PAMIĘTNIKI
FILIPA PAWŁA de SÉGURA
ADIUTANTA NAPOLEONA
L’HISTOIRE DE NAPOLÉON
ET
DE LA GRANDE ARMÉE EN 1812
EDYCJA KOMPUTEROWA: WWW.ZRODLA.HISTORYCZNE.PRV.PL
MMIII©
TOWARZYSZE MOI!
Postanowiłem skreślić dzieje Wielkiej Armii i jej wo-
dza w ciągu roku 1812.
Dzieło to poświęcam tym spośród was, których śniegi i
lody Północy pozbawiły sił i zdrowia i którzy dziś służyć
mogą ojczyźnie jedynie wspomnieniem przecierpianych
nieszczęść i minionej chwały! Gdy los zmusił was do
porzucenia waszego szlachetnego rzemiosła, żyjecie
raczej przeszłością aniżeli chwilą obecną; wolno jednak
żyć wyłącznie wspomnieniem, gdy wspomnienia takiej są
miary. Nie obawiam się tedy, że wskrzeszając okropne te
czasy zakłócę wam tak drogo okupiony spokój. Wiemy
przecież wszyscy, że wśród najgorszych przeciwności
wzrok zepchniętego na dno otchłani człowieka zwraca się
mimo woli ku świetności minionych dni nawet wówczas,
gdy blask ten ogarnia również skałę, o którą roztrzaskał
się jego okręt, i gdy oświetla szczątki największej z
katastrof!
Przyznam się, iż osobiście czuję nieprzeparty pociąg ku
tej smutnej epoce naszych publicznych i prywatnych
nieszczęść. Bolesną rozkosz sprawia mi rozpamiętywanie
i odtwarzanie poszczególnych epizodów tych wszystkich
okropności. Czyżby dusza ludzka pyszniła się również
ilością i głębokością blizn i obnażała je z upodobaniem?
Czy jest to jej własność, która napełnia ją dumą? A może
raczej — poza chęcią poznania — człowiek odczuwa
przede wszystkim potrzebę dzielenia się z kimś swoimi
wrażeniami? Czyż zdolność odczuwania i budzenia uczuć
w bliźnich nie stanowi najpotężniejszego czynnika duszy
naszej?
Jakiekolwiek wszakże byłyby kierujące mną pobudki,
ulegam potrzebie odtworzenia wrażeń, jakich doznawa-
łem w ciągu tej nieszczęsnej wojny. Korzystając z do-
wolnych wczasów, pragnę, uporządkować zatarte i chao-
tyczne wspomnienia, zebrać je i streścić. Starzy druho-
wie, odwołuję się i do waszej pamięci! Niby cennego
skarbu strzeżcie bohaterskich wspomnień, które tak dro-
go okupiliśmy, a które będą jedyną po nas puścizną,
jedyną pozostałością minionych dni. Porażka wasza
chlubniejsza była aniżeli zwycięstwo wrogów! Umiejcie
więc znosić klęskę bez sromu! Podnieście z dumą szla-
chetne czoła, o które obijały się gromy całej Europy! Nie
spuszczajcie oczu, które widziały tyle stolic zdobytych,
tylu władców pokonanych!... Niewątpliwie godnymi
byliście lepszej doli, od was wszakże zależy, aby z reszty
życia uczynić szlachetny użytek. W ciszy i osamotnieniu
niedoli, które sprzyjają takim zatrudnieniom, dyktujcie
historii wasze wspomnienia, a jasny blask prawdy niechaj
przyświeca wam w bezsenne noce, które oby nie okazały
się bezowocne!
Ja zaś skorzystam z przywileju — niekiedy tragicznego,
częściej zaszczytnego — opisania wszystkiego, com
widział, odmalowania ze zbytnią może skrupulatnością
najdrobniejszych nawet szczegółów. Sądzę jednak, iż
pewna drobiazgowość nieodzowna jest dla należytego
zrozumienia geniuszu cesarza i gigantycznych czynów,
bez których nie dowiedzielibyśmy się, dokąd sięgnąć
może potęga, sława i niedola człowieka!
Począwszy od roku 1807 znikła przestrzeń dzieląca Ren
od Niemna; rzeki te stały się rywalkami. Przez swoje
ustępstwa poczynione w Tylży kosztem Prus, Szwecji i
Turcji Napoleon pozyskał sobie Aleksandra. Traktat ów
był wynikiem porażki Rosjan i oznaczał poddanie się
tego imperium pod wpływy systemu kontynentalnego.
Przynosił ujmę narodowej godności Rosjan — rzecz
zrozumiała dla nielicznych tylko jednostek — i narażał
kraj na znaczne straty materialne, co zrozumieli wszyscy.
Utworzeniem systemu kontynentalnego Napoleon wy-
powiedział Anglii walkę na śmierć i życie; zaangażował
w nią sławę swoją i honor, losy Francji i własny byt
polityczny. System ten nie dopuszczał na kontynent za-
równo towarów angielskich, jak i tych, które opłacały
Anglii jakiekolwiek cło. Mógł to osiągnąć tylko przy
powszechnej zgodzie, którą mu zapewnić mogło jedynie
panowanie wyłączne i powszechne.
Francja tymczasem zraziła sobie ludy zwycięstwami
swymi, władców zaś krwawą rewolucją i założeniem
nowej dynastii. Nie mogła mieć sprzymierzeńców ani też
rywali, lecz tylko poddanych, gdyż sprzymierzeńcy
byliby fałszywi, a współzawodnicy bezlitośni. Musiała
tedy albo wszystkich pokonać, albo też w tym zmaganiu
ulec.
Jakkolwiek wysoko wzniósł się był Napoleon ponad
ludy Południa i Zachodu Europy, zawsze dostrzegał
wśród śniegów i lodów Północy wiecznie groźny tron
Aleksandra. Na dalekich rubieżach Europy, skąd płynęły
niegdyś obfitą falą dzikie hordy najeźdźców, widział
zbiorowisko nieokiełznanych żywiołów, gotujących się
do nowego zalewu. Dotychczas Austria i Prusy stanowiły
dostatecznie silną tamę ochronną od wschodu; ale
właśnie on tamę tę przerwał lub osłabił. Stał więc teraz
samotnie jako jedyny obrońca cywilizacji, dobrobytu i
zdobyczy kulturalnych Południa przeciw ciemnocie i
chciwości ubogich mieszkańców Północy, przeciw
zaborczym instynktom ich cesarza i arystokracji.
Widocznym było, że tylko wojna zdoła rozstrzygnąć
namiętny ten spór, tę odwieczną walkę nędzarza z bo-
gaczem, skądinąd jednak, z naszego punktu widzenia,
wojna ta nie była ani ogólnoeuropejską, ani nawet na-
rodową. Europa była jej niechętna, gdyż ewentualne
zwycięstwo jeszcze wzmogłoby potęgę Napoleona. Fran-
cja, wyczerpana, łaknęła pokoju: wybitne osobistości,
wchodzące w skład dworu cesarskiego, z lękiem spoglą-
dały na nowe przygotowania wojenne, na rozproszone
między Kadyksem a Moskwą wojska, a jakkolwiek
uświadamiano sobie nieuchronność tego zatargu, nikt nie
był przekonany, że powinien on nastąpić już teraz.
Cesarz wszakże — zarówno z pobudek politycznych,
jak i ulegając wrodzonej sobie przedsiębiorczości — po-
wziął tytaniczny zamiar całkowitego opanowania Europy
przez pognębienie Rosji i odebranie jej zagarniętych
ziem polskich. Jednakże wbrew jego woli i chęci ta-
jemnica stała się publiczną. Olbrzymie przygotowania,
jakich wymagała tak daleka wyprawa, stosy prowiantu i
amunicji, szczęk broni, turkot ładownych wozów i fur-
gonów, przemarsze tak licznego wojska, to powszechne
poruszenie, majestatyczny i straszliwy pochód wszyst-
kich sił Zachodu przeciwko Wschodowi — wszystko to
zwiastowało Europie bliskie starcie dwóch gigantycznych
współzawodników.
Aby dosięgnąć granic Rosji, trzeba było przejść przez
ziemie pruskie i ominąć terytorium austriackie, mając z
jednej strony Szwecję, z drugiej zaś Turcję. Koniecznym
więc było zawarcie przymierza zaczepno-odpornego z
czterema tymi państwami. Austria podlegała wówczas
wpływom Napoleona, Prusy zaś lękały się Francji. Od
razu też projekt cesarza zyskał sobie w Wiedniu akces
dobrowolny, w Berlinie przymusowy. Prusy ściśnięte jak
w kleszczach umową z 24 lutego 1812 roku zobowiązały
się dostarczyć dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi
oraz oddać większość swych fortec i magazynów do
dyspozycji armii francuskiej.
Współudział Austrii wyrozumowany był jednak i na
ścisłej oparty rachubie. Leżąc w środku, między olbrzy-
mim obszarem Rosji a imperium Napoleona, Austria
przyklasnąć mogła tylko walce; bez względu na rezultat,
obaj zapaśnicy musieli w końcu wzajemnie się osłabić ku
jej bezsprzecznej korzyści. Austria 14 marca 1812 roku
przyobiecała dać Francji trzydzieści tysięcy ludzi;
potajemnie jednak udzieliła dowódcom oględnych
instrukcji. Jako indemnizację za poniesione koszty otrzy-
mała mglistą obietnicę rozszerzenia swego terytorium
oraz gwarancję posiadania Galicji. Na wypadek zaś
gdyby część tej prowincji oddać miała Królestwu Pol-
skiemu, otrzymałaby tytułem odszkodowania prowincje
iliryjskie (tajna umowa art. 6).
Pomyślny wynik wojny nie był więc w niczym zależny
ani od ustąpienia, ani też od względów, jakich domagała
się zawistna i drobiazgowa dyplomacja austriacka. Z
chwilą tedy wejścia do Wilna Napoleon mógł był
obwieścić wyzwolenie całej Polski, zamiast zwlekać,
osłabiając tym samym zapał i ofiarność narodu.
A jednak był to właśnie jeden z tych najważniejszych
momentów, które grają decydującą rolę w każdym
przedsięwzięciu politycznym czy też militarnym, jeden z
tych momentów, z którymi wszystko się wiąże, od któ-
rych wszystko zależy. Lecz Napoleon bądź zbytnio liczył
na przewagę własnego geniuszu, na potęgę i sprawność
swojej armii i na niemoc Aleksandra, bądź pamiętając, co
zostawia poza sobą, uważał, iż zbyt ryzykownym by-
łoby powolne i systematyczne prowadzenie tak dalekiej
ekspedycji, bądź też, jak sam do tego się przyznał, nie
był pewny wygranej — dość, że nie ogłosił wyzwolenia
kraju, który oswobodził, albo raczej nie miał jeszcze od-
wagi tego uczynić.
Nie starał się nawet oczyścić południowych prowincji
polskich z nielicznych oddziałów nieprzyjacielskich, któ-
re obecnością swoją hamowały patriotyzm Polaków, i
zapewnić sobie dzięki ich dobrze zorganizowanemu
powstaniu — solidnej bazy działań wojennych. Przy-
zwyczajony do szybkiego działania, do błyskawicznych
manewrów, naśladować chciał samego siebie, mimo za-
sadniczej różnicy warunków i okoliczności. W ułomnej
naturze ludzkiej leży bowiem potrzeba naśladownictwa;
wielcy zaś ludzie, zwykłą przerastający miarę, z nawy-
knienia naśladują samych siebie i giną zazwyczaj od
broni, którą wojowali; giną za wcześnie od tego właśnie,
co stanowiło najelementarniejsze zalety ich geniuszu!
Napoleon zawierzył ślepo szczęśliwej swojej gwieź-
dzie. Sądził, iż sześćkroć stutysięczna armia w zupełno-
ści zapewnia mu zwycięstwo. W niej też wszystkie po-
kładał nadzieje. Zamiast dążyć do zwycięstwa drogą
wszelakich ofiar i poświęcenia, przeciwnie, przez zwy-
cięstwo otrzymać chciał wszystko: to, co miało być ce-
lem, stawało się jeno środkiem do celu prowadzącym. Na
zwycięstwo liczył tak bardzo, obciążał je takim brze-
mieniem odpowiedzialności, że potrzeba przekształciła
się z wolna w nieuchronną konieczność. Tym tłumaczy
się nadmiernie przyspieszona akcja, tym — namiętna
chęć jak najszybszego wydostania się z krytycznej sy-
tuacji.
Nie należy jednak wydawać zbyt pochopnych sądów o
tak potężnym i uniwersalnym geniuszu. Niedługo wy-
słuchamy jego własnych słów; przekonamy się, że w
znacznej mierze zniewolony został do tego przedsięwzię-
cia szczególnym zbiegiem przemożnych okoliczności, a
jeżeli nawet zuchwały był sposób prowadzenia tej
kampanii, ostateczne jej wyniki byłyby niewątpliwie
pomyślne, gdyby przedwczesne załamanie się sił fizycz-
nych w pewnej mierze nie pozbawiło tego wielkiego
człowieka owej mocy, jaką zachował jego duch.
Traktaty zawarte z Austrią i Prusami otwierały Na-
poleonowi drogę do Rosji. Lecz jeśli miał wedrzeć się w
głąb tego państwa, musiał jeszcze upewnić się, jakie
będzie stanowisko Szwecji i Turcji. W owym czasie
wszystkie kombinacje militarne do tak olbrzymich do-
szły rozmiarów, że układając plany wojenne, nie wy-
starczało wziąć pod uwagę konfiguracji pojedynczych
prowincji, biegu rzek lub łańcuchów górskich. Gdy tacy
potentaci, jak Aleksander i Napoleon, ubiegali się o
zwierzchnictwo nad Europą, należało ogarnąć całokształt
ogólnej sytuacji wszystkich państw oraz wzajemny ich
stosunek; polityka ich winna była kreślić swoje plany
wojenne nie na mapach poszczególnych krajów, lecz
całego globu ziemskiego!
Otóż Rosja panuje nad tą połacią Europy, gdzie morza
z północy i południa naturalną jej stanowią granicę.
Niełatwo osaczyć i zmusić do układów jej rząd na tych
prawie niezmierzonych przestrzeniach, gdzie podbój
wymagałby długich kampanii, utrudnianych przez ostry
klimat. Konieczna więc była pomoc Turcji i Szwecji, aby
uderzyć na imperium, ugodzić je w samo serce przez
zajęcie jego nowoczesnej stolicy i obejść daleko z
lewego flanku jego wielką armię nadniemeńską —
zamiast atakować wojska rosyjskie od czoła wśród roz-
ległej równiny, gdzie armii nie grozi rozsypka i gdzie
zawsze znajdzie się mnóstwo dróg na wypadek odwrotu.
Wszyscy więc, nawet prości żołnierze, z dnia na dzień
oczekiwali wieści o równoczesnym pochodzie Wielkiego
Wezyra na Kijów i wkroczeniu wojsk Bernadotte'a do
Finlandii. Ośmiu monarchów zaciągnęło się już pod
sztandary Napoleona, lecz wahali się dotychczas ci dwaj,
na których najwięcej mu zależało. Zaiste, godnym wiel-
kiego cesarza byłoby zjednanie sobie, dla urzeczywi-
stnienia tych kolosalnych zamiarów, wszystkich mo-
carstw, wszystkich narodów, całej Europy.
Zwycięstwo miałby wówczas zapewnione. Gdyby zaś
było zabrakło nowoczesnego Homera, aby unieśmiertel-
nić bohaterską epopeję władcy nad władcami, spiżowy
głos XIX stulecia — wielkiego stulecia chwały — go-
dnie byłby go zastąpił i okrzyk zdumionej ludzkości,
dźwięcząc potężnie i rozgłośnie, przeniknąć mógł z po-
kolenia w pokolenie, aż do najdalszej przyszłości!
Nie był nam wszakże sądzony taki ogrom sławy...
Bezgranicznym tedy było zdumienie nasze, gdy na
ziemi rosyjskiej doszły nas wreszcie wieści o zawarciu
przez Aleksandra wrogich nam traktatów z Turcją i ze
Szwecją. Z niepokojem spoglądaliśmy na prawe nasze
skrzydło — odsłonięte, lewe — znacznie osłabione, na
zagrożoną teraz powrotną drogę.
Cesarz Francuzów — przeciwnie — mniemał, iż potęga
jego geniuszu i olbrzymia, sześćkroć stutysięczna armia
przeważy na szali; że zwycięstwo, odniesione nad
Niemcami, przetnie splątany węzeł dyplomatycznych
trudności, które może zbytnio sobie lekceważył; że wów-
czas wszyscy monarchowie europejscy, olśnieni świe-
tnym blaskiem gwiazdy cesarskiej, uchylą przed nim
czoła, że będzie gorzał jako słońce w otoczeniu satelitów.
9 maja 1812 roku Napoleon — dotychczas zawsze
zwycięski — opuścił pałac cesarski, do którego powrócić
miał w niedalekiej przyszłości zwyciężony i znękany.
Z Paryża do Drezna droga jego była nieustającym
triumfem. Pokonani Niemcy — bądź to dla ratowania
miłości własnej, bądź też wskutek upodobania do nie-
zwykłych zjawisk, gotowi byli uznać Napoleona za istotę
nadprzyrodzoną. Ulegając z pewnym zdziwieniem
ogólnemu prądowi, te poczciwe ludy szczerze starały się
uwierzyć w narzucone im zewnętrzne objawy nie istnie-
jących uczuć.
Tłumnie ciśnięto się wzdłuż drogi, którą przebywał
cesarz. Książęta opuszczali stolice swoje, wypełniając po
brzegi miasta, w których miał się zatrzymać, choćby
tylko na krótko, potężny arbiter wspólnych ich losów.
Cesarzowa towarzyszyła Napoleonowi wraz z licznym
dworem. Barwny ten i świetny pochód przypominał ra-
czej triumfalny powrót zwycięzcy, aniżeli wędrówkę ku
niepewnej przyszłości, ku dalekim i straszliwym pobo-
jowiskom rozstrzygającej walki. Nie w ten sposób Na-
poleon gotował się był niegdyś do boju.
Życzenie jego, iżby cesarz austriacki, kilku królów i
liczni udzielni książęta powitali go w Dreźnie, spełnione
zostało w zupełności; przybyli wszyscy, bądź to z
wyrachowania, bądź też z obawy; jedyną zaś pobudka,
która kierowała Napoleonem, była chęć upewnienia się o
swojej wszechmocy i zadokumentowania jej w oczach
Europy.
Ambicji jego dogadzało, aby to jego zbliżenie ze starym
domem Habsburgów zyskało w oczach Niemców
charakter uroczystości rodzinnej. Napoleon sądził, że
świetność tego zjazdu stanowić będzie rażącą sprzecz-
ność z osamotnieniem cara, który może zlęknie się swe-
go opuszczenia, że nadto obecność w Dreźnie sprzymie-
rzonych monarchów upewni wszystkich, iż zamierzona
wojna jest istotnie wojną ogólnoeuropejską.
Tam więc — w sercu Niemiec — zatrzymał się nieco
dłużej z małżonką swoją — córką imperatorskiego rodu.
Na wieść o jego przybyciu zbiegły się zewsząd nieprze-
brane tłumy: magnaci i nędzarze, szlachta i lud, przy-
jaciele i wrogowie. Ruchoma ludzka fala, gnana cieka-
wością, zalała drogi, ulice i place. Z namiętnym uporem,
ze wzrokiem utkwionym w okna i bramy królewskiego
pałacu, wyczekiwano dniem i nocą. Niczym był dla tego
tłumu olśniewający blask korony cesarskiej, niczym
świetność i przepych dworu. Napoleona jedynie chciano
oglądać, by zapamiętać na zawsze nieprzeniknione jego
oblicze, by móc później opowiadać o nim mniej szczę-
śliwym rodakom, dzieciom i wnukom.
W teatrach przypochlebni poeci czynili zeń półboga,
ludy całe składały mu korne hołdy.
Bardziej jeszcze zdumiewający widok przedstawiały
rankiem antykamery cesarskie. Na równi z innymi cze-
kali na audiencję udzielni książęta, tak wymieszani z
wojskowymi, że nieraz oficerowie musieli przestrzegać
się wzajemnie, by nie urazić mimo woli tych dworaków-
nowicjuszy. Obecność Napoleona, przewaga jego nad
wszystkim i wszystkimi — niwelowała wszelkie różnice.
Być może, iż źle hamowana buta wojskowa niektórych
naszych generałów zraziła wówczas obecnych w Dreźnie
królów i książęta; ci żołnierze czuli się im równi,
zwycięzca bowiem zawsze równy jest zwyciężonemu,
bez względu na dostojność jego i znakomite pochodzenie.
Tymczasem rozważniejsze jednostki wśród nas przy-
glądały się z pewnym zaniepokojeniem temu osobliwemu
widowisku. Szeptano po cichu, że trzeba się uważać za
nadprzyrodzoną istotę, aby tak wszystko zmieniać i
przekształcać bez obawy, że z kolei zostanie się wchło-
niętym przez ogólny chaos; że jadem nienawiści dławią
się już ci monarchowie i opuszczają pałac Napoleona; że
poufne, nocne narady z ministrami i zausznikami
niejednokrotnie przeplatane były objawami żalu i obu-
rzenia. Każdy najdrobniejszy nawet szczegół zwiększał
rozgoryczenie. Jakżeż natrętnym wydawał się tym kró-
lom i książętom tłum, otaczający zwartym kołem pałac
Napoleona, podczas gdy ich własne rezydencje opusto-
szałe były i samotne, gdy odbieżeli ich wszyscy, własne
nawet ludy. Nie rozumiano, że głosząc jego szczęście,
lżono ich niedolę. Przyjazd ich do Drezna zwiększył jeno
wpływ i urok Napoleona, uwydatnił świetność gwiazdy
cesarskiej, gdyż nad nimi on triumfował: każdy okrzyk
uwielbienia i podziwu dla cesarza dźwięczał dla nich jak
wyrzut złowrogi — jego wielkość była ich poniżeniem,
jego zwycięstwo — ich porażkami. Na pewno nie
ukrywali swojej goryczy i z dniem każdym pogłębiała się
ich nienawiść. Niebawem wyjechał nagle jeden z
dostojnych uczestników zjazdu, nie mogąc znieść już
dłużej niewypowiedzianie przykrej dla niego sytuacji.
Wśród pozostałych szczególną nienawiścią — nieumie-
jętnie skrywaną — pałała cesarzowa austriacka, wnuczka
władców zdetronizowanych niegdyś we Włoszech przez
generała Bonapartego. Przejrzał ją Napoleon i z
uśmiechem na ustach rozbrajał przeciwnika, niemniej
jednak wdzięk i dowcip cesarzowej jednał jej coraz
więcej zwolenników, którym udzielała się jej nienawiść.
Maria Ludwika mimo woli przyczyniła się również do
zaostrzenia już i tak napiętych stosunków. Przepychem
toalet i klejnotów starała się zaćmić macochę, a
jakkolwiek Napoleon nieraz skłaniał żonę do pewnych w
tym kierunku ograniczeń, ostatecznie pod wpływem
uczucia i zmęczenia ustępował zawsze wobec próśb, a
nawet i łez. Poza tym, jak gdyby zapominając o własnej
narodowości, Maria Ludwika kilkakrotnie zraniła
podobno miłość własną Niemców przez nietaktowne po-
równywanie losów swojej dawnej i obecnej ojczyzny;
Napoleon strofował ją z obowiązku raczej aniżeli z prze-
konania; w głębi duszy cieszył się bowiem z uczuć pa-
triotycznych cesarzowej, choć sutymi darami — pozornie
przynajmniej — okupywał popełnione przez nią błędy.
Jedynym zatem rezultatem tego zjazdu była ogólna
chęć i rozgoryczenie. Napoleonowi, który tak starał się
wszystkim podobać, wydawało się, że tego dokazał; cze-
kając na ostatnie oddziały olbrzymiej swojej armii, która
maszerowała jeszcze przez terytorium mocarstw
sprzymierzonych — zajmował się ze szczególnym zain-
teresowaniem sprawami bieżącej polityki.
Generał Lauriston, ambasador francuski przy dworze
petersburskim, otrzymał rozkaz, aby uzyskał u cara
zgodę na przedstawienie mu w Wilnie decydujących
propozycji. Generał Narbonne, adiutant Napoleona, udał
się do głównej kwatery rosyjskiej, aby zapewnić Ale-
ksandra o pokojowych zamiarach Francji i, jak fama
niesie, ściągnąć go do Drezna. Arcybiskupowi z Malines
powierzono sprawę kierowania patriotycznymi porywami
Polaków. Królowi saskiemu, który lękał się utraty
Księstwa Warszawskiego, obiecano sowitsze odszkodo-
wanie.
Od pierwszych dni dziwiono się wszelako nieobecności
króla pruskiego na dworze cesarskim. Wkrótce jednak
rozeszła się pogłoska, że właściwą tego przyczyną miał
być niemalże wyraźny zakaz cesarza. Władca ów za-
trwożył się tym bardziej, im mniej był winien. Obecność
jego widocznie mogłaby być niewygodna. Wobec gro-
żącej mu niełaski, ulegając namowom generała Nar-
bonne'a, Fryderyk przybył jednakże do Drezna. Gdy go
oznajmiono, w pierwszej chwili Napoleon — zirytowany
— wzdragał się go przyjąć. „Czego chce tutaj ten król?
Czy mało jeszcze dał mu się we znaki zasypując go
listami i ciągle o coś molestując? Dlaczego na dobitkę
chce go prześladować swoją obecnością? Kto go tu
potrzebuje?" Dopiero na skutek perswazji Duroca, który
przypomniał cesarzowi konieczność pozyskania sobie
Prus przeciw Rosji, otwarły się przed królem bramy
cesarskiego pałacu. Przyjęty został z wszystkimi należ-
nymi mu honorami. Wysłuchano łaskawie zapewnień
jego o szczerym oddaniu, którego dowody, w rzeczy
samej, dał niejednokrotnie.
Podobno obiecano mu wówczas rosyjskie prowincje
nadbałtyckie, które okupować miały wojska pruskie.
Nadto Napoleon miał jakoby zgodzić się na projekt mał-
żeństwa jednej ze swoich siostrzenic z pruskim następcą
tronu. Miało to być nagrodą za usługi, jakie miały być
oddane przez Prusy w ciągu zamierzonej wojny. Tym
sposobem Fryderyk jako aliant Napoleona mógł utrzymać
się przy władzy. Brak skądinąd dowodów, które by
stwierdzały, że koligacja z rodziną cesarza była istotnie
równie ponętna dla króla pruskiego, jak niegdyś dla
następcy tronu hiszpańskiego.
Napoleon wszakże wyczekiwał jeszcze na rezultat ne-
gocjacji Lauristona i generała Narbonne'a. Łudził się
nadzieją, że pokona i zjedna sobie Aleksandra grozą nie
zwyciężonej dotychczas armii swojej i groźnym urokiem
świetnego zjazdu drezdeńskiego. Kilka dni później, w
Poznaniu, zwierzył się niejako z tych złudzeń generałowi
Dessoles: „Skoro zjazd drezdeński nie skłonił Alek-
sandra do zawarcia pokoju, skłoni go do tego wojna".
Preliminaria te i pertraktacje były w gruncie rzeczy nie
tyle usiłowaniem zawarcia pokoju, ile raczej podstępem
wojennym. Napoleon pragnął w ten sposób albo uśpić
czujność Rosjan i doczekać się dyslokacji pułków
rosyjskich — a wtedy zgnieść je i rozbić doszczętnie,
albo też podsycić ich butę i zarozumiałość i od razu
przejść do walnej rozprawy. Tak w jednym, jak i w
drugim wypadku — drogą zwycięstwa czy też podstępu
— wojna byłaby wnet ukończona. Lecz misja Lauristona
spełzła na niczym, natomiast Narbonne po powrocie
oznajmił, co następuje: „Nie zauważył w obozie
rosyjskim ani przygnębienia, ani też czczej fanfaronady.
Z odpowiedzi cara wywnioskował, że Rosja godzi się
raczej na wojnę aniżeli na haniebny pokój; że Rosjanie
unikać będą rozstrzygającej bitwy z tak groźnym prze-
ciwnikiem; że wreszcie cały naród gotów jest do naj-
cięższych ofiar, aby tylko wojnę przedłużyć i zniechęcić
do niej Napoleona".
Cesarz — w owej chwili u szczytu potęgi i sławy —
lekce sobie ważył zawartą w tej odpowiedzi przestrogę.
Jeśli mam być zupełnie szczerym, dodać muszę, iż pe-
wien magnat rosyjski przyczynił się również niemało do
ugruntowania mylnych zapatrywań Napoleona; bądź to
sam był w błędzie, bądź też rozmyślnie upewnił cesarza,
że Aleksander łatwo upada na duchu, że cofa się przed
lada przeciwnością. Na nieszczęście, wspomnienie licz-
nych ustępstw cara w Tylży i Erfurcie utwierdziło jeno
Napoleona w fałszywym tym mniemaniu.
Pobyt w Dreźnie przeciągnął się do 29 maja.
W końcu znudzony hołdami Niemców, pragnąc co
rychlej pokonać Rosję, Napoleon z Drezna udał się do
Poznania, gdzie zabawił tylko tyle czasu, aby ująć sobie
Polaków; stamtąd podążył zaś nie do Warszawy, która w
danym momencie leżała poza głównym terenem za-
mierzonej akcji, i gdzie znów czekały go sprawy poli-
tyczne, lecz do Torunia, w celu obejrzenia fortyfikacji,
magazynów i załogi. W Toruniu ozwały się po raz
pierwszy skargi miejscowej ludności polskiej, niemiło-
siernie ograbianej i lżonej przez naszych aliantów. Na-
poleon nie szczędził królowi Westfalii nagany, a nawet
i pogróżek. Lecz jak wiadomo, zarówno nagany, jak i
pogróżki mijały bez echa przy jego tak niespokojnym
trybie życia; zresztą wybuchy gniewu cesarza, jak
wszelkie inne jego porywy, były zazwyczaj krótkotrwałe:
ochłonąwszy, żałował zawsze uniesienia i z właściwą
sobie dobrocią niejednokrotnie starał się nagrodzić wy-
rządzoną przykrość; zresztą — sam ponosił do pewnego
stopnia odpowiedzialność za nieład i nadużycia, gdyż o
ile zapasy żywności obfite były i doskonale rozlokowane
na przestrzeni między Odrą, Wisłą i Niemnem, o tyle
dotkliwie odczuwano brak paszy i furażu, trudniejszych
do transportu. Już w owym czasie kawaleria nasza
zmuszona była kosić zielone żyta i zrywać z dachów
strzech, albo jako tako wyżywić konie. Co prawda, nie
wszystkie pułki na tym poprzestały; skoro jednak
dozwolono na jedno nadużycie, w jakiż sposób zapobiec
innym?
Opuściwszy Toruń, Napoleon jechał brzegiem Wisły.
Ponieważ Grudziądz był w rękach pruskich, ominął go.
Była to twierdza ważna dla bezpieczeństwa jego armii,
przeto cesarz wysłał oficera artylerii z kilkunastu arty-
lerzystami, rzekomo dla robienia naboi, w rzeczy samej
zaś z innym zupełnie, tajnym celem. Ekspedycja spełzła
wszakże na niczym wobec niezwykłej czujności licznej
załogi.
W Malborku cesarza powitał marszałek Davout. Bądź
to przez pychę, bądź też z innych pobudek marszałek nie
uznawał nad sobą nikogo prócz Napoleona. Wyjątkowo
wytrwały i uparty, o silnej, nieugiętej woli, nie poddawał
się ani okolicznościom, ani ludziom. W roku 1809
Davout, pozostający wówczas chwilowo pod dowódz-
twem Berthiera, wygrał bitwę i ocalił armię tylko dzięki
temu, iż nie usłuchał rozkazów swego wodza. Stąd
śmiertelna nienawiść, wzrastająca w dniach pokoju nie-
ustannie, lecz bez zewnętrznych objawów, dla tej prostej
przyczyny, że Berthier mieszkał wtedy w Paryżu, a
Davout w Hamburgu. Otóż kampania rosyjska postawiła
oko w oko obu przeciwników. Berthier starzał się.
Począwszy od roku 1805 wstręt budziła w nim wszelka
wojna. Militarny talent jego polegał głównie na nie-
zmordowanej pracowitości i niezwykłej pamięci. Nie
myląc się nigdy, mógł odbierać i rozsyłać — o każdej
porze dnia i nocy — najróżnorodniejsze wieści i rozkazy.
Lecz w tym wypadku sądził, iż przysługuje mu
prawo wydawania rozkazów samodzielnych. Davout po-
czuł się tym urażony. Przy pierwszym tedy spotkaniu w
obecności cesarza, który dopiero co przybył do Mal-
borka, doszło pomiędzy nimi do gwałtownej sprzeczki.
W uniesieniu Davout nie cofnął się nawet przed za-
rzutami nieudolności i zdrady. Padły obelżywe słowa. A
gdy Berthier wyszedł, Napoleon — ulegając mimo woli
podejrzliwym insynuacjom marszałka — zawołał:
„Zdarza mi się niekiedy wątpić o wierności najdawniej-
szych moich towarzyszy broni; wówczas jednak takim
żalem ściska mi się serce, że odpycham czym prędzej te
bolesne myśli".
Podczas kiedy Davout nieopatrznie rozkoszował się
poniżeniem swego przeciwnika, cesarz podążył ku Gdań-
sku wraz z pałającym zemstą Berthierem. Od tej chwili
datuje się niepomyślny zwrot w karierze Davouta, wbrew
poświęceniu jego, niezaprzeczonej sławie i oddanym
czasu tej wojny usługom. Niechęć do Davouta pogłębiała
się i miała wydać zgubne owoce. Sprawiła ona, że cesarz
stracił zaufanie do tego mężnego, wytrwałego i mądrego
żołnierza, a bardziej począł faworyzować Murata,
którego zuchwałość większe rokowała mu nadzieje.
Napoleon wszelako nie martwił się tym
współzawodnictwem swoich marszałków; byłaby go ra-
czej niepokoiła ich zbytnia jedność.
12 czerwca cesarz wyruszył z Gdańska do Królewca. W
Królewcu, który był drugim punktem zbornym armii
francuskiej, ukończona wreszcie została inspekcja
olbrzymich magazynów, zawierających nieprzebrane
wprost zapasy żywności. Nie zaniedbano niczego, aż do
najdrobniejszych nawet szczegółów. Twórczy i namiętny
geniusz Napoleona skupił się wtedy całkowicie nad tą
jedną, niezmiernie ważną i bodaj czy nie najtrudniejszą
częścią przygotowań wojennych. Jak świadczy jego
korespondencja, nie szczędził ani szczegółowych zleceń,
ani rozkazów, ani pieniędzy; godzinami całymi, dniem i
nocą dyktował odnośne instrukcje. W ciągu jednego
tylko dnia pewien generał otrzymał z kancelarii cesar-
skiej aż sześć depesz, tego samego tyczących się przed-
miotu.
W jednej z nich czytamy: „Wobec ogromu armii
zbraknąć musi koni, jeśli nie zostaną przedsięwzięte na-
leżyte ostrożności". W drugiej zaś: „Wszystkie furgony,
prócz tych, które potrzebne są przy ambulansach, po-
winny być zużytkowane do przewozu mąki, chleba, ryżu,
jarzyn i wódki. Wynikiem dotychczasowej mojej akcji
będzie zgromadzenie w jednym punkcie czterystu tysięcy
ludzi. Wówczas zaś nie możemy liczyć na mieszkańców
danej okolicy, jeno na siebie i na własne zapro-
wiantowanie". Zawiodły jednak wszelkie rachuby: zbra-
kło wkrótce środków przewozu, a i cesarz sam dał się
niebawem unieść własnemu zapałowi.
I
PRZEJŚCIE NIEMNA
apoleon skoncentrował wojska swoje w
Polsce i Prusiech Wschodnich, między
Królewcem i Gąbinem. Pod koniec wiosny
roku 1812 odbył przegląd niektórych
korpusów. Przemowy jego do żołnierzy były
wesołe, częstokroć szorstkie i rubaszne;
wiedział bowiem dobrze, że w stosunku do
tych prostych, a jak stal hartowanych ludzi szorstkość jest
szczerością, rubaszność — siłą, wyniosłość —
pańskością; że przeciwnie, salonowe formy i wykwint
obejścia uważane są przez nich za objawy słabości i
zniewieściałości; że miodowe słówka brzmią w ich
uszach jak obca, równocześnie niezrozumiała i śmieszna
gwara.
Przyjętym przez się zwyczajem, pieszo obchodzi sze-
regi. Pamięta doskonale, kiedy i w jakich kampaniach
brał udział każdy pułk. Interpeluje najstarszych żołnierzy,
przypominając im ubiegłe lata: Piramidy, Marengo,
Austerlitz, Jenę, Friedland. Ze wspomnieniem łączy nie-
kiedy szorstką pieszczotę, zaś stary wiarus — wzruszony
pamięcią cesarza — dumny spogląda z góry na młod-
szych, mniej zasłużonych, a zazdroszczących mu kamra-
tów!
Napoleon zaś idzie dalej, nie pomijając nikogo, aż do
najmłodszych rekrutów, którym szczególnie okazuje za-
interesowanie; znane mu są najdrobniejsze ich potrzeby;
wypytuje się o wszystko: o żołd i zwierzchników, o po-
żywienie i ubranie, przegląda nawet zawartość ich tor-
nistrów.
Dotarłszy wreszcie do środkowych szeregów — infor-
muje się o najgodniejszych kandydatach na wakujące
stopnie. Sam wypytuje kandydatów: „Ile lat służby? Ile
odbytych kampanii? Wiele razy ranny? Gdzie się odzna-
czył?" Po czym niezwłocznie mianuje ich oficerami,
asystując osobiście przy odnośnych formalnościach.
Wszystko to podnosi jego urok i zjednywa mu serca żoł-
nierzy. Szepcą wśród szeregów, że ten mocarz nad mo-
carzami, który całą ujarzmił Europę i wszystkim ludom
przewodzi, interesuje się dobrotliwie każdą drobnostką,
losu żołnierzy dotyczącą; że oni są jego najdawniejszą,
jego prawdziwą rodziną. W ten sposób powstawał kult
wojny i sławy, i osoby cesarza!
Tymczasem armia posuwała się od Wisły ku Niem-
nowi.
Sięgaliśmy już granicy rosyjskiej. Armia cała rozciąg-
nięta była wzdłuż Niemna na znacznej przestrzeni. Na
skraju prawego skrzydła stał trzydziestoczerotysięczny
korpus Austriaków Schwarzenberga, który przybył tu z
Galicji przez Drohiczyn; na lewym jego flanku, idący od
Warszawy na Białystok i Grodno — korpus króla
Westfalii, złożony z siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy
dwustu Westfalczyków, Saksończyków i Polaków; obok
niego, w pobliżu Mariampola i Pilony, stał wicekról
Włoch na czele siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy pię-
ciuset Bawarczyków, Włochów i Francuzów; dalej je-
szcze — sam cesarz i dwieście dwadzieścia tysięcy ludzi
pod dowództwem króla Neapolu, księcia Eckmühl, oraz
książąt Gdańska, Istrii, Reggio i Elchingen. Przybyłe z
Torunia, z Kwidzynia i z Elbląga korpusy te zeszły się 23
czerwca nie opodal Nogaryska, o milę powyżej Kowna.
Na skraju lewego skrzydła, na wprost Tylży, stał korpus
Macdonalda, trzydzieści dwa tysiące pięciuset ludzi —
Prusaków, Bawarczyków i Polaków.
Wszystko było w pogotowiu. Od brzegów Gwadalki-
wiru i Zatoki Kalabryjskiej aż po Wisłę ściągnięto
sześćkroć siedemnaście tysięcy ludzi, z których czterysta
osiemdziesiąt tysięcy stało już wzdłuż linii nadnie-
meńskiej; prócz tego — sześć kompletnych parków pon-
tonowych, z których jeden oblężniczy; kilkanaście ty-
sięcy wozów z żywnością; nieprzeliczone stada wołów;
tysiąc trzysta siedemdziesiąt dwa działa oraz mnóstwo
jaszczyków z amunicją i furgonów ambulansowych.
Wielka Armia dążyła tedy ku Niemnowi trzema od-
dzielnymi partiami.
Król Westfalii, na czele osiemdziesięciu tysięcy ludzi,
posuwał się ku Grodnu; wicekról Włoch, z siedemdzie-
sięciopięciotysięcznym korpusem — ku Pilonie; Napo-
leon, z dwustu dwudziestu tysiącami ludzi — w stronę
Nogaryska, folwarku położonego o trzy mile powyżej
Kowna. Dnia 23 czerwca kolumna cesarska doszła przed
świtem do Niemna, który w tym miejscu krył się wśród
wzgórz i gęstego pilwiskiego lasu.
U godzinie 2 z rana Napoleon, jadący dotąd powozem,
dosiadł konia. Pięć miesięcy później, nocą również, lecz
znękany, zwyciężony — przepłynąć miał znów tę samą
pamiętną rzekę i przekroczyć rosyjską granicę. Owóż
gdy dojeżdżał do Niemna, koń nagle zwinął się pod nim
i wysadził go z siodła. Jakiś głos zawołał: „Zła to
wróżba; Rzymianin cofnąłby się!" Nie wiadomo, kto
wyrzekł te słowa: sam cesarz czy też ktoś ze świty ce-
sarskiej?
Ukończywszy rekonesans, wydał rozkaz tyczący się
budowy mostów: nazajutrz, o zmierzchu, trzy mosty
stanąć miały w pobliżu wsi Poniemoń. Resztę dnia spę-
dził cesarz w swojej kwaterze, bądź to w namiocie, bądź
też pod gościnnym dachem polskiego dworu, szukając na
próżno spoczynku, odrętwiały, znużony niewywczasem i
niezwykłym upałem.
Z nadejściem nocy skierował się znów nad rzekę. Naj-
pierw przeprawiło się łódką kilku saperów. Zdziwieni
panującą dookoła ciszą, wylądowali na rosyjskim brzegu
bez żadnej przeszkody. Z tamtej strony Niemna panował
spokój; to na ich brzegu toczyła się wojna, pokój zaś
spowijał tę ziemię, którą malowano im w tak groźnych
barwach. Po chwili dopiero zjawił się młody oficer
kozacki, dowodzący patrolem. Zjawił się, jak gdyby nic
nie zagrażało pokojowi, jak gdyby nieświadom tego, iż
tam — za rzeką — stoją w bojowym szyku nieprzebrane
hufce wszystkich niemal ludów Europy. „Kto idzie?" —
zapytał. „Francuzi" — brzmiała odpowiedź. „Czego
chcecie? W jakim celu przekroczyliście granicę?" —
„Czego chcemy?... Bić się z wami!... Zająć Wilno!...
oswobodzić Polskę!" — krzyknął jeden z saperów.
Kozak zawrócił konia i znikł wkrótce w leśnej gęstwinie.
Wówczas uniesieni zapałem i ciekawi, co kryje się w
lesie, trzej nasi żołnierze zdjęli z ramion karabiny.
Huknęły trzy strzały, a słabe ich echo było jedyną za-
powiedzią rozpoczynającej się nieszczęsnej a wiekopom-
nej kampanii!
To pierwsze hasło bojowe zirytowało mocno cesarza.
Skarcił surowo niewczesny wybryk żołnierzy, nie wia-
domo, czy była to z jego strony przezorność, czy też
złowieszcze przeczucie. Natychmiast trzystu woltyżerów
przeprawiło się przez rzekę dla ochrony mostów. Wów-
czas z lasu i z wąwozów wysunęły się równocześnie
wszystkie kolumny francuskie. Szły w milczeniu, nie-
widoczne pod osłoną nocy. Zakazano rozpalania ognisk,
niecenia najdrobniejszych nawet światełek. Odpoczywa-
no z bronią w ręku, jak w obliczu nieprzyjaciela. Mokre
od rosy, zielone żytnie łany łożem były dla ludzi, strawą
dla koni.
Przenikliwy, budzący ze snu chłód długiej nocy, mrok,
który smutkiem zasnuwa dusze ludzkie, wreszcie blis-
kość niebezpieczeństwa — wszystko to wzmagało ponu-
ry nastrój. Otuchy dodawała jedynie nadzieja zwycię-
stwa. Szeptem powtarzano sobie najcelniejsze urywki
ostatniej proklamacji Napoleona, a geniusz wojny pło-
miennym swoim tchnieniem rozpalał wszystkie wy-
obraźnie!
Przed nami leżała granica rosyjska. Nasze chciwe
spojrzenia, przebijając ciemności, próbowały wedrzeć się
w krainę, której podbój okryć nas miał nieśmiertelną
chwałą. Zdawało nam się, że słyszymy już radosne
okrzyki Litwinów witających swoich oswobodzicieli, że
widzimy za rzeką tysiące błagalnie wyciągniętych ku
nam dłoni. Tutaj wszystkiego nam brakowało, tam opły-
wać będziemy we wszystko. Oni zatroszczą się o nasze
potrzeby, przyjmą nas z serdeczną a głęboką wdzięcz-
nością. Czymże był wobec tego trud bezsennej nocy?...
Niebawem zbudzić się miał dzień, a wraz z nim jego
dobroczynne ciepło i wszystkie jego uroki. Lecz światło
dzienne ukazało nam pustą jeno, piaszczystą wydmę i
posępne, gąszczem podszyte lasy! Oczy nasze spoczęły
ze smutkiem na postaciach kamratów, a wtedy imponu-
jący widok olbrzymiej naszej armii nową napełnił nas
dumą i pokrzepił otuchą.
W odległości trzystu kroków od rzeki, na najwyższym
pagórku, bielił się namiot cesarza. Dookoła zaś wszystkie
wzgórza, stoki pagórków, jary i wąwozy roiły się od
ludzi i koni. Gdy pierwsze promienie słoneczne padły na
te ruchome masy, połyskujące bronią, ozwały się trąbki i
trzy olbrzymie kolumny ruszyły ku trzem mostom. Jak
potworne cielska ogromnych wężów wiły się i pełzały
pośród niewielkiej piaszczystej równiny,
dzielącej je od Niemna, wydłużały się i zacieśniały coraz
bliżej rzeki i mostów, a po chwili pierwsze szeregi roz-
wijały się już na tej obcej ziemi, którą miały spustoszyć,
a następnie zasłać własnymi krwawymi szczątkami.
Tak wielki był zapał, że doszło niemal do utarczki
między dwiema dywizjami przednich straży, każda z nich
bowiem usiłowała pierwsza dostać się na przeciwległy
brzeg. Z trudem zdołano zaledwie uśmierzyć
wzburzonych żołnierzy. Napoleon również pośpieszył
postawić stopę na ziemi rosyjskiej. Bez lęku i wahania
czynił ten pierwszy krok na drodze prowadzącej do
zguby.
Początkowo nawet osobiście doglądał przeprawy,
obecnością swoją zagrzewając żołnierzy, którzy witali go
zwykłym okrzykiem. Wydawali się bardziej rozentu-
zjazmowani od niego: może w owej chwili padł mu na
duszę mroczny cień zwątpienia; może osłabł chwilowo,
znużony bezsennością i upałem, albo też dziwił się, iż nic
więcej nie ma już do zdobycia.
Wreszcie — zniecierpliwiony — ściągnął cugle i pom-
knął w las nad rzeką. Zdawało się, że w swym zapale
chce sam uderzyć na wroga. Przejechał tak samotnie
przeszło milę. W końcu zawrócił ku rzece i brzegiem
Niemna podążył wraz z gwardią ku Kownu.
Głuchy huk wstrząsnął nagle powietrzem. Idąc na-
słuchiwaliśmy, w której stronie rozpoczyna się bitwa.
Lecz z wyjątkiem luźnych oddziałów kozackich, zarówno
tego dnia, jak i następnych, walczyły z nami jedynie
żywioły. Zaledwie bowiem cesarz przeprawił się przez
rzekę, rozległ się daleki huk. Niebawem ściemniło się;
zerwała się, zawyła wichura, a z nią złowróżbne pomruki
gromów. Otaczająca nas pustka i brzemienne czarnymi
chmurami niebo posępny wytwarzały nastrój. Najwięksi
nawet zapaleńcy spoglądali z zabobonną trwogą na
zbliżającą się nawałnicę. Zdawało się, że te rozdzierane
błyskawicami chmury, co gromadzą się nad naszymi
głowami, opadną na ziemię, aby bronić jej przed naszym
najazdem.
Burza ta dorównywała wielkością naszemu przedsię-
wzięciu. W ciągu wielu godzin, na przestrzeni pięćdzie-
sięciu mil nadciągały zewsząd czarne i gęste chmury.
Niebo prażyło ogniem, a chłostało ulewą. Woda poza-
lewała drogi i pola, straszliwy upał przemienił się nagle
w przejmujący chłód. Padło wtedy dziesięć tysięcy koni,
częściowo podczas marszu, lecz głównie na postojach.
Wzdłuż piaszczystego wybrzeża porzucono mnóstwo
wozów. Dzień ten wielu ludzi przypłaciło zdrowiem, a
nawet i życiem.
Na początku burzy cesarz schronił się do pobliskiego
klasztoru. Wkrótce jednak ruszył dalej, ku Kownu, gdzie
panował zupełny bezład i rozprzężenie. Błyskawice i
pioruny nie przestraszały już nikogo, nie zwracano na nie
żadnej uwagi. Burza — zwykłe o tej porze zjawisko —
zatrwożyła nieliczne jednostki, ogół natomiast
zachowywał się obojętnie. Powszechna niewiara bądź to
wyrozumowana, bądź też prostacka i bezmyślna, gwał-
towne żądze i namiętności, wzrastająca coraz bardziej
ilość nieodzownych potrzeb, wszystko to oddalało duszę
ludzką od nieba, kolebki jej i ostatniego przytułku. Toteż
straszliwa owa burza na nikim właściwie nie wywarła
głębszego wrażenia; widziano w niej jedynie niefortunny,
ale naturalny przypadek, i armia nie umiejąc dostrzec w
niej potępienia tak srogiego najazdu, za który zresztą nie
ponosiła odpowiedzialności, znajdowała tu powód do
gniewu przeciw losowi lub niebiosom, które tą drogą
ostrzegały wówczas — mimowolnie lub świadomie —
przed straszliwą przyszłością.
Tegoż dnia do ogólnej niedoli przybyło jeszcze jedno
niepowodzenie. Opodal Kowna kozacy zburzyli na Wilii
most, uniemożliwiając tym samym przejście korpusowi
Oudinota. Napoleon zirytowany nieoczekiwaną prze-
szkodą, lekceważąc ją tak, jak lekceważył wszystko, co
stawało mu na zawadzie, rozkazał szwadronowi Polaków
przebyć wpław rzekę. Bez wahania skoczyli dzielni
żołnierze w spienione nurty.
Początkowo płynęli szeregami, niebawem jednak, gdy
zdwoiwszy wysiłki znaleźli się na głębinie, zniosła ich
fala. Przestraszone konie, szarpiąc się, na próżno usiło-
wały walczyć z wartkim prądem. Jeźdźcy dobywali
ostatka sił, by dopłynąć i rozkaz spełnić, lecz wkrótce i
oni również zanurzali się coraz bardziej, coraz wido-
czniej szli na dno. Nieuchronną była ich zguba, lecz że
na ojczystej ginęli ziemi, za sprawę wspólnej Matki, za
jej zbawcę, więc zwróciwszy nadludzkim wysiłkiem gło-
wy w stronę Napoleona, z okrzykiem: „Niech żyje ce-
sarz!" — zniknęli pod wodą. Trzej zwłaszcza okrzyk ten
powtórzyli kilkakrotnie, nim pochłonęła ich wzbu-
rzona topiel. Tysiące oczu spoglądało na nich ze zgrozą i
uwielbieniem.
Co się tyczy Napoleona, to wydał wprawdzie szybko i z
całą precyzją odpowiednie polecenia i zarządził akcję
ratunkową, nie znać było jednak na nim żadnego wzru-
szenia: albo tak umiejętnie panował nad sobą, albo pod-
czas wojny uważał wszelkie wzruszenia za karygodny
objaw słabości, albo wreszcie przewidywał większe nie-
szczęścia, wobec których niczym była utrata jednego
szwadronu.
Z Kowna w dwa dni dotarł Napoleon do wąwozów,
okalających w pewnej odległości Wilno. Przed wkrocze-
niem do miasta oczekiwał wiadomości od przednich
straży. Sądził, że Aleksander bronić będzie stolicy Litwy.
Już parę strzałów obudziło w nim nadzieję walki, gdy
oznajmiono mu, że bramy Wilna są otwarte. Roz-
czarowany i chmurny, nie szczędził nikomu wymówek;
oskarżał generałów z awangardy o rozmyślne wypusz-
czenie z pułapki armii rosyjskiej; w uniesieniu nie wahał
się grozić nawet jednemu z nich, dzielnemu Mont-
brunowi. Zarówno gniew ten, jak groźby, które zresztą
nie pociągały za sobą żadnych skutków, u tego człowieka
czynu godne są raczej uwagi aniżeli potępienia,
stwierdzają bowiem niezbicie, jak wielką wagę przy-
wiązywał cesarz do rychłego zwycięstwa.
Mimo gniewu cesarz zajął się osobiście ceremoniałem
wjazdu do Wilna: na czele i w ariergardzie armii szły
pułki polskie. Bardziej jednak poruszony nagłym od-
wrotem Rosjan aniżeli objawami radości i wdzięczności
Litwinów, szybko przejechał przez miasto, kierując się
czym prędzej ku przednim strażom.
Armia rosyjska cofnęła się, trzeba było podążać jej
śladem.
II
BITWA POD OSTROWNEM, WZIĘCIE
WITEBSKA I SMOLEŃSKA, BITWA POU
WALUTYNĄ, POŁOCKIEM I WIAŹMĄ
ocząwszy od Niemna, armia nasza nie ustawała
w pościgu za Rosjanami. Dnia 25 lipca Murat,
podążył na czele swojej jazdy ku Ostrownu. O
dwie mile od tej wioski, szerokim traktem
ocienionym brzozami, jechał raźno 8 pułk
huzarów pod dowództwem oficerów: Do-mona, du
Coëtlosqueta i Carignana. Droga wiodła na szczyt
pobliskiego wzgórza, na którym stał, w części tylko
widoczny, korpus nieprzyjacielski, złożony z trzech
gwardyjskich pułków kawalerii z sześcioma działami.
Linia rosyjska całkowicie była odsłonięta.
Oficerowie 8 pułku sądzili, iż poprzedzają ich dwa
regimenty tejże samej dywizji, maszerujące na przełaj
polami z. prawej i z lewej strony drogi, a zasłonięte
pniami i gałęźmi brzóz. Lecz w ciągu marszu oba te
oddziały zatrzymały się, zaś 8 pułk, który poprzednio
znacznie już wysunął się naprzód, oddalał się coraz bar-
dziej, mniemając, że widniejące w odległości stu pięć-
dziesięciu kroków szeregi są szeregami bratnimi.
Nieruchomość Rosjan do reszty zmyliła dowódców 8
pułku. Rozkaz atakowania wydawał się im pomyłką,
wysłali więc na zwiady jednego oficera, a pułk jechał
dalej. Nagle widzą, że ich oficer pod ciosami szabel wali
się z konia, a kilku pośród towarzyszących mu żołnierzy
ginie od armatniej kuli. Nie wahając się już dłużej,
morderczym prażony ogniem, pułk pognał w cwał na
baterię. Stratowano i wybito kanonierów, zabrano działa,
roznosząc na szablach centrum linii nieprzyjacielskiej. W
zamieszaniu tego pierwszego zwycięstwa widzą, za-
skoczony tym spotkaniem, drugi pułk rosyjski, który
niedawno minęli. Uderzają nań od tyłu i roznoszą. Od-
niósłszy to drugie zwycięstwo spostrzegają trzeci pułk z
lewego skrzydła nieprzyjaciela, który — wylękły —
cofać się zaczął z pola bitwy; nasi, zebrawszy ile się dało
żołnierza, szybko zwracają się ku trzeciemu wrogowi,
zaskakując go w marszu i rozbijając w puch.
Zachęcony pomyślnym wynikiem walki, Murat przy-
parł nieprzyjaciela do lasów ostrownickich, lecz gdy po-
dążyć chciał jego śladem, nieoczekiwany napotkał opór.
Pod każdym względem Ostrowno znakomitą było po-
zycją. Wieś leżała przy trakcie, na wzgórzu, z którego
roztaczał się szeroki widok. Z lewej strony ciągnął się
rozległy i gęsty bór, z prawej — Dźwina; z frontu bronił
dostępu głęboki parów. Nie opodal zresztą wznosiły się
cenne dla Rosjan magazyny, a trakt prowadził do
Witebska, stolicy tej połaci kraju. Czym prędzej też
nadciągnął do Ostrowna Ostermann ze swoim korpusem.
Tymczasem Murat — równie waleczny dzisiaj, jak i
niegdyś, równie nieopatrznie narażający własne życie —
postanowił za wszelką cenę przełamać opór nie-
przyjaciela i zdobyć las, ustawicznie ogniem ziejący.
Lecz niebawem zrozumiał, że walka długa będzie i za-
wzięta. Rosjanie atakowali z kolei pozycję zajętą po-
czątkowo przez 8 pułk huzarów; z konieczności zatem
czoło kolumny francuskiej, składające się z dywizji
Bruyčres'a i Saint-Germaina oraz 8 pułku piechoty, od-
pierać musiało całą armię nieprzyjacielską.
Broniono się tak, jak zwykli bronić się zwycięzcy —
atakując. Na próżno wysuwały się z lasu szarżujące
korpusy nieprzyjacielskie: kawaleria musiała wnet cofać
się pod osłonę drzew; piechota, cięta szablami, uciekała
w popłochu. Znużenie ogarnęło już wszakże nasze pułki,
gdy nadciągnęła dywizja Delzonsa. Murat skierował ją
niezwłocznie ku prawemu skrzydłu, aby uniemożliwić
odwrót nieprzyjacielowi, który zatrwożył się i zaniechał
dalszej walki.
Wspomniane powyżej wąwozy i jary ciągną się na
przestrzeni kilku mil. Tegoż samego dnia, wieczorem,
wojska wicekróla połączyły się z korpusem Murata, ale
już nazajutrz sytuacja Rosjan się zmieniła. W ciągu nocy
siły Ostermanna wzrosły bowiem w trójnasób dzięki
przybyciu korpusów Pahlena i Konownicyna. Zabezpie-
czywszy się od lewego skrzydła rosyjskiego, obaj ksią-
żęta francuscy wyznaczali już swojemu prawemu skrzy-
dłu pozycję, z której pułki ruszyć miały do boju i która
miała być jednocześnie dla nich punktem oporu, gdy
wtem nagle ozwała się z lewego flanku głośna wrzawa;
patrzą: to Rosjanie — ośmieleni dwukrotnym odparciem
kawalerii i piechoty naszego skrzydła — tłumnie wysy-
pywali się teraz z lasu, dzikie wznosząc okrzyki. W owej
chwili zapał i męstwo ożywiały szeregi rosyjskie, zwąt-
pienie i bezradność ogarnęły zawsze i wszędzie zwy-
cięskich dotychczas Francuzów.
84 pułk i batalion Kroatów na próżno usiłowały oprzeć
się przeważającym siłom; topniały jeno coraz bardziej,
zaścielając ziemię stosami trupów i rannych; pod
pozorem ratowania i przenoszenia rannych, częstokroć
rany symulując, zdrowi i silni licznie opuszczali szeregi.
Widmo porażki unosiło się nad nami. Wśród ogólnego
rozprzężenia, przez nikogo nie podtrzymywana, cofać się
już zaczynała artyleria, najwytrwalsza i najbardziej
doborowa broń. Chwilę jeszcze, a wszystkie pułki, roz-
bite i zdezorganizowane ucieczką, spotkałyby się w cia-
snej gardzieli wąskiego jaru, wówczas zaś próżnymi
byłyby groźby i nawoływania oficerów, bezcelowym —
największe nawet męstwo.
W owym momencie Murat — wzburzony przebiegiem
walki — stanął osobiście na czele pułku ułanów polskich,
którzy zarówno pod wpływem ognistej przemowy króla,
jak i nieprzejednanej nienawiści względem Rosjan
cwałem ruszyli za nim do ataku. Podobno Murat chciał
jedynie poprowadzić ich w wir walki; nie wypadało mu
brać w niej czynnego udziału, gdyż jako naczelny wódz
obowiązany był wszystko widzieć i wszystkim kierować;
lecz na znacznej przestrzeni lance ułanów połyskiwały za
nim zwartą gęstwiną, a konie mknęły jak wiatr. Nie mógł
więc ani usunąć się na bok, ani zatrzymać. Pierwszy tedy
wpadł na szeregi rosyjskie i bił się na równi z innymi,
niepomny godności swojej, ze zwykłą sobie zuchwałą
odwagą.
Równocześnie generał d'Anthouard zagrzewał do walki
swoich kanonierów, a generał Girardin poprowadził 106
pułk przeciw prawemu skrzydłu rosyjskiemu i wyparł je
z pozycji, zabierając mu dwa działa. Z przeciwległej
strony generał Pirč obszedł nieprzyjaciela z lewego
flanku i zmusił do odwrotu. Rosjanie cofnęli się w mroki
leśne.
Mimo to wszakże bronili uparcie na swoim lewym
skrzydle gęstego lasu, którego nader wysunięta pozycja
przerwała ciągłość naszej linii bojowej. Zaskoczony zie-
jącym z lasu ogniem 92 pułk, wciąż gradem kul zasy-
pywany, stał nieruchomo, nie śmiejąc ani atakować, ani
też cofać się. Sercami żołnierzy targały dwojakie, naj-
zupełniej sprzeczne uczucia: trwoga przed niebezpie-
czeństwem i obawa hańby. Lecz generał Belliard, w ślad
którego podążył wkrótce generał Roussel, tak umiejętnie
podniósł ducha w żołnierzach słowami i własnym
przykładem, że po krótkiej walce las zdobyto.
Dzięki temu znaczny oddział nieprzyjacielski, który
starał się obejść prawe nasze skrzydło, sam został 2 kolei
otoczony. Dostrzegłszy to Murat ruszył pierwszy ze
wzniesioną szablą w dłoni, wołając: „Za mną, wiara!".
Liczne jednak jary i parowy ułatwiły Rosjanom odwrót:
cofnęli się wszyscy w głąb rozległego lasu, który ciągnął
się na przestrzeni dwóch mil i był ostatnią zasłoną
kryjącą przed nami Witebsk.
Po tak uciążliwej i zażartej bitwie, gdy zarówno król
Neapolu, jak i wicekról Włoch obawiali się iść dalej,
nadciągnął cesarz. Wysłuchawszy złożonego mu przez
obu książąt raportu, Napoleon udał się przede wszystkim
na szczyt najwyższego i najbardziej wysuniętego ku
nieprzyjacielowi wzgórza. Z wyniosłości tej geniusz jego
wzleciał ponad wszystkie te przeszkody, przeniknął
tajemniczy gąszcz posępnych lasów i zwartość sinawych,
dalekich wzgórz i nie wahając się, odnośne wydał roz-
kazy. Lasy, o które poszczerbiła się moc Murata i wi-
cekróla, zostały niebawem przebyte, i tegoż jeszcze dnia
o wieczornym mroku mieszkańcy Witebska z podwój-
nego swego wzgórza dojrzeć mogli na okalającej miasto
równinie naszych strzelców.
Powstrzymała tutaj cesarza noc, tysiące ognisk nie-
przyjacielskich biwaków na równinie, nieznajomość te-
renu, potrzeba wywiadów dla należytego rozlokowania
dywizji, wreszcie zwłoka spowodowana wąskością jaru,
przez który pułki kolejno wydostawały się na równinę.
Zatrzymano się więc, aby odetchnąć, zbadać teren, skon-
centrować siły, odżywić się i przygotować broń na dzień
następny. Napoleon spędził noc pod namiotem, na pa-
górku, położonym z lewej strony traktu, opodal wsi Ku-
kowicze.
Nad ranem 27 ukazał się cesarz na forpocztach. Dzien-
ny blask dozwolił mu ujrzeć wreszcie armię rosyjską
na płaskowzgórzu, które góruje nad wszystkimi drogami
wiodącymi do Witebska. Rzeka Łuczesa, głębokim pły-
nąca korytem, okalała tę niezwykle silną pozycję. W pe-
wnej odległości od rzeki dziesięć tysięcy jazdy i nieco
piechoty zdawało się bronić do niej przystępu: piechota
ustawiona była częściowo w centrum, w poprzek traktu,
częściowo w lesie na górze, na lewym skrzydle; cała zaś
kawaleria — na prawym skrzydle, o Dźwinę oparta.
Czoło armii rosyjskiej nie godziło już wprost w naszą
kolumnę, lecz nieco na lewo, a zmieniło kierunek, idąc
brzegiem rzeki, która w tym miejscu oddalała się od nas
nagłym skrętem. Przeszedłszy po wąskim moście wąwóz,
który dzielił ją od tego nowego pola walki, kolumna
francuska musiała zatem zwrócić się na lewo, wysunąć
ku przodowi prawe skrzydło tak, aby utrzymać 1 tej
strony kontakt z rzeką i stanąć naprzeciw szeregów
nieprzyjacielskich. Na skraju tego wąwozu w pobliżu
mostu, a na lewo od drogi, odosobniony pagórek zwrócił
był od razu uwagę cesarza: z pagórka tego obserwować
mógł obie armie, stojąc sam na uboczu jak sekundant
podczas pojedynku.
Najpierw wysunęło się na płaskowzgórze dwustu wol-
tyżerów, wchodzących w skład 9 paryskiego pułku pie-
choty liniowej. Skierowano ich niezwłocznie na lewo,
obok Dźwiny, wprost całej jazdy rosyjskiej, tworzącej
lewe skrzydło w nowej konfiguracji. Z tyłu, za wolty-
żerami, szedł 16 pułk konnych szaserów oraz kilka lek-
kich dział polowych. Rosjanie przyglądali się obojętnie
defiladzie naszych szeregów i czynionym przez nas
przygotowaniom do ataku.
Bezczynność ta była dla nas pomyślna. Lecz król Ne-
apolu upojony tyloma spojrzeniami, ulegając wojennemu
animuszowi, skierował szaserów 16 pułku przeciw całej
jeździe rosyjskiej. Z przerażeniem spoglądano na
nieliczny oddział francuski, który poprzez wyrwy i usy-
piska z trudem przedostał się ku nieprzyjacielowi. Nie-
chętnie szli nieszczęśni żołnierze, ociągając się wobec
niechybnej zguby. Toteż przy pierwszym natarciu uła-
nów gwardii rosyjskiej — podali tyły; lecz przebyte
dopiero co jary utrudniały ucieczkę: gdy wróg dopadł
ich, stoczyli się w rozpadliny, gdzie wielu śmierć po-
niosło.
Murat — zrozpaczony — z szablą w dłoni rzucił się
wówczas w odmęt walki, a za nim runęło około sześć-
dziesięciu jeźdźców: oficerów i żołnierzy. Stanęli zdu-
mieni zuchwałym tym czynem ułani rosyjscy. Murat
wyszedł cało tylko dzięki swemu forysiowi, który ściął
wrogie ramię wzniesione nad głową króla, a tymczasem
szczątki nieszczęsnego regimentu szaserów zdołały
schronić się pod opiekuńcze skrzydło 53 pułku.
Śmiała szarża ułanów rosyjskich dozwoliła im dotrzeć
aż do stóp wzgórza, z którego Napoleon kierował
przebiegiem bitwy. Według przyjętego zwyczaju, broniło
cesarza kilkudziesięciu spieszonych szaserów gwardii
francuskiej. Celnymi strzałami odparli oni atak nie-
przyjaciela. Cofając się, ułani napotkali owych dwustu
woltyżerów z pułku paryskiego, którzy po ucieczce 16
pułku pozostali sami na placu boju. Zawrzała walka.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w tę stronę.
Mniemano zobopólnie, iż nieuchronną jest zagłada
szczupłej garstki piechurów. Oni wszakże nie zwątpili o
sobie. Dowódcy cofnęli się przede wszystkim ze swoimi
kompaniami pobok Dźwiny na teren wyboisty, gęstymi
porosły krzakami, pełen dziur i rozpadlin. Obyci z wojną
i jej fortelami, zbiegli się wnet wszyscy na krótką, a
decydującą wobec groźnego niebezpieczeństwa
rozprawę. I wszyscy — od najmłodszego gołowąsego
rekruta do starych, w służbie osiwiałych wiarusów, ofi-
cerowie i żołnierze — spojrzeli po sobie, starając się
wyczytać wzajemnie we własnych oczach to, co każdy z
nich krył na dnie duszy. Lecz wszystkie twarze spokojne
były. Ogólną widząc ufność, każdy łacniej zawierzył
własnym siłom.
Wykorzystano umiejętnie właściwości terenu. Próżnymi
były wszelkie usiłowania ułanów rosyjskich: krzaki i
rozpadliny zatrzymywały ich co chwila, długie lance
przeszywały jeno powietrze. Przy wtórze świstu i war-
kotu kul, którymi prażyli ukryci za krzakami woltyże-
rowie, coraz gęściej padały ludzkie i końskie trupy, nowe
tworząc przeszkody. Zniechęceni i zdziesiątkowani,
Rosjanie zawrócili wreszcie i pognali ku swoim. Uciecz-
ka ich, radosne okrzyki naszej armii, honorowe odznaki
natychmiast przesłane przez cesarza najwaleczniejszym,
słowa jego pełne uznania, które po całej rozbrzmiały
Europie — wszystko to zwiastowało tym walecznym
żołnierzom zdobytą przez nich chwałę, której oni sami
nie oceniali jednak dostatecznie: piękne czyny zazwyczaj
wydają się rzeczą naturalną tym, którzy je spełniają.
Bliscy śmierci lub co najmniej niewoli, w tej samej
prawie chwili zwyciężali blaskiem sławy promienni!
Tymczasem armia włoska i jazda Murata, idąca za
trzema dywizjami pierwszego korpusu, którymi od Wil-
na dowodził hrabia Lobau, atakowały drogę i lasy, gdzie
znalazło oparcie lewe skrzydło nieprzyjacielskie. Po-
tyczka była ostra, ale trwała krótko. Rosyjska straż
przednia szybko wycofała się za wąwóz rzeki Łuczycy,
aby jej tam siłą nie zepchnięto. W ten sposób armia
nieprzyjacielska połączyła się na drugim brzegu i liczyła
teraz osiemdziesiąt tysięcy ludzi.
Zuchwała buta Rosjan, zajmujących obronną pozycję u
bram gubernialnego miasta, zwiodła Napoleona. Sądził
bowiem, iż poczucie honoru nie dozwoli im cofać się bez
walnej bitwy. Mimo wczesnej pory — minęła zaledwie
jedenasta — kazał zaprzestać walki, aby móc objechać
spokojnie front całej linii bojowej i wszystko przygoto-
wać na dzień następny do decydującej rozprawy. Nim
jednak ucichły strzały, ulokował się na niewielkim pa-
górku — pośród strzelców — i tam spożył naprędce
śniadanie. Z tego samego wzgórza ciekawie obserwował
nieprzyjaciela, gdy zbłąkana kula zraniła stojącego przy
nim żołnierza. Reszta dnia upłynęła na szczegółowych
zwiadach i na wyczekiwaniu nie nadeszłych jeszcze kor-
pusów.
Napoleon zapowiedział bitwę na dzień następny. Że-
gnając Murata, zawołał: „Jutro — o piątej — zabłyśnie
znów słońce spod Austerlitz". Słowa te tłumaczą nagłe
zaprzestanie walki w chwili, gdy zwycięstwo zdawało się
na naszą przechylać stronę, gdy pułki nasze, zniechęcone
i wyczerpane nieustannym pościgiem, dopadły wreszcie
nieuchwytnej dotychczas armii rosyjskiej. Murat, który
na próżno wyglądał co dnia walnej rozprawy — wbrew
opinii cesarza — utrzymywał, że Barclay dlatego jedynie
przygotowywał się rzekomo do walki, aby ujść spokojnie
pod osłoną nocy. Nie mogąc jednak przekonać
Napoleona, rozłożył się obozem nad samym brzegiem
Łuczesy, niemal wpośród wojsk rosyjskich. Pozycja ta, z
której obejmował całe płaskowzgórze, z której mógł
ewentualnie uczynić wycieczkę na przeciwległy brzeg i
zakłócić Rosjanom odwrót, odpowiadała najlepiej
awanturniczemu jego usposobieniu.
Murat był w błędzie, a jednak miał rację; Napoleon
trafnie rozumował, a jednak omylił się. Człowiek bo-
wiem jest zawsze igraszką losu. Cesarz Francuzów prze-
niknął w zupełności zamiary wodza rosyjskiego. Istotnie,
Barclay sądząc, iż Bagration znajduje się koło Orszy i
niebawem nadciągnie pod Witebsk, zdecydował się na
(walną bitwę. Lecz otrzymane wieczorem wieści o wy-
cofaniu się Bagrationa przez Nowy Bychów na Smoleńsk
zmieniły całkowicie jego plany.
W rzeczy samej 28 o świcie Murat zawiadomił cesarza,
iż puszcza się w pogoń za Rosjanami, o których już słuch
zaginął. Napoleon wszakże nie dał się od razu przekonać,
twierdząc uparcie, że cała armia nieprzyjacielska jest w
pobliżu i że wobec tego działać należy z wielką
ostrożnością. Spowodowało to, oczywiście, znaczną
zwłokę. Wreszcie cesarz dosiadł konia. Po trochu
rozwiewały się jego złudzenia, a pierzchły zupełnie, gdy
stanął pośrodku opuszczonego przez Rosjan obozu.
Obóz ten zdradzał niepospolitą znajomość sztuki wo-
jennej, zarówno doborem terenu i symetrią poszczegól-
nych kwater, jak ścisłym i absolutnym przestrzeganiem
obowiązujących przepisów, wzorowym porządkiem i
czystością; nic nie zostawiono, o niczym nie zapomniano.
Poza granicami obozu nie było żadnych śladów, nic, co
by wskazywało kierunek, w jakim zwrócili się Rosjanie.
W porażce ich więcej było ładu aniżeli w naszym
zwycięstwie. Cofając się, świecili przykładem, z którego,
niestety, zwycięzcy nigdy nie korzystają: bądź to dlatego,
że powodzenie zaślepia, bądź też, że niedola dopiero
uczy rozumu.
Jedynym zyskiem owego dnia, który miał być decy-
dującym, było ujęcie żołnierza rosyjskiego, którego zna-
leziono śpiącego pod krzakiem. Wkrótce potem szeregi
nasze wchodziły do Witebska, który okazał się równie
wyludniony, jak obóz Rosjan.
Przeszukano na próżno wszystkie drogi. Nikt nie mógł
dociec, dokąd udali się Rosjanie: w kierunku Smoleńska
czy też brzegiem w górę Dźwiny. Ney podążył ze swoim
korpusem ku Smoleńskowi, reszta zaś armii śladem
dojrzanego w oddali luźnego oddziału kozaków. Brodząc
po kostki w grząskim piasku, wśród tumanów kurzu, w
słońcu i spiekocie, uszliśmy sześć mil. Noc zastała nas w
pobliżu wsi Agaponowszczyzny.
Podczas kiedy zmordowane i spotniałe pułki gasiły
pragnienie mętną wodą z błotnistych kałuż, na wzgórzu,
obok traktu, toczyły się pod cesarskimi namiotami oży-
wione obrady, w których brał udział cesarz, król Ne-
apolu, wicekról i książę Neuchâtelu.
„Znów tedy, jak pod Wilnem, wymknęło mi się z rąk
tyle upragnione, tak bardzo oczekiwane i nieodzownie
potrzebne zwycięstwo. Dosięgnęliśmy wprawdzie tylne
straże, lecz byłyż one nimi istotnie? A może Barclay
cofnął się raczej ku Smoleńskowi przez Rudnię? Czyż
długo jeszcze trzeba będzie ścigać Rosjan, zanim zmusi
się ich do rozstrzygającej rozprawy? Konieczność zor-
ganizowania oswobodzonej Litwy, stworzenia magazy-
nów i szpitali, ustanowienia nowego punktu zbornego,
gdzie mogłyby zgromadzić się i wypoczywać strudzone
oddziały, wreszcie ogrom linii bojowej, która rozwijała
się w sposób wręcz zatrważający — czyż to wszystko nie
powinno nakłaniać do zatrzymania się u granic starej
Rosji?"
W czasie narady Murat pokrył milczeniem utarczkę,
która rozegrała się nie opodal Agaponowszczyzny. For-
poczty nasze zostały rozbite: część jeźdźców zmuszona
była uciekać pieszo, inni zaś zaledwie uchronić zdołali
zmordowane i osłabłe konie. Interpolowany przez cesarza
generał Belliard oświadczył bez ogródek, że pułki wy-
czerpane są doszczętnie; że po sześciu dniach równie
forsownych, jak dotychczas, marszów — wyginęłyby
wszystkie konie; że wypoczynek nieodzownie jest po-
trzebny.
Straszliwy upał, żar bijący od rozpalonych piasków —
przeważyły szalę. Cesarz, zmęczony i wyczerpany, uległ
wreszcie rozumnym perswazjom. Armia francuska roz-
łożyła się wzdłuż Dźwiny i Dniepru oraz na zawartej
między tymi rzekami przestrzeni: Poniatowski na czele
pułków polskich w Mohylowie; korpus Davouta w
Orszy, Dubrownie i Lubowiczach; Murat, Ney, armia
włoska i gwardia — między Orszą i Dubrowną z jednej
strony a Witebskiem i Surażem z drugiej; forpoczty w
Ladach, Jankowie i Wieliżu na wprost korpusów
Barclaya i Bagrationa; obie bowiem armie rosyjskie, z
których jedna, przeprawiwszy się przez Dźwinę, uciekała
przed Napoleonem na Dryssę i Witebsk, a druga
przebywszy Berezynę i Dniepr, uchodziła z rąk Davouta
na Bobrujsk, Bychów i Smoleńsk — zdołały wreszcie w
jedną połączyć się całość.
Pojedyncze wielkie korpusy, odłączone od głównej
armii, rozlokowane były w następujący sposób: na pra-
wo, wprost Bobrujska, którego bronił dwunastotysięczny
oddział Haertela — generał Dąbrowski.
Na lewo, na trakcie wiodącym do Petersburga, a bro-
nionym przez trzydziestotysięczny korpus Wittgensteina,
w Połocku i Białyczanach — książę Reggi i generał
Saint-Cyr.
U skraju lewego skrzydła, wprost Rygi i nieco na
prawo, ku Dynaburgowi, wzdłuż rzeki Aa — Macdonald
i trzydzieści osiem tysięcy Prusaków i Polaków.
Równocześnie — Schwarzenberg i Régnier, na czele
korpusów saskiego i austriackiego, zajmowali w kierunku
Słonimia przestrzeń między Niemnem a Bugiem,
osłaniając Warszawę i tyły Wielkiej Armii, niepokojone
przez Tormasowa. Książę Belluno nadciągnął od Wisły z
czterdziestotysięczną rezerwą, a Augereau gromadził w
Szczecinie nowy, jedenasty z rzędu korpus.
W Wilnie, otoczony przedstawicielami kilku dworów
europejskich, rządził książę Bassano. Czynnie zajmował
się sprawami Litwy, prowadził korespondencję z wszyst-
kimi wodzami, przesyłał im otrzymywane od Napoleona
instrukcje, posuwając nieustannie w głąb kraju nad-
chodzące wciąż do Wilna zapasy żywności, oddziały
rekrutów i maruderów.
Z chwilą gdy cesarz zdecydował się na powyższy plan,
powrócił wraz z gwardią do Witebska. Wchodząc wie-
czorem 28 lipca do swojej kwatery, odpasał szpadę, a
rzuciwszy ją porywczo na stół, mapami okryty, zawołał:
„Zatrzymuję się tutaj, chcę poznać miejscowe warunki,
skupić całą moją armię, aby wypoczęła, i zorganizować
Polskę. Kampania roku 1812 jest już ukończona! Rok
1813 dokona dzieła!"
Wraz z zajęciem Litwy cel wojny został już właściwie
osiągnięty, a jednak zaledwie rozpoczęta była kampania,
zdobyto bowiem ziemię, lecz nie pokonano ludzi. Armia
rosyjska nie była dotychczas naruszona: oba jej skrzydła,
rozdzielone gwałtownością pierwszego natarcia, po-
łączyły się ponownie. Wbrew wszelkim przewidywa-
niom, mimo łagodnej, najpiękniejszej pory roku, Napo-
leon postanowił, rzekomo nieodwołalnie, zatrzymać się
nad brzegami Dniepru i Dźwiny. Tym łacniej zaś mógł
innych w błąd wprowadzić odnośnie planów swoich i
zamiarów, że sam siebie zwodził.
Nakreślono już na mapach linię obronną Francuzów:
artyleria oblężnicza w pobliżu Rygi, o którą opierało się
lewe skrzydło armii, Dynaburg i Połock silną obsadzone
załogą. Witebsk i okalające go lesiste wzgórza, nader
łatwe do ufortyfikowania — zajęte przez centrum. Od
Witebska zaś ku południowi, od Berezyny aż po Dniepr,
wśród trzęsawisk i moczarów — pojedyncze Oddziały,
broniące nielicznych przejść. Olbrzymią tę linię zamykał
od południa Bobrujsk, twierdza pozostająca dotąd w ręku
Rosjan, którą teraz miano zdobyć. Ostatnim atutem w
grze był projekt masowego powstania ludnych prowincji
południowych; bitne oddziały partyzanckie wypędzić
miały Tormasowa i przyłączyć się do armii
Schwarzenberga. Jeden z najmocniejszych właścicieli
ziemskich tych prowincji, pan z dziada pradziada, duszą i
ciałem przystał był od razu do zbawców swojej ojczyzny.
Jemu też z ramienia cesarza przypadło kierownictwo
zamierzonej insurekcji.
W tym stanie rzeczy niczego nie powinno było za-
braknąć: Kurlandia wyżywić miała Macdonalda, Żmudź
— Oudinota, żyzne równiny Białorusi — cesarza, pro-
wincje południowe — resztę armii. Główne magazyny —
skoncentrowane w Gdańsku nie były zresztą zbytnio
oddalone, wielkie składy znajdowały się w Wilnie i
Mińsku. Tym sposobem armia ściśle byłaby związana z
oswobodzoną przez się krainą; wszystko zaś zgodnie by z
nią współdziałało: gleba, rzeki, moczary, produkty i
mieszkańcy.
Taki był plan Napoleona. Częstokroć przebiegał cesarz
Witebsk i jego okolice, jak gdyby chcąc poznać
dokładniej miejscowości, w których zamierzał osiedlić
się na długo. Rosły w mieście budowle, powstawały
różnorodne przedsiębiorstwa i zakłady. Wzniesiono
między innymi trzydzieści sześć piekarń, które wypiekały
jednorazowo dwadzieścia dziewięć tysięcy funtów
chleba. Potrzeba upiększeń przyłączyła się niebawem do
ściśle realnej i praktycznej działalności. Ponieważ stare
kamienne domy psuły harmonię placu zamkowego,
cesarz nakazał gwardii zburzyć je i gruzy z placu usunąć.
Projektował już rozrywki na sezon zimowy:
sprowadzenie z Paryża aktorów, a z Wilna i z Warszawy
uroczych spektatorek.
Jasno świeciła wówczas przewodnia gwiazda cesarza. I
nie byłaby zagasła, gdyby nie późniejsze niecierpliwe
odruchy, które cesarz uważał za chwile
genialnego natchnienia.
Tegoż samego dnia wobec licznego audytorium zwrócił
się do jednego z administratorów z tymi znamiennymi
słowy: „Niechaj pan stara się wyżywić nas tutaj, gdyż —
dodał głośno do swoich oficerów — nie mam zamiaru
wstępować w ślady Karola XII". Niebawem wszakże
czyny zadały kłam słowom i wszyscy dziwili się
obojętności cesarza dla tak ważnego i trudnego
przedsięwzięcia.
Umiarkowany ton pierwszych przemówień Napoleona
nie zwiódł, co prawda, najbliższego jego otoczenia. Przy-
pominano sobie, że gdy na widok opustoszałego obozu
rosyjskiego i otwartych bram Witebska oficerowie sztabu
cieszyli się z równie łatwej zdobyczy, on nagle zwrócił
się ku nim i zawołał z gniewem: „Czy sądzicie, iż
przybyłem z tak daleka po to jedynie, aby zająć tę
ruderę?" Wiedziano zresztą, że o ile cesarz miał cel
zawsze jasno wytknięty, o tyle plan zmieniał się zależnie
od warunków i okoliczności, z szybkością właściwą ge-
niuszowi cesarza.
Napoleon łudził się nadzieją, iż otrzyma wkrótce od
Aleksandra nowe propozycje pokojowe. Poza tym absor-
bował go stan armii, ogólna jej nędza i wyczerpanie.
Trzeba było czekać cierpliwie, nim liczni chorzy i maru-
derzy zdołali dotrzeć — jedni do szpitala, drudzy do
odnośnych korpusów, a równocześnie zwiększać liczbę
szpitali, gromadzić zapasy żywności, zakupywać konie,
czekać wreszcie na ambulanse, artylerię i pontony, posu-
wające się z trudem wśród piaszczystych równin Litwy.
Dużo czasu pochłaniała Napoleonowi również korespon-
dencja z Europą. Ostatnią zaś ważną przyczyną, która
zatrzymywała cesarza u granic właściwej Rosji, było
niezwykle skwarne lato. Bo dziwny ten klimat nie zna w
niczym miary: wysusza albo zalewa, pali albo mrozi
ziemię i jej mieszkańców, choć wydaje się, że powinien
im sprzyjać; zdradziecka ta atmosfera lata Północy,
upalna, obezwładniająca, czyniła organizmy tym wraż-
liwszymi na bliskie już mrozy.
Cesarz odczuwał zapewne na równi z innymi ujemny
wpływ klimatu. Lecz gdy wypoczął należycie, gdy dzień
mijał za dniem nie przynosząc żadnych wieści z głównej
kwatery rosyjskiej, gdy wydane zostały najważniejsze
rozkazy, jął niecierpliwić się i tracić zwykły niewzru-
szony spokój — bądź to, że jako człowiekowi czynu
ciążyła mu bezczynność i że przedkładał raczej niebez-
pieczeństwo nad nudę wyczekiwania; bądź też, że uległ
w owej chwili władzy instynktu zaborczego, który u
wielu jednostek silniejszy jest aniżeli wszelkie inne
uczucia: aniżeli radość posiadania lub nawet obawa zu-
pełnej zagłady.
Wtedy to zwłaszcza prześladowała go ze szczególniej-
szym uporem wizja zdobytej i ujarzmionej Moskwy: taki
był cel marzeń jego, kres wszelkich obaw i trudów.
Należało spodziewać się, iż płomienny a niespokojny
geniusz cesarza, do szybkiego nawykły działania, nie
zechce wyczekiwać osiem miesięcy na zajęcie miasta, do
którego można było dotrzeć w niespełna trzy tygodnie.
Nikt wszelako nie powinien wydawać zbyt pochopnych
sądów o równie niepospolitej jednostce, przypisując jej
ogólnoludzkie słabostki. Niebawem usłyszymy własne
jego słowa, ujrzymy, do jakiego stopnia zewnętrzna
polityka cesarza utrudniała i komplikowała militarną jego
akcję. Mniej godne potępienia wydadzą się nam jego
decyzje, gdy ujrzymy, że o losach Rosji zadecydował
jeden dzień zdrowia, którego zabrakło Napoleonowi na
polu bitwy pod Borodino.
Początkowo jednak — nawet przed samym sobą — nie
przyznawał się do tak zuchwałych zamiarów. Lecz
powoli jął nad nimi rozmyślać, ważyć wszelkie pro i
contra, wątpić i wahać się, ulegając stopniowo coraz
większemu rozdrażnieniu. Godzinami całymi błąkał się
bez celu z kąta w kąt, dręczony nieprzepartą pokusą. Nic
nie było w stanie dłużej go zająć: rozpoczynał jakąś
pracę, po chwili rzucał ją i znów do niej powracał; błą-
dził bez celu, pytał się o godzinę, obserwował niebo,
stawał, bezmyślnie nucił coś pod nosem i znów zaczynał
chodzić — zadumany, chmurny.
Pod wpływem wewnętrznej rozterki, spotkawszy ko-
gokolwiek, stawiał mu kilka szorstkich, urywkowych
pytań: ,,No i cóż? Zostaniemy tu? Czy pójdziemy dalej?
Czy należy zatrzymać się na drodze chwały"? I, nie
czekając na odpowiedź, odchodził; poza własnym „ja"
zdawał się szukać spokojnej, wyrozumowanej decyzji.
Upadając wreszcie pod brzemieniem zwątpienia i nie-
pewności, zmożony — mimo lekkiego odzienia — upa-
łem i natężeniem umysłu, rzucał się na twarde polowe
łóżko, które kazał rozstawiać w swojej kwaterze. W ten
sposób spędzał w Witebsku znaczną część dnia.
Lecz gdy ciało wypoczywa, tym usilniej pracuje za-
zwyczaj umysł. „Tyle pobudek skłaniało go do zajęcia
Moskwy! Takim bezmiarem nudy przerażała ewentual-
ność spędzenia w Witebsku długich siedmiu zimowych
miesięcy! Czyż istotnie on, zdobywca świata, zamiast
atakować, zmuszony będzie bronić się? Czyż istotnie
miałaby przypaść mu w udziale rola niegodna go, do
której nie nawykł, która nie odpowiada żadną miarą
zasadniczym cechom jego geniuszu?"
W końcu, nagle zdecydowany, unikając refleksji i
głębszego zastanowienia, zrywa się czym prędzej z łóżka.
I pochłonięty już całkowicie nowym planem, pochyla się
nad mapami. A mapy ukazują mu Smoleńsk i Moskwę,
wielką Moskwę, święte miasto — nazwy, które powtarza
z upodobaniem i które zdają się podsycać jeszcze
gorejącą w duszy jego żądzę podboju. Na ten widok
cesarz, porwany swoim groźnym zamysłem, daje się
opętać geniuszowi wojny: jego głos spiżowymi brzmi
tony, oczy płoną, groźne ściągają się brwi. Ludzie usu-
wają mu się z drogi, ogarnięci zarówno lękiem, jak
Czcią; ale wreszcie plan jest gotowy, powzięte postano-
wienie, wyznaczona marszruta! Natychmiast widoczna
następuje zmiana: uwolnił się od straszliwych myśli,
rozjaśnia się: łagodnieje jego twarz.
Zwraca się wówczas do najbliższego otoczenia, szu-
kając uznania i aprobaty dla powziętej decyzji. Wszędzie
jednak napotyka opór, różnorodnie objawiający się, za-
leżnie od charakteru i usposobienia. Berthier perswa-
dował, prosił, nawet płakał. Lobau i Caulaincourt wy-
powiedzieli się szczerze i otwarcie; pierwszy — z właś-
ciwą mu chłodną i wyniosłą szorstkością, usprawiedli-
wioną u tak dzielnego żołnierza, drugi — z uporem, za-
palczywie, niemal gwałtownie. Wobec ogólnego protestu
cesarz nie taił niezadowolenia swego i gniewu, a spoglą-
dając chmurnie zwłaszcza na Berthiera i jednego z adiu-
tantów zauważył: „że zanadto wzbogacił swoich genera-
łów, którzy myślą teraz jedynie o rozkoszach łowiectwa i
świetnych kawalkadach po ulicach Paryża, a którym
zbrzydła już snadź wojna!" Na takie oświadczenie nie
było odpowiedzi. Każdy spuszczał głowę i rezygnował w
milczeniu. Jednemu z generałów gwardii powiedział
cesarz w chwili rozdrażnienia: „Urodziłeś się na biwaku i
umrzesz na biwaku!"
Duroc również przeciwny był projektowi cesarza; po-
czątkowo milczał uparcie, następnie zaś przemówił jasno
i zwięźle, czyniąc krótkie, lecz nader trafne i rzeczowe
uwagi. Napoleon odparł: „Iż zdaje sobie doskonale spra-
wę z zamiarów Rosjan, którzy pragną wciągnąć go w
głąb kraju; lecz że mimo to dotrzeć jeszcze musi do
Smoleńska, na zimowe leże; że o ile na wiosnę roku
1813 Rosja nie zawrze pokoju, będzie niechybnie
zgubiona; że Smoleńsk stoi na straży dwóch dróg: drogi
do Petersburga i drogi do Moskwy; że należy zająć ten
niezmiernie ważny posterunek, stamtąd zaś wyruszyć
równocześnie ku obu stolicom: wszystko zburzyć w
jednej z nich, a wszystko zachować w drugiej..."
„Że zwróci następnie oręż swój przeciwko Prusom,
które zapłacą koszta wojny."
Z kolei pytał cesarz o zdanie ministra Daru, człowieka
niezwykle prawego, o nieugiętym i jak stal hartownym
charakterze. W obecności jednego tylko Berthiera
wszczęto sprawę pochodu na Moskwę. Narady trwały
przeszło osiem godzin. Nagabywany przez Napoleona, co
myśli o tej wojnie, Daru odpowiedział: „Że wojna taka
byłaby wojną narodową; że ani import towarów
angielskich do Rosji, ani nawet odbudowanie Królestwa
Polskiego nie stanowią dostatecznie ważnych przyczyn
do podjęcia równie dalekiej i ryzykownej wyprawy; że
zarówno żołnierze, jak i oficerowie nie uznają
konieczności takiej wojny; że wszystko przemawia za
tym, aby zatrzymać się w Witebsku".
Cesarz żachnął się:
„Krew nie została jeszcze przelana, a Rosja zbyt jest
potężna, aby poddać się bez walki. Aleksander rozpocząć
może preliminaria dopiero po walnej bitwie. Jeśli zajdzie
tego potrzeba, dotrę aż do świętego miasta i tam
2wyciężę. Pokój czeka na mnie u bram Moskwy. A jeśli
wówczas jeszcze Aleksander trwać będzie w uporze,
układać się będę z bojarami lub też z ludnością Moskwy,
która o tyle liczną jest i oświeconą, aby zrozumieć do-
brodziejstwo swobody i własny interes". Po czym dodał:
„Zresztą, Moskwa nie cierpi Petersburga; podobne zaś
współzawodnictwo — w skutkach wprost nieobliczalne
— łatwo będzie wyzyskać".
Podniecony rozmową, cesarz zdradził zatem mimo woli
swoje nadzieje. Daru powiedział: „że dotychczas, bądź to
na skutek decyzji, bądź też chorób i głodu, kontyngens
armii zmniejszył się już o jedną trzecią".
„Że jeśli w Witebsku odczuwano już znaczne braki, co
będzie dalej?"
Po Daru zabrał głos Berthier: „Jeśli posuniemy się w
głąb kraju, Rosjanie szarpać będą mogli do woli oba,
nazbyt wydłużone, flanki naszej armii; gnębić nas będzie
głód, a zwłaszcza sroga zima. Przeciwnie zatrzymując się
nadal w Witebsku, cesarz uczyniłby zimę swoim
sprzymierzeńcem i stałby się panem sytuacji, teren wojny
z konieczności musiałby się przybliżyć, zamiast oddalać
się coraz bardziej w podstępną, mroczną, nieujętą dal".
Cesarz słuchał uważnie wywodów Berthiera i Daru;
przerywał im niekiedy subtelnym argumentem, stawiając
kwestię w myśl pragnień swoich lub też uchylając się
przed zbyt trafnym zarzutem. Mimo że przykre były te
prawdy, cierpliwie ich wysłuchał i cierpliwie na
wszystko odpowiadał. Zarówno zaś w słowach jego, jak
w wyrazie twarzy, w spojrzeniu, jak w ruchach — prze-
bijała się owa niezrównana dobroduszność i prostota,
którymi odznaczał się prawie zawsze w życiu prywat-
nym, a które tłumaczą, dlaczego — mimo tylu nieszczęść
— dotąd kochany jest przez tych wszystkich, którzy
otaczali go niegdyś z bliska.
Niezbyt zadowolony z wyniku dyskusji, cesarz radził
się jeszcze kilku innych generałów; lecz pytania, jakie im
zadawał, brzmiały tak ostro i rozkazująco, że wszyscy
niemal, żołnierze z krwi i kości, nawykli słuchać ślepo
rozkazów swego wodza, równie ulegli byli w obradach,
jak na polu bitwy.
Wszyscy doskonale rozumieli, że sprawy zaszły już
zbyt daleko; pojmowano nieodzowną konieczność rych-
łego zwycięstwa i to także, że zwyciężyć mógł tylko
cesarz. Niedola uszlachetniła zresztą armię: pozostały
najlepsze, najtęższe jednostki, tak pod względem fi-
zycznym, jak duchowym, krzepkie i hartowne. Ileż
znieśli przeciwności, aby tu się znaleźć! Dzielnych tych
żołnierzy gnębiła niepomiernie nuda oczekiwania i nie-
wygody nędznych kwater. Myśl o dalszym pobycie na
dotychczasowych leżach przejmowała ich wstrętem: od-
wrotu nie brali nawet w rachubę; jedynie zatem można
było posuwać się naprzód.
Nie przeraziły nikogo groźne nazwy Smoleńska i Mo-
skwy. Ów niezmierzony przestwór dalekiej, nieznanej
krainy, przez obce ludy zamieszkanej, byłby, niewątpli-
wie, zatrwożył i odstręczył innych ludzi, wyrosłych w
innych czasach i wśród innych warunków. Ci jednak
lubowali się w niezwykłych sytuacjach, w trudach i nie-
bezpieczeństwach; spróbowawszy już w życiu wszystkie-
go, łaknęli nowych, silnych a podniecających wrażeń.
Bezbrzeżną była wówczas duma i pycha, żądza sławy,
godności i dostojeństw. Zaiste, nieprzepartym i potężnym
musiał być wpływ człowieka, który po bitwie pod
Austerlitz zwrócił się do żołnierzy z tymi słowy: „Po-
zwalam wam nadawać moje imię dzieciom waszym: a
jeśli wyrośnie spośród nich ktoś godny tego, uczynię go
spadkobiercą moim i następcą".
Połączenie się obu skrzydeł armii rosyjskiej nie opodal
Smoleńska zmusiło jednak Napoleona do przybliżenia ku
sobie poszczególnych korpusów. Wprawdzie nie padło
jeszcze hasło bojowe, lecz wojna krążyła już w pobliżu,
kusząc jego geniusz zwycięstwem i podniecając go
przeciwnościami losu.
Równocześnie niemal dowiedziano się w Witebsku o
zwycięstwach forpoczt wicekróla pod Surażem i o po-
rażce Sebastianiego, który — zaskoczony przez nieprzy-
jaciela w Jankowie nad Dnieprem — uległ przeważa-
jącym siłom.
Napoleon posłał wtedy do księcia Bassano pismo od-
ręczne z poleceniem codziennego komunikowania Turcji
wiadomości o świetnych zwycięstwach armii francuskiej,
bez względu na istotną prawdę. Chodziło bowiem o
zerwanie pokojowych stosunków między Petersburgiem a
Konstantynopolem. Osobiście doglądał jeszcze tej
sprawy, gdy zjawili się w Witebsku przedstawiciele Rusi
Czerwonej i uwiadomili Duroca o zawarciu między
Turcją a Rosją traktatu w Bukareszcie. Traktat ten pod-
pisany został przez Kutuzowa, a ratyfikowany przez obu
monarchów.
Wieść o traktacie, którą przekazał Duroc, niepomiernie
zmartwiła Napoleona. Nie dziwnym mu już było
milczenie Aleksandra. Tym bardziej nieodzowną stawała
się potrzeba rychłego zwycięstwa. Rozrzucane po całej
Rosji proklamacje rozwiały ostatnie złudzenia. Przyta-
czam tu niektóre ich urywki: „Chytry i podstępny nie-
przyjaciel grozi nam całkowitą zagładą. Waleczni żoł-
nierze pragną rzucić się na jego bataliony i roznieść je na
szablach: lecz nie chcemy poświęcić ich na ołtarzu tego
krwawego Molocha. Wszystkie ludy powstać powinny
przeciwko swemu ciemięzcy. Ze zdradą w sercu, a
układnym uśmiechem na ustach, na czele niewolniczych
legii swoich przychodzi oto zakuwać nas w dyby. Wy-
pędźmy to plemię szarańcze! W krzyż wpatrzeni, dzier-
żąc w dłoniach oręż, wybijmy kły temu ryczącemu lwu!
Obalmy tyrana, który spustoszyć chce ziemię całą!"
Zarówno obelgi te, jak zwycięstwa i przeciwności po-
budzają energię i aktywność cesarza. Posuwanie się
trzech kolumn Barclaya ku Rudni, którą odsłoniła po-
rażka pod Jankowem, i obronna pozycja Wittgensteina,
walną zapowiadały bitwę. Pozostawało zatem do wybo-
ru: albo bitwa, albo też defensywa, niezwykle utrudniona
przez znaczne przestrzenie, długa, przykra, krwawa,
korzystna jedynie dla Rosjan.
Otóż Napoleon decyduje się. Decyzja jego, śmiała i
wielka, lecz bynajmniej nie szalona, godną jest tyta-
nicznego tego przedsięwzięcia. Cesarz oddala się wpraw-
dzie od Oudinota, lecz uprzednio wzmacnia go korpusem
generała Saint-Cyra oraz nakazuje mu połączyć się z
księciem Tarentu. Sam zaś, jeśli dąży ku nieprzy-
jacielowi, to równocześnie, ocierając się niemal o pułki
rosyjskie, w największej wszakże tajemnicy, przenosi
centrum linii operacyjnej z Witebska do Mińska. Manewr
cesarza tak znakomicie był obmyślony, oficerowie jego
przyzwyczajeni do tak wielkiej punktualności i precyzji,
że w niespełna cztery dni, podczas kiedy zdumiona armia
rosyjska na próżno wypatrywać będzie przed sobą
Francuzów, Napoleon — na czele stu osiemdziesięciu
pięciu tysięcy ludzi — ukaże się nagle na tyłach i na
lewym flanku nieprzyjaciela, który o tyle był zuchwały,
iż sądził, że uda mu się zajść znienacka zwycięzcę spod
Wagram i Austerlitz.
10 sierpnia Napoleon wydał rozkaz wymarszu. Cztery
dni później cała armia stanąć miała na lewym brzegu
Dniepru, około Ladów. 13 sierpnia opuścił Witebsk, po
dwutygodniowym tam pobycie.
15 sierpnia o godzinie trzeciej ukazało się na widno-
kręgu Krasne, miasto o niskich, wyłącznie drewnianych
zabudowaniach, którego postanowił bronić jeden z puł-
ków rosyjskich. Po krótkiej utarczce rozbito go dosz-
czętnie i marszałek Ney zajął Krasne. Nieco później,
poza miastem, ujrzano cofające się dwie kolumny ro-
syjskiej piechoty — ogółem sześć tysięcy ludzi i kilka
szwadronów jazdy, które osłaniały odwrót. Był to korpus
Niewierowskiego. Mimo bohaterskiego oporu musiał w
końcu ustąpić, pozostawiając na placu boju tysiąc dwustu
zabitych, tysiąc jeńców i osiem dział. W dniu tym
kawaleria francuska okryła się niespożytą chwałą; atak
okazał się równie zacięty, jak upartą była obrona; zasługa
naszej kawalerii była tym większa, iż żelazem walczyła
przeciwko żelazu i kulom.
Po tej porażce Niewierowski schronił się do Smoleńs-
ka, pozostawiając za sobą garść kozaków, aby niszczyli i
palili po drodze wszelki furaż. Oszczędzano jedynie
domy mieszkalne.
Podczas kiedy Wielka Armia posuwała się lewym
brzegiem Dniepru w górę rzeki, Barclay i Bagration —
rozłożeni obozem między Dnieprem a Jeziorem Kas-
plińskim, w pobliżu Jankowa — sądzili, iż znajdują się
nadal w bliskości wojsk francuskich. Obaj wahali się;
dwukrotnie, ulegając namowom generała kwatermistrza
Tolla, postanowili wtargnąć poza linię obronną Fran-
cuzów i dwukrotnie, zdumieni i przerażeni równie śmia-
łym zamiarem, zatrzymywali się wpół drogi. Zbyt
chwiejni, aby własnym zaufać siłom, zdawali się wy-
czekiwać dalszego przebiegu wojny względnie ataku z
naszej strony.
Widok Smoleńska rozpalił w duszy marszałka Neya
żądzę walki i zwycięstwa. Bądź to, iż przypomniał sobie
nie w porę cuda wojny pruskiej, w ciągu której przed
szablami naszych żołnierzy otwierały się bramy warow-
nych fortec, bądź też, iż początkowo chciał jeno przyj-
rzeć się dokładnie tej pierwszej twierdzy rosyjskiej, dość,
że zbytnio się przybliżył i ugodzony został kulą w szyję.
Podrażniony, mimo morderczego ognia, jakim zionęła
cytadela, skierował przeciw niej jeden ze swoich
batalionów, padło niebawem trzy czwarte żołnierzy, po-
zostali przy życiu walecznie szli naprzód i dotarli aż do
murów; lecz wkrótce musieli ustąpić, gęstym trupem
zaścielając ziemię. O wielkim choć bezcelowym ich
bohaterstwie krótką zaledwie uczyniono wzmiankę. Z
winy dowódcy na próżno polała się krew ludzka.
Zniechęcony tą niefortunną próbą, Ney cofnął się,
opodal rzeki, na piaszczyste, lasem porosłe wzgórze.
Obserwował stamtąd miasto i okolicę, gdy nagle na
przeciwległym brzegu Dniepru zamajaczyły w oddali
niewyraźne kontury maszerujących pułków. Pobiegł
czym prędzej po cesarza i doprowadził go na szczyt
wzgórza, chroniąc się wśród drzew i krzewów przed
strzałami załogi fortecznej.
Z wyniosłości, wśród tumanu kurzu, ujrzał Napoleon
długie, czarne kolumny, od luf i bagnetów połyskliwe, a
które szły tak szybko, że zdawały się biec. Był to Barclay
i Bagration, razem około stu dwudziestu tysięcy ludzi,
czyli cała niemal armia rosyjska.
Widząc to, uszczęśliwiony Napoleon klasnął w dłonie i
zawołał: „Nareszcie! Mam ich w ręku!" Nie ulegało
żadnej wątpliwości, że nieprzyjaciel, który dążył właśnie
do Smoleńska, bezpiecznego szukając schronienia,
zaskoczony znienacka zmuszony będzie stoczyć wreszcie
pod murami fortecy tyle upragnioną przez nas bitwę.
Nadeszła więc chwila, w której rozstrzygnąć się miały
losy Rosji.
Bezzwłocznie objeżdża cesarz front swojej linii, ob-
sadza wszystkie pozycje. Davout i hrabia Lobau stają na
lewym flanku korpusu Neya; w centrum — gwardia jako
rezerwa; nieco dalej — armia włoska; obok niej — Junot
i Westfalczycy; lecz mylnie obrawszy drogę, Junot
zabłądził i nie stawił się na oznaczonym posterunku.
Murata i Poniatowskiego, którzy tworzyli prawe skrzydło
armii i poważnie zagrażali już miastu, odsunął na skraj
pobliskiego lasu, tak że między lasem a Dnieprem
pozostała pusta przestrzeń, równa i rozległa, przez-
naczona na pole walki. Armia francuska, w ten sposób
rozlokowana, opierała się na wszystkich niemal punktach
o jary i przepaście. Napoleon nie myślał wszakże o
odwrocie, jeno o zwycięstwie.
Bagration i Barclay biegli tymczasem co tchu do Smo-
leńska; pierwszy z nich — aby ocalić miasto, walną
staczając bitwę; drugi — aby osłonić uciekających w po-
płochu mieszkańców i przeprowadzić ewakuację maga-
zynów; obaj zdecydowani byli obrócić raczej Smoleńsk
w perzynę, aniżeli wydać go w ręce Francuzów. Wodzo-
wie rosyjscy stanęli niebawem na wyniosłościach,
wznoszących się na prawym brzegu Dniepru, tuż nad
rzeką — i skonstatowali z radością, iż są jeszcze panami
mostów, które łączyły oba brzegi i obie połowy miasta.
W owej chwili Napoleon, ukrywszy za krzakami od-
działy strzelców, w tyralierkę rozsypanych, jął szarpać
nieprzyjaciela. Tym sposobem chciał przyciągnąć go na
lewy brzeg i zapewnić sobie decydującą rozprawę na
dzień następny. Wieść niesie, że Bagration byłby istotnie
dał się wciągnąć w pułapkę, lecz że Barclay, oszczę-
dzając mu pokusy, wysłał go do Jelni, sam zaś podjął się
obrony miasta.
Według Barclaya większość naszych wojsk dążyła do
Jelni, aby stanąć na tyłach armii rosyjskiej i zagrodzić jej
drogę do Moskwy. Jak wielu zresztą wodzów, mylił się
wszelako, przypisując nieprzyjacielowi zamiary wręcz
przeciwne jawnym jego planom i manewrom; częstokroć
bowiem armia atakowana — pod wpływem trwogi i
niepokoju — skłonna jest do przesady i widzi niebez-
pieczeństwo tam nawet, gdzie ono nie istnieje. Możliwe
jest tedy, że Barclay, zmuszony stawić czoło groźnemu
przeciwnikowi, gotował się do odparcia niezwykłej, gi-
gantycznej akcji.
Sami Rosjanie wypominali później Napoleonowi, że nie
zdecydował się wówczas na wykonanie tego manewru.
Lecz czy rozważyli dostatecznie, że cofając się poza
rzekę, poza twierdzę i armię nieprzyjacielską, aby odciąć
Rosjanom odwrót, cesarz byłby pozbawił się wszelkiej
komunikacji z Europą, byłby odgrodził się od reszty
swojej armii, od składów i magazynów? Snadź niepojęte
są dla nich olbrzymie trudności przedsięwzięcia tego
rodzaju, jeśli w ogóle dziwić się mogą, iż nie zostało ono
dokonane w przeciągu dwóch dni, nad nieznaną rzeką
wśród nieznanej okolicy, z armią tak ogromną, wobec
innej już rozpoczętej, a jeszcze nie ukończonej akcji.
Jakkolwiek bądź, wieczorem tegoż samego dnia Ba-
gration wyruszył w kierunku Jelni. Napoleon kazał roz-
bić namioty cesarskie pośrodku pierwszej linii, na skraju
wąwozu okalającego miasto, niemalże w promieniu
strzałów fortecznych. Po czym wezwał do siebie Da-
vouta i króla Neapolu. Murat, który począwszy od brze-
gów Niemna, ścigał wciąż na próżno Rosjan, twierdził
uparcie, że dostrzegł na przeciwległym brzegu ruch
zapowiadający odwrót, że wobec tego spodziewana
bitwa nie dojdzie znów do skutku. Davout przeczył mu;
cesarz zaś nie chciał nawet wątpić o tym, co było
największym jego życzeniem. Nazajutrz 17, nadzieja
rychłego zwycięstwa zbudziła
Napoleona przed świtem, lecz głucho było i pusto na
równinie, przeznaczonej przezeń na pole bitwy.
Niemniej jednak łudził się w dalszym ciągu. Davout
podzielał całkowicie zdanie cesarza. Dalton, jeden z
generałów marszałka, widział pułki nieprzyjacielskie, jak
wychodziły z miasta i stawały w bojowym jakoby szyku.
Wiadomość ta utwierdziła Napoleona w powziętym
mniemaniu, mimo usilnych perswazji Murata i Neya.
Podczas gdy cesarz waha się i wyczekuje, generał
Belliard — zniecierpliwiony zwłoką i niepewnością —
zebrawszy garść jeźdźców, spycha w nurty Dniepru od-
dział kozacki. Dostrzega wówczas na przeciwległym
brzegu, na trakcie wiodącym ze Smoleńska do Moskwy,
oddalającą się pośpiesznie armię rosyjską wraz z ar-
tylerią. Nie ulegało tedy żadnej wątpliwości, że Rosjanie
cofali się. Wieść o odwrocie doszła natychmiast uszu
cesarza, ale doniesiono mu również, iż poprzez Dniepr
baterie nasze mogły jeszcze zakłócić wsteczny ruch nie-
przyjacielski.
Belliard proponował nawet, aby część armii przepra-
wiła się wpław przez rzekę i odcięła odwrót tylnym
strażom rosyjskim, które obowiązane były bronić Smo-
leńska. Lecz żołnierze wysiani na wywiad — szukając
brodu — ujechali na próżno dwie mile i utopili kilka
koni. A jednak — o milę powyżej miasta — istniał sze-
roki i wygodny bród. Napoleon, który osobiście brał
udział w poszukiwaniach, zwrócił był nawet konia w tym
kierunku, niebawem wszakże, przebywszy kilka wiorst,
zmęczył się i zawrócił.
Od tej chwili jął odnosić się do Smoleńska jako do
przejściowego tylko etapu, który należało zająć niez-
włocznie, jakimkolwiek bądź kosztem. Lecz Murat, os-
trożny i przezorny, ilekroć nie działała nań bezpośrednio
obecność nieprzyjaciela, i nie mogąc zresztą brać ze
swoją kawalerią żadnego udziału w projektowanym
szturmie, starał się odwieść cesarza od tego zamiaru.
Równie gwałtowny wysiłek wydawał mu się zbędnym,
skoro Rosjanie ustępowali bez walki. Co się tyczyło
dalszego pościgu — był mu najzupełniej przeciwny:
,,Skoro nie chcą bitwy, nie warto ich ścigać dalej, a
wielki już czas zatrzymać się".
Cesarz nie zgodził się z nim. Ale nie znamy dalszego
przebiegu rozmowy. Słyszano jednak, jak opowiadał
później król Neapolu, iż "rzucił się do nóg bratu i błagał
go o zaniechanie pościgu, lecz że Napoleon Moskwę jeno
miał przed oczyma, w Moskwie — która będzie naszą
zgubą — obiecywał sobie znaleźć zaszczyty, sławę i
wypoczynek", z czego łatwo wywnioskować, jaki był
przedmiot sporu.
Pewnym natomiast jest fakt, że bezpośrednio po burz-
liwej rozmowie ze szwagrem zasępiona i pobladła twarz
Murata nosiła ślady ciężkiej zgryzoty; gwałtowne ruchy i
powtarzana kilkakrotnie nazwa Moskwy — dopowie-
działy reszty.
Niedaleko na lewym brzegu Dniepru, w miejscu, skąd
Belliard dostrzegł cofające się szeregi rosyjskie, usta-
wiono potężną baterię. W odpowiedzi Rosjanie wytoczyli
dwie baterie, liczniejsze i potężniejsze od naszych,
druzgocąc co i raz celnymi strzałami nasze armaty,
wysadzając w powietrze pękające z hukiem jaszcze. W
owo piekło — dymami zasnute, ogniem ziejące —
zwrócił konia król Neapolu, zsiadł i stał bez ruchu.
Belliard tłumaczył mu, że zginie tu bez chwały i pożytku,
ale ten za całą odpowiedź posuwa się jeszcze dalej.
Zwątpił już snadź o wszystkim, a przewidując bliską
klęskę, szukał śmierci, ażeby uniknąć poniżenia i sromu.
Jednakże Belliard nalega i zwraca uwagę jego na to, iż
przez szalony upór naraża na niechybną zgubę tych
wszystkich, którzy mu towarzyszą. „Wracajcie zatem —
odparł Murat — i zostawcie mnie samego". Lecz gdy nikt
nie drgnął nawet, król — choć gniewny i rozżalony —
opuścił wreszcie jak pod przymusem to krwawe pole
śmierci.
Wydano właśnie rozkaz szturmu na całej linii. Ney
atakować miał cytadelę; Davout i Lobau — przedmieścia,
osłaniające mury miejskie. Poniatowski, stojący tuż nad
Dnieprem, posunąć się miał z sześćdziesięcioma działami
w dół rzeki, do nadbrzeżnego przedmieścia, zburzyć
mosty i odciąć załodze odwrót. Równocześnie Napoleon
rozwalić chciał główne mury przy pomocy artylerii
gwardii, która rozporządzała jedynie dwuna-
stocalowymi, czyli nie dość silnymi działami. Artyleria
nie usłuchała wszakże rozkazu; prażąc natomiast nie-
ustannym ogniem kryte przejścia, oczyściła je zupełnie.
Wszystko powiodło się prócz ataku Neya, który właś-
ciwie najważniejszą powinien był odegrać rolę, a którego
nie poparto należycie. Nieprzyjaciel, zewsząd osaczony,
cofnął się w popłochu w obręb murów, ginął
każdy, kto nie zdążył schronić się pod osłonę dział for-
tecznych, lecz podczas tego szturmu, śladem atakujących
pułków naszych, ziemia spłynęła krwią i pokryła się.
mnóstwem rannych i zabitych.
W jednym z batalionów, który zwrócił się był flan-
kiem do baterii rosyjskich, od jednego kartacza padł od
razu cały rząd dwudziestu dwóch ludzi.
Tymczasem armia, rozlokowana amfiteatralnie na po-
bliskich wzgórzach, przyglądała się w trwożnym mil-
czeniu swoim dzielnym towarzyszom broni; lecz gdy
ujrzała ich, jak biegli do ataku wśród świstu i warkotu
kul w równych szeregach nieustraszeni, chwały żądni i
boju — nieopisany zapał ogarnął płomieniem wszystkie
serca: zerwała się burza oklasków. A echo tej radosnej
wrzawy obiło się o uszy walczących, niosąc im hołd za
trudy i przelaną krew. I jakkolwiek wielkimi były straty,
jakkolwiek w jednej tylko brygadzie, brygadzie Daltona i
wśród kanonierów Reindre'a padł generał, pięciu szefów
batalionu i tysiąc pięciuset ludzi, ci jednak, którzy
pozostali przy życiu, mówili nieraz, że dosłyszany
wówczas rozgłośny objaw uznania i podziwu
wynagrodził ich sowicie za wszystko, co wycierpieli.
Zdobycie aproszy i fortów zewnętrznych dozwoliło
szeregom naszym schronić się przed strzałami dział
fortecznych. Strzelanina wszakże nie ustawała; ciągły
huk, odbity od murów, zdawał się wzrastać. Wreszcie
cesarz, znużony, zaprzestać chciał walki, lecz Davout
usilnymi namowy nakłonił go do ponownego ataku. Tym
sposobem powtórzona została przez całą armię
karygodna przewina, jakiej dopuścił się poprzedniego
dnia Ney: pierwsza pozbawiła życia trzystu do czterystu
ludzi, druga pięć do sześciu tysięcy.
Wraz z nadejściem nocy Napoleon usunął się do swego
namiotu, który rozbito tym razem w bezpieczniejszym
miejscu niż wczoraj, a hrabia de Lobau, który uprzednio
zajął był fosę, lecz nie mógł utrzymać się przy niej,
bombardować zaczął miasto, aby zmusić nieprzyjaciela
do ucieczki. Ujrzano wtedy, w kilku naraz punktach,
wznoszące się słupy czarnego dymu, później snopy
iskier, wreszcie krwawą czerwień licznych płomieni.
Niebawem skłębione morze ognia zalało Smoleńsk;
gorzało całe miasto: ze złowieszczym trzaskiem waliły
się płonące budowle.
Mniemając, iż jest sprawcą pożaru, hrabia de Lobau
spoglądał z trwogą na rzekome dzieło swoje. Nieco dalej,
wsparty o poręcz ustawionego przed namiotem krzesła,
cesarz przypatrywał się w milczeniu rozszalałemu
żywiołowi. A że niewiadoma była zarówno przyczyna,
jak i ostateczny wynik pożaru, przeto spędzono całą noc
pod bronią.
Około godziny trzeciej z rana podoficer z korpusu
Davouta podpełznął do muru i wdrapał się nań cicha-
czem. Ośmielony panującą wszędzie ciszą, wszedł do
miasta. Wtem ozwało się kilka głosów, o wybitnie sło-
wiańskim akcencie, i Francuz, zaskoczony znienacka,
polecił już duszę Bogu. Lecz dzienny blask oświetlił
znane mu i przyjazne twarze Polaków Poniatowskiego,
którzy zajęli pierwsi miasto, opuszczone przez Barclaya.
A gdy usunięto wreszcie gruzy i otwarto bramy Smo-
leńska, wojsko wkroczyło w jego mury. Przy dźwiękach
kapeli hardo i buńczucznie mijał pułk za pułkiem krwa-
we i dymiące zgliszcza! Było to widowisko bez spek-
tatorów, bezowocne niemal zwycięstwo, krwią zbryzga-
ne, wawrzyny osnute pożarnymi dymami, które wyda-
wały się jedyną naszą zdobyczą, a stanowiły aż nazbyt
prawdziwą wróżbę.
Po zajęciu miasta i całkowitym niemal ugaszeniu po-
żaru, wobec niezbitych dowodów, które przekonały ce-
sarza, iż zarówno tutaj, jak nad brzegami Niemna, jak
pod Wilnem i Witebskiem, zwodnicza wizja zwycięstwa
— ponętna a nieuchwytna — raz jeszcze uszła rąk jego,
Napoleon postanowił ścigać ją w dalszym ciągu.
Nieco powyżej Smoleńska trakt, wiodący do Peters-
burga, nagle oddalał się od rzeki; dwie błotniste drogi —
jedna w odległości dwóch, druga — czterech mil od
Smoleńska — przecinały go z prawej strony i, za-
kreśliwszy wielkie kolisko, poprzez rozległe lasy, łączyły
się z traktem moskiewskim; jedna w Bredyszynie, o dwie
mile od Walutyny, druga dalej jeszcze — w Słobniewie.
Przez jary te i wąwozy nie wahał się uciekać generał
Barclay. Długa i ciężka kolumna jego, obciążona nadto
setkami wozów i furgonów, musiała tedy przebyć oba
łuki koliska, którego cięciwą była droga ze Smoleńska do
Moskwy, zaatakowana niebawem przez Neya. Tysiące
drobnych a nieuniknionych przeszkód — przewracający
się wóz, grzęznący w błocie koń lub zerwana uprząż —
zatrzymywało co chwila cały pochód. Równocześnie
ryk dział francuskich coraz bliższy był, coraz wyraź-
niejszy; zdawał się już niekiedy wyprzedzać kolumnę
rosyjską, rozlegać się grzmotem u wylotu wąwozu,
który przebywały właśnie pułki Barclaya.
Wreszcie, po uciążliwym marszu, czoło kolumny ro-
syjskiej wydostało się na trakt, podczas gdy Francuzi
mieli jeszcze do zdobycia wyżynę Walutyny i przejście
przez Kołowdnię. Ney zajął przebojem przejście przez
Stubnię, lecz Korff — zmuszony cofnąć się ku Walu-
tynie — przyzwał na pomoc poprzedzającą go kolumnę.
Kolumna, ta bezładna, przez lichego prowadzona
dowódcę — wahała się podobno; zawróciła jednak
dzięki perswazjom Woroncewa, który oceniał należycie
doniosłość utraconej pozycji.
Rosjanie bronili się, chcąc ocalić wszystko: działa,
rannych i bagaże. Francuzi atakowali w celu zagarnięcia
wszystkiego. Napoleon zatrzymał się w odległości
półtorej mili od Neya.
Sądząc, iż tocząca się walka jest jeno utarczką przed-
nich straży, wysłał Gudina, aby wsparł marszałka, sam
zaś zebrał pozostałe dywizje i powrócił do Smoleńska.
Tymczasem utarczka przemieniła się niebawem w walną
bitwę, w której kolejno brało udział przeszło trzydzieści
tysięcy ludzi. Bili się wszyscy bez wyjątku: generałowie
pospołu z żołnierstwem. Walka krwawa była i zaciekła,
a przeciągnęła się do późnej nocy. Zdobywszy wreszcie
wzgórze, kosztem wielu ofiar, osłabły, krwią zlany,
otoczony zewsząd stosami trupów i rannych, których
jęki i żałosne skargi rozlegały się ponuro wśród nocnych
mroków — Ney kazał zaprzestać strzałów. Milczące
szeregi nastawiły ostrza bagnetów. Rosjanie, zdumieni
nagłą ciszą, umilkli również i cofnęli się powoli pod
osłoną nocy.
Porażka ich niemal równie chlubną była, jak nasze
zwycięstwo. Obaj wodzowie spełnili swój obowiązek:
jeden zwyciężył, drugi został wprawdzie pokonany, zdo-
łał jednak uratować artylerię, bagaże i rannych.
Jeden z generałów rosyjskich, samotny w pośrodku
tego krwawego pola śmierci, usiłował wydostać się spo-
między naszych szeregów, powtarzając słowa francus-
kiej komendy; poznano go wszakże przy odblasku nie-
ustannych wystrzałów i wzięto do niewoli. Zginęło
wielu wybitnych oficerów rosyjskich, lecz Wielka Ar-
mia stokroć cięższą poniosła stratę. Przy przejściu źle
naprawionego mostu na Kołowdni, w chwili gdy generał
Gudiri, którego rozumne męstwo unikało bezcelowego
narażania się i który zresztą nie żywił do koni zbytniego
zaufania, zsiadł ze swego wierzchowca, by pieszo przejść
rzekę, zabłąkany tuż przy ziemi kartacz urwał mu obie
nogi. Gdy smutna ta wiadomość doszła do cesarskiej
kwatery, szczery żal ścisnął wszystkie serca; ustały
narady i zwykłe kancelaryjne czynności; żałobny cień
padł na odniesione pod Walutyną zwycięstwo.
Rannego Gudina przewieziono do Smoleńska. Sam
cesarz czuwał u jego łoża. Lecz mimo starań i troskli-
wości generał wkrótce życia dokonał. Zwłoki jego zo-
stały pochowane w obrębie cytadeli miasta, któremu
przynoszą zaszczyt, w grobowcu godnym walecznego
żołnierza, dobrego obywatela kraju, zacnego rnęża i ojca,
nieustraszonego generała, który równie sprawiedliwym
był, jak łagodnym, równie uczciwym, jak zręcznym;
zalety cenne, a nader rzadko kojarzące się wśród spo-
łeczeństw, w których zręczność wyklucza najczęściej
uczciwość!
Przypadek zdarzył, iż godnego pozostawił po sobie
następcę; Gérard, najstarszy w dywizji generał brygady,
objął dowództwo, a nieprzyjaciel, który nie dostrzegł
poniesionej przez nas bolesnej straty, nie zyskał nic na
śmierci nieszczęsnego Gudina.
Rosjanie, zdumieni taktyką Francuzów, atakujących
jedynie czoło kolumny rosyjskiej, mniemali, iż kombi-
nacje militarne Murata polegały jedynie na posuwaniu się
w głąb kraju traktem przez nich zajętym. Przezwali go też
urągliwie „generałem dróg i traktów", zapominając, że
niejednokrotnie fakty wprowadzają raczej w błąd, aniżeli
uczą i oświecają.
W rzeczy samej, równocześnie z akcją Neya, Murat
usiłował na próżno dotrzeć ze swą kawalerią do flanków
nieprzyjacielskich: z lewej strony — gęsty las, z prawej
— trzęsawiska broniły dostępu do traktu. Obaj jednak
czekali niecierpliwie na wyniki marszu flankowego
Westfalczyków, którymi dowodził Junot.
Począwszy od Stubni, omijając trzęsawiska utworzone
przez rozmaite drobne dopływy Dniepru, trakt skręcał na
lewo, ku wyżynie, z dala od rzeki, do której zbliżał się
znów nieco dalej na sposobniejszym terenie. Istniała
nadto boczna droga, mniej wprawdzie wygodna, lecz, jak
to bywa, znacznie bliższa, przecinająca ową bagnistą
przestrzeń pomiędzy Dnieprem a traktem, z którym
łączyła się w pobliżu wzgórz Walutyny.
Tą właśnie boczną drogą nadciągał Junot, przepra-
wiwszy się przez Dniepr w Prudziszach. Dopadł nieba-
wem tyłów lewego skrzydła rosyjskiego oraz flanku
nadbiegających z odsieczą kolumn. Śmiały atak byłby
niewątpliwie przechylił w owej chwili szalę zwycięstwa
na naszą stronę. Słysząc poza sobą strzały i wrzawę,
Rosjanie stawiający czoło Neyowi byliby utracili pew-
ność siebie; nieobliczalnymi zaś byłyby skutki popłochu,
jeśli zważymy niewielką przestrzeń i tłoczące się na niej
setki ludzi, koni i wozów. Lecz Junot, waleczny jako
żołnierz, chwiejnym był wodzem; przestraszyła go
ciążąca na nim odpowiedzialność.
Tymczasem, pewnym będąc nadejścia Westfalczyków,
Murat dziwił się niepomiernie ciszy panującej na tyłach
rosyjskich. Wszelako opór, stawiany przez czoło kolum-
ny nieprzyjacielskiej Neyowi, coraz wyraźniej potępiał
Junota. Przedzierając się samotrzeć przez lasy i bagna,
król Neapolu bieży wówczas do Junota i gorzkie czyni
mu wymówki. Junot usprawiedliwia się, twierdząc: ,,że
nie otrzymał rozkazu atakowania; że powolna i ciężka
jazda wirtemberska symuluje jeno szarżę; że nie zdecy-
duje się cna uderzyć na nieprzyjacielskie szeregi".
Murat odpowiada czynami na puste frazesy generała.
Staje osobiście na czele Wirtemberczyków, którzy pod
innym wodzem stają się innymi żołnierzami; własnym
pociąga ich przykładem, prowadzi w ogień, a rozbiwszy
szeregi strzelców rosyjskich, zwraca się do Junota z tymi
słowy: „Dokończ tego dzieła; tam sława twoja i
marszałkowska buława". Lecz gdy opuścił go Murat,
Junot, oszołomiony — stanął znów bezczynnie. Ulegając
całkowicie w ciągu długich lat przemożnemu wpływowi
Napoleona, którego genialny umysł obejmował wszystko
i o wszystkim pamiętał, do ślepego jeno nawykł
posłuszeństwa; zbywało mu na determinacji i doświad-
czeniu; poza tym nieustanne trudy i liczne rany stargały
przedwcześnie siły jego i zdrowie.
Wybór Junota na dowódcę korpusu nie dziwił wszakże
nikogo: wiedziano powszechnie, że cesarz lubił go i
przywykł do niego jako do najdawniejszego swego
adiutanta, że ze względu na przeżyte razem dni szczęś-
cia i chwały niechętnie byłby się z nim rozstał. Możliwe
jest, iż równocześnie pochlebiał miłości własnej cesarza
widok uczniów jego na stanowisku samodzielnych wo-
dzów. Niewątpliwie zresztą bardziej mógł ufać im i wię-
cej na nich polegać aniżeli na innych — mniej wypró-
bowanych — oficerach swoich i generałach.
Niemniej gdy oglądał nazajutrz pobojowisko, którego
sam widok zdradzał prawdę, gdy ujrzał most, na którym
padł Gudin — zrozumiał, iż nie tam powinny były
ukazać się pułki francuskie; gdy ogarnął następnie pała-
jącymi oczyma pozycję, którą zajmował Junot, zawołał:
„Tu zapewne mieli atakować Westfalczycy! Od tej po-
zycji zależały losy bitwy! Co u licha robił tutaj Junot?"
W uniesieniu niepohamowanej irytacji nie pozwolił sobie
nic tłumaczyć; przywołać kazał niezwłocznie Rappa i
wykrzyknął: „że odbiera księciu d'Abrantčs powierzone
mu dowództwo i usuwa go z armii! że bezpowrotnie
utracił Junot marszałkowską buławę! że popełniona
przezeń omyłka zamknęła prawdopodobnie drogę do
Moskwy! że na miejsce Junota mianuje dowódcą korpusu
Westfalczyków jego, Rappa, pragnąc, aby co rychlej
przemówił do nich ich językiem i poprowadził ich do
boju!" Lecz Rapp nie przyjął ofiarowanego mu do-
wództwa po swoim starym towarzyszu broni, a rozumną
perswazją zdołał uspokoić wkrótce cesarza. Gniew Na-
poleona bywał zresztą zazwyczaj krótkotrwały, zwłasz-
cza jeżeli wybuchł gwałtownie i wyładować się mógł w
słowach.
Prócz lewego skrzydła rosyjskiego, które omal nie
zostało rozbite, prawe skrzydło na większe jeszcze na-
rażone było niebezpieczeństwo. Morand, jeden z gene-
rałów korpusu Davouta, wysłany w tym kierunku
poprzez lasy i lesiste wzgórza, od początku rozprawy
znajdował się na flanku kolumny nieprzyjacielskiej.
Jeszcze kilka kroków, a byłby dopadł tyłów prawego
skrzydła rosyjskiego. Wówczas zaś rozstrzygnęłyby się
niewątpliwie losy bitwy. Lecz Napoleon, nieświadom
terenu, kazał mu cofnąć się na pozycję zajmowaną pier-
wotnie przez niego i przez Davouta.
Zastanawiano się w szeregach, dlaczego tam, gdzie
czynnych było trzech wodzów, wzajemnie od siebie nie-
zależnych, cesarz nie stanął na ich czele, aby wytworzyć
akcję jednolitą, niemożliwą do urzeczywistnienia bez
jego współudziału. Lecz cesarz powrócił już do
Smoleńska, bądź to z powodu znużenia, bądź to, iż nie
spodziewał się równie zaciekłej walki, bądź też wreszcie
— że zmuszony zajmować się równocześnie wszystkim i
o wszystkim pamiętać, nie mógł podołać nadmiarowi
pracy. W rzeczy samej, z konieczności zaniedbywane dla
działań wojennych, mnożyły się z dniem każdym
zarówno wewnętrzne interesa cesarstwa, jak i sprawy
ogólnoeuropejskie. Trzeba więc było przeglądać akta i
papiery, załatwiać nagromadzone już sprawy cywilne i
polityczne, poza tym możność datowania listów ze
Smoleńska schlebiała miłości własnej cesarza. Toteż gdy
Borelli — zastępca szefa w sztabie Murata — przywiózł
mu wieści o starciu pod Walutyną, cesarz wahał się, czy
go przyjąć i tak dalece pochłonięty był pracą, że tylko
dzięki interwencji jednego z ministrów Borelli
dopuszczony został do kwatery cesarskiej. Złożony
przezeń raport poruszył do głębi Napoleona: „Czy być
może? — zawołał — nie jesteście zatem dość liczni?...
Nieprzyjaciel ma sześćdziesiąt tysięcy ludzi! Ależ to nie
utarczka, lecz bitwa!" — I gromić jął porywczo
samowolę i bezczynność Junota. Wtedy Borelli
uwiadomił go o śmiertelnej ranie Gudina. Szczery i
serdeczny był żal Napoleona, który wyraził się w
niezliczonych pytaniach i okrzykach. Wkrótce jednak z
właściwą mu siłą charakteru cesarz opanował żal i
niepokój, stłumił gniew. Wobec zapadającego zmierzchu
odroczył do następnego dnia troskę o przebieg bitwy,
zabierając się ze zdwojoną gorliwością do przerwanej
pracy. Lecz snadź dręczyła go myśl o bliskiej bitwie,
gdyż nazajutrz, wraz z dziennym brzaskiem, ukazał się
na polach Walutyny.
Stali tam żołnierze Neya i osierocona dywizja Gudina
— wśród drzew na poły zdruzgotanych, na podłożu
bratnich i nieprzyjacielskich trupów, na ziemi zdeptanej
nogami, pooranej przez kule i kartacze, pstrej od
szczątków ludzkich, od poszarpanej odzieży, strzaskanej
broni, poprzewracanych i połamanych dział. Takimi
bowiem są trofea wojenne, takie piękno pobojowisk!
Zdziesiątkowane bataliony Gudina z dumą prezen-
towały broń. Unosiła się jeszcze nad nimi ostra woń
prochu, woń, którą przesiąknięta była ziemia i mundury
żołnierzy; twarze ich czarne były od potu i sadzy. Idąc
wzdłuż frontu, cesarz zmuszony był co chwila orni-
jać lub deptać połamane i pogięte od gwałtownego na-
tarcia bagnety i sztywne już zwłoki ludzkie.
Blaskiem sławy pokrył jednak wszystkie te okropności.
Wdzięczność jego przeobraziła to straszliwe pole śmierci
w pole chwały i triumfu. Oddana została cześć męstwu i
wierności.
Czuł, że należą się od niego tym walecznym żołnierzom
nagrody i słowa uznania. Nigdy też wzrok cesarza nie był
bardziej dobrotliwy, bardziej łaskawe słowa jego: „Bitwa
ta stanowi najpiękniejszą kartę w dziejach walk naszych i
zwycięstw; na czele żołnierzy, takich jak wy, podbić
można świat cały; ci zaś, którzy polegli, nieśmiertelną
zdobyli chwałę". Mówiąc to, wiedział dobrze, że
zwłaszcza w dniach klęski i pogromu dusza ludzka
zwraca się najchętniej ku temu, co wieczyste jest i
nieśmiertelne.
Obficie posypały się nagrody, 12, 21 i 127 pułk piecho-
ty liniowej oraz 7 pułk lekkiej jazdy otrzymały osiem-
dziesiąt siedem krzyżów i awansów. Były to regimenty
Gudina; 127 pułk nie miał jeszcze dotychczas orła, gdyż
w owym czasie każdy sztandar musiał być zdobyty na
polu bitwy, na dowód, że następnie pułk potrafi strzec go
i bronić. Osobiście wręczył cesarz pułkowi złotego orła.
Nagrodził również korpus Neya.
Sposób rozdawania nagród zwiększał w dwójnasób ich
wartość. Kolejno każdy pułk niby rodzina cesarza otaczał
go zwartym koliskiem. Cesarz interpelował głośno
oficerów, podoficerów i żołnierzy, wypytywał o naj-
waleczniejszych spośród tych walecznych lub o najbar-
dziej przez los faworyzowanych i rozdawał natychmiast
krzyże i awanse. Oficerowie wskazywali kandydatów,
żołnierze potwierdzali, cesarz aprobował. Zgodnie z jego
zapowiedzią wyboru dokonywano w każdym kręgu na-
tychmiast, wśród oklasków całego pułku.
Ojcowski ton przemówień tego władcy świata, który
odnosił się do prostych żołnierzy jak do bliskich sercu
towarzyszy broni, obejście pełne prostoty, przypomina-
jącej nieodżałowane czasy Republiki — wszystko to
wzbudziło w szeregach niewypowiedziany zapał. Był to
monarcha zapewne, lecz monarcha, który wyszedł z łona
Rewolucji, kochali tego władcę — parweniusza, który
rozdawał hojną dłonią godności i tytuły; wszystko w nim
ich pociągało, nic nie raziło.
Nigdy może pole walki równie wielką nie zajaśniało
chwałą. Nadanie owego sztandaru, krwią okupionego,
uroczyste nominacje, radosne okrzyki, słuszna duma
żołnierzy wyróżnionych przez cesarza natychmiast tam,
gdzie się odznaczyli, słowa uznania i podziwu wyrze-
czone głosem wielkiego wodza, podchwycone skwapli-
wie przez zasłuchaną i zapatrzoną Europę, uwiecznione
w biuletynach, które czytane być miały chciwie przez
wszystkie narody, zwłaszcza zaś hen, daleko, pod błękit-
nym niebem Francji przez uspokojone i dumne rodziny
— ileż było w tym głębokiej, z niczym nie dającej
porównać się radości. Początkowo nawet sam Napoleon
uległ ogólnemu uniesieniu.
Lecz gdy minęła radosna chwila, gdy wysłuchał ra-
portów Neya, Murata i Poniatowskiego, który równie
szczery był i roztropny w naradzie, jak mężny w boju,
gdy zmęczony upalnym dniem dowiedział się, że wys-
łany za nieprzyjacielem pościg ujechał na próżno osiem
mil, rozwiały się wówczas złudzenia. W powrotnej dro-
dze do Smoleńska niedogodność jazdy w powozie, chy-
boczącym się co chwila wskutek wyboi i porozrzucanych
wszędzie szczątków walki, widok żałobnej procesji oka-
leczałych postaci, które wieziono lub też które wlokły się
z trudem przy wtórze skarg i jęków, w samym wreszcie
Smoleńsku wymijanie wózków napełnionych po brzegi
odciętymi po szpitalach członkami — wszystko to, co
straszliwe jest i ohydne z dala od pola walki, zgnębiło go
do reszty. Smoleńsk cały był jednym, olbrzymim
szpitalem, a unoszący się ponad miastem jęk bólu
zagłuszał całkowicie radosne okrzyki, które dźwięczały
jeszcze nad wzgórzami Walutyny.
Sprawozdania lekarzy brzmiały ponuro: w Rosji za-
miast wina i koniaku używana jest powszechnie wódka z
ziarna pędzona, z domieszką mniej lub więcej odurza-
jących ziół. Owóż młodzi żołnierze nasi, zmożeni głodem
i trudami, sądzili, iż zdradziecki ten napój doda im sił,
wkrótce jednak, gdy opadło chwilowe podniecenie, wielu
spośród nich ciężko zaniemogło.
Inni, mniej wstrzemięźliwi lub też może słabsi, pół-
przytomni, senni, przysiadali wzdłuż drogi i w rowach;
spoglądając dookoła osłupiałym, bezmyślnym wzrokiem,
oczyma wpół przymkniętymi i lśniącymi od łez, konali
cicho, bez jęku.
W Wilnie szpitale pomieścić mogły tylko sześć tysięcy
chorych. Cierpiące, okaleczałe tłumy gnieździły się tedy,
gdzie kto mógł: w kościołach, klasztorach, w synagogach
i starych spichlerzach miejskich. W smutnych tych
przytuliskach, które częstokroć były niezdrowe, stale zaś
przepełnione, chorym zbywało na wszystkim: na lekarst-
wach, na łóżkach i pościeli, niekiedy nawet na poży-
wieniu i na garści słomy. Liczba lekarzy niedostateczna
była, a warunki leczenia tak opłakane, że zamiast wy-
gasać, choroby szerzyły się coraz bardziej.
W Witebsku Rosjanie pozostawili czterystu swoich
rannych na pobojowisku, trzystu — w mieście; a ponie-
waż uszli wraz z armią wszyscy niemal mieszkańcy,
przeto w ciągu trzech dni ci nieszczęśliwi konali wśród
najokropniejszego zaduchu, wszelkiego pozbawieni
ratunku; żywi pospołu z trupami. Później dopiero
zabrano ich i siedmiuset pozostałych przy życiu prze-
niesiono do naszych ambulansów, gdzie zgromadzili się
w takiej samej liczbie nasi ranni. Ażeby opatrzyć im
straszne, zaropiałe rany, chirurdzy nasi podrzeć musieli
na bandaże własne i żołnierskie koszule, brakowało już
bowiem środków opatrunkowych.
A gdy wreszcie podgoiły się rany tych nieszczęśników,
gdy odpowiednie odżywianie się mogło przywrócić im
najzupełniej utracone siły i zdrowie — ginęli wówczas z
głodu. Mało kto ocalał, bez względu na to, czy był
Francuzem, czy też Rosjaninem. Ci, którym utrata ręki
lub nogi albo osłabienie nie dozwalało ukraść lub wy-
prosić nieco jadła, wymierali pierwsi. Okropne te sceny
powtarzały się wszędzie, gdzie cesarz był nieobecnym,
gdyż w ślad za nim dążyło wszystko, a jedynie w jego
zasięgu ściśle spełniane były wszelkie zarządzenia i roz-
kazy.
Zdawało się, że w Smoleńsku szpitali było pod dos-
tatkiem. Uratowano od ognia piętnaście obszernych mu-
rowanych budynków; znaleziono dość znaczne zapasy
wódki, wina i lekarstw; nadciągnęły również zapasowe
nasze ambulanse. Niebawem jednak zabrakło wszyst-
kiego do pomocy. Lekarze pracowali bez wytchnienia,
lecz wkrótce nie było już czym opatrywać rannych:
zamiast płótna używać musiano papieru znalezionego w
archiwach, zamiast łubek i szyn do złamanych kości —
pergaminu, a zamiast szarpi — pakuł i brzozowego łyka.
Działy się rzeczy straszne. Między innymi zapomniano
o szpitalu, w którym stu rannych borykało się ze
śmiercią. Przypadek jedynie odsłonił przed Rappem po
trzech dniach tę otchłań nędzy i niedoli. Dziś jeszcze,
mimo ubiegłych lat, wzdrygam się na wspomnienie tych
scen, grozą przejmujących; takie bowiem wrażenia ryją
w duszy ludzkiej głębokie, niczym nie zatarte bruzdy.
Wydelegowany ze sztabu generał Rapp nie oszczędził
Napoleonowi żadnych, najokropniejszych nawet szcze-
gółów. Cesarz napoić kazał własnym winem i obdarować
złotem wyrwanych z tego piekła żołnierzy, którzy oparli
się zwycięsko śmierci bądź to dzięki silnemu
organizmowi, bądź też dlatego, że podtrzymywali gas-
nące życie ohydną, trudną do nazwania strawą.
Lecz oprócz silnych wrażeń, jakich doznawał cesarz
słuchając składanych mu raportów, sercem jego targały
inne niepokoje i wątpliwości. Według niego pożar Smo-
leńska nie był dziełem przypadku — fatalnym a nie-
przewidzianym, nie był nawet czynem zrodzonym z
rozpaczy, lecz wynikiem spokojnej i chłodnej
determinacji. Niszcząc i burząc, Rosjanie dokładali tych
samych starań, tego samego przestrzegali ładu i porząd-
ku, jakich przestrzega się zazwyczaj w celach ochrony,
konserwacji.
Tegoż dnia śmiałe odpowiedzi księdza prawosławnego,
jedynego, który pozostał w Smoleńsku, uświadomiły
jeszcze lepiej cesarza o nieprzejednanej nienawiści, jaką
pałał ku nam cały lud rosyjski. Księdza owego przywiódł
przed oblicze cesarza przyboczny jego tłumacz,
przerażony ujawniającą się na każdym kroku niechęcią.
Zacny kapłan zrazu gorzko mu wyrzucał rzekomo
popełnione świętokradztwo; nie wiedział, że to generał
rosyjski kazał podpalić magazyny handlowe i świątynie,
a nas oskarżał o te zbrodnie, aby kupcy i chłopi nie
zechcieli działać na własną rękę, lecz trzymali się
szlachty.
Cesarz wysłuchał go cierpliwie, wreszcie zapytał: „Czy
kościół wasz spłonął również?" — ,,Nie, Najjaśniejszy
Panie" — odparł duchowny. „Bóg potężniejszy będzie od
Waszej Cesarskiej Mości i opieką swoją otoczy kościół,
albowiem w murach jego znaleźli schronienie nędzarze,
których pożar pozbawił dachu". Napoleon, wzruszony
odpowiedział: „Dobrze mówisz, księże. Bóg czuwać
będzie nad niewinnymi ofiarami wojny i na-
grodzi cię za twoją odwagę. Wracaj zatem, dobry dusz-
pasterzu, do swoich owieczek. Gdyby wszyscy duchowni
byli poszli za twoim przykładem, gdyby nie sprzenie-
wierzyli się nikczemnie danemu im od Boga posłan-
nictwu, misji zgody i miłości, gdyby nie opuścili świątyń,
nietykalnych pod ich strażą, żołnierze moi niewątpliwie
uszanowaliby kościoły wasze i ołtarze. Wszak wszyscy
jesteśmy chrześcijanami, a Bóg jest jeden!"
Z tymi słowy odprowadzić kazał księdza pod eskortą do
owej cerkwi. Na widok żołnierzy otwierających cer-
kiewne wrota rozległy się przeraźliwe krzyki. Oszalały z
trwogi tłum kobiet i dzieci jął cisnąć się z płaczem u stóp
ołtarza. Wówczas ozwał się donośny głos duszpasterza:
„Uspokójcie się! Widziałem Napoleona i rozmawiałem z
nim! Haniebnie oszukano nas, dzieci moje! Cesarz
Francuzów nie jest takim, jakim nam go odmalowano!
Zarówno on, jak i jego żołnierze wyznają tego samego
Boga, co i my. Tocząca się wojna nie jest bynajmniej
wojną religijną, lecz politycznym zatargiem z carem
naszym. Żołnierze Napoleona walczą jedynie z naszymi
żołnierzami. Nie krzywdzą i nie mordują ani starców, ani
kobiet, ani też dzieci. Uspokójcie się przeto, wszyscy zaś
podziękujmy Bogu, iż uwolnił nas od ciężkiego
obowiązku nienawiści do Francuzów jako pogan,
bezbożników i podpalaczy!" I ksiądz zaintonował
dziękczynną pieśń, którą wszyscy z płaczem podchwy-
cili.
Drobne to zdarzenie najlepszym jest dowodem, jak
dalece okłamywany i oszukiwany był ów naród. Wszyscy
niemal mieszkańcy Smoleńska uszli wraz z wojskiem.
Odtąd więc nie tylko armia, lecz i ludność, lecz cała
Rosja cofała się przed nami. I cesarz czuł, że wraz z lud-
nością wymykał mu się z rąk jeden z najpotężniejszych,
najżywotniejszych czynników podboju.
Istotnie, z Witebska jeszcze próbował Napoleon prze-
niknąć duszę tego ludu, pragnął bowiem pozyskać go dla
idei wolnościowej i zespolić z własną swoją działalnością
przez zorganizowanie mniej lub więcej ogólnego
powstania. Lecz wszelkie próby agitacji rozbijały się o
nieufność nielicznych chłopów, których Rosjanie
pozostawiali zapewne jako szpiegów. Jedynym zaś wy-
nikiem owych usiłowań było ujawnienie skrytych za-
miarów cesarza, przeciw którym Rosjanie odpowiednio
się zabezpieczyli.
Napoleon zresztą — sprzyjający raczej głowom uko-
ronowanym aniżeli szaremu tłumowi — od razu nie-
chętnie i niedbale odnosił się do tej sprawy. Później, w
Moskwie otrzymał wiele pism od włościan. Skarżyli się
tam, że panowie traktują ich jak stado bydła, które
dowolnie można sprzedawać i wymieniać. Prosili, aby
Napoleon ogłosił zniesienie poddaństwa. Chcieli mu
służyć jako przywódcy lokalnych insurekcji, które, jak
obiecywali, miały wkrótce przerodzić się w ogólne pow-
stanie.
Napoleon propozycje te odrzucał. Parę rewolucji o
ograniczonym zasięgu pokazało już niegdyś, czym wśród
barbarzyńskiego ludu staje się barbarzyńska wolność,
rozpasana, przerażająca swoboda. Szlachta rosyjska,
podobnie jak koloniści na San Domingo, byłaby
zgubiona. Ta obawa przeważyła w umyśle Napoleona;
wyraził ją w słowach, ona sprawiła, że nie usiłował
wywołać poruszenia, nad którym później nie mógłby
zapanować.
Panowie w Rosji nie ufali swoim niewolnikom. Spośród
tylu grożących im niebezpieczeństw to uznali za
największe i najbliższe. Podziałali najpierw na ducha
swoich nieszczęsnych poddanych, upodlonych przez
wszelkiego rodzaju niewolnictwo. Ich duchowni, którym
chłopi przywykli wierzyć, oszukali ich kłamliwymi ka-
zaniami: wmówiono ludowi, że jesteśmy zastępami dia-
belskimi pod wodzą antychrysta, demonami, których sam
widok sieje zgrozę, że nasze dotknięcie kala. Nasi jeńcy
spostrzegli, że naczyń, którymi się posłużyli Francuzi,
biedacy ci nie śmieli już używać i przeznaczali tylko dla
najpodlejszych zwierząt. My jednakże zbliżaliśmy się do
nich i wszystkie te prostackie bajki miały się okazać
kłamstwem. Dlatego szlachta cofała się ze swoimi
poddanymi w głąb kraju niby w ucieczce przed zarazą.
Dobytek, budynki, wszystko, co mogło lud zatrzymać
albo nam posłużyć, zostało unicestwione. Odgrodzili się
od nas głodem, ogniem i pustynią; wielkie to
przedsięwzięcie kierowali w tej samej mierze przeciwko
swoim poddanym, co przeciw Napoleonowi. Miała się
więc toczyć nie wojna królów, lecz wojna klasowa,
wojna partii politycznych, wojna religijna i narodowa —
wszelkie rodzaje wojen naraz. Cesarz wówczas dopiero
zdaje sobie należycie sprawę z ogromu zamierzonego
przedsięwzięcia; im bardziej zaś posuwa się w głąb
kraju, tym bardziej rosną i olbrzymieją rozmiary tego
przedsięwzięcia. Do niedawna zwycięstwa, odnoszone
nad monarchami, których przerastał o głowę, dziecinną
nieledwie były igraszką. Teraz jednak walczy nie z mo-
narchą, lecz z całym narodem, i wobec tej drugiej Hisz-
panii, ale leżącej u kresów Europy, olbrzymiej, bez-
płodnej, na wpół dzikiej — zdumiony, waha się i za-
trzymuje.
Niezależnie od decyzji powziętej w Witebsku zajęcie
Smoleńska stało się niejako koniecznością. Możliwym
jest, iż w Smoleńsku właśnie zamierzał cesarz rozstrzy-
gnąć ostatecznie o dalszych losach kampanii. Lecz tutaj
również — po raz wtóry — waha się i wątpi. Pożar
miasta, szerzące się choroby, tłumy rannych, straszliwe,
grozą przejmujące sceny — wszystko to zwiększa jesz-
cze wewnętrzną jego rozterkę. Zgorączkowany, spogląda
kolejno na Kijów, Petersburg i Moskwę.
Przez zdobycie Kijowa, którego bronił korpus Czycza-
gowa, cesarz byłby oswobodził prawy flank i tyły Wiel-
kiej Armii i osłonił prowincje polskie, dostarczające naj-
większej ilości ludzi, koni, strawy i furażu; warowne zaś
obozy w Mohylowie, Smoleńsku, Witebsku, Połocku,
Dynaburgu i Rydze stanowiły dostateczną linię obronną.
Pod osłoną tej linii podczas zimowych miesięcy zorga-
nizowałby ogólne powstanie wszystkich ziem dawnej
Rzeczypospolitej, aby wraz z nadejściem wiosny prze-
ciwstawić je Rosji. Tym sposobem szansę wojny byłyby
mniej więcej równe: naród walczyłby z narodem.
W Smoleńsku stanął jednak na rozstaju dwóch dróg:
drogi do Petersburga i drogi do Moskwy, w odległości
dwudziestu dziewięciu dni marszu od jednej stolicy, a
piętnastu od drugiej. Petersburg jako ośrodek rządu, jako
centrum wszystkich organów państwowych, jako mózg
Rosji, morski i lądowy arsenał kraju, wreszcie jako
jedyny łącznik pomiędzy Rosją a nienawistną cesarzowi
Anglią — bardziej był ponętnym. Świeże wieści o
zwycięstwie pod Połockiem przemawiały również za tym
projektem. Łącznie z korpusem Saint-Cyra cesarz
osaczyłby Wittgensteina i ułatwił Macdonaldowi zajęcie
Rygi.
W Moskwie zaś skupiała się szlachta, cały naród, on
zaś zagroziłby ich własności, ich uświęconemu tradycją
honorowi. Droga do Moskwy — krótka, mniej niebez-
pieczna, a bardziej zasobna, broniona na znacznej prze-
strzeni przez cofające się wciąż pułki rosyjskie, których
nie należało lekceważyć, które trzeba było unicestwić —
łudziła nadto nadzieją walnej rozprawy i zwycięstwa.
Ugodzony w sarno serce naród rosyjski zmuszony byłby
zaniechać dalszego oporu.
Mimo nadciągającej jesieni z tych trzech projektów
ostatni tylko wydawał się cesarzowi możliwym do urze-
czywistnienia. Znane mu były wszelako dzieje Karola
XII: nie w opracowaniu Woltera, które cesarz odrzucił z
gniewem, twierdząc, iż zbyt romantyczne jest i z prawdą
niezgodne, lecz pod postacią pamiętników Adlerfelda.
Zawarta w książce tej przestroga przebrzmiała bez echa.
W zestawieniu obu kampanii cesarz wynajdował tysiące
różnic i na tych różnicach opierał chwiejny gmach pla-
nów swoich i nadziei. Któż bowiem może być sędzią we
własnej swojej sprawie? — I jakąż ma wartość przykład
— wzięty z przeszłości — w świecie, w którym nie
spotyka się nigdy absolutnie jednakowych ludzi, jedna-
kowych dwóch spraw ani też sytuacji?
A jednak w owym czasie Napoleon częstokroć wspo-
minał Karola XII.
Podobnie jak w Witebsku, nadsyłane zewsząd wieści
działały nań podniecająco. Wydawało mu się, że wodzo-
wie jego zdziałali dotąd więcej niż on; bitwy pod Mo-
hylowem, Mołodecznem i Walutyną były walnymi roz-
prawami, a zwycięzcy generałowie — Davout, Schwa-
rzenberg i Ney — nową okryli się chwałą. Z prawej
strony linia bojowa Napoleona zdawała się być należycie
osłonięta; wprost niego cofała się armia nieprzyjacielska;
na lewym zaś skrzydle, w Sławni, książę Reggio
zaatakowany został 17 sierpnia przez Wittgensteina, któ-
rego udało mu się przyciągnąć pod Połock. Gwałtowny
atak Wittgensteina nie dał wprawdzie Rosjanom pożą-
danych wyników, zapewnił im wszakże ofensywę. Pod-
czas ataku raniony został marszałek Oudinot. Dowódz-
two armii jego, złożonej z niespełna trzydziestu tysięcy
Francuzów, Szwajcarów i Bawarczyków — objął w za-
stępstwie generał Saint-Cyr. Następnego zaraz dnia
Saint-Cyr, któremu li tylko rola samodzielnego wodza
przypadała do gustu, skorzystał z chwili niezależności,
aby wydobyć na jaw swoje zdolności militarne i dać się
we znaki nieprzyjacielowi, nie unosząc się ani też
zapalając, ze zwykłym sobie, chłodnym a wyrachowa-
nym spokojem.
Począwszy od świtu aż do godziny piątej po południu,
w celu zabrania rannych z pobojowiska, zwodził nie-
przyjaciela propozycją układów, zwłaszcza zaś ostenta-
cyjnym przygotowywaniem się do odwrotu. Równocze-
śnie, pod osłoną domostw wioski Świętego Spasa i oko-
licznych pagórków, ściągał cichaczem wszystkie swoje
pułki, podzieliwszy je na trzy kolumny.
O godzinie piątej, gdy wszystko było już gotowe, a
Wittgenstein uśpiony, ozwały się trąbki: w tejże chwili
ryknęły nasze działa, biegiem ruszyły niewidoczne
dotychczas kolumny. Na próżno bronili się zaskoczeni
znienacka Rosjanie, niebawem lewe ich skrzydło zostało
rozbite, a centrum zmuszone do ucieczki; pozostało na
placu boju wielu zabitych, tysiąc jeńców i dwadzieścia
dział. Saint-Cyr zajął nadto pozycję zaczepną, lecz zbyt
słaby, żeby atakować, pozorował ofensywę jedynie w
celu skuteczniejszej obrony.
W ciągu tego krótkiego, lecz gwałtownego i krwawego
starcia prawe skrzydło rosyjskie, opierające się o
Dźwinę, gwałtowny stawiło opór. Wśród nieustannej
strzelaniny, zasypywane gradem kul nieprzyjacielskich
pułki nasze ruszyły na bagnety. Atak powiódł się, lecz w
chwili, gdy piechota Wittgensteina zaczęła ustępować i
rozpraszać się, wszystko wydało się stracone: dragoni
rosyjscy — zdaniem jednych, według drugich — ka-
walergardzi runęli cwałem na jedną z baterii Saint-Cyra.
Zapasowa brygada francuska, która w razie potrzeby
osłaniać miała baterię, wysunęła się naprzód, po czym
nagle zawróciła i jęła uciekać w popłochu wprost na
działa, które z konieczności musiały umilknąć. Rosjanie
nadbiegli jak burza, roznieśli na szablach naszych ka-
nonierów i poprzewracali działa; zderzenie tak nagłe
było, tak gwałtowne, że jeźdźcy nasi, coraz bardziej wy-
straszeni, wpadli na głównodowodzącego i jego sztab,
wszystko po drodze roztrącając i tratując. Generał Saint-
Cyr uciekać musiał pieszo. Schronił się przed tą nawał-
nicą w głębi mrocznego jaru. Dragoni rosyjscy dosięgali
już przedmieść Połocka, gdy zręczny a podstępny ma-
newr Berckheima oraz 4 pułku kirasjerów francuskich
położył kres walce. Rosjanie znikli w gąszczu pobliskich
lasów.
Nazajutrz Saint-Cyr zorganizował pościg, głównie w
celach wywiadowczych, po części zaś dlatego, ażeby za-
znaczyć odniesione zwycięstwo i pomnożyć zebrane plo-
ny. W ciągu następnych dwóch miesięcy, aż do 18 paź-
dziernika, Wittgenstein trzymał się na uboczu, a Saint-
Cyr, pilnie obserwując wszelkie poruszenia nieprzyja-
ciela, zajął się gorliwie utrzymaniem łączności z Mac-
donaldem, Witebskiem, Smoleńskiem, wzmocnieniem
zajmowanych w Połocku pozycji, przede wszystkim
jednak gromadzeniem jak największych zapasów żyw-
ności.
Podczas pamiętnej owej bitwy czterech generałów,
czterech pułkowników i wielu młodszych oficerów od-
niosło mniej lub więcej ciężkie rany.
Odznaczyli się zwłaszcza dwaj generałowie bawarscy:
Deroy i Liben. Zmarli oni cztery dni później, 22 sierpnia.
Obaj w jednym byli wieku, w jednym służyli niegdyś
pułku, te same odbyli kampanie, jednakowo, mniej wię-
cej, awansowali i w jednym dniu jednakową śmiercią
chlubnego dokonali żywota. Jedna też mogiła przygar-
nęła litośnie na wieczny sen tych nieustraszonych żoł-
nierzy i wiernych przyjaciół, których śmierć nawet nie
zdołała rozłączyć.
Na wieść o tym zwycięstwie cesarz przysłał generałowi
Saint-Cyr laskę marszałkowską, żołnierzy nagrodził
znaczną liczbą krzyżów, zatwierdził wreszcie większość
proponowanych awansów.
Jednakowoż — mimo tych zwycięstw — projekt dal-
szego posuwania się w głąb kraju, poza Smoleńsk, zbyt
był ryzykowny, ażeby Napoleon sam odważył się roz-
począć akcję. Chciał on być do tego zmuszony. Po bitwie
pod Walutyną miejsce osłabłych i znużonych pułków
Neya zajął korpus Davouta. Murat — jako król i
szwagier cesarza — uprzednio jeszcze objął był z jego
rozkazu naczelne dowództwo przednich straży. Ney pod-
dał się zwierzchnictwu Murata nie tyle przez uległość, ile
na skutek zgodności usposobień. Łączyło ich wspólne
umiłowanie tej samej sprawy.
Lecz Davout — chłodny i systematyczny, przeciwień-
stwo Murata, pyszniący się nadto wspomnieniem dwóch
wielkich zwycięstw, którym zawdzięczał otrzymane god-
ności i tytuły — nie mógł znieść takiej zależności. Dwaj
ci wodzowie, którzy w różnym będąc wieku, równocześ-
nie dobijali się zaszczytów i awansów, nawykli słuchać
genialnych jeno zarządzeń i rozkazów samego Napole-
ona, żadną miarą nie mogli wzajemnie sobie przewodzić
— Murat zwłaszcza, którego zapalny temperament zbyt
często unosił na bezdroża.
Davout słuchał wprawdzie rozkazów, lecz niechętnie i
niezupełnie, tak jak słuchać zwykła obrażona duma.
Zaprzestał natychmiast wszelkiej bezpośredniej kores-
pondencji z cesarzem. Cesarz, zdziwiony, kazał nawiązać
ją ponownie, motywując swój rozkaz brakiem ścisłości w
raportach Murata. Davout skorzystał z tego wyznania,
aby odzyskać utraconą niezależność. Od tej chwili przed-
nie straże miały aż dwóch wodzów. Cesarz zmęczony,
chory, obciążony nadmiarem pracy i trosk wszelkiego
rodzaju, wobec intryg i współzawodnictwa pomiędzy ge-
nerałami, zmuszony liczyć się z nimi, wbrew zasadom
swoim i tradycji lat ubiegłych — dzielił władzę i roz-
drabniał poszczególne części armii. Warunki i okolicz-
ności, którym tylekroć własną narzucał wolę, z kolei
silniejszymi stały się od niego i jemu przewodziły.
Tymczasem Barclay cofnął się bez oporu aż do Dro-
hobuża i Murat nie potrzebował już pomocy Davouta;
brakło przeto powodów do zatargu. Kilka wiorst od tego
miasteczka, 23 sierpnia około godziny jedenastej przed
południem, w cieniu niewielkiego lasku zawrzała
uporczywa walka. Dwukrotnie odpierali Rosjanie atak,
dwukrotnie Murat zdobywać musiał zajmowane przez
nich pozycje.
Zdumiony niespodziewanym oporem o tak wczesnej
godzinie, Murat zawziął się, a gdy zajął wreszcie lasek,
ujrzał poza nim całą armię rosyjską pod bronią. Środ-
kiem płynęła wąskim jarem rzeczka Łuża. Dochodziło
południe. Rozciągłość linii rosyjskiej, osobliwie w kie-
runku naszego prawego skrzydła, poczynione przygoto-
wania, godzina, miejsce — w tym punkcie zeszły się po-
nownie armie Barclaya i Bagrationa — oraz odpowiedni
teren, wszystko zdawało się przemawiać za walną roz-
prawą. Murat zawiadomił o tym cesarza.
Równocześnie zaś wysłał na przeciwległy brzeg rzeki
generała Montbruna i jego jazdę w celu rozpoznania i
obejścia lewego skrzydła nieprzyjacielskiego. Montbruna
osłaniała piechota marszałka Davout: pięć dywizji
wyćwiczonego żołnierza. Pragnąc — jak wieść niesie —
podtrzymać w ten sposób flankowy manewr Montbruna,
Murat kazał im cofnąć się na trakt i atakować czoło
kolumny rosyjskiej.
Lecz Davout odpowiedział, że „byłoby to zaprzepasz-
czeniem naszego prawego skrzydła, wskroś które nie-
przyjaciel dotarłby do traktu i zagrodził nam jedyną
drogę do odwrotu. Tym sposobem zmusiłby nas do de-
cydującej bitwy, której on — Davout — ma uniknąć w
myśl otrzymanych z góry rozkazów i której uniknie, nie
mając po temu dostatecznych sił ani też dość obronnej
pozycji, pozostając nadto pod komendą wodza, do
którego mało czuje zaufania". Napisał również nie-
zwłocznie do Napoleona list z prośbą o jak najrychlejsze
przybycie, o ile cesarz życzyłby sobie wziąć udział w
bitwie projektowanej przez Murata.
Szczerą radością przejęła Napoleona powyższa wiado-
mość, odebrana w nocy z 24 na 25 sierpnia. Niepewność
była męką dla przedsiębiorczego i stanowczego umysłu
cesarza. Przybiegł więc co rychlej na czele gwardii swo-
jej, uszedłszy bez wytchnienia dwadzieścia mil. Lecz po-
przedniego jeszcze dnia, wieczorem, armia nieprzyjaciel-
ska znikła bez śladu.
Francuzi przypisywali odwrót ten poczynaniom Mont-
bruna; Rosjanie — Barclayowi i błędnej pozycji zajętej
przez jego szefa sztabu, który zamiast wykorzystać
właściwości terenu, zwrócił je przeciwko sobie. Bagra-
tion spostrzegł to pierwszy i w uniesieniu napomknął
nawet o zdradzie.
Zarówno wśród naszych przednich straży, jak i w obo-
zie rosyjskim szerzyły się niesnaski. Dotkliwie dawał się
we znaki brak zaufania do głównodowodzącego, za-
ufania, które jest siłą i spójnią wszelkiej armii: każdy
krok był tedy fałszywym, każda decyzja najgorszą.
Utrata Smoleńska zaostrzyła sytuację, a połączenie się
obu korpusów pogłębiło jeszcze wzajemną niechęć i roz-
goryczenie. Im silniejszą była liczebnie armia rosyjska,
tym słabszym i uleglejszym był wobec niej naczelny
wódz. Niebawem pomruk niezadowolenia w głośne prze-
szedł okrzyki: domagano się jednomyślnie innego wodza.
Dzięki jednak interwencji kilku rozważniejszych
jednostek zapowiedziano przyjazd Kutuzowa i upoko-
rzeni w swej dumie Rosjanie oczekiwali go w nadziei
walki.
Skądinąd cesarz, który dotarł już do Drohobuża, nie
waha się dłużej. Świadom tego, iż wszędzie pójdą za nim
sprawy całej Europy, że miejsce pobytu jego będzie
zawsze punktem, w którym ważyć się będą i roz-
strzygać losy narodów, że może posuwać się w głąb kraju
bez lęku o groźne skutki odstępstwa Szwecji i Turcji —
lekceważy sobie armię nieprzyjaciela: korpus Essena w
Rydze, Wittgensteina pod murami Połocka, Hoertla koło
Bobrujska, Czyczagowa — na Wołyniu, a więc armię
liczącą ogółem sto dwadzieścia tysięcy ludzi, której
liczba mogła jeno wzrastać. Wyprzedziwszy ją, patrzy
obojętnie na osaczające nas poszczególne oddziały,
przekonany najmocniej, że łoskot pioruna, który dzierży
w dłoni, wstrząśnie ziemią całą, że runą wówczas
wszelkie przeszkody: militarne i polityczne.
A jednak bojowa kolumna cesarza, licząca jeszcze przy
jego wyjeździe z Witebska sto osiemdziesiąt pięć tysięcy
ludzi, liczy już tylko sto pięćdziesiąt tysięcy. Osłabiona
jest o dwadzieścia osiem tysięcy, z których połowa
zajmuje Witebsk, Orszę, Mohylów i Smoleńsk, reszta zaś
bądź to padła na pobojowiskach, bądź też —
zdezorganizowana, z wszelkiej wyzuta karności — wlo-
kąc się śladem armii, rabuje wszystkich bez wyjątku,
zarówno sprzymierzeńców, jak i rodaków.
Ale nawet zredukowana armia ta dostateczną była, aby
rozbić całkowicie wojska rosyjskie i zająć Moskwę,
zwłaszcza że mimo groźby owych stu dwudziestu tysięcy
Rosjan nasza linia operacyjna zdawała się być naj-
zupełniej osłonięta. Macdonald na czele trzydziestu
dwóch tysięcy ludzi strzegł lub też miał strzec w pobliżu
Rygi i Dynaburga — Litwy, Dźwiny, Dniepru i Smo-
leńska; Saint-Cyr z trzydziestu tysiącami żołnierzy bronił
Połocka; Victor i czterdzieści tysięcy ludzi — Witebska,
Smoleńska i Mohylowa; generał Dąbrowski z dwu-
nastotysięczną legią — Bobrujska; Schwarzenberg i
Régnier — czyli czterdzieści pięć tysięcy ludzi — linii
Bugu. Napoleon liczył nadto na dywizje Loisona i
Durutte'a, razem dwadzieścia dwa tysiące ludzi —
zbliżające się już do Królewca i Warszawy, oraz na
osiemdziesięciotysięczne korpusy zapasowe, które wkro-
czyć miały na terytorium rosyjskie w pierwszej połowie
listopada.
Wraz z nowozaciężnymi pułkami polskimi i litewskimi
rezerwa stanowiła dwieście osiemdziesiąt tysięcy ludzi,
do czego dodać trzeba jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy.
Ażeby więc dokonać inwazji na przestrzeni dzie-
więćdziesięciu trzech mil, gdyż taką jest odległość od
Smoleńska do Moskwy, cesarz rozporządzał
kolosalną liczbą przeszło czterystu tysięcy żołnierzy.
Lecz rezerwa ta, na poszczególne podzielona korpusy,
podlegała komendzie sześciu dowódców wzajemnie od
siebie niezależnych, z których najstarszy, zajmujący cen-
trum, obowiązany był ujednolicać działalność pięciu
pozostałych. Niestety, był on raczej rzecznikiem pokoju
aniżeli żołnierzem.
Te same zresztą przyczyny, jakie już o jedną trzecią
uszczupliły tę część armii francuskiej, która pierwsza
wkroczyła do Rosji, wytępić miały lub też rozproszyć —
znacznie prędzej i doszczętnie — wszystkie pułki zapa-
sowe. Podzielone na prowizoryczne bataliony, pod wo-
dzą obcych oficerów, którzy lada dzień mogli być od-
wołani, apatyczne, niekarne — pułki te przebywały
bezmierne, ogniem i mieczem spustoszone przestrzenie,
pod szarym niebem zbliżającej się z dniem każdym
jesieni.
Tymczasem Napoleon oglądał po raz wtóry pożar ca-
łego miasta. Na wzór Smoleńska spłonął Drohobuż, w
pierwszym zaś rzędzie dzielnica kupiecka, zamieszkana
przez ludzi bogatych, którzy z racji stanowiska zajmo-
wanego w społeczeństwie, jako klasa pośrednia, zaczątek
stanu trzeciego, bardziej byli wrażliwi na urok swobód i
wolności i łatwiej może niż inne warstwy daliby się
zjednać i pozyskać.
Cesarz zupełnie jasno zdaje sobie sprawę z tego, iż
zajęcie Smoleńska było właśnie bezcelowe i żadnych nie
dało wyników. Jakkolwiek decydująca bitwa jeszcze raz
odłożona została wskutek wahania się generałów
rosyjskich i niesnasek panujących w obozie nieprzyja-
cielskim, powzięta przez cesarza decyzja niezłomna jest i
niewzruszona. Uporczywie ściga nieprzyjaciela, coraz
śmielej posuwając się w głąb kraju; ostrożność ich zowie
tchórzostwem; odwrót — ucieczką; lekceważy ich —
aby nie utracić nadziei i wiary we własne siły!
Tak szybko przybył cesarz do Drohobuża, że zmuszony
był czekać na resztę armii, gdy tymczasem Murat ścigał
nieprzyjaciela. Opuścił Drohobuż 24 sierpnia. Armia
posuwała się równomiernie trzema wielkimi kolumnami:
cesarz, Murat, Davout i Ney pośrodku traktem
moskiewskim; Poniatowski z prawej strony; armia
włoska — z lewej.
Dążąc śladem swoich przednich straży, które zaledwie
zdołały wyżywić się ze skąpych resztek pozostawionych
przez Rosjan, środkowa kolumna — najliczniejsza —
szła pośpiesznie drogą zupełnie pustą, z której zboczyć
nie mogła dla braku czasu. Zresztą, tak pułki z prawej
strony, jak i oddziały z lewej strony pustoszyły do-
szczętnie całą okolicę. Dalsze zaś nocne wycieczki po
prowiant i furaż, opóźniające z konieczności codzienny
wymarsz, były wykluczone, zarówno ze względu na blis-
kie sąsiedztwo z wojskiem nieprzyjacielskim, jak na
znaczną a nieuniknioną zwłokę.
Trzy dni później — 27 sierpnia — z kwatery cesarskiej
w Sławkowie, kilka mil poza Drohobużem, wyszedł
rozkaz, powołujący marszałka Victora znad brzegów
Niemna pod Smoleńsk. Lewe skrzydło marszałka zająć
miało Witebsk, prawe — Mohylów, centrum — Smo-
leńsk. Victor podtrzymać miał w razie potrzeby Sain-
Cyra, osłaniając tyły armii dążącej ku Moskwie, oraz
utrzymać łączność z Litwą.
W ciągu pochodu tego z wiosek i miasteczek głębokiej
Rosji wysyłał Napoleon rozliczne zarządzenia i dekrety,
które docierały do najbardziej zapadłych zakątków
Francji; wszędzie bowiem pragnął być obecnym,
wszystkim rządzić, we wszystko wglądać. Niesyty sławy
i potęgi, coraz śmielsze, coraz zuchwalsze i bardziej
niedościgłe snuł marzenia: imieniem swoim wypełnić
chciał ziemię całą.
Murat podążył śladem armii rosyjskiej aż poza Osmę,
rzekę wąską, lecz głęboką i głębokim płynącą korytem.
jak większość rzek tamtejszych, dzięki czemu w okresie
dorocznego topnienia śniegów nadbrzeżne okolice mniej
narażone są na zalewy i powodzie. Tylne straże rosyjskie,
rzeką odgrodzone, rozłożyły się obozem na wzgórzach
przeciwległego brzegu. Murat niezwłocznie szukać kazał
brodu, a gdy bród znaleziono — ze zwykłą sobie, szaloną
a nieopatrzną odwagą, ruszył wąskim jarem ku pozycjom
nieprzyjacielskim, odcinając sobie odwrót i czyniąc ze
zwykłej utarczki rozpaczliwą walkę. W rzeczy samej
pułki rosyjskie, wpadłszy na nas z góry z impetem,
starały się zepchnąć naszą jazdę w nurty rzeki. Lecz
Murat bronił się tak walecznie, z takim uporem ponawiał
ataki, że w końcu zwyciężył; 4 pułk ułanów zdobył
upragnioną pozycję, Rosjanie zaś cofnęli się opodal,
uszczęśliwieni, iż tak drogo okupić nam kazali
ćwierćmilowy zaledwie kęs ziemi, który i tak —
bez krwi rozlewu — byliby opuścili w ciągu
nocy.
W chwili największego niebezpieczeństwa jedna z ba-
terii księcia Eckmühl dwukrotnie odmówiła posłuszeń-
stwa. Dowódca baterii zasłaniał się otrzymaną instrukcją,
która groziła mu degradacją, w razie gdyby ośmielił się
strzelać bez wyraźnego rozkazu Davouta. Rozkaz ten
nadszedł — zdaniem jednych — w porę, według drugich
zaś — poniewczasie. Przytaczam zajście to dlatego, iż
nazajutrz — w Semlewie — było ono powodem gwał-
townej sprzeczki między Muratem a Davoutem, sprzecz-
ki, której nawet obecność cesarza nie zdołała zażegnać.
Król wypominał księciu nadmierną ostrożność, a
szczególniej dawną niechęć sięgającą jeszcze kampanii
egipskiej. W uniesieniu nie wahał się napomknąć o pry-
watnym załatwianiu uraz osobistych, z powodu których
ani tocząca się kampania, ani też armia nie powinny
ucierpieć.
Davout, zirytowany, oskarżać jął króla o zuchwałą,
szaloną odwagę, która — według niego — „narażała
ustawicznie armię, przyprawiając ją wciąż o znaczne a
bezcelowe straty w ludziach, koniach i amunicji".
Wreszcie zauważył: „że w ten sposób wyginie cała
kawaleria; że o ile Murat rozporządzać może dowolnie
swoimi pułkami, to nie ma prawa szafować bez potrzeby
piechotą pierwszego korpusu, której on — Davout —
obowiązany jest strzec i chronić".
Przemowy tej Murat nie pozostawił oczywiście bez
odpowiedzi. Cesarz słuchał spokojnie sprzeczki, potrą-
cając nogą na wpół przysypany piaskiem granat rosyjski.
Zdawało się nawet, iż gwałtowny spór obu zacie-
trzewionych współzawodników sprawia mu pewną przy-
jemność. Wzajemną tę niechęć przypisywał jedynie ich
zapałowi wojennemu, wiedząc z doświadczenia, jak bar-
dzo wszechwładną i zazdrosną jest żądza sławy.
Podobał mu się burzliwy zapał króla Neapolu. Brak
paszy i żywności naglił do jak najrychlejszego zwy-
cięstwa, po którym — nie zwlekając — należało w dalszą
ruszyć drogę. Kryzys ogólnoeuropejski był zresztą zbyt
silny, sytuacja zbyt krytyczna, a cesarz zanadto
niecierpliwy, żeby wyczekiwać i na jakąkolwiek dłuższą
godzić się zwłokę.
Krewkość Murata zrozumialszą dlań była od syste-
matycznej i spokojnej rozwagi księcia Eckmühl, zwrócił
się też w końcu do Davouta z tymi słowy: „Nikt nie
może być doskonałością; ty jednak lepiej umiesz stoczyć
walną bitwę, aniżeli poprowadzić przednie straże". Po
czym odprawił obydwóch, radząc im zaniechać na przy-
szłość podobnych niesnasek.
Z niewygasłą w sercach nienawiścią powrócili obaj
wodzowie do swoich korpusów, a ponieważ walka to-
czyła się li tylko na forpocztach, nadal więc wydzierali
sobie wzajemnie każdą sposobność do wyróżnienia się.
28 sierpnia armia nasza przekroczyła granice wia-
ziemskiej guberni. Uszykowana w krótką a szeroką i
zwartą kolumnę, szła pośpiesznie na przełaj polami,
wśród rozległej równiny. Traktem posuwała się artyleria,
furgony i ambulanse. Cesarz, konno, osobiście
wszystkiego doglądał. Raporty Murata i bliskość Wiaź-
my łudziły go raz jeszcze nadzieją decydującej rozprawy;
jadąc obliczał tedy, ilu tysiącami strzałów armatnich
będzie mógł zasypać i zdruzgotać wojska nieprzy-
jacielskie.
Lecz Barclay ograniczał się jedynie do utarczek z na-
szymi forpocztami, i to o tyle tylko, ażeby opóźnić in-
wazję, nie zniechęcając nas całkowicie.
Znamienna ta decyzja Barclaya, znużenie i osłabienie
armii, intrygi i współzawodnictwo dowódców, wreszcie
zbliżanie się rozstrzygającego momentu — wszystko to
niepokoiło i trapiło Napoleona. W Dreźnie, w Witebsku,
nawet w Smoleńsku oczekiwał na próżno listu od
Aleksandra. Podczas postoju w Rybkach około 28
sierpnia pośrednio dał do zrozumienia, iż pismo takie
byłoby pożądane; nieciekawy poza tym list Berthiera do
Barclaya kończył się następującym zdaniem: „Za moim
pośrednictwem Cesarz prosi Pana o przesłanie w jego
imieniu Cesarzowi Aleksandrowi wyrazów szczerej
życzliwości, gdyż ani zmienne koleje toczącej się wojny,
ani też jakiekolwiek bądź zewnętrzne warunki i
okoliczności nie umniejszają w niczym serdecznej jego
przyjaźni".
Tegoż 28 sierpnia forpoczty nasze dotarły śladem Ro-
sjan aż do bram Wiążmy. Spocone i zakurzone szeregi
nie miały nawet czym ugasić pragnienia. Pięściami to-
rowano sobie drogę do kilku większych kałuż; zmętniała
niebawem wodę z nielicznych strumyków wyczerpano
wnet do dna. Sam cesarz zadowolić się musiał kubkiem
płynnego błota.
W ciągu nocy nieprzyjaciel zniszczył mosty na Wia-
źmie, miasto zaś splądrował i podpalił. Murat i Davout
rzucili się niezwłocznie w kierunku ognia i mimo oporu
Rosjan, dzięki temu, że w pobliżu zniszczonych mostów
można było wygodnie przeprawić się wpław przez rzekę,
jedna część awangardy zdołała odeprzeć podpalaczy, a
druga ugasić pożar.
Uprzednio odkomenderowano do forpocztów doboro-
wego żołnierza z rozkazem nacierania z bliska na nie-
przyjaciela i wytropienia istotnych sprawców pożaru.
Wobec złożonego nazajutrz raportu rozwiały się ostatnie
złudzenia cesarza co do Rosjan i powziętej przez nich
rozpaczliwej decyzji.
W magazynach Wiążmy znaleziono nieco zapasów,
niebawem wszakże rabunek wszystko roztrwonił i za-
przepaścił. W przejeździe przez miasto Napoleon do-
strzegł nieład i ślady nadużyć; zirytowany wparł konia w
zwarte szeregi żołnierzy, bijąc i tratując, a przyłapanego
na kradzieży wiwandiera kazał natychmiast stawić przed
sąd i rozstrzelać. Wiedziano jednak dobrze, jakie było
właściwe znaczenie tego rodzaju pogróżek i rozkazów;
wiedziano i to także, że im gwałtowniejszy był wybuch
gniewu, tym większa później pobłażliwość i wy-
rozumiałość. Poprzestano więc na tym, iż nieco dalej
skazany przed chwilą wiwandier oczekiwał na klęczkach
przejazdu cesarza, a obok niego jakaś kobieta i kilkoro
przygodnie zebranych dzieci. Cesarz — uspokojony już
— zapytał obojętnie: „Czego chcecie?" — i kazał
uwolnić skazańca.
Nie zdążył jeszcze zsiąść z konia, gdy ujrzał nadjeż-
dżającego co koń wyskoczy Belliarda, od lat piętnastu
towarzysza broni Murata, a w owym czasie szefa jego
sztabu. Zdumiony sądził, iż stało się coś złego. Lecz
Belliard uspokoił go, po czym dodał: „że w pobliżu
Wiaźmy poza głębokim jarem, w nader obronnej pozycji,
ukazały się liczne gotowe do walki pułki nieprzy-
jacielskie; że również ruszyła z obu stron jazda; że po-
trzebując nieodzownie wsparcia piechoty, król osobiście
stanął na czele jednej z dywizji Davouta i poprowadził ją
w ogień, gdy wtem nadbiegł marszałek i kazał zatrzymać
się swoim szeregom, ganiać głośno taktykę króla i
niesubordynację swoich generałów; że wówczas Murat
na próżno powoływał się na piastowaną przez siebie
godność i na ważny, nie cierpiący żadnej zwłoki moment
walki; że wobec tego oświadcza cesarzowi, iż
zniechęcony już jest okazywaną mu ustawicznie niena-
wiścią i lekceważeniem i że cesarz wybierać musi po-
między nim a Davoutem."
Wysłuchawszy raportu Napoleon zawrzał gniewem i
wołając: „że Davout zapomina o wszelkiej subordynacji i
lekceważy w osobie Murata cesarskiego szwagra i
zastępcę!" wysłał Berthiera z rozkazem natychmiasto-
wego oddania dywizji Compansa — tej właśnie, która
zatarg spowodowała — pod bezpośrednią komendę króla.
Davout przyjął w milczeniu uwagi, dotyczące użytych
przez się zewnętrznych form i wyrażeń, lecz bronił
uporczywie treści całego zajścia, bądź to dlatego, iż
odnosił się do króla z nie tajoną niechęcią i uprzedze-
niem, bądź też, że istotnie lepiej ocenił właściwości
terenu i odpowiednią do nich taktykę.
Tymczasem walka ucichła i Murat rozpamiętywać
mógł bez przeszkód wszystkie szczegóły sprzeczki z Da
voutem. Zamknięty w namiocie, sam na sam z nieod-
stępnym Belliardem, w miarę jak odtwarzał w pamięci
całe zachowanie się marszałka, rumieniec gniewu i wsty-
du oblewał mu czoło, a krew burzyła się w żyłach.
„Został zignorowany, zelżony publicznie, a Davout żył
jeszcze i żadnej nie poniósł kary! Obojętny mu jest
gniew cesarza i powzięta przezeń decyzja, gdyż krwią
tylko zmazać można podobną zniewagę! Szpadzie swojej
wszystko zawdzięcza i ze szpadą w dłoni szukać będzie
zadośćuczynienia za krzywdę i obelgi!" I chwytał
już za oręż, by szukać marszałka, gdy Belliard jął po
wstrzymywać go i uspokajać, powołując się na wy-
jątkowe okoliczności, na armię, której należało świecić
przykładem, na uchodzącego coraz dalej nieprzyjaciela,
którego mogły jeno cieszyć i radować tego rodzaju
niesnaski i kłótnie.
Król — jak mówił generał — przeklinał swoją koronę i
starał się przełknąć obrazę, ale łzy bólu i gniewu spłynęły
mu po licach na galony i hafty munduru. Podczas kiedy
Murat tak ciężko przeżywał te chwile, Davout
najspokojniej siedział w swojej kwaterze i w dalszym
ciągu twierdził z uporem, iż cesarz oszukiwany był i
rozmyślnie w błąd wprowadzany.
Napoleon powrócił do Wiążmy, gdzie winien był ogar-
nąć całokształt tej nowej zdobyczy oraz związane z nią
korzyści. Wiadomości otrzymane z głębi Rosji świad-
czyły o tym, iż rząd rosyjski sobie przypisuje nasze
sukcesy i stara się przekonać naród, że utrata tylu pro-
wincji była wynikiem powziętego z góry planu cofania
się na całej linii. Przejęte w Wiaźmie papiery stwierdzały
nadto, że w Petersburgu, z racji rzekomych zwycięstw
pod Witebskiem i Smoleńskiem, odśpiewano po
cerkwiach uroczyste Te Deum. Zdziwiony i oburzony
tym Napoleon zawołał: „Uroczyste Te Deum!... Okłamu-
ją tedy równie bezczelnie Boga, jak ludzi!".
l września około południa Murat stanął tuż w pobliżu
Gżacka. Niewielki lasek sosnowy odgradzał jazdę naszą
od miasta. Obecność kozaków zmusiła króla do na-
tychmiastowego działania. Poszło w ogień kilka pułków.
Niebawem jednak, zniecierpliwiony zbyt przewlekłą
według niego walką, Murat skrzyknął kilkudziesięciu
jeźdźców i wyparłszy Rosjan z lasku, znalazł się u bram
Gżacka. Widząc to Francuzi natarli ze zdwojonym ani-
muszem i zajęli wnet miasto aż po rzekę, która dzieliła je
na dwie części. Lecz mosty na rzece stały już w pło-
mieniach.
W Gżacku, tak jak w Smoleńsku i w Wiaźmie, bądź to
przypadkowo, bądź też na skutek dawnych obyczajów
tatarskich, targ i bazary znajdowały się od strony
wschodniej, na przeciwległym nam brzegu. Tylne straże
rosyjskie osłonięte rzeką miały zatem dość czasu, aby
spalić całą tę dzielnicę. Reszta miasta ocalała li tylko
dzięki zwinności i odwadze Murata.
Przepłynięto rzekę Gżack jak kto mógł: na tratwach, na
belkach i wpław. Śladem uciekających Rosjan żołnierze
nasi docierali do płonących domów, gdy wtem nagle
wybiegł na ich spotkanie jakiś człowiek, wołając głośno,
że jest Francuzem. Zarówno radość jego, jak i akcent
zdradzały rodaka. Zaprowadzono go natychmiast do
Davouta, który skorzystał ze sposobności, aby zasięgnąć
języka.
W łonie armii rosyjskiej zaszły, prawił ów człowiek,
wielkie zmiany. Szemrano i powstawano przeciwko
Barclayowi, zarówno w szeregach, jak i wśród szlachty i
mieszczaństwa. Zgodnie potępiała go cała Moskwa.
„Barclay zdrajcą jest i zaprzańcem! Przyczynił się do
częściowego rozbicia wszystkich niemal dywizji! Hańbą
i sromotą okrył armię, cofając się nieustannie, podczas
gdy płonęły miasta, a nieprzyjaciel coraz bardziej po-
suwał się w głąb kraju! Jeśli konieczną była ofiara bo-
gactw i mienia, naród uczynić ją chciał dobrowolnie,
aby tym sposobem ocalić przynajmniej honor i godność
narodową; lecz ofiara taka — złożona rękami
cudzoziemca — była zagładą wszystkiego, nie
wyłączając honoru i godności".
,,I dlaczego cudzoziemiec zajmować miał równie ważne
i odpowiedzialne stanowisko? Wszak żył jeszcze to-
warzysz broni i współzawodnik Suworowa! Tylko Ro-
sjanin ocalić może Rosję". I wszyscy jednomyślnie do-
magali się nominacji Kutuzowa i walnej rozprawy.
Francuz dodał, że Aleksander uległ życzeniu ogółu, że
niesubordynacja Bagrationa i powszechny protest od-
niosłyby skutek, że wreszcie — wyciągnąwszy armię
francuską tak daleko — cesarz rosyjski uznawał sam
nieodzowną potrzebę gwałtownego starcia.
Ziomek nasz upewniał nadto, że w dniu 29 sierpnia
między Wiaźmą a Gżackiem, w miejscowości Carewo-
Zajmiszcze, Kutuzow entuzjastycznie witany był przez
wojsko rosyjskie, że nadzieja rychłej bitwy ożywiała
wszystkie serca i że nie zwlekając armia ruszyła w stronę
Borodina, tym razem nie aby się cofać, lecz stanąć mu-
rem na granicy guberni moskiewskiej, by ojczystej bro-
nić ziemi i zwyciężyć lub zginąć.
Pewien incydent, mało zresztą ważny, a mianowicie
przyjazd parlamentarza rosyjskiego, zdawał się potwier-
dzać te nowiny. Parlamentarz niewiele miał do powie-
dzenia, jasne było, że zjawił się na przeszpiegi. Zachowa-
nie jego nie spodobało się, zwłaszcza Davoutowi, który
widział w tym coś więcej niż zwykłą pewność siebie.
Gdy jeden z generałów francuskich niebacznie zapytał
go, jaki jest najgłówniejszy etap między Wiaźmą a Mos-
kwą: „Połtawa" — odparł wyniośle Rosjanin. Odpowiedź
ta zwiastująca walną rozprawę podobała się Francuzom,
którzy lubią takie słówka i chętnie potykają się z godnym
ich przeciwnikiem.
Odprowadzając parlamentarza, po raz wtóry żadnych
nie zachowano ostrożności. Widział tedy, że bez
przeszkód można było dotrzeć aż do głównej kwatery; że
na forpocztach ani jeden żołnierz nie stał na warcie; że
wszędzie i we wszystkim ujawniało się karygodne
niedbalstwo oraz właściwa Francuzom i zwycięzcom
zuchwała pewność siebie. Wszyscy spali: nigdzie ani
haseł, ani patroli. Żołnierze nasi jak gdyby lekceważyli
sobie zwykły obozowy ład i regulamin. Po co tyle
ostrożności? Wszak oni atakowali, oni odnosili zwy-
cięstwa; nie oni więc, lecz Rosjanie obowiązani byli
bronić się i rygoru wojskowego przestrzegać! Tenże sam
oficer mawiał później, iż byłby wykorzystał niezwłocz-
nie naszą nieoględność, lecz w pobliżu nie było ani jed-
nego korpusu rosyjskiego.
Przy spiesznym podpalaniu mostów na Gżacku
nieprzyjaciel zostawił na przeciwległym brzegu
zapóźnioną garstkę kozaków; wysłano ich do cesarza,
który nadjechał konno. Napoleon postanowił sam ich
wypytać; wezwał tłumacza i kazał przyprowadzić sobie
dwóch owych Scytów, dziwiąc się ich osobliwemu
odzieniu i dzikim twarzom. Wraz z nimi wkroczył do
Gżacka i przejechał przez miasto. Odpowiedzi kozaków
brzmiały zgodnie z informacjami owego Francuza, a
raporty przysłane z forpocztów w nocy z l na 2 września
potwierdziły niezbicie prawdomówność naszego rodaka.
Barclay zatem wbrew wszystkim i wszystkiemu bronił
uparcie do ostatniej chwili planu cofania się na całej linii,
planu, który wysławiał przed jednym z naszych
generałów w roku 1807 jako jedyną deskę ratunku,
jedyny sposób ocalenia zagrożonej Rosji. Wśród nas
chwalono go ogólnie za dotychczasowe utrzymanie roz-
ważnej defensywy, mimo zaczepnego stanowiska armii
naszej i protestu dotkniętego w swojej dumie narodu.
Zbłądził niewątpliwie dając się zaskoczyć w Wilnie i
nie oceniwszy błotnistej Berezyny jako nader korzystnej
granicy naturalnej; następnie jednak pod Witebskiem i
Smoleńskiem ubiegł Napoleona, a zarówno nad Łuczesą,
nad brzegami Dniepru i pod Walutyną opór jego
najzupełniej odpowiadał warunkom i okolicznościom. O
ile zaś podjazdowa ta walka odbiła się najfatalniej na
armii francuskiej, o tyle korzystna była dla Rosjan; w
miarę jak Napoleon oddalał się od rezerwowych naszych
korpusów, Barclay zbliżał się coraz bardziej do swoich
rezerw i magazynów. Zawsze więc i wszędzie
odpowiednią zachowywał taktykę, bez względu na to,
czy atakował, czy też bronił się lub cofał.
Mimo tych zalet ściągnął na siebie tylko ogólną nie-
chęć, która jednak w naszych oczach była najwyższą dla
niego pochwałą. Lekceważąc sobie opinię publiczną z
chwilą, gdy jęła zbaczać na manowce, poprzestał na
bacznym śledzeniu najdrobniejszych ruchów armii nie-
przyjacielskiej, aby wykorzystać je i, jak to bywa naj-
częściej, ocalić naród wbrew jego woli.
Później zaś, gdy odjęte mu zostało naczelne dowódz-
two, generał ten i minister okazał jeszcze większego
ducha: przeszedł dobrowolnie pod komendę Kutuzowa i
świecił aż do końca przykładem wzorowej subordynacji i
karności.
III
BITWA POD MOSKWĄ
areszcie więc armia rosyjska zatrzymała
się! Miłoradowicz, szesnastotysięczny korpus
rekrutów i tłumy chłopów z krzyżem w dłoni
i okrzykiem na ustach: „Bóg tak chce!"
nadbiegały połączyć się z wojskiem. Wieść
niosła, że nieprzyjaciel okopywał się na rów-
ninie okalającej Borodino, jakby chciał zapuścić tu ko-
rzenie i nie ustąpić już ani kroku.
Napoleon walną zapowiedział rozprawę. Udzielono
armii dwudniowego wypoczynku dla nabrania tchu,
oczyszczenia broni, przygotowania zapasów furażu i
żywności. Oddziały wysłane nieco dalej za furażem i
trawą uprzedzono, „aby powróciły nazajutrz, w prze-
ciwnym bowiem razie pozbawią się zaszczytnego współ-
udziału w walce".
Cesarz zapragnął wówczas poznać swego nowego
przeciwnika. Odmalowano mu Kutuzowa jako starca,
który przed laty wypłynął na widownię dzięki osobliwej
ranie. Później umiejętnie korzystał z warunków i okolicz-
ności. Porażka pod Austerlitz, którą przewidział i prze-
powiedział, zwiększyła jeszcze sławę jego, zarówno jak
ostatnie kampanie przeciw Turcji. Męstwo Kutuzowa
bezsprzeczne było i niewątpliwe, wymawiano mu jednak
zbytnią interesowność i wyrachowanie. Geniusz jego
powolny, mściwy i zwłaszcza podstępny — z iście ta-
tarską chytrością, drogą układnej i cierpliwej dyplomacji,
przygotowywać umiał bezlitosną, nieubłaganą walkę.
Poza tym wytrawniejszy jeszcze jako dworak aniżeli
generał, groźny był dzięki swej sławie, dzięki zręczności,
z jaką ją pomnażał, i dzięki umiejętności, z jaką używał
do tego innych. Pochlebstwem pozyskał sobie sympatię
całego narodu i każdej jednostki, od generała do pros-
tego szeregowca.
Mówiono też, że w zewnętrznym jego wyglądzie, w
mowie, w odzieniu, nawet w podeszłym wieku oraz w
przesądnych praktykach i wierzeniach było coś z Su-
worowa, że wcielał charakterystyczne narodowe cechy
Rosjanina starej daty, które czyniły go drogim sercu
rodaków. Toteż w dniu nominacji Kutuzowa Moskwa
cała szalała z radości: ściskano się i całowano po ulicach,
najpomyślniejszą wróżąc sobie przyszłość.
Po wysłuchaniu powyższych informacji, gdy wydane
już zostały wszelkie rozkazy i zlecenia, Napoleon ocze-
kiwać jął bitwy ze spokojem hartownych i niepospoli-
tych jednostek. Objechał jak zwykle posterunki i po-
bliskie miejscowości. Murat wyprzedził go o kilka mil.
Od chwili przybycia Kutuzowa czoła kolumn naszych
musiały opędzać się nieustannie od luźnych oddziałów
kozackich. Murat zirytowany był ciągłym opędzaniem
się od tak słabego przeciwnika. Podobno dnia tego, w
porywie godnym średniowiecznego rycerza, zdarł konia i
pognał przeciwko całemu oddziałowi, tak groźnie po-
trząsając obnażoną szpadą, że zdumieni przeciwnicy
cofnęli się posłusznie. Zdarzenie to opowiedziane nam
na gorąco nie spotkało się z niedowierzaniem.
Rycerska postać króla, sława jego, świetność kapiącego
od złota i haftów munduru, wreszcie zuchwałość
podobnego czynu tłumaczą nam ową chwilową przewa-
gę, prawdziwą, choć nieprawdopodobną. Takim był bo-
wiem Murat: król teatralny, jeśli sądzić go zechcemy po
dziwacznym i jaskrawym stroju — i prawdziwy mo-
narcha, jeśli weźmiemy pod uwagę istotną wartość jego i
niezmordowaną energię; śmiały do szaleństwa, zawsze
dumny, zawsze pełen zaczepnej odwagi, która stanowiła
jego najniebezpieczniejszą broń.
Pułki nasze zajęły niezwłocznie okoliczne wsie i lasy. Na
lewym skrzydle i w centrum — armia włoska, dywizja
Compansa i Murat; na prawym skrzydle — Po-
niatowski. Atak był ogólny, gdyż zarówno armia włoska,
jak korpus Poniatowskiego ukazały się jednocześnie po
obu stronach wielkiej kolumny cesarskiej, spychając w
kierunku Borodina tylne straże rosyjskie. Walka kon-
cetrowała się zatem w jednym punkcie. Odsłonięto tym
sposobem pierwszą redutę nieprzyja-
cielska. Zbyt wysunięta ku przodowi — na skutek fa-
listości terenu — reduta broniła lewego skrzydła ro-
syjskiego, nie będąc w zamian przez nie bronioną.
Compans wykorzystał umiejętnie warunki terenu: z
niewielkich pagórków zagrały wnet działa, ostrzeliwując
redutę, a pod ich osłoną formowała się do ataku piechota.
Pierwszy ruszył na bagnety 61 pułk: reduta zdobyta
została od razu, lecz nadesłane przez Bagrationa posiłki
odebrały ją niebawem. Trzykrotnie szedł 61 pułk do
ataku i trzykrotnie musiał cofać się, wreszcie wdarł się na
szańce — zdziesiątkowany i krwią zbroczony.
Gdy nazajutrz cesarz odbywał rewią pułku tego, na
zapytanie: „Gdzie podział się trzeci batalion?" — „Jest
tam, w reducie" — odparł pułkownik. Lecz nie dość
tego. Pobliski las roił się od jegrów rosyjskich, którzy co
chwila wynurzali się spośród drzew, aby ponawiać atak,
podtrzymywany przez trzy dywizje. W końcu jednak
natarcie Moranda na Szewardino, a Poniatowskiego na
lasy Jelni zniechęciło do reszty armię Bagrationa; jazda
Murata dokonała dzieła. Męstwem i zawziętością
odznaczył się zwłaszcza pułk Hiszpanów. Zewsząd party,
nieprzyjaciel ustąpił ostatecznie z reduty.
Równocześnie cesarz wyznaczył pozycję każdemu z
tych trzech korpusów, reszta zaś armii posuwała się
naprzód i ogólna strzelanina, przerywana od czasu do
czasu salwami armatnimi, trwała do późna, tak długo,
póki wszystkie oddziały nie zajęły oznaczonego stano-
wiska.
Jeden z pułków Davouta, zbłądziwszy po nocy, minął
naszą pierwszą linię bojową i znalazł się nagle wśród
kirasjerów. Zawrzała walka. Rosjanie zabrali nam trzy
działa i zabili lub wzięli do niewoli trzystu ludzi.
Wkrótce jednak pułk uformował się, tworząc czworobok,
niekształtny wprawdzie, lecz bagnetami najeżony i og-
niem ziejący. Próżne były dalsze zakusy nieprzyjaciela.
Pułk — choć mocno przetrzebiony — zdołał cofnąć się
na właściwą pozycję.
Cesarz rozłożył się obozem na tyłach armii włoskiej,
po lewej stronie traktu. Stara gwardia zwartym otoczyła
go pierścieniem. Gdy tylko ucichły strzały, zapłonęły
wnet ogniska. Po stronie rosyjskiej paliły się jasno,
szerokim półkolem, po naszej stronie — nikłym migotały
płomieniem, mniej liczne, nierówno rozrzucone, bo-
wiem znużone i senne pułki nadciągały późno, okolica
była nieznana, a paliwo w niedostatecznej ilości, gdyż
brakło tam lasów, zwłaszcza na lewym skrzydle i w cen-
trum.
Cesarz spał źle i krótko. Zbudziło go przybycie gene-
rała Caulaincourta, który przywiózł wieści ze zdobytej
reduty. Ani jeden jeniec nie dostał się w nasze ręce.
Napoleon zdumiony wypytywał się o szczegóły. „Czy
szarża kawalerii spóźnioną była? Czy istotnie Rosjanie
postanowili zwyciężyć albo zginąć?" — Odpowiedziano
mu, że wojska nieprzyjacielskie „sfanatyzowane przez
swoich dowódców, nawykłe do walk z Turkami, którzy
dobijają zazwyczaj rannych i mordują jeńców, wolały
raczej ginąć, aniżeli poddać się." Cesarz wpadł wówczas
w głęboką zadumę. Następnie zaś, sądząc, iż naj-
pewniejszą będzie akcja oparta na artylerii, kazał przy-
bywać co rychlej tym parkom artyleryjskim, które nie
zdołały jeszcze nadciągnąć.
Tejże nocy przy wtórze gwałtownej wichury jął padać
drobny i zimny deszcz. Zbliżała się jesień, nowy i groźny
wróg, tym groźniejszy, że dostosowany do wieku, w jaki
wkraczał Napoleon; wiadomo zaś, jaki potężny wpływ
wywierają pory roku na odnośne fazy ludzkich istnień!
Ileż różnorodnych trosk i niepokojów kryło się w
mrocznym łonie tej dżdżystej, posępnej nocy! Krzątali
się oficerowie i żołnierze, czyszcząc broń, naprawiając
mocno już wyszarzałe i podniszczone mundury, walcząc
z chłodem i głodem. Życie ich bowiem było ciągłą wal-
ką; generałowie — a nawet i cesarz — pod wpływem
złowróżbnych przepowiedni Murata z lękiem wyglądali
świtu, obawiając się, że Rosjanie — zniechęceni porażka
poprzedniego dnia — umkną znów pod osłoną nocy.
Kilkakrotnie zdawało im się, iż bledną i maleją ogniska
nieprzyjacielskie, że słychać gwar wyruszającego wojs-
ka. Lecz dopiero o dziennym brzasku przygasać zaczęły
blaski biwaków nieprzyjacielskich.
Tym razem nieprzyjaciel znajdował się w pobliżu. Dnia
6 września blade promienie słońca padły z ukosa na obie
armie, które na tych samych co wczoraj stały pozycjach,
pełne zapału, radosne. Dobiegała nareszcie kresu ta
dziwaczna wojna, nieokreślona i nieuchwytna, w której
na marne szły nasze wysiłki, w której bez końca
brnęliśmy przed siebie; oczekiwana bitwa roz-
strzygnąć miała wszystko i postanowić o dalszych lo-
sach kampanii!
Cesarz skorzystał był z pierwszych cieniów zapada-
jącego zmierzchu, aby wydostać się między obie linie
bojowe i — z pagórka na pagórek — objechać cały front
nieprzyjacielski.
Powróciwszy z tego rekonesansu, ułożył ogólny plan
bitwy. „Eugeniusz będzie osią i ośrodkiem walki; prawe
skrzydło ruszy najpierw w ogień, a gdy zajmie pod
osłoną lasu przeciwległą mu baterię, zwróci się nagle na
lewo i zaatakuje flank armii rosyjskiej, spychając ją na
prawo, ku mostom Kołoczy".
Ująwszy całokształt, zajął się niezwłocznie opraco-
waniem szczegółów. W ciągu nocy trzy baterie — po
sześćdziesiąt dział każda — stanąć miały równolegle do
redut rosyjskich: dwie baterie wprost lewego skrzydła,
jedna wprost centrum. Korpus Poniatowskiego zredu-
kowany do pięciu tysięcy ludzi wyruszyć miał o świcie
starym traktem smoleńskim i obejść las, o który opierało
się prawe skrzydło francuskie i lewe rosyjskie. W ten
sposób miał osłaniać jedno, a niepokoić drugie. Szarża
Polaków miała być hasłem do boju.
Zagrają wówczas wszystkie działa, grad kul i kartaczy
posypie się na lewe skrzydło i na reduty Rosjan, ryjąc w
szeregach krwawe bruzdy, w które runie piechota
Davouta i Neya, podtrzymywana przez Junota i jego
Westfalczyków, przez kawalerię Murata, wreszcie przez
cesarza i dwudziestotysięczną gwardię. Przeciwko tym
dwom redutom skierowane będą początkowo wszystkie
usiłowania, gdyż zajęcie tych nader ważnych po-
sterunków dawało przystęp do okaleczałej, zewsząd oto-
czonej armii nieprzyjacielskiej.
Zważywszy wszelako, że silnie obsadzone centrum i
prawe skrzydło rosyjskie zagrażało traktowi moskiews-
kiemu, który był jedyną linią operacyjną Wielkiej Armii i
że przez skierowanie wszystkich niemal pułków swoich
— nie wyłączając własnego korpusu — przeciwko
lewemu skrzydłu nieprzyjaciela, Napoleon dobrowolnie
odgradzał się i odcinał od traktu nurtami Kołoczy —
postanowił on wzmocnić zajmującą tenże trakt armię
włoską dwiema dywizjami Davouta i kawalerią
Grouchy'ego. Dywizja piechoty włoskiej, Bawarczycy i
jazda generała Ornano, razem około dziesięciu tysięcy
ludzi, osła-
niać mieli lewy flank francuski. Takimi były plany
Napoleona.
Dzień poprzedzający tę wielką bitwę upłynął niezwykle
spokojnie, jak gdyby na skutek wzajemnego po-
rozumienia. Po cóż było dokuczać sobie, skoro nazajutrz
rozstrzygnąć się miały losy obu armii. Zresztą zajęci byli
wszyscy. Zarówno we francuskim, jak w rosyjskim
obozie przygotowywano się do walki: poszczególne kor-
pusy opatrywały broń, mundury i amunicję, starając się
uzupełnić braki spowodowane długim i forsownym mar-
szem. Generałowie studiowali gorliwie wydane im roz-
kazy i zlecenia, aby móc następnie zastosować się do
właściwości terenu i do poruszeń innych korpusów i jak
najmniej zdawać się na przypadek.
W przeddzień więc straszliwej walki obaj potężni za-
paśnicy obserwowali się uważnie, przygotowując się w
milczeniu do wiekopomnego starcia.
Cesarz, pewny tym razem bitwy, powrócił do swego
namiotu, ażeby odpowiednie wydać rozkazy i rozważyć
w skupieniu wszelkie szansę walki. Obie armie równymi
mniej więcej rozporządzały siłami: tak w jednej, jak w
drugiej było około stu dwudziestu tysięcy ludzi i sześćset
dział. Znajomość terenu, jednolitość języka, mundurów i
narodowości, zgodność celów i ideałów niewątpliwie
dawały przewagę Rosjanom. Z drugiej strony znaczna
część wojsk rosyjskich składa się z luźnych, nie
wyćwiczonych oddziałów i z nie obytego z wojennym
rzemiosłem rekruta. Francuzi zaś mieli tyleż wojska —
lecz więcej żołnierzy.
Mimo tysięcznych przeciwności, które od początku
kampanii przetrzebiły znacznie szeregi, byli to ludzie
zdrowi, silni i sprężyści, jakimi bywają dojrzali męż-
czyźni.
A jednak od kilku dni nie rozlegał się zwykły gwar
obozowy; armia milcząca była i cicha, tą ciszą, która
poprzedza w przyrodzie burzę, a w życiu wielkie nie-
bezpieczeństwo.
Wszyscy bez wyjątku — od generała do prostego żoł-
nierza — łaknęli spokoju i wypoczynku, chociażby nawet
spokoju mogiły, warunki zaś ułożyły się w ten sposób, że
trzeba było zwyciężyć albo zginąć. Cesarz zdawał sobie
doskonale sprawę z niebezpieczeństwa i należycie oceniał
grozę sytuacji. Wiedział wszelako, iż zuchwalstwo jest
wadą, którą Francuzi wybaczają najłatwiej, iż
mimo wszystko, mimo przebytych nieszczęść armia
ślepo jest mu oddana, ufa własnym siłom i bez trwogi
spogląda w przyszłość.
Około południa Napoleon dostrzegł w obozie nieprzy-
jacielskim niezwykły ruch. W rzeczy samej cała armia
rosyjska stanęła pod bronią. Przed frontem ukazał się
Kutuzow w otoczeniu kleru i świty. Przodem szli popi i
archimandryci w bogatych wschodnich szatach, niosąc
czczone powszechnie obrazy i posągi, przede wszystkim
cudowny obraz Matki Boskiej Smoleńskiej, opiekunki i
królowej tego miasta, cudem rzekomo uratowanej ze
świętokradzkich rąk Francuzów.
A gdy na ten niezwykły widok jednakim wzruszeniem
rozkołysały się wszystkie serca, zabrał głos Kutuzow,
wskazując na niebiosa jako na jedyną ojczyznę
uciemiężonych, niewolniczych tłumów. W imię religii,
która nie zna hierarchii ani klas społecznych, w imię
cudownego obrazu, który znalazł schronienie pod
opiekuńczymi skrzydłami sztandarów rosyjskich, nawo-
łuje tych ciemnych pańszczyźnianych chłopów do walki
z najeźdźcą, do obrony zagrożonego mienia panów, usi-
łuje rozpalić w tych półdzikich duszach płomień zapału i
nienawiści.
Według Kutuzowa: „Napoleon jest ciemięzcą wszyst-
kich narodów! mącicielem, tyranem całego świata! nędz-
nym płazem i buntownikiem, który burzy ołtarze i kala je
krwią, który skazuje prawdziwą Arkę Pańską, jaką jest
cudowny obraz, na świętokradzki dotyk rąk ludzkich, na
jesienny chłód i szarugę".
Przypomina następnie żołnierzom spalone wsie i mia-
sta, żony i dzieci, cesarza i ojczyznę — i kończąc, odwo-
łuje się do patriotyzmu i pobożności, do cnót wrodzonych
tym ludziom, którzy powodując się nie refleksją, lecz
uczuciem, tym groźniejszymi są przeciwnikami.
Rozumowanie nie ogranicza ich posłuszeństwa; zamknię-
ci przez niewolnictwo w ciasnym kręgu ubogich wrażeń,
z nich jedynie czerpią podniety, pragnienia, idee; pyszni z
braku porównania, łatwowierni z powodu ciemnoty,
wielbią święte wizerunki, posuwając się w idolatrii tak
daleko, jak tylko dozwala chrześcijaństwo. Z tej religii
bowiem, uduchowionej, czysto intelektualnej i moralnej,
uczynili wiarę fizyczną i materialną, bo tylko w ten
sposób stała się dostępna ich prymitywnemu i bezpoś-
redniemu pojmowaniu.
Podniosłe widowisko, uroczysta przemowa Kutuzowa,
nawoływania oficerów, modły i błogosławieństwa kleru
pożądane wydały skutki. Wszyscy, nie wyłączając ciur
obozowych, uwierzyli, iż sam Bóg powołał ich do obro-
ny Kościoła prawosławnego i ojczystej ziemi.
Zgoła inaczej upływał dzień w obozie francuskim. Nie
było ani rewii, ani uroczystego ceremoniału kościelnego
i wojskowego; nie stosowano tu żadnych środków pod-
niecających. Nawet proklamacja cesarza wieczorem do-
piero została rozesłana i odczytana nazajutrz tak późno,
że kilka korpusów wyruszyło nie wysłuchawszy jej.
Podczas gdy Rosjanie tyle mając potężnych impulsów do
działania wzywali jeszcze ognistego miecza Michała
archanioła i pomocy wszystkich potęg niebieskich,
Francuzi na własnych polegali siłach, ufni w to, iż
prawdziwa moc i prawdziwe królestwo Boże jest w sercu
ludzkim.
Przypadek zrządził, iż tegoż dnia cesarz otrzymał z
Paryża portret króla Rzymu, dziecięcia, którego naro-
dziny witane były entuzjastycznie zarówno przez Na-
poleona, jak przez całą Francję. Co dzień w cesarskim
pałacu Napoleon odwiedzał syna i okazywał mu naj-
tkliwsze uczucia. Teraz widok tej niewinnej twarzyczki
wśród obcej, nieznanej krainy w przededniu krwawej
bitwy przejął rycerską duszę cesarza osobliwą czułością i
rozrzewnieniem. Własnoręcznie ustawił portret przed
swoim namiotem, po czym zwołał oficerów, a nawet i
żołnierzy starej gwardii, pragnąc podzielić się z nimi
swoim wzruszeniem, pragnąc im pokazać w tej wielkiej
rodzinie jedyną latorośl swojego rodu — świetlany
symbol nadziei wobec grozy wielkiego niebezpieczeńst-
wa.
Wieczorem przybył do kwatery cesarskiej adiutant
Marmonta, wysłany z raportem o porażce pod Arapila-
mi. Był to ten sam Fabvier, który zaznaczył się następnie
w dziejach wewnętrznych naszych niesnasek. Cesarz
przyjął życzliwie adiutanta pokonanego generała. W
przededniu ze wszech miar niepewnej walki pobłażliwie
usposobiony był dla innych. Wysłuchał więc cierpliwie
szczegółowego raportu o rozdrobnieniu wojsk naszych w
Hiszpanii, o nadmiernej liczbie naczelnych wodzów;
wyłuszczył następnie kierujące nim pobudki, nad któ-
rymi nie będziemy się tutaj rozwodzić.
Nadeszła noc, a wraz z nią obawa, aby armia rosyjs-
ka nie umknęła raz jeszcze z pola bitwy. Obawa ta
płoszyła sen z powiek Napoleona. Co chwila budził się,
pytając o godzinę, nasłuchując, czy nie dolatuje jaki gwar
z obozu nieprzyjacielskiego, czy wróg nie zniknął. Tak
dalece niepewny był losów następnego dnia, że wraz z
proklamacją wyszedł rozkaz odczytania jej dopiero
nazajutrz rano, w razie gdyby bitwa istotnie dojść miała
do skutku.
Chwilowo uspokojony, niebawem jednak — dla wręcz
innych przyczyn — w posępną popadał zadumę. Prze-
rażała go nędza żołnierzy, ich znużenie i wymizerowane,
pobladłe od głodu i trudów twarze. W krytycznym owym
momencie oglądał się przede wszystkim na gwardię,
dotychczas nie naruszoną, która zdawała się być jedyną
ucieczką i oparciem dla obu armii. Przywoływany
kilkakrotnie marszałek Bessičres, któremu cesarz
powierzał najchętniej komendę nad gwardią, otrzymał
liczne rozkazy i zlecenia, dotyczące wszelkich, najdrob-
niejszych nawet szczegółów. W myśl instrukcji cesarza,
każdy żołnierz dostać miał z zapasowych furgonów
trzydniową porcję ryżu i sucharów. Obawiając się nadto,
że rozporządzenia jego nie zostały może należycie speł-
nione, cesarz zerwał się z łóżka i wypytywał osobiście
stojących u wejścia do namiotu grenadierów, czy otrzy-
mali oznaczoną porcję. Wobec twierdzącej odpowiedzi,
zadowolony, położył się i zasnął.
Lecz niebawem woła znów przybocznego swojego
adiutanta i z głową wspartą na dłoni — głośno tym razem
— snuje przędzę posępnych myśli. "Czym jest ta wojna...
Rzemiosłem, godnym barbarzyńców, bo cała sztuka
polega na tym, aby w danym punkcie okazać się
silniejszym."
Następnie bądź to skarży się żałośnie na zmienność
losu, zmienność, której i on już zaczyna jakoby doświad-
czać, bądź też jakby na pociechę przypomina sobie
wszystko to, co słyszał o Kutuzowie, o jego ślamazar-
ności i niedołęstwie, i dziwi się, że nie zamianowano
naczelnym wodzem Bennigsena. W końcu, rozmyślając o
krytycznej sytuacji, jaką sam dobrowolnie wytworzył,
dodaje: „Dzień jutrzejszy krwawo zapisze się na kartach
historii; walka straszliwa będzie i nieubłagana". A gdy na
zapytanie: „Czy zwyciężymy jutro?", Rapp odpowiada:
„Niewątpliwie, lecz kosztem wielu ofiar" — Napoleon
podejmuje swój monolog: „Wiem o tym, lecz
rozporządzam obecnie osiemdziesięciu tysiącami ludzi;
wejdę do Moskwy z sześćdziesięciu tysiącami; potem
nadciągną maruderzy oraz zapasowe bataliony i liczniejsi
będziemy aniżeli przed bitwą".
W obliczeniach tych nie brał jednak wcale w rachubę
ani gwardii, ani też kawalerii. Chwilę później — pod
wpływem obawy i niepokoju — kazał znów pilnie obser-
wować zachowanie się Rosjan. Lecz ognie
nieprzyjacielskie wciąż jasnym paliły się płomieniem, a
wnosząc zarówno z ilości biwaków, jak i z widniejącego
w oddali ludzkiego mrowia, nie były to jedynie tylne
straże, ale cała armia nieprzyjacielska. Obecność Rosjan
uspokoiła Napoleona. Cisza zapanowała w namiocie
cesarskim.
Forsowne marsze ubiegłych dni, nadmiar trudów, trosk
i kłopotów odbiły się ujemnie na zmęczonym i
wyczerpanym organizmie cesarza. Dołączyło się do tego
przeziębienie, gorączka i suchy kaszel, głównie zaś silny
atak zadawnionego cierpienia nerek i pęcherza. Na
próżno usiłuje cesarz ugasić palące go pragnienie. Reszta
nocy upływa bezsennie, w gorączkowym podnieceniu.
Wybiła wreszcie godzina piąta. Zjawił się — wysłany
przez Neya — oficer z wiadomością, że Rosjanie nie
cofnęli się i że marszałek pragnie rozpocząć akcję. Wieść
ta przywróciła cesarzowi utracone częściowo siły. Wstał
czym prędzej i wyszedł w otoczeniu sztabu, wołając:
„Nareszcie mam ich w ręku! Idźmy teraz otworzyć bra-
my Moskwy!".
Było wpół do szóstej, gdy Napoleon dotarł do reduty
zdobytej 5 września. Postanowił czekać tam świtu i
pierwszych wystrzałów korpusu Poniatowskiego. Powoli
rozwidniło się. Cesarz zawołał wówczas radośnie: „Oto
słońce spod Austerlitz". Lecz los nie sprzyjał nam:
oślepiające promienie słoneczne padały wprost na pułki
nasze, ułatwiając Rosjanom celność strzałów. Wtedy do-
piero spostrzeżono, że ustawione po nocy baterie zbyt
daleko są od nieprzyjaciela. Co tchu więc wysunięto je ku
przodowi. Pułki rosyjskie stały tymczasem nieporu-
szone.
Złowroga cisza zaległa pole bitwy.
Uwaga cesarza skierowana była wyłącznie na prawe
skrzydło, gdy wtem około siódmej — zawrzała na lewym
skrzydle walka, ryknęły działa. Dowiedziano się wkrótce,
że jeden z regimentów księcia Eugeniusza —
pułk 106 — zajął wioską Borodino i most na rzece, że
powinien był most ten zburzyć, lecz że uniesiony zapa-
łem, mimo rozkazów i nawoływań dowódcy, przeszedł
przez rzekę i zaatakował wzgórza okalające wieś Górki
— pod morderczym ogniem Rosjan, którzy ostrzeliwali
go z frontu i z flanków.
Padł generał, padło wielu oficerów, a regiment zupełnej
uległby zagładzie, gdyby nie to, iż 92 pułk nadbiegł z
odsieczą i dopomógł w odwrocie zdziesiątkowanym i
krwawym szeregom.
Odsiecz ta nadeszła na skutek wyraźnego rozkazu
Napoleona. Możliwe jest, że cesarz sądził, iż rozkaz jego
połowicznie tylko będzie spełniony, lub też chciał skupić
na tym punkcie uwagę nieprzyjaciela. Jakkolwiek bądź
— wysyłał rozkaz za rozkazem, wskazówką za
wskazówką i ostatecznie — zamiast na półkolistej toczyć
się linii, bitwa skoncentrowała się przede wszystkim u
czoła kolumn, zmieniając całkowicie pierwotne plany
cesarza.
W trakcie tej utarczki cesarz — przekonany, że Po-
niatowski jest już na starym trakcie moskiewskim — dał
hasło do ataku. Zakołysała się spokojna dotychczas
równina, ogniem i dymem zionęły omglone wzgórza,
posypał się grad kul i kartaczy. Wśród świstu i warkotu
pocisków ruszył gwałtownie na pierwszą redutę nie-
przyjacielską Davout z dywizjami Compansa i Desaixa
wraz z trzydziestu działami.
Na liczne salwy Rosjan odpowiadają tylko nasze działa.
Piechota biegnie nie strzelając, aby dopaść co rychlej
nieprzyjaciela i zmusić go do milczenia. Lecz niebawem
pada ranny generał Compans i najwaleczniejsi jego
żołnierze; reszta oszołomiona zatrzymuje się już pod
morderczym ogniem, żeby odpowiedzieć strzałami, gdy
Rapp w zastępstwie Compansa obejmuje komendę, przy-
prowadziwszy też swoich ludzi. Błysnęła stal bagnetów...
Biegiem ruszyli żołnierze na redutę.
Lecz w pobliżu reduty kula ugodziła Rappa w pierś:
była to dwudziesta druga rana, jaką otrzymał w życiu. Z
kolei raniony został trzeci generał, wreszcie i sam
Davout. Rappa zaniesiono do cesarza, który rzekł do-
brotliwie: „Zawsze niepoprawny jesteś, Rapp! Co się tam
dzieje?" Adiutant odparł, iż należałoby posłać w ogień
gwardię. „Nic z tego! — zawołał Napoleon. —
Nie chcę zaprzepaszczać gwardii! Wygram bitwę i bez
niej!"
Na czele trzech dywizji swoich, podówczas
zredukowanych już do dziesięciu tysięcy ludzi, podążył
z odsieczą Ney. Nieprzyjaciel podwoił ogień. Ney
przyspieszył kroku. Widząc, iż idzie mu z pomocą 57
pułk Compansa, ostatkiem sił wdarł się na szaniec.
Zawrzała bezlitosna walka, część Rosjan uciekła, ziemia
spłynęła krwią, lecz reduta została zdobyta.
Równocześnie Ney przypuścił tak gwałtowny szturm do
pozostałych dwóch redut, że wydarł je również z rąk
nieprzyjaciela.
Dobiegało południe. Wobec porażki lewego skrzydła
rosyjskiego i częściowego zajęcia równiny cesarz polecił
Muratowi dokonać dzieła. Chwilę później jazda Murata
ukazała się na pobliskich wzgórzach, oko w oko z tłum-
nie powracającym nieprzyjacielem, druga bowiem linia
rosyjska i zapasowe bataliony — wiedzione przez Bag-
gowuta, przysłane przez Tuczkowa — nadbiegały od
Siemionowskiego na pomoc pierwszej linii w celu
odebrania utraconych redut. Francuzi — oszołomieni
jeszcze zwycięstwem — jęli cofać się bez oporu.
Westfalczycy, wysłani przez Napoleona na pomoc Po-
niatowskiemu, przechodząc przez las, który dzielił
księcia od reszty armii, wśród tumanów kurzu i dymu
ujrzeli cofające się szeregi nasze. Pewni, iż są to
Rosjanie, zaczęli strzelać. Pomyłka ta, podtrzymywana
dłuższy/ czas uporem Westfalczyków, zwiększyła jeszcze
nieład i zamieszanie.
Ruszyła wówczas do ataku jazda rosyjska. Murat —
zewsząd osaczony — zdołał zaledwie schronić się do
reduty. Lecz i tutaj panował popłoch: wylękli żołnierze
biegali bezradnie dookoła parapetów, szukając raczej
drogi do odwrotu aniżeli środków do obrony.
Wszelako obecność króla i nawoływania jego
pożądany wywarły wpływ. Ze szpadą w jednej dłoni, a
pióropuszem w drugiej, z gołą głową i własnym świecąc
przykładem, skrzyknął rozproszoną załogę i poprowadził
ją na wały. Równocześnie Ney uformował ponownie
swoje dywizje. Celne strzały jego piechoty złamały
wkrótce szyki nieprzyjacielskie: kirasjerzy cofnęli się, a
Murat zajął po raz wtóry wzgórze.
Natychmiast też, nie bacząc na grożące mu niebezpie-
czeństwo, na czele jazdy Bruyčres'a i Nansouty'ego
ruszył w skok na nieprzyjaciela. Pod naporem ludzkich
piersi zachwiały się szeregi rosyjskie, cofając się ku
swemu centrum. Murat nacierał coraz zapalczywiej,
wreszcie zmusił Rosjan do odwrotu, w ciągu godziny
całkowicie rozbijając lewe ich skrzydło. Lecz nie
naruszone były jeszcze wzgórza zburzonej wsi
Siemianowskie, o którą opierała się lewica centrum
rosyjskiego oraz zapasowe bataliony, nadsyłane usta-
wicznie przez Kutuzowa z przeciwległego skraju kolum-
ny. Morderczy ich ogień paraliżował ruchy Neya i Mu-
rata. Trzeba więc było za wszelką cenę zdobyć tę po-
zycję. Najpierw ruszył Maubourg z jazdą swoją; za nim
Friand — jeden z generałów Davouta, z oddziałem pie-
choty. 15 pułk z Dufourem na czele wdarł się pierwszy
na szczyt stromego tego wzgórza, wypierając Rosjan z
wioski, której ruiny niedostatecznie były obwarowane.
Friand — jakkolwiek ranny — poparł gorliwie atak
Dufoura i dopomógł mu w odniesieniu zwycięstwa.
Należało poprzeć co rychlej akcję rozpoczętą tak po-
myślnie. Lecz Murat i Ney — wyczerpani doszczętnie —
zatrzymują się i dołączając do swoich proszą o posiłki.
Wbrew jednak przyzwyczajeniu i tradycji Napoleon
waha się długo: kilkakrotnie wysyła i cofa rozkaz do
swojej młodej gwardii. Wreszcie, mniemając, iż nie nad-
szedł jeszcze decydujący moment, pozostawia Frianda i
Maubourga dla obrony wzgórz Siemionowskiego.
Kutuzow skwapliwie korzysta z niespodziewanej zwło-
ki: wszystkie bataliony rezerwowe, nie wyłączając gwar-
dyjskich pułków, dążą z odsieczą zagrożonej lewicy.
Dzięki posiłkom tym Bagration formuje się ponownie,
oparłszy prawe skrzydło o wielką baterię, którą usiłuje
zdobyć książę Eugeniusz, lewe o las zamykający pole
bitwy w kierunku Psarewa. Ogniem artyleryjskim roz-
rywa nasze szeregi. Atakując równocześnie na całej linii;
piechota, artyleria i jazda idą z jednakowym męstwem i
zapałem. Nie myśląc już o dalszych sukcesach, Ney i
Murat dobywają ostatka sił, aby utrzymać się na
zajmowanych pozycjach.
Broniący Siemionowskiego żołnierze Frianda odpierają
pierwszą szarżę, lecz niebawem, morderczym prażone
ogniem, łamią się i cofają zwarte ich szeregi; jeden z
pułkowników nakazuje odwrót. W krytycznym owym
momencie Murat biegnie ku niemu, chwyta go za kark i
krzyczy ze złością: „Co robisz?". Wskazując wówczas
ręką na piętrzące się dookoła stosy trupów i rannych,
pułkownik odpowiedział: „Wasza Królewska Mość wi-
dzi, że nie sposób dłużej tu pozostawać." „A jednak ja tu
zostanę" — krzyknął król. Na te słowa oficer stanął,
utkwił w Muracie badawczy wzrok i rzekł po chwili:
„Wasza Królewska Mość ma słuszność!... Żołnierze, w
prawo zwrot! Gińmy zatem!".
Tymczasem Murat po raz wtóry wysłał do cesarza
Borellego z prośbą o pomoc. Borelli domaga się natar-
czywie posiłków, ukazując na zbliżających się Rosjan, na
spowite kłębami dymu wzgórza, dotąd tak spokojne, i na
coraz liczniejsze pociski, z których kilka kona z sykiem
niemal u stóp cesarza. Wreszcie Napoleon obiecuje
posłać młodą swoją gwardię. Zaledwie jednak zakoły-
sały się jej szeregi, głośnym okrzykiem cofa rozkaz.
Wszelako, pod pozorem zrównania szeregów, hrabia de
Lobau nieznacznie wysuwa gwardię naprzód. Lecz Na-
poleon dostrzegł podstęp i rozkaz powtórzył.
Na szczęście w tej samej chwili wyruszyła ku zagro-
żonym wzgórzom artyleria zapasowa pod wodzą Lau-
ristona, który raczej wyjednał sobie u cesarza pozwolenie
na ten manewr, aniżeli usłuchał wydanych mu rozkazów.
Wkrótce jednak potrzeba skoncentrowania w tym
punkcie znaczniejszej ilości dział wydała się cesarzowi
tak nieodzowną, że po raz pierwszy od początku bitwy z
nie tajonym zniecierpliwieniem i niepokojem śledzić jął
poruszenia Lauristona.
Nie wiadomo, czy źródłem owego niepokoju nie była
troska o ostateczny wynik usiłowań Poniatowskiego i
księcia Eugeniusza, walczących na przeciwległych
dwóch skrzydłach naszej armii; nie ulega wszakże naj-
mniejszej wątpliwości, że cesarz obawiał się, aby Rosja-
nie ze skrajnego lewego skrzydła, uszedłszy rąk Polaków
Poniatowskiego, nie zajęli pola bitwy poza Neyem i
Muratem. W każdym razie była to jedna z przyczyn, dla
których zatrzymał przy sobie gwardię. Na zadawane mu
pytania odpowiadał: „Że chce lepiej rozejrzeć się; że
właściwa bitwa, w której on sam weźmie udział, nie jest
jeszcze rozpoczęta; że walka długa będzie i zażarta; że
należy być cierpliwym; że czas jest podstawą i
zasadniczym składnikiem wszechrzeczy; że z obecnej
sytuacji żadnych jeszcze nie można wysnuwać
wniosków". A zapytawszy się o godzinę, dodawał:
„Jeszcze czas! Rozpocznę dopiero za dwie godziny!".
Lecz nie rozpoczął wcale. Przez cały niemal dzień
siedział lub przechadzał się powoli, nieco na lewo od
reduty zdobytej 5 września, nad brzegiem głębokiego jaru
z dala od bitwy, którą zaledwie mógł dostrzec, kiedy
przesunęła się poza wzgórza. Nie wyzbywał się apatii,
gdy znów mógł ją obserwować, równie obojętny
względem pułków nieprzyjacielskich, jak i względem
własnych szeregów. Wieści o zgonie najlepszych, naj-
dzielniejszych generałów przyjmował ze smutną rezy-
gnacją, bez żadnych jednak zewnętrznych objawów żalu.
Kilkakrotnie zrywał się i szedł brzegiem wąwozu, lecz po
chwili siadał znów bezsilny.
Wszyscy przyglądali mu się ze zdumieniem. Dotych-
czas w chwilach istotnie ważnych cesarz imponował
spokojną a niezmordowaną energią, lecz w owym pa-
miętnym dniu był to spokój bezładu, bierna i apatyczna
łagodność. Niektórzy mniemali, iż przygnębienie cesarza
było jedynie zwykłym u niego następstwem przeżytych
gwałtownych wzruszeń, inni wyobrażali sobie, że dusza
jego syta już była wszystkiego, nie wyłączając krwawych
wrażeń, jakich dostarczało pole bitwy. Inni jeszcze
twierdzili, że spokojna wytrwałość i zimna krew wielkich
ludzi wobec niebezpieczeństwa przeobraża się z wiekiem
w ociężałość i ślamazarność. Najgorliwsi motywowali
zachowanie się cesarza niezwykłą rozległością linii
bojowej, która domagała się stałego punktu zbornego dla
dostaw, raportów i odbioru zleceń i rozkazów. Inni
wreszcie — bardziej trafnie — przypisywali apatię
cesarza nadwątlonemu zdrowiu, rozpoczynającej się
ciężkiej i bolesnej, a tajonej chorobie.
Generałowie artylerii, którzy dziwili się również swojej
bezczynności, skorzystali skwapliwie z danego im
pozwolenia na współudział w walce. Niebawem zady-
miły się wszystkie wzgórza. Zagrało osiemdziesiąt dział.
Pierwsza ruszyła na armaty kawaleria rosyjska, lecz
wkrótce musiała cofnąć się poza piechotę.
W zwartych szeregach rosłych piechurów rosyjskich
pociski nasze orały krwawe i głębokie bruzdy. Lecz
mimo to pułki szły wciąż naprzód. Pod morderczym
ogniem naszych baterii padały od razu całe plutony. Na
próżno usiłowali żołnierze utrzymać ciągłość szeregów;
co chwila na stratowaną ziemię waliły się z jękiem coraz
to liczniejsze, straszliwe, okaleczałe postacie.
W końcu pułki zakołysały się i stanęły — bądź to, że na
widok tylu okropności owładnęło nimi uczucie grozy,
bądź też dlatego, iż w owej właśnie chwili Bagration
został raniony, a generałowie jego — wobec niepowo-
dzenia — nie umieli tak jak Napoleon operować rów-
nocześnie kilkoma korpusami, z zachowaniem zupełnego
ładu i jednolitości działania. Przez dwie godziny stał bez
ruchu ten bezduszny tłum, coraz gęstszym padając
trupem. Bitwa zamieniła się w rzeź. Kanonierzy nasi
pełni świadomego siebie męstwa patrzyli z podziwem na
bezmyślną, ślepą i zrezygnowaną odwagę hufców
rosyjskich.
Wreszcie znużenie ogarnęło zwycięzców. Gniewała ich
opieszałość tej walki armatniej. Zresztą dobywano już z
ładownic ostatnich naboi. Decydują się przeto wodzowie:
Ney rusza naprzód, rozciągając swoje prawe skrzydło tak,
aby obejść mogło co rychlej z lewej strony nowo
uformowaną kolumnę rosyjską. Davout i Murat atak
podtrzymują i szczątki korpusu Neya odnoszą zwy-
cięstwo nad szczątkami armii Bagrationa.
Walka cichnie na równinie, koncentrując się na wzgó-
rzach zajmowanych przez nieprzyjaciela i dookoła wiel-
kiej reduty atakowanej przez księcia Eugeniusza, a bro-
nionej uparcie przez centrum i prawe skrzydło rosyjskie
pod wodzą Barclaya.
Całe tedy prawe skrzydło francuskie — Ney, Davout i
Murat — odniósłszy zwycięstwo nad wojskami Bagra-
tiona i połową linii nieprzyjacielskiej, stanęło około
południa na wprost okaleczałego flanku armii rosyjskiej,
wprost szczerby, przez którą widać było pozostałe pułki
nieprzyjacielskie, pozbawione wszelkiej osłony tyły, a
nawet drogę ewentualnego odwrotu.
Zbyt słabi wszelako, żeby runąć do środka, poza po-
tężną jeszcze linię, trzej wodzowie domagają się jedno-
głośnie pomocy gwardii: „Młoda gwardia niechaj idzie za
nami! Niechaj tylko ukaże się i zluzuje nas na
wzgórzach! Wówczas my sami dokonamy dzieła!".
Wysłany do cesarza generał Belliard oświadcza: „Że z
zajmowanych przez nich pozycji dostrzec można wy-
raźnie trakt wiodący do Możajska, poza armią rosyjską;
że na trakcie tym widać oddalającą się zwartą kolumnę
uciekinierów, rannych i wozów; że należałoby wprawdzie
przebyć jeszcze wąwóz i zagajnik, o którym zapomnieli
snadź zbici z tropu generałowie rosyjscy, lecz że wszelkie
podjęte w tym kierunku usiłowania obfity wy-
dałyby plon, decydując nieodwołalnie o dalszych losach
wojny i armii nieprzyjacielskiej".
Cesarz jednak waha się, wątpi, wreszcie wysyła Bel-
liarda z powrotem, ponownego żądając raportu.
Zdziwiony i gniewny, generał powraca niebawem z
wiadomością: „Że nieprzyjaciel zdołał już rozejrzeć się
w sytuacji; że batalion jegrów — rozsypany w tyralierkę
— osłania już zagajnik; że pierzchnie wnet bezpowrotnie
niezwykle korzystna sposobność; że nie ma chwili do
stracenia, w przeciwnym zaś razie trzeba będzie stoczyć
drugą bitwę, żeby utrzymać wyniki pierwszej".
Lecz Bessičres, którego Napoleon wysłał był na wzgó-
rze w celach rozpoznawczych, upewnia: ,,że Rosjanie
cofnęli się w najlepszym ordynku na inną pozycję i że
zdają się przygotowywać gorliwie do ponownej walki".
Cesarz oznajmia wówczas Belliardowi, „że sytuacja nie
jest jeszcze dość jasna; że zanim pchnie w ogień swoją
rezerwę, pragnie rozejrzeć się lepiej na szachownicy".
Wyrażenie to powtarza kilkakrotnie, wskazując z jednej
strony na trakt moskiewski, którego nie zdołali jeszcze
zdobyć Polacy Poniatowskiego, z drugiej strony — na
tyły naszego lewego skrzydła, atakowane przez jazdę
nieprzyjacielską, wreszcie na wielką redutę, o którą
rozbijały się usiłowania księcia Eugeniusza.
Belliard przerażony powraca do króla i opowiada: „iż
niepodobieństwem jest wydostać od cesarza rezerwę; że
zastał Napoleona na tym samym miejscu w takim samym
stanie przygnębienia i apatii, z zapadniętą twarzą i
przygasłym wzrokiem; że cesarz robi wrażenie człowieka
chorego; że zdaje się być najzupełniej obojętnym na
wszystko, nawet na przebieg toczącej się bitwy".
Popędliwy i szorstki Ney niepohamowanym wybucha
wtedy gniewem: „Czyż po to uszliśmy tyle mil, aby
poprzestać na jednym pobojowisku? Co porabia cesarz
na tyłach armii? Czy sądzi, że tam doczeka się zwy-
cięstwa? Jaka jest jego rola w dzisiejszej bitwie? Skoro
nie chce osobiście prowadzić wojny, skoro nie jest już
generałem, jeno cesarzem, niechaj powraca raczej do
Tuileries, a nam pozostawi dowództwo".
Murat przyjął znacznie spokojniej raport Belliarda.
Przypomniał sobie, iż poprzedniego dnia, w czasie objaz-
du linii nieprzyjacielskiej, cesarz zsiadał kilkakrotnie z
konia i z czołem wspartym o działa, z przymkniętymi
oczyma — cierpiący stał bez ruchu. Wiedząc nadto, jak
dalece niespokojną i bezsenną była ubiegła noc, przery-
wana gwałtownymi napadami kaszlu i dreszczy, król
rozumiał, że znużenie oraz ujemny wpływ pierwszych
szarug jesiennych podcięły wyniszczony już organizm i
że w krytycznym momencie lotny geniusz cesarza był jak
gdyby przykuty do ziemi przez niemoc cielesnej powłoki
uginającej się pod potrójnym brzemieniem zmęczenia,
gorączki i choroby, która z wszystkich tych czynników
niewątpliwie najbardziej podcina zarówno fizyczne, jak
duchowe siły człowieka.
Nie brakło mu wszelako zewnętrznych podniet.
Wkrótce po odjeździe Belliarda, Daru — nagabywany
przez Dumasa, a zwłaszcza przez Berthiera — półgłosem
uwiadomił cesarza, iż wszyscy domagają się jednogłośnie
współudziału gwardii. „A czym wojować będę, jeśli
wypadnie stoczyć jutro drugą bitwę?" — odparł
Napoleon. Minister nie nalegał dłużej, zdumiony niepo-
miernie tym, że po raz pierwszy w życiu cesarz odkładał
do następnego dnia chwilę decydującą o dalszych jego
losach.
Tymczasem Barclay, na czele prawego skrzydła, sta-
wiał mężnie czoło księciu Eugeniuszowi, który natych-
miast po zajęciu Borodina przebył Kołoczę wprost wiel-
kiej reduty nieprzyjacielskiej. W tym zwłaszcza punkcie
Rosjanie pewni byli wygranej, ufni w spadzistość wzgó-
rza, w grząskie dno głębokich jarów, w nasze wyczer-
panie, w obronność szańców swoich, najeżonych
przeszło osiemdziesięciu działami, które okalały całą
redutę ognistym wieńcem. Lecz zawiodły wszystkie te
rachuby; niedostatecznymi okazały się wszelkie —
zarówno naturalne, jak sztuczne — środki obrony. Nagły
podmuch słynnej na świat cały „furii francuskiej" powiał
nad idącymi do szturmu żołnierzami Moranda. Reduta
została zdobyta, a Rosjanie zmuszeni do odwrotu.
Bohaterskiego tego czynu dokonało tysiąc ośmiuset
ludzi z 30 pułku pod wodzą generała Bonnamy.
Odznaczył się tam również Fabvier, ów adiutant Mar-
monta przybyły poprzedniego dnia z Hiszpanii; jako
ochotnik stanął na czele najbardziej wysuniętego ku
przodowi oddziału strzelców pieszych, jak gdyby chcąc
udowodnić wobec Wielkiej Armii, iż w chwilach naj-
większego niebezpieczeństwa żołnierze spoza Pirenejów,
ożywieni duchem współzawodnictwa, który rodzi boha-
terów, zawsze w pierwszym idą szeregu, obojętni na
śmierć i na rany.
Niebawem jednak padł ranny na szańcach zajętej
chwilowo reduty. Zwycięstwo trwało bowiem krótko,
bądź to wskutek zbytniego pośpiechu pierwszych sze-
regów napastniczych, bądź też wskutek opieszałości idą-
cych za nimi batalionów. Nad brzegiem wąwozu, które-
go głębina osłaniała z tej strony działa nieprzyjacielskie,
zatrzymało się podobno kilku naszych oficerów. Morand
stanął tedy sam jeden wobec wojsk rosyjskich. Dobie-
gała zaledwie dziesiąta. Z prawej strony — Friand go-
tował się dopiero do ataku na Siemionowskie; z lewej —
nie ukazały się jeszcze dywizje Gerarda i Broussiera oraz
gwardia włoska.
Zresztą atak ten nie powinien był przybrać takich
rozmiarów, chodziło bowiem jedynie o przytrzymanie
Barclaya w pobliżu reduty, gdyż według pierwotnego
planu cesarza bitwa miała rozpocząć się na prawym
skrzydle, a później dopiero zwrócić się ku lewemu
skrzydłu. Trudno dociec, dlaczego w chwili gdy doszło
do wykonania planów, cesarz zmienił je całkowicie, on
to bowiem, gdy tylko zagrały działa, jął słać do księcia
Eugeniusza oficera za oficerem, nagląc do coraz bardziej
stanowczej akcji.
Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, Rosjanie
tłumnie zewsząd nadbiegli. Kutaisow i Jermołow objęli
dowództwo; 30 pułk, sam jeden wobec całej armii, śmia-
ło ruszył na bagnety. Wkrótce jednak, pod naporem
stokroć liczniejszego nieprzyjaciela, zdziesiątkowany,
ustąpić musiał z reduty, pozostawiając na placu trzecią
część swoich żołnierzy oraz walecznego generała Bonna-
my, który padł przeszyty dwudziestu kulami. Rozzuch-
waleni zwycięstwem Rosjanie morderczy rozpętali
ogień. Dookoła reduty zawrzała wściekła walka; na niej
ześrodkowano cały wysiłek, całą znajomość sztuki
wojennej. W ciągu czterech godzin, pod gradem kul i
kartaczy, utrzymywali się Francuzi na stokach
straszliwego tego wulkanu. Działał na nich podniecająco
osobisty wpływ księcia Eugeniusza, ale przede
wszystkim, od lat zwycięscy, nie mogliby pogodzić się z
porażką.
Każda dywizja kilkakrotnie zmieniała generałów.
Wicekról biegał od jednej do drugiej, z prośbą lub
wymówką na ustach, dawne przypominając zwycięstwa.
Uwidomić kazał cesarza o grożącym mu niebezpieczeńst-
wie, lecz Napoleon odpowiedział: „Że w niczym nie
może mu dopomóc; że książę powinien raz jeszcze wytę-
żyć wszystkie siły i zdobyć redutę, gdyż od niej zawisły
losy całej bitwy". Wicekról gromadził więc już wszystkie
swoje pułki, aby generalny przypuścić szturm, gdy nagle
— na lewym jego skrzydle — wściekłe ozwały się
okrzyki.
Uwarow — to znaczy kilkutysięczny oddział kozaków i
dwa pułki jazdy — szarpał nasze odwody. Zaczynały
cofać się otoczone zewsząd szeregi. Lecz wicekról, przy
współudziale generałów Delzonsa i Ornano, odparł
wkrótce owe bardziej hałaśliwe aniżeli istotnie groźne
hufce nieprzyjacielskie, po czym stanął niezwłocznie na
czele wojsk swoich.
W tej samej chwili Murat — skazany na całkowitą
bezczynność wśród zajętej przez się równiny — po raz
czwarty wysłał do cesarza gońca z raportem o spus-
toszeniach, jakie szerzyli wpośród jego kawalerii Rosja-
nie oparci o reduty przeciwległe księciu Eugeniuszowi.
Prosząc o nadesłanie już tylko jazdy cesarskiej, upewnił,
iż przy tej pomocy obejdzie warowne te wzgórza, a
wybiwszy załogę, zatknie na szańcach zwycięski sztan-
dar francuski.
Cesarz, skłonniejszy tym razem do ustępstw, przywołać
kazał Bessičresa, który piastował godność szefa konnej
jego gwardii. Lecz marszałek, wysłany z rozkazu cesarza
w kierunku toczącej się walki, powrócił dopiero po
upływie godziny. Napoleon czekał cierpliwie, nie
powtarzając rozkazu, a marszałka przywitał przyjaznym
uśmiechem, spokojnie wysłuchał złożonego przezeń ra-
portu, wreszcie napomknął o Muracie i o przyobiecanych
posiłkach, dozwalając marszałkowi działać według włas-
nego rozeznania.
Lecz było już poniewczasie! Od tej chwili wątpliwym
się stało rozgromienie całej armii rosyjskiej, a może i
zajęcie całej Rosji, chodziło już tylko o utrzymanie się na
polu walki. Kutuzow zdołał opamiętać się i stosownie się
przygotować: trudniejsze do zdobycia pozycje zostały
umocnione, a liczna jazda rosyjska zalała całą równinę.
Tym sposobem, na oczach Neya i Murata, formował się
po raz trzeci lewy flank nieprzyjacielski. Murat
przywołuje wówczas jazdę poległego w poprzednim
starciu Montbruna. Dowództwo obejmuje generał Cau-
laincourt, a widząc, że adiutanci nieszczęsnego
Montbruna opłakują go rzewnymi łzami, woła: „Za mną,
wiara! Milszą mu będzie zemsta aniżeli łzy!"
Król wskazuje generałowi nowy flank nieprzyjacielski,
który zepchnąć należy w gardziel wąwozu prowa-
dzącego do wielkiej baterii, a podczas gdy lekka jazda
nacierać będzie na Rosjan, on — Caulaincourt — na
czele swoich kirasjerów zwróci się nagle na lewo i za-
atakuje tyły tej straszliwej reduty, której działa dzie-
siątkują jeszcze wojsko wicekróla.
Caulaincourt odpowiada: „Będę tam zaraz żywy lub
umarły!" — i rusza niezwłocznie, depcąc i tratując sze-
regi nieprzyjacielskie. Po czym zwraca się nagle na
lewo, po krótkiej walce wdziera się pierwszy do wnętrza
krwawej reduty i pada ugodzony kulą, okupując śmiercią
swoją zdobycz.
Uwiadomiono natychmiast cesarza o zwycięstwie i o
niepowetowanej stracie, jaką poniosła armia. Wielki
koniuszy dworu, brat nieszczęsnego generała, słuchał w
milczeniu; zrazu ugiął się pod ciosem żałobnej wieści,
potem zaciął się w bólu i gdyby nie łzy spływające po
ogorzałych policzkach, sądzić by można, iż obojętnym
był jeno słuchaczem. Szczerze zmartwiony cesarz zawo-
łał do niego: „Wszak słyszałeś pan wszystko? Może
chcesz usunąć się stąd?" Lecz w tej samej chwili trzeba
było ruszyć przeciwko nieprzyjacielowi; wielki
koniuszy, zamiast odpowiedzi, milcząc uchylił tylko
kapelusza na znak podzięki i odmowy i pozostał przy
boku cesarza.
Podczas gdy kawaleria nasza atakowała tyły reduty,
wicekról na czele niezmordowanej piechoty swojej nie-
dalekim już był szańców. Nagle umilkły strzały, roz-
wiały się kłęby czarnego dymu i połyskliwa stal
pancerzy kirasjerów rozbłysła na wałach. Od krwi
czerwona, reduta dostała się nareszcie w ręce Francu-
zów! Wicekról spieszy tam, by podzielić triumf, dokoń-
czyć walki i umocnić się na tej pozycji. Lecz mimo
porażki Rosjanie wznawiali po kilkakroć uporczywą
walkę. Pobici — wracali znów pod wodzą swoich gene-
rałów — nieutrudzeni, groźni, gęstym ścieląc się trupem
u stóp szańców, które własnymi usypali dłońmi. Na
szczęście ostatnia kolumna rosyjska dotarła do Sie-
mionowskiego i do wielkiej reduty bez armat: okoliczne
jary i wąwozy opóźniły zapewne pochód artylerii. Bel-
liard zdołał wytoczyć tylko trzydzieści dział, które jed-
nak tak morderczym zionęły ogniem, że piechota
nieprzyjacielska w popłochu cofnęła się czym prędzej,
pozostawiając wielu zabitych i rannych. Murat i Belliard
opowiadali później, iż w owym momencie pomoc dzie-
sięciotysięcznego korpusu piechoty byłaby zapewniła im
niewątpliwie zupełne i świetne zwycięstwo, lecz że roz-
porządzając jedynie przetrzebioną już znacznie kawa-
lerią, musieli stanąć wpół drogi, szczęśliwi, że utrzymali
pole walki.
W znacznej mierze przyczynił się również do zwycię-
stwa Grouchy, który wielokrotnie atakował wielką redutę
z lewego flanku i oczyścił równinę, nie szczędząc krwi
ani ofiar. Lecz i on także nie mógł ścigać szczątków
wojska rosyjskiego: mroczne jary, a poza nimi warowne
reduty, osłaniały odwrót nieprzyjacielski. W redutach
tych trzymali się Rosjanie aż do nocy, z rozpaczliwym
uporem broniąc ostatkiem sił drogi do Moskwy, świętej i
prastarej stolicy carów, serca i spichlerza Rosji.
Z wysokości tych drugich wzgórz ostrzeliwali usilnie
opuszczone przez siebie pozycje. Wicekról zmuszony był
ukryć osłabłe i przetrzebione szeregi swoje w jamach i
wykrotach oraz poza zburzonymi na poły szańcami.
Klęcząc w cieniu tych niekształtnych parapetów, żołnie-
rze nasi spędzili w ten sposób kilka godzin pod wzmożo-
nym ogniem nieprzyjacielskim.
Mniej więcej około wpół do czwartej ucichła wrzawa
tego ostatniego zwycięstwa. A było ich kilka. Bo w ciągu
pamiętnej onej bitwy każdy korpus walczył i zwyciężał
osobno, lecz nie poparty w odpowiednim momencie, nie
mógł przewagi swej wyzyskać i cofać się musiał w pół
drogi, zdziesiątkowany i krwawy. Usunięto wszakże po
trochu najgłówniejsze przeszkody. Strzały coraz rzadsze
były i coraz cichsze. Zewsząd nadciągali oficerowie. Po
zawziętej walce zwyciężyły wreszcie korpusy
Poniatowskiego i Sebastianiego. Nieprzyjaciel nowe sy-
pał szańce — na nowej, obronnej pozycji. Dzień miał się
ku końcowi, amunicja nasza wyczerpana była, bitwa
ukończona.
Wówczas, po raz trzeci, stanął przed cesarzem generał
Belliard. Cierpienia Napoleona zdawały się wzmagać
coraz bardziej. Z trudem dosiadł konia i skierował się
powoli ku siemionowskim wzgórzom, nad którymi,
mimo
zwycięstwa, przelatywały jeszcze roje kul i kartaczy
nieprzyjacielskich.
Wszelako ani złowieszcze odgłosy wojny, ani nie wy-
gasły jeszcze zapał Neya i Murata nie zdołały wyrwać go
z odrętwienia, głos miał osłabły, ruchy ociężałe. Dopiero
widok szeregów rosyjskich i przeciągły świst kul
podziałał nań ożywczo. Z bliska obserwować jął ostatnią
ich pozycję i wyraził chęć zdobycia jej. Lecz Murat,
ukazując na wybite niemal doszczętnie pułki nasze,
oświadczył, iż nic nie wskóra bez pomocy gwardii, na co
znów Bessičres, który nie omieszkał nigdy podkreślić
wartości i znaczenia doborowego tego żołnierza, odparł z
naciskiem: „że zważyć należy znaczną odległość,
dzielącą nas od korpusów zapasowych i od ojczystej
ziemi; że obowiązkiem naszym jest oszczędzać i chronić
tę garstkę żołnierzy, która strzec ma całości i
bezpieczeństwa osoby cesarskiej". A ponieważ dobiegała
piąta, Berthier dodał: „że jest za późno, że nieprzyjaciel
zdążył już okopać się w ostatniej pozycji i że ponowna
ofiara kilku tysięcy istnień ludzkich byłaby bezcelowa".
Cesarz poparł wtedy gorąco zdanie obu marszałków, a
zaleciwszy zwycięzcom ostrożność i umiarkowanie,
ściągnął cugle i zawrócił ku namiotom swoim, które
wznosiły się w cieniu zdobytej przed dwoma dniami
baterii, a przed którymi przesiedział cały prawie dzień
jako milczący świadek poszczególnych epizodów tej
krwawej walki.
W powrotnej drodze z Siemionowskiego przywołać
kazał Mortiera i polecił mu „poruszyć nareszcie młodą
gwardię, nie przekraczając jednak wąwozu, który dzieli
nas od pozycji rosyjskiej". Dodał po chwili: „iż jedynym
jego życzeniem jest utrzymanie pola walki; że niczego
więcej nie pragnie i niczego nie żąda." Wkrótce przywo-
łał go znów, zapytując: „Czy dobrze zrozumiał, o co cho-
dzi?", nawołując raz jeszcze do rozważnej i oględnej
akcji, a przede wszystkim do utrzymania pola walki. W
godzinę później powtórzył rozkaz, zabraniając surowo:
„atakować lub cofać się bez względu na warunki i
okoliczności".
Kiedy znalazł się w swoim namiocie, do cierpień i do-
legliwości fizycznych gnębiących cesarza przyłączył się
niebawem głęboki smutek. Oglądane przed chwilą pobo-
jowisko, wymowny dowód straszliwych obustronnych
zapasów, okropną głosiło prawdę: owo zwycięstwo —
tak długo oczekiwane, tak drogo okupione — niezupeł-
nym było i nieowocnym. Czyż on to istotnie, on, który
zawsze i we wszystkim starał się i umiał wykorzystać
każdą pomyślniejszą okazję, obojętnym i chłodnym
wzrokiem spoglądał na ostatni łaskawy uśmiech szczod-
rego dotychczas losu?!
W rzeczy samej straty były niezmierne, przenoszące
stokrotnie zyski i korzyści. Posępny cień żałoby padł na
najbliższe otoczenie cesarza: opłakiwano braci, krew-
nych i przyjaciół, gdyż śmierć chłodną położyła dłoń na
najdostojniejsze głowy. Padło czterdziestu trzech gene-
rałów, zabitych lub ciężko rannych! Ileż bólu i łez dla
Francji, a triumfu i radości dla wrogów naszych! Jak
niebezpieczny temat do rozmyślań dla Niemiec! Toteż
zarówno w szeregach, jak i pod purpurą namiotów ce-
sarskich posępna zapanowała cisza.
Umilkli nawet pochlebcy. Ci zaś, których cesarz przy-
wołać kazał — Dumas i Daru — słuchali w milczeniu
wywodów Napoleona, lecz ich zachowanie, utkwiony w
ziemię wzrok i ponurość wymowniejsze były od słów.
Mimo późnej godziny — minęła już dziesiąta — nie-
strudzony Murat raz jeszcze domagał się od cesarza po-
mocy konnej gwardii: „Armia nieprzyjacielska, rozpro-
szona i zdezorganizowana, przeprawia się co prędzej
przez Moskwę; należałoby więc zaskoczyć ją znienacka i
dokonać rozpoczętego dzieła!" Lecz cesarz odmówił
stanowczo, tonem nie dopuszczającym żadnej repliki,
następnie zaś podyktował biuletyn ubiegłego znojnego
dnia.
Ci, którzy towarzyszyli mu nieodstępnie, ujrzeli wów-
czas, jak dalece ten zwycięzca tylu narodów osłabiony
był i chory, jak bardzo zbiła go z nóg silna gorączka,
przede wszystkim zaś powrót ciężkiej i niezmiernie
bolesnej choroby, jaka wzmagała się zawsze wskutek
zbyt gwałtownego ruchu i zbyt silnych wrażeń. Szeptem
przypominano sobie zdania wypowiedziane, a raczej na-
pisane we Włoszech przed piętnastu laty: „Zdrowie
niezbędne jest dla żołnierza i nic nie może go zastąpić!",
oraz okrzyk spod Austerlitz, niestety! proroczy:
„Ordener już jest zużyty! Żołnierzem można być do
pewnego tylko wieku. Ja sam, za lat sześć,
prawdopodobnie niezdatny już będę na wodza!"
W ciągu nocy Rosjanie zakłócali kilkakrotnie posępną
i głuchą ciszę. Nazajutrz rano doszło nawet do starcia
tuż obok namiotów cesarskich; stara gwardia chwycić
musiała za broń, co, wobec świeżego zwycięstwa, zakra-
wało po prostu na drwiny i obelgę. Armia nasza, a właś-
ciwie tylko forpoczty stały bez ruchu do południa, osła-
niając niosących ratunek rannym i konającym. Rannych
było przeszło dwadzieścia tysięcy. Niesiono ich dwie
mile wstecz, do Kołockiego Monastyru.
Naczelny chirurg Larrey wezwał do pomocy wszyst-
kich bez wyjątku lekarzy pułkowych, nadciągnęły rów-
nież ambulanse, lecz wszystkiego było mało. Po wojnie
już Larrey skarżył się w dłuższym sprawozdaniu, iż nie
pozostawiono mu ani jednego regimentu dla dostawy
rzeczy najniezbędniejszych z okolicznych wiosek.
Cesarz objeżdżał wówczas pobojowisko — straszliwe,
grozą przejmujące. Każdy najdrobniejszy nawet szczegół
potęgował bezbrzeżny smutek wiejący z tej wielkiej,
szeroko rozwartej mogiły: chłód, szare niebo, plusk
deszczu, szum gwałtownej jesiennej wichury, zgliszcza
domostw i zabudowań gospodarczych, stratowana ziemia
pokryta najróżnorodniejszymi szczątkami, daleko na
widnokręgu — smutna i ciemna zieleń lasów północy,
wszędzie, pomiędzy stosami krwawych, okaleczałych
trupów błąkające się sylwetki żołnierzy, którzy prze-
trząsali nawet tornistry poległych kamratów, szukając
bodaj okruchów jakiejkolwiek strawy, wszędzie okropne,
poszarpane rany, gdyż kule rosyjskie większe są od
naszych, wszędzie, na biwakach, na wpół wygasłe ognis-
ka i głucha, żałobna cisza, w której słychać było jeno
ciężkie westchnienia!
Dokoła sztandarów i orłów pułkowych tuliła się szczu-
pła garstka żołnierzy oraz kilku zaledwie oficerów i
podoficerów. Odzież ich poszarpana na strzępy, czarna
od prochu, krwią zbryzgana. A jednak — mimo łach-
manów, nędzy i rozpaczy — dumnie i hardo wznosiły się
wszystkie głowy; na widok cesarza zadźwięczały nawet
okrzyki, lecz mniej liczne i cichsze niż zwykle, gdyż w
łonie tej nie zwyciężonej dotychczas armii każdy zdawał
sobie doskonale sprawę z sytuacji i trafnie oceniał
przebieg i znaczenie wypadków.
I nie mylili się żołnierze nasi: na tylu rannych i po-
ległych nieprzyjaciół było zaledwie ośmiuset jeńców.
Wiadomo zaś, że liczbą pojmanych jeńców mierzono od
dawien dawna rozmiary zwycięstwa lub klęski. Piętrzące
się zewsząd stosy trupów były raczej dowodem
męstwa zwyciężonych aniżeli przewagi zwycięzców.
Skoro reszta armii nieprzyjacielskiej cofała się w
porządku, dumna i bynajmniej nie znękana porażką,
jakaż była istotna wartość zdobytego pola bitwy? Wobec
obszaru niezmiernych przestrzeni, czym była dla Rosjan
utrata niewielkiego kęsa ziemi?
Dążąc śladem Napoleona, po krwawym podłożu ze-
sztywniałych zwłok ludzkich, koń jednego z członków
świty cesarskiej trącił kopytem konającego żołnierza,
dobywając z piersi rannego ostatni jęk bólu i męki.
Cesarz, dotąd równie ponury i milczący, jak ponurym i
milczącym było odniesione przezeń zwycięstwo, zgnę-
biony nadto doszczętnie okropnym widokiem tylu i ta-
kich ofiar, nagle wybuchnął gniewem i żalem, nakazując
otoczyć dogorywającego żołnierza najtroskliwszą opieką.
Ażeby ułagodzić wzburzenie cesarza, któryś z oficerów
zauważył, że ranny nie był Francuzem, ale Rosjaninem.
Lecz Napoleon odparł porywczo: „Że po bitwie nie ma
już wrogów — jeno są ludzie!" Po czym rozesłał towa-
rzyszących mu oficerów wszędzie, skąd tylko dochodziły
żałosne, bólem drgające nawoływania.
Rannych było najwięcej na dnie mrocznych jarów,
dokąd zostali zepchnięci lub też dokąd dowlekli się z
trudem szukając schronienia przed wojskiem nieprzy-
jacielskim i szalejącą, na równinie wichurą. Jedni, naj-
młodsi, wspominali z jękiem imię ojczyzny lub matki,
inni oczekiwali śmierci z niewzruszonym spokojem lub
też z drwiącym uśmiechem na ustach, nie prosząc o ra-
tunek i nie skarżąc się, jeszcze inni błagali, aby dobić ich
natychmiast i skrócić im niewypowiedziane męki po-
wolnego konania. Mijano jednak czym prędzej tych
nieszczęśników, których nic już i nikt nie mógł uratować.
Jeden z nich, najbardziej okaleczały (urwane miał obie
nogi i prawą rękę), taki był jeszcze silny, tak dalece pełen
nadziei, a nawet wesołości, że postanowiono ocalić go
koniecznie. Podczas przenosin biedak skarżył się na ból
w nieobecnych członkach: objaw nader częsty u kalek, a
który zdaje się przemawiać za niepodzielną władzą duszy
w dziedzinie wrażeń i uczuć, z całkowitym pominięciem
praw cielesnej powłoki.
Widziano Rosjan czołgających się z trudem ku bardziej
spiętrzonym stosom trupów, wśród których w rozpaczy
szukali schronienia. Podobno jeden z nich ukry-
wał się przez kilka dni we wnętrznościach konia
powalonego odłamkiem granatu i żywił się końskim
ścierwem. Inni, umocowawszy jako tako strzaskaną nogę
przy pomocy kija, bez jęku, bez skargi, widmom podobni
posuwali się o lasce ku najbliższym wioskom lub do-
mostwom.
Być może, iż z dala od szeregów bratnich nie spodzie-
wali się litości ani miłosierdzia; niewątpliwie jednak,
jako bardziej zahartowani wskutek ciężkich warunków i
ostrego klimatu, odporniejsi byli na ból aniżeli Francuzi,
mniej wrażliwi zarówno fizycznie, jak i duchowo.
Podczas tej smutnej rewii, łaknąc bodaj odrobiny złud-
nej nadziei, na próżno kazał cesarz przeliczyć po raz
wtóry pojmanych jeńców i zebrać kilka zagwożdżonych
lub pogruchotanych dział: siedmiuset kilkudziesięciu
jeńców i niespełna dwadzieścia niezdatnych do użytku
armat stanowiło jedyne trofea tego niepełnego zwy-
cięstwa!
Równocześnie śladem tylnych straży rosyjskich Murat
dążył drogą prowadzącą do Możajska. Rosjanie cofali się
w największym porządku, nie zostawiając za sobą nic:
ani ludzi, ani wozów, ani nawet odzieży. Zmarli grzebani
byli niezwłocznie, mimo pośpiechu, gdyż lud rosyjski
otacza nieboszczyków najgłębszą czcią i posza-
nowaniem.
Ujrzawszy w oddali Możajsk, Murat sądził, iż miasto
jest już w jego mocy, zaprosił tam nawet cesarza na
nocleg. Lecz tylne straże rosyjskie najniespodziewaniej
rozłożyły się pod murami miasta, poza którym — na
dość znacznej wyniosłości — widniała reszta armii ro-
syjskiej. Kutuzow osłaniał tym sposobem drogę do Mos-
kwy i drogę do Kaługi.
Zachowanie się Rosjan dumne było i wyzywające, jak
w przededniu bitwy. Z wrodzoną mu gwałtownością
Murat rozpoczął akcję natychmiast.
Niebawem jednak poniósł nową, a dotkliwą stratę:
podczas rekonesansu lewego skrzydła nieprzyjacielskie-
go raniony został nieodstępny i długoletni towarzysz
króla, generał Belliard. Istotnie, z tej strony pozycja
rosyjska mniej była obronna, łatwiejsza do zdobycia, lecz
Murat atakował jeno zapalczywie front nieprzyjacielski,
na nic więcej nie zwracając uwagi.
Co się zaś tyczy cesarza, to przybył on pod Możajsk
dopiero w nocy, wiodąc za sobą nieliczne szeregi. Był
jeszcze bardzo chory i osłabiony, w takiej pogrążony
zadumie, że zdawał się nie widzieć i nie słyszeć nic: ni
jęków, ni wrzawy, ni dolatujących aż do niego pocisków.
Zatrzymano go, ukazując mu tylną straż nieprzyjacielską,
która broniła dostępu do miasta, a nieco dalej migotliwy
blask ognisk pięćdziesięciotysięcznej armii. Stanowisko
zajęte przez nieprzyjaciela potwierdzało raz jeszcze
niedostateczność odniesionego zwycięstwa oraz ufność,
jaką Rosjanie we własne pokładali siły. Lecz cesarz
spoglądał na wszystko jakimś tępym, przygasłym
wzrokiem; obojętnie wysłuchał raportów, żadnej nie
dając dyrektywy, i cofnął się na nocleg do pobliskiej
wioski, leżącej w promieniu strzałów nieprzyjacielskich.
Zmogła go rosyjska jesień. Gdyby nie ona, może na
polu bitwy pod Moskwą zawładnęlibyśmy całym tym
państwem, jej przedwczesna srogość przyszła w pomoc
Rosjanom. Objawiła się już 6 września, w przeddzień
wielkiej bitwy. Zerwał się groźny huragan, który na
wskroś przeniknął Napoleona. W noc przed decydującą
rozprawą trawiła go silna gorączka, mącąc spokój ducha i
umysłu, i dlatego tak był wycieńczony podczas walki.
Cierpienie to, w połączeniu z innym, jeszcze okrutniej-
szym, pętało jego ruchy i przez najbliższych pięć dni
trzymało w okowach jego geniusz; te okoliczności
ocaliły Kutuzowa od zupełnej klęski pod Borodino i dały
mu czas na zebranie resztek armii i uchronienie ich przed
naszym pościgiem.
Rankiem 9 września dzienny brzask szeroko oświetlił
rozwarte bramy Możajska; nieco poza miastem tylne
straże nieprzyjacielskie strzegły jeszcze wzgórz, które
zajmowała poprzedniego dnia armia Kutuzowa. Wojska
nasze wtargnęły do miasta. Niektóre pułki natychmiast
ruszyły w dalszą drogę śladami Rosjan, inne zaś szukały
wytchnienia i strawy, pilnie przetrząsając strychy i piw-
nice. Ale miasto opustoszałe było, z wszelkich ogołocone
zapasów. Po domach walały się jeno trupy, które wy-
rzucano oknami, aby zapewnić sobie przynajmniej dach
nad głową — i konający, których w jednym gromadzono
miejscu.
Rannych było tylu, że Rosjanie nie śmieli podpalić
miasta. Lecz ta ich ludzkość nie ostała się na widok
pierwszych szeregów francuskich; huknęły strzały, po-
sypały się bomby i kartacze, niecąc pożar wśród drew-
nianych przeważnie domostw i zabudowań.
Znaczna liczba rannych zginęła w płomieniach.
Podczas gdy usiłowano opanować rozszalały żywioł,
pięćdziesięciu woltyżerów z 33 pułku jęło piąć się pod
górę stokiem wyniosłości, zajętej jeszcze przez jazdę i
artylerię nieprzyjacielską. Armia francuska spoglądała ze
zdumieniem spod murów Możajska na tę garstkę
śmiałków, którzy na tym odsłoniętym stoku porywali się
na kilkutysięczną konnicę rosyjską. Jakoż ziściły się
wkrótce obawy nasze! Parę szwadronów nieprzyjaciels-
kich otoczyło zewsząd woltyżerów, a jakkolwiek spraw-
ny i wyćwiczony był to żołnierz, z wojną obyty, jakkol-
wiek w mgnieniu oka uszykowali się w czworobok og-
niem ziejący, bagnetami najeżony — było ich tak mało
wpośród tak rozległej równiny i tak wielkiej liczby ludzi
i koni, że niebawem znikli zupełnie z oczu.
Okrzyk bólu i zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi!
Oficerowie i żołnierze chciwie śledzili każde poruszenie
nieprzyjaciela, starając się odgadnąć, jaki będzie los
nieszczęsnych kamratów. Jedni przeklinali odległość
dzielącą ich od pola walki i bieżyć chcieli z odsieczą,
inni nabijali machinalnie broń lub wysuwali bagnety,
groźnym wzrokiem w dalekiego godząc wroga, inni
wreszcie — niepomni odległości — głośno udzielali rad
i dodawali otuchy. Wszystkie źrenice bądź to gorzały
gorączkowym blaskiem, bądź też mętniały i gasły jak
oczy konających.
Smugi dymu unoszące się ponad skłębionym tłumem
walczących przedłużyły chwile bolesnej trwogi i niepo-
koju. Rozległy się głosy, że nasi strzelają, że bronią się
jeszcze mimo wściekłego naporu tylekroć liczniejszych
wrogów. Istotnie, w owym momencie z ręki komendanta
woltyżerów padł dowódca jednego ze szwadronów
rosyjskich. Strzał był odpowiedzią na wezwanie do pod-
dania się. Upłynęło jeszcze kilka minut i przeciągły
okrzyk radości i podziwu wzbił się ku niebu. Konnica
rosyjska, zdumiona zuchwałym oporem, morderczym
prażona ogniem — powoli jęła ustępować i cofać się.
Zwyciężyła garstka bohaterskich szaleńców, utrzymując
się na ogromnym polu bitwy.
Gdy tylko Rosjanie dostrzegli, że wojska nasze przy-
gotowują się do ataku na całej linii, znikli bez śladu, tak
jak po bitwach pod Witebskiem i Smoleńskiem.
Szczególny ten odwrót tym dziwniejszy był, że nie zdą-
żyło jeszcze przebrzmieć echo świeżej i krwawej klęski.
Wielka Armia stanęła na rozstaju dróg do Moskwy i do
Kaługi, po czym Murat i Mortier ruszyli na wszelki
wypadek ku Moskwie.
11 września w pobliżu Krymskoje ukazały się ponow-
nie hufce rosyjskie, w nader obronnej pozycji. Kutuzow
bowiem, tak jak Barclay, większą zwracał uwagę na teren
aniżeli na nieprzyjaciela. Początkowo książę Treviso
przekonał był Murata o niemożebności jakiejkolwiek
akcji; wkrótce jednak woń dymu i prochu upoiła króla.
Lekkomyślnie wysiał w ogień piechotę Dufoura i
Mortiera. Były to szczątki dywizji Frianda oraz młoda
gwardia. Legło tam bezowocnie dwa tysiące ludzi z ba-
talionów rezerwowych, tak nierozważnie oszczędzanych
w dniu bitwy. Mortier — wściekły i zrozpaczony —
uwiadomił listownie cesarza, iż nie myśli słuchać nadal
rozkazów Murata.
Generałowie przednich straży listownie porozumiewali
się z Napoleonem. Cesarz, zmuszony pozostać w
Możajsku wskutek silnej gorączki, w ciągu trzech dni nie
opuszczał mieszkania, osłabły i chory, uginając się pod
brzemieniem troski i spraw wszelkiego rodzaju. Katar i
chrypka pozbawiły go zupełnie głosu. Zmuszony
wydawać rozkazy i zlecenia wielu ludziom jednocześnie,
pisał je na świstkach papieru, a w razie jakichś trudności
porozumiewał się na migi. Gdy jednak Bessiéres
wymieniać zaczął kolejno wszystkich generałów
ranionych podczas bitwy, cesarz pod wpływem gwał-
townego wzruszenia odzyskał nagle głos i krzyknął:
„Osiem dni pobytu w Moskwie, a wyzdrowieją
wszyscy!"
Jakkolwiek Napoleon zawsze przywiązywał niezmierną
wagę do zajęcia tej stolicy, krwawe, a tak mało owocne
zwycięstwo pod Borodino podkopało rachuby jego i
nadzieje. Najlepszym dowodem istotnych uczuć cesarza
są instrukcje, dane Berthierowi dla marszałka Victora, w
dniu 11 września: „Nieprzyjaciel w serce ugodzony, nie
myśli już o igraszkach. Proszę więc uwiadomić księcia
Belluno, że skierować ma czym prędzej na Smoleńsk
zapasowe bataliony, szwadrony, artylerię, nawet
pojedynczych ludzi, aby podążyć stamtąd w razie
potrzeby do Moskwy".
Wśród tych cierpień ciała i duszy, które cesarz starannie
ukrywał przed armią, dotarł do niego Davout. Choć chory
sam i raniony, prosił raz jeszcze o powierzenie
mu dowództwa przednich straży; upewniał, że maszero-
wać będzie dniem i nocą, że doścignie nieprzyjaciela i
zmusi go do bitwy, nie szafując wszelako — tak jak
Murat — życiem i siłami żołnierzy. Lecz zamiast odpo-
wiedzi, Napoleon wychwalać jął przesadnie waleczność i
nie gasnący zapał swojego szwagra.
Przed chwilą właśnie doszły go wieści o ponownym
ukazaniu się armii nieprzyjacielskiej, która wbrew prze-
widywaniom i obawom cesarza nie cofała się w kierunku
Kaługi, lecz w kierunku Moskwy, i niedaleko już była
stolicy. Imię Moskwy i związane z nią nadzieje dodały
cesarzowi sił i otuchy, tak że rankiem 12 września mógł
już wyruszyć z Możajska śladem naszych przednich
straży.
IV
MOSKWA
esarz rosyjski nie wystąpił przeciw swoim
wrogom jako wojownik, ale jego wewnętrzna
polityka w rdzennie rosyjskich i nowo
nabytych prowincjach oraz wydane w Po-
łocku proklamacje do wojska, do mieszkań-
ców Moskwy i do narodu niezwykle umiejętnie zastoso-
wane były do ludzi i miejscowości, ujawniały dużą dozę
energii i głęboką znajomość ludzkiego serca.
Na Litwie, bądź to wskutek pośpiechu, bądź też z wy-
rachowania — nic nie zburzono, niczego nie tknięto. Na
Białorusi — wcześniej już przyłączonej do imperium i
nawykłej poniekąd do niewoli pod łagodnymi rządami —
bez przymusu ani trudu pociągnięto za sobą ludzi, a wraz
z nimi wszelkie mienie ruchome.
W rdzennej Rosji natomiast, gdzie wszystko współ-
działało z rządem — religia, patriotyzm, ciemnota i prze-
sądy — nie dość, że mieszkańcy cofać się musieli razem
z wojskiem, ale wszystko, czego nie można było zabrać
albo zużytkować niezwłocznie — całkowitej ulegało za-
gładzie. Mężczyźni nie objęci poborem — wchodzili w
skład milicji lub też luźnych oddziałów kozackich.
Nieprzyjaciel zagrażał w owym czasie środkowym gu-
berniom cesarstwa, Moskwa więc winna była świecić
przykładem. Stolica ta, słusznie nazwana przez poetów
„Moskwą złotych kopuł", była rozległym i dziwacznym
zbiorowiskiem dwustu dziewięćdziesięciu pięciu cerkwi i
kościołów oraz tysiąca pięciuset pałaców magnackich
wraz z ogrodami i zabudowaniami. Pałace te i ogrody,
przeplatane drewnianymi dworkami, a nawet chatami o
słomianych strzechach, rozrzucone były na przestrzeni
kilku mil kwadratowych falistego terenu. Wszystkie tu-
liły się pod opiekuńcze skrzydła wysokiej trójkątnej
fortecy, okolonej podwójnymi murami, w których obrą-
bie mieściły się: kilka pałaców i cerkwi, nieuprawne,
kamieniste ugory i obszerny bazar, dzielnica kupiecka,
niewyczerpana skarbnica wszelkiego rodzaju bogactw i
dostatków.
Gmachy te, pałace, nawet sklepy błyszczały z dala
warstwą polerowanej i barwionej stali. Niezliczone cer-
kwie o mnogich złotych kopułach, na których szczycie
rysowała się kula ziemska, potem półksiężyc, a nad nim
krzyż, wiernym były odbiciem dziejów tego ludu: naj-
pierw Azja i wierzenia Wschodu, zrazu zwycięskie, po-
tem zwyciężone, następnie półksiężyc Mahometa,
wreszcie krzyż Chrystusowy.
W słonecznym świetle wspaniałe to miasto skrzyło się
tysiącem barw i odcieni, tęczowymi migotało blaski.
Olśniony podróżnik w niemym stawał zachwycie. W pa-
mięci jego odżywały cuda czytanych w dzieciństwie
baśni wschodnich. W obrębie miasta wzmagał się nieba-
wem podziw uważnego obserwatora. Szlachta przyjęła
niemal bez wyjątku zwyczaje, obyczaje i języki współ-
czesnej Europy, mody jej i stroje. Kupcy natomiast i lud
zachowali wiernie długie brody ojców i dawne bogate
wschodnie szaty. Ta sama różnorodność odzwierciedlała
się w budynkach, we wszystkim jednak widna była
domieszka cech lokalnych, nader wyraźnych, nieco
prymitywnych — jak przystało tym dalekim ziemiom.
Członkowie najsłynniejszych rodów rosyjskich, oży-
wieni duchem obywatelskim, wiedli tam patriarchalny
żywot, z dala od dworu i jego intryg. Toteż niechętnie
przebywali władcy w tym „sercu Rosji", w tym gnieź-
dzie chwały i centrum handlu — wśród szlachty, która
usuwała się do pewnego stopnia spod ich władzy, a z
którą musieli liczyć się dla różnych powodów.
Mus jedynie przywiódł Aleksandra do Moskwy. Po-
przedzony proklamacjami, niecierpliwie oczekiwany
przez ogół, ukazał się najpierw wśród zgromadzonej
licznie szlachty i arystokracji. Wszystko w harmonijną, a
imponującą zlewało się całość: dobór zgromadzenia,
mówca oraz uchwalone wnioski i rezolucje. Zaledwie
bowiem przebrzmiały ostatnie słowa cesarza, donośny,
wzruszenia pełen okrzyk wyrwał się ze wszystkich
piersi: „Najjaśniejszy Panie — wołano zewsząd — żądaj,
czego chcesz! Bierz wszystko! Wszystko ci dajemy!"
Aleksander zwrócił się następnie z krótką przemową do
kupców. Kazał odczytać im proklamacje, w której
Napoleon opisany był „jako przeniewierca, jako Moloch,
który ze zdradą w sercu a kłamaną szlachetnością na
ustach przybywał, aby zetrzeć imię Rosji z powierzchni
świata".
Na dźwięk owych słów gniew odmalował się na
wszystkich męskich, czerstwych twarzach, które dzięki
długim brodom miały w sobie coś jednocześnie antycz-
nego, majestatycznego i dzikiego. Groźnie zaciśnięte
pięści, płonące oczy, przytłumione okrzyki i głuchy po-
mruk malowały dosadnie uczucia zgromadzonych. Uch-
walono natychmiast rezolucję. Wybrany przez kupców
przewodniczący nie zawiódł ogólnego zaufania: pierw-
szy zdeklarował sumę pięćdziesięciu tysięcy rubli —
dwie trzecie swojego majątku — i nazajutrz ja doręczył.
W Rosji klasa kupiecka dzieli się na trzy gildie; posta-
wiono tedy wniosek, aby opodatkować każdą z nich w
stosunku do mienia i dochodów. Lecz jeden z uczest-
ników zgromadzenia, kupiec trzeciej gildii, oświadczył,
że miłość jego dla ojczyzny nie zna granic, i zdeklarował
niezwłocznie sumę przenoszącą o wiele maksimum za-
proponowane przez wnioskodawcę. Za jego przykładem
poszli inni.
Złożono ogółem blisko dwa miliony rubli. Inne guber-
nie powtórzyły — niby wierne echa — patriotyczny
okrzyk Moskwy.
Niebawem jednak upadł Smoleńsk, potem Wiaźma.
Popłoch wszczął się w Moskwie. Nie doszło jeszcze do
decydującej bitwy, a opuszczano już gromadnie stolicę.
Równocześnie, w pobliżu Moskwy, pirotechnik Nie-
miec kierować jął z rozkazu cesarskiego konstrukcją
olbrzymiego balonu, który miał wznieść się ponad armię
francuską, a wyśledziwszy sztab i cesarza sypnąć gradem
kul i pocisków, lecz wskutek wadliwej budowy po-
wietrznego statku zawiodły najfatalniej wszelkie próby.
Jednakże hrabia Rostopczyn, gubernator Moskwy —
jakoby kontynuując jego dzieło — sporządzić kazał
potajemnie znaczne zapasy sztucznych ogni i materiałów
wybuchowych. Dzięki tym przygotowaniom Moskwa
pogrzebać miała pod gruzami płonących gmachów i do-
mostw swoich — cesarza i jego armię. Gdyby zaś nie-
przyjaciel uniknąć zdołał niebezpieczeństwa, pozbawio-
ny byłby całkowicie dachu nad głową i wszelkich środ-
ków do życia. A ohyda tak wielkiej klęski, którą łacno
przypisać by można Francuzom, jak uczyniono to w
Smoleńsku, Drohobużu, Wiaźmie i Gżacku, podburzy-
łaby niewątpliwie całą Rosją!
Takim był straszliwy zamiar potomka jednego z naj-
większych zdobywców Azji. Poczęty bez wysiłku, sta-
rannie opracowany — wykonany został bez wahania.
Widywałem później tego rosyjskiego magnata w Paryżu.
Człowiek stateczny, dobry mąż i ojciec, w towarzystwie
miły i sympatyczny, wykształcony i kulturalny, jedno-
czył wszelako, tak jak niektórzy jego rodacy — cywi-
lizację współczesną z żywiołową energią dawno minio-
nych stuleci.
Obecnie imię jego należy już do historii. Jakkolwiek
jednak zapisał się niezatartymi zgłoskami na jej kartach,
ogrom tej bezprzykładnej wprost ofiary i poświęcenia
nie jest wyłączną jego zasługą. Smoleńsk był
początkiem, Moskwa — epilogiem. Jak wszystko, co
wielkie i szczere, decyzja ta godna była podziwu i uwiel-
bienia; powód słuszny i należycie usprawiedliwiony po-
myślnym wynikiem; poświęcenie bezgraniczne, tak
wielkie, że historyk zawiesić musi tok opowiadania, aby
zgłębić je, zrozumieć i ocenić!
Sam jeden pośrodku walącego się imperium, Rostop-
czyn śmiałym wzrokiem obejmuje całą grozę niebezpie-
czeństwa, trafnie ocenia je i, jakkolwiek może nie
powołany, składa bez wahania na ołtarzu ojczyzny
mienie tysięcy jednostek, niezliczone interesy publiczne i
prywatne. Poddany cesarza — rozstrzyga o losach
państwa nie oglądając się na sankcję monarszą; rodowy
szlachcic — skazuje na zagładę wszystkie pałace mag-
nackie, bez wiedzy i zezwolenia szlachty; gubernator
jednej z największych i najruchliwszych stolic Europy, z
urzędu opiekun bogatych kupców — oddaje na pastwę
płomieni nieprzebrane skarby, fabryki, całe miasto, z
zimną krwią spogląda na pożar najpiękniejszej swojej
rezydencji i dumny, spokojny, zadowolony mimo ogól-
nego wzruszenia czeka na wyniki bohaterskiej ofiary.
W krytycznym owym momencie Rostopczyn obawiał
się przede wszystkim dwóch ewentualności: jedną z nich
byłoby zawarcie w Moskwie haniebnego dla Rosji po-
koju; drugą — niebezpieczeństwo polityczne raczej
aniżeli militarne, mianowicie bardziej lękał się wpły-
wów nieprzyjaciela aniżeli jego oręża, rewolucji bardziej
niż klęski.
Jako zagorzały przeciwnik pokoju przewidywał, że w
stosunku do mieszkańców ludnej tej stolicy, którą sami
Rosjanie zowią wyrocznią i przewodniczką całego
narodu, Napoleon użyje broni rewolucyjnej, najodpo-
wiedniejszej, ażeby dokonać rozpoczętego dzieła.
Dlatego też krwawą łuną pożogi postanowił odgrodzić
genialnego najeźdźcę od wszelkich słabostek ludzkich i
wszelkich warstw społecznych: od tronu, arystokracji i
szlachty, od utrzymywanego w poddaństwie ludu, od
żołnierzy, a wreszcie od wielotysięcznego tłumu
rzemieślników i kupców, tworzących podówczas w
Moskwie zaczątek klasy średniej, klasy, w której łonie
poczęła się rewolucja francuska.
Dwuznacznie można tłumaczyć sobie ówczesne zagad-
kowe milczenie Aleksandra. Dotąd nie wiadomo, jaki był
istotny współudział jego w tej sprawie. Rosjanie —
zgodnie z wolą despoty — bądź tego nie wiedzą, bądź też
milczą.
Dwa tygodnie przed najściem Francuzów wywiezienie
archiwów państwowych i skarbu oraz wyjazd szlachty i
znamienitszych kupców, którzy zabierali wszystko, co
można było zabrać, dały hasło do ogólnej wędrówki. Gu-
bernator, któremu zależało niezmiernie na jak najszyb-
szym opróżnieniu stolicy, osobiście doglądał emigracji.
3 września pewna Francuzka — niepomna niebezpie-
czeństwa grożącego jej od rozjuszonej czerni — odwa-
żyła się wyjść na ulicę. Zdumiona panującą dookoła ciszą
błąkała się dłuższy czas wśród pustych zupełnie dzielnic,
gdy wtem niby pogrzebowy hymn obumarłej stolicy
zabrzmiał w oddali posępny śpiew. Przystanęła i ujrzała
nieprzebrany pochód mężczyzn, kobiet i dzieci,
rozszlochany, żałobny. Na przodzie obładowani świętymi
obrazami szli popi i zawodzili pokutne psalmy, z pła-
czem przez wszystkich powtarzane.
Doszedłszy do bram miasta, tłum zakołysał się i stanął.
Raz jeszcze zalane łzami oczy zwróciły się ku Moskwie,
jak gdyby żegnając prastare „święte miasto". Powoli
jednak zaczęły oddalać się łkanie i śpiew i umilkły
niebawem wśród bezkresu dalekich pól.
Rozlokowana w Filach, nieco przed Moskwą, armia
rosyjska liczyła dziewięćdziesiąt jeden tysięcy ludzi, w
tym sześć tysięcy kozaków, sześćdziesiąt pięć tysięcy
wyćwiczonego żołnierza — szczątki studwudziestoty-
sięcznej armii spod Borodina — oraz dwadzieścia
tysięcy rekrutów, uzbrojonych częściowo w karabiny, a
częściowo w piki.
Armia francuska — licząca sto trzydzieści tysięcy ludzi
w przededniu krwawej bitwy pod Borodino — zredu-
kowała się po bitwie do dziewięćdziesięciu tysięcy żoł-
nierza. Łącznie z nadciągającymi batalionami rezerwy
oraz dywizjami generałów Laborde i Pino liczyła jeszcze
u bram Moskwy sto tysięcy ludzi, sześćset siedem dział,
dwa tysiące pięćset jaszczyków i pięć tysięcy furgonów.
Brakowało natomiast amunicji; zawartość jaszczyków i
ładownic starczyć mogła zaledwie na jednodniową bitwę.
Być może, że Kutuzow uląkł się przewagi naszej nad
niejednolitą i nierównomiernie wyćwiczoną armią
rosyjską. Ale są to jedynie hipotezy: odwrót swój
motywował bowiem li tylko wymogami strategii.
Nie ulega wszelako najmniejszej wątpliwości, że aż do
ostatniej chwili głównodowodzący zwodził gubernatora,
„przysięgał mu na własną siwą głowę, że bronić będzie
Moskwy do upadłego". Niespodzianką była też wiado-
mość, że zwołana przez Kutuzowa rada wojenna uchwa-
liła cofać się dalej bez bitwy, pozostawiając stolicę na
łup Francuzom.
Wściekły, lecz zdecydowany Rostopczyn przystąpił
niezwłocznie do dzieła, wydając rozkazy i zlecenia, do
jak największego nagląc pośpiechu. Nie tajnym już był
nikomu plan gubernatora. W stosunku do pozostałej w
Moskwie ubogiej i ciemnej ludności odrzucono na bok
wszelkie względy; należało przecież — dla własnego jej
dobra — skłonić ją do opuszczenia miasta.
Rozesłani nocą emisariusze pukają do wszystkich
drzwi, zwiastując pożar. We wszystkich bogatszych do-
mach, zwłaszcza zaś w opancerzonych stalą składach i
sklepach dzielnicy kupieckiej, rozrzucane są obficie
sztuczne ognie i materiały palne. Zniszczono beczki i
sikawki, zasypano studnie. Wzmaga się nieład i zamie-
szanie, wzrasta rozpacz. Na placach i ulicach miasta
tłoczy się i błądzi wylękły, strwożony tłum; padają
głucho pytania i odpowiedzi, ponuro brzmią głosy.
Wreszcie opuszcza stolicę armia, ostatnia nadzieja i osto-
ja tego ludu; pułk idzie za pułkiem, zwartymi szeregami,
a w ślad za wojskiem podąża zrozpaczona ludność.
Niebawem ruchoma fala kobiet, dzieci i starców mi-
nęła bramę od strony Kołomny, zalewając podmiejskie
pola, drogi i ścieżyny. Uciekano o głodzie, gdzie kto
mógł i którędy mógł. Każdy dźwigał ubogie swoje mie-
nie, częstokroć rzeczy bezwartościowe i zbędne, w po-
płochu zabrane. Wobec zupełnego braku mężczyzn —
zaprzęgnięci do wózków sami ciągnęli drobną dziatwę,
chore kobiety i kalekich starców oraz najcenniejszy do-
bytek. Schroniwszy się w głąb lasów, o zebranym chle-
bie, tułaczy pędzili odtąd żywot.
Pamiętny ów dzień zakończył się krwawą tragedią.
Pragnąc zatrzymać i uzbroić jak najliczniejszą liczbę
ludzi zdecydowanych na wszystko, Rostopczyn otworzyć
kazał więzienia. Obdarty, obmierzły motłoch z dziką ra-
dością wyległ tłumnie na ulice. Dwaj ludzie — Rosjanin i
Francuz, oskarżeni: jeden o zdradę, drugi o nieoględność
polityczną, wyłączeni zostali spośród tej hordy i stawieni
przed oblicze gubernatora, który z niezmierną
zaciekłością wznowił przeciw Rosjaninowi zarzut zdra-
dy. Był to syn kupca, członek jednej z rozlicznych sekt
iluministów niemieckich, znanych pod mianem marty-
nistów, uwięziony za propagandę rewolucyjną wśród
ludu. Kajdany nie zmieniły w niczym jego przekonań.
Przez chwilę wydawać się mogło, że duch równości
przeniknął do Rosji. Wspólników żadnych człowiek ten
nie ujawnił.
W tejże samej chwili nadbiegł ojciec więźnia. Lecz
wbrew ogólnemu mniemaniu, domagać się jął nie ułas-
kawienia, ale śmierci syna. Gubernator udzielił mu
wówczas kilku minut na rozmowę i przedśmiertne bło-
gosławieństwo. „Błogosławieństwo zdrajcy?" — wrzas-
nął rozjuszony starzec i zwracając się z groźnym gestem
do syna, przeklął go straszliwym głosem.
Przekleństwo stało się hasłem do egzekucji. Cięty nie-
zręcznie pałaszem w głowę, ranny więzień zachwiał się i
runął; może ocaliłoby go nadejście Francuzów, gdyby nie
rozszalały, krwi chciwy tłum, który wyłamał kraty
ogrodzenia, a rzuciwszy się na nieszczęsną ofiarę, w
mgnieniu oka rozszarpał ją na kawałki.
Zwracając się wówczas do przerażonego Francuza,
Rostopczyn rzekł: „Ty jako Francuz radujesz się zapew-
ne zwycięstwem rodaków. Wracaj więc do swoich, lecz
powiedz im, że jedyny zdrajca, jaki znalazł się w Rosji,
został już ukarany". Przemówił z kolei do otaczających
go nędzników, a zowiąc ich „dziatwą Rosji" nawoływał
flo ekspiacji za popełnione winy przez wierną służbę
ojczyźnie. Opuścił wreszcie Moskwę - ostatni — i po-
dążył śladem armii.
W tej chwili Moskwa, nie zajęta jeszcze przez Fran-
cuzów, przestała należeć do Rosjan. Rządził w niej nie-
podzielnie zbrodniczy motłoch, którego furią kierowała
garstka policji i żandarmerii; zorganizowano go napręd-
ce, wydano rozkazy i zlecenia — i tłum rozproszył się,
niosąc w najdalsze zakątki miasta zniszczenie, rabunek i
pożogę.
14 września w odległości kilku mil od Moskwy Napo-
leon dosiadł konia. Jechał powoli, ostrożnie, rozglądając
się na wszystkie strony, śląc rekonesans za rekonesansem
w głąb lasów i wąwozów, na szczyty okolicznych
wzgórz. Spodziewano się ujrzeć lada chwila armię nie-
przyjacielską. Teren odpowiedni był na pole bitwy, po-
zycja doskonała; wszystko jednak zostało opuszczone,
wszystko wydane bez oporu w ręce wrogów.
Już tylko jedno wzgórze dzieliło nas od Moskwy: Góra
Pokłonna — zwana tak dlatego, że dostrzegając z jej
szczytu „święte miasto", Rosjanie zwykli byli żegnać się
i bić pokłony. Forpoczty nasze dotarły niebawem na
wierzchołek. Dochodziła druga. W słonecznym świetle
miasto skrzyło się tysiącem barw. Drgnęły wówczas
wszystkie serca, ze wszystkich piersi wyrwał się pełen
zdumienia okrzyk: „Moskwa! Moskwa!". Każdy przys-
pieszać jął kroku: szeregi zmieszały się i wnet cała armia,
klaszcząc w dłonie, wołała radośnie: „Moskwa!
Moskwa!" — tak jak żeglarz woła: „Ziemia! ziemia!" u
kresu długiej i uciążliwej podróży.
Na widok olbrzymiego miasta, owej „Moskwy o zło-
conych kopułach", która jednoczyła w swoim łonie
zdobycze kulturalne Europy i tajemniczy urok Wschodu,
przepych, sztukę, zwyczaje i obyczaje dwóch najpięk-
niejszych części świata — stanęły wszystkie pułki dumą
zdjęte. Czuliśmy wszyscy, że dzień ten niezapomniany
będzie w dziejach świata, że okryje chwałą imię Francji;
czuliśmy, że zwrócone są na nas oczy całej Europy, że
każde, najdrobniejsze nawet poruszenie nasze przejdzie
do potomności!
Zdawało nam się, że na tym ogromnym teatrum
dźwięczą w oddali radosne okrzyki sprzymierzonych
ludów; byliśmy dumni, że odblask chwały naszej opro-
mienia bieżące stulecie i ściele się jasną smugą na kar-
tach historii!
Niejednemu marzył się już gorąco upragniony powrót
do Francji, entuzjastyczne powitania rodaków, łzy
szczęścia w oczach żon i matek, duma starych ojców!
Otoczeni powszechnym podziwem i miłością, w aureoli
sławy i cierpień, żołnierze spod Borodino i Moskwy
zajmowaliby w społeczeństwie stanowisko wyjątkowe
jako ucieleśniony symbol rycerskich tradycji narodu!
A gdy umilkł wreszcie głos pychy, szeptać jęła roz-
waga, mówiąc, że oto kres trudów naszych i znoju, że
wreszcie wolno nam się zatrzymać, bo niepodobna prześ-
cignąć samych siebie, że to nagroda za przelaną krew,
chlubny epilog kampanii, która dorównuje wyprawie do
Egiptu i najsłynniejszym wojnom starożytności.
W owej chwili zapomniano o krwawym szlaku, którym
dążyła armia, zapomniano o starganych siłach, o ranach i
bólu. Bo wszystko było niczym wobec nabytego prawa
do tych kilku słów: „Byłem pod Moskwą!".
Dziś jeszcze — o towarzysze moi! — mimo niedoli
naszej i poniżenia, czyż wspomnienie to, choć związane z
tym złowrogim miastem, nie jest na tyle żywotnym, aby
pocieszyć nas i rozpalić płomień dumy w oczach
naszych, przyćmionych przez ból i łzy?
Nadjechał również cesarz i stanął zdumiony, z rados-
nym okrzykiem na ustach. Od czasu bitwy pod Borodino
marszałkowie, zniechęceni, trzymali się na uboczu, lecz
świetny widok leżącej u stóp naszych Moskwy oraz
wieść o przybyciu parlamentarza wzbudziły radość taką,
że chwilowo zapomniano o żalu i urazie. Wszyscy bez
wyjątku tłoczyli się dokoła cesarza. Zgodnym chórem
brzmiały słowa pochlebstwa, wynoszono pod niebiosa
geniusz, Napoleona, jemu usiłując przypisać zagadkowe
zachowanie się cesarza w dniu 7 września.
Lecz w duszy Napoleona wszelkie odruchy uczuciowe
były krótkotrwałe. Wobec nawału trosk i rozlicznych
zajęć sensacje i wrażenia szybko mijały. W pierwszej
chwili zawołał: „Dotarliśmy więc do słynnej Moskwy!"
— wkrótce zaś dodał: „Nareszcie!".
Oczy jego zapatrzone w miasto wyrażały już tylko
zniecierpliwienie. W Moskwie widział całe cesarstwo
rosyjskie, w jej murach zamknął wszystkie nadzieje;
Moskwa zapewnić mu miała korzystny pokój, sowitą
kontrybucję oraz nieśmiertelną chwałę! Chciwym wzro-
kiem ogarniał też wszystkie drogi wiodące ku miastu.
Kiedy otworzą się na oścież bramy Moskwy? Kiedy
ukaże się deputacja, złożona z mieszczan, senatorów i
przedstawicieli rodowej szlachty rosyjskiej? Niebez-
pieczne to przedsięwzięcie, pomyślnie ukończone dzięki
zuchwałej, szalonej niemal akcji — stałoby się wówczas
niedościgłym wzorem wyższych kombinacji militarnych;
nierozwaga cesarza bvlaby jednym więcej dowodem
niezrównanej jego wielkości, a krwawe i bezowocne
zwvciestwo pod Borodino — naipiękniejszym z jego
rycerskich czynów! To, co zagładą miało być i zgubą —
przemieniłoby się w promienną aureolę sławy; pamiętny
zaś dzień 14 września rozstrzygnąłby o tym, czy cesarz
jest najgenialniejszym, czy też jeno najzuchwalszym
człowiekiem na świecie, o tym, czy wzniósł sobie ołtarz,
czy też — wykopał mogiłę!
Powoli jednak zaczynał go ogarniać niepokój. Na obu
naszych skrzydłach książę Eugeniusz i Poniatowski
okrążali już miasto: Murat, na czele forpocztów, dosięgał
już przedmieść, a tymczasem na pustych zupełnie
drogach nie było widać żadnej deputacji. Ukazał się tylko
w charakterze parlamentarza oficer Miłoradowicza i
oświadczył, że generał podpali miasto, jeśli Francuzi
utrudniać mu będą w czymkolwiek ewakuację stolicy.
Napoleon zgodził się na wszystko. Tylko straże jednej
armii i forpoczty drugiej zetknęły się na chwilę. Murat
poznany został przez kozaków, którzy z bezceremonialną
prostotą ludów koczowniczych a żywością południow-
ców, zwartym otoczywszy go koliskiem, mimiką i okrzy-
kami wyrażali mu uwielbienie swoje i podziw dla
męstwa i odwagi. Król zabrał wszystkim swoim oficerom
zegarki i rozdał je tym półdzikim wojownikom. Otrzymał
za to miano „hetmana".
Sądził może, że znajdzie wśród kozaków nowego
Mazepę lub też że sam podobną odegra rolę. Jakkolwiek
bądź, cesarz tak bardzo pragnął się łudzić, że to
chwilowe zawieszenie broni, w tych warunkach i oko-
licznościach, dodało mu otuchy i ubawiło go.
Lecz godzina mijała za godziną, czas upływał, a Mos-
kwa milczała wciąż jak obumarła! Niepokój cesarza
wzrastał. Szemrały już i niecierpliwiły się szeregi.
Wreszcie kilku oficerów wtargnęło do miasta: „Moskwa
opustoszała jest i cicha!"
Zirytowany tą wiadomością, Napoleon opuszcza Górę
Pokłonną, kierując się czym prędzej ku Moskwie od
strony Dorogomilowa. Raz jeszcze zatrzymuje się przy
rogatce, lecz na próżno. Murat nalega ponownie. „Wejdź
zatem — odpowiada cesarz — skoro wojsko sobie tego
życzy!" Równocześnie nakazuje surowo jak największą
zachować karność: „Może ludność Moskwy nie wie
nawet, jak kapitulować, gdyż wszystko w tym kraju
nieznane jest i obce: oni dla nas, my dla nich".
Wszystkie jednak późniejsze raporty brzmiały zgodnie
z pierwszym. Zamieszkujący Moskwę Francuzi, wy-
szedłszy z kryjówek, które od paru dni chroniły ich od
wściekłej nienawiści rozjuszonego tłumu, potwierdzili
złowrogą wieść. Cesarz zwrócił się wówczas do ministra
Daru, wołając z gniewem: „Moskwa opustoszała! To
nieprawdopodobne! Trzeba przekonać się o tym! Proszę
sprowadzić tu niezwłocznie bojarów!" Łudził się bowiem
nadzieją, że pod wpływem boleśnie zadraśniętej dumy
lub też trwogi mieszkańcy stolicy pozamykali się w do-
mach swoich i on, który zawsze odnosił się nieufnie do
zbyt wielkiej uległości zwyciężonych, tym razem pragnął
zaskarbić sobie ich przychylność i zaufanie.
W rzeczy samej, trudno było uwierzyć, że wspaniałe te
pałace, pozłociste cerkwie i bogate sklepy opuszczone
zostały przez swoich właścicieli na równi z ubogimi
wioskami, jakie widzieliśmy po drodze. Nie powiodła się
wszelako misja marszałka Daru. Cisza śmierci zalegała
wciąż olbrzymie miasto: z żadnego komina nie unosił Się
dym; nie ukazał, się nikt, nikt się nie odezwał — jakby
jakiś zły czar spętał trzysta tysięcy mieszkańców tego
miasta. Było to głuche milczenie pustyni.
Tak wielkim był jednak upór Napoleona, że mimo
wszystko oczekiwał jeszcze nadejścia deputacji. W
końcu jeden z oficerów, pragnąc przypodobać się czy też
może przekonany, że spełnione być musi każde życzenie
cesarza, konno zapuścił się w głąb miasta i przypędził
niebawem pięciu czy sześciu obdartych włóczęgów, jako
jedynych pozostałych w Moskwie przedstawicieli naro-
du. Lecz po pierwszych ich słowach cesarz natychmiast
zrozumiał, kogo ma przed sobą, a nie wątpiąc już dłużej
o całkowitej ewakuacji stolicy, utraciwszy pokładane w
niej nadzieje, ruszył wzgardliwie ramionami i zawołał z
gniewem: „Rosjanie nie wiedzą jeszcze, czym będzie dla
nich utrata Moskwy!".
Tymczasem od godziny już, na czele długiej i zwartej
kolumny kawalerii, Murat wkraczał do ogromnego
miasta, które choć jeszcze całe, już było martwe. Zdu-
mieni panującą dookoła pustką żołnierze nasi uroczystym
milczeniem odpowiadali na nie zmąconą ciszę tych
nowoczesnych Teb, wsłuchując się z tajemnym, dla nich
samych niezrozumiałym dreszczem w łoskot tysiąca pod-
kutych kopyt końskich dźwięczących rozgłośnie po bru-
ku wyludnionych dziedzińców pałacowych. Nigdzie nie
zatrzymano się, niczego nie tknięto bądź to przez ostroż-
ność, bądź też przez właściwe narodom cywilizowanym
poczucie godności, silniejsze jeszcze w nieprzyjacielskiej
stolicy wobec obcej, nieznanej kultury.
Milcząc obserwowali Francuzi rozległe to miasto, które
niewątpliwie godne byłoby uwagi nawet wśród ludnej i
bogatej krainy, tym ciekawsze zaś i wspanialsze
wydawało się na tle okalających go pustkowi: niczym
kwietna oaza wśród piasków Sahary! Niebawem jednak
dostrzegli rażącą sprzeczność między przepychem
licznych pałaców a nędzą niskich chat; sprzeczność, któ-
ra zdradzała brak równowagi w łonie społeczeństwa i
wymownym była dowodem, że wbrew prawom nor-
malnej ewolucji przepych i zbytek wyprzedziły tutaj
rozwój przemysłu, zamiast być logicznym jego następst-
wem. Lecz mimo wołającej o pomstę
niesprawiedliwości, która jest nieszczęściem każdego
społeczeństwa i z której rodzi się pycha jednych,
upodlenie drugich i zepsucie wszystkich — szlachetne
wyrzeczenie się bogactw i mienia przemawiało za tym,
że przepych ogromny, ale jeszcze powierzchowny, nie
zdołał pozbawić szlachty dawnego jej hartu.
Sercami jadących żołnierzy różnorodne miotały uczu-
cia: zdumienie, litość, podziw i szczery zapał! Niektórzy
wspominali wielkie podboje rzymskich cezarów, nie czy-
niąc wszakże żadnych porównań: uważali bowiem, że
wyżsi są ponad wszystko, że przerośli o głową najsłyn-
niejszych wodzów starożytności. Upojeni byli sławą,
która po cnocie w najwyższej jest cenie. Inni zaś w
smętnej pogrążeni zadumie, bądź to wskutek zmęczenia i
nadmiaru silnych wrażeń, bądź też w poczuciu
osamotnienia, jakie rodzi wielkość i pustka, w jakiej
znaleźliśmy się na tych podniebnych wyżynach, smut-
nymi spoglądali oczyma na szarą rzeczywistość i własną,
dotkliwie odczuwaną, nicość.
Wśród tych rozmyślań, którym sprzyjał wolny pochód,
huknęły nagle strzały. Kolumna stanęła. Ostatnie jej
szeregi znajdowały się jeszcze poza miastem, gdy cen-
trum posuwało się jedną z najdłuższych ulic Moskwy, a
czoło dotykało już podnóży Kremla. Bramy fortecy
zawarte były, a na wałach wśród dzikich wrzasków
kilkadziesiąt osób, mężczyzn i kobiet uzbrojonych w ka-
rabiny, gotowało się do obrony. Na próżno przemawiać
kazał do nich Murat. Tłuszcza głucha była na wszelkie
argumenty. Wytoczono wówczas działa. Kartacze otwo-
rzyły nam bramy cytadeli.
Przebojem wtargnięto do środka. Otoczyliśmy wkrótce
dziwaczną załogę. Jeden z tych nędzarzy rzucił się na
jednego z oficerów Murata, usiłując go zabić. Mimo że
go rozbrojono, zamach powtórzył, a gdy związano mu
ręce, jął kąsać na wpół zduszoną ofiarę. Byli to jedyni
mieszkańcy Moskwy, jacy nas oczekiwali. Zostawiono
ich zapewne jako dziki i barbarzyński przykład
narodowej nienawiści. W uczuciach tych nie było wszak-
że całkowitej jednolitości. Pięciuset rekrutów, pozosta-
wionych w cytadeli, przyglądało się obojętnie powyższej
scenie, a na pierwsze wezwanie poddało się bez oporu.
Nieco dalej żołnierze eskortujący konwój żywności ucie-
kali w popłochu. Tym sposobem kilka tysięcy marude-
rów i dezerterów rosyjskich dostało się dobrowolnie w
ręce naszych przednich straży. Lecz Murat, nie chcąc
obarczać się tak wielką liczbą jeńców, odesłał ich dalej,
do następnych korpusów, które kolejno ich sobie prze-
kazywały. Przez nikogo nie krępowani, pozostali wśród
nas dopóty, dopóki pożar i rabunek nie ukazał im drogi
obowiązku i nie rozpalił w ich sercach płomienia nie-
nawiści. Wówczas dopiero podążyli do obozu Kutuzowa.
Murat, którego Kreml nie zdołał zatrzymać dłużej,
rozproszył niebawem ten marny tłum i płomienny, nie-
zmordowany, jak we Włoszech i Egipcie, mimo dzie-
więciuset mil forsownych marszów oraz sześćdziesięciu
bitew i potyczek, mijać jął obojętnie wspaniałe ulice
miasta. Ścigając w dalszym ciągu tylne straże nieprzy-
jacielskie, ruszył bez wahania szlakiem dawnych wład-
ców moskiewskich.
Traktem tym cofał się w owej chwili kilkutysięczny
oddział kozacki oraz cztery działa. Zważywszy, że za-
wieszenie broni obowiązującym było jedynie w obrębie
miasta, Murat znudzony kilkugodzinną ciszą wydał roz-
kaz natychmiastowej szarży. Lecz żołnierze nasi sądzili,
iż wraz z zajęciem Moskwy ustać miała wojna. Tak Ro-
sjanie, jak Francuzi łaknęli spokoju i wypoczynku. Toteż
ponowny rozkaz przebrzmiał po raz wtóry bez echa.
Wreszcie zirytowany Murat osobiście objął dowództwo!
Strzały, którymi zdawał się grozić Azji, huczały odtąd
wciąż, nieprzerwanie — i umilkły dopiero pod brzegami
Sekwany!
Późnym wieczorem wszedł Napoleon do Moskwy. Za-
trzymał się na nocleg w jednym z pierwszych domów
Przedmieścia Dorogomiłowskiego. Gubernatorem stolicy
mianował marszałka Mortiera. „Przede wszystkim za-
pobiec trzeba kradzieżom i rabunkowi. Odpowie pan za
to własną głową! Bronić musimy Moskwy wbrew
wszystkim i wszystkiemu!"
Noc ta posępna była i smutna. Nadchodziły zewsząd
złowrogie wieści. Zamieszkali w Moskwie Francuzi, na-
stępnie zaś oficer policji miejscowej, ostrzegali zgodnie
przed pożarem, opowiadając szczegółowo o poczynio-
nych przygotowaniach. Cesarz, wzruszony i zaniepoko-
jony, na próżno usiłował zasnąć. Co chwila zrywał się i
kazał wołać służbowego oficera. Mimo wszystko jednak
nie dawał jeszcze wiary okropnym wieściom, gdy nagle,
około godziny drugiej po północy, wśród nocnych mro-
ków rozbłysły jaskrawą czerwienią pierwsze słupy ognia.
Paliła się dzielnica kupiecka, położona w centrum
miasta, ze wszystkich najbogatsza i najzasobniejsza. Ce-
sarz wydał niezwłocznie odnośne rozkazy, a gdy roz-
widniło się, dotarł do ognia, nie szczędząc Mortierowi i
młodej gwardii ostrych wymówek.
Lecz zamiast odpowiedzi marszałek wskazał domy
stalą opancerzone, szczelnie zamknięte, całe jeszcze i nie
naruszone, a okolone już kłębami gęstego, czarnego dy-
mu. W głębokiej pogrążony zadumie wjechał Napoleon
na Kreml.
Czarodziejski widok wspaniałego, jednocześnie śred-
niowiecznego i nowoczesnego pałacu Romanowów i Ru-
rykowiczów, widok pozłocistego tronu, krzyża na wieży
Wielkiego Iwana i najpiękniejszej częścią miasta, nad
którą góruje Kreml, a którą omijała dotychczas
skoncentrowana w Bazarze pożoga, pokrzepia go i nowej
dodaje mu otuchy. „Wreszcie jestem w Moskwie,
w starożytnym pałacu carów, na Kremlu!" Ogląda
wszystko z dumą, ciekawością i zadowoleniem.
Cierpliwie jednak wysłuchuje składanych mu raportów
o znalezionych w mieście zasobach, a ulegając chwilowo
wpływom zbudzonej do życia nadziei, pisze do cesarza
Aleksandra przyjazny list, pokojowym owiany
tchnieniem. List ten wręczony został pewnemu wysokiej
rangi oficerowi rosyjskiemu, którego znaleziono w jednej
z sal głównego szpitala. Napoleon skończył swój list przy
ponurym blasku płonącego Bazaru, który też oświetlał
Rosjaninowi powrotną drogę. Zaniósł on swemu władcy
wieść o klęsce. Jedyną wszelako odpowiedzią
Aleksandra był pożar miasta.
W ciągu dnia książę Treviso zdołał opanować rozszala-
ły żywioł. Podpalacze ukrywali się tak starannie, że nie-
jeden wątpił o ich egzystencji. A gdy wyszły już surowe
rozkazy, gdy przywrócono jaki taki ład i spokój, pułki
rozbiegły się po mieście, szukając po domach i pałacach
wygodnych kwater oraz zbytku, który miał być słuszną
nagrodą za niezmierny trud i kilkumiesięczne niewy-
wczasy.
Dwóch dyżurnych oficerów czuwało w jednym z na-
rożnych budynków Kremla, skąd objąć mogli wzrokiem
północną i zachodnią część miasta. Zbudzeni koło pół-
nocy niezwykłą jasnością, ujrzeli gnane ku Kremlowi
północnym wiatrem morze płomieni, wśród których ry-
sowały się jeszcze tu i ówdzie szlachetne kontury pała-
ców magnackich. W obrębie Kremla, oprócz cesarza,
mieściła się elita armii, sztab i generalicja, w okolicznych
zaś domach rozlokowali się żołnierze nasi, tysiące ludzi i
koni — zmordowanych i sytych, twardym śpiących
snem. Ogniste języki i płonące głownie polatywały już
ponad dachami Kremla, gdy wiatr zmienił kierunek i
zwiał płomienie ku zachodowi.
Nie troszcząc się o pozostałe wśród pożogi korpusy,
jeden z tych oficerów zasnął znów, mówiąc: „Niechaj
kłopoczą się inni, to do nas nie należy". Gdyż tak wielki
był wówczas przesyt różnorodnych wrażeń, tak bez-
litosny egoizm zrodzony z nadmiaru cierpień, zmęczenia
i niedoli, tak bardzo stępiona zdolność odczuwania
nieszczęść i bólów bliźniego, że bez wyjątku niemal
każdy dbał tylko o siebie, własnych jedynie strzegł praw.
Niebawem jednak po raz wtóry obudził ich oślepia-
jący blask. Gnana wichurą ognista pożoga sunęła wprost
na Kreml. Jeszcze chwila, a płonąć zaczęły pobliskie
domy. Wystraszeni oficerowie przeklinać jęli nierozwagę
i brak karności armii naszej. Trzykrotnie wiatr zmieniał
kierunek i trzykrotnie mściwe płomienie, coraz bliższe i
coraz jaskrawsze, usiłowały dotrzeć do kwatery
cesarskiej.
Nagłe podejrzenie zrodziło się wtedy w duszach ofi-
cerów. Znając odwagę i niefrasobliwość Francuzów,
czyżby Rosjanie powzięli zamiar spalenia wraz z Moskwą
pułków naszych, upojonych winem, snem i znużeniem?
Czy też może przekonani, że warto okupić zgon cesarza
utratą stolicy, że chcąc osiągnąć tak wielką przewagę, nie
należy wahać się przed najcięższą ofiarą, że olbrzym
spłonąć może li tylko na olbrzymim stosie, łudzili się
nadzieją, że cesarz nie wyjdzie cało z tej katastrofy?
Lecz snadź nie zbladła jeszcze przewodnia gwiazda
cesarza, skoro nie ziściły się owej pamiętnej nocy plany
nieprzyjaciela. Istotnie, nie tylko że magazyny Kremla
zawierały znaczne zapasy prochu, przez nas nie zauwa-
żone, lecz nadto — tejże samej nocy — zaspane i nie-
liczne warty dozwoliły całemu parkowi artylerii rozłożyć
się tuż pod oknami Napoleona.
W owej właśnie chwili pożar najbliższym był Kremla, a
podsycała go coraz bardziej szalejąca wichura. Życie
cesarza i elity wojsk naszych przez wiele godzin wisiało
na włosku. Wobec nagromadzonej wielkiej ilości prochu,
każda głownia, każda nieledwie iskra groziła śmiercią.
Wreszcie niebo zaczęło blednąc i smutny, szary dzień
oświetlił płonące zgliszcza. Wielu oficerów, między nimi
Mortier, oraz dowódcy korpusów i dvwizji wyczerpani
trzydziestokilkugodzinną walką ze straszliwym żywiołem
schronili się na Kreml.
Głuche, pełne oskarżeń milczenie zaległo cytadelę
Wszystkim niemal zdawało się, że bezpośrednim powo-
dem katastrofy było pijaństwo i niekarność żołnierzy
naszych, że silny jesienny wicher dokonał jeno dzieła.
Wzajemnie spoglądaliśmy na siebie ze wstydem, z pew-
nego rodzaju wstrętem! Przerażał nas okrzyk zgrozy, jaki
wyrwać sie miał niechybnie z piersi wszystkich bez
wyjątku ludów europejskich. Pożar Moskwy kalał pro-
mienny blask zdobytej przez nas sławy, czynił bez-
owocnym krwawe zwycięstwo pod Borodino, utrudnia!
nam niezmiernie egzystencję wśród opustoszałej krainy i
wrogiej, sfanatyzowanej ludności. Jako zbrodniarze,
którym słuszna należała się kara, stanąć mieliśmy przed
boskim i ludzkim sądem! Ogarnęła nas wściekłość na
niecnych podpalaczy. Powoli jednak, wobec nadchodzą-
cych zewsząd dziwnych wieści, otrząsnęliśmy się z tych
bolesnych wrażeń.
Wszystkie raporty brzmiały zgodnie, wszystkie oskar-
żały Rosjan o zbrodniczy zamach na własną, odwieczną
stolicę. W kilka godzin po wejściu Francuzów do miasta,
w nocy z 14 na 15 września, ognista kula upadła na dach
pałacu księcia Trubeckiego, niecąc pożar. Był to umó-
wiony sygnał. Podpalono niezwłocznie gmach giełdy. W
podpalaniu brała czynny udział miejscowa policja.
Bomby, ukryte podstępnie w piecach, pękały z hukiem,
raniąc tłoczących się żołnierzy. Zmuszeni szukać innych
kwater ruszali pośpiesznie w kierunku pobliskich nie
tkniętych jeszcze dzielnic, lecz nim zdążyli przekroczyć
próg pustych, szczelnie zamkniętych domów, rozlegał się
głuchy, przytłumiony huk, a w ślad za nim biegło sine,
nikłe pasemko dymu, który zwiększał się i gęstniał coraz
bardziej, żółkł, czerwieniał, wreszcie wybuchał
płomieniem, wszystko ognistą zalewając falą.
Wstrętne, obdarte postacie pijanych mężczyzn i roz-
wścieczonych kobiet błąkały się wśród ognia i zgliszcz,
uzupełniając grozę i ohydę straszliwego widowiska.
Nędznicy upojeni winem i bezkarnością swoich zbrodni
przestali się już ukrywać. Zbrojny w płonące pochodnie
tłum przebiegał niby hufiec potępionych mar z trium-
falnym wrzaskiem ulice miasta, podpalając nie objęte
dotychczas pożarem pałace, domy i chaty. Trzeba było
szablami obcinać im ręce, aby wypuściły płonące głow-
nie. Nikt spośród nas nie wahał się twierdzić, że ta
półdzika, wyjąca tłuszcza rozpętana została przez wo-
dzów rosyjskich, aby dokonała całkowitej zagłady
Moskwy; nikt nie wątpił, że tak wielka, tak bezcenna
ofiara, zrodzona z umiłowania ojczystej ziemi, zbrodni-
czą tylko dłonią mogła być dokonana.
Wydano niezwłocznie rozkaz natychmiastowego są-
dzenia i tracenia wszystkich pojmanych podpalaczy.
Armia cała stanęła pod bronią. Stara gwardia rozloko-
wana na Kremlu otoczyła kwaterę cesarską. Objuczone
konie i naładowane furgony wypełniały dziedzińce zam-
kowe. Wszyscy przygnębieni byli i zrozpaczeni utratą
tak bogatego łupu. Każdy myślał ze smutkiem o po-
nownej tułaczce, o głodzie, o noclegach pod gołym nie-
bem przy ogniu biwaków u bram zdobytej i równo-
cześnie utraconej Moskwy.
Podczas kiedy żołnierze nasi krzątali się jeszcze koło
ognia, usiłując umiejscowić pożar i ocalić bodaj część
miasta, Napoleon, któremu nikt nie ośmielił się zakłócić
nocnego snu, z przerażeniem ujrzał wczesnym rankiem
krwawą łunę olbrzymiej pożogi. Nawykły rozkazywać
wszystkim i wszystkiemu, chciał ujarzmić również gro-
źny żywioł, wkrótce jednak pokonany ustąpić musiał
wobec niepodobieństwa. Zamiast legnąć w prochu u stóp
cesarza, Moskwa, szybsza w działaniu, straszliwy zgo-
towała mu odwet!
Zdobycz, której wszystko poświęcał, którą okupił krwią
i życiem tysięcy, którą już niemal miał w ręku, ginęła oto
bezpowrotnie w dymie i ogniu! Dziwny niepokój
zawładnął wówczas duszą cesarza; zdawało się, że i jego
pochłaniają te ognie. Nie mogąc usiedzieć spokojnie,
wstawał co chwila, chodził, siadał znów i znów się zry-
wał; mimo nie cierpiących zwłoki spraw i interesów,
porzucał rozpoczętą pracę i biegł ku oknu, skąd widać
było szerzącą się coraz bardziej pożogę. Gwałtowne ru-
chy zdradzały wewnętrzną jego rozterkę, krótkie, wzru-
szeniem drgające okrzyki wyrywały się z głębi ściśnio-
nej piersi: „Jakiż okropny widok! Oto własne ich dzieło!
Tyle pałaców! Jaka niezwykła decyzja! Co za ludzie!
Istni Scytowie!"
Kreml odgrodzony był od pożaru pustym, nie zabu-
dowanym placem, rzeką i nadbrzeżnymi bulwarami. A
jednak — mimo znacznego oddalenia, mimo ciągłego
zlewania wodą żelaznych dachów pałacu, zasypywanych
wciąż ognistym rojem iskier i głowni — szyby, o które
cesarz opierał płonące czoło, rozpalone były jak żużel.
W tejże chwili rozeszła się pogłoska, że Kreml jest
podminowany: powiedzieli tak Rosjanie, potwierdzają to
jakieś pisma; wylękłe ciury obozowe kurczyły się ze
strachu, żołnierze czekali spokojnie na rozkazy swego
wodza i na to, co los przyniesie, cesarz zaś uśmiechał się
tylko z niedowierzaniem.
Chodził jednak wciąż z kąta w kąt, od okna do okna, i
patrzył na straszliwy a zwycięski żywioł, który pożerając
jego wspaniały łup, coraz szersze zataczał kręgi,
coraz dalsze obejmował dzielnice, zalewał ulice, place i
mosty, zacieśniał coraz bardziej ogniste koło, otaczając
Kreml nieprzebytym morzem dymu i płomieni.
Ostry, gryzący popiół zasypywał nam oczy i tamował
oddech. Coraz gwałtowniej huczała przychylna Ro-
sjanom wichura; nadchodziła noc zwiększając grozę sy-
tuacji. Murat, książę Eugeniusz i książę Neuchâtelu,
dotarłszy do cesarza, na klęczkach jęli błagać go o za-
niechanie pierwotnego zamiaru i o jak najrychlejsze
opuszczenie Kremla. Lecz próżne były zarówno prośby
ich, jak i perswazje.
Napoleon dumny, że wreszcie wtargnął do pałacu ca-
rów, upierał się przy swojej zdobyczy — wbrew wszyst-
kim i wszystkiemu — gdy wtem ponury, złowrogi
okrzyk: „Kreml pali się!" zbudził nas z odrętwienia.
Cesarz sam wyszedł, by ocenić niebezpieczeństwo. Dwu-
krotnie ogień gaszono i dwukrotnie smugi sinego dymu
ukazywały się na dachu budynku, skąd cesarz obser-
wował pożar. Mimo ratunku płonęła wieża arsenału.
Znaleziony w wieży policjant rosyjski zeznał w obec-
ności cesarza, że podkładając ogień, spełnił dany mu
rozkaz. Wszystko więc miało być zburzone, nawet pra-
stary, czczony jak świętość Kreml!
Cesarz jedynie gestem wyraził gniew i odrazę. Podpa-
lacza niezwłocznie zawleczono na dziedziniec, gdzie wy-
zionął niebawem ducha pod bagnetami rozjuszonych
grenadierów.
Zajście to zdecydowało ostatecznie o decyzji Napole-
ona. Opuścił wreszcie Kreml od północnej strony scho-
dami, które wsławiły się w historii przez rzeź strzelców, i
kazał prowadzić się poza miasto, na trakt petersburski, w
kierunku oddalonej o milę rezydencji cesarskiej w
Pietrowsku.
Lecz otaczający nas zewsząd rozszalały żywioł unie-
możliwiał ewakuację, blokował bramy, udaremniał
pierwsze próby opuszczenia cytadeli. Po chwili dopiero
odnaleziono wykute w skale, wąskie przejście, które
wiodło ku rzece. Przejściem tym Napoleon, oficerowie
jego i gwardia zdołali wydostać się z Kremla. Cóż jednak
zyskali? Bliżsi pożaru niż przedtem, nie mogąc ruszyć
się ani naprzód, ani też wstecz, spoglądali ze zgrozą na
ogrom katastrofy: i tu, i tam huczała pożoga. Ci, którzy
usiłowali przedrzeć się ku miastu, ogłuszeni trzaskiem
walących się gmachów, oślepli od dymu i popiołu,
z trudem torowali sobie drogę wśród ognia i dymiących
zgliszcz!
Należało jednak śpieszyć się. Z każdą chwilą wzrastał
dokoła nas głuchy pomruk płomieni. Jedna tylko ulica —
kręta, wąska, płonącymi okolona domami — wiodła
przez to piekło. Nie wahając się dłużej, cesarz ruszył
pieszo. Szedł prędko, wśród łoskotu walących się ścian i
dachów, po rozżarzonych depcząc głowniach. Odłamy
belek i desek, szczątki cegieł i żelastwa utrudniały po-
chód. Ogień szerzył się z przerażającą szybkością. Gnane
wiatrem przemożne, zwycięskie płomienie zlewały się,
tworząc ponad naszymi głowami ognistą powałę.
Szliśmy po rozpalonej ziemi, pod ognistym sklepieniem,
między dwiema gorejącymi ścianami! Straszliwy żar
wypalał nam oczy, które oślepiał jaskrawy blask, ale
niebezpieczeństwo kazało szeroko je otwierać. Ciężko
dyszały już wszystkie piersi. Ognistym deszczem sypał
się gorący popiół, iskry i drobne lotne płomyki. Pa-
rzyliśmy sobie dłonie, usiłując osłonić twarz i oczy. Z
odzienia trzeba było zgarniać wciąż osiadające rojem
iskry.
W krytycznym owym momencie, wówczas gdy szybka
ucieczka zdawała się być jedyną deską ratunku,
przewodnik nasz, niepewny i zmieszany, zwalniać jął
kroku, wreszcie stanął. Prawdopodobnie bylibyśmy do-
konali wtedy burzliwego żywota, gdyby nie plądrujący
opodal żołnierze pierwszego korpusu, którzy, poznawszy
cesarza, nadbiegli czym prędzej i poprowadzili nas w
kierunku dymiących jeszcze zgliszcz spalonej nad ranem
dzielnicy.
Wśród gruzów tych i rumowisk spotkaliśmy księcia
Eckmühl. Ranny pod Borodino, mimo osłabienia i znacz-
nego upływu krwi, poprzez łuny pożogi Davout szukał
Napoleona, aby skłonić go do opuszczenia Moskwy lub
też zginąć razem z nim. Z okrzykiem radości rzucił się w
objęcia cesarza. Cesarz przyjął marszałka łaskawie, lecz
bez żadnych zewnętrznych objawów wzruszenia, ze
spokojem, który nie opuszczał go nigdy w chwilach
niebezpieczeństwa.
Tuż przed rogatką musieliśmy jeszcze wyminąć długi
konwój furgonów z prochem, cofających się również
wśród pożogi poza miasto. Jakkolwiek groźne, niebez-
pieczeństwo to było ostatnim. O zmroku cesarz dotarł do
Pietrowska.
Nazajutrz rano, 17 września, zaraz po przebudzeniu się
Napoleon jął obserwować pilnie widniejącą w oddali
Moskwę. Łudził się jeszcze nadzieją częściowego ocale-
nia stolicy. Lecz wbrew życzeniom jego i rachubom
straszliwy żywioł z dawną szalał mocą. Jak olbrzymi,
gorejący stos płonęło całe miasto, krwawa łuna rozpo-
ścierała się na niebie. Zgnębiony tym okropnym wido-
kiem, pobladły cesarz wyrzekł wtedy prorocze słowa:
„Pożar Moskwy wróży wielkie nieszczęście!"
Forsowne marsze oraz liczne bitwy i potyczki poprze-
dzające zajęcie Moskwy wyczerpały doszczętnie militar-
ne zasoby cesarza. Moskwa miała być kresem nużącej
kampanii, celem wszystkich planów i usiłowań, nagrodą
za trudy i krew — i ginęła oto jak zwiewna mgła! Jaką
pójść teraz drogą? w jakim podążyć kierunku? Pod
wpływem sprzecznych uczuć nieugięty dotychczas ge-
niusz cesarza stanął na rozdrożu. I on, który w roku 1805,
mimo długich i kosztownych przygotowań zaniechał bez
wahania projektowanej inwazji na terytorium Wielkiej
Brytanii, on, który z Boulogne-sur-Mer dokonał
całkowitego rozbicia armii austriackiej i zwycięskim
szlakiem powiódł wojska swoje od Ulm do Monachium,
ten sam człowiek, który rok później z tą samą nieomyl-
nością podyktował z Paryża cały plan pochodu na Berlin,
oznaczył dzień triumfalnego wjazdu swojego do stolicy
Prus i zamianował z góry gubernatora — wahał się teraz,
trwożny i niezdecydowany! Nigdy przedtem wobec
najwierniejszych, najbardziej zaufanych ministrów nie
zdradzał w niczym najlżejszych wątpliwości, nie było
dyskusji ani wspólnych narad, jeno stanowcze, nie
cierpiące żadnej opozycji rozkazy. W owej zaś godzinie
zwątpienia i depresji pyta o zdanie, zasięga rady, stara się
wybadać duchowe i fizyczne siły swojego otoczenia.
Zachował wszelako dawne formy. Tym samym co i
dawniej rozkazującym tonem uwiadomił sztab i ge-
neralicję o projekcie pochodu na Petersburg. Szczegóło-
wy plan pochodu oznaczony już był na mapach — pro-
roczych, jasnowidzących mapach, które nigdy jeszcze nie
omyliły się i nie zawiodły; odnośne rozkazy wydane
zostały szefom korpusów. Lecz złudną była stanowczość
cesarza, pozorny spokój jego i ufność we własne siły;
krył się pod nimi jego ból z powodu utraty Moskwy.
Toteż Berthier, zwłaszcza zaś Bessičres przekonali go
bez trudu, że zarówno spóźniona pora roku, jak fatalne
drogi i całkowity brak furażu oraz żywności uniemoż-
liwiały tak odległą i niebezpieczną ekspedycję.
Jednocześnie doszły cesarza wieści, że Kutuzow, cofa-
jący się dotąd na wschód, zwrócił się nagle ku połud-
niowi i stanął między Moskwą a Kaługą. W myśl argu-
mentów Berthiera i Bessičres'a wiadomość ta nagliła do
natychmiastowego pościgu częściowo rozbitej armii
rosyjskiej; należało bowiem osłonić prawy nasz flank i
naszą linię operacyjną, zająć Kaługę i Tułę — spichlerz i
arsenał Rosji, wreszcie zapewnić sobie odwrót, krótszą i
bezpieczniejszą drogą na Smoleńsk i Litwę.
Pojedynczy jakiś głos doradzał odwrót na Witebsk i
Połock, gdzie Rosjanami dowodził Wittgenstein.
Wobec wszystkich tych projektów Napoleon waha się,
chmurny, niezdecydowany. Uśmiecha mu się jedynie
plan zdobycia Petersburga. Odsuwa natomiast wszelkie
inne projekty, zgodnie nakłaniające go do jak najrych-
lejszego odwrotu. Za żadną cenę nie chce przyznać się w
oczach świata do popełnionej omyłki.
Pozostała niespełna trzecia część olbrzymiej armii
cesarskiej i trzecia część prastarej stolicy. Ocalał Kreml i
osoba cesarza, nie umniejszyła się w niczym sława oręża
francuskiego. W mniemaniu, niestety błędnym! że
zjednoczone imiona Napoleona i Moskwy, jednakowo
wielkie i potężne, dokonać powinny chlubnie rozpoczę-
tego dzieła, cesarz postanawia powrócić na Kreml, któ-
rego strzegł i bronił batalion gwardii cesarskiej.
Obóz. który przebyć musiał cesarz, dążąc ku Kremlowi,
dziwaczny przedstawiał widok. W szczerym polu na
błotnistej, rozmokłej równinie paliły się ogniska, podsy-
cane mahoniowymi meblami, szczątkami złoconych
drzwi i ram okiennych. Dokoła tych ognisk na podściółce
z wilgotnej słomy, skąpo nakrytej deskami, na pozło-
cistych fotelach i kanapach, lśniących atłasem lub aksa-
mitem — siedzieli lub leżeli oficerowie i żołnierze, ob-
darci, obryzgani błotem, czarni od dymu i sadzy. Pod
stopami ich walały się zwoje szalów kaszmirowych, naj-
cenniejszych futer syberyjskich, perskich brokateli i tyf-
tyków; piętrzyły się stosy srebrnych półmisków, talerzy,
na których nie było nic krom ciemnych, w popiele pie-
czonych podpłomyków i na wpół surowej, krwią ocie-
kającej koniny: dziwne połączenie dostatku i głodu,
bogactwa i trudu, przepychu i nędzy.
Między obozem a miastem snuły się gromady żołnie-
rzy, którzy bądź to sami dźwigali bogate łupy, bądź też
poganiali przed sobą rosyjskich muzyków, obładowa-
nych jak juczne zwierzęta plonem kradzieży i rabunku.
Pożar wygnał bowiem z kryjówek blisko dwadzieścia
tysięcy mieszkańców, którzy nie mogli zdecydować się
na opuszczenie miasta. Niektórzy z nich, zarówno męż-
czyźni, jak i kobiety — chędogo i dostatnio ubrani —
należeli snadź do sfery kupieckiej. Strzegąc resztek oca-
lonego mienia, schronili się pod osłonę francuskich bi-
waków i żyli czas jakiś pospołu z naszymi żołnierzami,
faworyzowani przez jednych, tolerowani lub też igno-
rowani przez drugich.
Za ich przykładem poszły luźne oddziały rosyjskie,
liczące ogółem prawie dziesięć tysięcy ludzi. W ciągu
kilku dni błąkali się wśród nas, przez nikogo nie krę-
powani, niektórzy nawet uzbrojeni. Żołnierze nasi spo-
glądali na nich bez gniewu i bez zawiści, nie zdradzając
żadnych nieprzyjaznych zamiarów, bądź to dlatego, że
uważali wojnę za ukończoną, bądź też z tego powodu, że
Francuzi, z natury niefrasobliwi i miłosierni, nie chcieli
już widzieć w nich wrogów. Ognie biwaków naszych
ogrzewały zarówno Rosjan, jak Francuzów, jednoczyły
ich wspólne wyprawy w celach kradzieży i rabunku
Później dopiero, gdy zmniejszył się nieład, gdy wodzo-
wie zorganizowali rabunek jako normalny środek zaopa-
trywania się w żywność i furaż, zauważono niezwykłą
liczbę maruderów rosyjskich. Wyszedł wówczas rozkaz
wzięcia ich do niewoli, lecz nim rozkaz spełniono, blisko
osiem tysięcy Rosjan zdołało umknąć. Wkrótce mieliśmy
już z nimi walczyć.
Dziwniejszy jeszcze i smutniejszy widok przedstawiało
miasto, a raczej zwęglone szczątki olbrzymiej stolicy.
Gdzieniegdzie tylko widniały samotne domy, cudem
nieledwie ocalałe. Przykra woń spalenizny unosiła się w
powietrzu. Jak okiem dojrzeć — wszędzie stosy
dymiących jeszcze zgliszcz, wszędzie gruzy i popiół;
linię placów i ulic oznaczały jedynie na wpół rozwalone
ściany lub sterczące tu i ówdzie smukłe filary pałacowe.
Na przedmieściach tułały się wśród rumowisk gro-
madki mężczyzn i kobiet — pobladłe, wynędzniałe, w
brudnej, na poły spalonej odzieży. Jedni rozkopywali po
ogrodach grządki, szukając jakichkolwiek jarzyn —
marchwi lub buraków; inni do spółki z krukami szar-
pali resztki pozostawionej przez wojsko padliny; inni
wreszcie — mimo chłodu — wyławiali z nurtów Mos-
kwy ziarno, rzucone do rzeki z rozkazu Rostopczyna, i
pożerali je łapczywie, chociaż sfermentowane już było i
stęchłe.
Cała armia nasza, wszystkie bez wyjątku pułki, roz-
pierzchła się po mieście. Cesarz napotykał co chwila od-
działy maruderów, mniej lub więcej obładowanych, albo
hałaśliwe zbiegowiska żołnierzy, tłoczących się przed
piwnicznymi oknami lub u wrót pałaców, kościołów i
bogatych sklepów, które usiłowano otworzyć, nim je
zaatakuje ogień.
Wszędzie walały się szczątki wszelkiego rodzaju mebli,
potłuczonych i pogruchotanych: wyrzucono je przez
okna, aby ocalić przed pożarem. Wszędzie bogate tka-
niny, przedmioty sztuki i zbytku — przez kapryśnego
zostawione żołnierza. Żołnierze bowiem z zasady rabują
wszystko, wszystko zabierają, nie bacząc, czy istotnie
wszystko będą mogli udźwignąć. Później zaś zmęczeni,
pod nadmiernym uginając się brzemieniem, zostawiają
po drodze przeważną część zrabowanych bogactw.
Place i ulice, podobnie jak obozy, wyglądały niby ol-
brzymi targ. Wśród iście jarmarcznego zgiełku i wrzawy
wymieniano rzeczy zbędne na konieczne; najrzadsze,
najcenniejsze przedmioty sprzedawane były za pół dar-
mo; inne, mniej wartościowe, za drogie kupowano pie-
niądze. Szczególniej złoto, łatwiejsze do ukrycia i prze-
niesienia, chętnych znajdowało nabywców. Na stosach
piętrzących się skrzyń z cukrem i kawą, na beczkach
najlepszych win i likierów siedzieli żołnierze, radzi
sprzedawać kosztowny swój towar za bochenek czers-
twego chleba. Niektórzy spośród nich, głodem wycień-
czeni, oszołomieni wódką, staczali się w huczące tuż
obok płomienie i ginęli wśród ognia i dymu.
Wszelako większość uratowanych wraz z dobytkiem
domów i pałaców, przeznaczona na kwatery dla oficerów
i generalicji wyłączona została z ogólnego rabunku.
Wszyscy spoglądali ze smutkiem na ogrom katastrofy, na
nędzę i rozprzężenie naszych szeregów. Wprawdzie kilka
wybitnych jednostek spotkało się następnie z zarzutem
zbyt gorliwego gromadzenia cennych pamiątek i
zabytków, lecz było ich tak niewiele, że zarzut ten nie
może żadną miarą stosować się do ogółu. Wojna była dla
tych ludzi tą namiętnością, która zagłu-
sza wszystkie inne. Lekkomyślni — lecz nie chciwi, nie
zachłanni — brali wszystko, ażeby wszystko rozdać,
sądząc, że przelaną krwią hojnie za wszystko zapłacili.
Wśród chaosu tego i rozprzężenia po raz wtóry wjeż-
dżał Napoleon do Moskwy. Początkowo patrzył przez
palce na nadużycia i rabunek w nadziei, że staranne
przeszukiwanie gruzów i rumowisk nie będzie bez-
owocne. Lecz gdy dowiedział się, że nieład wzrasta, że
nawet stara gwardia idzie za przykładem innych korpu-
sów, że chłopi rosyjscy, których ściągnąć kazał z zapa-
sami żywności i furażu, hojnie płacąc im za wszystko,
napadani są i ograbiani przez zgłodniałych żołnierzy
naszych, gdy dowiedział się, że niektóre pułki przymie-
rają głodem i chłodem, przemocą wydzierają każdy nie-
mal kęs chleba, że istniejące jeszcze skąpe zapasy trwo-
nione są przez bandy rabusiów — wydał wówczas nader
surowe rozporządzenie: gwardia ukarana została czasowo
aresztem; opróżniono cerkwie, zajęte dotychczas przez
naszą kawalerię, rabunek zaś — zorganizowany na wzór
innych czynności służbowych — powierzany był kolejno
wszystkim korpusom. Postanowiono wreszcie zająć się
losem licznych maruderów rosyjskich.
Lecz było już poniewczasie. Maruderzy umknęli,
chłopi, zrażeni i wylękli, omijali obóz nasz z daleka;
znaczna część zapasów została roztrwoniona. Prawda, że
armia francuska niejednokrotnie dopuszczała się grzechu
marnotrawstwa, tutaj wszakże straszliwy pożar tłumaczy
i usprawiedliwia wiele rzeczy. Jakkolwiek bądź,
zaznaczyć należy, że rozprzężenie trwało krótko i że
zapanował niebawem dawny ład i dawna karność.
Opuszczając Moskwę, Kutuzow pociągnął za sobą Mu-
rata w stronę Kołomny aż do punktu, w którym rzeka
Moskwa przecina drogę. Pod osłoną nocy cofnął się
wówczas przez Podolsk między Moskwę a Kaługę. No-
cny ten pochód Rosjan, dokoła płonącej stolicy, posępny
był i tajemniczy niby średniowieczne misterium. Szli
cicho w łunach pożogi, która coraz szersze zataczała
kręgi, zalewając ognistą falą ten ośrodek handlu ro-
syjskiego, czczone sanktuarium wiary ojców, kolebkę
potężnego mocarstwa! Grozą i nienawiścią gorzały
wszystkie oczy. W głuchym milczeniu szedł pułk za puł-
kiem, a w oddali huczały płomienie, zawodził zimny,
jesienny wiatr. Od czasu do czasu tu i ówdzie wybuchał
nagle krwawy słup ognia, oświetlając zakrzepłe w bólu
twarze żołnierzy. Tylko oczy paliły się wciąż groźnym
blaskiem, lśniły żądzą zemsty za przypisywaną nam
zbrodnię — zemsty, która wkrótce objąć miała płomie-
niem całe imperium i której ofiarą paść miało tylu
Francuzów.
W owej uroczystej chwili Kutuzow zawiadamia cesarza
o utracie stolicy. Szlachetnie i stanowczo brzmi jego
oświadczenie ,,że, chcąc zachować urodzajne gubernie
południowe oraz łączność z Tormasowem i Czyczago-
wem, zmuszony został opuścić Moskwę, ale że wydał ją
w ręce wrogów bez jej ludu, ponieważ jednak naród, nie
ziemia, stanowi państwo, wszędzie gdzie tylko znajdzie
się lud rosyjski — tam jest Moskwa, tam całe imperium".
Pod wpływem żalu przyznaje wówczas: „że cios ciężki
jest i niezatarte zostawi ślady", nie traci wszakże otuchy i
wiary w przyszłość: „Utrata Moskwy jest utratą jednego
tylko miasta, ofiarą, która ocalić powinna kraj i naród.
Pułki nasze, rozlokowane wzdłuż niezmiernie długiej
linii operacyjnej Francuzów, strzec będą każdego
poruszenia wojsk nieprzyjacielskich, osłaniając
zasobniejsze ziemie cesarstwa, ułatwiać rozszerzenie i
uzupełnienie przetrzebionych kadr w armii naszej". 16
września donosi już cesarzowi: „że Napoleon niebawem
zmuszony będzie wyrzec się drogo okupionej zdobyczy".
Żałobna ta wiadomość wstrząsnęła do głębi sercem
Aleksandra. Lecz wbrew rachubom Napoleona, który
liczył niewątpliwie na słabość ducha swojego rywala,
wbrew tajemnym obawom światlejszych Rosjan, którzy
spoglądali z lękiem w stronę Petersburga, car zniósł
mężnie bolesny cios. Męstwem i spokojem tchnie jego
proklamacja do narodu zwrócona: „Nie rozpaczy nam
trzeba, lecz czynów, lecz odwagi i wytrwałości.
Opustoszała i spalona Moskwa, w której nie ma nic,
krom gruzów i popiołu — grobem będzie dla Francuzów.
Olbrzymia, trzystotysięczna armia francuska, składająca
się z ludzi wszelkich narodowości i wszelkich wyznań,
stopniała już oto w połowie od ran, głodu i trudów.
Moskwa leży w gruzach, Napoleon wtargnął w głąb
kraju, lecz ani jedna głowa nie pochyliła się kornie do
jego stóp".
„Wzrastające z dniem każdym siły nasze otaczają go
zewsząd; wszystkie drogi są osaczone, strzeżone wszyst-
kie przejścia. Ażeby głodowej ujść śmierci, niedługo
zmuszony będzie przedzierać się przez zwarte szeregi
mężnych żołnierzy naszych. Czy cofniemy się wówczas
w oczach sprzyjającej nam Europy? ... Zaświećmy jej
przykładem i chwalmy Pana nad Pany, który obrał nas za
rycerzy cnoty i wolności!" Proklamacja kończyła się
wezwaniem do Wszechmocnego.
Rozmaicie oceniają Rosjanie ówczesne zachowanie się
Kutuzowa i cesarza. Co do nas, to sądzić możemy na-
szych wrogów jedynie na podstawie faktów. Owóż czyny
odpowiadały w zupełności wyrzeczonym słowom.
Towarzysze moi, bądźmy sprawiedliwi! Ofiara całkowitą
była, bez zastrzeżeń, bez niewczesnych żalów. A gdy
wybiła później godzina odwetu, żadnej nie żądali zapłaty,
żadnego odszkodowania; uszanowali odwieczne
pamiątki, gmachy i skarby nadsekwańskiej stolicy. Toteż
imię ich czyste jest, niczym nie skalane. Z chwilą gdy
cywilizacja przeniknie głębiej to społeczeństwo, naród
rosyjski doczeka się pełni rozkwitu i, tak jak inne ludy,
krzepką dłonią ujmie z kolei złote berło sławy!
Manewr Kutuzowa, podyktowany wahaniem lub chy-
trością, powiódł się w zupełności. W ciągu trzech dni
Murat szukał na próżno śladów nieprzyjaciela. Tym-
czasem Rosjanie przestudiowali teren i odpowiednio
obwarowali się. Forpoczty rosyjskie bliskie już były
Woronowa, jednej z najpiękniejszych włości hrabiego
Rostopczyna, gdy wyminął ich gubernator, stale towa-
rzyszący teraz armii. Żołnierze sądzili, że ujrzeć chce raz
jeszcze swoją rezydencję, gdy nagle buchnęły kłęby
czarnego dymu. Pałac i zabudowania dworskie znikły im
z oczu.
Kto żył, rzucił się do ognia, lecz Roztopczyn nikomu
nie pozwolił nic z tego ratować. Z uśmiechem na ustach
spoglądał na walący się przepyszny gmach, a gdy zostały
jeno zgliszcza, pewną dłonią nakreślił na wrotach
cerkiewnych następujące znamienne słowa, które Fran-
cuzi z drżeniem później czytali: „Przez osiem lat upię-
kszałem ten pałac i żyłem w nim szczęśliwie na łonie
rodziny. Dzisiaj poddani moi — tysiąc siedemset dusz —
opuszczają chaty i ziemię, ja zaś podpalam własnoręcznie
dom mój, abyście go nie splugawili waszą obecnością.
Francuzi! zostawiłem wam na łup dwa domy
w Moskwie oraz za pól miliona rubli ruchomości. Tutaj
znajdziecie tylko gruzy i popiół!"
W pobliżu Woronowa doścignął Murat armię rosyjską.
29 września pod Czerikowem doszło do gwałtownego
starcia. Szwadrony nasze chwiały się już i ustępowały,
gdy nadciągnął książę Poniatowski na czele trzech ty-
sięcy Polaków. Przy współudziale generałów Paszkow-
skiego i Kniaziewicza Poniatowski podjął bez wąchania
walkę z dwudziestotysięcznym korpusem jazdy rosyj-
skiej. W ciągu kilku godzin Miłoradowicz usiłował na
próżno zgnieść słabszego liczebnie nieprzyjaciela. Mę-
stwo i zręczna taktyka polskiego księcia unicestwiły
wreszcie ostatni i największy wysiłek generała rosyj-
skiego. Zewsząd otoczony, bezbronny wskutek nagłego
upadku, Poniatowski skrzyknął czterdziestu jeźdźców i
ruszył w skok na wroga, atakując kolumnę nieprzyja-
cielską, pejczem wprawdzie, lecz z tak wielkim impetem,
że pod naporem ludzkich i końskich piersi jęły wkrótce
cofać się przestraszone i zdziwione szeregi rosyjskie.
Tymczasem pożar, wzniecony w nocy z 14 na 15
września, chwilowo opanowany, szalał następnie bez
przerwy 16, 17 i 18: przygasać zaczął 19, ustał zaś cał-
kowicie nazajutrz, 20 września. Tegoż dnia Napoleon,
który uszedł był z Kremla przed pożoga, powrócił do
pałacu carów. Pewnym będąc, że odniesione przezeń
zwycięstwo doda otuchy wyczerpanym i osłabionym
pułkom naszym, że każdy bieżyć będzie do Moskwy,
znęcony urokiem bogatych łupów, nie zaznanych jeszcze,
a silnych wrażeń, zwłaszcza zaś urokiem promiennej
sławy tego. który podbił całą niemal Europę, który tutaj
nawet, wśród zgliszcz i gruzów, gorzał jak morska
latarnia na samotnej skale — oczekiwał aplauzu wszyst-
kich ludów Europy, oczekiwał nadejścia zapóźnionych
konwojów, świeżych posiłków i tłumu wlokących się za
wojskiem maruderów.
Dwukrotnie wszelako, 22 i 28 września, listy dążącego
za Kutuzowem Murata o mało co nie skłoniły cesarza do
opuszczenia Kremla, gdyż zapowiadały bitwę. Lecz tak
w jednym, jak i w drugim wypadku, przygotowane już na
piśmie rozkazy zostały spalone. Uważając snadź wojnę
za ukończoną, cesarz wyglądał z dnia na dzień
odpowiedzi z Petersburga. Czyż teraz, w Moskwie, miał-
by mniejszy wpływ na Aleksandra? Poza tym wspo-
minął ustawicznie dawne czasy, Tylżę i Erfurt, jak
wszyscy wybrańcy losu z przedziwnym uporem łudził
się, że spełnione będą wszystkie jego życzenia.
Posiadał zresztą w najwyższym stopniu zdolność do-
wolnego przerywania najbardziej skupionej refleksji,
najsmutniejszych myśli. Wola górowała w nim zawsze
nad wyobraźnią. Równie dobrze panował nad samym
sobą, jak nad drugimi.
Lecz choć upłynęło już jedenaście dni. żadna nie na-
deszła odpowiedź. Aleksander milczał, Napoleon wciąż
łudził się, że uporem i wytrwałością pokona słabszego
przeciwnika. Tracił tym sposobem drogocenny czas,
dozwalając Rosjanom ponownie zorganizować się i do
dalszej przygotować walki.
Od tej chwili — bardziej jeszcze aniżeli w Witebsku —
cała działalność, wszystkie rozporządzenia cesarza
zwiastują Rosjanom, że potężny ich wróg zamierza osie-
dlić się w centrum ich państwa. Szczątki spalonej Mos-
kwy otrzymują intendenta i władze miejskie. Wydany
zostaje rozkaz zaprowiantowania armii na zimę. W ru-
inach powstać ma teatr, obsadzony pierwszorzędnymi
siłami sceny paryskiej. Włoski śpiewak usiłuje wskrzesić
w ponurych murach Kremla świetne zebrania Tuileries.
Środki te podejść miały i uśpić czujność rządu rosyj-
skiego.
Niebawem jednak cesarz zdaje sobie sprawę, że rząd
ten, nawykły do panowania nad ciemnym i oszukiwanym
narodem, podejść się nie da. Minęły tymczasem ostatnie
dni września, rozpoczynał się październik, a wraz z nim
zimna i słotna jesień. Zirytowany milczeniem
Aleksandra, po bezsennej, niespokojnej nocy, rankiem 3
października przywołać kazał generałów swoich i mar-
szałków. ,,Chodźcie — rzekł — zaznajomić się z nowym
moim planem. Książę Eugeniuszu, proszę czytać!
(Wszyscy słuchają.) Trzeba spalić szczątki Moskwy i
przez Twer ruszyć na Petersburg, dokąd podąży za nami
Macdonald! Murat i Davout tworzyć będą tylną straż!"
Rzekłszy to, ogarnął pałającym wzrokiem milczących i
zdumionych generałów. Wszystkie twarze chłodne były i
niewzruszone, zaciśnięte wszystkie usta.
Podniecając się wówczas, ażeby innych porwać i roz-
płomienić, zawołał: „Czyżby istotnie brakło już w du-
szach waszych ognia i zapału? Czy kiedykolwiek
dokonał kto większego czynu? Obecnie tylko taka
zdobycz jest
nas godna! Jakżeż niezmierna otoczy nas chwała, co
powie świat cały, dowiedziawszy się, że w przeciągu
trzech miesięcy zdobyliśmy dwie największe stolice Pół-
nocy?"
Lecz Davout i Daru zgodnie przeciwstawili mu „spóź-
nioną porę roku, głód oraz bezludną, z wszelkich za-
sobów ogołoconą drogę".
Podobno przedstawili wówczas cesarzowi kilka innych
planów i projektów; był to wszakże próżny trud, gdyż
geniusz Napoleona tak wysoko szybował, że żadne argu-
menty ani perswazje nie byłyby go powstrzymały, gdyby
istotnie powziął był stanowczą decyzję rozpoczęcia
nowych kroków wojennych. Lecz plan pochodu na Pe-
tersburg był jeno gniewnym porywem, odruchem za-
draśniętej miłości własnej wobec przypuszczalnego faktu
wyrzeczenia się, w obliczu całej Europy, wspaniałej,
drogo okupionej zdobyczy.
Przede wszystkim zaś był groźbą, która przestraszyć
miała zarówno swoich, jak wrogów, i doprowadzić do
negocjacji. Przedstawicielem cesarza miał być hrabia
Caulaincourt. Darzony szczególniejszymi względami
Aleksandra, on tylko spośród dworaków Napoleona mógł
mieć jakiś wpływ na cara; lecz od kilku miesięcy — jako
jeden z gorętszych przeciwników toczącej się kampanii
— stale odsuwany był przez cesarza od poufnych narad i
dyskusji.
Do Caulaincourta wszelako odwołał się Napoleon w
owej krytycznej chwili. Sam na sam z wielkim koniu-
szym, długo wahał się i chodził wzdłuż i wszerz sali,
zmagając się z własną niepohamowaną dumą i pychą. W
końcu jął mówić, ale w głosie jego była pogróżka.
Chciał, aby żądano od niego pokoju tak, jakby on łaska-
wie się nań godził. Po paru prawie niezrozumiałych zda-
niach, rzekł:
„Mam zamiar wyruszyć niebawem na Petersburg.
Wiem, że zmartwi pana zniszczenie tej drugiej z rzędu
stolicy. Rosja powstanie wówczas przeciwko cesarzowi,
uknuty zostanie spisek i cesarz padnie z ręki sprzysię-
żonych. Śmierć jego wielkim będzie nieszczęściem tak
dla Rosji, jak dla Francji, gdyż charakter Aleksandra
odpowiada nam w zupełności i nikt inny nie mógłby
zasiąść na tronie rosyjskim z równą dla nas korzyścią.
Ażeby przeto zapobiec katastrofie, pragnę, panie hrabio,
wysłać cię do Petersburga."
Lecz wbrew najelementarniejszym zasadom pochleb-
stwa, wierny przekonaniom swoim, książę Vicenzy od-
parł: „Że preliminaria te żadnych nie dadzą wyników; że
dopóki ostatni żołnierz francuski nie opuści terytorium
rosyjskiego, Aleksander nie zaakceptuje żadnej propo-
zycji; że Rosjanie zdają sobie sprawę z tego, iż w owej
porze roku przewaga jest po ich stronie: że nadto ne-
gocjacje takie byłyby szkodliwe, bo kładąc nacisk na
zawarcie pokoju, odsłoniłyby nieprzyjacielowi istotę
smutnego naszego położenia".
Dodał: „że im znaczniejszą będzie osoba wysłańca ce-
sarskiego, tym większy ujawni niepokój: że wobec tego
on, Caulaincourt, najzupełniej nieodpowiedni jest, tym
bardziej że jako przedstawiciel cesarza i Francji z góry
przekonany byłby o bezużyteczności powierzonej mu
misji". Cesarz zawołał wtedy z gniewem: „Wyślę więc
Lauristona!"
Lauriston upewnia, że na równi z Caulaincourtem
przeciwny był rozpoczynaniu jakichkolwiek układów,
doradzając natomiast, bez żadnej zwłoki, odwrót w kie-
runku Kaługi. Napoleon, zirytowany, odparł z goryczą:
„Że lubi tylko proste plany i proste drogi; że szlak,
którym przybył do Moskwy, najprostszym jest, lecz że
nie pójdzie nim, dopóki nie zawrze korzystnego pokoju''.
Wskazując następnie na przygotowany list do cesarza
Aleksandra, polecił Lauristonowi, aby wyjednał sobie u
Kutuzowa odpowiednie glejty. W końcu zaś rzekł z na-
ciskiem: „Pragnę pokoju, koniecznie, za wszelką cenę!
Generale, wyjdź jeno z honorem!"
5 października dotarł Lauriston do forpocztów rosyj-
Bennigsen i Wołkoński, adiutant cesarza. Wilson twier-
dzi, że oficerowie i generałowie rosyjscy, obawiając się
skich. Wojna chwilowo ustała; generałowi udzielono żą-
danej audiencji. Lecz zamiast Kutuzowa zjawił się tylko
starczej niemocy naczelnego wodza, tak głośno poma-
wiali go o zdradę, że Kutuzow nie śmiał wprost opuścić
zajmowanej przez się kwatery.
Instrukcje dane Lauristonowi, nakazywały mu poro-
zumiewać się li tylko z samym Kutuzowem. Odrzucił
więc ze wzgardliwą dumą wszelkie pośrednictwo, a ko-
rzystając ze sposobności, aby przerwać negocjacje, któ-
rym był przeciwny, usunął się, mimo nalegania i per-
swazji Wołkońskiego. Nazajutrz wracać miał do
Moskwy. Napoleon, urażony i zirytowany, niewątpliwie
byłby
wyruszył wówczas przeciw nie uzupełnionej jeszcze i nie
wyćwiczonej armii rosyjskiej, byłby rozniósł ją i zmusił
Kutuzowa do zawarcia pokoju. W razie zaś mniej de-
cydującej Wiktorii byłby mógł cofać się spokojnie na
zachód ku zapasowym pułkom naszej rezerwy.
Na nieszczęście, Bennigsen pośpieszył prosić Murata o
współudział w negocjacjach. Lauriston wyjazd odroczył.
Szef sztabu rosyjskiego — zręczniejszy jako dyplomata
aniżeli jako wódz — postanowił usidlić świeżo
upieczonego króla pochlebstwem i okazywanym mu
uwielbieniem; wziął go na lep słodkich słówek, które
tchnęły przesytem wojny i nadzieją rychłego pokoju.
Murat wreszcie znużony nie ustającą wrzawą wojenną,
pełen troski o dalsze losy kampanii i, jak mówią, o swój
tron, skoro nie mógł spodziewać się lepszego, bez trudu
dozwolił usidlić się, zwieść i oszukać.
Bennigsen przekonał równocześnie Kutuzowa i Murata.
Mimo spóźnionej pory zawiadomił Lauristona, iż otwarta
jest dla niego droga do kwatery naczelnego wodza, który
miał go oczekiwać o północy. Konferencja rozpoczęła się
dość burzliwie. Dotknięty natarczywością Wołkońskiego
i Konownicyna, Lauriston zażądał rozmowy bez
świadków. Po krótkim wahaniu przyjęto ten warunek.
Lauriston przedstawił wtedy Kutuzowowi cel swojego
przybycia i prosił go o udzielenie mu odpowiednich
glejtów na drogę do Petersburga. Kutuzow odrzucił
wprawdzie prośbę, zasłaniając się zupełną w tym kie-
runku niekompetencją, zaproponował natomiast, aby
wysłać do Petersburga księcia Wołkońskiego z listem od
Napoleona. Aż do powrotu księcia trwać miało czasowe
zawieszenie broni. Propozycji tej towarzyszyły wyrazy
szczerej, rzekomo, życzliwości, powtarzane następnie
przez wszystkich generałów i wyższych oficerów
rosyjskich.
Niebawem jednak przekonaliśmy się, jak dalece fał-
szywa była owa życzliwość. Rosjanie podeszli zarówno
Murata, jak cesarza. Uradowany przebiegiem negocjacji,
łatwowierny wskutek nadmiaru złudzeń czy też może
zniechęcenia i rozpaczy, pragnąc uciszyć wewnętrzny
niepokój i miotającą nim rozterkę, Napoleon przywołać
kazał wszystkich generałów i triumfalnie oświadczył im,
że pokój wkrótce zostanie zawarty.
Nie podobało mu się tylko proponowane przez Kutu-
zowa zawieszenie broni. Rozkazał Muratowi zerwać je
natychmiast, niemniej — dla nie znanych dotychczas
powodów — obustronnie wszelkich zaniechano utarczek.
A raczej zaniechało ich jedynie czoło obu wrogich
sobie kolumn. Dziwaczne to armistycjum, które zarwać
można było co dnia za trzygodzinnym wypowiedzeniem,
nie obowiązywało ani flanków, ani tyłów armii. Tak
przynajmniej interpretowali je Rosjanie. Ani jeden kon-
wój, ani jeden furgon z furażem lub zapasami żywności
nie mógł przedostać się bez walki. Wojna trwała więc w
dalszym ciągu, toczyła się wszędzie, z wyjątkiem tych
właśnie punktów, w których oręż nasz miał największe
szansę powodzenia i przewagi.
Przez kilka pierwszych dni Murat docierał chętnie do
forpocztów nieprzyjacielskich, ciesząc się z dziecinną
nieoględnością z podziwu, jaki wywoływał jego dziarski
wygląd, nieustraszona odwaga i królewska godność. Aby
tylko podtrzymać te złudzenia, wodzowie rosyjscy nie
szczędzili grzecznostek ani pochlebstw. Waleczny król
Neapolu rozkazywać mógł zarówno rosyjskim, jak fran-
cuskim strażom; jeżeli spodobał mu się teren zajęty przez
Rosjan, oni skwapliwie ustępowali mu miejsca. Dowódcy
kozaccy posunęli się jeszcze dalej : udawali entuzjazm,
zapewniali, że carem będzie dla nich ten tylko, kto panuje
w Moskwie. Murat na chwilę uwierzył, że nie zechcą już
więcej z nim walczyć. Tak się zagalopował, że Napoleon
czytając jego raporty, wołał: „Murat, kozacki król! Co za
bzdura!" Tak to ludziom, którym tyle się już przydarzyło,
najdziwniejsze przychodziły myśli do głowy.
Co się tyczy cesarza, który nie dał się oszukać, krótko-
trwałą była jego radość.
W rzeczy samej, dwa znaczne konwoje dostały się
znów w ręce nieprzyjacielskie: jeden przez niedbalstwo
komendanta, który zastrzelił się z rozpaczy, drugi wsku-
tek podłości i tchórzostwa oficera, który na surową za-
służywszy karę, ocalał tylko dzięki poczynającemu się
odwrotowi.
Każdego ranka żołnierze nasi — kawaleria zwłaszcza
— zmuszeni byli dalekie odbywać wyprawy po co-
dzienną, skąpą strawę. A ponieważ okolice Moskwy i
Winkowa wkrótce ogołocone zostały ze wszystkiego,
przeto wycieczki te z konieczności coraz dalsze były i
coraz forsowniejsze. Ludzie i konie wracali wyczerpani
i osłabieni, o ile wszyscy wrócić zdołali: każdą bowiem
miarę żyta i owsa, każdą wiązkę siana zdobywać trzeba
było przemocą. Mnożyły się zasadzki, potyczki, straty.
Do walki wystąpili teraz chłopi. Śmiercią karali tych
spośród siebie, których ciekawość lub chęć zysku przy-
wiodła do naszego obozu z odrobiną żywności. Inni,
sprowadziwszy uprzednio kozaków, podpalali własno-
ręcznie chaty swoje i zabudowania, aby wygnać stamtąd
naszych furażerów i wydać ich na zgubę.
Chłopi również zdobyli Wereję, miasteczko, leżące w
pobliżu Moskwy. Zamiar ten zrodził się podobno w
umyśle jednego z popów miejscowych, który przy
współudziale zbrojnych mieszkańców oraz otrzymanej od
Kutuzowa garstki wyćwiczonego żołnierza rankiem 10
października przypuścić kazał z jednej strony do szańców
symulowany atak, podczas gdy sam wdzierał się z drugiej
strony na wały. Po krótkiej walce miasteczko zostało
zdobyte, a załoga wymordowana.
Wszędzie zatem toczyła się wojna: za nami, przed
nami, dookoła nas. Armia topniała z dniem każdym: z
dniem każdym wzmagało się zuchwalstwo i przedsię-
biorczość nieprzyjaciela. Podbój Rosji podzielić miał,
niestety! los wielu innych równie świetnych i wieko-
pomnych zdobyczy, które prędzej czy później wymykały
się ze znużonej dłoni zdobywcy.
Nawet niefrasobliwy, lekkomyślny Murat jął w końcu
niepokoić się i z lękiem spoglądać w przyszłość. Połowa
pozostałych mu szczątków świetnej niegdyś jazdy
wyginęła w codziennych tych utarczkach. Na for-
pocztach, przy zetknięciu się z naszymi strażami, ofice-
rowie rosyjscy — bądź to przez pychę, bądź też przez
nadmierną, brutalną niemal szczerość — czarnymi barwy
malowali bliskie już podobno dni klęski i niedoli.
Widniejące w oddali tabuny półdzikich koni o długiej,
rozwianej grzywie świadczyć miały o formowaniu się
licznych oddziałów jazdy, podczas gdy topniały i ginęły
resztki naszej kawalerii. W głębi linii nieprzyjacielskiej
nieustanny łoskot salw karabinowych zwiastował nam, że
Rosjanie korzystają z chwilowego zawieszenia broni,
ażeby wyćwiczyć i obznajomić ze służbą zastępy
rekrutów.
Cesarz świadom był grożącego mu niebezpieczeństwa;
za wszelką jednak cenę zachować pragnął bodaj złu-
dzenia. Lecz powoli wrócił znów niepokój, wróciła wew-
nętrzna rozterka i wzrastała wciąż, ujawniając się w
gniewnych i mściwych rozporządzeniach. Wówczas to
ograbić kazał cerkwie Kremla z wszystkiego, co tylko
służyć mogło Wielkiej Armii jako zwycięskie trofea.
„Przedmioty, przez samych Rosjan skazane na zagładę,
słusznie należą do zwycięzców na mocy podwójnego
prawa: zwycięstwa i pożaru!"
Olbrzymi, pozłocisty krzyż z wieży cerkiewnej Wiel-
kiego Iwana — krzyż, któremu lud rosyjski szczegól-
niejszą oddawał cześć, z którym łączyły się, w myśl
podania, losy monarchii — ozdobić miał kopułę parys-
kiego gmachu Inwalidów. Podczas gdy tłum żołnierzy
pracował nad zdjęciem świętego znaku, żałobnym wian-
kiem otoczyły go wrony i kruki, kracząc tak rozgłośnie,
tak uporczywie, że Napoleon zmęczony, zdenerwowany,
zauważył w końcu: „Te czarne ptaszyska bronić chyba
chcą swojego krzyża!" Nikt nie wie, jakie myśli, jakie
przeczucia gnębiły w owej chwili cesarza; wszyscy jed-
nak widzieli, że smutny był i często wpadał w zadumę.
Codzienne spacery ozłocone jesiennym słońcem, w któ-
rym on usiłował dopatrzyć się i innym ukazać swoją
szczęśliwą gwiazdę, potęgowały jego smutek: wszędzie
głucha, martwa cisza, wszędzie zgliszcza i popioły, do-
okoła Moskwy pustynia, a za nią nieznana dal w zło-
wrogim spowita milczeniu, które nasuwało myśl o jesz-
cze groźniejszym milczeniu Aleksandra. Odgłos miaro-
wego stąpania nielicznych patroli naszych, stróżujących u
wrót olbrzymiego tego grobowca, nie był mocen wyrwać
cesarza z zadumy, z zaklętego koliska bolesnych
wspomnień i boleśniejszych jeszcze obaw o przyszłość.
Bezsenne, troską brzemienne noce spędzał sam na sam
z hrabią Daru, na wspólnych naradach nad grozą i
niebezpieczeństwem sytuacji.
Oceniając wówczas należycie urok nieomylności, który
opromieniał go od szeregu lat, odrzucał ze zgrozą
wszelką myśl o odwrocie, o przyznaniu się wobec Euro-
py do popełnionej omyłki. „Pierwszy krok wstecz będzie
hasłem długoletniej, krwawej i morderczej walki!
Bezczynność moja jest więc uzasadniona. Czyż nie
wiem, że pod względem strategicznym Moskwa żadnej
nie przedstawia wartości? Posiada natomiast duże
znaczenie polityczne. Rządzę tu nie jako generał, lecz
jako cesarz. W polityce nie należy nigdy cofać się, nigdy
do żadnego przyznawać się błędu, nawet wtedy gdy błąd
istotnie został popełniony; mimo wszystko, wbrew
wszystkim i wszystkiemu trzeba dążyć do celu."
Dlatego też trzymał się pierwotnego planu z uporem,
który był niegdyś jego pierwszorzędną zaletą, w owej zaś
chwili największą jego wadą, straszną pomyłką.
Wzrastają tymczasem trudności, położenie komplikuje
się coraz bardziej. Armia pruska niepewnym jest sprzy-
mierzeńcem; wieści z pewnego źródła, jakie otrzymał
Berthier, zapowiadają, że armia austriacka cofnie się
również lada dzień. Kutuzow drwi sobie z nas. Cesarz
zdaje sobie z tego sprawę, lecz bezsilny wobec wyjątko-
wych warunków i okoliczności, nie mogąc ani posunąć
się w głąb kraju, ani zostać na dłużej w Moskwie, ani też
cofnąć się wstecz, pod wpływem najróżniejszych,
częstokroć sprzecznych uczuć i refleksji — odkłada z
dnia na dzień stanowczy moment powzięcia decyzji.
List cesarza wręczony Lauristonowi odejść miał 6 paź-
dziernika, nie należało więc spodziewać się odpowiedzi
przed 20 tegoż miesiąca. Mimo wszystko zatem, mimo
całej grozy położenia — duma Napoleona, najistotniejsze
zasady jego polityki, a może i stan zdrowia, nakłaniały go
do obrania najniebezpieczniejszej drogi, do bezcelowego
wyczekiwania na niepewną, zwodniczą odpowiedź. Daru
pospołu z innymi oficerami szukał na próżno dawnych
cech cesarskiego geniuszu, dawnej zdolności
natychmiastowego decydowania się, dawnej energii i
siły; wszyscy zgodnie krytykowali zawziętą wytrwałość
cesarza, która spowodować miała upadek jego, tak jak
wyniosła go niegdyś na wyżyny tronu.
Wszelako wobec niezwykle utrudnionej i skompliko-
wanej sytuacji, zarówno militarnej, jak politycznej, wo-
bec żelaznej, nieustępliwej woli cesarza wątpliwym było
rychłe wyrzeczenie się zamiaru, powziętego jeszcze w
Witebsku.
Duch ożywiający armię podtrzymywał nadzieje i pra-
gnienia Napoleona. Większość oficerów jak najlepszej
była myśli. Prości zaś szeregowcy, dla których chwila
obecna jest wszystkim, kwintesencją całego życia, za-
chowali najcenniejszą zaletę żołnierza: rubaszną, śmie-
chem dźwięczącą niefrasobliwość. Wprawdzie nagrody,
których nie skąpił im cesarz, hojną dłonią rozdający przy
codziennych rewiach krzyże i awanse, przyjmowane były
z niezwykłą, na poły smutną, na poły radosną powagą, bo
kryły w sobie groźbę, a luki w sze-
regach jeszcze krwawsze; wprawdzie wychodząc z Wilna
wielu pozbyło się zimowego ekwipunku, aby obładować
się żywnością, a w ciągu forsownych marszów, licznych
bitew i potyczek — podarło się odzienie, buty poszły w
strzępy i niejeden żołnierz obdarty był i bosy, lecz mimo
wszystko, mimo całej nędzy swojej, z dumnie
podniesioną głową, prezentując błyszczącą broń — starali
się ukryć przed cesarzem dziury i łaty. Na dziedzińcu
prastarego pałacu, osiemset mil od ojczyzny, po tylu
nadludzkich niemal trudach, pozbawieni wszystkich
wygód, częstokroć głodni — usiłowali zadośćuczynić
wymogom żołnierskiej godności, utrzymać wszystko w
należytym, wzorowym porządku; chcieli budzić podziw,
człowiek bowiem dumny jest najbardziej z tego, co z
największym zdobywa wysiłkiem.
Cesarz udawał, że nic nie widzi, że nie domyśla się
nawet tych wzruszających fortelów; do ostatniej chwili
nie chciał tracić nadziei. Lecz gdy pierwsze spadły śniegi,
wobec straszliwej rzeczywistości rozwiały się wszystkie
złudzenia. Zrozumiał wreszcie, że odwrót jest nie-
unikniony, a choć z ust jego nie padły jeszcze słowa
rozkazu, choć nic nie zdawało się zapowiadać bliskiego
wymarszu, powtarzano i komentowano w obozie ostatnie
rozporządzenia cesarskie, dotyczące zimowych leży i jak
najrychlejszej wysyłki ranionych. I tym razem Napoleon
w dumie swej nie chciał się niczego wyrzec. Bez względu
na różnorodne a dotkliwe braki, przede wszystkim na
brak koni, który utrudniał przewóz artylerii, zbyt licznej
w stosunku do przetrzebionych kadrów armii naszej —
wszystko miało być zabrane. „Nie zostawimy nic
Rosjanom" — powtórzył cesarz.
W tym opustoszałym i ze wszystkiego ogołoconym
kraju nakazał kupno dwudziestu tysięcy koni; chciał za-
opatrzyć się w znaczne zapasy furażu i żywności w oko-
licy, w której dalekie, częstokroć niebezpieczne wyprawy
zaledwie opędzić mogły bieżące, najpilniejsze potrzeby.
Niewykonalność zleceń tych i rozkazów dziwiła jednych,
gniewała i oburzała drugich. Niekiedy wszakże, dawnymi
jeszcze czasy, cesarz posługiwał się tą bronią, aby
podejść i oszukać nieprzyjaciela, częściej zaś dlatego,
aby podkreślić należycie ogrom potrzeb i ogrom
wymaganych od wojska usiłowań.
Teraz jednak sam nie wie, jaką pójść drogą, jaką po-
wziąć decyzję. Waha się wciąż i wciąż odkłada z dnia
na dzień chwilę przyznania się do klęski. Jak gdyby na
urągowisko wrogim żywiołom, pod lodowatym tchnie-
niem straszliwej zawieruchy w owych ostatnich dniach
pobytu na Kremlu cesarz prowadzi ożywione dyskusje
literackie lub też opracowuje — w trzy wieczory —
szczegóły nowej ustawy dla Komedii Francuskiej w Pa-
ryżu. Najbliższe otoczenie cesarza, świadome trosk jego i
niepokoju, z tym większym podziwem obserwowało
lotność i głębię cesarskiego geniuszu oraz niesłychaną
łatwość dowolnego przenoszenia uwagi i skupiania jej na
jakimkolwiek bądź przedmiocie.
Zauważono tylko, że wbrew przyzwyczajeniu i upo-
dobaniom swoim, pragnąc zagłuszyć czymkolwiek nur-
tujący go niepokój, cesarz coraz dłużej siadywał przy
stole, że godzinami całymi, wtulony w róg kanapy, czy-
tywał błahe romanse, biernie oczekując rozwiązania swo-
jej straszliwej historii. Doszedłszy do szczytu sławy, wy-
trwały, a nieugięty, Napoleon przeczuwał snadź, że
pierwszy krok wstecz będzie hasłem upadku, i dlatego
bezczynny z trwogą spoglądał w przyszłość, chcąc jesz-
cze choćby parę chwil dłużej utrzymać się na szczycie.
Rozwiały się wreszcie ostatnie złudzenia. Pewnego
dnia, w chwili gdy Murat ukazał się na forpocztach, od
strony kozackiej huknął strzał, gwizdnęła kula. Murat,
zirytowany, oświadczył Miłoradowiczowi, że gwałcone
ustawicznie zawieszenie broni przestaje być obo-
wiązkiem i że odtąd tak Rosjanie, jak Francuzi polegać
mogą li tylko na własnych siłach.
Równocześnie uwiadomił cesarza, że pagórkowaty i
lesisty teren sprzyja podstępnym napaściom nieprzy-
jaciela na tyły jego i lewy flank; że pierwsza linia
strzelców naszych, stojąca nad brzegiem głębokiego jaru,
łatwo zepchnięta być może na dno, w nurty strumienia;
że pozycja, którą zajmuje u wejścia wąwozu,
niebezpieczna jest; że wobec tego należałoby cofnąć się.
Lecz Napoleon odrzucił plan Murata, jakkolwiek przed-
tem sam wskazał był Woronowo jako pewniejszą i bar-
dziej obronną pozycję. W ciągu całej tej wojny — we-
dług niego politycznej raczej aniżeli militarnej — oba-
wiał się nade wszystko wszelkich, najlżejszych nawet
pozorów porażki. Wolał ryzyko chociażby największe.
Wszelako 13 października Lauriston wysłany został w
celu obejrzenia pozycji naszych forpocztów. Co się zaś
tyczy cesarza, to bądź przez upór i żywotną mimo
wszystko nadzieję, bądź też dlatego, że każda wzmianka
o odwrocie raniła boleśnie dumę jego, sprzeciwiała się
zasadom jego polityki, pomijał obojętnie ważną sprawę
przygotowań do drogi. A jednak rozmyślał widocznie
nad opuszczeniem Moskwy, gdyż tego samego dnia
skreślił kolejno dwa plany odwrotu; drugi z nich miał się
odbywać w kierunku Smoleńska. Junot, znajdujący się w
Kołocku, otrzymał rozkaz spalenia 21 października
karabinów rannych żołnierzy i wysadzenia w powietrze
wszystkich zapasowych jaszczyków z prochem i amu-
nicją. D'Hilliers zająć miał Jelnię i utworzyć tam tym-
czasowe magazyny. Lecz 17 dopiero, po raz pierwszy,
Berthier wydać kazał ze składów pasy i rzemienie.
W owej krytycznej sytuacji szef sztabu głównego wy-
kazał nader mały zasób energii i pomysłowości. Wobec
nieznanej krainy i obcego a srogiego klimatu nie przed-
sięwziął żadnych zgoła środków ostrożności, czekając ze
wszystkim na wyraźny rozkaz cesarza. A cesarz za-
pomniał o niejednym. Fatalne były skutki tego nie-
dbalstwa, czy też może tylko braku przezorności. W ar-
mii, w której na czele każdego poszczególnego korpusu
stał marszałek, książę lub nawet król, oglądano się może
zbyt skwapliwie na cudze siły i cudzą działalność. Zresz-
tą Berthier nie wydawał nigdy samodzielnych rozkazów:
był jeno dosłownym tłumaczem woli i życzeń Napoleo-
na, raczej zewnętrznej ich formy aniżeli istotnej treści.
Tymczasem Napoleon gromadzi dywizje i korpusy; co-
dziennie niemal na obszernych dziedzińcach zamkowych
czyni przegląd wojsk, formuje bataliony ze spieszonych
jeźdźców, rozdaje nagrody. Trofea wojenne i wszyscy
lżej ranni dążą w kierunku Możajska, reszta, strzeżona
niejako przez współtowarzyszów niedoli — rannych żoł-
nierzy rosyjskich — pozostaje w Moskwie, w obszernym
gmachu szpitala dla podrzutków, pod opieką francuskich
lekarzy.
Lecz było już za późno. Wśród przygotowań tych, 18
października, w chwili gdy Napoleon czynił przegląd
przetrzebionych dywizji Neya, rozeszła się nagle po-
głoska o bitwie pod Winkowem. Początkowo nikt nie
śmiał zawiadomić o tym cesarza; każdy wahał się, bądź
to dlatego, że uważał pogłoskę za mylną i bał się pierw-
szego odruchu niecierpliwości cesarza, bądź też że nie
chciał narazić się na męczącą jazdę w celu potwierdzenia
nieoczekiwanej wieści.
Poinformowany wreszcie przez Duroca, cesarz drgnął i
pobladł; wkrótce jednak opanował pierwsze wrażenie i ze
zwykłym spokojem odbywał w dalszym ciągu rewię.
Nadjechał wówczas adiutant króla, młody Béranger, z
wiadomością, że pierwsza linia Murata, napadnięta
znienacka, została rozbita; lewe jej skrzydło — osaczone;
flank zaatakowany; odwrót odcięty; że dwanaście dział,
dwadzieścia jaszczyków i trzydzieści furgonów dostało
się w ręce nieprzyjacielskie; że padło trupem dwóch
generałów i trzy do czterech tysięcy ludzi; że król, sam
ranny, ujść zdołał ze szczątkami swoich przednich straży
tylko dzięki ponawianym kilkakrotnie szarżom na zwarte
szeregi rosyjskie, które zajmowały już poza nim trakt,
jedyną dla niego drogę odwrotu.
Ocalał wszakże honor. Czoło kolumny rosyjskiej, do-
wodzone przez Kutuzowa, dość niechętnie szło w ogień;
w odległości kilku mil korpus Poniatowskiego bohaterski
stawiał opór; Murat i strzelcy nasi nadludzkim niemal
wysiłkiem powstrzymali na lewym flanku Baggowuta;
Claparčde i Latour-Maubourg wyparli ukrytych w
wąwozie kozaków Płatowa. Poległo dwóch generałów
rosyjskich i znaczna liczba oficerów, było wielu rannych.
Lecz mimo strat Rosjanie zwyciężyli; zabrali nam
jeńców, działa i zajmowaną dotychczas pozycję.
Z całej świetnej niegdyś jazdy Murata pozostały jeno
zgłodniałe, śmiertelnie znużone niedobitki: podczas za-
wieszenia broni wyginęły setki ludzi, bitwa zaś dokonała
dzieła. A w oddali — gromom podobne — huczały znów
działa!
Wobec klęski Napoleon odzyskuje siły i zapał mło-
dości. Wydaje tysiące różnorodnych, a mimo to zgadza-
jących się ze sobą rozkazów, tysiące zleceń i wskazówek.
Potężny geniusz cesarza do nowych rwie się lotów! Nie
zapadł jeszcze zmierzch, a już cała armia nasza stanęła
pod bronią. A nim ranne rozbłysły zorze, cesarz opuścił
Moskwę: „Idźmy na Kaługę i biada tym, którzy wejdą mi
w drogę!"
V
MAŁOJAROSŁAWIEC
południowej części Moskwy jedno z naj-
większych przedmieść stolicy ciągnie się
wzdłuż dwóch szerokich traktów, starego i
nowego, wiodących do Kaługi. Na starym
trakcie pobił Kutuzow Murata i tą samą
drogą, rankiem 19 października, wyruszył Napoleon z
Moskwy. Armia cofać się miała ku granicom Polski przez
Kaługę i Smoleńsk. Niebo pogodne było, jasno świeciło
słońce. Napoleon zapytał wówczas otaczających go
oficerów: „Czy nie uważacie, że taka piękna pogoda jest
dobrą wróżbą na przyszłość?". Lecz blada, zmęczona
twarz cesarza i przygasły wzrok przeczyły tym pełnym
otuchy słowom.
Po bitwie pod Borodino Wielka Armia liczyła dzie-
więćdziesiąt tysięcy ludzi zdatnych do boju oraz dwa-
dzieścia tysięcy chorych i rannych. W dniu ewakuacji
Moskwy Napoleon stanął na czele przeszło stu tysięcy
żołnierzy. Tylko tysiąc dwustu chorych pozostało w mie-
ście. Mimo więc codziennych niemal utarczek, mimo
licznych ofiar pobyt w Moskwie nie był bezowocnym:
przybyło do szeregów przeszło dziesięć tysięcy ludzi;
strudzone regimenty piechoty zdołały wypocząć; zapasy
amunicji zostały uzupełnione; chorzy przewiezieni lub
też troskliwą otoczeni opieką. Lecz konnica i artyleria
smutny przedstawiały widok, brak koni dotkliwie dawał
się we znaki, toteż coraz gorsze przeczucia nękały ce-
sarza.
Całą noc panował w obozie gorączkowy ruch. Pułk
szedł za pułkiem, korpus za korpusem. W tej olbrzymiej
kolumnie, złożonej ze stu czterdziestu tysięcy ludzi i
około pięćdziesięciu tysięcy wszelkiego rodzaju koni,
czoło kolumny — sto tysięcy sprawnego żołnierza, prze-
szło pięćset pięćdziesiąt dział i dwa tysiące jaszczyków
— przypominało jeszcze karne, niezwyciężone hufce
spod Wagram i Austerlitz. Lecz reszta podobna była do
bezładnej hordy tatarskiej powracającej z łupieskiej
wyprawy. Kilkoma nieskończenie długimi rzędami wlo-
kły się karety, furgony, zgrabne powoziki i ciężkie
chłopskie wozy. Purpurą i złotem mieniły się zdobyczne
sztandary: rosyjskie, tureckie i perskie, pobłyskiwał ol-
brzymi krzyż z cerkwi Iwana Wielkiego. Brodaci chłopi
rosyjscy poganiali juczne konie lub też dźwigali sami
ogromne toboły. Ciągnięto nawet taczki po brzegi na-
ładowane, nie pomnąc na czekający armię ośmiusetkilo-
metrowy marsz i bitwy. Bo chciwość ludzka silniejsza
była od wszystkiego, wszelkie przemogła względy.
Pstry ten, różnorodny i różnojęzyczny tłum składał się z
ludzi wszelkich narodowości, obdartych i bezbronnych, z
prywatnej służby i z ciur obozowych. Wśród wrzasków,
przekleństw i nawoływań posuwały się wózki i karety,
pełne zapasów żywności, łupów lub furażu, byle jak
zaprzężone w kuce lub kudłate, wygłodzone szkapy. Tu i
ówdzie jechały rodziny francuskie, zamieszkujące
niegdyś ludną i bogatą Moskwę, zmuszone teraz
uchodzić w nieznaną dal przed nienawiścią, jaką najazd
ściągnął na ich głowy. Gromadki młodych, jasnowłosych
Rosjanek dobrowolnie szły również za wojskiem.
Nie wojsko to było, lecz raczej karawana, koczowniczy
naród czy też starożytna armia, co obróciwszy w ruinę
jakiś kraj, wracała bogatymi obciążona łupami.
Mimo woli nasuwało się pytanie, czy i o ile w ciągu tak
długich i forsownych marszów czoło tej kolumny zdoła
osłonić i pociągnąć tak znaczną liczbę ładownych
wozów i furgonów.
Mimo szerokości traktu i nawoływań cesarskiej eskorty
Napoleon z trudem torował sobie drogę poprzez ten
zwarty, skłębiony tłum. Nagłe ukazanie się kozaków,
kilkudniowy forsowny marsz lub też trudny do przebycia
wąwóz niewątpliwie byłby oswobodził armię od tego
uciążliwego balastu; jednakże tylko los albo nie-
przyjaciel mógł tego dokonać. Cesarz wiedział dobrze,
że nie można było ani odebrać, ani też zakazać żołnie-
rzom zabrania tak drogo okupionych łupów. Zresztą w
znacznej mierze łupy ukryte były w głębi furgonów,
pod zapasami żywności. Skoro zaś intendentura nie
mogła wyżywić armii, czyż godziwym było w jakikol-
wiek bądź sposób krępować pod tym względem żołnie-
rzy? Wreszcie, wobec zupełnego braku wozów ambu-
lansowych, owe liczne podwody były jedyną deską ra-
tunku dla chorych i rannych.
W milczeniu wymijał tedy Napoleon nieskończony ko-
rowód wozów i bryczek i w milczeniu dążył starym
traktem ku Kałudze, zapowiedziawszy swoim oficerom
zupełny pogrom Kutuzowa na świeżym jeszcze pobojo-
wisku. Lecz około południa w pobliżu zamku Krasna
Pachra niespodziewanie zwrócił się na prawo i, masze-
rując na przełaj polami, dotarł trzeciego dnia do nowego
traktu kałuskiego.
Na nieszczęście pierwszego zaraz dnia jął padać deszcz.
Rozmokły polne drogi i ścieżyny, potworzyły się kałuże i
wyboje, opóźniając pochód. Z trudem przedostawała się
artyleria przez błotnistą, grząską topiel.
Korpus Neya oraz szczątki kawalerii Murata, pozostałe
w Woronowie i na przeciwległym brzegu Moszczy,
zasłaniały przed nieprzyjacielem manewr cesarza. Pod-
czas gdy Kutuzow, ponownego oczekując starcia, strzegł
pilnie pozycji zajętej poprzednio na starym trakcie i wy-
glądał wciąż ukazania się Wielkiej Armii, wojska nasze,
dotarłszy szczęśliwie 23 października do nowego traktu,
przejść miały cichaczem opodal szeregów rosyjskich i
wyprzedzić je na drodze ku Kałudze.
List Berthiera do Kutuzowa, pisany 19, był jednocześ-
nie podstępem wojennym i ostatnią próbą nawiązania
pokojowych rokowań. Lecz dzień mijał za dniem, żadnej
nie przynosząc odpowiedzi.
Wieczorem 23 cesarz zatrzymał się w Borowsku. Nie-
zwłocznie doszły go wieści, że Delzons, idący na prze-
dzie, nie zastał nieprzyjaciela ani w Małojarosławcu, ani
też w okolicznych lasach; w pobliżu Kutuzowa była to
jedyna obronna pozycja, jedyny punkt, w którym Ro-
sjanie mogli zastąpić nam drogę do Kaługi.
Początkowo cesarz osobiście poprzeć chciał Delzonsa,
wydał nawet rozkaz wymarszu, cofnięty następnie dla nie
znanych nikomu powodów. Mimo ulewnego deszczu do
późna stał Napoleon na trakcie, opodal Borowska, i
studiował teren jak gdyby w przewidywaniu walnej
bitwy. Nazajutrz 24 w kierunku Małojarosławca zagrały
działa. Lecz cesarz tak dalece był ufny we własne
siły czy też może tak bardzo chwiejny w powziętych
podówczas decyzjach i zamiarach, że bez śladu zaniepo-
kojenia wsłuchiwał się w daleki, głuchy pomruk.
Nie śpiesząc się opuszczał Borowsk, gdy nagle huknęły
w oddali gęste karabinowe i armatnie strzały. Za-
niepokojony stanął na szczycie przydrożnego pagórka:
„Czyżby Rosjanie uprzedzili nas? Czyżby manewr mój
był chybiony? Zbyt powolny i źle pokierowany?".
Istotnie, w owym kilkudniowym pochodzie można było
zauważyć pewną ociężałość, zwykłe zresztą następstwo
długiego wypoczynku. Tylko sto dziesięć wiorst, czyli w
normalnych warunkach cztery dni marszu, dzieli Moskwę
od Małojarosławca; tymczasem zamiast czterech dni
szliśmy dni sześć. Armia, przeciążona nadmierną ilością
łupów i zapasów żywności, posuwała się z trudem; drogi
były rozmokłe i błotniste. Cały dzień zeszedł na
przeprawianiu się przez Narę i nadbrzeżne bagna. Przy
tym, wobec bliskiego sąsiedztwa z obozem rosyjskim,
pułki musiały zwartą tworzyć kolumnę, czekać jedne na
drugie, ażeby w razie napaści nie wystawić na ogień
nieprzyjacielski zbyt wydłużonego flanku. Jakkolwiek
bądź, pobyt w Moskwie stał się niewątpliwie przyczyną i
źródłem wszystkich niepowodzeń, całej klęski naszej i
niedoli.
Tymczasem wzrosła wrzawa; cesarz wciąż nasłuchiwał.
„Czyżby to była bitwa?" — zawołał. Każda salwa
szarpała boleśnie sercem jego, bo myślał już tylko o oca-
leniu, nie o zwycięstwie. Co rychlej wysłany został mar-
szałek Davout na czele swojej piechoty. Lecz nim dotarł
do pola walki, zapadał już zmierzch, milkły strzały, a
losy bitwy nieodwołalnie były rozstrzygnięte.
Z daleka widział cesarz rozpaczliwą obronę pułków
wicekróla. Nie mógł jednak ani podtrzymać go, ani
nadesłać na czas posiłków. Oddział twerskich kozaków o
mało co nie wziął do niewoli jednego z oficerów świty
cesarskiej.
Wraz z nadejściem nocy generał przysłany przez księ-
cia Eugeniusza szczegółowy złożył raport.
„Istotnie, Delzons nie zastał wczoraj nieprzyjaciela w
Małojarosławcu, sądził wszelako, iż nie należało roz-
mieszczać całej dywizji w wyżej położonej części miasta,
poza rzeką i wąwozem, na skraju przepaści, która w razie
nocnego napadu łatwo pochłonąć mogła naszych
żołnierzy. Pozostał więc po tej stronie Łuży, na niskim,
błotnistym brzegu, powierzywszy straż nad miastem
i podmiejską wyżyną tylko dwom batalionom.
Około godziny czwartej z rana, gdy przygasać już
zaczęły ognie biwaków Delzonsa, a cały obóz pogrążony
był jeszcze w głębokim śnie, na rubieży pobliskich lasów
ukazali się znienacka Rosjanie Dochturowa, wydając
przeraźliwe okrzyki. Forpoczty nasze zostały rozbite,
owe dwa bataliony zmuszone do odwrotu. Atak snadż
uplanowany był, bo nieprzyjaciel wytoczył od razu
armaty. Ryk dział uwiadomił oddalonego o trzy mile
wicekróla o toczącej się bitwie.
Książę Eugeniusz wyruszył niezwłocznie z odsieczą na
czele dywizji swoich i gwardii włoskiej, w otoczeniu
nielicznej świty. W miarę jak zbliżał się do pola bitwy,
przed oczami jego roztaczał się rozległy i nader urozma-
icony widok: rzeka Łuża stanowiła ośrodek walki, a na
obu jej brzegach czerniały ciemne sylwetki jegrów ro-
syjskich, w tyralierkę rozsypanych."
Stojące poza nimi przednie straże nieprzyjacielskie
prażyły z góry Delzonsa gęstymi salwami, a z oddali, z
krańców płaskowzgórza, w dwóch zwartych i długich
kolumnach nadciągała cała armia Kutuzowa. Silniejsza
liczebnie, zająwszy w półmilowym promieniu na nagim
stoku nader dogodną i obronną pozycję, opanowała nadto
stary trakt kałuski, który jeszcze poprzedniego dnia leżał
przed nami otworem, a który odtąd trzeba było zdobywać
piędź po piędzi.
Równocześnie artyleria nieprzyjacielska wykorzystała
wzgórza, okalające z tej strony rzekę; grad kul i kartaczy
zasypał kotlinę, na dnie której tłoczyły się pułki
Delzonsa. Pozycja była nie do utrzymania, wszelkie wa-
hania — zgubne. Trzeba było wyjść co rychlej z kotliny,
bądź to cofając się, bądź też nacierając z impetem na
wroga. Lecz odwrót był odcięty; wicekról nakazał szarżę.
Po przejściu Łuży po wąskim, chwiejącym się moście
trakt kałuski wchodził w głęboki parów i parowem tym
zwracał się ku Małojarosławcowi. Nieprzyjaciel bronił
traktu. Osaczona zewsząd dywizja Delzonsa biegiem
ruszyła na bagnety, zniosła szeregi rosyjskie i wdarła się
niebawem na wzgórza.
Pewien zwycięstwa Delzons głosem i własnym przy-
kładem zagrzewał wahających się żołnierzy do zdobycia
ostatniej przeszkody — obsadzonych wojskiem zabu-
dowań — gdy nagle zachwiał się i runął ugodzony kulą w
czoło. Z okrzykiem zgrozy na ustach przypadł do
konającego brat jego i tuląc w objęciach stygnące zwłoki,
usiłował dźwignąć je z ziemi, unieść z dala od wrzawy i
zgiełku, lecz przeszyła go druga kula i obaj razem
wyzionęli ducha.
Śmierć Delzonsa niepowetowaną była stratą. Komendę
objął po nim generał Guilleminot. W pobliskim kościele i
na cmentarzu, na pagórku i z lewej strony traktu ukrył stu
grenadierów, którzy dziesiątkowali celnymi strzałami
flank i tyły przechodzących mimo pułków nie-
przyjacielskich. W ciągu tego dnia pięciokrotnie orga-
nizowali Rosjanie pościg i pięciokrotnie musieli cofać
się, powstrzymywani morderczym ogniem walecznej
garstki starych wiarusów. A gdy nasi szli do ataku, wzięte
we dwa ognie rozsypały się niebawem wrogie szeregi.
Zaledwie zdążył Guilleminot wydać powyższą dyspo-
zycję, gdy jęły szarpać go nieprzebrane zastępy rosyjskie.
Wkrótce zepchnięty został w dół, aż do mostu, z którego
wicekról obserwował przebieg walki i wysyłał bataliony
zapasowe. Początkowo posiłki nieliczne były, zbyt słabe,
ażeby wpłynąć na ostateczny wynik walki — i wszystkie
niemal wyginęły, żadnej nie osiągnąwszy korzyści.
Ruszyła wreszcie cała 14 dywizja. Po raz trzeci zako-
tłowało się na stokach wzgórz. Z chwilą jednak, gdy
Francuzi przekroczyli ogromną linię budynków, gdy
oddalili się od swej rezerwy i wtargnęli na rozległe,
zewsząd osłonięte płaskowzgórze, gdy huknęły wraz
armatnie i karabinowe salwy, a Rosjan nieustannie
przybywało, gęstym prażone ogniem, potykając się na
nierównym terenie, osłabłe i krwawe szeregi nasze cof-
nęły się czym prędzej w głąb wąwozu.
Lecz wznoszące się poza nimi, przeważnie drewniane
domostwa stały już w płomieniach: odwrót był odcięty.
Sfanatyzowani rekruci rosyjscy wznowili atak; zawrzała
bezlitosna, nieubłagana walka przy wtórze okrzyków,
jaków i przekleństw. W śmiertelnym zwarci uścisku,
Rosjanie i Francuzi staczali się w dół, na dno przepaści,
lub ginęli w ognistym kolisku płonących budowli, w
kłębach czarnego, gryzącego dymu. Niebawem zostały na
placu jeno trupy i ranni, a nieco dalej czarne i zwę-
glone szkielety ludzkie, groźne jeszcze mimo zniekształ-
cenia.
Nie wszyscy jednak równie uczciwie spełnili swój
obowiązek: jeden z oficerów, wielki zwolennik rycers-
kich i kwiecistych przemówień, w rzeczywistości tchó-
rzem podszyty, zamiast bić się, przypadł ze swoją kom-
panią na dno zacisznego jaru, a chociaż świadom był
całej grozy położenia, choć wiedział, że w pobliżu wal-
czą i giną towarzysze broni, nie opuścił bezpiecznego
schronienia.
Z kolei poszła w ogień 15 dywizja. Jedna brygada
zwróciła się na lewo, ku przedmieściom, druga na prawo,
w głąb miasta. Byli to sami Włosi, rekruci z ostatniego
poboru. Szli raźnie i ochoczo, radosne wznosząc okrzyki,
niepomni grożącego im niebezpieczeństwa lub też może
gardząc nim z właściwą młodemu wiekowi nieopatrzną
hojnością, która sprawia, że mniej obawiamy się tej
dalekiej śmierci w kwiecie lat aniżeli u schyłku życia, że
każdej chwili gotowi jesteśmy wtedy własną przelewać
krew i szafować nią tak, jak bogacz szafuje swoimi
bagactwy.
Uderzenie było straszliwe. Po raz czwarty wszystko
zostało zdobyte i wszystko stracone. Bardziej zapalczywi
od starszych kamratów, prędzej znużeni i zniechęceni,
rekruci cofnęli się w popłochu pod osłonę zapasowych
batalionów. Wkrótce jednak musieli szarżę ponowić.
Rosjanie bowiem, ośmieleni swą wzrastającą liczeb-
nością i dotychczasowym powodzeniem, pragnąc
uniemożliwić nam odwrót, ławą ruszyli w dół, w stronę
mostu. Książę Eugeniusz osobiście stanął na czele
ostatniej swojej rezerwy — gwardii włoskiej. Widząc to,
szczątki 13, 14 i 15 dywizji dobyły ostatka sił: po raz
piąty huknęły strzały, zadymiły się wzgórza. Peraldi i
szaserzy włoscy odparli bagnetami atakujących Rosjan i,
upojeni zwycięstwem, ogłuszeni hukiem i wrzawą, czarni
od dymu i prochu, ruszyli na widniejącą w oddali baterię
nieprzyjacielską; lecz jedna z tych głębokich rozpadlin, w
jakie obfitują ziemie rosyjskie, zatrzymała ich w pół
drogi, pod gradem kul i pocisków załamały się ich
szeregi. Wysunęła się wówczas jazda nieprzyjacielska.
Kłuci i tratowani, szaserzy oparli się dopiero o podmiej-
skie ogrody. Pod osłoną drzew i parkanów ścieśnili
przerzedzone szeregi i wszyscy wraz: Durrieu, Gifflinga i
Trezel, Francuzi i Włosi, tak zaciekle bronili dostępu
do górnej części miasta, że Rosjanie, pokonani wreszcie,
cofnęli się na trakt wiodący do Kaługi, pomiędzy Ma-
łojarosławcem a okolicznymi lasami.
Osiemnaście tysięcy Włochów i Francuzów, stłoczo-
nych na dnie wąwozu, odniosło tedy zwycięstwo nad
pięćdziesięciu tysiącami Rosjan, którzy powyżej nas zaj-
mowali znakomitą pozycję, jaką tworzyło miasto na sto-
kach spadzistych wzgórz.
Armia patrzyła wszelako ze smutkiem na pobojowisko,
na którym pozostało siedmiu generałów i cztery tysiące
zabitych lub rannych Włochów i Francuzów. Nie
cieszyły nikogo znaczne straty, jakie poniósł nie-
przyjaciel: stosunkowo mniejsze były od naszych, a ranni
Rosjanie zapewnioną mieli troskliwą opiekę i pomyślne
warunki powrotu do sił i zdrowia. Przypomniano sobie
zresztą pamiętne słowa Piotra I, który, okupiwszy w po-
dobnych okolicznościach dziesięciu Rosjanami każdego
zabitego Szweda, nie tylko że nie uważał się za po-
krzywdzonego, lecz sądził nawet, iż zarobił na tym
krwawym targu. Żal i smutek zwiększyło przekonanie, że
łatwo można było uniknąć bitwy.
W rzeczy samej, w nocy z 23 na 24 migotliwy blask
dalekich ognisk obozowych po naszej lewicy uprzedził
nas o zbliżeniu się Rosjan do Małojarosławca. A jednak
mimo tego ostrzeżenia pułki nasze szły powoli: jedna
tylko dywizja, wszelkiej pozbawiona pomocy,
lekkomyślnie wysunięta została naprzód, inne zaś
korpusy, rozmieszczone daleko jedne od drugich, żadnej
nie miały z sobą łączności. Gdzie podziała się lotność i
energia genialnych zarządzeń spod Marengo, Ulm i
Eckmühl? Czym wytłumaczyć, czemu przypisać
ociężałość i powolność marszu w tak niezwykłej, tak
krytycznej chwili? Czy to nasza artyleria i tabory
ponosiły winę? To przypuszczenie wydawało się
wszystkim najbliższe prawdy.
Gdy nadszedł szczegółowy raport o przebiegu bitwy,
cesarz znajdował się o pół mili od Małojarosławca, mię-
dzy Łużą a traktem, w wąwozie na skraju wioski Horo-
dni, w nędznej smrodliwej chacie miejscowego tkacza.
Pod tą na poły zbutwiałą strzechą, w ciemnej, brudnej
izbie przedzielonej płachtą szarego płótna rozstrzygnąć
się miały dalsze losy armii, a wraz z nimi losy całej
Europy.
Do późna odbierał cesarz raporty i sprawozdania.
Wszystkie brzmiały zgodnie, wszystkie ostrzegały przed
walną rozprawą, do której Kutuzow przygotowywał się
na dzień następny, a której wszyscy woleliby uniknąć. O
godzinie 11 wieczorem zjawił się Bessičres, długoletni
wierny towarzysz i ulubieniec Napoleona. Wpływy swoje
i marszałkowską laskę zawdzięczał jednak nie zręcz-
ności, ani pochlebstwu, lecz istotnym, znacznym zasłu-
gom. Bo nikt nie mógł być faworytem cesarza na tych
samych prawach, które rządziły dworami innych mo-
carstw europejskich; trzeba było towarzyszyć wszędzie
cesarzowi, ochoczo i bez wytchnienia pełnić ciężką nie-
raz służbę, być czymś więcej aniżeli biernym świadkiem
tylu i tak świetnych zwycięstw; w końcu cesarz przy-
zwyczaił się patrzeć oczyma jednostki, którą urabiał w
ciągu długich lat i o której mniemał, iż jest dziełem rąk
jego.
Bessičres wracał z rekonesansu czoła pozycji rosyjs-
kich. „Pozycja jest nie do zdobycia" — rzekł. „O Boże —
zawołał cesarz załamując dłonie. — Czy to istotnie
prawda? Czy trafnie oceniasz, panie marszałku, sytua-
cję?" Bessičres potwierdził fatalną nowinę, dodając, że w
tym punkcie „trzystu sprawnych grenadierów mogłoby
zagrodzić drogę całej armii". Przerażony i zgnębiony
Napoleon skrzyżował wówczas ręce i spuściwszy głowę,
w bolesnej pogrążył się zadumie: „Oto pokonany jest
mimo odniesionego zwycięstwa! Kutuzow, ten
zgrzybiały starzec, ten Scyta, odgadł jego zamiary,
unicestwił jego plany, zastąpił mu drogę! A jednak
zdawało się, iż przewodnia gwiazda cesarstwa jednakim
zawsze promienieje blaskiem! Wszak wczoraj jeszcze
stała otworem droga z Małojarosławca do Kaługi? Skoro
zaś nie los ukrzywdził go, czyżby on sam, własnoręcznie,
zgotował sobie klęskę?".
Pod wpływem posępnych rozmyślań, rozpaczliwych
myśli, przygasłym wzrokiem kędyś w dal zapatrzony, na
wszystko głuchy i obojętny, przestał odpowiadać na
wszelkie pytania; przynaglany, odpowiadał zaledwie
skinieniem głowy. Wreszcie położył się; lecz nie mogąc
zasnąć ani uleżeć spokojnie, w ciągu tej okropnej, nieza-
pomnianej nocy co chwila wstawał, kładł się znów i
znów zrywał, przywoływać kazał dyżurnych oficerów, na
pozór spokojny, zdradzając jedynie nadmierną ruch-
liwością miotający nim ból i niepokój.
Nad ranem, około czwartej, jeden z dyżurnych ofice-
rów, książę Arenberg, przyniósł wiadomość, że pod
osłoną nocy, korzystając z leśnej gęstwiny i falistości
terenu, oddział kozaków przedostał się pomiędzy nasze
forpoczty a kwaterę cesarską. Cesarz tak dalece nie
spodziewał się z tej strony żadnego ataku, że wysyłając
Poniatowskiego na skraj naszego prawego skrzydła, do
Kremienskoje, zaniechał był najzupełniej rekonesansu
prawego flanku. Zlekceważył też sobie ostrzeżenie służ-
bowego oficera.
Dnia 25 października o wschodzie słońca dosiadł konia
i ruszył traktem kałuskim w kierunku Małojarosławca.
Droga do mostu na Łuży wiodła przez równinę długą i
szeroką na pół mili. Tylko szczupła garstka oficerów
towarzyszyła cesarzowi. Zwykła eskorta — cztery szwa-
drony konnej gwardii — uprzednio nie zawiadomiona,
choć nadciągała w pośpiechu, pozostawała jeszcze w tyle.
Traktem ciągnęły setki wozów ambulansowych,
furgonów, jaszczyków oraz wszelkiego rodzaju pojaz-
dów; pod osłoną forpocztów każdy czuł się bezpieczny,
nikt nie przewidywał zasadzki.
Ujrzano najpierw w oddali na prawo kilka pojedyn-
czych plutonów, a za nimi dopiero szybko posuwającą się
ciemną linię. Powstał wówczas zgiełk, zabrzmiały
trwożne okrzyki. Od czoła kolumny biegła co tchu gro-
madka wystraszonych kobiet i pobladłych ciur obozo-
wych, nie słysząc nic, na żadne nie odpowiadając pytania.
Równocześnie stawać jęły niektóre wozy, wszczął się
nieład i zamieszanie; jedni chcieli jechać dalej, inni
zawracać; plątały się uprzęże, wywracały pojazdy, wzra-
stała obłędna trwoga.
Mniemając, iż alarm fałszywym jest, ubawiony ogól-
nym popłochem cesarz jechał dalej. Wprawdzie przy-
boczni jego adiutanci przypuszczali po trosze, że owa
czarna linia może być oddziałem kozackim, do ostatka
jednak wahali się i wątpili, zbici z tropu wzorową
sprawnością niekarnej zazwyczaj i bezładnej lekkiej
jazdy rosyjskiej. I gdyby nie zwyczajne dzikie wrzaski
idących do ataku kozaków Napoleon nie byłby prawdo-
podobnie wyszedł cało z tej opresji. Grozę sytuacji
zwiększała fatalna omyłka, polegająca na tym, iż ro-
syjskie ,,uraa" — wzięto początkowo za inny, znany
okrzyk: „Niech żyje cesarz!".
Był to Płatów na czele sześciu tysięcy kozaków, którzy
przedostawszy się cichaczem poza linię zwycięskich for-
pocztów naszych, postanowili przebyć wpław Łużę i do-
trzeć do traktu, znosząc po drodze wszelkie przeszkody. I
w tejże samej chwili, gdy cesarz — bezpieczny w
pośrodku armii swojej, osłonięty głęboką i rwącą rzeką
— jechał spokojnie, nie chcąc dać wiary równie
zuchwałej napaści, napaść była już faktem dokonanym!
Kozacy zbliżali się tak szybko, że Rapp zdążył jeno
wykrzyknąć: „To oni! Zawracajmy!". Cesarz jednak,
bądź to dlatego, że własnym nie dowierzał oczom, bądź
też przez upór, nie chciał zawrócić konia i niechybnie
zostałby ogarnięty, gdyby nie Rapp, który zdarł przemocą
cugle cesarskiego rumaka, wołając: „W konie!". Istotnie
należało uciekać. Lecz miłość własna Napoleona nie
mogła pogodzić się z myślą o sromotnej ucieczce.
Zwolniwszy biegu, pewną dłonią ujął szpadę i stanął w
pogotowiu z lewej strony traktu; Berthier i Caulaincourt
poszli za jego przykładem. Tylko czterdzieści kroków
dzieliło ich od kozaków. Rapp skoczył wówczas naprzód,
lecz niebawem zwalił się pod nim koń, przeszyty kozacką
lancą. Pozostali adiutanci oraz kilku kawalerzystów
gwardii ruszyło śladami generała. Waleczność Rappa,
nadludzkie niemal wysiłki Lecoulteuxa, tudzież garstki
oficerów i szaserów, a przede wszystkim kozacka
zachłanność na zdobycz ocaliły cesarza.
Zguba wydawała się tym bardziej nieuchronna, że w
jednej chwili kozacy zaleli całą szerokość traktu,
przewracając i tratując ludzi, konie i wozy, raniąc i mor-
dując żołnierzy trenu, których wciągali do lasu, rabując
wszystko, co tylko można było zrabować, zabierając
konie i działa. Lecz krótkotrwałym był triumf nieprzy-
jaciela, zwodnicze chwilowe zwycięstwo. Na przełaj, po-
lami, sadziły rysią szwadrony konnej gwardii. Przerażeni
kozacy pierzchnęli, zostawiając konie, wozy i łupy.
Tylko tu i ówdzie walały się trupy, jęczeli ranni.
Nie wszyscy jednak podali tyły. Byli i tacy, którzy
cofali się powoli pobok naszych szwadronów, nabijając
spokojnie krótkie, lekkie karabinki. Liczyli snadź na
pewną ociężałość doborowej jazdy francuskiej i na rą-
czość półdzikich, przynaglanych batem stepowych koni
swoich. Odwrót ich odbywał się w zupełnym porządku:
parokrotnie stawiali nam czoło, nie czekając wszakże, aż
zbliżymy się na odległość strzału, toteż pozostawili
zaledwie kilku zabitych i rannych, lecz ani jednego
jeńca. W końcu schronili się pod osłoną dział rosyjskich,
ukrytych w gęstwinie nad brzegami jaru. Kule i pociski
powstrzymały dalszy pościg. Epizod ten zrodził poważne
obawy i wątpliwości. Armia nasza wyczerpana była
doszczętnie, wojna zaś wybuchała oto ponownie z nies-
pożytą mocą.
Cesarz zdumiony niespodziewanym atakiem Rosjan,
dotrwał na placu do końca bitwy, po czym zwrócił się ku
bramom Małojarosławca, gdzie wicekról wskazał mu
zdobyte poprzedniego dnia przeszkody.
Stratowana i krwią przesiąkła ziemia, dymiące jeszcze
zgliszcza, gruzy i rumowiska, stosy sztywnych, w męce
zastygłych trupów, setki głów zmiażdżonych pod ar-
matnimi kołami, straszliwe postacie rannych, którzy
czołgali się wśród zgliszcz i popiołów żałosne wydając
jęki, wreszcie pogrzebowe echa ostatniej posługi, jaką
oddawali grenadierzy zwłokom poległych pułkowników i
generałów — wszystko to świadczyło o bezlitosnej,
nieubłaganej walce, o gwałtownym starciu się dwóch
wrogich sobie potęg. Cesarz wszelako nie chciał widzieć
niczego krom sławy; wykrzyknął z zapałem, żs „książę
Eugeniusz okrył się wiekopomną chwałą!". Niebawem
jednak, pod wpływem złowieszczego przeczucia, opuścił
pobojowisko, dążąc ku płaskowzgórzu.
Czy pamiętacie jeszcze, starzy towarzysze broni, tę
równinę, która stała się grobem nie zwyciężonej do-
tychczas Wielkiej Armii, grobem snów naszych i dwu-
dziestoletniej rycerskiej kariery?... Czy pamiętacie jesz-
cze to leżące w gruzach, krwią zbryzgane miasto, te
głębokie jary i mroczne lasy, które okalały zewsząd owo
płaskowzgórze i zamknięte w jego granicach posępne,
milczące szeregi?... Francuzi szli od północy, uchodząc
przed srogą, mroźną zimą; Rosjanie bronili przejścia na
południe i zachód, ufni we własne siły i wrogie
Francuzom warunki. Pomiędzy dwiema armiami, na
wielkiej równinie, Napoleon zwracał swe kroki i niespo-
kojne spojrzenia ku traktom wiodącym na Kaługę i Me-
dyń. Ale obie te drogi były dla niego zamknięte. Na
trakcie kałuskim stał Kutuzow i sto dwadzieścia tysięcy
żołnierzy, zdecydowanych bronić do upadłego każdej
piędzi ojczystej ziemi. Od Medynia nadciągała liczna
jazda: Płatow i kozacy, ci sami, którzy przerwali pod-
stępnie nasz lewy flank i ruszyli wraz z łupami na
przeciwległą stronę traktu pod osłoną oczekujących tam
na nich dział i batalionów zapasowych. W tym kierunku
zwracał się najczęściej chmurny wzrok cesarza, tę drogę
śledził najpilniej na mapach, łowiąc czujnym uchem
toczące się dookoła niego narady i gwałtowne dyskusje,
których nie powściągała już jego obecność. Wreszcie,
wciąż milczący, w posępnej pogrążony zadumie, ruszył z
powrotem do Horodni.
Towarzyszył mu Murat, książę Eugeniusz, Berthier,
Davout i Bessičres. Ubogi wiejski tkacz gościł pod swoją
strzechą cesarza, dwóch królów i trzech słynnych gene-
rałów. W nędznej izdebce rozstrzygnąć się miały losy
Europy i losy armii, która w ciągu dwudziestu lat zwy-
cięskim kroczyła szlakiem! Smoleńsk był celem wypra-
wy! Lecz którędy iść, jaką drogą dojść do tego celu?
Przez Kaługę, Medyń czy Możajsk?... Z twarzą ukrytą w
dłoniach, wsparty o prosty sosnowy stół, Napoleon
rozmyślał...
Zaległa głucha cisza. Nikt nie śmiał przerwać wątku
ciężkich, bolesnych myśli, gdy Murat, zniecierpliwiony
wahaniem się i zwłoką, ulegając jak zwykle impulsyw-
ności zapalnego swojego temperamentu, powstał z ławy i
zawołał: „Że choćby go znów miano nazwać lekko-
myślnym, twierdzi, iż podczas wojny nie ludzie, ale
warunki i okoliczności decydują o wszystkim, wszystkie-
mu właściwe nadają miano; że tam, gdzie wskazana jest
ofensywa, ostrożność staje się zuchwalstwem, a zuch-
walstwo ostrożnością; że dalszy pobyt na płaskowzgórzu
jest wykluczony, odwrót — wielce niebezpieczny; że
wobec tego ścigać należy Rosjan bez względu na zaj-
mowaną przez nich pozycję i ducha ożywiającego szeregi
nieprzyjacielskie; on nimi pogardza i że jeśli cesarz po-
wierzy mu dowództwo nad szczątkami kawalerii oraz
komendę konnej gwardii, on, Murat, podejmie się zdobyć
okoliczne lasy, roznieść na szablach bataliony rosyjskie i
oczyścić po raz wtóry drogę do Kaługi!".
Lecz Napoleon ostudził niewczesny zapał króla, mó-
wiąc: „Że dość już było zuchwalstwa, dość rycerskich,
chlubnych czynów, że obecnie należy myśleć li tylko o
ocaleniu szczątków armii".
Wówczas Bessičres, bądź to że w dumie swej wzdragał
się na myśl o przejściu pod komendę Murata, bądź też
dlatego, że istotnie pragnął uchronić od zagłady konną
gwardię, której był twórcą i wodzem, za całość której
odpowiadał wobec cesarza — czując nadto, że Na-
poleon poprze jego zdanie, ośmielił się dodać: „Że armia
cała, nie wykluczając gwardii, w danej chwili nie
rozporządza dostatecznym zasobem entuzjazmu; że
wśród szeregów odzywa się już tu i ówdzie głuchy pom-
ruk niezadowolenia, że wojsko świadome jest niebezpie-
czeństwa i smutnej doli, jaka czeka maruderów i ran-
nych; że wobec niezwykle obronnej pozycji nieprzyja-
ciela i zaciekłości licho odzianych i źle wyćwiczonych,
lecz, jak świadczyło wczorajsze pobojowisko, zdecydo-
wanych na wszystko rekrutów rosyjskich, szarża projek-
towana przez Murata łacno mogłaby zamienić się w po-
rażkę". Wzmianką o odwrocie zakończył marszałek swo-
je przemówienie. Cesarz słuchał w milczeniu wywodów
Bessičres'a.
Davout oświadczył z kolei: „że skoro jest mowa o co-
faniu się, proponuje odwrót na Medyń i Smoleńsk". Lecz
czy to pod wpływem zawiści, czy też goryczy i
zniechęcenia, Murat przerwał księciu Eckmühl w pół
zdania, wyrażając zdziwienie swoje: „Że znalazł się ktoś
tak czelny, ażeby doradzać cesarzowi tak dalece ryzy-
kowny manewr! Czyżby Davout zaprzysiągł zgubę ar-
mii? Czy sądzi istotnie, że długa i zwarta kolumna nasza,
obciążona nadmiernym bagażem, nie mając prze-
wodników, może puszczać się bezkarnie nieznaną drogą
w zasięgu armii Kutuzowa, narażając rozległy flank swój
na wszystkie bez wyjątku strzały nieprzyjacielskie? Czy
wówczas on, Davout, zdoła ją obronić? Dlaczego zresztą
szukać innych dróg, skoro otwarty jest poza nami
bezpieczny szlak, wiodący do Możajska przez Borowsk i
Wereję? W Możajsku znajdziemy zapasy furażu i
żywności, rezerwę i ambulanse, i znaną nam już okolicę;
tam żaden zdrajca w błąd nas nie wprowadzi!".
Hamując z trudem wybuch gniewu, Davout odparł: „Że
proponuje odwrót poprzez żyzną, zasobną krainę, wśród
ludnych i bogatych wsi, drogą ze wszystkich najkrótszą
— w tym celu, ażeby wyprzedzić Rosjan i uniemożliwić
im dostęp do Smoleńska; że droga, wskazana przez
Murata, jest drogą pustynną, wiodącą przez zgliszcza i
piaszczyste wydmy, że nie znajdziemy na niej nic, okrom
setek chorych i rannych, okrom krwi, trupów i głodu! że
obowiązkiem jego, jako żołnierza, jest wypowiedzieć się
szczerze i bez ogródek; że jednak spełniać będzie
sumiennie wszystkie, nawet najbardziej sprzeciwiające
się jego przekonaniom rozkazy cesarza;
lecz że tylko cesarz mocen jest nakazać mu milczenie,
nie Murat, który nigdy nie był jego panem i nigdy nim
nie będzie!".
Bessičres i Berthier jęli uspokajać wzburzonych
przeciwników. Co się zaś tyczy cesarza, to pogrążony
wciąż w tej samej posępnej zadumie, zdawał się być
głuchym na wszystko. W końcu tymi słowy przerwał
milczenie swoje i położył kres dyskusjom: „Macie pa-
nowie rację; trzeba coś zdecydować!".
W rzeczy samej postanowił cofać się i to cofać się
drogą, która od razu pozwalała mu oddalić się od wojsk
nieprzyjacielskich: wszelako ostateczny rozkaz wymar-
szu, niebywałego w dotychczasowych zwycięskich dzie-
jach Francji napoleońskiej, wydany został dopiero po
długim i bolesnym zmaganiu się z własną duszą, z włas-
ną dumą i pychą! Walka tak ciężka była, wysiłek tak
wielki, że cesarz popadł w chwilowe omdlenie i bez-
przytomny osunął się w ramiona otaczających go stros-
kanych generałów. Podobno raport o nowej, a niepo-
myślnej utarczce z kozakami w pobliżu Borowska, nieco
w tyle poza armią, był ostatnią kroplą goryczy, która
przepełniła miarę, skłaniając Napoleona do powzięcia tej
niefortunnej decyzji.
Zaznaczyć należy, że w chwili gdy Wielka Armia roz-
poczynała odwrót ku północy, Kutuzow, strwożony
gwałtownością starcia pod Małojarosławcem, cofał się
ku południowi.
Tejże samej nocy podobny niepokój miotał sercami
Rosjan. Podczas bitwy pod Małojarosławcem Kutuzow
działał z niezmierną oględnością, ustawicznie zatrzymu-
jąc się, badając teren, jak gdyby w obawie, że lada chwila
grunt usunie mu się spod nóg, pod naciskiem jedynie
wysyłając w ogień poszczególne korpusy, które poprzeć
miały usiłowania Dochturowa. Sam zaś zagrodził drogę
Napoleonowi dopiero pod wieczór, gdy bitwa miała się
już ku końcowi.
Dotarł wówczas do niego Wilson, czynny i ruchliwy
Anglik, niegdyś uczestnik walk w Egipcie i Hiszpanii,
zagorzały wróg Francuzów i Napoleona. W łonie armii
rosyjskiej był on przedstawicielem mocarstw sprzymie-
rzonych, człowiekiem niezależnym, bystrym obserwato-
rem, poniekąd nawet i sędzią, co oczywiście wzbudzić
musiało niechęć w duszy zgrzybiałego generalissimusa.
A że nienawiść rodzi zazwyczaj nienawiść, obaj więc nie
cierpieli się, wzajemnie.
Wilson wyrzucać jął Kutuzowowi niebywałą wprost
opieszałość, która w ciągu tego jednego dnia, tak jak pod
Winkowem, 18 października, pięciokrotnie wytrąciła
zwycięskie wawrzyny z rąk Rosjan. Istotnie bowiem dnia
tego Murat nie uniknąłby całkowitej klęski, gdyby
Kutuzow energicznie zaatakował Francuzów od czoła,
podczas gdy Bennigsen okrążał ich lewe skrzydło. Była
to opieszałość lub bezmyślność, przywary starości, czy
też, jak utrzymywało wielu Rosjan, Kutuzow bardziej
zazdrościł Bennigsenowi, niż nienawidził Napoleona i
dlatego atakował za słabo, za późno i za krótko?
Wilson interpeluje więc żarliwie głównodowodzącego,
żądając decydującej rozprawy na dzień następny. A choć
rady jego i uwagi odrzucone zostały z oburzeniem,
wszelako Kutuzow, zamknięty, tak jak i Francuzi, w gra-
nicach małojarosławskiego płaskowzgórza — zmuszony
był wykazać jak największą potęgę militarną. 25 paź-
dziernika stanęły tedy pod bronią wszystkie dywizje oraz
artyleria złożona z siedmiuset dział. Obustronnie sądzili
wszyscy, iż ostatnia wybiła godzina; uwierzył w to nawet
Wilson. Zauważył on, że linia rosyjska opierała się o
błotnisty, grząski jar; że na poły zbutwiały, chwiejny
most wystawiony na strzały i pociski nieprzyjacielskie
stanowił jedyną drogę w razie odwrotu; że wobec tego
nieunikniona była walna rozprawa; że Kutuzow musi
zwyciężyć albo zginąć. Alternatywa ta uśmiechała się
Anglikowi. Bez względu bowiem na ostateczny wynik
bitwy, na porażkę czy też zwycięstwo Napoleona, Anglia,
nic nie tracąc, mogła tylko wykorzystać krwawe zapasy
potężnych współzawodników.
Wraz z nadejściem nocy, wciąż niespokojny, raz jesz-
cze obszedł szeregi, słuchając z radością zapewnień i
przysiąg Kutuzowa, że tym razem dojdzie do walki,
przyglądając się pilnie czynionym wszędzie przygotowa-
niom. Jeden tylko Bennigsen do ostatka wątpił, do ostat-
ka nie dowierzał. Mimo to wszakże, w mniemaniu, że
zajęta przez Rosjan pozycja nie dozwoliłaby im cofać się,
Anglik zasnął wreszcie, gdy wtem około godziny trzeciej
z rana zbudził go niezwykły gwar i wrzawa. Armia
gotowała się do odwrotu. Próżnymi były wszelkie jego
perswazje i namowy. Kutuzow postanowił nieodwołalnie
ujść ku południowi, najpierw do Gonczarewa,
następnie zaś dalej poza Kaługę. Mosty na Oce stały już
w pogotowiu.
W lej samej chwili z ust Napoleona padł rozkaz wy-
marszu na Możajsk i Smoleńsk. Równocześnie więc wy-
ruszyły obie armie: jedna ku północy, druga ku połud-
niowi. Pozostawione na miejscu tylne straże zobopólnie
zmylić miały wzajemną czujność.
Wilson zapewnia, że jeśli chodzi o armię Kutuzowa,
wyglądało to na ucieczkę w popłochu. Nad brzeg wspom-
nianego powyżej jaru, ze wszystkich stron, z centrum, od
prawego i lewego skrzydła, nadciągała ku mostowi
konnica, artyleria, piechota i furgony. Konie i ludzie
stłoczyli się w zwarty, rozkołysany tłum, niezdolny do
żadnej zorganizowanej akcji. Dopiero po kilku godzinach
zdołano oczyścić jako tako dostęp do mostu. Kilka
zbłąkanych kartaczy francuskich zwiększyło jeszcze bez-
ład i zamieszanie.
Łatwo byłby mógł Napoleon odnieść wówczas świetne
zwycięstwo nad stłoczonym, bezradnym tłumem. Naj-
większy wysiłek bitwy pod Małojarosławcem miał już za
sobą. Tymczasem on, zamiast atakować, cofał się. Takie
bowiem są zmienne koleje wojny: obaj zapaśnicy,
zobopólnie nieświadomi zamiarów swoich i planów,
maskują się forpocztami, forpocztami osłaniają wszelkie
najdrobniejsze nawet poruszenie. Przepaść dzieli zawsze
dwie wrogie sobie armie!
Być może zresztą, iż przez nadmierną ostrożność cesarz
naprawić chciał omyłkę, popełnioną pod Moskwą;
znużony organizm domagał się spoczynku, ostatnie dwie
utarczki z kozakami, groza krwawego pobojowiska, jęki i
krzyki rannych targały aż do głębi duszą cesarza;
obawiając się zaś, że zwycięstwo nie będzie całkowite,
postanowił cofać się co rychlej.
Od tej chwili Paryż stał się celem i ośrodkiem wszyst-
kich jego myśli, tak jak niedawno jeszcze celem i oś-
rodkiem była Moskwa! 26 października ruszyła Wielka
Armia spod Małojarosławca. Davout na czele dwudziestu
pięciu tysięcy ludzi osłaniał odwrót.
Kiedy wysunął się trochę naprzód i, nic o tym nie
wiedząc, siał postrach wśród Rosjan, Wielka Armia od-
wracała się do nich plecami. W milczeniu, z wzrokiem w
ziemię utkwionym, szły posępne szeregi, a wśród nich
chmurny i milczący jechał cesarz, lękający się teraz o
łączność ze swoimi szwadronami nad Wisłą.
Dotarł tak do Werei, gdzie oczekiwał na niego Mortier.
Zaznaczyć tu muszę, że opisując tak gwałtowne
wzruszenia i wiekopomne wypadki dziejowe, pominąłem
milczeniem fakt godzien uwagi. 23 października po pół-
nocy, około drugiej, od straszliwego wybuchu zadrżało
powietrze, zakolebała się ziemia. W obu obozach kto żył,
zerwał się na nogi, choć wtedy, niczemu już się nie
dziwiąc, przygotowani byliśmy na wszystko.
Mortier usłuchał rozkazu: Kreml został zburzony. Po-
przednio już wtoczono sto osiemdziesiąt trzy tysiące
beczek z prochem do piwnic i lochów zamkowych; setki
takich beczek wypełniały wszystkie sale starożytnego
zamku. Na czele ośmiu tysięcy ludzi strzegł marszałek
tego wulkanu, któremu groził zagładą każdy kartacz,
każdy pocisk rosyjski. Z Kremla czuwał on nad armią
dążącą do Kaługi i nad konwojami, które posuwały się w
stronę Możajska.
W rzeczywistości jednak liczyć mógł zaledwie na dwa
tysiące sprawnego, wiernego żołnierza. Pozostałe sześć
tysięcy — jeźdźcy bez koni, ludzie wszelkich wyznań i
wszelkich narodowości, oddani pod komendę obcych
sobie dowódców, nie mający ani jednakowych
przyzwyczajeń, ani wspólnych upodobań i wspomnień,
niczym właściwie ze sobą nie związani — było to raczej
luźne zbiorowisko aniżeli spoista, zorganizowana całość.
Wkrótce też mieli rozpierzchnąć się na wsze strony.
Dowództwo oddziału inżynierii powierzono waleczne-
mu i uczonemu pułkownikowi Després. Przybyły dopiero
co z Hiszpanii, w początkach września, pułkownik brał
czynny udział w odwrocie wojsk francuskich z Madrytu
do Walencji: teraz zaś uczestniczył w odwrocie z
Moskwy do Wilna. I tu, i tam oręż nasz giął się pod
przemocą!
Wszyscy spoglądali na księcia Treviso jak na skazańca,
jak na własnowolną ofiarę krwawego boga wojny. Starzy
towarzysze broni żegnali go ze łzami w oczach, cesarz
zaś zwrócił się do niego mówiąc: ,,że nie należy nigdy
tracić nadziei, lecz że podczas wojny ofiary być muszą
zawsze i wszędzie". Mortier przyjął bez wahania
powierzoną mu misję. W myśl rozkazów cesarskich
bronić miał Kremla, następnie, cofając się, podpalić
szczątki miasta i wysadzić cytadelę w powietrze 21 paź-
dziernika z Krasnej Pachry, letniej rezydencji cesarskiej,
wysłał mu Napoleon ostatnie zlecenia i wskazówki. Speł-
niwszy je, Mortier podążyć miał niezwłocznie do Werei,
aby utworzyć tylną straż armii.
W liście tym Napoleon polecał mu przede wszystkim:
„Zużytkować wszystkie furgony młodej gwardii, spie-
szonej kawalerii i wszelkie inne — dla przewozu pozo-
stałych jeszcze po szpitalach chorych i rannych. Rzy-
mianie — pisał dalej cesarz — wieńczyli wawrzynem
skronie zasłużonych mężów; książę Treviso otrzymać
powinien tyle wieńców, ilu żołnierzy zdoła uratować.
Lżej ranni jechać mogą konno, jak niegdyś podczas
odwrotu spod Saint-Jean d'Acre. Z chwilą zaś, gdy kon-
wój połączy się z armią, oddane mu zostaną do dys-
pozycji wozy, opróżnione tymczasem z zapasów żyw-
ności. Uratuje się w ten sposób pięciuset ludzi. Pierw-
szeństwo winni mieć oficerowie, ze szczególnym uwz-
ględnieniem narodowości francuskiej. Niechaj zatem
książę Treviso zwoła wszystkich podkomendnych swo-
ich, generałów i oficerów, ażeby uświadomić im nale-
życie znaczenie tej humanitarnej misji i zapewnić ich o
wdzięczności cesarza za ocalenie pięciuset ludzi".
Lecz w miarę jak Wielka Armia oddalała się od Mo-
skwy, kozacy zajmować jęli przedmieścia i Mortier zmu-
szony był cofnąć się poza mury Kremla. Podobnie w
chwili konania, gdy martwieją już i stygną kończyny,
tlejąca jeszcze iskierka życia chroni się i koncentruje w
sercu. Kozacv stanowili forpoczty dziesięciotysięcznego
korpusu Rosjan, którym przewodził Wintzingeroda.
Niemiec rodem, nieprzejednany wróg Napoleona,
pragnąc namiętnie odebrać Francuzom Moskwę i zdobyć
sobie tym sposobem pełne prawo do obywatelstwa ro-
syjskiego, Wintzinserode puścił się samotrzeć naprzód;
poprzez kolonię gruzińską i Kitajgorod pomknął cwałem
ku Kremlowi, minął forpoczty nasze i dopiero wówczas,
gdy ujrzał, iż odcięto mu powrotną drogę, jął nasię
sygnalizować białą chustą i oświadczył, że przybywa w
roli parlamentarza.
Zaprowadzono go niezwłocznie do kwatery księcia
Treviso. Oburzony zuchwalstwem Niemca, który wniósł
skargę na gwałt, popełniony rzekomo na jego osobie,
Mortier odpowiedział: „że naczelny wódz, który nie umie
uszanować swojej godności, żadną miarą nie może być
traktowany jako parlamentarz; że wobec tego on,
Mortier, wzywa jeńca do natychmiastowego oddania
szpady". Widząc wtedy, iż nie zdoła nikogo podejść i ni-
komu zaimponować, generał rosyjski uznał
własną nieoględność i bez oporu złożył broń w ręce
marszałka.
Wreszcie po czterodniowej zwłoce, zabierając ze sobą
przeszło czterystu rannych, Francuzi opuścili na zawsze
to nieszczęsne miasto. Uprzednio jednak w bezpiecznej,
kilku tylko ludziom znajomej kryjówce, założyli
olbrzymi, smołą i siarką nasycony lont, który tlić się
miał powoli, obliczoną z góry ilość godzin, a dotarłszy
do olbrzymich zapasów prochu, powinien był obrócić
Kreml w perzynę.
Czym prędzej uchodził Mortier, równocześnie jednak
chciwi łupu kozacy i chłopi, ośmieleni ciszą panującą
pozornie w cytadeli, wtargnęli na Kreml. Ku bogatym
sprzętom wyciągały się już dłonie, gdy wtem ozwał się
straszliwy huk, podziemia i lochy zionęły ogniem, za-
trzęsła się w posadach ziemia. Deszcz kamieni, pogru-
chotanych lawet, połamanych karabinów i okropnie po-
szarpanych, krwawych szczątków ludzkich posypał się
dookoła.
Ziemia zadrżała pod stopami Mortiera. Dziesięć mil od
Moskwy, w Fomińskiem słychać było huk wybuchu.
Tak jak Kreml, płonąć miało odtąd wszystko. Zdoby-
wając, Napoleon pragnął wszystko zachować, wszyst-
kiego strzec i bronić: zmuszony cofać się, niszczyć bę-
dzie wszystko, wszystko burzyć i palić bądź to z ko-
nieczności, ażeby zrujnować doszczętnie nieprzyjaciela i
utrudnić mu pochód, bądź też przez zemstę, tę wierną
towarzyszkę wszelkiego rodzaju najazdów, które z na-
tury rzeczy bardziej krwawe są i okrutne od innych
wojen.
Nie Napoleon wszelako, lecz Rosjanie trzymali się
uparcie ofensywy. 19 października napisał Berthier do
Kutuzowa, nakłaniając go „do uregulowania przebiegu
walki w ten sposób, ażeby monarchia rosyjska ponosiła
tylko te straty, które nieodłącznie związane są z wojną,
gdyż dewastacja Rosji równie szkodliwą jest dla kraju,
jak bolesną dla Napoleona". Lecz Kutuzow
odpowiedział: „że patriotyzm rosyjski nie da się już
niczym okiełznać"; innymi słowy, pochwalał
najzupełniej postępowanie rosyjskiej milicji,
upoważniając nas tym samym do represji.
Na podobieństwo Kremla poszła z dymem Wereja,
dokąd śladami cesarza przywiódł Mortier Wintzingero-
dego. Widok jeńca rzucił zarzewie gniewu w stroskaną,
mroczną duszę Napoleona: „Kim pan jesteś?" — zawołał
krzyżując gwałtownie ramiona, jak gdyby sam siebie
uchwycić chciał i powstrzymać. „Kim jesteś? Człowie-
kiem bez ojczyzny! Osobistym moim wrogiem, który
walczył przeciw mnie najpierw pod sztandarem aus-
triackim, a gdy Austria zawarła ze mną przymierze,
przeszedł do służby rosyjskiej i agitował najgorliwiej za
toczącą się obecnie kampanią. A jednak urodziłeś się pan
nad brzegiem Renu, w granicach Cesarstwa i jesteś moim
poddanym; nie jesteś więc zwykłym jeńcem wojennym,
lecz buntownikiem, który podlega władzy mojej!
Żandarmi, chwytajcie tego człowieka!". Lecz żandarmi
stali nieruchomo, wiedzieli bowiem z doświadczenia, jak
kończą się takie gwałtowne sceny; wiedzieli, iż w danym
wypadku nieposłuszeństwo największym jest posłuchem.
Cesarz zaś ciągnął dalej: „Czy widzisz pan te dymiące
zgliszcza, tę nieszczęsną, ze wszystkiego ogołoconą krai-
nę? Komu przypisać należy cały ogrom klęski? Pięćdzie-
sięciu awanturnikom takim jak pan, którzy jak pan są na
żołdzie angielskim! Lecz srogie brzemię tej wojny
spadnie niebawem na barki prowokatorów; za pół roku w
Petersburgu sądzić was będą i karać!".
Zwracając się następnie do adiutanta Wintzingerodego,
wziętego do niewoli pospołu z generałem, rzekł: ,,Co się
tyczy pana, hrabio Naryszkin, nie mam panu nic do
zarzucenia, jesteś rodowitym Rosjaninem, spełniasz swój
obowiązek. Czym jednak wytłumaczyć fakt, że potomek
jednej z najpierwszych rodzin w kraju zgodził się zostać
przybocznym adiutantem najemnego cudzoziemca? Wo-
lałbyś pan raczej służyć pod komendą rosyjskiego gene-
rała? Służba milszą byłaby i bardziej zaszczytną!".
W milczeniu słuchał dotychczas Wintzingerode gniew-
nej przemowy Napoleona, wreszcie odparł spokojnie:
„Że cesarz Aleksander był dobroczyńcą jego i całej jego
rodziny; że z rąk cesarza otrzymał wszystko; że przez
wdzięczność przyjął poddaństwo rosyjskie, że jego sta-
nowisko powierzone mu zostało przez cesarza; że spełnił
zatem sumiennie swój obowiązek i nie poczuwa się do
żadnej winy".
Napoleon groził jeszcze i gromił; poprzestał wszelako
na słowach, bądź to, że istotnie ochłonął z gniewu, bądź
też dlatego, że chciał jeno przestraszyć tych wszystkich
Niemców, którzy nosili sią, być może, z myślą o de-
zercji. Tak przynajmniej tłumaczono sobie słowa cesarza,
które powszechny wzbudziły niesmak. Nikt też nie wziął
ich do serca, wszyscy zaś jawnie okazywali generałowi-
jeńcowi życzliwość swoją i sympatię. Trwało to aż do
granic Litwy, gdzie kozacy odbili Wintzingerodego i jego
adiutanta. Cesarz o tyle łaskawym był dla młodego
magnata rosyjskiego, o ile szorstkim i przykrym dla
generała, co dowodzi, że w owej chwili, nawet w
gniewie, nie zapominał o przezorności i dyplomacji.
VI
WIAŹMA
wudziestego ósmego października ujrzeliśmy
po raz wtóry Możajsk. Miasto przepełnione
było jeszcze rannymi: jednych zabrano,
drugich pozostawiono tak, jak w Moskwie,
na łaskę i niełaskę Rosjan. Zaledwie minął Napoleon
Możajsk, gdy spadły ogromne śniegi, od północy powiał
mroźny, lodowaty wiatr. Po dziesięciu dniach
forsownych marszów i kontrmarszów, krwawą
stoczywszy bitwę, armia, która zabrała z Moskwy
niespełna po piętnaście porcji mąki na głowę — uszła
zatem tyle tylko, ile w innych warunkach byłaby uszła w
ciągu trzech dni. Skąpe zapasy miały się już ku końcowi;
z niezmierzonych, śnieżnych pól powstawało straszliwe
widmo głodu!
Ginąć jęły słabsze, mniej odporne jednostki. Pierwszego
niemal dnia odwrotu trzeba było spalić część furgonów,
których nie mogły uciągnąć nieliczne i wychudłe konie.
Wówczas to wyszedł rozkaz palenia i burzenia
wszystkiego. Za pomocą wyprzężonych jaszczyków z
prochem wysadzano w powietrze murowane domy i
większe budynki. Wobec tego jednak, że nieprzyjaciel nie
ukazywał się ponownie, malała groza sytuacji, odwrót
nabierał coraz więcej cech przymusowej uciążliwej
wędrówki. Napoleon zaś, na tej znanej mu drodze, coraz
lepszej był myśli, gdy tegoż 28 października pod wieczór
przyprowadzono do kwatery cesarskiej jegra rosyjskiego,
pojmanego i przysłanego przez Davouta.
Lekceważąc sobie osobę jeńca, cesarz zadał mu kilka
krótkich, urywkowych pytań, lecz traf zrządził, że jeniec
świadom był do pewnego stopnia nazw, dróg i dystan-
sów; odparł więc: „że cała armia rosyjska dąży przez
Medyń ku Wiaźmie". Wówczas cesarz zaczął przysłuchi-
wać się uważnie odpowiedziom jegra. Czyżby Kutuzow
wyprzedzić go chciał pod Wiaźmą, jak pod
Małojarosławcem; tak samo zagrodzić mu drogę do
Smoleńska, jak drogę do Kaługi; osaczyć go zewsząd
wśród pustynnej, ze wszystkiego ogołoconej krainy, w
pośrodku powstańczych zastępów ludu rosyjskiego?
Zrazu odrzucił wszelako ze wzgardą ostrzeżenie w
powyższych słowach zawarte, gdyż bądź to przez dumę,
bądź też na skutek długoletniego doświadczenia
przyzwyczaił się nie przypisywać swoim przeciwnikom
zręczności, którą byłby wykazał na ich miejscu.
Tym razem jednak wchodziły w grę inne jeszcze po-
budki. Niefrasobliwość cesarza zmyślona była i
sztuczna, nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości,
że armia rosvjska obrała drogę wiodącą przez Medyń te
sama którą doradzał Davout dla wojsk naszych; Davout
zaś, przez nieoględność czy też pod wpływem urażonej
miłości własnej, zamiast poprzestać na przesłaniu
cesarzowi tajnej depeszy, dozwolił rozejść się tym
alarmującym wieściom. Obawiając się dla armii
zniechęcenia i depresji, Napoleon lekceważył je
rzekomo, lecz równocześnie wydał rozkaz, aby
nazajutrz, skoro świt, gwardia ruszyła w kierunku
Gżacka i szła nieprzerwanie aż do wieczora.
Wyprzedziwszy na tej linii Kutuzowa, w murach Gżacka
znaleźć miała strawę i schronienie.
Nie wzięto natomiast w rachubę straszliwego klimatu
Północy, który jak gdyby postanowił się za to zemścić.
Nowy ten, a nieubłagany wróg chyżymi zbliżał się kro-
kami: na polach i rozłogach huczała mroźna wichura,
śnieżny puch coraz szczelniej otulał zmarzniętą ziemię.
Poczuliśmy, że w tym kraju zimy jesteśmy obcy i
niepotrzebni. Zaraz też zmieniło się wszystko: drogi,
twarze ludzkie, ogólny nastrój i zewnętrzny wygląd
armii. Umilkł gwar, posępna cisza zaległa szeregi, w
duszach kiełkować jęły lęk i trwoga.
O kilka mil poniżej Możajska wypadło przeprawić się
przez Kołoczę, niewielką rzeczkę, przez którą dość było
przerzucić dwa pnie, ze dwie poprzecznice i nieco desek,
aby przejść wygodnie na przeciwległy brzeg. Tak wiel-
kim był jednak bezład i niedołęstwo, że przeprawa
przedłużyła się nadmiernie, przy czym utopiono kilka
dział. Również cesarz musiał się zatrzymać. Każdy kor-
pus o sobie tylko myślał, na własną działał rękę, jak
gdyby nie było ani sztabu głównego, ani rozkazów jed-
nakowo obowiązujących dla całej armii, ani żadnego
spoidła — nic, co by wiązało i łączyło ze sobą poszcze-
gólne oddziały. W rzeczy samej, niezwykłe godności i
tytuły wszystkich niemal dowódców wykluczały po-
niekąd konieczną w wojsku karność i subordynację: nikt
nie chciał być zależnym od drugiego. Sam cesarz na
takich zawrotnych stanął wyżynach, że przepaść dzieliła
go od armii i szczegółów życia obozowego. Berthier zaś,
jako łącznik i pośrednik między cesarzem a dostojnym
tłumem królów, książąt i marszałków, zbyt często musiał
liczyć się z przeróżnymi względami. Nie odpowiadał
zresztą wymogom zajmowanego przez się stanowiska.
Na widok niespodziewanej przeszkody cesarz wzruszył
pogardliwie ramionami, gniewnie spoglądając na Ber-
thiera. Westchnienie pełne rezygnacji było jedyną od-
powiedzią marszałka. Skoro naprawa, względnie budowa,
mostu nie została wymieniona w rozkazie dziennym,
Berthier nie poczuwał się do żadnej winy. Był on tylko
wiernym echem cesarza, niczym więcej. Tak w dzień, jak
w nocy niezmordowany i czujny, rozsyłał wydane mu
rozkazy i zlecenia, sam jednak o niczym nie stanowił,
nigdy nic nie zmienił, nic od siebie nie dodał — i to, o
czym Napoleon zapomniał, zapomniane było bez-
powrotnie.
Po przejściu Kołoczy armia szła w milczeniu, gdy nagle
okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich niemal piersi! W
prawo i w lewo, przed nami i za nami, ziemia stratowana
była, dziwnymi poryta bruzdy; drzewa potrzaskane, o
suchych już, żałośnie sterczących konarach; w oddali zaś
wznosiło się kilka niekształtnych wzgórz, ściętych u
wierzchołka. Najwyższe spośród nich wyglądało jak
wulkan wygasły wśród gruzów i popiołu. Dokoła walały
się szczątki kasków i pancerzy, przedziurawionych
bębnów, pogruchotanej broni, strzępy mundurów i
osmolonych. krwią zbryzganych sztandarów!
Trzydzieści tysięcy na wpół zgniłych trupów zalegało to
żałobne pole śmierci. Trupy, widne z daleka, zdawały się
bronić jeszcze wzgórz. Była to owa straszliwa reduta,
zdobycz i mogiła Caulaincourta. Bolesny jęk za-szemrał
wzdłuż szeregów: „Oto pole wielkiej bitwy" — i skonał.
Szybko wymijał cesarz pobojowisko. Nikt
zresztą nie zatrzymał się: głód, zimno oraz bliskość nie-
przyjaciela nagliły do pośpiechu. Idąc, odwracano jeno
głowy, aby po raz ostatni ogarnąć smutnymi oczyma ten
olbrzymi grobowiec, w którym spoczywało tylu wiernych
druhów, tylu nieodżałowanych towarzyszów broni,
poległych na obczyźnie w krwawej a bezowocnej walce!
Tam właśnie, u stóp tej reduty, krwią naszą i orężem
skreśliliśmy jedną z najsłynniejszych kart w dziejach
ludzkości!
Lecz pod śnieżną i lodowatą powłoką zniknąć miał
wkrótce wszelki ślad walki i męki! Być może, iż kiedyś,
gdy czas wszystko zrówna i zniweluje, wędrowny
przechodzień minie obojętnie pole to, podobne do wielu
innych, gdy jednak dowie się, czym ono było przed laty,
wiedziony ciekawością niewątpliwie zawróci wstecz,
długo przyglądać się będzie okolicy, wreszcie zawoła:
„Co za ludzie! Co za wódz! Jaka dziwna, równocześnie
świetna i nieszczęsna dola! Oni to w roku 1799 przez
Egipt wtargnąć chcieli na Wschód. Odparci, przeszli
zwycięskim szlakiem całą Europę, a gdy wszystkie ludy
kornie legły u ich stóp, gdy zdawało się, że nic nie zdoła
powstrzymać tej przemożnej siły, ponowili od Północy
niefortunną próbę, stanęli u wrót Azji i, tak jak niegdyś,
musieli cofnąć się rozbici i zdziesiątkowani. Pod jakim
wpływem, z jakich pobudek szukali wciąż nowych
wrażeń, nowych a niezwykłych przygód? Nie byli to
barbarzyńcy szukający lepszego klimatu, dogodniejszych
siedzib, piękniejszego otoczenia, większych bogactw.
Urodzeni pod błękitnym niebem Południa, nawykli do
wygód i wszelkiego rodzaju dostatków, syci zaszczytów i
godności bez wahania zostawiali wszystko i szli w
nieznaną dal o głodzie i chłodzie, niepomni na ból, na
kalectwo i śmierć! Czym wytłumaczyć, czemu przypisać
to niezrozumiałe na pozór zjawisko? Działał tak
nieprzeparty urok cesarskiego geniuszu, wiara w
nieomylnego dotychczas wodza, chęć dokonania chlubnie
rozpoczętego dzieła, nade wszystko zaś upajająca, ze
wszystkich najpotężniejsza żądza sławy, która lekceważy
nawet śmierć, aby tylko zdobyć nieśmiertelność!".
W zbożnym milczeniu mijały szeregi pobojowisko, gdy
wtem dostrzeżono wśród trupów straszliwą, okaleczała
marę, która głośne wydawała jęki. Był to żołnierz fran-
cuski. Raniony w obie nogi, zapomniany i opuszczony
wśród trupów, schronił się w krwawym kadłubie zabitego
konia, potem w ciągu pięćdziesięciu dni krzepił się mętną
wodą z pobliskiego strumienia, w który się stoczył, a
karmił się ohydną, trudną do nazwania strawą. Ci, którzy
zajęli się nim, twierdzą, że ocalał i do zdrowia powrócił.
Nieco dalej, w Kołocku, ujrzano po raz wtóry klasztor,
czy też raczej olbrzymi szpital, napełniony po brzegi
ludzką męką i niedolą. Pod Borodino panowała
wprawdzie niepodzielnie śmierć, lecz panowała także i
cisza, głęboka, bezbrzeżna cisza. W Kołocku walka wciąż
trwała: walczyły ze śmiercią nieszczęsne ofiary wojny,
mocowały się ostatkiem sił i tchu, pozbawione wszelkich
wygód, wszelkich najniezbędniejszych nawet środków
ratunku. Nie brakło tam jeno rozkazów niewykonalnych,
jeśli zważymy dane warunki i okoliczności, idących
zresztą ze zbyt wysoka i ze zbyt daleka, aby istotnie
mogły być wykonane.
Jednakowoż mimo głodu, zimna i nędzy — poświęce-
nie kilku lekarzy i nie wygasła jeszcze iskierka nadziei
utrzymywały przy życiu znaczną liczbę chorych i ran-
nych. Lecz gdy spostrzegli mijające ich szeregi bratnie,
gdy zrozumieli, że ich opuszczamy, że znika wszelka
nadzieja, najmniej chorzy powlekli się za próg, wzdłuż
drogi, błagalnie wyciągając ku nam wychudłe dłonie.
Cesarz wydał rozkaz, iżby każda bez wyjątku pod-
woda, każdy wóz i furgon zabierał co najmniej po jed-
nym rannym; najsłabsi zaś pozostać mieli tak jak w
Moskwie pod opieką rannych oficerów rosyjskich, którzy
dostawszy się do niewoli, leczeni byli w ambulansach
francuskich. Osobiście doglądał cesarz wykonania tego
rozkazu. Wraz ze świtą ogrzał się przy ognisku,
podsycanym szczątkami wyprzężonych jaszczyków. Od
rana już często powtarzający się huk eksplozji świadczył
o licznych, a przymusowych ofiarach w prochu i
amunicji.
Podczas tego postoju popełniona została ohydna zbrod-
nia. Kilku ciężej rannych oficerów i żołnierzy umiesz-
czono na wózkach wiwandierów, mimo protestu i szem-
rania tych nędzników, którzy obładowawszy się w Mos-
kwie łupami, niechętnie nowy przyjmowali ciężar: wobec
groźby jednak — umilkli. Lecz gdy ruszyły szeregi, gdy
armia opuszczać jęła Kołock, zwolnili kroku i zna-
lazłszy się z dala od wojska, wrzucili wszystkich chorych
do przydrożnych, głębokich rowów, na niechybną
śmierć. Jeden tylko spośród nich, generał, żył jeszcze tak
długo, że doczekał się nadejścia pierwszych wozów i
zbrodnię ujawnił. Okrzyk zgrozy wydarł się wówczas ze
wszystkich ust, niebawem doszedł uszu cesarza, gdyż w
owaj chwili cierpienia nie były jeszcze tak niezmierne i
tak powszechne, aby stłumić w duszach ludzkich
wszelką litość i miłosierdzie, aby znieczulić je
całkowicie na jęki i ból.
Wieczorem tegoż dnia kolumna cesarska zbliżyła się do
Gżacka. Na trakcie gęsto leżały liczne zwłoki świeżo
pobitych Rosjan. Zauważono, że wszystkie głowy roz-
łupane były w ten sam sposób, a mózg rozpryśnięty
dookoła. Wiedzieli wszyscy, że dwa tysiące jeńców ro-
syjskich szło przodem, pod strażą Hiszpanów, Portugal-
czyków i Polaków. Zależnie od usposobienia każdy re-
agował inaczej na tę bezlitosną rzeź: jedni oburzali się,
inni aprobowali, inni wreszcie obojętni byli i głusi na
wszystko. W najbliższym otoczeniu cesarza posępna za-
legła cisza. Jeden tylko Caulaincourt, nie mogąc poha-
mować miotających nim uczuć, wykrzyknął: „Że jest to
niesłychane okrucieństwo! Że tak właśnie wygląda owa
cywilizacja, którą chcemy krzewić wśród Rosjan! Co
powie na to naród rosyjski? Czyż nie zostawiamy poza
sobą chorych i rannych? Któż obroni ich, jeśli nieprzy-
jaciel zechce skorzystać z prawa krwawego odwetu?".
Napoleon posępny nie odpowiedział nic, lecz nazajutrz
zabójstwa ustały całkowicie. Poprzestano odtąd na za-
mykaniu nieszczęsnych jeńców w szopach, w których
spędzali zazwyczaj noc, a w których konać mieli z głodu
powolną, straszną śmiercią. Niewątpliwie było to rów-
nież wielkie okrucieństwo. Położenie było wszakże bez
wyjścia. Nieprzyjaciel nie chciał przystać na wymianę
jeńców, cesarz zaś obawiał się puścić ich ze względu na
nędzę wojsk naszych, która nie powinna była dojść do
wiadomości Kutuzowa; zresztą przyłączywszy się do
swoich ścigaliby nas razem z nimi. W tej zaciekłej,
nieubłaganej walce, walce na śmierć i życie — okru-
cieństwo spowodowane zostało koniecznością, wyjątko-
wo groźną i niebezpieczną sytuacją. Konieczności takiej
nie było po stronie Rosjan, a jednak nie traktowali oni
lepiej naszych jeńców.
O zmierzchu dotarła armia do Gżacka. Ten pierwszy
mroźny dzień był jednocześnie dniem smutku i bolesnych
wzruszeń: żałosny widok pobojowiska i dwóch
opuszczonych szpitali, setki wysadzonych w powietrze
jaszczyków, krwawe trupy pomordowanych Rosjan, nad-
mierna forsowność marszu, głód i zimno — wszystko to
posępny wytwarzało nastrój. Odwrót zaczynał nabierać
wszelkich cech ucieczki, zadawał kłam bohaterskiej le-
gendzie cesarskich orłów!
Wśród sprzymierzeńców naszych niektórzy cieszyli się
w głębi duszy z porażki nie zwyciężonego dotychczas
wodza. Z małostkowością, wrodzoną niższym moralnie
jednostkom, zazdrościli mu oni świetnego losu, którego
wybraniec zazwyczaj nie umie zachować miary, godząc
w tak drogą ludziom równość. Niebawem jednak umilkły
złośliwe szepty; wobec ogólnej klęski i niedoli pierzchła
zawistna radość.
Zraniona duma Napoleona wniknęła od razu w tajniki
myśli tych ludzi. Podczas krótkiego postoju w szczerym
polu, na grudzie, wśród rozsianych dookoła francuskich i
rosyjskich szczątków, potęgą wymowy swojej zrzucić
chciał z siebie okropne brzemię odpowiedzialności za
tyle i takich nieszczęść. Toczącą się wojnę przypisywał w
pierwszym rzędzie: ...„Wojnę sprowokował ten minister
carski, duszą i ciałem zaprzedany Anglii! On to podszedł
zdradziecko Aleksandra i Francję! Na niego też spaść
powinna cała ohyda wszystkich okropności tej
kampanii!".
Powyższe słowa, wypowiedziane w obecności dwóch
generałów francuskich, pozostały bez odpowiedzi: słu-
chano ich w milczeniu, z poszanowaniem należnym
władzy i nieszczęściu. Lecz książę Vicenzy, szczery zaw-
sze i gwałtowny, gniewnie i niedowierzająco pokiwał
jeno głową, a cofnąwszy się natychmiast, przerwał tę
niezmiernie przykrą rozmowę.
W dwa dni po opuszczeniu Gżacka wchodził cesarz do
Wiążmy na dłuższy nieco wypoczynek. Celem pobytu w
Wiaźmie było połączenie się z korpusem księcia
Eugeniusza i Davouta oraz obserwacja drogi, wiodącej od
Modynia i Juchnowa, która w tym właśnie punkcie
przecina trakt smoleński: tą boczną drogą nadciągnąć
miała od Małojarosławca armia rosyjska. Lecz l listo-
pada, po trzydziestu sześciu godzinach ciągłego wypa-
trywania, nie doczekawszy się nawet forpocztów nie-
przyjacielskich, Napoleon ruszył w dalszą drogę.
Dusza cesarza wahała się między nadzieją, że Kutu-
zow zaprzestał pościgu, a obawą, że po to tylko ominął
Wiaźmę, aby wyprzedzić Wielką Armię i zagrodzić jej
drogę opodal Drohobuża. Zostawił jednak Neya w Wia-
źmie dla osłony czwartego korpusu i zluzowania zmę-
czonych pułków Davouta na tylnych strażach.
Zbytnia jakoby powolność i oględność Davouta iryto-
wała Napoleona, zarzucał on mu nadmiar systematycz-
ności, pedantyzm nie licujący bynajmniej z równie nie-
regularnym, na tysiączne przeszkody narażonym mar-
szem, z gniewem podkreślał też przestrzeń dzielącą mar-
szałka od Wiążmy, która zdaniem cesarza winna była
wynosić trzy, a nie pięć marszów dziennych.
Zapomniał snadź, że trakt, którym postępowały tylne
straże, nierówny był i błotnisty; że wskutek gołoledzi
wszędzie, gdzie droga szła w dół, osuwały się i staczały
wozy i działa; że na stokach pagórków po lodowatej
powłoce ślizgały się źle podkute kopyta końskie; że tak
konie, jak ludzie dyszeli wtedy ostatkiem tchu,
przewracając się co chwila; że gdy tylko padł jaki koń.
zgłodniali żołnierze rąbali go natychmiast na ćwierci i
piekli te krwawe ochłapy przy ogniu, podsycanym
szczątkami wozów i furgonów.
Wówczas artylerzyści, kanonierzy i oficerowie — wy-
chowani wszyscv niemal w słynnej na świat cały szkole
wojskowej — przepędzali tych nieboraków i wyprzęgali
konie z własnych pojazdów i furgonów, ażeby tylko
ocalić działa. A gdy brakło koni, zaprzęgali się sami i
ciągnęli co sił. nie szczędząc trudu. Krążące w pobliżu
oddziały kozackie, nie dość odważne, aby atakować,
zwiększały nieład i rozprzężenie gęstymi salwami z
lekkich polowych armatek, wiezionych na saniach.
Pierwszy korpus, utracił już był dziesięć tysiecy ludzi.
Jednakowoż, dzięki nadludzkim niemal ofiarom i wy-
siłkom, wicekról i książę Eckmühl stanęli 2 listopada o
dwie mile od Wiążmy. Lecz pod osłona zwodniczych
mroków tejże nocy. od stronv Małojarosławca. gdzie
nasz odwrót powstrzymywał ich odwrót, nadciągnęły
forpoczty rosyjskie: obeszły bokiem oba korpusy fran-
cuskie oraz korpus Polaków Poniatowskiego — a mi-
nąwszy nasze biwaki, rozciągnęły się wzdłuż lewego
flanku drogi, na owej dwumilowej przestrzeni między
Wiaźmą a wojskami Davouta i Eugeniusza.
Forpocztami dowodził Miłoradowicz, zwany „rosyjskim
Muratem". Niezwykle popularny wśród rodaków swoich,
był to — zdaniem ich — żołnierz z krwi i kości, nie-
zmordowany i mężny, równie urodziwy jak Murat i tak
jak on stale przez los faworyzowany. Nie imały się go
kule ani pociski, nigdy żadnej nie odniósł rany, jak-
kolwiek ubito pod nim kilka koni. a tuż obok niego rozle-
gały się niejednokrotnie jęki konających i rannych.
Gardząc zasadami sztuki wojennej, jako gorący zwo-
lennik nie uplanowanej z góry, częstokroć zgoła nie
przewidzianej akcji, zwolennik zasadzek i napaści, par-
tyzanckiej niejako walki, zależnej całkowicie od wa-
runków, terenu i okoliczności — Miłoradowicz walecz-
nym był wodzem, lecz nie umiał rządzić sprawami ani
publicznymi, ani osobistymi, był znanvm w kraju utra-
cjuszem, co dziwniejsze zaś, człowiekiem równocześnie
rozrzutnym i uczciwym.
Na czele dwudziestu tysięcy żołnierzy Miłoradowicz i
Płatow bronili nam dostępu do Wiaźmy.
3 listopada przed świtem ruszył książę Eugeniusz ku
miastu, poprzedzany przez artylerię i tren, gdy wtem
dzienny brzask ukazał mu pułki nieprzyjacielskie na
tyłach naszych i na lewym flanku, z drugiej zaś strony —
na równinie poprzewracane wozy i maruderów
uciekających w popłochu przed lancami ułanów ro-
syjskich. Jednocześnie koło Wiaźmy głuchy huk armat-
nich strzałów świadczył aż nadto wymownie, że mar-
szałek Ney, który miał so wesprzeć, zaniechawszy z ko-
nieczności wszelkiej akcji zaczepnej, bronił już tylko
miasta i zajmowanej przez się pozycji.
Jako zdolny i doświadczony wódz, którego nic za-
skoczyć nie zdoła, wicekról rozejrzał się natychmiast w
sytuacji i obmyślił plan defensywy. Stanęła tedy ko-
lumna: dywizje zawróciły wstecz i uszykowały się z pra-
wej strony traktu, ażeby odeprzeć szeregi rosyjskie, które
usiłowały nas zepchnąć z drogi w szersze pole. Na
prawym skrzydle armii włoskiej Rosjanie byli opanowali
już w jednym punkcie trakt, gdy Ney wysłał przeciw nim
pułk jazdy, który zaatakował ich z tyłu i zmusił do
ucieczki.
Równocześnie Compans, jeden z generałów Davouta,
łącznie z tylnymi strażami wicekróla przedarł się przez
szeregi nieprzyjacielskie i wpadł w najgorętszy wir
walki! Davout zaś błyskawicznie cofnął się poza nim
lewą stroną traktu, następnie trakt przekroczył,
wyprzedził naszych i stanął na lewym skrzydle, między
Wiaźmą a nieprzyjacielem. Książę Eugeniusz ustąpił mu
z kolei bronionej dotąd pozycji i przeszedł na przeciw-
ległą stronę drogi. Nieprzyjaciel spróbował wówczas
osaczyć ich, obchodząc oba skrzydła.
Dzięki odwadze żołnierzy i talentom militarnym do-
wódców oba korpusy, tak włoski, jak francuski, wpraw-
dzie nie zdołały jeszcze zapewnić sobie dalszego od-
wrotu, w każdym razie uzyskały możność skutecznej
obrony. Liczba żołnierzy zdatnych do boju wynosiła
jeszcze około trzydziestu tysięcy. Lecz w pierwszym
korpusie, korpusie Davouta, panował bezład i
rozprzężenie: pośpieszny, zgoła nie przewidziany
przebieg walki, nagłość obrotów nieprzyjacielskich, głód
i wycieńczenie, zwłaszcza zaś fatalny przykład
bezbronnych, pozbawionych koni jeźdźców, którzy
rozpierzchli się na wsze strony na wpół obłąkani ze
strachu — wszystko to podziałało ujemnie, rozluźniając
karność i dyscyplinę.
W mniemaniu, że Francuzi cofają się, nieprzyjaciel
ponowił atak. Artyleria rosyjska liczniejsza i lepiej od
naszej obsłużona pognała galopem, otaczając nas ze-
wsząd i morderczym prażąc ogniem, podczas gdy baterie
francuskie, które zawrócono od bram Wiaźmy, wlokły
się powoli i z trudem. Tymczasem Davout i jego
generałowie wiedli w ogień sprawne i nieustraszone
pułki starych wiarusów. Liczni oficerowie z ranami nie
zagojonymi jeszcze od krwawego starcia pod Borodino,
jeden z ręką na temblaku, drugi z obandażowaną głową
— nawoływali do boju najdzielniejszych, krzepiąc
słowem i przykładem najsłabszych. Ławą ruszyli też na
baterie rosyjskie i zmusili je do odwrotu, zabrawszy im
trzy działa. Nieprzyjaciel ustąpił, maruderzy zaniechali
ucieczki; szlachetna ofiara krwi własnej i życia pożądany
wywarła wpływ, zwalczyła zło w zarodku.
Czując wówczas, że nieprzyjaciel wymyka mu się z rąk,
Miłoradowicz zażądał posiłków. I tutaj również misji
wysłannika podjął się Wilson, obecny wszędzie, gdzie
tylko można było działać na szkodę Francji. On to
pośpieszył uwiadomić Kutuzowa. Sędziwy feldmarszałek
wypoczywał tymczasem przy wtórze głuchych salw ar-
matnich i stłumionych oddaleniem odgłosów walki. Misja
Wilsona spełzła wszelako na niczym; próżnymi były
namowy i perswazje namiętnego Anglika, który, obu-
rzony, nazwał Kutuzowa zdrajcą i groził, że natychmiast
wyśle jednego ze swoich Anglików do Petersburga, aby
o tej zdradzie powiadomić Aleksandra i jego sprzy-
mierzeńców.
Lecz ani rzeczowa argumentacja, ani nawet groźby nie
dały pożądanych wyników: bądź to pod wpływem po-
wszechnej niedoli, pożarnymi dymami osnutej, bądź też
dlatego, że ta najbardziej ponura i najostrzejsza pora roku
zwiększała starczą niemoc znużonego organizmu,
nakłaniając do nadmiernej ostrożności tam, gdzie nie
było nic do stracenia, i do zbyt wielkiej opieszałości w
chwilach istotnie ważnych, wymagających szybkiej i
stanowczej decyzji — dość że w dalszym ciągu trwał
Kutuzow w swoim uporze. Tak jak pod Małojarosław-
cem zdawał się wierzyć niezachwianie, że sam tylko
klimat pokonać zdoła Napoleona, że w owym czasie
zima nie dokuczyła jeszcze dostatecznie cesarzowi i
Wielkiej Armii, że natomiast prędzej czy później srogie
mrozy Północy pomszczą ruinę i krzywdę narodu ro-
syjskiego.
Własnemu pozostawiony losowi, Miłoradowicz usiło-
wał przerwać linię bojową Francuzów, dziesiątkując
gęstymi strzałami mocno już przetrzebione szeregi Eu-
geniusza i Davouta. Echa walki, toczącej się w oddali na
tyłach ich prawego skrzydła, zaniepokoiły obu do-
wódców. Sądzili bowiem, że z tej strony drogą, która
wiodła do Juchnowa, a której bronił Ney, nadciągała
reszta armii rosyjskiej.
Były to tylko forpoczty. Ponieważ jednak ta bitwa na
tyłach trwała już od siedmiu godzin i krótki dzień
zimowy miał się ku końcowi, w mniemaniu, że bagaże
zdołały już cofnąć się poza Wiaźmę, bojąc się nadto, aby
ich nie odcięto, wicekról i książę Eckmühl nakazali
odwrót. Widok ustępujących regimentów francuskich stał
się hasłem do ponownej szarży. Korpus Davouta ocalał li
tylko dzięki osłonie pobliskiego wąwozu oraz
nieustraszonemu męstwu żołnierzy 25, 57 i 85 pułku.
Mniej gwałtownie zaatakowany książę Eugeniusz uszedł
co rychlej poza Wiaźmę. Niezwłocznie jednak ruszyli za
nim Rosjanie. Zaledwie weszli do miasta, gdy Davout,
ścigany przez dwudziestotysięczną armię, prażony og-
niem osiemdziesięciu dział ukazał się na przedmieściach.
Przodem szła dywizja Moranda. Nieświadoma grożą-
cego jej niebezpieczeństwa, sądząc, iż bitwa całkowicie
jest ukończona, szybkim szła krokiem, gdy wtem z bo-
cznych ulic runęły znienacka pułki rosyjskie. Zasko-
czenie było zupełne, zmieszały sią szeregi. Aczkolwiek z
trudem, Morand zdołał wszelako przywrócić ład. Dy-
wizja uszykowała się ponownie, a odpowiadając celnymi
strzałami na salwy nieprzyjacielskie, przedarła się po-
przez wrogie zastępy.
Ostatnia z kolei szła dywizja Compansa i ona dokonała
dzieła. Atakowany przez najwaleczniejsze oddziały
kozaków Miłoradowicza, Compans bez wahania zawró-
cił, osobiście stanął na czele swych ludzi, zniósł szeregi
rosyjskie, a gdy walka nieco przycichła, w dalszą puścił
się drogę. Bitwa ta przysporzyła sławy jednostkom, ale
szkodliwa była i ujemna w skutkach dla ogółu wojsk
naszych. Zarówno rozprzężenie, jak i brak jedności
ważną odegrały tu rolę. Zbyt wielka liczba samodziel-
nych wodzów rozluźniła karność, a mnożące się — czę-
stokroć sprzeczne — rozkazy i dyspozycje uniemożli-
wiały zwycięstwo. Dopiero około godziny drugiej po po-
łudniu zebrali się dowódcy na wspólną naradę, lecz mimo
narady akcja niejednolitą była i niezgodną.
A gdy zapadł wreszcie zmierzch, gdy rzeka, miasto,
obopólne zmęczenie i korpus Neya odgrodziły od nie-
przyjaciela zdziesiątkowane i krwawe regimenty, przy
migotliwym świetle obozowych ognisk jęto liczyć zabi-
tych i rannych. Ocalał wprawdzie honor, lecz straty były
niezmierne: padło blisko cztery tysiące ludzi, zabrano
nam i zniszczono kilkanaście dział, liczne wozy i
furgony. Chcąc przywrócić jaki taki ład, trzeba było
wszystko zmienić, wszystko przeinaczyć. Z każdego po-
szczególnego pułku pozostał zaledwie batalion, z każ-
dego batalionu — zaledwie pluton. Osowiałym wzrokiem
spoglądali żołnierze na nowe kadry, nowych kamratów i
nowych, obcych sobie oficerów.
Przyświecała tej posępnej reorganizacji pożarna łuna
płonącej Wiaźmy, wtórował jej daleki, jak gdyby pod-
ziemny huk armat Neya i Miłoradowicza, leśne budzący
echa, dźwięczący ponuro w nocnej pomroce. Kilka-
krotnie grały na alarm trąbki, a żołnierskie dłonie chwy-
tały za broń. Nikt wszakże nie atakował i noc przeszła
spokojnie. Lecz gdy nazajutrz uformowały się szeregi,
wszyscy bez wyjątku dziwili się, że tak nieliczni są, że
brak tylu najdzielniejszych żołnierzy.
Mimo strat jednak, mimo nędzy i głodu — bliskość
Smoleńska i przykład, jaki dawali oficerowie, podtrzy-
mywały ducha w armii. Działał również ożywczo czysty
błękit pogodnego nieba i złoty blask słońca, tego wie-
czystego źródła nadziei i życia, które zdawało się prze-
czyć otaczającym nas zewsząd bolesnym scenom
śmierci i rozpaczy.
Lecz 6 listopada, rankiem, błękit zasnuwa się mgłą; od
północy nadciągają szare, ciężkie chmury; grubymi
płatami padać zaczyna śnieg. Sam Bóg żąda snadź osta-
tecznej zguby naszej! Niebawem pod śnieżną powłoką
wszystko innych nabiera kształtów, wszystko zmienia
się i zlewa w bezkresie omglonych pól. Najmniejsza
przeszkoda rośnie i olbrzymieje, giną ścieżki i drogi.
Podczas kiedy żołnierz bierze się za bary z zimnem i
szalejącą dookoła zawieruchą, gnane wiatrem białe
płatki ścielą się wszędzie; zasypują jary, wyrwy i
rozpadliny; gotują setkom istnień ludzkich chłodną
mogiłę. A gdy nie znać już nic, gdy zasypane już
wszystko, pod ciężkim butem żołnierskim osuwa się
zdradziecka biel — na wieczny, nieprzerwany sen.
Na próżno odwracają się kamraci: śnieg miecie prosto
w oczy, pod lodowatym tchnieniem nawałnicy wzbijają
się co chwila śnieżne tumany; straszliwa zima Północy w
tej nowej postaci zażarty toczy bój z żałobnymi
szczątkami świetnych niegdyś pułków, przenika wskroś
lekkie odzienie, chłodem ścina na wpół bose stopy.
Przemoczone mundury okrywa wnet szklista, lodowa
powłoka; drętwieją wszystkie członki; silny wiatr tamuje
dech w piersiach; na brodach i wąsach osiadają sople
lodu.
Drżąc z zimna, nieszczęśni żołnierze idą wciąż. Wkrót-
ce jednak odmawiają posłuszeństwa zesztywniałe nogi, a
pierwsza napotkana przeszkoda, kamień, leżąca w po-
przek drogi gałąź czy też bratni trup — stają się przy-
czyną zguby. Kto upadł raz, ten na próżno jęczy: nie
podnosi się już więcej: białe puchy otulają go szczelnie,
w cmentarne ścielą się mogiłki, coraz wyższe, coraz
liczniejsze. Najodważniejsi, czy też może najbardziej
obojętni, przechodzą mimo, odwracając głowę. Lecz
przed nimi, za nimi, dookoła nich zaległa jeno głucha
cisza, jeno śnieżne tumany, jeno olbrzymi, śmiertelny
całun, którym przyroda zdaje się okrywać armię. Na tle
szarego nieba rysują się ostre, smukłe sylwetki
świerków, ich ciemna zieleń, nieruchome, w dół opu-
szczone konary, które uzupełniają niejako bolesny widok
męki ludzkiej i ogólnej martwoty, których szum jest
jedyną pieśnią, zawodzącą nad głowami tych zmarłych i
tych konających!
Wszystko nawet własna broń, nawet owe zwycięskie
karabiny, które pod Małojarosławcem raz jeszcze przy-
sporzyły nam sławy, a które odtąd służyć miały li tylko
do obrony, wszystko jęło zwracać się przeciw armii.
Skostniałe dłonie nie mogły utrzymać ciężkich giwerów;
palce, pozbawione ruchu niezbędnego do zachowania
resztek życia i ciepła, przymarzały do kurków. Ci, którzy
przewróciwszy się zdołali jeszcze powstać, powstawali
zazwyczaj bezbronni; przy upadku bowiem gięły się lufy,
pękały kolby lub też broń ginęła w śnieżnych zaspach.
Wzrastała nieustannie liczba maruderów, ciągnących
gromadą lub pojedynczo, ludzi wszelkiej broni i wszel-
kiej narodowości, których nie podłe tchórzostwo, lecz
głód i zimno przywiodły do decyzji. W tej beznadziejnej,
ogólnej i indywidualnej walce, ulegając przemożnym
instynktom samozachowania — odbieżeli pułkowych
Sztandarów i pokonani, bezbronni szli oto w nieznaną
dal, na tułaczkę, być może na śmierć!
Wielu spośród nich zboczyło z traktu i rozpierzchło się
polnymi drogami po okolicy, w nadziei, iż zdołają
znaleźć tam kęs chleba i dach nad głową. Lecz w pro-
mieniu siedmiu do ośmiu mil wszystko zburzone było,
wszystko zrównane z ziemią. Zamiast chleba i dachu,
straszliwa czekała ich śmierć z ręki kozaków i uzbrojo-
nych chłopów, którzy obdzierali ich z odzieży i wśród
dzikiego śmiechu porzucali nagich na śniegu. Chłopi
rosyjscy, podburzani przez Aleksandra i Kutuzowa, nie
umieli szlachetnie pomścić ojczyzny, jak wprzód nie po-
trafili jej obronić; zorganizowani w luźne partie, pod
Osłoną leśnych gąszczy ciągnęli za armią, po obu stro-
nach traktu. Wszyscy ci, których nie dosięgły kozackie
lance lub chłopskie siekiery, musieli tedy wracać na
trakt, na cmentarny, trupami usiany szlak.
Nadeszła wówczas noc, długa, szesnastogodzinna noc!
Lecz wśród tych śnieżnych, jednakowo białych
przestrzeni nie wiadomo, gdzie zatrzymać się, gdzie
spocząć, gdzie szukać jakichkolwiek jadalnych jarzyn,
czym rozniecić ogień! W końcu jednak znużenie, nocny
mrok oraz powtarzane kilkakrotnie rozkazy zatrzymały
tych,
którym ich własna siła ducha i ciała oraz przykład do-
wódców dozwoliły utrzymać się w szeregach. Niedobitki
rozłożyły się obozem. Ale i tutaj również szalejąca wciąż
burza unicestwiła pierwsze przygotowania do noclegu.
Osędziałe świerki zamiast płomienia dawały jeno dym, a
grube płaty śniegu, który w dalszym ciągu sypał bez
przerwy, gasiły ognie biwaków i wraz z nimi tlejące
jeszcze w duszach ludzkich nadzieję, ostatki sił i odwagi.
Gdy rozgorzały wreszcie ogniska, oficerowie i żołnie-
rze poczęli krzątać się koło żałosnej wieczerzy; pieczono
nad ogniem krwawe ochłapy chudej, żylastej koniny;
niektórzy, bardziej od innych przez los faworyzowani, na
wodzie ze stopionego śniegu warzyli żytnią zacierkę.
Nazajutrz rano dookoła wygasłych, śniegiem przysy-
panych palenisk leżały liczne zwłoki zmarzniętych pod-
czas snu żołnierzy, okoliczne zaś pola usiane były tru-
pami kilku tysięcy koni.
Począwszy od tego pamiętnego noclegu każdy jął liczyć
tylko na siebie, na własnych jedynie polegać siłach. W
łonie wrażliwej, kulturalnej, rzec można nawet
przecywilizowanej armii, wśród jednostek o duszach
namiętnych, a płomiennej wyobraźni, szybko krzewił się
bezład, niesubordynacja i zniechęcenie. Co dnia tedy, na
każdym biwaku, przy każdym trudniejszym przejściu
umykały coraz liczniejsze grupki dezerterów. Lecz ofi-
cerowie, podoficerowie i garść wytrzymałych, jak stal
hartownych szeregowców, oparli się zwycięsko tej za-
razie tchórzostwa i niekarności. Dzielni ci ludzie wza-
jemnie dodawali sobie otuchy, powtarzając nazwę
Smoleńska, który coraz bliższy był, w którym wynędz-
niałe szeregi dostać miały wszystko: strawę, odzienie i
broń.
Wśród śnieżnej zamieci, która zapowiadała jeszcze
większe mrozy, bez względu na godność i rangę, a za-
leżnie od usposobienia, wieku i temperamentu, każdy,
zarówno oficer, jak prosty żołnierz, zachowywał lub
tracił wewnętrzną równowagę, moc ducha, spokój i
energię. Wśród wodzów naszych ci, którzy dotychczas
największą odznaczali się surowością, którzy przestrze-
gali najskrupulatniej obowiązujących przepisów, którzy
byli uosobieniem dyscypliny, porządku i systematycz-
ności, w owych dniach klęski i próby, zrozpaczeni ogól-
nym rozprzężeniem, najprędzej podupadli na duchu,
a sądząc iż wszystko stracone bezpowrotnie, pierwsi
skłaniali się do dezercji.
Między Gżackiem a Michalewskiem, wioską leżącą na
drodze z Drohobuża do Smoleńska, w kolumnie cesars-
kiej nie zaszło nic godnego uwagi. Zanotować można
jedynie fakt masowego wyzbywania się wszystkich łu-
pów z Moskwy wywiezionych. Liczne działa, starodaw-
na, cenna broń, srebra i tkaniny oraz olbrzymi, pozłocisty
krzyż z wieży Wielkiego Iwana zatopione zostały w
nurtach Semlewskiego Jeziora. Owe zwycięskie trofea,
sława i skarby, z takim trudem zdobyte wszystko to, co
zdobi i upiększa życie, nieznośnym zaciężyło brze-
mieniem: jak okręt ginący w morskich odmętach, w
przepastnej, bezdennej topieli, armia otoczona zewsząd
zakrzęsłą falą śnieżnych zasp odrzucała bez wahania
wszystko, co mogło opóźnić i utrudnić odwrót!
Dzień 3 i 4 listopada spędził Napoleon w Sławkowie.
Zarówno wypoczynek, jak i obawa, że odwrót ten po-
czytany będzie za ucieczkę, rozpłomieniły wyobraźnię
cesarza. Wydał rozkazy, mocą których nasze tylne straże,
cofające się w pozornym nieładzie, wciągnąć miały
Rosjan w zasadzkę, gdzie on zgnieść je miał doszczętnie.
Niebawem wszakże cesarz zajął się czym innym i rozkaz
cofnięto. 5 listopada dotarł do Drohobuża. W magazy-
nach miejskich znalazł znaczny zapas młynków ręcz-
nych, obstalowanych niegdyś dla armii, a bezużytecz-
nych teraz wobec zupełnego braku wszelkiego ziarna.
Wówczas to powstał plan zajęcia kwater naszych w Smo-
leńsku.
Nazajutrz 6 listopada, opodal Michalewska, w chwili
gdy zrywać się poczynały pierwsze podmuchy strasz-
liwej śnieżycy, nadjechał hrabia Daru, a wkrótce liczne
widety otoczyły półkolem cesarza.
Tegoż dnia pierwsza od dziesięciu dni sztafeta, która
zdołała przedostać się do armii, przywiozła była hrabie-
mu nieoczekiwane wieści o dziwnym spisku uknutym w
Paryżu, w głębi więziennej celi, przez nie znanego dotąd
generała. Jedynym spólnikiem Maleta była fałszywa
wiadomość o całkowitym pogromie Wielkiej Armii oraz
podrobiony rozkaz aresztowania ministra, prefekta policji
i komendanta Paryża. Wszystko powiodło się
najzupełniej, dzięki energii spiskowców, ogólnej
nieświadomości i zdumieniu. Zaledwie jednak rozeszła
się wieść o istotnych celach spisku, uwięzieni zostali
wszyscy, tak konspiratorzy, jak i ci, którzy dali im wiarę.
Napoleon równocześnie dowiedział się o zbrodni i o
karze, jaką ponieśli przestępcy. Wszystkie spojrzenia po-
biegły wtedy w stronę cesarza, śledząc chciwie wrażenie,
wywołane smutną nowiną. Lecz nic z twarzy jego nie
wyczytali. Siłą woli tłumił w sobie cesarz niepokój, żal i
gniew, a zwracając się do hrabiego z tymi słowy: „No, a
gdybyśmy byli pozostali nadal w Moskwie!" — wszedł
czym prędzej do otoczonej częstokołem chaty, w której
mieścił się poprzednio urząd poczty liniowej.
Dopiero gdy znalazł się w otoczeniu najwierniejszych,
najbardziej zaufanych oficerów, prysł sztuczny spokój,
wybuchnęły na zewnątrz gwałtowne, z trudem powścią-
gane wzruszenia! Wkrótce potem przywołać kazał kilku
innych wodzów, aby ocenić sposób, w jaki przyjęta zo-
stała wiadomość o spisku. Ze smutkiem ujrzał ból i
trwogę, i zachwianą wiarę w trwałość jego rządów. Do-
wiedział się, że konsternacja wielką była; że oficerowie z
lękiem spoglądali w przyszłość; że obawiano się wzno-
wienia krwawych dni Wielkiej Rewolucji, wznowienia
straszliwego okresu społecznych i politycznych przewro-
tów. Wojna otaczała nas zewsząd; zewsząd groziło nam
niebezpieczeństwo, widmo klęski i zagłady.
Byli wszelako i tacy, którzy cieszyli się z otrzymanej
nowiny w nadziei, iż przyśpieszy ona powrót cesarza do
Francji i położy kres dalszym wyprawom. Niepokój
wewnątrz kraju zapewnić miał spokój na zewnątrz.
Wkrótce jednak, wobec nędzy i głodu, umilkły szepty,
zaprzestano narad i dyskusji. Co się zaś tyczy Napoleona,
to celem i ośrodkiem wszystkich myśli jego był obecnie
Paryż; machinalnie też podążał ku Smoleńskowi, gdy
nagłe przybycie adiutanta Neya przywróciło mu
świadomość czasu i miejsca.
Począwszy od Wiaźmy, Ney osłaniać jął odwrót, ten
niezapomniany odwrót, który okrył kirem żałoby tysiące
rodzin, jego zaś nieśmiertelną otoczył chwałą! Aż do
Drohobuża wojska nasze nie napotkały żadnej poważ-
niejszej przeszkody; prócz drobnych utarczek z koza-
kami, którzy jak złośliwe muchy dybali na naszych
ginących żołnierzy i opuszczone wozy, a umykali, gdy
dojść miało do starcia, nic nie przerywało smutnej
jednostajności posępnego marszu!
Nie tego wszakże dotyczył raport Neya. Zbliżając się
do Drohobuża, dostrzegł on liczne ślady rozprzężenia i
nadużyć, jakich dopuściły się poprzedzające korpusy.
Śladów tych nie był w stanie zatrzeć, a jakkolwiek
oswoił się już z myślą zostawienia nieprzyjacielowi
wozów i furgonów, widok pierwszych porzuconych ar-
mat wywołał na twarzy marszałka krwawy rumieniec
wstydu i upokorzenia.
Tuż pod miastem korpus jego rozłożył się obozem. Lecz
gdy minęła wreszcie długa, straszna noc, w ciągu której
rozpierzchła się większość zgłodniałych i zziębniętych
żołnierzy, dzienny brzask, zazwyczaj tak niecierpliwie na
biwakach wyglądany, oświetlił śnieżną zamieć,
nadciągające pułki nieprzyjacielskie i opustoszałe,
wygasłe ogniska. Próżnymi były usiłowania Neya; bez-
owocnym nieustraszone jego męstwo. Mimo bohaterskie-
go oporu, garstka ofcerow i żołnierzy zmuszona została
ujść czym prędzej poza Dniepr, ü tym właśnie pragnął
marszałek uwiadomić cesarza, nie tając nic, nie szczę-
dząc żadnych, najprzykrzejszych nawet szczegółów.
Przyboczny adiutant Neya, pułkownik Dałbignac, po-
wiedzieć miał cesarzowi: „Ze, począwszy od Małojaro-
sławca, pierwszy krok wstecz zbił z tropu żołnierzy,
którzy dotąd nigdy jeszcze nie cofali się; ze bitwa pod
Wiaźma rzuciła posiew zniechęcenia i demoralizacji, a
straszliwa śnieżyca, jako zapowiedź srogiej i ciężkiej
zimy, dokonała dzieła.
Wielu generałów, pułkowników i kapitanów, oficerów
wszelkiej rangi i wszelkiej broni, utraciwszy wszystko,
plutony, bataliony, pułki, nawet dywizje pomnażało
luźne bandy maruderów i włóczęgów, a brnąc pospołu z
żołnierstwem przez śnieżne zaspy, łączyło się bądź to z
jedną, bądź z drugą gromadą; że wobec takiego bezładu i
rozprzężenia nic ostać się nie mogło; że fatalny przykład
działał ujemnie nawet na starych, w służbie osiwiałych
wiarusów, nawet na te pułki, które pamiętały jeszcze
wojny Wielkiej Rewolucji!
Najlepsi, najodważniejsi żołnierze szemrają głośno, py-
tając, dlaczego oni tylko i wciąż oni przelewać muszą
krew, ażeby innym zapewnić odwrót; dlaczego żądają od
nich nieustannego poświęcenia, nieustannej ofiary
Własnego zdrowia i życia, skoro ci, którzy niezdatni już
są do boju, konają w najsroższych męczarniach, wszel-
kiej pozbawieni opieki; skoro owe nieprzeliczone furgo-
ny chorych i rannych, których wleczono za wo jskiem od
samej Moskwy, porzucano teraz na pewną śmierć, skoro
okoliczne lasy i gaje rozbrzmiewają żałosnymi jękami i
rzężeniem konających! Jakaż czeka ich dola? W dzień
nadludzkie wysiłki i trudy, forsowne marsze, ustawiczna
walka; w nocy — ból i nędza; nigdy dachu nad głową;
biwaki bardziej są mordercze od bitew; głód i zimno
spędzają sen z powiek, a kto zaśnie, zmożony zimnem i
głodem, ten nie obudzi się więcej. Złoty orzeł cesarski
nie chroni już, lecz zabija!
Po cóż więc nadal własną zasłaniać go piersią? W ja-
kim celu ginąć tłumnie, zaściełać trupami drogi i pola?
Lepiej rozpierzchnąć się od razu, a skoro uciekają wszys-
cy, skoro nie ma innego ratunku, uciekać wraz z nimi.
Tchórze nie będą korzystali wówczas z krwawego znoju
walecznych; jednakowe prawa przysługiwać będą
wszystkim; dla wszystkich jedna będzie męka i jedna
niedola!" Na zakończenie Dalbignac podkreślić miał i
uwydatnić całą grozę sytuacji, za której dalsze skutki i
wyniki Ney nie chciał być odpowiedzialnym.
Lecz Napoleon dostatecznie poinformowany był o
wszystkim. To, co widział dookoła, na co patrzył nie-
ustannie, dawało mu miarę istotnego stanu rzeczy; czuł
aż nadto dobrze, że nic nie zdoła uratować armii; że
ginąć musi korpus za korpusem, pułk za pułkiem, że
prócz czoła kolumny nie ocaleje nikt. Przerwał też adiu-
tantowi w pół zdania, mówiąc: „Pułkowniku, nie pytałem
cię o te szczegóły!" Dalbignac umilkł, zrozumiawszy, że
wobec ogólnej, wówczas już niechybnej klęski, trzeba
było oszczędzać resztki sił ludzkich, że cesarz obawiał
się wszelkich skarg, aby nie pogłębiać depresji i znie-
chęcenia, równie dla obu stron szkodliwego.
Całe zresztą zachowanie się Napoleona, jednakowe aż
do końca, nakazywało szacunek. Poważny, milczący i
zrezygnowany, mniej może od innych narażony na braki
i dolegliwości fizyczne, bardziej natomiast zbolały i
przygnębiony, dźwigał bez szemrania straszliwe brzemię
niedoli i upokorzenia.
W owej chwili nadciągnął ze Smoleńska konwój z
żywnością, przysłany przez generała Charpentier.
Bessičres zagarnąć chciał wszystko dla gwardii, lecz
cesarz wyekspediować kazał niezwłocznie wozy i fur-
gony do tylnych straży, twierdząc: „że najpierw powinni
nasycić się ci, którzy osłaniają i strzegą innych".
Równocześnie polecił Neyowi „bronić się tak długo, aby
armia mogła dotrzeć do Smoleńska, wypocząć, odżywić
się i zorganizować".
Jeśli niektórzy pokrzepili się nadzieją rychłego wy-
poczynku, większość opuszczała szeregi, aby dorwać się
czym prędzej do tego, co miało być kresem cierpień ich i
nędzy. Co się zaś tyczy Neya, to czując, iż potrzebną jest
ofiara i że on właśnie ma być poświęcony na ołtarzu
ojczyzny, przyjął bez wahania niebezpieczną misję
powierzoną mu przez cesarza. Od tej pory przestał
przywiązywać zbytnią wagę do utraty furgonów i dział,
które tylko zima mu wydzierała, i gdy podczas przeprawy
przez Dniepr część armat utknęła wśród śniegu i
lodowych zwałów, u stóp stromych, oślizganych wy-
brzeży, nie oglądając się poza siebie przeszedł przez
rzekę i zajął na przeciwległym brzegu stanowisko za-
czepne.
Rosjanie dążyli tymczasem za nami pod osłoną lasu i
pozostawionych przez nas wozów. Ostrzeliwali stamtąd
żołnierzy Neya, którzy pod wpływem głodu i zimna, nie
mogąc utrzymać w skostniałych dłoniach ciężkich
karabinów, coraz liczniej rzucać poczęli broń i ratować
życie ucieczką, choć niedawno jeszcze poczytaliby to
sobie za niesłychaną hańbę. Lecz Ney skoczył wówczas
za nimi, porwał pierwszy z brzegu karabin, a
skrzyknąwszy uciekających, po raz wtóry poprowadził
ich w ogień. Sam bił się jak lew, niepomny rodziny,
bogactw swoich, tytułów i godności; pospołu z
szeregowcami walczył z zaciekłością skazańca, który nie
spodziewa się już niczego prócz rycerskiej, chlubnej
śmierci! Nie zaniedbał wszelako obowiązków wodza;
wykorzystał sumiennie właściwości terenu: stoki po-
bliskiego wzgórza i obszerny, częstokołem otoczony
dom. Usiłowania marszałka poparli generałowie jego i
pułkownicy, w pierwszym rzędzie Fezensac; nieprzy-
jaciel, który zamierzał ścigać nas, został zmuszony do
odwrotu!
Męstwo i poświęcenie Neya zapewniły armii dwudzie-
stoczterogodzinne wytchnienie i spokojny marsz na
Smoleńsk. Rosjanie ponowili jednak szarżę i zarówno
następnego dnia, jak i później, w ciągu dni dziesięciu, nie
ustawała bohaterska walka, nie milkły echa wystrzałów.
13 listopada, opodal Smoleńska, dokąd Ney dotrzeć
miał nazajutrz, w chwili gdy marszałek zawracał, ażeby
raz jeszcze odeprzeć atak pułków nieprzyjacielskich,
wzgórza osłaniające jego lewe skrzydło zaroiły się nagle
od uciekinierów. Obłędną chwyceni trwogą, nieszczęśni
żołnierze pędzili na oślep i staczali się aż do stóp Neya
po śnieżnych, krwią zbryzganych stokach. Oddział koza-
ków, widny z daleka w pośrodku tego tłumu, wyjaśniał
należycie przyczynę popłochu. Huknęły strzały. A gdy
rozpierzchła się lotna jazda rosyjska, zdziwiony marsza-
łek ujrzał poza nią zbiedzoną, ze wszystkiego ogołoconą
armię wicekróla.
Począwszy od Drohobuża, towarzyszyli jej stale kozacy
Płatowa. Zaraz za miastem książę Eugeniusz zboczył był
z traktu na drogę wiodącą do Witebska, tę samą, którą
przed dwoma miesiącami szły zwycięskie jeszcze pułki
nasze. Wówczas jednak rzeka Wop' była wąskim,
błotnistym strumieniem, obecnie zaś toczyła mętne
wzburzone fale, które odbijały się z szumem o urwiste
wybrzeża. Rozkopano tedy zmarznięty, śniegiem i lodem
okryty brzeg, po czym wyszedł rozkaz rozebrania w cią-
gu nocy sąsiednich drewnianych domostw, ażeby
uzyskać materiał potrzebny do budowy mostu. Lecz
rozkaz wicekróla, który większą cieszył się sympatią
aniżeli posłuchem, nie został wykonany. Pontonierzy
zniechęcili się wkrótce napotykanymi trudnościami i gdy
powrócił dzień, a wraz z nim kozacy, most, dwukrotnie
zrywany przez lodową krę, nie był ukończony.
Pięć do sześciu tysięcy karnego żołnierza, około dwu-
nastu tysięcy wszelkiego rodzaju maruderów, chorych i
rannych, przeszło sto dział, jaszczyki z prochem i
amunicją oraz liczne wozy i furgony tłoczyły się w
pobliżu rzeki na znacznej przestrzeni. Mimo kry usiło-
wano przeprawić się wpław przez szumiący, groźny po-
tok. Pierwsze armaty dotarły szczęśliwie do przeciw-
ległego brzegu, lecz woda wzbierała nieustannie, a błot-
niste łożysko pogłębiało się coraz bardziej pod ciężarem
dział i wozów. Utknął niebawem jeden furgon, za nim
kilka innych i wszystko stanęło.
Mijały tymczasem godziny. Najsilniejsze, najbardziej
muskularne dłonie opadać jęły bezwładnie; dokuczał
głód i zimno, szarpali kozacy. Świadom całej grozy i
beznadziejności położenia wicekról postanowił wówczas
porzucić artylerię i wszystkie bagaże. Nadbrzeżna rów-
nina stała się widownią tragicznych, przejmujących scen.
Właściciele mienia zawartego w wozach zdołali
zaledwie Wybrać najniezbędniejsze przedmioty i obju-
czyć nimi pozostałe jeszcze konie, gdy zwarty, wynędz-
niały tłum żołnierzy otoczył co najbogatsze powozy,
rozbijając kufry i skrzynie, mszcząc się niejako na tych
skarbach za nędzę swoją i niedolę, nie chcąc pozostawić
ich kozakom, którzy obserwowali wszystko z daleka.
Szukano przede wszystkim zapasów żywności. Zesch-
nięty kawałek chleba lub garść mąki znacznie większą
przedstawiały wartość aniżeli hafty i złotogłowia, aniżeli
cenne brązy i dzieła sztuki. A gdy nadszedł wieczór, gdy
zmierzch okrył sinawą pomroką śnieżne pola, niezwykle
ostrymi kontury rysowały się na tym tle zdeptane i
pogardzane skarby, wykwit bogactwa i przemysłu dwóch
najpotężniejszych stolic świata!
Równocześnie większość kanonierów zrozpaczonych
utratą dział zagważdżała armaty, rozrzucała proch i
amunicję. Inni zaś, przytomniejsi, pragnąc walczyć do
ostatka, usypali z prochu wąską, długą ścieżkę, która
wiodła w dal, poza bagaże, ku zostawionym na tyłach
jaszczykom, a podpalona z chwilą ukazania się liczniej-
szych oddziałów kozackich spragnionych grabieży,
wśród huku pękających bomb i druzgotanych na drzazgi
jaszczyków, poniosła straszliwą
śmierć w
nieprzyjacielskie szeregi: jedni zginęli, inni rozbiegli się
w popłochu.
Kilkuset ludzi — szczątki 14 dywizji — osłaniać miało
przeprawę aż do dnia następnego, broniąc kamratów
przed cisnącymi się zewsząd kozakami. Pozostali zaś
żołnierze, intendenci, kobiety i dzieci, chorzy i ranni pod
ogniem nieprzyjacielskim tłoczyli się na wybrzeżu, tuż
nad rzeką. Lecz widok wezbranych wód i potężnych
zwałów płynącej kry odstraszał wszystkich; każdy oba-
wiał się przeziębienia, ale bardziej jeszcze każdego trwo-
gą przejmowała myśl o zetknięciu się z zimnem lodo-
watych fal.
Pierwszy wszedł do wody Włoch, pułkownik Delfanti.
Za jego przykładem poszli żołnierze, za wojskiem —
tłum. Tylko najsłabsi, najmniej zdeterminowani lub też
ci, którzy przez chciwość nie chcieli rozstawać się ze
swoimi skarbami, pozostali przy wozach i furgonach. Ci,
co nie zdobyli się na porzucenie łupu i nie wzgardzili
fortuną, która nimi wzgardziła, drogo opłacili tę chwilę
słabości. Nazajutrz widziano, jak kozacy, którzy wciąż
niesyci łupu zapragnęli jeszcze nędznego odzienia
swoich jeńców, obdarłszy ich do szczętu, nagich pędzili
po śniegu, opornych poganiając drzewcami swoich lanc.
Rozproszona, głodna i przemokła armia włoska noco-
wała na śniegu pod gołym niebem w pobliżu wioski, w
której na próżno sztab i generalicja szukali kwater,
żołnierze bowiem oblegali drewniane chaty i domostwa.
Pod osłoną nocy, która mrokiem swym pokrywała
wszystko, nie poznając dzięki niej swoich dowódców i
sami przez nich nie poznawani, pragnąc za wszelką cenę
ogrzać skostniałe członki, tłumnie rzucali się na chaty,
wyłamywali drzwi i okna, krokwie i belki z dachów,
niepomni tego, iż inni, starsi wiekiem i rangą, tak jak oni
zmuszeni będą poprzestać na ogniu biwaków.
Na próżno odganiali ich oficerowie. Lżeni, nawet bici,
bez skargi, bez jęku wracali znów nieprzerwanie, wracali
wszyscy, nie wyłączając królewskiej i cesarskiej gwardii.
Co noc bowiem w całej armii powtarzały się takie sceny.
Mimo gróźb i zakazów milczące postacie chwytały
niestrudzenie belki, deski i bierwiona, rozbierając po
trochu chaty i zabudowania, z których oficerowie musieli
w końcu uchodzić, aby resztki nie runęły im na głowy.
Była w tym dziwna mieszanina wytrwałości i poddania
się, uporu i poszanowania dla władzy.
A gdy zapłonęły wreszcie ogniska, przy których grzać
się zaczął i suszyć tłoczący się dookoła tłum nędzarzy,
szeptom i westchnieniom wtórować poczęły krzyki, jęki i
przekleństwa zarówno tych, którzy zdołali jeszcze prze-
prawić się przez rzekę, jak i tych, którzy staczali się w
dół z oślizłych wybrzeży i ginęli w spienionym odmęcie.
Nie przynosi zaszczytu nieprzyjacielowi naszemu fakt, że
wśród takiej klęski kilkuset ludzi pozostałych o pół mili
za wicekrólem i na drugim brzegu rzeki Wop' zdołało
przez dwadzieścia godzin trzymać na wodzy nie tylko
męstwo, ale i zachłanność kozaków Płatowa.
Być może, iż przedtem jeszcze ataman przygotował
wszystko, co zapewnić miało nazajutrz całkowite rozbi-
cie wojsk wicekróla. W rzeczy samej, gdy po
forsownym, choć bezładnym marszu armia zbliżała się
nazajutrz do Duchowszczyny, miasteczka, którego nie
tknęła jeszcze dłoń podpalaczy, z murów miejskich
wychynął na równinę znaczny oddział kozaków, zbrojny
w lekkie polowe działa.
Jednocześnie Płatow zaatakował tylne nasze straże i
oba flanki.
Nikt nie zdoła opisać straszliwego popłochu, jaki
wszczął się w owej chwili. Ciury obozowe, kobiety i
maruderzy przewracali się i tratowali wzajemnie, roz-
pychając i łamiąc szeregi. Pod wpływem trwogi olbrzy-
mi, kilkunastotysięczny tłum kołysał się i przelewał jak
wzburzona fala, głuchy na rozkazy i nawoływania. Zda-
wało się, iż wszystko już stracone. Lecz zimna krew
księcia i usiłowania dowódców ocaliły armię. Doborowy
żołnierz wysunął się naprzód, ponownie uformowały się
szeregi. I gdy armia ruszyła, odpowiadając strzałami na
salwy nieprzyjacielskie, Rosjanie, którzy górowali nad
nami wszystkim prócz męstwa, rozstąpili się przed nami i
cofnęli, poprzestając na czczych demonstracjach. Droga
do Duchowszczyny była zdobyta.
Zajęto w mieście kwatery dopiero co opuszczone przez
nieprzyjaciela, który rozłożył się obozem w pobliżu Du-
chowszczyny, aby odtąd sprawiać nam podobne niespo-
dzianki na całej drodze do Smoleńska; od tej chwili
bowiem kozacy postanowili ścigać armię cesarską. Na-
brali odwagi i otoczyli 14 dywizję. Gdy książę Eugeniusz
ruszyć chciał z odsieczą, oficerowie i żołnierze leżący
pokotem na ciepłym popiele ognisk obozowych odmówili
posłuszeństwa. Dwudziestostopniowy trzaskający mróz i
ostry wiatr Północy przenikał wszystkie członki, odbierał
wszelką siłę i energię. Na próżno ukazywano im
otoczonych zewsząd kamratów, zbliżające się pułki nie-
przyjacielskie i połyskliwy, coraz bliższy, coraz groź-
niejszy rój kul i kartaczy. Mimo nawoływań w zaciętym
trwali uporze, twierdząc, iż wolą raczej śmierć aniżeli
ciągłą mękę. Nawet warty zbiegły z posterunków. Książę
zdołał wszelako ocalić swoje tylne straże.
W owej właśnie chwili, niedaleko Smoleńska, ostatnie
szeregi wicekróla zepchnięte zostały przez kozaków w
stronę Dniepru ku wojskom Neya. Popłoch ogarnął
wszystkich. Nie myśląc nawet o obronie, wylękły tłum
cisnął się nad rzekę, do mostu, gdy wtem szarża 4 pułku
zatrzymała Rosjan.
Komendant czwartaków, młody Fezensac, energią swo-
ją i zapałem ożywił przygnębionych, na poły skostnia-
łych żołnierzy. Duch zdobył przewagę nad ciałem. I tam,
gdzie instynkt samozachowawczy doradzał bunt i uciecz-
kę, gdzie wszystko się zdawało przemawiać przeciw
jakiejkolwiek walce, krótka wzmianka o godności i ho-
norze stała się hasłem do najwaleczniejszych, najbardziej
bohaterskich czynów.
Biegiem ruszył 4 pułk na nieprzyjaciela, krwią własną
skraplając śnieżne stoki zajmowanego przez Rosjan
wzgórza, borykając się z mroźnym wiatrem Północy. Ney
zmuszony był nawet poskramiać i hamować zbytni zapał.
Nagłej tej przemiany dokazał Fezensac. Pod wpływem
słów pułkownika żołnierze nieśli w ofierze własne zdro-
wie i życie, aby tylko nie uchybić tradycjom swoim i
ideałom, aby nie zejść z drogi męstwa i chwały. Słowa te
może wydają się tutaj zbyt szumne, bo znikomą jest
sława szeregowca, który ginie samotnie na obcej dalekiej
ziemi, wspomniany z niechęcią czy też z żalem przez
szczupłą garstkę kamratów. Lecz wszystko jest względne:
te same uczucia, te same namiętności wspólne są
wszystkim ludziom, zarówno gromadce, jak gromadzie,
bez względu na sferę społeczną, umysłowość i stano-
wisko; wszędzie jednakie działają pobudki, jednakowe
rządzą prawa i aprobata bratniego plutonu tak samo
działa na żołnierza, jak aplauz całej armii na generałów!
W oddali zamajaczyły nareszcie mury Smoleńska, owej
ziemi obiecanej, która miała być kresem cierpień i
niedoli, głodu i niewywczasów, która przygarnąć miała
litościwie ten tłum steranych nędzarzy, ogrzać ich i na-
karmić, zaopatrzyć w zapasy żywności, w obuwie i nowe,
do klimatu dostosowane, odzienie!
Jedynie gwardia oraz szczupła garść starych wiarusów
pozostały wówczas wierne pułkowym sztandarom; reszta
zbiegła, dążąc czym prędzej ku miastu. Tysiące ludzi,
przeważnie bezbronnych, tłoczyły się na obu stromych
brzegach Dniepru, tysiące obiegły mury i bramy miasta.
Lecz wynędzniałe, od brudu i prochu czarne twarze,
podarte mundury i pokrywające je dziwaczne różno-
barwne łachmany, wstrętny wygląd i nie mniej odraża-
jąca zaciekłość przeraziły załogę Smoleńska. W obawie
grabieży i nadużyć bramy miejskie zostały zamknięte!
Sądzono również, iż tym właśnie sposobem będzie
można zapobiec rozprzężeniu, rabunkowi i gwałtom. W
łonie nieszczęsnej, zdziesiątkowanej armii zawrzała
straszliwa walka między ładem a rozprzężeniem. Na
próżno płakał, zaklinał i błagał tłum zgłodniałych nę-
dzarzy, na próżno groził i usiłował wyłamać bramy, na
próżno wyciągał zmartwiałe dłonie i osuwał się z jękiem
u podnóży murów. Załoga głucha była na płacz i prośby.
Dezerterzy czekać musieli na przybycie pierwszego nie
rozpierzchniętego jeszcze korpusu.
Była to stara i młoda gwardia. Za gwardią dopiero
miały wejść do miasta owe luźne gromady. Zarówno
dezerterzy, jak i korpusy przybyłe pod Smoleńsk między
8 a 14 listopada w mniemaniu, iż rozmyślnie opóźniono
otwarcie bram miejskich, ażeby zapewnić gwardii lepszą
strawę i wygodniejsze kwatery, poczęli szemrać i
złorzeczyć: „Że ustawicznie podporządkowani są gwar-
dii, tej próżniaczej gwardii, która w pierwszym szeregu
staje jedynie podczas rewii i uroczystości wojskowych,
która mężna jest tylko wobec rozdawanych krzyżów i
awansów, że armia poprzestawać musi zawsze na reszt-
kach, zawsze czekać, aż gwardia nasyci się i wypocz-
nie!". Zapomnieli wszelako, iż wobec ogólnej klęski
należało strzec i chronić jedynego korpusu, który zacho-
wał się w całości i który w razie naglącej potrzeby
stanowić miał ostatnią ucieczkę ginącej armii.
Gdy odemknięto w końcu bramy Smoleńska, niepomny
setek trupów i konających towarzyszy, którzy zaściełali
brzegi Dniepru i śliskie stoki wzgórz wiodących do
górnej części miasta, tłum pobiegł ku składom i ma-
gazynom. Lecz i tutaj również zawarły się przed nimi
wszystkie wrota. „Skąd jesteście? z jakiego korpusu? z
jakiego pułku? Intendenci, odpowiedzialni przed wła-
dzami wojskowymi za zawartość magazynów, wydawać
mogą zapasy jedynie tym oficerom, którzy zaopatrzeni są
w odpowiednie legitymacje i kwity, tutaj zaś nie ma
wcale oficerów, jeno żołnierze zbiegli spod sztandarów,
nieświadomi losu własnych pułków." Taką bowiem była
w owej chwili dola dwóch trzecich całej armii.
Zewsząd odpychany, tłum żądny grabieży rozpierzch-
nął się po mieście. Wszędzie jednak, z każdego kąta
wyzierały głód i nędza. Na ulicach walały się szkielety
pobitych koni, szczątki powyrywanych drzwi i futryn
okiennych, którymi podsycano ogniska biwaków, setki
wozów i bryczek, z których chorzy i ranni jęcząc przy-
zywali pomocy. Nigdzie kawałka chleba, nigdzie dachu
nad głowami ni drzewa na opał. Zawiodły rachuby,
prysły ostatnie złudzenia: zamiast ciepłych, wygodnych
kwater zwodnicze ruiny, zimniejsze jeszcze i bardziej
wrogie aniżeli mroczny gąszcz opuszczonych dopiero co
lasów.
Dezerterzy szukać jęli wówczas pułków swoich i dy-
wizji. Lecz nim dotrzeć zdołali do szeregów, nie stało już
chleba ani mięsa, ani też sucharów. Przyobiecano im
nieco żytniej mąki, suszonych jarzyn i wódki. Tylko
dzięki nadludzkim niemal wysiłkom straży stojącej u
wrót magazynów obeszło się bez bratobójczej walki. A
gdy po długich i nużących formalnościach wydzielono
nareszcie nędzną strawę, żołnierze nie odstawiali jej do
pułków, lecz jak drapieżne zwierzęta rzucali się na worki
z mąką i uchodzili z łupem, aby zaspokoić w ukryciu
okropny, szarpiący głód. Tak samo ginęły baryłki z
wódką. Nazajutrz zaś domy pełne były sztywnych,
wynędzniałych zwłok ludzkich.
Smoleńsk, ów wyśniony, z taką tęsknotą wyglądany
Smoleńsk, kres wszelkich cierpień i wszelkiej nędzy, stał
się początkiem nowych niedoli! Przed nami ciągnął się
długi, żałobny, krwią zbryzgany szlak, którym trzeba
było przedzierać się jeszcze czterdzieści dni. Ponura
wizja beznadziejnej przyszłości cieniem zasnuła wszyst-
kie źrenice; słabsze, bardziej sterane jednostki ulękły się i
zginęły, inne zaś, w wewnętrznym buncie moc czerpiąc i
energię, postanowiły wszystko zwalczyć, wszystko
przetrwać, wbrew przemożnej doli, za wszelką cenę
własne ocalić życie!
Zależnie od warunków i okoliczności wydzierali odtąd
przemocą lub też zabierali podstępem konającym
towarzyszom broni strawę, odzienie, nawet złoto, którym
ci obładowali się zamiast żywności. Po czym, ażeby
ocalić plon nikczemnej grabieży, kryjąc pod osłoną niez-
nanego nazwiska, zdartego na strzępy, trudnego do roz-
poznania munduru i ciemnej nocy swoją zbrodnię i tchó-
rzostwo, rzucali szeregi i uchodzili w dal! Byłbym
niewątpliwie przemilczał te ohydy, gdyby nie to, że
poprzednio już podano je do wiadomości publicznej, i to
w przejaskrawionej formie. Na szczęście fakty te były
nieliczne, a winowajcy zostali ukarani.
9 listopada przybył cesarz do Smoleńska, 14 zaś w
dalszą ruszył drogę. Liczył na dwutygodniowy wypo-
czynek oraz na zaopatrzenie stutysięcznej armii w żyw-
ność i furaż. Tymczasem mięsa nie było wcale, a mąki,
ryżu i wódki starczyć mogło zaledwie dla pięćdziesięciu
tysięcy. Gniew cesarza zwrócił się wówczas przeciw
jednemu z urzędników intendentury. Długo klęcząc u
stóp Napoleona nieszczęsny urzędnik zdołał jakoś
wyprosić się od srogiej kary. Być może, iż przytoczone
przezeń powody bardziej wymownymi były od łez jego i
próśb.
„Przybywszy do Smoleńska, zastał już w mieście liczne
bandy maruderów, którzy ciągnęli śladem armii jak stado
drapieżników, wszystko po drodze niszcząc i pustosząc.
Ludzie marli tutaj z głodu tak samo, jak w głębi lasów i
na pustych rozłogach. Gdy przywrócono nieco ładu,
Żydzi pierwsi ofiarowali swoje usługi dla zaopatrzenia
magazynów w niezbędne zapasy. Szlachetniejsze
pobudki skłoniły później kilku magnatów litewskich do
czynnego współudziału w tej akcji. Ukazały się wreszcie
pierwsze wozy konwojów, idących z Niemiec. Lecz
większość wozów utknęła wśród piaszczystych równin
Litwy, te zaś, które doszły, zawierały dwieście pięćdzie-
sięciokilogramowych miar mąki i ryżu. Za wozami cią-
gnęło kilkaset włoskich i niemieckich wołów."
„Tymczasem szerzyć się poczęły choroby. Zmarli rzu-
cali wśród żywych posiew śmierci. Straszliwa woń roz-
kładających się trupów, które piętrzyły się po domach,
ogrodach, i dziedzińcach, zatruwała powietrze. Zarówno
urzędnicy, jak wojskowi dziwnej podlegali chorobie:
jedni jak gdyby postradali rozum, bądź to rzewnym
zanosili się płaczem, bądź też nieprzytomni spoglądali
dookoła osłupiałym, bezmyślnym wzrokiem. Inni zaś ze
zjeżonym, mokrym od potu włosem konali wśród jęków i
przekleństw, wśród okropnych konwulsji lub okrop-
niejszego jeszcze śmiechu."
„Równocześnie trzeba było ubić czym prędzej wszyst-
kie niemal woły przyprowadzone z Niemiec i z Włoch;
nie chciały bowiem ruszać się ani jeść; oczy ich głęboko
zapadłe bliski zapowiadały koniec. Zabijane nie starały
się nawet uniknąć morderczych ciosów. Potem przyszły
inne niepowodzenia: nieprzyjaciel przychwycił wiele
konwojów, złupił wiele magazynów, ostatnio zaś w po-
bliżu Karsnego zabrał nam osiemset wołów."
„Oprócz tego — dodał ów człowiek — należało rów-
nież wziąć w rachubę znaczną liczbę oddziałów, które
przeszły przez Smoleńsk, dłuższy pobyt marszałka Vic-
tora z dwudziestoośmiotysięcznym korpusem oraz pięt-
nastoma tysiącami chorych i rannych, wreszcie olbrzymi
tłum wolontariuszów i maruderów, chroniących się w
mieście przed wojskami nieprzyjacielskimi. Wszystkich
tych ludzi trzeba było wyżywić, magazyny wydzielały
co dnia około sześćdziesięciu tysięcy porcji. Poza tym
wysłano wielkie zapasy żywności traktem moskiewskim
aż do Możajska i traktem kałuskim aż po Jelnię."
Niektóre z przytoczonych faktów istotnie zgodne były z
prawdą. Inne jeszcze magazyny wznosiły się wzdłuż
drogi między Smoleńskiem, Mińskiem i Wilnem. Oba te
miasta, bliższe Wisły i korpusów rezerwowych, stano-
wiły jeszcze ważniejsze centra aprowizacyjne niż Smo-
leńsk. Nieprzebraną była ilość rozdawanej żywności,
nadludzkimi wysiłki intendentury i trenu, rezultat zaś
niemal że ujemny. Wszystko tonęło w bezkresie nie-
zmiernych przestrzeni.
Tak giną wielkie przedsięwzięcia własnym przygnie-
cione ciężarem! Chcąc wznieść się ponad czas, klimat i
przestrzeń, ludzką przekroczywszy miarę, geniusz Na-
poleona zbłądził w przestworach i, jakkolwiek wielki, w
końcu uległ!
Zresztą porywy cesarza były jeno wynikiem koniecz-
ności. Aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z losu, jaki
czekać mógł armię. Jedynie Aleksander zawiódł jego
rachuby. Nawykły do błyskawicznych zwycięstw i trium-
falnych pochodów, sądził, iż tutaj również nic nie zdoła
mu się oprzeć i wszystko na jedną postawił kartę. Tkwił
w nim zawsze płomienny duch wodza spod piramid,
spod Marengo, Ulm i Esslingen; duch Korteza, rycerska
moc Wielkiego Macedończyka, który wbrew armii spalił
swoją flotę, dążąc uparcie ku tajemnym urokom niez-
nanego Wschodu! Gestem godnym cezara wyzywał do
walki przemożną dolę!
Tymczasem porażka nasza pod Winkowem, ów nagły
atak Kutuzowa tuż pod Moskwą, stała się hasłem do
straszliwego odwetu. Pożar zemsty ogarnął niebawem
całą Rosję. Wojska nieprzyjacielskie zajęły stanowisko
zaczepne. Od razu zarysował się wyraźnie ogólny plan
ich dalszej kampanii. Mapy wojskowe nabrały strasz-
liwej wymowy.
18 października, w tejże samej chwili gdy baterie Ku-
tuzowa niweczyły sny o nieśmiertelnej sławie oraz po-
kojowe zamiary Napoleona, w odległości stu mil od
naszego lewego skrzydła Wittgenstein atakował Połock,
w przeciwnym zaś kierunku, dwieście mil poza prawicą
wojsk naszych, Czyczagow znosił Schwarzenberga, po
czym obaj, jeden od północy, drugi od południa, usiło-
wali połączyć się opodal Borysowa.
Oba te korpusy nieprzyjacielskie bliskie już były tego
najobronniejszego punktu na drodze między Moskwą a
Wilnem, gdy Napoleon oddalony o 12 dni marszu
borykał się wciąż jeszcze z zimnem, głodem i całą nie-
mal armią rosyjską.
Do Smoleńska dochodziły zaledwie głuche wieści o za-
grożeniu Mińska, gdy oficerowie, którzy brali czynny
udział w bitwie pod Połockiem, zgoła nieoczekiwane, a
zastraszające przywieźli nowiny.
Po bitwie stoczonej 18 sierpnia na rosyjskim brzegu
Dźwiny, bitwie, która przyniosła Saint-Cyrowi marszał-
kowską laskę — wojska nasze zajęły Połock tudzież wa-
rowny obóz, broniący dostępu do miasta. 10 paździer-
nika, po trzydniowej bohaterskiej rozprawie, podczas
której czternastotysięczny korpus francuski, mężny sta-
wiając opór przeszło pięćdziesięciu tysiącom nieprzyja-
ciół pod wodzą Wittgensteina i Steinheila, zabił lub zra-
nił dziesięć tysięcy Rosjan, a w tym sześciu generałów,
Saint-Cyr, ciężko ranny, zmuszony był ustąpić z placu
boju i cofnąć się w kierunku Smoleńska.
Z jednej więc strony: utrata Połocka, Dźwiny i Witeb-
ska oraz nadciągający do Borysowa Wittgenstein. Z dru-
giej: porażka Baraguay-d'Hilliers'a i rozbicie brygady
marszałka Augereau, czyli otwarcie drogi do Jelni i
Krasnego, drogi, na której Kutuzow łacno mógł nas
wyprzedzić, tak jak to uczynił pod Wiaźmą. Na tyłach
naszych: zniweczenie armii księcia Eugeniusza po prze-
prawie przez Wop'. Wreszcie niepomyślne wieści od
Schwarzenberga, który zawiadomił cesarza, że w myśl
instrukcji z góry płynących obowiązany jest osłaniać
Warszawę, odsłaniając tym samym Mińsk i Borysów —
magazyny i linię odwrotu Wielkiej Armii.
Cesarz austriacki zdawał się współdziałać z Rosją na
zgubę własnego zięcia.
VII
KRASNE - DOMNIEMANA ZAGŁADA KORPUSU
NEYA
d pięciu dni przebywał Napoleon w
Smoleńsku. Wiedziano, iż Ney otrzymał
rozkaz jak najpóźniejszego przybycia do
miasta, a Eugeniusz — dwudniowego pobytu
w Duchowszczynie. „Nie czekano zatem na
armię włoską! Czemu więc przypisać ową zwłokę,
niepojętą wobec ogólnej nędzy i głodu, wobec srogiej
zimy i coraz bliższych, coraz bardziej natarczywych
korpusów nieprzyjacielskich?"
„Kiedy my sięgaliśmy ku sercu rosyjskiego kolosa, on
nie opuścił potężnych ramion wyciągniętych ku Bał-
tykowi i Morzu Czarnemu. Czy teraz, kiedy nie zdoła-
liśmy ugodzić go śmiertelnie, lecz sami otrzymaliśmy
cios morderczy, on pozostanie bierny? Czyż w tej tra-
gicznej dla nas chwili nie zdusi nas w tych groźnych
ramionach? Łudzimy się, żeśmy go obezwładnili, prze-
ciwstawiając mu Austriaków na południu i Prusaków na
północy? Raczej w ten sposób skrępowaliśmy tych
Polaków i Francuzów, którym przyszło działać wraz z
owymi niebezpiecznymi sprzymierzeńcami".
„Ale nie szukajmy źródeł zła tak daleko: czy Napoleon
nie dostrzegł, jak uradowali się Rosjanie, kiedy przed
trzema miesiącami upierał się przy Smoleńsku, zamiast
skierować się w prawo na Jelnię i odciąć armię rosyjską
od jej stolicy? Czy obecnie, kiedy wojna przeniosła się
znowu na te same tereny, Rosjanie, którzy działają tutaj
ze swobodą, jakiej nam brakowało, popełnią ten sam błąd
co my? Czy będą trzymać się za nami, skoro mogą nas
wyprzedzić i odciąć nam odwrót?"
„Czyżby Napoleon nie chciał uznać w Kutuzowie god-
nego sobie współzawodnika? Czyżby warunki żadnej nie
uległy zmianie? Czyż wszystko nie sprzyjało Rosjanom
tam, gdzie obecnie wszystko nam jest przeciwne? Czyż
rozbita przez nieprzyjaciela brygada marszałka Augereau
nie była dla Rosjan dostateczną wskazówką? Jakiż jest
cel pobytu w spalonym i spustoszonym Smoleńsku, skoro
nie ma ani kwater, ani też żadnych zapasów?"
„Cesarz łudzi się zapewne, że ta pięciodniowa zwłoka
nada porażce wszelkie pozory powolnego i chlubnego
odwrotu! Nie wiedząc, czy zdoła wyjść z miasta, udając,
że jeszcze tu wróci, wydaje rozkaz zburzenia okalających
je murów i wieżyc, aby, jak mówi, nie zatrzymywały go
dłużej na miejscu."
„Czyni to w tym celu, ażeby kanonierzy zdążyli podkuć
odpowiednio konie swoje i przygotować zaprzęgi? Jak
gdyby można żądać jakiejkolwiek pracy od ludzi
wyczerpanych głodem i forsownym marszem, znękanych
nędzą i chorobą; od nieszczęśników, których kuźnie
zepsute są lub opuszczone, którym brak zresztą ma-
teriałów potrzebnych do tak znacznego dzieła."
„A może cesarz spowodował ową zwłokę dlatego jeno,
aby wypchnąć ku przodowi, z dala od niebezpieczeństwa
i od szeregów, obciążający balast zdemoralizowanego
żołnierstwa; dlatego, aby skupić najlepsze, najhartow-
niejsze jednostki i ponownie armię zorganizować! Jak
gdyby możliwym było zaprowadzenie jakiegokolwiek
ładu dookoła ognisk obozowych, wśród rozproszonych
niedobitków wszelkiej broni i wszelkiej narodowości, jak
gdyby możliwa była reorganizacja dogorywających,
niczym nie spojonych korpusów, które pod lada dot-
knięciem rozsypać się miały w proch."
Takie oto w najbliższym otoczeniu Napoleona były
szepty i uwagi czy też raczej tajemne rozmyślania ofi-
cerów. Mimo wszystko bowiem, wśród największych
nieszczęść, wśród krwawej pożogi ogólnego buntu, w
ciągu następnych dwóch lat pozostali oni wierni złotym
orłom cesarskim!
Cesarz przedsięwziął wszelako próbę, która niezgorsze
dała wyniki: postanowił zebrać pod komendę jednego
wodza szczątki świetnej niegdyś jazdy. Lecz z trzydziestu
siedmiu tysięcy jeźdźców, którzy tak niedawno
przeprawili się przez Niemen, zaledwie tysiąc ośmiuset
stanęło do apelu. Reszta albo poległa, albo od dawna
postradała konie. Dowództwo nad nimi objął Latour-
Maubourg. Bądź to pod wpływem znużenia, bądź też
istotnego uznania dla zasług generała nikt nie pro-
testował.
Co się zaś tyczy Latour-Maubourga, to przyjął on ten
zaszczyt — czy raczej brzemię — bez radości i bez żalu,
ze zwykłym siebie, niewzruszonym spokojem.
Szczególniejszy był to człowiek: zawsze gotów do czynu,
spokojny i pracowity, uczciwości nieposzlakowanej, pro-
stych i surowych obyczajów, małomówny i skromny,
wśród największego rozprzężenia cicho i sumiennie
spełniał swoje obowiązki, na nikogo się nie oglądając,
nigdzie nie szukając poparcia. Dodać należy, ku tym
większej chwale naszego stulecia, że wbrew przewi-
dywaniom doszedł równie wysoko i równie szybko, jak
inni towarzysze broni.
Skromna ta reorganizacja, częściowe rozdawnictwo za-
pasów zawartych w magazynach, rabunek reszty, wzglę-
dny odpoczynek, jakiego zażył cesarz i gwardia, znisz-
czenie większości artylerii i bagaży, wreszcie wysłanie
licznych a różnorodnych zaleceń i rozkazów, oto mniej
więcej jedyny plon tego nieszczęsnego pobytu. Urzeczy-
wistniły się całkowicie złowieszcze przeczucia. Głód roz-
proszył wkrótce zebranych z niemałym trudem kilkuset
żołnierzy. Wybuch min podłożonych pod mury żadnej
prawie nie wyrządził szkody, wyganiając jedynie z mia-
sta maruderów i włóczęgów, którzy uporczywie ciągnęli
za wojskiem.
Porzucono maruderów, kobiety oraz kilka tysięcy cho-
rych i rannych. I w chwili gdy porażka marszałka Augs-
reau pod Jelnią wykazała aż nadto dobitnie, że Kutuzow,
przechodząc z kolei do ofensywy, rozciągnął ją nie tylko
na trakt, że z Wiążmy przez Jelnię dążył prosto do
Krasnego, kiedy już łatwo było przewidzieć, że armia
będzie musiała przedzierać się przez zwarte i zwycięskie
szeregi rosyjskie, wówczas dopiero, 14 listopada,
szczątki Wielkiej Armii — trzydzieści sześć tysięcy ludzi
— opuszczać poczęły Smoleńsk.
Młoda i stara gwardia liczyły pospołu dziewięć do
dziesięciu tysięcy piechoty i dwa tysiące jazdy; Davout,
czyli pierwszy korpus, pięć do sześciu tysięcy; książę
Eugeniusz — pięć tysięcy, książę Poniatowski — ośmiu-
set ludzi; Junot — siedmiuset; Latour-Maubourg — pię-
ciuset. Do kadrów regularnej armii można było zaliczyć
jeszcze niespełna tysiąc lekkiej jazdy i pięciuset spie-
szonych kawalerzystów.
W ciągu dwudziestu pięciu dni od czasu wyjścia z
Moskwy stutysięczna armia została tedy zredukowana do
trzydziestu sześciu tysięcy ludzi! Artyleria utraciła już
trzysta pięćdziesiąt dział. A jednak owe znikome szczątki
nosiły nadal miano ośmiu poszczególnych korpusów i
obciążone były olbrzymim, a bezbronnym tłumem
sześćdziesięciu tysięcy maruderów i długim taborem
dział i bagaży.
Nie wiadomo, czy ten nadmiar wozów i maruderów,
czy też raczej — a to ostatnie bardziej jest prawdopo-
dobne — fałszywie pojęta pewność siebie skłoniły ce-
sarza do jednodniowej zwłoki między wymarszem jed-
nego korpusu a drugiego. Jakkolwiek bądź, zarówno on
sam, jak Eugeniusz, Davout i Ney, kolejno opuszczali
Smoleńsk. Ney wyjść miał z miasta dopiero 16 albo 17.
Otrzymał rozkaz przepiłowania i zakopania porzuconych
dział, zniszczenia amunicji i wysadzenia w powietrze
narożnych wieżyc twierdzy.
Tymczasem Kutuzow stał pod bronią o kilka mil poza
miastem, gotując się do ostatecznego rozbicia roz-
proszonych i odosobnionych korpusów.
14 listopada około godziny piątej z rana kolumna
cesarska wyruszyła nareszcie ze Smoleńska. Równym i
szybkim jeszcze szła krokiem, lecz milcząca była i po-
nura jak ta głucha noc zimowa, która legła całunem na
obumarłej, skostniałej ziemi.
Milczenie przerywał od czasu do czasu jedynie odgłos
razów spadających na grzbiety i boki końskie. Później
dopiero na skraju jarów, gdy ludzie, konie i działa
poczęły w ciemności staczać się w dół po śliskich, ob-
marzłych stokach, ozwały się krzyki i przekleństwa. Po
dwudziestu dwóch godzinach forsownego marszu i nad-
ludzkich wysiłków artyleria gwardii zdołała ujść za-
ledwie pięć mil.
Ta pierwsza kolumna dotarła jednakowoż bez wielkich
strat do Korytni, którą wyminął Junot na czele swoich
Westfalczyków, niegdyś siedemdziesięciu dziewięciu
tysięcy — dziś siedmiuset ludzi. Wysłano podjazdy w
kierunku Krasnego. Ranni i maruderzy bliscy byli już
nawet Lądów. Korytnia leży w odległości pięciu mil od
Smoleńska, Krasne — pięć mil od Korytni,
Lady — cztery mile od Krasnego. Między Korytnią a
Krasnem, o dwie mile od traktu, z prawej jego strony,
płynie Dniepr.
Opodal Korytni inna droga — wiodąca z Jelni do
Krasnego — zbliża się do traktu. Drogą tą nadciągnął
tegoż dnia Kutuzow na czele dziewięćdziesięciu tysięcy
ludzi; otoczył i wyprzedził Napoleona, bocznymi droży-
nami, które łączą drogę z traktem, liczne wysyłał for-
poczty.
Sam zaś z resztą wojska stanął poza forpocztami, ra-
dując się niepomiernie z wyniku dotychczasowych ma-
newrów, które byłyby zresztą chybiły celu, na skutek
jego opieszałości, gdyby nie nasza nieopatrzność. Był to
bowiem dzień obustronnych pomyłek, jeno że nasze
większymi były i dlatego zostaliśmy pobici. Wódz ro-
syjski mniemał tedy, że ma w ręku całą armię francuską i
że nikt mu nie ujdzie. Stało się jednak inaczej. Podeszły
wiek Kutuzowa upomniał się o swoje prawa. Połowicznie
tylko i źle wykonane zostały mądre jego plany.
Podczas kiedy nas zewsząd otaczały groźne pułki nie-
przyjacielskie, w nędznej chłopskiej chacie, ostatnim
domostwie, jakie pozostało z całej Korytni, Napoleon
wypoczywał spokojnie, jak gdyby ignorując lub lekce-
ważąc ową ruchomą falę ludzi, koni i dział. Tak przy-
najmniej sądzić należy wobec faktu, iż żaden z trzech
korpusów, przebywających jeszcze w Smoleńsku, nie
otrzymał nowych wskazówek ani instrukcji. O świcie
dopiero wyruszył cesarz w dalszą drogę.
Na przedzie kolumny cesarskiej szły luźne bandy ma-
ruderów, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Krasnego, a
tak dalece żadnych nie zachowywano ostrożności, że gdy
o dwie mile od tego miasta, po naszej lewicy, od
pobliskich wzgórz aż w poprzek traktu ukazały się
szeregi kozackie, żołnierze nasi stanęli zdumieni. Zda-
wało im się w pierwszej chwili, że na śnieżnym tle
dalekich pól zawistna jakaś, a przemożna dłoń skreśliła tę
długą, czarną linię, która na zawsze odgrodzić ich miała
od Europy, niwecząc wszelkie złudzenia i wszelką
nadzieję.
Niektórzy zapatrzeni uporczywie w jeden jedyny cel, z
wzrokiem utkwionym w dal, głusi już i obojętni na
wszystko, zarówno na rozkazy, jak na przestrogi, mimo
nawoływań poszli prosto na kozaków. Inni zbili się
w gromadki. Francuzi i Rosjanie obserwowali się wza-
jemnie. Niebawem jednak nadciągnęło kilku oficerów,
którzy jako tako uszykowali strwożony tłum i odpo-
wiednie wydali dyspozycje. Kilkunastu strzelców roz-
sypanych w tyralierkę zmusiło kozaków do odwrotu.
Uśmiechami skwitowali Francuzi zuchwalstwo nie-
przyjaciela, gdy wtem ryknęły działa, zadymiły się przy-
drożne wzgórza. Równocześnie spoza lewego naszego
skrzydła wysunęła się jazda nieprzyjacielska, trzydzieści
sprawnych szwadronów, zagrażając korpusowi Westfal-
czyków. Junot przerażony, stracił najzupełniej głowę.
Komendę objął wówczas ranny, nie znany tym Niem-
com oficer, przypadkiem znajdujący się na polu walki.
Zarówno Junot, jak Westfalczycy ślepo poddali się jego
rozkazom. Wobec niebezpieczeństwa znikły wszelkie
względy. Na czele stanęła jednostka istotnie wyższa i
bardziej wartościowa. Za jej głosem poszedł tłum, a
wśród tego tłumu właściwy wódz — niemy, osłupiały —
potulnie uznał cudzą wyższość, której wprawdzie
zaprzeczył później, ale nie usiłował mścić się, jak to
niestety nieraz bywa.
Ów ranny oficer nazywał się Exelmans. Podczas tej
bitwy był on wszystkim: generałem, oficerem, żołnie-
rzem, nawet artylerzystą, własnoręcznie bowiem nabił
porzuconą armatę, wycelował i wystrzelił. Co się zaś
tyczy Junota, to smutny, a przedwczesny jego zgon
wkrótce po ukończeniu kampanii zdaje się przemawiać
za tym, iż wówczas już nadmierne trudy i ciężkie rany
dokonały dzieła, podkopując nieodwołalnie wyczerpany i
zniszczony organizm.
Zdumiony sprawnością Westfalczyków, nieprzyjaciel
nie śmiał atakować z bliska. Jeno z hukiem i warkotem
sypały się kartacze. Lecz i te niebawem przestały. Z kolei
szła teraz stara gwardia. Dumni z tego, iż własną piersią
zasłaniać mieli cesarza, grenadierzy na kształt ruchomej
fortecy otoczyli go zewsząd. Hardo i buńczucznie
grzmiała kapela. W chwili największego nie-
bezpieczeństwa kotły i trąby zawiodły znaną, sercom
żołnierskim drogą pieśń: „Gdzie nam lepiej być może niż
w rodzinnym gronie?". Lecz cesarz, baczny na
"wszystko, zawołał wówczas: „Śpiewajcie raczej: Czu-
wajmy nad losami państwa!". W rzeczy samej, wobec
niezmiernej grozy położenia słowa te właściwsze były i
bardziej odpowiednie.
Równocześnie, jako że ogień nieprzyjacielski wzmagał
się nieustannie, cesarz wysłał znaczniejszy oddział prze-
ciwko baterii. Dwie godziny później wchodził do Kras-
nego. Na widok Sebastianiego i pierwszych grenadierów
„nieśmiertelnej gwardii" piechota rosyjska cofnęła się
czym prędzej poza miasto. Niespokojny, nieświadomy
istotnych sił nieprzyjaciela, rozporządzając zbyt szczupłą
jazdą, ażeby rozesłać po okolicy rekonesanse, zdecydo-
wany nadto czekać na resztę armii — o milę od miasta
pozostawił Napoleon na trakcie Mortiera i młodą gwar-
dię. Lecz dłoń podana idącym z tyłu korpusom zbyt słabą
była i zbyt daleką.
Przejście kolumny cesarskiej obeszło się wprawdzie
bez wielkiego krwi rozlewu; jeśli jednak ustąpili ludzie,
nie ustąpiła przyroda; droga była górzysta, spadki znacz-
ne; na każdym niemal stromym stoku pozostawały dzia-
ła, których nikt nie starał sią zagważdżać, i wozy, które
wprzód rabowano doszczętnie. Ze szczytu pobliskich
wzgórz Rosjanie mogli napatrzyć się do woli wnętrzu
armii, zniekształceniu jej i nędzy, temu wszystkiemu, co
zazwyczaj ukrywane bywa z największą starannością.
Miłoradowicz nie ośmielił się wszelako zaczepiać z
bliska tej starej gwardii, która tak zazdrośnie strzegła
osoby cesarza, która od tylu lat była postrachem i le-
gendą Europy. Dopiero gdy znikły w oddali ostatnie
szeregi, pobliskie wzgórza zaroiły się od kozaków: dwu-
dziestotysięczny korpus stanął w poprzek traktu, obronną
zajmując pozycję. Tym sposobem Miłoradowicz od-
gradzał od cesarza księcia Eugeniusza, Davouta i Neya i
zamykał im drogę do Europy.
Eugeniusz usiłował tymczasem zebrać swoje wojska,
rozproszone po polach i ulicach Smoleńska, dookoła na
poły zrabowanych składów i magazynów. 15, około
południa, z niemałym trudem zgromadzić zdołał zale-
dwie osiem tysięcy ludzi, których skusiła obietnica ob-
fitej strawy i jak najszybszego przedostania się do granic
właściwej Litwy. Noc zatrzymała księcia o trzy mile od
Smoleńska. Przed wieczorem już połowa żołnierzy
opuściła szeregi, a gdy dzienny brzask oświetlił nazajutrz
biwaki, liczne trupy otaczały żałobnym wieńcem
wygasłe, śniegiem przysypane ogniska.
Ucichły huczące poprzedniego dnia strzały armatnie. Z
trudem przedzierała się kolumna wicekróla przez
śnieżne, oślizłe zaspy, wśród trupów, wśród pogruchota-
nych dział i połamanych wozów. Na przedzie, stępa, z
puszczonymi wolno cuglami, jechał wicekról wraz z
szefem swojego sztabu. Obaj w posępnej pogrążeni
zadumie, nieznacznie oddalili się od wojska, a że drogą
wlokły się luźne kupy grasantów i maruderów, których
nikt nie próbował już nawet ująć w karby jakiejkolwiek
dyscypliny, przeto nie spostrzegli zgoła swojego
odosobnienia.
Pod Krasnem dopiero, o dwie mile od miasta, szcze-
gólniejsze poruszenie wśród ludzi idących przed nimi
zwróciło ich uwagę. Żołnierze jęli przystawać, cofać się i
tłoczyć. Niebawem zwarty tłum kołysał się na trakcie jak
wzburzona fala. Wicekról zdziwiony rozejrzał się
wówczas dookoła siebie i dostrzegł z przerażeniem, że
blisko o godzinę marszu wyprzedził swój korpus; że ów
różnorodny kolebiący się tłum liczy niespełna tysiąc
pięciuset ludzi wszelkich stopni i wszelkich narodowości,
nie zorganizowanych i nie karnych; że większość tych
ludzi jest bezbronna i że nieprzyjaciel wzywa oto do
poddania się.
Okrzyk zgrozy i oburzenia był jedyną odpowiedzią
tłumu. Lecz parlamentarz rosyjski, który wysforował się
sam jeden, nalegać jął i perswadować, twierdząc: „że
Napoleon został pobity, a gwardia rozproszona; że
dwudziestotysięczny korpus rosyjski stoi w poprzek
drogi; że jedynym ocaleniem są układy, proponowane
przez Miłoradowicza".
Na dźwięk tych słów Guyon, jeden z owych licznych
generałów, którym nie pozostał ani jeden żołnierz, wy-
sunął się pośród tłumu i głośno zawołał: „Wracaj czym
prędzej, skądeś przyszedł, i powiedz temu, kto cię przy-
słał, że jeśli on ma dwadzieścia tysięcy ludzi, to my
mamy osiemdziesiąt tysięcy!". Zdumiony Rosjanin cof-
nął się niezwłocznie.
W chwilę później zagrały działa; dymami zasnuły się
wzgórza położone z lewej strony traktu. Grad kul i kar-
taczy straszliwe począł orać bruzdy, a w oddali ukazały
się groźne pułki, połyskujące bagnetami.
Wówczas wicekról zawahał się. Żal mu było porzucać
w takich terminach nieszczęsny oddział, a obowiązek i
rozsądek powoływały go gdzie indziej. Zostawił w końcu
szefa sztabu swojego, generała Guilleminota, sam zaś
zawrócił ku włoskim dywizjom, ażeby poprowadzić je
w ogień, pokonać przeszkodę, zanim stanie się niepo-
konalna, i zwyciężyć albo zginąć, albowiem zarówno
królewska korona, jak świetny blask tylu wiekopomnych
zwycięstw nie dopuszczały myśli o poddaniu się.
Guilleminot zwołał tymczasem wszystkich oficerów,
jacy znajdowali się w tłumie. Kilku generałów i puł-
kowników oraz znaczna liczba innych oficerów otoczyła
go niebawem, a po krótkiej naradzie, uznawszy zwierz-
chnictwo Guilleminota, dzielić jęli na plutony ten splą-
tany, bezładny tłum.
Organizowano się pod morderczym ogniem nieprzyja-
cielskim. Wyżsi oficerowie stawali bez wahania z dumnie
podniesioną głową w szeregach, pospołu z żołnier-
stwem. Inny rodzaj dumy ożywiał szczupłą garstkę ma-
rynarzy gwardii, którzy oświadczyli zgodnie, iż słuchać
będą tylko rozkazów własnego oficera, jakkolwiek
wszystkim innym plutonom przewodzili generałowie. W
regimencie tym sam cesarz piastował godność puł-
kownika. A choć śmierć była bliska, do ostatka bronili
tego przywileju. Jakoż Guilleminot przychylił się do ich
życzenia.
Oddział ruszył wreszcie w kierunku Krasnego. Minął
już baterie nieprzyjacielskie, gdy wtem, na obu jego
flankach, wysunęły się kolumny Miłoradowicza i natarły
z taką gwałtownością, że nasi musieli czym prędzej
zawrócić i szukać obronnej pozycji. Ku nieśmiertelnej
chwale tej garstki ginących, tego tysiąca pięciuset Fran-
cuzów i Włochów walczących jeden przeciwko
dziesięciu, wynędzniałych i źle uzbrojonych —
stwierdzić należy, że wbrew wszystkim i wszystkiemu
przeszło godzinę bohaterski stawiali opór.
Lecz droga od strony Smoleńska wciąż cicha była i
pusta. Wicekról ze swą armią nie nadciągał. Dłuższy opór
stawał się niemożliwy. Mnożyły się wezwania do
kapitulacji, a gdy zacichał gwar walki, w oddali, przed
nimi i za nimi, huczały działa. Nieprzyjaciel atakował
snadź równocześnie całą armię: „Od Smoleńska po Kras-
ne wrzała nieubłagana walka! Jeśli więc łaknął kto po-
siłków, nie należało czekać na nie, lecz raczej szukać ich!
W jakim wszakże kierunku? Krasne zbyt odległe było
zresztą, według wszelkiego prawdopodobieństwa i tam
również ścierały się dwa wrogie żywioły. Nadto trzeba
by cofać się pod bokiem tych samych pułków
Miłoradowicza, które tak gorliwie nawoływały teraz do
poddania się. A taki odwrót byłby co najmniej ryzy-
kownym. Skoro więc oddział zwrócony był frontem w
stronę Smoleńska, skoro stamtąd właśnie nadciągnąć
miał książę Eugeniusz, nasi — w zwartą uszykowani ko-
lumnę — powinni raczej zaatakować Rosjan, przedostać
się poza linię baterii, połączyć się z wicekrólem i wraz z
nim powrócić, znieść Miłoradowicza i dotrzeć w końcu
do Krasnego".
Propozycja Guilleminota przyjęta została z entuzja-
zmem. Szeregi zakołysały się i runęły na nieprzyjaciela.
W pierwszej chwili umilkły strzały; zdumieni Rosjanie
mimo woli rozstąpili się przed garstką nieustraszonych
żołnierzy. Litością zdjęte i uwielbieniem, dziesięciokroć
liczniejsze bataliony nieprzyjacielskie stłoczyły się z obu
Stron traktu, nawołując do układów i poddania się. Lecz
milczące, posępne szeregi głuchymi były na perswazje i
zaklęcia. Huk wstrząsnął wówczas ziemią — posypały
się kule i kartacze. Legła połowa bohaterskiej kolumny.
Lecz z tych, którzy pozostali przy życiu, ani jeden nie
cofnął się, ani jeden nie stchórzył i niebawem cały
oddział zniknął z oczu, nie powstrzymany już przez Ro-
sjan. Zaledwie kilkuset ludzi ujrzało ponownie wicekróla
i jego dywizje. Wówczas dopiero prysły szeregi i ta garść
walecznych schroniła się pod opiekuńcze skrzydła
krwawych i poszarpanych bratnich sztandarów.
Od godziny już działa nieprzyjacielskie szerzyły spu-
stoszenie wśród szczątków armii włoskiej. Podczas gdy
część wojsk rosyjskich ścigała oddział Guilleminota, Mi-
łoradowicz, na czele swoich kozaków, zwrócił się prze-
ciw księciu Eugeniuszowi. Prawe jego skrzydło opierało
się o las i wzgórza, których broniły potężne baterie; lewe
dochodziło wprawdzie do traktu, lecz przesunięte było
nieco w tył, jak gdyby w obawie gwałtowniejszego
starcia. Dyspozycje książęce dostosowane zostały do pla-
nów nieprzyjaciela. Kolumna wicekróla rozwinęła się z
prawej strony traktu; prawe skrzydło bardziej wysunięte
od lewego. Trakt, o który miano walczyć, leżał tedy
skosem, między jedną armią a drugą.
Dzięki niezwykle obronnej pozycji Rosjanie ograni-
czyli się do defensywy. Tylko działa rosyjskie huczały
nieprzerwanie, wyrzucając kłęby dymu i roje pocisków.
Znużony wreszcie i zirytowany takim przebiegiem walki,
książę Eugeniusz przywołać kazał 14 dywizję, a prze-
szedłszy wraz z nią na lewą stronę traktu, wskazał jej
centrum pozycji nieprzyjacielskiej — lesiste wzgórze,
które osłaniało tyły Rosjan, a które trzeba było zdobyć za
wszelką cenę. Atakując nie spodziewał się zwycięstwa,
wiedział jednak, że tym sposobem odwróci od traktu
uwagę nieprzyjaciela i że wówczas łatwiej będzie mógł
przedostać się poza wrogie szeregi rosyjskie.
Tylko trzystu żołnierzy, podzielonych na trzy kompanie
zdecydowało się szturm ten przypuścić. Pod osłoną
jednej baterii gwardii włoskiej ofiarni ci ludzie szli raźno
przeciw licznym pułkom nieprzyjacielskim, ku stromej,
wyjątkowo obronnej pozycji. Niebawem wszakże baterie
rosyjskie zagłuszyły nasze armaty, a pułk jazdy stratował
i wybił naszych kanonierów.
Morderczym prażeni ogniem, nasi dochodzili już do
pozycji rosyjskiej, gdy wtem zadudniły kopyta i spod
lasu runęła z obu stron jazda. Nie ostał się nikt. Wyginęli
wszyscy co do jednego, unosząc ze sobą w lepszy świat
resztę karności i odwagi!
W owej właśnie chwili ukazał się na trakcie generał
Guilleminot. Mimo całej grozy położenia, mimo iż świe-
tny niegdyś, czterdziestodwutysięczny korpus zreduko-
wany został do czterech tysięcy znużonych i osłabłych
żołnierzy, książę Eugeniusz nie upadł na duchu i nie
zaniechał walki. Jest to rzeczą zrozumiałą, godną szla-
chetnej duszy tego wodza; lecz że widok porażki naszej i
żądza zwycięstwa nie zdołały skłonić Rosjan do bardziej
stanowczej akcji, że nie starali się przed nadejściem nocy
całkowitej osiągnąć przewagi — jest to do dziś dnia
faktem niepojętym i niezrozumiałym. Zwycięstwo było
dla nich czymś tak nowym, że już mając je w rękach, nie
umieli go wykorzystać i do dnia następnego odłożyli
ostateczną rozprawę.
Wicekról spostrzegł wszelako, że po owym nieudanym
ataku naszej piechoty większość pułków rosyjskich
przeszła na lewą stronę traktu. Postanowił tedy wyko-
rzystać sytuację i gdy zapadła noc, ta wierna sojuszniczka
wszelkiej niedoli, pod osłoną licznych ognisk, których
jasny blask zwiódł czujne straże nieprzyjacielskie, cofnął
się z dala od drogi, a mijając polami warty i forpoczty,
obszedł w najgłębszym milczeniu lewe skrzydło
Miłoradowicza. Generał rosyjski, pewien wygranej, ma-
rzył tymczasem o szpadzie, którą złożyć miał nazajutrz w
jego ręce przybrany syn Napoleona.
W trakcie tego niebezpiecznego pochodu zaszedł wy-
padek, który mógł zakończyć się najfatalniej, grzebiąc
we wspólnej mogile te chlubne szczątki tylu i takich
bitew. Mianowicie w najkrytyczniejszej chwili, gdy żoł-
nierze dech tłumili w piersiach tuż obok armii rosyjskiej,
ażeby tylko przejść niepostrzeżenie, gdy wszystko
zawisło od jednego spojrzenia lub jednego okrzyku, na-
gle zza ciemnej chmury wytoczył się na niebo księżyc.
Natychmiast rozlega się głos jakiegoś Rosjanina: wzy-
wa ich, by stanęli, i pyta, kim są. Nasi już mieli się za
straconych, gdy pewien Polak podbiega do Rosjanina i
cicho, ale śmiało odpowiada mu w jego języku: „Milcz,
głupcze! Czy nie widzisz, że jesteśmy z korpusu Uwa-
rowa i mamy wypełnić tajne zadanie?". Rosjanin, oszu-
kany, zmilczał.
Co chwila jednak na obu flankach kolumny ukazywali
się kozacy, jak gdyby pragnąc rozpoznać, kto idzie, po
czym wracali do swoich. Kilkakrotnie sunęły tuż ku nam
szwadrony nieprzyjacielskie, lecz bądź to wskutek
niepewności — nie omieszkaliśmy bowiem nadal utrzy-
mywać ich w błędzie — bądź też przez ostrożność, bo-
wiem dywizje nasze przystawały niezwłocznie, groźną
przybierając postawę, nie doszło wcale do starcia.
Wreszcie po dwóch godzinach nużącego marszu armia
dotarła do traktu, traktem zaś do Krasnego. I gdy na-
zajutrz, 17 listopada, Miłoradowicz opuścił swoje wzgó-
rza, zastał na polu bitwy tylko maruderów, których ani
namowy, ani perswazje nie zdołały odciągnąć po-
przedniego dnia od ognisk biwaków.
Cesarz również wyczekiwał na księcia przez cały dzień.
Odgłosy walki toczącej się poza nim wzruszyły go
niepomiernie. Chciał zawracać, a gdy wszelkie usi-
łowania w tym kierunku podjęte spełzły na niczym, w
miarę tego, jak mijały godziny, wzrastał niepokój ce-
sarza. „Czyżby Eugeniusz z armią włoską i ten nie-
skończenie długi dzień oczekiwania — razem zapadli się
w nicość?". Pocieszał się tym jedynie, że wicekról
odparty w kierunku Smoleńska, połączył się prawdopo-
dobnie z korpusami Davouta i Neya, i że nazajutrz
wszyscy trzej wspólnymi działać będą siłami.
Pod wpływem niepokoju Napoleon zwołuje pozosta-
łych marszałków: Bertiera, Bessičres'a, Mortiera i Le-
febvre'a. Wprawdzie skończyły się już dla nich dni naj-
straszliwszej niedoli i Litwa stoi przed nimi otworem,
lecz czyż można tak zostawić starych druhów w pośrodku
armii rosyjskiej, w głębi tej obcej, wrogiej krainy? Nie,
po stokroć nie! I oto wszyscy zgodnie decydują się
powrócić do Smoleńska i oswobodzić ich lub też zginąć
wraz z nimi!
Gdy rezolucja ta została ostatecznie powzięta, Napoleon
zajął się wydaniem odnośnych zaleceń i dyspozycji,
spoglądając obojętnie na mniej lub więcej groźne obroty
wojsk nieprzyjacielskich. Istotnie bowiem Kutuzow
zbliżył się do Krasnego, ażeby zagrodzić cesarzowi
drogę, poprzedniej zaś nocy Ożarowski, na czele oddziału
piechoty, wyprzedził go i stanął w Malewie, wiosce poło-
żonej na tyłach naszego lewego skrzydła.
Podniecony raczej aniżeli przybity nieszczęściem, ce-
sarz przywołać kazał Rappa i rzekł: „Jechać trzeba nie-
zwłocznie". Po chwili jednak dodał; „Nie. Niechaj idzie
tylko Roguet i jego dywizja. Ty zaś zostaniesz ze mną;
nie chcę, abyś ginął tutaj; potrzebny mi będziesz w
Gdańsku".
Wręczając Roguetowi rozkaz cesarski, Rapp dziwował
się, że mimo całej beznadziejności położenia, mimo tego,
iż otaczało nas zewsząd osiemdziesiąt tysięcy wrogów,
którym przeciwstawić mogliśmy zaledwie dziewięć
tysięcy, Napoleon na chwilę nawet nie zwątpił o przy-
szłości, roił plany na Gdańsk, na tę daleką, nadbrzeżną
fortecę, od której dzieliły go dwie armie nieprzyjaciel-
skie, zima, głód i olbrzymia odległość stu
osiemdziesięciu mil.
Nocny atak na Chyrków i Malewo powiódł się w zu-
pełności. Z jaskrawej czerwieni licznych ognisk nieprzy-
jacielskich Roguet wywnioskował, że Rosjanie zajmo-
wali dwie wioski na płaskowzgórzu bronionym przez
głęboki jar. Dywizja została tedy podzielona na trzy ko-
lumny: lewe i prawe skrzydło dotrzeć miały w milczeniu
możliwie najbliżej nieprzyjaciela, a na dane przez
centrum hasło, nie strzelając, pójść od razu na bagnety.
Młoda gwardia spełniła sumiennie rozkazy generała. I
podczas gdy Rosjanie, zaskoczeni znienacka, biegali
bezładnie między jedną kolumną a drugą, Roguet wtar-
gnął na czele swoich grenadierów do obozu, zwiększając
jeszcze ogólny popłoch i zamieszanie. Nieprzyjaciel
zdążył zaledwie zatopić w pobliskim jeziorze znaczną
część broni i amunicji i podpalić dotychczasowe swoje
siedziby. Lecz zamiast przyczynić się do ich ocalenia,
płomienie tym lepiej oświeciły uciekających i ułatwiły
pościg.
Obezwładniając armię rosyjską na dwadzieścia cztery
godziny, starcie to umożliwiło cesarzowi dalszy pobyt w
Krasnem, księciu Eugeniuszowi zaś połączenie się z
kolumną cesarską w ciągu następnej nocy. Z radością
powitał Napoleon wicekróla; tym bardziej jednak począł
niepokoić się o losy Neya i Davouta.
Obóz rosyjski wyglądał podobnie jak pod Winkowem,
Małojarosławcem i Wiaźmą. Co wieczór przy namiocie
dowódcy wystawiano — otoczone płonącymi świecami
— relikwie świętych, przed którymi modlili się żołnierze,
swoim obyczajem kreśląc niezliczone znaki krzyża świę-
tego i bijąc pokłony, popi zaś podsycali ich fanatyzm
kazaniami, które naszym cywilizowanym ludom wyda-
łyby się barbarzyńskie i śmiechu warte.
Raport jednego ze szpiegów rosyjskich złożony Kutu-
zowowi opiewał podobno, że w Krasnem stoi pod bronią
olbrzymi tłum srogich grenadierów i stary feldmarszałek
uląkł się rycerskiej tradycji tych niezwyciężonych. Lecz
widok nędzy naszej i porażki ośmielił Bennigsena, który
wbrew woli i życzeniu Kutuzowa wraz ze Strogonowem,
Golicynem i Miłoradowiczem, ogółem przeszło
pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i sto dział, postanowił za-
atakować o świcie wojska nasze, czternaście tysięcy
zgłodniałych, na poły przemarzłych Francuzów i Wło-
chów.
Napoleon rozumiał, że w tym właśnie największe
tkwiło niebezpieczeństwo. Lecz dzień jeszcze nie nad-
szedł. Cesarz mógł był uniknąć walki, ujść wraz z Euge-
niuszem i gwardią do Orszy i Borysowa, połączyć się
tamże z trzydziestu tysiącami Francuzów Victora i Ou-
dinota, z Dąbrowskim, z Regnierem, ze Swarzenber-
giem, ze wszystkimi rezerwami — i wypoczęty, potężny
powrócić znów razem z wiosną.
17 przed świtem rozsyła tedy instrukcje i rozkazy,
przygotowuje się, wychodzi, osobiście staje na czele
starej gwardii, wyprawia pułk za pułkiem. Lecz nie do
granic Polski, wiernej i oddanej sojuszniczki, nie do
Francji, gdzie jeszcze uznają w nim głowę dynastii i
władcę Zachodu, dążą zwarte szeregi wiarusów. Biorąc
do rąk szpadę, z okrzykiem: „Dość długo byłem cesa-
rzem, teraz będę generałem!", zawraca w kierunku Smo-
leńska. Na siebie wyłącznie pragnie ściągnąć uwagę
osiemdziesięciotysięcznej armii nieprzyjaciela, ażeby
ocalić tym sposobem korpusy Davouta i Neya, osamot-
nione wśród bezkresu śnieżnych, dalekich pól.
Dzienny brzask oświetlił wówczas: z jednej strony ba-
taliony i baterie rosyjskie, okalające widnokrąg przed
nami, za nami i pobok nas; z drugiej strony — Napo-
leona i sześć tysięcy grenadierów, maszerujących raźno
gościńcem ku środkowi tego groźnego kręgu. Nieco na
przedzie, na wprost całej armii rosyjskiej, stanął Mortier
na czele pięciu tysięcy ludzi, tyle bowiem pozostało z
całego korpusu.
Celem bitwy była obrona prawego flanku gościńca,
począwszy od Krasnego aż po Stachów, po ujście sze-
rokiego wąwozu. Batalion szaserów starej gwardii uszy-
kowany w czworobok na kształt ruchomej fortecy, tuż w
pobliżu traktu, osłaniać miał młodą gwardię zajmującą
nasze lewe skrzydło. Na prawym skrzydle, wśród
rozległej białej od śniegu równiny, która dochodzi aż do
Krasnego, szczątki konnej gwardii, kilka dział i tysiąc
dwustu jeźdźców Latour-Maubourga — pięciuset
bowiem wyginęło już lub rozpierzchło się — zajęły
miejsca nie istniejących baterii i batalionów.
Do artylerii księcia Treviso przydzielono baterię, do-
wodzoną przez Davouta, jednego z rzadkich i nieskazitel-
nych ludzi, dla których obowiązek jest wszystkim, któ-
rych życie, całe jest jednym pasmem szczytnych i wiel-
kich ofiar składanych bez wahania na ołtarzu ojczyzny!
Claparčde z garścią ludzi pozostał w Krasnem dla
obrony rannych i bagaży, a książę Eugeniusz cofał się w
dalszym ciągu w kierunku Lądów. Forsowny nocny
marsz i stoczona poprzedniego dnia krwawa bitwa wy-
czerpały całkowicie nieszczęsną armię: wynędzniałe, z
sił wyzute, chociaż na pozór sprawne jeszcze i karne, dy-
wizje wlokły się z trudem, rychłej wyglądając śmierci.
Równocześnie Roguet odwołany został z Malewa na
pole bitwy. Kolumny nieprzyjacielskie zalewały drogi i
drożyny, coraz to szerszym półkolem starały się otoczyć
nasze prawe skrzydło. Zawrzała wówczas bitwa. Lecz
jaka bitwa! Pospolite starcie się dwóch wrogich sobie
żywiołów, krwawa rzeź pozbawiona promiennych
przebłysków geniuszu, burza bez gromów i błyskawic,
bez tej piorunnej mocy, która wstrząsnęła światem pod
Wagram i Austerlitz, która tylekroć po zwycięskie się-
gała wawrzyny, przed którą korzyły się najdumniejsze,
najpotężniejsze głowy! Tam gdzie wszystko sprzyjało
Rosjanom, każdy nasz krok nieprzezwyciężone
napotykał przeszkody. Niestrudzony geniusz Napoleona
po raz pierwszy poprzestać musiał na defensywie.
Tam również — mimo woli, a może i wbrew woli —
oddano należną cześć sławie; stwierdzono, iż nie jest ona
znikomym cieniem, lecz istotną, rzeczywistą potęgą; że
blask jej opromienia dumą nieugiętą głowy wybrańców,
a oślepia tych, którzy ośmielają się do nierównej pory-
wać walki. Nie strzelając nawet, dzięki niezmiernej
przewadze wojsk swoich, Rosjanie mogli byli zgnieść
Napoleona. Lecz nie porwali się na to. Przerażał ich
zdobywca Egiptu i Europy. Nieprzeliczone zwycięstwa
— Piramidy, Marengo, Austerlitz, Friedland — wznosiły
się jak potężny mur pomiędzy nim a przeciwnikami; zda-
wało się, że dla tych ludów ujarzmionych i ciemnych tak
niezwykła sława miała w sobie coś nadprzyrodzonego;
uważali, że Napoleon jest niedosiężny, że mogą
atakować go i nękać jedynie z daleka, że wobec starej
gwardii, tej granitowej kolumny, jak ją nazywał cesarz,
przeciętni śmiertelnicy są bezsilni — a tylko armaty
skuteczne.
Kule i kartacze poczęły worywać się w szeregi Rogue-
ta i młodej gwardii, lecz była to masakra bez zwycięst-
wa. Co chwila trzeba było ścieśniać szeregi; mimo to
jednak w ciągu trzech śmiertelnie długich godzin ci
młodzi żołnierze, prawie że bezbronni, bo działa ich zo-
stały rozbite, a Rosjanie trzymali się w znacznej odleg-
łości poza zasięgiem strzałów karabinowych, nie obyci z
wojną, bo wielu spośród nich nie wąchało jeszcze
prochu, stali spokojnie pod morderczym ogniem nieprzy-
jacielskim.
Lecz w miarę jak topniały pułki francuskie, Rosjanie
coraz wyraźniejszą zyskiwali przewagę. Daleki huk ar-
matni i Claparéde ostrzegali Napoleona, że poza nim,
poza Krasnem, Bennigsen brał w posiadanie drogę wio-
dącą do Lądów, jedyną w owej chwili linię odwrotu. Od
wschodu, zachodu i południa z licznych baterii wy-
kwitały nieustannie kłęby ciemnego dymu. Od północy
jedynie, od strony Dniepru, wolna była niewielka wy-
niosłość, górująca ponad traktem i wojskami cesarza,
lecz i tam wszczął się ruch, błysnęły mosiężne gardziele.
Zdawało się, że nic już nie zdoła ocalić Napoleona.
Wszelako gdy uprzedzono go o nowym niebezpieczeńst-
wie, zaledwie raczył spojrzeć w tę stronę, a mruknąwszy:
„No to poślijcie tam batalion moich szaserów", zajął się
wyłącznie zagrożonym Mortierem i jego ludźmi.
W owej chwili ukazał się nareszcie w szybkim marszu
Davout, w pośrodku kilku tysięcy atakujących go koza-
ków. Na widok Krasnego zwarte dotychczas szeregi
marszałka rozluźniły się i rozpierzchły, biegnąc na
przełaj polami ku skrajowi prawego skrzydła rosyjskie-
go, zwróconego do nich tyłem. W Krasnem dopiero Da-
vout i jego generałowie z niemałym trudem zdołali
zebrać jako tako swoje dywizje.
Ocalał tedy pierwszy korpus. Lecz równocześnie dosz-
ły wieści, że nasze tylne straże nie mogą już utrzymać się
nadal w Krasnem; że Ney prawdopodobnie nie opuścił
jeszcze Smoleńska; że wobec tego dłuższa zwłoka staje
się niemożliwą. Napoleon wahał się wszelako i na-
myślał: ofiara zbyt ciężka była i zbyt bolesna.
Ostatecznie jednak, widząc, że armii grozi całkowita
zagłada, decyduje się, a przywoławszy Mortiera, serdecz-
nie ściska dłoń jego i oświadcza: „Że nie ma chwili do
stracenia; że nieprzyjaciel otacza go ze wszystkich stron;
że Kutuzow zagraża Ladom i Orszy; że lada godzina
zająć może ostatni zakręt Dniepru; że wobec tego należy
wyruszyć czym prędzej i Rosjan uprzedzić; że Davout
wspierać będzie Mortiera, lecz że obaj powinni utrzymać
się w Krasnem aż do wieczora i nazajutrz dopiero połą-
czyć się z gwardią i cesarzem". Po czym zrozpaczony, iż
opuścić musi Neya i własnemu pozostawić go losowi,
cofa się powoli z pola bitwy, przechodzi przez Krasne,
gdzie zatrzymuje się jeszcze — i dociera aż do Lądów.
Mortier usłuchać chciał rozkazu, lecz w tejże samej
chwili regiment Holendrów gwardii utracił wraz ze
znaczną liczbą zabitych i rannych niezmiernie ważną po-
zycję, która natychmiast obsadzona została przez arty-
lerię nieprzyjacielską. Zasypywany gradem kul Roguet
zwrócił się wówczas przeciw tej baterii. Lecz pierwszy
pułk cofnął się w pół drogi, a drugi — pułk woltyżerów
— mimo bohaterskiej obrony, odparłszy dwukrotnie
szarżę kawalerii rosyjskiej, legł w końcu na placu boju.
Roguet ocalić zdołał zaledwie pięćdziesięciu żołnierzy i
jedenastu oficerów.
Wyginęła połowa jego dywizji. Słońce poczęło już chy-
lić się ku zachodowi, a Roguet, ku zdumieniu przeciw-
nika, jeszcze nie ustępował, gdy wtem na widok cofają-
cej się kolumny cesarskiej Rosjanie z tak wielką natarli
gwałtownością, że młoda gwardia, zewsząd otoczona,
wkrótce nie mogła ani utrzymać się dłużej, ani też cof-
nąć.
Na szczęście kilka plutonów zebranych przez Davouta i
spory oddział jego maruderów zwróciły na siebie uwagę
Rosjan. Mortier nie omieszkał skorzystać ze sposob-
ności. Pozostali przy życiu żołnierze, niespełna trzy
tysiące ludzi, otrzymali rozkaz powolnego wycofania się
z pola walki. „Czy słyszeliście, żołnierze! — wołał gene-
rał Laborde. — Marszałek kazał iść wolnym krokiem!
Wolnym krokiem, żołnierze!". Szeregi zakołysały się i
zabierając po drodze rannych, morderczy wstrzymując
ogień, nieszczęsna a tak waleczna dywizja cofnęła się
powoli, jak gdyby owo krwawe pobojowisko było zwy-
kłym placem ćwiczeń.
Z chwilą gdy Mortier wyminął Krasne, wobec prze-
strzeni dzielącej go od Bennigsena, przestało zagrażać
mu bezpośrednio niebezpieczeństwo. Drogi wiodącej z
Krasnego do Lądów broniły jedynie baterie nieprzyja-
cielskie, ustawione wzdłuż lewego flanka gościńca, na
pobliskich wzgórzach. Colbert i Latour-Maubourg osła-
niali przejście pieszych regimentów. Podczas tego mar-
szu zdarzył się dziwaczny wypadek: mianowicie — kar-
tacz rozszarpał na sztuki konia, w niczym nie uszko-
dziwszy jeźdźca, który stoczył się z siodła na ziemię i
najspokojniej pieszo ruszył w dalszą drogę.
Nazajutrz armia szła jeszcze wolniej, z większymi
jeszcze przystankami. Zniecierpliwieni maruderzy wy-
sunęli się naprzód; minęli gwardię i cesarza. Napoleon
szedł pieszo, o lasce, co chwila oglądając się i zatrzy-
mując, jak gdyby ciągnęło go coś wstecz, ku tej wrogiej
ziemi rosyjskiej, której granice leżały tuż przed nami, ku
śnieżnym bezkresom i osamotnionej, dalekiej garstce
wiarusów Neya.
Ku wielkiej i powszechnej radości, zrozumiałej u ludzi,
którzy od trzech miesięcy oglądali zgliszcza jeno i
popioły, dotarliśmy wieczorem do Dubrowny, miastecz-
ka o drewnianych mostach i zabudowaniach, zamieszka-
nego podobnie jak i Lady. Nareszcie więc pozostała za
nami stara Rosja, jej pola i rozłogi, jej mroczne, nie-
przebyte lasy i krwawa łuna jej pożarów! Wszędzie,
gdzie okiem sięgnąć, kraj zamieszkany, życzliwa nam,
spokojna ludność! Równocześnie zelżał mróz,
złagodniało powietrze, nadeszły zapasy żywności i
furażu.
Kończyła się zatem zima, a z nią dni najokropniejszej,
najsroższej niedoli. Lecz było już poniewczasie. Cesarz
spoglądał ze smutkiem na rozbitą i zdezorganizowaną
armię, na nędzę i wymizerowanie swoich żołnierzy. Z
bólem i rozpaczą wymawiał coraz to imię Neya. A gdy
nadeszła noc, gdy wszystko umilkło dookoła, począł wo-
łać z jękiem: „Że smutny los tych nieszczęsnych żoł-
nierzy rozdziera mu serce; lecz że z żadną nie może
przyjść im pomocą, dopóki sam nie ustali się gdziekol-
wiek; że w obecnych warunkach, przy zupełnym braku
dział, amunicji i żywności, znużone i wyczerpane dy-
wizje nie mogłyby pociągnąć z odsieczą; że należy zatem
dostać się jak najszybciej do Mińska".
Zaledwie przebrzmiały słowa cesarza, gdy jeden z pol-
skich oficerów przyniósł żałobną wieść, że Mińsk, głów-
ny magazyn Wielkiej Armii, jej schronienie i ostatnia
nadzieja, dostał się w ręce Rosjan! 16 listopada Czycza-
gow zajął był miasto. W pierwszej chwili Napoleon
oniemiał ugodzony tym nowym ciosem, wkrótce jednak,
mierząc moc ducha swego na wielkość niebezpieczeńst-
wa, odezwał się zwykłym, spokojnym głosem: „Skoro
tak, nie pozostaje nam nic innego jak utorować sobie
drogę bagnetami".
Lecz ażeby dopaść tego nowego wroga, który umknął
Schwarzenbergowi lub został może przez Schwarzenber-
ga wypuszczony, gdyż nie znane nam były wypadki
ostatnich dni — ażeby ujść również pościgu Kutuzowa i
Wittgensteina, trzeba było przeprawić się przez Bere-
zynę pod Borysowem. Dlatego też, z Dubrowny jeszcze,
Napoleon wysyła niezwłocznie (19 listopada) do Dą-
browskiego rozkaz odstąpienia od korpusu Hoertela i jak
najrychlejszego zajęcia Borysowa. Równocześnie książę
Reggio podążyć miał ku Berezynie, a następnie odbić
Mińsk, zaś książę Belluno bronić miał i osłaniać po-
przedni korpus. Dopiero gdy wysłane zostały instrukcje i
rozkazy, cesarz uspokoił się i zasnął.
Przed świtem jeszcze głośny obudził go zgiełk. Niektó-
rzy opowiadali później, że huknęło wprawdzie kilka
strzałów, lecz że to nasi dobijali się w ten sposób, do
zamkniętych i przepełnionych kwater; inni zaś utrzy-
mywali, że nikt nie strzelał, lecz że wskutek nieładu
i zamieszania, nieodłącznego wówczas od wszelkich bi-
waków, w brzmieniu nazwiska Hausanne, którym jeden z
grenadierów przyzywał kamrata, dosłyszano złowieszczy
okrzyk: „Aux armes!", zwiastujący zazwyczaj nie-
przyjaciela i nieoczekiwaną napaść.
Jakkolwiek bądź, wszystkim zdawało się, iż widzą
kozaków; wokół Napoleona powstała panika, wszystkie
ręce chwytać jęły za broń. Jak zwykle spokojny i nie-
wzruszony cesarz rzekł do Rappa: „Idź no, zobacz; praw-
dopodobnie to kozacy, którzy chcą zakłócić nam spokój
snu". Lecz wrzawa wzrastała nieustannie i niebawem
zwarty, wylękły tłum kolebał się na wszystkie strony,
wypatrując w ciemnościach nieprzyjaciela.
Była chwila, że sam cesarz uwierzył w możliwość
ataku. Przez miasteczko płynęła niewielka, obmurowana
rzeczka, za którą kazał był wycofać artylerię; dowie-
dziawszy się teraz, że rozkazu nie wypełniono, osobiście
pobiegł do mostu i dopilnował szybkiej przeprawy dział.
Po czym powrócił do starej gwardii, a zatrzymawszy się
przed frontem, zawołał: „Grenadierzy, nie zmógł nas
nieprzyjaciel, nie powinniśmy więc sami siebie dobijać!
Dajmy przykład armii! Spośród was niektórzy porzucili
już sztandary, a nawet i broń! Nie odwołuję się jednak w
tej mierze do praw wojskowych, lecz do serc waszych!
Sami wymierzcie sobie sprawiedliwość! Honorowi
waszemu powierzam karność i subordynację!".
To samo, mniej więcej, powtarzano wszystkim oddzia-
łom. Lecz wierni grenadierzy w istocie żadnej nie po-
trzebowali podniety, reszta zaś armii, mimo wrażenia,
jakie wywarły słowa cesarza, zapomniała ich niebawem.
Co się zaś tyczy tylnych straży, głównego rzekomo źród-
ła nocnych niepokojów, to cesarz, rozgniewany, udzielił
nazajutrz Davoutowi surowej nagany.
W Orszy znaleziono dość znaczne zapasy żywności,
park pontonowy, złożony z sześćdziesięciu łodzi, które
spalono wraz ze wszystkim, i trzydzieści sześć oprzężo-
nych dział, które zostały rozdzielone między Davouta,
Eugeniusza i Maubourga.
Po raz pierwszy ujrzano tam znów żandarmerię polo-
wą, która przy dwóch mostach, pod wodzą kilku ofice-
rów, usiłowała zatrzymać nad Dnieprem maruderów i
nakłonić ich do powtórnego zaciągnięcia się w szeregi.
Lecz te same sztandary, które niegdyś promienny roz-
siewały blask, dziś postrachem były, zapowiedzią
śmierci i zagłady!
Ten bezładny na pozór, zdemoralizowany tłum posiadał
już własną organizacją i własnych, niekiedy bardzo
sprytnych przywódców. I tutaj więc, pragnąc przynaglić
do pośpiechu tych, którzy szli pierwsi, bezimienni
prowodyrzy poczęli wykrzykiwać: „Kozacy idą!
Kozacy!" A gdy wzmogło się zamieszanie, skorzystali z
niego, ażeby rabować, co się dało: odzienie, żywność, a
nawet i broń. Żandarmeria, która od chwili klęski ujrzała
tę armię po raz pierwszy, zdumiona widokiem tak
wielkiej nędzy, zniechęcona nieładem, usunęła się
wkrótce. Tłum zalał oba mosty, popychając się i tłocząc,
i gdyby nie gwardia oraz tych kilkuset ludzi, którzy
pozostali jeszcze księciu Eugeniuszowi, ten pierwszy kęs
litewskiej ziemi niewątpliwie splądrowany byłby
doszczętnie.
Napoleon wchodził do Orszy na czele sześciotysięcznej
gwardii; Eugeniusz na czele tysiąca ośmiuset żołnierzy;
Davout z czterema tysiącami ludzi! Tyle tylko pozostało
ze świetnych niegdyś korpusów: z trzydziestu pięciu,
czterdziestu dwóch i siedemdziesięciu tysięcy żołnierzy!
Davout utracił wszystko, nie wyłączając osobistych
bagaży, bielizny i odzienia. Obdarty był i zgłodniały,
wyczerpany trudami i niewywczasem. Łapczywie też jął
pożerać bochenek suchego chleba, a gdy głód nasycił,
obtarłszy pożyczoną chustką przemarzła, szronem okrytą
twarz, zawołał: „Że tylko ludzie ze stali i z żelaza
przetrwać mogą taką kampanię; że najsilniejsi nawet
muszą ulec; że w tych warunkach dalszy odwrót jest
niemożliwy!".
On to pierwszy osłaniał armię aż do Wiaźmy; stawał u
wylotu każdego jaru, każdego wąwozu i czekał, póki nie
przejdą wszyscy, równając szeregi, zwalczając usta-
wicznie nieład i dezorganizację. Za jego to namową
żołnierze lżyli i ograbiali z łupów tych kamratów, którzy
dla rabunku nie wahali się rzucać broń i amunicję —
niezawodny sposób powstrzymywania jednych, a karania
drugich. Mimo wszystkich jednak zasług, mimo całą
systematyczność Davouta i niezaprzeczoną wartość jego
talentów militarnych, znaleźli się oszczercy, którzy za-
rzucali mu później jeśli nie tchórzostwo, to pewną opie-
szałość i lękliwość.
Na próżno usiłował cesarz przeciwdziałać apatii i znie-
chęceniu. Sam wprawdzie rozwodził się z żalem nad
niedolą żołnierzy, lecz wobec drugich zawsze uchodzić
chciał za niewzruszonego. Kazał więc obwieścić: "Że
wszyscy bez wyjątku powrócić mają do szeregów; że' w
przeciwnym razie oficerowie zostaną zdegradowani a
żołnierze postawieni przed sąd wojenny!".
Ale groźba ta nie wywarła żadnego wrażenia na lu-
dziach znieczulonych nadmiarem niedoli, na desperatach,
którzy uchodzili nie przed niebezpieczeństwy, lecz przed
cierpieniem, którzy mniej obawiali się śmierci ukazy-
wanej im jako najsroższa kara aniżeli życia w tych
warunkach, w jakich wiedli je od kilku miesięcy.
Wraz z niebezpieczeństwem wzrastała wszelako w du-
szy Napoleona ufność we własne siły. Dla niego ta garst-
ka wynędzniałych żołnierzy wlokąca się wśród śniegu i
błota była zawsze niezwyciężoną Wielką Armią, on sam
zaś — pogromcą i panem wszystkich ludów Europy! I
tak wielką była moc tego niespożytego ducha, że bez
wahania, bez śladu jakiegokolwiek przygnębienia lub
żalu podczas pobytu w Orszy spalił własnoręcznie to
wszystko, co służyło do osobistego jego użytku, a co w
razie śmierci lub całkowitej klęski dostać się mogło w
ręce Rosjan jako zwycięskie trofea.
Tam również spalone zostały wszystkie dokumenty,
zbierane przez cesarza jako materiał do autobiografii.
Opuszczając bowiem Paryż, zdecydowany był jako groź-
ny zwycięzca zatrzymać się jesienią nad brzegami Dźwi-
ny i Dniepru, dokąd powracał teraz pobity i bezbronny, a
ponieważ ów przymusowy wypoczynek wydawał mu się
wtedy czymś niezmiernie przykrym i dokuczliwym,
postanowił więc, jak drugi Cezar, urozmaicać sobie dłu-
gie miesiące zimowe pracą historyka i pamiętnikarza!
Tymczasem zmieniło się wszystko: dwie armie nie-
przyjacielskie zagradzały mu drogę. Należało tedy roz-
ważyć, którędy przedzierać się, w którą podążyć stronę.
A ponieważ nie znane mu były lasy i puszcze litewskie,
kazał więc przywołać tych oficerów swoich i generałów,
którzy przybyli do Orszy tym właśnie leśnym szlakiem.
W rozmowie z nimi cesarz przyznał, „że nadmiar zwy-
cięstw sprowadza zbyt często nadmiar niedoli, lecz że
wszelkie żale byłyby niewczesne". Poruszył potem spra-
wę upadku Mińska, a podkreśliwszy zręczność i wytrwa-
łość manewrów Kutuzowa na prawym flanku, oświad-
czył: „Iż porzucić zamierza linię operacyjną Mińska,
połączyć się z korpusami księcia Belluno i księcia
Reggio,
znieść wspólnymi siłami Wittgensteina i dotrzeć do Wil-
na, obchodząc źródła Berezyny".
Powołując się na obronną pozycję Wittgensteina, ukry-
tego w głębi długich wąwozów, powstał przeciw temu
projektowi generał Jomini, Szwajcar rodem. Bez względu
na to, jaki byłby opór Rosjan, każdy dzień zwłoki groził
nam całkowitą zagładą. Wobec ogólnego rozprzężenia,
głodu i zimna, wobec błotnistego terenu puszcz i lasów
oraz złego stanu bocznych dróg zmiana marszruty
pociągnęłaby za sobą fatalne następstwa. Na gościńcu
jedynie armia mogła zachować jaką taką karność i
spoistość. Skoro nieprzyjaciel nie zajął jeszcze Bory-
sowa i mostu na Berezynie, w tym, a nie innym kierunku
należało zwrócić się co rychlej.
Generał upewnił cesarza, iż na prawo od Borysowa
istnieje droga wiodąca poprzez litewskie bagna i trzę-
sawiska, gdzie są groble i drewniane mosty. Tą drogą
armia dotrzeć mogła do Wilna przez Ziembin i Moło-
deczno, pozostawiając za sobą, nieco na lewo, Mińsk i
dłuższy o całodzienny marsz gościniec miński oraz
wszystkie zburzone przez nieprzyjaciela mosty i korpus
Czyczagowa. Przechodziło się tym sposobem między jed-
ną armią nieprzyjacielską a drugą, omijając równocześnie
obie.
Argumenty Jominiego silne wywarły wrażenie. Ponie-
waż jednak duma cesarza burzyła się na myśl cofnięcia
się przed bitwą, ponieważ opuścić chciał Rosję nie jako
zwyciężony, lecz jako zwycięzca, przywołać rozkazał ge-
nerała inżynierii Dode, a widząc, iż znaną mu jest
dokładnie cała ta część Litwy, z daleka już zawołał: „iż
celem narady jest odwrót na Ziembin lub też na Smolany
i rozprawa z Wittgensteinem", i pytać jął o szczegóły
pozycji rosyjskiego generała.
Dode odparł, że w pośrodku błotnistej równiny Witt-
genstein zajmuje wzgórza, górujące nad całą okolicą; że
chcąc dotrzeć tam, trzeba by maszerować wzdłuż jednej,
wąskiej i krętej drogi, w promieniu strzałów nieprzy-
jacielskich, wystawiając na morderczy ogień najpierw
lewy, później prawy nasz flank; że z tej strony pozycja
jest istotnie nie do zdobycia; że chcąc obejść ją, trzeba by
cofnąć się aż do Witebska i nadłożyć olbrzymi kęs drogi.
Napoleon porzucił wówczas ostatnie rojenia o sławie i
zdecydował się na Borysów. Prowadzony przez Jomi-
niego, generał Eblé wyruszyć miał niezwłocznie wraz z
ośmiu kompaniami saperów i pontonierów i przygotować
mosty na Berezynie.
Rozwiały się tedy wszystkie złudzenia cesarza. W Smo-
leńsku, dokąd doszedł pierwszy i skąd pierwszy wyru-
szył, dowiadywał się raczej o pogromie, aniżeli oglądał
go na własne oczy. W Krasnem, gdzie ujawniały mu się
po kolei szczegóły klęski, niebezpieczeństwo stanowiło
niejaką rozrywkę; lecz w Orszy dopiero ogarnąć mógł
dowolnie całokształt nędzy naszej i niedoli!
W Smoleńsku trzydziestotysięczna armia, rozporządza-
jąca stu pięćdziesięciu działami i nienaruszonym skar-
bem, mogła łudzić się jeszcze, że poza Berezyną czeka ją
lepsza, jaśniejsza przyszłość. W Orszy szczątki tej armii,
niespełna dziesięć tysięcy nagich prawie i bosych
żołnierzy, tłoczyły się bezradnie wśród tłumu umiera-
jących, dookoła nielicznych dział i zrabowanych do-
szczętnie wozów!
W przeciągu pięciu dni sytuacja zmieniła się do nie-
poznania: zniszczenie i dezorganizacja coraz szersze za-
taczały kręgi! Mińsk zdobyty został przez Rosjan! Od-
stępstwo Austrii było faktem niemalże dokonanym, a
mogło być hasłem buntu dla całej Europy! Nie wy-
poczynek tedy, nie wygodne, a zasłużone wczasy, lecz
walka i znojny trud czekały nas na przeciwległym brzegu
Berezyny.
Napoleon nieświadom był nawet tego, czy zdoła w
ogóle uprzedzić w Borysowie niebezpieczeństwo wynikłe
ze szczególnego zachowania się Śchwarzenberga. Wi-
dzieliśmy, że trzecia armia rosyjska, dowodzona przez
Wittgensteina, groziła nam odcięciem od Borysowa i że
cesarz przeciwstawił jej korpus księcia Belluno, który
otrzymał rozkaz powetowania omyłki z dnia l listopada i
niezwłocznego podjęcia ofensywy.
Rozkaz został spełniony 14 listopada tego samego dnia,
kiedy Napoleon wyruszył ze Smoleńska, korpusy Victora
i Oudinota zepchnęły w kierunku Smolan forpoczty
Wittgensteina, gotując się równocześnie do walnej bitwy,
którą stoczyć miały następnego dnia.
Wojska francuskie liczyły trzydzieści tysięcy ludzi; ro-
syjskie — czterdzieści tysięcy. I tutaj więc, tak jak pod
Wiaźmą, liczba żołnierzy byłaby dostateczna, gdyby nie
to, iż zbyt wielu było oficerów.
Obaj marszałkowie różnili się w zdaniach i poglądach.
Victor osaczyć chciał lewe skrzydło nieprzyjacielskie,
łącznie z korpusem Oudinota wyminąć Wittgensteina, a
następnie podążyć do Berezyny przez Boczejkowo, Ka-
mień i Puszno. Oudinot natomiast przeciwny był temu
projektowi, twierdząc, iż tym sposobem tak on, jak
Victor oddaliłby się od Wielkiej Armii, która przyzywała
ich na pomoc.
Wobec tego zaś, iż jeden z dowódców chciał manewro-
wać, a drugi atakować z frontu, ani jedno, ani drugie nie
doszło do skutku. Oudinot cofnął się w nocy do Czerei, a
Victor, który o świcie dopiero dostrzegł dezercję księcia
Reggio, rad nierad wkrótce za nim podążył.
Zatrzymał się w pobliżu Sienna, o jeden dzień marszu
od Łukomli, w należytej odległości od Wittgensteina.
Niebawem wszelako książę Reggio otrzymać miał z Du-
browny rozkaz wymarszu na Mińsk, a Victor — pozostać
miał sam jeden, oko w oko z generałem rosyjskim. Mo-
żliwym było, iż Wittgenstein uzna wówczas przewagę
księcia Belluno, nikt jednak nie mógł przewidzieć osta-
tecznych wyników tak bardzo nierównej walki. W rzeczy
samej, tegoż 20 listopada, gdy cesarz bolał nad
niechybną zagładą swoich tylnych straży, równocześnie z
wieścią o flankowych manewrach Kutuzowa i zatrzy-
maniu czoła kolumny naszej przez armię wołyńską tuż
nad brzegiem Berezyny nadeszła wiadomość, że Witt-
genstein na czele czterdziestu tysięcy ludzi gotuje się
zaatakować lada chwila nasz prawy flank, że wobec tego
wskazany jest jak największy pośpiech.
Lecz Napoleon nie mógł zdecydować się na opuszcze-
nie linii Dniepru. Tak jak w Ladach i Dubrownie pod
wpływem gnębiącej go troski o los nieszczęsnego Neya i
tutaj również zwleka z wymarszem, co chwila dopytuje
się o marszałka, do ostatka wyczekuje wieści. Bo wbrew
oczywistości i prawdopodobieństwu, mimo iż od
czterech dni trwała nieprzerwanie ponura cisza, mimo
tego, że zginął wszelki słuch o tej garstce walecznych —
cesarz ufa jeszcze i wierzy!
Zmuszony opuścić w końcu Orszę, pozostawia w mia-
steczku Eugeniusza, Mortiera i Davouta, sam zaś zatrzy-
muje się niebawem w odległości dwóch mil i znów czeka
na Neya. Armia cała, a raczej szczątki armii prze-
bywające w Orszy dzieliły smutek i niepokój cesarza. W
chwilach wolnych od najpilniejszych, najbardziej na-
glących czynności wszystkie myśli i wszystkie
spojrzenia biegły w dal, poza rzekę, na rosyjski brzeg.
Nasłuchiwano, czy nie dochodzą stamtąd odgłosy walki,
zwiastujące przybycie Neya, czy też raczej jego zgon.
Lecz nie było widać nic prócz oddziałów
nieprzyjacielskich, które zagrażały już mostom na
Dnieprze! Jeden z trzech wodzów naszych chciał
zburzyć wówczas te mosty; napotkał wszelako
zdecydowany opór, motywowany niewygasłą mimo
wszystko nadzieją, serdecznym współczuciem dla Neya i
niechęcią do zerwania ostatniej łączności z tym
nieszczęsnym towarzyszem broni.
Czwartego dnia o zmierzchu pierzchła wreszcie wszel-
ka nadzieja. Noc nie przyniosła spoczynku. Wszyscy po-
czuwali się do odpowiedzialności za zgubę Neya, jak
gdyby dłuższe wyczekiwanie w pośrodku rozległych
równin Krasnego możliwe było przy zupełnym braku sił
i amunicji.
Dookoła postaci Neya starzy towarzysze i przyjaciele
snuli już żałobną przędzę wspomnień. Davout rozstał się
z nim ostatni. Więc Mortier i wicekról rozpytywali, jak
wyglądał i co mówił przy pożegnaniu. 15 listopada, gdy
huknęły pierwsze strzały nieprzyjacielskie, zwrócone
przeciwko Napoleonowi, Ney wyraził chęć natychmias-
towej ewakuacji Smoleńska, śladem wicekróla. Lecz
Davout sprzeciwił się temu, przypominając wyraźny roz-
kaz cesarza, zarówno co do ewakuacji, jak i co do zbu-
rzenia wieżyc i murów miejskich. Wynikła stąd sprzecz-
ka, a ponieważ Davout uparł się pozostać w mieście aż
do następnego dnia, przeto i Ney, który osłaniać miał
tyły, zmuszony został wymarsz odłożyć.
Wprawdzie nazajutrz rano Davout uprzedzić kazał
marszałka o grożącym mu niebezpieczeństwie, lecz bądź
to dlatego, że istotnie zmienił zdanie, bądź też na skutek
irytacji Ney odpowiedział: „Że wszyscy kozacy, jacy są
na świecie, nie zdołaliby odwieść go od spełnienia
otrzymanych rozkazów".
Wyczerpały się wspomnienia i domysły, zapadło smut-
niejsze jeszcze milczenie, gdy wtem zatupotały końskie
kopyta i rozległy się okrzyki: „Marszałek Ney ocalony!
Korpus jego w pobliżu! Oto ułani polscy, którzy wieść tę
przywożą!". Nadjeżdżał w rzeczy samej jeden z oficerów
Neya, który zawiadomił nas, że marszałek posuwa się
prawym brzegiem Dniepru i że prosi o posiłki. Zapadał
zmierzch. Dookoła ogrzanych, przytulnych
kwater roiły się tłumy żołnierstwa. Od czasu ewakuacji
Moskwy po raz pierwszy rozdane zostały obfite zapasy
żywności; po raz pierwszy żołnierze spać mieli w cieple,
syci i wypoczęci. Jakżeż więc przerwać im tę
niewypowiedzianie błogą ciszę pierwszej spokojnej no-
cy? Jak pozbawić tych biedaków tak bardzo zasłużonego
snu i spoczynku? Któż zdoła skłonić ich do opuszczenia
kwater, do nocnej wyprawy na rosyjski, mgłą i mrokiem
zasnuty brzeg?
Zarówno Eugeniusz, jak Mortier kierować chcieli od-
sieczą. W końcu, po krótkiej, lecz burzliwej rozmowie,
podczas której wicekról powoływać się musiał na star-
szeństwo rangi, Mortier ustąpił. Ciepło kwater oraz ob-
fitość strawy dokonały tego, czego nie byłby dokonał
żaden przymus, żadne rozkazy ani groźby: maruderzy
wrócili do szeregów. Cztery tysiące ludzi stanęło nieba-
wem pod bronią. W imię zagrożonych pułków Neya
poszli wszyscy; lecz był to ostatni ich wysiłek.
Wśród nocnych mroków, nieznaną, wyboistą drogą
uszli dwie mile, przystając i nasłuchując co chwila. Nie-
pokój wzrastał. Czyżby droga mylna była, a odsiecz
spóźniona? Czyżby wyginęli już wszyscy? Czyżby napo-
tkać miano tryumfującą, zwycięską armię rosyjską?
Miotany niepewnością, książę Eugeniusz kilkakrotnie
wystrzelić kazał z armat. A gdy przebrzmiał huk wystrza-
łów, wśród śnieżnych, dalekich pól odezwały się liczne
sygnały: był to trzeci korpus, który w braku dział roto-
wym odpowiadał ogniem.
Natychmiast ruszyły ku sobie oba korpusy. Pierwszymi,
którzy dostrzegli się wzajemnie, byli Ney i Eugeniusz.
Jeszcze chwila i obaj padli sobie w objęcia! Eugeniusz
płakał, Ney klął i mruczał! W sercu jednego bujnie
rozkwitała radość oraz uwielbienie dla rycerskich cnót
żołnierza, którego przygarniał oto do swojej mężnej
piersi; drugi zaś drżał jeszcze od przebytych trudów i
męki, kipiał gniewem na wspomnienie niebezpieczeń-
stwa, jakie groziło w jego osobie honorowi całej armii, i
złorzeczył Davoutowi, którego niesłusznie oskarżał o
dezercję.
Kilka godzin później, gdy Davout wyjaśnić chciał
sprawę i wytłumaczyć swoje postępowanie, następującą
szorstką otrzymał odpowiedź: „Nie stawiam panu, panie
marszałku, żadnych zarzutów, Bóg widzi nas i sądzi".
Z chwilą gdy połączyły się oba korpusy, prysła wszel-
ka dyscyplina: bez względu na rangę, generałowie, ofi-
cerowie i żołnierze serdecznie witali się i ściskali, nie
szczędząc pytań i radosnych okrzyków. Dobywano z tor-
nistrów niedawno otrzymany chleb i manierki z wódka,
częstowano znużonych i zgłodniałych kamratów. Po
czym ruszyli wszyscy ku Orszy, zarówno spragnieni:
jedni wzruszających opowieści, drudzy szerszego koła
pilnych słuchaczy.
Opowiadali tedy, jak w owym pamiętnym dniu 17 lis-
topada; zmuszony opuścić na łaskę i niełaskę losu pięć
tysięcy chorych i rannych, wychodził marszałek ze Smo-
leńska, wiodąc za sobą sześć tysięcy bagnetów, trzystu
jeźdźców i dwanaście dział. Opowiadali o gęstych strza-
łach artylerii Płatowa i straszliwej eksplozji min, która
wystraszyła spośród gruzów i zwalisk miasta siedmio-
tysięczny tłum bezbronnych maruderów. Opowiadali i o
tym. że mimo wszystkie troski i całą grozę sytuacji Ney
otaczał najtkliwszą opieką chorych, kobiety i dzieci, i
tutaj również ten najwaleczniejszy był jednocześnie
najbardziej ludzkim!
U bram miasta zaszedł wypadek, którego ohyda zgrozą
przejęła wszystkich. Wyrodna jakaś matka postanowiła
porzucić pięcioletniego synka i, mimo krzyku i płaczu
dziecka, odpychała je od przepełnionych sanek. Wołała
przy tym dzikim, jak gdyby obłąkanym głosem: „że
chłopiec nie widział nigdy Francji; że nie będzie jej
żałował; że ona natomiast Francję zna i pamiętali chce do
niej powrócić!". Dwukrotnie, w myśl rozkazu Neya,
oddawano matce nieszczęsnego chłopaka i dwukrotnie
wyrzucała go z sanek na zmarznięty, stratowany śnieg!
Lecz zbrodnia ta, jedyna na szczęście, wśród niezli-
czonych przykładów poświęcenia i szczytnej ofiarności,
należytą poniosła karę: niegodziwa matka opuszczona
została na tym samym śniegu, z którego podniesiono jej
dziecko i powierzono opiece innej, lepszej matki. I
szorstkie od zimna, posiniałe dłonie wskazywały sierotę,
którego widziano nad Berezyną, potem w Wilnie, potem
w Kownie, i który przetrzymał bez szwanku wszelkie
trudy, całą nędzę i niedolę odwrotu.
Interpelowani przez oficerów Eugeniusza, oficerowie
Neya opowiadali następnie o pochodzie na Krasne, po-
przez olbrzymie cmentarzysko wszelkiego rodzaju
szczątków; przed nimi biegł zgłodniały tłum, za nimi
ciągnęli rozproszeni maruderzy.
Dno każdego jaru, każdego wąwozu usiane było set-
kami bermyc i kasków, porzuconą odzieżą, szczątkami
skrzyń, wozów i dział, zaprzężonych w zdychające, na
poły rozszarpane konie. Opodal Korytni, pod koniec
pierwszego dnia, potężny huk i warkot kilku przelatu-
jących nad wojskiem kartaczy powszechną obudził czuj-
ność. Spodziewano się bitwy. Głośny huk zdawał się
zapowiadać, że działa są blisko, przed nami, a jednak
nikt dojrzeć nie mógł nieprzyjaciela. Ricard ruszył nie-
zwłocznie przodem. Lecz nie znalazł nic okrom dwóch
baterii francuskich, porzuconych na gościńcu wraz z
amunicją, i nielicznego oddziału kozaków, którzy od-
ważyli się wprawdzie podpalić jaszczyki, lecz zmykali
teraz co tchu, sadząc na przełaj polami.
W tym miejscu urwała się opowieść. Podkomendni
Neya pytali z kolei o przyczynę ogólnego zniechęcenia,
pytali, dlaczego zostawiono nieprzyjacielowi nie uszko-
dzoną broń, razem z prochem i amunicją. Czyż nie było
dość czasu, ażeby zagwoździć działa, zakopać lub wysa-
dzić w powietrze zawartość jaszczyków?
Dotąd wszakże napotkane ślady — ciągnęli dalej opo-
wieść — były jeno śladami niefortunnego marszu. Lecz
nazajutrz ziściły się najsmutniejsze przeczucia. Wszyst-
kie serca ścisnęły się żalem na widok śnieżnej, krwią
zbryzganej równiny, na widok pogruchotanych dział i
krwawych, okaleczonych trupów. Za pomocą tych stra-
sznych mogił można było odtworzyć sobie przebieg bi-
twy, zaciekłość walki i pozycje zajmowane przez po-
szczególne oddziały. Tam stała 14 dywizja, bo tu i ów-
dzie, na porwanych w strzępy czakach, widnieją numery
pułków. Tam dalej — to gwardia włoska, to znane
wszystkim mundury wiarusów wicekróla! Lecz gdzież
podziała się reszta, gdzież są ci żyjący? Ponad krwawym
pobojowiskiem, w cmentarnej, głuchej ciszy na próżno
zadawali sobie te pytania... I nikomu spośród tych,
którzy spoglądali w zbożnym milczeniu na to straszliwe
pole śmierci, nie była znana ni dola kamratów, którzy
stąd uszli, ani własny ich, nieszczęściem brzemienny los.
Następnie bez przeszkody szli szybko aż do tego
punktu, gdzie droga schodzi w głąb wąwozu, później zaś
wznosi się ku górze i przecina rozległą wyżynę. Było to
płaskowzgórze Kątowy, ten sam plac boju, na którym
przed trzema miesiącami, podczas tryumfalnego
pochodu na
Moskwę, pokonali Niewierowskiego, na którym witali
Napoleona salwami z dział zabranych poprzedniego dnia
nieprzyjacielowi. Mimo odmiennej pory roku i śnieżnych
zasp ogólny widok terenu niewiele się zmienił.
Oficerowie Mortiera zawołali wówczas: „że w tym
samym punkcie, oganiając się przed ćmą rosyjską, i ce-
sarz, i oni czekali 17 na Neya". „Miejsce cesarza — od-
parli tamci — zajął teraz Kutuzow czy też raczej Miło-
radowicz, bo sędziwy generalissimus nie opuścił jeszcze
Dobrego".
Maruderzy cofali się już, ukazując kamratom wyżynę
czarną od pułków nieprzyjacielskich, gdy wtem wysunął
się naprzód oficer rosyjski, szybkim krokiem szedł ze
wzgórza i, stanąwszy sam jeden przed marszałkiem, bądź
to na skutek istotnej kultury, bądź też przez
poszanowanie dla cudzej niedoli, bądź też wreszcie z
obawy ściągnięcia na się gniewu, w słowach pełnych
czci wezwał Neya do poddania się.
„Przysłał go Kutuzow. Feldmarszałek nie śmiałby ni-
gdy uczynić równie bolesnej propozycji tak wielkiemu,
tak słynnemu generałowi, gdyby nie to, że położenie jest
bez wyjścia, a wszelka walka zupełnie beznadziejna.
Otacza go zewsząd osiemdziesięciotysięczna armia ro-
syjska. Jeśli waleczny wódz Francuzów ma w tym
względzie jakiekolwiek wątpliwości, feldmarszałek go-
tów jest pozwolić na sprawdzenie wymienionej powyżej
cyfry."
Nie przebrzmiały jeszcze ostatnie słowa parlamentarza,
gdy od strony prawego skrzydła nieprzyjacielskiego
ozwał się groźny huk czterdziestu naraz salw armatnich.
Rojem sypnęły się kule i kartacze. Zdumiony i
przerażony oficer umilkł. Równocześnie, z okrzykiem:
„Biada zdrajcy!", rzucił się nań jeden z oficerów na-
szych, Ney zaś, jakkolwiek sam karzącą powstrzymał
dłoń, nie mógł pohamować gniewu i w najwyższym
uniesieniu zawołał: „Marszałek cesarski nie poddaje się
nikomu; układy, strzałami popierane, są nieważne; jesteś
pan moim jeńcem!". I nieszczęsny parlamentarz, roz-
brojony, stać musiał w pierwszym szeregu, pod mor-
derczym ogniem bratnich regimentów. Wolność odzyskał
dopiero w Kownie, po dwudziestu sześciu dniach nie-
woli. Oficerskim związany parolem, dzielił z nami do
końca głód, zimno i nędzę.
Rosjanie strzelali bez przerwy. Okoliczne wzgórza,
przed chwilą jeszcze ciche i milczące, rozbłysły tysiącem
ogni, zasnuły się dymami. Lecz niebezpieczeństwo zda-
wało się podniecać tylko Neya. Następnie oficerowie
Neya, rozentuzjazmowani, ilekroć przyszło im wspom-
nieć imię swego marszałka, dodają, iż jak bóg wojny,
nieustraszony i nieugięty, hardo i śmiało spoglądał w
śnieżną, od stali połyskliwą dal!
Kutuzow mówił prawdę. Z jednej strony stała potężna
osiemdziesięciotysięczna armia, zwarte szeregi wy-
poczętej, dobrze odżywionej piechoty, liczne szwadrony
jazdy i setki dział, broniących znakomitej pozycji i...
łaskawa fortuna, która sama jedna zastąpi wszystko; z
drugiej — pięć tysięcy żołnierzy, wyczerpanych głodem
i trudami, źle odzianych i źle uzbrojonych.
Mimo to jednak, nie myśląc nawet o poddaniu się ani o
śmierci, jak gdyby nieświadom, iż do bohaterskiego
gotuje się czynu, wódz Francuzów postanowił przedrzeć
się przez wojska nieprzyjacielskie, przebojem utorować
sobie drogę! Sam jeden wobec zawistnej doli, we własnej
duszy moc czerpiąc i siły, zapatrzony w legendę
wiekopomnych, prawie że nieprawdopodobnych zwy-
cięstw, bez wahania nierówną podjął walkę!
Armia — ku własnemu zdziwieniu — okazała się god-
ną swojego wodza. Wszyscy bez wyjątku dzielnie sta-
wiali czoło. Żołnierze i oficerowie zrozumieli wówczas,
że istotą wielkości człowieka nie są ani wielkie zamiary,
ani uparte przedsięwzięcia, lecz wyłącznie i jedynie po-
tężny wpływ wywierany na drugich!
Przodem biegła dywizja Ricarda, tysiąc pięciuset ludzi.
Jego to pchnął Ney na nieprzyjaciela, reszta miała iść w
jego ślady. Osłonięta najpierw stokami wąwozu,
widoczna następnie na skraju wyżyny, dywizja ta rozbita
i zdziesiątkowana przez pierwszą linię rosyjską, brocząc
krwią wkrótce się cofnęła.
Bynajmniej nie zniechęcony losem Ricarda i podtrzy-
mując na duchu pozostałych, marszałek zebrał niedo-
bitków, utworzył z nich rezerwę, osłaniającą tyły kor-
pusu, sam zaś na czele trzech tysięcy ludzi, pociągnąw-
szy za sobą generałów Ledru, Razouta i Marchanda,
ruszył na nieprzyjaciela. Oddział piechoty iliryjskiej,
złożony z czterystu ludzi, zaatakować miał równocześnie
lewy flank rosyjski. Nie było tam ani grzmiącej prze-
mowy, ani uroczystego odwoływania się do męstwa i ho-
noru żołnierzy, jeno żywy przykład, jeno bohaterska
ofiara, która zawsze i wszędzie jest najwymowniejszym
ze wszystkich zwrotów retorycznych, najbardziej sta-
nowczym ze wszystkich rozkazów! Za Neyem poszli
wszyscy. Zniesiono niebawem pierwszą linię nieprzy-
jacielską. Lecz nim błysnęły po raz wtóry bagnety, po-
sypał się grad bomb i kartaczy. Padła trupem większość
żołnierzy, wszyscy generałowie odnieśli mniej lub więcej
ciężkie rany, okaleczała, nieomal doszczętnie wybita ko-
lumna, zakołysała się i zawróciła.
Ney uznaje wówczas, iż pokusił się o rzecz niewyko-
nalną; cofa się przez wąwóz, jedyną osłonę, jaka mu
jeszcze pozostała, bez nadziei, ale bez lęku formuje po
raz wtóry szczątki swojego korpusu; przeciwstawia dwa
tysiące ludzi osiemdziesięciotysięcznej armii, ogniem
sześciu dział odpowiada na potężny ryk dwustu armat
rosyjskich, odwagą swoją zadaje kłam wyrokom zdra-
dzieckiej i płochej Fortuny!
W tej jednak chwili ona to chyba poraziła bezwładem
Kutuzowa. Żołnierze Neya dziwili się temu rosyjskiemu
Fabiuszowi, co gorliwszy od rzymskiego pierwowzoru
— upierając się przy tym, co nazywał swoją ludzkością i
przezornością, nie chciał zrezygnować ze swoich
pompatycznych cnót, i nie pozwalał sobie, nie śmiał
sięgnąć po zwycięstwo, jak gdyby zaskoczony własną
przewagą. Ponieważ Napoleon poniósł klęskę przez
swoje zuchwalstwo, on uniknął tegoż grzechu, popadając
w drugą ostateczność.
A przecież jedno natarcie, jednego choćby z korpusów
rosyjskich, położyłyby kres wszystkiemu, lecz Rosjanie
bali się decydującego kroku, biernie przywarli do swojej
ziemi, jak gdyby całą ich odwagą było wypełnianie
rozkazów, a całą energią posłuszeństwo.
Długo trwali w niepewności, nie wiedząc, z kim wal-
czą, sądzili bowiem, że Ney uszedł ze Smoleńska pra-
wym brzegiem Dniepru, a mylili się dlatego, że — jak
się często zdarza — mniemali, iż nieprzyjaciel to
uczynił, co by należało.
Jednocześnie z Neyem również rozbita i zdziesiątko-
wana cofała się piechota iliryjska. I tu zaszło zwykłe
zdarzenie: dążąc ku lewemu flankowi pozycji nieprzyja-
cielskiej, tych czterystu ludzi napotkało pięciotysięczny
oddział rosyjski, który powracał z częściowej utarczki ze
zdobycznym sztandarem francuskim i kilkunastu jeń-
cami.
Oba oddziały w jednym szły kierunku, na tej samej
linii. Jedni wracali na swoje pozycje, drudzy gotowali się
do natarcia, lecz choć iskrzyły się wszystkie źrenice, nikt
nie ośmielił się rozpoczynać bitwy. Byli tak blisko siebie,
że wzięci do niewoli Francuzi ze środka szeregów
rosyjskich wyciągali do nich ręce, błagając o natych-
miastową odsiecz; Iliryjczycy zaś radzili im uciekać,
obiecując pomoc i opiekę. Wówczas to Ney zwalił się jak
burza i, sam spychany w głąb wąwozu, wszystkich za-
garnął i pociągnął za sobą.
Kutuzow wszelako, bardziej ufając swoim działom niż
wojsku, z daleka jedynie usiłował zwyciężyć. Baterie
rosyjskie morderczym zionęły ogniem, na teren zajmo-
wany przez Francuzów sypało się tyle kul i wszelkiego
rodzaju pocisków, że ten sam kartacz, który szerzył
spustoszenie w pierwszym szeregu, ranił i zabijał na ty-
łach oddziału kobiety, uchodzące wraz z wojskiem.
Ścieśniając co chwila przetrzebione, rozluźnione szere-
gi, zdziwieni gwałtownością strzałów nieprzyjacielskich,
żołnierze Neya spoglądali na swego wodza. Gotowi byli
na śmierć, a jednak do tych prostych serc kołatała
nieokreślona, w słowa nie ujęta nadzieja. Kołatała zaś
dlatego, że — jak wyraził się jeden z oficerów — mimo
niebezpieczeństwa, mimo całej beznadziejności położe-
nia, dusza tego wodza nie utraciła hartu ani spokoju.
Utkwił w dal bystry, skupiony wzrok i w milczeniu
obserwował wojska nieprzyjacielskie, które w obawie
podobnego podstępu, do jakiego uciekł się był książę
Eugeniusz, nauczone doświadczeniem, zamykały w zna-
cznej odległości wszystkie drogi i przejścia.
Skończył się tymczasem krótki dzień zimowy, wie-
czorny mrok pokrywać jął wszystko. W tym jedynie
sprzyjała nam zima. Umilkły strzały, cisza zaległa pole
bitwy. Wówczas Ney wydał rozkaz cofania się z powro-
tem do Smoleńska. Zdumieli się wszyscy, nikt własnym
nie chciał wierzyć uszom. Nawet przyboczny adiutant
marszałka, oniemiały ze zdumienia, zdawał się nie ro-
zumieć rozkazu. Lecz marszałek rozkaz powtórzył tak
stanowczym, tak spokojnym głosem, że zrozumieli
wszyscy, iż powziął już nieodwołalne postanowienie, że
znalazł środek zaradczy, że dzięki niezachwianej ufności
we własne siły, ufności, która innym dodawała sił i otu-
chy, zdołał ogarnąć i opanować groźną, prawie że bezna-
dziejną sytuację. Bez wahania usłuchali też wszyscy
i, odwróciwszy się tyłem do Wielkiej Armii, do Napole-
ona i Francji, ruszyli z powrotem ku śnieżnym równinom
Rosji. Godzinę trwał ten wsteczny marsz. A gdy dotarli
wreszcie do pobojowiska, na którym czerniały żałobne
szczątki wojsk wicekróla, kolumna stanęła, a marszałek,
dotąd idący w straży tylnej, wysunął się na czoło.
Wszystkie oczy śledziły pilnie każde jego poruszenie.
Co zamierzał uczynić? Dokąd zwrócić się bez przewod-
nika, w tym obcym, wrogim kraju? On jednak, kierując
się instynktem żołnierza, niedługo wahał się i namyślał.
Pobliski szeroki jar zwrócił natychmiast jego uwagę.
Rozgarnąć kazał śnieg, przerąbać lód, którym skuta była
płynąca na dnie jaru rzeczka, a przyjrzawszy się pilnie
biegowi wody, zawołał: „Że jest to jeden z dopływów
Dniepru! że oto najlepszy, najpewniejszy przewodnik; że
trzeba pójść za nim; że doprowadzi nas niechybnie do
Dniepru, przez który przeprawimy się! że wtedy korpus
będzie ocalony!". Niezwłocznie też wyruszył w tym
kierunku.
Wszelako w niewielkiej odległości od traktu raz jeszcze
zatrzymał się w nędznej, nie znanej nikomu wiosce.
Zdaje się, że była to wieś Fomina albo Dunikowo. Pra-
gnąc wyprowadzić w pole idących za nim kozaków, roz-
palić tam kazał liczne ognie, jak gdyby w przewidywaniu
noclegu. Fortel udał się niespodziewanie. Kozacy
uwiadomili snadź Kutuzowa o miejscowości, w której
marszałek francuski złożyć miał nazajutrz broń, bo nie-
bawem daleki, głuchy huk wstrząsnął powietrzem.
„Czyżby to był Davout?" — zawołał Ney nasłuchując.
Lecz strzelano w równych odstępach: były to salwy.
Zrozumiawszy wówczas, że to Rosjanie święcą w ten
sposób spodziewane tryumfy, z przekleństwem i groźbą
na ustach w dalszą puścił się drogę.
Wysłani na zwiady Polacy Neya przetrząsali równo-
cześnie całą okolicę. Kulawy, stary chłop, był jedynym
mieszkańcem, jakiego ku swej radości spotkali. Ten
objaśnił ich, że Dniepr znajduje się w odległości jednej
mili, lecz że nie jest zamarznięty i że nigdzie w pobliżu
nie ma brodu. „Znajdzie się bród!" — oświadczył mar-
szałek, po czym, gdy jeden z oficerów napomykać jął o
poczynającej się odwilży, dodał: „Wbrew wszystkiemu
musimy przejść i przejdziemy, bo nie ma innego ra-
tunku!".
Wreszcie około ósmej wieczorem, opodal cichej, uśpio-
nej już wioski na skraju wąwozu, według wszelkiego
prawdopodobieństwa między Syrokoreniem a Gusino-
wem, idący przodem kulawy przewodnik zatrzymał się i
wskazał na rzekę. Ścięta mrozem, najeżona zwałami kry,
rzeka połyskiwała z daleka szklistą, lodową powłoką.
Lecz lód cienki był i kruchy, a powyżej i poniżej szu-
miała woda.
Radość okazała się niewczesną, niepokój ogarnął
wszystkich. Wszak zdradzieckimi mogły być szkliste
okowy uśpionej, wrogiej toni! Z narażeniem życia, poty-
kając się i zapadając co chwila, jeden z oficerów dotarł
do przeciwległego brzegu. Powróciwszy oświadczył, że
przejdą może ludzie i część koni, lecz że trzeba będzie
pozostawić działa i bagaże, bo chwiejny, topniejący lód
nie wytrzyma większego ciężaru. Naglił przy tym do
pośpiechu.
Lecz w ciągu tego forsownego, ponurego marszu w
ciemności, mimo największych wysiłków kolumna, zło-
żona z garstki zdrowych i z wielu chorych i rannych, z
kobiet i dzieci, po trochu rozluźniła się i rozpierzchła,
pozostawiając za sobą coraz więcej tych, którzy nie
mogli nadążyć i ginęli niebawem w nocnej pomroce. Nad
rzeką dopiero spostrzegł marszałek owe braki. Mógł
wprawdzie zaraz przeprawić się i, bezpieczny już, oca-
lony, czekać na przeciwległym brzegu. Lecz samolub-
stwo takie obce było szlachetnej duszy Neya. Ze wzgardą
też i gniewem odrzucił uczynioną mu w tym względzie
propozycję. Wyznaczył trzygodzinną zwłokę i, jak gdyby
nieświadomy tego, iż każda niemal minuta zwiększała
niebezpieczeństwo, szczelnie zawinięty w obszerny
płaszcz wojskowy, przespał twardym snem te trzy
śmiertelnie długie godziny. Bo w tym zdrowym, silnym
żołnierzu zdrowa mieszkała dusza, kryła się niespożyta
moc wielkich ludzi, wielkich bohaterów!
Nareszcie, około północy, rozpoczęła się przeprawa.
Wkrótce jednak ci, którzy pierwsi oddalili się od brzegu,
jęli wołać, że lód ugina się i zapada pod nogami, że woda
sięga już po kolana. Straszliwy huk pękającej powłoki
lodowej zagłuszył niebawem wrzawę i okrzyki.
Przerażenie obezwładniło wszystkich.
W myśl wyraźnych rozkazów Neya ludzie przechodzili
teraz po jednemu; szli ostrożnie, kierując się instynktem
raczej aniżeli wzrokiem, omijając ostre krawędzie popę-
kanej kry, dziury i rozpadliny. Coraz bowiem ponad
bezdenną, szumiącą topielą trzeba było przeskakiwać
szerokie, rozwarte szczeliny, z których chłodna wyzie-
rała śmierć. I nikt nie mógł wahać się ani ociągać, bo
idący za nim naglili do pośpiechu.
A gdy przeszli wreszcie wszyscy, gdy skostniałe, prze-
mokłe szeregi dotarły do przeciwległego, zbawczego
brzegu, w jedynym miejscu, gdzie lód twardy był jeszcze
i gruby, na znacznej wysokości wznosiło się ströme, od
gołoledzi lśniące urwisko. Trzeba było dobyć resztek sił i
tchu, ażeby pokonać tę nową, a nieoczekiwaną prze-
szkodę. Zginęło wówczas wielu ludzi: kto nie roztrzaskał
głowy o lód, szedł na dno, rybom na pożarcie. Zdawało
się, że ta rzeka i ten brzeg dzielą ogólną ku nam
nienawiść, że pod przymusem tylko, zaskoczone znie-
nacka, zgodziły się nie udaremniać całkowicie naszego
ocalenia.
Lecz co najstraszliwsze było, co dotąd jeszcze grozą
przejmuje wszystkie serca, to przerażenie i rozpacz ko-
biet i chorych, to łzy setek nędzarzy, zmuszonych po-
zostawić resztki skromnego mienia, zapasy żywności i
odzieży, wszelkie, jednym słowem, środki utrzymania,
które miały zapewnić im przyszłość. Drżące, wychudłe
postacie przetrząsały zawartość wozów, dzieliły, przebie-
rały, dzieliły znów i odchodziły wreszcie, aby paść po-
tem z wycieńczenia i bólu, na oblodzonym brzegu. Po-
nad szumiącą głębiną przelewał się rozgwar zmieszanych
głosów, trzask pękających lodów, krzyki tonących, jęki i
łkania rannych, których obawiano się zabierać ze
względu na kruchość lodu, a którzy z wozów wyciągali
ku towarzyszom błagalne dłonie, litości wzywając i ra-
tunku.
Pragnąc wówczas ocalić bodaj kilkudziesięciu rannych,
marszałek wjechać kazał na lód kilku mniej nałado-
wanym wozom; lecz na środku rzeki ze złowieszczym
trzaskiem rozwarła się lodowa powłoka. Stojący na prze-
ciwległym brzegu usłyszeli najpierw długi przeraźliwy
krzyk, potem przerywane, coraz słabsze jęki, wreszcie
nic nie było słychać prócz szumu i bulgotania rzecznych
odmętów: znikło wszystko!
Przerażonym wzrokiem spoglądał Ney ku otchłani, gdy
wtem wśród nocnych mroków coś poruszyło się z
jękiem. Był to oficer, niejaki Briqueville, któremu ciężka
rana w pachwinie nie dozwalała utrzymać się
na nogach. Odłam lodu wypłynął razem z nim na po-
wierzchnię. Niebawem ujrzano go wyraźnie, wlokącego
się na czworakach poprzez lodowe zwały, dziury i
szczeliny. Sam marszałek dopomógł mu wydostać się na
brzeg.
W ciągu tej straszliwej doby wyginęło cztery tysiące
maruderów i trzy tysiące żołnierzy, utracono nadto działa
i wszystkie bagaże. Pozostało Neyowi niespełna trzy
tysiące karnego żołnierza i drugie tyle maruderów. Nad
ranem dopiero dywizja czy też raczej szczątki dywizji
uszykowały się i ruszyły. Pokonana, ujarzmiona rzeka
była im odtąd opiekunką i przewodniczką.
Maszerowano ociężale, w niewiadomym kierunku, nie-
znaną, pustą okolicą, gdy wtem — przewróciwszy się,
jeden z żołnierzy rozpoznał ślady szerokiej, ubitej drogi;
równocześnie zaś ci, którzy szli na przedzie, zbadawszy
drogę wzrokiem i dotykając jej rękoma z trwogą poczęli
wołać: ,,że widzą zupełnie świeże ślady licznych kół
armatnich i końskich kopyt!". Umknęli tedy przed jedną
armią nieprzyjacielską po to tylko, aby zetknąć się
niezwłocznie z drugą! Znów więc trzeba będzie chwytać
za broń i łba nadstawiać! Znów broczyć krwią! Lecz Ney
zdawał się nie słyszeć szemrania i ruszył natychmiast,
pilnie obserwując okolicę.
Ślady wiodły do wsi Gusinowa, ludnej i bogatej, którą
zajęto znienacka. W zamożnych, dobrze ogrzanych
chatach nasi znaleźli to wszystko, czego nie dostawało im
od dawna: strawę, spoczynek i jeśli nie życzliwą, to
przynajmniej bierną ludność. Znaleźli również około stu
kozaków, którzy obudzili się jeńcami. Prowadzone wśród
nich śledztwo oraz nieodzowna potrzeba wypoczynku
nieco dłużej zatrzymały tu Neya.
Około dziesiątej korpus dotarł do dwóch, blisko siebie
położonych, nie znanych nikomu wiosek. Wypoczywano,
gdy wtem zaroiły się okoliczne lasy i, podczas kiedy nasi
tłumnie ściągali do tej wioski, która bliższą była Dniepru,
tysiące kozaków wyłoniło się z leśnej gęstwiny. Gdzie
okiem sięgnąć, wszędzie połyskiwały stalowe ostrza pik i
mosiężne gardziele lekkich polowych baterii.
Był to Płatow i wszystkie jego pułki, posuwające się
brzegiem Dniepru. Mogli byli nie zwlekając puścić wio-
skę z dymem i rozbić doszczętnie bohaterską garstkę
równie walecznych, jak osłabłych i znużonych żołnierzy
Neya. Tymczasem, z niewiadomych przyczyn, przez trzy
godziny stali bezczynnie, nie starając się nawet przeko-
nać o siłach nieprzyjaciela. Opowiadali później, że nie
wydano im odpowiednich rozkazów, że w owej chwili
naczelny ich wódz znajdował się na tyłach armii, w dość
znacznej odległości, a oni sami nie śmieli o niczym
decydować.
Powstrzymało ich śmiałe zachowanie się Neya. Wraz z
kilku żołnierzami marszałek osobiście stanął na straży,
zaleciwszy uprzednio swoim ludziom spokojny wypo-
czynek. O zmierzchu dopiero wyszły rozkazy, szeptem
powtarzane przez oficerów, i cały oddział, cichy i mil-
czący, na kształt upiornego hufca, w zwartą uformowany
kolumnę wyruszył z wioski. Równocześnie jednak
zagrały wszystkie działa nieprzyjacielskie, zakołysały się
wszystkie szwadrony.
Przerażony hukiem, blisko czterotysięczny tłum bez-
bronnych maruderów w popłochu począł biegać tu i tam,
odpychany przez pierwsze szeregi nasze, które usiłował
rozerwać. Ney zdołał utrzymać ich między sobą a nie-
przyjacielem pod morderczym ogniem dział rosyjskich.
Tym. sposobem ci najtchórzliwsi, najbardziej zniechęceni
strzegli i bronili najwaleczniejszych.
Osłaniany z prawego flanku przez nieszczęsnych ma-
ruderów, marszałek dotarł do Dniepru, który krył teraz
jego lewy flank, i maszerując pomiędzy rzeką a tym
żywym wałem, korzystając skwapliwie z każdej, naj-
lżejszej nawet nierówności terenu, przemykał się od lasu
do lasu, od wzgórza do wzgórza. Często jednak zmu-
szony był oddalać się od rzeki. Wówczas Płatów otaczał
go zewsząd.
W ciągu dwóch dni, na przestrzeni dwudziestu mil,
sześć tysięcy kozaków harcowało nieustannie na obu
flankach szczupłej, do tysiąca pięciuset zbrojnych ludzi
zredukowanej kolumny.
Noc przyniosła pewną ulgę. Zrazu powitano z radością
gęsty, nieprzenikniony mrok. Lecz tym bardziej trzeba
było przestrzegać ładu i karności: ktokolwiek zatrzymał
się bodaj na chwilę, wzruszony ostatnią skargą tych,
którzy padali z ran lub ze znużenia, ten nie mógł już
odnaleźć ani dogonić bratnich szeregów. Przeżyli
niejedną okrutną chwilę męki i rozpaczy. Nieprzyjaciel
zaniechał jednakowoż pościgu.
Nieszczęsna kolumna, spokojniejsza już nieco, prze-
bywała nieledwie po omacku mroczny las, gdy nagle tuż
przed nią błysnął ogień, huknęły armatnie strzały. W naj-
wyższym przerażeniu zmieszały się pierwsze szeregi; wy-
dało się im, że są otoczeni, że wszystko stracone. Żoł-
nierze gęstym padali trupem, a za nimi wszczynał się
popłoch, na wszystko głuchy i obojętny. Widząc, czym to
grozi, Ney biegnie przed front, rzuca doboszom bojowe,
porywające hasło, i tak spokojny, jak gdyby przy-
gotowany był na tę napaść, woła: „Żołnierze, naprzód!
Górą nasza!". Na dźwięk tego głosu nowy duch wstąpił w
żołnierzy: pierzchła trwoga, ponownie uformowały się
szeregi i wszyscy jak jeden mąż skoczyli biegiem na
nieprzyjaciela, który umykał tymczasem co tchu, w leśne
zapadając głusze.
Maszerowali szybkim krokiem, ale około dziesiątej
wieczorem na dnie głębokiego jaru napotkali niewielką,
na poły tylko zamarzniętą rzeczkę. Trzeba było prze-
prawiać się przez nią tak jak przez Dniepr — w poje-
dynkę. Nieodstępni kozacy i tutaj również usiłowali sta-
nąć w poprzek drogi, lecz Ney zmusił ich niebawem do
ucieczki. Godzinę trwała przeprawa, po czym głód i znu-
żenie zatrzymały korpus przez dwie godziny w ludnej i
bogatej wsi.
Od północy aż do następnego ranka, 19 listopada, ma-
szerowano bez przerwy poprzez górzystą, jarami i stru-
mieniami poprzecinaną okolicę. Lecz około dziesiątej
ukazały się ponownie pułki Płatowa. Ney cofnął się czym
prędzej w głąb gęstego, krzakami podszytego lasu, brak
armat uniemożliwiał bowiem walkę na otwartym polu.
Przez cały dzień huczały tedy działa nieprzyjacielskie,
druzgocąc drzewa, zasypując ziemią i mchem ukryte w
gęstwinie biwaki francuskie.
Z nadejściem nocy ozwały się słowa komendy i korpus
wyruszył w kierunku Orszy. W ciągu dnia wysłany został
tamże Przebendowski i pięćdziesięciu jeźdźców z prośbą
o pomoc. Jeśli nieprzyjaciel nie zajął jeszcze miasta,
odsiecz mogła już być niedaleko.
Według oficerów Neya reszta drogi, jakkolwiek ciężka,
jakkolwiek najeżona licznymi przeszkodami, niegodna
już była wzmianki. Natomiast wszyscy jednogłośnie
wynosili pod niebiosa męstwo i zasługi marszałka, a tak
wielkie, tak szczere było powszechne uwielbienie, że w
nikim, nawet w równych mu stopniem wodzach, nie
wzbudzało zazdrości. Dominująca troska
i serdeczny żal za Neyem wypleniły z serc wszelką za-
wiść. Ney wzniósł się zresztą ponad złość i słabostki
ludzkie. A tak dalece przekonany był, iż spełnił jeno
prosty obowiązek, że niemal ze zdziwieniem spoglądał
na ogólny zapał, ze zdziwieniem słuchał radosnych, dłu-
go nie milknących okrzyków! Istotnie, radość ogarnęła
wszystkie serca. A choć każdy z tych wodzów niespożytą
otoczył się chwałą — Eugeniusz 16 listopada, Mortier 17
— wszyscy bez wyjątku proklamowali Neya bohaterem
naszego straszliwego odwrotu.
Pięciodniowy niespełna marsz dzieli Orszę od Smo-
leńska. A jednak na tak nieznacznej przestrzeni, w tak
krótkim przeciągu czasu zdobytą została nieśmiertelna
chwała! Jakąż jest więc istota wielkich czynów, owa nie
ujęta, niewidzialna dla ludzkich oczu siejba, rzucona w
pośpiechu przez jedno ofiarne serce, a wydająca tak
wspaniałe, tak obfite plony, że ni czas, ni żadna przemoc
nie zdoła umniejszyć ani zdeptać tych życiodajnych
kłosów!
Gdy wieść o odnalezieniu się Neya doszła do oddalonej
o dwie mile kwatery cesarskiej, wzruszony i rozradowany
Napoleon zawołał: „Ocalały więc orły moje! Chętnie
byłbym dał z własnej szkatuły trzysta milionów, ażeby
ratować takiego człowieka!".
Po raz trzeci i ostatni armia przeprawiła się tedy przez
Dniepr, rzekę na poły rosyjską, na poły litewską, lecz z
rosyjskich wypływającą źródeł. Bieży ona od wschodu ku
zachodowi aż do Orszy i tu jakby chciała wpłynąć na
ziemie Polski, ale natrafiwszy na wzgórza Litwy, skręca
nagle na południe i odtąd już stanowi naturalną granicę
obu krain.
Dniepr zatrzymał osiemdziesięciotysięczną armię Ku-
tuzowa. Dotychczas była ona raczej biernym świadkiem
aniżeli przyczyną naszej klęski. Niebawem znikła nam z
oczu i los zaoszczędził nam męki patrzenia na radość
nieprzyjaciela.
W tej wojnie, i tak dzieje się zawsze, charakter Kutu-
zowa oddał mu lepsze usługi niż jego talenty wojskowe.
Jak długo trzeba było mamić i zwlekać, jego przebie-
głość, ociężałość i podeszły wiek działały niejako same
przez się, stary wódz stał na wysokości zadania; ale
wszystko zmieniło się z chwilą, gdy należało działać
szybko, ścigać, uprzedzać i atakować.
Wszelako, począwszy od Smoleńska, Płatow przeszedł
był ze swoimi kozakami na prawą stronę traktu, jak
gdyby w celu połączenia się z Wittgensteinem. Około
tych dwóch korpusów skoncentrowała się tedy wojna.
22 listopada, między Orszą a Borysowem, szerokim
gościńcem okolonym dwoma rzędami wyniosłych topoli,
brodząc w głębokich kałużach roztopionego śniegu i lep-
kiego, płynnego błota, szły powoli znużone, zdziesiątko-
wane szczątki Wielkiej Armii. Fatalny stan drogi utrud-
niał i opóźniał pochód. Podczas przeprawy przez kałuże i
strumienie najsłabsi padali i tonęli, a spośród chorych i
rannych ci wszyscy, którzy przed wyjazdem ze
Smoleńska, sądząc, że mrozy towarzyszyć im będą w ca-
łej wędrówce, pozamieniali wozy i bryki na sanie, nie-
chybnie dostawali się teraz w ręce kozaków.
Wśród powszechnej martwoty i zniechęcenia zaszedł
wypadek godzien najświetniejszych czasów starożyt-
ności. Dwaj marynarze gwardii odcięci zostali od swoich
przez oddział Tatarów. Jeden z nich stchórzył i chciał się
poddać; drugi natomiast, nie przestając walczyć, zagroził
mu, że zabije go raczej, a do hańby nie dopuści; i w
rzeczy samej, ujrzawszy towarzysza, jak rzucał broń i
wyciągał ku nieprzyjacielowi bezbronne dłonie, bez
wahania i bez żalu celnym położył go strzałem. Ko-
rzystając następnie ze zdumienia kozaków, nabił po-
nownie karabin i mierząc w najzuchwalszych jął cofać się
od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka tak długo,
póki nie doścignął swojej kolumny.
Wówczas to w pobliżu Borysowa rozeszła się w sze-
regach wieść o utracie Mińska. Nie tylko żołnierze, lecz
nawet oficerowie spoglądali po sobie wylękłym wzro-
kiem: wyobraźnia ich, znużona widokiem tylu okropnych
scen, okropniejszą jeszcze wróżyła nam przyszłość. W
poufnych rozmowach twierdzili niektórzy: „że, zajmując
Moskwę, Napoleon tak samo powiódł swoje wojska ku
niechybnej zgubie, jak niegdyś na stepach i rozłogach
Ukrainy Karol XII, król szwedzki!".
VIII
BEREZYNA
Wilnie snadź nie zdawano sobie należycie
sprawy z istotnego przebiegu walki, bo
podczas gdy na przestrzeni między
Berezyną a Wisłą garnizony nasze, a także
rezerwowe bataliony oraz dywizje
Durutte'a Loisona i Dąbrowskiego, bez
współudziału Austriaków, przywieść mogły pod Mińsk
trzydzieści tysięcy doborowego żołnierza, powierzono
obronę miasta nie znanemu zgoła generałowi i
trzytysięcznej załodze. Wiedziano nadto, że ta szczupła
garść młodocianych żołnierzy, zamiast stanąć za rzeką i
stamtąd dopiero odpowiadać na morderczy ogień
Czyczagowa, rozciągnęła się z tej strony Dniepru, tuż
nad wodą — i w spienionych nurtach znalazła, mogiłę.
Albowiem i tutaj również wielkie pomyłki pociągnęły
za sobą szereg pomniejszych. Wybór gubernatora Mińska
okazał się niefortunnym: był to jeden z tych ludzi, którzy
podejmują się wszystkiego, za wszystko jakoby są
odpowiedzialni, a w rzeczywistości nigdy niczego nie
dokażą. 16 listopada utracił on Mińsk, a wraz z
Mińskiem cztery tysiące siedemset chorych, znaczne
zapasy amunicji oraz dwa miliony porcji żywności. Mi-
nęło zaledwie pięć dni od chwili, gdy żałobna wieść do-
tarła do Dubrowny, a już czyhały na nas stokroć gorsze
nowiny.
Cofnąwszy się do Borysowa, tenże gubernator nie po-
trafił ani zawezwać pomocy Oudinota, oddalonego od
Borysowa o dwa dni marszu, ani też podtrzymać Dą-
browskiego, który nadciągał od Bobrujska i Ihumenia. W
nocy z 20 na 21 Dąbrowski dostał się do mostu rów-
nocześnie niemal z wojskami Czyczagowa. Chociaż słab-
szy liczebnie, zniósł przednie straże nieprzyjacielskie,
most zajął i utrzymał się na nim do wieczora; w końcu
jednak, zasypywany przez baterie rosyjskie gradem po-
cisków, atakowany przez dwakroć liczniejsze pułki, us-
tąpić musiał poza rzekę na moskiewski trakt.
Napoleon nie spodziewał się tego nowego ciosu; sądził,
iż zapobiegły temu w zupełności instrukcje wysłane z
Moskwy w dniu 6 października na ręce marszałka
Victora: „W przewidywaniu gwałtownego natarcia ze
strony Wittgensteina albo też Czyczagowa marszałek
Victor winien trzymać się w pobliżu Połocka i Mińska,
winien zachować kontakt z obozem Schwarzenberga za
pośrednictwem inteligentnego i oddanego sobie oficera;
winien nadto prowadzić stałą korespondencję z Miń-
skiem i zorganizować we wszystkich ważniejszych
punktach tajną służbę wywiadowczą".
Z chwilą jednak gdy Wittgenstein uprzedził Czyczago-
wa, ogólna uwaga skupiła się na tym najbliższym, naj-
groźniejszym niebezpieczeństwie; Napoleon ważnych
swoich instrukcji z 6 października nie ponowił, a Ber-
thier jak gdyby również o nich zapomniał. Zresztą cesarz
nie sądził snadź, że Borysów w tak krytycznym znajduje
się położeniu, skoro wiedząc już o utracie Mińska,
następnego dnia spalić kazał w Orszy wszystkie pontony.
List, pisany przezeń do Victora pod datą 20 listopada,
potwierdza to w zupełności: wyraża supozycję, że Oudi-
not nadciągnie do Borysowa 25, gdy tymczasem już 21
miasto zostało zajęte przez Czyczagowa.
Nazajutrz, 22, w odległości trzygodzinnego marszu od
Borysowa, służbowy oficer przywiózł Napoleonowi tę
groźną wiadomość. Uderzając laską o ziemię, cesarz
zwrócił wówczas ku niebu gniewne spojrzenie i zawołał:
„Czyżby tam — w górze — sądzone nam były same
tylko pomyłki?".
Ściśle spełniając tymczasem rozkazy cesarza, nieświa-
dom klęski, marszałek Oudinot zatrzymał się 21 między
Bobrem a Krupkami, gdy wtem zjawił się około północy
generał Bronikowski z wieścią o porażce własnej, o po-
rażce Dąbrowskiego, o utracie Borysowa i o następującej
z bliska armii rosyjskiej.
22 listopada, po forsownym marszu, Oudinot połączył
się z resztkami korpusu Dąbrowskiego.
23 listopada, w odległości trzech mil od Borysowa,
zetknął się z awangardą rosyjską, którą pod gradem kul
zniósł i zepchnął aż do Berezyny, zabierając jej dzie-
więciuset ludzi i tysiąc pięćset furgonów. Lecz niedobitki
oddziału Lamberta, przeprawiwszy się przez tę rzekę,
zniszczyły most.
Napoleon znajdował się podówczas w Tołoczynie. Ka-
zał opisać sobie położenie Borysowa. Wszystkie jednak
raporty opiewały zgodnie, że w tym miejscu Berezyna
tworzy szeroko rozlane jezioro, najeżone ostrymi zwa-
łami ruchomej kry; że zburzenie mostu, długości tysiąca
ośmiuset stóp, jest niepowetowaną szkodą, wobec której
przeprawa staje się niemożliwą.
Przybył w tejże chwili generał inżynierii z korpusu
księcia Belluno. Zainterpelowany przez cesarza, oświad-
czył, że według niego: „jedynym ratunkiem jest prze-
dostanie się poprzez korpus Wittgensteina". Cesarz od-
powiedział na to: „że obrać chce taki kierunek, który
dozwoliłby mu wyminąć równocześnie wszystkich: Ku-
tuzowa, Wittgensteina i Czyczagowa" — i palcem wska-
zał na mapie Berezynę, poniżej Borysowa: tam bowiem
zamierzał przeprawić się przez rzekę. Zbity z tropu
wzmianką o obecności Czyczagowa na prawym brzegu
Berezyny, cesarz wskazał z kolei drugi punkt, poniżej
pierwszego, wreszcie trzeci jeszcze bliżej Dniepru. Czu-
jąc wówczas, iż zbliża się tym sposobem do dawnych
ziem kozackich, zaniechał mapy i rzekł cichym głosem:
„Ach tak! to Połtawa!... to dzieje Karola XII!".
W rzeczy samej, sprawdziły się wszystkie najsmutniej-
sze nawet przeczucia Napoleona. Podobieństwo losów
Wielkiej Armii i losów nieszczęsnych wojsk walecznego
króla szwedzkiego było tak wielkie i tak silnie oddziałało
na cesarza, że zapadł nagle na zdrowiu bardziej jeszcze
aniżeli pod Małojarosławcem. Z tego, co mówił wówczas
półszeptem, zapamiętano te słowa: „Tak to bywa, gdy
popełnia się same pomyłki".
Były to wszelako jedynie odruchy, osłaniające głąb
duszy cesarza. Prócz pokojowca, który pospieszył mu z
pomocą, nikt nie dostrzegł w Napoleonie żadnej zmiany,
żadnego niepokoju. Uszedł on oczom takich nawet
wiernych sług, jak Duroc, Daru i Berthier. Cesarz tyle
miał mocy i panowania nad sobą, że ukryć zdołał
wszystkie swoje obawy i zwątpienia. Najczęściej bowiem
hart i siła ducha są jeno pancerzem, pod którym kryje się
niemoc i zniechęcenie.
Ów hart ducha zajaśniał w całej pełni kilka godzin
później, podczas poufnej, a niezmiernie charakterystycz-
nej rozmowy. Dobiegała już północ. Napoleon leżał w
łóżku. W tym samym pokoju pod oknem, w mniemaniu,
iż cesarz śpi, Duroc i Daru snuli szeptem najsmutniejsze,
najbardziej ponure myśli, lecz cesarz przysłuchiwał się
tej rozmowie, a gdy obiły mu się o uszy słowa „więzień
stanu", zawołał: „Jak to? czyżby się ośmielili?!".
Zdziwiony, nieledwie przestraszony, Daru odpowiedział
po chwili: „Że w razie ostatecznej klęski należy
spodziewać się wszystkiego, że wspaniałomyślność wro-
ga jest zazwyczaj co najmniej wątpliwa, że wiadomym
jest, iż wszelka polityka szczególnymi chadza drogami i
nie uznaje ani moralności, ani też żadnych innych praw".
„Lecz Francja! — ozwał się cesarz. — Co by powiedziała
na to Francja?" „Ach! co się tyczy Francji — odparł Daru
— można snuć w tym względzie różnorodne, mniej lub
więcej pesymistyczne domysły, nikt jednak spośród nas
nie może przewidzieć, co działoby się wówczas w kraju."
Po czym dodał, że zarówno dla najwybitniejszych
oficerów cesarstwa, jak i dla samego cesarza,
jakąkolwiek bądź drogą — wodą czy powietrzem, skoro
nie można lądem — najbardziej pożądanym byłby powrót
Jego Cesarskiej Mości do Francji, skąd łatwiej ocalić
mógłby armię, aniżeli pozostając tutaj razem z nią".
„Zatem przeszkadzam wam?" — zapytał cesarz z
uśmiechem. „Tak jest, Sire." „Nie chcesz więc być
więźniem stanu?" Daru odpowiedział w tym samym, na
poły żartobliwym tonie: „że wystarczy mu najzupełniej
godność zwykłego jeńca wojennego". Zapanowało chwi-
lowe milczenie. Wreszcie cesarz otrząsnął się z zadumy i
z powagą już zapytał: „Czy zostały spalone wszystkie
raporty moich ministrów?" „Wasza Ces. Mość nie chciała
dotąd pozwolić na to." „Więc spalcie je teraz; trzeba
bowiem przyznać, że znajdujemy się w smutnym poło-
żeniu." Było to jedyne wyznanie wewnętrznych trosk i
niepokojów. Cesarz niebawem zasnął, odkładając do
następnego dnia i troski, i niepokoje.
Ten sam hart ujawniał się w jego rozkazach. Poparł
gorąco projekt Oudinota, który zamierzał rozbić dywizję
Lamberta oraz zająć jakikolwiek punkt nad rzeką, bądź to
powyżej, bądź też poniżej Borysowa. Życzeniem ce-
sarza było, ażeby w dniu 24 listopada punkt ten został już
obrany, a przygotowania rozpoczęte; ażeby marszałek
przysłał nadto do głównej kwatery odpowiednie
wskazówki, chciał bowiem skoordynować swoje działa-
nia z jego posunięciami. Daleki już teraz od wszelkich
planów ucieczki z pośrodka wojsk nieprzyjacielskich,
zastanawia się jedynie nad sposobami rozbicia Czycza-
gowa i odzyskania Mińska.
Prawdą jest również i to, że osiem godzin później, w
drugim liście pisanym do księcia Reggio godzi się przejść
Berezynę pod Wiesiołowem — i, unikając wszelkiego
zetknięcia z admirałem rosyjskim, cofać się wprost do
Wilna, wzdłuż Wilejki.
Owóż rankiem 24 dowiaduje się, że tylko pod Stu-
dzianką możliwa jest przeprawa; że w tym miejscu rzeka
ma trzysta dwadzieścia cztery stopy szerokości, a sześć
stóp głębokości; że na przeciwległym brzegu grunt jest
moczarowaty i bagnisty; że armia zmuszona będzie
przeprawiać się pod morderczym ogniem panującej nad
wybrzeżem, silnie obsadzonej pozycji nieprzyjacielskiej.
Pierzchła więc nadzieja prześliźnięcia się pomiędzy
wojskami Kutuzowa i Wittgensteina; trzeba było przejść
Berezynę w możliwie najgorszych warunkach, pod grozą
Czyczagowa i jego armii.
Począwszy od 23 Napoleon jął gotować się do tej prze-
prawy tak, jak gotują się ludzie do czynów zrodzonych z
rozpaczy. Przede wszystkim przynieść kazał i spalić przy
sobie wszystkie pułkowe sztandary. Z tysiąca ośmiuset
spieszonych kawalerzystów gwardii, z których tylko
tysiąc stu pięćdziesięciu czterech uzbrojonych było w
fuzje i karabiny, uformował dwa sprawne i karne
bataliony.
Ze świetnej niegdyś jazdy pozostało Latour-Maubour-
gowi tylko stu pięćdziesięciu ludzi. Cesarz zgromadził
dookoła siebie wszystkich oficerów kawalerii, którzy nie
postradali jeszcze koni, blisko tysiąc pięciuset ludzi, i
nazwał ten oddział swoim „świętym szwadronem".
Grouchy i Sebastiani objęli dowództwo. W szwadronie
tym generałowie dywizji pełnili swoje funkcje w randze
kapitanów.
Cesarz polecił nadto spalić wszystkie zbywające wozy i
furgony. Oficerowie mieli odtąd prawo do jednego tylko
wozu. We wszystkich korpusach spalona być miała
połowa furgonów, a konie oddane do dyspozycji artylerii
cesarskiej. Oficerowie artylerii obowiązani byli zabrać
raczej wszystkie konie, nie wyłączając prywatnych
zaprzęgów cesarza, aniżeli zostawić armatę albo
jaszczyk.
Przed idącą pośpiesznie armią otwarły się wnet ostępy i
głusze olbrzymich, mrocznych lasów, które ciągną się od
Mińska aż po Berezynę, gdzieniegdzie tylko usiane
miasteczkami i wioskami. W oddali, na prawym flanku
ginącej kolumny naszej, huczały armaty Wittgensteina.
Wittgenstein szedł od północy, a jego śladem szła sroga
zima, która niedawno opuściła nas razem z Kutuzowem.
Odgłos wystrzałów naglił do pośpiechu. Około pięćdzie-
sięciotysięczny tłum mężczyzn, kobiet i dzieci przedzie-
rał się przez leśny gąszcz tak szybko, jak tylko dozwa-
lało mu na to osłabienie i tworząca się ponownie goło-
ledź.
Te forsowne marsze, poczynające się przed świtem, a
trwające do późna, rozproszyły ostatecznie i te pułki,
które zachowały jeszcze jaką taką karność. Mrok długich
nocy zimowych, a za dnia mrok odwiecznego boru za-
snuwały wszystko. Wieczorem zatrzymywano się; rano,
nie czekając na sygnały, przed dniem jeszcze, w dalszą
ruszano drogę; szczątki poszczególnych korpusów roz-
pierzchły się do reszty; armia przekształciła się w bez-
ładny, różnorodny tłum.
Wówczas to, nie opodal Borysowa, pod sklepieniem
prastarych drzew głośne zabrzmiały okrzyki. Był to kor-
pus Victora, którego Wittgenstein, niezbyt zresztą na-
tarczywy, zepchnął aż do drogi, i który oczekiwał tutaj na
cesarza. Ze wszystkich tych zdrowych jeszcze, silnych
piersi wyrwał się namiętny, od dawna już zapomniany
powitalny okrzyk.
Nie tylko żołnierze, lecz nawet oficerowie nieświadomi
byli całego ogromu klęski — ukrywano ją przed nimi.
Toteż przerażenie ogarnęło wszystkich, gdy zamiast
potężnej, wielotysięcznej zwycięskiej kolumny, widmom
podobny ukazał się spoza świty cesarskiej tłum na poły
bosych nędzarzy, odzianych w łachmany, w niewieście
futra, w kawałki kołder lub dywanów, albo też w stare,
od ognia i kul podziurawione płaszcze. Spoglądano z
trwogą na ziemiste wynędzniałe twarze, zmierzwionym
obrosłe włosem; na obwisłe bezbronne dłonie; na
zgarbione plecy, pochylone głowy i milczące, zaciśnięte
usta. Niezwyciężona armia szła oto jak gro-
mada jeńców, dla których już wszelka zagasła na-
dzieja!
Zdumiewał najwięcej widok oficerów, tych wszystkich
generałów i pułkowników samotnych wśród tłumu, za-
jętych wyłącznie sobą, własnymi troskami i własną nę-
dza, idących pospołu z żołnierstwem, które zdawało się
nie dostrzegać ich, któremu nie mieli już nic do powie-
dzenia, po którym niczego już nie oczekiwali. Bo wobec
powszechnej klęski porwały się wszelkie spoidła, znikły
wszelkie społeczne różnice. Ostały się tylko jeden głód,
jedna nędza i jedna bieda.
Żołnierze Oudinota i Victora własnym nie wierzyli
oczom. Oficerowie zaś, zdjęci litością, ze łzami w
oczach zatrzymywali znajomych i przyjaciół, dzielili się
z nimi strawą i odzieniem i pytali, gdzie są ich pułki,
gdzie dywizje i korpusy. A gdy w odpowiedzi zamiast
tysięcy żołnierzy ukazywano im w milczeniu garstkę
oficerów i podoficerów, nie wierząc, szukali jeszcze.
Widok tak niezwykłej klęski wstrząsnął od razu II i IX
korpusem. Udzielił im się nieład, ta najzaraźliwsza ze
wszystkich chorób; ład bowiem wydaje się wysiłkiem
sprzecznym z naturą.
A jednak, chociaż wiadomym było, iż trzeba przejść
rzekę i znowu przedrzeć się przez potężne wojska nie-
przyjacielskie, nikt, nawet chorzy, nawet konający nie
wątpili o zwycięstwie.
Bo ten znikomy cień dawnej, świetnej armii mimo
wszystko był cieniem Wielkiej Armii! Czując się poko-
naną tylko przez wrogie żywioły, przez nieubłaganą
przyrodę, armia krzepiła się obecnością cesarza, tego
samego genialnego wodza, który od tylu lat prowadził ją
promiennym szlakiem sławy. Była to pierwsza nie-
fortunna kampania. Lecz ile odniesiono przedtem zwy-
cięstw, ile narodów podbito! Należało jeno iść za nim.
On jeden poprowadzić mógł żołnierzy, on jeden utrzy-
mać ich i ocalić! Był więc dla armii wciąż jeszcze tym,
czym jest dla serca ludzkiego otucha i nadzieja!
Toteż wśród tysięcy istot, które mogły oskarżać go o
swoją niedolę, czuł się najzupełniej bezpiecznym,
zwracał się do wszystkich z całą naturalnością, pewien
był ogólnej czci i poszanowania, wiedząc, że należy do
nas tak, jak myśmy do niego należeli; wiedząc, że sława
cesarza jest sławą całego narodu, wspólnym mieniem
wszystkich. Każdy byłby raczej targnął się na własne
życie, co w rzeczy samej zdarzało się kilkakrotnie.
Niejeden, konając u stóp cesarza, w przedśmiertnych
zjawach i wizjach nie oskarżał, nie złorzeczył, jeno bła-
gał i rozpaczał. Nie było w nikim nienawiści, tylko ból i
smutek. Bo w istocie, czyż Napoleon nie dzielił ze
wszystkimi nędzy i niebezpieczeństwa? Któż narażał się
bardziej od niego? Kto większe ponosił straty?
Zbliżono się tymczasem do najkrytyczniejszego mo-
mentu. W awangardzie, tuż nad Berezyną, szedł Oudinot
i pięć tysięcy ludzi; na tyłach — Victor i piętnastoty-
sięczny korpus jego, w środku zaś cesarz, a za nim
siedem tysięcy żołnierzy, czterdzieści tysięcy ma-
ruderów i olbrzymi tabor dział, wozów i furgonów,
których większość należała do II i do IX korpusu.
25, gdy blisko już był Berezyny, ogarnęło go jak gdyby
wahanie, jak gdyby nowe skrupuły i wątpliwości.
Zatrzymywał się co chwila na gościńcu, co chwila przy-
stawał, czekając nocy, ażeby ukryć przed nieprzyjacie-
lem przybycie swoje i ułatwić księciu Reggio ewakuację
Borysowa.
Wszedłszy do miasta 23, Oudinot skierował się przede
wszystkim nad rzekę: most długości tysiąca ośmiuset
stóp zerwany był w trzech miejscach, a obecność nie-
przyjaciela uniemożliwiała naprawę. Poniżej miasta, w
odległości dwóch mil, opodal Uchołody, i o milę po-
wyżej Borysowa, pod Stadhofem, istniały wprawdzie
dwa brody, lecz zarówno jeden, jak i drugi niepewne
były i głębokie. W Studziance wreszcie, o dwie mile
powyżej Stadhofu, był trzeci, płytszy i dogodniejszy
bród.
O tym trzecim przejściu dowiedział się marszałek od
szefa brygady Corbineau. Generał bawarski, de Wrede,
zabrał tę brygadę drugiemu korpusowi niedaleko Smo-
lan, a następnie odesłał spod Dokszyc do Borysowa. Lecz
Corbineau zastał już w mieście armię Czyczagowa. Zmu-
szony cofać się w górę Berezyny, poprzez nadbrzeżne,
gęste lasy, nie mogąc nigdzie znaleźć brodu, napotkał w
końcu litewskiego chłopa, którego koń, mokry jeszcze,
otrząsał się z wody. Chłopa tego kazał pochwycić, a
używszy go jako przewodnika, przebył szczęśliwie rzekę
wprost Studzianki. Następnie zaś połączył się z
Oudinotem, wskazując mu tę nową, nie znaną dotąd
drogę ocalenia.
A ponieważ Napoleon zamierzał cofać się wprost na
Wilno, marszałek osądził, że przejście to było najbliższe i
najmniej niebezpieczne. W najgorszym zaś razie, wów-
czas nawet, gdyby piechota i artyleria, zbyt gwałtownie
atakowana przez Kutuzowa i Wittgensteina, nie zdążyły
przeprawić się przez rzekę po mostach, cesarz i nieliczni
jeźdźcy mogliby przepłynąć ją wpław i bezpieczni już,
dotrzeć tam, gdzie wojna jeszcze nie dosięgła, gdzie
cesarski orzeł nabrać mógł sił do nowych, potężnych
lotów.
Toteż marszałek nie wahał się ani chwili. W nocy z 23
na 24 generał artylerii, kompania pontonierów, regiment
piechoty i brygada generała Corbineau zajęły Studziankę.
Rozesłano równocześnie podjazdy w stronę Uchołody i
Stadhofu. W obu miejscowościach brody pilnie były
strzeżone. Wobec znacznej przewagi wojsk nieprzyja-
cielskich należało tedy użyć podstępu. W tym celu
rankiem 24 wysłano do Uchołody trzystu żołnierzy i kil-
kuset maruderów, zaleciwszy im hałaśliwe zbieranie
materiałów potrzebnych do budowy mostu; następnie zaś,
tuż nad brzegiem, ruszyła ostentacyjnie ku Uchołodzie
cała dywizja kirasjerów.
Nie dość tego. Szef sztabu Oudinota, generał Lorencé,
sprowadzić kazał kilku Żydów i usilnie wypytywał ich o
wszelkie szczegóły dotyczące brodu oraz dróg, które
wiodą stamtąd do Mińska. Symulując następnie radość z
powodu pomyślnych jakoby informacji, zatrzymał kilku
tych zdrajców rzekomo w charakterze przewodników,
pozostałych zaś wyprowadzono poza linię naszych for-
pocztów. Pragnąc nadto upewnić się o ich przeniewier-
stwie, kazał im przysiąc, że wyjdą na nasze spotkanie od
strony Berezyny Niżnej i że uwiadomią nas o ruchach
wojsk nieprzyjacielskich.
Podczas gdy usiłowano ściągnąć tym sposobem na
Uchołodę całą uwagę nieprzyjaciela, oddziały wysłane do
Studzianki zajęły się przygotowaniami do przeprawy.
Owóż generał Eblé dotarł do miejsca dopiero 25, o go-
dzinie piątej po południu. Nieliczny oddział jego składał
się z kilku zaledwie kompanii pontonierów, z dwóch
tylko wozów węgla oraz z sześciu furgonów narzędzi i
gwoździ. Z rozkazu generała każdy pontonier zabrał był
ze Smoleńska nieco haków i narzędzi.
Lecz przęsła zbijane już od kilkunastu godzin z belek
i bierwion, których dostarczyły zburzone chaty chłop-
skie, tak słabe były i chwiejne, że pontonierzy poprawiać
musieli wszystko, po raz wtóry wszystko ustawiać.
Nocny mrok uniemożliwił dalszą pracę. Most mógł być
wykończony dopiero nazajutrz, 26, pod mniej lub więcej
morderczym ogniem dział nieprzyjacielskich. Nie było
już wszelako innej drogi.
O zmierzchu Napoleon zajął Borysów, a Oudinot wy-
ruszył z resztkami swego korpusu ku Studziance. Ciemno
było i pochmurno. Pułki szły raźnie, w najgłębszym,
przez nikogo nie przerywanym milczeniu.
O godzinie ósmej wieczór Oudinot i Dąbrowski zajęli
wzgórza wznoszące się w pobliżu brodu, a obsadzone
dotąd przez Eblégo. Eblé zaś stanął tuż nad wodą wraz ze
swoimi pontonierami i furgonem olbrzymich haków,
które przekuć kazał na wszelki wypadek z rozmaitego, tu
i ówdzie pozbieranego żelastwa. Poświęcił wszystko,
żeby zdobyć haki, i one to ocaliły armię.
Pod koniec długiej, niezapomnianej nocy z 25 na 26
wbić kazał pierwsze przęsło w błotniste łożysko rzeki.
Lecz na domiar niedoli nagły przybór wód zatarł wszelki
ślad brodu. Nieszczęśni pontonierzy, po szyję w wodzie,
obijani i kaleczeni co chwila przez płynącą krę, walczyć
musieli jednocześnie z wszystkimi trudnościami budowy,
z zimnem, z wichrem i z wrogim, nieokiełznanym
żywiołem. Toteż najsilniejsi tylko wyszli zwycięsko z tej
straszliwej próby. Kto słabszy był, ten ginął z zimna lub
szedł na dno.
Wszystko zdawało się zwracać przeciw nam — prócz
nieprzyjaciela. Dotkliwy chłód przenikał do kości, je-
dnocześnie mróz nie był na tyle silny, aby ściąć lodem
mętne nurty, aby ująć w okowy błotnisty, rozmokły
grunt. I tym razem zima okazała się groźniejszym dla nas
przeciwnikiem niż Rosja.
Do rana pracowali Francuzi przy blasku ognisk nie-
przyjacielskich, które płonęły jaskrawo na wzgórzach,
okalających przeciwległy brzeg, w promieniu armatnich i
karabinowych strzałów dywizji Czaplica. Ów, nie mając
już żadnych wątpliwości co do naszych intencji,
uprzedził swego zwierzchnika.
Obecność dywizji nieprzyjacielskiej wykluczała wszel-
ką nadzieję wyprowadzenia w pole rosyjskiego admirała.
Spodziewano się usłyszeć lada chwila basowy ryk,
warkot pocisków, spadających na naszych pontonierów,
krzyki i jęki rannych. A i wówczas nawet, gdyby płon-
nymi okazały się obawy nasze w tej mierze, nikt nie
łudził się, że most ukończony zostanie przed wschodem
słońca. Przeciwległy zaś brzeg, niski i moczarowaty, zbyt
dobrze broniony był przez Czaplica, ażeby możliwe było
zajęcie go przebojem.
Toteż wychodząc z Borysowa o godzinie dziesiątej
wieczór, na czele sześciu tysięcy czterystu żołnierzy
gwardii, sądził Napoleon, że czeka go rozpaczliwa, bez-
nadziejna walka. Późną już godziną zatrzymał się w Sta-
rym Borysowie, majątku księcia Radziwiłła, położonym
wpół drogi między Borysowem a Studzianką, z prawej
strony gościńca.
Resztę tej decydującej nocy spędził bezsennie, miotany
niepokojem, troską przybity. Co chwila wychodził na
dwór i nasłuchiwał, w mniemaniu, iż już świta, zwracał
się tam, gdzie miały rozstrzygnąć się wkrótce losy armii.
Kilkakrotnie musiano przekonywać go, że dzień jeszcze
daleko, a niebo zupełnie ciemne.
Przed świtem połączył się z korpusem Oudinota. W
obliczu niebezpieczeństwa powrócił mu zwykły, nie-
wzruszony spokój. Natomiast wszyscy generałowie, naj-
waleczniejsi nawet, tacy jak Rapp, Mortier i Ney, na
widok niezliczonych ognisk nieprzyjacielskich oraz zaj-
mowanej przez nich pozycji wykrzyknęli wraz: „że jeśli
cesarz wyjdzie cało z takich terminów, to znaczy, iż nie
zagasła jeszcze gwiazda napoleońska!". Nawet Murat
osądził, że nadeszła stanowcza chwila i że należy zająć
się przede wszystkim ocaleniem cesarza. Akcji tej podjęli
się Polacy.
Cesarz oczekiwał wschodu słońca w jednym z nad-
brzeżnych domów, na skraju urwiska, którego strzegła
artyleria Oudinota. Dotarłszy tam, Murat oświadczył
szwagrowi: „że, według niego, plan przeprawy w tym
miejscu i w tych warunkach jest niewykonalny, że cesarz
salwować winien osobę swoją, póki jeszcze czas; że o
kilka mil powyżej Studzianki bezpiecznie przejść można
przez Berezynę; że za pięć dni może już być w Wilnie; że
waleczna i wierna jazda polska, której znane są wszelkie
drogi, ofiaruje cesarzowi służby swoje, odpowiadając
krwią własną i życiem za bezpieczeństwo osoby
cesarskiej".
Lecz Napoleon odrzucił ten plan jako hańbiący, jako
nikczemną ucieczkę, dziwiąc się, iż ktokolwiek mógł
przypuścić, że cesarz opuści w niebezpieczeństwie swo-
ich żołnierzy. Nie żywił wszelako do Murata żadnej
urazy, bądź to dlatego, że wielokrotnie miał sposobność
przekonać się o nieporównanej odwadze króla Neapolu,
bądź też raczej dlatego, że w propozycji tej dojrzał jeno
dowód serca i przywiązania, które w oczach każdego
monarchy najcelniejszą stanowią cnotę.
W tejże chwili dzienny brzask oświetlać jął przygasa-
jące ognie nieprzyjacielskie. Żołnierze chwycili za broń,
kanonierzy stanęli przy działach, generałowie przyłożyli
do oczu lunety. Wśród głuchego milczenia, które po-
przedza zawsze wielkie czyny i chwile wielkiego nie-
bezpieczeństwa, wszystkie oczy wpiły się w przeciwległy
brzeg.
Z wieczora jeszcze, gdy pontonierzy zabrali się do
dzieła, każde uderzenie wielkich młotów, odbijając się
głośnym echem o lesiste wzgórza, niewątpliwie zwrócić
musiało na rzekę uwagę nieprzyjaciela. Spodziewano się,
że 26 o świcie tedy ujrzymy wrogie bataliony i liczną
artylerię wprost chwiejnego rusztowania, przy którym
Eblé pracować miał jeszcze osiem godzin. Czaplic
oczekiwał prawdopodobnie dnia po to tylko, ażeby tym
większe szerzyć spustoszenie! Wreszcie rozwidniło się...
Ujrzeliśmy puste wybrzeże, przygasające ogniska, dalej
zaś, na wyżynie, cofającą się baterię, z trzydziestu dział
złożoną. Jeden celny pocisk armatni byłby zdruzgotał
ostatnią deskę ratunku, która połączyć miała niebawem
oba brzegi. Lecz w miarę jak działa nasze stawały na
pozycji, artyleria rosyjska oddalała się coraz bardziej.
Nieco dalej widać było tyły drugiej kolumny, która
maszerowała w stronę Borysowa, nie oglądając się nawet
poza siebie. Bliżej rzeki stał bezpiecznie pułk piechoty i
dwanaście dział, a tuż pod lasem snuli się kozacy. Była to
tylna straż sześciotysięcznej dywizji Czaplica, który
ustępował oto, jak gdyby chcąc ułatwić nam przeprawę.
Francuzi własnym nie wierzyli oczom. Po chwili
dopiero zabrzmiały okrzyki radości, dłonie złożyły się do
oklasku. Rapp i Oudinot wtargnęli do kwatery cesarza,
wołając: „Sire, nieprzyjaciel zwinął obóz i ustępuje z
zajmowanej dotąd pozycji!". „Nie może być!" —
wykrzyknął cesarz. Lecz Ney i Murat potwierdzili
wkrótce powyższą wiadomość. Napoleon wybiegł wów-
czas na dwór, a widząc, jak ostatnie szeregi kolumny
Czaplica pogrążają się i giną w leśnej, dalekiej gęstwi-
nie, w uniesieniu radości, silnym zawołał głosem:
„Zwiodłem admirała!".
Wtem nagle zawróciły ku rzece dwie armaty nie-
przyjacielskie. Huknęły dwa strzały. Natychmiast ka-
nonierzy nasi otrzymali rozkaz rozbicia tych armat kar-
taczami. Jedna salwa dostateczna była, ażeby skłonić
Rosjan do odwrotu. Wkrótce jednak zaprzestano strza-
łów, w obawie, iżby nie ściągnęły na powrót Czaplica.
Most bowiem zaledwie był rozpoczęty. O godzinie ós-
mej wbijano jeszcze pierwsze przęsła.
Lecz cesarz zniecierpliwiony znaczną zwłoką, dłonią
wskazał najwaleczniejszym przeciwległy brzeg. Jacqu-
eminot, przyboczny adiutant księcia Reggio, i Polak, hr.
Przeździecki, pierwsi wskoczyli w spienione nurty i
mimo odłamów kry, której ostre krawędzie kaleczyły
piersi i boki końskie, dopłynęli szczęśliwie do brzegu.
Szef szwadronu, Sourd, oraz pięćdziesięciu szaserów z 7
pułku i pięćdziesięciu woltyżerów, siedzących za
kamratami na końskich zadach, poszło w ślady Jacque-
minota i Przeździeckiego. Sklecone naprędce dwie tra-
twy przewiozły nadto w dwudziestu przejazdach czte-
rystu ludzi.
Usłyszawszy poprzednio jeszcze, iż cesarz zasięgnąć
pragnie języka, Jacqueminot dopadł na przeciwnym
brzegu jednego z żołnierzy Czaplica, wytrącił mu z ręki
broń, chwycił za kark, przerzucił przez siodło, rzekę
ponownie przepłynął i stawił przed oblicze cesarskie
wylękłego jeńca.
Około pierwszej most ukończony został, a przeciwległy
brzeg oczyszczony z grasujących tu i ówdzie kozaków.
Wśród okrzyków: „Niech żyje cesarz!" — pierwsza
przeszła dywizja Legranda oraz część dział. Napoleon
dozorował osobiście przeprawy, zagrzewając żołnierzy
głosem i własnym przykładem.
Gdy dywizja stanęła wreszcie na drugim brzegu, za-
wołał: „Zabłysła tedy znów gwiazda moja!" — albowiem
wierzył w przeznaczenie jak wszyscy zdobywcy, którzy
bardziej aniżeli inni ludzie zawisłymi będąc od Fortuny,
wiedzą dobrze, ile jej zawdzięczają, i którzy tak wysoko
wznieśli się ponad poziom zwykłych śmiertelników, o
tyle bliżej nieba, że przez to samo ulegają bardziej
bezpośrednio jej wpływowi.
Równocześnie, w chłopskim przebraniu przybył z Wil-
na jeden z magnatów litewskich z wieścią o zwycięstwie
odniesionym przez Schwarzenberga nad korpusem Sac-
kena. Głośno proklamował Napoleon to zwycięstwo, do-
dając od siebie: „że Schwarzenberg zwrócił się nie-
zwłocznie w stronę Berezyny i że obecnie, śladami Czy-
czagowa, nadciąga z odsieczą", supozycja, którą zdawał
się potwierdzać najzupełniej nagły odwrót Czaplica.
Wszelako pierwszy ten most, z takim trudem ukoń-
czony, służyć mógł jedynie dla piechoty. Natychmiast też
rozpoczęto budowę drugiego mostu, o sześć stóp powyżej
pierwszego, dla przeprawy artylerii i bagaży. Ukończony
został dopiero o godzinie czwartej po południu.
Tymczasem reszta drugiego korpusu oraz dywizja
Dąbrowskiego dążyły za generałem Legrand i za
księciem Reggio.
Marszałek zająć miał przede wszystkim drogę wiodącą
do Ziembina, a bronioną przez nieliczne oddziały
kozackie; następnie zaś zmusić nieprzyjaciela do cofania
się w stronę Borysowa i trzymać go możliwie najdalej od
Studzianki.
Czaplic posłuszny był admirałowi aż do Stachowa,
wioski leżącej w pobliżu Borysowa. Tam jednak zawrócił
i stawił czoło pierwszym szeregom Oudinota, dowo-
dzonym przez generała Alberta. Zatrzymano się równo-
cześnie: Francuzi, widoczni na trakcie z dość znacznej
odległości, zyskać chcieli na czasie, a generał rosyjski
czekał na rozkazy.
Czyczagow znalazł się w takich warunkach i okolicz-
nościach, gdzie uwaga rozproszona być musi jednocześ-
nie na kilku punktach, gdzie wówczas nawet, gdy po-
wzięta zostanie jakakolwiek decyzja co do jednego z tych
punktów, ogólna chwiejność sytuacji wkrótce przeważa i
decyzję zmienia.
Marsz Czyczagowa z Mińska na Borysów i nie tylko
traktem, lecz również drogami od Antopola, Łohojska i
Ziembina, świadczył wymownie, iż początkowo cała
uwaga generała zwrócona była na Berezynę powyżej
Borysowa. Zabezpieczywszy w ten sposób lewy swój
flank, odczuwał jedynie usterki prawego flanku i na nim
też całkowitą skupił uwagę.
Omyłka, popełniona przez admirała, oparta była na
innych jeszcze podstawach. Instrukcje Kutuzowa czyniły
go odpowiedzialnym za wszystko. Tymczasem Hoertel,
obozujący z dwunastu tysiącami ludzi w pobliżu Bo-
brujska, wbrew przysłanym mu rozkazom nie chciał
opuścić dotychczasowych kwater ani też podążyć śladem
Dąbrowskiego w górą rzeki. Jako główny powód
niesubordynacji podał epizootię, powód niesłychany,
wprost nieprawdopodobny, a jednak prawdziwy, jak
stwierdził to osobiście Czyczagow.
Ostrzeżony przez Wittgensteina, w mniemaniu, iż
obecność tego generała na prawym flanku Wielkiej
Armii, powyżej Berezyny, skłoni raczej Napoleona do
cofnięcia się poniżej miasta, zwrócił szczególniejszą
uwagę na Berezynę Niżną.
Być może, iż jedną z kierujących nim pobudek było
również wspomnienie słynnej niegdyś przeprawy Karola
XII oraz przeprawy Davouta. Idąc w tym kierunku,
Napoleon nie tylko że mógłby uniknąć Wittgensteina,
lecz odzyskać nadto Mińsk i połączyć się z korpusem
Schwarzenberga. Ponieważ zaś Mińsk był ostatnią zdo-
byczą Czyczagowa, a Schwarzenberg pierwszym jego
adwersarzem, przeto admirał liczył się niewątpliwie z
tego rodzaju ewentualnością. Ostateczny, według
wszelkiego prawdopodobieństwa decydujący, wpływ
wywarły zwodnicze demonstracje Oudinota w kierunku
Uchołody oraz raporty Żydów.
25 wieczorem, w tej samej chwili gdy Napoleon po-
stanowił posunąć się w górę Berezyny, z kwatery ad-
mirała całkowicie omamionego, wyszedł rozkaz obsadze-
nia rzeki poniżej Borysowa. Rzec by można, że to cesarz
francuski podyktował rosyjskiemu generałowi tę właśnie
decyzję, chwilę, w której decyzja ta miała być powzięta,
oraz wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły. Obaj
wyruszyli równocześnie z Borysowa: Napoleon do Stu-
dzianki, Czyczagow do Zabaszewicz; nie burząc nawet
dróg ani mostów — z wyjątkiem nielicznego podjazdu,
który pełnić miał służbę rozpoznawczą — admirał ścią-
gnął ku sobie wszystkie wojska, znajdujące się powyżej
Borysowa.
Owóż zaledwie pięć czy sześć mil dzieliło Zabaszewi-
cze od Studzianki. Rankiem 26 Czyczagow wiedział już
zapewne o wszystkim. W niespełna trzy godziny można
było dojść z Borysowa do pierwszych szeregów fran-
cuskich. Piętnaście tysięcy ludzi strzegło w Borysowie
mostu na rzece. Mógł więc cofać się aż do tego punktu,
połączyć się z Czaplicem w Stachowie, tegoż jeszcze
dnia jeśli nie zaatakować, to przygotować się do walki,
nazajutrz zaś, 27, na czele osiemnastu tysięcy ludzi
znieść Oudinota i Dąbrowskiego, razem siedem tysięcy
ludzi, zająć wreszcie naprzeciwko cesarza i Studzianki
pozycję, którą Czaplic opuścił był poprzedniego dnia.
Z rzadka jednak tak wielkie pomyłki tak szybko dają się
naprawić, bądź to dlatego, iż prawie nikt nie chce
przyznać się od razu do winy, bądź też dlatego, że
zazwyczaj traci wówczas zaufanie do samego siebie, a w
rozterce i zwątpieniu w innych szuka oparcia.
W ten sposób na naradach, wyczekiwaniu i przygo-
towaniach zszedł admirałowi dzień 26 i 27 listopada.
Olśniewała go obecność Napoleona i Wielkiej Armii, co
do której stanu żadnych dokładnych nie posiadał in-
formacji. Widział cesarza wszędzie: z prawej strony,
wskutek symulowanej przeprawy pod Uchołodą; wprost
siebie, w Borysowie, dlatego iż istotnie cała armia nasza,
przechodząc kolejno przez to miasto, wypełniała
szczelnie ciasne uliczki; wreszcie z lewej strony, pod
Studzianką, gdzie cesarz znajdował się w rzeczywistości.
27 tak dalece trwał jeszcze w błędzie, że kazał zaata-
kować Borysów oddziałowi jegrów, którzy przeprawili
się przez rzekę, idąc po belkach spalonego mostu, i od-
parci zostali przez dywizję generała Partouneaux.
Tegoż dnia, o tej samej porze, około drugiej po po-
łudniu, na czele sześciotysięcznej gwardii i szczątków
korpusu Neya zredukowanego do sześciuset ludzi, Na-
poleon przeszedł przez Berezynę, osłonił tyły Oudinota i
zabezpieczył dostęp do mostów przed możliwą napaścią
Czyczagowa.
Poprzedzał go i szedł za nim tłum maruderów oraz
znaczna liczba wozów i wszelkiego rodzaju bagaży.
Przeprawiano się aż do wieczora. Równocześnie armia
Victora zajmowała opuszczone przez gwardię wzgórza
Studzianki.
Dotąd wszystko było w porządku. Lecz przechodząc
przez Borysów, Victor pozostawił w mieście generała
Partouneaux, który trzymać miał nieprzyjaciela w na-
leżytej odległości poniżej miasta, wysłać w kierunku
Studzianki licznych maruderów, którzy się tam schronili,
i połączyć się pod wieczór z Victorem. Po raz pierwszy
oglądał tam Partouneaux nędzę i rozprzężenie Wielkiej
Armii. Tak jak Davout w pierwszych dniach odwrotu, i
on ukryć chciał ślady tej nędzy przed oczami
idących za nim kozaków Kutuzowa. Próżne te usiłowania
oraz ciągłe utarczki z wojskami Płatowa na trakcie
orszańskim i z wojskami Czyczagowa na spalonym
moście zatrzymały go w Borysowie aż do wieczora.
Gotował się wreszcie do wymarszu, gdy otrzymał od
cesarza rozkaz przenocowania w mieście. Napoleon są-
dził zapewne, iż tym sposobem skupi na Borysowie
całkowitą uwagę wszystkich trzech generałów rosyjskich
i że Partouneaux, zatrzymując tutaj nieprzyjaciela, ułatwi
armii przeprawę.
Lecz wbrew przewidywaniu cesarza, ominąwszy jazdę
Płatowa, która szła śladami Francuzów wzdłuż traktu,
Wittgenstein zboczył niebawem z gościńca, nieco na
prawo, dotarł tegoż wieczora do wzgórz, które górują nad
Berezyną między Borysowem a Studzianką, zajął drogę
wiodącą z Borysowa i zagarnął wszystko, co wpadło mu
pod rękę. Tłum maruderów, który cofnął się przed
nieprzyjacielem ku dywizji generała Partouneaux,
uwiadomił go, że odcięty został od reszty armii.
Nie wahając się, Partouneaux wydał odpowiednie dy-
spozycje, a choć dywizja jego liczyła niespełna trzy ty-
siące pięciuset żołnierzy, choć rozporządzał trzema tylko
działami, postanowił przedrzeć się przez szeregi nie-
przyjacielskie. Wśród gęstych mroków ciemnej i zimnej
nocy szedł z trudem po śliskiej, wyboistej drodze, za-
pchanej wozami i tłumem pieszych maruderów, bory-
kając się z gwałtowną wichurą. Niebawem na wzgórzach
wznoszących się z prawej strony drogi, a obsadzonych
piechotą nieprzyjacielską, wykwitły smugi ognia i dymu;
huknęły liczne strzały. Mimo to, póki atakowano go z
boku, Partouneaux szedł dalej. Wkrótce jednak czoło jego
kolumny zaatakowane zostało przez zbrojne, dobrze
okryte pułki, których celne pociski ryły w szeregach
naszych krwawe, straszne bruzdy.
Nieszczęsna dywizja znajdowała się wówczas w kotli-
nie; długi korowód pięciuset do sześciuset wozów krę-
pował każde poruszenie; siedem tysięcy wylękłych, obłą-
kanych trwogą maruderów pchało się do szeregów, ła-
miąc szyki, dezorganizując plutony, coraz to pociągając
za sobą mniej odważnych czy też słabszych żołnierzy.
Trzeba było cofnąć się, ażeby sformować ponownie
kolumnę i lepszą zająć pozycję. Lecz podczas wstecz-
nego tego ruchu napotkano kawalerię Płatowa.
Wyginęła już połowa naszych ludzi, a tych, którzy
pozostali jeszcze przy życiu — tysiąc pięciuset żołnierzy
— otaczały zewsząd trzy armie nieprzyjacielskie i nurty
Berezyny.
Przybył wówczas parlamentarz i w imieniu Wittgen-
steina wezwał Francuzów do poddania się. Partouneaux
propozycję odrzucił! Zdecydowany na wszystko, ażeby
tylko ocalić honor armii, pragnąc otworzyć sobie ku
mostom Studzianki trupami usłaną drogę, skrzyknął uz-
brojonych jeszcze maruderów, ścieśnił szeregi. Lecz lu-
dzie ci, niegdyś tak dzielni, upodleni obecnie przez nędzę
i nadmierne trudy, odmówili posłuszeństwa. Rów-
nocześnie szef jego awangardy zawiadomił go, iż palą się
mosty w Studziance. Adiutant generała, niejaki Rochez,
który wieść tę przywiózł, twierdził, że pożar widny jest z
daleka. Partouneaux uwierzył tej fałszywej wiadomości,
gdyż niedola łatwowierna jest i raczej złego aniżeli
dobrego spodziewa się od losu.
W mniemaniu, że opuszczony jest, wydany na pastwę
nieprzyjaciela, wobec ciemnej nocy, niezmiernego tłoku i
konieczności walczenia na trzy strony, co nieustannie
odosabniało szczupłe brygady nasze, generał wydał roz-
kaz, ażeby każda z nich usiłowała przejść niepostrzeżenie
pobok wojsk rosyjskich. Sam zaś na czele jednej z
brygad, zredukowanej do czterystu ludzi, jął piąć się na
strome wzgórze z prawej strony traktu. Sądził, że uda mu
się przedrzeć pod osłoną nocnych mroków przez armię
Wittgensteina, ujść pościgu i połączyć się z Victorem lub
też zapaść w lasy i u źródeł dopiero przebyć Berezynę.
Wszędzie jednak witał go morderczy ogień, setki po-
łyskliwych, z warkotem lecących kul. Więc cofał się
znów i w ciągu kilku godzin, pod lodowatym podmu-
chem wichury błąkał się przez śnieżne pola. Co chwila,
co krok niemal, nie ustająca w pościgu jazda rosyjska
chwytała jego skostniałych, głodem i trudami wyczer-
panych, na wpół martwych żołnierzy.
Nieszczęsny generał walczył jeszcze z przeznaczeniem,
z ludźmi i z własną rozpaczą, gdy nagle ziemia zaczęła
usuwać mu się spod nóg. W rzeczy samej był to kruchy
jeszcze, chwiejny lód, pod którym otwierała się chłodna
topiel rozległego jeziora. Wówczas dopiero Partouneaux
usłuchał wezwania i broń złożył.
Podczas gdy spełniał się los tej garstki walecznych,
pozostałe trzy brygady, coraz ciaśniejszym otaczane
koli-
skiem, traciły stopniowo wszelką możność ruchu. Zagła-
dę swoją odłożyły do następnego dnia, bądź to drogą
mężnego oporu, bądź też drogą układów; nazajutrz jed-
nak podzieliły one smutny los swego generała.
Z całej tej dywizji uszedł cało jeden tylko batalion —
ostatni, który pozostał był w Borysowie. Korzystając z
zamieszania powstałego z racji połączenia się armii
moskiewskiej i mołdawskiej, przedarł się przez szeregi
Płatowa i Czyczagowa. Zdawało się, iż ten właśnie
batalion, odosobniony, odcięty od dywizji, niechybna
czeka zguba: tymczasem dzięki temu jedynie ocalał.
Setki ludzi i wozów uciekały kilkoma drogami ku Stu-
dziance. Porwany przez tłum, zmyliwszy ślady, zosta-
wiając po prawej stronie drogę, którą szła armia, szef
batalionu tego dotarł bocznymi dróżkami aż do Berezy-
ny: po czym, idąc wzdłuż rzeki, pod osłoną nocy, nie-
równości terenu oraz zaciętej walki mniej szczęśliwych
kamratów, zdołał wymknąć się pułkom nieprzyjaciels-
kim. On to przyniósł Victorowi wieść o utracie Partou-
neaux.
Dowiedziawszy się o tym, Napoleon zawołał z roz-
paczą: „Dlaczego w chwili, gdy zdawało się, że wszystko
ocalone cudem nieledwie, odstępstwo to wszystko niwe-
czy i psuje!". Ocena ta niesprawiedliwą była i niesłuszna,
lecz wywołał ją żal, bądź dlatego, że cesarz przewidywał,
iż osłabły i znużony korpus Victora nie będzie mógł
stawić nazajutrz dość wytrwałego oporu; bądź też
dlatego, iż wziął sobie za punkt honoru nie zostawiać w
odwrocie nieprzyjacielowi nic prócz wozów i maru-
derów. W rzeczy samej dywizja ta była pierwszą i ostat-
nią, która złożyła broń!
Epizod ten ośmielił i zachęcił Wittgensteina. Tymcza-
sem dwudniowa próbna akcja, zeznania pewnego jeńca, a
zwłaszcza ponowne zajęcie Borysowa przez Płatowa,
dostatecznie wyjaśniły sytuację Czyczagowowi. Trzy
tedy armie rosyjskie — północna, wschodnia i połud-
niowa — jęły odtąd komunikować się z sobą. Wprawdzie
Wittgenstein i Czyczagow wzajemnie zazdrośni byli o
sławę, tytuły i zaszczyty, lecz bardziej jeszcze nie
cierpieli najeźdźców. Nie przyjaźń zjednoczyła ich, ale
nienawiść. Obaj ci generałowie, rzeką rozdzieleni, gotowi
więc byli zaatakować z dwu stron jednocześnie mosty
pod Studzianką.
Było to 28 listopada. Upłynęło już dwa dni i dwie noce
od chwili, gdy ukończony został pierwszy most. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa Rosjanie przejść mieli
poniewczasie. Lecz nieład panoszył się w łonie Wielkiej
Armii; brakło materiałów do budowy obu mostów. Dwu-
krotnie w ciągu nocy z 26 na 27 przewracał się most
przeznaczony dla wozów i artylerii, a naprawa trwała
siedem godzin; przerwał się wreszcie po raz trzeci, około
godziny 4 po południu. Skądinąd maruderzy, rozproszeni
po lasach i okolicznych wioskach, nie skorzystali z
pierwszej nocy i dopiero 27, o świcie, poczęli nadciągać i
tłoczyć się nad rzeką.
Ścisk wzmógł się wówczas, zwłaszcza gdy ruszyła
gwardia, której chcieli się trzymać. Było to jak gdyby
hasłem: w kilka minut później zwarty, rozkołysany tłum
ludzi wszelkiej broni i wszelkiej narodowości, setki wo-
zów i koni oblegały wejście na most. Ci, którzy szli
pierwsi, popychani przez tych, co cisnęli sią za nimi,
wodę jeno mając przed sobą, ginęli w tłoku, pod nogami
oszalałego z trwogi motłochu, lub też pogrążali się w
rzecznych odmętach między ostrymi zwałami kry. Tłum
huczał i kolebał się, wtórując głuchym pomrukiem
wrzaskom, jękom i przekleństwom.
Na próżno sam cesarz i najprzedniejsi jego oficerowie
usiłowali ocalić tych ludzi, przywracając jaki taki ład.
Tak wielkie było zamieszanie, że gdy około godziny 2 z
kolei cesarz dojść chciał do mostu, przebojem musiano
torować mu drogę. Z litości jedynie oddział grenadierów
gwardii oraz szczątki jazdy pod wodzą Latour--
Maubourga nie uciekły się do przemocy.
Cesarz rozłożył się obozem w wiosce Zaniwki, poło-
żonej wśród lasów, o milę od Studzianki. Równocześnie
Eblé ukończył podział bagażów, którymi brzeg całkowi-
cie był pokryty, i zawiadomił cesarza, iż tak olbrzymi
tabor nie zdoła przejść nawet za sześć dni. Obecny przy
tym Ney zawołał: „że należy zatem spalić je niezwłocz-
nie!". Lecz Berthier, opanowany przez złego ducha, któ-
ry zamieszkuje dwory i pałace monarsze, sprzeciwił się
wnioskowi Neya, twierdząc, iż armia wcale nie jest,
zmuszona do takiej ostateczności. Cesarz przychylił się
do zdania Berthiera, w części dlatego, że było ono po-
chlebniejsze, głównie zaś dlatego, że wozy owe
zawierały ubogie mienie żołnierskie i zapasy żywności
tysięcy ludzi, za których nędzę i niedolę niewątpliwie
czuł się odpowiedzialny.
Noc z 27 na 28 nowe przyniosła zmiany. Mosty opusto-
szały. Olbrzymi tłum maruderów zwrócił się ku Stu-
dziance; w mgnieniu oka rozebrane zostały chaty i za-
budowania; zapłonęły setki ognisk, dookoła których sku-
pili się zmarznięci i wygłodniali ludzie. Ni groźby, ni
rozkazy nie zdołały ruszyć ich z biwaków. Zmarnowali
tak całą długą noc.
Tymczasem Victor na czele sześciu tysięcy ludzi osła-
niał ich jeszcze przed Wittgensteinem. Dopiero o świcie
28, gdy ujrzeli, że marszałek gotuje się do walki, gdy
jednocześnie ryknęły tuż nad nimi działa Wittgensteina, a
na przeciwległym brzegu armaty Czyczagowa, wówczas
zerwali się wszyscy, tłumnie rzucili się w stronę rzeki i
znów oblegać jęli mosty.
Uzasadniona była ich trwoga; dla wielu bowiem ostat-
nia nadeszła godzina. Wittgenstein i Płatów, czyli armia
północna i wschodnia — czterdzieści tysięcy regularnego
żołnierza — atakowali na lewym brzegu rzeki wzgórza,
których bronił sześciotysięczny korpus Victora. Równo-
cześnie z prawej strony Berezyny dwudziestosiedmio-
tysięczna armia południowa pod wodzą Czyczagowa ma-
szerowała od Stachowa na przetrzebienie liczącego za-
ledwie osiem tysięcy ludzi korpusu Neya, Oudinota i Dą-
browskiego, które podtrzymywał „święty szwadron" oraz
stara i młoda gwardia, zredukowana już wówczas do
ośmiu tysięcy bagnetów i dziewięciuset szabel.
Obie armie rosyjskie zamierzały tedy jednocześnie
zająć obydwa mosty i pochwycić tę część wojsk naszych,
która nie zdołała jeszcze cofnąć się poza ziembińskie
bagna i trzęsawiska. Przeszło sześćdziesiąt tysięcy dobrze
uzbrojonych, ciepło odzianych, zdrowych i silnych ludzi
atakowało osiemnaście tysięcy na wpół nagich nędzarzy,
ginących z głodu i zimna, rozdzielonych rzeką,
otoczonych bagnami, krępowanych na każdym kroku
przez ogromny tłum maruderów, chorych i rannych,
przez setki wozów i wszelkiego rodzaju bagaży. Od
dwóch dni tak wielkim był głód, tak powszechną nędza,
że stara gwardia utraciła trzecią część swoich wiarusów,
a młoda gwardia — połowę.
Wraz z utratą dywizji Partouneaux tym głównie tłu-
maczy się zastraszająca redukcja korpusu Victora. A jed-
nak w owym pamiętnym dniu 28 listopada do wieczora
wytrwał marszałek na stanowisku, mimo znacznej prze-
wagi wojsk Wittgensteina. Czyczagow zaś poniósł poraź-
kę: marszałek Ney bowiem, na czele ośmiu tysiçcy
Francuzów, Szwajcarów i Polaków, oparł się jego dwu-
dziestu siedmiu tysiącom.
Baterie admiralskie zasypywały wprawdzie drogę gra-
dem kul i kartaczy, lecz Czyczagow nie śmiał nacierać z
bliska na zdziesiątkowane i krwawe szeregi nasze.
Wszelako wprost prawego skrzydła rosyjskiego cofnęła
się pod przemożnym naporem Legia Nadwiślańska, Ou-
dinot, Dąbrowski i Albert, a niebawem Claparčde i Ko-
sikowski odnieśli mniej lub więcej ciężkie rany.
Niepokój począł ogarniać wszystkich. Przybył wówczas
z odsieczą Ney. Poprzez las, wprost kolumny cesarskiej,
pchnął jazdę Doumerca, rozbił szeregi nieprzyjacielskie,
wziął do niewoli dwa tysiące jeńców, a rozniósłszy resztę
na szablach, przechylił ostatecznie na naszą stronę szalę
zwycięstwa.
Czyczagow, pokonany przez Neya, cofnął się do Sta-
chowa. Ranni byli wszyscy niemal generałowie drugiego
korpusu, albowiem im mniej mieli wojska, tym żywszy
brali udział w walce. Widziano oficerów, jak podejmo-
wali karabiny rannych żołnierzy i stawali na ich miejsca
w szeregach.
Między innymi ugodzony kulą poległ tego dnia młody
de Noailles, adiutant Berthiera, jeden z tych zasłużonych,
a zbyt namiętnych i zapalnych oficerów, którzy szafują
hojnie krwią swoją i życiem, dla których trud jest jedyną
podzięką, a śmierć jedyną zapłatą.
Tymczasem w pośrodku, między jednym polem bitwy a
drugim, bliższy wszelako Victora, Napoleon pozostał
wraz z gwardią w Brylowie dla osłony mostów. Zaata-
kowany przez czterokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela,
w wyjątkowo niebezpiecznej pozycji, Victor dzielny sta-
wiał opór. Prawe skrzydło korpusu, okaleczałe wskutek
utraty dywizji generała Partouneaux, opierało się o rzekę.
Broniła go nadto dość znaczna bateria cesarza, ustawiona
na przeciwległym brzegu. Głęboki jar osłaniał czoło
kolumny, lewy zaś flank, odkryty całkowicie, gubił się
nieledwie wśród rozległego płaskowzgórza powyżej
Studzianki.
28, o godzinie 10 rano, Wittgenstein zaatakował po raz
pierwszy trakt borysowski oraz linię Berezyny, którą
pragnął zdobyć aż po Studziankę. Lecz powstrzymało go
prawe skrzydło francuskie, broniąc dostępu do mostów.
Na próżno rozciągał Wittgenstein pułki swoje, na
próżno usiłował zdobyć wąwóz i znieść czoło kolumny
Victora.
Około południa wykorzystał wreszcie swoją przewagę:
otoczył i spychać począł z zajmowanego stanowiska
lewe skrzydło francuskie. Wszystko byłoby wtedy
stracono, gdyby nie męstwo Fourniera i poświęcenie
Latour-Maubourga. Latour-Maubourg wraz z jazdą swoją
przeprawiał się właśnie przez rzekę; ujrzawszy jednak
niebezpieczeństwo, grożące Victorowi, zawrócił
niezwłocznie, Fournier zaś skoczył z odsieczą na czele
dwóch pułków: heskiego i badeńskiego. Zwycięskie już
prawie skrzydło rosyjskie stanęło jak wryte. Fournier
zaatakował je wówczas, trzykrotnie szarżę ponawiając:
szeregi nieprzyjacielskie spłynęły krwią.
Noc zapadła, zanim czterdzieści tysięcy Rosjan zdołało
nadszarpnąć sześciotysięczny oddział księcia Belluno.
Marszałek utrzymał się na wzgórzach Studżianki, osła-
niając jeszcze mosty przed bagnetami żołnierzy Wittgen-
steina, nie mogąc już natomiast ustrzec ich przed arty-
lerią lewego skrzydła rosyjskiego.
W ciągu całego tego dnia położenie IX korpusu było
tym krytyczniejsze, że wąski i chwiejny most stanowił
jedyną drogę odwrotu, zapchaną nadto setkami wozów
oraz znaczną liczbą maruderów. W miarę jak wzrastała
zaciekłość walki, coraz większa trwoga ogarniała maru-
derów, coraz bardziej wzmagał się nieład, podsycany
nieustannie najpierw widokiem rannych, następnie zaś
rykiem baterii rosyjskich i przeraźliwym łoskotem pęka-
jących tuż nad głowami pocisków.
Popychano się i tłoczono wzajemnie. I ten olbrzymi
tłum, wraz z końmi i wozami, tworzył nad rzeką jak
gdyby potworne, drgające cielsko. Około południa pękać
nad nim jęły z hukiem straszliwe bomby, szrapnele i
kartacze. Rozpacz ogarnęła wszystkich!
Wówczas to, wobec grozy istotnego niebezpieczeństwa,
wyszła na jaw bezdenna podłość lub też wzniosła szla-
chetność serc ludzkich; wówczas to ujrzano czyny ohyd-
ne obok nieskończonej ofiarności. Zależnie od charakteru
i usposobienia — jedni, zdecydowani i wściekli, ostrzem
szabli torowali sobie drogę; inni, bardziej okrutni, a tak
chciwi i skąpi, że bagaże większą przedstawiały dla nich
wartość aniżeli życie towarzyszy niedoli, miażdżyli
nielitościwie pod kołami swoich wozów tych wszystkich,
którzy nie chcieli lub też nie mogli
ustąpić im z drogi. Inni jeszcze, pod wpływem obłędnej
trwogi, rzewnym zanosząc się płaczem, przy wtórze
jęków i błagalnych okrzyków ginęli w odmętach tej
ludzkiej, wzburzonej fali. Niektórzy zaś, zwłaszcza cho-
rzy i ranni, dobrowolnie rezygnowali z życia, a usu-
nąwszy się na bok, spoglądali tępym, osłupiałym wzro-
kiem na te śnieżne pola, które przygarnąć ich miały na
wieczny sen.
Wielu spośród tych, którzy pierwsi rzucili się w ten
zrozpaczony tłum, a nie mogąc przedostać się inaczej,
bokiem próbowali wdrapać się na most, zepchnięto do
wody, nie bacząc, czy są to mężczyźni, czy też kobiety
lub dzieci. Pomiędzy ostrymi zwałami kry widziano tam
matki, które do końca broniły życia swoich dzieci, które
tonąc już, ostatnim przebłyskiem świadomości wznosiły
je ponad wodę w skostniałych, martwiejących ramio-
nach!
Na domiar niedoli, w chwili największego ścisku i za-
mieszania załamał się most przeznaczony dla artylerii.
Na próżno usiłowała cofnąć się idąca przodem kolumna:
nieświadom katastrofy, słysząc jedynie krzyki tych, co
szli z tyłu, tłum zepchnął ją niebawem w głąb mętnej
topieli, dokąd sam z kolei został zepchnięty.
Wszystko rzuciło się wówczas w stronę drugiego
mostu. Nadciągały zewsząd ciężkie furgony, wozy i dzia-
ła. Zjeżdżały pędem ze stromego, wyboistego zbocza,
wzajemnie zaczepiając się i przewracając, miażdżąc i
tratując tych wszystkich, którzy nie zdążyli w czas się
usunąć. Całe szeregi wylękłych, nieprzytomnych ze stra-
chu ludzi potykały się wówczas o te niespodziewane
przeszkody i ginęły niebawem zduszone, zdeptane, pod
nogami napływających nieustannie tłumów!
Fala szła za falą, wciąż, nieprzerwanie. Coraz głośniej
dźwięczały okrzyki bólu i wściekłości! W tym okropnym
tłoku, deptani i tratowani nędzarze wili się pod nogami
kamratów, drapiąc i kąsając. Tamci zaś odpychali ich
bez litości jak wrogów.
Wśród nich żony i matki przyzywały rozpaczy pełnym
głosem mężów swoich i dzieci, od których w jednej
chwili oddzielał ich bezpowrotnie oszalały tłum; lecz na
próżno wyciągały dłonie, błagały, aby dozwolono im
zbliżyć się do tych najdroższych: niebawem uniesione
tym straszliwym prądem — i one również ginęły nie-
postrzeżenie, na zawsze. Ponury świst gwałtownej wi-
chury, ryk armat, trzask walących się drzew, huk pęka-
jących pocisków, złorzeczenia, krzyki i przekleństwa
tłumiły wszystko: obłąkany z trwogi tłum nie słyszał
jęku własnych ofiar!
Najszczęśliwsi dotarli wprawdzie do mostu, lecz
dotarli dlatego jedynie, iż deptali niemiłosiernie po
stosach konających i rannych, nie szczędząc nikogo —
ni kobiet, ni dzieci. A i wówczas nawet, gdy stanęli na
moście, gdzie uważali się już za ocalonych, przewraca-
jący się wóz, załamana lub usunięta deska zatrzymywały
wszystko co chwila.
Na przeciwległym brzegu, opodal mostu, rozległe bag-
nisko, usiane setkami na wpół zatopionych koni i wo-
zów, utrudniało jeszcze i opóźniało pochód. Na tej jedy-
nej desce ratunku, wśród tych najnędzniejszych spośród
nędzarzy, zawrzała wówczas ohydna, potępieńcza walka,
w której najsilniejsi spychali do wody najsłabszych i nie
odwracając nawet głowy, obojętni na prośby, jęki i
przekleństwa towarzyszy swoich lub dowódców, o
własnym tylko myśląc ocaleniu — we wściekłym za-
pamiętaniu torowali sobie drogę.
Skądinąd jednak, ile szlachetnych ofiar, ile przykładów
największego, najszczytniejszego poświęcenia, którego
brak czasu i miejsca nie dozwala mi należycie opisać!
Widziano tam żołnierzy i oficerów, jak zaprzęgali się do
sanek, ażeby tylko wydrzeć tej przeklętej krainie
krwawy jej łup — chorych i rannych towarzyszy broni.
Dalej nieco, poza tłumem, wierni żołnierze stali nieru-
chomo na straży przy konających oficerach, którzy od-
dali się pod ich opiekę; na próżno ranni namawiali
wiarusów do ratowania własnego życia: wierni do końca,
nie ruszali się z miejsca, spokojnie oczekując śmierci lub
niewoli!
Powyżej pierwszego mostu, w chwili gdy młody Lau-
riston wskakiwał do wody, ażeby wykonać jak najprę-
dzej rozkazy cesarza, poszła pod lód wątła brzozowa
łódeczka, w której przeprawiała się matka i dwoje dzieci.
Dostrzegł to artylerzysta, tłoczący się wraz z innymi u
wejścia na most. Zapominając wówczas o sobie,
zeskakuje z mostu, walczy z falą i krą, dobywa ostatka
sił i wyławia w końcu jedną z nieszczęsnych ofiar. Było
to młodsze z owych dwojga dzieci. Z rozpaczliwym łka-
niem biedactwo przyzywało matkę i słyszano, jak pocz-
ciwy kanonier utulał je i pocieszał: „Nie płacz, maleńst-
wo! Nie potom wyciągał cię z wody, ażeby porzucić cię
teraz na brzegu, na obcej ziemi. Będę ci odtąd ojcem i
matką. Nie płacz!".
Noc z 28 na 29 zwiększyła jeszcze ogrom klęski.
Nocny mrok nie zdołał osłonić maruderów przed
armatami rosyjskimi. Na białym tle śniegiem okrytych
brzegów czarna, hucząca, skłębiona masa ludzi, wozów i
koni odcinała się tak wyraźnie, że kanonierzy rosyjscy
celować mogli jak za dnia.
Popłoch wzmógł się, gdy około dziewiątej wieczór
Victor jął cofać się, przebojem torując swoim dywizjom
straszliwą, krwawą drogę wśród tych, których dotychczas
osłaniał. Mimo to jednak, jakkolwiek pozostawiono
jeszcze w Studziance oddziały tylnych straży, tłum —
bądź to dlatego, że skostniały był od zimna, bądź też na
skutek nadmiernej chciwości i zbytniego przywiązania do
bagaży — nie chciał skorzystać z tej ostatniej nocy,
ażeby przeprawić się na przeciwległy brzeg. Na próżno
podpalono wozy i furgony. Rankiem dopiero, poniew-
czasie już, jęli tłoczyć się wszyscy na most. Było wpół do
dziewiątej, gdy ujrzawszy zbliżających się Rosjan —
Eblé most podpalił.
Klęska doszła do zenitu. Na rosyjskim brzegu pozostał
kilkutysięczny tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, znaczna
liczba wozów i trzy działa. Nieszczęśni maruderzy
błąkali się gromadkami nad wodą. Jedni usiłowali prze-
być ją wpław; drudzy sadowili się na płynące z prądem
odłamy kry; inni wreszcie pędzili na oślep, prosto w pło-
mienie palącego się mostu i zapadali w głębinę razem ze
szczątkami zwęglonych na poły desek i belek, straszliwą,
podwójnie okrutną ginąc śmiercią. Niebawem setki
sztywnych zwłok ludzkich spływać jęły na powierzchnię
i wraz z krą otaczać żałobnym wieńcem wszystkie przęs-
ła mostu. Reszta maruderów dostać się miała w ręce
Rosjan. Wittgenstein zajął wzgórza Studzianki w nies-
pełna godzinę po odejściu Eblégo, a jakkolwiek żadnego
nie odniósł zwycięstwa, zebrał wreszcie wszystkie jego
plony.
Wielka Armia, bezładnie stłoczona na litewskim brze-
gu, cofała się tymczasem w kierunku Ziembina. Cała ta
połać kraju składa się z rozległej, lasami porosłej wy-
żyny, którą przecinają liczne, leniwo płynące rzeczki i
strumienie, tworząc w pośrodku olbrzymie bagno. Zdu-
miona, równocześnie radosna i trwożna armia przeszła
przez bagna po trzech kolejno po sobie następujących
mostach, z których każdy liczył blisko tysiąc osiemset
stóp długości.
Wspaniałe te mosty, zbudowane z grubych sosnowych
bierwion, zaczynały się już w odległości kilku wiorst od
rzeki. Ostatnio zajmował je Czaplic. U wejścia na pierw-
szy most powalone drzewa, olbrzymi stos wiórów i chru-
stu zdawały się wskazywać mu, co czynić należało. Lada
iskra byłaby zresztą wystarczająca, ażeby wzniecić pożar.
A wówczas próżnymi byłyby usiłowania nasze, próżną
— przeprawa przez Berezynę. Uwięziona między
bagnami a rzeką, na niewielkiej, zupełnie pustej prze-
strzeni, pozbawiona wszelkiego schronienia i wszelkiej
możności zaopatrywania się w żywność, Wielka Armia
niewątpliwie byłaby zmuszona wraz z cesarzem poddać
się bez walki!
W tym istotnie beznadziejnym położeniu, wobec grozy
całkowitej zagłady, gdy wszystko zwracało się przeciwko
nam, a wychodziło na korzyść Rosjan, dziwna niemoc
ogarnęła wszystkich wodzów rosyjskich. Kutuzow
przybył nad Dniepr, do Kopic, wówczas dopiero, gdy
Napoleon bliski już był Berezyny; Wittgenstein nie po-
trafił znieść tylnych straży francuskich; Czyczagow zo-
stał pobity. Z osiemdziesięciu tysięcy ludzi cesarz ocalić
zdołał sześćdziesiąt tysięcy.
Na czele nielicznej już, zdziesiątkowanej gwardii nie
mającej dachu nad głową, przy ruinach wsi Bryłowa,
strzegł do ostatka tych tragicznych brzegów. W dzień
gwardia chwytała za broń i stawała szeregami w bojo-
wym szyku, w nocy paliła ogniska, tworząc dookoła
cesarza spoisty, bagnetami wart najeżony czworobok:
skuleni na swoich plecakach, ażeby mniej odczuwać głód
i zimno, z łokciami na kolanach, a głową wspartą na
dłoniach — drzemali przy ognisku starzy grenadierzy.
W ciągu tych trzech dni i tych trzech nocy, niezmor-
dowany, wciąż czynny, starając się ogarnąć równocześnie
wszystko i wszędzie być obecnym — Napoleon energią
swoją i rozkazami podtrzymał II korpus, osłonił IX i
przeprawę artylerii i wraz z generałem Eblé wszelkich
dołożył starań, ażeby ocalić jak największą liczbę ludzi,
wozów i armat. Osobiście wyprawił również szczątki
Wielkiej Armii do Ziembina, gdzie wyprzedził go był
książę Eugeniusz.
Zauważono, iż w stosunku do tych marszałków, których
korpusy doszczętnie zostały rozbite, cesarz tak odnosił
się i takie wydawał rozkazy, jak gdyby rozporządzali oni
jeszcze tysiącami sprawnego i karnego żołnierza. Jeden z
nich, z uśmiechem pełnym goryczy, zwrócił na to uwagę
Napoleona i natychmiast wyliczać jął szczegółowo straty
przez się poniesione. Zdecydowany wszelako żadnych
nie przyjmować raportów, z obawy, iżby nie
przekształciły się niebawem w skargi i utyskiwania,
cesarz żywo przerwał mu: „Dlaczego chcesz pan
pozbawić mnie spokoju?". A ponieważ marszałek nie
zaprzestał skarg, zmusił go do milczenia, powtarzając po
raz wtóry: „Pytam pana, w jakim celu chcesz pozbawić
mnie spokoju?". To odezwanie się cesarza w takiej chwili
zdradza tajemnicę owego spokoju, którego żądał
zarówno od siebie, jak od innych.
W ciągu tych niezapomnianych, okropnych dni dzie-
siątki trupów otaczały codziennie mogilnym wieńcem
ognie biwaków. Byli tam ludzie wszelkich narodowości,
wszelkich stopni i stanowisk, starzy i młodzi, ministro-
wie, generałowie, intendenci. Szczególniejszą uwagę
zwracał jeden z ostatnich przedstawicieli magnaterii
ancien régime'u, minionej bezpowrotnie epoki rycerskich
czynów i niefrasobliwego wdzięku. Zawsze wesoły, z
niezmąconą pogodą w bystrych źrenicach, ten sześć-
dziesięcioletni oficer sztabu siadał co rano na pniu zwa-
lonego drzewa i mimo huczących dookoła strzałów ar-
matnich, mimo ryku rozpasanych żywiołów — fryzować
kazał i pudrować mlecznobiałe włosy, pogardliwie
obojętny na wszystko, co mogłoby zagrażać mu osobiś-
cie. Koło niego światlejsi oficerowie uczone prowadzili
rozmowy i jak gdyby niepomni cierpień, spowodowanych
przez mroźny wiatr północny, ci synowie epoki, którą
różne odkrycia zachęcały do naukowego wyjaśniania
wszystkiego, zastanawiali się nad przyczyną stałego
kierunku tych lodowatych podmuchów.
Inni zaś przyglądali się z ciekawością symetrycznej,
sześciokątnej krystalizacji płatków śnieżnych, osiadają-
cych na włosach i odzieniu.
Ciekawe zjawisko kilkakrotnych refleksów tarczy sło-
necznej, odbijającej się w lotnych igiełkach lodowych,
stało się przedmiotem pilnych badań, a jednocześnie roz-
rywką, która dozwalała zapomnieć na chwilę o głodzie i
nędzy.
29, wraz z gwardią i zdezorganizowanym już IX kor-
pusem, opuścił cesarz brzegi Berezyny. Przed nim szli
maruderzy wszelkiej broni i narodowości. Poprzedniego
dnia II i IX korpus oraz dywizja Dąbrowskiego liczyły
jeszcze czternaście tysięcy ludzi; obecnie zaś, z wyjąt-
kiem niespełna sześciu tysięcy, był to bezładny, mil-
czący tłum, w którym zginęły różnice broni, zginęły
dywizje, brygady i pułki.
Noc, głód, zimno, śmierć wielu oficerów, utrata bagaży
pozostałych za rzeką, ciągłe dezercje, straszliwy widok
rannych, których na obu brzegach zostawiono na pastwę
kozaków, a którzy tarzali się z rozpaczy na skrwawio-
nym śniegu — były to niewątpliwie czynniki rozkładu i
dezorganizacji. Niedobitki spod Moskwy wchłonęły w
siebie karne dotychczas szeregi Victora i Oudinota.
Nie była to już armia, jeno sześćdziesięciotysięczny
tłum Francuzów, Niemców i Polaków — jeźdźców, pie-
churów i artylerzystów. Wszyscy szli razem, bez ładu i
składu. Armaty i furgony toczyły się środkiem drogi,
między ludźmi, nie otrzymawszy żadnych innych in-
strukcji prócz rozkazu jak najszybszego posuwania się
naprzód.
Toteż w miarę jak gościniec zwężał się lub rozszerzał,
na dnie mrocznych jarów i wśród rozległych, pustynnych
równin — wzajemnie miażdżono się i tratowano, ażeby
rozpierzchnąć się następnie po okolicy w poszukiwaniu
strawy i jakiegokolwiek schronienia. W ten sposób o
zmierzchu już dotarł Napoleon do Kamienia. Lokowano
się, gdzie kto mógł. Jeńców rosyjskich, wziętych do
niewoli poprzedniego dnia, cesarz zamknąć kazał w
ogromnych szopach, gdzie wyginęli niemal doszczętnie z
głodu i zimna.
30 stanął w Pleszczenicach. Ranny w ostatnim spotka-
niu, książę Reggio cofnął się był tam poprzedniego dnia,
z czterdziestu oficerami i żołnierzami. Sądził, iż w bez-
piecznym już znajduje się schronieniu, gdy wtem znacz-
ny oddział rosyjski, złożony ze stu pięćdziesięciu huza-
rów, czterdziestu kozaków, z dwoma działami, wszedł
do miasteczka pod wodzą generała Łańskoja.
Słaba eskorta Oudinota rozproszona była po mieście.
Skrzyknąwszy siedemnastu wiernych towarzyszy, mar-
szałek zamknął się w drewnianym domu, zdecydowany
bronić się do ostatniego tchu. I strzały tej szczupłej
garstki tak celnymi były, obrona tak waleczna, że zdzi-
wiony nieprzyjaciel opuścił miasteczko, zajął pobliskie
wzgórze i stamtąd dopiero jął ostrzeliwać miniaturową
redutę. Traf zrządził, że i w tej utarczce dzielny mar-
szałek odniósł ranę.
Ukazały się wreszcie idące w awangardzie cesarskiej
dwa bataliony Westfalczyków, którzy, nie mogąc zo-
rientować się na razie, kogo właściwie należy bronić,
dopiero po dłuższym namyśle i nie bez obawy oswobo-
dzili księcia Reggio.
Rankiem 3 grudnia przybył Napoleon do Mołodeczna.
Był to ostatni punkt, w którym Czyczagow mógł go
uprzedzić. Pogoda piękna była, dzień słoneczny, mróz
niewielki. Znaleziono tam obfite zapasy furażu i trochę
żywności. Równocześnie nadciągnęły zewsząd od dawna
już oczekiwane sztafety. Polacy ruszyli natychmiast do
Warszawy przez Olitę, spieszeni jeźdźcy przez Merecz
do Niemna; reszta zaś posuwać się miała traktem, który
wiedzie z Mołodeczna do Wilna.
Nic nie zdradzało dotychczas, żeby Napoleon powziął
był projekt opuszczenia armii, gdy wtem, około południa,
oświadczył znienacka Durocowi i hrabiemu Daru, że
wyjeżdża wkrótce i wraca do Francji.
Daru nie chciał uznać nieodzownej potrzeby tego wy-
jazdu, twierdząc: ,,że niebezpieczeństwo minęło już, a
komunikacja została przywrócona, że każdy krok zbliżać
nas będzie ku posiłkom, nadsyłanym z Paryża i z
Niemiec". Lecz cesarz odparł: „Że obecnie nie czuje się
na tyle silnym, ażeby oddzielać się Prusami od Francji.
Czyż obecność jego istotnie potrzebna jest tam, gdzie
pogrom stał się faktem dokonanym? Dość będzie Euge-
niusza i Murata, ażeby armię poprowadzić — a Neya,
ażeby ją osłonić."
„Że konieczny jest powrót jego do Francji, którą
uspokoić winien i uzbroić; że stamtąd łatwiej mu będzie
utrzymać w ryzach Niemców, następnie zaś zebrać nowe,
liczne wojska i wyruszyć na ratunek resztkom Wielkiej
Armii."
„Zanim jednak cel zostanie osiągnięty, czyż nie jest
bezpieczniej przebyć incognito terytorium mocarstw
sprzymierzonych, przeszło czterysta mil, tak, ażeby po-
dróż ta przeszła niepostrzeżenie, ażeby wieść o klęsce nie
zdołała jeszcze rozejść się po całej Europie, ażeby można
było uprzedzić fatalną nowinę i zapobiec wszel-
kim jej skutkom? Nie ma zatem chwili do stracenia;
wybiła godzina odjazdu."
Wahał się jedynie co do wyboru naczelnego wodza
między Muratem a Eugeniuszem. Oceniał należycie ro-
zum i poświęcenie wicekróla. Lecz Murat świetniejszym
był reprezentantem, a chodziło o to, ażeby zaimponować.
Eugeniusz pozostać miał przy boku króla Neapolu; cha-
rakter jego, wiek oraz niższe, bądź co bądź, stanowisko,
dostateczną było rękojmią subordynacji i poddania się
woli cesarskiej. Wicekról świecić miał przykładem in-
nym marszałkom i generałom.
Pozostać miał nadto przy armii Berthier, nieodstępny
towarzysz cesarza, długoletni szafarz wszelkich łask i
rozkazów cesarskich. Nic więc nie zmieniało się ani w
formach zewnętrznych, ani w organizacji, a wydane w
ten sposób dyspozycje, świadczące, iż cesarz zamierza
powrócić, jednocześnie utrzymać miały w ryzach pychę
niektórych generałów i zaszczepić zbawienną trwogę w
duszy jego najbardziej zagorzałych wrogów.
Takie były pobudki kierujące Napoleonem. Caulain-
court otrzymał niezwłocznie rozkaz przygotowania tego
wyjazdu, jak największą zachowując tajemnicę. Cesarz
wyjechać miał ze Smorgoni w nocy z 5 na 6 grudnia.
Jakkolwiek zgnębiony wyjazdem cesarza, hr. Daru,
któremu pozostawiono nadal ciężkie brzemię trosk ad-
ministracyjnych, milcząc wysłuchał rozkazów; uważał
bowiem, że argumenty przytoczone przez Napoleona
dość ważne są i słuszne, ażeby wykluczyć wszelki pro-
test. Odmówił natomiast posłuszeństwa stary, sterany
Berthier, który od szesnastu lat nigdy nie rozłączał się z
cesarzem i który nie mógł pogodzić się z myślą rozstania.
Wynikło stąd gwałtowne starcie. Oburzony uporem
marszałka, cesarz jął wypominać mu z gniewem wszyst-
kie dobrodziejstwa, którymi obdarzył go w ciągu długich
lat, wszystkie zaszczyty i całą sławę, która była jedynie
odbiciem jego własnej sławy, a którą zużytkować chciał
obecnie dla dobra armii. W końcu dał mu do namysłu
dwadzieścia cztery godziny, po czym, w razie gdyby
marszałek trwał nadal w uporze, wrócić miał do Francji i
zamieszkać w dobrach swoich na wsi, z wyraźnym
zakazem pojawiania się kiedykolwiek w Paryżu lub na
dworze cesarskim. Nazajutrz, 4 grudnia, Berthier
podał się ze smutkiem do dymisji, motywując to po-
deszłym wiekiem i złym stanem zdrowia.
Lecz w tym samym czasie gdy Napoleon począł goto-
wać się do wyjazdu, przyszła znowu śnieżyca i ostry,
trzaskający mróz, jak gdyby zima Północy, nie chcąc
wypuścić zdobyczy, podwoiła swą srogość, aby jego po-
gnębić, a nas wytracić. Przy dwudziestu sześciu stop-
niach mrozu dotarliśmy czwartego dnia do Bienicy.
Cesarz pozostawił w Mołodecznie hrabiego Lobau oraz
kilkuset grenadierów gwardii. W Mołodecznie bowiem
droga, wiodąca od Ziembina, łączy się z traktem mińsko-
-wileńskim. Należało więc strzec tego punktu aż do
nadejścia Victora, który oddać go miał z kolei pod opie-
kę Neya, gdyż wraz z II korpusem, dowodzonym przez
generała Maisona, Ney osłaniał po raz wtóry tyły Wiel-
kiej Armii.
Wieczorem 29 listopada, kiedy Napoleon opuścił
brzegi Berezyny, trzytysięczny oddział żołnierzy II i III
korpusu przebył pod wodzą Neya długie mosty wiodące
przez bagna do Ziembina, pozostawiając za sobą dla
obrony tychże mostów, następnie zaś dla podpalenia ich
— generała Maisona i kilkuset ludzi.
Atak Czyczagowa o tyle spóźniony był, o ile gwałtow-
ny. Rosjanie poszli na bagnety. Mimo to jednak zostali
odparci. Równocześnie Maison ułożyć kazał wzdłuż
mostów kupy wiórów i chrustu, nie zużytkowane przed
kilku dniami przez Czaplica. Gdy wszystko było już
gotowe, gdy nieprzyjaciel cofnął się, a noc zasnuła
mrokiem zarówno mosty, jak i obóz nieprzyjacielski,
Maison jął uchodzić czym prędzej, podpalając chrust i
wióry. Ogień strawił niebawem belki, poręcze i przęsła.
Zostało jeno trochę żużli i popiołu, i grząskie
trzęsawiska, które nie skrzepły jeszcze pod wpływem
mrozu.
Trzęsawiska te powstrzymały Rosjan i zmusiły ich do
odwrotu. Toteż nazajutrz nic nie zakłóciło spokoju Neya
i Maisona. Lecz trzeciego dnia, 1 grudnia, w pobliżu
Pieszczenie ukazała się nagle cała jazda nieprzyjacielska,
a przed nią, nieco na prawo, Doumerc i jego kirasjerzy.
W mgnieniu oka rozbiegły się lotne pułki rosyjskie,
otaczając naszych ze wszystkich stron.
Równocześnie ujrzał Maison, że wioska, przez którą
miał przechodzić, wypełniona jest po brzegi tłumem
maruderów. Na próżno ostrzegał ich przed grożącym im
niebezpieczeństwem. Ślepy i głuchy na wszystko,
zgłodniały tłum nie chciał ruszyć się z miejsca od kotłów
ze strawą, i wówczas dopiero, gdy Maison zepchnięty
został do Leszczenic, gdy pękać jęły z hukiem bomby i
granaty, na widok pierwszych szeregów nieprzyjaciels-
kich nieszczęśni maruderzy rzucili się do ucieczki i za-
pełnili wkrótce główną ulicę miasteczka.
Oddział Maisona znalazł się nagle w pośrodku wylęk-
łego tłumu, który pchał się z takim impetem, że żołnierze
utracili wszelką swobodę ruchów, nie mogąc nawet
własną posługiwać się bronią. Bezsilny wobec obłąka-
nego trwogą motłochu, Maison ścieśnić kazał szeregi i
czekać, póki nie przewali się ta żywa fala. Nadciągnęła
wówczas kawaleria nieprzyjacielska, lecz i ona również
nie zdołała przedrzeć się i z wolna, ciężkimi szablami
torowała sobie drogę.
Ujrzeli wreszcie Rosjanie Maisona i garstkę jego żoł-
nierzy uszykowanych w zwartą, bagnetami połyskującą
kolumnę. Na nieszczęście, uciekając, ogarnęli maruderzy
część naszych ludzi. Kolumna liczyła już tylko niespełna
ośmiuset żołnierzy. Sam jeden wśród rozległej równiny,
wprost licznych pułków nieprzyjacielskich, Maison
stracił od razu wszelką nadzieję ocalenia; usiłował jeno
dotrzeć jakkolwiek do pobliskiego lasu, ażeby drogo
sprzedać tam życie, gdy wtem wysunął się z leśnej
gęstwiny oddział Polaków, składający się z tysiąca
ośmiuset ludzi, a przyprowadzony przez Neya, który na-
potkał go na drodze. Posiłki te powstrzymały Rosjan i
osłoniły nasz odwrót aż do Mołodeczna.
4 grudnia, około godziny czwartej po południu, Ney i
Maison dojrzeli miasteczko, które Napoleon opuścił był
rankiem tego samego dnia. Czaplic szedł tuż za nimi.
Pozostało Neyowi zaledwie sześciuset ludzi. Liczebna
słabość naszych tylnych straży, zapadający zmierzch
oraz widok bliskiego schronienia podnieciły zapał ro-
syjskiego generała. Huknęły strzały. Lecz Ney i Maison,
pewni, iż zginą z głodu i zimna, jeśli dadzą zepchnąć się
na trakt poza miasteczko, postanowili polec raczej.
aniżeli ustąpić.
Stanęli więc u wejścia głównej ulicy, pod osłoną do-
mów, a ponieważ wszystkie konie do armat zaprzężone
dyszały już ostatkiem tchu, przeto wiedząc, iż nie uratują
dział, chcieli wyzyskać je jeszcze, i, ustawiwszy potężną
baterię, morderczy rozpoczęli ogień. Zdziesiątkowana,
krwią zbroczona kolumna Czaplica wkrótce sta-
nęła. Równocześnie jednak Czaplic rozporządzający wię-
kszymi siłami skierował część
swoich ludzi ku innemu
wejściu i już pierwsze szeregi rosyjskie wchodziły do
Mołodeczna, gdy natknęły się niespodziewanie na fran-
cuskie bagnety.
Traf zrządził, że resztki IX korpusu, około czterech
tysięcy ludzi, pod wodzą Victora, zajmowały jeszcze
przedmieścia. Zawrzała bezlitosna, nieubłagana walka:
po kilkakroć wydzierano sobie wzajemnie pierwsze do-
my. Tak dla Rosjan, jak dla Francuzów celem wszystkich
usiłowań było nie tyle zdobycie sławy, ile utrata czy też
zagarnięcie domostw, stanowiących bezpieczne
schronienie przed straszliwym mrozem. Dopiero o go-
dzinie jedenastej wieczór zaniechali Rosjanie dalszej
walki i na wpół już zmarznięci cofnęli się na nocleg do
pobliskich wiosek.
Ney i Maison sądzili, że począwszy od Mołodeczna,
książę Belluno osłaniać będzie z kolei tyły armii. Lecz
nazajutrz, 5 grudnia, ujrzeli, że wbrew przewidywaniu
ich, a w myśl otrzymanych instrukcji, Victor wyszedł już
był z Mołodeczna i że pozostali sami w miasteczku z
sześćdziesięciu ludźmi. Pierzchło bowiem wszystko.
Klimat dokonał dzieła i ci sami żołnierze, którzy mężnie
stawiali czoło wielekroć liczniejszym pułkom nieprzy-
jacielskim, pod wpływem zimna rzucili broń, ażeby zgi-
nąć wkrótce gdzieś pod śnieżną zaspą.
Maison, w którym siła ducha odpowiadała niezwykłym
siłom fizycznym, nie poddał się losowi, lecz nie-
zwłocznie jął cofać się w dalszym ciągu aż do Bienicy,
zbierając po drodze wszelkiego rodzaju maruderów. Kil-
kudziesięciu wiarusów, zbrojnych w karabiny, podtrzy-
mywało do końca honor cesarskiej ariergardy. Lecz
chociaż szczupła, garstka ta dostateczną była, ażeby
zniechęcić wrogów do ponownej walki. Rosjanie bo-
wiem, zmarznięci tak jak i my, zmuszeni rozpraszać się
co wieczór po wioskach i przysiółkach, wychodzili tylko
za dnia i dniem szli za nami, nie ośmielając się wszelako
atakować, gdyż mróz był tak wielki, że najmniejsza
zwłoka groziła śmiercią, wykluczając tym samym
wszelką, zarówno zaczepną, jak odporną akcję.
Zdumiony zachowaniem się Victora, Ney doścignął go
niebawem i począł nakłaniać do zatrzymania się, a gdy
książę Belluno odmówił motywując to cesarskim rozka-
zem, Ney zaproponował mu wówczas, aby jemu odstąpił
dowództwo nad szczątkami IX korpusu. Lecz Victor nie
chciał zgodzić się ani na jedno, ani na drugie. Podobno w
trakcie tej rozmowy książę Moskwy uniósł się szalonym
gniewem, który nie podziałał zresztą zupełnie na
chłodnego i spokojnego Victora. Sprawę rozstrzygnął w
końcu rozkaz cesarza: Victor osłaniać miał odtąd armię, a
Ney powołany został do Smorgoni.
Napoleon przybył do Smorgoni w otoczeniu nędzarzy,
konających z głodu i zimna, ale choć sam uginał się pod
nadmiernym brzemieniem bólu i troski, nie zdradzał
jednak żadnego wzruszenia na widok tych nieszczęsnych
pułków, które również nie burzyły się i nie szemrały.
Wszelki bunt był, co prawda, niemożliwy, bo wspólna
akcja wymaga zawsze pewnej sumy wysiłków, wymaga
jedności i zgody, nie istniejącej tam, gdzie siły wszyst-
kich bez wyjątku pochłania straszliwa walka z głodem,
zimnem i znużeniem, gdzie ogrom klęski rozdrabnia tłum
na tysiące pojedynczych, w sobie zasklepionych istnień.
Widmom podobni, nieszczęśni żołnierze w ponurym szli
milczeniu, zachowując wszelkie fizyczne i umysłowe
zasoby do walki z przyrodą, zaabsorbowani wyłącznie
jedną myślą, jednym cierpieniem. Potrzeby fizyczne
wchłonęły w siebie wszystką moc ducha, ludzie żyli
bezmyślnie prawie, jak gdyby odruchowo, zachowując
dawną karność przez cześć dla pełnych chwały
minionych lat, przez poczucie honoru i miłość sławy,
którą podsycało wspomnienie dwudziestoletniej ery try-
umfów i zwycięstw, która gorzała jeszcze płomieniem w
ludzkich sercach i do bojowych zagrzewała czynów!
Dzięki temu, że oficer bywał zazwyczaj ojcem swoich
żołnierzy, że dzielił razem z nimi niebezpieczeństwa,
tryumfy i cierpienia, zachowała się również w całości
dawna władza dowódców i dawny posłuch wśród pod-
komendnych. Była to zatem jak gdyby liczna, nie-
szczęściem dotknięta rodzina, której głowa, więcej może
aniżeli ktokolwiek inny, godną była pożałowania. Milczał
tedy cesarz, milczała Wielka Armia. Smutek i szlachetna
duma położyły pieczęć na wszystkich ustach; duma
zakazywała skarg, a doświadczenie uczyło, jak dalece
byłyby one bezowocne.
Tymczasem Napoleon wchodził pośpiesznie do osta-
tniej swojej kwatery. Spisano niebawem ostatnie jego
instrukcje i XXIX, a zarazem ostatni biuletyn Wielkiej
Armii. W prywatnych pokojach cesarza przedsięwzięto
następnie stosowne środki ostrożności, ażeby utrzymać
w tajemnicy zarówno sam wyjazd, jak i to wszystko, co
miało go poprzedzić.
Lecz przeczucie nowego nieszczęścia zawisło nad oto-
czeniem cesarza: wszyscy pragnęli iść za nim. Wszyst-
kich ogarnęła namiętna tęsknota za błękitnym niebem
Francji, za ciepłem domowego ogniska, za kilkumie-
sięcznym bodaj wypoczynkiem. Nikt jednak nie ośmielił
się głośno wyjawić swoich pragnień, nikt nie zdradził
miotającego nim niepokoju: honor i poczucie obowiązku
nakazywały milczenie.
Nadeszła wreszcie noc, a wraz z nocą godzina, którą
cesarz wyznaczył był, ażeby oznajmić marszałkom i ge-
nerałom ostateczną swoją decyzję. Wezwani zostali
wszyscy. W miarę jak przychodzili, zabierał ich na po-
ufną rozmowę, i niebawem przekonał wszystkich po
kolei, iż tą tylko drogą będzie można uratować resztę
Wielkiej Armii i zapobiec następstwom klęski.
Ujrzawszy Davouta, powitał go serdecznie, pytając,
dlaczego od dłuższego czasu marszałek jest
niewidzialny, a gdy Davout odparł, że obawiał się
narazić swojemu monarsze, cesarz uśmiechnął się
dobrotliwie i długo rozmawiał z marszałkiem, zwierzając
mu się z dalszych planów i zamiarów, a nawet radził się
go, jaką ma jechać drogą.
Łaskawym był dla wszystkich. Przy stole zaś podczas
kolacji chwalił ich za męstwo, za owe waleczne czyny,
które zdobyły im nieśmiertelną chwałę! O własnej, nie-
oględnej śmiałości powiedział tyle tylko: „Gdybym uro-
dził się na tronie, gdybym był Burbonem, łatwo mógł-
bym uniknąć takich pomyłek!".
Po wieczerzy kazał przeczytać księciu Eugeniuszowi
swój XXIX biuletyn, a oznajmiwszy wszystkim to, co
powierzył poprzednio każdemu z osobna, oświadczył:
„Że tejże nocy wyjeżdża do Paryża razem z Durokiem, z
Caulaincourtem i z hrabią Lobau; że obecność jego w
stolicy zarówno niezbędna jest dla Francji, jak i dla
szczątków nieszczęsnej Wielkiej Armii; że stamtąd tylko
będzie mógł powstrzymać Austrię i Prusy, które nie-
wątpliwie wahać się będą z wypowiedzeniem wojny, gdy
ujrzą go znów na czele narodu francuskiego i nowej
potężnej armii!".
Oświadczył nadto: „że wysyła Neya przodem do Wilna
w celach reorganizacji; że Rapp pomoże mu, a następnie
uda się do Gdańska; że Lauriston pójdzie do Warszawy, a
Narbonne do Berlina; że sprawa nie jest jeszcze cał-
kowicie stracona; że jego pułki zostaną z armią, bo w
Wilnie trzeba będzie chwycić za broń i odeprzeć nie-
przyjaciela; że w Wilnie jest Loison i de Wrede, są po-
siłki, są zapasy żywności i amunicji; że armia rozłożyć
się ma na zimowe leże poza linią Niemna; że sądzi on, iż
Rosjanie nie przekroczą Wisły przed jego powrotem".
W końcu rzekł: „Mianuję naczelnym wodzem króla
Neapolu. Mam nadzieję, że będziecie mu posłuszni, tak
jak i mnie, i że panować będzie wśród was jak najlepsza
zgoda!".
Wybiła dziesiąta. Wówczas cesarz powstał, uścisnął
serdecznie wszystkim dłonie, wszystkich ucałował — i
pojechał.
IX
ARMIA BEZ NAPOLEONA
rzyznaję, o towarzysze broni, że znękany
umysł mój odwracał się od straszliwych
wspomnień tylu okropności! Doszedłszy do
chwili, w której Napoleon opuścił armię,
sądziłem, iż nareszcie spełnione zostało w
zupełności zadanie tej książki. Za-
powiedziałem na wstępie, że będę się starał odtworzyć tę
wielką epokę, w której naród nasz wzniósł się na
najwyższe szczyty sławy, ażeby runąć następnie w prze-
pastna głębinę największej niedoli. Teraz wszelako, gdy
pozostały mi jedynie opisy najokropniejszych cierpień i
nędzy, dlaczego nie miałbym oszczędzić wam przykrości
ich czytania, sobie zaś żałosnych wysiłków pamięci, któ-
ra poruszać będzie li tylko popioły, liczyć tylko klęski,
mogilnym tylko dążyć szlakiem!
Ponieważ jednak było nam sadzone dojść do ostatecz-
nych, niemal że nieprawdopodobnych granic tak w
szczęściu, jak w niedoli, postaram się dotrzymać wiernie
danego wam przyrzeczenia; a skoro historia notuje
skwapliwie ostatnie nawet chwile wielkich mężów, jakim
prawem miałbym przemilczeć to ostatnie przedśmiertne
westchnienie Wielkiej Armii? Wielką była ona we
wszystkim: zarówno w szczęściu, jak w niedoli, zarówno
w dniach zwycięstw i chwały, jak w dniach klęski i
rozpaczy! Świetnością sławy naszej i kirem żałoby
budzić będziemy po wsze czasy cześć i podziw! Jedyna
to, smutna pociecha, jaka nam jeszcze pozostała;
niewątpliwie bowiem łoskot tak wielkiego upadku odez-
wie się echem wśród przyszłych pokoleń, które otoczą
nimbem nieśmiertelności zarówno wielką niedolę, jak
wielką sławę!
Ze smutnym, wymuszonym uśmiechem na ustach Na-
poleon minął szybko tłum oficerów, którzy ustawili się
rzędem u wejścia do kwatery cesarskiej, ażeby raz
jeszcze pożegnać go uroczystym milczeniem, wymow-
niejszym od słów. Cesarz i Caulaincourt wsunęli się w
głąb pojazdu; nieodstępny Rustan oraz Wąsowicz, ka-
pitan gwardii cesarskiej, usiedli na koźle; Duroc i Lobau
mieli jechać za nimi.
Eskortowali cesarza najpierw Polacy, następnie Ne-
apolitańczycy z gwardii królewskiej. Opuszczając Wilno,
oddział ten liczył sześciuset ludzi, a zanim znów tam
wrócił, wyginęli wszyscy niemal żołnierze: zima była
jedynym ich wrogiem. Tejże samej nocy Rosjanie zajęli i
opuścili Oszmianę, miasteczko, przez które przechodzić
miała eskorta. Wyjechawszy o godzinę wcześniej,
Napoleon byłby wpadł w wir walki.
W Miednikach spotkał cesarz księcia Bassano i od razu
oświadczył mu: „Że nie ma już armii; że od kilku dni
rozpierzchły się zupełnie pułki, brygady i dywizje; że
pozostał jeno bezładny, wiecznie zgłodniały tłum; że
można by jeszcze zreorganizować go, rozdając chleb,
obuwie, mundury i broń, lecz że intendentura wojskowa
nic nie zdołała przewidzieć, nie wykonała sumiennie ani
jednego rozkazu!". A gdy Maret uwiadomił go o stanie
olbrzymich magazynów wileńskich, zawołał: „Że spada
mu z serca ciężka troska! że niezwłocznie przesłać należy
Muratowi i Berthierowi rozkaz, w myśl którego mają
zatrzymać się przez tydzień w Wilnie, armię zor-
ganizować i przywrócić jej tyle sił i otuchy, ażeby dalszy
odwrót mniej opłakany był aniżeli dotychczas!".
Reszta podróży Napoleona odbyła się bez żadnych
przeszkód. Minął niepostrzeżenie Wilno i Wyłkowyszki,
gdzie zamienił powóz na sanki; zatrzymał się 10 grudnia
w Warszawie, ażeby zarządzić nowy, dziesięciotysięczny
pobór, udzielić w tym celu Polakom pewnego subsydium
i zapowiedzieć bliski powrót swój na czele trzystu
tysięcy ludzi. Przebył następnie Śląsk, ujrzał po raz wtóry
Drezno i króla saskiego, potem Hanau i Moguncję,
wreszcie Paryż, w którym ukazał się niespodzianie 19
grudnia, w dwa dni po ogłoszeniu XXIX biuletynu.
Od Małojarosławca do Smorgoni ten władca Europy
był li tylko wodzem zdezorganizowanej, konającej armii.
Od Smorgoni po Ren był jeno cudzoziemcem, podróżu-
jącym incognito przez obce, wrogie terytorium. Poza
Renem zaś odzyskał od razu dawną moc, był znów pa-
nem i władcą wszystkich niemal ludów Europy, zdo-
bywcą, przed którym korzyło się wszystko, którego wola
była prawem, a życzenie rozkazem.
Tymczasem w Smorgoniach generałowie aprobowali
najzupełniej wyjazd cesarza i nie tylko że nie tracili
otuchy, lecz owszem, całą pokładali w nim nadzieję.
Należało jeno cofać się w dalszym ciągu, droga zaś wolna
była, a granica rosyjska niedaleko. Niebawem zresztą
otworzyć się miały bramy Wilna i podwoje olbrzymich
składów i magazynów; niebawem osiemnastotysięczny
korpus rezerwowy wzmocnić miał i osłonić armię. Murat
i Berthier, zdani na siebie, sądzili więc, iż zdołają
pokierować odwrotem. Lecz wśród nieładu tego i
rozprzężenia olbrzym tylko mógł podołać zadaniu, a
olbrzym niknął oto w oddali. Murat zbyt mały był, ażeby
zapełnić pozostawioną przezeń pustkę.
Przekonano się wówczas aż nadto dobrze, że nikt nie
jest mocen zastąpić istotnie wielkiego człowieka, bądź to
dlatego, że duma jego podwładnych przed nikim innym
nie chce się ukorzyć i do równie uległego nagiąć
posłuszeństwa, bądź też dlatego, że zajmując się oso-
biście wszystkim, o wszystkim myśląc i wszystko prze-
widując, wychował jeno zręcznych, znakomicie wyszko-
lonych oficerów, a nie urobił samodzielnych wodzów.
Już pierwszej nocy jeden z generałów odmówił po-
słuszeństwa. Marszałek, komenderujący tylną strażą, do-
tarł nieledwie samotrzeć do królewskiej kwatery. Ota-
czała ją młoda i stara gwardia, razem około trzech tysięcy
ludzi. Tyle bowiem pozostało z Wielkiej Armii. Lecz gdy
rozeszła się wieść o odjeździe Napoleona, gdy nie stało
już tego, który przez długie lata osobiście gwardią
kierował i któremu ona z dumą służyła, lekceważąc sobie
nowego wodza, weterani przestali surowej przestrzegać
karności i rozpierzchli się wkrótce tak, jak inne korpusy.
Większość pułkowników, którzy szli dotąd z wytrwa-
łością godną podziwu, strzegąc do końca wraz z kilku
oficerami i żołnierzami pułkowych sztandarów, poczęła
wyzwalać się spod wszelkich rozkazów i na sobie tylko
polegać. Niczym była cudza nędza i cudza niedola: mi-
jano ją, nie odwracając nawet głowy. Każdy o siebie
tylko dbał i siebie jedynie pragnął ocalić.
Wyjazd cesarza oraz nieudolność króla Neapolu nie
były wszelako jedyną przyczyną tego rozproszenia się
szczątków armii; głównym czynnikiem destrukcji była
zima, straszliwy, trzaskający mróz, który pogłębiał grozę
sytuacji, który zdawał się oddalać w nieskończoność
Wilno i jego kwatery.
Aż do Mołodeczna, do 4 grudnia, dnia, w którym
temperatura spadła nagle do 26 stopni, droga, jakkolwiek
ciężka, usiana była znacznie mniejszą liczbą trupów
aniżeli przed Berezyną. Zawdzięczano to męstwu Neya i
Maisona, którzy powstrzymali nieprzyjaciela, znośniej-
szej temperaturze, jakim takim zasobom mniej spusto-
szonej i bogatej okolicy, temu wreszcie, że tylko wy-
jątkowo zdrowi i silni ludzie zdołali ujść śmierci nad
brzegami Berezyny.
W owym bezładnym, różnorodnym tłumie powstał i
utrzymywał się mimo wszystko pewien rodzaj orga-
nizacji. Maruderzy dzielili się na setki drobnych grup,
złożonych z ośmiu do dziesięciu ludzi. Niektóre z tych
gromadek posiadały jeszcze konia, który bądź to dźwigał
skąpe zapasy żywności, bądź też szedł luzem, będąc
przeznaczonym na spożycie. Garść łachmanów, kilka
garnków, worek i kij — oto było całe odzienie i cały
rynsztunek tych nędzarzy, którzy walczyli już tylko z
głodem i chłodem. Poszły w strzępy mundury, porzucona
została broń, zapomniana karność, lecz pozostał dawny
hart, pozostało długoletnie przyzwyczajenie do cierpień i
niebezpieczeństwa i żywy, szybko orientujący się umysł.
Na ostatek, wśród uzbrojonych jeszcze żołnierzy,
urągliwe przezwisko, którym darzyli wszystkich
maruderów, wywierało dotychczas niezaprzeczenie do-
datni wpływ.
Lecz począwszy od Mołodeczna i odjazdu Napoleona,
Z chwilą gdy jęła się srożyć mroźna zima, wszystkim
równie dotkliwie dająca się we znaki, prysła organizacja,
rozpierzchły się owe grupki, które walczyły przeciwko
niedoli. Każdy siebie tylko bronił, siebie strzegł i
ratował. Najlepsze nawet jednostki utraciły wszelką
godność osobistą; zatarły się granice między złem a do-
brem; zagasła w duszach nadzieja, zagasła wiara w ja-
kąkolwiek lepszą przyszłość; nie było już sędziów ani
nawet świadków, były jeno ofiary!
Znikły odtąd wszelkie różnice społeczne, rozluźniły się
więzi przyjaźni i braterstwa broni. Nadmiar cierpienia
upodlał ludzi. Głód straszliwy, nigdy nie nasycony
głód tłumił wszystko co szlachetniejsze, wszystkie le-
psze, wznioślejsze pierwiastki, rozwijając natomiast po-
tężny, brutalny instynkt samozachowawczy, ten jedyny
rozum najdzikszych drapieżników. Posępna, dzika przy-
roda zdawała się przelewać w dusze ludzkie niepoha-
mowaną gwałtowność śnieżnych zawiei i mroźnych wi-
chrów Północy. Z wszelkiej wyzuci litości, silniejsi ob-
dzierali słabszych, rabowali konających, częstokroć nie
czekając nawet, aż ostatnie wydadzą tchnienie. Jeśli padł
gdzie koń, otaczał go zaraz zwarty, rozkołysany tłum na
kształt sfory zgłodniałych psów, ludzie tłoczyli się,
popychali, wyrywając chciwymi dłońmi krwawe kawały
ścierwa, tracąc w tych ohydnych bójkach resztę
człowieczeństwa.
Większość żołnierzy i oficerów zachowała wprawdzie
dość siły ducha, ażeby nie szukać ocalenia kosztem cu-
dzej krzywdy, lecz był to już ostatni wysiłek, ostatni
przebłysk ich cnoty. Komu nogi odmówiły posłuszeń-
stwa, kto dostał się przypadkiem pod koła armatnie, tego
niechybna czekała zguba, bez względu na wiek i rangę.
Próżne były wówczas prośby i jęki, próżne odwoływania
się do uczuć religijnych, do wspólnej ojczyzny i
wspólnych ideałów; nikt nie spojrzał nawet w tę stronę.
Bezlitosny chłód klimatu przeniknął wszystkie serca;
uczucia stężały i zakrzepły tak jak twarze. Wszyscy, z
wyjątkiem kilku oficerów, pogrążeni byli w
rozpamiętywaniu własnych cierpień. Trwoga wykluczyła
litość!
Tedy nie z nadmiernego dobrobytu, jak się podobno
zdarza, lecz z nadmiaru niedoli zrodził się ten straszny
egoizm. Lecz w danym wypadku o tyle mniej zasługiwał
on na potępienie, że był poniekąd wynikiem ko-
nieczności, że źródło jego tkwiło nie w sercu, lecz w śle-
pym odruchu instynktu samozachowawczego, że istotnie
najkrótsza zwłoka decydowała nieraz o życiu lub śmierci!
W tych warunkach, wobec ogromu ogólnej nędzy,
podanie ręki towarzyszowi broni lub konającemu zwierz-
chnikowi było dowodem niezwykłego serca i niezwykłej
dobroci. Najmniejszy objaw litości stawał się czynem
godnym największego uwielbienia.
Byli jednak i tacy — niestety! było ich niewielu —
którzy wytrwali do końca wbrew wszystkim i wszyst-
kiemu, którzy osłaniali i wspierali do ostatniej chwili
słabszych od siebie, chorych i rannych.
6 grudnia, nazajutrz po odjeździe Napoleona, mróz
zwiększył się jeszcze; unosiły się w powietrzu połyskli-
we lodowe igiełki, zmarznięte ptaki padały co chwila.
Głucha cisza zaległa ziemię; zdawało się, że ustał wszel-
ki ruch, wszelkie zamarło życie, że nawet wiatr ujęty
został w straszliwe okowy. Milczeli również i ludzie.
Nikt nie przemówił, nikt nie odezwał się. Tylko oczy
szkliły się łzami rozpaczy.
Byliśmy jako hufiec żałobnych mar w tym państwie
chłodnej śmierci! Posępną ciszę przerywał tylko mono-
tonny odgłos naszych kroków, chrzęst śniegu i słabe jęki
konających. Ustały swary i kłótnie. Umierając, nikt nie
przeklinał już, nikt nie złorzeczył; nieraz nie stało sił
nawet do modlitwy. Większość ginęła bez skargi, bądź to
wskutek osłabienia albo rezygnacji, bądź też dlatego, że
skarżymy się wówczas tylko, gdy otaczają nas bratnie,
współczujące serca.
Poczęli burzyć się najsilniejsi, najbardziej dotąd wy-
trwali żołnierze. Co chwila śnieg usuwał się im spod nóg
lub też świecił z dala szklistą, prawie że niemożliwą do
przebycia powłoką; obca ziemia czyhała na nich co krok;
na dnie wąskich, śniegiem przysypanych jarów i szczelin
czaiła się śmierć; wszystko zwracało się przeciw nam,
jak gdyby współdziałając z klimatem Rosji i ścigającymi
nas pułkami Kutuzowa, Czyczagowa i Wittgensteina.
W rzeczy samej, gdy znużeni, z ostatka sił wyzuci żoł-
nierze zatrzymywali się bodaj na chwilę, zima wyciągała
niezwłocznie lodowatą dłoń po te nowe ofiary. Czując
wówczas, że drętwieją im wszystkie członki, otępiali,
niezdolni wydobyć już głosu ze ściśniętej krtani, na
próżno dźwigali się jeszcze z ziemi, na próżno usiłowali
dotrzymać kroku innym kamratom; krew, ścinająca się
lodem w żyłach jak woda w strumieniu, coraz słabiej
napływała do serca; głowy płonęły gorączką. Ci konający
zataczali się wtedy jak pijani; z oczu zaczerwienionych
od bezsenności i od dymu ognisk obozowych płynęły
naprawdę krwawe łzy, pierś podnosiła się ciężkim
westchnieniem; osłupiały, zamglony już wzrok biegł w
śnieżną dal ku towarzyszom lub w górę, ku niebu;
żegnali tak mękę życia i tę straszną, dziką przyrodę, która
bezlitośnie wtrącała ich w mogilny mrok. Opadali
wkrótce na kolana, potem na ręce; chwilę jeszcze nocą
zasnuta już głowa chwiała się w prawo
i w lewo, a z otwartych szeroko ust dobywał się prze-
ciągły, coraz cichszy jęk; wreszcie i głowa opadała na
śnieg, barwiąc go krwią... Śmierć kładła kres cierpie-
niom!
Towarzysze mijali ich, nie zbaczając nawet na krok, z
obawy nałożenia drogi, nie odwracając głowy, gdyż
broda, wąsy i włosy okryte były soplami lodu i najlżejsze
poruszenie dotkliwy sprawiało ból. Nie żałowali ich
nawet, bo w tych warunkach śmierć była raczej
wyzwoleniem. Cierpienia były tak wielkie, Francja tak
daleka! Wszystko dokoła było tak obce! Niedola wyssała
wszelką słodycz wspomnień, zgasiła ostatnie przebłyski
nadziei! Większość tych nędzarzy zobojętniała na
straszliwe sceny konania — z konieczności, z przy-
zwyczajenia, z rozpaczy — i widok martwych, sztywnie-
jących natychmiast zwłok ludzkich budził raczej za-
zdrość aniżeli żal: wszak nie mieli już żadnych potrzeb,
nie odczuwali żadnego cierpienia, wypoczywali nareszcie
po trudach i męce życia. W istocie łagodna, spokojna
śmierć w zwykłych warunkach budzi niewątpliwie lęk,
jest okropnym kontrastem, wstrząsającym zdarzeniem;
tutaj jednak, w gwałtownym wirze burzliwego życia,
wobec ciągłego niebezpieczeństwa i nieustających cier-
pień — była jedynie nieznaczną zmianą, prawie że nie-
dostrzegalnym przejściem do innego bytu. I nikt nie
dziwił się śmierci, nikomu nie była ona straszną!
Takimi były ostatnie dni Wielkiej Armii. Ostatnie noce
były jeszcze okropniejsze. Ci, których mrok zastał z dala
od ludzkich siedzib, zatrzymywali się na skraju lasów, a
rozpaliwszy ognisko — grzejąc się — siedzieli sztywno i
nieruchomo do rana. Zziębnięci do szpiku kości, tak
blisko przysuwali się do ognia, że niebawem zaczynało
tlić się na nich odzienie, a odmrożone ciała rozkładały się
pod wpływem ciepła. Straszliwy ból zmuszał ich
wówczas do zajęcia pozycji leżącej; nazajutrz zaś na
próżno usiłowali dźwignąć się z ziemi.
Tymczasem ci, których zdrowie wytrzymywało dotąd
nędzę i trudy, którzy nie utracili jeszcze całkowicie sił i
odwagi, przyrządzali nad ogniem nędzną strawę.
Począwszy od Smoleńska, żywiono się niezmiennie
ochłapami pieczonej koniny i podpłomykami z żytniej
mąki lub też żytnią zacierką, gotowaną na wodzie ze
stopionego śniegu. W braku soli przyprawiano wszystko
prochem.
Przez całą noc nadciągali do ognia inni nędzarze,
bezlitośnie przez pierwszych odpędzani, i błąkali się tak
od jednego biwaku do drugiego, by wreszcie poddać się
strasznemu losowi. Dysząc wówczas ostatkiem tchu,
usuwali się na śnieg, poza zwartym koliskiem szczęśliw-
szych kamratów — i bez skargi już, bez jęku, ginęli
wkrótce z głodu i zimna. Inni jeszcze, którym brak sił i
odpowiednich narzędzi uniemożliwiał narąbanie drew, na
próżno usiłowali podpalić od dołu olbrzymie, sękate
sosny: ogień gasł niebawem, a wraz z nim gasło życie.
Obszerne szopy, wznoszące się w niektórych miejsco-
wościach opodal traktu, były widownią okropniejszych
jeszcze scen. Bez względu na wiek i rangę, żołnierze i
oficerowie jak stado bezdusznych bydląt tłoczyli się w
owych szopach dookoła skąpych ognisk, żywi deptali po
zmarłych i obojętni już na wszystko kładli się na nich
bez wstrętu, aby z kolei służyć za straszliwe łoże nowym
ofiarom. Niebawem nadciągały dalsze zastępy
maruderów, którzy, nie mogąc dostać się do wnętrza
przepełnionych szop, oblegali je nieraz godzinami.
Często zdarzało się również, że rozbierano owe szopy i
palono je, dorzucając suche deski do wilgotnych ko-
narów i pni sosnowych. Gdzie indziej, zniechęceni bez-
owocną walką, maruderzy rozkładali swoje ogniska tuż
pod szopą, chroniąc się tym sposobem od wiatru. Wkrót-
ce jednak płomienie obejmowały drewniany budynek, i
ci, którzy nie skonali jeszcze z zimna, ginęli w ogniu i
dymie. Ci zaś, którym noc upływała w tych schronie-
niach spokojnie, wyszedłszy z nich nad ranem znajdo-
wali zazwyczaj stosy trupów i wygasłe ogniska. Chcąc
wydostać się z tych katakumb, trzeba było deptać po tym
okropnym trupim wale, z którego wydobywały się
jeszcze tu i ówdzie ciche jęki i westchnienia.
W Żupranach, w tym samym miasteczku, w którym
cesarz o mało nie dostał się w ręce partyzanta rosyjskie-
go Siesławina, żołnierze podpalili kilka domów, ażeby
ogrzać się bodaj trochę. Odblask pożogi pociągnął kil-
kunastu ludzi, obłąkanych z zimna i bólu; zgrzytając
zębami, z potępieńczym śmiechem na wykrzywionych
wargach, rzucili się w ogień i skonali wnet w straszli-
wych konwulsjach. Zgłodniały tłum spoglądał na nich
bez lęku ni trwogi, a byli nawet i tacy, którzy wyciągali
z ognia oszpecone, zwęglone zwłoki i nic wahali
się, być może, ponieść do ust tej ohydnej strawy!
Armia, reprezentująca jeden z najbardziej ucywilizo-
wanych narodów Europy, armia niegdyś tak świetna,
tyloma zwycięstwami opromieniona, armia, której imię
było jeszcze wszechwładnym w tylu podbitych stolicach,
spadła na samo dno nędzy! Najdzielniejsi jej żołnierze,
których czoła do niedawna słuszną jaśniały dumą, utracili
wszelką szlachetność wyglądu: okryci łachmanami,
pokrwawieni i bosi, szli o kiju, jak żebracy, uciekając z tą
samą wytrwałością i energią, z jaką zwyciężali dawniej
nieprzyjacielskie zastępy.
W tym stanie ostatecznego upadku fizycznego i mo-
ralnego dotarli pierwsi maruderzy do Wilna, głównego
ich magazynu i głównej bazy zaopatrzeniowej, pierw-
szego ludnego i bogatego miasta, jakie napotkali od
chwili opuszczenia granic Litwy. Wszak to bliskość Wil-
na krzepiła jeszcze i podtrzymywała wiele jednostek.
9 grudnia ukazały się nareszcie w oddali mury starej
stolicy wielkich książąt litewskich. Ruszyli natychmiast
wszyscy, jedni biegnąc, drudzy wlokąc się, i niebawem
ludzka fala wypełniła tak szczelnie ciasne przedmiejskie
uliczki, że wszelki ruch został zatamowany. Zwarta masa
ludzi, koni i wozów drgała jeno i kolebała się na miejscu.
Wobec ciasnoty przejścia wiodącego ku miastu opróż-
nienie przedmieścia stało się prawie niemożliwe. Tłum
wzrastał nieustannie. Napływała coraz to większa liczba
maruderów, którzy tłoczyli się bezmyślnie, nie próbując
nawet dostać się do miasta inną drogą. Dróg tych było
kilka, lecz tak wielki był nieład, tak bezmierne roz-
przężenie, że w ciągu całego tego dnia nie pojawił się ani
jeden oficer sztabu, ażeby wskazać tłumom właściwy
kierunek.
Podczas owych dziesięciu śmiertelnie długich godzin
oczekiwania przy 27, a nawet 28 stopniach mrozu, w
chwili gdy nikt nie wątpił już o bliskim ocaleniu, tak jak
pod Smoleńskiem i nad brzegami Berezyny, zginęło
kilka tysięcy żołnierzy, uduszonych lub zmarzniętych.
Do sześćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy przebyli Bere-
zynę pod Studzianką, przyłączyło się po drodze jeszcze
dwadzieścia tysięcy. Z tych osiemdziesięciu tysięcy wy-
ginęła tedy połowa, przeważnie w ciągu ostatnich czte-
rech dni, na przestrzeni między Mołodecznem a Wilnem.
Wilno nieświadome było jeszcze całego ogromu naszej
klęski, gdy wtem, jęcząc i krzycząc, wtargnęło do miasta
czterdzieści tysięcy wygłodzonych ludzi. Przerażona
ludność pozamykała wszystkie bramy. Opłakany widok
przedstawiały wówczas te gromady rozwścieczonych lub
zrozpaczonych nędzarzy, którzy błąkali się po ulicach,
grożąc albo błagając, którzy kołatali na próżno do pry-
watnych domów, do magazynów i szpitali.
W magazynach obowiązywały formalności najzupełniej
niewczesne wobec tego, że całkowite rozpierzchnięcie
się dywizji, brygad i pułków wykluczało regularne
rozdawnictwo. Składy zawierały czterdziestodniowe za-
pasy mąki i chleba i trzydziestosześciodniowe zapasy
mięsa dla stu tysięcy ludzi. Nikt wszelako nie ośmielił
się wydać odpowiednich rozkazów. Wśród urzędników
intendentury jedni obawiali się odpowiedzialności, dru-
dzy nadużyć, jakich zwykli dopuszczać się wygłodniali
żołnierze, gdy wszystko stoi przed nimi otworem. Urzęd-
nicy ci nie wiedzieli zresztą, jak dalece rozpaczliwe było
nasze położenie, i tam, gdzie zostało zaledwie dość
czasu, ażeby składy opróżnić w ciągu kilku godzin, po-
zwolono nieszczęsnym żołnierzom konać z głodu u wrót
magazynów, które nieprzyjaciel zagarnąć miał nazajutrz.
W koszarach zaś i szpitalach panowała niepodzielnie
śmierć, śmierć stała na straży tych olbrzymich grobow-
ców. Gdzieniegdzie dyszały jeszcze resztą tchu żywe
szkielety, żółtą skórą powleczone; wszyscy skarżyli się,
iż od dawna pozbawieni są łóżek, a nawet słomy i wszel-
kiej opieki. Podwórza, korytarze, nawet sale szpitalne
przepełnione były stosami rozkładających się trupów;
straszliwa woń zgnilizny zatruwała powietrze.
Interwencja kilku wodzów, w pierwszym rzędzie Eu-
geniusza i Davouta, oraz miłosierdzie Litwinów otwo-
rzyły wreszcie niektóre podwoje. Wzruszającym było
wówczas zdumienie tych nędzarzy, którzy po tylu ty-
godniach znajdowali się po raz pierwszy w zamieszka-
nych, w sprzęty i strawę zasobnych domach. Jakżeż
smacznym wydawał im się wyrośnięty chleb! Jak bardzo
wygodnymi ławy i stołki. Uwielbienie i podziw wywo-
ływała każda najszczuplejsza nawet garstka żołnierzy,
uzbrojonych jeszcze i odzianych jednakowo, w jednakie
płaszcze i mundury! Zdawało się, iż powracają kędyś z
krańców świata, tak dalece gwałtowność ciągłych
cierpień wytrącała ich ze zwykłej kolei życia, z dawnych
upodobań i przyzwyczajeń, tak bezdenną była otchłań, z
której się wydobyli.
Zaledwie jednak rozsmakowali się w tych rozkoszach,
gdy ryknęły w pobliżu miasta działa rosyjskie. Basowy
ryk armat, krzyki i nawoływania oficerów, warczenie
bębnów, głuchy pomruk wylękłego, wciąż napływającego
tłumu napełniły Wilno wrzawą i zgiełkiem. Były to
przednie straże Kutuzowa i Czaplica, pod wodzą
O'Rurke'a, Łanskoja i Siesławina. Atakowali wszyscy
trzej dywizję Loisona, która osłaniała równocześnie
miasto i kolumnę spieszonej jazdy, maszerującej przez
Nowe Troki do Olity.
Wbrew niepomyślnym warunkom usiłowano z początku
odeprzeć nieprzyjaciela. Drogą od Naroczwirańska i
Niemenczyna nadciągnął de Wrede i jego Bawarczycy.
Za nim szedł Wittgenstein, który począwszy od Kamienia
i Wilejki nie odstępował naszego prawego flanku,
podczas gdy Kutuzow i Czyczagow pilnowali tyłów ar-
mii. Z całej dywizji Bawarczyków pozostały tylko dwa
tysiące ludzi. Co się zaś tyczy Loisona, dywizji jego oraz
załogi Wilna, razem piętnaście tysięcy żołnierzy, to wy-
szedłszy naprzeciw nas aż do Smorgoni, pod wpływem
straszliwego klimatu zredukowały się w ciągu ostatnich
trzech dni do trzech tysięcy ludzi.
De Wrede bronił Wilna od strony Rukoni. W końcu
jednak musiał ustąpić. Loison, bliższy miasta, powstrzy-
mał nieprzyjaciela. Z niemałym trudem zdołano zebrać
dywizję Neapolitańczyków, którzy dość raźno poszli w
ogień. Lecz wkrótce karabiny jęły wysuwać się ze skost-
niałych rąk tych dzieci słońca, przeniesionych spod
włoskiego nieba na śnieżne, lodowymi igiełkami iskrzące
się pola. W niespełna godzinę powrócili wszyscy bez
broni; większość z nich z poodmrażanymi kończynami,
okaleczała na resztę życia.
Równocześnie po ulicach miasta na próżno wzywał
werbel do broni. Nie stawił się nikt; głuchą pozostała
nawet stara gwardia, zredukowana do kilku plutonów.
Wszyscy myśleli raczej o zabezpieczeniu się przed
głodem i zimnem aniżeli o walce z nieprzyjacielem. Lecz
padło wówczas jedyne hasło, któremu większość bywała
zwykle uległą; rozległy się zrazu ciche, potem coraz głoś-
niejsze okrzyki: „Kozacy idą! kozacy!" i tłum począł
uciekać w największym popłochu.
Był to de Wrede, który zjawił się niespodziewanie w
kwaterze królewskiej, wołając: „że nieprzyjaciel idzie
tuż za nim; że Bawarczycy musieli cofnąć się do miasta;
że dalszy opór jest niemożliwy!". Jednocześnie doszły
uszu króla wrzaski oszalałego z trwogi tłumu. Zwąt-
piwszy o wszystkim, nie mogąc już zapanować nad
sobą, Murat opuścił tłum, jak gdyby w obawie przed
walką w tak wielkim tłoku jak dnia poprzedniego.
Zatrzymał się w jednym z ostatnich domów
przedmieścia; stamtąd porozsyłał rozkazy i zlecenia, tam
też przepędził noc, zdając się we wszystkim na Neya.
Można było utrzymać się jeszcze w Wilnie dwadzieścia
cztery godziny i ocalić wielu ludzi. Pozostało w mieście
blisko dwadzieścia tysięcy żołnierzy, trzystu oficerów i
siedmiu generałów. Wszyscy byli chorzy, wszystkim
atoli zima daleko więcej dała się we znaki aniżeli nie-
przyjaciel. Niektórzy zdrowi byli na ciele, ale tak wy-
czerpani duchowo, tak najzupełniej wyzuci z wszelkiej
energii, że nie stało już im sił do dalszej walki. Poko-
nawszy tyle i takich trudności, bliscy ocalenia, przed
nowym cofnęli się trudem. W Wilnie odnaleźli wreszcie
kulturę Zachodu i woleli raczej zdać się na los, aniżeli
rozpocząć znów wędrowny, tułaczy żywot. Ale los ob-
szedł się z nimi okrutnie.
10 grudnia wyszedł z Wilna Ney, który znów dobro-
wolnie był podjął się komendy nad tylnymi strażami.
Niezwłocznie zajęli miasto kozacy Płatowa, mordując
setki ofiar. W trakcie tej rzezi ukazała się nagle od
strony Wilii garstka Francuzów, trzydziestu żołnierzy, o
których zapomniano snadź, a którzy strzegli dotąd
mostu na rzece. Ujrzawszy tę nową zdobycz, tysiące
jeźdźców rosyjskich z krzykiem otoczyły szczupłą garst-
kę, atakując ją równocześnie ze wszystkich stron.
Lecz oficer francuski uszykował już swoich ludzi.
Zgodną salwą huknęło trzydzieści strzałów, pochyliło
się trzydzieści karabinów: biegiem ruszyli żołnierze na
bagnety. Po chwili pierzchło wszystko, oficer zaś
korzystając z chwilowej przewagi, nie bardziej
zaskoczony tchórzostwem kozaków, jak wprzód ich
atakiem, zawrócił natychmiast i, nie poniósłszy żadnych
strat, zdołał połączyć się z ariergardą.
W tejże chwili, pod grozą nowej katastrofy, której na
próżno usiłował zapobiec, Ney toczył zawziętą walkę z
forpocztami Kutuzowa.
W Wilnie, tak jak w Moskwie, Napoleon nie kazał
wydawać żadnych rozkazów ani zleceń tyczących się
odwrotu; nie życzył sobie, ażeby klęska nasza była roz-
głaszana, pragnął bowiem zaskoczyć znienacka wszyst-
kich bez wyjątku aliantów i ich ministrów i zapewnić tym
sposobem niedobitkom Wielkiej Armii swobodne
przejście przez terytorium mocarstw sprzymierzonych,
zanim zdąży zawiązać się jakakolwiek koalicja w celu
czynnego poparcia Rosji.
Tym tłumaczy się istotnie zdumiewająca nieświado-
mość zarówno Litwinów, jak cudzoziemców, jak wszyst-
kich tych, którzy przebywali podówczas w Wilnie, nie
wykluczając cesarskiego ministra. Uwierzono rozsiewa-
nym potajemnie głuchym wieściom wtedy dopiero, gdy
ukazały się pierwsze szeregi nędzarzy powracających z
Moskwy. I w tym wypadku niezachwiana, niemal
przesądna wiara ludów europejskich w nieomylną ge-
nialność Napoleona była mu najwierniejszą sojuszniczką.
Równocześnie jednak w łonie generalicji i władz admi-
nistracyjnych ta sama wiara, to samo zaufanie, tak w
Wilnie, jak poprzednio w Moskwie, wszelką uśpiły czuj-
ność.
Magazyny Wilna zawierały większość bagaży i pie-
niężnych zasobów armii, zapasy żywności, olbrzymią
ilość furgonów przeznaczonych do osobistego użytku ce-
sarza, znaczną liczbę dział oraz jaszczyków z prochem i
amunicją. Do Wilna również nadciągały od początku
kampanii tysiące chorych i rannych. Klęska nasza była
dla nich gromem z jasnego nieba. Zależnie od tempe-
ramentu i usposobienia trwoga różnorodny wywierała
wpływ: jednych nagliła do pośpiechu, drugim żelazne
nakładała pęta, uniemożliwiając wszelkie poruszenie.
Pokrzyżowało się i pomieszało wszystko; rozkazy,
ludzie, konie i wozy!
Wśród nieopisanego zgiełku i wrzawy niektórzy wo-
dzowie zdołali wreszcie opróżnić częściowo miasto i
skierować w stronę Kowna wszystko, co tylko można
było zmobilizować. Lecz o milę poza miastem ta ciężka i
bezładna kolumna napotkała wyżynę i wąwozy
ponarskie.
Przed kilku miesiącami, w pierwszych dniach zwycię-
skiego pochodu na Moskwę, husarzy nasi spoglądali na to
lesiste wzgórze jedynie jako na sprzyjającą nam falistość
terenu, z której można było ogarnąć wzrokiem całą
równinę wileńską i ocenić w przybliżeniu siły
wojsk nieprzyjacielskich. Strome, lecz krótkie zbocze nie
zwróciło podówczas niczyjej uwagi. Dla armii cofającej
się w porządku byłoby ono znakomitą pozycją obronną,
lecz dla tych, którzy uciekali teraz w popłochu, w
szalonej, obłędnej trwodze, wśród największego nieładu i
rozprzężenia, to samo wzgórze stało się nie-
przezwyciężoną przeszkodą, stało się ową szklaną górą z
bajki, o którą rozbijają się wszelkie ludzkie usiłowania. U
stóp wzgórza utknęło wszystko: bagaże, skarb i ranni.
Dzień ten był niewątpliwie jednym z najsmutniejszych
epizodów tej smutnej kampanii.
W rzeczy samej, utracono wówczas pieniądze, honor,
resztę sił i karności. Po piętnastu godzinach bezowocnych
wysiłków, gdy oficerowie i żołnierze trenu ujrzeli na
stokach wzgórza, powyżej siebie, króla, a za nim zwarty,
od uciążliwego marszu rozkołysany tłum; gdy
zwróciwszy wzrok tam, skąd dochodziły coraz wyraźniej
odgłosy salw karabinowych i armatnich strzałów, do-
strzegli Neya, nieustraszonego Neya, jak cofał się na
czele trzech tysięcy ludzi, szczątków korpusu generała de
Wrede'a i dywizji Loisona; gdy spojrzawszy wreszcie po
sobie, ujrzeli, że całe zbocze pokryte jest setkami
poprzewracanych lub pogruchotanych wozów i dział,
setkami ludzkich i końskich zwłok; gdy ujrzeli, że wni-
wecz obraca się wszelki trud i wszelkie, najbardziej
krwawe usiłowania, zaniechali wtedy wszystkiego, my-
śląc jedynie o tym, ażeby uprzedzić nieprzyjaciela i zra-
bować przed jego nadejściem zawartość wozów i fur-
gonów.
Pęknięcie furgonu skarbowego stało się niejako hasłem
do grabieży. Rzucano się tłumnie do wozów, wszystko
łamiąc i druzgocąc, rabując najcenniejsze przedmioty.
Fatalny ten przykład podziałał ujemnie na karnych do-
tychczas żołnierzy ariergardy, którzy poczęli rzucać broń
i obładowywać się łupami z tak niepohamowaną
zaciekłością, że nie słyszeli ani świstu kul, ani też
nadciągających pułków kozackich.
Podobno nawet kozacy niepostrzeżenie wmieszali się
między naszych. Na krótką chwilę przeciwnicy połączyli
się ogarnięci tą samą żądzą rabunku. Widziano, jak
Rosjanie i Francuzi, nie myśląc o walce, rzucali się na ten
sam zaprzęg. Rozgrabiono dziesięć milionów w złocie i
srebrze.
Lecz obok tych niegodziwości należy również zanoto-
wać szlachetne, w prostocie swojej wielkie czyny. Nie-
którzy wyrzekli się wszystkiego, wszystko zostawiali,
ażeby tylko unieść jak najdalej i ocalić nieszczęśliwych
rannych; inni zaś, nie mogąc wydobyć z tłoku na wpół
zmarzniętych kamratów, ginęli broniąc ich przed bez-
względnością rodaków i razami wrogów.
Na stromej, najniebezpieczniejszej połaci wzgórza
jeden z oficerów cesarza, pułkownik hr. de Turenne,
powstrzymał kozaków i mimo ich pożądliwych
okrzyków i gęstych strzałów, na ich oczach rozdał
znajdującym się w pobliżu grenadierom gwardii całą
zawartość prywatnej szkatuły Napoleona. Bijąc się jedną
ręką, a zgarniając drugą pełne przygarście złotych
napoleonów, poczciwi ci ludzie zdołali ocalić je i
później, gdy minęło już wszelkie niebezpieczeństwo,
każdy z nich oddał wiernie powierzony mu depozyt: nie
zginęła ani jedna złota sztuka!
Katastrofa, jakiej uległa armia pod Ponarami, tym była
sromotniejszą, że łatwo było przewidzieć ją, a jeszcze
łatwiej uniknąć jej, obchodząc wzgórze bokami.
Pozostawione przez nas szczątki tyle przynajmniej przy-
służyły się, że zatrzymały nieco dłużej kozaków. Pod-
czas gdy rabowali oni i zabierali wszystko, co tylko
można było zabrać, Ney na czele kilkuset Francuzów i
Bawarczyków osłaniał odwrót aż do Jewi. Ponieważ był
to ostatni jego wysiłek, należy przeto podać do wia-
domości właściwą mu metodę cofania się, metodę, którą
posługiwał się począwszy od Wiaźmy, od 3 listopada,
czyli od trzydziestu siedmiu dni i trzydziestu siedmiu
nocy.
Co dnia o godzinie piątej po południu stawał na
pozycji, zatrzymywał Rosjan, pozwalał żołnierzom zjeść
i wypocząć, a o dziesiątej w dalszą puszczał się drogę.
Przez całą noc prośbą, groźbą i pięścią gnał przed sobą
tłum maruderów. Nad ranem, około siódmej, zatrzy-
mywał się znów, znów stawał na pozycji i wypoczywał
pod bronią do dziesiątej. Zazwyczaj ukazywał się wtedy
nieprzyjaciel i walczyć trzeba było aż do wieczora, sta-
rając się cofać możliwie najwięcej lub też najmniej:
początkowo bowiem decydował w tym względzie
ogólny plan odwrotu, później zaś li tylko warunki i
okoliczności. Od dawna już tylna straż liczyła niespełna
dwa tysiące ludzi, później tysiąc, potem pięciuset,
wreszcie sześćdziesięciu żołnierzy. A jednak bądź to z
wyra-
chowania, bądź też wskutek rutyny Berthier nie zmienił
w niczym przesyłanych marszałkowi rozkazów. Obej-
mowały one zawsze dawny, trzydziestopięciotysięczny
korpus; instrukcje wyszczególniały niewzruszenie poste-
runki, jakie zająć miały i utrzymać do następnego dnia
nie istniejące już dywizje i pułki. I co noc, gdy na skutek
naglących przestróg Neya szef sztabu budzić musiał
króla i nakłaniać go do wymarszu, jednakowe, bezmierne
zdumienie malowało się na steranej jego twarzy.
W ten sposób osłaniał Ney odwrót od Wiążmy aż po
Jewie. Według przyjętego już zwyczaju, kilka wiorst
powyżej Jewi, powstrzymał był Rosjan i poświęcił
wypoczynkowi pierwsze godziny nocy, gdy wtem około
dziesiątej wieczór — zbudzony ze snu przez generała de
Wrede ujrzał opustoszałe biwaki i lśniącą w blaskach
ognia, porzuconą przez żołnierzy broń.
Lecz ten sam trzaskający mróz, który rozbił ostatecznie
nasze szeregi, obezwładnił również nieprzyjaciela. Z
trudem dogonił Ney swoją kolumnę czy też raczej bez-
ładny już tłum. Za tłumem tym szli kozacy, nie zabijając
wszakże i nie biorąc do niewoli nikogo, bądź to przez
litość, bo dość już mieli okrucieństwa, bądź to dlatego,
że bezmiar niedoli naszej przerażał nawet Rosjan, i wielu
spośród nich, może uważając, że los pomścił ich z na-
wiązką, okazało godną uznania wspaniałomyślność. Być
może zresztą, że nie dojrzeli wśród nocy, iż mają do czy-
nienia z ludźmi bezbronnymi.
Mróz, ten groźny sprzymierzeniec Rosjan, drogo kazał
im płacić za swoją pomoc. Rozprzężenie szerzyło się w
całej ich armii. Spośród branych do niewoli żołnierzy
naszych niektórzy kilkakrotnie zdołali ujść jak gdyby
obumarłej z zimna czujności nieprzyjaciół. Szli najpierw
niepostrzeżenie w szeregach coraz mniej zwartej, coraz
luźniejszej kolumny nieprzyjacielskiej; korzystając z
pierwszej sposobności, rzucali się na osamotnionych
chwilowo żołnierzy rosyjskich i wydzierali im żywność,
mundury, nawet broń, po czym wracali w tym przebraniu
do szeregów swoich zwycięzców; a tak wielką była
dezorganizacja, głupia lekkomyślność i odrętwienie tej
armii, że jeńcy, przez nikogo nie poznani, maszerowali w
ten sposób przeszło miesiąc. Studwudziestotysięczna
armia Kutuzowa stopniała w tym czasie do trzydziestu
pięciu tysięcy.
Z pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Wittgensteina pozo-
stało zaledwie piętnaście tysięcy. Wilson zapewnia, że z
dziesięciu tysięcy rekrutów, wysłanych z głębi Rosji, z
zachowaniem tych wszystkich ostrożności, jakich do-
maga się ostry klimat tamtejszy, niespełna tysiąc sied-
miuset łudzi doszło do Wilna. Lecz nawet taki nieliczny
oddział dostateczny był, ażeby zgnieść i wytępić bez-
bronnych żołnierzy naszych. Ney usiłował na próżno za-
prowadzić wśród nich jaki taki ład, i on, który kierował
dotychczas odwrotem, zmuszony został pójść za nim.
Doszedł tak do Kowna, ostatniego miasta na terytorium
rosyjskim; 13 grudnia, po czterdziestu sześciu godzinach
forsownego marszu, ujrzano nareszcie granicę pruską.
Wówczas wszyscy niemal, nie zatrzymując się, nie
oglądając nawet poza siebie, rozpierzchli się i pogrążyli
niebawem w gęstych lasach nadgranicznych. Lecz byli i
tacy, którzy, przedostawszy się na przeciwległy brzeg
Niemna, raz jeszcze ogarnęli wzrokiem tę ziemię
cierpienia, skąd pięć miesięcy temu wyruszyły na podbój
Rosji nieprzebrane, świetne pułki pod wodzą
zwycięskich, sławą opromienionych orłów. I łzy żalu jęły
spływać po srogich, w trudzie i bólu steranych licach!...
„Oto więc ten brzeg, tak niedawno jeszcze najeżony
połyskliwą gęstwiną bagnetów! Te przyjazne jary i wz-
górza, tak szczelnie pokryte setkami tysięcy ludzi, koni i
wozów, że zdawały się być olbrzymim jeziorem o roz-
kołysanych, przelewających się falach! Oto te same
wąwozy, z których niby trzy rzeki wysunęły się w sło-
necznym blasku owe trzy długie, od stalowych kasków i
pancerzy lśniące kolumny dragonów i kirasjerów! Znikło
tymczasem wszystko: ludzie, broń, sztandary, konie,
nawet słońce, nawet ta graniczna rzeka, przez którą
przeprawiono się z takim zapałem i z taką wiarą w
przyszłość! Ujęty w szkliste okowy Niemen jest teraz
długą wstęgą lodowatych, bezładnie stłoczonych zwałów!
Zamiast trzech mostów francuskich przywiezionych z od-
ległej ojczyzny, a przerzuconych z taką brawurą przez
naszych pontonierów, jeden tylko, rosyjski, most łączy
oba brzegi. Wreszcie zamiast owych niezliczonych puł-
ków, owych czterystu tysięcy towarzyszów broni, tyle-
kroć zwycięskich, wkraczających z taką radością i dumą
na terytorium rosyjskie, wyłania się oto z bezkresu
śnieżnych, w złowrogą ciszę spowitych pól niespełna
tysiąc uzbrojonych jeszcze piechurów i jeźdźców, dzie-
więc armat i dwudziestotysięczny tłum nędzarzy odzia-
nych w łachmany, ze schyloną na piersi głową, z przy-
gasłym wzrokiem, wynędzniałą siną twarzą i zmierz-
wionym, soplami lodu pokrytym zarostem; jedni tłoczą
się w milczeniu na moście, zbyt wąskim dla uciekającej
gromady, drudzy, rozproszeni na całej szerokości rzeki,
przedostają się z trudem przez oślizłe, ostrymi iglicami
najeżone zwały kry. I to jest wszystko, co pozostało z
Wielkiej Armii, z jej korpusów i dywizji, z jej pułków i
szwadronów! A przecież wśród uciekających byli jeszcze
rekruci, którzy niedawno przyłączyli się do armii!
Dwóch królów, książę, ośmiu marszałków otoczonych
nieliczną świtą, kilku idących pieszo generałów oraz kil-
kuset uzbrojonych jeszcze i karnych wiarusów starej
gwardii reprezentowało Armię!
Lecz duszą tej Armii, ucieleśnionym symbolem zwy-
cięskich jej tradycji był niewątpliwie marszałek Ney!
Towarzysze moi, a także wy, sprzymierzeńcy nasi i wro-
gowie! Wzywam tutaj waszego świadectwa! Oddajmy
pamięci nieszczęsnego bohatera winną mu cześć! Su-
miennie zanotujmy jeno fakty! Komentarze są zbyteczne!
Wszyscy uciekali w popłochu, nie wyłączając Murata,
który, przeszedłszy Kowno, podobnie jak Wilno, wydał,
następnie zaś cofnął rozkaz pochodu na Tylżę, ażeby
zdecydować się na Gąbin. Ney wszedł wówczas do
Kowna, sam jeden ze swoimi adiutantami, wszyscy
bowiem żołnierze jego rozpierzchli się lub też wyginęli.
Począwszy od Wiaźmy, czwarta to tylna straż stopniała w
stalowych jego dłoniach. Wytępił je nie tyle wróg, co
głód i zimno. Po raz czwarty marszałek stanął tedy
samotrzeć wobec nieprzyjaciela i nie tracąc odwagi,
zawsze nieugięty, jął oglądać się za piątą ariergadą.
Znalazłszy w Kownie kompanię kanonierów, trzystu
Niemców tworzących załogę miasta i czterystu ludzi pod
wodzą generała Marchanda, obejmuje nad nimi komendę.
Objeżdża najpierw miasto, ażeby poznać należycie
właściwości zajmowanej przez się pozycji i pomnożyć
nieliczne swoje szeregi; lecz zamiast posiłków znajduje
tylko rannych, którzy, jęcząc i płacząc, usiłują podążyć
za armią. I tutaj również, po raz ósmy od dnia ewakuacji
Moskwy, musiano zostawić ich po szpitalach, tak jak
zostawiano ich wszędzie wzdłuż drogi, na wszystkich
pobojowiskach, na wszystkich naszych biwakach.
Na rynku i pobliskich ulicach, obok zrabowanych ma-
gazynów z wódką, leżało pokotem kilka tysięcy żołniers-
kich trupów: znaleźli śmierć tam, gdzie sądzili, iż znajdą
życie. Tyle tylko zostawił Neyowi król Neapolu. Mar-
szałek pozostał więc w Rosji sam jeden, na czele sied-
miuset niemieckich rekrutów. W Kownie, tak jak pod
Wiaźmą i Smoleńskiem, jak nad brzegami Berezyny i
pod murami Wilna, jemu to powierzono raz jeszcze
honor armii i niebezpieczną misję osłaniania odwrotu.
Ney misję tę przyjął.
Rosjanie zaatakowali 14 grudnia o świcie. Podczas gdy
jedna z kolumn rosyjskich ukazała się znienacka na
trakcie wileńskim, druga przeszła po lodzie Niemen
powyżej miasta i, dumna, że pierwsza stanęła na tery-
torium pruskim, zwróciła się ponownie w stronę Kowna i
mostu na rzece, ażeby tym sposobem zagrodzić Neyowi
jedyną drogę odwrotu.
Pierwsze strzały huknęły z bramy Wileńskiej. Lecz nim
Ney bramy dopadł, ażeby zorganizować obronę i
odeprzeć armaty Płatowa, już własne jego działa były
zagwożdżone, a kanonierzy rozbici. Rozjuszony, rzucił
się z obnażoną szablą na oficera, który tam dowodził, i
niewątpliwie byłby go zabił, gdyby nie adiutant mar-
szałka, który cios odparował i ułatwił nieszczęsnemu
oficerowi ucieczkę.
Ney przywołał wówczas piechotę, lecz z dwóch nie-
licznych batalionów, z których się składała, jeden tylko
stanął pod bronią: była to załoga miasta, trzystu Niem-
ców. Marszałek wyznaczył im pozycję, dodał otuchy,
lecz w chwili gdy zakomenderować miał „ognia!" —
kartacz rosyjski zerwał górną część palisady i strzaskał
biodro niemieckiemu dowódcy. Oficer zachwiał się i ru-
nął, a wiedząc, iż nie ma dlań ratunku, najspokojniej
wyjął zza pasa pistolet i wobec wszystkich odebrał sobie
życie. Przerażeni śmiercią swojego dowódcy, żołnierze w
popłochu rzucili broń i uszli czym prędzej.
Przez wszystkich opuszczony, Ney nie opuścił jednak
posterunku, nie zwątpił o sobie. A gdy próżnymi okazały
się wszelkie usiłowania, ażeby powstrzymać uciekają-
cych, chwycił za nabitą jeszcze broń i walczył jak prosty
żołnierz wraz z czterema oficerami, stawiając czoło za-
stępom Rosjan. Równocześnie jęli powracać zawstydzeni
kanonierzy; adiutanci Heymes i Gérard zdołali tymcza-
sem skrzyknąć trzydziestu żołnierzy i wytoczyć kilka
lekkich polowych armatek, a generałowie Ledru i Mar-
chand — zmobilizować pozostały, ostatni batalion.
Lecz w tejże samej chwili poza Niemnem, od strony
kowieńskiego mostu, ryknęły działa rosyjskie. Docho-
dziło wpół do trzeciej. Ney wysłał tam wówczas obu
generałów z ich czterystu ludźmi, nakazując im odbić i
obsadzić to przejście, sam zaś, nie ustępując, nie trosz-
cząc się dłużej o to, co los przygotowuje mu poza nim,
na czele trzydziestu ludzi utrzymał się aż do wieczora u
bramy zwanej Wileńską. O zmierzchu dopiero opuścił
Kowno i przeszedł przez Niemen, walcząc bez wytchnie-
nia, cofając się w największym porządku, broniąc do
ostatniej chwili honoru naszego oręża, narażając po raz
setny chyba życie swoje i wolność, ażeby ocalić garstkę
rodaków, wbrew wszystkim i wszystkiemu! Po czterdzie-
stu dniach i czterdziestu nocach bohaterskiej walki
opuszczał ostatni to tragiczne dla nas terytorium rosyjs-
kie, wykazując światu bezsilność zawistnej Fortuny
wobec wielkiego męstwa, stwierdzając własnym przy-
kładem, iż największe nawet klęski przysporzyć mogą
bohaterom nieśmiertelnej chwały!
O ósmej wieczór dotarł nareszcie do przeciwległego
brzegu. Widząc wtedy, że przewidywana klęska jest już
faktem dokonanym, że Marchand odparty został aż do
mostu i że trakt wiłkowyski, którym uszedł był Murat,
całkowicie zajęty jest przez pułki nieprzyjacielskie,
zwrócił się na prawo i zniknął niebawem w leśnej
gęstwinie.
Gdy Murat wszedł do Gąbina, zdziwił się niepomiernie
zarówno widokiem Neya, jak wieścią, że począwszy od
Kowna armia pozbawiona była osłony tylnych straży. Z
chwilą jednak gdyśmy ostatecznie opuścili granicę im-
perium, Rosjanie nie mieli powodu do równie natar-
czywej pogoni. Murat skorzystał z tego, ażeby zatrzymać
się kilka dni w Gąbinie i skierować szczątki posz-
czególnych korpusów do miast położonych nad Wisłą.
Doprowadzając do skutku dyslokację armii, zwołał na
naradę wszystkich dowódców. Nie wiadomo, jaki zły
duch opętał go w owej chwili. Chciałoby się wierzyć, iż
to, co mówił wtedy, było jedynie wynikiem wstydu,
spowodowanego sromotną ucieczką, i urazy do cesarza,
który obarczył go tak wielką odpowiedzialnością, lub też
wreszcie mimowiednym odruchem wodza, zwyciężo-
nego w oczach narodu, który jeden z pierwszych uznał
niegdyś przewagę francuskiego oręża. Ponieważ jednak
odmiennym było istotne znaczenie jego słów, a później-
sze czyny potwierdziły je w zupełności, ponieważ były
one pierwszym symptomem zdrady i przeniewierstwa,
nie należy przeto pominąć ich milczeniem.
Żołnierz, który wzniósł się do wyżyn tronu tylko drogą
zwycięstw, wracał oto zwyciężony! Zaledwie przestąpił
granicę podbitej niegdyś krainy, wydało mu się, iż ziemia
cała drży w posadach, a korona chwieje się na jego
głowie. Po tysiąckroć w ciągu tej kampanii narażał się
dobrowolnie na największe niebezpieczeństwa: jak-
kolwiek jednak gotów był wówczas zginąć każdej chwili
w awangardzie jak prosty żołnierz, nie mógł pogodzić się
teraz z myślą o ewentualnej utracie korony. I aby siebie
usprawiedliwić, począł wobec tych samych wodzów,
którymi kierować miał z rozkazu i woli cesarza, oskarżać
Napoleona o zuchwałe ambicje, które sam przecież
podzielał. Wykrzykiwał: „że nie można służyć nadal
sprawie szaleńca; że obecnie jest już sprawa przegraną;
że żaden z władców europejskich nie wierzy już ani
słowom cesarza, ani jego traktatom! Że on, Murat, zroz-
paczony jest, iż odrzucił propozycję Anglii; że gdyby nie
własna nieoględność, byłby dotąd wielkim monarchą,
takim, jak cesarz austriacki i król pruski!".
„Król pruski i cesarz austriacki — przerwał mu
szorstko Davout — są monarchami z woli Boga i ludu, na
mocy odwiecznych praw i tradycji; lecz Wasza Kró-
lewska Mość jesteś królem tylko z łaski Napoleona i
francuskiego oręża! I królem pozostać możesz w tych
warunkach tylko jako wierny aliant cesarza i Francji!
Przez usta twoje czarna przemawia niewdzięczność!" I
oświadczył mu niezwłocznie, iż uwiadomi o tym cesarza.
Inni generałowie milczeli. Wszyscy niemal uspra-
wiedliwiali króla, przypisując rozpaczy i niepohamowa-
nej zapalności temperamentu słowa, których istotną treść
pojął jedynie niechętny mu i podejrzliwy z natury
Davout.
Poczuwając się do winy, Murat umilkł i stracił pewność
siebie. Tym sposobem ugaszona została pierwsza iskierka
zdrady, która zgubić miała z czasem cesarza i Francję!
Historia wspomina o tym niechętnie i z żalem, odkąd
skrucha i niedola wielkością swoją dorównały
popełnionej zbrodni!
Dotarliśmy niebawem do Królewca. Wielka Armia,
która od lat dwudziestu wchodziła jako tryumfatorka do
wszystkich stolic Europy, po raz pierwszy ukazywała się
bezbronna, okaleczała — tam, gdzie świecił niegdyś
najjaśniej świetny blask cesarskiej gwiazdy. Wylęgały po
drodze tłumy, ażeby liczyć nasze rany, oceniać straty,
cieszyć się nadzieją odwetu. Trzeba było napawać naszą
nędzą chciwe ich spojrzenia, znieść jarzmo wstrętnej nam
ich nadziei — i, wśród objawów tej źle skrywanej
radości, dźwigać bez skargi ciężkie brzemię niedoli, która
teraz budziła tylko nienawiść.
Lecz szczątki Wielkiej Armii nie ugięły się pod tym
brzemieniem. Na poły zdetronizowany jej cień zachował
dawny majestat. Pokonana w walce z żywiołami, zdzie-
siątkowana i krwawa — wobec ludzi była zawsze tą samą
zwycięską, władczą armią!
Skądinąd Niemcy — bądź to wskutek obawy, bądź też z
powodu wrodzonej powolności — przyjęli nas bez
szemrania. Nienawiść ich przyoblekła się w maską obo-
jętności i chłodu, a ponieważ brak im zazwyczaj inicja-
tywy, więc nim nadeszły jakiekolwiek hasła, zmuszeni
byli tymczasem wspomagać naszą niedolę. Królewiec
okazał się niebawem za ciasny. Sroga dotychczas zima
uległa nagłej zmianie: w ciągu jednej nocy termometr
wzniósł się o dwadzieścia stopni.
Skutki odwilży były dla nas fatalne. Wielu żołnierzy i
generałów, których mróz utrzymywał dotąd w stanie
ciągłego podniecenia, zmianę tę przypłaciło życiem. Od-
mrożone członki jęły rozpadać się, okropne tworząc rany.
Zginął w ten sposób La Riboisičre, głównodowodzący
artylerii; po nim zać Eblé, duma i chluba armii. Co dnia,
co godzina niemal coraz to nowe opłakiwaliśmy straty.
Lewe nasze skrzydło, pod wodzą Macdonalda, z Tylży
podążyło co prędzej do Mitawy. Z tej strony wojna była
jedynie rozwinięciem linii bojowej wzdłuż rzeki Aa,
począwszy od jej ujścia aż do Dynaburga, oraz ustawicz-
ną obroną Rygi. Korpus Macdonalda składał się wyłącz-
nie niemal z Prusaków. Nie zdradził wprawdzie, lecz
cofnął się, zajmując stanowisko neutralne. 3 stycznia
Macdonald wraz z garstką wiernych mu żołnierzy zdołał
połączyć się z Mortierem i osłonić Królewiec.
Na prawym skrzydle Schwarzenberg, jako że przy-
mierze z Austrią jeszcze obowiązywało, odsuwał się od
nas, lecz nieznacznie, stopniowo, z zachowaniem wszel-
kich form, jakich domagały się względy bieżącej poli-
tyki, z chystrością i kurtuazją wytrawnego dyplomaty.
3 grudnia Prusacy odparli raz jeszcze atak załogi ro-
syjskiej. Bądź to z obawy narażenia się Francuzom, bądź
też przez sumienność, Yorck zachowywał się dotąd
lojalnie. Macdonald zbliżył się wówczas do niego. 19
grudnia, w dwanaście dni po wyjeździe Napoleona, w
tydzień po zajęciu Wilna przez Kutuzowa, gdy Macdo-
nald zaczął nareszcie cofać się, armia pruska pozosta-
wała jeszcze wierną.
Dopiero 22 stycznia oraz w następne dni dotarli Ro-
sjanie do Wisły. Tymczasem między 3 a 11 stycznia
Murat przebywał w Elblągu. Nie mogąc opanować istot-
nie smutnego położenia, miotany tu i ówdzie ciągłym
ścieraniem się zmiennych, częstokroć wrogich żywiołów,
wznosił się na wyżyny najśmielszych rojeń po to tylko,
aby pogrążyć się niebawem w otchłanną głębinę
najczarniejszej rozpaczy, zwątpienia i niepokoju.
Opuszczał Królewiec w stanie zupełnego przygnębie-
nia, gdy niespodziewana przerwa w akcji wojennej Ro-
sjan, przybycie Macdonalda oraz połączenie się szcząt-
ków lewego skrzydła z oddziałami Heudeleta i Cavaig-
naca — nagle rozbudziły w nim niczym nie usprawie-
dliwioną nadzieję. I chociaż poprzedniego dnia zwątpił
już o wszystkim, postanowił podjąć teraz ofensywę i, w
rzeczy samej, rozpoczął niezwłocznie odnośne przygo-
towania. Lecz nazajutrz zmienił całkowicie zdanie, decy-
dując się uciekać do Poznania.
Decyzja ta nie była zresztą bezpodstawna. Projekt
ponownego formowania się resztek armii wzdłuż linii
Wisły złudnym był i spełznąć musiał na niczym: albo-
wiem młoda gwardia wyginęła niemal doszczętnie; stara
gwardia liczyła niespełna pięciuset żołnierzy; I korpus —
tysiąc ośmiuset; II korpus — tysiąc; III — tysiąc
sześciuset; IV — tysiąc siedmiuset żołnierzy. Nadto
większość tych ludzi — jedynych, jacy pozostali z sześć-
kroć stutysięcznej armii — prawie że niezdatna była do
walki.
W tym stanie zupełnej niemocy, wobec jednoczesnego
odstępstwa Austrii i Prus, Polska, jako teren operacyjny,
traciła dla nas wszelką wartość. A Napoleon, który nigdy
nie chciał z niczego rezygnować, nakazywał bronić do
upadłego Gdańska. W Gdańsku więc trze-
ba było skupić wszystkie, jako tako odporne jeszcze, siły.
Należy zresztą stwierdzić, że gdy Murat rozmyślał w
Elblągu nad reorganizacją armii i wznowieniem
ofensywy, a nawet marzył o zwycięstwie, większość do-
wódców, wyczerpana nadmiarem cierpień i trudów,
odniosła się niechętnie do tego projektu. Śladem niedoli,
trwoga i zwątpienie ogarnęły wszystkie serca. Niektórzy
troszczyli się już o stanowiska swoje, o rangi i tytuły, o
majątki, leżące na terytorium podbitych państw — i
jedynym ich marzeniem, jedynym pragnieniem — był
powrót do kraju.
Co się zaś tyczy nadciągających rekrutów, był to zlepek
kilku narodowości niemieckich. Ażeby połączyć się z
nami, przejść musieli przez terytorium Prus, które
gorzały płomieniem nie tajonej już nawet nienawiści.
Dotarłszy do nas, ujrzeli zniechęcenie, choroby i nędzę.
W szeregach dał im się dotkliwie we znaki brak starych,
doświadczonych żołnierzy oraz całkowita apatia tych,
którzy przede wszystkim powinni byli strzec i bronić
wspólnej sprawy. Toteż na pierwszym biwaku pierzchła
większość tych Niemców.
Widok nędzarzy powracających z Moskwy wstrząsnął
nawet zahartowanymi pułkami Macdonalda, chociaż i
one poważnego doznały uszczerbku. Wszelako i te pułki,
i nie narodzona jeszcze dywizja Heudeleta zachowały
wzorową karność i dawny ład. Niebawem zebrano w
Gdańsku wszystko, co przedstawiało jeszcze jakąkolwiek
bojową wartość: razem trzydzieści pięć tysięcy, w tym
siedemnaście różnorodnych narodowości. Reszta
niedobitków, w niewielkiej liczbie, ściągać miała do
Poznania i na linię Odry.
Aż do tej chwili Murat nie mógł był lepiej pokierować
odwrotem. Lecz gdy mijał Kwidzyn w drodze do Poz-
nania, list, otrzymany z Neapolu, zniweczył od razu
wszystkie plany jego i zamiary. Wrażenie tak silne było,
krew tak gwałtownie pomieszała się z żółcią, że nim król
listu dokończył, dostał żółtaczki.
Podobno dotknął go tak akt samowoli, jakiego dopuś-
ciła się królowa. Bynajmniej nie zazdrosny o żonę, mimo
urody jej i wdzięków, zazdrosny był w najwyższym
stopniu o władzę swoją i nie dowierzał nikomu, przede
wszystkim zaś królowej, jako siostrze cesarza.
Dziwnym wydaje się, że człowiek, który żył dotąd
tylko sławą i tylko dla sławy, uległ nagle mniej szla-
chetnej namiętności. Być może jednak, że tego rodzaju
charaktery zawsze podlegać muszą jakiemuś przemoż-
nemu wpływowi, że zawsze przewodzić musi nad nimi
jedna, od innych potężniejsza namiętność.
Pod różnorodną postacią była to zresztą zawsze ta sama
bezgraniczna, nigdy nie nasycona duma i pycha. W owej
chwili lęk o władzę silniejszym był aniżeli miłość sławy;
pod wpływem tego lęku Murat pośpieszył do Poznania,
skąd umknął niebawem, zostawiając armię własnemu jej
losowi.
Odstępstwo to stało się jawne 16 stycznia, dwadzieścia
trzy dni przed ostatecznym wycofaniem się Schwarzen-
berga. Książę Eugeniusz objął z kolei dowództwo armii.
Wojska rosyjskie zatrzymały się w Kaliszu. Nieustanny,
zażarty bój, który toczyliśmy bez wytchnienia począwszy
od Moskwy, jął przycichać. Do wiosny jednak trwała
beznamiętna, powolna, przerywana walka. Mniemali
niektórzy, że wyczerpała się już do cna miara nienawiści;
tymczasem nie stało po prostu sił; poza tym obustronnie
już gotowano się do innej walki i ta chwilowa cisza była
wytchnieniem — jeno akcją wstępną do nowych,
straszliwych zapasów!
Po zwycięskim okresie, trwającym tysiąc pięćset lat,
rewolucja IV stulecia, która była związkiem monarchów i
magnaterii przeciwko ludom, została pokonana przez
rewolucję XIX stulecia, związek ludów przeciw możnym
tego świata. Z krwawych blasków tej pożogi począł się
Napoleon. I owładnął nią tak niepodzielnie, z taką mocą i
potęgą, że zdawało się, iż cały ten przewrót dokonał się
jedynie po to, aby jego na świat wydać! Z niewzru-
szonym spokojem przewodził tej straszliwej zawierusze.
Jemu tylko podlegał ten krwawy żywioł; wstydząc się
swoich ekscesów rewolucja uwielbiła w nim siebie i
wpatrzona w jego chwałę, dla niego ujarzmiła inne ludy
Europy. I Europa — posłuszna — powstała na dane
przezeń hasło, aby zepchnąć Rosję w dawne jej granice.
Zdawało się, że z kolei Północ ujarzmiona zostanie aż po
najdalsze swoje krańce.
A jednak nawet ten genialny wódz, takimi rozporzą-
dzający środkami, nie mógł pokonać przyrody! Kiedy z
ogromnym trudem wdarł się w te lodowe krainy, zbrakło
mu sił i doszedłszy już niemal do szczytu, runął w
otchłań niedoli i poniżenia. I Północ zwycięska w swej
obronnej wojnie z Południem, jak zwycięską była w
zdobywczych swoich wyprawach w średniowieczu, po-
czuła się nietykalna i niezmożona!
Ale wy nie wierzcie w to, moi towarzysze. Jak poko-
naliście jej zbrojne zastępy, tak też pokonać mogliście
jej ziemię, ogromne przestrzenie, klimat, srogą i potężną
przyrodę.
Lecz zemściły się straszliwie popełnione przez nas błę-
dy: kara stokroć cięższa była od winy. Starałem się
wyjaśnić należycie zarówno przyczyny, jak skutki; na ten
ocean cierpień i niedoli rzuciłem krwawe i posępne
światło żałobnej pochodni, a jeśli dłoń moja zbyt słaba
była, ażeby podołać tak przykremu zadaniu, wyłowiłem
przynajmniej z bezdennej topieli szczątki nasze, aby
przyszłe pokolenia mogły poznać to niebezpieczeństwo i
uniknąć go.
Dzieło moje ukończone. Do was — starzy druhowie —
odwołuję się teraz, ażebyście dali świadectwo prawdzie!
Wobec wielkich, niczym nie zatartych wspomnień tej
wielkiej epoki, bezbarwnymi zapewne wydadzą się wam
wszelkie opisy! Lecz któż z was nieświadom jest tego, że
czyn zawsze wymowniejszy bywa od słów i że jak-
kolwiek wielcy historycy rodzą się z wielkich ludzi, to
jednak mniej są od nich liczni?