumienia tors i twarz i nałożył na siebie wszystkie cztery warstwy - koszulę,
kamizelkę, kurtkę i gruby płaszcz. W zasadzie dobrze mu było bez brody, dobrze, lecz
również trochę dziwnie.
Wkrótce odkrył coś zaskakującego. Że z samego patrzenia na czeszącą się kobietę
mężczyzna może czerpać zmysłową przyjemność. Czuł przy tym pulsowanie krwi w
skroniach oraz dławiący ucisk w gardle.
Tatiana siedziała przy ognisku z pochyloną głową, a jej ręka to wznosiła się, to znów
opadała. Kościany grzebień sunął w dół po połyskliwych włosach, wypadał z ich miękkiej
runi, zawisał w powietrzu, szczerząc zęby, po czym znów ginął w czerni, która zdawała się
granatowa. Rytmiczność tych ruchów wprawiła Josha w stan hipnotycznego odrętwienia.
Zafascynowany widokiem czeszącej się kobiety, zapomniał o kubku z kawą, który trzymał w
dłoniach, o patelni z podpłomykami, na której twardniał rozsmarowany tłuszcz, o upływie czasu,
zaznaczonym pogłębianiem się cieni w dolinie. Widział jedynie Tatianę. Wygiętą linię jej karku,
jedwabiście mieniące się włosy, białoróżową muszlę dłoni. Kiedy zaś jednym ruchem głowy
przerzuciła włosy na plecy, po czym zebrawszy ją w grube powrósło, przewiązała rzemieniem,
był równocześnie oczarowany i fizycznie chory.
A tego wieczoru czekały go jeszcze silniejsze doznania.
Odłożywszy grzebień, Tatiana przysunęła się doń i ujęła jego twarz w obie dłonie, każąc mu
odchylić do tyłu głowę. Jej ciepły oddech owiewał mu szyję, a dłonie zdawały się wsączać w
jego ciało jakiś paraliżujący jad. Siedział sztywny, zbolały, wściekły i bardzo nieszczęśliwy.
Jeszcze tylko dwa dni, mówił sobie w duchu. Najwyżej trzy w tych górach. A potem już będą
schodzić ku oceanowi. To zejście zajmie im około tygodnia. A więc za dziesięć dni będzie
wolny, jego męczarnie ustaną i rozejrzy się za jakąś miłą Indianką z zaprzyjaźnionego
plemienia, by spędzić z nią noc. Tymczasem jednak był w górach. A w górach nic nie jest
łatwe.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Dramat rozegrał się czwartego dnia wspinaczki, tuż po południu.
Josh i Tatiana ostatnią noc spędzili na płaskiej i dość szerokiej półce pod granią, teraz zaś już od
kilku godzin posuwali się wśród nadpływających i odpływających chmur krawędzią pomiędzy
dwiema przełęczami. Josha wypełniało poczucie zwycięstwa. W chwilach, gdy widoczność się
poprawiała, widział po prawej i lewej strome skalne obrywy, żleby, turnie, piargi, doliny,
kopulaste czuby i ostre szpikulce. Był na szczycie Świata. Po raz kolejny udało mu się pokonać
niepokonane. Gdy inni siedzieli w swych domostwach przed kominkami, na których wesoło płoną!
ogień, lub w pobliżu nagrzanych pieców on dotykał dłonią nieba, mając pod stopami smoczy
pancerz gór. Teraz najpilniejszą rzeczą było znalezienie możliwie najłatwiejszej ścieżki, która by
ich powiodła w kierunku wybrzeża.
Zatrzymał się i zajął przepatrywać teren.
- Dlaczego stoimy? - spytała po dłuższej chwili Tatiana.
- Szukam ścieżki, która doprowadziłaby nas do tamtej zalesionej doliny. - Wskazał ręką na
widoczną w prześwicie czarną plamę drzew.
Tatiana zdjęła bobrowy kapelusz i otarła czoło z potu. Pomimo znacznej wysokości było
bezwietrznie i ciepło. Mleczny opar przesuwał się leniwie z zachodu na wschód. Rozmiękły
śnieg przypominał świeżo zagniecione ciasto.
- Zachodnia strona tego odcinka Sierra Nevada wydaje się łagodniejsza od wschodniej -
powiedziała, sumując spostrzeżenia uczynione tego dnia.
I tak rzeczywiście było. Josh już niejednokrotnie miał okazję podziwiać jej
spostrzegawczość. Jako doświadczony człowiek gór potrafił dość szybko odnaleźć wszystkie te
zalety, które czyniły z Rosjanki dobrego kompana górskiej wędrówki. Zdumiewała go jej
fizyczna wytrzymałość oraz umiejętność rozkładania sił. Zdawała się podzielać jego szacunek
dla wyniosłych szczytów, urwistych ścian i majestatycznych zboczy. Unikała wszelkich
niepotrzebnych hałasów, wyczuwając, że w górach obowiązuje cisza. Ani razu nie poskarżyła
się na tempo marszu i wzorowo wypełniała wszystkie swoje obowiązki. Budziła się każdego
ranka świeża i wypoczęta, a na jej twarzy malowała się gotowość do poświęceń.
Była dobrym materiałem na żonę dla człowieka gór, uzmysłowił sobie Josh z lekką
autoironią i już nie żałował zapłaty, jaką dał Chogamowi za Tatianę. Nie żałował jej też, gdy
przypominał ją sobie czeszącą włosy. Lub w momentach, gdy przytulali się do siebie przed
zapadnięciem w sen. Albo teraz, kiedy jej fiołkowe oczy uważnie badały teren, a twarz
zdradzała, jak bardzo jest wzruszona.
- A więc najgorsze mamy już za sobą? - spytała swoim miłym głosem.
- Można to i tak ująć. Od tego miejsca będziemy, bowiem już tylko schodzić.
- Jak daleko stąd do Fort Ross?
- Z grubsza biorąc, tydzień wędrówki. Spojrzała nań z ukosa.
- Więc za tydzień się pożegnamy.
- Na to wygląda.
Minąwszy szeroki piarg zaścielający wlot do doliny od strony grani, znaleźli się w strefie
roślinności, z początku skąpej i karłowatej, dalej przechodzącej w zwarty leśny masyw. Tu
właśnie Josh odebrał pierwszy sygnał zbliżającego się niebezpieczeństwa. Ptaki, które
powinny po ich przejściu podejmować świergotanie i śpiewy, milczały jak zaklęte. Wiewiórki
umykały na drzewa i nie kwapiły się z zejściem. Kuc, którego nastrój rzadko ulegał jakimś
gwałtownym przemianom, zaczął rzucać łbem, łypać oczyma i rozdymać chrapy. Coś
niewątpliwie podążało ich śladem.
Josh wyjął strzelbę i kazał Tatianie zająć pozycję pomiędzy nim a kucem.
- Co się dzieje? - spytała ściszonym głosem.
- Wilki. Ciągną za nami już od pewnego czasu. Rozejrzała się nerwowo.
- W Rosji wilki budzą największy strach. Nie ma zajadlejszego i bardziej krwiożerczego
dzikiego zwierzęcia. Wilk rozszarpie owcę, powali konia, a nawet da radę niedźwiedziowi.
- Wilk amerykański niczym nie różni się od rosyjskiego - rzekł Josh, po czym, widząc
kredowobiałą twarz Tatiany, natychmiast tego pożałował. - Wszystko jednak wskazuje na to,
że wataha, która nas tropi, nie jest liczna. Inaczej już dawno by zaatakowała.
Josh powiedział to opanowanym i spokojnym głosem. Miał już przygotowaną strategię
obrony. Zakładał, że tym wilkom, skoro szły tropem ludzi, bardzo doskwierał głód. Ich
wiecznie puste żołądki domagały się pokarmu, jakiegokolwiek ociekającego krwią pokarmu.
Zatem gdy wilki się zbliżą, on, Josh, zabije pierwszego napastnika, na którego ścierwo rzucą
się jego wygłodniali pobratymcy. To da im czas na wycofanie się i przygotowanie do kolejnego
strzału, gdy atak zostanie ponowiony. Tak czy inaczej, niepokoił fakt, że wilki, które w zasadzie
rzadko nacierają bezpośrednio na człowieka, tym razem zdecydowały się to zrobić.
Dopiero po kilku minutach napiętego wyczekiwania Josh uświadomił sobie, że nie ma tu
mowy o stadzie, tylko o samotniku. Jak to się stało, że zimą polował sam, tego można się było
jedynie domyślać. Być może został przegnany z gromady przez bardziej agresywnego i
dominującego samca. Być może był wilkiem-mordercą, który już dawno wybrał chodzenie
własnymi ścieżkami. Jego zaśle-
pienie wściekłością, udręczenie głodem i ogromne rozmiary czyniły go bardzo
niebezpiecznym przeciwnikiem. Josh zobaczył go w prześwicie pomiędzy świerkami.
Pomykającą szarą plamę wielkości kozła.
Oddał wodze Tatianie.
Usłyszał jej szept:
- Widzisz je?
- Jest sam. Poluje wyłącznie na własny rachunek. Za chwilę ty też go zobaczysz. Owiń
lejcami dłoń. Nie możemy sobie pozwolić na utratę kuca. I nie wpadaj w panikę.
Kiwnęła głową, posłusznie wypełniając jego rozkazy. Tymczasem Josh odbezpieczył
Długiego Toma i ruszył wolnym krokiem ku grupie srebrzystych świerków. Intuicja
podpowiadała mu, że właśnie stamtąd nastąpi atak.
Do jego uszu dobiegło niskie, gardłowe warczenie, jakby charkot. Gwałtownie odwrócił się
w lewo. Kątem oka widział, że kuc wyrywa się jak oszalały. Dostrzegł też, że cały świat jakby
wstrzymał oddech. Ptaki milczały, chmury zatrzymały się w swej wędrówce. Chwilę później
żółtooka, szara bestia o zjeżonym karku wypadła spośród drzew. Z jej uzbrojonego w białe
kły pyska skapywała piana.
Josh wymierzył w sekundzie i w sekundzie pociągnął za spust.
Długi Tom bluznął płomieniem.
Tatiana przeraźliwie krzyknęła.
Wilk wywinął kozła w powietrzu i upadł na mokry śnieg, który natychmiast się
zaczerwienił. I stała się rzecz prawdziwie niezwykła. Bestia poderwała się, skoczyła i, zanim
dosięgła ją kolejna kula, zatopiła kły w gardle kuca. Przerażony, kuc wspiął się na tylne
nogi.
Dalsze wypadki potoczyły się z szybkością błyskawicy. Josh skoczył do przodu z
wyciągniętym nożem i pchnął w lukę pomiędzy wyciągniętym ku górze ramieniem Tatiany a
zawisłym w powietrzu kopytem. Poczuł dłonią sierść bestii, co oznaczało, że ostrze
zanurzyło się aż po rękojeść. Następny ruch - wyrwanie noża z cielska i przecięcie wodzy.
Silne pchnięcie w pierś Tatiany i obrót ku kucowi. Przeraźliwy kwik wiernego towarzysza
wędrówki. I jego tylne kopyta poderwane w rozpaczliwej próbie uwolnienia się od drapieżcy.
Podkute ostrymi sztabka-mi podków. Jedno z nich na wysokości twarzy i tuż przy twarzy.
I to była ostatnia rzecz, jaką Josh zobaczył. Zaraz potem ogarnęła go ciemność.
W późniejszym życiu Tatiana nieraz wspominała ten dzień i zawsze ów powrót w
przeszłość przywoływał trwogę i ból.
Kuc ciągle wierzgał i kwiczał jak oszalały. Dopadła doń z boku i napierając na wzdęty
brzuch, próbowała odepchnąć go od rozciągniętego na ziemi Josha. Poskutkowało o tyle, o ile
słaba kobieta może dać radę walczącemu o życie zwierzęciu, choćby było tylko kucem. W
pewnym momencie osłabł, zadrżał niczym w febrze, zgiął przednie nogi w kolanach i ciężko
zwalił się w śnieg. Jego piękne oczy zaczęły matowieć i zachodzić mgłą, a z rozszarpanej szyi
tryskała krew. Wilcze ścierwo drapowało jego kark niczym ogromny futrzany kołnierz.
Rozdęte nozdrza, z których jeszcze przed chwilą buchała para, ziały martwotą.
Tatiana wybuchnęła płaczem, a nie mogąc znieść widoku rzezi, zacisnęła powieki. Zaraz
jednak pomyślała o mężczyźnie, który był jej przewodnikiem i opiekunem, a teraz leżał bez
ducha. Wróciła doń i uklękła przy nieruchomym ciele. Ostrożnie wydobyła ze śniegu martwą
zdawałoby się, głowę. Szlachetne czoło szpecił ogromny krwiak, który nabrzmiewał w
oczach. Tatianę ogarnęło przerażenie.
- Josiah! - wykrzyknęła.
Krzyk zabrzmiał w niesamowitej ciszy gór niczym rozpaczliwe błaganie o cud. Gwałt, który
przed chwilą się dokonał, bezcześcił piękno i majestat przyrody, ale i demaskował jej
bezduszność i okrucieństwo.
- Josiah!
Josiah!
Słyszysz
mnie?
Żadnej odpowiedzi.
Tatiana walczyła z ogarniającą ją paniką. Rozpaczanie i płacz nic by tu nie pomogły. Trzeba
było coś robić. Zdjęła więc futrzane rękawice i uczyniła z nich coś w rodzaju poduszki, na
której złożyła głowę rannego. Byleby tylko nie leżała w śniegu, gdyż to wydawało się jej
profanacją, obrazą ludzkiej godności.
Dokładniej przypatrzyła się obrzmieniu. Rozdęta, czerwonofioletowa bulwa zdążyła już przyjąć
rozmiary ziemniaka. Czy powinna ją przekłuć i pozwolić wypłynąć zbierającej się pod skórą
krwi? Czy też raczej rozsądniejszą rzeczą byłoby zdanie się na bieg wypadków?
Nic nie wiedziała o leczeniu obrażeń głowy. A nawet mniej niż nic. Jej własna niewiedza
przerażała ją nie mniej niż nieruchomość Josiaha.
- Nie umrzesz - szeptała do ucha nieprzytomnemu, wierząc w istnienie samo
spełniających się życzeń. - Nie pozwolę ci umrzeć.
W końcu zdecydowała się nakłuć opuchliznę. Intuicja podpowiadała jej, że będzie to
słuszny krok - im mniej krwi w guzie, tym mniejsze jej ciśnienie na czaszkę. Trzęsącymi się
rękami sięgnęła po zdobioną frędzlami skórzaną torbę, w której Josiah nosił
najpotrzebniejsze drobiazgi, a którą teraz przygniatał biodrem. Wyszarpnęła ją i zajrzała do
środka. Miniatura Catherine, prymka tytoniu, pudełko z kulami, krzesiwo oraz osełka do
ostrzenia noża - oto, co leżało na samym wierzchu. Ale ona szukała w tej chwili czegoś
zupełnie innego. Kościanej igły, przedmiotu najbardziej bodaj użytecznego.
Wydała okrzyk ulgi, kiedy jej rozbiegane palce natrafiły na biały i długi szpikulec. Przez jego
podłużne ucho można było przewlekać nie tylko wszelkiego typu nici, lecz i cieńsze rzemienie. Nie
ulegało dla niej żadnej wątpliwości, że Josiah używał igły do zszywania i łatania ubrania. A teraz
ona, Tatiana, użyje jej jako narzędzia chirurgicznego.
Pochyliła się nad rannym. Obrzmienie zdawało się żywą istotą, pasożytem tuczącym się
ludzką krwią. Tatiana wstrzymała oddech i wbiła igłę w fioletowy odwłok robala. Josiah
rzucił się jak na torturach.
Popłynęła czarna krew, która jednak śnieg barwiła na czerwono.
- Wybacz - prosiła Tatiana. - Już nie sprawię ci bólu.
Po chwili Josiah uspokoił się.
Minęło kilka godzin. Tatiana wciąż tuliła do łona owiniętą szmatą głowę rannego i dziękowała
Bogu, że jeszcze nie zdecydował się zabrać do siebie jego duszy. Twarda czaszka wytrzymała
straszne uderzenie kopyta. Ale śmierć bynajmniej nie odeszła. Cierpliwie czekała z boku, a
chwilami zdawało się, że sięga po swoją ofiarę. Ciałem Josiaha targały wtedy konwulsje i
Tatiana musiała użyć całej siły swych ramion, by ranny nie wyrządził sobie jakiejś
dodatkowej krzywdy.
Ochrypłym głosem powtarzała swój refren opiekunki i pocieszycielki:
- Leż spokojnie, Josiah. Wszystko będzie dobrze. Leż spokojnie, Josiah.
Dlaczego jeszcze nie odzyskał przytomności? Jak długo będzie balansował pomiędzy
życiem a śmiercią, jawą a bezprzytomnością? Były to pytania, które najbardziej ją dręczyły.
Kiedy mówiła doń, przestawał rzęzić i bełkotać, ustawały też konwulsje i drgawki. Wtedy,
wyczerpana, opadała plecami na stos tobołów, które ułożyła na kształt obronnego zakola.
Dawały również ochronę przed wiatrem od strony grani. Gruba skóra bizona zabezpieczała
Tatianę i Josha od spodu, przed przeraźliwym chłodem skutej mrozem ziemi.
Dzień się miał ku końcowi i zaczynało zmierzchać. Przed nocą należało dokonać kilku
niezbędnych czynności. Najpierw Tatiana zajęła się gromadzeniem opału. Zebrawszy
wystarczający zapas suchych gałęzi, rozpaliła ognisko i przez jakiś czas grzała nad ogniem
zdrętwiałe z zimna dłonie. Następnie odciągnęła ścierwo wilka na możliwie najdalszą
odległość. Jego zgłodniali towarzysze, jeśli krążyli gdzieś w pobliżu, natkną się na gotowy żer i,
miała taką nadzieję, zadowolą się nim. Jednak położyła strzelbę i rewolwer tuż obok siebie na
skórze bizona, by sięgnąć po nie w razie konieczności. Na koniec owinęła siebie i Josha
derkami i kocami i zaczęła liczyć upływający czas.
Dość prędko straciła rachubę, pogrążając się w odrętwieniu.
Z Josiahem działo się wciąż to samo. To leżał sztywny i wyciągnięty niczym trup, to znów
kopał nogami, rzęził i prężył się. Kiedy myślała, że uspokoił się na dłużej, jego ciałem znów
potrząsały demony i był to doprawdy przerażający widok. Wówczas powracała do swoich
błagań, przytuleń i kołysań, zachowując się jak matka uspokajająca krzyczące przez sen
dziecko. Tylko, że to dziecko miało wagę kamiennego bloku i nie czuła już swoich ramion, a w
krzyżu narastał szarpiący ból.
Potem jego mięśnie rozluźniały się, ciało nieruchomiało i Tatiana miała chwilę odpoczynku.
Znużona, studiowała jego twarz oświetloną chybotliwym płomieniem ogniska. Była to twarz jak
gdyby wyciosana w kamieniu. Stanowiła, można by rzec, miniaturę tych gór, których skaliste
spiętrzenia, strome ściany, poszarpane turnie i wyrąbane kilofem giganta przełęcze od tygodnia
miała wciąż przed oczami.
Góry były okrutne i jego też było stać na okrucieństwo. Nie zapomniała mu jeszcze, jak
związał jej ręce i pozostawił tak na długie godziny. W górach wszystko było zmienne -
pogoda, widoki, kolorystyka. Josiah również zaskakiwał ją nieoczekiwanymi zmianami w
postępowaniu. Przecież powrócił po jej kosz ze zrazami, a następnie obiecał jej zboczyć z
wytyczonej trasy, by zahaczyć o Fort Ross. Nie rozumiała go, ale ufała mu na, tyle, że
powierzyłaby mu swoje życie.
Tymczasem jednak to o jego życie toczyła teraz walkę. Dziwna to była walka, skoro patrząc
na jego twarz, prócz niepokoju i troski doznawała zarazem wzruszenia. Po śmierci Aleksieja
ślubowała sobie, że nigdy więcej nie pozwoli zawojować się mężczyźnie. Jednak ten
potężny, z gruba ciosany Amerykanin wskrzesił w niej coś, co, zdawało się, dawno już
umarło.
Zaczęła delikatnie gładzić go po twarzy. Tam, gdzie rosła broda, skóra była wyraźnie
bielsza. Dwudniowy zarost miło łaskotał opuszki jej palców. Linia podbródka zdawała się
zarysem jakiegoś fragmentu grani. Nos upodabniał się do najwyższego szczytu górskiego
łańcucha.
A gdyby teraz Josiah odzyskał przytomność i wziął ją w ramiona? Co by wówczas czuła?
Wstręt czy rozkoszną niemoc? Już niemal zapomniała doznań kobiety w miłosnym uścisku
mężczyzny.
Dotknęła palcami jego ust. Reakcją był lekki skurcz mięśni i cichy jęk. Potem coś zaczął
bełkotać i tulić się do niej nie jak kochanek, raczej jak syn.
-
Sza
-
uspokajała
go.
-
To
tylko
senne
mary.
Wymamrotał niewyraźnie kilka słów. Tylko jedno słowo udało się jej rozpoznać.
- Catherine.
Tatiana przestała go kołysać. Znieruchomiała, wpatrując się w noc rozszerzonymi oczyma.
Mijały minuty. Nagle drgnęła i znów stała się matką, której najpierwszym pragnieniem jest
przynieść ulgę cierpiącemu dziecku.
Poczuła, że morzy ją sen. Znużenie kleiło jej powieki. Przez jakiś czas walczyła z tą
słabością, lecz w końcu musiała się poddać.
Jak długo spała, zanim znów ujrzała ciepłą plamę ognia, nie miała pojęcia. Dość że w
jednym błysku bolesnego przypomnienia uświadomiła sobie swą dramatyczną sytuację.
- Josiah?
Nie trzymała go już w objęciach. Nie było go też na skórze. Gwałtowny lęk targnął jej
sercem. Odrzuciła okrycie i już chciała się dźwignąć, gdy poczuła na ramieniu dużą, mocną,
budzącą zaufanie dłoń.
- Jestem tutaj. - Josiah uklęknął przed nią, patrząc na nią swymi jasnymi oczami.
Strach i niepokój ustąpiły tak nagle, ze pustkę, którą po sobie pozostawiły, mogło zapełnić
jedynie morze łez. Tatiana otworzyła ramiona i ze szlochem rzuciła się na pierś człowieka,
bez którego nie wyobrażała sobie przeżycia
w tych górach.
- A więc żyjesz! I możesz chodzić! I odzyskałeś przytomność! Bogu niech będą dzięki!
Josh mógłby powiedzieć jej, że jest przytomny od ponad godziny i że zdążył już obmyć
śniegiem twarz wypić mocną kawę, która nieco osłabiła pulsujący boi pod czaszką, obejść
teren z płonącym polanem w dłoni oraz przypatrzyć się śpiącej kobiecie, której piżmowy
zapach wprawił go w stan chwilowej ekstazy. Nie napomknął jednak o żadnej z tych rzeczy,
tylko czekał, aż uspokoi się i przestanie płakać.
- Widziałem wilka i kuca - rzekł, gdy umilkły jej szlochy. - Co się właściwie stało?
Odparła drżącym głosem:
- Z gęstwiny wypadł wilk i przegryzł gardło kucowi. Ten zaczął walić zadem i kopytem
uderzył cię w czoło. Padłeś na ziemię i długo się nie ruszałeś. Zrobiłam cos w rodzaju
obozowiska, a potem już tylko czekałam.
W tym lakonicznym sprawozdaniu brakowało kilku istotnych szczegółów. Na przykład,
jakim cudem Tatiana znalazła w sobie dość siły, by mimo paniki i najwyższego
zdenerwowania znieść w to miejsce wszystkie bagaże, zgromadzić opał, pomyśleć o środkach
bezpieczeństwa i jeszcze zająć się nieprzytomnym. I skąd w ogóle ta wielka troska o niego,
skoro kilka dni temu nie zawahała się dźgnąć go w szyję nożem. Jednak w tej chwili on, Josh,
nie chciał zaprzątać sobie głowy tymi sprawami. Odsunął je na później. Musiał przede
wszystkim zadać jej jedno nader ważne pytanie.
- Czy ten wilk ugryzł cię lub chociażby tylko zadrasnął kłami?
Wzruszyła ramionami.
- Nie.
- Jesteś tego pewna?
- Całkowicie.
Josh odetchnął. Dobrze wiedział, że nawet na oko niegroźne ugryzienie przez chorujące
na wściekliznę zwierzę oznacza niechybną śmierć w najstraszliwszych mękach. Wszystko zaś
wskazywało na to, że ów wilk był wściekły - zaatakował ich z agresywnością, której w żaden
sposób nie można było wytłumaczyć wyłącznie naturą tego zwierzęcia. Dlatego kiedy Tatiana
spała, Josh najpierw obejrzał dokładnie swoje ciało, by następnie, z konieczności pobieżnie,
przyjrzeć się rękom i nogom śpiącej. By jednak mieć absolutną pewność, musiał otrzymać jej
własne zapewnienie. Co też właśnie się stało.
On niepokoił się o nią, ona zaś o niego.
- Myślałam, że już nigdy nie odzyskasz przytomności, ty niemożliwy Amerykaninie.
Znowu w jej oczach błysnęły łzy i zaczęły spływać po policzkach. Tym razem przypomniały
Joshowi nie tylko wczorajsze przeżycia Tatiany, ale cały dramat szlachetnie urodzonej kobiety
zagnanej przez los na obcy kontynent i cierpiącej tu najstraszliwsze upokorzenia. Jej wielką
samotność.
Broniąc się przed ogarniającym go współczuciem, przybrał żartobliwy ton.
- Żeby skruszyć moją żelazną czaszkę, trzeba kopnięcia konia, a nie konika - rzekł, po
czym wyciągnął rękę, by obetrzeć jej łzy.
Chwyciła jego dłoń i wtuliła w nią policzek.
- Ale najpierw w ogóle nie dawałeś oznak życia, potem rzucałeś się w malignie, jakbyś
widział śmierć. Ledwie udawało mi się cię utrzymać, a w pewnej chwili nawet chciałam
założyć ci więzy, co byłoby zresztą tylko rodzajem rewanżu. - Uśmiechnęła się.
Był zakłopotany.
- Bardzo
mi
przykro
z
powodu
tamtego.
Prychnęła.
- Mnie również. Prawdę mówiąc, nikt mnie jeszcze tak nie potraktował.
Josh chciał cofnąć dłoń, lecz zamiast tego przesunął ją z policzka Tatiany na smukłą
szyję. Wyczuł napięte mięśnie, więc zaczął je masować. Z rozchylonych ust uleciało krótkie
westchnienie, a głowa w bobrowym kapeluszu odchyliła się do tyłu. Ciało Tatiany jakby
zwiotczało, a szukając wsparcia, przylgnęło do ciała Josha. Ten zaś używał teraz już obu
rąk, dziękując tą pieszczotą za troskę, jakiej doświadczył w przeciągu ostatnich kilkunastu
godzin.
Lecz to jeszcze nie wyjaśniało, dlaczego w pewnym momencie pochylił się i pocałował
Tatianę w jej rozchylone usta. Zresztą nie szukał wyjaśnień, nie były mu potrzebne.
Spoglądał z bardzo bliska na szlachetne rysy jej lekko ogorzałej twarzy, na której widać było
jeszcze ślady po łzach, i smakował gorącą wilgoć pocałunku.
W intencji Josha miał on być delikatny, kojący i pocieszycielski, ot, męska podzięka za czułą
opiekę. Ale podobnie jak tamten pocałunek sprzed kilku dni, ten również okazał się wielką
niespodzianką. Co zaczęło się jako motyli dotyk, przeobraziło się w namiętną napastliwość, akt
prymitywnej zaborczości.
Wszedł językiem w głąb równie łatwo, jakby drążył rozpaloną głownią świeżo usypaną zaspę
śnieżnego puchu. Pękły wszelkie bariery. Już nie krył narastającej w nim od dawna pożądliwej
tęsknoty.
Z surowego i wymagającego przewodnika zmienił się w jednej chwili w dręczonego bólem
kochanka Przygarnął Tatianę i posadził sobie na kolanach. Zarzuciła mu ręce na szyję.
Prężąc się, napierała nań brzuchem i piersiami.
Owszem, pamiętał, że postanowił nie przyjmować od niej zapłaty w naturze za
przeprowadzenie przez góry. Było już jednak za późno na dotrzymywanie jakichkolwiek
obietnic. Jej skórzana spódnica zsunęła się prawie do bioder, koszula rozchyliła się, a on,
barbarzyńca, wsunął za nią zaborczą dłoń. Żądza krążyła w jego żyłach niczym brandy,
która upaja i upija.
Nieokreślony lęk chwycił go za gardło.
- Wybacz - szepnął. - Obiecałem ci, że nigdy więcej...
- Przestań! - Zakryła mu usta dłonią. - Nie mów mi o obietnicach ani o utraconych
miłościach. Niepotrzebny mi żałobnik. Pragnę tej nocy być kobietą. - Znowu w jej oczach
zabłysły łzy. - Och, przecież nie żądam zbyt wiele. Jeśli to nie sprawi ci bólu, przytul mnie
mocno do siebie.
Było akurat odwrotnie. Cierpiałby, gdyby chciała się bronić. Pożądał tej dzielnej,
uwodzicielskiej, pełnej sprzeczności Rosjanki. W tej chwili, w tej jednej chwili była kobietą
jego życia.
- Tylko tej nocy, Josiah - szeptała na granicy łez. - Proszę.
Przysiągł sobie w duchu, że pohamuje żądzę i weźmie ją niespiesznie. Da jej czas, żeby
poczuła się kobietą i zapamiętała sobie tę noc. Będzie delikatny, ostatecznie stać go na to.
Położyła się na plecach, on zaś odsłonił ją od pasa w dół. Jej skóra okazała się gładka i
miła jak atłas. Biodra przechodziły w kielichowate zwężenie talii. Toczone uda były silne, a
kształtne łydki smukłe. Aby nie drażnić bestii, która się w nim obudziła, i ochronić ich ciała
przed chłodem, wolną ręką naciągnął okrycie. Już nie widział nagości Tatiany, obcował
jedynie z miękkością i gładkością jej kształtów.
Ślizgając się wilgotnymi wargami po jej brzuchu, dotarł aż do piersi. Chwycił zębami
stwardniałą brodawkę. Westchnęła i na moment wyprężyła się. Nogi, posłuszne jakiemuś
dziwnemu prawu, zaczęły rozchylać się i zginać w kolanach. Noc pod płaszczem stawała się
coraz bardziej upalna. Tatiana nie przypominała już matki tulącej swoje dziecko. Przeobrażała
się w kobietę gotową dawać i przyjmować rozkosz.
Ruchy Josha stały się gwałtowne i niecierpliwe. W swych rozbieganych dłoniach chciałby
zmieścić wszystko, a odnajdował jedynie drobne fragmenty. Jego usta próbowały pochłonąć
całą pierś, a musiały zadowolić się cząstką. Rozpostarta pod nim gorąca kobieca miękkość
nie dawała się zawłaszczyć w jednym akcie miłosnego podboju.
To raczej on został zawłaszczony już od pierwszej chwili zespolenia. Tatiana, ta uparta,
wyniosła i piękna kobieta, uczyniła zeń niewolnika miłości, a zarazem wyzwoliła w nim
niezwykły miłosny zapał. Josh pragnął zatracić się w miłosnych zmaganiach, ale odkrywał w
sobie wraz to nowe pokłady sił. Dawał i brał, dawał i brał... i tak aż do rozstrzygającej chwili,
w której rozkosz wyniosła ich na niebotyczne szczyty. Potem zapadli w nicość.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Josh obudził się tuż przed świtem, odnajdując w sobie to samo gorące pożądanie co w
nocy, która się właśnie kończyła. Obraz leżącej na plecach półnagiej Tatiany owładnął bez
reszty jego wyobraźnią i znów był gotów do miłosnych zmagań.
Tymczasem leżał, patrząc na blednące gwiazdy i próbując zwalczyć niepohamowaną żądzę.
Najlepiej w takich razach myśleć, o czym innym i Josh właśnie próbował to czynić. Wraz z
Tatianą znaleźli się w całkiem nowej sytuacji. Stracili kuca i trzeba było wybrać i przepakować
rzeczy. Na szczęście byli już po zachodniej strome grani. Od tego miejsca szlak w zasadzie
schodził już tylko ku wybrzeżu. Niebawem usłyszą szum oceanu i będą mogli uznać, że
najgorsze pozostawili za sobą. Potem jeszcze kilka dni marszu do Fort Ross. Chyba że on,
Josh, zdecyduje się na okrężną, a więc dłuższą drogę...
Gdy uświadomił sobie, ku czemu zmierzają jego myśli, zesztywniał. Nie powinien
przeciągać wędrówki tylko, dlatego, żeby spędzić więcej nocy z przygodnie poznaną i już
pokosztowaną kobietą. Ona i on mieli określone powody, by dotrzeć do Fort Ross możliwie
najszybciej. Inna sprawa, że były to sprzeczne powody.
Tatianie zależało na uratowaniu przyczółka rosyjskiego imperium na kontynencie
amerykańskim przez dostarczenie zrazów drzew owocowych.
Josh chciał oszacować na miejscu niepewną przyszłość fortu i ewentualnie zabezpieczyć
tamte tereny dla Stanów Zjednoczonych.
Gdyby Tatiana poznała prawdziwe motywy, jakimi się kierował, z pewnością wpadłaby w
furię. Na razie jednak spała, mrucząc coś przez sen. Josh podniósł okrywające ich derki i
futro i sycił oczy smukłością jej nóg, krągłością bioder i blaskiem mlecznej skóry.
Wystarczyłoby sięgnąć, żeby dotknąć, dotknąć, by posmakować. Zacisnął zęby i wstał z
posłania.
Przeciągnął się, uporządkował na sobie ubranie i podsycił przygasły ogień. Ustawiwszy na
kamieniach kociołek z wodą na kawę, sięgnął po siekierę schowaną w skórzanej torbie. Chciał
zrobić coś w rodzaju sań, na których umieściłby bagaż i ściągnął go w dół, ku wybrzeżu.
Wysiłek był mu potrzebny również z innego względu. Pomógłby mu otrząsnąć się z
dręczącego poczucia winy.
Popatrzył po chojakach i wybrał dwa najcieńsze, lecz dostatecznie wysokie. Zabrał się do
pracy. Ostrze siekiery zagłębiło się w smukły pień. Kolejne precyzyjne uderzenie. Z każdym
zamachem i ciosem coraz wyraziściej stawała mu przed oczyma jego misja.
Był oficerem armii Stanów Zjednoczonych!
Wyruszył na zachód na rozkaz prezydenta!
Prezydent z pewnością życzyłby sobie, by informacje zdradzone przez Tatianę zostały
zweryfikowane.
Tyle że ostatniej nocy... Siekiera zawisła nieruchomo w powietrzu... wykroczył daleko poza
instrukcje. Pozwolił, by zawładnęły nim zmysły, co skomplikowało i tak już trudną sytuację. Co
gorsza, wykorzystał chwilową słabość Tatiany, która z ulgą powitała jego powrót do świata
żywych. Przeżyła chwile grozy, czuła się zagubiona i przerażona. Potrzebowała poczucia
bliskości i bezpieczeństwa. Pragnęła dowodów tkliwości, otrzymała jedynie czysto fizyczną
rozkosz. Prawdą jest, że się nie wzbraniała, oddała mu się z pasją. Ale, jak sobie wcześniej
powiedział, nie stało się to bez przyczyny.
Czuł niesmak. Musi doprowadzić Tatianę do Fort Ross możliwie najszybciej. Nie może być
mowy ani o romansie, ani o jakimkolwiek związku. Winien to jest pamięci Catherine, poza
tym ma do wykonania ważne zadanie.
Ostatnie uderzenie siekierą i suchy trzask przełamującej się sosenki. Josh z ponurą twarzą
podszedł do drugiego chojaka.
Tatianę obudził łoskot walącego się drzewa, choć ona, wciąż odurzona snem, nie umiała
zidentyfikować źródła hałasu. Lecz uderzenia siekiery już rozpoznawała bezbłędnie i
wiedziała, że to pracuje Josiah.
Odsunęła z ust brzeg futra i odetchnęła zimnym, rześkim powietrzem. Wschodnia strona
nieba zaczynała już nasycać się różowością i złotem. Wstawał dzień i należało podjąć poranną
krzątaninę. Po raz pierwszy od opuszczenia wioski Indian Hupa Tatianie nie śpieszyło się z
odrzuceniem okrycia.
Dziwna ociężałość wypełniała jej członki. Myśli nie chciały się wiązać w logiczne szeregi.
Tatiana oddała się marzeniom. Wyobraziła sobie, że leży w sypialni pałacu Karanowów i za
chwilę pojawi się pokojówka z gorącą czekoladą i talerzykiem ciepłych jeszcze ciasteczek z
rodzynkami, od których ona, pani tego pięknego domu, zwykła zaczynać dzień.
Ucieczka w świat marzeń nie mogła zmienić faktu, że jest na wyżynach Sierra Nevada i
zaraz zobaczy Josiaha. Tatiana bała się tej chwili po tym, co stało się minionej nocy.
Wstyd oblał jej policzki i szyję ukropem. Czyżby naprawdę oplotła go nogami i błagała o
rozkosz? Czyżby naprawdę ona, dziedziczka arystokratycznego rodu, osoba kulturalna i
religijna, jęczała i wiła się pod biorącym ją w posiadanie mężczyzną niczym przysposobiona do
swej profesji płatna lafirynda? Ale też owe paroksyzmy namiętności, które targały jej ciałem, były
przeżyciem wyjątkowym.
Rzecz osobliwa, lecz nie podejrzewała dotychczas, że można doświadczyć czegoś tak
wstrząsającego. I że sprawcą tych doznań może być jakiś tam Amerykanin. Owszem, kobiety
Hupa chwaliły miłosne talenty Josiaha Jonesa, co innego jednak słyszeć, a co innego
przekonać się o nich.
Pomimo wszystko nie powinna zatracać się bez reszty w rozkoszy. Już raz pozwoliła się
odurzyć i tracąc głowę, straciła również serce. Jej obecne położenie kazało jej chłodno
oceniać fakty.
Ganiąc siebie za karygodną słabość, której dowód złożyła tej nocy, zaczęła się ubierać.
Zaparzyła kawę i nalała sobie do kubka. W kawie było coś cudownego, gdyż wystarczyło
wypić zaledwie kiłka łyków, by rozum zaczynał pracować sprawniej. Tatiana zastanawiała się
właśnie, co powie Josiahowi na dzień dobry, gdy usłyszała jego kroki.
- Gotowa?
Uniosła wzrok. Stał nad nią z dłońmi wetkniętymi głęboko za pasek spodni. Znała go już na
tyle dobrze, by zobaczyć w jego złociście nakrapianych oczach ślad napięcia.
- Tak. Możemy ruszać.
- Dobrze. Niech tylko umieszczę na saniach tłumoki. Pod wieczór powinniśmy być już na
nizinie.
Czujny wyraz jego twarzy miał w sobie coś odpychającego. Nieprzyjemnie było też słuchać
jego szorstkiego głosu.
- Pozwól, że zajmę się jedzeniem - rzekła, pragnąc być pomocną. - Przyznam, że tęsknię
już za nizinami.
Kłamała. Bynajmniej nie myślała o nadmorskim pasie nizin, tylko o swoim gorzkim
rozczarowaniu. Lecz czego właściwie oczekiwała? Że klęknie u jej stóp i wygłosi odę na jej
cześć? Że zacznie wynosić pod niebiosa jej urodę? Sama przecież ustanowiła miary i
wykreśliła granice. Połączyli się tylko na tę jedną noc. Wszak nie prosiła go o miłość, tylko
o kilka chwil zapomnienia. Kto kupuje w sklepie mąkę, ten niech się nie spodziewa, że
sprzedawca poda mu pomarańcze. A zatem dano jej to, czego zażądała. Wszystko było jasne,
proste i logiczne.
Ale już nie były jasne, proste i logiczne słowa, które usłyszała:
- Wydaje się, że znów będę musiał przeprosić cię, Tatiano.
Poczuła, że sztywnieje.
- Za co tym razem zamierzasz mnie przeprosić, Josiah?
- Za ostatnią noc.
Duma kazała jej odrzucić głowę.
- Żałujesz tego, co się stało?
Josh umknął spojrzeniem w bok i Tatiana zgadła, że myśli o Catherine. Tej swojej
wyjątkowej, niepowtarzalnej Catherine. Zrobiło jej się przykro, a zarazem poczuła złość.
Czyżby to była zazdrość? Jak nisko trzeba upaść, by być zazdrosną o dawno już zmarłą
kobietę!
- Nie żałuję tego, co się stało - odrzekł po dłuższej chwili. - Ale nie może się to już nigdy
powtórzyć.
- Nie obawiaj się- odparła lekko pogardliwym tonem. - Wątpię, by jakiś koń ponownie
kopnął cię w głowę w mojej obecności.
A jeśli nawet, dodała zaraz w duchu, to ona, Tatiana, zostawi go własnemu losowi i ani się
obejrzy. Niech sam leczy sobie swoje guzy, rany i złamania!
Josh dostrzegł gniew Tatiany i zrozumiał, że pokpił sprawę. Właściwie nie znał się na
kobietach. Poza tym zachodziła sprzeczność pomiędzy tym, co mówił, a tym, co rzeczywiście
czuł. O tym ostatnim najrozsądniej było nie myśleć.
Toteż wrócił do swoich obowiązków. Pokrył drewnianą konstrukcję skórą bizona i zaczął
rozmieszczać na niej przepakowane bagaże. Na samym wierzchu przymocował kosz ze
zrazami drzew owocowych. Dzień zapowiadał się pogodny i bezwietrzny.W południe doszli
do łagodnych wzgórz. Zmierzch zastał ich na płaskiej równinie, gdzie jasne hale przetasowane
były ciemnymi lasami. Od kilku godzin zacinał zimny deszcz, co stanowiło jeszcze jeden
dowód na to, że w tych stronach o tej porze roku trudno rankiem przewidzieć pogodę. Rozbili
obóz pod rozłożystą jodłą i posiliwszy się, ułożyli do snu. Chociaż dotychczas jedno nie skąpiło
swojego ciepła drugiemu, tej nocy unikali kontaktu, a na każde przypadkowe dotknięcie
reagowali gwałtownym cofnięciem nogi czy ręki.
Ranek wstał mglisty i wilgotny. Ruszyli w drogę w apatycznych nastrojach. Po jakimś
czasie pojawił się w powietrzu nowy zapach - zapach morskiej wody. Niebawem też usłyszeli
stłumiony odległością, ale majestatyczny szum oceanu. Od wybrzeża dzieliły ich trzy, a może
już tylko dwa kilometry. Tatiana wstrząsnęła się, przejęta zimnym dreszczem. Pamięć
tamtych strasznych chwil, kiedy to ryczące fale zalewały pokład małego szkunera,
podsuwała jej przed oczy obraz za obrazem.
Późnym popołudniem dotarli do indiańskiej wioski zamieszkanej przez plemię Wiyotów. Ci
nadmorscy Indianie trudnili się połowem wielorybów i większych morskich ryb. Mieli broń
palną, a ich stroje były mieszaniną przyodziewków marynarskich i indiańskich. Lubowali się
w paciorkach i mosiężnych ozdobach, co świadczyło o częstych tu wizytach przeróżnych
handlarzy i kupców.
Członkowie starszyzny powitali Josiaha w języku, który w niczym nie przypominał języka
Indian Hupa i zdawał się bardziej krzykiem niż mową. Widocznie pewne jego fonetyczne cechy
wzięły się z przekrzykiwania ryku fal morskich. Tak czy inaczej, Josh władał tym narzeczem
i pięknie podziękował za zaproszenie na wieczerzę. Poczęstunek składał się ze zrumienionych
płatów wielorybiego mięsa oraz słodkich ziemniaków. Odurzona panującym w wigwamie
ciepłem, rozleniwiona i syta, Tatiana wyciągnęła się na posłaniu w kącie i zasnęła kamiennym
snem.
Tymczasem mężczyźni, racząc się piwem, rozmawiali o połowach i mijającej zimie. W
pewnym momencie wódz Wiyotów szturchnął Josha łokciem w bok.
- Widzę, że ślesz spojrzenia ku leżącej kobiecie. Czy naprawdę dotykała wraz z tobą nieba na
szczytach?
- Dzieliliśmy razem trudy tej wyprawy.
- Mówimy zatem o silnej i odważnej squaw.
- Przyklaskuję twym słowom, wodzu.
Stary Indianin chrząknął i podał Joshowi kubek z fiszbinu wieloryba.
- Wypij, a potem dołącz do tej kobiety. Niech ofiaruje spokój twoim lędźwiom, ażebyś spał
twardo tej nocy. Jutro musisz wstać rześki i wypoczęty.
Josh uśmiechnął się. Spodobało mu się to wyrażenie. Jego lędźwiom faktycznie
przydałaby się ochłoda.
- Kobieta może poczekać - rzekł, biorąc kubek i pociągając spory łyk piwa. -
Najważniejsze, żebyśmy umówili się co do ceny za dwa dzielne konie.
Wódz machnął ręką.
- Nie potrzebujesz koni na tę podróż. Mamy łodzie, które służą nam do połowów. Nasza
łódź przetrzyma srogi gniew wielkiej wody. Wsiądziesz więc na nią wraz ze swoją squaw i po
dwóch dniach będziesz u celu podróży.
Josh doznał skurczu żołądka. Nie chciał tak prędkiego końca drogi. Powoli skinął głową.
- Niech wszyscy uczą się od ciebie mądrości, wodzu.
- Tam! - wykrzyknął Josh. - Nad górną krawędzią klifu!
Trzymając się jedną ręką liny, drugą zaś odgarniając mokre włosy z twarzy, Tatiana
spojrzała ku brzegowi. Ocean huczał, a potężne fale zmieniały się w przybrzeżną pianę. Żeby
się porozumieć, trzeba było krzyczeć.
- Widzisz?
- Nie!
- Tam! Te dwie zwieńczone krzyżami kopuły!
Deszcz i mgła ograniczały widoczność. Tatiana wytężyła wzrok i zobaczyła dwa krzyże na
tle jednolicie szarego nieba. Wydała okrzyk radości i triumfu. Wracała do świata
chrześcijańskiej kultury.
Owe krzyże, znaki Męki Pańskiej, symbolizowały wszystko, co znała i czym była. Oczami
duszy ujrzała popów, patriarchów, ikony, rozmodlone tłumy i drżące płomyki świec.
Prawosławie ukształtowało ją i zakreśliło horyzont jej życia. Przeżegnała się i w myślach
podziękowała Bogu, że w swej dobroci pozwolił jej dotrzeć do celu wędrówki.
A potem dostrzegła trójkolorową flagę imperium rosyjskiego z dwugłowym ortem w białym
polu. Flagę Mikołaja. Człowieka, przez którego furię i mściwość znajdowała się na tej łodzi i pod
tą szerokością geograficzną, daleko od domu i wszystkiego, co kochała.
A niech go piekło pochłonie!
Łódź powoli zbliżała się do brzegu i górna krawędź klifu przesłoniła kopuły cerkiewki.
Kierowali się ku niewielkiej zatoce. Fale nie były wysokie, ale miały w sobie moc
wystarczającą do tego, by ich łódź przemienić w miazgę. Indiańscy żeglarze krzątali się wokół
żagli i lin. Obok Tatiany stanął Josiah - silny, budzący zaufanie, spokojny.
- Nie bój się - rzekł donośnym głosem. - Nie po to ciągnąłem cię przez góry, aby teraz
pozwolić ci utonąć.
Z jakąś dziwną łatwością uwierzyła mu.
U stóp stromego klifu powitała ich grupa krepo zbudowanych mężczyzn, w których Josh
rozpoznał Indian ze szczepu Porno. Wyciągnęli ich łódź daleko na kamienistą plażę i pomogli
wysiąść dwójce pasażerów. Z chwilą jednak, gdy Josh i Tatiana dotknęli stopą ziemi, Indianie
przestali się nimi interesować. Woleli oglądać łódź, mieli też wiele pytań do załogi. Tatiana
pospieszyła ku drewnianym schodom, wiodącym na wysoki brzeg, a za nią ruszył Josh.
Męcząca to była wspinaczka. Oboje musieli pokonać kilkadziesiąt stopni. Kiedy stanęli na
szczycie, dyszeli jak po biegu.
Przed nimi rysował się w deszczu Fort Ross. Otaczała go palisada w formie ostrokołu.
Niewielkiej zachodniej bramy strzegły działa, których lufy wystawały ze strzelnic narożnych
wież, oraz wartownicy, których twarze zwrócone teraz były ku przybyszom.
Jakkolwiek rosyjscy koloniści żyli już od lat w pokojowych stosunkach zarówno z
Hiszpanami, jak i indiańskimi plemionami, było oczywiste, że dowódca twierdzy, hrabia
Aleksander Roczew, nie zaniedbuje żadnych środków bezpieczeństwa.
Brama otworzyła się, gdy Josh i Tatiana byli w połowie drogi między urwiskiem a palisadą.
Wyszedł z niej wysoki, chudy młody człowiek w binoklach i czarnym surducie. Kulił ramiona,
co nie dziwiło, zważywszy na siąpiący deszcz. Po Tatianie jedynie przemknął spojrzeniem, za
to Josha powitał niemal serdecznie. Mówił, co prawda, łamaną angielszczyzną, lecz
zrozumiałą dla słuchaczy.
- Witam w naszych skromnych progach, sir. Jestem Michaił Pulkin, osobisty sekretarz
hrabiego Aleksandra Roczewa, zarządcy tej placówki. Chwilowo hrabia jest nieobecny, dlatego
mnie przypadł zaszczyt powitania cię, panie, jak również twojej - nerwowo uśmiechnął się -
małżonki.
Tatiana dopiero teraz uświadomiła sobie, jak okropnie wygląda. Mokre i splątane włosy,
kapelusz, którego powstydziłby się strach na wróble, ociekające wodą futro upodabniały ją
bardziej do markietanki niż damy. Nic dziwnego, że Pulkin, bojąc się wybuchnąć śmiechem,
wolał na nią nie patrzeć.
- Nie jestem żoną tego człowieka - sprostowała możliwie najszybciej. - Nazywam się
Tatiana Grigoriewna Karanowa i chcę natychmiast widzieć się z hrabiną.
Sekretarz wybałuszył bladoniebieskie oczy i przetarł palcami spryskane deszczem
binokle.
- Czyżby... hrabina Karanowa?
- To właśnie ja.
- Doszły nas wieści, że utonęłaś, pani.
- Bóg chciał inaczej, choć niewiele brakowało, a nie byłoby mnie wśród żywych. Tak czy
owak, jestem tutaj i - zmarszczyła brwi - życzyłabym sobie znaleźć się pod dachem.
Jej wielkopański ton spowodował, że sekretarz natychmiast zgiął się w ukłonie. A potem
kłaniał się już, co chwila, niczym kukiełka poruszana sznurkami, z ręką wyciągniętą ku
otwartej bramie. Gdyby była tu fosa bez mostu, ugiąłby grzbietu, byleby tylko hrabina
Karanowa mogła przejść po nim jak po kładce.
Josha rozbawiła ta uniżoność młodego urzędnika, zaraz jednak zaczął uważnie przyglądać
się fortowi. Był tu przed prawie pięciu laty, lecz przez ten czas niewiele się zmieniło. Ten sam
częstokół z czterema strażnicami w rogach i bodaj te same działa jeżące swe lufy na wszystkie
strony świata.
Na placu stało siedem czy osiem budynków. Za budulec służyły kolonistom kalifornijskie
sekwoje, których drewno zbrązowiało od deszczów i słońca. Tam stał magazyn, a tutaj barak
dla służby i żołnierzy. Najokazalszą budowlą była cerkiewka o dwóch wieżach zwieńczonych
cebulastymi kopułami.
Josh poczuł, że narasta w nim determinacja. Zrobi wszystko, by ten solidnie
ufortyfikowany fort nie dostał się w ręce Francuzów bądź Anglików.
Na trawiastym dziedzińcu Tatiana przyśpieszyła kroku. Tymczasem z budynków wysypali
się urzędnicy i rzemieślnicy, kobiety i mężczyźni. Wyszli, nie zważając na deszcz, pchani
ciekawością, całkiem naturalną dla odciętej od świata gromady. Pożerali wzrokiem Tatianę,
która, rzecz niezwyczajna, szła kilka kroków przed towarzyszącym jej mężczyzną. Idący na
ostatku chudy młodzian w binoklach rzucał na prawo i lewo jakieś rosyjskie słowa.
Tatiana zmierzała ku centralnie położonej piętrowej budowli. Weszła po schodach i
zastukała do drzwi. Otworzyły się i stanęła w nich drobna blondynka w gustownej niebieskiej
sukni. Na widok Tatiany okazała zdumienie,
które jeszcze się pogłębiło, gdy dziwnie odziana niewiasta złożyła przepisowy dworski ukłon.
-
Ta...
Tatiana?
-
spytała
po
dłuższej
chwili.
Przybyła otarła z twarzy krople deszczu i uśmiechnęła się.
- Tak, Heleno. To ja, Tatiana.
Dama w niebieskiej sukni wydała cichy okrzyk, po czym rzuciła się ku przyjaciółce. Padły
sobie w ramiona. Ściskały się, śmiały, szlochały, przez cały czas wymieniając rosyjskie i
francuskie słowa.
Josh i sekretarz czekali cierpliwie w deszczu, który nasączał zimną wilgocią ich ubrania. W
końcu Tatiana wyswobodziła się z czule oplatających ją ramion i rzekła ze śmiechem:
- Och, zabierz nas wreszcie z tej pluchy. Za mną stoi człowiek, który przeprowadził mnie
przez góry. Wiele mu zawdzięczam. Gdyby nie on, wciąż tkwiłabym w indiańskiej wiosce po
tamtej stronie Sierra Nevada.
Następnie, nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Umknęło jej uwagi, że radość
przyjaciółki jakby przygasła. W oczach Heleny pojawił się smutek, a twarz nabrała ostrości.
Pod dachem znalazł się też Josh. Pokój, do którego weszli, mógłby być równie dobrze
pokojem w Petersburgu bądź Paryżu. Okna zdobiły aksamitne beżowe zasłony. Gruby turecki
dywan w żywych kolorach zaścielał podłogę z desek. Pod ścianami stały ciężkie meble z
ciemnego drewna. Płonący na kominku ogień częściowo przęsło-
nięty był bogato zdobionym mosiężnym ekranem. Fortepian zajmował kąt pokoju. W innym
kącie stała szafa biblioteczna, której półki zapełniały książki o złoconych grzbietach.
- Hrabina Helena Pawłowna Roczewa – przedstawiła Tatiana uroczystym głosem ubraną
na niebiesko damę. - Siostrzenica imperatora Wszechrosji, małżonka hrabiego Aleksandra
Roczewa, a moja serdeczna przyjaciółka z lat dziecinnych. Z kolei niech będzie mi wolno
przedstawić księżnej monsieur Josiaha Jonesa.
Josh oparł strzelbę o ścianę i podszedł do olśniewająco pięknej kobiety. Jej pełnej powagi
twarzy nie rozjaśnił uśmiech, ale uprzejmie wyciągnęła rękę. Schylił się i z pełną rewerencją
pocałował końce alabastrowych palców.
Helena przyjęła jako rzecz naturalną, że człowiek o wyglądzie nieokrzesanego trapera potrafi
zachować się wedle wszelkich reguł dworskiej etykiety. Tatiana, przeciwnie, wydawała się tym
nieprzyjemnie zaskoczona.
- Można wiedzieć, dlaczego poskąpiono mi podobnych dowodów galanterii? - spytała
cierpko.
Josh pozwolił sobie na cień uśmiechu.
- Być może powód był taki, że nigdy sobie na to nie zasłużyłaś.
- Bezczelny! - rzuciła, odwracając się do przyjaciółki, którą ta wymiana zdań cokolwiek
zaskoczyła.
- Pomijając ów brak szacunku - ciągnęła Tatiana monsieur Jones przeprowadził mnie przez
góry i jako na przewodnika nie mogę się nań uskarżać, Heleno. Zresztą była to niezwykła,
niesłychana podróż. Skończyła się przed godziną. Udało mi się dowieźć na miejsce część
Carskiego Skarbu. Co wyrwałam okrutnemu morzu, znajduje się w tym koszu. Mój ojciec
będzie niepocieszony, kiedy się dowie, że tak wiele przepadło. Po twarzy hrabiny
przemknął cień.
- Tatiano...
- Nie! Nie obawiaj się! Wiem, że mój ojciec pisał w liście do twojego męża o zrazach w ilości
wystarczającej na założenie dużego sadu. To prawda, że w koszu jest tylko drobna ich cząstka,
lecz nawet ta ilość, jeśli szczepienia wypadną pomyślnie, pokaże carowi, jak można kilkakroć
zwiększyć plony. Ocalając Fort Ross, odsuwam gniew cara od siebie i ojca.
- Tatiano, miła moja...
W głosie hrabiny pobrzmiewał niepokój. Josh miał wrażenie, że prawie nie słucha tego, o czym
mówi Tatiana. Ta zaś ciągnęła:
- Te zrazy przyjmą się, Heleno, przysięgam! Mój ojciec zna wszystkie tajemnice drzew
owocowych. Jako sadownik, cieszy się wielkim uznaniem w całej Europie. Sam król
Rudolf...
- Twój ojciec nie żyje, duszko.
Cisza spadła jak jastrząb na uroczy szczebiot Tatiany. Hrabina ujęła jej dłonie i przycisnęła
do piersi.
- Stało się to kilka tygodni po twoim odjeździe. Wiadomość przesłano statkiem z
Władywostoku. Dobił tu dokładnie tego samego dnia, gdy dowiedzieliśmy się o zatonięciu
szkunera, którym płynęłaś. Tak mi przykro, droga przyjaciółko. Rozumiem i dzielę twój ból,
bo wiem, jak bardzo kochałaś ojca.
Tatiana w tej chwili w niczym nie przypominała tamtej dzielnej niewiasty w górach. Stała z
bezsilnie opuszczonymi ramionami, głową lekko pochyloną w bok i skamieniałą twarzą. Josh
patrzył na nią i wyrzucał sobie, że w niczym nie może jej pomóc. Nikt nie mógł jej pomóc.
Musiała sama uporać się ze swym bólem.
Wreszcie jej posiniałe wargi poruszyły się. Z ust wypłynęły ciche słowa:
- Jak to się stało?
- Podobno kasłał już od dawna.
- To prawda.
- Tuż po twoim odjeździe zaczął pluć krwią. W ostatnich swoich słowach pobłogosławił cię na
dalsze życie.
Tatiana jęknęła, zachwiała się i osunęłaby się bezwładnie na podłogę, gdyby nie Josh.
W mgnieniu oka doskoczył do Tatiany i nie pozwolił jej upaść.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Połóżmy ją tutaj!
Pobladła Helena otworzyła drzwi i wskazała na łóżko pod ścianą, równocześnie wydając
Pulkinowi serię krótkich poleceń w języku rosyjskim. Podbiegła, zrzuciła z łóżka jednym
ruchem lalki i zabawki i odsunęła puchową kołdrę.
- To pokój moich córek - wyjaśniła, gdy Josh kładł nieprzytomną Tatianę na powleczonym
śnieżnym prześcieradłem materacu. - Syn i córki są w tej chwili wraz ze swoim ojcem na
przejażdżce, lecz niebawem wrócą. W taką pogodę najlepiej siedzieć w domu. Odzienie
księżnej aż ocieka wodą. Biedactwo! Żeby tylko nie nabawiła się jakiejś strasznej choroby.
Pochyliła się nad Tatianą, by rozwiązać rzemyki jej futra. Te jednak, spęczniałe od wilgoci,
stawiały zdecydowany opór jej szczupłym, delikatnym palcom.
- Wyręczę panią - rzekł Josh, zrzucając płaszcz dla większej swobody ruchów. - Proszę
też nie zapominać o sobie i wysuszyć się. Przy braku odporności organizmu nawet lekkie
przemoczenie może okazać się zabójcze. Przydałoby się też coś gorącego do picia.
- Już wydałam stosowne polecenia. - Helena odgarnęła włosy drżącą ręką. - Pan Pulkin ma zająć
się wszystkim.
- W takim razie proszę iść się przebrać, ja zaś przejmuję opiekę nad Tatianą - rzekł Josh
tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Na twarzy Heleny odmalowało się zaskoczenie. Z czymś takim jeszcze się nie zetknęła. Oto
skądś spoza gór przybywa amerykański traper i jej, siostrzenicy cara Wszechrosji, wydaje
rozkazy! Mało tego. Inną rosyjską arystokratkę nazywa po imieniu. W Petersburgu za taką
zuchwałość zapłaciłby językiem, jeśli nie całą głową. Nawet tutaj, gdzie specyficzne warunki życia
niejako niwelowały podziały społeczne, Helena dbała o zachowanie hierarchii.
Tymczasem Amerykanin, jak gdyby zapomniawszy o niej, pani tego domu, rozbierał
Tatianę z przemokniętego skórzanego odzienia. Futro z lisów leżało już na podłodze i zaraz w
jego ślady miały pójść rajtuzy.
Oczy Heleny stały się okrągłe ze zdziwienia. Na świętą Zofię! Jej przyjaciółka pod
skórzanymi spodniami nie miała żadnej bielizny! Zajaśniały białością toczone uda, mignęło
coś ponadto, lecz najdziwniejsze było to, że Amerykanin nic sobie z tego nie robił, dotykając
ciała Tatiany ze swobodą sugerującą innego typu zażyłość.
Dobrze! - pomyślała Helena, wycofując się do swego pokoju. Bardzo dobrze! Po tych
pełnych zmartwień i zgryzot latach współżycia z przystojnym, czarującym, lecz jakże
nieodpowiedzialnym Aleksiejem Tatianie należała się jakaś odmiana w ramionach
prawdziwego mężczyzny. Rzecz jasna, ta przygoda miała być balsamem na dawne rany, w
żadnym jednak przypadku receptą na dalsze życie.
Ona, Helena, od początku przestrzegała Tatianę przed lekkomyślnym i próżnym
Aleksiejem. Cóż jednak znaczy rozsądek wobec pierwszej namiętnej miłości! No i stało się -
Aleksiej wplątał się w szaleńczy spisek przeciwko carowi i skończył marnie. Najgorsze
jednak, że za błąd męża musiała zapłacić żona. Wieść o zemście cara dotarła nawet do
dalekiego Fort Ross.
A teraz na tych rubieżach świata pojawiła się Tatiana Grigoriewna, bez męża i ojca, sama
jak ten palec. I zostanie tutaj, przysięgła sobie w duchu Helena. Czas leczy rany, Tatiana
odzyska siły i być może znowu nauczy się śmiać.
Kto wie, może nawet jej serce otworzy się na miłość.
Ten Amerykanin faktycznie mógłby tu odegrać pozytywną rolę. Miał miły uśmiech,
imponującą posturę i bezpośredni sposób bycia. Równocześnie ta jego bezpośredniość łączyła
się z pewną elegancją i znajomością manier. Bądź co bądź, gdy całował ją w rękę, czynił to z
wprawą salonowca. Kim zatem był naprawdę? Musi poprosić Aleksandra, aby zasięgnął o
nim języka.
W tej chwili jednak najważniejsza była Tatiana i jej zdrowie.
Helena zapięła ostatnią haftkę sukni, w którą się przebrała, i pospieszyła do pokoju córek.
Już od progu rzuciła:
- Michaił Pulkin zaprowadzi pana na kwaterę. Tam będzie pan mógł zmienić ubranie na
suche i odpocząć po podróży. Wydam też odpowiednie dyspozycje odnośnie posiłku. O
księżnę proszę się nie martwić. Zostawia ją pan pod moją opieką.
Zrobił dwa kroki ku drzwiom, lecz zaraz się zatrzymał i odwrócił.
- Zdaje się, że już odzyskuje przytomność - rzekł niepewnym głosem.
- Ufajmy, że wszystko dobrze się skończy.
- Nie zaszkodziłoby dać jej do picia coś ciepłego.
- Oczywiście. Samowar jest już nastawiony. Zielona herbata koi nerwy. Dostanie też kieliszek
nalewki.
- Jakiej nalewki?
- Na tarninie.
Josha dręczył niepokój. Podczas przeprawy przez góry przyszło im pokonać wiele
przeszkód. Tatiana ani razu nie zemdlała, nie okazała też najmniejszej fizycznej słabości.
Wystarczyły jednak trzy słowa, by straciła przytomność i teraz leżała na łóżku, blada jak
opłatek.
Helena na chwilę opuściła pokój. Wróciła z karafką w jednej dłoni, a kieliszkiem w
drugiej. Odlała do kieliszka niewielką ilość mętnawego płynu, po czym karafkę wręczyła
Joshowi.
- To dla pana. Wystarczy, żeby pan się rozgrzał i zapomniał o trudach podróży. Zobaczymy
się po południu. Michaił czeka na pana w salonie.
Zamiast posłusznie wypełnić wolę gospodyni, Josh przytknął karafkę do ust i wypił sporo,
sądząc, że ma doczynienia z winem. Natychmiast jednak przekonał się, że się przeliczył.
Żywy ogień spłynął mu po gardle w głąb przełyku i zaczął przepalać wnętrzności. Poczuł, że
się dusi. Na czoło uderzyły mu poty. Serce waliło jak oszalałe.
- Co to za specyfik? - udało mu się wreszcie wykrztusić.
- Spirytus, którym zalewamy owoce tarniny. Jest dwa razy mocniejszy od wódki pędzonej z
jęczmienia czy żyta.
Josh podniósł karafkę pod światło i spojrzał na jej zawartość ze szczerym podziwem. Zdarzało
mu się pijać różne alkohole, żaden jednak nie miał takich palących właściwości.
- Powiedziałbym, że pięć razy mocniejszy - rzekł, czując rozpływające się po całym ciele
ciepło.
Dama w niebieskiej sukni nie skomentowała tej uwagi. Usiadła na brzegu łóżka, uniosła
głowę Tatiany i wlała jej do ust kilka kropel ognistego płynu. Reakcja chorej niewiele się
różniła od reakcji Josha. Tatiana zakrztusiła się, szeroko otworzyła usta, a zaraz potem oczy.
Błędnym wzrokiem rozejrzała się po pokoju, aż odnalazła twarz przyjaciółki. Wtedy jej
oczy napełniły się łzami. Piersią wstrząsnął szloch. Hrabina odstawiła kieliszek i zamknęła
Tatianę w czułym uścisku. Tuliła ją, głaskała i nie szczędziła słów pociechy.
Josh poczuł się jak kowal, który widzi, że do młynarza chodzą kuć konie. To on w tej chwili
powinien pocieszać Tatianę i trzymać ją w ramionach. A ona na jego piersi powinna
wypłakiwać swój ból. Był jej to dłużny - powinien okazać Tatianie co najmniej taką samą
pomoc, jakiej doświadczył od niej tam, w górach.
Wyszedł z sypialni ze ściągniętymi brwiami. W salonie schylił się po strzelbę, zawiesił ją na
ramieniu i odwrócił ku czekającemu nań młodemu mężczyźnie w binoklach. Na jego twarzy
malowała się troska.
- Biedna Tatiana Grigoriewna - rzekł z nutą szczerego żalu w głosie - jakże przeżywa tę
stratę! Najpierw srogi los zabrał jej męża, a teraz ukochanego ojca!
Josh kiwnął głową i zaczął coś gmerać przy zamku strzelby.
- Na szczęście jednak - ciągnął urzędnik - znalazła się wśród swoich, którzy otoczą ją troską
i opieką.
- Miło jest być wśród swoich - rzucił półgębkiem Josh.
Właściwie powinien być rad, że pozbył się ciążącej na nim podczas wędrówki
odpowiedzialności. Tatiana jest bezpieczna, nic już jej nie grozi. Dotarła do Fort Ross, celu
swej eskapady. Doprowadziła ją tutaj zarówno jej żelazna wola, jak i miłość do ojca.
Po chwili Josh i Michaił szli przez rozmiękły od deszczu plac.
- Hrabia Roczew powinien wrócić w porze obiadu - oświadczył Rosjanin, stawiając
kołnierz surduta, jako że pogoda wciąż się pogarszała. - Zapewne poprosi pana na rozmowę.
Te słowa przypomniały Joshowi o jego misji.
- Będę wdzięczny, jeżeli hrabia zechce poświęcić mi trochę czasu.
Minęło kilka godzin i Josh wraz z Michaiłem szli ponownie przez plac, tyle, że w przeciwnym
kierunku.
Michaił, jak dowiedział się Josh z ust swego rozmówcy, był młodszym synem admirała
rosyjskiej floty. Jednak już od chłopięcych lat zdradzał mało wojownicze usposobienie, ojciec
więc wysłał go do Fort Ross, aby zapewnił sobie przyszłość w Rosyjskiej Kompanii
Futrzarskiej. Zaczął jako skryba, z czasem awansował i obecnie pełnił obowiązki osobistego
sekretarza gubernatora kolonii.
-
Na razie wzięto mnie na okres próbny - zwierzał się Joshowi, kiedy walcząc z
wiatrem, zmierzali ku domostwu na wysokiej podmurówce. - Jeżeli sprawdzę się, to będę dalej
awansował. Rosyjska Kompania Futrzarska obejmuje swym zasięgiem ogromne tereny. Nie uda
się tutaj... to przeniesiemy się na Alaskę bądź do Archangielska.
Uwagi Josha nie umknęło krótkie zająknięcie w ostatnim zdaniu, lecz nie miał czasu na
rozwinięcie tematu. Znaleźli się, bowiem w gabinecie hrabiego Roczewa. Gubernator okazał się
wysokim, łysym mężczyzną o przenikliwym wzroku, lecz miłym uśmiechu. Josha powitał bardzo
serdecznie.
-
Proszę zająć któryś z tych foteli, monsieur Jones. Jest pan moim gościem.
Zdążono już mnie powiadomić, ile zawdzięcza panu hrabina Karanowa.
-
Czy mogę spytać o jej zdrowie?
Hrabia potrząsnął głową.
- Jeszcze nie otrząsnęła się z pierwszego szoku. Bardzo kochała swojego ojca.
- Tak, sir.
- Śpi teraz. Czuwa przy niej moja żona. Pana płaszczem zaopiekuje się służący.
Josh uwolnił się z płaszcza i wręczył go służącemu. Płaszcz był jego, lecz już koszula i
spodnie zostały pożyczone. Rosjanie proponowali mu również różne wierzchnie okrycia, lecz
wszystkie okazały się za ciasne w ramionach. Chcąc nie chcąc, Josh wybrał się na to
spotkanie w starym przemoczonym płaszczu.
Gospodarz i jego gość przeszli w pobliże kominka.
- Najpierw napijmy się - zaproponował hrabia - potem zaś z przyjemnością posłucham
pańskiej relacji z przeprawy przez góry. Michaile, zatroszcz się, proszę, o nasze kieliszki i
czuj się zaproszony do rozmowy.
Sekretarz podszedł do rzeźbionego kredensu, rozlał złotawy płyn z butelki, po czym powrócił z
trzema pełnymi kieliszkami. Josh przypatrzył się uważnie swojemu. Nie wolno mu było
przesadzać w piciu, tym bardziej, że nalewka już i tak zrobiła swoje. Na szczęście wyczuł
zapach brandy, napitku, który nie miał dlań żadnych tajemnic.
Hrabia Roczew zaproponował wzniesienie toastu za szczęśliwe przybycie do Fort Ross i za
cara. Josh podziękował za gościnność, której licznych dowodów już zdążył doświadczyć. Po tej
wymianie grzeczności wypili i usadowili się w fotelach.
- Tak więc, monsieur Jones...
- Josiah, jeżeli hrabia nie ma nic przeciwko temu. Albo po prostu Josh. My, Amerykanie,
wolimy prostotę od komplikacji.
Gubernator uśmiechnął się.
- Faktycznie, na tym kontynencie nie przywiązuje się większej wagi do form i tytułów.
Europa pod tym względem jest całkowicie inna. Ale powróćmy do zasadniczej kwestii. Jak
doszło do tego, Josh, że zgodziłeś się, prze prowadzić Tatianę Grigoriewną przez góry?
Joshowi przyszło na myśl, że mógłby odpowiedzieć na to pytanie na dziesięć różnych
sposobów. Mógłby wspomnieć o Chogarnie i jego decyzji pozbycia się dumnej i upartej
kobiety. Albo o przyjęciu przez Tatianę jego warunków, a wśród nich tego najważniejszego
określającego formę zapłaty za przysługę. Albo o jej rozpaczliwej determinacji wyrwania się z
doliny i dotarcia do Fort Ross z koszem zrazów drzew owocowych.
Wzruszył ramionami.
- Natknąłem się na nią w dolinie Indian Hupa po wschodniej stronie Sierra Nevada. Zawieźli
ją tam ci, którzy wyłowili ją z morskich odmętów. Poprosiła mnie o pomoc. Próbowałem
wytłumaczyć jej, że najlepiej zrobi, zostając w wiosce, aż stopnieją śniegi. Wtedy mogłaby
podjąć próbę przejścia przez góry. Ale to uparta kobieta. Jeśli sobie coś postanowi, realizuje
to z żelazną konsekwencją. Poza tym bardzo jej zależało na dostarczeniu tu zrazów w
odpowiednim czasie.
- To jest tak zwanego Carskiego Skarbu. - Hrabia uniósł kieliszek do ust. - Ojciec księżnej
jest... był sławnym botanikiem. Miałem zaszczyt być wtajemniczony w jego eksperymenty
związane z uszlachetnianiem jabłoni i grusz. Wierzył, że udało mu się wyhodować nowe
odmiany, które na tutejszej piaszczystej ziemi będą obficie owocować co roku.
- Zdążyłem zauważyć, że córka podziela wiarę ojca - rzekł Josh. - Przyjęła za pewnik, że
przyszłość Fort Ross zależy od wydajności tutejszego sadownictwa.
Roczew i Pulkin wymienili spojrzenia.
- Cóż - powiedział gubernator, ważąc każde słowo -w moim przekonaniu nie zdradzam
żadnej tajemnicy państwowej, stwierdzając, że nasz imperator krytycznie ocenia stosunek
zysków do poniesionych tu nakładów.
- Tak - wtrącił się do rozmowy młodzieniec w binoklach - zyski już od lat nie są na miarę
początkowych oczekiwań.
- Osoby, które zainwestowały ogromne sumy w Rosyjską Kompanię Futrzarską - ciągnął
Roczew - stanęły przed perspektywą bankructwa. Wydry zniknęły z tych wód i bodaj nigdy
już nie powrócą. Rzecz w tym, że do grona głównych inwestorów należy sam car Mikołaj.
Josh przywdział na twarz maskę obojętności.
- Byłem tu kilka lat temu. Już wtedy mówiono, że polowania na wydry przestają być
opłacalne. Równocześnie szukano jakiejś drogi wyjścia. Padł pomysł wybudowania stoczni.
Miało to zapewnić godziwe zyski, porównywalne z tymi z pierwszych lat istnienia kolonii.
Roczew wpatrzył się w kieliszek niczym w czarnoksięską szklaną kulę.
- Niestety, pomysł wykorzystano tylko połowicznie. Zapleczem każdej stoczni są lasy. W
okolicy lasów nie brakuje, a na jakość drzewostanu nie możemy się skarżyć. Dlatego padło
wiele buków, dębów, sosen i sekwoi, zaś te ostatnie, zdarzało się, miały po pięćdziesiąt i
więcej metrów wysokości. Uzyskany w ten sposób budulec nie został odpowiednio
zakonserwowany. Być może w tym wilgotnym, dość specyficznym klimacie w ogóle nie
można go było zakonserwować. Tak czy inaczej, zgnilizna zaczęła toczyć statki, zanim jeszcze
zostały spuszczone na wodę. Wprawdzie te, które ukończono, pływają do tej pory wzdłuż
wybrzeża, ale na dłuższe trasy nie można ich wysyłać. W rezultacie sadownictwo i uprawa
roli jest w tej chwili naszym głównym zajęciem.
- I hodowla - dorzucił sekretarz z niewesołą miną. -Choć nasi koloniści znaleźli się niedawno
w nie lada kłopocie. Rząd meksykański wprowadził na produkty zwierzęce tak wysokie cła, że
handel z Kalifornią stanął ostatnio pod znakiem zapytania. Nasze garbarnie wyrabiają skóry
najwyższej jakości, co z tego, kiedy cła ochronne... - Urwał, jakby doszedł do wniosku, że nie
musi kończyć tego zdania.
- Te cła - podjął hrabia - zadały nam dotkliwy cios. Przez całe lata wysyłaliśmy do Kalifornii
broń, skóry, bele materiałów, otrzymując w zamian zboże i inne produkty rolne. Dzisiaj
jedynie najbogatsi, jak na przykład kapitan Johann Sutter, mogą sobie pozwolić na handel z
nami.
- Kapitan Sutter?
Roczew uśmiechnął się.
- Człowiek prawdziwie nietuzinkowy. Szwajcar z urodzenia, obywatel Meksyku z wyboru.
Jego rozległe włości rozciągają się wzdłuż rzeki Sacramento. Nowe taryfy i obostrzenia w
handlu, wprowadzone przez rząd Meksyku, dotknęły go dość boleśnie. Jego wściekłość jest
może nawet większa od naszej. - Hrabia odstawił pusty kieliszek. - Ale dość o sprawach
związanych z Fort Ross. Ciekawi jesteśmy sytuacji na wschodnim wybrzeżu. Czy faktycznie
upada tam handel futrami? Dotarły do nas wieści, że cena skór bobrowych spadła tak
bardzo, iż traperzy zaczynają już ściągać z gór na wielkie równiny.
- To prawda - odparł Josh, chętnie zmieniając temat rozmowy. Jakkolwiek hrabia nie
powiedział, wprost, że Rosjanie rozważają możliwość wycofania się z Fort Ross, dawał
wyraźnie do zrozumienia, że sytuacja do tego dojrzała. Poza tym on, Josh, zamierzał zabawić
w forcie kilka dni i sprawdzić naocznie, jak radzą sobie rosyjscy koloniści. Wyjedzie stąd, gdy
Tatiana odzyska pełnię sił.
Oddalając od siebie obraz jej pięknej twarzy, który podsuwała mu wyobraźnia, Josh w kilku
zdaniach zrelacjonował przyczyny kryzysu. Po dwudziestu latach mody na bobrowe kapelusze,
bez których dżentelmeni nie czuliby się dżentelmenami, nastąpił nagły zwrot. Teraz
popularnością cieszyły się cylindry i kapelusze z miękkiego filcu. W ogóle w modzie
męskiej odchodzono od skór i futer. Tym samym myśliwi i traperzy musieli szukać innych
źródeł zarobku. Rozwijało się osadnictwo. Ameryka się przeobrażała.
Stopniowo rozmowa zaczęła przybierać osobiste tony. Gubernator uprzejmie zagadnął
Josha o jego dom i rodzinę. Amerykanin powtórzył rzeczy ogólnie znane. Wyjaśnił, że zanim
stał się człowiekiem gór, długo nosił wojskowy mundur. Czego nie chciał wyjawić, zmilczał. O
swej obecnej misji nie powiedział słowa.
Do gabinetu wpadła urocza dziewczynka z różową buzią i włoskami jak u aniołka. Podbiegła
do hrabiego, rzucając w przelocie ciekawe spojrzenie na Josha. Zaczęła wdzięcznie paplać w
swoim ojczystym melodyjnym języku.
- Mów po angielsku, Irina - upomniał ją ojciec, żartobliwie grożąc palcem. - W obecności
gości zawsze używaj tego języka.
Dziewczynka zaczęła potykać się na poszczególnych słowach.
- Mama... mama prosi na... - Urwała i zarumieniła się.
- Mama prosi na obiad, czy tak? Mała Irina kilka razy kiwnęła głową.
- A mama usiądzie z nami do posiłku?
Okalana złocistymi kędziorami główka zaczęła dla odmiany poruszać się w lewo i w
prawo.
- A więc zjemy bez mamy?
- Tak, tatusiu.
Hrabia podniósł się z fotela.
- A zatem chodźmy się posilić, Josh. Michaile, ty zaopiekuj się Iriną.
Tego wieczoru Josh wyciągnął się na dość wygodnym piętrowym łóżku w kwaterze dla
mężczyzn. Po raz pierwszy od opuszczenia doliny Indian Hupa doświadczał przyjemnego
uczucia czystości i sytości. Wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, że zdołał pochłonąć takie
ogromne ilości czarnego chleba, ziemniaków i pasztecików z mięsem. Nie stronił też od
brandy. Według wszelkich wyliczeń wypity alkohol powinien sprowadzić smaczny sen z
chwilą dotknięcia głową poduszki.
Stało się inaczej. Leżał z otwartymi oczami, wpatrując się w spód łóżka ponad nim. Do jego
uszu dolatywały chrząkania, poświstywania i śmiechy innych mężczyzn. Kiedy bezsenność
zaczęła się wydłużać, zrozumiał jej przyczynę.
Brakowało mu bliskości Tatiany. Więcej, brakowało mu samej Tatiany. Po wielu dniach
wspólnej wędrówki poczuł się nagle odcięty od źródła silnych przeżyć. Tatiana przez cały ten
czas skupiała na sobie całą jego uwagę, angażowała wszystkie jego emocje. Teraz źle mu było
bez niej.
Wszystko to oczywiście nie miało żadnego wytłumaczenia. Zdecydował się odprowadzić
ją do Fort Ross i dotrzymał słowa. Odegrał pewną epizodyczną rolę w jej życiu i mógł zejść ze
sceny. Przy okazji, i nie było to nieistotne, realizował też swoje cele wywiadowcze.
Jeżeli nawet zdarzyła się tamta szalona noc, podczas której doszło pomiędzy nimi do
zbliżenia, to już na drugi dzień odnosili się do siebie z dystansem. Tatiana dotarła do celu
podróży, on zaś musiał zdecydować, co zrobić z informacją, jaką uzyskał od hrabiego
Roczewa.
W obliczu rysującego się w najbliższej przyszłości zbrojnego konfliktu o Teksas pomiędzy
Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem niezadowolenie takich imigrantów jak kapitan Johann
Sutter mogło zaważyć na biegu wydarzeń. Los północnej Kalifornii zależał również od tego, jak
poradzi sobie Fort Ross z pogłębiającymi się trudnościami. Leżąc w ciemności i
przysłuchując się pochrapywaniom, Josh wprowadził zasadniczą poprawkę do otrzymanych
rozkazów. Ruszy na południe. Spotka się z Sutterem i porozmawia z nim, jak również z
innymi osadnikami. Wysonduje ich nastroje. Następnie przekaże swoje obserwacje konsulowi
Stanów Zjednoczonych w Monterey.
Najpierw jednak spędzi kilka dni w Fort Ross, aby poznać prawdziwe położenie tej
rosyjskiej kolonii.
Pamiętając o nowym zadaniu, Josh wstał o świcie. W sali panował jeszcze mrok, jednak
bez trudu odnalazł swoje traperskie ubranie. Powieszone przy piecu, wyschło przez noc na
wiór. Ubrawszy się, podszedł do łóżka, na którym spał Michaił Pulkin. Potrząsnął go za
ramię. Młody urzędnik wystawił głowę spod kołdry i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem.
- Widzę, że ranny z ciebie ptaszek - rzekł poziewując.
- Chciałbym obejrzeć fort i okolicę.
- Ależ proszę bardzo - bąknął tamten, po czym okrył się na powrót aż po same uszy.
Tego było trzeba Josbowi - pozwolenia. Zarzucił, więc na ramiona swój ciężki płaszcz i
skierował się ku drzwiom.
Na dworze odetchnął głęboko czystym i chłodnym powietrzem. Fort ciągle tonął w
mrokach nocy, ale wierzchołki gór już się kąpały w słonecznym świetle. Kiedy ruszył ku
bramie, wartownicy, domyślając się jego zamiarów, zaczęli zwalniać rygle. Rozległ się
nieprzyjemny dla ucha zgrzyt zawiasów. Na wprost był klif i ocean, a po lewej w niewielkiej
odległości widać było osiedle niskich chat.
Mieszkali w nich Indianie ze szczepu Pomo, którzy wczoraj zaprosili do siebie załogę łodzi.
Josh zastał gospodarzy i gości w chacie wodza. Włączył się w krąg siedzących i bez żadnych
wstępów postawił problem zapłaty. Rzucił cenę. Szyper łodzi zaczął się targować. Targi trwały
długo, lecz w końcu osiągnięto zgodę. Rozmowa zeszła na inne tematy. Josh nadstawiał
ucha. Z masy słów wychwytywał tylko te, które odnosiły się do sytuacji w Fort Ross.
Rosyjskim kolonistom nie wiodło się ostatnio najlepiej.
- Pszenica gnije od korzeni w tutejszej wilgotnej glebie - powiedział jeden z Pomo.
- Ziarno wydziobuje ptactwo i nikt tego ptactwa nie odgania - dodał drugi.
- Rosjanie nie znają się na uprawie roli - włączył się do rozmowy siwy jak gołąb starzec. -
Dobrzy z nich drwale i cieśle, ale do ziemi nie mają serca. Jedynie z ich sadów jest jakaś
korzyść. - Wskazał kościstą, pomarszczoną ręką na widoczne w oddali równe rzędy drzew. -
Ale nawet i tam słone wiatry biorą swoją daninę.
Josh w jednej chwili podjął decyzję. Tatiana mówiła mu o tych sadach tyle już razy, że
teraz postanowił obejrzeć je z bliska. Ruszył ku płaskowyżowi. Ścieżka pięła się po łagodnym
stoku. Od morza ku lądowi ciągnęła orzeźwiająca bryza. Zapowiadał się ładny dzień. W
powietrzu pachniało już wiosną.
Nagle wzrok Josha wyłowił z tła ludzką sylwetkę.
Pomiędzy szpalerami bezlistnych czarnych drzew szła wolnym krokiem kobieta. Pochyliła
głowę i uniosła z lekka spódnicę, aby jej nie zmoczyła rosa. Josh bez trudu rozpoznał w niej
Tatianę. Wydawała się zagubiona, jakby pobłądziła w nie znanej sobie okolicy. Nagle
potknęła się, zapewne o jakiś kamień, zachwiała i upadła na ziemię. Znalazła w sobie jedynie
tyle sił, ażeby podnieść się do pozycji siedzącej. Siedziała, więc na zimnej, mokrej ziemi i
jakby czekała na ratunek.
Josh przeklął i puścił się biegiem. Sadził niczym jeleń, mimo że droga wiodła wciąż pod
górę. Gdy dobiegł do Tatiany, długo nie mógł wydobyć z siebie słowa. Jego szeroka pierś
pracowała jak miech kowalski.
- Co tu robisz? - zapytał wreszcie.
Powoli uniosła głowę. Na widok jej bladej twarzy i zaczerwienionych od płaczu oczu
Joshowi ścisnęło się serce. Ujął Tatianę delikatnie pod ramię i pomógł jej wstać.
Natychmiast wsparła się o jego pierś, jakby było to czymś oczywistym. Ogarnął ją
ramionami w opiekuńczym geście. Zanurzył twarz w jej włosach. Były miękkie, wilgotne i
pachniały bzem.
- Przykro mi z powodu śmierci twego ojca, moja ty kruszyno - rzekł głosem pełnym
współczucia. – Wczoraj nie miałem okazji, by ci to powiedzieć, lecz teraz mówię, że jesteś
moją największą troską.
Przytuliła się do niego, jakby był skałą i opoką, a równocześnie źródłem wszelkiej pociechy.
Szyję łaskotał mu gorący oddech. Poczuł, że ciałem jej wstrząsa dreszcz. Ogarnął ją mocniej
ramionami.
Stali teraz niczym para kochanków, świadomych tylko siebie, głuchych i ślepych na
otaczający ich świat. Wiał wiatr, świergotały ptaki, kicając przebiegł królik, naprawdę
zanosiło się na wiosnę, oni jednak w tej chwili znajdowali się poza czasem.
Z tego bez czasu i tkliwego odrętwienia pierwsza wyrwała się Tatiana. Cofnęła się o krok.
Ubrana była w prostą czarną suknię i szary wełniany płaszcz sięgający kolan.
Szyję jej ozdabiał haftowany kołnierzyk w kształcie stójki, musiała, więc trzymać brodę
wysoko uniesioną. W tym europejskim stroju tak bardzo różniła się od Tatiany w koźlich
skórach, lisiurze i bobrowym kapeluszu, iż prawie jej nie poznawał.
- Dziękuję za serdeczne słowa - rzekła lekko ochrypłym głosem, a jej fiołkowe oczy znowu
zwilgotniały. - Wczoraj stało się ze mną to, co właśnie się stało, i nie mogłam wyrazić ci swojej
wdzięczności. Czynię to więc teraz. Dziękuję, Josiah, za doprowadzenie mnie do Fort
Ross. Dziękuję z całego serca.
Ogarnęła go nagła pokusa powiedzenia jej wszystkiego. Ale zanim zdążył wyznać, dlaczego
towarzyszył jej aż do tego miejsca, Tatiana pochyliła się i podniosła z ziemi dużą płócienną
torbę, której dotychczas nie zauważył. Wyjęła z niej wiązkę zrazów.
- Przyszłam tu, aby wypełnić polecenie ojca.
- Myślałem, że...
Na jej wargach pojawił się jakby cień bolesnego uśmiechu.
- Myślałeś, że śmierć mojego ojca unieważniła wszystko. Wręcz przeciwnie. Teraz
muszę udowodnić, że mój ojciec miał rację. Jeżeli tylko jeden zraz się przyjmie, jeżeli tylko
jedno drzewo będzie co roku uginać się pod ciężarem owoców, Fort Ross podźwignie się z
kłopotów. Ojciec nauczył mnie przeszczepiania drzew. Za chwilę się okaże, czy nie
zapomniałam jego nauk, rad i wskazówek.
W jej dłoni pojawił się mały kozik o krótkim ostrzu, tak zwany szczepak. Nacięła nim korę
konaru najbliższego drzewa i rozchyliła płaty. Ukazał się żółtawy rdzeń. Następnie wyjęła z
wiązki pojedynczy zraz i precyzyjnym ukośnym cięciem skróciła go o kilka oczek.
- Patrz uważnie - rzekła, nie kryjąc podniecenia. – Te raz wsuwam przycięty zraz pod korę,
ale tylko do najniższego oczka. Nie dziw się, że trzęsą mi się ręce. Przeszczepianie to trudna
sztuka, wymaga wielkiej precyzji. Jest kilka metod, lecz ja szczepię „w kożuchowkę". A teraz
potrzymaj ten pęd i uważaj, żeby nie drgnęła ci ręka. Ja tymczasem obwiążę konar rafią i
posmaruję miejsce szczepienia specjalną maścią.
Josh posłusznie wykonał rozkaz ogrodniczki.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Minęło kilka dni. Tatiana rzuciła się w wir pracy. Wracała z sadu zmęczona, lecz każde kolejne
przeszczepione drzewo koiło jej ból niczym balsam.
Czasami zdawało się jej, że słyszy dobroduszny głos ojca, tłumaczącego, w którym miejscu
nacinać konary, jak głęboko wkładać młode pędy i ile razy okręcać rafią miejsce szczepienia.
Prawie widziała owo szczególne światło w jego oczach, kiedy wpadał w zapał, odkrywając
przed nią tajemnice sadownictwa. Powoli ustępowało dotkliwe poczucie straty i przychodziło
pojednanie z losem, oparte na niewzruszonej wierze w boże miłosierdzie.
W sadzie pomagali jej Rosjanie i Indianie Porno, którzy skracali konary i wycinali zbędne
odrosty. U jej boku widać było też Josiaha. Był niczym paź królowej, nieodstępny i bardzo
uczynny. Raz tylko oddalił się, a było to wówczas, kiedy hrabia Roczew zaprosił go na
zwiedzanie garbarni i młyna.
- Idź - powiedziała Tatiana, przeciągając brudną dłonią po spoconym czole. - Aleksander
będzie rad z twego towarzystwa, ja zaś w razie czego poproszę o pomoc któregoś z
pracowników.
Kiwnął głową, tak iż nikt nie mógłby się domyślić, że odchodzi niechętnie.
Odprowadziła go wzrokiem, a że szedł pod słońce, osłoniła oczy dłonią. Pokonywał
przestrzeń długimi krokami, wysoki, smukły, a równocześnie mocno zbudowany. Ważył
odpowiednio do swojej postury, tym bardziej więc zdumiewał koci wdzięk jego ruchów.
Zagarniał wiatr swymi szerokimi barami. Nieoczekiwanie przypomniały się Tatianie słowa
Re-Re-An.
Był mężczyzną w każdym calu. Tak uważała młoda Indianka i tak sądziła ona, rosyjska
arystokratka. Ku zaskoczeniu Tatiany, w kilka dni później Helena powiedziała mniej więcej
to samo w dzień świętego Sergiusza, patrona cerkiewki, górującej swymi kopułami nad
innymi budowlami Fort Ross. Pracowano, więc tylko do południa, potem zaś mieszkańcy
fortu zakosztowali łaźni i wypoczynku. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy do
przydzielonego Tatianie pokoju weszła Helena. Z jej ramienia zwisała suknia, jakby dopiero
co odebrana od krawca.
- Nie możesz pokazać się wieczorem w tej czarnej sukni - oświadczyła, lustrując
przyjaciółkę uważnym spojrzeniem. - Jest znoszona, a poza tym niemodna.
Tatiana zrobiła nieokreślony ruch ręką. Doprawdy, najmniej obchodził ją własny wygląd.
Helena natomiast wciąż była ową dawną Heleną. Nawet tutaj, na najdalej wysuniętej na
południe placówce rosyjskiego imperium, w sąsiedztwie dzikich gór i bezmiernego oceanu,
siostrzenica cara codziennie pojawiała się w innej sukni, a do wieczornego posiłku
przebierała się w aksamity i koronki.
- Noszę żałobę, Heleno. Nie muszę i nie powinnam się stroić.
Przyjaciółka potarła dłonią czoło.
- Kiedy opuściłaś Petersburg? - zapytała.
Tatiana, niczym widz oglądający teatr cieni, zobaczyła siebie jadącą powozem, mknącą
saniami, płynącą okrętem i przedzierającą się na własnych nogach przez góry. Tak, była to
niewątpliwie długa podróż.
- W październiku. Mam jeszcze przed oczyma przepyszną złocistość parku otaczającego nasz
pałac.
- Teraz mamy marzec - przypomniała jej Helena. -Jakkolwiek dowiedziałaś się o tym z
wielkim opóźnieniem, twój ojciec nie żyje już od prawie pół roku. Powinnaś nosić żałobę, ale
nie musisz chodzić w głębokiej czerni. Tu jest suknia, w której chciałabym widzieć cię
dzisiaj.
Uniosła rękę, przez którą miała przerzuconą jedwabną suknię w lawendowym kolorze,
obramowaną czarnymi koronkami, prostą, a zarazem wytworną.
- Heleno, nie mogę!
- Przypominam ci zatem słowa carowej, która w tamtym roku ogłosiła, że po trzech
miesiącach głębokiej żałoby dopuszcza się kolor szary i lawendowy. A poza tym, jutro twój
Amerykanin opuszcza nas. Chcesz, by wyjechał, zapamiętując ciebie w koźlich skórach i
kruczej czerni?
- On nie jest „moim" Amerykaninem - szybko zaprotestowała Tatiana.
Helena wydęła usta.
- Zauważyłam, że pożera cię wzrokiem. Tamtego zaś dnia, gdy padłaś mu w ramiona,
dotykał twojego ciała z bezceremonialną poufałością.
Tatiana tupnęła nogą.
- Heleno, opamiętaj się! Nie padłam mu w ramiona, tylko straciłam przytomność.
- Znam cię, Tatiano. Jesteś kobietą z krwi i kości, a pan Jones też nie wygląda mi na
ascetę. Więc proszę, nie próbuj mi wmawiać, że tam w górach łączyło was jedynie
zamiłowanie do długich pogawędek.
Tatiana zarumieniła się po korzonki włosów. Przeniosła wzrok w kąt pokoju, nie mogąc
wytrzymać spojrzenia przyjaciółki.
Helenę opanowały wyrzuty sumienia. Objęła Tatianę i przygarnęła do piersi.
- Jeżeli dopuściłam się insynuacji, to wybacz mi, najmilsza. Najdalsza jestem od zawstydzania
cię. Miałam jedynie nadzieję, że po tych wszystkich złych doświadczeniach z Aleksiejem
zaznałaś radości i ukojenia w ramionach prawdziwego mężczyzny.
- Owszem, zdarzyło się coś takiego.
-
Widzisz! Intuicja mnie nie zawiodła. Usiądź i opowiedz mi o wszystkim.
Tatiana z westchnieniem opadła na krzesło.
- Właściwie niewiele mam do powiedzenia. Była taka noc, gdy ulegliśmy namiętności.
Zdarzyło się to tylko raz.
- Dlaczego?
- Cóż, objawił mi się w całej swej męskiej urodzie. Uświadomiłam też sobie jego delikatność i
wielkoduszność. Poczułam, że jest jedyną bliską mi osobą. Byłam mu wdzięczna za jego
starania.
- Ale ja zapytałam, dlaczego tylko raz. Inna kobieta, weźmy mnie za przykład, będąc sama w
górach z takim mężczyzną, ulegałaby pokusie każdej nocy.
- To tylko słowa, Heleno. Nigdy byś tego nie zrobiła. Dla ciebie Aleksander jest wszystkim,
świata poza nim nie widzisz. Wątpię, więc, byś z własnej woli stała się kochanką jakiegoś
nieokrzesanego trapera.
- I tu pojawiają się pewne wątpliwości. Aleksander, bowiem powiedział mi o nim rzecz nader
interesującą. Ów, jak ty go nazywasz, nieokrzesany traper był przez szereg lat oficerem
prezydenckiej gwardii.
- Zupełnie jak Aleksiej - wyszeptała Tatiana omdlewającym głosem.
- Nie porównuj go do Aleksieja!
Oczywiście, Helena miała rację. Josh, w odróżnieniu od Aleksieja, potrafił panować nad
swoim ciałem i jego zachciankami. Czyż sięgnął po nią po pierwszym dniu ich wspólnej
wędrówki, gdy zgodnie z umową miał do tego pełne prawo? A kiedy już doszło między nimi do
zbliżenia, czyż domagał się powtórzenia tamtych rozkosznych chwil? Wprost przeciwnie.
Przyjął postawę chłodną i pełną rezerwy. Przecież sam jej powiedział, że jego sercem może
władać tylko jedna pani.
I to chyba najbardziej różniło go od Aleksieja.
Tatiana pokiwała głową.
- To, o czym mówimy, stało się na skutek zarówno jego, jak i moich pragnień. Tak naprawdę
jednak nic dla nie go nie znaczę. Wciąż kocha kobietę, którą zamierzał niegdyś poślubić.
Helena energicznym ruchem usiadła na krześle. Paliła ją ciekawość.
- Co to za kobieta?
- Niewiele wiem o niej. Znam tylko jej imię. Catherine. Josiah nie rozstaje się z jej miniaturą.
- Dlaczego się nie pobrali?
- Umarła. - Tatianie zadrżał głos. - Nie żyje już od sześciu lat, jeśli dobrze pamiętam. Po jej
śmierci Josiah z oficera przeobraził się w człowieka gór.
W pokoju zaległa cisza. Obie kobiety myślały w tej chwili o tym samym - o ulotności,
przemijalności ziemskiej egzystencji.
Milczenie przerwała Helena.
- Czy chcesz, żeby ów Josiah Jones zaczął naprawdę cię pragnąć, moja miła?
- Nie! Tak! Sama nie wiem. - Tatiana spojrzała na przyjaciółkę z wyrazem męki na twarzy.
- Zresztą, jaki sens mogłaby mieć ta znajomość? On jest Amerykaninem, ja Rosjanką. Jutro
on pójdzie swoją drogą, a ja swoją.
- Posłuchaj mnie, Tatiano. Nie tam idziemy, gdzie każą nam iść, ale tam, gdzie prowadzi nas
nasze serce.
- Ale...
- Żadnych „ale", proszę. Kochasz tego człowieka?
- Pragnę go - przyznała Tatiana. - Pobudza moje zmysły. Drugi raz nie stracę głowy z powodu
zmysłowego odurzenia, Heleno. Konsekwencje tego są bowiem zbyt bolesne. Poza tym -
zawahała się - on kocha swoją Catherine.
- Nie używaj wielkich słów! Jeżeli nie potrafisz sprawić, żeby jakiś mężczyzna zapominał w
twojej obecności o swej miłości sprzed sześciu laty, to nie jesteś już tą Tatianą, którą niegdyś
znałam. Zresztą dość przelewania z pustego w próżne. Podnieś się i stój spokojnie. - Helena
przyłożyła lawendową suknię do twarzy Tatiany. - Doskonale. Kolor wręcz idealny. Monsieur
Jones ujrzy tego wieczoru zamiast wędrowca w koźlej skórze prawdziwie wielką damę. A
teraz przebieraj się, ja zaś biegnę po perfumy i inne drobiazgi.
Helena opuściła pokój, mijały minuty, a Tatiana wciąż stała nieruchomo z suknią przy
piersi. Rozmyślała nad pytaniem przyjaciółki. Czy naprawdę zależało jej na rozkochaniu w
sobie Josiaha Jonesa?
W zasadzie miała już gotową odpowiedź na to pytanie. Wystarczyło jej tylko pomyśleć o jego
wyjeździe. Po tylu dniach i nocach przebywania razem rozłąka z Joshem wydawała się
niemożliwa.
Nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny równie pewnego siebie, swej siły i swych racji.
Świadomy swej mocy, mógł w pewnych sytuacjach pozwalać sobie na delikatność i czułość.
I właśnie to połączenie dwóch sprzecznych żywiołów sprawiło, że obudził w niej pasję, nad
którą nie umiała zapanować.
Na czystej namiętności nie mogła wszak, poprzestać. Poprzednie bolesne doświadczenia
nauczyły ją, że trzeba myśleć głową, a nie sercem.
Josiah był wędrowcem, człowiekiem bez domu, rodziny i majątku.
Jej ziemie, a raczej ta resztka, która pozostała po konfiskacie, rozciągały się wzdłuż Wołgi.
Gdyby zrazy przyniosły ratunek Fort Ross, mogłaby wrócić do kraju z podniesioną głową, a
nawet liczyć na jakąś rekompensatę. W rezultacie mogłaby podjąć życie, jakie wiodła przed
zamążpójściem.
Nieoczekiwanie ta możliwość ją przeraziła.
Co tak naprawdę było jej pragnieniem? Czyżby chciała znów znaleźć się w cieniu cara, który
uczynił ją wdową? Czyżby marzeniem jej było tańczyć na dworskich balach i oddać swą rękę
mężczyźnie, którego tym razem wybierze dla niej imperator?
Przycisnęła rękę do serca, gniotąc jedwab sukni.
A może mogłaby uniknąć losu rosyjskiej hrabiny?
Goście zebrali się tego wieczoru na parterze piętrowego magazynu. Josh torował sobie
przejście wśród roześmianego, hałaśliwego tłumu. Poznał imiona sporej części obecnych tu
mężczyzn. Wszyscy jednak, znajomi i nieznajomi, witali go serdecznie, podobnie zresztą jak
Indianie Porno, których również zaproszono.
Rosjanie był to lud pracowity i zaradny, pozbawiony wszakże talentów rolniczych. Fort
Ross, którego zadaniem było zaopatrywać w żywność kolonistów na Alasce, nie mógł podołać
temu zadaniu. Zaledwie udawało się wyżywić obsadę tej placówki.
Dziś wszakże nic nie świadczyło o tym, że spiżarnie świecą pustkami. Wsparte na kozłach
blaty uginały się pod przeróżnymi smakowitościami, takimi jak smażone i gotowane ryby,
wonne plastry wołowiny, ziemniaki w mundurkach oraz, prawdziwa pyszność, pierogi
nadziewane mięsem z kapustą. Nie brakowało też wódki, którą rozlewano z glinianych
gąsiorków. Trzech muzykantów uprzyjemniało nastrój skocznymi lub rzewnymi melodiami.
Do Josha podszedł Pulkin z dwiema szklankami wódki.
- Pozwoliłem sobie zadbać o twoje dobre samopoczucie - rzekł z łobuzerskim uśmiechem,
wręczając Joshowi szklanicę. - Wypijmy za naszą znajomość.
Josh, pamiętając pierwszy dzień swojego pobytu i tamto przykre doświadczenie, wziął
głęboki oddech. Wypiwszy stwierdził, że pomiędzy spirytusem a wódką istnieje zasadnicza
różnica. Naśladując Pulkina, otarł dłonią usta.
- Za cara! - rzucił chwilę później jakiś krępy, brodaty mężczyzna.
Josh wlał w siebie zawartość drugiej szklanki. Hrabia Roczew wzniósł rękę, prosząc tym
gestem o ciszę.
- Proponuję teraz wypić zdrowie prezydenta Stanów Zjednoczonych - rzekł donośnym
głosem.
Zebrani ochoczo spełnili toast.
Ktoś wpadł na pomysł, żeby wypić za dobre plony, lecz w tym samym momencie drzwi
otworzyły się na oścież i weszła Helena. Podpłynęła do stołu.
- Cóż to ja widzę, mój mężu? Bez nas zacząłeś ten miły wieczór? - spytała z wesołym
uśmiechem.
Wyglądała olśniewająco - złote włosy spływały w puklach na ramiona, szyję zdobił
rubinowy naszyjnik, aksamitna suknia w kolorze czerwonym uwidaczniała wdzięczne
kształty.
Żywa reakcja hrabiego wydawała się jak najbardziej szczera.
- Ależ nigdy nie ośmieliłbym się zaczynać czegokolwiek bez mojej żony i przyjaciółki.
Toasty, które wznieśliśmy, miały nam tylko wygładzić drogę do celu. Z chwilą twojego
przybycia - jego wzrok pobiegł ku drzwiom - jak również przybycia hrabiny Karanowej
nasze święto rozpoczyna się naprawdę.
Josh na widok Tatiany oniemiał. Jej piękna twarz okolona czarnymi, lśniącymi puklami
wydawała się jak ze snu. Usta przywodziły na myśl rozkwitającą różę. Trzy-
mała się prosto i dumnie, a w jej oczach widać było ślad uśmiechu.
- Moja droga, wyglądasz dzisiaj jak za dawnych dobrych czasów. Gdyby Helena nie
zawłaszczyła sobie wszystkich tytułów, powiedziałbym, że patrzę teraz na najpiękniejszą z
pięknych.
Odpowiedzią Tatiany był wesoły śmiech. I to od tego śmiechu, a nie na skutek wypitej
wódki Joshowi zakręciło się w głowie.
- Pozwalam sobie przyjąć twoje słowa, hrabio, jako miły komplement. Jesteś bowiem
zbyt zaślepiony urodą swojej żony, by mogły istnieć dla ciebie jakieś inne kobiety.
Wdzięcznym ruchem zdjęła z ramion pelerynę i podała ją Pulkinowi. Zalśnił i zaszeleścił
lawendowy jedwab, a w głębokim dekolcie rozjarzył się na moment zawieszony na złotym
łańcuszku ametyst w kształcie łzy. Niżej zaczynała się cienista przełęcz piersi i ku niej pobiegły
spojrzenia wszystkich stojących w pobliżu mężczyzn. Josh nie stanowił wyjątku.
- A teraz - oświadczył hrabia, prowadząc damy ku honorowym miejscom przy stole -
będziemy biesiadować i bawić się zgodnie z przyjętym obyczajem. Trzeba pokazać naszemu
amerykańskiemu gościowi, jak my, Rosjanie, świętujemy ten dzień. To twoje krzesło,
przyjacielu. Dołącz do nas i pamiętaj, że dziś nie wolno się smucić.
Josh powoli osunął się na wskazane mu miejsce. Nie-
wątpliwie osoba, na którą patrzył i od której nie mógł oderwać wzroku, była ową hrabiną
Karanową, o której słyszał od pewnej niewiasty w skórzanym odzieniu i o potarganych
włosach. Tyle że ta i tamta niewiele miały ze sobą wspólnego. Tamta działała na jego zmysły,
nawiedzała go w snach i na jawie, ta sprawiała, że siedział olśniony, zadumany, posmutniały.
Wyjeżdża jutro rano - była to jego ostateczna decyzja. Zbyt długo już opóźniał swój wyjazd.
Czas na nowo podjąć tak istotną dla kraju misję. Tyle że tym razem perspektywa samotnej
wędrówki dużo mniej go nęciła i podniecała. Uświadamiał to sobie, ale w przyczyny tego
stanu rzeczy wolał nie wnikać.
Wynikało z tego, że w nim również dokonała się ogromna przemiana. Z trapera i
wojskowego przeobraził się w salonowca. Zaczął staranniej dobierać słowa i kontrolował
swoje gesty. W pewnym momencie pochylił się ku Tatianie i zapytał uprzejmie, czy życzy
sobie wina. Wolała wódkę.
Nie okazał najmniejszego zdziwienia.
Godzinę później Tatiana musiała przyznać w duchu, że wieczór nie przebiega tak, jak to sobie
zaplanowała. Zamierzała olśnić Josiaha swoim wyglądem. Oszołomić zapachami,
zafascynować nową twarzą. Tymczasem doprowadziła do tego, że siedział, jakby kij połknął, i
traktował ją jak osobę dopiero co poznaną.
On, zawsze tak naturalny i spontaniczny, nagle stał się uprzedzająco grzeczny. Prowadzili
czczą, konwencjonalną rozmowę, wzajemnie sobą zakłopotani. Na szczęście rozległy się
głośne śpiewy, a na środku sali pojawiło się kilkanaście par. Koloniści chcieli się bawić i
bawili się, ściągając uwagę siedzących przy stołach. Josiah i Tatiana jednomyślnie uznali, że
to ich uwalnia od prowadzenia banalnej rozmowy.
Bynajmniej jednak nie poprawiło to atmosfery. Tatiana jadła powoli oblane miodem
ciastko i zastanawiała się, jak przełamać rezerwę Josha. Miód spływał leniwymi strumykami
po jej palcach, więc odruchowo wysunęła język, by go zlizać. Wtedy dostrzegła w oczach
Josiaha coś szczególnego.
- O co chodzi? - próbowała przekrzyczeć głośną i skoczną muzykę. - Czyżbym nos również
miała w miodzie?
- Bynajmniej.
Zjadłszy ciastko, ponownie oblizała rozchylone i wyprostowane palce prawej dłoni. Ku jej
zaskoczeniu Josh zaczął się uśmiechać. Gdyby miała krótko określić ów uśmiech, nazwałaby
go zabójczym.
- Mogę wiedzieć, co cię tak bawi? - spytała.
Nachylił się i zbliżył usta do jej ucha. Owiał ją swoim gorącym oddechem. Poczuła, że
brakuje jej powietrza.
- Przypomniałem sobie tamtą noc w górach, gdy jadłaś pstrąga. Wtedy też oblizywałaś
palce.
Zatrzepotała rzęsami.
- I co w tym śmiesznego?
- Och, nic, absolutnie nic.
Ma się rozumieć, śmieszne to nie było, ale budziło pewne skojarzenia. Rzeczy kojarzone to
rzeczy w jakimś sensie pokrewne sobie. Tak oto tamta kobieta w koźlej skórze i ta wielka dama
w jedwabiach były bliźniaczymi siostrami. Wciąż, bowiem trudno było Joshowi uwierzyć, że
są jedną i tą samą osobą.
- Jesteś dla mnie zagadką, panie Jones - powiedziała Tatiana, kręcąc głową. - Czy
kiedykolwiek zdołam cię zrozumieć?
- Nie jestem pewien, czy w ogóle zapisane zostało w boskich planach, że kobiety i
mężczyźni mają się rozumieć.
- Więc co im pozostaje?
Odpowiedź wyczytała w jego oczach. Oblała się pąsem. Zachowywała się jak
pensjonarka.
- Chociażby wspólny taniec - odparł z szelmowskim uśmiechem.
Wstał, elegancko się ukłonił i wyciągnął rękę.
- Ale to jeden z naszych narodowych tańców. Tylko Rosjanie znają kroki i figury.
- Nie szkodzi. Indiańskie ceremonialne pląsy też nie należą do łatwych.
- Skoro tak, to prowadź, panie Jones.
Zebrała dół sukni i wstała. Co prawda, wolałaby w tej chwili statecznego gawota lub
wdzięcznego walca, ale nie mając wyboru, godziła się na cokolwiek. Wszystko dla
przyjemności złożenia swej ręki w dłoni Josiaha.
Dotyk ten jednak trwał stanowczo zbyt krótko. Tatiana znalazła się w kręgu drobiących w
tańcu, roześmianych kobiet. Z dłońmi na biodrach, łokieć przy łokciu, przesuwały się w jedną
stronę. Mężczyźni, połączeni rozpostartymi w bok ramionami, czynili dokładnie to samo, tyle
że w odwrotnym kierunku. Deski podłogi aż jęczały od ich zawadiackich przytupywań.
- Nic trudnego! - krzyknął Josiah, gdy po jakimś czasie znaleźli się znów naprzeciwko
siebie.
Tatiana odrzuciła głowę do tyłu.
- Doprawdy? Poczekaj, aż zatoczymy drugie koło.
Traf chciał, że znajdowała się dwa kroki od niego, gdy muzykanci szybciej pociągnęli
smykami po strunach. Mężczyźni nagle przykucnęli i wyrzucili jedną, a zaraz potem drugą
nogę. Pociągnięty przez innych, Josiah zwalił się na podłogę, że aż ze szpar pomiędzy
deskami poszedł kurz.
Powitano to salwą śmiechu, lecz pechowiec nie stracił pewności siebie. Skoczył z
uśmiechem na nogi i śmiało zaczął naśladować innych. Po kilku niezbyt udanych próbach
dostosował się do rytmu muzyki. Jego nogi nabrały elastyczności i sprężystości. Minęło kilka
chwil i niemal upodobnił się do pozostałych tancerzy.
Taniec miał w sobie coś z wiosennego odrodzenia. I jak po długiej zimie następuje wiosna,
owa pora krążenia soków i nabrzmiewania pąków, tak i W żyłach tancerzy pulsowała krew, a na
ich twarze wystąpiły rumieńce. Wymowa tych rytualnych pląsów wydawała się oczywista.
Mężczyźni prezentowali fizyczną sprawność, kobiety wdzięk. Tatiana nie mogła oderwać oczu
od wąskich bioder i szerokich ramion Josiaha i szumiało jej w głowie.
Gdy zaś pokrzykujący mężczyźni złamali krąg i każdy doskoczył do wybranej partnerki,
Tatiana stwierdziła, że ją też wybrano. Widziała tuż przed sobą dyszącą pierś Josiaha, wyżej
jego pełne żaru bursztynowe oczy, a jeszcze wyżej wzburzoną czuprynę.
Puścili się w tany. Idąc za przykładem innych, Josiah kręcił nią w miejscu, unosił ją w
powietrze, opuszczał i znów podrzucał. Gdy zaś muzyka umilkła, Tatiana nie mogła złapać
tchu, w głowie jej się kręciło. Wsparła się na Josiahu. Na świętego Igora! Pragnęła go i on jej
pragnął. W tym tańcu, nie używając słów, wyznali sobie wszystko.
- Tatiano...
Słowo to w jego ustach sprawiło, że serce jej zabiło przyśpieszonym rytmem radosnego
oczekiwania. Równocześnie rozum nakazywał jej postępować z całą ostrożnością.
- Tak?
- Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać. Bynajmniej nie chęć rozmowy wyzierała z jego
oczu.
Zwilżyła językiem wargi.
- Więc wróćmy do stołu.
Widok jej różowego języka do reszty pomieszał mu w głowie. Najchętniej uniósłby
Tatianę w powietrze, przerzucił ją przez ramię i wybiegł z sali w poszukiwaniu jakiegoś
azylu. I obojętnie, czy byłoby to łóżko, stóg siana czy jakaś rozpostarta na ziemi skóra.
Jakiekolwiek odosobnienie, gdzie mógłby bez świadków dać upust swojemu pożądaniu.
- Nie tutaj - rzekł chrapliwie, po czym wziął ją za rękę i zaprowadził przed oblicze
gospodarzy.
Ci powitali ich powrót uśmiechami. Zaślepiony namiętnością Josh nawet tego nie
zauważył.
- Proszę nam wybaczyć - rzekł, czując całą wątpliwość pretekstu - lecz musimy coś
omówić na osobności.
Aleksander Roczew uniesieniem brwi okazał zaskoczenie. Zanim jednak pozwolił sobie na
komentarz, interweniowała jego żona.
- Idźcie do salonu. Pozostaniemy tu jeszcze z godzinę, więc nikt wam nie przeszkodzi.
Żeby znaleźć się w salonie, trzeba było przejść przez plac, wejść do rezydencji i z korytarza
skręcić w pierwsze drzwi na prawo. Zrobili to wszystko, nie odzywając się do siebie ani jednym
słowem i nawet nie szukając swych spojrzeń. Kiedy zaś wreszcie Josh podniósł wzrok na
Tatianę, zobaczył jej smukłą sylwetkę na tle ognia płonącego na kominku. Pomyślał o bieliźnie,
którą miała pod błyszczącą jedwabną suknią, i poczuł, że już dłużej nie zniesie tego.
Doskoczył i chwycił ją w ramiona. Nie broniła się, gotowa spełniać wszystkie jego żądania,
więcej, spragniona tych żądań. Ich usta połączyły się w gwałtownym pocałunku.
- Tatiano - szepnął Josiah zadyszanym głosem, gdy na chwilę oderwał wargi od jej ust.
Najpierw pocałowała go, a potem dopiero zadała mu pytanie:
- Tak?
- Muszę jutro wyjechać.
- Naprawdę wyjeżdżasz?
- Naprawdę.
- Dlaczego? - Jej usta pachniały miodem. - Czy to te twoje góry cię przyzywają? Zawsze
musisz im ulegać?
Widać było, że toczy sam ze sobą jakąś straszliwą walkę. Lojalność wobec munduru, który
niegdyś nosił, nakazywała mu nie przekraczać pewnej granicy.
- Jest pewna sprawa, którą muszę doprowadzić do końca. Ale wrócę. Przysięgam. Wrócę,
zanim jeszcze zaszczepione przez ciebie pędy pokryją się listowiem.
Tatiana uwierzyła mu. Zarazem wzruszyła ją ta wiara. Głupie serce podszepnęło jej, ażeby dać
mu coś, co mogłoby przyśpieszyć powrót.
Zarzuciła mu ręce na szyję i z całej siły się do niego przytuliła.
- Twój pęd już nabrzmiał sokami, mój ty niespokojny wędrowcze.
Josh jęknął, chwycił ją na ręce i zaniósł na sofę. Bez żadnego szacunku dla szlachetnej
materii zadarł spódnicę aż po samą talię i zsunął bieliznę. Ujrzał czarny kwiat łona pomiędzy
rozchylonymi udami. Spazmatycznie zaczerpnął powietrza. Nie wolno mu było się śpieszyć.
Mieli przed sobą jeszcze pół godziny.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Godzinę później znów się pojawili na rozmiękłym po ostatnim deszczu majdanie. W miarę
jak narastał gwar bawiących się w magazynie osób, Josh szedł coraz wolniej. Nie miał ochoty
wracać na swoje miejsce za stołem, a tym bardziej nie chciał tak szybko żegnać się z Tatianą.
Obiecał jej, że wróci. Gdy tylko przekaże informacje konsulowi Stanów Zjednoczonych w
Monterey, wsiądzie na konia i ruszy do Fort Ross. Ale co potem? Co może zaproponować
nędznie opłacany oficer, i to bez żadnego majątku, świetnej rosyjskiej arystokratce? A co
pomyśli sobie Tatiana, gdy dowie się, dlaczego odprowadzał ją do Fort Ross?
Obowiązywał go rygor zachowania tajemnicy państwowej i teraz przeklinał swój los.
Chwycił Tatianę za ramię. Stanęli kilka metrów od rozbrzmiewającego muzyką i śpiewami
budynku.
Spojrzała na niego pytająco. Dobrze widział jej twarz w świetle padającym z pobliskiego
okna. Była blada, a włosy miała w nieładzie. Josh podniósł rękę i przygładził jej jeden z
niesfornych kosmyków.
- Jutro wyjeżdżam - rzekł.
- Tak, wiem. Już mi to powiedziałeś.
- Wrócę za miesiąc, najpóźniej za sześć tygodni. Uśmiechnęła się.
- Zanim z pąków wychylą się liście.
To nie było wyznanie miłosne. To były tylko uprzejme słowa. Josiah wróci, a do tego czasu
da sobie radę z głupimi porywami serca.
- Co będziesz robiła podczas mojej nieobecności?
- Będę doglądała sadu i modliła się, żeby praca mojego ojca przyniosła owoce.
- A jeśli coś się nie uda?
- W ogóle nie dopuszczam takiej myśli. Polecił mi w testamencie doprowadzenie rzeczy do
końca. Teraz spogląda na mnie z góry i wspiera mnie swoją miłością.
Doleciał ich jakiś bolesny jęk. Tatiana wzdrygnęła się i spojrzała w tamtym kierunku.
Jednak wokół zalegała nieprzenikniona ciemność.
- Zostań tu - rzekł Josh i ruszył wzdłuż ściany budynku. Skręciwszy za róg, zobaczył zarys
sylwetki. Ktoś klęczał w błocie, trzymał się za brzuch i pojękiwał.
Nietrudno było go rozpoznać. Gładkie jasne włosy, szczupłe ramiona i binokle wskazywały
jednoznacznie na Michaiła Pulkina.
Dał się słyszeć szelest sukni i pojawiła się Tatiana.
- Michaile! Na Boga, co ty tu robisz? I dlaczego klęczysz w błocie? Czy coś się stało? Jesteś
ranny?
Młody człowiek zwrócił ku niej poszarzałą twarz. Z trudem przełknął ślinę.
- Ależ nie jestem ranny - wybełkotał. - Po prostu...
Wydał kolejny jęk i zgiął się prawie do ziemi. Kiedy się wyprostował i znów na nich
spojrzał, Josh uśmiechnął się współczująco.
- Za dużo wódki, czy tak?
Pulkin kiwnął głową. Powiększone szkłami oczy patrzyły z niemym błaganiem. Znów nim
targnęły torsje.
- Przyczyna nie jest ważna - powiedziała podniesionym głosem Tatiana. Sama była blada
jak opłatek. – Weź go pod ramiona, Josiah, i pomóż mu wstać.
Josh podniósł Pulkina z taką łatwością, jakby ten był kukiełką. Po chwili nieszczęśnik
siedział już na ławce. Usiadłszy obok, Tatiana uspokajająco poklepała go po plecach,
równocześnie każąc Joshowi przynieść wodę. Zmoczyła w niej po chwili swoją batystową
chusteczkę i rzekła do Pulkina:
- Podnieś głowę, Michaile.
- Proszę tego nie robić - wyszeptał umęczonym głosem. - Nie wolno hrabinie się brudzić.
- Daj spokój, biedaku. Pozwól, że obetrę ci twarz. Od razu poczujesz się lepiej.
- Och, czuję, że najgorsze minęło.
- Skończ z tymi głupstwami. Podnieś głowę, mówię.
Pulkin niechętnie wypełnił jej polecenie. Poddając się woli Tatiany rzucił ponad jej
ramieniem błagalne spojrzenie na Josha.
Ten zrozumiał zawartą w nim prośbę. Michaił był młodym mężczyzną i czuł jak młody
mężczyzna. Młodzi mężczyźni cierpią męki upokorzenia, gdy świadkiem ich słabości jest
piękna kobieta.
Josh postanowił przyjść z pomocą Rosjaninowi.
- Myślę, że gospodarze ucieszyliby się z twojego powrotu, Tatiano. Ja zaopiekuję się
Michaiłem.
- On jest bardzo chory.
Wziął ją pod ramię i zmusił do powstania.
- Wracaj do środka. Dopilnuję, żeby się umył i położył do łóżka.
Na twarzy Tatiany odbiło się niezdecydowanie. Przeniosła wzrok ze skurczonego PulMna
na stojącego obok niej wysokiego mężczyznę. W tej chwili niczego nie pragnęła bardziej niż
zostać z nim jak najdłużej. Chwyciłaby się każdego pretekstu, byleby tylko nie wracać do
zatłoczonej sali.
Prawda była taka, że Tatiana nie chciała, aby ta noc się skończyła. Bała się poranka, który
nieuchronnie miał nadejść. Wiedziała, że Josiah opuści fort o świcie. Rozłąka miała trwać
cztery lub sześć tygodni. Jej biedne serce mogło tego nie wytrzymać.
- Coś mi mówi, że już nie zobaczymy się przed twoim wyjazdem - rzekła z czułością i
pogładziła go po policzku. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Josiah.
- I ciebie, Tatiano.
Raz jeszcze dotknęła twarzy Josiaha i zniknęła w ciemnościach.
- Jest taka piękna - wybełkotał Pulkin, patrząc w ślad za nią. -1 taka dobra.
Dobra i okrutna, uparta i dzielna, pomyślał Josh, nagle czymś zasmucony.
- I taka nieszczęśliwa - dodał Michaił. - Czy wiesz, Josiah, że car zmusił ją, by oglądała
egzekucję swego męża?
Josh rzucił nań krótkie spojrzenie.
- Nie.
- Dowódca cesarskiej gwardii raczył trzymać ją własnymi dłońmi, gdy kat dusił jej męża. Stała
tak blisko, że widziała całą jego mękę.
- Co za barbarzyństwo!
- Wiedz, zatem, że ten jej mąż nie grzeszył mądrością. Tylko głupcy spiskują przeciwko
carowi. A teraz spadło na nią kolejne nieszczęście - śmierć ojca. To nie wszystko. Grozi jej
jeszcze konfiskata resztek majątku, a w końcu może nawet utrata głowy.
Josh chwycił Michaiła za klapy surduta.
- O czym ty mówisz, człowieku? Kto niby miałby chcieć jej śmierci? Czy chodzi o te zrazy,
które mają uratować Fort Ross?
Oczy Pulkina zdawały się w tej chwili oczyma ślepca.
- Za późno. Przyjechała za późno.
- Wyrażaj się jaśniej, człowieku. Mężczyzna w binoklach pokręcił głową.
- Nie wolno mi o tym mówić.
Josh potrząsnął nim niczym workiem grochowin.
- Pomyśl o tej kobiecie, która przed chwilą ścierała wymioty z twojej twarzy. I o tym, że
oskalpuję cię, jeśli natychmiast nie zaczniesz gadać.
Pulkin otworzył i zamknął usta. Nie uronił ani jednego słowa.
- Mów! - syknął Josh.
- Wraz z wieścią o śmierci ojca Tatiany Grigoriewny przyszła inna wiadomość. Imperator
nakazał hrabiemu...
- Co?
- Nie mogę dopuścić się zdrady...
Josh podniósł Pulkina za klapy i trzymał w powietrzu.
- Co?
- Sporządzić plany opuszczenia Fort Ross.
Josh powoli opuścił Pulkina i jego stopy dotknęły wreszcie ziemi.
- Kiedy ma się to stać? - zapytał z groźbą w głosie.
- Jeszcze nie ustalono daty. Hrabia Roczew ma dopiero nawiązać kontakt z Anglikami i
Francuzami. Chcemy zbadać, czy byliby zainteresowani nabyciem kolonii.
- Dlaczego Anglia i Francja, a nie Meksyk i Stany Zjednoczone?
- Car Mikołaj nie zniży się do rozmów z Meksykanami. To prymitywni wieśniacy. Nie ma w
Meksyku człowieka, w którego żyłach płynęłaby błękitna krew. Podobnie, wybacz mi, proszę,
rzecz się przedstawia z politykami twojego kraju. Fort Ross zostanie sprzedany Anglikom
bądź Francuzom.
- Na rany Chrystusa, czy Tatiana jest w to wszystko wtajemniczona?
- Hrabina Karanowa? Tak, ale głęboko wierzy, że cudowne zrazy jej ojca odwrócą bieg
wypadków. Car cofnie swoje rozkazy i wszystko będzie po staremu.
- Ale ty w to nie wierzysz, prawda?
- Nikt nie wierzy - odparł Michaił z jakimś bezmiernym smutkiem w głosie. - Jej ojciec był
bardzo mądrym j człowiekiem, ale nie mógł wiedzieć, że tutaj warstwa próchnicznej ziemi ma
zaledwie pół metra i jedynie zboże się udaje, o ile dopisze pogoda. Tak, tej jesieni wszyscy już
będziemy w kraju, chyba, że przedtem car Mikołaj każe nas tutaj powiesić.
Josh poczuł, że nienawidzi autokratycznego władcy Rosji. Ale inna rzecz wydawała się
stokroć ważniejsza. Nie mógł się pogodzić z przejęciem tej kolonii przez Anglików bądź
Francuzów. Zrobi wszystko, by do tego nie dopuścić. Zrobi też wszystko, by Tatiana nie
wpadła w ręce cara Mikołaja.
- Muszę powtórzyć hrabiemu Roczewowi naszą rozmowę - powiedział Pulkin, po czym
odwrócił się i zrobił kilka niepewnych kroków. - Choćby nawet miało mnie to kosztować
zesłanie.
Josh podbiegł i chwycił go za ramię. Spodobało mu się, że tamten ma odwagę przyznania
się do swoich błędów. Wiedział z doświadczenia, że przełożony zawsze lepiej traktuje
podwładnego, gdy ten stawia się przed nim w czystym uniformie.
- Daj spokój, Michaile. Lepiej wracaj do siebie i przebierz w coś przyzwoitszego. Potem
razem odwiedzimy hrabiego Roczewa.
W oczach młodego Rosjanina pojawił się płomyk nadziei. Zawsze to przyjemniej dzielić z
kimś trudne chwile.
- Porozmawiasz z nim?
- Ależ oczywiście.
Josh nie mógł przyznać się przed hrabią do swej sekretnej misji, ale mógł mu dać do
zrozumienia, że Stany Zjednoczone są zainteresowane kupnem Fort Ross. Trzeba się tylko
wywiedzieć, jaką sumą Rosjanie byliby usatysfakcjonowani.
Opuścił fort wczesnym świtem na wychudłym gniadoszu upstrzonym białymi plamkami,
którego sprzedano mu za śmiesznie niską cenę. Wjechawszy na pobliskie wzgórze, odwrócił
się i spojrzał za siebie. Mleczna, skłębiona mgła spowijała Fort Ross. Widać było jedynie
kawałek dachu magazynu i zwieńczone krzyżami kopuły cerkwi.
Zawsze było tak, że kiedy wydostawał się z miasta bądź fortu na otwartą przestrzeń, pierś
wypełniała mu jakaś ogromna radość. Tym razem było inaczej. Lasy i strumienie nie nęciły
go, a widoczne po lewej góry stwarzały wrażenie wyciętych z tektury. Zamiast pragnienia
pędu, pochłaniania przestrzeni, czuł pokusę zawrócenia ze szlaku, żeby raz jeszcze
porozmawiać z Tatianą. Może podczas tej rozmowy padłyby jakieś deklaracje i obietnice,
które uśmierzyłyby jego niepokój.
Tak, tylko co konkretnie mógłby wyznać Tatianie? Że jego uczucia przestały być już tylko
pożądaniem, zmieniając się w coś innego, co na razie trudno mu było nazwać?
Że wystarczało mu o niej pomyśleć, by od razu wszystko inne przestawało się liczyć? Że
przesłaniała mu sobą widok gór, które tak ukochał, i oceanu, który napełniał go bojaźnią
Bożą? Po prostu powtórzyłby tylko to, co rzekł w ostatnich słowach.
„Wrócę, przysięgam, wrócę".
Po tygodniu wyczerpującej jazdy Josh wjechał przez bramę posiadłości Suttera.
W ciągu ostatnich lat nieprzerwanego podróżowania poznał wiele przygranicznych fortów,
ale żaden z nich nie mógł się równać z tą prawdziwą fortecą, którą kapitan Johann Sutter
wzniósł nad rzeką Sacramento.
Duży teren otoczony był nie częstokołem, jak to praktykowano na zachodnim wybrzeżu,
tylko prawdziwym ceglanym murem o grubości ponad pół metra i wysokości około sześciu
metrów. W jego obrębie znajdowały się baraki, spichrze, piekarnia, młyn, tkalnia i liczne
warsztaty. Dodatkowe zabezpieczenie przed napaścią stanowiły liczne działa oraz uzbrojeni po
zęby wartownicy. Kłębiący się na placu tłum zdumiewał różnorodnością ras i ubiorów. Widać
było Indian, meksykańskich chłopów, wąsatych Europejczyków i Murzynów. Uszu
dochodził kwik koni i ryk bydła. Zdumiewała liczba szwendających się psów.
W głębi bielała rezydencja władcy tego awanturniczego pogranicza. Stanowiąc połączenie
pałacu i wojskowej kwatery, mogłaby długo się bronić, nawet gdyby przeciwnik sforsował
mur. Josh zatrzymał konia tuż przed solidnymi dębowymi drzwiami i zeskoczył na ziemię.
Rzuciwszy wodze chłopcu stajennemu, który wybiegł mu na spotkanie, zajął się
strzepywaniem ubrania, pokrytego grubą warstwą kurzu. Waśnie kończył, kiedy drzwi się
otworzyły i stanął w nich gospodarz.
Miał ogorzałą twarz, chociaż dopiero co skończyła się zima.
Podszedł do Josha z wyciągniętą ręką.
- Witam i zapraszam - rzekł błyskając białymi zębami. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni.
- Dzięki za miłe przyjęcie.
- Amerykanin?
- Josiah Jones, z Kentucky.
- Tak, tak, znam Kentucky. Swego czasu prowadziłem tam interesy.
- Słyszałem coś o tym.
- Wejdźmy do środka. - Josha zaraz za progiem powitał chłodny półmrok. - Pewnie chciałbyś
przepłukać gardło piwem? Bo mam też niezłe wino z własnych winogron. Wybór należy do
ciebie.
- Wolałbym napić się piwa.
- Mario! - krzyknął Sutter i zaklaskał w dłonie. -Mario!
Zjawiła się wiotka czarnowłosa dziewczyna i podczas gdy gospodarz wydawał jej polecenia
w języku hiszpańskim, Josh porządkował w myślach to wszystko, czego dowiedział się do tej
pory o Johannie Sutterze.
Kiedy zjawił się po raz pierwszy w Kalifornii, całym jego majątkiem był koń, na którym
siedział, i ubranie, które chroniło jego ciało przed zimnem i słońcem. Niebawem, siłą bardziej
swoich argumentów niż pieniędzy, których przecież nie miał, wymógł na gubernatorze
Alverado decyzję przydzielenia mu w użytkowanie szmatu urodzajnej ziemi. Nazwał swoją
posiadłość Nową Szwajcarią na cześć kraju, w którym się urodził. Będąc mistrzem w
przekonywaniu innych do swoich pomysłów, nie szczędząc też obietnic dobrych zarobków,
zgromadził pod swymi sztandarami wszystkich okolicznych osadników. Tych, którzy woleli
niezależność, Sutter zgniótł z bezwzględnością hiszpańskich konkwistadorów. Teraz władał
swymi lennami niczym średniowieczny baronet i, jeśli pogłoski były prawdziwe, buntował się
przeciwko restrykcjom handlowym, wprowadzonym ostatnio przez rząd Meksyku.
- To prawda - przyznał Sutter, gdy godzinę później siadał wraz z Joshem i innymi gośćmi
do suto zastawionego stołu. - Mam plany. Wielkie plany. Za kilka miesięcy jadę do Monterey,
by wyrobić sobie obywatelstwo Republiki Meksykańskiej.
Nabił na widelec duży kawał duszonej wołowiny i przeniósł go z półmiska na talerz.
Pozostali siedzący przy stole mężczyźni poszli za przykładem gospodarza.
- A potem trzeba mi będzie pomyśleć o karierze politycznej - ciągnął Sutter, rwąc
mocnymi zębami mięsiwo.
- Ktoś przecież musi dbać o interesy drobniejszych osadników z Górnej Kalifornii i bronić
ich przed zachłannością gubernatora Alverado.
- Tak, trzeba wreszcie pomyśleć o jakiejś skutecznej obronie - przyznał jakiś Szkot o
płomienistych włosach.
- Don Alverado nie wytyka nosa z Monterey i w rezultacie nie ma najmniejszego pojęcia,
jak wiele straciliśmy i nadal tracimy na podwyższeniu opłat celnych. Nie wspomnę już o
podatkach nałożonych na farmerów.
Josh słyszał już wielokrotnie podobne opinie. Wszyscy mówili o tym samym.
Niezadowolenie z decyzji władz Meksyku, które w imię walki z chronicznym deficytem
usiłowały kontrolować cały handel, narastało w nadgranicznych terytoriach, choć na razie
wyrażało się głównie słowami. W każdej chwili jednak mogło przerodzić się w rewoltę.
Kalifornia i Teksas, wciąż formalnie należący do Meksyku, burzyły się i krzyczały najgłośniej.
- Wyobraźcie sobie, że miesiąc temu ci cholerni Meksykanie próbowali zagarnąć jeden z
moich statków -rzekł Sutter ze świętym oburzeniem w głosie. - Twierdzili, że załadowany
jest kontrabandą.
- I nie mylili się - skomentował rudy Szkot, szczerząc zęby.
- Nie w tym rzecz - wybuchnął Sutter. - Gdyby mój przyjaciel, hrabia Roczew, nie ujął się za
mną, te meksykańskie psy spaliłyby mój statek.
Josh uznał, że pora się wtrącić do rozmowy.
- W mojej podróży na południe zatrzymałem się na kilka dni w Fort Ross. Co przede
wszystkim rzuciło mi się w oczy, to że od czasu mojej ostatniej wizyty przybyło tam wiele
budowli.
Szwajcar kiwnął głową.
- Ci Rosjanie wiedzą niewiele o rolnictwie, za to dobrzy z nich rzemieślnicy. Dałbym wiele
za ich młyńskie koła, warsztaty tkackie czy działa.
Pojawiły się kobiety, by sprzątnąć ze stołu. Mężczyźni wyciągnęli fajki. Każdy miał prawo
liczyć na przedniej marki tytoń gospodarza. Wkrótce w powietrzu rozsnuły się błękitnawe
dymki. Nie były to owe chmury burzowe, które zawisły nad Meksykiem i Stanami
Zjednoczonymi, jednak poniekąd je przypominały. Każdy czuł, że prędzej czy później dojdzie
do zbrojnego konfliktu.
- Kiedy wybuchnie wojna - rzekł Sutter, wypowiadając to, co inni myśleli – szybko
północne terytoria oderwą się od Meksyku i nikt z nas, uważam, nie będzie rozpaczał z tego
powodu. Nawet ja, który staram się o obywatelstwo meksykańskie, nie mam szacunku dla
władz lekceważących sobie dobrobyt obywateli.
Chociaż kapitan miał pełne usta frazesów na temat dobra ogółu, Josh mógłby iść o zakład,
że leży mu na sercu jedynie własny los. Zachował to jednak przy sobie, słusznie zakładając, że
lepiej nie zrażać potencjalnego sojusznika.
Opuścił gościnny dom kilka godzin później. Dowiedział się dostatecznie dużo, by nie
żałować tej wyprawy na południe. Co więcej, fanatyczny blask w oczach Suttera, gdy mówił
gościom o swoim imperium, przekonał Josha, że jego projekt ma szanse.
Teraz powinien jedynie zapoznać z tym projektem amerykańskiego konsula w
Monterey. Gdy to uczyni, będzie mógł wrócić do Fort Ross, do kobiety, którą zaczynał
uważać za swoją.
Nazajutrz Josh wszedł na pokład jednego ze szkunerów Suttera. Podróż okazała się
nieprzyjemna, gdyż wiał silny wiatr i bardzo bujało. Rzucili kotwicę w zatoce San Francisco.
Tutaj Josh przesiadł się na inny statek. Kiedy kapitan wydał już rozkaz stawiania żagli,
cały port spowiła gęsta mgła. Zabawiano się robieniem zakładów, kiedy mgła się rozproszy.
Wygrał pewien majtek, który wspomniał coś o tygodniu. Faktycznie, wypłynęli dopiero po
siedmiu dniach i od razu wzięli kurs na południe. Teraz pogoda dopisywała. Zielony brzeg
widziało się jak na dłoni i przygrzewało słońce.
Joshowi spieszyło się, więc kiedy ujrzał Monterey, wydał westchnienie ulgi. Następnie
pożegnał się z załogą, zarzucił podróżny wór na prawe ramię i pomaszerował ulicami miasta
ku placowi, przy którym mieścił się konsulat.
Lokaj wprowadził go do poczekalni i wskazał na stojący pod ścianą rząd krzeseł. Josh ani
myślał siadać, mając nadzieję na szybkie widzenie się z konsulem. Poznał go osobiście
podczas poprzedniego pobytu w Kalifornii. Henry Wetherington był dobrym człowiekiem,
ale charakteryzowała go wrodzona jankeska ostrożność i upór. On, Josh, będzie musiał
wznieść się na szczyty elokwencji, żeby przekonać konsula o konieczności szybkiego działania
w sprawie Fort Ross. Nie było czasu na wysyłanie listów do Waszyngtonu i czekanie na
instrukcje.
Nareszcie drzwi otworzyły się i pokazało się jakieś indywiduum ze spiczastym nosem i
małymi wąsikami. Zlustrowało Josha od stóp do głów swymi rybimi oczyma.
- Słucham?
- Chcę się widzieć z konsulem.
Ostro zakończony nos uniósł się ku górze.
- Jestem Percival Banks, sekretarz konsulatu. W czym mogę panu pomóc, panie...?
- Absolutnie w niczym - odparł chłodno Josh. To, co miał do powiedzenia, nie było
przeznaczone dla uszu jakiegoś tam sekretarzyny. - Proszę powiedzieć konsulowi, że chce z
nim się spotkać porucznik Josiah Jones.
Koniuszek nosa Banksa godził teraz wprost w lewe oko Josha.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Pan Wetherington zrezygnował z posady i dwa tygodnie
temu wybrał się wraz z rodziną w drogę powrotną do kraju. Nowego konsula oczekujemy
dopiero za kilka miesięcy.
To był dla Josha prawdziwy cios. Ale nie dał niczego poznać po sobie.
- Kto go zastępuje?
- Ja - odparł urzędnik i jego usta skrzywiły się w głupawym uśmieszku. - Zgodnie ze
wskazówkami amabasadora Kenta w Mexico City. A teraz, poruczniku, proszę mi wybaczyć.
Muszę wracać do swoich obowiązków.
Josh błyskawicznie podjął decyzję.
- Pana obowiązki poczekają. Proszę przynieść mi papier, pióro i atrament.
- Słucham?
Josh lekko pobladł.
- Słyszałeś pan, więc przynieś, o co prosiłem.
Na twarzy Banksa odbiła się niepewność. Nie wiedział, czy ma się czuć obrażony, czy też
spełnić polecenie. Wybrał to drugie. Po chwili pojawiły się przybory do pisania. Josh skreślił
dwie depesze. Zapieczętował je i wręczył sekretarzowi.
- Ta dla konsula, jeśli przybędzie przed moim powrotem. Tę drugą zaś trzeba przesłać do
Fort Ross na ręce hrabiny Karanowej. - Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął złotą
pięciodolarówkę. - To powinno pokryć koszty.
Położywszy monetę na stole, skierował się ku drzwiom. Zamknęły się za nim z nieprzyjemnym
trzaskiem. Sekretarz wykrzywił pogardliwie wargi.
- Prostacki jegomość - rzekł przez zęby.
Rzucił obie depesze na stos korespondencji i włożywszy złotą monetę do kieszeni,
wymaszerował z poczekalni.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Nie, nie, Michaile! Nie polewaj opasek, tylko lekko je spryskuj.
Łagodząc upomnienie miłym uśmiechem, Tatiana odebrała z rąk Pulkina garnek,
zaczerpnęła nim z wiadra wody i dłonią jęła zraszać rafię w miejscach złączenia zrazów z
konarami.
- Rób dokładnie tak. Nadmiar wody też bywa szkodliwy. Idzie tylko o to, by nie dopuścić
do wyschnięcia.
Oddała garnek Michaiłowi, po czym błotnistą mazią, którą nabrała z drugiego wiadra,
pomazała grubą warstwą opaskę, a potem kolejne. Szukała nieszczelności, lecz nie znalazła
ich wiele. Zrazy trzymały się mocno, przynajmniej wedle jej wstępnej, niezbyt fachowej
oceny.
Dlaczego więc oczka nie przemieniały się w pąki?
Pytanie to dręczyło ją już od wielu dni. Minęły już całe tygodnie od przeszczepienia drzew, a
zrazy wciąż przerażały swoją martwotą. Właściwie powinny już mieć listki. A przynajmniej
powinno wyczuwać się w nich krążenie i nabrzmiewanie. Tymczasem stwarzały wrażenie
patyków nadających się tylko na rozpałkę.
Dlaczego tak się działo? Może nie dość często spryskiwała miejsca szczepienia. Może
przeszkadzała bliskość oceanu. Przyczyn mogło być wiele. Ojciec bez trudu odpowiedziałby
na wszystkie te pytania, ale jej znajomość tajników sadownictwa była więcej niż skromna.
Tatiana uklękła na pokrytej zieloną runią ziemi.
Usłyszała głos Michaiła:
- Już wiem, co mam robić. Pozwól, hrabino, że dokończę ten rząd. Proszę zdać się na mnie,
a samej odpocząć. Już od dawna widzę na twojej twarzy, pani, pogłębiające się zmęczenie.
Ja... - Urwał, ale ona i tak wiedziała, że chciał jej powiedzieć coś bardzo miłego.
Chętnie uległa namowom i przyjęła wygodniejszą pozycję. Pulkin miał rację. Pozostała jej
tylko resztka dawnej energii. Każdego dnia ubywało jej sił. Co gorsza, rozwiała się nadzieja,
która jeszcze niedawno podtrzymywała ją i krzepiła.
Mijały dni i tygodnie. Minęły w sumie ponad dwa miesiące.
Zrazy nie pokrywały się liśćmi, Josiah nie wracał.
Obiecał wrócić po miesiącu, najwyżej sześciu tygodniach. Lecz marzec przeszedł w
kwiecień, kwiecień przeszedł w maj, a od Josiaha nie było żadnej wiadomości.
Nastała wiosna. Ocean tchnął orzeźwiającą bryzą. Wzgórza wokół Fort Ross pokryły się
kwietnymi dywanami. Ranki były mgliste, lecz mgły ginęły, gdy tylko majowe słońce
wyłaniało się zza gór. Dobrotliwa natura obdarzała ciepłem, jasnym światłem i upojnymi
zapachami.
Przynajmniej raz w tygodniu w zatoczce stawał na kotwicy jakiś żaglowiec. Wówczas serce
Tatiany wzbierało nadzieją. Biegła, wypatrywała drogiej postaci. Czyniła dokładnie to samo,
gdy wartownicy u bramy ogłaszali zbliżanie się jeźdźca albo grupy jeźdźców. Jednak te
chwile radosnego uniesienia kończyły się niezmiennie wielkim rozczarowaniem.
Gubiła się w domysłach. Znała na pamięć wszystkie przeszkody, które mogą przedłużać
podróż. A więc sztorm, który znosi statek z obranego kursu. Koń, który się potyka i łamie
nogę. Napaść Indian. Wiosenna powódź. Bunt niewolników. Brakowało jej odwagi, by
dołączyć do tej listy inne, wielokroć straszniejsze niebezpieczeństwa.
Rzucała się w wir pracy, by jakoś ukoić udręczoną duszę. Pomagała Helenie w
wychowywaniu dzieci. Karmiła domowe ptactwo. Całymi wieczorami grała na fortepianie. No i
oczywiście doglądała sadów, ze wzrastającą troską przyglądając się uśpionym, jakby
martwym zrazom. W dni, kiedy obowiązki mu na to pozwalały, Michaił towarzyszył jej w
tych wyprawach na okoliczne wzgórza. Dzisiaj był właśnie taki dzień.
W Pulkinie dokonała się wielka zmiana. Helena, która nie miała przed przyjaciółką
tajemnic, opowiedziała Tatianie o rozmowie Pulkina z jej mężem. Wyznając swoją winę,
Michaił naraził się na gniew Aleksandra. Hrabia jednakże, w odróżnieniu od cara Rosji, nie
miał mściwej natury. Gotów był wybaczyć grzech niedyskrecji pod warunkiem, że rzecz się nie
powtórzy. Pulkin był dobrym pracownikiem i głęboko etycznym człowiekiem. Dostał bolesną
lekcję i zakarbował ją sobie w pamięci. Przede wszystkim przeszedł na całkowitą
abstynencję.
Tatiana wiedziała też o innych zmianach, jakie w nim zaszły.
Był zawsze u jej boku albo na jej rozkazy. Adorował ją na różne sposoby, jak tylko młody
mężczyzna może adorować uwielbianą kobietę. Oddałby życie, byleby tylko ochronić ją przed
zamoczeniem pantofelka lub zadrapaniem dłoni. Kiedy wzywała go, biegł na złamanie karku,
niepomny, że złamać kark jest faktycznie dość łatwo. Natomiast gdy nie był jej do niczego
potrzebny, sechł i marniał jak kwiat, który przeniesiono z parapetu do pozbawionej okna
komórki. Trzy lata temu Tatiana, widząc dowody takiej żarliwej miłości, drażniłaby się z
nim i kokietowała. Kilka miesięcy temu jego bezkrytyczne uwielbienie złagodziłoby jej ból
po stracie męża. Teraz jej serce zdobył długonogi Amerykanin, więc Pulkin mógł liczyć
jedynie na melancholijny, przyjazny uśmiech.
Zwróciła twarz ku słońcu. Po wschodniej stronie rysowały się na tle błękitnego nieba skalne
szczyty. Najwyższy z nich, nazwany przez rosyjskich kolonistów Górą Heleny, na cześć
kochanej przez wszystkich małżonki gubernatora, był pokryty śniegową czapą. Ten śnieg w
zestawieniu z żółciejącymi w dole jaskrami wydawał się symbolem jakiegoś innego świata.
Tatiana próbowała sobie przypomnieć wędrówkę przez góry. Pięła się po ośnieżonych
stokach w ślad za Joshem i dzielnym kudłatym kucem. Jednak walka z zamiecią wyblakła już
w jej pamięci. Pozostały tylko przyjemne wspomnienia. Pamiętała chwilę, kiedy Josiah
mocował jej na głowie swój bobrowy kapelusz, aby osłoniła nim twarz przed słońcem. Albo
inną, gdy wręczył jej mydło, żeby kąpiel w utworzonym przez gejzer jeziorku dała jej pełne
zadowolenie. Albo kiedy całował ją i pieścił, szukając w niej źródeł rozkoszy i...
- Hrabino!
To krzyczał Michaił, rozpoznała jego głos. Spojrzała w dół wzniesienia i odnalazła go
wśród drzew na tle oceanu. Przyzywał ją machaniem ręki. Widać było w jego ruchach spore
podniecenie.
- Hrabino!
Proszę
do
mnie!
Niespodzianka!
Tatiana poderwała się z ziemi. Zalała ją fala gorąca.
O jakiej niespodziance wykrzykiwał na cały sad? Może zauważył zbliżający się statek? Lub
samotnego jeźdźca na gościńcu? Z miejsca, gdzie stał, roztaczała się szersza perspektywa.
Zebrała spódnicę i pobiegła w dół.
- Proszę spojrzeć! - Michaił wskazywał palcem na jeden z zaszczepionych zrazów. - Chyba
się zieleni.
Prawie że dotknęła nosem gałązki. Nogi ugięły się pod nią. Osunęła się na kolana.
- Dobry Boże w niebiesiech!
Zaledwie ośmielając się oddychać, patrzyła na nabrzmiałe, popękane pąki jak na jakąś
świętość. Tu i ówdzie wyłaniała się z nich młodziutka zieloność. Ukryła twarz w dłoniach i
wybuchnęła płaczem.
- Co się stało, Tatiano Grigoriewna?
Michaił ukląkł przy niej w trawie i wyciągnął rękę z wyszarpaną z kieszeni chusteczką.
- Czy mam sprowadzić hrabinę Helenę? - zapytał niespokojnym, głosem.
Szlochając potrząsnęła głową.
- W takim razie może hrabiego Roczewa? Błagam, pani, nie zadręczaj się tak.
Wreszcie udało się jej opanować. Zwróciła ku niemu zalaną łzami twarz.
- Płakałam ze szczęścia, Michaile. Skoro ten jeden zraz się przyjął, to przyjmą się
wszystkie inne. Musimy tylko uzbroić się w cierpliwość. Jak wielokrotnie powtarzał mój
ojciec, sadownictwo jest również sztuką czekania.
Puikin zarumienił się i opadł na pięty.
- Jestem człowiekiem, małej wiary, Tatiano Grigoriewna. Byłem prawie pewien, że nic z tego
nie wyjdzie. Długo przypatrywałem się tym pączkom, zanim wreszcie pojąłem, że są
nabrzmiałe kwitnieniem.
Tatiana zdecydowała się w końcu skorzystać z jego chusteczki. Wycierając twarz pomyślała,
że i ona miewała chwile zwątpienia. Wszystkie inne rośliny pieniły się już zielonością, tylko jej
zrazy wydawały się wciąż martwymi patykami. Zaczynała już nawet myśleć krytycznie o
wiedzy swego ojca.
Dwa zrazy przyjęły się. Wynikało z tego, że przyjmą się też inne. Kto wie, może obrodzą
jeszcze tej jesieni rumianymi jabłkami i soczystymi gruszkami. Słowem, stanie się to, co
zapowiedział ojciec.
Tatiana wiedziała, że między pąkiem a owocobraniem muszą upłynąć całe miesiące. I
dopiero po kilku latach sady te zaczną przynosić realny dochód. Na razie śledzili fazę
obietnicy. Lepsze jutro wciąż było niewiadomą.
Spojrzała na Pulkina.
- Poszukaj i przyprowadź hrabiego Roczewa. Trzeba mu to pokazać.
Po dwóch kwadransach Michaił przyprowadził oboje. Zawsze pogodna Helena tym razem
tryskała radością.
- Cóż ten Michaił nam naopowiadał? Czy twoje zrazy naprawdę ożyły?
Tatiana z uśmiechem wskazała na zieleniący się patyczek.
Wlepili w niego oczy.
- Czy to to?
- Tak, Heleno.
- Ale te pączki są takie małe.
- Są małe, ale jeszcze nabrzmieją. Potem wyłonią się z nich kwiaty i liście. Na kwiatach usiądą
pszczoły. Kwiat zapylony da owoc, najpierw nie większy od laskowego orzecha, jesienią o
rozmiarach zwykłej gruszki lub jabłka. Tej jesieni zbierzemy może zaledwie kilka koszyków,
ale
1
już za dwa, trzy lata będziemy mogli wysyłać jabłka na Alaskę. A kiedy car się dowie,
jak dobrze tu sobie radzimy, myślę, że wycofa się z decyzji o sprzedaniu Fort Ross. Kilka razy
głęboko odetchnęła i przeniosła wzrok na hrabiego.
- Poczekasz do jesieni, Aleksandrze? Będziesz mógł?
- Nie - odparł Roczew grobowym głosem. - Mam wyraźne dyspozycje cara Mikołaja
dołączenia do Anglików w Fort Vancouver najpóźniej w końcu czerwca.
Helena gniewnie potrząsnęła głową.
- Statek z zaopatrzeniem ma przypłynąć w przyszłym tygodniu. Już napisałam do mojego
upartego wuja, czego dokonała tu Tatiana. A teraz dowie się o powodzeniu jej misji. Ty zaś, mój
mężu, odwlekaj, jak długo się da. Śmiało można założyć, że negocjacje okażą się trudne i
czasochłonne.
Hrabia uśmiechnął się do swej władczej żony.
- Wedle rozkazu, pani.
- Skoro tak - rzekła, zmieniając władczość na serdeczność - to wracaj do fortu wraz z
Michaiłem. Ja zapraszam Tatianę na krótki spacer. Trzeba korzystać z majowego słońca.
Aleksander pożegnał obie panie pocałunkiem w dłoń i oddalił się, z sekretarzem u boku.
Helena odprowadziła ich wzrokiem, po czym głęboko westchnęła.
- Odnoszę niekiedy wrażenie, że mężczyźni najlepiej się czują, gdy wypełniają rozkazy. Aż
dziw bierze, że godzą się rankiem naciągać spodnie bez odpowiedniej instrukcji.
Tatiana po raz pierwszy tego dnia wesoło się roześmiała. Poszły w stronę klifowego brzegu.
Ciepła bryza rozwiewała włosy i wydymała spódnice. Minęło pół godziny i na ich policzkach
zakwitły rumieńce.
- Widzę, Tatiano, że ruch na świeżym powietrzu dobrze ci robi -- skomentowała księżna. -
Ostatnio niepokoi mnie twoja bladość. Zauważyłam też, że jesteś przybita.
Tatiana wzruszyła ramionami.
- Być może zbyt się przejmowałam tymi zrazami.
- Czy tylko zrazy zaprzątały twoje myśli?
- Och, wiesz przecież, o jaką stawkę toczy się gra.
Helena zatrzymała się i patrzyła na nią w skupieniu.
- A czy czasami nie zamartwiasz się również tym, czy Amerykanin wróci?
- Dlaczego miałoby mi tak zależeć na jego powrocie?
- Choćby dlatego, że jest ojcem dziecka, które nosisz w łonie.
Tatiana na chwilę wstrzymała oddech.
- Więc wiesz?
- Wydałam na świat trójkę dzieci, miła moja. Wiem, do jakiego stopnia dziecko może
pozbawić kobietę sił. Bez trudu się domyśliłam, dlaczego kobieta, która zimą przeszła
niebotyczne góry, ma teraz trudności ze wstaniem z łóżka.
- Tak, na pewno masz w tych sprawach dużo większe doświadczenie. Bo ja uświadomiłam to
sobie dopiero przed paru tygodniami.
- To mój błąd - rzekła z goryczą Helena.
- Twój błąd? - Tatiana nie kryła zdumienia.
- Zachęcałam cię do flirtu z tym Amerykaninem i nawet ułatwiałam wam schadzki.
Tatiana uśmiechnęła się.
- Jeżeli w ogóle można tu mówić o błędzie, to raczej moim i jego.
- Co zatem zamierzasz?
Tatiana patrzyła w dal, tam gdzie ocean łączył się z niebem. Tam daleko leżała Rosja, którą
władał okrutny car Mikołaj.
- Będę czekała - odparła. - Będę czekała, dopóki nie pozbędę się resztek nadziei.
Dwa tygodnie później okazało się, że dalsze czekanie nie ma już sensu.
Tego dnia Tatiana zabrała trójkę pociech Roczewów na plażę u stóp klifu, by pohasały i
pobawiły się w piasku. Słony wiatr owiewał ich jasne główki, słońce przygrzewało, grzywacze
rozpryskiwały się na skałach. Wszyscy zdjęli buty i ciesząc się swobodą, zajęli zbieraniem
muszelek. Niebieskookiej Irinie szczęście sprzyjało najbardziej. Znalazła muszlę kolczastą
niczym jeż, która, przyłożona do ucha, szumiała jak morze.
Z daleka dobiegł ich krzyk. Krążące w powietrzu mewy skupiły się, po czym znów
rozproszyły.
- Tatiana!
Hrabina uniosła głowę. Na chwilę oślepiło ją słońce. Biegła ku nim Helena. Nie zważała
na fale, które dosięgały jej butów i moczyły je wraz z dołem sukni. Nawet z tej odległości
można było dostrzec podniecenie na jej twarzy.
Tatiana machinalnie otrzepała ręce z piasku i zaczęła wkładać obuwie. Na razie nie sposób
było się domyślić, że jest w ciąży. Lekkie zaokrąglenie brzucha zdawało się naturalnym
składnikiem jej urody. Na szczęście tutaj, w Górnej Kalifornii, nie musiała nosić gorsetów,
które podbiły Europę i miały podbić świat.
- Gdzie twoja stateczność? - zapytała z uśmiechem, gdy przyjaciółka, ciężko dysząc,
stanęła wreszcie przed nią.
Helena przez chwilę uspokajała oddech.
- Od wzgórz zbliża się jeździec. Postanowiłam dołączyć tu do was i właśnie minęłam bramę,
gdy jeden z wartowników przekazał mi tę wiadomość.
Tatiana chwyciła przyjaciółkę za ramię. Jakieś dziwne ciepło ogarnęło jej serce.
- Co to za jeździec?
- Nadciąga z południa.
- Z południa? Ależ...
Tatiana jakby zapadła się w siebie. Josiah tyle razy jej mówił, że jego droga prowadzi na
północ. ^ Helena ścisnęła jej dłoń.
- Tatiano! Wartownik dodał jeszcze, że jeździec dosiada owego wałacha o plamistym
zadzie, którego Amerykaninowi sprzedał Aleksander.
Zwątpienie ustąpiło miejsca płochliwej radości. Dlaczego Josiah nie miałby wrócić drogą
okrężną? Pobiegła ku schodom wiodącym na szczyt klifu. Zdawała sobie sprawę ze swego
wyglądu. Pocieszała się myślą, że przecież Josiah widział ją w dużo gorszym stanie.
Wpadła na wewnętrzny plac tuż przed jeźdźcem. Pulsowało jej w skroniach, policzki pałały.
Na czole i górnej wardze perliły się krople potu.
Usłyszała stukot kopyt. Odwróciła się.
Jeździec miał na sobie buty z wysoką cholewką, spodnie z żaglowego płótna i sukienną
kurtkę. Jego bokobrody przypominały kotlety baranie.
- To Robert Ridley - rzekł śpieszący na powitanie gościa Michaił Pulkin. - Rządca kapitana
Suttera.
Tatiana znieruchomiała jak posąg. Czuła jednak, że nogi ma jak z waty. Gdyby nie tylu
świadków wokół, upadłaby na ziemię i rozpłakała się jak dziecko.
Dlaczego to nie był Josiah?
Otrzymała odpowiedź na to pytanie podczas obiadu, kiedy Ridley przypadkowo wspomniał
Amerykanina, który zatrzymał się na kilkanaście godzin u Suttera.
- Nazywał się Jones. Przyjacielski facet, lecz nieco skryty, jak większość traperów i
górskich samotników.
Tatiana powoli odłożyła sztućce. Więc jednak Josiah udał się na południe. To dziwne.
Dlaczego zmienił plany?
- Odnieśliśmy wrażenie, że bardzo interesuje się warunkami życia w tych stronach, to
znaczy w pasie północnych ziem Meksyku - ciągnął Ridley. - Zadawał wiele pytań.
Pomyśleliśmy, że chce się osiedlić w Dolinie Sacramento.
Tatiana wstrzymała oddech. Przeniosła wzrok na Helenę. Twarz przyjaciółki wyrażała
głęboki namysł. O czym jednakże myślała?
Ridley znów zabrał głos:
- Wszakże myliliśmy się co do Jonesa. Sprzedał kapitanowi konia i statkiem popłynął do
San Francisco. Potem dowiedzieliśmy się, że ruszył jeszcze dalej, bo aż do Meksyku.
Tatiana zwilżyła językiem wargi.
- Więc twierdzi pan, że ten Josiah Jones opuścił Kalifornię?
- Przynajmniej takie doszły nas słuchy. - Ridley miał dość miły uśmiech i równe zęby. -
Człowiek, o którym mówimy, mało miał w sobie z osadnika. To raczej typ wiecznego
wędrowca, który kocha niebo nad głową, wiatr w uszach i ziemię pod stopami. Ktoś taki nigdy
nie przylgnie do jednego miejsca.
- Ma pan rację - rzekła zdławionym głosem Tatiana.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Josh wsparł się na kamiennej balustradzie otaczającej południowy portyk Pałacu
Chapułtepec i spojrzał w dół na zalaną słońcem okolicę. Wysadzana drzewami aleja łączyła
wzniesiony na wzgórzu potężny zamek z centrum Mexico City. Niegdyś stał tu pałac
azteckiego władcy, hiszpańscy konkwistadorzy zburzyli go i postawili tę twierdzę z szarego
kamienia. Od lat mieściła się w niej meksykańska akademia wojskowa, ciesząca się dobrą
sławą. Dzisiaj kadeci przeżywali szczególny dzień - ostatni rocznik otrzymywał oficerskie
dyplomy. Uroczystość tę jednak rząd meksykański postanowił połączyć z pokazem siły.
Zaproszono korpus dyplomatyczny, pojawił się prezydent. Zamierzano wywrzeć wrażenie
szczególnie na przedstawicielach Stanów Zjednoczonych, na których czele stał ambasador
Hannibal Kent. Z Teksasu dochodziły niepokojące pogłoski i rząd meksykański chciał
pokazać, że gotów jest odpowiedzieć siłą.
Josh słyszał dźwięki wojskowej orkiestry, lecz wolał patrzeć na pola uprawne. Próbował
sobie przypomnieć, ile razy sam brał udział w takich paradnych marszach. West Point i
Chapultepec. Wszystkie akademie wojskowe są w grancie rzeczy bardzo do siebie podobne.
Kształcą organizatorów zabijania.
Usłyszał kroki, więc odwrócił głowę. Zobaczył majora Rutherforda Lee, amerykańskiego
attache wojskowego w Mexico City.
- Rozmawiałem z ambasadorem - powiedział major, podchodząc. - Spotka się z nami
bezpośrednio po paradzie.
Josh kiwnął głową.
- Dzięki, Ruff. Jestem ci wdzięczny za zaplanowanie tego spotkania, jak również za mundur,
który mam na sobie.
- A od czego są koledzy z tego samego rocznika, jeśli nie od tego, by odziać w coś porządnego
trapera, który pojawił się w ich kwaterze? W mundurze zresztą bardzo ci do twarzy. Gdybyś
nie rozstał się z nim przed kilku laty, byłbyś dziś, myślę, majorem lub pułkownikiem.
Josh wzruszył ramionami. Opięta wojskowa kurtka nie pozwalała mu na gwałtowniejsze
gesty, a nawet na głębszy oddech. Sztywny wysoki kołnierz wbijał mu się w tchawicę, a
pasek zmuszał do wciągania brzucha. Ruff był cokolwiek od niego szczuplejszy.
- W moim skórzanym ubraniu czuję się swobodniejszy - odpowiedział.
Major wyciągnął z kieszeni dwa grube cygara. Podając jedno Joshowi, odgryzł koniec
drugiego i wypluł za balustradę. Josh przytknął swoje do nosa i przez chwilę rozkoszował się
jego zapachem.
-
Powinienem się domyślić, że uraczysz mnie czymś takim. Ty i te twoje przeklęte
cygara. O mało co nie wylecieliśmy przez nie z akademii.
Zapalili. Obłoczki wonnego dymu rozpraszał wiatr. Palenie cygara zawsze było chwilą
spokoju i odprężenia.
Josiah trafił na ślad Rutherforda dopiero dzisiaj rano. Zapukał do jego drzwi, gdy major
właśnie opuszczał kwaterę. Ucieszył się na widok przyjaciela i z miejsca zaproponował, że go
weźmie na paradę do Chapultepec. Ale najpierw Josh musiał się przebrać. Uczynił to w
niebywałym pośpiechu, gdyż nie wolno im było się spóźnić. Porozmawiać mogli dopiero w
powozie. Josh wtajemniczył Ruffa w charakter swej misji.
- Słyszałem o Catherine - powiedział teraz Ruff.
Josh myślał właśnie o czekającym go spotkaniu z ambasadorem i nie dosłyszał słów
przyjaciela. Z kolei major opacznie pojął jego milczenie.
- Przepraszam, lepiej nie rozdrapywać nie zabliźnionych ran. Wiem, jakim wstrząsem
była dla ciebie jej śmierć. Wielu w tamtych czasach zadawało sobie pytanie, dlaczego wybrała
zarośniętego mieszkańca Kentucky, mając wokół siebie tylu eleganckich synów Wirginii, a w
ich liczbie niejakiego Rutherforda Lee.
Wsparł się łokciami o balustradę i spojrzał na sady i pola poniżej. Dym ulatywał z jego
cygara, on zaś wspominał dawne dni, kiedy to ambicją wszystkich niemal kadetów w West
Point było zwrócić na siebie uwagę tej młodej kobiety.
-
Boże, jakaż ona była piękna - mruknął Ruff.
Josh wypuścił z ust obłoczek dymu. Na Boga, trudno było mu wyobrazić sobie Catherine
w cielesnej postaci, ze złocistymi lokami i pełnymi karminowymi wargami. Za każdym razem,
gdy myślał, że już zaczyna ją widzieć, wszystko rozpływało się w jakiejś nieokreśloności, by za
chwilę uformować .siew konkretny zarys pięknego oblicza Tatiany. Wtedy żal ściskał mu serce,
a duszę wypełniała melancholia.
Nie powinien na tak długo rozstawać się z nią, nie zapewniwszy o swojej miłości. Należało
wpierw powiedzieć głośno i odważnie, że kocha jej głos, uwielbia jej skórę, adoruje jej
fiołkowe oczy, a potem dopiero dosiąść konia.
Do stu piorunów, przecież nie jest niemową! Jakakolwiek przyszłość czekała Fort Ross,
pragnął Tatiany. Oddała mu się dwa razy. Raz w górach, a raz na kanapie w salonie. Mógł
to być dowód czegoś głębszego, a nie tylko upodobania do zmysłowych przyjemności.
Huknęła kanonada. Armatnie salwy brzmiały dziwnie triumfalnie.
- To na cześć prezydenta - zauważył Ruff i wyrzuciwszy za poręcz cygaro, obciągnął
kurtkę munduru. - Chodźmy się przekonać, jakich to oficerów wydaje ten kraj. Możliwe, że
w ciągu roku lub dwóch spotkamy się z nimi na polu bitwy.
Albo jeszcze szybciej, pomyślał ponuro Josh, idąc wraz z przyjacielem przez marmurowe
sale akademii. Nie powiedział jeszcze Ruffowi o wciąż pogłębiającym się konflikcie pomiędzy
osadnikami Górnej Kalifornii a rządem meksykańskim, formalnie panem tamtego
terytorium. Symbolem tej sprzeczności interesów była postać kapitana Johanna Suttera.
Kalifornia mogła okazać się kolejnym Teksasem. Jeśli Stany Zjednoczone nie wesprą
osadników, kiedy ci wreszcie podniosą bunt, to jakaś inna siła zaanektuje nadbrzeżne
terytoria.
On, Josh, o wszystkim tym zamierzał powiedzieć ambasadorowi Stanów Zjednoczonych w
Meksyku.
Wreszcie nadeszła godzina spotkania. Zasiedli w małym, gustownie urządzonym
gabinecie. Zawodowy polityk i gorący patriota, Hannibal Kent zrozumiał od razu szanse
związane z pozbyciem się Rosjan. Założywszy do tyłu ręce, chodził tam i z powrotem po
ułożonych w szachownicę marmurowych płytach.
- Spółka „Zatoka Hudsona" będzie chciała kupić fort, jednakże wątpię, by zapłacili tyle, ile
zażądają Rosjanie. Kluczową kwestią są tutaj wyczerpujące się zasoby wydry. Francuzi też
zdają
sobie
z
tego
sprawę
i
będą
się
targować
do upadłego. Poza tym od kiedy Meksykanie twierdzą, że posiadają tytuł do tej ziemi, znacznie
zmalała atrakcyjność kolonii.
Zatrzymał się i skierował przenikliwy wzrok na Josha.
- Czy jesteś pewien, poruczniku, że Rosjanie nie przyjmą oferty rządu Stanów
Zjednoczonych?
- Wedle wszelkich moich informacji car Mikołaj nie wejdzie w żaden układ z
republikanami. Uważa, że było by to poniżej jego godności.
Kent żachnął się.
- To całkiem prawdopodobne, skoro nie udzielił do dzisiaj audiencji naszemu wysłannikowi
w Petersburgu. Więc co proponujesz, poruczniku? Musisz mieć jakiś plan, inaczej nie
zdecydowałbyś się na tę daleką podróż.
- Mam, sir.
Josh stłumił poczucie winy, które pojawiło się gdzieś na dnie jego duszy. Nie zdradzał
Tatiany. To nie od niego zależało, czy Rosjanie zdecydują się na opuszczenie Fort Ross, i w
tym sensie nie wpływał na bieg wydarzeń, troszczył się tylko o interesy swojego kraju na
wypadek, gdyby taka decyzja miała zapaść.
- Car nie będzie się układał z rządem Stanów Zjednoczonych, ale może przyjąć ofertę
prywatnej osoby. Szczególnie jeśli człowiek, o którym mówię, jest osobistym przyjacielem
hrabiego Roczewa.
- O kim mówicie, poruczniku?
- Chodzi o kapitana Suttera, Johanna Suttera.
I Josh przeszedł do szczegółów. Wtajemniczył ambasadora w przebieg swych rozmów z
największym posiadaczem ziemskim na pogranicznym terytorium, powiedział o jego
kontaktach z rządem Meksyku, o jego gorącym pragnieniu zawładnięcia rosyjskim fortem.
- Ale skoro ów Szwajcar - rzekł Kent - stara się o obywatelstwo meksykańskie, to nie widzę
tu interesu Stanów Zjednoczonych, aby ktoś taki przejął w posiadanie Fort Ross.
- O ile wiem, Sutter służył dotychczas pod wieloma flagami i żadnej do końca nie był wierny.
Jak pustynny lis, jest mistrzem w przybieraniu barw ochronnych. Żądny władzy i bogactwa,
zdolny wybiegać myślą w przyszłość, dziś wybiera współpracę z rządem Stanów
Zjednoczonych.
- Charakterystyka niezbyt pochlebia - skomentował kwaśno ambasador. - Mam niskie
mniemanie o ludziach, którzy wybierają narodowość w zależności od spodziewanych
profitów.
Do dyskusji włączył się Rutherford.
- Pozwolę sobie zauważyć, sir, że nie musimy szanować tych, których chcemy
wykorzystać.
Josh podziękował przyjacielowi za wsparcie wymownym spojrzeniem.
- Idzie tylko o to, byśmy na czas dostarczyli Sutterowi żądaną przez Rosjan sumę.
Kent uniósł krzaczaste brwi.
- To my mamy dostarczyć mu fundusze?
- Tak, sir - odparł Josh mocnym głosem. - My, a ściślej mówiąc, pan jako przedstawiciel
Stanów Zjednoczonych. Rzecz nie wykracza poza pana kompetencje. Nie mamy czasu, by
starać się o zatwierdzenie prezydenta.
- Uważacie, poruczniku, że to takie proste?
- Nie, sir, ale trzeba pokonać tę trudność. Jeśli dostarczymy Sutterowi środków na kupno
Fort Ross, osiągniemy dwa strategiczne cele. Po pierwsze, nie dopuścimy tu Anglików lub
Francuzów. Po drugie, zdobędziemy sobie wiernych sprzymierzeńców na wypadek wojny
pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Ambasador podszedł do okna i zawiesił wzrok na jakimś odległym punkcie. Josh i Ruff
wymienili spojrzenia. Major wzruszył ramionami.
Milczenie Kenta przeciągało się. Josh z trudem powstrzymywał zniecierpliwienie. Od
tygodni już borykał się z problemem, który nazywał się Fort Ross. Za chwilę wszystko miało
się rozstrzygnąć. Czując, że się dusi, wsadził dwa palce pomiędzy szyję a przyciasny kołnierz
munduru.
W końcu Hannibal Kent odwrócił się od okna. Spojrzał chmurnym wzrokiem na dwóch
mężczyzn.
- Ile? - zapytał.
Godzinę później Josh żegnał ambasadora z wszelkimi pełnomocnictwami w kieszeni.
Został upoważniony do przeprowadzenia rozmów zarówno z kapitanem Sutterem, jak i hrabią
Roczewem. Resztę dnia spędził na pogawędce z przyjacielem, a już nazajutrz rano opuścił
Mexico City. Tym razem wiały mu pomyślne wiatry i przed końcem, czerwca dotarł do
Górnej Kalifornii.
Całą drogę myślał o Tatianie. Czy jej zrazy przyjęły się? Czy nie zapomniała o nim? Czy
oczekiwała jego powrotu z równą niecierpliwością jak on chwili przywitania się z nią i
przytulenia jej do serca?
Tatiana podniosła głos, by przekrzyczeć dźwięki fortepianu:
- Heleno, czy mogę porozmawiać z tobą na osobności?
Hrabina spojrzała przez ramię.
- Ależ oczywiście, moja miła. - Ujęła suknię W dwa palce i wstała z taboretu. - Ćwicz,
Irino, sama. Ja porozmawiam z Tatianą Grigoriewną, a potem przesłucham cię z pasaży.
Dziewczynka wysunęła dolną wargę i zagrała serię nut, które jako żywo przypominały
odgłosy dochodzące z kuźni. Panie wymieniły wymowne spojrzenia, po czym skierowały się
ku drzwiom.
- Jaki piękny dzień - powiedziała Helena, kiedy wyszły z domu. -1 dziwić się tu dziecku, że
zamiast ćwiczyć palcówki wolałoby bawić się na plaży. Sama zresztą z chęcią przespaceruję się
po twych zielonych sadach, Tatiano.
I ramię przy ramieniu przyjaciółki poszły ku bramie. Zewsząd dobiegała ich muzyka
codziennych zajęć i prac. Praczka waliła kijanką w mokre poszwy i prześcieradła. Kowal
wyklepywał podkowy. Rymarz zeskrobywał sierść z rozpiętej na desce skóry. Bednarz łatał
beczkę. Chłopcy zaś, jak to chłopcy, strzelali z procy do pokrywki garnka.
Wszyscy uśmiechali się do przechodzących dam i pozdrawiali je. Jedynie trzy chude,
kłapouche psy, zajęte pogonią za jakimś lekkomyślnym kotem, przebiegły obok bez żadnych
oznak szacunku, przeciwnie, manifestując swoją daleko idącą obojętność.
W sadzie zaatakował je rój małych, natrętnych muszek.
- To wszystko przez słońce - powiedziała Helena. -Grzeje mocniej, niż myślałam.
Powinnyśmy nałożyć kapelusze.
- Bobrowe kapelusze - rzekła Tatiana.
- Co?
- Och, taki żart wywołany wspomnieniem. Po prostu kiedy przeprawialiśmy się przez góry,
Josiah dał mi swój bobrowy kapelusz dla ochrony przed słońcem.
- Jeden wielkoduszny gest o niczym jeszcze nie świadczy, Tatiano. - Helena miała kwaśną
minę. - Mężczyźni to jednak łajdacy. Nie mogę uwierzyć, że tak się pomyliłam co do niego.
- Ani ja, Heleno, ani ja.
- I pomyśleć, że mógł tak po prostu odjechać bez słowa.
- To nie pierwszy raz źle oceniłam mężczyznę -stwierdziła Tatiana z nutką goryczy w głosie. -
Podobnego błędu już więcej nie popełnię.
- I jaki z tego wniosek?
Tatiana odrzuciła listek, który nerwowo skubała. Podniosła głowę.
- Wychodzę za Michaiła.
- Ale...
- Nie ma żadnych „ale". Przemyślałam wszystko.
- Ależ on jest tylko niższym urzędnikiem!
- Jest młodszym synem admirała naszej floty - zareplikowała Tatiana. - Przypomnij sobie,
kim był Aleksander, gdy za niego wychodziłaś.
- Dobrze, dobrze, właściwie przyznaję ci rację. Tylko że Michaił, poza wszystkim innym, jest
jedynie chorym z miłości młodzieńcem. Nie wiem nawet, czy starczyłoby mu odwagi na
pocałowanie cię w rękę, a cóż dopiero mówić o rozwiązaniu stanika w noc poślubną.
- Postaram się go ośmielić.
- Nie, nie, nie, to nie jest żadne rozwiązanie. - Helena objęła przyjaciółkę. - Potrzebujesz
prawdziwego mężczyzny, moja miła. Mężczyzny o sile charakteru równej twojej.
- A jeśli nie ma takich mężczyzn?
Helena otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Zabrakło jej argumentów. W tej chwili
faktycznie była jak najdalsza od idealizowania mężczyzn.
- Jedyne, czego potrzebuję, to ojca dla mego dziecka
- wyznała Tatiana.
Oczy Heleny wyrażały współczucie.
- Wiem, że to żadna pociecha, lecz nie byłabyś pierwszą kobietą samotnie wychowującą
dziecko.
- Tak, tylko że nie widzę się w takiej roli. Moje dziecko nie może być bastardem. Muszę dać mu
ojca, normalne wychowanie. Dlatego zdecydowałam się wyjść za Michaiła i jeszcze dziś go o
tym powiadomię.
Helena nie kryła zdumienia.
- Zdecydowałaś? Powiadomisz go? Więc ten biedny chłopak o niczym jeszcze nie wie?
- Chciałam najpierw porozmawiać z tobą, przez ciebie zaś uprosić Aleksandra o zgodę na ślub.
Michaił o wszystkim dowie się ostatni.
Nie, nie o wszystkim, poprawiła się w myślach. Powie mu o dziecku i ponurej przyszłości,
jaka czeka ich w Rosji, jeśli eksperyment z przeszczepieniem drzew nie da spodziewanego
rezultatu. Przedstawi mu również inną możliwość - zwrot zakwestionowanych dóbr i
dostatnie życie. Ale tamte chwile rozkoszy w ramionach Josiaha zachowa wyłącznie dla
siebie.
Och, jakże go teraz nienawidziła! Ból i gniew stapiały się w istną furię. Aż odwróciła twarz,
by Helena nie dostrzegła burzy, jaka w niej szalała.
Łajdacki Amerykanin! Niech go piekło pochłonie! A tak mu przecież wierzyła!
Zamrugała szybko, by pohamować wzbierające łzy. Teraz liczyło się tylko dziecko. Rosło w
jej łonie, ona zaś musiała coś postanowić.
Już więcej, Tatiano, mówiła sobie w duchu, nie będziesz na nikogo czekać. Już więcej nie
będziesz kierować się nadzieją i głupotą serca. Od tej chwili sama będziesz planować sobie
przyszłość. Sobie i dziecku.
Michaił jest jak ciasto, z którego można wszystko uformować. Wielbi ją. Zawierzy każdemu
jej słowu. Będzie jej podnóżkiem i sługą. A z czasem, kto wie, może stanie się przyjacielem.
Spojrzała na przyjaciółkę.
- Musisz zrozumieć, Heleno, że tak będzie najlepiej. Moje dziecko dostanie ojca, Michaił zaś
żonę, która dochowa mu wierności.
- Tatiano, czy nie powinnaś jednak poczekać? Spodziewam się odpowiedzi na list, który
posłałam do mojego wuja. Przecież nie wiesz, jak zareaguje na wieść o twoim cudownym
ocaleniu.
- I to jest właśnie powód mojej decyzji. Rzeczywiście, nie wiem, co postanowi car. A jeśli
każe mi wrócić do Rosji, bym wyszła za mężczyznę, którego sam mi wybierze? I jeśli ten
mężczyzna potraktuje moje dziecko niechętnie lub wrogo? Nie, Heleno, nie będę czekała.
Proszę, wesprzyj mnie w mojej decyzji.
Determinacja Tatiany rozproszyła wątpliwości przyjaciółki.
- Oczywiście, moja miła, możesz na mnie liczyć. Chodźmy teraz do Aleksandra, by
uzyskać jego zgodę. Myślę, że jeszcze dzisiaj Michaił Pulkin będzie uważał się
za najszczęśliwszego człowieka na ziemi.
Z początku Aleksander odrzucił pomysł małżeństwa. Nazwał go szalonym, nierozważnym,
pochopnym. Uległ dopiero po długich naleganiach Tatiany, wysłuchawszy wszystkich jej
argumentów, przeplatanych zresztą żarliwymi prośbami. Tatianę wspierała Helena, co
miało ogromne, jeśli nie wręcz decydujące znaczenie. Zawojowany przez dwie niewiasty, z
których każda z osobna byłaby trudnym przeciwnikiem, Aleksander usiadł za biurkiem i
skreślił projekt małżeńskiego kontraktu.
Teraz Tatiana mogła już się udać do pana młodego. Odnalazła go w zakurzonym kantorku
na piętrze magazynu. Wmaszerowała, zdecydowanie zamknęła za sobą drzwi i
zaproponowała mu małżeństwo. Jedyną jego reakcją był
gamoniowaty wyraz twarzy i nerwowe przełykanie śliny. Przybladł, gdy powiedziała mu o
dziecku i swojej rozpaczliwej sytuacji.
- Czy ojcem jest...
- Nieważne, kto spłodził dziecko - odpowiedziała twardo. - Gdy się pobierzemy, ty będziesz
jego ojcem.
Jego jabłko Adama unosiło się i opadało jak boja na rozhuśtanym morzu. Jąkając się,
Michaił przyjął oświadczyny hrabiny.
Ślub odbył się tydzień później.
Pan młody, obficie pocąc się w swoim czarnym surducie, stał obok ubranej w muśliny
panny młodej przed wysokim ołtarzem. Najświętsza Dziewica w zastępie świętych spoglądała
na nich z cudownej ikony, której drogocenna, wysadzana klejnotami koszulka jarzyła się
niczym lampa odbitym słonecznym światłem.
Zgodnie z cerkiewną tradycją śpiewowi nie towarzyszył żaden instrument muzyczny.
Brodaty pasterz o głosie anioła intonował pieśń, którą podejmował i rozsnuwał męski chór,
aż przestawała być pieśnią, zmieniając się to w grzmot wodospadu, to w poszum wiatru, to w
tkliwe wybrzmiewanie. Zapachy kadzideł, drzewa sandałowego i cennej żywicy unosiły się w
nagrzanym powietrzu.
Ślubu udzielał niestary pop o woskowym obliczu i rzadkim zaroście.
Tatiana wypowiadała słowa przysięgi głosem pewnym i nabrzmiałym szczerością.
- Przysięgam na wszystko, co święte, trwać wiernie przy mężu, darzyć go szacunkiem...
Zwilżywszy usta, Michaił powtórzył za nią sakramentalną formułę.
Jego chłopięca twarz rozjaśniła się uśmiechem. Zza szkieł binokli spoglądały na świat
przepełnione szczęściem oczy.
- Wobec Boga i obecnych tu świadków przysięgam trwać wiernie przy mojej małżonce i
traktować ją z czułym szacunkiem. Oby Bóg pobłogosławił nas licznym potomstwem, co
zresztą... wkrótce...
Tatiana poczuła, że się dusi.
Michaił był młody, nieśmiały i niezdarny. Miłość uczyniła go wielkodusznym. Kiedy
dowiedział się z ust Tatiany o dziecku, obiecał, że będzie opiekował się nim jak swoim
własnym. Kto wie, może już czuł się dumny z tego dziecka, już czuł się ojcem.
Gdzie był ojciec prawdziwy? Nieważne. Tatiana święcie wierzyła, że już wyrwała go z
duszy, serca i myśli.
Nic jednak nie mogła poradzić na siłę jego ramion. Gdyż właśnie swymi ramionami
tydzień później wyważył drzwi do jej małżeńskiej sypialni.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Gnany niecierpliwością, Josh cwałem podjechał do bramy fortu. Sygnalizując swoim
kompanom uniesieniem ręki, by pozostali w pewnej odległości, ściągnął wodze, zatrzymał się
i zdjął kapelusz, by można było go rozpoznać.
- Hej, tam na górze! - krzyknął do wartowników w wieży. - Otwórzcie bramę!
Zamazana sylwetka wychyliła się zza lufy działa.
- Kto przybył? - padło pytanie.
- Josiah Jones. Byłem tu kilka miesięcy temu, podczas święta patrona waszej cerkwi.
Głośny rechot podryfował w nocnej ciszy.
- Tak, tak, pamiętamy. Jesteś tym Amerykaninem o dużych stopach, który tak dobrze sobie
radził w naszym tańcu.
- To ja - sucho potwierdził Josh. - Jest ze mną kapitan Sutter ze swoimi ludźmi.
- Poczekajcie. Zaraz otworzymy bramę.
Pozostali jeźdźcy dołączyli i zsiedli z koni. Zaczęli kapeluszami otrzepywać pokryte
podróżnym pyłem ubrania. Tylko Josh zmagał się ze swą niecierpliwością, która osiągnęła
stan wrzenia. Ściskał wodze i zapytywał sam siebie, czy czasami nie dostał bzika.
Było już po północy. Podróżni mogli spędzić tę noc na farmie na południe od Russian
River, ale Josh nie chciał nawet o tym słyszeć. Teraz stał przed bramą Fort Ross i, wstrząsany
dreszczem, myślał o czarnowłosej, fiołkowookiej kobiecie, od której dzieliło go już tylko
kilkadziesiąt metrów.
Masywna brama otworzyła się. Czterech jeźdźców wślizgnęło się do środka. Josh
natychmiast odszukał wzrokiem dom gubernatora. Jasne, że spodziewał się ujrzeć
wygaszone okna i zamknięte okiennice. A jednak poczuł się głęboko zawiedziony.
Sutter, który szedł obok, pozwolił sobie na komentarz:
- Widzę, że w domu hrabiego wszyscy są już w łóżkach. I pewnie nie życzyliby sobie
wstawać z naszego powodu. Dlatego poczekamy z naszą sprawą do rana.
Josh skinął głową.
- Poszukam w męskich kwaterach Michaiła Pulkina, obudzę go i poproszę, żeby znalazł
dla nas jakieś wolne łóżka.
Przed barakiem natknęli się na strażnika. Josh wyłuszczył wszystko od początku. Tamten
odparł:
- Michaił PuMn już tu nie nocuje. Mieszka wraz z żoną nad magazynem.
Josh zawahał się.
- Jaką znowu żoną?
Na twarzy strażnika pojawił się szeroki uśmiech.
- Ależ tak. Kto by pomyślał, że hrabina Karanowa zgodzi się wyjść za naszego
sekretarza.
Josh zesztywniał. Każdy mięsień jego ciała napiął się, gotowy do walki.
Strażnik podrapał się w brodę.
- Pobrali się cztery, nie, pięć dni temu. – Mrugnął porozumiewawczo, jak mężczyzna do
mężczyzny. - Jesteś zaskoczony, prawda? My też byliśmy, dopóki szydło nie wyszło z worka. -
Zrobił minę filozofa, dręczonego pytaniem o granice poznania. - No cóż, kobieta nosząca w
łonie dziecko powinna mieć męża, choćby ten mąż był tylko młodym urzędnikiem.
Josh puścił cugle i długimi susami pognał przez plac.
Dopadł budynku, szarpnął za uchwyt, drzwi ustąpiły. W ciemności poszukał schodów
wiodących z sionki na piętro. Pokonał je w trzech skokach. Jego pięść uderzyła z siłą taranu
w skrzydło kolejnych, jedynych tu zresztą drzwi.
Grzmiące uderzenia wyrwały Tatianę z głębokiego snu. Usiadła na łóżku i naciągnęła
pierzynę aż po samą brodę. Leżący obok mąż szukał tymczasem po omacku pozostawionych
na nocnym stoliku binokli.
Jeszcze kilka takich uderzeń, a drzwi z pewnością ustąpią.
- Kto tam? - zapytał Michaił drżącym głosem, choć przecież nie był tchórzem.
- Otwórz te drzwi!
W tym ryku była furia szarżującego byka. Tatiana rozpoznała głos. Wiedziała już, kto tak
wściekle dobija się do drzwi. Pomyślała o wielkiej złośliwości losu.
Michaił tymczasem zdążył już znaleźć binokle, jak również trafić stopami w bambosze i
wstać. Nocna koszula zwisała wokół jego chudych łydek. Na głowie miał szlafmycę. Ruszył
ku drzwiom.
Tatiana odzyskała głos w samą porę.
- Zaczekaj!
Aż podskoczył na jej ostry krzyk i odwrócił się. Spojrzał znad zsuniętych na czubek nosa
binokli.
- Nie otwieraj tych drzwi! - krzyczała zapamiętale. - Nie otwieraj!
Było już jednak za późno. Kolejny łomot, już ostatni, i pękł drewniany rygiel. Drzwi
rozwarły się i do pokoju wpadł Josiah.
Dyszał. Na twarzy miał wypisany mord. Michaił instynktownie cofnął się kilka kroków.
Intruz nawet nie raczył go zauważyć. Wbił oczy w leżącą na łóżku Tatianę, a twarz
wykrzywił mu diaboliczny grymas.
- Jak... jak śmiałeś wchodzić tu w ten sposób! - wybuchnęła.
Ruszył ku niej.
- Jeśli zajdzie taka konieczność, to porwę się na jeszcze gorsze rzeczy.
Tatiana skuliła się pod pierzyną. Nigdy jeszcze nie widziała go w takim szale. Wyglądał
bardzo niebezpiecznie.
- Cz... czego chcesz? - wyjąkała.
- Ciebie! - ryknął.
Nagle świat, choć nigdy nie był w jej oczach prosty i jasny, wydał się Tatianie zupełnie
zwariowany.
Od tej chwili wydarzenia zaczęły następować po sobie z ogromną szybkością.
Josiah zerwał z niej pierzynę.
Tatiana wrzasnęła.
Michaił ruszył bronić żony.
Amerykanin okręcił się ze zwinnością kota i chwycił Rosjanina za gardło. Zgiął go ku
ziemi.
- Przestań! - Tatiana wyskoczyła z łóżka i rzuciła się na Josiaha z pięściami. - Nie waż się
go skrzywdzić!
W odpowiedzi potrząsnął Michaiłem niczym workiem słomy. Tatiana złapała za nóż.
- Już raz zaatakowałaś mnie nożem, hrabino, i uszło ci to na sucho. Teraz, ostrzegam,
będzie inaczej.
Wpatrywali się w siebie płonącymi oczyma i dyszeli jak po walce. Wtem jego wzrok spoczął
na jej dojrzałych piersiach, pięknie rysujących się pod cienką lnianą koszulą nocną. Były
świadectwem zmian zachodzących w jej ciele.
- Więc to prawda. Jesteś brzemienna.
Było to stwierdzenie, nie pytanie. Nie miała pojęcia, jak dowiedział się o dziecku. Zresztą
nie obchodziło jej to.
- Tak, to prawda.
- Jest moje?
Pochyliła głowę. Przez jedną krótką chwilę miała ochotę skłamać. Rzucić mu w twarz, że spała
z połową zamieszkujących fort kolonistów, a więc każdy z nich mógłby być ojcem dziecka.
Wykrzyknąć na cały głos, że wyszła za Michaiła, ponieważ nie odstępując jej i zawsze służąc
pomocnym ramieniem, okazał się prawdziwym mężczyzną.
- Jest moje - wykrztusiła. - To wszystko, co mam do powiedzenia.
Zapadła grobowa cisza. Przerwał ją cienki, wysoki głos Michaiła:
- Jeśli nie przestaniesz dręczyć mojej żony, rozwalę ci łeb.
Tatiana poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Michaił mierzył w Josiaha z
rewolweru, który ściskał obiema dłońmi.
Josiah nie odwrócił się. Nawet nie spojrzał przez ramię na Michaiła. Jego świecące jak u
żbika oczy ani na chwilę nie oderwały się od Tatiany.
- Ta kobieta nie jest twoją żoną - stwierdził stanowczo. - Jest moją żoną.
Tatiana otworzyła usta ze zdumienia. Michaił wybałuszył oczy.
Usta Josiaha wykrzywiły się w uśmiechu.
- Zapłaciłem za nią wodzowi plemienia Hupa. Kosztowała mnie równowartość sześciu
skalpów dzięciołów i skóry białego jelenia. Ochoczo poszła ze mną. Wedle prawa tej ziemi
czyni to ją moją małżonką i nałożnicą.
- Hrabino, czy to prawda? - zapytał, jąkając się, Michaił.
- Tak, to prawda, ale...
Ciągle świdrując ją wzrokiem, Josh przerwał jej brutalnie:
- Poszłaś ze mną ochoczo i spałaś ze mną ochoczo. Teraz nosisz w łonie moje dziecko. I
taka jest prawda.
Rewolwer zadrżał niebezpiecznie w dłoniach Michaiła. Patrzył w tej chwili na Tatianę
prawie błagalnym wzrokiem. Chciał, żeby wszystkiemu zaprzeczyła.
- Michaile - zaczęła desperacko, lecz nagle wszystko wydało się jej pozbawione sensu. Miała
wyjaśnić coś, czego nie można było wyjaśnić.
Michaił z głośnym kwiknięciem odciągnął kurek.
- Precz od mojej żony!
Tym razem Josh nie zlekceważył groźby. Odwrócił się, spojrzał na rewolwer, a potem na
bladą jak papier twarz Pulkina.
- Posłuchaj mnie, ty młody głupcze. Jeżeli przed chwilą nie skręciłem ci karku, to tylko
dlatego, iż zaopiekowałeś się moją kobietą, gdy ja byłem daleko stąd i nie mogłem jej
pomóc. Z tego powodu...
Z ust Tatiany uleciał dźwięk, który był czymś pośrednim pomiędzy piskiem a krzykiem
wściekłości. Z jej oczu wyzierała furia.
- Jak śmiesz mówić o mnie w ten sposób! Nie jestem twoją kobietą. Jestem dla ciebie
nikim.
- Mówiłem przecież, że wrócę.
- Miałeś wrócić najpóźniej po sześciu tygodniach. Minęły trzy miesiące.
- Pisałem w liście, że się spóźnię.
- O jakim liście mówisz? Nie otrzymałam żadnego listu.
Josh po prostacku przeklął.
- Och, ten nędzny pisarczyna! Przy pierwszej okazji obetnę mu ten spiczasty nos!
- Obcinaj sobie nosy wszystkim pisarczykom! Nie obchodzi mnie to. Jak również nie obchodzi
mnie, dlaczego pojechałeś na południe, kiedy mówiłeś mi, że jedziesz na północ. I dopiero od
obcych musiałam się dowiadywać, że jesteś w Meksyku. Dziwię się tylko, że wracasz cały i
zdrowy z tej swojej obłąkańczej podróży.
Niewątpliwie pod tą wściekłością krył się ból, który na razie nie znajdował dla siebie
wyrazu. Josh domyślił się tego i poczuł, że złość go odstępuje. Miał jej tyle do powiedzenia.
Tylko czy ona zechce go słuchać?
- Nie mogło mi się stać nic, Tatiano - powiedział spokojnie. - Przecież obiecałem ci to.
Nerwowo splatała i rozplatała dłonie.
- Wiesz, co możesz zrobić ze swoimi obietnicami, Josiahu Jonsie? Wziąć je, usmażyć i
zjeść na śniadanie. A potem możesz...
Wypluła z siebie rosyjskie przekleństwo. Po raz pierwszy był rad, że nie zna tego języka.
I nagle podjął decyzję. Zrobił to, co planował zrobić od samego początku, to znaczy od
chwili, gdy ujrzał palisadę
Fort Ross w świetle księżyca. Objął Tatianę, jak obejmuje się bliską sercu istotę.
- Wysłuchaj mnie, proszę.
Wbiła paznokcie w jego przedramię, ale nie odepchnęła go.
Jej pełne piersi naciskały na jego klatkę piersiową, wzniecając w nim dzikie pragnienia.
Zanurzył palce w gąszcz pysznych włosów.
- Czułem twój dotyk i zapach w każdej godzinie rozłąki.
- Nie obchodzi mnie to.
- Śniłem o tobie, takiej jak teraz.
- Próżne, niepotrzebne słowa.
- Twoje rozpuszczone włosy. Twoje słodkie usta. Twoje ciało, którego...
- Lepiej byś śnił o swojej pięknej Catherine.
- Przyznaję, niegdyś ona była bohaterką mych snów. Ale ty sprawiłaś, że tamte wspomnienia
zasnuła jakaś mgła.
Jej przyśpieszony oddech i falująca pierś ciągle świadczyły o wielkim wzburzeniu.
- Co powiedziałeś?
- Mówiłem, że cię pragnę, Tatiano. Tylko ciebie.
- Zwierzęta pragną - warknęła. - Wieśniacy pragną. Prymitywni drwale pragną.
- No dobrze - westchnął. - Może to coś więcej niż pragnienie.
- Ach tak? A co dokładnie?
Potrząsnął głową. Miał pełną tego świadomość, że staje się sentymentalny. Mimo to czuł
osobliwą przyjemność.
- To jest jak ogień, który we mnie gdzieś głęboko płonie. Ze wszystkich dźwięków
najbardziej lubię twój głos. Słuchałbym cię bez końca, nawet gdybyś wrzeszczała jak
przypiekany kot.
Nie ma co, toporne to było wyznanie.
- Jesteś tego pewien?
- Całkowicie.
- W takim razie... co my zrobimy?
- Nie pytajmy, tylko zróbmy to.
Pocałował ją z taką namiętnością, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczyła od mężczyzny.
Ale też namiętność ta rosła w nim i potężniała od dnia opuszczenia Fort Ross.
Obezwładniona tym pocałunkiem, Tatiana zapragnęła opaść na łóżko. Małżeńskie łoże.
Przeniknął ją przemożny strach. Całą siłą ramion odepchnęła Josiaha. Dyszała jak po
walce.
- Boże, nie mogę!
Spojrzała na młodego mężczyznę, który wciąż stał w tym samym miejscu i wciąż ściskał
w dłoniach rewolwer. Był jak sparaliżowany. Jego bajkowy, promienisty sen właśnie się
skończył. Tatianę zalał wstyd pomieszany z wyrzutami sumienia.
- Michaile, tak mi przykro. Tak mi przykro.
Z wyrazem nieludzkiej męki na twarzy spojrzał na Tatianę, potem na Josiaha. Było to
jakby zapoznanie się z treścią wyroku. Ramiona Michaiła opadły. Ostrożnie położył broń
na blacie komody.
- Tobie
jest
przykro,
hrabino,
ja
krwawię.
Nieszczęśnik, pomyślała Tatiana, patrząc w głąb swego serca. Zaszurała stopami po
drewnianej podłodze. Stanęła przed młodzieńcem.
- Jesteś moim mężem, Michaile, a ja twoją żoną. Przysięgałam ci wierność i nie zaprę się
tego. Uniżenie błagam cię o wybaczenie, gdyż oto przed chwilą zapomniałam o swoich
względem ciebie obowiązkach. Nigdy więcej już się to nie powtórzy. Nigdy. Masz moje
słowo.
Zamilkł, a Tatiana na próżno szukała słów, które mogłyby uśmierzyć jego ból.
- Czy tego właśnie pragniesz? - zapytał po chwili zduszonym głosem.
- Szukam światła w ciemności.
Josiah wziął z krzesła chustę i okrył nią ramiona ukochanej.
- Wydaje się, że oboje zapomnieliście o tych skalpach dzięciołów. Idziemy, Tatiano.
- Ale ja nie mogę! - zaprotestowała. - Nie mam butów, ani...
- Idziemy!
Chwycił ją za ramię i pociągnął ku schodom. Michaił ruszył za nimi. Biała nocna koszula
majtała się wokół jego chudych łydek.
Na placu przed magazynem zobaczyli sunący im naprzeciw dziwny orszak. Jakby ta noc była
nocą samych nieszczęść.
Na przedzie szedł wartownik i to on pokazywał drogę. Za nim postępował Aleksander
Roczew w szlafmycy i jedwabnym szlafroku. Hrabina Helena dreptała tuż za mężem, a upięty
na jej głowie warkocz przypominał złoty hełm wojownika. Za nimi, w pewnym oddaleniu,
kroczyli inni mieszkańcy fortu. Widać było, że każdy wybiegł na plac prosto z łóżka.
Josh śmiało szedł im na spotkanie, ciągnąc za sobą wyrywającą się Tatianę.
- Lepiej puść mnie, Josiah. Tak nie można.
- Nikt nie puszcza ptaka, na którego polował i którego właśnie złapał.
- Przy pierwszej nadarzającej się okazji przebiję cię twoim własnym nożem.
- Przy pierwszej nadarzającej się okazji będziesz miała ręce zajęte zupełnie czym innym.
- Och, ty!
- Tatiano Grigoriewna, czy wszystko w porządku? - Pomimo iż pytanie to kierował do Tatiany,
hrabia Roczew spoglądał spod nastroszonych brwi na Josha.
- Tak. Nie. Sama nie wiem.
- Więc co tu właściwie się dzieje?
- Zapytaj,
Aleksandrze,
tego
brutala
i
prostaka.
Hrabia był człowiekiem kulturalnym i inteligentnym.
Ludzie tego typu niezbyt sobie radzą w sytuacjach, które stworzyła brutalna przemoc.
Kultura lęka się chamstwa i dzikości.
W odróżnieniu od męża, który zwlekał z poinformowaniem Amerykanina, że wrócił do Fort
Ross kilka dni za późno, Helena od razu przystąpiła do działania. Podeszła i wbiła w Josha
zimny, władczy wzrok.
- Proszę
natychmiast
puścić
żonę
Michaiła
Pulkina!
Josh nie zamierzał posłuchać rozkazu.
- Obawiam się, że zaszła tu jakaś pomyłka. Tatiana jest moją żoną. Zapłaciłem za nią wedle
praw tej ziemi. Dziś odzyskuję swą własność. Nie ja, lecz Pulkin jest uzurpatorem.
Tłum wokół nich zafalował. Rozległy się szemrania, a potem okrzyki. Każdy chciał wydać
swoją opinię na ten temat. Johann Sutter przyłączył się do pozostałych.
- Więc to tak, poruczniku! Teraz rozumiem, dlaczego tak leżała ci na sercu przyszłość Fort
Ross.
Roczew odwrócił się. Na jego twarzy malowało się zdziwienie.
- Johann! Nikt mnie nie powiadomił o twoim przyjeździe. Kiedy przyjechałeś?
Uścisnęli się.
- Przyjechałem z porucznikiem Jonesem godzinę temu - odparł Szwajcar. - Mam ważną
sprawę do omówienia z tobą, mój przyjacielu. Najpierw jednak musisz rozsądzić, który z
dwóch ubiegających się ma prawo do tej niewiasty.
- Oczywiście - hrabina Helena zawtórowała gościowi. - Musimy rozwiązać problem panny
młodej. Proponuję, byśmy zrobili to w salonie. Chodźmy.
Josh ani myślał się przeciwstawiać. Bo jeśli nawet nie był pewien werdyktu, to był pewien
swych uczuć. Miał świadomość, że następna godzina okaże się sprawdzianem jego odwagi i
determinacji. Śnieżyce w górach były niczym w porównaniu z tym, co za chwilę miało się
wydarzyć w salonie.
Towarzystwo rozsiadło się na kanapach i w fotelach. Służba zapaliła lampy i dorzuciła
drew do ognia na kominku. Przyniesiono herbatę, ale nikt nie miał na nią ochoty.
Nie czekając na pytania, Josh pierwszy zabrał głos. Nie krył już niczego. Podał swój
specjalny status w armii Stanów Zjednoczonych, zrelacjonował pokrótce charakter swej
misji, wymienił powody, dla których zdecydował się na podróż do Meksyku.
On i ambasador Kent zgodzili się, że układ zawarty z kapitanem Sutterem ma pozostać
w tajemnicy do chwili ratyfikowania go przez prezydenta Van Burena. Co natomiast należało
przedstawić Rosjanom, to deklarację gotowości zakupu Fort Ross przez rząd Stanów
Zjednoczonych, gdyby zaś tamci odmówili bezpośrednich rozmów z „farmerami i
prawnikami", deklarację poparcia dla oferty kapitana Suttera.
Oszołomiony Roczew przeniósł wzrok na Szwajcara.
- Naprawdę chcesz kupić tę kolonię?
- Tak, Aleksandrze.
- Ale skąd weźmiesz pieniądze? O ile wiem, całą gotówkę zainwestowałeś ostatnio w
rozbudowę swojej floty rybackiej.
- Poszukam takich, co mi pożyczą. Część zapłaty mógłbym uregulować w towarach. Alaskę
wszak trzeba dożywiać.
- Nie mogę podjąć żadnej decyzji bez zgody cara, on zaś przysłał rozkaz podjęcia rozmów z
Anglikami i Francuzami. Wyruszam do Fort Vancouver w przyszłym tygodniu.
- Więc mamy tydzień na dokładne obgadanie sprawy.
- Owszem, przez tydzień można dużo sobie powiedzieć.
Josh wstał z kanapy i podszedł do Roczewa.
- Sprzedanie fortu to jedna sprawa - rzekł - Ja i Tatiana to druga.
Tatiana mocniej otuliła się chustą, gdyż mimo ciepłej nocy i ognia płonącego na
kominku chwyciły ją dreszcze. Przez całe tygodnie żyła nadzieją, że Josiah powróci i że car
okaże jej swą łaskawość, gdy dowie się, że zrazy się przyjęły. Zwątpiła w powrót Josiaha dwa
tygodnie temu. Teraz zaś mężczyzna, który traktował ją jak swoją własność, chciał
zniszczyć cały dorobek jej ojca.
- Więc przyjechałeś do Fort Ross nie w roli mojego przewodnika i opiekuna, tylko po
prostu szpiega, czy tak? - zapytała zdławionym głosem.
Tym razem ani myślał zaprzeczać.
- Już dawno chciałem ci to powiedzieć, lecz byłem związany tajemnicą.
- Obowiązki, rozkazy, sekrety! - wybuchnęła. - Czy kiedy pomagałeś mi szczepić drzewa, też
wypełniałeś rozkazy swojego prezydenta?
- Tatiano!
- A kiedy kochałeś się ze mną, to też na rozkaz?
- Do stu piorunów! To, co wydarzyło się między nami, nie miało nic wspólnego z żadnymi
rozkazami. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
- Otóż nic nie wiem. - Drżała jak listek osiki. - Wiem tylko, że nienawidzę cię. I że moja
nienawiść nie ma sobie równych.
Poderwała się z kanapy i ruszyła ku drzwiom. Zabiegł jej drogę.
- Twoje uczucia do mnie nie zmieniają faktu, że kupiłem cię od Chogama. Poszłaś ze mną
ochoczo. Godziłaś się na wszystko. Moje nasienie wyrosło w twoim brzuchu. Jesteś moja,
Tatiano, ty i dziecko.
Wykrzywiła wargi w wyrazie bólu. Gdyby miała w tej chwili nóż w dłoni, dźgnęłaby nim
tego potwora. Bez zmrużenia powiek wyprałaby mu flaki.
- Przystać na twoje żądania to skazać się na wieczne potępienie.
- Czy rzeczywiście?
- I owszem.
- A mnie czeka piekło, jeśli pozwolę ci wrócić do Rosji. Jeśli pozwolę wydać cię w ręce
człowieka, który pozbawił cię wszystkiego, co bliskie, drogie i kochane, a nadto zmusił do
patrzenia na straszną śmierć twego męża. Przemyśl to, zanim mi zaprzeczysz. Zastanów się,
kto lepiej obroni ciebie i twoje dziecko. Ja czy zależny od woli cara urzędnik?
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Kilka godzin później Tatiana po raz drugi w tym tygodniu weszła do cerkwi, by złożyć
przysięgę małżeńską.
Tym razem nie było kadzidlanych woni, słodkich chórów i radosnych dzwonów. Tym
razem pan młody nie pocił się z przejęcia i nie poprawiał nerwowo halsztuka.
Stał smukły i prosty jak trzcina w uniformie, jakiego nigdy jeszcze przedtem nie widziała.
Ciemnoniebieska kurtka przybrana złotym szamerunkiem w postaci pętelek, epoletów,
galonów, lamówek i sznurów opinała jego wypukłą pierś i szerokie ramiona. Pas był objęty
amarantową szarfą, na nogach miał czarne błyszczące trzewiki. Gładko wygolony i starannie
przystrzyżony, nie przypominał w najmniejszym stopniu tamtego Josiaha Jonesa, którego
poznała w dolinie Indian Hupa. Chwilami miała wrażenie, że śni.
Czy to, co się działo, działo się naprawdę? Czy faktycznie znów składała przysięgę
małżeńską w obecności realnie istniejącego duchownego prawosławnego? Czy najbliższą noc
spędzi w łóżku z porucznikiem armii Stanów Zjednoczonych? I czy to łóżko będzie tym
samym łóżkiem, które dzieliła z Michaiłem?
Zamknęła oczy, przytłoczona lawiną najsprzeczniejszych uczuć. Reszta ślubnej ceremonii
minęła jakby poza jej świadomością. Podobnie jak weselne śniadanie, którym uraczyli
nowożeńców i gości gospodarze Fort Ross.
Chociaż ślub odbył się tak nagle, stół uginał się pod potrawami. Jedzono smażone i
gotowane ryby, ostre i łagodne sery, ciasta i chleb. Piwo lało się strumieniami, a do piwa
najbardziej smakował wszystkim solony jesiotr. Natomiast wódkę zakąszano kawiorem.
Aleksander Roczew poinformował gości, że jesiotra i kawior trzymał na szczególną
okazję.
- I taka właśnie nadarzyła się dzisiaj - dodał z uśmiechem.
Mieszkańcy fortu przyjęli ze stoickim spokojem zmianę męża Tatiany Grigoriewnej. Po
prostu zgoda hrabiego Roczewa równała się dla nich wyrokowi niebios. A czyż można się
sprzeciwiać zrządzeniom bożej opatrzności?
Nikt nie zakwestionował zatem opinii Aleksandra, iż małżeństwo Tatiany z Pulkinem, jako
wadliwe pod względem prawnym, musi zostać unieważnione. Nikt nie zastanawiał się nad
zasadnością tego rozstrzygnięcia. Wszyscy cieszyli się, że mają nowe weselisko. Wszyscy z
wyjątkiem rzecz jasna Michaiła Pulkina.
Nawet Helena rozchmurzyła się w końcu. Dobrze znała mściwość swego wuja, cara Mikołaja,
i cieszyła się, że Tatiana wyrwała się spod jego władzy.
Wuj wciąż nie odpisywał na jej list, w którym donosiła o szczęśliwym uratowaniu Tatiany i
jej heroicznym wysiłku ocalenia Fort Ross dla Rosji. Miała cichą nadzieję, że Mikołaj w
związku z tym przywróci Tatianę do łask, ale rozsądek podpowiadał jej coś innego. W
rezultacie Amerykanin jawił się jako jedyna gwarancja jej bezpieczeństwa.
Spod opuszczonych rzęs Helena uważnie obserwowała pana młodego. Przede wszystkim
ów Jones wyglądał na tęgiego chwata. Biła od niego siła i niezłomność. Czy w końcu on i
Tatiana zdołają zasypać przepaść, która ich dzieli? Wykopały tę przepaść nie tylko rzucone
wczoraj nieopatrznie słowa, lecz również różnice wiar i kultur. Miłość jednak wiele potrafi i
właśnie w miłości tych dwojga tkwiła cała nadzieja.
Dzisiejsza noc mogła przynieść wiele zmian na lepsze. Zakładając, oczywiście, że Tatiana
zamierza spędzić ją w jednym łóżku ze swoim trzecim mężem. Wypadałoby, żeby było to
inne łóżko niż to, które dzieliła z Michaiłem.
Helena zdecydowała się wstąpić na niebezpieczny grunt spraw intymnych.
- W tym domu jest wiele pustych pokoi. Będę szczęśliwa, jeśli wybierzecie jeden z nich dla
siebie.
- Doceniam pani uprzejmość, hrabino - odparł Josh -ale nie mogę przyjąć tej propozycji.
- Więc zdanie Tatiany wcale się tu nie liczy, panie Jones?
- To ja dbam o dobro i bezpieczeństwo mej żony.
- Tatiana wiele przecierpiała w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Póki jest z nami, poty nic jej
nie grozi.
- Pozwoli hrabina, że ujmę rzecz inaczej. Póki jest ze mną, poty nie musi się niczego obawiać,
obojętnie, tutaj czy poza fortem.
Było tyle pewności w jego głosie, że Helena mogła swobodniej odetchnąć. To nie był
mężczyzna, który by uciekał przed przeciwnościami losu lub bezmyślnie prowokował
opatrzność, jak to czynił na przykład pierwszy mąż Tatiany. Wszystko wskazywało na to, że
Jonesowi można zaufać.
- Zresztą dopowiem rzecz do końca, hrabino - dodał zdecydowanym tonem. - Pakujemy
się i opuszczamy fort.
Josh miał już wszystkiego dość. Działał mu na nerwy hałaśliwy, rozbawiony tłum. Mdlił go
zapach kawioru, którym wszyscy się tu zajadali. Niepokoiło go przygnębienie malujące się na
twarzy Tatiany. Miał przeczucie, że zostając tutaj, wprędce przekląłby swój los.
Wstał zza stołu i ukłoniwszy się gospodarzom, poprosił o wybaczenie, że tak szybko opuszcza
wraz z żoną to miłe przyjęcie. Przeniósł wzrok na Tatianę. Patrzyła na niego z napiętą uwagą.
Godzinę temu ślubowała mu posłuszeństwo. Teraz miała potwierdzić swoje przyrzeczenie.
- Spakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy - rzekł. - Ruszamy za pół godziny.
- Dokąd? - spytała z całkowitym spokojem.
-
Gdzieś,
gdzie
będziemy
mogli
porozmawiać.
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, potem skinęła głową.
- Spotkamy się na zewnątrz.
Josh z westchnieniem ulgi zrzucił galowy mundur i włożył codzienne ubranie. Flanelowa
koszula, skórzane spodnie, filcowy kapelusz z szerokimi kresami - oto wszystko, czego
potrzebował w te ciepłe letnie dni. Przerzucił przez ramię róg z prochem, chwycił Długiego
Toma i ruszył korytarzem ku wyjściu. Na progu zalało go słońce. Dwa osiodłane i objuczone
wierzchowce już czekały. Raz jeszcze sprawdził popręgi i rzemienie. Na schodkach stanęła
Tatiana. Zmieniła zwiewną muślinową suknię na użyteczniejszą z niebieskiego lnu. Bez słowa
podała mu małą torbę podróżną. Josh przytroczył ją do siodła.
- Dokąd jedziemy? - zapytała ponownie, gdy już włożyła stopy w strzemiona.
- Do opuszczonej chaty w górach - odparł. - Natknąłem się na nią, gdy jechałem z moją
misją na południe.
- Ach, tak. Gdy jechałeś do kapitana Suttera, żeby wciągnąć go do spisku przeciwko nam.
Josh wsunął strzelbę do futerału, lufą w dół.
- Porozmawiamy o tym później.
Wskoczył na siodło i ruszył z miejsca kłusem.
Po przejściach ostatniej nocy pragnął teraz chwili spokoju. Słońce jarzyło się na
bezchmurnym niebie. Zboża sięgały już kolan, a ugory przyciągały wzrok wzorzystym
kobiercem kwiatów i ziół. Bryza wiejąca od klifu niosła upojną woń początku lata. Kilka
kilometrów od fortu uprawne pola przeszły w typową dla tych obszarów sawannę. Tu i
ówdzie widać było stada krów i owiec, pilnowanych przez pasterza i jego mądrego psa. Teren
stawał się coraz bardziej górzysty.
Tuż po południu dotarli do rzeki. Zsiadłszy z koni, weszli na prom obsługiwany przez
uśmiechniętego Porno. Prom niewiele właściwie różnił się od tratwy. Porno sterował, a Josh
w pocie czoła dźgał dno długim kijem. Na środku nurt był silny i trochę ich zniosło. Przybili
w pobliżu dobrze utrzymanej farmy.
Porządny płot otaczał dom, drewutnię, spichlerz, obory, stodołę i baraki dla robotników. Po
podwórzu włóczyły się świnie, psy obojętnie się im przyglądały. Jasnowłosa dziewczynka
sypała z sita ziarno domowemu ptactwu. Za-gulgotał indyk.
Farmer i jego żona wyszli ich powitać. Kobieta miała na sobie perkalową sukienkę i
fartuch w czerwoną kratę.
Nowina, że hrabina Karanowa w ciągu tygodnia zdążyła zmienić męża, zaskoczyła i
oszołomiła Rosjan. Wreszcie zdołali wyjąkać jakieś powinszowania i zaprosili podróżnych do
stołu. Wymówiwszy się od jedzenia, Josh i Tatiana chętnie za to ugasili pragnienie chłodnym
piwem.
W rozmowie Josh ujawnił cel podróży. Gospodarze znowu byli zaskoczeni. Chata na skraju
urwiska dobra jest dla pasterzy, nie zaś dla dziedziczki wielkiego rodu.
Wymieniwszy z żoną spojrzenia, Iwan Pietrow próbował wyperswadować rzecz Joshowi.
- To nawet nie chata, tylko nędzny szałas. Cztery ściany, dach i dużo brudu. Nie ma podłogi, a
przecież nie możecie spać na gołej ziemi.
- Spanie na ziemi to dla nas nie pierwszyzna - odparł Josh. - Moja żona sypiała już nawet na
śniegu.
Słowo „żona" dziwnie zabrzmiało w ustach Josha. W uszach Tatiany również. Raptownie
wstała i opuściła izbę.
Pasterska chata, którą zobaczyli godzinę później, w istocie nie była pałacem. Przytulona
z jednej strony do skalnej ściany, z drugiej zaś do karłowatej sosny, wystawiona była na
północno-zachodnie wiatry, deszcz i mgły. Mewy krążyły i nurkowały nad nią, podczas gdy w
dole, u stóp urwiska, pienił się i huczał ocean.
- Możliwe, że Pietrow miał rację - powiedział Josh z zatroskaną miną. - Kiedy tu byłem
po raz ostatni, zapadał zmierzch, a w mroku wszystko wygląda inaczej.
Ostra bryza targała włosami Tatiany i jej spódnicą. Na grani na tle nieba pojawił się na
chwilę pyszny kozioł.
- Trzeba tu będzie trochę posprzątać.
- Trochę więcej niż trochę - powiedział Josh z uśmiechem.
Jednostajny szum wiatru i wody działał na Tatianę niczym balsam. Pasterski szałas wydał się
jej nagle Arkadią. W tym miejscu góry spotykały się z niebem i oceanem. Rosja była gdzieś
daleko i wydawała się jakimś nierzeczywistym krajem. Fort Ross też przynależał do innego
świata. Ten odludny zakątek był wręcz stworzony do tego, by odnalazły się w nim dwie istoty,
które rozdzielił los bądź przypadek.
Od razu też wpadli w rutynę podziału zajęć na szlaku. On poszedł po chrust i drewno, ona
zajęła się rozpakowywaniem bagażu. W jednym z tobołów odnalazła, mile zaskoczona, dobrze
sobie znaną skórę bizona. Pchnęła drzwi chaty i ostrożnie weszła do środka.
Wewnątrz panował półmrok. Izba była pusta, tylko w kącie po prawej rysował się jakiś
czarny kształt z białymi pręgami. Nagle bujna kita wystrzeliła w górę i Tatiana czym prędzej
wycofała się z chaty. Z tym lokatorem nie dawało się mieszkać. Śmierdział tak straszliwie, że
zbierało się na torsje.
Wrócił Josiah z naręczem drewna.
- Wiesz - powiedziała, rozwijając pod karłowatą sosną skórę bizona - w chacie jest jakieś
dziwne czarne zwierzę, podobne trochę do borsuka, które wydziela ohydną woń.
- To skunks. Zwiemy go po prostu śmierdzielem. -Rzucił drewno na ziemię i sięgnął po
strzelbę. - Zaraz go stamtąd wykurzę.
- Nie, nie rób tego. Rozbijemy obóz pod gołym niebem.
-
Pogoda
jutro
może
się
zmienić.
Przymknęła oczy.
- Mniejsza o pogodę. Raczej powiedz mi, jak wyobrażasz sobie nasze spanie.
- Jak niegdyś, na skórze. Jeśli się na to zgodzisz.
- A jeśli nie?
Przykucnął i zaczął układać drwa na ognisko.
- Pamiętasz naszą pierwszą noc? Już wtedy powiedziałem ci, że nie tańczę fandango z
kobietą, która nie chce mnie za partnera. Dotyczy to również mojej żony.
Tatiana poczuła, że pękła bolesna obręcz, która od kilkunastu godzin oplatała jej pierś.
Zaprzątnięta bez reszty nagłą odmianą swojego losu, zapomniała o dziwnym kodeksie tego
mężczyzny. A przecież wtedy w górach faktycznie nie wziął tego, co mu tak ochoczo
ofiarowała w zamian za przeprowadzenie przez Sierra Nevada. I oto dowiedziała się, że
Josiah nie zmienił swoich zasad.
Jakże w istocie mało go znała. Do tej pory powiedział jej o sobie tylko to, co musiał.
Wiedziała o nim, że kochał kobietę o imieniu Catherine, że był żołnierzem i że jego nasienie
wykiełkowało w jej brzuchu.
I że dopuścił się wobec niej zdrady.
- Dlaczego zataiłeś przede mną powody, dla których eskortowałeś mnie aż do samego Fort
Ross?
- Musiałem.
- Dlaczego?
Pochylił się, by rozdmuchać żarzące się drewienko.
Cienka strużka siwego dymu uniosła się ku górze. Mały płomyczek zmienił się w kilka
większych. Josh powoli dokładał do ognia zrudziałą trawę i chrust.
- Prezydent osobiście wydał mi rozkazy, nazywając moją misję tajną. Słowem, zobowiązał
mnie do zachowania tajemnicy.
- Czy szło o szpiegowanie naszej kolonii?
- Nie. O ile sobie przypominasz, zdecydowałem się iść z tobą na południe dopiero po tym, jak
powiedziałaś mi, że car ma zamiar opuścić Fort Ross.
- A zatem mało cię obchodziło, że to oznacza dla mnie wyrok śmierci?
- Mylisz się. Gnębiło mnie to od samego początku.
- Ach, tak! - Pomimo najlepszych chęci nie mogła ukryć pogardy w głosie. - Przejmowałeś się
tym tak bardzo, że musiałeś kochać się ze mną w salonie Heleny, potem zaś odjechać w siną
dał.
Usiadł na ziemi i objął ramionami przykurczone nogi.
- Nie będę cię przepraszać za to, że wypełniałem swój obowiązek tak, jak to uważałem za
słuszne i skuteczne. Car wciąż może zmienić zdanie, kiedy się dowie o twoim sukcesie. Jeśli
zaś
pozostanie
przy
przekazanej
w
liście
do
Roczewa decyzji, to mój kraj jest dużo bardziej zainteresowany kupieniem Fort Ross niż
przykładowo Anglia czy Francja.
Właściwie nie mogła odmówić mu racji. Mikołaj sam zdecyduje o przyszłości Fort Ross. Jej
było obojętne, kto kupi kolonię.
Ale nie był jej obojętny sam akt sprzedaży, bo z nim wiązały się dla niej rozliczne
konsekwencje.
- Jeśli Fort Ross zostanie sprzedany, to z całego mojego majątku zostanie mi tylko to, co
mam na sobie. A nawet tę suknię dała mi Helena.
Przez chwilę mierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Nie liczyłem na posag. Potrafię zadbać o ciebie i nasze dzieci.
- Doprawdy? W takim razie powiedz mi, jeśli łaska, jak to sobie wyobrażasz? A może to też
jakaś tajemnica?
- Mam kawałek ziemi w Kentucky. Kilka setek akrów. Gospodaruje na nich obecnie mój brat.
Kilka setek akrów... Tatiana zacisnęła usta, myśląc o olbrzymich włościach Karanowych.
Nawet majątek Aleksieja, uważany za skromny jak na standardy dworu, był o wiele większy.
Poza tym nie widziała w siedzącym naprzeciwko mężczyźnie materiału na farmera. Z
charakteru i temperamentu Josiah był wędrowcem, awanturnikiem i żołnierzem.
- Czy tego właśnie pragniesz? Osiąść na farmie w... w...
- W Kentucky. - Dorzucił szczap do ognia. - Szczerze mówiąc, nie bardzo. Myślałem raczej o
sprzedaniu bratu tej ziemi. Z tą sumą, powiększoną o oszczędności z kilku ostatnich lat,
będziemy mogli, myślę, rozpocząć nowe życie.
- A gdzie chcesz zamieszkać? - Przeniosła wzrok na chatę, w której na razie rezydował tylko
skunks. - W pasterskim szałasie?
Uśmiechnął się szeroko.
- Jestem większym optymistą od ciebie, Tatiano.
Pokiwała ze smutkiem głową. Mógł sobie być optymistą. Ona była realistką. Na razie mieli
dwa konie, skórę bizona i zapas żywności na kilka dni. Czy z czymś takim można było
rozpocząć wspólne życie? Tak, pod warunkiem wszakże, iż kobieta ma pełne zaufanie do
mężczyzny, z którym połączył ją los. Jej, Tatianie, najtrudniej było właśnie zaufać Josiahowi.
Tak straszliwie ją zawiódł. Cóż, nie miała wyboru. Jako żona Amerykanina wymykała się
jurysdykcji cara Mikołaja.
- Dowiem się wreszcie, gdzie osiądziemy? - spytała łagodniejszym już głosem.
- Prezydent Van Buren zaproponował mi stanowisko wojskowego doradcy. Spodobałoby ci
się w Waszyngtonie, Tatiano. Republikanie głoszą równość szans, ale nie mieliby nic
przeciwko cnotliwej hrabinie, która swym dumnym spojrzeniem, potrafi zatrzymać w szarży
rozwścieczonego grizzly.
- Dumnym? Czy ty aby na pewno o mnie mówisz?
- Twoje spojrzenie rzuca wszystkich na kolana. Ja sam się trzęsę, kiedy na mnie patrzysz.
- Dobre sobie! Trzęsiesz się! Chciałabym widzieć cię trzęsącego się, Josiahu Jonsie.
Jak on to robił, że jednym słowem czy jednym uśmiechem potrafił uśmierzyć ból jej
duszy?
- Opowiedz mi o Waszyngtonie - poprosiła. -I o dworze twojego prezydenta.
- Prezydent nie ma dwora. Ma jedynie gabinet ministrów.
- To dziwne, że cała władza skupia się u was w jednym pokoju.
Josh zachichotał.
- Mówiąc o gabinecie, miałem na myśli członków rządu, nie zaś jakieś konkretne
pomieszczenie - sprostował, po czym cierpliwie tłumaczył Tatianie zasady amerykańskiego
systemu politycznego.
W trakcie tego chaotycznego cokolwiek wykładu jego niepokój wzrastał. Powrót do
Waszyngtonu oznaczał gąszcz politycznych intryg. Catherine przed laty wprowadziła go za kulisy
politycznej sceny. Poznał wówczas wielu pyszałków i pozerów, jak również ludzi powodowanych
żądzą władzy. Oczywiście, miał szczęście poznać też prawdziwych mężów stanu, lecz tych można
było policzyć na palcach jednej ręki. Tak czy inaczej, świat gór i prerii w niczym nie przypominał
waszyngtońskiego świata wewnętrznych rozgrywek i wielkich, często wręcz chorobliwych
ambicji.
On, Josh, nie miał jednak wyboru. Los zrządził, że jego żona należała do arystokratycznych
sfer, na dokładkę spodziewała się dziecka. Musiał zapewnić rodzinie solidny dach nad głową.
Musiał z wędrowca przeobrazić się w istotę osiadłą, przywiązaną do jednego miejsca.
Zadziwiające było, iż perspektywa ta bynajmniej go nie odstraszała. Obraz Tatiany jadącej w
powozie waszyngtońską ulicą miał w sobie szczególny urok, jeszcze zaś urokliwszy był obraz
Tatiany krzątającej się po domu, na przykład wkładającej kwiaty do wazonu. Zaiste, życie
rodzinne miało swoje dobre strony.
Pozostawało jeszcze pytanie, czy będą dzielić ze sobą coś więcej niż tylko dom. Czy Tatiana
przyjmie go do swego łóżka? Czy ma w tej kwestii podporządkować się jej decyzji?
Pożądał jej. Ostatniej nocy chciał skręcić kark Michaiłowi. Gdyby nie wrogość, z jaką
przyjęła jego powrót, przewróciłby Tatianę na łóżko i posiadł ją bez pytania o zgodę.
Powstrzymało go coś, co jedni nazywają kulturą, inni zaś obyciem.
Właściwie rozumiał ją, a może nawet usprawiedliwiał. Wyszła za Michaiła w akcie
samoobrony, szukając oparcia w sytuacji zagrożenia.
A jednak nie mógł przystać na to, by posiadł ją inny mężczyzna.
Patrzyli na siebie ponad płonącym ogniskiem i żadne z nich nie wiedziało, o czym myśli
drugie.
Zapadał zmierzch. Słońce tonęło w oceanie, zmieniając się w płynne srebro. Różowe i
złociste odblaski przeszły w głęboki fiolet. Zamigotały gwiazdy, a każda z nich przypominała
niosącą nektar pszczołę.
Zjedli kolację, prosty posiłek z resztek po ich weselnym śniadaniu. Ogień przygasał.
Zasadnicze pytanie wciąż wisiało w powietrzu i domagało się odpowiedzi. Tatiana
zrozumiała, że trzeba coś postanowić.
Odważnie spojrzała mężowi w oczy.
- Nie będę dzielić z tobą, Josiah, małżeńskiego łoża. Nie będziemy ze sobą jak mąż i żona.
Musimy poczekać, aż rozstrzygną się losy Fort Ross.
Spoglądał na nią z zamyśleniem w oczach.
- To może potrwać.
- Zgadzam się.
- Nie powiem, żeby taka umowa napełniała mnie szczęściem.
Tatiana nie była również szczególnie szczęśliwa. Jedyna próba skonsumowania małżeństwa,
do jakiej doszło pomiędzy nią a Michaiłem, okazała się żenująco nieudana. Zamiast
zmysłowej przyjemności przyniosła poczucie klęski.
Przepełniony nabożną czcią dla swojej małżonki, Michaił okazał się niedoświadczonym
kochankiem. Powściągana młodzieńcza namiętność wypaliła się, zanim zdążył ściągnąć nocną
koszulę. Następnie wstyd sparaliżował go do tego stopnia, że Tatiana nie była już w stanie
rozniecić w nim ognia. Pocieszała go mówiąc, że to nic wyjątkowego i że w końcu muszą
odnaleźć siebie. Michaił udawał, że jej wierzy, i zadręczał się coraz bardziej. W rezultacie
leżeli obok siebie, on cierpiał, ona zaś wspominała upojne chwile z Josiahem.
Teraz również myślała o fizycznej rozkoszy jako czymś bardzo odległym. Niech najpierw
rozstrzygnie się przyszłość Fort Ross. Zbyt wiele w jej życiu zależało od losu tej osady.
Miała żałować tej decyzji.
Gdyby wybrała inaczej, przeżyłaby rozkosz, zanim wysłannik cara wyjechał z mgły i błysnął
swoją obnażoną szpadą.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Wszystko było tak szybkie, jak rozbłysk błyskawicy na ciemnym, groźnym niebie.
Dwa dni minęły na wspólnych spacerach, rozmowach i przełamywaniu lodów. Spali
osobno, dzieliło ich ognisko. Trzeciego dnia poranną ciszę zakłócił odgłos końskich kopyt.
Siedząc na postrzępionej przy brzegach skórze bizona, Tatiana piła właśnie kawę i
spoglądała na Josiaha zbierającego drwa u podnóża klifu. Jego strzelista, jakby wyrysowana
piórkiem sylwetka to pojawiała się, to znów ginęła w oparach mgły. Z mgły również,
poprzedzeni złowróżbnym grzmotem, wyłonili się jeźdźcy.
Tknięta złym przeczuciem, Tatiana chwyciła leżący na skórze rewolwer. Odwiodła kurek i
już chciała krzykiem dać mężowi znać, że dzieje się coś niedobrego, gdy w jeźdźcu jadącym
na przedzie rozpoznała Aleksandra Roczewa. Poczuła cudowną ulgę, opuściła broń.Nagle coś
ją zastanowiło. Wyraz twarzy hrabiego. Zaraz też jej niepokój zmienił się w przerażenie.
Jeździec na prawo od Aleksandra odwrócił ku niej twarz. To ona prześladowała ją w snach.
Pułkownik Dymitr Garanski, dowódca cesarskiej gwardii! Krew odpłynęła z policzków
Tatiany. Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Była bliska omdlenia.
Ostatni raz widziała tego człowieka o jastrzębim wzroku w dzień egzekucji Aleksieja. To
Garanski właśnie dopilnował, używając siły swych ramion, by Tatianie nie umknął żaden
szczegół agonii męża.
Kiedy odkryto spisek, sam znalazł się w kręgu podejrzanych - wszak to jego podwładni
knuli przeciwko carowi. Zdoławszy oczyścić się z zarzutu zdrady, pragnął potwierdzić swoją
lojalność. Zakwestionowano jego honor - odpowiedział okrucieństwem. Teraz spoglądał na
Tatianę swymi czarnymi oczami, ona zaś cofała się i drżała jak ptaszek pod spojrzeniem
węża.
- Co tutaj robi ten człowiek? - zdołała w końcu zapytać zmienionym nie do poznania
głosem.
Mąż Heleny zsiadł z wierzchowca i rzucił wodze jednemu z grenadierów, którzy
towarzyszyli pułkownikowi. Następnie podszedł i odebrał Tatianie rewolwer.
- Statek, na który czekaliśmy - rzekł grobowym głosem - przypłynął wczoraj po południu.
Nie zwlekając, ruszyliśmy waszym śladem. Nasz car, oby Bóg miał go w swojej opiece,
miast listu przysyła pułkownika Garanskiego. Proszę, pułkowniku. Hrabiny Karanowej nie
muszę panu przedstawiać.
Oficer podszedł i strzelił obcasami.
- Mikołaj, car Wszechrosji - rzekł tubalnym głosem- przesyła ci, pani, swoje
pozdrowienie. Pragnie też cię powiadomić, iż polecił świętej Cerkwii, aby twoje cudowne
wybawienie z fal oceanu uczczono uroczystymi modłami. Zasmuciły cara wieści o utracie,
na skutek zatonięcia statku, części cennego ładunku. Tym bardziej, więc podziwia twoją
dzielność, pani, dzięki której strata nie była całkowita. Jak zwykle łaskawy i wielkoduszny,
nagradza twą odwagę przywróceniem praw do ziem i tytułów.
Z wyrazu twarzy Garanskiego Tatiana domyśliła się, że nie powiedział jeszcze wszystkiego.
Dlatego napięcie nie opuszczało jej. Zbyt dobrze znała Rosję, gdzie nawet z błękitnego
nieba potrafiły walić pioruny.
Pułkownik wykrzywił usta w namiastce uśmiechu.
- Mówiłem do tej pory o osobistej odwadze i śmiałym w zamierzeniu planie uratowania Fort
Ross. Car wyraził zgodę na ten plan przez respekt dla głębokiej wiedzy pani ojca, świadomy
wszak próżności całego wysiłku. W związku jednak ze śmiercią szanownego ojca pani rzeczy
powinny odzyskać właściwe proporcje. Dlatego powiadamiając cię, pani, o decyzji sprzedania
Fort Ross za możliwie najkorzystniejszą cenę, równocześnie przekazuję, iż masz natychmiast
wybrać się w drogę powrotną do Sankt Petersburga.
- Nie!
Uśmiech zniknął z twarzy pułkownika.
- Tak, hrabino. Chyba nie zamierzasz naśladować w uporze swego lekkomyślnego męża?
- Niczego nie rozumiesz, pułkowniku! Zrazy przyjęły się. Drzewa kwitną. Najjaśniejszy pan
musi poczekać na zbiór. Musi.
Pułkownik nawet nie raczył zareagować na ten dowód bezmiernej głupoty i ignorancji. Było
powszechnie wiadome, że car niczego nie musi.
- Nie wrócę do Rosji. - Nie potrafiła zapanować nad drżeniem głosu. - Zdecydowałam się
pozostać w kraju mego męża.
- Wybór nie należy do ciebie, pani. Podlegasz woli cara. Musisz posłuchać rozkazu.
- Do diabła z wszystkimi rozkazami! Jestem wolną istotą. Powtarzam, nie powrócę do
Rosji.
Wtrącił się Aleksander:
- Powiedziałem już pułkownikowi Garanskiemu, że twój mąż jest Amerykaninem.
Złota kitka na oficerskim czaku z niedźwiedziego futra zakołysała się.
- A ja powiedziałem hrabiemu, że tylko zgoda cara może usankcjonować małżeństwo
rosyjskiej arystokratki. W tym wypadku takiej zgody nie ma, a więc związek ten jest
nieważny. Jesteś Rosjanką, hrabino. Stoisz na rosyjskiej ziemi. Musisz usłuchać carskiego
rozkazu.
- Nie usłucham. Nie licz, pułkowniku, na moją uległość.
- Wymuszę ją na tobie, pani. Inaczej czeka mnie pluton egzekucyjny. Chyba rozumiesz, że
zrobię wszystko, żebyś stanęła przed carem.
- Raczej pod szubienicą. A ty, okrutniku, będziesz napawał się moją męką. Wiem, że gustujesz
w takich widowiskach.
Chwycił ją za rękę.
- Jutro już będziemy na otwartym morzu.
- Pułkowniku Garanski! - zaprotestował Aleksander. - Proszę puścić hrabinę. Zadając jej
gwałt, przekraczasz swoje uprawnienia. Jestem gubernatorem tej ziemi i ja tu stanowię
prawo.
- Wypełniam rozkazy cara.
Hrabia dumnie podniósł głowę. Niestety, był dużo niższy od Garanskiego. Ale jego głos
budził respekt.
- Jeśli natychmiast nie puścisz tej kobiety, sam wymierzę ci sprawiedliwość.
Dwaj grenadierzy, którzy stali z tyłu, wymienili spojrzenia. Byli na amerykańskiej ziemi
dopiero od kilkunastu godzin i nie znali zakresu władzy hrabiego. Równocześnie pułkownik
budził w nich paniczny strach i byli mu ślepo posłuszni. Nie dopuszczali myśli, by mogli
zwrócić się przeciwko niemu.
Tatiana zdawała sobie sprawę z tego, że Aleksander będzie miał przeciwko sobie trzech
uzbrojonych mężczyzn. Strach chwycił ją za gardło.
- Proszę - powiedziała błagalnym głosem - pozwólcie mi zawołać męża. On wszystko
wyjaśni.
Czując, co się święci, grenadierzy zdjęli z ramion karabiny z bagnetami.
Nagle od strony pasterskiej chaty dał się słyszeć czysty męski głos:
-
Ej, ty, w tej śmiesznej czapie! Daję ci pięć sekund na puszczenie mej żony.
Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli w tamtym kierunku. Josh, stojąc na lekko rozstawionych
nogach, mierzył w Garanskiego ze swego Długiego Toma.
Pułkownik sięgnął po broń. Grenadierzy pochylili karabiny.
- Cztery - liczył Josh.
Oficer w czaku obrzucił spojrzeniem przybysza. Pogardliwie wykrzywił wargi.
- Czy to właśnie ten Amerykanin, który wziął cię, hrabino, do łóżka? Ten mużik?
- Trzy.
- Josiah! - Tatiana spazmatycznie chwytała powietrze. -Nie strzelaj! Nie!
Jeżeli wystrzeli, a mierzył wprost w pierś Garanskiego, grenadierzy też wystrzelą.
Aleksander nic tu nie pomoże, choćby miał władzę samego cara.
- Dwa.
Tatiana wolała nie myśleć o tym, co za chwilę się stanie. Kolejny mąż miał umrzeć na jej
oczach. Była wszakże różnica pomiędzy tym a tamtym. Tego będzie opłakiwać do końca
swoich dni.
Dobry Boże, nie dopuść do tego koszmaru!
- Nie! - krzyknęła, zasłaniając swym ciałem Garanskiego. - Nie!
- Tatiana, do stu...!
Josh wyrzucił w górę Długiego Toma i złapał broń za lufę. Nie mógł zaryzykować strzału w
twarz łotra, gdyż ten wciąż trzymał jego żonę, ale mógł puścić w ruch maczugę. Jednym
susem pokonał dzielącą ich odległość i spuścił kolbę w śmiertelnym uderzeniu.
Kto inny po takim ciosie padłby na ziemię bez ducha. Pułkownik jednak tylko się zatoczył,
a zawdzięczał to swemu niedźwiedziemu ciału. Josh skoczył ku niemu, zamachnąwszy się
strzelbą niczym mieczem.
Traf chciał, że akurat w tej chwili atakował go z tyłu jeden z grenadierów. Kolba uderzyła
go prosto w szyję. Rozległ się trzask pękającego kręgosłupa. Żołnierz osunął się na kolana, a
jego bagnet zagłębił się w ziemię.
Josh parł do przodu.
Garanski odtrącił Tatianę jedną ręką, drugą zaś zasłonił się szpadą. Ostra jak brzytew stal
skrzesała iskry na lufie. Obaj mężczyźni nie szczędzili przekleństw. Rosyjskie słowa mieszały
się z angielskimi. Groźba goniła groźbę.
Brutalnie pchnięta Tatiana straciła równowagę. Jej stopy zaplątały się w spódnicy. Upadła
ciężko na ziemię. Ostrze bólu przebiło jej brzuch. Krzyknęła z przerażenia.
Nie wiadomo, czy Josiah usłyszał ten krzyk, czy też tylko zobaczył, jak łapie się za brzuch -
dość że na moment skupił na niej całą swą uwagę. Przeciwnik był czujny i wykorzystał ten
moment.
Pozostały przy życiu grenadier skoczył z pochylonym do przodu bagnetem.
Josiah sparował pchnięcie, po czym zadał miażdżący
cios w głowę, ale nie mógł już uniknąć jadowitego ostrza szpady pułkownika, który uciął go w
bark.
Gdyby Garanski trafił w głowę, byłby bez wątpienia zwycięzcą. Ale to cięcie kosztowało go
życie. Przeciwnik, bowiem, choć skrwawiony, wykorzystał ową chwilę potrzebną do
ponownego podniesienia szpady. Błyskawicznie odwrócił w rękach strzelbę, wbił koniec lufy
w brzuch Rosjanina i nacisnął spust. Ogłuszająca eksplozja rozdarła ciszę poranka. Z
rozerwanego brzucha bluznęła krew.
Tymczasem omroczony ciosem grenadier podniósł się i raz jeszcze zaatakował. Odwracając
się, Josh poślizgnął się na trawie zroszonej krwią i upadł. Ostatni przeciwnik zamachnął się i
już miał bagnetem przygwoździć Josiaha do ziemi, kiedy rozległ się strzał. Powoli, bardzo
powoli żołnierz pochylał się do przodu. Już martwy, wciąż się dziwił, że tak maleńki kawałek
ołowiu może zdmuchnąć płomień życia.
Josh skoczył na nogi i spojrzał przelotnie na dymiący pistolet w dłoni hrabiego Roczewa.
-
Dzięki
-
powiedział
i
przeniósł
wzrok
na
Tatianę.
Pochylił się nad leżącą, lecz nie dotknął jej, nie pogładził i nie przytulił.
- Czy wszystko w porządku?
- Tak myślę.
- Dziecko? Przełknęła ślinę.
- Nie wiem. Najgorszy ból już ustąpił. Dźwignęła się i wskazała na jego okrwawiony bark.
- Trzeba cię opatrzyć.
- Odnosiłem już w życiu gorsze rany.
Ucieszyła ją ta odpowiedź. Dręczyło ją tylko pytanie, czy nie straciła dziecka. Zrobiła
ostrożnie jeden krok, potem drugi i trzeci. Ból ustąpił. Krew nie lała się po udach.
- Tak, ze mną wszystko w porządku - zakomunikowała z większą pewnością siebie. - Ale
twojego ramienia nie możemy tak pozostawić.
Kilka godzin później trzech jeźdźców jechało stępa brzegiem rzeki. Każdy wiódł na
długiej wodzy luzaka z przewieszonym przez siodło nieboszczykiem. Jednym z jeźdźców
była kobieta.
Aleksander Roczew należał do mężczyzn, którzy biorą pełną odpowiedzialność za swoje
czyny. Josh w tej sprawie mógłby mu podać rękę. Wspólnie uradzili, że będą trzymać się
prawdy.
Farmer i jego żona słuchali z otwartymi ze zdumienia ustami opisu wydarzeń przy
pasterskiej chacie. Najbardziej wstrząsnęła nimi wiadomość, że pułkownik Garanski śmiał
podnieść rękę na hrabinę Karanową. Natomiast nie zdziwiło ich, jak jej mąż odpowiedział na
tę prowokację. Nie okazali też nadmiernego smutku z powodu śmierci dwóch pechowych
grenadierów.
Żona farmera okazała się kobietą bardzo praktyczną. Wyciągnęła spod łóżka skrzynkę z
lekarstwami i zajęła się raną Josiaha. Przede wszystkim odwiązała zakrwawioną szmatę.
Pokręciła głową.
- Jesteś wielkim szczęśliwcem - orzekła po oczyszczeniu i zbadaniu rany. - Ostrze ominęło
kość i ścięgno. Jakiś czas będzie bolało, lecz ręce nic nie grozi.
Tatiana pogładziła po plecach spoconego i pobladłego pacjenta.
- Zacerujemy ranę - rzekła rezolutna niewiasta. - Weźmiemy rękę na temblak. Samego zaś
rannego nakarmimy krwistą wołowiną, by uzupełnić ubytek krwi, i napoimy wódką, ażeby
złagodzić ból. Co ty na to, panie?
Josh pochłonął ogromne ilości jednego i drugiego. Wbrew protestom Tatiany, nalegał na
jak najszybszy powrót do fortu.
- Dzisiaj przetrzymam jazdę - powiedział buńczucznie. - Jutro mogę poczuć się gorzej.
Podczas zakładania pożyczonej lnianej koszuli kilka razy skrzywił się i syknął.
- To czyste wariactwo, Josiah! - tłumaczyła Tatiana. - Musisz odpocząć i odzyskać siły.
- Odpocznę na miejscu.
- Po co ryzykować?
- Od Fort Ross dzieli nas tylko kilka godzin drogi. Chcę jak najszybciej skończyć tę podróż.
- Nawet osły nie są tak uparte.
Wzruszyła ramionami, odwróciła i ruszyła ku drzwiom. Josh poszedł za nią powolnym
krokiem.
Wciąż jeszcze czuł związane z walką napięcie. Widział oczyma wyobraźni Tatianę zwiniętą z
bólu na ziemi. Bał się o nią i ten strach szarpał mu duszę. Już wiedział, że łączy go z tą
kobietą coś więcej niż namiętność. Zawładnęła jego sercem tak, jak nigdy nie zawładnęła
nim Catherine. Nosiła w łonie jego dziecko. Nic już nie mogło ich rozdzielić.
Tatiana była jak góry, które tak bezgranicznie kochał. Silna. Czysta. Czasami
niebezpieczna, niczym późno-wiosenna gradowa chmura. Piękna ponad wszelkie
wyobrażenie. Przesłaniała sobą wszystkie inne kobiety. Tylko ją mógł kochać.
A teraz przekonał się, jak łatwo mógł ją stracić. Wystarczyło, by nieszczęśliwie upadła.
Dwa dni spędzili na skraju urwiska przed pasterską chatą. Przez dwie noce spali osobno.
Ale dużo ze sobą rozmawiali.
Tatiana powiedziała mu, że dopóki nie rozstrzygnie się sprawa Fort Ross, dopóty nie
zostanie w pełni jego żoną. Teraz przyszłość kolonii zdawała się przesądzona.
Łotr, który wisiał głową w dół na koniu, przywiózł sensacyjną wiadomość. Car przywracał
zagrabione włości ich prawowitej właścicielce. Rozkazywał jej wrócić do kraju i dekretował
sprzedaż fortu.
Roczew wybierał się w podróż do Vancouver na konsultacje z Brytyjczykami. On, Josh,
musiał podjąć w związku z tym energiczne kroki.
A Tatiana?
Co wybierze?
Jeżeli żona decyduje się na powrót do ojczyzny, to czy mąż może jej tego zabronić? Pytanie to
prześladowało Josha przez całą drogę powrotną do Fort Ross.
Palisada fortu ukazała się ich oczom, gdy tarcza słoneczna dotknęła powierzchni oceanu. Josh
zacisnął zęby, bo w zatoczce u podnóża klifu zobaczył trójmasztowy szkuner. Przed
tygodniami odbił od brzegów kraju, który Joshowi kojarzył się ze złem.
Było gorąco i należało jak najszybciej dopełnić pochówku. Skierowano ludzi do kopania
grobów na cmentarzu na wzgórzu. Ceremonia pogrzebowa nie przeciągnęła się poza konieczne
minimum. Trzy ciała spuszczono do dość płytkich dołów, gdzie miały czekać dnia Sądu
Ostatecznego. Odprawiono modły za dusze żołnierzy, po czym ten i ów z żałobników sięgnął po
wódkę, by uczcić ich pamięć.
Zapadła noc i zapalono lampy w salonie. Helena zamknęła drzwi i spojrzała na trzy siedzące w
fotelach postacie.
- Czy któreś z was powie mi wreszcie, co się stało? - spytała władczym głosem.
Hrabia machinalnie potarł dłonią swą łysinę.
- Było dokładnie tak, jak już powiedzieliśmy, Heleno. Garanski był zbyt gorliwy w
wykonywaniu swych obowiązków. Josiah stanął w obronie żony.
- A gdy z kolei ja znalazłem się w opałach, pośpieszył mi na ratunek pani mąż, Heleno. - Josh
wyciągnął zdrową rękę. - Jeszcze ci nie podziękowałem, hrabio, za uratowanie mi życia. Obym
nigdy nie musiał tego czynić, lecz gdy zaistnieje taka konieczność, spłacę dług.
Aleksander uścisnął dłoń Josiaha.
- Nie wiemy, co przyniesie przyszłość.
- Tak, z wyjątkiem tej najbliższej.
I wszyscy domyślili się, o czym Josh wspomniał. Dni Fort Ross były policzone. Smutek
zalegał w kątach pokoju. Helena objęła ramieniem Tatianę.
- Tak mi przykro, miła moja. Tak bardzo. Z twojego powodu. Z powodu Aleksandra. Z
powodu nas wszystkich, którzy staraliśmy się stworzyć dom na tej ziemi. W liście błagałam
cara, by twym zrazom dał szansę zaowocowania. Przynajmniej - lekko uścisnęła dłoń Tatiany
- przyrzekł łaskawie potraktować cię po twoim powrocie. O zwrocie dóbr też nie możemy
zapominać.
- Tylko kto zwróci życie mojemu ojcu?
Helena przygryzła dolną wargę. Oczywiście, był związek pomiędzy jego śmiercią a tamtym
srogim wyrokiem.
- Co teraz zrobisz?
Marszcząc brwi, Tatiana spojrzała na Josiaha. Z jego ogorzałej twarzy nie można było w tej
chwili niczego wyczytać.
- Muszę porozmawiać o tym z mężem.
- Oczywiście - zgodziła się Helena - ale najpierw wykąpiecie się, odpoczniecie, panu Jonesowi
trzeba też zmienić opatrunek. Jego rana wciąż krwawi.
- Namawiałam go, żeby nie jechał - powiedziała zmęczonym głosem Tatiana. - Równie dobrze
mogłabym mówić do skały.
Helena machnęła ręką.
- Mnie, mam nadzieję, posłucha. Chodź ze mną, Tatiano, wskażę ci, gdzie będziecie spali.
Potem każę przygotować bulion temu upartemu Amerykaninowi.
Wstała i otworzyła drzwi wiodące na korytarz. Już za progiem spojrzała przez ramię na
Josha.
-
Jeśli ma pan ochotę, to proszę pójść z nami. Joshowi nie trzeba było mówić, czy ma
zostać, czy też udać się na spoczynek. Dawno już przestał być dzieckiem. Wolał jednak nie
zostawiać Tatiany sam na sam z przyjaciółką. A nuż wymyślą coś głupiego? Kiwnął głową
Roczewowi.
-
Wybaczy mi pan, hrabio.
Aleksander machnął dłonią w geście przyzwolenia.
- Serdecznie namawiam do wypicia bulionu Heleny. Starcza za wszystkie lekarstwa, o
czym przekonał się już niejeden mieszkaniec tego fortu. - Ciężko westchnął. - Muszę jeszcze
napisać raport dla cara. Statek odpływa jutro rano.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ramię pulsowało bólem, więc Josh tylko się obmył, przyjemność prawdziwej kąpieli
pozostawiając sobie na kiedy indziej. Zwolniwszy miejsce za parawanem, dał przystęp
służbie, która energicznie wzięła się do zmieniania wody w wysokiej balii czy też kadzi. Na
kąpiel czekała teraz Tatiana.
Służące biegały tam i z powrotem z wiadrami, inne krzątały się przy oblekaniu pościeli.
Tych i tamtych doglądała Helena. Dwoiła się i troiła, by wszystko zostało zrobione, jak
należy.
W pewnym momencie wyszła z pokoju. Josh pociągnął dłonią po zarośniętych policzkach. Z
chęcią by się ogolił, ale nikt nie pomyślał tu o brzytwie dla niego. Pomyślano za to o czymś
innym. O napoju, który miał złagodzić jego cierpienie i skrócić okres powrotu do zdrowia.
Przyniosła go sama hrabina Helena.
- Proszę to wypić - rzekła tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Natychmiast, dopóki jest
ciepłe.
Skosztował mikstury. Smak wydał mu się osobliwy.
- Czy wszystkie Rosjanki są tak przedsiębiorcze, czy tylko te noszące arystokratyczne tytuły?
- Większość z nas, rosyjskich kobiet, i to bez względu na pochodzenie społeczne, zwykło brać
sprawy w swoje ręce - odparła z całkowitą powagą. - Proszę to sobie zapamiętać.
Josh przeniósł wzrok na barwny parawan.
- Postaram się.
Helena delikatnie poklepała go po ramieniu.
- Radzę wypić wszystko. Potem sobie pójdę i zostawię was samych.
Wziąwszy się w garść, Josh podniósł kubek do ust. Mieszanka czekolady, opium i alkoholu
spłynęła ciepłą strugą do przełyku, później zaś do żołądka. Słodycz czekolady nie zdołała
zabić goryczy laudanum.
- Mam
nadzieję
-
rzekł,
nadal
żartobliwym
tonem
-
że ta mikstura już kogoś uleczyła.
- Znam
nawet
takich,
którzy
zawdzięczają
jej
życie.
Josh wprawdzie nie czuł się umierający, ale nie miałby nic przeciwko cudownemu,
natychmiastowemu powrotowi do zdrowia.
- Będzie spał pan dzisiejszej nocy jak dziecko - zapewniła go hrabina. - A zatem miłych
snów – dodała i wyszła z pokoju.
Rzeczywiście potrzebował snu. Kilka ostatnich nocy spędził, głównie z powodu bliskości
Tatiany, drzemiąc raczej niż śpiąc.
Nagle zachwiał się, jakby wypił pół butelki whisky. Bojąc się, że upadnie, szybko rozebrał się
i wyciągnął w pachnącej lawendą pościeli. Rozkoszne uczucie owładnęło jego ciałem i
duszą. Jednak łóżko było czymś lepszym od skóry bizona.
Ramię najwyraźniej przestawało boleć. Członki stały się dziwnie ociężałe. Zmysły wciąż
rejestrowały świat zewnętrzny, tyle że ów świat wydawał się teraz odległy.
Słyszał ciche chlupanie wody za parawanem. Czuł dochodzący stamtąd delikatny zapach
fiołków. Widział na przeciwległej ścianie cień kobiecej postaci.
Gdy w końcu Tatiana wyszła z balii, dłonie Josha zacisnęły się na śnieżnobiałym
prześcieradle. Cień na ścianie nabrał konkretnych, uwodzicielskich kształtów. Wyraziste, obłe
linie tworzyły zarys długich nóg, delikatnie zaokrąglonego brzucha i ponętnych piersi.
Joshem targnął ból pożądania. Jego lędźwie protestowały przeciwko porażającej mocy
laudanum.
Zamknął oczy.
Tam zaś, za parawanem Tatiana sięgnęła po nocną koszulę. Cienki jak pajęczyna batyst
spłynął na jej ciało, miłośnie pieszcząc nabrzmiałe brodawki piersi. Dłonie powędrowały ku
guzikom dekoltu, obramowanego wąską białą koronką, i tam zamarły. Tatiana nagle
uświadomiła sobie, jak bardzo spieszno jej wyjść zza parawanu.
A przecież czuła się znużona, Josiah zaś był ranny. Wszystko to czyniło ich noc poślubną
bardzo problematyczną, nawet gdyby ona pragnęła jej już teraz. Czy faktycznie pragnęła?
Tak, odpowiedziała szczerze samej sobie.
Dlaczego więc lękała się wyznać mu swe życzenie? Dlaczego była jak najdalsza od
przytulenia się do niego i poddania jego mocy? Dlaczego, na Boga, bała się rozmawiać z
nim o Waszyngtonie i innych planach na przyszłość?
Odpowiedź znała.
Josiah jest wiecznym wędrowcem. Człowiekiem zakochanym w przyrodzie i wolnej
przestrzeni, wrogo zaś nastawionym do wszystkich ograniczeń związanych z
zamieszkaniem w mieście. Gotów jest dla swoich gór i swojej wędrówki poświęcić
wszystko. Czy uświadamiał sobie, że tym samym poświęca spokój i bezpieczeństwo
własnego dziecka?
Och, dość się już dzisiaj bała. Obserwując walkę przed pasterską chatą, miała wszelkie
podstawy sądzić, że Josiah straci w niej życie. Zwyciężył, lecz ona przy okazji uświadomiła
sobie, że gdyby zginął, opłakiwałaby go do skończenia świata.
Teraz zastanawiała się, czy w ogóle jest możliwe poskromienie takiego człowieka jak
Josiah Jones. Pełna obaw, wyszła zza parawanu.
Spojrzała ku łóżku. Josiah leżał i chyba spał. Światło naftowej lampy łagodziło jego
rysy. Widząc jednak jego profil i grań klatki piersiowej, i tak miało się wrażenie, że nie
tylko kochał góry, ale był całkiem taki jak one.
Czy kogoś takiego można było poskromić?
Czy powinna?
Pełna wahań, podeszła do łóżka i spojrzała na jego uśpioną twarz. Zacisnęła dłonie, walcząc
z pokusą dotknięcia go, jednak pragnienie okazało się zbyt silne.
Choć jej pieszczota była delikatna jak muśnięcie motylich skrzydeł, obudził się
natychmiast. Błyskawicznym ruchem chwycił ją za przegub. Był traperem, który nawet gdy
śpi, czuwa. Miał w sobie instynkt dzikiego zwierzęcia.
- Wybacz - szepnęła, trochę przestraszona tą nagłą reakcją. - Nie chciałam cię budzić.
Z trudem odzyskiwał świadomość. Zmagał się z odurzeniem wywołanym przez laudanum.
Zwolnił uścisk ręki.
- Szkoda. Możesz mnie budzić, gdy tylko przyjedzie ci na to ochota, pani Jones.
Po raz pierwszy nazwał ją jej nowym nazwiskiem. Dziwnie zabrzmiało w jej uszach. Josh
zresztą również miał wrażenie pewnego dysonansu. „Jones" należało do pospolitszych
nazwisk, Tatiana była hrabiną.
Wskazał oczyma na wolne miejsce na łóżku.
- Położysz się przy mnie? - zapytał. - Zanim Wyjadę, chciałbym choć raz kochać się z
własną żoną.
Zawahała się.
- Czy musisz jechać do Oregonu?
- Tak.
- Kiedy?
- Za kilka dni. Nie mogę już odkładać tej podróży.
- I jak długo tym razem cię nie będzie?
- Dwa miesiące. Może trochę mniej, może więcej.
Dwa miesiące rozłąki. Tatiana machinalnie dotknęła dłonią brzucha. Dziecko, które nosiła
w łonie, nie ujawniało jeszcze swojego istnienia. Jedynym znakiem ciąży były jej pełniejsze i
okrąglejsze kształty. Jednak w ciągu tych dwóch miesięcy jej figura zmieni się bardziej, a za
kolejne trzy ona, Tatiana, urodzi chłopca lub dziewczynkę.
Josh domyślił się, o czym myśli jego żona. Uniósł się z poduszki i wsparł na łokciu zdrowej
ręki. Jego nagi tors porośnięty był kręcącym się jasnym włosem.
- Nie obawiaj się, nie zostawię ciebie i dziecka bez opieki - powiedział prawie szorstkim
głosem. - Nie zostaniesz w Fort Ross. Ponieważ poznałem już trochę tego drania, którego wy
nazywacie carem, muszę liczyć się z tym, że wyśle po ciebie kolejny statek.
- Więc dokąd mnie zawieziesz?
- Do Monterey. Pozostawię cię pod opieką amerykańskiego konsula. Zostaniesz w jego domu
do mego powrotu.
- A potem?
- Potem
wyruszymy
wprost
do
Waszyngtonu.
Spojrzała mu w oczy.
- Czy tego właśnie chcesz, Josiahu? Naprawdę chcesz tego?
- Czego naprawdę chcę, to dzielić z tobą łóżko. Jesteś moją żoną, Tatiano. Twoje miejsce jest
przy mnie.
Miał na poły zirytowaną, na poły proszącą minę. Nigdy go jeszcze takim nie widziała. A
przecież znała jego nastroje i typowe reakcje. Kiedy wtargnęła do łaźni Indian Hupa, po
prostu, zgodnie z typowym w takich przypadkach zachowaniem, otworzył usta ze zdumienia.
Natomiast, gdy szło walczyć ze śnieżną zamiecią lub prostopadłą oblodzoną ścianą, okazywał
się surowy i bezwzględny. A z jaką furią wtargnął do pokoju, który dzieliła z Michaiłem
Pulkinem. Taki sam, dokładnie taki sam, objawił się jej, kiedy stawiał czoło trzem
uzbrojonym przeciwnikom.
Nigdy jeszcze nie widziała go w ponurym nastroju bądź przygnębionego.
Dlatego nie umiała wytłumaczyć sobie, dlaczego akurat widok jego słabości tak ją pociągał.
Być może Josiah ranny był milszy jej sercu od Josiaha triumfującego. Być może jego słabość
budziła w niej uczucia macierzyńskie.
Od chwili, gdy go poznała, jej los uzależniony był od jego siły. Teraz po raz pierwszy ich
wzajemny stosunek nabrał innego charakteru. Teraz ona potrzebna była Josiahowi. W
rezultacie stali się sobie równi. A czyż nie na równości opiera się miłość? Tatiana poczuła wielką
błogość w sercu.
Pragnęła go i potrzebowała. On odwzajemniał się jej tym samym. I to było
najważniejsze.
Uśmiechnęła się i zdmuchnęła lampę. Zapadła ciemność, którą rozpraszało jedynie słabe
światło księżyca, zaglądającego natrętnie przez okno. Stąpając po świetlistej smudze, Tatiana
zbliżyła się do łóżka. Po chwili leżała już przy swoim mężu.
Westchnął dziękczynnie i przygarnął ją do siebie.
Nazajutrz Josh obudził się odurzony jak po nocy spędzonej na pijaństwie. Czuł dolegliwy
brak czegoś. Rozejrzał się i zrozumiał. Obok niego nie było Tatiany.
Tatiana.
Omiótł pokój rozbieganym spojrzeniem. Coś białego wisiało na parawanie. Była to nocna
koszula Tatiany.
Co stało się z jego żoną?
Strach chwycił go za gardło. I jakkolwiek Josh wiedział, że zbyt łatwo tym razem poddał się
panice, wiedział również, że spokój odzyska dopiero wtedy, gdy dowiezie swoją żonę do
Monterey i poleci ją opiece konsula amerykańskiego w tym mieście. Wówczas zyska
pewność, że jego żonie nic nie grozi ze strony tego satrapy, cara Mikołaja.
Zerwał się i usiadł na łóżku. Ramię bolało jak sto diabłów. Mikstura Heleny nie zdziałała
cudów.
Wstał i ubrał się najszybciej, jak tylko zdołał. Zapinając pas, zauważył, że zniknął nóż z
pochwy. To go poważnie zaniepokoiło. Gdzie, do diabła, podziała się Tatiana?
Skoczył ku drzwiom i po chwili był już na dworze. Świeciło mocne słońce, więc osłaniając
oczy dłonią, zlustrował plac aż do palisady. Nigdzie żywej duszy. Tylko psy, koty, indyki i
kury.
Jednak nie. Jakaś kobieta niosła w skopku świeżo udojone mleko.
Zaczepił ją pytaniem o Tatianę Grigoriewną. Nie rozumiała po angielsku. Machnął ręką i
ruszył ku bramie.
Na to samo pytanie brodaty wartownik wskazał ku morzu i odpowiedział:
- Statek. Odpływa.
- Co?
- Odpływa, korzystając z przypływu. Wszyscy poszli pożegnać...
Josh dalej nie słuchał. Puścił się biegiem ku urwistemu brzegowi i schodom wiodącym w
dół.
Na krawędzi klifu zatrzymał się. Przed nim aż po horyzont rozpościerał się roziskrzony
ocean. W dole na plaży mrowił się tłum. Byli tam niemal wszyscy mieszkańcy fortu, z
wyjątkiem oczywiście zajętej obowiązkami służby i Tatiany, którą już byłby rozpoznał.
Przeniósł wzrok na szkuner. Jego żagle, dopiero co podniesione, wzdymały się właśnie na
wietrze. Dziób, skierowany na zachód, pruł już leniwe fale. Ani strzała wypuszczona z łuku,
ani kula wystrzelona ze strzelby nie dosięgnęłaby już jego burt.
Josh puścił się biegiem po schodach.
Gdy poczuł piasek pod stopami, chwilowo opadł z sił. Zwolnił kroku i szedł naprzeciw
idącym ku niemu ludziom, przerzucając spojrzenie od jednej kobiecej twarzy do drugiej.
Żadna z nich jednak nie była twarzą Tatiany. Nigdzie też nie było widać Roczewa. Zastąpił
drogę Helenie.
- Gdzie jest moja żona? - wydyszał. Naglący ton jego głosu nie spodobał się hrabinie.
- Czy chodzi o hrabinę Karanową? - spytała.
-
Chodzi o moją żonę.
Spojrzała nań z wyniosłym dostojeństwem. Poprawiła dłonią włosy, które burzył wiatr.
- Więc o niczym nie wiesz, mój panie?
- Nie pytałbym, gdybym wiedział - burknął.
Na jej twarzy pojawił się cień niechęci, zaraz jednak w jej oczach zajaśniało
zrozumienie.
- Sądzi pan, że jest na statku?
Josh nie odpowiedział. Nie musiał. Hrabina mogła odgadnąć wszystko ze sposobu, w jaki
dopytywał się o Tatianę. Powodowana współczuciem, potrząsnęła głową.
- Tatiana jest jak najdalsza od myśli o powrocie do Rosji. Zrzeka się włości, które łaskawie
zwrócił jej mój wuj. - Wykrzywiła usta. - Nie dowierza jego obietnicom.
- Więc gdzie jej, na Boga, mam szukać?
- W sadzie. Poszła tam wczesnym rankiem. Ma jakiś szczególny sentyment do tych drzew,
skoro zrezygnowała nawet z pożegnania Aleksandra. Odpłynął do Vancouver i jak pan
dobrze wie... - Urwała, gdyż nie miała już do kogo mówić.
Josh odwrócił się na pięcie i bez pożegnania czy też przeproszenia odszedł spiesznie.
Musiała więc wołać za nim, żeby dać wyraz swej trosce:
- Josiah! Niech pan uważa na swoje ramię! Nie wolno panu tak pędzić! Chyba nie chce
pan, żeby szwy puściły i rana znów zaczęła krwawić! Trochę rozsądku, panie Jones!
Jej rady i upomnienia dotarły, owszem, do jego uszu, lecz pozostał na nie obojętny.
Roztrącał ludzi stojących mu na drodze. Udawał sam przed sobą, że nie odczuwa bólu, który
odzywał się w ramieniu przy każdym szybszym kroku.
Odnalazł Tatianę w głębi sadu. Klęczała, trzymając nóż w prawej dłoni i coś nim zawzięcie
wydłubując w korze. Jej żółta suknia była na plecach ciemniejsza od potu, a twarz brudna.
Josh najpierw doświadczył ulgi, potem zaś niepokoju.
- Do
stu
piorunów,
co
ty
właściwie
tu
robisz?
Uniosła głowę. Ale najpierw skończyła wyrzynać w korze drzewa znak X. Następnie
powstała z klęczek i z zadowoleniem spojrzała na rezultat swych starań.
- Znaczę drzewa, z których pobiorę zrazy przed nadejściem zimy. Boję się, żeby Anglicy
lub Francuzi albo Amerykanie nie obrócili wniwecz pracy mego ojca. Na wszelki wypadek
wolę się zabezpieczyć.
Spoglądał na nią ze ściśniętym sercem. Wydawało się, że opętał ją zły duch. Po trosze
przypominała tamtą Tatianę, z którą dzielił trudy wędrówki górskimi szlakami. Ona też była
gotowa na wszystko.
- Nie zostaniemy tu aż do zimy - oznajmił. – Musimy odpłynąć stąd na południe, zanim
zaczną się sztormy. Już możesz zacząć się pakować. Jak tylko wrócę z Oregonu, wyruszamy
do Monterey.
- Ani myślę zamieniać Fort Ross na Monterey. Zesztywniał.
- Rozmawialiśmy już o tym tej nocy.
-
Nie, to ty o tym mówiłeś.
Miał już tego dość. Dotychczas liczył się z jej zdaniem. Wynikły z tego dla niego tylko same
straty. Teraz postanowił być twardy.
- Nie zostawię cię tutaj - oświadczył. Machinalnie otrzepała z piasku spódnicę.
- Tylko że ja tutaj nie zostaję. Jadę z tobą.
- Co?
- Ruszasz na północ, a ja wyruszam z tobą.
- Wykluczone.
- Dlaczego?
- Mój
towarzysz,
obojętnie,
kobieta
czy
mężczyzna,
musi się liczyć z trudami podróży.
Uśmiech pojawił się w kącikach jej warg.
- Wiem coś o tym. Pozwól sobie przypomnieć, że jakoś dotrzymywałam ci kroku podczas
przeprawy przez góry.
- Tylko że nie byłaś w ciąży. Chyba o tym nie zapomniałaś?
Fiołkowe oczy zajaśniały uśmiechem. Akurat w chwili, gdy Josh stracił już wszelką nadzieję,
że Tatiana się rozchmurzy.
- Owszem, wiem o tym.
- Tatiano...
- Kocham cię, Josiah. Być może kocham cię już od bardzo dawna, ale nie wiedziałam tego ani
tam, w górach, ani bardzo długo w Fort Ross. Dość, że dzisiaj nie potrafię się wyprzeć miłości.
Zapragnął chwycić ją w ramiona, ale powstrzymał się. Był przecież jednorękim kaleką.
- Posłuchaj, Tatiano...
- Ależ słucham cię, słucham.
On okazał powściągliwość, za to ona nie kryła się z uczuciami. Podeszła i przylgnęła do
niego całym ciałem.
- Minionej nocy, kiedy mówiłeś mi o obowiązkach małżeńskich, również pilnie słuchałam.
- Pilnie, lecz niezbyt uważnie.
- Och, Josh! Powiedziałeś, że moje miejsce jest przy tobie, i zgadzam się z tym. Razem
ruszymy na północ, a któregoś dnia... jeśli nie tej zimy, to następnej, lub jeszcze następnej...
wrócimy do Fort Ross. Wezmę zrazy z drzew, włożę je do kosza i powiozę je tam, gdzie
będzie stał nasz dom.
- W takim razie powieziesz je do Waszyngtonu - rzekł z marsową miną.
- Cóż mi po dużym mieście, które często nawiedzają mgły, i cóż mi po mężu, który głuchy jest
na słowa miłości. - Pieszczotliwie dotknęła jego policzków. Pachniała lawendą i ziemią. -
Teraz ja czekam na twoje słowa, Jo-siah. Otwórz przede mną swe serce. Kobiety tak bardzo
chcą być kochane.
Próbował być twardy i nieugięty. Do stu piorunów, musiał być twardy i nieugięty!
- Josiah, zlituj się nade mną!
Westchnął jak człowiek, który czuje się zwyciężony.
-
Kocham cię, Tatiano.
Przez chwilę błądziła wzrokiem po jego twarzy, po czym wydęła wargi w wyrazie
rozczarowania.
- I to wszystko?
- Skądże. Cała reszta musi poczekać do nadejścia nocy.
- Kiedy będziemy sami, ty i ja? A na niebie nad nami będą migotały gwiazdy?
Musnął wargami jej usta. Chciał zbudować dom i zamieszkać w nim, zanim urodzi się
dziecko. Jeszcze przed opuszczeniem Fort Ross wyśle depeszę do Van Burena, w której
przedstawi swoją sprawę, na koniec zaś nadmie-ni, czego rząd Stanów Zjednoczonych może
oczekiwać od kapitana Suttera.
Tak czy inaczej, do Waszyngtonu ściągnie z Tatianą najwcześniej dopiero przed zimą.
Perspektywa wędrówki przez cały kontynent była dla jego duszy niczym śpiew wiatru.
- Tak, ukochana. A wśród tych gwiazd jedna będzie nasza.
EPILOG
Wybrzeże Górnej Kalifornii, październik 1847
Tatiana jedną ręką chwyciła się burty statku, drugą wskazała ku brzegowi.
- Spójrz, Heleno! Tam!
Przestępując z nogi na nogę, zniecierpliwiona pięcioletnia dziewczynka próbowała
odnaleźć wskazywany przez matkę punkt na szczycie pionowej ściany, ku której kierował się
szkuner. Poły jej podróżnej kapotu z fiołkowego aksamitu powiewały na wietrze. Oczy dziecka
też miały fiołkową barwę.
- Gdzie, mamo?
- Tam, bardziej na prawo. Czy widzisz te dwa krzyże na kopułach cerkwi?
- Tak, mamusiu. Teraz je widzę.
Tatiana odwróciła się ku trzem mężczyznom, stojącym w cieniu kapitańskiego mostku.
Prawdę mówiąc, dwóch z nich miało jeszcze długo czekać do osiągnięcia wieku męskiego.
- Chodźcie tu, chłopcy! I ty, Josiah. Stąd najlepiej widać fort.
Jej najmłodszy synek, trzyletnie diablę o rozwichrzonej płowej czuprynce, wyrwał się ojcu,
zatupał nóżkami po pokładzie i już był przy burcie. Starszy od niego o cztery lata brat
zachował się bardziej dostojnie i statecznie. Imiennik prezydenta Stanów Zjednoczonych,
Martin, wykazywał się powagą nad swój wiek i wrodzoną szlachetnością manier. Płynęła w
nim krew Karanowów.
Na koniec z uśmiechem na twarzy dołączył sam mąż i ojciec, Josiah Jones. Objął silnym
ramieniem Tatianę, ona zaś jak zwykle oparła się o jego szeroką pierś.
Nie mogła wręcz uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Po siedmiu latach od
wyjazdu do Oregonu wracali do Fort Ross! Co wydarzyło się w tym czasie?
Przede wszystkim zmieniały się rządy i wybuchały wojny. Tatiana stwierdziła z pewnym
niedowierzaniem, że kocha miasto, w którym przyszło jej zamieszkać. Oczywiście, w
porównaniu z klimatem Kalifornii klimat Waszyngtonu wydawał się przegniły i niezdrowy.
Za to cieszyły tu oko piękne budowle, a kontakty z miłymi, dowcipnymi i kulturalnymi ludźmi
uprzyjemniały życie. Josiah wybrał karierę polityczną i szybko awansował. Wysyłano go na
placówki dyplomatyczne do różnych egzotycznych krajów. Wyjeżdżając, zabierał ze sobą
wciąż powiększającą się rodzinę. Lubił podróżować, był wszak urodzonym wędrowcem.
Rosjanie wycofali się z Fort Ross.
Imperialną flagę zdjęto z masztu pierwszego stycznia 1842 roku. Koloniści weszli tego dnia na
statek i odpłynęli do swojej ojczyzny. Rodzina Roczewów podzieliła los innych rodzin.
Tatiana o wszystkim informowana była w listach od przyjaciółki. Helena lubiła pisać,
pisała zaś pięknie i zajmująco.
Biedny Aleksander. Posłuszny rozkazom cara, podjął się najpierw długich i tradnych
negocjacji z Anglikami i Francuzami. Po wielu spotkaniach, mając już sprawę sprzedaży
kolonii niemal zakończoną, pozostał nagle z pustymi rękami. Oto Meksyk postanowił
walczyć o swe ziemie północne, a więc również obszary wokół Fort Ross. W rezultacie
europejskie rządy, bojąc się wplątania w ryzykowną awanturę, zerwały rozmowy.
Mikołaj, wierny swoim zasadom politycznego konserwatyzmu, zabronił hrabiemu
wchodzić w jakiekolwiek stosunki z tymi „prostackimi pastuchami", jak nazywał członków
rządu Stanów Zjednoczonych. Zadowoleni z takiego obrotu spraw Meksykanie czekali tylko
na wyjazd Rosjan, spodziewając się, że cała kolonia wpadnie w ich ręce.
Wszystkich jednak zaskoczył kapitan Johann Sutter. Wystąpił z ofertą kupienia fortu, którą
Aleksander przyjął w imieniu cara. Skąd zdobył fundusze na to przedsięwzięcie, tego nikt nie
wiedział. Domyślano się co najwyżej, że za Sutterem stały „prostackie pastuchy" z
Waszyngtonu.
Helena doniosła w jednym z listów, że zanim jeszcze wysechł atrament na umowie kupna-
sprzedaży, Sutter kazał wszystko, co w jakiś sposób dawało się ruszyć i załadować na wozy,
przewieźć do Nowej Szwajcarii. Wkrótce Fort Sutter zaczął rywalizować z najsilniejszymi
meksykańskimi garnizonami. Kiedy zaś doszło do działań zbrojnych, stał się centrum opora
„niezależnego" państwa kalifornijskiego, które następnie poprosiło o przyłączenie do USA.
W ten sposób Kalifornia stała się cząstką Stanów Zjednoczonych.
Tatiana przeniosła wzrok dalej na wzgórza. Tam rosły sady jej ojca. Miały być źródłem
pomyślności rosyjskich kolonistów, lecz stało się inaczej. Z tej odległości nie sposób było
odróżnić drzew. Widać było tylko jednolicie zielony spłacheć ziemi.
Statek przybliżał się do brzegu. Nagle coś ścisnęło Tatianę za gardło. Jakiś ciężar legł jej na
piersi. W palisadzie w miejscu bramy ziała ogromna dziura. Budynki wpatrywały się w ocean i
niebo pustymi oczodołami okien. Minęło siedem lat i dawna świetność przemieniła się w
ruinę. O tym, że mieszkali tu niegdyś Rosjanie, zaświadczały jedynie widoczne na kopułach
cerkiewne krzyże.
Mała Helena zadarła głowę i spojrzała na ojca.
- Czy tu naprawdę było kiedyś pięknie, tatusiu?
- Tak, kurczaczku. Było i może jeszcze będzie.
Obraz zniszczenia stał się jeszcze wyraźniejszy, gdy weszli w obręb częstokołu. Na
zarośniętym trawą i chwastami placu walały się przegniłe i połamane meble. Tu widać było
wóz bez kół, tam znów zardzewiały pług. Większość okien wyjęto, w tych zaś, które pozostały,
nie było szyb. Z belki w dzwonnicy nie zwisał już dzwon. Po schodach strach było wchodzić -
groziły zawaleniem. Trzask otwieranych przez wiatr i zamykanych drzwi potęgował jeszcze
smutek tego miejsca.
Josiah zauważył, że Tatiana drży, i objął ją ramieniem.
- Czas płynie i nic nie pozostaje takie same, kochanie.
- Tak, wiem.
Znała okrutną potęgę czasu, ale nie mogła się zdobyć na stoicyzm. Coś w niej się
buntowało przeciwko temu zniszczeniu. Popadła w melancholię.
Odzyskała humor, kiedy doszli do sadu. Nie wierzyła własnym oczom.
- Dobry Boże w niebiesiech - wyszeptała. - Czy widzisz, Josiah, to, co ja widzę? Gałęzie
prawie się łamią pod ciężarem owoców. I jakie to owoce! Spójrz na te jabłka! Albo na tamte
gruszki!
Rzeczywiście, znaleźli się w raju. Na drzewach więcej było jabłek i grusz niż liści. Co wyżej
zawieszone owoce podziobane były przez łakome ptactwo. We wgłębieniach gromadziły się
pszczoły, spijające miodowe soki.
Dzieci rozpierzchły się wśród drzew. Po wielotygodniowej podróży statkiem spragnione
były ruchu i swobody. Toteż hasały teraz w wysokiej trawie niczym małe kózki.
Tatiana zerwała dorodne jabłko i zatopiła w nim zęby. Po jej brodzie popłynął sok.
- Smakuje? - zapytał Josh żartobliwym tonem.
Śmiejąc się jak dziewczynka, otarła brodę wierzchem dłoni.
Podała nadgryzione jabłko mężowi.
- Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Chociaż nie, już teraz mogę ci powiedzieć, że
wspanialszego jabłka nigdy nie jadłeś.
Przytulił ją do siebie.
–
Jadłem, najukochańsza. Ty byłaś i jesteś takim szlachetnym owocem.
–
OD AUTORKI
Wciąż pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzałam Fort Ross. Jechałam wraz z mężem
autostradą wzdłuż wybrzeża z San Francisco do Oregonu. W pewnej chwili zobaczyliśmy
znak informujący nas o zjeździe do historycznego rosyjskiego fortu. Oczywiście, nie
pozostaliśmy obojętni na to zaproszenie.
Fort ukazał się nam spowity mgłą. Al i ja spędziliśmy kilka cudownych godzin, zwiedzając
baraki z bierwion, cerkiew i rezydencję zarządcy. Następnie wybraliśmy się na spacer wzdłuż
wietrznych klifów, by z kolei skręcić ku sadom na wzgórzach. Zagadnięty przez nas farmer
powiedział nam, że tego roku zapowiadają się bogate zbiory.
Kilka lat później zaczęłam pisać romanse historyczne. Akcję jednego z nich postanowiłam
umieścić w miejscu, w którym, przyznaję, rozkochałam się. Druga wycieczka z mężem do
Fort Ross jedynie utwierdziła mnie w mojej miłości.
Drogi Czytelniku, zapewne jesteś ciekawy, czy opisane tu wydarzenia mają walor prawdy
historycznej. Rosjanie założyli Fort Ross w 1812 roku jako bazę dla morskich
połowów wydry i źródło zaopatrzenia osiedli na Alasce. Jednakże prędko zasoby wydry
stopniały niemal do zera, a produkcja rolna kolonii okazała się nieefektywna. W tej sytuacji
car Mikołaj I zdecydował się na sprzedaż fortu. Aleksander Roczew i jego piękna żona
Helena, od której imienia wziął nazwę pobliski szczyt, pożeglowali do domu pierwszego
stycznia 1842 roku. Kalifornia wraz z Teksasem, po krwawych walkach dwóch graniczących ze
sobą państw, Stanów Zjednoczonych i Meksyku, stały się integralną częścią tego pierwszego.
Do dzisiaj historycy łamią sobie głowę nad zagadką sprzedaży Fort Ross kapitanowi
Johannowi Sutterowi. Bo i faktycznie zastanawia, jakim sposobem prywatna osoba mogła
zmobilizować fundusze potrzebne do tak gigantycznej transakcji.
Na szczęście pisarze mogą odwoływać się do wyobraźni. Jakby powiedziała Tatiana, nic na
tym świecie nie jest niemożliwe.