G
RAHAM
M
ASTERTON
D
WA
TYGODNIE
STRACHU
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
: F
ORTNIGHT
OF
F
EAR
P
RZEŁOŻYŁ
M
ICHAŁ
W
ROCZYNSKI
S
ŁOWO
WSTĘPNE
Na pisarzu horrorów ciąży jedno straszliwe przekleństwo. Bez względu na to, dokąd
zawiodą go drogi, bez względu na to, w jak pięknej będzie przebywał scenerii czy też w
jakich będzie żył luksusach, bardzo szybko zacznie rozmyślać o ciemnych stronach swojej
sytuacji.
Może świecić słońce, promienie mogą rozkosznie ślizgać się po morskich falach, ale w
umyśle twórcy horrorów zaczyna już napływać wzbudzający dreszcz cień.
Pomyślcie o swoim urlopie… Czternaście dni relaksu i radości. Ale bez względu na to,
gdzie przebywacie, natychmiast zaczynają rodzić się wątpliwości.
Popatrzcie na malowniczą wioskę Yorkshire, na te domy o kamiennych, pokrytych patyną
wieków ścianach i koślawych, wielokrotnie naprawianych schodkach. Komu przyszłoby do
głowy, że już za najbliższym rogiem może czaić się mroczne, wściekłe, drapieżne
stworzenie?
Spójrzcie tylko na tę rozgrzaną słońcem, łagodnie zakręcającą zatokę przy wyspie Jersey.
Któż by pomyślał, że coś niesłychanie obrzydliwego wypełznie z piasku tuż obok jego stóp?
Popatrzcie na sielską farmę w Connecticut albo na tę przepiękną szkocką rezydencję.
Popatrzcie na wysmakowany apartament w Central Park South w Nowym Jorku lub na
wspaniałe, lśniące światłami kasyno w Las Vegas.
Kto by pomyślał, że właśnie tutaj, noc w noc, przez dwa tygodnie, czaić się będzie zgroza
mrożąca serce?
Jedźcie zatem ze mną na dwutygodniowy urlop. Codziennie będziemy nocować gdzie
indziej. Akcja każdego z poniższych opowiadań rozgrywa się w innym miejscu… Albo tam
mieszkałem, albo przynajmniej odwiedziłem te okolice. Każda historia stanowi swoiste
studium tego, w jaki sposób moja wyobraźnia pod wpływem nastroju tych miejscowości
wykoślawiała się, spaczała, wkraczała w jakąś dziedzinę koszmaru.
Od Kalifornii po północną Anglię, od Nevady po biegun południowy; będzie to wyprawa
do niecywilizowanej zgrozy cywilizowanego świata.
Zapraszam was do odbycia ze mną dwutygodniowej podróży… spędzenia dwóch
bezsennych tygodni.
Nie potrzebujecie żadnego bagażu. Nie potrzebujecie paszportów. Pas startowy jest wolny,
a molo portowe od dawna stoi w kompletnej ruinie.
Musicie jedynie uzbroić się w odwagę i podać mi dłoń, a ja poprowadzę was w ciemność.
Parafrazując przewodniczącego Mao, dwutygodniowa podróż w ostateczne przerażenie
zaczyna się od jednego kroku.
Graham Masterton
B
ESTIA
P
OŚPIECHU
Great Ayton, Yorkshire, Anglia
Na północnym skraju wrzosowisk Yorkshire gnieździ się wioska Great Ayton (miejscowa
ludność używa nazwy „Yatton”), jedna z najpiękniejszych w całym Cleveland. Przepływa
tamtędy płytka rzeka, której brzegi spinają kamienne i drewniane mosty. W niej moi trzej
synowie kąpali się i łowili ryby. Właśnie ta rzeka dała mi mroczną inspirację do napisania
„Bestii Pośpiechu”.
Do szkoły w Great Ayton uczęszczał kapitan James Cook. Domek, w którym mieszkał w
roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym, został rozebrany kamień po kamieniu i
przetransportowany okrętem do Australii, żeby zastąpić obelisk wykuty w skale niedaleko
Point Hicks, pierwszego punktu Australii, który ujrzał Cook podczas swojej wyprawy
zakończonej odkryciem tego kontynentu (1768–1771).
„Bestię Pośpiechu” zamówił Bill Munster, który wydał ją w formie ilustrowanej broszury
w swoim wydawnictwie Footsteps Press w Roundtop w stanie Nowy Jork. Od tego czasu
opowiadanie ukazało się w wielu różnych formach — najbardziej znaczące było wydanie
komiksowe ilustrowane przez niezrównanego Dana Daya.
B
ESTIA
POŚPIECHU
Pod niebem koloru wytrawionej miedzi Kevin biegł ścieżką nad rzeką. Tornister obijał mu
się o plecy nakryte gabardynowym płaszczem przeciwdeszczowym. Krople deszczu szumiały
już groźnie w trawie i tworzyły na powierzchni rzeki setki drżących kółeczek. Ale Kevin
biegł nie dlatego, że padało. Uciekał przed Bestią Pośpiechu, która następowała mu już na
pięty. Wydawało mu się, że słyszy chrobot jej pazurów, kiedy bezkształtna i mroczna sunęła
przejściami, wąskimi schodkami i błotnistą ścieżką ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Tuż za nim, tuż poza zasięgiem jego wzroku — tuż za ciastkarnią, tuż za krzakami. Potwór
śpieszył się, gnany wyłącznie żądzą krwi. Kevinowi zaczynało brakować tchu, ale doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli zwolni. Bestia Pośpiechu dopadnie go, wbije w
niego kły i rozszarpie na strzępy, podobnie jak Orlando rozszarpywał myszy, które udało mu
się pochwycić. Z wrzaskiem wyssie krew, rozedrze mięśnie i lepkie, ciągnące się
wnętrzności.
Potem wyda chlupoczące plia–plia–plia gluumpp! i przełknie.
Kevin nie odważył się spojrzeć za siebie. Boisko opuścił z ponad pięciominutowym
opóźnieniem, ponieważ do ostatniej chwili grał z Herbertem Thorpem w barwne karty
dołączane do paczek papierosów. Bestia Pośpiechu wykorzystała cały ten czas i teraz, gdyby
Kevin stracił choćby chwilę na oglądanie się za siebie… Minął narożny sklep ze słodyczami.
Przez okropną sekundę wahał się, ponieważ zostały mu jeszcze w kieszeni dwa pensy, a przez
witrynę dostrzegł, że właścicielka sklepiku rozłożyła nową książkę o latających talerzach. Ale
nie wolno ryzykować. Bestia Pośpiechu mogłaby go dogonić, zaczaić się i pochwycić, kiedy
będzie wychodził ze sklepiku. A wtedy… CHRRRUPPL. i kawałki jego ciała walałyby się po
całym chodniku.
Ruszył przez jezdnię głównej ulicy. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca coś
krzyknął, ale Kevin nie zrozumiał co.
Było już dziesięć po czwartej. Dziesięć po czwartej! Policzki paliły go ze strachu na myśl,
że już tak późno.
W zeszłym roku w październiku, gdy zniknął Robert Browne, matka przestrzegała Kevina
przed Bestią Pośpiechu. Kiedy to mówiła, była blada i pełna powagi. Jej twarz niczym się nie
wyróżniała, malował się na niej spokój, a czarne oczy zawsze kojarzyły się Kevinowi ze
świeżymi, lśniącymi rodzynkami. „Chłopców, którzy mitrężą czas wracając ze szkoły do
domu, pożera Bestia Pośpiechu. Więc gdy wracasz do domu, śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz
się! Śpiesz się!”
Pierwszego dnia, po tym, jak matka opowiedziała mu o Bestii Pośpiechu, Kevin nie
wiedział, czy ma wierzyć w tę opowieść, czy nie. W końcu nigdy nie spotkał tego potwora.
Nawet wtedy, gdy ponad godzinę bez butów i skarpetek łowił pod kładką kijanki.
Ale drugiego dnia, kiedy przeszedł już główną drogę i przekroczył bramy do Ayton Hall,
był pewien, że tuż za sobą usłyszał kroki. Chrobotanie, jakby pies drapał pazurami, łażąc po
skałach. I oddech. Przystanął, odwrócił się, ale nie zobaczył niczego. Żadnych psów, żadnej
Bestii Pośpiechu. Tylko cień rzucany przez wiekowe dęby, słyszał tylko szum
popołudniowego wiatru i głuchy szmer wody w rzece. Zadrżał i ruszył biegiem przez wąską,
drewnianą kładkę, minął pub, a następnie pobiegł aleją prosto do domu.
Od tego czasu z każdym dniem nabierał większego przekonania, że gdy wraca ze szkoły,
tuż za nim podąża Bestia Pośpiechu. Słyszał ją, ale nigdy nie zobaczył, bo potwór trzymał się
tuż poza granicą wzroku. Kształt nadawały mu cienie i zabłąkane refleksy świetlne. Oddychał
poszumem wiatru, szelestem drzew, warkotem ulicznego ruchu. Kevin bał się wspominać o
potworze kolegom w szkole, bo monstrum nie było równie prawdziwe jak cukierki anyżkowe
czy szkolne obiady. Ale potwór na niego polował. Wiedział, że na niego poluje. Bestia
Pośpiechu czaiła się każdego popołudnia za wysokim, kamiennym murem naprzeciwko starej
klasy, do której uczęszczał kapitan Cook, a kiedy Kevin biegł do domu, potwór podążał za
nim.
Każdego dnia biegł do domu szybciej. Gnał z wiatrem w zawody. A Bestia Pośpiechu za
nim! Kevin wiedział, że potwór musi istnieć, ponieważ matka nigdy nie kłamała; zawsze
mówiła, że kłamstwo jest najcięższym grzechem. I czyż nie odwracała się w jego stronę z
szerokim, radosnym, pełnym ulgi uśmiechem, kiedy bez tchu wpadał do kuchni wypełnionej
stwarzającym wrażenie bezpieczeństwa zapachem pasztetu i pieczonych na tłuszczu
ciasteczek?
Czyż nie dawała mu zawsze silnego, serdecznego kuksańca, zupełnie jakby wymknął się
najdrapieżniejszemu z demonów?
Bestia Pośpiechu wdzierała się nawet w jego koszmary senne. Kevin śnił, że biegnie ze
szkoły do domu, a monstrum chwyta go i rozszarpuje. Rozrywa ścięgna, rozdziera ciało na
strzępy.
I dzisiaj również go ścigała, a on był pięć minut spóźniony.
Sandały tłukły zajadle o piasek — biegł wzdłuż zakola rzeki; trawa zaczepiała się o
klamerki. Był przekonany, że słyszy, jak pazury sunącej bestii rozdzierają ziemię. Był
przekonany, że słyszy łakome dyszenie potwora. HUH! HUH! HUH! HUH!
Kiedy dotrze do kładki, będzie bezpieczny. Bestia Pośpiechu jest za ciężka, żeby się przez
nią przeprawić.
Znalazł się zaledwie pięć czy sześć metrów od kładki, kiedy wydało mu się, że ktoś
krzyczy: „Kevin!” Cichutki głos, jakby ktoś wołał w przyłożoną do twarzy blaszaną puszkę.
Zatrzymał się przerażony, po czym z wahaniem spojrzał za siebie. Dzień był tak pochmurny i
mroczny, że Kevin nic nie potrafił dostrzec.
— Kevin! — ponownie dobiegł go głos.
Coś czaiło się w cieniu rzucanym przez Ayton Hall. Coś czarnego; coś, co się trzepotało.
Ruszył biegiem przed siebie, dotarł do kładki, ale dopiero na środku odważył się przystanąć.
Wtedy ponownie się odwrócił — mały chłopiec w szkolnej czapce i krótkich spodenkach
na drewnianej kładce przerzuconej nad płytką rzeką. Zaledwie kilkanaście metrów dalej
przejeżdżały ciężarówki zmierzające do Guisborough albo do Harrogate. Północne Yorkshire
w burzowe, marcowe popołudnie.
Bestia Pośpiechu zniknęła. Zniknęła jak zwykle, kiedy Kevin dobiegał do kładki. Znów
wygrał wyścig z potworem; był bezpieczny.
Miał właśnie ruszyć w dalszą drogę, gdy ujrzał, że fale rzeki niosą coś w jego stronę. To
coś było ciemne, ciężkie i zostawiało za sobą na wodzie smugę w kształcie strzały. Stanął na
poprzeczce balustrady mostka i zaczął bacznie obserwować zbliżającą się rzecz. Nie lubił
rzeki przepływającej przez Great Ayton, mimo że często w niej łowił. Udawało mu się złapać
duże kijanki i dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Ale tego popołudnia nadpływało w jego stronę coś innego. Było to złowieszcze, ciemne i
bardzo duże. Zszedł z barierki i odruchowo zrobił krok do tyłu.
To coś powoli przepłynęło pod kładką. Kiedy znalazło się w cieniu rzucanym przez
mostek, Kevin mógł wreszcie zobaczyć, co to jest. Ogarnęło go najwyższe przerażenie, ale
tylko cichutko pisnął.
Na falach twarzą do góry unosiły się zwłoki mężczyzny. Oczy trupa były wytrzeszczone.
Za nim ciągnęła się w wodzie mglista karmazynowa smuga. Kevin widział rozdarte ubranie i
płynące leniwie krwawe sploty wychodzące z brzucha.
Ale najgorsze, że mężczyzna ciągle żył. Tylko troszeczkę. Ale to wystarczyło, żeby
popatrzył na Kevina i przesłał mu najbledszy uśmiech, jaki Kevin widział w życiu. Po chwili
prąd zabrał ciało, przeniósł je nad tamą i powlókł przez głębsze dołki, w których Kevin się
zazwyczaj kąpał. Później ciało przepłynęło nad następną tamą i zniknęło za zakolem rzeki o
brzegach porośniętych drzewami.
Kevin nadal stał na mostku. W końcu pojawiła się jego matka w kuchennym fartuchu.
Ręce miała białe od mąki.
— Kevin?
Gapił się na nią tak, jakby jej nie poznawał.
— Widziałem mężczyznę. Unosił się na rzece i uśmiechnął się do mnie.
Prawie godzinę siedział na wysokim, drewnianym stołku na posterunku policji. Opisał
mężczyznę, a nawet naszkicował jego twarz. O wpół do siódmej wieczorem matka zabrała go
do domu. Trzymając się za ręce szli wzdłuż rzeki, a potem przebyli mostek. Na zakolu rzeki
dwóch policjantów w zarękawkach ciągle kłuło długimi tyczkami porośnięte wodorostami
dno. Otaczała ich gromadka szkolnych kolegów Kevina i kilkunastu starych mężczyzn, którzy
przyszli z pubu z kuflami piwa w ręku.
Kiedy Kevin skończył pić herbatę, do kuchennych drzwi zastukał jeden ze starców.
— Myślę, że cię to zainteresuje, że znaleźli. Nieszczęsny facet. Trzy kilometry dalej
zaplątał się w wodorosty. Nie mogą ustalić, kim jest. Żadnego portfela, dokumentów, nic.
Nikt go nie zna. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że został zdrowo poszlachtowany. Cały
brzuch ma rozpłatany. Okropne. Czy ta herbata jest jeszcze ciepła?
Kevin usiadł przy kuchennym stole. Było mu zimno, kulił się, zupełnie jakby widok
umierającego człowieka sprawił, że chłopiec zmalał.
Dlaczego ten mężczyzna się do mnie uśmiechnął? — myślał. — Przecież tonął i miał
rozpruty brzuch… Co widział w tym śmiesznego?
Zaszedł do sklepiku ze słodyczami po paczkę rothmansów i był mile zaskoczony tym, że
tak niewiele się tu zmieniło. Pod oszkloną ladą ciągle leżały książki o latających talerzach,
anyżkowe cukierki i lukrowane babeczki. Znajdowały się dużo niżej i były mniejsze, niż to
zapamiętał, ale były.
Za ladą stała jednak inna kobieta — rudowłosa, o piegowatych rękach — a na półce
znajdował się telewizor nastawiony na transmisję z wyścigów Redcar. Ale zapach pozostał
ten sam. Nawet główna droga, mimo że panował na niej dziesięciokrotnie większy ruch, nie
została poszerzona. A rzeka była tak samo ciemna i połyskliwa jak w czasach jego
dzieciństwa.
— Przed laty tutaj mieszkałem — powiedział do rudowłosej kobiety. — Tam, za rzeką. Na
Brownlow Lane pod trzecim.
Rudowłosa uśmiechnęła się.
— Ja pochodzę z Barnsley.
Opuścił sklep ze słodyczami. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zadzwonił zawieszony nad
nimi dzwoneczek. Kevin stanął na ulicy i pociągnął nosem. Wyczuł nadchodzący deszcz.
Przeszedł przez drogę. Zatrzymał się na brzegu rzeki i zapalił papierosa. Był ciekaw, czy w
rzece ciągle jeszcze żyją owe dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Trzydzieści lat. Po trzydziestu latach wrócił do Great Ayton. Niedługo po tym, jak opuścił
dom, jego matka poznała kapitana statku handlowego, a później umarła w Hull. Kiedy znikała
w piecu krematoryjnym, Kevin stał obok kapitana, a z głośników dobiegały tony The Old
Rugged Cross. Kapitan mocno pachniał wodą kolońską Vick. Uścisnęli sobie dłonie, potem
Kevin najbliższym pociągiem odjechał do Londynu, do swojej pracy w firmie
ubezpieczeniowej Pearl Assurance i jednopokojowego mieszkania na Islington, jedną
przecznicę od Angel.
W tym tygodniu miał się zająć roszczeniami do wypłaty odszkodowania w
Middlesborough. Nienawidził Middlesborough, szarego, przygnębiającego przemysłowego
miasteczka ze sklepami pełnymi tłustej wieprzowiny, z klubami robotniczymi, w których
grały marne zespoły rockowe i w których podawano piwo w kuflach o prostych ściankach. Po
południu wybrał się do Great Ayton, żeby jeszcze raz poczuć zapach wrzosowisk i
ponapawać się ciepłą atmosferą wioski w Yorkshire.
Skończył papierosa i wrzucił niedopałek do rzeki. Popatrzył na zegarek. Ostatnie spotkanie
z kierownikami urzędów podatkowych miał odbyć o siedemnastej, a więc powinien już
wracać. Ponadto zaczynało coraz mocniej padać, grube krople deszczu szeleściły w trawie,
tworząc na powierzchni rzeki drżące kółeczka.
Miał właśnie przekroczyć drogę, kiedy ujrzał małego chłopca gnającego po chodniku na
złamanie karku; dosłownie gnającego na złamanie karku. Chłopak ubrany był w szkolną
czapkę i flanelowe szorty, na plecach podskakiwał mu tornister. Popatrz tylko na tego
nieszczęśnika — pomyślał. — Pędzi do domu z całych sił jak kiedyś ja.
Chłopiec, mijając sklep ze słodyczami, zawahał się na chwilę, po czym jak szalony
przebiegł główną ulicę. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca wrzasnął przez okno:
— Idioto, o mało cię nie przejechałem!
I wtedy, ku swej zgrozie, Kevin zobaczył, dlaczego chłopiec ucieka. Z pogrążonej w
głębokim cieniu alejki wyskoczyło mroczne stworzenie, które falowało niczym peleryna
kuglarza. Gnało chodnikiem, lekko podzwaniając przecięło jezdnię i zaczęło ścigać
biegnącego wzdłuż rzeki chłopca.
Kevin stał chwilę jak słup soli, po czym też zaczął biec. Nie miał kondycji, za dużo palił,
ale biegł tak szybko, jak potrafił. Stworzenie już prawie dorwało chłopca, uniosło czarne
ramię uzbrojone w szpony lśniące w rdzawym świetle niczym brzytwy.
— Kevin! — zawołał Kevin. — Kevin!
Stwór ryknął, zafalował i w jednej chwili się odwrócił. Kevin pędził na oślep prosto na
potwora. Bestia była czarna, zimna, z paszczy bił jej chłód niczym z otwartej zamrażarki.
Kevin ujrzał wrogie, wąskie i żółte jak ropa ślepia. Ślepia, które widział już w sennych
koszmarach. Usłyszał cichy ryk triumfu i zgrzyt zębów.
— Boże! — jęknął. — To prawda!
Szpony przecięły kamizelkę, koszulę, podkoszulek, skórę, tłuszcz, mięśnie. Były tak ostre,
że Kevin nie czuł nawet bólu. Został uniesiony w powietrze. Potwór zakręcił nim szaleńczego
młynka. Kevin upadł ciężko na porastającą brzeg rzeki trawę. Bezwładnie stoczył się do
wody.
Była lodowato zimna i Kevin cieszył się, bo dzięki temu nie czuł bólu, choć zdawał sobie
sprawę z tego, że ma rozdarty brzuch.
Płynął twarzą do góry. Wiedział, że umiera. Rzeka niosła go powoli, słyszał bulgot wody.
Wpłynął pod mostek — pozioma smuga ciemności prosto przed jego oczyma. I wtedy
ujrzał małą twarz, z której spoglądały na niego wielkie jak spodki, przerażone oczy.
Nie bój się — pomyślał odpływając z prądem. — Pewnego dnia zrobisz to samo.
Ponownie uratujesz Kevina. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Zamknął oczy. Przepłynął nad tamą martwy jak worek. Później poniosło go zakolem rzeki,
gdzie czekała już na niego matka.
Był pewien, że słyszy jej szept: Pośpiesz się, Kevin. Pośpiesz się.
O
DMIENIEC
Amsterdam, Holandia
W Amsterdamie najprzyjemniej jest poza sezonem, kiedy wicher, niczym ostry nóż, tnie
wody grachten, czyli kanałów. Chłód zawsze stanowi dla mnie wyśmienity pretekst, żeby
wstąpić do niewielkiego lokaliku na parujące małże i smażoną rybę albo do indonezyjskiej
restauracji na rijstafel. W marcu światło w Amsterdamie nabiera tak osobliwego odcienia
szarości, iż ma się wrażenie, że jest się jedną z postaci w czarno–białym filmie o życiu
Rembrandta. W Amsterdamie ciągle jeszcze można spotkać hipisów i tramwaje. Jest tam
również Nieuwe Kerk ze zdumiewającymi witrażami oraz Rijksmuseum, pełne płócien
flamandzkich i holenderskich mistrzów. Niecałą godzinę drogi na południe od Amsterdamu
znajduje się miejscowość Scheveningen, a w niej przystań z piaszczystą plażą. Nawet dzisiaj
panuje w Scheveningen przedziwna atmosfera lat pięćdziesiątych. W czasie drugiej wojny
światowej brytyjscy oficerowie schwytanym szpiegom niemieckim udającym Holendrów
kazali wymawiać słowo „Scheveningen”. Traktowali to jako sprawdzian, czy schwytani
naprawdę są Holendrami. Prawie żadnemu prawdziwemu szpiegowi nie udało się tego
powiedzieć.
O
DMIENIEC
Drzwi windy otworzyły się, a za nimi stała ona. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby od
początku wiedziała, że on tam będzie. Wysoka, śliczna, ubrana na biało. Przez moment się
wahał, po czym przepuścił dziewczynę.
— Pardon miwouw — powiedział, cofając się o pół kroku. Uśmiechnęła się przelotnie, ale
nic nie powiedziała. Minęła go, zostawiając za sobą smugę ostrego zapachu perfum marki
Calvin Klein’s Obsession. Odwrócił się i obserwował, jak dziewczyna oddala się korytarzem,
którego ściany i posadzkę wyłożono marmurem, i znika za obrotowymi drzwiami. Hulający
na prowadzących do hotelu schodach kwietniowy wiatr rozwiał jej długie, ciemne włosy.
Szwajcar złożył uprzejmy ukłon. Dziewczyna poszła dalej.
— Jedzie pan? — warknął poirytowany Amerykanin, który, stojąc już w windzie,
przyciskał guzik otwierający drzwi.
— Przepraszam, ale nie. Zmieniłem zamiar. Usłyszał jeszcze mruknięcie Amerykanina:
— Boże drogi, co za ludzie…
Zdał sobie sprawę, że idzie szybko korytarzem w kierunku wyjścia i wybiega z hotelu
tylko po to, żeby ujrzeć, iż dziewczyna właśnie wsiada do taksówki.
Natychmiast podszedł szwajcar.
Życzy pan sobie taksówkę? — zapytał z uszanowaniem, przykładając palec do daszka
czapki.
— Nie, dziękuję.
Stał trzymając teczkę, poły płaszcza furkotały mu na wietrze, i obserwował, jak taksówka
skręca w Sarphatistraat. Czuł się opuszczony, rozbity psychicznie i dziwaczny jak postać z
czarno–białego filmu. Za nim portier uśmiechał się z niepokojem.
— Może pan wie, jak nazywa się ta pani? — zapytał szwajcara.
Pod wpływem wiatru jego głos zabrzmiał bełkotliwie. Portier pokręcił przecząco głową.
— Czy mieszka w tym hotelu?
— Przykro mi. Nie wolno mi udzielać takich informacji.
Gil sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zastanawiając się przez chwilę, ile powinien
dać. Ale w uśmiechu mężczyzny dostrzegł coś, co go ostrzegło, że nie należy tego robić.
— W porządku, jasne — mruknął, po czym niezręcznie cofnął się do obrotowych drzwi.
Dwóch starszych bagażowych skinęło głowami z uszanowaniem, kiedy wrócił do windy.
Stan i Ollie — jeden chudy, a drugi gruby. Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do
irracjonalnych zachowań gości.
Gil stał w wyłożonej dębową boazerią windzie, która wiozła go na trzecie piętro, i
przeglądał się w oprawnym w mosiężną ramę lustrze tak intensywnie, jakby był prawdziwym
biznesmenem. Od lat już nie zrobił nic równie spontanicznego jak dzisiejsza pogoń za tą
kobietą. Cóż, do licha, w niego wstąpiło? Miał żonę, dwoje dzieci, w pracy odnosił same
sukcesy. Mieszkał w sześciopokojowym domu w Working, jeździł nową granadą scorpio i
pisano o nim w Business Week jako o „jednym z najbardziej aktywnych przedsiębiorców
młodego pokolenia”.
A jednak pognał za tą nieznajomą kobietą jak jakiś prostak, jak napalony, nieletni łowca
autografów.
Zamknął za sobą drzwi apartamentu, dłuższą chwilę stał na środku pokoju, ściskając w
dłoni dyplomatkę, i intensywnie myślał. Następnie postawił teczkę na podłodze i powoli zdjął
płaszcz.
„Szkoda tego Gila, jest roztrzęsiony jak galareta” — niemal słyszał, jak rozmawiają o nim
w biurze. „Dopóki nie wyjechał
w interesach do Amsterdamu, był całkiem normalny. Pewnie jest przepracowany”.
Podszedł do okna i otworzył je. Z hotelowego apartamentu rozciągał się widok na rozległą
szarą Amstel, której brzegi spinał szeroki, wysoko zwieńczony most zwany Hogesłuis. Na
rozjazdach głośno klekotały tramwaje, dzwoniąc, gdy zmierzały w stronę przedmieść. Przez
okno wpadały tak silne i lodowate podmuchy wiatru, że targały firanką, a Gilowi od chłodu aż
łzy stanęły w oczach.
Zmierzył sobie puls. Trochę za szybki, ale nie na tyle, by iść do lekarza. Czuł, że nie ma
gorączki, chociaż przez ostatnie cztery dni — od wtorku do piątku — pracował po szesnaście,
osiemnaście godzin na dobę. Co prawda bardzo uważał, by nie pić ani nie palić za dużo, a
każdą wolną chwilę poświęcał na odpoczynek. Naturalnie, nie mógł wiedzieć, w jakim
stopniu prowadzone tu przez niego negocjacje wpłynęły na stan jego umysłu, lecz czuł się
normalnie.
Tyle że nieustannie myślał o jej twarzy, myślał o jej włosach, myślał o sposobie, w jaki się
do niego uśmiechnęła — uśmiechem, który natychmiast rozmył się niczym rozpuszczalna
aspiryna — i dopiero wtedy odeszła. Na przekór całej obowiązującej w świecie
psychologicznej i antropologicznej logice wiedział, że po prostu się w niej zakochał. No cóż,
może się nie zakochał, może nie zakochał się naprawdę, nie zakochał się tak, jak ongiś w
Margaret. Ale popatrzyła mu w oczy, przesłała uśmiech, po czym minęła go, zostawiając za
sobą smugę oszałamiającego zapachu obsession, a on w ciągu dziesięciu sekund poczuł
większe podniecenie, większą ciekawość i większe pożądanie niż to, którego doświadczył w
ciągu ostatnich dziesięciu lat trwania jego małżeństwa.
Po prostu śmieszne — powiedział do siebie. — To tylko chwila słabości. Jestem
zmęczony, zestresowany. Jestem samotny. Nikt nie zrozumie, jak osamotniony czuje się
człowiek podróżujący w interesach po obcych krajach. Nic zatem dziwnego, że wielu
biznesmenów spędza cały wolny czas w swoim pokoju hotelowym, pije za dużo whisky i
ogląda programy telewizyjne, których nie rozumie. Trudno wprost wyobrazić sobie stan
większego opuszczenia niż ten, jaki przeżywa się podczas wędrówek ulicami obcego miasta,
gdy nie ma przy człowieku nikogo, do kogo można by otworzyć usta.
Zamknął okno, sięgnął do minibarku po puszkę piwa i włączył telewizor. Szły właśnie
wiadomości po holendersku. Jutro rano, kiedy odbierze już podpisane dokumenty z
Gemeentevervoerbedrijf, wezwie taksówkę, pojedzie prosto na Schiphol, wsiądzie do
samolotu i poleci do Londynu. Mimo zaciekłej konkurencji ze strony koncernów Volvo i
M.A.N. Diesel, udało mu się sprzedać amsterdamskiemu przedsiębiorstwu transportu
miejskiego dwadzieścia osiem nowych autobusów wyprodukowanych w Oxfordzie.
W rozmowie telefonicznej Brian Taylor określił go mianem „pierońskiego cudotwórcy”, a
Margaret, jak zwykle, aż zapiszczała z radości.
Ale obraz rozwiewanych wiatrem włosów nieznajomej nieustannie przewijał mu się w
umyśle niczym puszczany wciąż od nowa fragment taśmy filmowej. Kręcą się obrotowe
drzwi. Jej włosy burzy silny podmuch. Lśniąca, ciemna kaskada… Takie włosy powinny
rozsypywać się na jedwabnych poduszkach.
Z wolna zapadał zmierzch, w falach rzeki zaczynały odbijać się światła, a tramwaje, ze
zgrzytem szyn, odjeżdżały w kierunku Oosterpark i dalszych przedmieść. Gil przejrzał kartę
dań serwowanych do numeru, żeby sprawdzić, co może zjeść na kolację. Ale kiedy już
zdecydował się na węgorza, sznycel cielęcy i pół butelki białego wina, na myśl o samotnej
kolacji ogarnęła go nagła panika. Zadzwonił więc i odwołał zamówienie.
— Nie będzie pan jadł kolacji? — zapytał czyjś głos z holenderskim akcentem.
Był to spokojny, uprzejmy głos, ale Gil wyczuł w nim jakąś zdumiewającą wrogość.
— Nie, dziękuję. Ja… zmieniłem zdanie.
Przeszedł do łazienki, umył ręce, opłukał twarz. Później poprawił krawat i nie wkładając
płaszcza, sięgnął po klucz do apartamentu. Zszedł do hotelowego baru, którego okna
wychodziły na rzekę. W pomieszczeniu tłoczyli się japońscy i amerykańscy ludzie interesu,
wśród nich tylko dwie kobiety. Obie najwyraźniej musiały zajmować wysokie stanowiska
kierownicze. Jedna miała niezbyt ciekawą urodę, a druga wybitnie męskie rysy. Usiadł na
stołku przy barze i zamówił whisky z wodą sodową.
— Ale dzisiaj zimny wiatr, prawda? — zagadnął barman.
Gil bardzo szybko wypił zamówioną whisky i miał właśnie zamiar poprosić o kolejną
szklaneczkę, kiedy w barze pojawiła się ta kobieta. Zajęła miejsce przy barze zaledwie o
jeden stołek dalej. Ciągle była ubrana na biało i ciągle rozsiewała wokół siebie woń
obsession. Uśmiechnęła się do barmana i po angielsku zamówiła bacardi.
Gilowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Nigdy jeszcze nie przeżywał takich emocji. Był to
rodzaj paniki, jaką odczuwa się przy klaustrofobii, a na to wszystko nakładał się
nieprawdopodobnie wręcz intensywny pociąg erotyczny. Zaczynał rozumieć, dlaczego ludzie
czasami są skłonni niemal dusić się nawzajem, żeby tylko zintensyfikować swoje seksualne
doznania. Patrzył we własne szkliste oczy odbite w lustrze zawieszonym nad butelkami z
dżinem Genever i starał się dopatrzyć w nich jakichś oznak nerwowego załamania. Ale jeśli
nawet doznasz takiego załamania, czy zobaczysz to w swoich oczach? — zastanowił się. —
Czy będzie to widać na twojej twarzy, czy rysy rozpadną się niczym pęknięty dzban? A może
to wszystko będzie tkwiło ukryte głęboko w tobie? Może to tylko jakiś proces w mózgu,
proces, którego nikt nie jest w stanie spostrzec?
Spojrzał dyskretnie w bok, najpierw na udo kobiety, a następnie, już odważniej, na jej
twarz. Patrzyła prosto przed siebie, w lustro. Miała klasyczny, prosty nos, oczy w kolorze
kobaltu, leciutko skośne, lecz bardzo europejskie. Wargi lśniły purpurą. Na przegubie
zauważył plecioną bransoletkę z białego i żółtego złota — jej wartość musiała stanowić
ekwiwalent jego trzymiesięcznych zarobków — oraz złoty zegarek marki Ebel. Drugie,
szkarłatne, idealnie utrzymane paznokcie. Poruszyła się lekko na barowym stołku. Pełne
piersi rozkosznie się zakołysały, a Gil dostrzegł smukłość talii. Nie ma na sobie żadnej
bielizny — błysnęło mu w głowie. — Albo prawie żadnej. Lecz było w niej zbyt dużo
zmysłowości, by mogło to być prawdą.
W jaki sposób powinienem zacząć rozmowę? Czy w ogóle powinien ją zaczynać? Czy
zdoła wykrztusić choć słowo? Przez chwilę myślał o Margaret, ale zdawał sobie doskonale
sprawę, że robi to z czystego obowiązku. Ta kobieta pochodziła z innej planety niż Margaret,
należała do całkowicie odmiennego gatunku. Miała w sobie ogromny ładunek kobiecości,
była zmysłowa, dzika, a jednocześnie wytworna i zapewne niebezpieczna.
Podszedł do niego barman.
— Czy życzy pan sobie następnego drinka?
— Ja… eee…
— Niech pan da spokój — odezwała się nagle z uśmiechem kobieta. — Nie cierpię pić
sama.
Gil się zarumienił, uśmiechnął, lekko wzruszył ramionami i powiedział:
— Zatem w porządku. Poproszę. — Odwrócił się w stronę kobiety. — Na co pani ma
ochotę?
— Dziękuję — odparła, wyciągając w stronę barmana pustą szklankę.
Ale w jej głosie pojawił się jakiś osobliwy ton, jakby dziękowała za coś jeszcze.
Barman przygotował trunki. Gil i nieznajoma unieśli szklanki.
— Prosit!
— Czy pani tu mieszka? — zapytał Gil.
Miał nadzieję, że nie mówi zbyt piskliwym głosem i nie da się wyczuć w jego tonie
podniecenia.
— W Amsterdamie?
— Nie, chodzi mi o Amstel Hotel.
— Och, nie — odparła. — Mieszkam nad samym morzem, w Zandvoort. Przyszłam tutaj
na spotkanie z przyjaciółką.
— Mówi pani doskonale po angielsku — zauważył Gil.
— Tak, wiem o tym.
Gil czekał, aż kobieta powie o sobie coś więcej, ale milczała.
— Pracuję w branży transportowej — zagaił. — Cóż, tak naprawdę, to w wytwórni
autobusów.
Popatrzyła na niego uważnie, ale w dalszym ciągu nie odzywała się słowem.
— Jutro wracam do Londynu — dodał. — Załatwiłem już wszystko, co miałem do
załatwienia. Koniec pracy.
— Dlaczego pan za mną pobiegł? Wie pan… dziś po południu, kiedy opuszczałam hotel.
Wybiegł pan za mną i obserwował, jak odjeżdżam taksówką.
Gil otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął. Bezradnie uniósł dłonie.
— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To było… Nie, nie wiem. Po prostu pobiegłem.
Nie spuszczała z niego wzroku bystrego niczym oko kamery.
— Pan mnie pożąda — stwierdziła.
Gil nie odpowiedział. Niespokojnie zaczął wiercić się na barowym stołku.
Kobieta bez chwili wahania pochyliła się w jego stronę i położyła mu dłoń na udzie. Teraz
była bardzo bliziutko. Rozsunęła lekko wargi, tak że dostrzegł koniuszki białych zębów. W
jej oddechu wyczuwał woń bacardi. Ciepłą, łagodną, jak najlżejsze tchnienie wiatru.
— Pan mnie pożąda — powtórzyła.
Jeszcze raz szybko, mocno ścisnęła go za udo i wyprostowała się. Jej twarz wyrażała
niemy triumf. Gil patrzył podniecony, zakłopotany, pełen niedowierzania. Ona naprawdę
wyciągnęła rękę i naprawdę go dotknęła… nie, nie dotknęła, to była pieszczota. Ta piękna
kobieta w białej sukni, piękna kobieta, za którą każdy z siedzących w barze biznesmenów z
ochotą oddałby swoją bożonarodzeniową premię, siedziała z nim.
— Nawet nie wiem, jak pani ma na imię — odezwał się nieco śmielej.
— Czy to konieczne?
— Chyba nie. Ale chciałbym je znać. Ja nazywam się Gil Batchelor.
— A ja mam na imię Anna.
— Tak po prostu? Tylko Anna?
To jest palindrom — odparła z uśmiechem. — W obie strony czyta się tak samo. Staram
się stosownie do tego żyć.
— Może ma pani ochotę na kolację?
— Czy to konieczne?
Gilowi serce waliło jak młotem.
— W jakim sensie konieczne? — zapytał.
— W takim sensie, że widzi pan konieczność zabiegania o moje względy. Zaprosić mnie
na kolację, wywrzeć na mnie jak najlepsze wrażenie w kwestii znajomości win, bawić
błyskotliwą, dowcipną rozmową. Opowiadać mi te wszystkie zabawne anegdoty, które,
jestem o tym przekonana, pana koledzy słyszeli już co najmniej sto razy. Czy to konieczne?
Gil oblizał wargi.
— Może więc zamówimy na górę butelkę szampana? — zapytał.
Uśmiechnęła się.
— Sam pan najlepiej wie, że nie jestem prostytutką. Barman sądzi, że nią jestem, bo
prostytutki to dobry interes, jeśli naturalnie są odpowiednio ubrane i zachowują się zgodnie z
obowiązującymi w hotelu zasadami. Jeżeli zamierza pan zabrać mnie ze sobą na górę, chcę
uczciwie powiedzieć, że będzie pan drugim mężczyzną, z którym w życiu spałam.
Lekko wzruszył ramionami, jakby chciał pokazać, że pochlebia mu to ostatnie
stwierdzenie, ale traktuje je niezupełnie serio. Kobieta w stylu Anny, z ciałem Anny i
bezpośredniością erotyczną Anny miałaby mieć w życiu tylko jednego mężczyznę?
— Nie wierzy mi pan — skonstatowała Anna.
— Wcale nie muszę wierzyć, prawda? To część gry.
Pomyślał, że jest to najbardziej chytra i wymyślna odpowiedź.
Ale Anna wyciągnęła rękę w jego stronę, zdjęła z klapy marynarki jakiś włos i powiedziała
bardzo cicho:
— To nie jest gra, ukochany.
W milczeniu rozebrała się i podeszła do okna, tak że dostrzegał zarys jej ciała na tle
zimnego blasku ulicznych latarń, ale twarz pozostawała w cieniu. Sukienka z cichym
szelestem spłynęła na podłogę. Pod nią kryły się tylko skąpe cache–sexe z białej, koronkowej
bawełny. Anna miała ogromne piersi niemal za duże jak na kobietę o tak smukłych
ramionach,’a sutki wielkie i jasne jak cukrowy syrop.
Gil obserwował ją i rozpinał koszulę. Wydawało mu się, że Anna się uśmiecha. Podeszła
do niego i zanurzyła dłoń w skręcone, brązowe włosy porastające jego tors, pociągnęła.
Pocałowała w policzek, potem w usta. Następnie sięgnęła w dół i zaczęła rozpinać mu pasek.
Niech to licho weźmie, to nieuczciwe. Zdradzam kobietę, z którą mam dzieci, kobietę,
która jutro oczekuje mnie w domu — pomyślał Gil. — Ale jak często mężczyzna wpada w
taki erotyczny sen? Pewnie powinienem poprosić, żeby się ubrała i wyszła stąd. Ale wtedy do
końca życia będę żałował i będę się zastanawiał, jak by to było z Anną.
Dłonie Anny prześlizgnęły się na tył jego spodni. Ostre paznokcie przez materiał znaczyły
ślad na jego pośladkach. Gil nie potrafił ukryć drżenia.
— Połóż się — szepnęła. — Chcę cię kochać.
Usiadł na skraju łóżka i zdjął spodnie. Anna delikatnie pchnęła go do tyłu. Kiedy
zdejmowała z siebie cache–sexe, do jego uszu dobiegł delikatny szelest materiału. Usiadła
okrakiem na jego torsie i uśmiechnęła się w zalegającym pokój półmroku. Jej włosy spowiły
go niczym miękki, tajemniczy całun.
— Lubisz być całowany? — zapytała Anna. — Istnieje tyle rodzajów pocałunków.
Przesunęła się jeszcze bardziej w górę, a następnie dotknęła sromem jego ust. Jej włosy
łonowe były jedwabiste i długie, niczym najdelikatniejsze ptasie pióra. Gil zaczął ją całować.
Najpierw z wahaniem, później coraz żarliwiej, coraz głębiej, Otwierając ją palcami.
Westchnęła głęboko, cicho, z przyjemnością i zanurzyła palce w jego włosach.
Tej nocy kochali się cztery razy. Anna była nienasycona. Kiedy do pokoju zaczęło się
przesączać pierwsze, szare światło budzącego się dnia, a na Hogesluis znów zaczęły ze
zgrzytem przejeżdżać tramwaje, Gil leżał na plecach. Obserwował śpiącą Annę i rozsypane na
poduszce włosy. Ujął w dłoń jej pierś, przesunął palce na płaski brzuch i jedwabiste czarne
włosy łonowe. Była czymś więcej niż snem i marzeniem, była kimś, komu nie można się
oprzeć. Była wszystkim, czego mężczyzna może pożądać. Gil pocałował ją delikatnie w
czoło, a kiedy otworzyła oczy i spojrzała na niego, już wiedział, że jest w niej beznadziejnie
zakochany.
— Musisz dzisiaj wracać do Anglii — przypomniała cicho.
— Nie wiem. Może.
— Chcesz powiedzieć, że mógłbyś jeszcze trochę zostać? Gil patrzył na nią, a
jednocześnie miał przed oczyma obraz Margaret, zupełnie jakby oglądał film na podwójnym
ekranie. Oczyma wyobraźni widział, jak żona siedzi na kanapie, szyje i co chwila spogląda na
zegar, żeby sprawdzić, czy nadeszła już pora lądowania jego samolotu na lotnisku Gatwick.
Widział, jak otwiera mu z uśmiechem drzwi, jak go całuje i opowiada, co Alan robił w szkole.
— Może zostanę jeszcze jeden dzień. — Gil usłyszał siebie wymawiającego te słowa,
jakby wypowiadał je ktoś inny, ktoś, kto przebywa w tym pokoju i ma dokładnie taki sam
sposób mówienia jak on.
Anna pochyliła głowę i pocałowała go w usta. Jej język wślizgnął mu się między zęby.
Później odsunęła się, położyła na plecach i szepnęła:
— A może dwa? Mogłabym zabrać cię do Zandvoort. Pojechalibyśmy do mnie i
kochalibyśmy się cały dzień, całą noc, a później jeszcze cały następny dzień.
— Nie jestem pewien, czy uda mi się wygospodarować dwa dni.
— Zadzwoń do biura. Powiedz, że może zdołasz sprzedać amsterdamczykom jeszcze kilka
autobusów. Dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Możesz wrócić do domu w niedzielę wieczorem.
Wtedy nie będzie takiego tłoku w samolotach.
Po chwili wahania pocałował ją.
— W porządku. Do licha, po śniadaniu mogę zadzwonić do biura lotniczego.
— A twoja żona? Musisz do niej też zadzwonić.
— Zadzwonię.
Anna przeciągnęła się jak rozkoszne, smukłe zwierzę.
— Jest pan wyjątkowo miłym mężczyzną, panie Batchelor — powiedziała.
— A pani jest wyjątkową damą.
Margaret pociągała nosem: Gil poczuł takie wyrzuty sumienia, że omal nie zgodził się
natychmiast wracać do Anglii. Tęskniła za nim, w domu wszystko było przygotowane na jego
powrót. Alan nieustannie pytał: „Gdzie tatuś?” Dlaczego musiał zostać w Holandii dwa dni
dłużej? Z całą pewnością Holendrzy mogliby zatelefonować do Anglii albo wysłać teleks. I
dlaczego on? Te dodatkowe autobusy powinien sprzedawać George Kendall. W końcu jej
pretensje sprawiły, że nabrał odwagi i oświadczył: „Muszę tu zostać na te dwa dni. To tyle.
Wcale nie jestem tym zachwycony, kochanie, podobnie jak ty. Uwierz mi. Brakuje mi ciebie i
Alana. Ale to tylko dwa dni. A kiedy wrócę, pojedziemy na cały dzień do Brighton. Co ty na
to? Zapraszam cię na lunch do Wheelera”.
Odłożył słuchawkę. Anna obserwowała go z drugiego końca pokoju. Siedziała na wielkiej,
pokrytej białą skórą kanapie ubrana tylko w spodnie od pidżamy z cienkiej krepy. Do
odkrytych piersi tuliła kryształową szklankę bacardi. Pod wpływem dotyku zimnego szkła
sutki stwardniały. Przesłała mu taki uśmiech, że stracił całą pewność siebie. Popatrzyła na
niego prawie z triumfem, jakby namawiała go, żeby skłamał Margaret, jakby przejęła jakąś
część jego duszy.
Za jej plecami, przez panoramiczne okno okolone bluszczem, widział betonowy deptak,
rozległą, szarą plażę, szare i niebieskie chmury oraz niespokojne, wzburzone Morze
Północne.
Podszedł do Anny i usiadł obok. Opuszkami palców dotknął jej warg, pocałował w usta, a
jego ręce błądziły po gorących, ciężkich piersiach; między palcem wskazującym i kciukiem
pieścił jej ogromną sutkę. Obserwowała go z uśmiechem.
— Czy wpadłoby ci do głowy, że mógłbyś zakochać się w kimś takim jak ja? — zapytała
szeptem.
— Nie sądzę, żeby istniał ktoś inny taki jak ty. Jesteś jedyna.
— A więc mógłbyś się we mnie zakochać?
— Myślę, że to już się stało — odważył się wyznać.
Odstawiła szklankę z alkoholem na stolik ze szkła i nierdzewnej stali, po czym uklękła na
kanapie. Zdjęła spodnie od pidżamy. Była naga. Popchnęła Gila tak, że opadł na plecy, i
usiadła na nim.
— Lubisz mnie całować, prawda? — wymruczała.
Nie odpowiedział. Uniósł lekko głowę i ujrzał, że Anna wciąż patrzy na niego z tym
niepokojącym uśmiechem.
Dom był pogrążony w ciszy, chyba że rozmawiali lub słuchali muzyki. Anna uwielbiała
symfonie Mozarta, ale zawsze puszczała płyty w sąsiednim pokoju. Ściany były białe i gołe, a
podłogi pokryte szarymi dywanami. Wnętrze sprawiało takie wrażenie, jakby stanowiło
przedłużenie ponurego, zimnego krajobrazu wybrzeża, który Gil obserwował przez okna. W
domu poza roślinami doniczkowymi nie było żadnych ozdób. Nieliczne marne obrazy
przedstawiały męskie i kobiece akty, przeważnie bez twarzy. Gilowi zdawało się, że
domostwo wcale nie należy do Anny, że mieszkał w nim tuzin innych osób, ale żadna z nich
nie wywarła tutaj żadnego piętna. Ten dom nie posiadał najmniejszych oznak indywidualnego
stylu. Był niepokojący. Stał na końcu ślepej uliczki zamkniętej plażą. Chodnik z szarych płyt
pokrywała warstwa chrzęszczącego pod stopami burego piasku. A wiatr wiał niczym
dokuczliwy, nieustanny ból głowy.
Kochali się prawie bez przerwy. Wychodzili na spacery po plaży, wysoko postawionymi
kołnierzami osłaniając twarze przed kłującymi boleśnie tumanami ostrego piasku miecionego
wiatrem. W milczeniu jedli zimne mięso i popijali białym winem. Słuchali muzyki Mozarta
dochodzącej z sąsiednich pokoi. Trzeciego ranka Gil obudził się i ujrzał, że Anna już nie śpi i
bacznie go obserwuje. Wyciągnął rękę, zanurzył palce w jej włosach.
— Dzisiaj muszę wracać do domu — powiedział schrypniętym od snu głosem.
Anna ujęła jego dłoń i lekko ją uścisnęła.
— Nie możesz zostać jeszcze jeden dzień? Tylko jeden dzień i jedną noc?
— Muszę wracać. Obiecałem Margaret. Poza tym w poniedziałek rano muszę siedzieć za
biurkiem.
Opuściła głowę tak, że nie mógł dostrzec jej twarzy.
— Wiesz, że… jeśli teraz wyjedziesz… już nigdy się nie zobaczymy?
Gil milczał. Bólem przejmowała go myśl, że już nigdy w życiu nie prześpi się z Anną.
Wyszedł spod kołdry i powlókł się do łazienki. Zapalił światło nad umywalką i dokładnie
obejrzał twarz w lustrze. Był zmęczony. Cóż, każdego wykończyłyby dwa dni i trzy noce
orgiastycznego seksu z kobietą taką jak Anna. Ale ujrzał w swojej twarzy jeszcze coś, na
widok czego zmarszczył brwi. Długo oglądał się w lustrze, niezupełnie pewien, o co chodzi.
Napełnił umywalkę ciepłą wodą i nałożył na dłoń piankę do golenia.
Kiedy dotknął ręką policzka, uświadomił sobie jednak, że wcale nie musi się golić.
Zawahał się, a następnie zmył piankę i wypuścił wodę z umywalki. Musiał się pewnie
golić poprzedniej nocy, zanim poszedł do łóżka, ale o tym zapomniał. Ostatecznie wypili
sporo wina. Przeszedł do ubikacji, usiadł na muszli i szybko, odruchowo oddał mocz. Dopiero
kiedy wstał i wytarł papierem toaletowym krocze, uświadomił sobie, że nigdy tego nie robił.
Przecież nigdy nie siadam, żeby się wysikać. Nie jestem kobietą.
W progu łazienki stała Anna i przyglądała mu się.
Gil wybuchnął śmiechem.
— Chyba się starzeję. Usiadłem, żeby się wysikać.
Podeszła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała w usta. Był to długi,
upajający, pełen żaru pocałunek. Kiedy ponownie otworzył oczy, tuż przed swoją twarzą
ujrzał jej bacznie wpatrzone w niego oczy.
— Nie odchodź — szepnęła Anna. — Jeszcze nie teraz. Nie zniosłabym tego. Daj mi
jeszcze jedną noc.
— Anno… Nie mogę. Mam rodzinę, mam pracę.
Z taką samą bezpośredniością jak w barze w Amstel Hotel objęła go i zaczęła całować kark
i ramiona.
Zareagował natychmiast.
— Nie odchodź — powtórzyła. — Na kogoś takiego jak ty czekałam tak długo… Nie
zniosłabym rozstania w tej chwili. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna noc. Złapiesz wieczorny
samolot w poniedziałek i będziesz w Anglii przed dziewiątą rano.
Pocałował Annę. Wiedział już, że się podda.
Tego dnia poszli na sam brzeg morza. Jakieś psisko o skołtunionej, przemoczonej sierści
obszczekiwało ich przez cały czas. Od Morza Północnego nieustannie dął wiatr. Kiedy
wrócili do domu, Gil poczuł się zmęczony, ale w jakiś osobliwy sposób. Anna pomogła mu
się rozebrać i dotrzeć do sypialni.
— Jestem kompletnie wykończony — wyznał z uśmiechem.
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Leżał z otwartymi oczyma i słuchał muzyki Mozarta
sączącej się z pokoju obok. Obserwował popołudniowe światło padające na sufit, które
oświetlało zrobiony piórkiem rysunek przedstawiający splecionych w uścisku kobietę i
mężczyznę. Obrazek był dość zagadkowy, bo nie dawało się określić, w którym miejscu
kończy się ciało mężczyzny, a zaczyna kobiece.
Poczuł się śpiący. Zaczął padać nadciągający znad morza słony deszcz. Gil przespał całe
popołudnie i cały wieczór. Zerwała się wichura i tłukła zajadle kroplami deszczu w okna.
Spał aż do drugiej nad ranem. Wtedy do sypialni weszła Anna i cichutko wślizgnęła się do
łóżka obok niego.
— Kochany — mruknęła, dotykając delikatnie jego policzka.
Śniło mu się, że Anna lekko nim potrząsa, a potem unosi mu głowę i podaje do ust
szklankę wody. Śnił, że pieści go i mruczy mu do ucha miłosne zaklęcia. Śnił, że biegnie
plażą przez szary piasek. Ale piasek okazał się klejem, który oblepiał mu kostki. Słyszał
muzykę, słyszał głosy.
Otworzył oczy. W pokoju panował półmrok. Dom wypełniała cisza. Odwrócił się, żeby
popatrzeć na stojący na nocnej szafce zegarek. Wskazywał dziewiętnastą siedemnaście. Gil
był otumaniony, jakby miał kaca, a kiedy oblizał wargi, były zapadnięte i suche. Z rękami
wyciągniętymi wzdłuż ciała długo leżał na plecach, gapiąc się bezmyślnie w sufit. Musiał
zapaść na jakąś chorobę albo za dużo wypił. Nigdy dotąd się tak nie czuł.
Dopiero kiedy uniósł dłoń, żeby przetrzeć oczy, zrozumiał, że przytrafiło mu się coś
nadzwyczajnego. Jego rękę zatrzymało coś ogromnego, co wyrosło mu na torsie. Poczuł
przechodzący po krzyżu lodowaty dreszcz przerażenia i natychmiast zrzucił z siebie kołdrę.
Kiedy popatrzył na swe nagie ciało, z gardła wydarł mu się piskliwy krzyk przerażenia.
Miał biust. Dwie wielkie, rozkosznie zaokrąglone piersi i wielkie sutki. Ujął je w dłonie i
uświadomił sobie, że nie jest to żadna opuchlizna, żaden rak, ale najprawdziwsze kobiece
piersi, wielkie piersi; takie same jak ma Anna.
Drżąc, przesunął dłońmi po bokach i wyczuł smukłą talię, później płaski brzuch i
jedwabiste włosy łonowe. Wiedział już, co napotka między nogami, ale zwlekał, minuta za
minutą. Zamknął oczy, bo brakowało mu odwagi, aby uwierzyć w to, że tamto zniknęło, że
został wyjałowiony z męskości. Ale w końcu przesunął dłońmi po pozbawionych włosów
udach i wymacał palcami wilgotne wargi swego sromu. Zawahał się, przełknął głośno ślinę i
wsunął palec w pochwę.
Nie było najmniejszych wątpliwości. Miał ciało absolutnie kobiece, w środku i na
zewnątrz. W każdym razie z wyglądu był kobietą.
— To nie może być prawda — powiedział cicho, ale nawet jego głos stał się kobiecy.
Wygrzebał się powoli z łóżka, a piersi mu zafalowały tak samo, jak falowały piersi Anny.
Podszedł do wielkiego lustra w toaletce. Ze zwierciadła patrzyła nań kobieta, cudowna naga
kobieta, kobieta, którą był on sam.
— To nie może być prawda — powtórzył, ujmując piersi w dłonie i patrząc z napięciem w
majaczącą w lustrze twarz.
Jego oczy, jego mimika, jego wyraz twarzy. Widział oblicze Gila Batchelora, sprzedawcy
autobusów z Working. Ale czy inni zobaczą w nim to, co on w sobie widział? Co dojrzy
Brian Taylor, kiedy Gil pojawi się w pracy? I, Boże Wszechmogący, to absurd, ale co powie
Margaret, jeśli jej mąż wróci do domu w takim stanie?
Cicho opadł na podłogę i wstrząśnięty leżał z twarzą wtuloną w szary dywan. Leżał tak, aż
zapadły kompletne ciemności. Nie wiedział, co ma zrobić, nie wiedział, co się dzieje. Zresztą
wcale nie chciał tego wiedzieć.
W końcu, kiedy w pokoju zrobiło się już zupełnie ciemno, otworzyły się drzwi, a na
podłogę padła smuga światła.
— Już nie śpisz. Przepraszam. Powinienem pojawić się wcześniej — usłyszał słowa.
Uniósł głowę. Nieświadomie odgarnął z czoła długie pasma włosów i popatrzył w górę. W
progu majaczyła sylwetka mężczyzny ubranego w garnitur. Na nogach miał czarne, skórzane,
starannie wypastowane buty.
— Kim pan jest? — zapytał Gil schrypniętym głosem. — I co, do cholery ciężkiej, mnie
się przytrafiło?
— Po prostu pan się zmienił. To wszystko.
— Na rany Chrystusa, niech pan na mnie spojrzy! Co tu się dzieje? Czy kombinuje pan coś
z hormonami? Jestem mężczyzną! Na Boga, jestem mężczyzną.
Zaczął szlochać. Na wargi spływały mu słone łzy. Mężczyzna podszedł do niego, uklęknął
obok i uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu.
— To nie hormony — powiedział. — Gdybym wiedział, jak to się dzieje, tobym ci
powiedział. Wiem tylko, że tak się dzieje. Z mężczyzny na mężczyznę. Mężczyzna, który był
przede mną Anną… ten, który przejął moje ciało… powiedział mi to samo, co mówię tobie…
podobnie jak ty opowiesz to mężczyźnie, którego przejmiesz.
W tym momencie drzwi sypialni uchyliły się i twarz przybysza oświetliła bijąca z
przedpokoju smuga światła. W ułamku sekundy Gila sparaliżowało przerażenie; spostrzegł,
że nieznajomy jest nim samym. Miał jego twarz, jego włosy, jego uśmiech. Jego zegarek, jego
garnitur. A w przedpokoju stała jego własna teczka.
— Nie rozumiem — szepnął. Otarł łzy zalewające mu twarz.
— Nie sądzę, żeby ktoś z nas był w stanie to zrozumieć — powiedział tamten. — To się
dzieje z jakiegoś powodu. Ale nikt nie potrafi dociec z jakiego.
— Przecież wiesz, że to się dzieje — odparł Gil. — Dzieje się od samego początku. Wiesz
to.
Mężczyzna skinął głową. Gil powinien wpaść w gniew. Powinien chwycić faceta za gardło
i wyrżnąć jego głową o ścianę. Ale ten mężczyzna był nim, a on z jakichś
niewytłumaczalnych powodów bał się go dotknąć.
— Przykro mi — odezwał się cicho tamten. — Uwierz mi. Przepraszam za siebie. Byłem
takim samym mężczyzną jak ty. Nazywałem się David Chilton. Skończyłem trzydzieści dwa
lata i pracowałem jako dyrektor w firmie lotniczej. Miałem rodzinę: żonę i dwie córeczki. I
dom w Darien w stanie Connecticut. — Urwał i po chwili mówił dalej: — Cztery miesiące
temu przybyłem do Amsterdamu i poznałem Annę. Tak jakoś poszło, że sprowadziła mnie
tutaj. Sprawiła, że co noc się z nią kochałem. Pewnego ranka przebudziłem się i to ja byłem
Anną, a ona zniknęła.
— Nie wierzę w ani jedno twoje słowo — odrzekł Gil. — To jakieś szaleństwo. To senny
koszmar.
Mężczyzna potrząsnął głową.
— To prawda. Ale zdarza się mężczyźnie za mężczyzną. Zapewne od lat.
— A skąd o tym wiesz?
— Ponieważ Anna zabrała mój paszport i bagaż. Wydaje mi się, że istnieje jedno miejsce,
do którego mogła pójść… mógł pójść. Jedyne miejsce, w którym mógł przetrwać w moim
ciele i z moją tożsamością.
Gil wpatrywał się w niego.
— To znaczy… do twojego domu? Przejął twoje ciało i pojechał do twojego domu?
Mężczyzna stanowczo skinął głową. Gilowi nie wpadłoby nigdy do głowy, że ktoś w takim
geście może okazać taką surowość.
— Nie bój się, znalazłem paszport i książeczkę bankową Anny. Zostawię ci je. Poleciałem
do Nowego Jorku, tam wynająłem samochód i pojechałem do Connecticut. Zatrzymałem się
przed własnym domem i obserwowałem siebie, jak koszę własny trawnik, bawię się z
własnymi córeczkami i całuję własną żonę. — Opuścił głowę, a po chwili dodał: — Mógłbym
go zabić. To znaczy siebie… W każdym razie osobę, która wygląda jak ja. Ale co by to dało?
Z własnej żony uczyniłbym wdowę, a ze swoich dzieci sieroty. Zanadto ich kocham. Ciągle
ich kocham.
— I dałeś sobie spokój? — zapytał szeptem Gil.
— A cóż mogłem innego zrobić? Wróciłem samolotem do Holandii, no i jestem tutaj.
— Ale dlaczego nie zostałeś Anną? Dlaczego nie pozostałeś, jaki byłeś? Dlaczego
musiałeś przejąć moje ciało?
— Ponieważ jestem mężczyzną — odparł David Chilton. — Ponieważ zostałem stworzony
mężczyzną i myślę jak mężczyzna. Nie ma znaczenia, jak piękną czy jak bogatą kobietą jesteś
ani… No cóż, zobaczysz, jak to smakuje. Najnędzniejszy, najbardziej stłamszony facet na
całym szerokim świecie nie musi znosić tego, co znosi kobieta. Czy możesz sobie wyobrazić,
że kiedy kobieta spotyka się z mężczyzną, ten nieustannie patrzy na jej krocze, zamiast na jej
twarz, nawet jeśli rozmawiają na poważne tematy? Prawda, że tak jest? A ty co mi robiłeś,
kiedy spotkaliśmy się w hotelu? Osiemdziesiąt procent czasu strzelałeś oczami na moje cycki
i dobrze wiedziałem, o czym myślisz. No cóż, teraz to przytrafiło się tobie. Uwierz mi, po
kilku miesiącach zdecydujesz się złapać jakiegoś chłopaka i to nie dlatego, że zechcesz
ponownie być mężczyzną, ale dlatego, że zechcesz zemścić się na tych wszystkich dupkach,
którzy traktują cię jak maszynkę do seksu, a nie jak istotę ludzką.
Gil bez słowa uklęknął na podłodze. David Chilton popatrzył na zegarek — ten sam, który
podarowała mężowi w ostatnią rocznicę ślubu Margaret.
— Muszę już iść. Zarezerwowałem samolot na jedenastą — mruknął.
— Nie możesz… — zaczął Gil. David Chilton skrzywił się.
— A cóż innego mam zrobić? Twoja żona czeka na mnie w domu. Na zwykłego
mężczyznę, takiego jak ja, a nie na drapieżną, szałową brunetkę, taką jak ty.
— Nie możesz tego zrobić — odparł Gil. — To kradzież.
— Kradzież? Jak człowiek może ukraść coś, co cały świat uważa za jego własność?
— A wiec, na Boga, jest to morderstwo! Po prostu mnie zabiłeś!
— Morderstwo? — David Chilton potrząsnął głową. — Daj spokój, Anno. Naprawdę
muszę już iść.
— Zabiję cię — ostrzegł Gil.
— Nie sądzę — odparł David Chilton. — Może przyjdzie ci taki pomysł do głowy. Ja też
myślałem, żeby zabić tego typka, który przejął moje ciało. W salonie znajduje się dziennik
pisany przez mężczyzn, którzy zmienili się w Annę. Przeczytaj go, zanim podejmiesz
jakiekolwiek drastyczne kroki.
Wyciągnął dłoń i prawie z tęsknotą dotknął włosów Gila.
— Przeżyjesz. Masz ubrania, masz samochód, masz pieniądze w banku. Masz nawet
całkiem ładny pakiet akcji. Nie jesteś ubogą kobietą. Kobiety z fantazją nigdy nie są biedne.
Jeśli zechcesz pozostać Anną, do końca życia będziesz żył bardzo dostatnio. Albo… jeśli już
będziesz miał tego serdecznie dosyć, wiesz, co masz zrobić.
Gil siedział bezradnie na podłodze, niezdolny uczynić niczego, by zatrzymać Davida
Chiltona. Znajdował się w stanie szoku; był wyprany z wszelkich uczuć. David Chilton
doszedł do końca przedpokoju i podniósł z podłogi jego teczkę. Odwrócił się i uśmiechnął do
Gila po raz ostatni, a potem przesłał mu dłonią pocałunek.
— Żegnaj, kochanie. Trzymaj się ciepło.
Kiedy dotarł do niego szczęk zamykanych drzwi wyjściowych, nadal siedział bez ruchu na
podłodze i gapił się w dywan. Ciało, w którym przyszedł na świat, po prostu odeszło z jego
życia.
Przespał resztę nocy. Nie pamiętał, czy cokolwiek mu się śniło. Obudził się i przez prawie
godzinę leżał w łóżku i obmacywał się. Było to przerażające, a jednocześnie ekscytujące
uczucie — posiadać ciało kobiety i umysł mężczyzny. Masował piersi, ściskał palcami sutki
tak samo, jak robił to „Annie”. Później sięgnął między nogi i delikatnie się pieszcząc, z
ciekawością, w napięciu badał swoje narządy płciowe.
Zastanawiał się, jak by to było, gdyby miał w sobie mężczyznę, jak by miał go na sobie.
Mężczyznę, który rytmicznie by się w niego wbijał.
Zabronił sobie o tym myśleć. Odrzucił natychmiast tę myśl. Na Boga, nie jesteś przecież
zboczeńcem.
Wziął prysznic i umył włosy. Odkrył, że ich długość przysparza mu nie lada kłopotów,
zwłaszcza kiedy były mokre. Dopiero po czterech próbach udało mu się zawinąć je w turban z
ręcznika. A przecież Margaret wiązała go nie patrząc nawet w lustro. Postanowił, że przy
pierwszej okazji je obetnie.
Podszedł do szafy i zaczął przeglądać garderobę Anny. Lubił, kiedy nosiła granatową
spódnicę i biały, luźny sweter. Znalazł go — leżał schludnie złożony w którejś szufladzie.
Niezręcznie naciągnął go na siebie, ale patrząc w lustro stwierdził, że powinien wcześniej
włożyć stanik. Nie chciał zwracać na siebie uwagi w ten sposób. Znalazł całą szufladę
biustonoszy — koronkowych i tajemniczych. Przymierzył jeden. Ale za każdym razem,
zanim zdążył go zapiąć na plecach, piersi wyskakiwały z miseczek. W końcu podszedł do
łóżka, uklęknął, oparł biust na kołdrze i zapiął niesforny zamek. Wciągnął niezwykle skąpe
majteczki Anny. Irytowały go, bo wcinały się cieniutkim paskiem między pośladki, ale
doszedł do wniosku, że jakoś zdoła się do tego przyzwyczaić.
Jakoś się do tego przyzwyczaić. Słowa te drążyły mu mózg niczym lodowaty pocisk. Gapił
się na swoje odbicie w lustrze, na przepiękną twarz i na oczy, które wciąż były jego oczyma.
Rozpłakał się z wściekłości. Zacząłeś już to akceptować. Zacząłeś się do tego przyzwyczajać.
Zająłeś się biustonoszem, majteczkami, zastanawiasz się, jaką włożyć sukienkę i już
zapomniałeś, że wcale nie jesteś Anną, zapomniałeś, że jesteś Gilem. Jesteś mężem. Jesteś
ojcem. Do cholery ciężkiej, jesteś mężczyzną!
Oddychał głęboko, ale wściekłość rosła w nim niczym słupek rtęci w termometrze pod
wpływem temperatury. Chwycił stojący przed toaletką taboret i wyrżnął nim w zwierciadło.
Szkło pękło z trzaskiem i posypało się na dywan. Tysiące malutkich Ann spoglądało na niego
z nieprzytomną furią i zawodem w oczach.
Miotał się po domu jak szaleniec — otwierał szuflady, rozrzucał po podłodze papiery,
zwalał ze stolików ozdoby i bibeloty. Wyłamał drzwiczki do barku i wyciągał butelkę za
butelką, po czym ciskał nimi przez pokój. Roztrzaskiwały się na przeciwległej ścianie;
whisky, gin, campari, także kieliszki i szklanki.
W końcu, wyczerpany, usiadł na podłodze i szlochał. Potem nie miał już siły nawet płakać.
Przed nim, na dywanie leżał dowód tożsamości Anny, jej polisa ubezpieczeniowa,
paszport, karty kredytowe. Anna Huysmans. Tak się teraz nazywał.
Po drugiej stronie pokoju, pod obitą białą skórą kanapą Gil dostrzegł wielki dziennik
oprawiony w brązową marokańską skórę. Podpełzł w tamtą stronę na czworakach i podniósł
tomiszcze. To o tym dzienniku musiał mówić David Chilton. Otworzył go na ostatniej stronie.
Czytał, choć łzy zamazywały litery.
„Gil był cudowny… miał w sobie tyle entuzjazmu, tyle spokoju… Nie sprawi mi kłopotu
wcielenie się w jego postać… Mam tylko nadzieję, że polubię jego żonę, Margaret… z tego,
co mówił, jest trochę niedojrzała… i skarżył się, że musiał ją długo namawiać, żeby się z nim
kochała… No cóż, ale to chyba była wina Gila… trudno go nazwać najwspanialszym
kochankiem świata”.
Czytał dziennik, cofając się aż do samego początku. Ku jego zdumieniu pierwsza notatka
została sporządzona szesnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.
Napisał ją po niemiecku oficer Reichswehry, który spotkał Annę, gdy w sprawach
wojskowych jechał samochodem do Edam. „Pękła jej w rowerze dętka… a dziewczyna była
tak śliczna, że poleciłem kierowcy, żeby zatrzymał się i pomógł jej…”
Trudno orzec, czy ten niemiecki samarytanin to pierwsza ofiara Anny, czy też po prostu
pierwszy zaczął prowadzić dziennik. Zapiski ciągnęły się strona po stronie, rok po roku. Było
ich dobrze ponad siedemset, a każda opowiadała inną historię kuszenia i tragedii. Niektórzy
mężczyźni próbowali nawet naukowo wytłumaczyć, kim jest Anna i dlaczego przejmuje
męskie ciała.
„Zesłana została przez samego Boga jako kara za nasze zdrożne i lubieżne myśli o
kobietach i za gwałcenie świętego sakramentu małżeństwa…”
„Tak naprawdę nie istnieje. Nie ma żadnej »Anny«, ponieważ jest nieustannie jednym z
nas. Jedyna »Anna« istnieje wyłącznie w umyśle mężczyzny, który próbuje ją uwieść, i na
tym zapewne polega największe przekleństwo. Zakochujemy się w naszych własnych
iluzjach, a nie w rzeczywistej kobiecie”.
„Dla mnie Anna jest kolekcjonerką słabych dusz. Zbiera nas i wiesza na swoim
naszyjniku–amulecie, malutkie, dyndające ofiary naszej niewierności”.
„Anna jest duchem, upiorem, widmem…”
„Anna jest wampirem…”
„Gdybym się zabił, czy przerwałbym ten zaklęty łańcuch? Czy Anna umrze, jeśli ja umrę?
A gdybym tak spróbował uwieść któregoś mężczyznę, który przede mną był Anną… czy
odwróciłbym proces przemian?”
Gil, siedząc na podłodze, przeczytał dziennik od deski do deski — nieprawdopodobny chór
głosów rzeczywistych mężczyzn, którzy zostali uwiedzeni i wcieleni w kształty przepięknej
kobiety i wszelkimi siłami, jeden po drugim, rozpaczliwie chcieli z tego ciała uciec.
Biznesmeni, dyrektorzy, policjanci, żołnierze, naukowcy, filozofowie… nawet księża.
Niektórzy nie pozostawali w ciele Anny nawet przez dwa dni; innym opuszczenie go
zajmowało miesiące. Ale każdy, nawet najszkaradniejszy, chciał wyjść z ciała Anny bez
względu na to, jak było cudowne i piękne.
O drugiej Gil poczuł głód. Lodówka świeciła pustkami, musiał więc pojechać do
Amsterdamu na lunch. Dzień był słoneczny, choć chłodny. Gil ubrał się w czarny płaszcz z
paskiem oraz czarny beret Anny. Próbował nawet włożyć buty na wysokim obcasie, ale już w
przedpokoju wykręcił sobie boleśnie kostkę. Usiadł na podłodze, oparł się plecami o ścianę i
z płaczem powtarzał: „Kurwa, kurwa, kurwa”; zupełnie jakby poruszanie się w tego typu
pantoflach powinno stanowić jego naturalną umiejętność. Pokuśtykał do sypialni, gdzie
znalazł inne czółenka, już na płaskim obcasie.
Odnalazł BMW Anny, które stało na parkingu mieszczącym się nad brzegiem kanału
Singel, obok Muntplein, gdzie znajdowała się dawna siedziba mennicy z zegarem i kopułą w
kształcie cebuli. Na pierwszym piętrze tego narożnego budynku mieściła się restauracja
indonezyjska. Polecił mu ją jeden z kierowników Gemeentevervoerbedrijf. Gil wszedł po
schodach na piętro, gdzie uśmiechnięty kelner–Indonezyjczyk wskazał mu samotny stolik
przy oknie wychodzącym na skwer. Zamówił rijstafel i piwo. Kelner popatrzył na niego ze
zdumieniem, więc zmienił zamówienie na wódkę z tonikiem.
W rozległej restauracji było pusto. Tylko przy stoliku w odległej części sali zgromadziła
się grupa amerykańskich biznesmenów. Gil stopniowo dochodził do przekonania, że jeden z
Amerykanów mu się przygląda. I nie tylko się przygląda, ale za każdym razem, kiedy Gil
kieruje w tamtą stronę wzrok, puszcza doń perskie oko.
O, kurwa — pomyślał Gil. — Daj mi spokojnie zjeść lunch.
Ignorował jak mógł perskie oczka i znaczące spojrzenia. Ale kiedy biznesmeni skończyli
posiłek, mężczyzna podszedł do niego. Zapinał płaszcz, uśmiechając się jednocześnie.
Potężny, z czerwoną twarzą, spocony, z szopą jasnych włosów. Na każdej dłoni miał po trzy
masywne, złote sygnety.
— Proszę wybaczyć moją śmiałość — powiedział. — Nazywam się Fred Oscay. Pracuję w
wytwórni rur aluminiowych Pennsylvania Tubes. W czasie lunchu nie mogłem oderwać od
pani oczu.
Gil popatrzył nań wyzywająco.
— I co z tego?
— No cóż — wyszczerzył zęby Fred Oscay. — Może to pani potraktować jako
komplement. Jest z pani kawał ślicznej kobitki. Zastanawiałem się, jakie ma pani plany na
wieczór. Może wybralibyśmy się gdzieś do teatru albo na kolację?
Gil zadrżał. Dlaczego, do diabła, drżę? — pomyślał. Był tyleż wściekły, co wystraszony.
Wściekły za to, że ten idiota o krwistej jak befsztyk twarzy mrugał do niego i zagadywał;
przestraszony, ponieważ konwenanse nie pozwalały mu dać mężczyźnie tak brutalnej
odprawy, jakby chciał… a poza tym fizycznie był dużo słabszy.
To całkiem nowe spostrzeżenie. Na myśl o tym, że mężczyźni grożą kobietom przewagą
siły fizycznej nie tylko, gdy się z nimi kłócą lub podlegają stresom, ale zawsze, Gilowi ze
strachu zjeżyły się włosy na głowie.
— Panie Oscay — powiedział, starając się ze wszystkich sił opanować drżenie. —
Naprawdę chciałabym, żeby wrócił pan do swego towarzystwa i dał mi święty spokój.
— Ach — roześmiał się Fred Oscay. — Nie mówi pani tego poważnie.
Gil miał kompletnie sucho w ustach.
— Proszę zostawić mnie w spokoju.
Fred Oscay pochylił się nad stolikiem Gila.
— W Kleine Zaal jest dzisiaj wspaniały koncert, jeśli naturalnie interesuje się pani życiem
kulturalnym.
Gil chwilę się zastanawiał, a następnie wziął do ręki małą metalową miseczkę z sosem
curry do kurczaka po indonezyjsku i opróżnił zawartość naczynia na lewy rękaw Freda
Oscaya. Mężczyzna długo patrzył bez słowa na płaszcz, a potem spojrzał na niego z taką
wrogością, jakiej Gil nigdy jeszcze dotąd nie widział. Fred Oscay miał w oczach morderstwo.
— Ty szlajo! — warknął. — Ty głupia dziwko.
— Zjeżdżaj — odparł Gil. — Po prostu spadaj!
Teraz głos Freda Oscaya nabrał dudniącego, teatralnego brzmienia:
— Panienko, no, dalej. Dalej. Przez cały lunch robiłaś do mnie słodkie oczy. A teraz
zaciskasz dupę. O co chodzi? Chcesz forsy? Tego chcesz? Jesteś zawodówką? No cóż, w
takim razie przepraszam. Bardzo przepraszam. Ale stary, dobry Fred Oscay nigdy jeszcze
babie nie płacił i nie zamierza płacić takiej flądrze jak ty.
Wziął ze stolika serwetkę, wytarł rękaw płaszcza z tłuszczu i cisnął brudną serwetkę prosto
na talerz Gila. Pozostali biznesmeni gapili się na nich i ryczeli ze śmiechu.
— Chodź już, Fred — odezwał się jeden z nich. — Ciebie nie można zostawić na chwilę
samego.
Gil siedział bez ruchu i nie wiedział, co ma zrobić, co odpowiedzieć, w jaki sposób się
odgryźć. Był tak załamany, że na przekór samemu sobie wybuchnął płaczem.
Pojawił się indonezyjski kelner ze szklanką wody.
— Pani w porządku? — pytał i pytał. — Pani w porządku?
— Tak, w porządku — odpowiadał Gil. — Proszę… już wszystko w porządku.
Stał na rogu ulicy cierpliwie niczym cień i patrzył, jak o zwykłej porze David Chilton
wychodzi przez frontowe drzwi i udaje się na spacer z cocker–spanielem. Była dwudziesta
druga trzydzieści pięć. David i Margaret obejrzeli News At Ten oraz South East News tak, jak
to zawsze robili Margaret i Gil. Następnie David sięgnął po smycz Bondy’ego i zawołał:
„Chodź, piesku! Dwie rundki po parku!” Margaret w tym czasie wracała do kuchni, sprzątała
i przygotowywała kakao.
Gil miał na sobie ten sam czarny płaszcz ściągnięty paskiem i czarny beret, który nosił w
Amsterdamie. Tyle że teraz już opanował poruszanie się w butach na wysokim obcasie.
Starannie wyszczotkowane włosy ufryzował w loki, a makijaż zrobił dokładnie według
instrukcji, jaką znalazł w holenderskim czasopiśmie.
Pod płaszczem ukrył stalowy nóż rzeźnicki do krojenia mięsa z trzydziestocentymetrową
klingą. Był absolutnie spokojny. Oddychał równo, puls bił mu niewiele szybciej niż wtedy,
kiedy po raz pierwszy ujrzał Annę.
Bondy jak zwykle z uporem obwąchiwał każdy krzaczek i każdą latarnię, toteż Davidowi
zajęło dużo czasu, zanim znalazł się w takiej odległości, by do domu nie dotarł żaden głos.
Trzymał ręce w kieszeniach i gwizdał pod nosem jakąś melodię, której Gil nigdy nie słyszał.
W końcu Gil zastąpił mu drogę.
David stanął jak skamieniały.
— Anna? — wyjąkał schrypniętym nagle głosem.
Gil postąpił kolejny krok. Ulicę zalewał pomarańczowy blask latarni.
— Tak, Davidzie, to ja, Anna.
David Chilton wyciągnął dłonie z kieszeni.
— Widzę, że przyjechałeś sobie popatrzeć, prawda? No i jestem taki sam.
Gil spojrzał w stronę domu.
— Czy jest szczęśliwy? — zapytał. — Mówię o Alanie.
— Alan jest w porządku. To miły chłopak. Podobny do ciebie jak dwie krople wody… to
znaczy do mnie.
— A Margaret?
— Och, ona też jest urocza. Po prostu urocza.
— I nie zauważyła żadnej różnicy? — zapytał gorzko Gil. — Na przykład w łóżku. Wiem,
że nie była najlepszą kochanką na świecie.
— Margaret jest naprawdę fajna.
Gil milczał przez chwilę.
— A jak w pracy? Podoba ci się?
— Nie najgorsza — wyszczerzył zęby David Chilton. — Ale muszę ci się zwierzyć, że
szukam jakiegoś mniej odpowiedzialnego zajęcia.
— Ale niezależnie od wszystkiego jakoś to sobie ułożyłeś.
— Cóż, można tak powiedzieć. Nie jest to wprawdzie Darien, ale nie jest również
Zandvoort.
Bondy na dobre już zniknął w ciemnościach. David Chilton gwizdnął kilkakrotnie.
— Bondy! Bondy! — Odwrócił się do Gila. — Posłuchaj… widzisz, rozumiem, dlaczego
wróciłeś. Naprawdę ci współczuję. Ale muszę biec za Bondym, bo Mamuśka zrobi mi piekło.
Po raz pierwszy Gil poczuł bolesne ukłucie zazdrości o Margaret.
— Nazywasz ją Mamuśką?
— A ty jej tak nie nazywałeś? — odparł pytaniem David Chilton.
Gil nie ruszył się z miejsca, kiedy David Chilton pobiegł za psem. Miał szeroko otwarte
oczy, ale w jego spojrzeniu brakowało zdecydowania. Lecz David przebiegł zaledwie
dwadzieścia lub trzydzieści metrów, kiedy Gil wyciągnął nóż rzeźnicki i ruszył za nim w
pogoń.
— David! — krzyknął wysokim, piskliwym kobiecym głosem. — David, poczekaj!
David Chilton stanął i odwrócił się. Gil biegł szybko, więc dotarł do Davida w jednej
chwili. Wzniósł ramię. David Chilton najwyraźniej w pierwszej chwili nie pojął, co się dzieje.
Zrozumiał to dopiero, kiedy Gil uderzył drugi raz, trafiając go w okolice szyi.
David Chilton upadł na ziemię, potoczył się, po czym ponownie wstał. Wyglądało na to, że
był zaprawiony do walki wręcz. Gil sunął na niego ze wzniesionym nożem, milczący i
ogarnięty nieprzytomną furią. Skoro nie mogę mieć własnego ciała, to nikt go nie będzie miał.
I zapewne człowiek, który zabrał mi ciało — jeśli umrze jego dusza — będzie musiał mi to
ciało zwrócić. To jedyna moja nadzieja, nie mam innego wyjścia. Nie mam innego wyjścia,
bo w przeciwnym razie Anna, z pokolenia na pokolenie, będzie przejmowała mężczyznę za
mężczyzną.
Gil wrzasnął na Davida i zadał mu cios w twarz. Ale ten chwycił jego rękę w nadgarstku,
wykręcił ją, nóż wysunął się z bezwładnych palców Gila. Z brzękiem upadł na chodnik.
Gilowi obcas ugrzązł w trotuarze. Stracił równowagę i obaj upadli. Gorączkowo macali w
poszukiwaniu noża. David dotknął go, ale ręka mu się obsunęła, lecz w następnej sekundzie
ujął rękojeść.
Długie, trójkątne ostrze unosiło się i opadało pięć razy. Za każdym razem rozlegał się
mlaszczący dźwięk przecinanych mięśni. Obaj odtoczyli się od siebie i leżeli bez ruchu na
plecach, ciężko dysząc.
Gil czuł, jak przez bawełnianą bluzkę przesącza się krew. Cała zawartość żołądka
rozlewała się do jamy brzusznej. Było mu zimno. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu.
Zdawał sobie sprawę, że stalowe ostrze noża naruszyło kręgosłup.
David oparł się na łokciu. Ręce i twarz miał uwalane krwią.
— Anno… — wycharczał drżącym, niepewnym głosem. — Anno…
Gil popatrzył na niego. Przed oczyma miał mgłę.
— Zabiłeś mnie — powiedział. — Zabiłeś mnie. Nie rozumiesz, co zrobiłeś?
Na twarzy Davida pojawiła się rozpacz.
— Ale ty wiesz, prawda? Ty wiesz.
Gil spróbował się uśmiechnąć.
— Nie wiem na pewno. Ale czuję, że wiem. Czuję cię… ciebie i wszystkich innych…
Czuję was w swojej głowie. Słyszę wasze głosy. Czuję wasz ból. Zabrałam wam dusze.
Oddaliście mi je w zamian za wasze żądze.
Splunął krwią.
— Mój Boże… — ciągnął. — Chciałbym to zrozumieć wcześniej. Bo już wiesz, co się
teraz stanie? Wiesz, prawda?
Przejęty najwyższą zgrozą David patrzył na Gila.
— Anno, posłuchaj, nie możesz umrzeć. Anno, posłuchaj, nie możesz… Zaczekaj,
zaczekaj jeszcze chwilę, wezwę ambulans. Ale wytrzymaj jeszcze chwilę.
Ale Gila ogarnęła już ciemność. Nic nie słyszał, tylko szum szarego morza. Gil odszedł. I
odeszła również Anna.
David Chilton zdołał dotrzeć tylko do bramy parku. Złapał się metalowego słupka, później
zacisnął dłoń na pręcie ogrodzenia swego domu.
— Mamuśka! Na pomoc! Chryste Panie, pomóż mi!
Chwycił się za gardło, jakby się dławił. Po chwili opadł na świeżo skopaną rabatkę i leżał
na niej drżąc, jak drży śmiertelnie ranny owad; jak drży każda umierająca istota pozbawiona
duszy.
Tej nocy na całym świecie mężczyznami targało drżenie i mężczyźni umierali. Ponad
siedmiuset: w hotelach, w domach rodzinnych, w restauracjach, w taksówkach. Niemiecki
oficer, który był pierwszy, umarł podczas kolacji. Jego sina twarz opadła w talerz pełen
sałatki. Skonał z jabłkiem w ustach. Pilot samolotu pasażerskiego przygryzł kołnierz
munduru, wychrypiał: „Anna” i opadł twarzą na tablicę rozdzielczą.
Sześćdziesięcioletni członek parlamentu, który szedł właśnie między rzędami foteli w Izbie
Gmin podczas kolejnej nocnej sesji, nieoczekiwanie zachwiał się i upadł obok ław rządu i
opozycji. Drżał gwałtownie, a śmierć rozciągała nad nim swój mroczny całun.
Na autostradzie I–5 tuż na południe za San Clemente w Kalifornii pięćdziesięciopięcioletni
dyrektor firmy zajmującej się konserwacją basenów umarł za kierownicą swego sedana
lincolna. Auto przecięło szosę, wjechało na drugie pasmo i uderzyło w nadjeżdżającą z
przeciwka potężną ciężarówkę, przewróciło się i stanęło w morzu ognia.
Czterech czy pięciu Meksykanów, którzy pracowali przy układaniu pobocza autostrady,
bezradnie spoglądało na płonącego w samochodzie mężczyznę. Nie wiedzieli, że był już
martwy.
Władze miejskie pochowały Annę Huysmans z Zandvoort w pobliżu morza. Zgodnie z jej
ostatnią wolą postawiono nagrobek ze lśniącego, czarnego marmuru, bez żadnych ozdób. W
błyszczącym kamieniu, jak w zwierciadle, odbijały się płynące nisko chmury. Zmarła nie
miała rodziny ani przyjaciół; na jej grobie nie było kwiatów. Tylko samotna kobieta w czerni
z oddali obserwowała pogrzeb, jakby nie miała z tą ceremonią nic wspólnego. Była piękna
mimo spowijającej ją czerni i gęstego welonu osłaniającego twarz. Dostrzegł ją mężczyzna,
który przyszedł złożyć kwiaty na grobie swego dziadka, i przez chwilę obserwował stojącą.
Odwróciła się w jego stronę. Uśmiechnął się.
Oddała uśmiech.
D
ZIEDZIC
D
UNAIN
Inverness, Szkocja
Urokliwe szkockie miasteczko Inverness leży nad rzeką Ness przy jej ujściu do Kanału
Kaledońskiego. Latem jest ciche, spokojne i czyste. Górują nad nim odbijające się w rzece
strzeliste wieże kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny oraz kościoła farnego, ale
kiedy spaceruje się uliczkami, odczuwa się jego pełną dramatyzmu historię. Nie opodal, nieco
na wschód, stoi kopiec znaczący miejsce, gdzie w bitwie pod Cullodon w roku tysiąc
siedemset czterdziestym szóstym rozwiały się wszelkie nadzieje dobrego księcia Charliego.
Ponad tysiąc dwustu górali zginęło w okolicy istniejącej do tej pory osady Leaach Cottage.
Większość z nich padła po kanonadzie Anglików, którzy z prawej flanki zaatakowali Szkotów
bagnetami.
„Dziedzica Dunain” dedykuję Ann Nicoll pracującej w hotelu i restauracji Dunain Park,
gdzie częściowo rozgrywa się akcja tego opowiadania. Jeśli nie jedliście nadziewanego
amerykańskimi orzechami i jabłkami jagnięcego combru w zawiesistym sosie portweinowym
w wykonaniu Ann Nicoll, to nie macie szansy zostać prawdziwymi drapieżnikami. Jak sam
dziedzic zresztą.
D
ZIEDZIC
D
UNAIN
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.
Kuse prześcieradła i cieniutki koc.
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.
Wraz z pierwszą złocistą mgłą poranka pojawił się w ogrodach dziedzic Dunain ubrany w
szkocką spódniczkę, ze szkocką, skórzaną torbą, w koszuli koloru płatków owsianych. Twarz
miał kościstą i ascetyczną, brodę czerwoną jak płomień i rozczochrane włosy.
Typowy Szkot; wizerunek tego rodzaju Szkota widuje się na opakowaniach chleba lub
etykietkach umieszczanych na butelkach whisky. Z tym tylko, że on sprawiał wrażenie
wymizerowanego i posępnego. I wyglądał na duchowo wygłodzonego.
Claire zobaczyła go wtedy po raz pierwszy. Wyciągnęła rękę i poklepała Duncana po
ramieniu końcem pędzla.
— Popatrz, to on — powiedziała. — Czyż nie wygląda fantastycznie?
Cała dziewiątka uczestników klasy malarstwa odwróciła się, kierując wzrok na dziedzica,
który kapryśnie przemierzał żwirową alejkę biegnącą na tyłach zamku Dunain. Najpierw
starał się stworzyć wrażenie, że wcale ich nie dostrzega. Założywszy do tyłu ręce i uniósłszy
wysoko głowę, z namaszczeniem udawał, że wdycha świeże, poranne powietrze, ogląda
swoje włości i rozmyśla o sprawach, o jakich zazwyczaj rozmyślają szkoccy dziedzice —
rodzaj skazany na wyginięcie.
Jak przekonać Wydział Rozwoju Szkocji, żeby doprowadzono mu do zamku
elektryczność.
— Ciekawa jestem, czy nas przyjmie? — zapytała Margot, korpulentna dziewczyna o
kędzierzawych włosach pochodząca z Liverpoolu.
Margot wyznała Claire, że zdecydowała się zostać malarką, ponieważ fartuch zasłania jej
biodra.
— Możemy go zapytać — odparła Claire.
Była ostrzyżona na pazia i miała wyraziste rysy. Jej mąż, eks–mąż, zawsze twierdził, że
wygląda na „wrażliwą nauczycielkę”. Malarski fartuch, wstążka we włosach jak u Alicji z
Krainy Czarów i okulary w kształcie półksiężyca potęgowały jeszcze to wrażenie.
— Jest taki romantyczny — mówiła Margot. — Jak Rob Roy. Albo Dobry Książę Karol.
Duncan dotąd grzebał w pudełku z akwarelami, dopóki nie znalazł zgaszonego wcześniej
papierosa. Zapalił go plastikową zapalniczką z wizerunkiem dziewczyny w topless.
— Cały kłopot z tym malowaniem w Szkocji — oświadczył — polega na tym, że tutaj
wszystko jest tak cholernie romantyczne. Człowiek włoży duszę i ciało w namalowanie
Glenmoriston, a w efekcie uzyska obrazek na serwetkę śniadaniową od Woolwortha.
— A jednak ciekawa jestem, czy nas przyjmie — powiedziała Margot.
Dla ich roku zorganizowano zajęcia plenerowe na południowym zboczu zamku Dunain tuż
nad otoczonymi kamiennym murem ogrodami. Dalej teren opadał łagodnie zielonymi łąkami
aż do brzegów Kanału Kaledońskiego, który przechodził tamtędy między północno—
wschodnim krańcem jeziora Loch Ness a samym miasteczkiem Inverness i ciągnął się dalej aż
do Moray Firth. Przez cały poprzedni dzień po kanale ślizgały się żaglówki biorące udział w
regatach. Wyglądało to na surrealistyczny rejs przez łąki i wzgórza jakichś statków
zrodzonych w snach lub koszmarach.
— Przykładajcie szczególną wagę do światła! — napominał ich pan Morrissey. — Jest
złociste i łagodne, ale zmienne.
Pan Morrissey (łysy, przygarbiony, skrupulatny i humorzasty) pełnił rolę instruktora kursu.
To on ich przywitał, kiedy
po raz pierwszy pojawili się w zamku Dunain, i on rozlokował ich w pokojach („Pokocha
pani to miejsce, pani Bright… taki cudowny widok na ogród…”), a teraz miał w plenerze
uczyć ich malowania pejzaży. Na swój sposób był dobry. Doskonale rysował. Wyśmienicie
malował. Nie tolerował taniego sentymentalizmu.
— Nie przyjechaliście do Szkocji malować monarchii Glena — powiedział im, kiedy
wszyscy już zgromadzili się na stacji w Inverness. — Macie tutaj przedstawiać życie,
krajobrazy w nieporównywalnie czystym świetle.
Claire wróciła do swego wykonywanego węglem szkicu, ale cały czas (kątem oka)
widziała idącego powoli trawnikiem dziedzica Dunain. Nie wiadomo dlaczego ogarnęło ją
podniecenie. Zaczęła szkicować szybciej i mniej starannie. Zanim się zorientowała, dziedzic
Dunain, z rękami założonymi do tyłu, przystanął niecały metr od niej. Otaczała go jakaś
elektryczna aura, która sprawiała, że Claire czuła się tak, jakby jego gęsta, brązowa broda
dotykała wewnętrznych stron jej ud.
— Proszę, proszę — odezwał się w końcu z wyraźnym akcentem charakterystycznym dla
Inverness. — Wspaniale ci idzie. Nie jesteś jedną z tych chichotek Gordona.
Claire zaczerwieniła się i skonstatowała, że nie jest w stanie dalej rysować. Margot
zachichotała.
— Ha — mruknął dziedzic. — Wcale ci nie kadzę. Jesteś dobra.
— Niezupełnie — odparła Claire. — Maluję dopiero od siedmiu miesięcy.
Podszedł jeszcze bliżej. Claire czuła bijący od niego zapach szkockiego szewiotu, z
którego uszyty był jego strój, woń tytoniu i wrzosów, i jeszcze jakiś zapach; coś
pociągającego i’słodkiego, ale takiej woni Claire nigdy w życiu nie spotkała.
— Jesteś dobra — powtórzył. — Świetnie rysujesz. Mogę się założyć o każde pieniądze,
że również doskonale malujesz. Panie Morrissey!
Pan Morrissey uniósł głowę. Był bardzo blady.
— Panie Morrissey, czy miałby pan jakieś obiekcje, gdybym zabrał z zajęć tę dzierlatkę?
Pan Morrissey popatrzył na niego z wahaniem.
— Na rano zaplanowaliśmy pejzaże.
— Ale namalowanie małego portretu jej nie zaszkodzi. Od dawna choruję na własny
portret.
— Nie, chyba nie zaszkodzi — zgodził się bardzo niechętnie pan Morrisey.
— A zatem ustalone — oświadczył dziedzic i zaczął pośpiesznie składać sztalugi Claire
oraz jej pudełko z akwarelami.
— Chwileczkę — zawołała ze śmiechem Claire. Dziedzic Dunain popatrzył na nią oczyma
o tęczówkach tak zielonych jak szmaragdy utarte w moździerzu.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Nie ma pani nic przeciwko temu?
— Ależ skądże. Nie mam nic przeciwko temu — odparła z uśmiechem.
— Zatem umowa stoi — odezwał się dziedzic Dunain i ruszył w stronę zamku.
— Też coś — mruknęła pogardliwie Margot.
Pozował jej w mrocznej wysokiej komnacie o ścianach wyłożonych dębową boazerią.
Światło padało małymi plamkami z wysoko umieszczonych okien witrażowych. Na wielkiej,
okutej skrzyni siedział bez ruchu dziedzic Dunain. Głowę trzymał uniesioną wysoko.
Claire zaczęła szkicować.
— Jesteś tutaj nie tylko po to, żeby malować i rysować, ale masz jeszcze znaleźć coś
innego — zauważył w pewnej chwili.
Claire właśnie szybkimi pociągnięciami węgla szkicowała jego lewe ramię.
— Słucham? — zapytała, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
— Przyjechałaś tutaj znaleźć spokój umysłu i poukładać sprawy, prawda?
Pomyślała przelotnie o Alanie, Susan i o tym, jak zatrzasnęła za sobą drzwi. Pomyślała o
tym, jak szła kilkanaście kilometrów przez Shepherd’s Bush w siąpiącym zimnym,
kwietniowym deszczu.
— Od tego jest sztuka — stwierdziła. — Porządkuje sprawy.
Dziedzic Dunain uśmiechnął się krzywo.
— To samo zawsze mówił mój ojciec. Święcie w to wierzył.
W jego tonie było coś, co kazało Claire na chwilę przerwać szkicowanie. Dziedzic mówił
bardzo poważnie; zupełnie jakby chciał dać jej do zrozumienia, że jego słowa mają więcej niż
jedno znaczenie.
— Jutro zaczniemy malować — powiedziała.
Dziedzic Dunain skinął głową.
— W porządku. Mamy przed sobą czas całego świata.
Następnego dnia, kiedy grupa pojechała mikrobusem do Fort Augustus szkicować stada
owiec pasących się na łąkach nad Kanałem Kaledońskim, Claire zasiadła z dziedzicem
Dunain w jego wysokiej, mrocznej komnacie i zaczęła malować portret. Raczej gwasz niż olej
— zdecydowała — bo gwaszem maluje się szybciej. Dostrzegała w dziedzicu Dunain jakąś
osobliwą żwawość i podejrzewała, że nie potrafiłaby jej oddać w oleju.
— Jest pan świetnym modelem — powiedziała. — Może chce pan zrobić przerwę?
Przygotuję kawę.
Dziedzic Dunain nawet nie drgnął.
— Wolałbym skończyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Sięgnęła po farbę i wycisnęła pół tuby czerwieni. Skonstatowała, że bardzo trudno
uchwycić właściwy odcień jego twarzy. Zazwyczaj do malowania portretów zużywała niecałą
paletę żółci, brudnej zieleni, alizarynowej purpury i kobaltowego błękitu. Ale niezależnie od
tego, ile dodawała czerwonej farby, jego oblicze ciągle sprawiało wrażenie anemicznego…
było wręcz śmiertelnie blade.
— Nie mogę oddać właściwej barwy pańskiej twarzy — zwierzyła się, kiedy z dolnego
holu dobiegł dźwięk zegara wybijającego czternastą.
Dziedzic Dunain skinął głową.
— Zawsze mówiono, że Dunainowie z Dunain pozbawieni są krwi. Culloden jednak
pokazał, jak mylny był to sąd. Stało się to tego dnia, kiedy dziedzica Dunain opadło pół tuzina
żołdaków diuka Cumberlanda. Tak go pocięli, że jego krwią spłynęło pół akra ziemi.
— Okropne — stwierdziła Claire, wyciskając więcej alizarynowej purpury.
— To było dawno — ciągnął dziedzic z Dunain. — Szesnastego dnia kwietnia tysiąc
siedemset czterdziestego szóstego roku. Prawie dwieście pięćdziesiąt lat temu. Któż ogarnie
myślą taki szmat czasu?
— A jednak w pana ustach brzmi to tak, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj — odparła
Claire, pracowicie mieszając farby.
Dziedzic Dunain po raz pierwszy tego dnia poruszył głową i popatrzył na Claire.
— Kiedy leżał skrwawiony, złożył przysięgę, że Anglicy zapłacą za każdą kroplę jego
krwi, którą przelali. Pojawi się tysiąc razy… a później jeszcze raz tysiąc razy.
Nigdy nie znaleziono jego ciała, ale w górach krążyło wiele podań, że zabrali je
Dunainowie i Macduffowie. To po części z tego powodu diuk Cumberland tak zaciekle ścigał
górali. Złożył prywatną przysięgę, że nie wróci do Anglii, dopóki nie odnajdzie zwłok
dziedzica i nie ciśnie ich psom na pożarcie.
— Okrutne czasy — zauważyła Claire. Wyprostowała się i popatrzyła na oblicze na
portrecie.
Twarz była ciągle uderzająco biała, mimo że Claire wmieszała już do farby prawie dwie
tuby purpury. Nie mieściło jej się to w głowie. Przeciągnęła dłonią po włosach.
— Chyba wrócę do tego jutro — powiedziała.
— Naturalnie — zgodził się dziedzic Dunain.
Idąc na kolację, Claire w wyłożonym dębową boazerią korytarzu natknęła się na Margot.
Margot sprawiała wrażenie wściekłej i zdenerwowanej.
— Nie poszłaś z nami wczoraj, nie było cię dzisiaj. Dzisiaj malowaliśmy owce.
Claire wskazała głową apartamenty dziedzica Dunain.
— Och, pewnie. Tyle to i ja wiem. Tyle wszyscy wiemy — powiedziała i odeszła, kręcąc
zadzierzyście pośladkami.
Claire popatrzyła na nią ze zdumieniem. Po chwili olśniła ją myśl: Margot była zazdrosna.
Była naprawdę zazdrosna.
Następnego dnia dziedzic Dunain ponownie zasiadł nieruchomo przed Claire, a ona
zaczęła mozolić się nad portretem.
Użyła sześciu tub jasnoczerwonej farby i ośmiu alizarynowej purpury. Twarz ciągle była
przerażająco blada.
Zaczynała ją ogarniać czarna rozpacz, ale nie zamierzała się poddać. Pojęła, że portret stał
się osobliwym polem bitwy, gdzie ona i dziedzic Dunain toczą milczącą, śmiertelną walkę. A
być może to ona tylko walczyła z Alanem i innymi mężczyznami, którzy potraktowali ją tak
wzgardliwie.
Pod wieczór światło wpadające przez wysoko umieszczone okna pociemniało. Zaczęło
padać. Słyszała szelest kropel bijących w dach i bulgot wody w rynnach.
— Czy masz wystarczającą ilość światła? — zapytał dziedzic.
— Jeszcze widzę — odparła, wyciskając kolejny lśniący wąż gwaszu.
— W każdej chwili możesz przestać malować. — Powiedział to tonem, który sugerował
pewną przebiegłość.
— Widzę — powiedziała z uporem. — I skończę ten cholerny obraz, choćbym miała paść
trupem.
Sięgnęła po skalpel, żeby zdjąć celofan z kolejnego pudełka z farbami.
— Przykro mi, że okazałem się tak niewdzięcznym obiektem do malowania — stwierdził
dziedzic, ale ton jego głosu wyraźnie wskazywał na to, że bardzo go ten fakt bawi.
— Sztuka zawsze stanowi wyzwanie — odparła Claire. Ciągle nie mogła się uporać z
otworzeniem pudła z farbami.
Nagle rozległ się ogłuszający huk pioruna, który uderzył gdzieś obok domu. Zadrżały
krokwie w dachu. Dłoń Claire ześlizgnęła się z pudełka i skalpel obsunął się na czubek jej
palca.
— Au! — krzyknęła, upuściła pudełko i chwyciła się za palec. Na obraz szybko, kropla za
kroplą ściekała krew.
— Czy coś się stało? — zapytał dziedzic, choć nie wykonał najmniejszego ruchu.
Wpatrzona w strumyk krwi Claire skrzywiła się. Miała właśnie powiedzieć, że skaleczyła
sobie palec i nie może dalej malować, kiedy ujrzała, że jej krew, mieszając się z mokrą farbą
na portrecie nadała twarzy dziedzica rumieńców i aż nienaturalnie zdrowego wyglądu.
— Chyba się nie skaleczyłaś? — dobiegło ją pytanie dziedzica.
— Nie, nie — odparła Claire. Wycisnęła z rany jeszcze trochę krwi i zaczęła mieszać ją z
farbą na pędzlu. Stopniowo twarz dziedzica nabierała kolorów, stawała się pełna życia. —
Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.
A do siebie mówiła: Mam cię, stary, chytry skurwielu. Teraz sam się przekonasz, jak
potrafię malować. Teraz pokażę cię tak, jak cię widzę, takim, jakim chcę, żebyś był.
Dziedzic siedział nieporuszenie w swojej pozie, ale spoglądał na nią osobliwym wzrokiem
pełnym satysfakcji i zadowolenia, jak człowiek, który kosztuje wyjątkowo dobrego wina.
Tej nocy w pokoju, którego okna wychodziły na tereny otaczające zamek, Claire śnili się
mężczyźni w obszarpanych płaszczach i ozdobionych piórami beretach, mężczyźni o
posępnych, wymizerowanych twarzach i zapadniętych oczach. Śnił się jej snujący nad ziemią
dym, śniła się krew i krzyki. Słyszała ostry, drapieżny łoskot bębnów — bębnów, których
dudnienie towarzyszyło jej przez cały sen i przechodziło wraz z nią w inny majak.
Kiedy się obudziła, zegarek wskazywał dopiero piątą rano, a o szyby bił deszcz tak samo
jak bębny w jej snach.
Włożyła dżinsy i sweter w niebieską kratę, a potem na palcach przeszła do komnaty, w
której malowała portret dziedzica. Jakkolwiek spodziewała się tego, co zobaczy, doznała
wstrząsu.
Twarz na portrecie była blada jak przed tym, gdy wmieszała do farby swoją krew. A nawet
jeszcze bledsza. Zmienił się jej wyraz — teraz oblicze wykrzywiał pełen furii grymas.
Claire patrzyła na portret zafascynowana i przerażona. Następnie powoli usiadła,
otworzyła pudło z farbami i zaczęła je mieszać. Biel, czerwień i ochra. Kiedy farba była już
gotowa, sięgnęła po skalpel i trzymając nadgarstek nad paletą, zacięła się. Wahanie trwało
tylko chwilę. Dziedzic Dunain spoglądał na nią zbyt gniewnie, zbyt nieubłaganie. Nigdy na to
nie pozwoli, żeby taki człowiek okazał się lepszy od niej.
Skaleczyła sobie nadgarstek długim, poziomym cięciem.
Z żyły natychmiast na paletę chlusnęła krew. Zalewała farby gęstą, lśniącą czerwienią.
Kiedy paleta tonęła już we krwi, Claire owinęła nadgarstek szmatką najmocniej jak umiała
i zębami zacisnęła na niej supeł. Drżąc, prawie bez tchu, zmieszała krew z gwaszem i zaczęła
malować.
Pracowała blisko godzinę, ale im szybciej nakładała na płótno mieszaninę krwi i farby, tym
szybciej rumieńce znikały z kredowobiałej twarzy dziedzica.
W końcu — prawie histerycznie — wyprostowała się, odrzuciła pędzel. Dziedzic spoglądał
na nią szyderczo, oskarżycielsko, negując jej talent i kobiecość. Jak Alan. Jak każdy inny
mężczyzna. Dawała im wszystko, a oni traktowali ją z jeszcze większą wzgardą.
Tym razem tak nie będzie. Tak nie będzie. Wstała, rozpięła bluzkę i obnażyła piersi przed
portretem. Następnie ujęła skalpel i wbiła go w pulchne, białe ciało, tuż poniżej pępka.
Śpiąca dzieweczka nic się choroby nie bała;
choć panowało zimno, to ona leżała.
Krawiec złu zaradzi, tak sobie myślała.
Cięła brzuch. Ręka jej drżała, ale ruchy miała spokojne i wyważone. Przecięła skórę,
warstewkę białego tłuszczu i rżnęła dalej, aż poczuła głęboki, gorący zapach wnętrzności.
Rozczarował ją brak krwi. Była pewna, że będzie krwawić jak zarzynane prosię., ale rana
tylko lśniła i wyciekał z niej jakiś żółtawy płyn.
Żeby się pojawił, żeby była pełnia;
mówiła, że bardzo przyda jej się wełna…
I oto znów w podskokach pojawia się krawiec…
Pociągnęła ostrzem w górę, prosto do mostka, a skalpel był tak ostry, że zatrzymał się
dopiero na żebrach. Wyszarpnęła klingę, a to szarpnięcie było jeszcze gorsze od bólu.
Rozpaczliwie potrzebowała krwi, ale nie sądziła, że to będzie aż tak bolało. Ból był
oszałamiający jak trzask pioruna, wszechprzenikający. Chciała wrzeszczeć, ale nie wiedziała,
czy to cokolwiek da. A poza tym zapomniała, jak się krzyczy.
Zakrwawionymi rękami sięgnęła w głąb rozpłatanego brzucha i chwyciła gorące, śliskie,
ciężkie rzeczy, które tam wymacała. Wywlekła je, umieściła w wysuniętych dłoniach nad
portretem dziedzica Dunain, zaczęła nimi potrząsać, aż w końcu cały obraz i sztalugi pokryła
krew.
Zatoczyła się, upadła do tyłu i uderzyła głową w dębową boazerię. Napływające przez
wysokie okna światło rozbłyskało i gasło, rozbłyskało i gasło, aż w końcu zgasło na zawsze.
Zabrano ją do Centrum Medycznego w Riverside, ale była już praktycznie martwa.
Wstrząs i utrata krwi. Duncan stał na parkingu samochodowym; gorączkowo palił papierosa
zaciskając dłonie. Margot siedziała na wybitym skórą fotelu w poczekalni i szlochała.
Kiedy wrócili do zamku Dunain, dziedzic stał na trawniku i obserwował grę świateł nad
doliną.
— A więc nie żyje — stwierdził, kiedy Margot szła w jego kierunku. — To straszne,
prawda?
Margot nie wiedziała, co odpowiedzieć. Mogła tylko stać naprzeciwko niego i trząść się z
wściekłości. Wyglądał na tak zadowolonego z siebie, spokojnego i uszczęśliwionego jak
kocur, który pożarł ostatnią porcję śmietany.
— Widzicie — powiedział dziedzic Dunain, wskazując krążące im nad głowami ptaszyska.
— Wrończyki. One zawsze wyczują śmierć.
Margot jak burza wpadła do komnaty, w której przed dwiema zaledwie godzinami znalazła
umierającą Claire. Było tam jasno jak w kościele. Na sztalugach stał portret dziedzica Dunain,
lśniący i czysty, bez śladu krwi. Uśmiechnięty, triumfujący, rumiany dziedzic Dunain.
— Zacietrzewiony skurwysyn — powiedziała, chwyciła obraz i rozdarła go od góry do
dołu. Była wyprowadzona z równowagi. Kierowała nią kobieca nienawiść. A przede
wszystkim zazdrość. Dlaczego ona nigdy nie spotkała mężczyzny, dla którego pozbawiłaby
się życia?
Pracująca na łagodnie opadających trawnikach za ogrodem grupa adeptów malarstwa
usłyszała wrzask. Tak przejmujący i przerażający, że trudno wprost było uwierzyć, iż
wydobył się z ludzkiego gardła.
Na oczach całej klasy dziedzic Dunain dosłownie eksplodował. Eksplodowała twarz,
odpadły szczęki, przez sweter zaczęły przechodzić zmiażdżone żebra, przesączały się całe
strumienie krwi. Było jej tyle, że obryzgała mury i ściany zamku Dunain, spływała potokami
po szybach.
Siedzieli z rozwartymi ustami, w dłoniach trzymali uniesione pędzle, a on opadł na
wysypaną żwirem alejkę, skulił się i leżał bez ruchu, a krew była wszędzie. Nad nim krążyły
wrończyki i krzyczały, krzyczały, ponieważ one zawsze potrafią wyczuć śmierć.
Więc daj mi, spryciarzu, jeszcze jeden grosz;
bo dnie są tak krótkie, tak długa jest noc…
Ja zawsze tak bardzo kocham każdy grosz.
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.
Z
AWSZE
,
ZAWSZE
PÓŹNIEJ
Nowy Jork, stan Nowy Jork
Akcja „Zawsze, zawsze później” rozgrywa się w południowej części Central Park. Zawsze
fascynowała mnie jego historia. Spacerując po nim dzisiaj, prawie nie można sobie
wyobrazić, że w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku było to jedno z najbardziej
odrażających miejsc na Manhattanie — pełne śmieci, ruder, obleśnych szynków i wystających
z ziemi skał. W roku pięćdziesiątym którymś ubiegłego stulecia w Heroldzie pisano: „Wiele
rzeczy tutaj wygląda paskudnie, a wiele z tych rzeczy również paskudnie cuchnie”. Kosztem
milionów dolarów i wysiłku tysięcy robotników Frederick Law Olmsted i Calvert Vaux
przekształcili Central Park w to, czym jest dzisiaj. Nawet jeśli nie jesteś bogaczem, możesz
odwiedzić foyer i Palm Court w hotelu Plaża, a znajduje się tam kilka rzeczy, które bardziej
uprzyjemnią wam nudną niedzielę niż spacer po parku czy gorący poncz w Oak Bar. Być
może „ubóstwo, nieszczęście, żebractwo, głód, zbrodnie, brud i rozpusta” panoszące się tam
w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku zastąpiły: „fanfaronada, perfumy i
świadomość, że centymetr kwadratowy terenu kosztuje tutaj tysiące dolarów”, niemniej
potrafię sobie wyobrazić, że ciągle dzieje się tutaj coś, co burzy ten porządek rzeczy…
Z
AWSZE
,
ZAWSZE
PÓŹNIEJ
Droga była śliska, latarnie dawały niewiele blasku, a światła hamulcowe ciężarówki
przykrywała gruba warstwa kurzu i błota. Robbie ujrzał ich blask dopiero z odległości trzech
metrów; to wystarczyło, żeby jedna z wiezionych przez ciężarówkę rur od rusztowania
roztrzaskała przednią szybę porsche i trafiła Robbiego prosto w klatkę piersiową.
Lekarze orzekli, że nie wiedział nawet, co go uderzyło. „Proszę przyjąć wyrazy
współczucia, panie Deacon, ale nawet nie wiedział, co go uderzyło”. Natychmiastowa śmierć.
Bezbolesna.
To znaczy bezbolesna dla Robbiego. Ale nie dla Jill i nie dla mnie; dla nikogo, kto go znał.
Jill była jego żoną od trzynastu tygodni, ja natomiast jego bratem od trzydziestu jeden lat.
Pogodny charakter, humor i żywość zjednały Robbiemu niezliczone grono przyjaciół.
Przez cały miesiąc po tym, jak umarł, trzymałem na biurku jego fotografię. Szeroka twarz,
pięć lat młodsza od mojej. Był bardziej podobny do naszego ojca niż ja. Na zdjęciu śmiał się z
jakiegoś dawno zapomnianego żartu. Lecz pewnego dnia na początku października wszedłem
do biura i schowałem tę fotografię do środkowej szuflady biurka. Zrobiłem to wtedy, gdy
uświadomiłem sobie, że to naprawdę koniec; że mój brat naprawdę odszedł na zawsze.
Tego samego dnia po południu, zupełnie jakby i ona zrozumiała wreszcie, że to koniec,
zadzwoniła do mnie Jill.
— Davidzie, czy mógłbyś się ze mną spotkać po pracy? Chciałabym z tobą porozmawiać.
Czekała w holu od strony Avenue of the Americas. Wracający do domów robotnicy
tłoczyli się na chodnikach, a taksówka o tej porze to rzecz zupełnie nieosiągalna. Powietrze
było przenikliwie zimne, ostre, przesączała je woń pieczonych obwarzanków i gorących
kasztanów.
Jill wyglądała na zmęczoną, była wymizerowana, ale równie piękna jak zawsze. Jej matka
pochodziła z Polski, a ojciec był Szwedem. Po niej odziedziczyła łagodne rysy, a po nim
bardzo jasne włosy. Jill miała prawie metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Teraz ciemne futro z
norek skrywało jej smukłą figurę, podobnie jak kapelusz z norek zasłaniał większą część jej
twarzy.
Pocałowała mnie. Pachniała joy oraz październikowym chłodem ulic.
— Tak się cieszę, że przyszedłeś. Myślałam już, że zaczynam wariować.
— Znam to uczucie — odparłem. — Codziennie, kiedy się budzę, uświadamiam sobie, że
on nie żyje i nigdy go już nie zobaczę.
Przeszliśmy przez jezdnię i wstąpiliśmy na drinka do Brew Burger. Jill zamówiła sok
pomidorowy, ja czystą four roses. Usiedliśmy przy oknie, za którym płynęły tłumy ludzi.
Pociągnąłem łyk whisky.
— Czy wiesz, jaka była nasza ulubiona zabawa, kiedy mieliśmy po parę lat? — zapytałem.
— Bawiliśmy się w czarowników, którzy żyją wiecznie. Nawet układaliśmy specjalne
zaklęcia.
Jill popatrzyła na mnie. Jej wielkie, szarozielone oczy lśniły od łez.
— Zawsze miał głowę nabitą marzeniami. Może dla niego to lepiej, że odszedł, nie zdając
sobie nawet sprawy z tego, co się dzieje.
— „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później!” — wyrecytowałem. — To było
nasze zaklęcie. Wypowiadaliśmy je zawsze, ilekroć się czegoś przestraszyliśmy.
— Wiesz, jak bardzo go kochałam — szepnęła Jill.
Dokończyłem whisky.
— Czy rozmawiałaś o tym z kimś jeszcze?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Znasz moją rodzinę. Praktycznie wydziedziczyli mnie, kiedy zaczęłam spotykać się z
Robbiem, bo ciągle jeszcze był żonaty z Sarą. Nie dali sobie wytłumaczyć, że to małżeństwo
się rozpadło, że on nią pogardzał, i że rozeszliby się, nawet gdybym się nie pojawiła na
scenie. Och, nie, to wszystko była moja wina. To ja zniszczyłam dobre małżeństwo. To ja
byłam nierządnicą.
— Jeśli to cię pociesza, uważam, że wcale nie jesteś nierządnicą. Robbie nigdy nie czuł się
tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy był z tobą.
Odprowadziłem ją do jej mieszkania w Central Park South. Między drapaczami chmur na
Szóstej Alei rozległ się dźwięk gromu; załopotały flagi, zaczęło padać. Mimo usytuowania w
niezwykle wytwornej części dzielnicy mieszkanie Jill i Robbiego było bardzo małe,
wynajmowali je od prawnika nazwiskiem Willey, który mieszkał przede wszystkim w
Minnesocie, gdzie pracował dla korporacji wytwarzającej rury aluminiowe.
— Nie wstąpisz na chwilę? — zaproponowała, kiedy znaleźliśmy się w jasno oświetlonym
holu, uświetnionym obecnością czarnoskórego portiera odzianego w szary uniform oraz
wysokiej wazy pełnej pomarańczowych mieczyków.
— Raczej nie — odparłem. — W domu czeka na mnie jeszcze masa pracy.
Ściany holu wyłożone były lustrami. Stąd obecność pięćdziesięciu Jill, pięćdziesięciu
portierów, pięćdziesięciu waz i tysięcy ostrzy gladiolusów.
— Jesteś pewny, że nie wejdziesz? — zapytała z naciskiem. Potrząsnąłem głową.
— Po co? Żeby napić się kawy? Whisky? Wypłakiwać się? Nie mogliśmy nic zrobić, żeby
ocalić mu życie, Jill. Opiekowałaś się nim jak dzieckiem. A ja kochałem go jak przystało na
brata. Ale żadne z nas nie mogło go uratować.
— Umrzeć w taki sposób. Tak szybko. I tak bez sensu. Ścisnąłem ją za rękę.
— Nie sądzę, żeby wszystko musiało mieć sens.
Portier sprowadził już dla niej windę. Jill uniosła twarz, a ja zrozumiałem, że czeka, aż ją
pocałuję. Pocałowałem. Policzki miała delikatne i zimne od wiatru; i tak jakoś zaszło coś, co
sprawiło, że dłuższą chwilę staliśmy, patrząc na siebie, szukając się wzrokiem. Milczeliśmy.
— Zadzwonię — powiedziałem. — Może pójdziemy gdzieś razem na kolację.
— Bardzo bym chciała.
Tak zaczął się nasz romans. Od rozmowy, od weekendów spędzanych nad butelką
kalifornijskiego chardonnay, od słuchania koncertów skrzypcowych Mendelssohna. Później
przyszło Boże Narodzenie; pierwsze Boże Narodzenie bez Robbiego.
Kupiłem Jill u Alfreda Durante’a srebrny zegarek na rękę i oprawiony w skórę tom
wierszy Johna Keatsa. Założyłem jedwabną zakładką jedną ze stronic:
Miłości! Ty chronisz mnie przed chłodem zimy. Pani!
Ty dajesz mi środek lata.
Na pierwszy dzień świąt upiekła dla mnie kaczkę, a kiedy wznosiliśmy toast szampanem
Krug, z ustawionej na bieliźniarce fotografii obserwował nas z uśmiechem Robbie.
Poszliśmy do łóżka. Pościel zalewało chłodne, zimowe światło. Była szczupła, miała
wąskie biodra, a skórę delikatną jak aksamit. Nic nie mówiła. Złociste włosy otulały jej twarz.
Pocałowałem ją w usta i w szyję. Jedwabne majtki koloru ostrygi same zsunęły się jej z ud.
Później leżeliśmy na plecach, słuchaliśmy cichego szumu szampana i syren świątecznych
dobiegających z Central Park. Zapadał zmierzch.
— Chcesz mnie zapytać, czy za ciebie wyjdę?
Skinąłem głową.
— A czy nie będzie to wbrew prawu? Wdowa poślubia brata swego ostatniego męża?
— Oczywiście, że nie. Według Piątej Księgi Mojżeszowej wdowa jest zobowiązana
poślubić braci swego ostatniego męża.
— Ale czy Robbie miałby coś przeciwko temu?
— Nie.
Odwróciłem się po kieliszek szampana i ujrzałem jego uśmiechnięte oblicze. „Umieranie,
zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”.
W raju Robbie pewnie zaaprobował tę decyzję, ale nasze rodziny oczywiście nie. Ślub
wzięliśmy w Providence w stanie Rhode Island bardzo wietrznego, marcowego dnia. W
ceremonii wziął udział tylko sędzia pokoju i występujący w charakterze świadków dwoje
ludzi poznanych w miejscowej księgarni, tudzież siwowłosa, starsza dama, która zagrała nam
„Marsza weselnego” i „Obrazki z dzieciństwa”.
Jill miała na sobie szytą na zamówienie kremową suknię oraz oszałamiający kapelusz z
szerokim rondem ozdobiony wstążkami. Starsza dama grała i uśmiechała się do nas, w jej
okularach odbijały się promienie wiosennego słońca, co sprawiało, że szkła wyglądały jak
wypolerowane jednopensówki lśniące w twarzy koloru kości słoniowej.
Po nocy poślubnej obudziłem się nad ranem i usłyszałem, że Jill cichutko płacze. Nie
dałem jej poznać, że już nie śpię. Miała prawo odczuwać smutek, a ja nie mogłem być
zazdrosny o Robbiego, teraz, kiedy nie żył już od ponad roku.
Ale leżałem i obserwowałem ją; zdawałem sobie sprawę z tego, że wychodząc za mnie,
ostatecznie pogodziła się z faktem, że Robbie odszedł. Płakała prawie dwadzieścia minut,
potem pochyliła się, pocałowała mnie w ramię i z włosami rozsypanymi na moim obojczyku
zapadła w sen.
Nasze małżeństwo było pogodne i świetnie zorganizowane. Jill opuściła mieszkanie w
Central Park South i przeniosła się do mojego wielkiego apartamentu na poddaszu,
usytuowanego przy Siedemnastej Ulicy. Mieliśmy dużo pieniędzy. Jill była jednym z
dyrektorów agencji reklamowej Palmer Ziegler Palmer, a ja w tamtym czasie pełniłem
funkcję księgowego w wydawnictwie Henry’ego Sparrowa. W każdy weekend
porównywaliśmy nasze osiągnięcia zawodowe i leniuchowaliśmy, ile się dało. Jeśli
wychodziliśmy z domu, to tylko na lunch do Stars na Lexington Avenue czy na filiżankę
kawy do Bloomingdale’s.
Jill była cudowna, pełna polotu, pogodna i z każdym dniem coraz bardziej ją kochałem.
Podejrzewam, że można by mieć nam za złe to, że byliśmy typowymi przedstawicielami
pokolenia popierającego perriera, ale przez cały czas nie traktowaliśmy siebie zbyt serio. W
lipcu wymieniłem stare BMW na jaguara XJS, brytyjski kabriolet z zieloną karoserią, więc w
prawie każdy weekend jeździliśmy nim do Connecticut. Rozwijaliśmy na autostradzie
prędkość stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a z głośników magnetofonu
nastawionego na cały regulator dobiegały nas tony muzyki Beethovena.
Nic bardziej pretensjonalnego, nest–ce pas! Ale był to najpiękniejszy okres w moim życiu.
Ostatniego dnia lipca, kiedy siedzieliśmy na starej werandzie w hotelu Allen’s Corners
wzniesionego w stylu kolonialnym, gdzie mieliśmy zwyczaj zatrzymywać się podczas
naszych weekendowych wypadów do Connecticut, Jill wyciągnęła się na wyplatanym krześle
i powiedziała z rozmarzeniem:
— Niektóre dni powinny trwać wiecznie.
Zakręciłem szklanką z wódką i tonikiem. Zabrzęczał lód.
— Ten na pewno powinien — odparłem.
Było rozkoszne ciepło, a upał łagodziły delikatne podmuchy wiatru. Aż trudno było
uwierzyć, że znajdujemy się niecałe dwie godziny jazdy od centrum Manhattanu. Zamknąłem
oczy. Nasłuchiwałem gwaru ptaków, brzęczenia pszczół i odgłosów pełnego spokoju lata w
Connecticut.
— Czy mówiłam ci, że w piątek dzwonił Willey? — przerwała ciszę Jill.
Otworzyłem jedno oko.
— Pan Willey, właściciel twego poprzedniego mieszkania? Czego chciał?
— Powiedział, że zostawiłam jakieś książki. Pojadę po nie jutro.
— Nie mów o jutrze. Kocham dzień dzisiejszy.
— Powiedział, że jeszcze nie wynajął tamtego mieszkania, ponieważ nie znalazł tak
ślicznej lokatorki jak ja.
Wybuchnąłem śmiechem.
— Czyli opowiadał androny.
— Niekoniecznie — odparła. — Po prostu prawił mi komplementy.
— Jestem zazdrosny.
Pocałowała mnie.
— Nie musisz być zazdrosny o Willeya. Ma około siedemdziesiątki i wygląda jak miś
koala w okularach. — Popatrzyła na mnie uważnie. — A poza wszystkim innym — dodała —
nie kocham nikogo poza tobą. I nigdy nie pokocham.
Następnego dnia przyszła burza. Ulice Nowego Jorku były mokre, mroczne i pełne
połamanych parasoli. Tego dnia nie spotkałem się z Jill na lunchu, ponieważ byłem
umówiony z moim prawnikiem Mortonem Jankowski (bardzo zabawnym dzięki swoim
znakomitym polskim dowcipom), ale obiecałem jej, że przygotuję na kolację moje słynne
pesce spada al salmoriglio.
Do domu wracałem z głową nakrytą gazetą. W deszczowy dzień złapać taksówkę o
siedemnastej w centrum miasta to marzenie ściętej głowy. We włoskim sklepie na rogu
kupiłem miecznika i butelkę orvieto, po czym pomaszerowałem Siedemnastą Ulicą, nucąc
pod nosem arię Verdiego. Wspominałem już, że byłem ogromnie pretensjonalny.
Jill wyszła z pracy pół godziny wcześniej niż ja i dlatego spodziewałem się, że zastanę ją
już w mieszkaniu, ale ku memu zaskoczeniu jeszcze nie dotarła. Zapaliłem światło w
obszernym, urządzonym ze smakiem salonie, a następnie poszedłem do sypialni, żeby
przebrać się w coś suchego.
O wpół do siódmej ciągle jeszcze jej nie było. Zapadł zmrok, a po niebie nieustannie
przewalał się huk gromów. Zadzwoniłem do niej do biura, ale tam już nikogo nie zastałem.
Usiadłem w kuchni i nie zdjąwszy wystrzępionego fartucha kucharskiego, oglądałem
telewizyjne wiadomości i popijałem wino. Nie było sensu zaczynać przyrządzania kolacji,
dopóki Jill nie pojawi się w domu.
O siódmej zacząłem się poważnie niepokoić. Gdyby nawet nie udało jej się złapać
taksówki, doszłaby już do domu na piechotę. Poza tym nigdy się nie spóźniała, jeśli nie
uprzedziła mnie o tym telefonicznie. Zadzwoniłem do jej przyjaciółki Ammy mieszkającej w
Soho. Jej również nie było w domu, ale chwilowy narzeczony powiedział, że Ammy poszła
do swojej matki i że Jill się u nich nie pojawiła.
W końcu, kwadrans po ósmej, usłyszałem szczęk klucza w drzwiach i do mieszkania
weszła Jill. Miała przemoczony płaszcz, twarz białą jak kreda i była kompletnie wykończona.
— Gdzieś, u licha, się podziewała? — zapytałem. — Zamartwiam się tutaj na śmierć.
— Przepraszam — powiedziała stłumionym głosem i rozwiesiła płaszcz.
— Co się stało? Coś w pracy?
Popatrzyła na mnie spod zmarszczonych brwi. Do czoła przylepiło jej się kilka
zmoczonych kosmyków jasnych włosów.
— Powiedziałam, że mi przykro. O co chodzi, alarm trzeciego stopnia?
— Martwiłem się o ciebie, to wszystko.
Ruszyła do sypialni, a ja za nią krok w krok.
— Zanim cię spotkałam, jakoś dawałam sobie radę w Nowym Jorku — oświadczyła. —
Nie jestem bezradnym dzieckiem.
— Nie twierdzę, że jesteś. Po prostu się o ciebie niepokoiłem, to wszystko.
Zaczęła rozpinać bluzkę.
— Czy możesz zostawić mnie na chwilę samą, żebym mogła się przebrać!
— Chcę tylko wiedzieć, co się z tobą działo! — odparłem, ale bez słowa zatrzasnęła mi
drzwi przed nosem.
Chciałem je otworzyć, lecz już przekręciła klucz.
— Jill! — wrzasnąłem. — Jill! Co się dzieje, do ciężkiej cholery?
Nie odpowiedziała. Stałem przez chwilę pod zamkniętymi drzwiami sypialni i
zastanawiałem się, co ją tak rozstroiło. Po chwili poszedłem do kuchni i niechętnie zabrałem
się do przygotowywania kolacji.
— Dla mnie nic nie rób! — zawołała, kiedy zaczynałem kroić cebulę.
— Jadłaś już coś? — zapytałem.
Akurat trzymałem nóż.
— Powiedziałam, dla mnie nic nie rób, to wszystko!
— Przecież musisz coś zjeść!
Otworzyła drzwi sypialni. Zdążyła się już uczesać i ubrać w płaszcz kąpielowy.
— Jesteś moją matką, czy co? — warknęła, po czym ponownie przekręciła klucz.
Odłożyłem nóż i zdjąłem fartuch. Byłem wściekły.
— Posłuchaj! — krzyknąłem. — Kupiłem wino, miecznika i wszystko! A ty wracasz sobie
dwie godziny później i jeszcze na mnie krzyczysz!
Zdecydowała się wyjrzeć.
— Byłam u pana Willeya, i tyle. Jesteś zadowolony?
— Aaa, więc byłaś u Willeya? A co tam robiłaś? Zabierałaś książki, jeśli mnie pamięć nie
myli. Więc gdzie są te drogocenne woluminy? Zostawiłaś je w taksówce?
Kiedy Jill popatrzyła na mnie, miała w oczach coś takiego, czego nigdy jeszcze u niej nie
widziałem. Blada, zimna, prawie wstrząśnięta, jakby spotkał ją jakiś wypadek i ciągle jeszcze
nie doszła do siebie.
— Jill… — powiedziałem tym razem cieplej i podszedłem dwa czy trzy kroki w jej stronę.
— Nie — szepnęła. — Nie teraz. Chcę być przez chwilę sama.
Przeczekałem do jedenastej. Od czasu do czasu pukałem do sypialni, ale Jill nie dawała
znaku życia. Nie wiedziałem już, co mam robić. Jeszcze wczoraj panowała taka idylla, a
dzisiaj, proszę, taka okropna, nie do odgadnięcia zagadka i tyle zamieszania. Włożyłem
płaszcz i krzyknąłem, że wychodzę do Bells of Heli na drinka.
Żadnej odpowiedzi.
Mój kumpel Norman stwierdził, że kobiety nie są ludźmi, lecz należą do jakiejś obcej rasy,
która wylądowała na Ziemi, żeby dotrzymywać ludziom towarzystwa.
— Wyobraź tylko sobie — powiedział, zapalając papierosa i wydmuchując dym. —
Gdybyś nigdy dotąd nie widział kobiety i gdybyś wyszedł stąd, po czym natknął się na nią…
a ona miałaby jasne włosy, czerwone usta, sukienkę i buty na wysokich obcasach… a ty byś
nigdy przedtem nie widział kobiety… wtedy, wtedy, przyjacielu, zrozumiałbyś, że to bliskie
spotkanie najgorszego stopnia.
Wypiłem wódkę do końca i rzuciłem na szynkwas dwudziestkę.
— Reszty nie trzeba — oświadczyłem, po wielkopańsku naśladując gest W. C. Fieldsiana.
— Proszę pana, tu nie będzie reszty. Dopłaca pan trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów.
Opuściłem bar i ruszyłem Siedemnastą Ulicą. Jak na lipiec było nieprawdopodobnie
zimno. Moje kroki dudniły echem niczym kroki jakiegoś dzielnego, samotnego faceta z filmu
szpiegowskiego z lat sześćdziesiątych. Nie byłem trzeźwy, ale pijany też nie. Wcale nie
chciało mi się wracać do domu.
W końcu do niego dotarłem. Światła były już pogaszone. Jill nie zamknęła wprawdzie na
klucz sypialni, ale kiedy do niej wszedłem, moja żona spała. Leżała odwrócona do mnie
plecami. Spod kołdry wystawały jej ramiona i mimo panujących ciemności dostrzegłem, że
jest w pidżamie. Pidżama znaczyła, że mamy ze sobą nie rozmawiać i trzymać się od siebie z
daleka.
Wróciłem do kuchni, nalałem sobie schłodzonego chablis i włączyłem cicho telewizor.
Szedł akurat czarno–biały film z lat czterdziestych zatytułowany „Oni ukradli mózg Hitlera”.
Wcale nie chciało mi się go oglądać, ale też wcale nie chciało mi się iść spać.
Trochę po drugiej drzwi sypialni otworzyły się i stanęła w nich Jill. Była blada, miała
podpuchnięte oczy.
— Dlaczego nie idziesz do łóżka? — zapytała schrypniętym szeptem. — Przecież jutro
pracujesz.
Długo na nią patrzyłem z zaciśniętymi ustami. W końcu powiedziałem:
— Jasne.
Wstałem i wyłączyłem telewizor.
Rano Jill przyniosła mi kawę, po czym zabrała pustą filiżankę, pocałowała mnie w
policzek, a potem wyszła do agencji, nie udzieliwszy żadnych wyjaśnień na temat tego, co
wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Powiedziała tylko „dzień dobry” i „do widzenia.”
— Jill! — zawołałem.
Odpowiedział mi trzask zamykanych drzwi.
Dość późno poszedłem do biura. Przez cały czas rozmyślałem o tym poranku. Mniej
więcej o wpół do dwunastej zadzwoniłem do Jill. Zapytałem sekretarkę, czy moja żona
wybiera się na lunch.
— Nie, panie Deacon. Przykro mi. Wypadło jej niespodziewane spotkanie.
— A może pani wie, gdzie ma to spotkanie?
— Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę jej notatki w kalendarzu. Tak… jest. Pierwsza po
południu. Ale nie ma nazwiska. Nie ma adresu. Tylko „miesz”.
— W porządku, Louise. Dziękuję.
Odłożyłem słuchawkę, po czym długo siedziałem z dłońmi przy ustach i myślałem. Do
biura wszedł mój zastępca, Fred Ruggiero.
— W czym problem? — zapytał, patrząc na mnie uważnie. — Wyglądasz tak, jakby było
ci niedobrze.
— Nie, po prostu się zamyśliłem. Co według ciebie może znaczyć „miesz.”?
Fred podrapał się po głowie.
— A bo ja wiem? Może „mieszaniec”, „mieszkaniec”. Może „mieszać”… A co,
rozwiązujesz krzyżówkę?
— Nie. Sam nie wiem. Sheila!
Pojawiła się jedna z młodszych sekretarek w olśniewającym naszyjniku i szokująco
różowej bluzce.
— Tak, panie Deacon?
Napisałem w moim notesie „miesz.” i pokazałem to dziewczynie.
— Czy coś ci to mówi? — zapytałem.
— Miesz.? To chyba „mieszkanie”.
Mieszkanie. Jeśli Jill mówiła „mieszkanie”, miała na myśli konkretne. Mieszkanie
Willeya.
Fred i Sheila gapili się na mnie z otwartymi ustami. W końcu pierwszy odezwał się Fred:
— Czy wszystko w porządku? Masz tak szklisty wzrok, jakbyś świata nie widział.
Odkaszlnąłem.
— Trochę kręci mi się w głowie.
— Może złapał pan grypę azjatycką — odezwała się Sheila. — Mój kuzyn twierdzi, że
wtedy człowiek czuje się jak potrącony przez ciężarówkę.
Nagle zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Wszyscy w biurze wiedzieli, jak umarł
Robbie.
— Och, tak mi przykro. Naprawdę zachowałam się jak idiotka.
Ale ja już myślałem tylko o Jill i o mieszkaniu Willeya.
Ciągle padało. Nieustanna mżawka. Mimo to wyszedłem z biura. W porządku — mówiłem
sobie. — Jestem podejrzliwy. Nie mam powodu. Nie mam dowodów, a przede wszystkim nie
mam moralnego prawa. Jill złożyła przysięgę w dniu naszego ślubu i dotąd jej dotrzymała.
Przysięga jest przysięgą, więc nie mam prawa wzywać policji, żeby się upewnić, że moja
żona tej przysięgi nie łamie.
Ale oto stałem na rogu Central Park South i Avenue of the Americas w pociemniałym od
deszczu płaszczu burberry i czekałem, aż Jill wyjdzie z mieszkania, a ja przyłapię ją na
oszustwie.
Czekałem pół godziny. I nagle pojawiła się w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego
mężczyzny w niebieskim płaszczu. Jill natychmiast zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i
wsiadła do niej, a mężczyzna, postawiwszy wysoko kołnierz, ruszył szybkim krokiem w
stronę Columbus Circus. Po chwili wahania podążyłem jego śladem.
Nie zwalniając tempa, skręcił na południe w Siedemnastą Aleję. Chodniki były zatłoczone,
toteż o mało nie straciłem go z oczu. Akurat gdy zmieniły się światła, skręcił w Pięćdziesiątą
Siódmą Ulicę, więc musiałem gwałtownie wyminąć ruszające autobusy i taksówki, bo
przecież nie mogłem go zgubić. Dogoniłem go dopiero niedaleko Broadwayu. Chwyciłem go
za rękaw.
— Hej, przepraszam.
Odwrócił głowę i popatrzył na mnie. Miał oliwkową cerę i wyglądał na Włocha. Był
bardzo przystojny, jeśli ktoś lubi ten typ urody.
Nic nie powiedział i odwrócił się. Zapewne pomyślał, że przypadkowo zaczepiłem czymś
o jego płaszcz i przepraszałem. Znów chwyciłem go za rękaw.
— Ej, przepraszam! Chcę z panem porozmawiać!
Zatrzymał się.
— O co chodzi? Pan mnie śledzi?
— Jill Deacon — powiedziałem lekko drżącym głosem.
— Słucham? — zapytał, marszcząc brwi.
— Wie pan, o kim mówię. Jestem jej mężem.
— Naprawdę? Moje gratulacje.
— Był pan z nią.
Uśmiechnął się, wyraźnie rozdrażniony.
— Powiedziałem jej w holu „dzień dobry”, jeśli to pana interesuje.
— Zna ją pan?
— Cóż, znam. Mieszkam na tym samym piętrze. Znam ją, odkąd się do tego mieszkania
sprowadziła. Codziennie mówiliśmy sobie „dzień dobry” i „dobry wieczór”, kiedy
spotykaliśmy się w korytarzu. To wszystko.
Mówił prawdę. Wiedziałem o tym diablo dobrze. Nikt nie będzie stał w deszczu na
zatłoczonej ulicy i kłamał.
— Przepraszam — powiedziałem. — Chyba pana z kimś pomyliłem.
— Mogę panu tylko poradzić, żeby nie był pan takim ponurakiem — odparł.
Wróciłem do biura. Wydawałem się sobie mały i neurotyczny jak zupełnie nieśmieszny
Woody Allen. Usiadłem za biurkiem i patrzyłem na stos nie podpisanych rachunków. Fred i
Sheila zostawili mnie w spokoju. O szesnastej dałem za wygraną. Wyszedłem z biura i
taksówką pojechałem do Bells of Heli, żeby się czegoś napić.
— Wyglądasz jak kupa gówna — oświadczył Norman.
Skinąłem potakująco głową.
— Kłopoty z obcym — wyjaśniłem.
Być może moje podejrzenia w stosunku do wyglądającego na Włocha mężczyzny były
bezpodstawne, ale Jill w dalszym ciągu zachowywała się irytująco — była nieobecna duchem
i nie miałem wątpliwości, że w naszym małżeństwie coś się załamuje, tylko nie wiedziałem
co.
Przez cały tydzień ani razu się nie kochaliśmy. W łóżku próbowałem ją przytulić, lecz
ciężko wzdychała i wymykała się z moich objęć. A kiedy czyniłem na ten temat jakąś aluzję,
pomijała moje słowa milczeniem.
W piątek wróciła do domu wieczorem, dobrze po dziesiątej, ale nie wyjaśniła powodu
swego spóźnienia. Zapytałem, czy wszystko jest w porządku. Odparła, że jest zmęczona i
żebym dał jej święty spokój. Poszła pod prysznic, a później prosto do łóżka. Dwadzieścia
minut później wszedłem do sypialni. Spala jak zabita.
Poszedłem do łazienki i ze znużeniem ściągnąłem z siebie koszulę. W koszu z brudną
bielizną leżały majtki Jill. Po chwili wahania sięgnąłem po nie. Były umazane męskim
nasieniem.
Powinienem wpaść w gniew. Powinienem wywlec ją z łóżka, stłuc na kwaśne jabłko i
zrobić jej karczemną awanturę. Ale co by to dało? Wróciłem do salonu, nalałem sobie całą
szklankę chablis. Usiadłem zrozpaczony przed telewizorem i oglądałem Jackie Gleason z
wyłączoną fonią. Na „Młodożeńców” patrzyłem przez łzy.
Być może prawdą było po prostu to, iż poślubiła mnie dlatego, że byłem bratem Robbiego;
być może sądziła, że w jakiś opaczny, irracjonalny sposób stanę się mężem, którego utraciła.
Wiedziałem, że szalała na jego punkcie. Miała po prostu bzika. Może tak naprawdę nie
otrząsnęła się jeszcze z szoku? Dla niej Robbie żył wiecznie, a w każdym razie, dopóki sobie
tego życzyła.
Być może karała mnie za to, że nie jestem nim. A może jego karała za to, że umarł.
W każdym razie oszukała mnie i nie starała się wcale tego ukrywać. Równie dobrze mogła
zaprosić kochanka do naszego wspólnego łóżka.
Nie było wątpliwości: nasze małżeństwo skończyło się, zanim się w ogóle zaczęło.
Siedziałem przed telewizorem, po twarzy płynęły mi łzy i pragnąłem tylko zwinąć się w
kłębek, zasnąć, by nigdy się już nie obudzić.
Człowiek nie może przecież przepłakać całego życia. Mniej więcej po godzinie straszliwej
żałości wytarłem oczy rękawem, dopiłem wino i pomyślałem: no dobrze, w porządku. Nie
oddam Jill bez walki. Już znajdę tego dupka, z którym sypia, i stanę z nim twarzą w twarz.
Musi wybrać między nim a mną, ale tego wyboru dokona w obecności nas obu, bez
krętactwa, bez ukrywania się, bez hipokryzji.
Przeszedłem do sypialni i otworzyłem drzwi. Jill ciągle spała, usta miała lekko rozchylone.
Była taka piękna. I ciągle ją kochałem. Ale ból przewiercał mnie niczym korkociąg.
Mam nadzieję, że będziesz żyła wiecznie — pomyślałem. — Mam nadzieję, że dożyjesz
chwili, w której zrozumiesz, jak strasznie mnie skrzywdziłaś. „Umieranie, zgon i śmierć —
zawsze, zawsze, później”.
Na komódce leżały jej klucze zawieszone na kółku. Patrzyłem na nie długą chwilę, po
czym szybko po nie sięgnąłem.
Następny dzień był słoneczny i wietrzny. Siedziałem w małej kawiarence naprzeciwko
agencji Jill, piłem zbyt wiele kawy i próbowałem chrupać obwarzanek z topionym serem, ale
w ustach czułem tylko smak goryczy. Kilka minut po południu ujrzałem Jill wychodzącą z
frontowych drzwi budynku. Zatrzymała taksówkę. Natychmiast wyniosłem się z kawiarni i
wskoczyłem do następnej taksówki.
— Proszę za tamtą taksówką — poleciłem kierowcy, młodemu Portorykańczykowi z
koralikami na szyi i z czarnym, rzadkim wąsikiem.
— Która gablota? — chciał wiedzieć.
— Tamta z paskiem w kratkę. Proszę jechać za nią.
— Ej, koleś, jakiś film albo co? Nie chcę pchać palucha między drzwi.
Wsunąłem mu w dłoń zmiętą pięćdziesiątkę.
— Po prostu za nią jedź — powiedziałem.
— Jak sobie życzysz, człowieku. To twój pogrzeb.
W sumie za to, że pojechałem za Jill do mieszkania Willeya w Central Park South — a z
góry wiedziałem, że tam pojedzie — zapłaciłem pięćdziesiąt dolarów plus opłata licznikowa.
Kiedy Portorykańczyk ujrzał wysiadającą z taksówki Jill, jej smukłe nogi w czarnych
pończochach i wytworny czarno–biały strój, gwizdnął.
— Ej, człowieku, ta damulka jest warta pięćdziesiątki. Warta setki.
Jill bez wahania weszła do budynku, w którym mieściło się mieszkanie Willeya. Dałem jej
pięć minut. Przechadzałem się po chodniku pod kamiennym spojrzeniem starego sprzedawcy
balonów. Potem wszedłem do kamienicy i ruszyłem przez hol do windy.
— Czy pan kogoś szuka? — zapytał ciemnoskóry portier.
— Pani Deacon, mojej żony. Weszła tutaj dosłownie przed kilkoma minutami.
— Tak, rzeczywiście — skinął głową portier. — Pojechała już na górę.
Tkwiłem w małej windzie ozdobionej lustrem w złoconej oprawie, a serce waliło mi o
żebra niczym pięść. Widziałem swoje odbicie i, co najdziwniejsze, wyglądałem całkiem
normalnie. Twarz blada, zmęczona, ale o normalnym wyrazie. Z całą pewnością nie
wyglądałem na męża, który zamierza złapać żonę in flagranti z innym mężczyzną. Ale co z
tego? Ludzie umierają z najdziwniejszymi grymasami. Uśmiechnięci, skrzywieni, zdziwieni
bezgranicznie.
Na drugim piętrze wysiadłem z windy. W korytarzu było przesadnie gorąco, panowała
martwa cisza i pachniało lawenda. Przez chwilę się wahałem, przytrzymując drzwi od windy,
później je puściłem. Zamknęły się z cichym świstem i dźwig pojechał na górę.
Cóż ja, do diabła, jej powiem, jeśli rzeczywiście ją z kimś zastanę? — pomyślałem. — Co
zrobię, jeśli po prostu roześmieje mi się w nos?
Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinienem natychmiast się wycofać. Jeśli jestem
pewien, że Jill mnie zdradza, powinienem skontaktować się z prawnikiem i przeprowadzić
rozwód. Ale nie było to takie proste. Miałem wystarczająco wybujałe ego, żeby chcieć
zobaczyć tego olśniewającego bohatera, który odebrał mi Jill po tak krótkim czasie
małżeństwa. Wspaniałego małżeństwa. Jeśli już musiałem ją utracić, chciałem wiedzieć
dlaczego.
Dotarłem do drzwi opatrzonych tabliczką: „Willey”. Przyłożyłem ucho do drzwi i
nasłuchiwałem; po chwili byłem pewien, że w mieszkaniu toczy się rozmowa. Wysoki,
błagalny głos Jill. I niższy, męski. Niewątpliwie jej kochanka.
Wyjąłem klucz, który podrobili mi zeszłego wieczoru w firmie American Key & Lock.
Oblizałem wargi, wziąłem głęboki wdech i wsunąłem klucz w zamek.
Jeszcze możesz się wycofać. Nie musisz wcale tego robić, jeśli nie chcesz. Ale
wiedziałem, że jest już za późno. Ciekawość zwyciężyła.
Cichutko zamknąłem za sobą drzwi i przystanąłem w przedpokoju, nasłuchując. Przed
nosem miałem zawieszone na ścianie osiemnastowieczne obrazy Deccana przedstawiające
stosunki kobiet z rumakami. Bardzo stosowne — pomyślałem. — I przyprawiające o mdłości.
A może po prostu Jill ma romans z Willeyem? Wyglądał na strasznego zbereźnika.
Z sypialni dobiegły mnie jakieś mamrotania. Drzwi były uchylone. Widziałem
jasnoniebieski dywan, na który padały promienie słońca. Zaszeleściła pościel i usłyszałem
głos Jill:
— Jesteś wspaniały… to po prostu czary… gdybym tylko wiedziała…
Boże — pomyślałem. — Nie powinienem był tu przychodzić.
To już ponad moje siły. I jak będę wyglądał, kiedy mnie zobaczą? Jak skradający się
rogacz; zazdrosny mąż, który nie potrafił dogodzić swej żonie.
— Obiecaj mi — mówiła Jill. — Obiecaj, że nigdy już mnie nie opuścisz.
Facet odpowiedział coś bełkotliwie.
— To świetnie — zaszczebiotała z radością Jill. — W takim razie… przyniosę z lodówki
szampana i…
Ponieważ byłem zajęty podsłuchiwaniem, nie uświadomiłem sobie, że Jill wyskoczyła z
łóżka i przeszła przez sypialnię. Otworzyła drzwi. Była zarumieniona. Ujrzała mnie w progu.
— Och, mój Boże! — zawołała.
Z twarzy uciekły jej wszystkie kolory jak spływający po szkle atrament. Wyminąłem ją
bez słowa i wszedłem do sypialni.
— W porządku, skurwielu! — ryknąłem ochryple. — Wstawaj, ubieraj się i wypierdalaj
stąd jak najdalej!
Mężczyzna w łóżku odwrócił się i popatrzył mi w twarz. Skamieniałem.
Był przeraźliwie blady. Prawie szary. Jego oczy miały pusty, nieobecny wyraz, zupełnie
jakby należały do posągu. Był nagi, szary penis błyszczał mu jeszcze po uprawianej niedawno
miłości. Pierś miał obwiązaną szerokim, białym bandażem.
— Robbie — wyszeptałem.
Zakrył się po szyję prześcieradłem, ale nie spuszczał ze mnie wzroku.
— Robbie — powtórzyłem.
— Zgadza się — odparł i kiwnął głową. — Miałem nadzieję, że nigdy się nie dowiesz.
Mówił zduszonym szeptem, z widocznym wysiłkiem. „Rozległe uszkodzenia klatki
piersiowej — oświadczyli lekarze. — Nic nie poczuł”.
Mechanicznie postąpiłem krok do przodu. Robbie wpatrywał się we mnie uporczywie. Był
martwy, a jednak był tutaj i gapił się na mnie. Nie doświadczyłem w życiu nic podobnie
przerażającego.
— Co się stało? — zapytałem. — Powiedziano nam, że zginąłeś na miejscu. Tak twierdził
lekarz. „Proszę się nie martwić, nawet nic nie poczuł. Zginął w ułamku sekundy”.
Robbie zdobył się na lekki, pełen zadumy uśmiech.
— Te słowa, George. Działają!
— Słowa? — zapytałem. — Jakie słowa?
— Nie pamiętasz? „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”. Ujrzałem
zbliżający się tył ciężarówki i wykrzyknąłem je. Wiem tylko, że potem była ciemność.
Zostałem pochowany żywcem.
Uniósł dłoń, zaczął ją obracać i spoglądał na nią spod zmarszczonych brwi, jakby nie
dowierzał, że ta ręka należy do niego.
— Nie wiem, może słowo „żywcem” nie jest właściwe. Raczej jako nieśmiertelny. Jestem
nieśmiertelny. Będę żył zawsze, cokolwiek to znaczy.
— Wydostałeś się z trumny? — zapytałem z niedowierzaniem. — Była zrobiona z
solidnego kubańskiego mahoniu.
— Ta, za którą zapłaciłeś, może i była z solidnego kubańskiego mahoniu. Ale tę, którą
rozwaliłem, zrobiono z sosnowych desek i zabito dwoma czterocentymetrowymi gwoździami.
— Przesłał mi ponury uśmiech. — Powinieneś zaskarżyć do sądu przedsiębiorcę
pogrzebowego. A może nie.
— Jezu Chryste!
Drżałem. Nie mogłem uwierzyć, że to on. Ale to był naprawdę on. Mój własny brat. Brat o
szarym obliczu i martwy, ale żywy.
— Jill! — krzyknąłem. — Jill!
Weszła do pokoju otulona czerwonym płaszczem kąpielowym.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — zapytałem szeptem, nie odrywając oczu od
Robbiego.
Tkwił bez ruchu, owinięty prześcieradłem, wbił we mnie wzrok, a twarz miał zimną jak
szkło. Boże Wszechmogący, wyglądał jak martwy, wyglądał jak zwłoki. Jak Jill mogła…?
— Kocham go — powiedziała cichym, słabym głosem.
— Kochasz go? — Zadrżałem. — Jill, on jest martwy.
— Kocham go — powtórzyła.
— Na Boga, ja również go kocham! — wrzasnąłem jej w ucho. — Też go kocham. Ale on
jest martwy, Jill! Jest martwy!
Chwyciłem ją za nadgarstek, lecz wyswobodziła się ze złością.
— Wcale nie jest martwy! — wrzasnęła piskliwie. — Nie jest! On już się ze mną kochał!
Jak więc może być martwy?
— A skąd, do cholery ciężkiej, mam to wiedzieć? Bo wierszyk, bo chęć! Bo czort wie co!
Ale lekarze oświadczyli, że nie żyje. Został pochowany i jest martwy, Jill!
Robbie powoli zrzucił z siebie prześcieradło, cisnął je na łóżko i wstał. Skórę miał prawie
tak przezroczystą jak brudny wosk. Spod bandaży dobiegał świszczący odgłos wdechu i
wydechu. Rury od rusztowania przebiły mu płuca; nie miał szans.
— Wykopałem się z grobu gołymi rękami — powiedział ze straszliwą dumą. —
Wyszedłem z ziemi o trzeciej nad ranem, usmarowany gliną. Po czym pieszo przebyłem całą
drogę do miasta. Pieszo! Czy wiesz, jakie to trudne, jak to daleko? Z budki telefonicznej na
Brooklynie zatelefonowałem do Jill i ona mi pomogła.
— Pamiętam tę noc — odparłem.
Zbliżył się do mnie. Wydzielał dziwny, trudny do określenia zapach; zapach jakichś
chemicznych środków konserwujących. I nagle naszła mnie myśl, że w jego żyłach krąży nie
krew, ale płyny balsamujące. Był moim bratem. Kochałem go, kiedy żył. Ale teraz z całą
pewnością wiedziałem, że jest martwy. I już go nie kochałem.
— Nie powiesz, prawda? — zapytała szeptem Jill. — Nie powiesz nikomu?
Przez bardzo długą chwilę nie wiedziałem, co mam zrobić. Jill i Robbie przyglądali mi się
w milczeniu, jak intruzowi, który specjalnie chce się wtrącić i zniszczyć ich życie.
W końcu uśmiechnąłem się, kiwnąłem głową.
— A więc wróciłeś! — odezwałem się do Robbiego. — Naprawdę wróciłeś! To cud!
Uśmiechnął się krzywo, jakby miał częściowo sparaliżowane usta.
— Wiedziałem, że zrozumiesz. Jill twierdziła, że nie, ale ja byłem innego zdania. Zawsze
mnie rozumiałeś, prawda, bystrzacho?
Położył mi dłonie na ramionach — martwe, szare dłonie — a ja poczułem, że żołądek
podchodzi mi do gardła. Ale już podjąłem decyzję, co mam robić, i gdybym okazał swoją
odrazę, mógłbym pokrzyżować sobie plany.
— Chodźmy do kuchni — powiedziałem. — Po tym wszystkim muszę napić się piwa. A
może nawet szklankę wina?
— W lodówce jest szampan — wtrąciła skwapliwie Jill. — Właśnie po niego szłam.
— No cóż, dlaczego nie mielibyśmy go wypić razem — zgodziłem się. — Musimy to
oblać. Ostatecznie niecodziennie człowiekowi brat wstaje z grobu.
Jill ściągnęła z łóżka prześcieradło i owinęła nim Robbiego jak togą. Ruszyli za mną do
niewielkiej, wyłożonej zielonymi kafelkami kuchni. Otworzyłem lodówkę, wyjąłem butelkę
szampana i wręczyłem ją Robbiemu.
— Masz. W otwieraniu butelek zawsze byłeś lepszy ode mnie.
Wziął butelkę, ale popatrzył na mnie z powagą.
— Nie wiem. Nie jestem pewien, czy mam tyle siły. Wiesz, żyję, ale to jednak jest
zupełnie inaczej.
— Możesz się kochać — odparłem, prawie tracąc cierpliwość — możesz w takim razie
otworzyć butelkę szampana.
Spod bandaży ciągle dobiegał chrapliwy poświst oddechu. Przyjrzałem się baczniej
Robbiemu. Jego twarz wyrażała niepewność; może podejrzewał, że coś przeciw niemu knuję,
ale nie wiedział co.
— No, kochanie, spróbuj — kusiła go Jill.
Odwróciłem się i otworzyłem szufladę w kredensie. Sznurki, tarka do gałki
muszkatołowej, szpikulce do rożna.
— No, Robbie. Zawsze byłeś w tym doskonały na wszystkich przyjęciach — zachęcała
Jill.
Otworzyłem drugą szufladę. Serwetki pod filiżanki. Jill zmarszczyła brwi i zapytała:
— Czego tam szukasz?
Robbie zaczął odkręcać drut przytrzymujący korek.
— Mam takie drętwe palce — oświadczył. — To trudno opisać.
Niby od niechcenia otworzyłem trzecią szufladę. Noże.
Jill instynktownie wyczuła, co zamierzam zrobić. Możliwe, że to była intuicja. Albo
zwykły strach. Odwróciłem się w ten sposób, by nie mogła dostrzec
dwudziestopięciocentymetrowego ostrza sabatiera do krojenia mięsa. Ale zanim zorientowała
się, że zamierzam go zabić, ostrze już weszło po rękojeść, zanurzając się w spowijających
Robbiego bandażach. Zamierzałem go zabić. A on był moim bratem.
Butelka szampana z trzaskiem rozbiła się o podłogę. Trysnęła fontanna piany. Jill
krzyknęła, ale Robbie milczał. Odwrócił się w moją stronę i chwycił mnie za ramię. W jego
oczach malowała się mieszanina przerażenia i ulgi. Pociągnąłem nożem w dół. Rżnąłem jego
ciało niczym awokado — miękko, ślisko, bez oporu.
— Och, Boże! — westchnął.
Spod prześcieradła, którym był owinięty, zaczęły wypływać wnętrzności.
— Och, Boże, skończ z tym.
— Nie! — krzyknęła Jill.
Popatrzyłem na nią z furią.
— Chcesz, żeby żył wiecznie? — wrzasnąłem. — On jest moim bratem! Chcesz, żeby żył
wiecznie?
Przez sekundę się wahała, po czym biegiem ruszyła do łazienki, skąd za chwilę dobiegły
odgłosy torsji. Robbie klęczał, ręce miał zwieszone, nie robił nic, żeby powstrzymać
wypływające trzewia.
— No, dalej — ponaglił. — Skończ z tym.
Byłem tak roztrzęsiony, że z trudem trzymałem w dłoni nóż. Odchylił głowę, bierny i
milczący. Oczy miał cały czas otwarte, a ja niczym zabójca w powoli dziejącym się nocnym
koszmarze, rozerżnąłem mu gardło tak głęboko, że ostrze zazgrzytało o kręgi szyjne.
Nie było krwi. Osunął się do tyłu na podłogę. Wstrząsały nim drgawki. I wtedy owo
nienaturalne życie, które iluminowało jego oczy, zamarło. Stało się oczywiste, że naprawdę
nie żyje.
W drzwiach pojawiła się Jill. Twarz miała kompletnie białą, jak posypaną mąką.
— Co ty zrobiłeś? — zapytała szeptem.
Wstałem z podłogi.
— Nie wiem. Nie jestem pewien. Musimy go pochować.
— Nie — odparła, kręcąc głową. — On jest ciągle żywy… Możemy go przywrócić do
życia.
— Jill… — zacząłem, podchodząc do niej, ale ona wrzasnęła:
— Nie dotykaj mnie! Zabiłeś go! Nie dotykaj mnie!
Chciałem złapać ją za nadgarstek, ale biegiem ruszyła do drzwi.
— Jill! Jill! Posłuchaj!
Zanim zdążyłem ją zatrzymać, była już w korytarzu i biegła do windy. Drzwi otworzyły
się i wysiadł z niej wyglądający na Włocha jegomość. Popatrzył na Jill ze zdziwieniem. Jill
jak burza wpadła do windy i zaczęła z pasją naciskać guziki.
— Nie! — wrzeszczała. — Nie!
Biegłem w jej stronę, lecz wyglądający na Włocha mężczyzna zastąpił mi drogę.
— To moja żona! — krzyknąłem. — Do cholery jasnej, odczep się!
— Uspokój się, przyjacielu. Daj jej odsapnąć — powiedział i otwartą dłonią pchnął mnie
w klatkę piersiową.
Z rozpaczą patrzyłem, jak zamykają się drzwi windy.
— Na Boga! — warknąłem. — Nawet pan nie wie, co pan zrobił.
Odepchnąłem go i zacząłem zbiegać po schodach. Wpadłem do holu wejściowego.
— Ej, człowieku, co się dzieje? — krzyknął portier i chwycił mnie za ramię.
Zatrzymał mnie tylko na sekundę; ale ta sekunda wystarczyła. Wahadłowe drzwi zamknęły
się za Jill. Wypadła na ulicę i biegiem rzuciła się w kierunku Central Park South.
— Jill! — krzyknąłem za nią.
Zapewne nawet mnie nie usłyszała. Nie słyszała nawet nadjeżdżającej taksówki, która
uderzyła ją, kiedy Jill przebiegała przez jezdnię. Przetoczyła się przez dach samochodu. Ręce
miała rozpostarte szeroko, jakby próbowała latać. Stałem w wahadłowych drzwiach i
słyszałem, jak upadała. Słyszałem krzyki, huk pojazdów, pisk opon. A później już nic nie
słyszałem.
Usunięcie ciała Robbiego z mieszkania Willeya okazało się dziwnym i przerażającym
zadaniem. Ale nie było krwi, nie było dowodów morderstwa, nikt nie zgłosił zaginięcia.
Pochowałem go w głębokim grobie w lasach za White Plains, w miejscu, gdzie lubiliśmy się
razem bawić, gdy byliśmy dziećmi.
Tydzień później, w piękny, słoneczny dzień, w jaki ma się wrażenie, że cały świat budzi
się do życia, odbył się pogrzeb Jill. Jej matka nieustannie szlochała. Jej ojciec w ogóle ze mną
nie rozmawiał. Policja oczyściła mnie z jakichkolwiek zarzutów i zwolniła od
odpowiedzialności… ale żal nie zna logiki.
Po pogrzebie wziąłem dwa tygodnie urlopu. Spędziłem go w domu mego przyjaciela w
Hamptons. Prawie cały czas piłem. Ciągle byłem w szoku i nie wiedziałem, ile czasu upłynie,
zanim z niego wyjdę.
Nad brzegiem morza, gdzie nad głową krążyły mewy, odzyskałem jaki taki, choć bardzo
kruchy spokój. Do miasta wróciłem pewnego czwartkowego, mrocznego popołudnia. Czułem
się wykończony, męczył mnie kac. Planowałem, że spędzę weekend po bożemu, a potem w
poniedziałek wrócę do pracy. Może wybrałbym się do zoo. Jill zawsze chadzała do zoo,
głównie patrzeć na ludzi, a mniej na zwierzęta.
Wszedłem do mieszkania i cisnąłem w korytarzu torbę podróżną. Wlazłem do kuchni i
wziąłem butelkę schłodzonego chablis. Klin mi się przyda — pomyślałem. Włączyłem
telewizor, akurat kiedy kończyły się napisy po projekcji „Tak toczy się światek”. Nalałem
sobie wina i pogwizdując pod nosem poszedłem do sypialni.
— Chryste Panie! — szepnąłem i wypuściłem z dłoni szklankę z winem.
Leżała na łóżku nago. Nie uśmiechała się, ale prowokacyjnie rozchyliła uda. Skórę miała
szarawoniebieską, jakby tłustą w dotyku, ale nie zgniłą, włosy wyszczotkowane, usta
umalowane na czerwono oraz purpurowy makijaż na powiekach.
— Jill — wykrztusiłem.
Przez ułamek sekundy myślałem, że straciłem rozum.
— Użyłam zapasowego klucza, który leżał w szczelinie plinty — powiedziała.
Głos miała ochrypły, bo samochód strzaskał jej klatkę piersiową. Przecież widziałem, jak
przelatywała nad dachem taksówki. Widziałem, jak spadała na ziemię.
— Wypowiedziałaś słowa — odezwałem się tępo. — Wypowiedziałaś słowa.
Potrząsnęła głową. Ale pamiętałem, że kiedy spała, recytowałem dziecięcą wyliczankę:
„Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”.
Wyciągnęła sztywno ramiona. Palce jednej dłoni miała mocno wykręcone, jak połamane.
— Kochaj się ze mną — szepnęła. — Proszę, kochaj się ze mną.
Odwróciłem się i ruszyłem prosto do kuchni. Wyciągałem szufladę za szufladą, ale nie
znalazłem żadnego noża. Musiała je dobrze ukryć albo wyrzucić. Odwróciłem się i ujrzałem,
że stoi w progu sypialni. Tym razem się uśmiechała.
— Kochaj się ze mną — powtórzyła.
D
ANIE
DLA
ŚWINI
Bakewell, Derbyshire
Bakewell leży w środkowym Derbyshire, nad rzeką Wye, w dolinie rozdzielającej dwa
wysokie masywy górskie. Nazwa miasta pochodzi od zniekształconego słowa saksońskiego
bad–quell, które oznaczało „dobre źródło”, ale w obecnych czasach Bakewell znane jest
bardziej z placka o tej samej nazwie — żółciutkiego od jajek ciasta z konfiturami
truskawkowymi. Doliny górskie Derbyshire należą do najcudowniejszych i najbardziej
pełnych spokoju terenów wiejskich w Anglii, a mimo to uczyniłem je tłem najbardziej
odrażającego (moim zdaniem) opowiadania, jakie kiedykolwiek napisałem.
W Bakewell znajduje się wspaniały most z przyporami, liczący sobie blisko siedemset lat.
W porównaniu z Peakland domy z piaskowca nadają miasteczku bardzo ciepły charakter.
Równie ciepłe są źródła Bakewell, które znano już w czasach rzymskich i które zasilają do
teraz Bath House, rezydencję zbudowaną w roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym siódmym
dla diuka z Rutland.
„Danie dla świni” wywołało pewną sensację, kiedy po raz pierwszy opublikowano je w
amerykańskim czasopiśmie Cemetery Dance, ale później doczekało się wydania
komiksowego oraz ekranizacji telewizyjnej.
D
ANIE
DLA
ŚWINI
Zmęczony David wygramolił się z land rovera, zatrzasnął niezbyt szczelne drzwi i ruszył
na podwórko z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie impregnowanej kurtki roboczej. W
końcu przestało padać, ale ciągle wiał ostry wiatr, a nad głową kłębiły się chmury niczym
stado uciaranych w błocie kundli.
Takie dni zawsze określali z Malcolmem mianem „świńskich dni”.
Ze swojej tuczami trzody chlewnej wyjechał o wpół do szóstej rano i całą drogę do Chester
przebył w strugach deszczu. Wiózł siedem prosiąt rasy Landrace, które zapadły na świńską
różyczkę. Dwie i pół godziny czekał na roztrzęsionego młodego inspektora sanitarnego, bo
urzędnik spóźnił się na pociąg z Coventry. Następnie zjadł stek i cynaderki na lunch, który
spędził w towarzystwie zastępcy dyrektora banku. Jego wilgotny garnitur śmierdział jak
mokry spaniel. Na dodatek zastępca nie mógł samodzielnie podjąć decyzji o pożyczce, której
David i Malcolm rozpaczliwie potrzebowali na naprawę dachu starej, stojącej na tyłach
tuczami stodoły.
Był przemoczony, wykończony i załamany. Po raz pierwszy, odkąd cztery i pół roku temu
przejęli tuczarnię od swego wuja, nie widział przyszłości dla Bryce Prime Pork, nawet gdyby
sprzedali połowę żywego inwentarza i większość terenów oraz dali pod zastaw hipoteczny
wielki, zbudowany w stylu edwardiańskim dom.
Wkraczał właśnie na kamienne schodki, kiedy zauważył zapalone światła w przy go to
walni karmy.
Cholera jasna — pomyślał. Malcolm zawsze był taki beztroski. To właśnie przerastające
ich możliwości pieniężne ambicje Malcolma doprowadziły finanse firmy do punktu
krytycznego. Kupić nowe maszyny, zorganizować własną rzeźnię, nabyć chłodnie. Bryce
Prime Pork borykała się z problemem malejących stale zamówień i wzrostem cen, a marzenia
Davida o tym, żeby stać się doskonale prosperującym, kulturalnym farmerem, stopniowo się
rozwiewały.
Przeszedł dziedziniec i skierował się do przygotowalni karmy. Bryce Prime Pork była
jedną z najczystszych tuczami w Derbyshire, mimo to wieczorny wiatr nawiewał zapach
amoniaku, a podeszwy butów Davida grzęzły w gęstym, czarnym błocku, które w deszczowe
dni pokrywało tutaj wszystko. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Światła były zapalone, ale
Malcolma ani śladu. Nic, tylko worki z rybią karmą, kukurydzą, kartoflami, łupinami
orzeszków ziemnych oraz szare, plastikowe pojemniki z przegotowanymi pomyjami. Karmę
dla świń przyrządzali sami. Nie kupowali gotowych mieszanek, nie tylko dlatego, że
kosztowały trzy, cztery procent drożej, ale przede wszystkim z tego względu, iż Malcolm
opracował mieszankę pomyj, kaszy i koncentratu powodującą, że świnie nie tylko szybciej
przybierały na wadze, ale dawały również wyśmienity boczek, który zdobywał główne
nagrody.
David obszedł całą przygotowalnię. W ciemnych oknach widział odbicie swej postaci;
krępy i bardziej przygarbiony, niż mu się wydawało. Kiedy mijał wielki, wykonany z
nierdzewnej stali rozdrabniacz karmy, błysnęła mu w głowie myśl, że jest mrocznym i
rozczarowanym Golemem czy trollem. Może porażka ma wpływ na wygląd człowieka,
zmienia go tak, że sam siebie nie potrafi poznać.
Podszedł do kontaktów obok drzwi i przyciskał je po kolei. Zalewające przygotowalnię
fluorescencyjne światło zniknęło. Miał właśnie zgasić ostatnią lampę, kiedy spostrzegł, że
główny przycisk doprowadzający prąd do rozdrabniacza karmy jest ustawiony na pozycji
„wyłączone”.
Zawahał się, ciągle trzymając dłoń kilka centymetrów od ostatniego kontaktu. Ani
Malcolm, ani Dougal White, zatrudniony u nich brygadzista, nie wspomnieli, że z maszyną
coś jest nie w porządku. Wykonana została w zakładach Mullera–Kocha, niemieckiej firmy z
Dusseldorfu, i poza kilkoma drobnymi kłopotami z kołami zębatymi w ostrzach
rozdrabniających, które mieli na samym początku, urządzenie od ponad dwóch lat pracowało
bez zarzutu.
David ustawił główny przycisk w pozycji „włączone” — i ku jego zdumieniu, z łagodnym
metalicznym chrzęstem, kiedy zakrzywione noże zaczęły ocierać się o stal, rozdrabniacz
karmy natychmiast zaczął działać.
W następnej sekundzie usłyszał odrażający skrzek — straszliwe zawodzenie i lament
przerażonej małpy przeszywanej najstraszliwszym bólem. Na dźwięk tego skowytu David
stanął jak sparaliżowany, nie rozumiejąc, co to za wrzask i co ma zrobić, żeby ucichł.
Wyłączył maszynę, ale wrzask trwał i trwał, jego ton stawał się wyższy i wyższy,
rozbrzmiewał gwiżdżącym echem w ścianach budynku, przyprawiając Davida o szaleństwo.
Rozdrabniacz karmy powoli zatrzymywał się i David sztywno, jakby był strachem na
wróble, podszedł do wielkiej stożkowej kadzi z nierdzewnej stali. Wszedł na górę po
zamocowanej do jej boku drabince. Wrzask cichł, przechodząc powoli w jakieś gulgotanie i
jęki.
Wspiął się na samą krawędź zbiornika. Ze zgrozą zobaczył, że cała lśniąca powierzchnia
urządzenia nabrała rdzawego koloru świeżej krwi… I wtedy na samym dnie kadzi dostrzegł
Malcolma, który stał i spoglądał na niego dzikim wzrokiem. Rękami oparł się o lejkowato
zwężające się ściany.
Wydawało się, że stoi, ale kiedy David przyjrzał się dokładniej, stwierdził, że Malcolm
został do pasa zmielony przez tnące ostrza rozdrabniacza karmy. Otaczały go zawiesiste,
ciemne kałuże krwi, w których połyskiwały pogruchotane kości; na powierzchni tych
okropnych kałuż od czasu do czasu pojawiał się bąbel. Brązowa koszula w kratę przesiąknięta
była krwią, której krople osiadły również na jego twarzy niczym kropki na mapie.
David spoglądał na Malcolma, a Malcolm na Davida. Milcząca męka, która ich obu
jednocześnie łączyła i dzieliła w fatalny sposób, była bardziej wymowna niż jakikolwiek
najbardziej wstrząsający krzyk.
— Jezu! — wykrztusił David. — Nie wiedziałem.
Malcolm otworzył i zamknął usta. Na wargach uformowała mu się wielka bańka krwi i po
chwili pękła.
David przylgnął do krawędzi kadzi i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł.
— Chodź, Malcolm. Wyciągnę cię. Chodź, wszystko będzie dobrze.
Ale Malcolm pozostawał w bezruchu. Popatrzył na swoje ręce wsparte na ścianach kadzi i
pokręcił głową. Po podbródku nieustannie ściekał mu strumyk krwi.
— Malcolm, chodź! Wyciągnę cię! Potem zadzwonię po karetkę!
Malcolm znowu pokręcił odmownie głową; tym razem z furią. I wtedy David pojął, że nie
ma takiej siły, która by wyciągnęła jego brata, nie tylko dlatego, że nogi wplątały mu się w
maszynerię. Ostrza rozdrabniacza pożarły go od pasa w dół — przetwarzając nogi w gęstą
pastę kości i mięśni, w zawiesinę ludzkiego ciała, która już teraz ściekała do umieszczonej na
dole kadzi zbierającej produkty finalne.
— Jezu Chryste, Malcolm, zaraz kogoś zawołam. Trzymaj się. Zadzwonię po karetkę.
Wytrzymaj jeszcze trochę!
— Nie — powiedział Malcolm stłumionym, ochrypłym głosem.
— Na rany Chrystusa, wytrzymaj jeszcze chwilę! — wrzasnął David.
Ale Malcolm powtórzył:
— Nie. Chcę skończyć w ten sposób.
— Co? O co ci chodzi, do cholery?
Malcolm przesunął z chrobotem palce po okrwawionych ścianach. David nie był nawet w
stanie wyobrazić sobie jego cierpień. Ale Malcolm znów podniósł na niego wzrok; teraz już z
uśmiechem — z uśmiechem zgoła pełnym szczęśliwości.
— To cudowne, Davidzie. Cudowne. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że ból może być taki.
To lepsze niż cokolwiek innego. Proszę, włącz maszynę. Proszę.
— Włączyć maszynę?
Malcolm zaczął drżeć.
— Musisz to zrobić. Tylko tego pragnę. Życie, miłość… to się nie liczy. Tamte uczucia nie
mają z tym porównania.
.— Nie — odparł David. — Nie zrobię tego.
— Davidzie — ponaglał go Malcolm. — I tak umrę. Ale jeśli teraz tego dla mnie nie
zrobisz… uwierz mi, do końca życia nie pozwolę ci zmrużyć oka.
David sterczał niezdecydowanie na szczycie drabinki przez dziesięć długich sekund.
— Wierz mi — powiedział Malcolm głosem, który dochodził chyba z najgłębszych
czeluści piekieł. — To czysta rozkosz. Czysta rozkosz. Poza bólem, Davidzie, jestem już cały
po drugiej stronie. Dopóki sam nie umierasz, nie jesteś w stanie tego doświadczyć. Ale
Davidzie, Davidzie, cóż to za odejście!
David pozostawał jeszcze w bezruchu przez kolejną sekundę. Następnie bez słowa zszedł
niepewnie po drabinie. Starał się o niczym nie myśleć, kiedy sięgał do głównego włącznika
rozdrabniacza i nastawiał go na „on”.
Z kadzi karmy dobiegł wrzask po części niewyobrażalnego bólu, a po części uniesienia i
triumfu. Pod wpływem tego krzyku David zesztywniał z przerażenia. Do gardła gorącą falą
podeszły mu gorzkie resztki nie strawionego jeszcze lunchu.
Opadła go nieprzezwyciężona chęć, żeby to zobaczyć. Wszedł po drabinie i chwycił się
kurczowo krawędzi kadzi. Popatrzył w dół, na Malcolma. Czuł się tak, jakby rażono go
prądem.
Ostrza rozdrabniacza mieliły, cięły i szatkowały, a kadź zalewały strumienie krwi.
Malcolm ciągle był na dnie, jego tors zesztywniał, kiedy ostrza zamieniały miednicę i dolne
partie brzucha w jednolitą masę krwi, mięśni i poszarpanego ubrania.
Twarz była maską, która wyrażała skupienie i pełną bólu ekstazę. Napawał się, delektował
każdą sekundą. Smakował każdą chwilę umykającego życia; zagładę ciała.
„Poza bólem — powiedział — jestem już po drugiej stronie”.
Utrzymywał się nad wirującymi tnącymi ostrzami tak długo, jak potrafił, ale stopniowo
opuszczały go siły i dłonie centymetr po centymetrze ześlizgiwały się po oślizłych,
zakrwawionych ścianach kadzi. Okrzyki przyjemności zamieniły się we wrzask, jakiego
David nigdy jeszcze w życiu nie słyszał — przeszywające, wysokie, wyrażające nieziemski
triumf.
Biały brzuch został pocięty; skóra, tłuszcz, wnętrzności. Malcolm zaczął drżeć, podskoczył
jeszcze, po czym osunął się w trzewia rozdrabniacza karmy.
— David! — krzyknął. — David! To zwyciężyło…
Ostrza wdarły się w żebra. Zakręciło nim. Ramiona miał uniesione, jakby tańczył jakiś
obłędny taniec. Później widać było już tylko głowę wirującą w szaleństwie różowej piany. W
końcu przy łoskocie urządzenia do miażdżenia kości drobiu zniknęła również jego głowa i
ostrza rozdrabniacza zaczęły wirować coraz szybciej, bo nie miały już czego miażdżyć w
swoim szaleńczym młynie.
Zdruzgotany David zszedł po drabinie i wyłączył rozdrabniacz. Dłuższy czas z wnętrza
urządzenia dobiegało głuche wycie, po czym zapadła cisza mącona jedynie szumem wiatru za
oknami.
I cóż, do cholery, miał teraz zrobić? Nie było sensu wzywać karetki. Gorzej — jak by
wytłumaczył to, że ponownie uruchomił rozdrabniacz karmy, kiedy w środku tkwił Malcolm?
Policja natychmiast się zorientuje, że urządzenie nie dałoby rady przemielić całego ciała
Malcolma do czasu, kiedy David mógłby przekręcić wyłącznik. I z całą pewnością nie
uwierzono by, że Malcolm i tak był już nie do uratowania… Nie uwierzono by również, że
błagał Davida, by go zabił… Nawet gdyby powiedział, w jakiej ekstazie był Malcolm… Nikt
by nie uwierzył, że wykończenie go było jedyną humanitarną rzeczą, jaką David mógł
uczynić.
Stał samotnie w hali. Szok i niepewność przyprawiały go o dreszcze. Ostatnio bardzo się z
Malcolmem kłócili — to stanowiło tajemnicę poliszynela. Zaledwie przed dwoma tygodniami
na aukcji inwentarza w Chester doszło między nimi do karczemnej awantury. To mogłoby
nasuwać przypuszczenie, że David po prostu zamordował brata. Zostałby aresztowany,
postawiony przed sądem i osadzony w więzieniu. A gdyby nawet udało mu się jakimś cudem
udowodnić niewinność, policyjne dochodzenie i tak doprowadziłoby go do ruiny. Kto by
chciał kupować produkty Bryce Pork wiedząc, że świnie są karmione żarciem z rozdrabniacza
karmy, w którym starty został na miazgę jeden z braci Bryce?
Chyba że nikt się nie dowie, że Malcolm został tutaj zmiażdżony.
Chyba że nikt go tu nie znajdzie.
Przypomniał sobie czytane przed laty opowiadanie o hodowcy drobiu, który zamordował
swoją żonę i tak długo karmił drób jej szczątkami, aż nic z kobiety nie zostało.
Z rozdrabniacza dotarł do jego uszu odgłos kapiących na metal kropel. Już niedługo krew
Malcolma zakrzepnie i nie zdoła jej zmyć. Przez chwilę się wahał, potem pozapalał wszystkie
lampy, przeszedł do worków z otrębami, najgorszego gatunku mąką i z soją.
Zmęczony, przerażony, przejęty żalem i wstrząśnięty zaczął przygotowywać danie dla
świni.
Tej nocy spał fatalnie i obudził się bardzo wcześnie. Długo leżał w łóżku i gapił się tępo w
sufit. Nie mieściło mu się w głowie, że to, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru,
wydarzyło się naprawdę. Miał wrażenie, że był to tylko upiornie kolorowy film. Ale chłód,
jaki czuł w sercu, i burza myśli wyraźnie mówiły, że to wszystko się stało. Skutki
metamorfozy, która w nim zaszła, miały już dręczyć go do końca życia. Musiał zmienić cały
swój sposób myślenia, rozmawiania z ludźmi, stosunek do tych, których kochał; musiał
podjąć całe to ryzyko. O świcie stwierdził, że w chlewniach już zapaliły się światła. To
pojawili się Dougal i Charlie. Ubrał się, zszedł na parter do kuchni, gdzie prosto z butelki wlał
w siebie pół litra zimnego mleka. Upił jeszcze łyk, ale wypluł go do zlewu. Otarł usta ścierką
i wyszedł z domu.
Dougal zajęty był w dziale landrace’ów regulacją ogrzewania prosiaków w „kriperze” —
urządzeniu, które wyglądało jak wielkie pudło. Prosiaki poniżej czwartego tygodnia życia
potrzebowały więcej ciepła, niż mogły im zapewnić maciory. Charlie karmił w zagrodzie Old
Jeffriesa, ich ogromnego, jednookiego knura rasy Large Black. Ostatnio hodowali niewiele
large blacków; duńskie landrace’y były bardziej potulne, płodne i dawały wyśmienity boczek.
Ale Malcolm z czystego sentymentu upierał się, żeby trzymać Old Jeffriesa. Podarował go im
wuj, kiedy przejmowali interes, i dzięki temu knurowi zdobyli pierwszą nagrodę.
„Stary, dobry Old Jeffries i ja spoczniemy w jednej mogile” — zwykł był mawiać
Malcolm.
— Dzień dobry, panie Davidzie — powiedział Dougal.
Był rodowitym mieszkańcem Wiltshire o rudawoblond włosach, okrągłej, pucołowatej
twarzy i wybałuszonych oczach.
— Dzień dobry, Dougal.
— Pana Malcolma jeszcze nie ma?
David potrząsnął głową.
— Nie… Wspominał coś o tym, że wybiera się do Chester.
— Hmm, to dziwne. Mieliśmy dzisiaj razem oddzielać prosięta od macior.
— No to ja ci w tym pomogę.
— Czy pan Malcolm nie powiedział, kiedy wróci?
— Nie — odparł David. — Nic na ten temat nie mówił. Powędrował wzdłuż boksów, aż
doszedł do Old Jeffriesa.
Charlie wsypał właśnie kubeł karmy do koryta i wielki, czarny knur wsunął łapczywie ryj
w żarcie. Żarł, jedynym żółtym okiem obserwując Davida.
— Smakuje mu dzisiaj śniadanko — zauważył Charlie. Był to kędzierzawy nastolatek z
pobliskiej wsi. Chciał studiować weterynarię, więc żeby zarobić na czesne, pracował na stacji
benzynowej, w chińskiej knajpie z potrawami na wynos i pomagał w firmie Bryce Pork.
— Tak… — powiedział David. Zafrapowany patrzył, jak Old Jeffries, chrumkając i
chrząkając, zanurza ryj w ciemnoczerwonej bryi. Zwierzak całą uwagę skupił na posiłku,
który David, przez dwie przyprawiające o szaleństwo godziny, sporządzał mu z cieknących
resztek Malcolma. — To nowa mieszanka, którą chcemy wypróbować.
— To właśnie tę pan Malcolm wypróbowywał w rozdrabniaczu karmy?
— Tak… tak — odparł David.
Ale nie potrafił oderwać wzroku od Old Jeffriesa, który chrząkał pochłaniając bryję; knur
ani razu nie spuścił z niego swego żółtego oka.
— A co powiedział inspektor sanitarny? — zapytał Charlie.
— Nic. To nie różyczka, dzięki Bogu. Tylko uczulenie na cynk. Za dużo suchego
pokarmu.
Charlie skinął głową.
— Też tak myślałem. Ale ta nowa karma wygląda doskonale. Pachnie cudownie. Sam jej
spróbowałem.
Po raz pierwszy David oderwał wzrok od Old Jeffriesa.
— Co zrobiłeś?
Charlie wybuchnął śmiechem.
— Proszę się nie przejmować. Jak pan wie, pan Malcolm zawsze twierdzi, że nie nakarmi
świń czymś, czego sam nie spróbuje. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto tak kochałby swój
inwentarz jak pański brat. Chodzi mi o to, że naprawdę czuje się jak jeden z tych wieprzów,
które hodował. Duszą i ciałem.
Old Jeffries zeżarł całą zawartość koryta i entuzjastycznie wylizywał je swym czarnym
ozorem. David jak zahipnotyzowany obserwował bydlaka zlizującego resztki karmy z
pokrytego szczeciną pyska.
— Zaparzę herbatę — oświadczył David, klepiąc Charliego po plecach.
Wyszedł z tuczami, ale kiedy podchodził do drzwi, ciągle miał przed oczyma obraz Old
Jeffriesa. Knur nadal świdrował go jednym okiem z ciasnego boksu. Z jakichś
niezrozumiałych względów Davida przeszył dreszcz.
Jesteś zmęczony i zszokowany — powiedział sobie. Ale kiedy zamknął już za sobą drzwi
tuczami, usłyszał, że Old Jeffries chrząka i węszy, jakby coś go śmiertelnie wystraszyło.
Przez cały dzień urywały się telefony do Malcolma. Jakiś mężczyzna przyjechał nawet na
farmę potwornie ubłoconym montego w nadziei, że porozmawia z nim o ubezpieczeniu.
David odprawiał wszystkich interesantów, mówiąc, że Malcolm wyjechał w interesach do
Chester i nie określił terminu powrotu.
— Nie jestem przecież stróżem mego brata — dodawał.
Wieczorem, już po wyjeździe Dougala, zrobił ostatni obchód tuczami. Sprawdził, czy
wszystkie boksy są pozamykane, a maciory spętane, żeby w nocy nie przygniotły młodych.
Skontrolował „kripery” i wentylatory. Pogasił światła.
Na końcu zajrzał do Old Jeffnesa. Large black gapił się na niego, kiedy się zbliżał, po
czym wydał z siebie taki dźwięk, jakiego David nigdy jeszcze nie słyszał u knura.
— Dobrze, staruszku — powiedział, opierając się o siatkę boksu. — Wygląda na to, że
Malcolm wiedział, co mówi. Zostaniecie pochowani w jednym grobie.
Old Jeffries zmarszczył ryj, pokazał kły i chrumknął.
— Nie wiedziałem, co jeszcze zrobić — mruknął David. — On umierał na moich oczach.
Boże, i tak nie przeżyłby pięciu minut.
Old Jeffries ponownie chrząknął.
— Dzięki, O. J. Jesteś dziś bardzo rozmowny.
Wyciągnął rękę i poklepał knura po szczeciniastym łbie. Bez ostrzeżenia Old Jeffries
chwycił dłoń i zacisnął na niej szczęki. David poczuł, jak pękają mu kości palców, a kły
przechodzą przez rękę na wylot. Wrzasnął z bólu i próbował ją wyrwać, ale Old Jeffries
zwinął się i przeciągnął Davida ponad balustradą tak, że ten spadł na cuchnącą amoniakiem
słomę.
David wykręcił rękę, poczuł, że pęka mu staw w łokciu. Znów wrzasnął i próbował się
odwrócić, ale Old Jeffries stratował go wszystkimi czterema racicami. Złamał mu mostek,
rozdeptał lewe płuco. Knur ważył ponad trzysta kilogramów i David żadną miarą nie był w
stanie strącić go z siebie.
— Dougal! — krzyknął, chociaż wiedział, iż pracownik wyszedł z tuczami już ponad
dwadzieścia minut wcześniej. — Och, Boże, pomóż mi! Niech ktoś mi pomoże!
Chrząkając z furią, Old Jeffries tratował Davida i ponownie chwycił kłami skrwawioną
dłoń. Ku swej zgrozie David ujrzał, jak z ryja Old Jeffriesa wypadają na cuchnącą ściółkę
dwa odgryzione palce. Szczeciniasty bok podrapał mu twarz; twardy, szorstki i śmierdzący
świniną.
Szarpnął się do tyłu, wysunął się spod brzucha knura i chwyciwszy się karku bydlaka
zdrową ręką, próbował podnieść się z ziemi. Przez chwilę miał wrażenie, że ta sztuka się uda,
ale wtedy Old Jeffries wydał z siebie wściekły ryk i rozjuszony wsunął mu swój straszliwy ryj
między uda.
— Nie! — wrzasnął David. — Nie! Tylko nie tu! Nie tu!
Ale już ostre zębiska przeszły przez sztruks jego spodni i kły oddarły od kości płat skóry.
W sekundę później rozdarły Davidowi krocze. David czuł, jak świnia wyrywa mu genitalia.
Zadarł wysoko głowę i ryczał z bólu. Chciał umrzeć, nic nie czuć, pragnął, żeby ogarnęła go
błogosławiona ciemność.
Old Jeffries oddreptał kilka kroków, z ryja zwisało mu krwawe trofeum. Popatrzył na
Davida swym jedynym żółtym okiem, jakby dawał mu szansę wycofania się.
David zwymiotował krwią. Później z donośnym zawodzeniem stanął na nogach i ostrożnie,
chwiejnie przewinął się za barierę boksu. Czuł, że traci litry krwi. Spływała mu po nogach
gorącym, gęstym strumieniem. Wiedział, że umiera. Ale nie mógł pogodzić się z tym, żeby
zabiła go świnia. Zamierzał umrzeć tak, jak umarł Malcolm. Poza bólem. Być po drugiej
stronie. Zamierzał doznać tej ostatecznej ekstazy.
Opuścił boks i pokuśtykał przez tuczarnię, zostawiając za sobą mokrą, szeroką smugę
krwi. Old Jeffries wahał się przez chwilę, po czym ruszył jego śladem, głośno bijąc racicami
o cementową posadzkę.
David powlókł się przez dziedziniec do przygotowalni pasz. Czuł chłód, chłód, tylko chłód
— większy niż ten, jakiego kiedykolwiek w życiu doświadczył. Wiatr trzaskał gdzieś nie
domkniętymi drzwiami, jakby grał na pogrzebowym werblu. Old Jeffries towarzyszył
Davidowi, ale trzymał się jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów z tyłu. Jego jedyne oko
lśniło żółto w ciemności.
Na rynek, na rynek kupić grubą świnię.
Do domu, do domu narobić rumoru.
Charcząc David otworzył drzwi do przygotowalni paszy. Oparł się o ścianę, pozapalał
światła. Old Jeffries stanął w progu i bacznie go obserwował; wielki i czarny knur. Ale nie
podchodził bliżej. David nastawił przełącznik rozdrabniacza karmy na „on”, usłyszał szum
silnika i chrzęst noży.
Wydawało mu się, że upłynęły wieki, zanim wspiął się po drabinie na krawędź kadzi.
Kiedy już tam dotarł, popatrzył w dół na kolisty rozdrabniacz i na wirujące, lśniące ostrza.
„Ekstaza — mówił Malcolm. — Rozkosz przewyższająca ból”.
Przerzucił skrwawione nogi przez krawędź. Na chwilę zamknął oczy i odmówił krótką
modlitwę: „Wielki Boże, wybacz mi. Matko Przenajświętsza, proszę, wybacz mi”.
Następnie oderwał ręce od brzegu i zsunął się po stalowej gładkiej wewnętrznej ścianie.
Stopy natychmiast trafiły między noże.
Wrzasnął z przerażenia; potem z przeszywającego bólu. Bezlitosne ostrza szatkowały mu
stopy, kostki, łydki, kolana. Widział, jak jego nogi przekształcają się w krwawy bezład kości i
mięśni. Ból był tak straszny, że David z całych sił grzmocił pięściami w stalową
powierzchnię. To wcale nie była ekstaza. Ból rozdzierał, porażał każdy nerw… Ból tym
intensywniejszy, że David z przeraźliwą jasnością wiedział, że nie ma już żadnych szans na
przeżycie — że już jest martwy.
Noże wcięły się w uda. Łudził się, że zemdleje, ale nie tracił świadomości. Nie mógł
zemdleć, bo nawet w sferę podświadomości docierało to potworne cierpienie; penetrowało
każdy zakamarek ciała i umysłu.
Czuł, jak trzaska mu miednica, jak zamienia się w półpłynną pastę. Czuł, jak wirujące
ostrza wywlekają z niego wnętrzności. A na koniec, że podobnie jak Malcolma, noże
chwyciły go całego i przez ułamek sekundy czuł jeszcze, że zaczyna zawrotnie wirować w
dzikim tańcu derwisza, tańcu czystego bólu i męki. Malcolm kłamał. Malcolm kłamał. Poza
bólem nie było nic, tylko ból. Po drugiej stronie bólu było oślepiające wrażenie, że ból staje
się niemal pieszczotą.
Ostrza trafiły go w szczękę, zdarły twarz. Jeszcze tylko oszalały wir krwi i mózgu i David
przestał istnieć.
Rozdrabniacz karmy wirował jeszcze ponad godzinę. W końcu bez paszy, która zwolniłaby
tempo obrotu jego ostrzy — przegrzał się i z donośnym zawodzeniem stanął.
Skapywała krew; coraz wolniej i wolniej.
Old Jeffries stał nieruchomo w otwartych drzwiach. Jednooki, zimny. Nocny wiatr
rozwiewał mu szczecinę.
Old Jeffries nie wiedział nic o karze. Old Jeffries nie wiedział nic o winie.
Ale coś, czego Old Jeffries nie rozumiał, przenikało do jego mrocznych, prymitywnych
splotów szarych komórek — potrzeba odwetu tak potężna, że przeszła z martwej duszy do
mózgu. Albo po prostu poznał nowy rodzaj karmy.
Potruchtał do swej zagrody i cierpliwie czekał, aż nastanie ranek, aż pojawi się Charlie i
napełni jego koryto tym nowym daniem.
S
ERCE
Z
KAMIENIA
New Preston, Connecticut
Chociaż od chwili, kiedy z żoną odwiedziliśmy doliny Housatonic i East Aspetuck w
poszukiwaniu domu, upłynęło już dwadzieścia lat, ciągle pamiętam zapach dymu z palonego
drewna i liści w New Preston. Zbliżał się właśnie Halloween, niebo było niebieskie, a
porośnięte drzewami wzgórza stały w jasnej glorii złota, czerwieni i wszelkich innych
pośrednich kolorów. New Preston jest spokojną, trzymającą się na uboczu społecznością —
jak większość wiejskich siół w okręgu Litchfield, obecnie liczy mniej mieszkańców (niecałe
osiemset osób), niż miało ich w osiemnastym wieku. Rzeczywiście panuje tutaj atmosfera
wiedźmiarstwa. Kiedy jedzie się przez pogrążone w ciszy lasy i przybywa do tych
wiekowych, obracających się już powoli w ruinę starych zajazdów dla dyliżansów, człowiek
czuje, że pomylił drogę i na ostatnim skrzyżowaniu skręcił nie w tę stronę, co trzeba, i
bezwiednie trafił w jakieś opowieści H. P. Lovecrafta, gdzie ze wzgórz dobiega zawodzenie
lelków, a cofnięci w rozwoju mieszkańcy walących się chałup o dwuspadowych dachach
spoglądają zapadniętymi oczyma.
Znaleźliśmy biały dom na porośniętym lasem wzgórzu; dokładnie taki, o jakim
marzyliśmy. Ale na dzień przed dokonaniem zakupu mój nowojorski agent powiadomił mnie,
że odmówiono mi zielonej karty. Tak zatem New Preston pozostało dla mnie jedynie
pięknym, ale i smutnym wspomnieniem oraz tłem opowiadania „Serce z kamienia”.
S
ERCE
Z
KAMIENIA
Ron Maccione, przedsiębiorca budowlany, od prawie pięciu minut spod daszka czapki z
napisem „Budweiser” w milczeniu spoglądał na łąkę. Jego wytatuowane ramiona były niczym
sękate gałęzie starego drzewa, na których dawno już zmarli kochankowie wyryli serca, kwiaty
i sekretne napisy.
— Mówi pan: korty tenisowe? — mruknął z powątpiewaniem, jakby ktoś, kto chciał
zamienić ponad dwa hektary wspaniałej, żyznej ziemi na tereny sportowe, był albo głupi, albo
niespełna rozumu, albo i to, i to.
— Sześć kortów — powiedział stanowczo Richard. — Sześć asfaltowych kortów o
międzynarodowym standardzie. Korty wybuduje mi firma Fraser and Fairmont, a od pana
oczekuję tylko tego, żeby mi pan zniwelował teren.
Ron Maccione parsknął.
— Tereny te bardziej opadają na północny zachód, niż się panu wydaje. Pod kątem sześciu
a nawet ośmiu stopni. Musiałbym sprowadzić ciężki spychacz. A później jeszcze trzeba
usunąć kamienie. Od cholery kamieni. Zawsze tu było od cholery kamieni. Na ich usuwaniu
zejdzie mi dwie trzecie mego zawodowego życia.
— O co chodzi? Proszę wymienić cenę — odparł Richard.
— Muszę najpierw wszystko sobie dokładnie policzyć — zastrzegł Ron Maccione. —
Zadzwonię do pana w piątek. Za korty zaproponowałbym na początek tak około trzech
tysięcy.
— To o jedną trzecią więcej, niż zakładałem.
— Jasne. Ale trzeba usunąć te wszystkie przeklęte kamienie. Nie może ich pan po prostu
zakopać, bo one później zawsze znów wyłażą na powierzchnię. To takie prawo fizyczne.
Syndrom pudełka z kaszą.
Richard popatrzył na trójkątną, porośniętą wysoką trawą łąkę. Z dwóch stron ograniczona
była głazami, których bez ciężkiej maszyny nie dałoby się usunąć. Bliżej rozciągał się rzadki,
sosnowy lasek. Przez drzewa przeświecały białe ściany domu, jak ukryta przez całe lato w
gęstym żywopłocie czaszka, którą dostrzec można było tylko jesienią, kiedy opadły już liście.
Richard położył dłoń na ramieniu Rona Maccionego. Starał się zachowywać jak stary
kumpel.
— W porządku. Czekam na pański telefon.
Odwrócił się i poszedł w stronę domu. Ron Maccione chwilę jeszcze się zastanawiał, po
czym parsknął i ruszył za nim.
— Nikt nie przypuszczał, że Palen wróci do Preston — oświadczył. — Nie ma już
Sturgeonów, nie ma Mitchellów, Nugentów nie ma od sześćdziesiątego pierwszego.
— Nie miałem zamiaru wracać — odparł Richard. Ciągnąc za sobą nogę, wszedł na
kamienne schodki wiodące do domu. — Zawsze myślałem, że starość spędzę w Palm Springs.
Miałem już nakreślony plan. Centrum Tenisowe Richarda Palena. Dziesięć kortów, sześć
klimatyzowanych sal do squasha, gabinet odnowy biologicznej, salon piękności, restauracja.
Dziewiętnaście i pół miliona dolarów.
Minęli ścianę sosen i przeszli przez zarośnięty ogród. W trawie rosły rzędami ogromne
głowy kapusty, a karczochy stały niczym gigantyczne osty. Panowała głucha cisza, jakby
wszystko spowijała ciężka, gruba płachta. Na końcu ogrodu stał wielki, surowy, smutny dom
z wyblakłych pod wpływem zmian pogody desek. Z dachu zwieszał się niebezpiecznie
olbrzymi kłąb uschniętej wisterii.
— Cóż, musiało się panu nieźle powodzić przez ostatnie lata.
Richard przystanął i przyłożył dłoń do ust, jakby o czymś zapomniał. Następnie popatrzył
na Rona Maccionego i powiedział:
— Tak, pewnie. Nieźle mi się powodziło.
Stał na frontowej werandzie i czekał, aż tylne czerwone światła pozycyjne furgonetki Rona
Maccionego znikną między drzewami. Następnie wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.
Korytarz był mroczny i przesączony zapachem tytoniu marki Black Flag. Wszystko, co
Richard zapamiętał z dzieciństwa, zniknęło — wysoki, stojący zegar, krzesło obok drzwi.
Ostatni właściciele zostawili resztki żółtawego linoleum i wielokolorowe zasłony ciężkie od
tłuszczu, brudne i zmechacone.
Richard stał oparty plecami o drzwi i nasłuchiwał. W domu panowała cisza tak głęboka, że
budynek sprawiał wrażenie martwego. Nawet domy można zabić. I słusznie, ponieważ
Richarda również zabito, umarł w prawie każdym aspekcie tego słowa, mimo iż chodził,
rozmawiał, oddychał i budził się każdego ranka ze świadomością, że czeka go kolejny dzień.
Dzień, w ciągu którego musiał przebijać się przez świat nie posiadając bogactwa, sławy z
tytułu, że jest Richardem Palenem, międzynarodowym mistrzem tenisa. Dzień, który musiał
przeżyć bez przyjaciół, bez własnych dzieci, bez swojej żony Sary.
Zamknięty w sobie, mocno zaciskał usta i nie odzywał się prawie do nikogo od momentu,
kiedy rankiem otwierał oczy, aż do czasu, gdy zamykał je wieczorem oszołomiony wódką i
wykończony próbą zapomnienia o wszystkim.
Ale prawie każdego dnia nachodziła go chwila, kiedy wszystko znów było tak żywe, jakby
się właśnie działo… jakby się działo nieustannie. Odwraca się od kierownicy, żeby
uśmiechnąć się do Sary, przepełniony triumfem po zwycięstwie w California Open. I wtedy
dochodzi do czołowego zderzenia z nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką Safeway, której
nawet nie zauważył.
Ten ułamek sekundy spędził w piekle. Sara zniknęła w fontannie krwi wśród rozdartych
obić fotela, zupełnie jakby chciała schować się do skrytki samochodowej. Joana i Davie
wrzeszczeli piskliwie. W następnej chwili usłyszał dźwięk kruszonego szkła, a potem ostry
trzask pękających kości własnych nóg. Ktoś powiedział tuż przy jego uchu — może później, a
może od razu po wypadku — „Jezu Chryste”.
Miesiące, które nastąpiły potem, stanowiły nie kończące się pasmo bólu, białej szpitalnej
pościeli, kwiatów, co lśniły barwami w popołudniowym świetle, zatroskanych twarzy
przyjaciół. A później było coraz mniej kwiatów, coraz mniej przyjaciół, ale tyle samo bólu.
Prawie po roku zasiadł w biurze Weinman, Westlake & Calloway na Nob Hill, skąd
rozciągał się widok na całe San Francisco spowite kompletnie mgłą, a jego prawnik
powiedział:
— Technicznie, Rick, jesteś skończony.
Tak więc tego szarego, październikowego dnia jest tutaj, w Preston w stanie Connecticut,
w domu, który jego pradziadek przekazał jego dziadkowi, a dziadek zostawił jego ojcu. To tu
zaledwie przed jedenastoma laty spotkał Sarę Nugent i zakochał się w niej bez pamięci. Tutaj
umarła na raka jego matka.
W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym ojciec sprzedał ten dom Millerom,
obcym ludziom o oczach jak mięsne muchy, które nigdy nie mogą usiedzieć dłużej w
miejscu. Ale zawsze pozostał domem rodzinnym Richarda. Zawsze uważał go za swój.
Kiedy Millerowie się wyprowadzili, przez ponad dwa lata dom stał pusty — zbyt odległy
od Nowego Jorku, żeby codziennie do niego dojeżdżać, i zbyt obszerny na posiadłość
letniskową. Niszczał, bo zbyt drogo kosztowałoby ogrzewanie — dom, ofiara starodawnej
społeczności znacznie mniej licznej, niż była w wieku osiemnastym.
Wystawiono go na sprzedaż za żenująco niską cenę, a co ważniejsze, był dla Richarda
czymś bliskim, a wszystko inne, co bliskie, zostało mu odebrane. Chciał zbudować korty
tenisowe, odnowić dom i utworzyć Okręgowy Zawodowy Klub Richarda Palena. Pięć
gościnnych pokoi, bar i zawodowa kadra dla mściwych zastępców dyrektorów, którzy na
korcie pragnęliby zetrzeć swoich przełożonych na proszek.
Włożył w to swoje ostatnie pięćdziesiąt osiem tysięcy dolarów plus tyle pieniędzy, ile
udało mu się pożyczyć z New Milford Savings Bank (kolejne siedemdziesiąt pięć tysięcy),
plus osobliwie posępną determinację, jaką posiadać może tylko pozbawiony wszystkiego
człowiek. Przeszedł przez salon i usiadł w jedynym, ale za to wspaniałym fotelu od Searsa
wybitym welurem koloru kawy. Odkręcił półlitrową butelkę jacka danielsa zapomnianą przez
jego konsultanta.
— Na zdrowie — powiedział po polsku, wznosząc szklankę kierunku sufitu pokrytego
zaciekami.
Nie wiedział nawet, kiedy zapadł w sen, ale gdy się obudził, za oknami padało, a do
pokoju sączyło się pierwsze światło wstającego dnia. Miało barwę zimnej herbaty. Dzwonił
telefon.
Sięgnął po słuchawkę, przyłożył ją do ucha odwrotną stroną i powiedział:
— Tak, słucham?
To był Ron Maccione, przedsiębiorca budowlany.
— Przepraszam, że tak wcześnie, panie Palen, ale o dziewiątej muszę być już w Danbury.
Zrobiłem dokładny kosztorys i pomyślałem sobie, że będzie pan chciał go znać.
— W porządku — odparł Richard, przecierając dłonią twarz. — I co pan proponuje?
— Cóż… należy pan do rodowitych mieszkańców Preston, wraca pan w swoje strony.
Zostało już niewielu rodowitych mieszkańców… Poza tym widzę, że władze okręgu blokują
mój kontrakt na asfaltowanie parkingu dla szkoły… No, mogę oczyścić panu tę łąkę za dwa i
pół… dwa dwieście pięćdziesiąt, jeśli zapłaci pan gotówką.
Skacowany Richard stał pośrodku salonu.
— Świetnie — zgodził się. — Może pan zaczynać.
O jego decyzji zadecydowała nie tylko cena. Głównie przeważył tu fakt, że ktoś go
przywitał w domu.
Trzy spychacze przyjechały w najbliższy poniedziałek i równały teren przez cały dzień, a
Ron Maccione pojawiał się i znikał, wydawał polecenia i otwierał jedną po drugiej puszki z
piwem Miller Draft. Richard stał przy oknie, czuł się oddzielony od tego wszystkiego, ale
zarazem trochę się pozbierał, jak tamtego dnia, kiedy zdjęto mu gips ze zmiażdżonej lewej
kostki.
Około południa odezwał się dzwonek przy drzwiach i Richard poszedł otworzyć. W progu
ujrzał wysoką kobietę o mlecznobiałej twarzy. Trzymała w ręku owinięty w czerwoną
kraciastą ścierkę półmisek.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — powiedziała. Miała prawie białe włosy i wygląd
Skandynawki. Była ubrana w grubą staroświecką wełnianą szarą sukienkę. Wyciągnęła w
jego stronę zawinięty w ściereczkę półmisek.
— Proszę, to jest placek brzoskwiniowy.
— Cóż, dziękuję — odparł Richard. — Ale… ale może pani wejdzie. Przepraszam tylko za
bałagan.
Przeszła przez próg i rozejrzała się czujnie, a zarazem ciekawie po otoczeniu.
— Nigdy jeszcze tutaj nie byłam — wyjaśniła. — Millerowie nie należeli do ludzi
towarzyskich.
Odebrał od niej ciasto i postawił na parapecie.
— Sprowadziłem się tutaj — powiedział. — Czy mam od razu oddać pani ścierkę?
— Och, zrobi pan to później. — Przeszła przez salon niczym bohaterka z filmu Bergmana;
spokojna, opanowana, bez uśmiechu. — To dziwne, kiedy się pomyśli o historii, która pana i
mnie łączy.
— To znaczy? — spytał Richard.
Nie odwróciła się w jego stronę.
— Obecnie nazywam się Greta Reuter. Kiedyś nosiłam nazwisko Sturgeon. Moja rodzina
osiedliła się tutaj w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym, podobnie jak pańska.
— Naprawdę?
Spojrzała w końcu na Richarda z uśmiechem jak wyciętym z magazynu filmowego i
przylepionym do twarzy.
— Nie znaczy to wcale, że rodziny Palenów i Sturgeonów się przyjaźniły. Nie w tamtych
czasach.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odrzekł Richard, czując się tak, jakby musiał za coś
przepraszać, ale nie wiedział za co.
— No cóż — ciągnęła kobieta — Palenowie oskarżyli w tamtych czasach Sturgeonów o
czarnoksięstwo. Nathan Nugent również. Tyle że on wycofał oskarżenie, kiedy doszło do
rozprawy. Ale George Sturgeon został przygnieciony, a Missie Sturgeon spłonęła na stosie.
Ani Sturgeonowie, ani Nugentowie przez ponad sto lat nie wybaczyli tego Palenom.
— Moja była żona pochodziła z Nugentów — odparł Richard.
— Tak… Sara Nugent. Znałam ją.
— Dziwi mnie, że w młodości nigdy pani nie spotkałem.
— Nie wolno nam było zadawać się z Palenami. Musieliśmy trzymać się od nich z daleka.
Takiego zdania była zawsze moja matka. Palenowie to trucizna.
Richard uśmiechnął się.
— Ma pani ochotę czegoś się napić? Może wreszcie po tych wszystkich latach
zakończymy waśnie.
Greta Reuter wydęła usta i przez chwilę rozważała propozycję. Po dłuższej chwili
potrząsnęła głową.
— Powinnam jak najszybciej wracać. Czeka mnie jeszcze masa roboty. Gotowanie, pranie.
— Jak pani sobie życzy — odparł Richard, nie wiedząc, czy zjednał sobie przyjaciółkę,
czy nie.
Oficjalnie potrząsnął ręką Grety i kobieta opuściła jego dom. Czuł się w jakiś sposób
osobliwie winny, jakby po raz pierwszy sprzeniewierzył się Sarze.
Po odejściu Grety stanął w oknie i obserwował spycharki Rona Maccionego wyrównujące
łąkę — jasnożółte mechaniczne potwory na tle ciemnych drzew. Sięgnął po kraciastą ścierkę i
odkrył otrzymany od Grety Reuter brzoskwiniowy placek. Był mocno posypany cukrem, a na
brzegach lekko przypalony. Na górze ciasta Greta Reuter wykonała napis: „Witamy w domu”.
Ronowi Maccionemu praca zajęła sześć dni. Wywieziono ponad sto pięćdziesiąt ton
głazów i kamieni, które na obrzeżach posiadłości tworzyły resztki kamiennej ściany.
Robotnicy wyrównali teren, przygotowując go dla Frasera i Fairmonta. Oni mieli zalać
wszystko asfaltem i wytyczyć korty.
Późnym wtorkowym popołudniem, kiedy załadowano już na lorę ostatnią spycharkę,
pojawił się Richard z sześciopuszkowym kartonem schłodzonego piwa marki Olimpia Gold i
wręczył go robotnikom.
— Jeszcze nigdy w życiu nie przerzuciłem tylu kamieni — oświadczył Ron Maccione i
napił się piwa. — Ale teraz ma już pan, panie Palen, gotowy plac. Może pan sam sprawdzić
wasserwagą.
— Wykonał pan kawał solidnej roboty, panie Maccione. Zaraz wypiszę panu czek.
Tego wieczoru Richard odbył powolny, samotny spacer po łące. Dęby spowijały cienie,
niczym na teście Rorschacha
. Wiał przenikliwy, wilgotny wiatr. Dom jest tam gdzie serce,
ale serce wcale nie jest w domu. Długo stał na resztkach skały i spoglądał w kierunku
budynku.
1
*
Stosowany w psychologii test osobowościowy, podczas którego pacjent ma powiedzieć, z czym kojarzą
mu się przedstawione plamy atramentu.
Miał właśnie do niego wracać, kiedy usłyszał pusty dźwięk uderzających o siebie
poluzowanych kamieni. Zawahał się i zaczął nasłuchiwać, ale stukot się nie powtórzył, a pole
spowijała głucha cisza. Jak ciężka, wilgotna płachta.
Ruszył do domu przez idealnie wyrównane pole, które niebawem przekształci się w jego
korty tenisowe. Kiedy już zamknął dokładnie drzwi wejściowe i znalazł się w sypialni,
uświadomił sobie, że tego dnia ani razu nie pomyślał o Sarze i dzieciach. Może czas już
powoli goił rany?
W nocy w sypialni o oknach pozbawionych zasłon, leżąc na składanym łóżku, śnił, że
przywala go jakiś nieludzki ciężar. Walczył, wił się, lecz nacisk rósł tak, że powoli Richard
tracił oddech.
Chciał krzyczeć, ale przez sen nie docierał do niego własny głos. Ciężar zaczynał
miażdżyć mu stopy, później golenie, kości pękały wzdłuż niczym łodygi bambusa. Później od
kolan oddzieliły się rzepki, pękły w drzazgi kości ud. Na końcu z potwornym bólem rozpękła
się miednica i pościel zalały jego wnętrzności.
Obudził się targany dreszczami, zupełnie jakby dręczyła go wysoka gorączka. Otarł
prześcieradłem pot z twarzy. Spojrzał na zegarek. Jeszcze nawet nie minęła północ.
Zszedł do kuchni i nalał sobie dużą szklankę wody. Stał, pił wodę, cały czas nie zdejmował
dłoni z kurka kranu, jak robią to dzieci, i spoglądał na swoje odbicie w oknie. Nieustannie
śniła mu się Sara, śniły mu się krzyczące dzieci, ale od czasu wypadku takiego snu jeszcze nie
miał.
Zapewne jest to wynik powolnego dochodzenia do równowagi; zasklepiają się blizny. Nie
był pewien, czy taka kuracja mu odpowiada, nie był pewien, czyją zniesie… Ale może tego
właśnie potrzebował.
Wylał ze szklanki resztkę wody i odstawił naczynie na suszarkę dnem do góry. Kiedy
dotarł do schodów, usłyszał suchy, donośny trzask uderzających o siebie przedmiotów.
Zamarł w bezruchu i nadsłuchiwał. Może to w rurach kanalizacyjnych? Ale dźwięk był
głuchy, odbijał się echem, jak dwie uderzające o siebie czaszki.
Dwie czaszki lub dwa kamienie.
— Czy pan sobie ze mnie żarty stroi? — zapytał Ron Maccione.
Richard stał w przedpokoju, a obok niego, na kuchennym stole parował duży kubek z
kawą. Było kilka minut po siódmej i słońce wzeszło dopiero dwadzieścia minut wcześniej.
— Nie żartuję, panie Maccione. Pole jest ich pełne.
— No cóż, cholernie trudno w to uwierzyć, panie Palen. Wywieźliśmy stamtąd ponad sto
pięćdziesiąt ton kamieni i skał. Ziemię wyrównaliśmy i rozdrobniliśmy na puder dla
niemowlęcia.
— Chce pan tam iść i sprawdzić osobiście?
— Jasne, że pójdę i sprawdzę to osobiście. Ale dzisiaj jestem pierońsko zajęty. Co pan
powie na poniedziałek?
— Panie Maccione, muszę anulować pański czek. Obiecał mi pan, że nie zostanie żaden
kamień, prawda?
— Wywiozłem wszystkie, panie Palen. Kiedy odjeżdżaliśmy z pola, nie było na nim nic,
co zasługiwałoby na miano kamienia.
Richard pociągnął z kubka łyk kawy i sparzył się w usta.
— Sam pan mówił, że wracają. Coś związanego z fizyką. Syndrom pudełka z kaszą.
— No cóż, tak, ale tylko jeśli zostaną jakieś pod powierzchnią ziemi. Myśmy je wszystkie
usunęli, panie Palen. Usunęliśmy dokładnie.
Richard sięgnął po telefon i przesunął się o krok, tak że w perspektywie korytarza, przez
okno salonu wychodzącego na ogród i tyły domu miał widok na lakę. Poranne światło było
jasne i nie zostawiało najmniejszych złudzeń. Chociaż łąkę częściowo zasłaniały sosny, nawet
z tej odległości widać było zalegające pole kamienie. Setki głazów pokrywało idealnie
wyrównaną od końca do końca powierzchnię. — Kurwa — mruknął Ron Maccione. — Piove
sul bagnato.
Czekając na przyjazd Rona Maccionego, oszołomiony Richard spacerował po polu, torując
sobie drogę między głazami. Jak, do diabła…
Nawet jeśli uwzględnić geologiczne zjawisko przesiewania — tak zwany efekt „pudełka
kaszy”, który sprawia, że mniejsze odłamki skał przesiewają się, opadając niżej między
większymi, podobnie jak puder wypycha w górę większe fragmenty w pudełku Cap’n
Crunchberries — owe setki kamieni nie mogły wyjść na powierzchnię w ciągu jednej nocy. A
nikt ich przecież nie nawiózł tutaj ciężarówką, bo na świeżo wzruszonej ziemi nie było
najmniejszych śladów; ani odcisków stóp, ani śladu opon.
Richarda ogarnął dziwny niepokój; zupełnie jakby ponowne pojawienie się kamieni
stanowiło coś więcej niż fenomen z punktu widzenia nauki. Odnosił wrażenie, że jest to
ostrzeżenie… groźba.
Niektóre głazy były olbrzymie, miały po półtora metra średnicy i musiały ważyć trzysta,
czterysta kilogramów. Inne były małe. Podniósł niewielki kamień i cisnął nim w głąb łąki.
Kiedy cofał się o krok i nasłuchiwał dźwięku upadającego kamienia, usłyszał tuż za
plecami aksamitny, cichy głos:
— Wcześnie pan wstaje, panie Palen.
Odwrócił się. Obok stała Greta Reuter. Miała bladą twarz i oczy jasne jak światło poranka.
Ubrana była w kasztanową grubą sukienkę i wełniany szal w tym samym kolorze.
Rozejrzała się po polu.
— Myślałam, że zamierza pan tę łąkę oczyścić — powiedziała. — Tutaj raczej trudno grać
w tenisa, prawda? Kamienie się przemieszczają, kamienie kaleczą stopy, kamienie są
zdradliwe.
Całe jej zachowanie świadczyło o tym, że jest lekko rozbawiona.
— Najwyraźniej posiadają również zdolność wynurzania się na powierzchnię w ciągu
jednej nocy — mruknął Richard. — Wczoraj to pole było dokładnie oczyszczone. Nie został
ani jeden kamyk.
Greta Reuter nic nie odpowiedziała, ale w dalszym ciągu się uśmiechała.
Richard dopił kawę.
— Czy nic pani o tym nie wie? To znaczy, czy nie orientuje się pani, czy w okolicy ktoś
również nie wpadł na pomysł założenia kortów tenisowych?
Greta Reuter odwróciła głowę.
— Ludzie są tutaj bardzo skryci i zazdrośnie strzegą swoich tajemnic.
— Aż na tyle zazdrośni, żeby sabotować mój pomysł stworzenia kortów? — odparł
Richard. Zawahał się, po czym dodał: — Tak tylko pytam. Byłem kiedyś mistrzem tenisa.
Okres zazdrości w moim życiu już minął.
— Myślę, że to może być sabotaż — odparła Greta Reuter. — Ale jeśli nawet tak jest, kto
to zrobił, a przede wszystkim w jaki sposób?
— Magia? — zasugerował Richard. — Te strony słyną z guślarstwa.
Greta Reuter spoglądała przez chwilę na niego złośliwie, po czym zadarła głowę i
wybuchnęła głośnym, męskim śmiechem.
Oszołomiony i rozwścieczony Ron Maccione sprowadził ponownie dwa buldożery.
Uprzątnięcie pola zajęło mu półtora dnia.
— Nie wiem, co tu się stało, i niech pan mnie o to nie pyta — oświadczył. — Biorę na
siebie całą odpowiedzialność, w porządku? Obiecałem, że oczyszczę pole, żadnych kamieni,
di riffe o di raffe. Ale niech mnie piorun strzeli, jeśli wiem, co tu się dzieje.
Tej nocy Richarda obudził klekot; donośny, głuchy, klekoczący dźwięk. Czaszki znów się
o siebie obijały. Zbudził się spocony, drżący, przerażony… ale świadomy tego, że nie śniła
mu się Sara. Tym razem śniło mu się coś nowego, coś zimnego, szorstkiego, coś, co miało
związek z Preston i z kamieniami na łące — jasne oczy Grety Reuter.
Usiadł na skraju łóżka i łyknął ciepławej wody. Następnie wstał i otulił się starym
szlafrokiem, tym, który dostał jeszcze od Ivana Lendla po zawodach na Wimbledonie przed
sześcioma laty, po czym chwiejnie ruszył na dół.
Otworzył drzwi do kuchni. Na niebie wzeszedł księżyc. W jego bezbarwnym świetle
ujrzał, że kamienie wróciły. Zasłały całe pole, a nawet pojawiły się bliżej domu, w ogrodzie.
Richard przeszedł do salonu, otworzył opróżnioną do połowy butelkę jacka danielsa i nalał
sobie całą szklankę alkoholu. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak duch; jak
śmiertelnie wystraszony duch.
Saro — pomyślał. — Saro, pomóż mi.
Ale noc pozostawała cicha, a kamienie leżały na całym polu i w ogrodzie jak wyrzucone
tutaj przez jakiś przedwieczny przypływ.
Kusiło go, żeby natychmiast zatelefonować do Rona Maccionego, ale odczekał do rana.
— Pan Maccione? Wróciły.
— Co? Co wróciło? O czym pan mówi?
— O kamieniach. Wróciły. Prawdę mówiąc, jest ich jeszcze więcej.
Zapadła długa, głucha cisza. Jeśli ktoś potrafił oddać przez telefon uczucie goryczy tak
silnej i tak chłopskiej jak trybula leśna, to Ronowi Maccionemu udała się ta sztuka.
— Proszę zatem podać mnie do sądu — powiedział.
— Słucham?
— Powiedziałem, że proszę podać mnie do sądu. Umywam ręce.
Cały ranek Richard trzeszczącą taczką zwoził z pola kamienie i składał je na skraju łąki.
Mimo że dzień był chłodny, burzowy, a w oddali pojawiały się błyskawice, o jedenastej był
mokry od potu, ciężko dyszał i musiał zdjąć koszulę. Czuł się jak bohater bajki braci Grimm
— Dick, Dźwigacz Kamieni. Przepchnął z klekotem taczkę do ogrodu, gdzie, jak sobie
obiecał, chciał zrobić jeszcze jeden nawrót, kiedy koło swego domu spostrzegł przyglądającą
mu się Gretę Reuter.
Odstawił taczkę i kantem dłoni otarł pot z czoła. Nie odezwał się słowem.
— Widzę, że kamienie wróciły — zauważyła kobieta, zbliżając się do niego biegnącą
zakosami ścieżką. Skręciła w lewo, w prawo, znów w lewo i ponownie w prawo.
Skinął milcząco głową, bo ciągle nie mógł złapać tchu.
— To już fenomen — powiedziała, ciągle się śmiejąc. — Odkrył pan przyczynę? Albo
może wie pan, kto to robi?
Otarł tors koszulą.
— Napije się pani kawy?
— Przyniosłam następne ciasto — odparła. — Widziałam, że tamto panu smakowało. Tym
razem z jagodami. Smutnymi, czarnymi jagodami.
— Dziękuję bardzo, ale nie powinna pani sprawiać sobie tyle kłopotu. Jestem
przyzwyczajony do jedzenia mrożonek, pizzy i fasoli.
Poszła za nim do kuchni.
— Proszę mi powiedzieć — odezwała się. — Kiedy rozgrywał pan mecz tenisowy i robił
coś specjalnie, żeby przeciwnika wystraszyć lub zbić z tropu, jak pan nazywał taką czynność?
Richard przesłał jej ostre spojrzenie.
— Nie wiem. Chyba podłamywaniem psychicznym.
— O, właśnie — odparła z uśmiechem. — Podłamywanie psychiczne.
Wyszła, a on zdjął z ciasta serwetkę i ujrzał wyryte w nim zdanie: „Odpłacam ci pięknym
za nadobne”.
Obudziło go stukanie. Mroczne, twarde jak granit pukanie. Usiadł na łóżku, zapalił nocną
lampkę i zaczął nasłuchiwać. Ktoś był w domu. Ktoś lub coś. Słuchał przez dwie czy trzy
minuty, starając się oddychać jak najciszej.
Zza drzwi dobiegał delikatny chrzęst. Richard wyskoczył z łóżka i przeszedł przez pokój.
Był już prawie przy wyjściu, kiedy drzwi trzasnęły głośno i wyskoczył górny zawias.
Zamarł w bezruchu z dłonią na klamce. Drzwi ponownie załomotały — donośny trzask,
jakby trzask miażdżonego drewna. Nieustannie dobiegało ciężkie, paskudne zgrzytanie i
łomot. Coś musiało ze straszliwą siłą napierać na framugę.
Ale co?
Drzwi trzasnęły i Richard cofnął się krok. Za późno. Wydarte z zawiasów, wystrzeliły do
przodu i spadły na niego, a za nimi posypała się lawina kamieni. Wrzasnął z bólu, kiedy
jednocześnie pękły mu obie kostki, a stalowe śruby, za pomocą których złożono kości jego
ud, wbiły się w ciało.
Leżał przygwożdżony plecami do podłogi, a na nim spoczywały drzwi przywalone górą
kamieni.
— Aaaa! Boże! Pomocy! — wrzasnął. — Boże! Pomocy! Nikt nie odpowiedział, a drzwi
stawały się cięższe i cięższe, w miarę jak upadały na nie coraz to nowe kamienie.
Kamienie żyły. Były niczym olbrzymie, ślepe, pełznące powoli żółwie, które bezlitośnie,
nieustępliwie chciały wycisnąć z niego resztki życia.
Czuł, jak pęka żebro po żebrze. Czuł, jak coś wybucha mu w środku, a do ust podchodzi
krew i żółć. Wypluł je, zakaszlał i zadławił się.
— Boże! — wycharczał.
Płuca miał tak ściśnięte, że prawie nie mógł złapać tchu.
Głowa opadła mu do tyłu, wywrócił oczyma… i w tej samej chwili ujrzał stojącą nad sobą
Gretę Reuter w długiej szarawej sukni. Jasne włosy miała rozpuszczone i uśmiechała się
łagodnie. Dłonie złożyła jak do modlitwy.
— Pomóż mi — szepnął. — W imię Boga, pomóż mi.
Greta Reuter powoli pokręciła odmownie głową.
— William Palen nie pomógł George’owi Sturgeonowi ani w imię Boga, ani w imię
niczego. Jego żona Emily błagała o życie, ale William Palen miał serce z kamienia.
— Pomóż mi — powtórzył Richard. — Nie mogę…
Greta Reuter ponownie pokręciła głową.
— William Palen polecił na końcu zebrać wielki stos głazów i zgniótł nimi George’a
Sturgeona. A teraz ty wróciłeś do Preston. Jesteś w prostej linii potomkiem Williama Palena,
a więc musisz za to zapłacić.
Uklękła obok niego i dotknęła mu czoła zimnymi palcami.
— Żyje we mnie Missie Sturgeon. Missie Sturgeon żyła z pokolenia na pokolenie we
wszystkich kobietach Sturgeonów i czekała, aż nadejdzie pora, żeby się zemścić. Tak to już
jest z wiedźmami.
Był w stanie tylko sapnąć. Na stos upadł kolejny wielki głaz i to wystarczyło, żeby
Richardowi pękła miednica.
— Odpłacam ci pięknym za nadobne — powiedziała z uśmiechem Greta Reuter, odrzuciła
do tyłu włosy i złożyła pocałunek na jego skrwawionych ustach.
Nigdy nie przypuszczał, że takie powolne zgniatanie może być aż tak bolesne. Czuł się tak,
jakby przerywano mu każdy nerw oddzielnie, jak druty w kablu elektrycznym. Ale nie mógł
już wciągnąć powietrza w płuca, żeby krzyczeć.
Najgorsze, iż czuł, że wrzeszczy, a nie mógł wrzeszczeć.
Saro — pomyślał w męce. — Saro.
Greta Reuter niczym szary cień opuściła dom, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Na
horyzoncie tańczyły epileptyczny taniec błyskawice.
Kiedy szła przez łąkę, rozrzucone kamienie zaczynały klekotać o siebie i toczyć się.
Dotarła do środka łąki; jasne włosy chłostały jej twarz, a za nią z łoskotem toczyły się
kamienie i padały jej do stóp. Zalśniła błyskawica… w jej blasku oczy Grety zabłysły niczym
biały marmur.
Doszła do końca łąki i wtedy w ciemnościach zmaterializowała się wysoka ciemnowłosa
postać. Kobieta z ciemnymi oczyma i z twarzą niczym porcelanowa maska.
— Dokąd to się wybierasz, Missie Sturgeon? — zawołała wysokim, stanowczym głosem.
Greta Reuter zastygła sztywno, w bezruchu, a sunący za nią rząd kamieni klekotał w ciszy.
— Kim jesteś? — zapytała Greta Reuter. — Czego ode mnie chcesz?
— Co zrobiłaś, Missie Sturgeon?! — wrzasnęła kobieta. Jej głos był jak wizgot piły; jej
głos był niczym krzyk mew.
Greta Reuter na miękkich nogach postąpiła trzy kroki do przodu. Kamienie sunęły za nią.
— Sara Nugent — szepnęła.
— Zabiłaś go! — rzuciła jej w twarz oskarżenie Sara. — Nie miałaś prawa. Nie miałaś
prawa go wzywać.
Greta Reuter zrobiła jeszcze krok do przodu, ale Sara wyciągnęła ramiona, a z palców
trysnęły jej snopy niebieskich iskier… Prawdziwa magia… I Greta Reuter stanęła sztywno,
przerażona, jej włosy uniosły się pionowo jak włosy kobiety, którą za chwilę ma porazić
piorun. Wykrzywione usta wrzeszczały bezgłośnie, wrzeszczały…
— Nie miałaś prawa — powtórzyła Sara miękkim i matowym od elektryczności głosem.
— Grzech umiera wraz z grzesznikiem, wiesz o tym.
Greta Reuter krzyczała. I wtedy trafiła ją błyskawica, dokładnie w czubek głowy. Przez
jedną straszliwą sekundę widać było przez skórę jej kości. Następnie runęła do tyłu w
płomieniach, drżała i skręcała się w konwulsjach, a z szeroko otwartych ust płynął dym.
Otaczające ją kamienie pękały i eksplodowały, rozpryskiwały się we wszystkich
kierunkach.
Sara stała nad nią tak długo, aż burza stopniowo umilkła. Następnie ruszyła w stronę
domu, gdzie wreszcie czekał na nią Richard.
K
OBIETA
W
ŚCIANIE
Archbold, Ohio
Archbold w Ohio (trzy tysiące trzystu osiemnastu mieszkańców) jest jedynym
miasteczkiem spośród wymienionych w tej książce, w którym nie mieszkałem (zatrzymałem
się w nim tylko na dwadzieścia minut, żeby wypić kawę i zjeść duńskiego sera). Aby nikogo
nie urazić, mógłbym wymyślić jakiś nadzwyczaj ważny powód, dla którego piszę o tym
miasteczku. Musiałby go zaakceptować każdy jego mieszkaniec. Ale ponieważ nadałem mu
fikcyjny wymiar i odmieniłem realia, przechrzciłem je na „Archman”. Odwiedziłem Toledo i
Defiance, widziałem Independence Dam. Pejzaże i życzliwość ludzi, których tam spotkałem,
ujęły mnie za serce do tego stopnia, że postanowiłem umieścić akcję tego opowiadania na
niezmierzonych przestrzeniach północnego Ohio… gdzieś na Środkowym Zachodzie, między
Cleveland a zachodzącym słońcem.
Mam jeszcze widokówkę, którą kupiłem w Archbold. Przedstawia jakieś budynki bez
wyrazu. Może Archbold dla tych, co tam żyją i kochają to miejsce, jest jakie jest, ale warto
pamiętać, że powinno być także polem do popisu dla niczym nie skrępowanej wyobraźni.
K
OBIETA
W
ŚCIANIE
Tego dnia, w którym przybyłem na Caper Street pod numer trzydzieści jeden, lał zimny,
posępny deszcz. Nakrywszy głowę przemoczonym egzemplarzem Archman Times, skulony
przebiegłem odległość dzielącą uniesioną tylną klapę mego kombi od uchylonych drzwi.
Kiedy wreszcie wszystko się skończyło, otoczony ociekającymi deszczówką pudłami
usiadłem w starym brązowym, podniszczonym fotelu, zamknąłem oczy, żeby nie raził mnie
ostry blask nie osłoniętej żarówki, i odetchnąłem z ulgą.
Ale po części ze smutkiem, bo Vicky odeszła, odszedł również Jimmy Junior, a ja byłem
sam w Archman w stanie Ohio. Panowała deszczowa noc, miałem przemoczone buty i po
trwającym cztery lata małżeństwie nie mogłem się pochwalić żadnym dorobkiem z wyjątkiem
starych magazynów, bożonarodzeniowych pocztówek o pozaginanych rogach i płyt, których
nigdy już nie chciałem słuchać.
Przejrzałem cztery kartonowe pudła, zanim znalazłem do połowy opróżnioną butelkę wild
turkey. Nie było nawet z czego się napić, chyba że nalałbym sobie do wazonika. Usiadłem
pod nagą żarówką i przepiłem sam do siebie. Wzniosłem toast za miłość, za życie, za to, co
do diabła.
Tyle razy bałeś się odejść. Tyle razy pyskowałeś, kłóciłeś się, przez cały czas nie
wierzyłeś, że pewnego dnia to zrobisz. Lecz pewnego dnia to robisz. Oto stoisz po
niewłaściwej stronie drzwi. To tyle. Wydarzyło się coś nieodwracalnego i nie masz drogi
powrotu.
Moja rada dla wszystkich niezadowolonych mężów: nie kłóć się, nie pij, nie wychodź.
Teraz Vicky pracuje w Toledo w charakterze sekretarki, Jimmy Junior został
zaklasyfikowany jako dziecko z rozbitej rodziny, a ja przygotowuję się do podjęcia pracy na
stanowisku nauczyciela geografii i wychowania fizycznego w szkole Archman Junior High.
Całe życie w jednej chwili postawione zostaje do góry nogami… po prostu dlatego, że
wychodzi się trzasnąwszy drzwiami.
Dokończyłem drinka i na chwilę się przyłożyłem, a następnie postanowiłem się przejść, a
przy okazji wpaść gdzieś na kolację. Wyszedłem wąskimi, frontowymi schodami i ruszyłem
Caper Street aż do Main.
Przestało padać, ale ulice były jeszcze mokre. Od czasu do czasu z szumem opon mijał
mnie samochód. Czerwone światła pozycyjne lśniły na mokrym asfalcie. Wbiłem ręce w
kieszenie i popatrzyłem w szybko przejaśniające się niebo. Uświadomiłem sobie, że od osób,
które znam i kocham, dzieli mnie trzy tysiące kilometrów.
Na rogu Willow i Main mieścił się Irv’s Best, niewielki bar z zaparowanymi szybami.
Wstąpiłem do niego. W nozdrza uderzył mnie zapach pieczonego mięsa, grapefruitowej gumy
do żucia i komiksów Elf Quest. Za ladą urzędował sprawiający wrażenie zmęczonego chłopak
z twarzą jak kartofel i w papierowym kapeluszu.
— Czy dostanę kanapkę rewuben i jasne piwo? — zapytałem.
Nalał piwo.
— Chce pan mieć gazy? Po tym będzie je pan miał na pewno. Piwo i rewuben. To
gwarantowana recepta na gazy.
— Chcę po prostu kanapkę i piwo, to wszystko.
Parsknął.
— Jedzie pan na wschód?
— Nigdzie nie jadę.
Zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie rozumiał.
— Przeprowadziłem się tutaj. Będę tu mieszkał.
— Przyjechał pan, żeby zamieszkać w Archman? Urwał się pan z choinki?
— Jestem nauczycielem geografii i wychowania fizycznego w Junior High.
— Urwał się pan z choinki?
— Nie sądzę — odparłem, ale tym razem już mnie zirytował. — Szukałem jakiegoś
spokojnego miejsca, a Archman na takie wygląda.
— Tak, tu akurat ma pan rację. Archman jest raczej spokojne. Tak cholernie spokojne, że
przysyłają szeryfa aż z Wauseon, żeby sprawdził, czy jeszcze żyjemy.
Parsknął jeszcze głośniej, po czym przez jakiś czas wycierał stalowy szynkwas brudnym
gałganem.
— Mamy tu kościół, sklep, cegielnię i bibliotekę pełną książek, które już wszyscy
przeczytali. To tyle.
Umilkł i zamyślił się na chwilę, a następnie wyciągnął rękę i powiedział:
— A tak swoją drogą nazywam się Carl. Miło mi pana poznać. Witamy w Archman.
— Co się stało z Irvem?
— Z jakim Irvem?
— To miejsce nazywa się Irv’s Best, prawda?
— A, Irv. Umarł.
Skończyłem kanapkę i wyszedłem na Caper Street. Carl miał rację. Archman było
najspokojniejszym miejscem, w jakim kiedykolwiek byłem. Kiedykolwiek. Możesz stać o
północy na środku Main Street i nie słyszeć żadnego dźwięku. Jakby miasto spowijała gruba,
filcowa płachta. To wspomnienia dziecięcej klaustrofobii, która ogarniała mnie, gdy leżałem
pod zbyt ciężką kołdrą.
Znużony wspiąłem się po schodach na pierwsze piętro do mego mieszkania i zamknąłem
za sobą drzwi. Rozebrałem się. Ubranie rzuciłem na ziemię. Wziąłem prysznic. W rurach tak
grało, że musiało to być słychać w całym mieście. Nacierałem się mydłem i śpiewałem: The
night they drove Old Dixie down… and all people were singing…
I wtedy usłyszałem hałas dobiegający gdzieś z głębi mieszkania. Dźwięk tak lekki i
delikatny, iż w pierwszej chwili sądziłem, że się przesłyszałem.
Nastawiłem uszu. Czułem się tak, jak czuje się ktoś, komu rozum podpowiada, żeby był
rozsądny, ale instynkt już wszczyna alarm. Zasadniczo w pustym mieszkaniu nie lubię brać
prysznica; człowiek jest taki bezbronny i podatny na ciosy.
Po chwili myślisz, że to nadchodzi Anthony Perkins z trzydziestocentymetrowym nożem,
którym przerżnie zasłonkę okalającą prysznic.
Ponownie usłyszałem ten dźwięk i tym razem już zakręciłem kran. Słuchałem i słuchałem,
ale teraz moich uszu dobiegał jedynie bulgot wody w rurze ściekowej. Wyszedłem z brodzika
i sięgnąłem po ręcznik. Otworzyłem drzwi łazienki.
I znów. Lekkie, uporczywe skrobanie. Zapewne szczur albo ptak w rynnie. Wydawało mi
się, że hałas dochodzi z sypialni. Zawahałem się chwilę przed drzwiami, ale przekroczyłem
jej próg.
Sypialnia była pusta. Jedna ściana została wykonana z gołej, czerwonej cegły, pozostałe
trzy pomalowano na biało. Wstawiłem do pokoju kupioną przed trzema dniami u Searsa nową
otomanę z mosiężnymi okuciami na wezgłowiu, ale poza tym w pokoju nie było żadnych
mebli. Żadnej szafy, gdzie mogłyby ukryć się szczury lub koty. Żadnych zakamarków i
kryjówek. Zwykły prostokątny pokój z jednym łóżkiem. Podwójnym łóżkiem, które jedna z
ofiar ostatnio rozpadniętego małżeństwa zamierzała od czasu do czasu z kimś dzielić. Może
Bóg zdarzy, że w Archman trafi się jakaś samotna kobieta. Poprawka, Panie Boże. Samotna
kobieta poniżej sześćdziesiątki.
Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę, ale dobiegał mnie jedynie stłumiony odległością
łoskot przejeżdżającego gdzieś pociągu towarowego. Wytarłem się do sucha, wszedłem pod
kołdrę i zgasiłem światło. Po suficie krążyły rzucane przez światło ulicznych latarń cienie
kropel deszczu na szybach. Leżałem z otwartymi oczyma, tak smutny i samotny jak jeszcze
nigdy w życiu. Pomyślałem o Vicky. Pomyślałem o Jimmym Juniorze. Zaszlochałem krótko,
choć brzmiało to raczej jak kaszel. Potem już zapanowałem nad sobą.
Sen przyszedł niepostrzeżenie. Chrapnąłem, rozbudziłem się i ponownie zasnąłem. Minęły
dwie godziny i znów usłyszałem hałas. Lekkie, powtarzające się skrobanie, jak chrobot
pazurów o cegłę. Leżałem, gapiłem się w ścianę, napięty do tego stopnia, że prawie nie
oddychałem. Po chwili znów się zaczęło.
Wyciągnąłem rękę, by zapalić światło. Spodziewałem się trochę, że ujrzę szczura
czmychającego w cień. Ale sypialnia była pusta. Słuchałem i słuchałem. Znów dobiegł mnie
hałas. Skrob, skrob, skrob.
Tym razem już nie miałem najmniejszych wątpliwości. Dźwięk dochodził zza ściany.
Może ktoś miał tam szczeniaka, którego zamykał na noc w pokoju. A może robił w środku
nocy remont i zeskrobywał stare tapety. Cokolwiek by to było, nie miało ze mną nic
wspólnego… Ale jeśli będzie trwało dłużej, zastukam do odpowiednich drzwi w sąsiednim
budynku i zaprotestuję.
Wyłączyłem światło, nakryłem głowę kołdrą i postanowiłem zasnąć. Prawie mi się to
udało, lecz znów rozległo się skrobanie. Teraz już wściekły i bardzo zmęczony, chwyciłem
ciężką, mosiężną popielniczkę i walnąłem nią w cegły.
— Słyszycie mnie? Wy, którzy mieszkacie za ścianą! Chcę spać!
Prawie natychmiast w odpowiedzi dobiegły zza ściany trzy stuknięcia.
— Posłuchajcie! — ryknąłem. — Chcę tylko, żebyście się uciszyli. Słyszycie mnie?
Żadnego więcej pukania! Po prostu dajcie mi zasnąć!
Odpowiedziała mi cisza. Klęczałem bez ruchu na łóżku i oczekiwałem kolejnego
puknięcia, ale się nie doczekałem. Po chwili znów wślizgnąłem się pod kołdrę i zacząłem od
nowa mościć sobie gniazdko.
Minęła godzina. Zasnąłem i miałem sen. Słyszałem szepty i śmiechy. Raz spałem, a raz
nie. Wydawało mi się, że widzę jakąś zakapturzoną postać siedzącą w przeciwległym kącie
pokoju, ale okazało się, że to tylko sen. Później obudziłem się spocony i chociaż pokój
pogrążony był w ciemności, wiedziałem, że ktoś do mnie mówi. Leżałem skulony pod kołdrą,
słuchałem, wstrzymywałem oddech, umysł miałem zimny jak przedpokój wyłożony linoleum.
Ktoś powiedział:
— Pomóż mi. Uniosłem odrobinę głowę.
— Pomóż mi — powtórzył głos. Głos kobiety, ale bardzo słaby.
Usiadłem w łóżku i nasłuchiwałem tak intensywnie, że zaczęło mi dzwonić w uszach.
— Proszę, pomóż mi, wezwij policję, proszę. Przyłożyłem ucho do ceglanej ściany.
— Pomóż mi — powtórzyła i tym razem nie było już wątpliwości, że znajduje się za
ścianą i stamtąd do mnie szepcze.
— Co się stało? — zawołałem. — Czy pani mnie słyszy? Co się stało?
— …óż mi — dobiegł mnie głos.
— Proszę posłuchać! — krzyknąłem. — Czy jest pani zamknięta? Co się stało? Czy ktoś
tam panią zamknął? Co tam się dzieje?
— …mi, na Boga, pom…
Usiadłem wyprostowany. Nie wiedziałem, co mam robić. Obca kobieta za ścianą mojej
sypialni błagała o pomoc, ale nie wyjaśniła, o co chodzi. Może mnie nie słyszała. Lecz skoro
ona mówiła szeptem, a ja słyszałem, to znaczy, że do niej tym bardziej musiały docierać moje
krzyki.
Wyskoczyłem z łóżka. Przeszedłem salon, znalazłem telefon i podniosłem słuchawkę,
zdecydowany zadzwonić na policję. Ale pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak jeszcze raz
sprawdzę. Już raz zadzwoniłem na posterunek, kiedy pokłóciliśmy się z Vicky, i to
doświadczenie wystarczyło, żebym nabrał rozwagi w kwestii wzywania przedstawicieli
prawa. Wróciłem do sypialni i zastukałem w cegły popielniczką.
— Proszę pani, czy wszystko w porządku? — zawołałem. — Czy panią skrzywdzono albo
coś w tym rodzaju? Czy wezwać karetkę?
— On nadchodzi! — szepnęła. — Proszę się pośpieszyć, on nadchodzi!
A potem wrzasnęła tak przenikliwie, że i ja krzyknąłem, chwyciłem spodnie z poręczy
krzesła, wciągnąłem je na siebie, plącząc się w nogawkach. Sięgnąłem po koszulę,
szarpnięciem otworzyłem drzwi, zbiegłem po schodach i w sekundę później znalazłem się na
ulicy. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo jestem wystraszony.
Było zimno i wiał wiatr. Zacinała uporczywa mżawka. Załomotałem do drzwi sąsiedniego
domu. Numer dwadzieścia dziewięć.
— Otwierać! — zawołałem. — Otwierać! Jeśli tkniesz tę kobietę, wezwę policję!
Waliłem i krzyczałem, krzyczałem i waliłem. W dwóch czy trzech domach po drugiej
stronie ulicy zapaliły się światła. Próbowałem wyważyć ramieniem drzwi — nie puściły,
chociaż były stare i spróchniałe, pokryte łuszczącą się już zieloną farbą.
Ciężko łapiąc powietrze, wycofałem się na ulicę i próbowałem zajrzeć do okien na
pierwszym piętrze. Ciemne, chyba od środka zostały zabite deskami. Zastanawiałem się, czy
powinienem jeszcze raz krzyknąć albo znaleźć jakąś siekierę i roztrzaskać drzwi, ale teraz już
z pełnym wrogości zainteresowaniem obserwowali mnie sąsiedzi, więc postanowiłem tego nie
robić. Jeśli za drzwiami domu pod numerem dwadzieścia dziewięć działo się coś niedobrego,
lepiej będzie, jak zadzwonię na policję i jej powierzę zadanie włamania się do środka.
Biegiem wróciłem na piętro, po czym natychmiast zabębniłem w ścianę w sypialni.
— Wszystko w porządku! Niech pani się trzyma! Dzwonię na policję!
Żadnej odpowiedzi. Mój Boże — pomyślałem. — Zabił ją. Zabił ją, a ja go nie
powstrzymałem. Sięgnąłem po słuchawkę i wykręciłem numer miejscowego posterunku
policji. Czekałem prawie minutę, zanim po tamtej stronie ktoś się odezwał.
Radiowóz przystanął przy krawężniku. Błyskały czerwone i niebieskie światła „koguta”.
Całe sąsiedztwo zerwało się na równe nogi. Chudy, siwowłosy oficer w skautowskim
kapeluszu stanął na chodniku i czekał, aż mu otworzę.
— To pan złożył doniesienie o domu pod dwudziestym dziewiątym?
— Zgadza się. Usłyszałem, że kobieta wzywa pomocy. Później krzyczała. Powiedziała coś
o nadchodzącym mężczyźnie. Próbowałem się tam włamać, ale mi się nie udało.
Oficer policji niezmordowanie żuł gumę i gapił się na mnie z zainteresowaniem.
— Próbował się pan włamać, ale się panu nie udało?
Skinąłem głową.
— Drzwi były zamknięte na głucho. Nie umiałem ich wyważyć.
— Drzwi były zamknięte na głucho — powtórzył, a ja zacząłem odnosić wrażenie, że
któryś z nas jest cofnięty w rozwoju.
Skinąłem głową w kierunku domu numer dwadzieścia dziewięć.
— Nie sądzi pan, że będzie lepiej, jeśli spróbujecie dostać się do środka i zobaczyć, co się
stało? Tam jest kobieta, może jest ranna.
Oficer z finezją poprawił kapelusz.
— No cóż, proszę za mną. Zobaczymy, co się tam wydarzyło.
Zamknąłem drzwi do swego domu i ruszyłem za nim chodnikiem. Na ulicę wyszło kilku
sąsiadów i gapiło się na mnie. Pozakładali ramiona na piersi, ich twarze były podejrzanie
nieprzyjazne.
— Od dawna pan tutaj mieszka? — zapytał oficer policji, nie odwracając się w moją
stronę.
— Wprowadziłem się dziś po południu.
— Tak myślałem, bo nie znam pańskiej twarzy. A większość kojarzę. Poza tymi
oczywiście, które właściciele z premedytacją ukrywają.
Ku memu zdziwieniu minął frontowe drzwi numeru dwadzieścia dziewięć, nawet nie
rzuciwszy na nie okiem.
— Krzyki dobiegały stąd — powiedziałem, próbując go zatrzymać. — Dochodziły prosto
zza ściany.
Policjant doszedł do końca fasady numeru dwadzieścia dziewięć. Skręcił w alejkę obok
budynku, odwrócił się do mnie i skinął palcem.
— O co chodzi? — spytałem niepewnie.
— Niech pan tu podejdzie. Niech pan sam zobaczy.
Skręciłem w alejkę, przekonany, że ujrzę coś przerażającego.
Ale oficer nie wyglądał na zaniepokojonego.
— Proszę popatrzeć — powiedział.
Wyciągnął rękę, a ja zrobiłem jeszcze krok do przodu i ujrzałem, że za wzniesioną z cegieł
fasadą domu pod numerem dwadzieścia dziewięć, w którym były zatrzaśnięte na głucho
drzwi i zasłonięte kocami okna, nie znajdowało się nic, tylko pusta parcela zarośnięta trawą,
zwiędłymi już pokrzywami i zapchana starymi oponami, zniszczonymi łóżkami i innym
śmieciem.
Powoli uniosłem wzrok na pokryty liszajami zacieków mur domu numer trzydzieści jeden;
na ceglaną ścianę mojej sypialni znajdującej się sześć metrów nad ziemią. Z tej strony nikt nie
mógł ani skrobać, ani szeptać, ani krzyczeć, chyba że dysponowałby sześciometrową drabiną.
Po plecach przeszedł mi straszny dreszcz, odwróciłem się i kompletnie zbaraniały patrzyłem
na oficera.
Z uśmiechem żuł gumę.
— Moim zdaniem wszystko się panu przyśniło. Co pan na to? — zapytał.
Znów popatrzyłem na ścianę. Zaczynało coraz mocniej padać. Krople deszczu szumiały
cicho w porastających pustą parcelę chaszczach.
— Nie wiem — odparłem. — Nie wyglądało to na koszmar senny. Nie tym razem.
— Najlepiej będzie, jeśli wróci pan do łóżka — zasugerował oficer policji.
Potem poszedł do radiowozu, zatrzasnął drzwiczki i odjechał.
Następnego dnia w Irv’s Carl przechylił się przez szynkwas i powiedział:
— Słyszałem, że pan w nocy zawracał ludziom dupę.
— Wieści roznoszą się szybko — odparłem z ustami pełnymi duńskiego sera.
— Nic nie umknie mojej uwagi — odrzekł Carl. — Jim Kelly mówił, że słyszał pan krzyk
jakiejś kobiety. Chyba pod dwudziestym dziewiątym.
— Kto to jest Jim Kelly?
— Hydraulik. Mieszka naprzeciwko pana.
Przełknąłem ser i zamieszałem kawę.
— No cóż, musiało mi się coś przywidzieć. Oficer policji, który tam się pojawił,
stwierdził, że miałem koszmar senny.
— On tak zawsze mówi.
— Co to znaczy: „on tak zawsze mówi”? Twierdzisz, że to już zdarzyło się wcześniej?
Carl skinął głową.
— W całym mieście. Tu, tam, wszędzie. John Peebles słyszał to na Sycamore, pani
Dunning na East Main. W końcu Izba Handlowa zaprosiła tutaj pewnego profesora z
uniwersytetu w Chicago, żeby osobiście stwierdził, co się, do licha, wyrabia. Zbiorowa
histeria. Tak to nazwał. Coś w tym rodzaju. Społeczność czuje się winna.
— Winna czego?
— Nie czego, a z jakiego powodu. Z powodu Nesty Philips, nauczycielki ze szkoły
podstawowej. Pewnego zimowego popołudnia cztery lata temu wyszła ze szkoły i wtedy
widziano ją po raz ostatni. Nie znaleziono jej ciała, nie znaleziono nawet włosa z wyjątkiem
jednego, na grzebieniu, którym upinała kok i który odnalazł się usmarowany zeschłą krwią.
Nigdy nie ustalono losów Nesty ani nie odkryto, kto ją zabił, i dlatego rzekomo cała
społeczność Archman słyszy szepty i krzyki, tak jak pan słyszał zeszłej nocy. Pewnie włosy
jeżyły się panu na głowie ze strachu, prawda? Dziwię się, że Dennis nic panu nie powiedział.
— Kto to jest Dennis?
— Dennis jest tutaj zastępcą szeryfa. Facet, który powiedział panu, że coś się panu
przyśniło. Wie pan, co mówią o Dennisie? „Możesz zawsze polegać na Dennisie, nigdy cię
nie zawiedzie. Zawsze wyjdzie na głupka”.
Carl roześmiał się z własnego dowcipu.
— Robi wszystko dwa razy dłużej, niż przewidują najbardziej liberalne przepisy, i jest dwa
razy bardziej tępy.
Łyknąłem kawy.
— Aż trudno uwierzyć, że to, co słyszałem zeszłej nocy, było halucynacją. No… przecież
ja nie mogę czuć się winny tego, co spotkało Neste Philips, prawda? Pierwszy raz o niej
słyszę.
— Są rzeczy na niebie i ziemi, które nie śniły się ani panu, ani mnie, jak mówi Horacy —
sparafrazował Carl.
— Ale to brzmiało tak realnie. Jakby naprawdę była za ścianą.
Carl skrzywił się.
— Sam pan widział. Tam nie ma „za ścianą”.
— A może ona jest po prostu w ścianie?
— Mówi pan, że siedzi między cegłami? Myśli pan, że wspięła się na górę wydrążonym w
ścianie korytarzem, żeby obudzić pana w nocy? Jeśli nawet byłoby to możliwe, to nie ma
sensu.
— Nie wiem — odparłem. — Nic nie ma sensu, jakkolwiek byś na to nie patrzył.
Było dobrze po północy, kiedy usłyszałem to ponownie. Zajęło mi blisko dwie godziny,
zanim zacząłem zasypiać. I wtedy usłyszałem: skrob, skrob. Usiadłem na łóżku całkowicie
rozbudzony, przyciskając do siebie kołdrę jak dziecko.
— To ty? — wydukałem.
Nastąpiła długa cisza. Za oknami przemknęły ulicą dwa albo trzy samochody.
— To ty? — powtórzyłem.
I znów ciche skrobanie — pazury na cegle. Przez chwilę się wahałem.
— Czy zagraża ci jakieś niebezpieczeństwo? — zapytałem w końcu.
Brak odpowiedzi.
— Jesteś uwięziona? Tak? Czy jesteś uwięziona w ścianie?
Brak odpowiedzi.
— Posłuchaj — powiedziałem już odważniej. — Jeśli mam ci pomóc, muszę wiedzieć,
gdzie dokładnie jesteś.
Nastąpiła bardzo długa cisza. Już zaczynałem myśleć, że nie usłyszę żadnej odpowiedzi,
kiedy wychwyciłem budzący lęk elektryzujący szept:
— Pomóż mi. Proszę, pomóż mi.
Przysunąłem się jeszcze bliżej ściany.
— Ale gdzie jesteś? — błagałem. — Nie mogę nic zrobić, dopóki nie będę wiedział, gdzie
cię znaleźć.
— Pomóż mi, on nadchodzi. Proszę, pomóż mi. Proszę! Nawet nie wiesz, co zamierza mi
zrobić! Proszę!
— Posłuchaj! — wrzasnąłem. — Nie mogę nic zrobić, skoro nie wiem, gdzie jesteś!
I wtedy zaczęła szlochać, krzyczeć i błagać, żebym jej pomógł. Błagać. Ale ja przecież nie
mogłem nic zrobić. Galopem zbiegłem do mego kombi, wyciągnąłem skrzynkę z narzędziami
i wyjąłem z niej młotek, drewniany wybijak i łyżkę do zdejmowania opon. Narobiłem
narzędziami tyle hałasu, że na całej ulicy zapaliły się światła w oknach i rozległ się wrzask:
— Na miły Bóg!
Z powrotem na górę do sypialni. Odsunąłem łóżko od ściany i zacząłem młotkiem łupać
goły mur. Kiedy to robiłem, kobieta krzyczała i krzyczała, bełkotała histerycznie wezwania o
pomoc. Sam prawie wpadłem w histerię. Odłożyłem młotek, wybijakiem usunąłem zaprawę
spomiędzy cegieł i zacząłem podważać je łyżką do opon.
Kiedy wydłubałem trzecią, ktoś zakołatał głośno do drzwi.
— Ej, do diabła, co się tam dzieje? Nie wiesz, że jest pierwsza w nocy!
Puściłem krzyki mimo uszu i wyciągałem cegły ze ściany.
— Idę po właściciela domu! — dobiegł mnie głos zza drzwi. — Już ja załatwię, że cię
wywali z mieszkania, ty dupku żołędny!
Wyciągnąłem kolejne pół tuzina cegieł. Potoczyły się po podłodze. Teraz mogłem zajrzeć
do wybitej dziury. Wziąłem nocną lampkę, uniosłem ją tak, że światło padało do wnętrza
ściany, tam, skąd, jak mi się wydawało, dobiegał głos kobiety.
— Czy widzisz światło? — wrzasnąłem. — Czy widzisz światło?
Cisza.
— Czy mnie słyszysz? Czy widzisz światło?
Znów cisza.
Zacząłem się obawiać, że mogła wspiąć się na wysokość mojej sypialni, a kiedy zadałem
kilka pierwszych uderzeń młotkiem, spadła sześć metrów do poziomu ziemi. Mogła leżeć
gdzieś w ścianie, nieprzytomna lub ciężko ranna.
Ale przelot w ścianie miał zaledwie piętnaście czy dwadzieścia centymetrów szerokości i
nikt nie zdołałby się w nim poruszać, nawet gdyby był na tyle obłąkany, żeby tej sztuki
próbować. Zbyt wąski i zbyt ciemny. Każdy, kto by usiłował tędy wędrować, poharatałby się
o szorstką zaprawę i ostre jak brzytwy krawędzie cegieł.
Gapiłem się w wyrąbaną dziurę w ścianie mojej sypialni. Upuściłem młotek na podłogę. W
tej samej chwili usłyszałem, że otwierają się drzwi wejściowe do mego mieszkania. W progu
stanął właściciel domu, pan Katz, w zielonym, znoszonym szlafroku. Był blady z wściekłości.
Popatrzył na ścianę i rozłożył szeroko ręce.
— Cóż to znaczy? Ty głupi momzer! Coś pan zrobił z moją ścianą?
Usiadłem na łóżku.
— Wydawało mi się, że coś w niej słyszę.
Popatrzył na mnie z szeroko rozwartymi ustami.
— Wydawało ci się, człowieku, że coś w niej słyszysz? Co, na przykład?
— Nie wiem. Jakby ktoś był w niej uwięziony. Ale może to tylko moja wyobraźnia
spłatała mi figla.
— Taką wyobraźnię powinien mieć mój brat. Prowadzi firmę rozbiórkową.
— Przepraszam, panie Katz — powiedziałem. Poczułem się naraz śmiertelnie znużony,
głupi i samotny. — Naprawdę straszliwie mi przykro.
— Wiesz pan, że powinienem pana natychmiast eksmitować z mieszkania? — odezwał się
pan Katz, postępując krok do przodu w swoich bamboszach. Zajrzał do dziury w ścianie. —
Powinienem pana natychmiast eksmitować… A za panem wyrzucić te pańskie pudła.
Ale odwrócił się do mnie ponownie i dodał:
— Zamierza pan uczyć w szkole, prawda? Znam panią Henry, dyrektorkę, i jesteśmy
bardzo dobrymi przyjaciółmi. Ze względu na nią dam panu ostatnią szansę. Naprawi pan
wyrządzone szkody, zamuruje tę dziurę i nie będzie pan już nic więcej majstrował, nie tknie
pan nawet wyłącznika światła i zapomnimy o całej sprawie.
Podniósł z podłogi cegłę.
— Musi pan kupić nowe, bo te są potrzaskane. I proszę oddać dywan do prania. Wtedy
puścimy incydent w niepamięć.
Długą chwilę jeszcze obserwował mnie w milczeniu. W końcu położył mi dłonie na
ramionach.
— Jest pan świeżo po rozwodzie. Może to dlatego. Czasami żal pozostaje w głowie
człowieka, a potem ujawnia się w najrozmaitszy sposób, na przykład przez walenie w ścianę.
Może to tak?
— Może — odparłem, nie podnosząc wzroku.
W sobotę rano pojechałem do usytuowanej nad rzeką cegielni w Archman, żeby kupić
jedenaście cegieł do naprawy ściany pana Katza. Był wilgotny, mglisty poranek. W zamglone
niebo biły dymy z pieców do wypalania. Wokół piętrzyły się olbrzymie stosy świeżo
wypalonych cegieł, pustaków marglowych i klinkieru. Podszedłem do młodego człowieka,
który siedział na wózku widłowym i czytał egzamplarz Guns & Ammo, słuchając rocka
płynącego z walkmana marki Sony.
— Gdzie jest biuro? — zawołałem, a on kciukiem wskazał niewielki barak o dachu z
blachy falistej stojący obok głównego pieca tunelowego.
Włączony w biurze piecyk na naftę nagrzał pomieszczenie do tego stopnia, że można było
się udusić. Gruby mężczyzna o czerwonej twarzy beształ kogoś przez telefon. Nagle rzucił
słuchawkę na widełki i odwrócił się w moją stronę.
— Tak? — zapytał. — Czym mogę służyć?
— Chcę kupić kilka cegieł — odparłem niepewnie.
Wyciągnął chusteczkę i hałaśliwie wytarł nos.
— Trafił pan pod właściwy adres. Ile pan potrzebuje?
— Jedenaście.
Położyłem na stole brązową papierową torbę na zakupy i wyciągnąłem z niej cegłę
pochodzącą ze ściany w sypialni.
— Jedenaście takich jak ta — powiedziałem.
Rumiany gość wziął ją do ręki i zważył w dłoni.
— Ręcznej roboty. Ozdobna, pierwszej klasy. Nie mamy już takich. — Oddał mi cegłę i
dodał: — Zresztą chodźmy do magazynu. Może jakieś zostały.
Z ulgą wyszedłem za nim na chłód z przegrzanego wnętrza. Szedł przede mną kołyszącym
krokiem po chrzęszczących pod nogami czerwonych okruchach. Mijaliśmy stojaki. Na
każdym umieszczono cegły w innym kolorze. W końcu doszliśmy do rzędu chronionego
zadaszeniem.
— Jesteśmy na miejscu — sapnął czerwonolicy mężczyzna. — Zostało nie więcej niż pięć
tuzinów. Zatrudnialiśmy pewnego gościa, który wyrabiał je ręcznie, ale kiedy odszedł, nie
było sensu przyuczać nikogo do tej pracy. Teraz zresztą wszystko robi się maszynowo. Dwa
piece tunelowe i piec Hoffmanna. Może pan podjechać tu samochodem i wybrać to, czego
panu potrzeba.
Oddalił się kaczkowatym chodem, zostawiając mnie samego, żebym wybrał sobie
jedenaście cegieł. Sięgałem po jedną za drugą, bacznie zwracając uwagę, żeby nie wziąć
ukruszonej; były idealnie takie same jak te w ścianie mojej sypialni. Prawie kończyłem, kiedy
wydało mi się, że słyszę szept.
— Słucham? — powiedziałem odruchowo i rozejrzałem się.
Ale pogrążony we mgle teren cegielni był pusty. Zniknął nawet chłopak z „widłakiem”.
I znów to usłyszałem. Tym razem nie mogłem mieć wątpliwości.
— Pomóż mi.
To ona. Kobieta ze ściany. Zamrowiła mnie skóra na przedramionach, jakby przeszedł po
nich prąd.
— Pomóż mi. Proszę. Pomóż mi. Popatrzyłem na trzymaną w dłoni jedenastą cegłę.
— Pomóż mi, proszę, pomóż mi — prosiła.
Nie miałem już żadnych wątpliwości. Uniosłem ją i przytuliłem do piersi.
Cholera jasna, cegły! Była w cegłach! Jej ciało, jej dusza albo jakaś część jej ostatnich mąk
wmieszały się w cegły! To dlatego słyszano szepty i błagania w różnych częściach miasta!
Jeśli jakaś ściana została zbudowana z tych cegieł lub nimi uzupełniona, ona tam była.
Krzyczała i błagała o ratunek.
Wróciłem do biura wstrząśnięty, ale zdecydowany.
— Ile kosztowałyby wszystkie tamte cegły? — zapytałem rumianego.
— Mówił pan, że chce pan tylko jedenaście.
— Tak, wiem. Ale są śliczne.
— Równo sto pięćdziesiąt dolarów. Transport na koszt własny. Moja ciężarówka
dostawcza jest rozbita.
Odliczyłem sto pięćdziesiąt dolarów i położyłem je na biurku.
— Proszę mi powiedzieć — zapytałem najobojętniej, jak umiałem. — Czy facet, który
robił te cegły… czy on jeszcze żyje?
Czerwonolicy ponownie wyciągnął chusteczkę do nosa.
— Pewnie, że żyje. Jeszcze nawet nie doszedł do emerytury. Po prostu miał już dosyć
wyrabiania cegieł. Tak w każdym razie powiedział. Nazywa się Jesse Franks i mieszka na
Sycamore, zaraz za stacją benzynową Exxon. Ostatnio prowadzi własny sklep ze sprzętem
kulturystycznym.
— Dzięki — powiedziałem. — Podjadę teraz i załaduję te cegły.
— Niech pan poprosi Martina o pomoc. Od czasu do czasu daje się namówić na pracę
fizyczną.
Prawie całe sobotnie popołudnie przesiedziałem naprzeciwko domu Jesse’a Franksa w
swoim kombi, czekając, aż osobiście się pojawi.
Podejrzewałem, że mogłem po prostu pójść, zapukać do jego drzwi i się przedstawić. W
końcu mnie nie znał. Ale ze względu na to, co zamierzałem zrobić, wolałem pozostać w
cieniu i zachować incognito na wypadek, gdyby wszystko poszło źle i gdybym okazał się
dupą wołową.
Prawdę mówiąc, byłem przerażony, ponieważ nie chciałem okazać się dupą wołową. Jesse
Franks nie należał do mężczyzn, których chciałbym wyprowadzić z równowagi.
Padało, a potem deszcz ustał. O czwartej po południu, kiedy chmury gnały niczym
pędzone wiatrem gazety i zaczynało zmierzchać, otworzyły się drzwi frontowe szarego,
zbudowanego z wyblakłych desek domu i na werandę wyszedł Jesse Franks. Miał na sobie
granatowy, dwurzędowy płaszcz i brązową, wełnianą czapkę. Około czterdziestu pięciu lat,
potężnie zbudowany. Rozejrzał się po ulicy, zszedł po schodkach, minął furtkę i ruszył
Sycamore na południe, mijając stację benzynową.
Doszedł do narożnego baru i zniknął w jego wnętrzu. Dałem mu pięć minut. Robiło się
coraz ciemniej, więc w końcu otworzyłem drzwi kombi i wysiadłem. Resory jęknęły. Ciągle
woziłem z tyłu pięć tuzinów cegieł; wolałem przyjechać tutaj, zanim rozładuję samochód i
wniosę je na górę do swego mieszkania.
Przekroczyłem jezdnię, chyląc głowę i kryjąc twarz za wysoko podniesionym kołnierzem.
Poszedłem prosto na frontowe podwórko domu Jesse’a Franksa, a następnie po schodkach
zszedłem do piwnicy. Śmierdziało kocimi siuśkami i zielskiem. Nacisnąłem klamkę, ale
drzwi były zamknięte. Przez chwilę się zastanawiałem. Mogłem zrezygnować i dać sobie
spokój. Nikomu to nie zaszkodzi. Tylko Nescie Philips, której dusza została w jakiś sposób
uwięziona w tych cegłach i która nie mogła się uwolnić.
Ale tak rozpaczliwie szeptała: „Pomóż mi”, i wiedziałem, że tylko ja mogę tego dokonać.
Na podwórku leżał kawałek strzaskanej płyty chodnikowej. Podniosłem ją i bez chwili
wahania rozbiłem jedno z małych okienek w drzwiach piwnicy. Sięgnąłem do środka. Dzięki
Bogu, namacałem tkwiący w zamku klucz. Drzwi przy otwieraniu gwałtownie zadrżały. W
piwnicy panował mrok, wszędzie było pełno kurzu i pachniało kamforą.
Szybko, pocąc się, z trudem łapiąc dech, wbiegłem po schodach na parter. Cały czas
wyobrażałem sobie, że Jesse Franks skończył piwo i właśnie wraca do domu. Ściany puste,
umeblowanie skąpe. Podniszczona kanapa z plastikowym obiciem, dwa kupione w sklepie ze
starzyzną krzesła z półkolistymi oparciami. Telewizor, biurko z popękanym fornirem.
Żadnych kwiatów, żadnych ozdób, tylko dwa obrazki, oba przedstawiające pociągi towarowe.
W kuchni kran z białym, plastikowym siteczkiem na końcu i wielki, brudny zlew. Przez
chwilę nasłuchiwałem. Panowała cisza groźniejsza niż odgłosy świadczące o tym, że ktoś
nadchodzi.
Na górze, we frontowej sypialni, pod podwójnym, dębowym łożem znalazłem to, czego
szukałem.
Usta miałem suche jak pieprz, a serce waliło mi młotem, kiedy wyciągałem to spod łóżka.
Tania, zamknięta walizka. Za pomocą śrubokręta sforsowałem zamki. W środku znalazłem
zestaw noży — doskonale wyostrzonych, z rękojeściami owiniętymi taśmą izolacyjną, gruby
plik czasopism pornograficznych oraz obszerny, chropowaty fartuch z czerwonej gumy. Pod
fartuchem tkwiła beżowa, pieczołowicie złożona damska szmizjerka, rajstopy, majtki i stanik.
Ubrania pokryte były ciemnymi, rdzawymi plamami.
Po lunchu odwiedziłem redakcję Archman Times, gdzie przeczytałem wszystko, co
mogłem znaleźć o Nescie Philips. W dniu, w którym zaginęła, miała na sobie jasnobrązową
szmizjerkę.
Zamknąłem walizkę i podniosłem ją z podłogi. Stałem przez chwilę nasłuchując, a
następnie szybko skierowałem się do wyjścia. Na palcach przeszedłem do frontowych drzwi.
Najlepsza rzecz, jaką mogłem zrobić, to wyjść spokojnie z domu, przekroczyć jezdnię i
wsiąść do samochodu. Ale kiedy sięgałem do klamki, po drugiej stronie drzwi rozległ się
ostry zgrzyt klucza.
Chciałem uciec w głąb przedpokoju, lecz kant walizki zahaczył o niewielki stolik i na
podłogę wypadły noże, czasopisma i ubrania. Drzwi otworzyły się, a w progu stanął Jesse
Franks. Patrzył na mnie kompletnie oszołomiony.
— Kim, do licha… — zaczął, ale wtedy dostrzegł sukienkę, czerwony gumowy fartuch i
noże. — Co ty, do cholery, robisz? — zapytał.
Twarz miał napiętą. Błyszczały w niej małe, jasnoniebieskie oczy.
Nie miałem ochoty na rozmowę. Walnąłem go ostro barkiem w klatkę piersiową,
wywinąłem się z jego wyciągniętych rąk i w trzech susach przebyłem frontowe schody.
Przebiegłem przez jezdnię i szarpnąłem drzwi mego kombi.
Ale Jesse Franks był tuż, tuż. Chwycił mnie za ramię i odciągnął od samochodu. Uderzył z
całych sił w żebra. I jeszcze raz, a ja zachwiałem się i opadłem na samochód.
— Wetknąłeś nos w nie swoje sprawy, skurwysynu. Zabiję cię! — sapnął.
Zbliżył się i ponownie mnie uderzył.
Gdybym nie miał Dennisa za takiego głupka, sam bym go wcześniej wezwał. Ale wezwała
go na Sycamore Street staruszka, która zza firanki obserwowała ulicę i widziała, jak
włamywałem się do domu Franksa. W tej samej chwili wyjechał zza rogu błyskający
światłami włączonej syreny radiowóz. Jesse Franks odwrócił się niezdarnie, jakby ktoś
gwałtownie szarpnął go za ramię.
— Ty skurwysynu! — wrzasnął ochryple. — Wezwałeś gliny!
Byłem zbyt oszołomiony, a więc potrafiłem tylko nieudolnie wznieść rękę.
Jesse wskoczył ciężko do kombi i włączył silnik.
— To moje auto! — zaprotestowałem, ale on tylko wyciągnął palec w moją stronę i
warknął:
— Jeśli mnie złapią, skurwysynu, załatwię cię na cacy!
Ruszył ulicą. W tej samej chwili olbrzymi samochód–cysterna wyłonił się ze stacji Exxon i
całkowicie zablokował jezdnię. Jesse zawrócił w miejscu, po czym nabierając szybkości
jechał w moją stronę.
Dennis zorientował się, co robi Jesse, postawił więc swój wóz w poprzek ulicy, blokując ją
do reszty.
To, co się wydarzyło później, pamiętam niczym film wideo, który puszczam nieustannie.
Jesse wjechał na chodnik, ale stracił kontrolę nad kierownicą i trafił prosto w hydrant.
Pobiegłem w jego stronę, lecz prawie natychmiast stanąłem jak wryty. W normalnych
okolicznościach Jesse przebyłby przeszkodę bez kłopotu. Ale uderzenie sprawiło, że
załadowane cegły jak lawina runęły do przodu, zmiażdżyły mu głowę, a przez dziurę w
przedniej szybie chlusnął strumień krwi. Ujrzałem jeszcze, że macha rękami, próbuje chronić
czaszkę, ale w tej samej chwili któraś cegła trafiła go w nasadę szyi i jego głowa opadła pod
nienaturalnym kątem. Kilka cegieł z impetem wyprysnęło przez przednią szybę i w fontannie
roztrzaskanego szkła potoczyło się po chodniku.
Dennis wyskoczył z radiowozu, podbiegł do kombi i otworzył drzwi. Jesse leżał na
kierownicy, a na nogi skapywała mu krew.
— Nie żyje — stwierdził Dennis. Najwyraźniej był w szoku.
— Zgadza się — powiedziałem. Czułem rosnącą w żołądku kulę. Musiałem wziąć głęboki
wdech i odwrócić wzrok. — Próbował uciec.
— Tak? Uciec od czego? — zapytał Dennis. — Wezwano mnie, bo ktoś próbował włamać
się do jego domu.
— To ja. Szukałem pewnej rzeczy. Dowodu na to, że to Jesse Franks zamordował Neste
Philips. Niech pan zajrzy do przedpokoju jego domu. Znajdzie pan wszystkie dowody. Noże,
ubranie. Podejrzewam, że trzymał je w charakterze pamiątek.
— Jesse Franks zamordował Neste Philips?
Skinąłem głową.
— Dokładnie tak. Później ją poćwiartował i włożył resztki do pieca do wypalania cegieł.
Skremował zwłoki i wymieszał je z gliną, z której wyrabiał cegły. Dlatego nikt nie znalazł
ciała.
Dennis odstąpił od samochodu i parsknął.
— A jak pan do tego doszedł? — zapytał.
Schyliłem się i podniosłem cegłę.
— Mówią, że ludzka dusza jest nieśmiertelna, prawda? Mówią, że nigdy nie umiera.
Nie pozwolono by mi pochować ich na cmentarzu w Archman, więc pewnego dnia
zawiozłem cegły do lasów otaczających jezioro Hamson i tam je złożyłem równo półtora
metra pod ziemią. Stałem przez chwilę nad grobem oświetlany chłodnymi promieniami
jesiennego słońca. Odmówiłem modlitwę za zmarłych i myślałem, że co z prochu powstało, w
proch się obróci.
Wydawało mi się, że słyszę głos, a raczej szept. Lecz to był tylko wiatr, który cicho
zawodził w koronach drzew.
Wkrótce potem Vicky odwiedziła mnie z Jimmym Juniorem. Spostrzegła na moim biurku
oprawioną, czarno–białą fotografię młodej kobiety.
Hamowała swoje inkwizytorskie instynkty tak długo, jak potrafiła, ale w końcu nie
wytrzymała.
— Czy mogę zapytać, kto to jest?
— Och, to Nesta — odparłem.
— Nesta? Nigdy nie wspominałeś o żadnej Neście.
— Nie, ona już odeszła — odrzekłem. Wziąłem do ręki fotografię i uśmiechnąłem się
żałośnie. — Byliśmy sąsiadami, to wszystko. Bardzo bliskimi sąsiadami. Mieszkała…
Wskazałem ścianę sypialni.
S
TWORZENIE
B
ELINDY
St. Brelade’s Boy, Jersey
Jersey jest najbardziej wysuniętą na południe wyspą z grupy Wysp Normandzkich, mierzy
około piętnastu kilometrów długości i dziesięciu szerokości. Można ją dostrzec z północnych
wybrzeży Francji. Dla północnych brzegów Jersey charakterystyczne są potrzaskane urwiska,
ale południowe rejony, aż do St Brelade’s, to doliny o bardzo stromych ścianach, wybrzeże
zaś składa się z kilku niezwykle atrakcyjnych zatok o pięknych, piaszczystych plażach. Na
Jersey obowiązują wyjątkowo niskie podatki, wyspa posiada własne zgromadzenie
legislacyjne (the States) oraz własną policję. Tereny wiejskie zajmują uprawy pomidorów,
kartofli i kwiatów szklarniowych, miasta natomiast posiadają charakter nadmorskich
kurortów w stylu brytyjskim.
Zatoka St Brelade’s jest jednym z najmniej tkniętych ludzką ręką miejsc. Jej piaskowo—
skalne plaże posiadają w sobie jakiś balsamiczny, ponadczasowy, lekko ekscentryczny klimat
z Mr. Hulot’s Holiday. W roku tysiąc dziewięćset dziesiątym w La Cotte, skalnej pieczarze w
St Brelade’s Bay, odkryto ząb neandertalczyka, co dało mi pomysł do napisania „Stworzenia
Belindy”.
S
TWORZENIE
B
ELINDY
Uniósł powoli ramię jak sprinter na kronice filmowej Movietone z tysiąc dziewięćset
trzydziestego szóstego roku, kiedy przerywał taśmę po pobiciu rekordu w biegu na sto
jardów. Kelner serwujący wina natychmiast dostrzegł w tym geście pewność siebie. Puścił
mimo uszu słowa: „Czy moglibyśmy prosić dwa razy pina colade?”, które wypowiedział
mężczyzna o białej, łysej głowie pokrytej łuszczącą się skórą, ubrany w żółtą hawajską
koszulę, i ruszył w poprzek tarasu, żeby przyjąć jego zamówienie.
— Perrier et jouet, belle epoque, rose — powiedział mężczyzna.
Kelner zmarszczył brwi i zajrzał do karty win. Pokręcił głową.
— Och, nie sprzedajemy go na kieliszki, proszę pana.
— Nie proszę o kieliszek. Chcę zamówić butelkę. I dwa kieliszki.
— Oczywiście, proszę pana. Dwa kieliszki? Czy mogę zobaczyć pańską kartę hotelową?
Przyniesienie szampana, a następnie celebracja otwierania go zabrały kelnerowi dziesięć
minut. Zazwyczaj Bryan nie lubił takich ceregieli, ale tego dnia rozparł się na krześle i
pozwolił odstawić ten cały cyrk. Ostatecznie był to szampan marki Perrier Jouet Belle Epoque
w przepięknie stylizowanej na art.–nouveau butelce. Jegomość w żółtej hawajskiej koszuli
spoglądał na nich podejrzliwie.
Bryana spotkało przed laty drobne, ale dotkliwe upokorzenie.
To wystarczyło, żeby obrzydzić mu wszelkie przedstawienia przy otwieraniu win. Kiedyś
w towarzystwie bardzo szykownej młodej damy powąchał korek od chianti — korek od
chianti — a ona wybuchnęła tylko perlistym, szyderczym śmiechem. Równie boleśnie
przekonał się, że głupio jest zamawiać jakiekolwiek potrawy serwowane z płonącym
spirytusem, kawę z pływającą na jej powierzchni śmietanką czy wsunąć kierownikowi sali
dziesięć funtów w nadziei, że ten wskaże dobry stolik.
Obecnie motto Bryana brzmiało: „Nie dawać skurwysynom najmniejszej okazji do
śmiechu”.
Pracował w drukarni. Od blisko dziewięciu lat w imieniu firmy Johnson & Foreman
rozprowadzał druki i sprzedawał usługi w zakresie druku kolorowego. W tym czasie przebył
setki tysięcy kilometrów. Deszcz, pogoda, kąpieliska nadmorskie, prowincjonalne miasteczka,
odległe fabryki. Hotelowe klitki, kwieciste tapety, parówki na śniadanie. Nie pamiętał już, w
ilu hotelowych restauracjach bywał, a ogłady towarzyskiej nabrał w sposób bardzo bolesny.
Jego rodzice piątkowe kolacje jedli prosto ze zwiniętego w trąbkę Daily Minor, spacerując
po ulicach. Do dzisiaj paliły go policzki, kiedy o tym myślał. Ale nauczył się zachowywać z
rezerwą, nabrał wewnętrznej dyscypliny i twardości. Poznał również prawdę, iż nie należy
udawać, że jest się bardziej wyrafinowanym, niż się jest w rzeczywistości. A to dlatego, że
zawsze znajdzie się ktoś jeszcze bardziej wyrafinowany i za pomocą jednego słowa może
zrobić z człowieka głupka. Nie tylko może, ale zrobi na pewno. Tak więc, choć Bryan sam
utorował sobie drogę, pogardzał ludźmi, którzy do wszystkiego doszli o własnych siłach. (Ileż
żon jego kontrahentów — odzianych w przesadnie obcisłe, lśniące stroje wieczorowe,
oszołomionych wypitym po południu ginem — gładziło go podczas kolacji pod stołem po
udach?) Od Newcastle do Plymouth, och, Boże; od Bradford do Bishop’s Stortford. Czego tak
łaknęły? Bo nie seksu. Były zbyt zawiane, by uprawiać seks. Może rzeczywistego świata?
Ale ten wieczór był inny. Tego wieczoru Bryan świętował najbardziej korzystny
finansowo kontrakt, jaki kiedykolwiek wynegocjował; świętował tutaj, na tarasie
koktajlowym hotelu L’Horizon wychodzącym na gładkie, metalicznie połyskujące piaski St
Brelade’s Bay na Jersey. Tego wieczoru mógł się trochę pokazać. Na krótko przed lunchem w
ciągu zaledwie dwóch i pół godziny podpisał kontrakt na druk kolorowej broszury wart dwa
miliony trzysta tysięcy funtów; dwie i pół godziny w niewielkim, niczym nie wyróżniającym
się biurze w St Helier, pełnym zakurzonej juki, maleńkich pomieszczeń z przepierzeniami z
płyt paździerzowych obwieszonych folderami podróżnymi. I to tyle. Dobili targu, parafowali
umowę. Wszyscy zadowoleni. Pan Shah uścisnął mu dłoń. On uścisnął dłoń pana Aziza.
Bardzo dobrze, wspaniale, robić z panem interesy to czysta przyjemność. Cacy–cacy, rączka–
rączka, wszystkiego najlepszego, wam również.
Z tarasu hotelu L’Horizon na samą plażę prowadziło piętnaście kamiennych stopni. W
oddali, tam gdzie lśniło morze, posuwały się ostatnie rowery wodne — skomplikowane
pajęcze konstrukcje stapiające się w jedność z sylwetkami smukłych dziewcząt. W powietrzu
unosił się słaby zapach smażonej ryby i frytek dolatujący z jednej z plażowych kafejek, a
okrzyki dzieci, które zostały jeszcze na plaży, były równie smutne jak krzyk odległych mew.
Wcześniej tego dnia, kiedy słońce stało jeszcze wysoko, Bryan obserwował opalające się
obok promenady dziewczyny w strojach topless. Ich piersi miały barwę karmelu. Teraz
dziewczyn już nie było, ale Bryan poprosił o dwa kieliszki ze względu na trzydziestoletnią
kobietę o pięknej twarzy i przepysznych blond włosach siedzącą dwa stoliki dalej. Miała na
sobie trzymający się na zawiązanych na szyi ramiączkach stanik, który uwypuklał jej ciężkie
piersi, i jaskrawe bermudy. Studiowała krzyżówkę w Daily Telegraph, co bardzo się
Bryanowi spodobało. Inteligentna, ale najwyraźniej samotna.
Wstał szurając krzesłem. Podszedł do kobiety i stanął nad nią. Zębami przybrudzonymi
szminką przygryzała końcówkę długopisu.
Miał właśnie otworzyć usta i zapytać, czy nie ma ochoty razem z nim uczcić jego sukcesu,
kiedy ona odezwała się pierwsza:
— „Tam się oszczędza”. Na cztery litery.
— Słucham?
Uniosła twarz. Dostrzegł swoje odbicie w jej przeciwsłonecznych okularach. Chudy,
niezbyt wysoki mężczyzna o oczach osadzonych głęboko, prawie jak u Rosjanina, i o
czarnych, dobrze ostrzyżonych włosach. Cokolwiek za chudy i za niski, żeby wydać się
naprawdę ujmującym. Jego spodnie były zbyt bezkształtne, by prowokować, i zbyt obcisłe, by
uznać je za modne.
— „Bank” — powiedziała i wpisała słowo do krzyżówki. — Dziękuję.
Próbował się roześmiać.
— Nie sądzę, żebym okazał się szczególnie pomocny. Przestała pisać i zdjęła ciemne
okulary.
— Wręcz przeciwnie, bardzo mi pan pomógł. Zawsze mi pomaga, jeśli kogoś głośno
zapytam.
— Tak? To świetnie. Mogę pani służyć tak długo, jak pani zechce.
Na chwilę zapadło milczenie, ale on nie odchodził. W końcu znów podniosła na niego
wzrok.
— Czy pan czegoś potrzebuje?
— Tak — odparł i umilkł. — Tak — dodał. — Zrobiłem dziś cholernie dobry interes i
dostanę cholernie dobrą prowizję. Zamówiłem butelkę perrier jouet rose, a nie cierpię pić
samotnie. Zastanawiałem się właśnie, czy nie zechciałaby mi pani towarzyszyć.
Spoglądała na niego bez zmrużenia oka. Miała źrenice w drobniutkie plamki; nie było w
nich śladu współczucia.
— Nie sądzę — odparła.
— Ale ja nie chcę pić sam.
Znów nawet okiem nie mrugnęła.
— Przykro mi, ale naprawdę mnie to nie interesuje. Niech więc pan sam nie pije. W
każdym razie ze mną na pewno nie będzie pan pił.
— No tak — westchnął i próbował się uśmiechnąć. Nikt dotąd w tak obcesowy sposób go
nie spławił. — No cóż… Wygląda na to, że będę musiał poszukać sobie kogoś innego.
Nawet nie odpowiedziała. To oczywiste, że na tym pustym tarasie nie było nikogo innego.
Chyba że zdecydowałby się na grubą Francuzkę w rozpaczliwie niebieskiej sukience,
siedzącą z rozkraczonymi nogami, albo na małżeństwo sprawiające wrażenie malaryków.
Oboje musieli mieć ponad dziewięćdziesiątkę i zapewne trzymali się razem, żeby się tak
bardzo nie trząść.
— W porządku zatem — powiedział pod adresem całego tarasu. — Spadamy stąd.
Wyjął z lodu wytworną butelkę rżniętą w kwiatowy wzór, sięgnął po kieliszek i zszedł z
tarasu na plażę. Z kieliszkiem w jednej ręce, z butelką szampana w drugiej, z piaskiem w
białych mokasynach firmy Alan McAfee dobrnął do linii wody i stanął z twarzą zwróconą na
południe, do morza, do słońca, do Francji i wzniósł toast na cześć samego siebie.
— Dobra–robota–Bryan–jesteś–pieprzony–geniusz. Amen.
Odwrócił się, by spojrzeć na deptak i na hotelowy taras. W tej właśnie chwili do
trzydziestoletniej blondynki w różowym staniku dołączył siwowłosy mężczyzna w
olbrzymich szortach i okularach w grubej oprawie.
— Spadaj — powiedział ponownie.
Siwowłosy był mniej więcej w jego wieku, trzydzieści siedem lat, albo trochę młodszy.
Zasługiwał na kobietę, która nie potrafiła rozwiązać krzyżówki z Daily Telegraph bez
zaczepiania obcych mężczyzn. Zapewne rozwiązuje krzyżówki, kiedy ten ją pieprzy.
— „Wielkie działa potrzebne do opuszczenia miasta”. Na dziewięć liter.
Nadchodziła noc, malując niebo niczym atrament. Choć było prawie bezwietrznie, morze
szumiało i burzyło się. Wędrując między skałami, które ograniczały zatokę St Brelade’s,
Bryan czuł się tak, jakby wrócił do dzieciństwa, do jakiejś nadmorskiej krainy Ruperta Beara
lub Tigera Tima, gdzie zawsze była masa krabów, rozgwiazd i zamków z piasku o wieżach
udekorowanych chorągiewkami. Szedł nad samą wodą. Od czasu do czasu jego warte
dwieście dziesięć funtów buty zalewała piana. Ale kto by dbał o taki drobiazg? On tej nocy
świętował.
Kiedy dotarł do skał po wschodniej stronie zatoki, zapadł już zmierzch. Wzgórza i
okoliczne dachy rozświetlał jeszcze fiołkoworóżowy blask, ale na plaży było zimno, wilgotno
i zupełnie ciemno. Pociągnął perrier jouet prosto z butelki.
Szampan zabuzował mu w ustach tak mocno, że Bryan prawie się zakrztusił.
Miał właśnie zamiar zawrócić do L’Horizon, kiedy tuż przy skałach ujrzał szybki błysk
światła. Popatrzył w mrok, mając nadzieję, że nie jest to jeszcze pijacki zwid. Do jego uszu
dotarło szuranie; jakby coś odłupywano. Po chwili ponownie dostrzegł błysk.
Ruszył w tamtą stronę. Prosto na twarz padł mu promień światła.
Czekał, ale kiedy nic się nie wydarzyło i nikt nie odezwał się słowem, wzniósł butelkę
perrier jouet.
— Może byśmy tak sobie łyknęli? — zapytał.
Ktoś pociągnął nosem, a następnie rozległ się męski głos z silnym akcentem z Jersey:
— Dobra, nie mam nic przeciwko temu.
Bryan wyciągnął butelkę w ciemność. Odgłosy pociągania z flaszki. Po chwili butelka
wróciła.
— Co to, jabłecznik?
— Szampan. Najlepszy. Świętuję.
— Ach, tak?
— Zawarłem dzisiaj umowę na druk na sumę dwa przecinek trzy miliona funtów.
— Ach, tak? To chyba dobrze, prawda?
Bryan roześmiał się. Śmiech głucho rozniósł się wśród skał.
— Dobrze? To graniczy z cudem.
— Och — powiedział męski głos. — Zatem przyszedł pan we właściwe miejsce.
Bryan pociągnął kolejny łyk szampana, zawahał się, po czym podał butelkę.
— Co ma pan na myśli? — zapytał.
— No cóż… właśnie tutaj, w Zatoce St Brelade’s, po zapadnięciu zmroku… tutaj zdarzają
się cuda.
— Chyba tak.
Nieoczekiwanie człowiek z plaży skierował latarkę na swoją twarz. Światło padło od dołu
tak, że jego oblicze przypominało upiorną, prymitywną, wyrytą w orzechu kokosowym
maskę. Mężczyzna o szczupłej twarzy, drapieżnie szczupłej, nie golonym od kilku dni
zaroście i przekrwionych oczach.
— Wcale nie „chyba”. Widział pan kiedykolwiek coś takiego?
Klęcząc wsunął latarkę między kolana opięte ubrudzonymi piaskiem sztruksowymi
spodniami i skierował światło na piach. Zręcznie uformował dłońmi kształt niewielkiego
kraba, paznokciami zaznaczył szczypce, a kciukiem pancerz.
Zaledwie skończył robić z piasku kraba, ten jakby drgnął. Bryan patrzył osłupiały i
przerażony, jak stworzenie oderwało się od podłoża, z którego zostało stworzone, i szybko
popełzło w stronę wody.
— Zrobił pan kraba — powiedział, czując, że serce obija mu się o żebra. — Do licha, w
jaki sposób? Zrobił pan kraba, a on naprawdę ożył.
Mężczyzna roześmiał się — był to zgrzytliwy, chlupiący dźwięk, jakby dobywał się ze
zlewu, po czym powiedział:
— To piasek po tej stronie St Brelade’s Bay. Wieść głosi, że powstał z rozdrobnionych na
miał przez fale kości żeglarzy, których statki rozbiły się o skały. Można w to uwierzyć, kiedy
się zobaczy, jaki jest biały, prawda? I proszę popatrzeć, jak czerwone są te skały! Zostały
zbrukane krwią. Ten piasek to materia życia! Cząsteczki życia!
Nieznajomy podniósł się z ziemi. Bryan czuł w jego oddechu zapach alkoholu, jakkolwiek
w swoich ustach nawet nie miał jego smaku.
Mężczyzna podszedł bardzo blisko.
— Cokolwiek zrobisz z tego piasku, młody człowieku, zaczyna żyć. Rób zawsze po
zmroku, a to będzie twoje aż do rana. Żywe, oddychające… Cokolwiek chcesz. To piasek
żeglarzy. Piasek marynarzy z rozbitych statków.
Bryan długo spoglądał na niego w milczeniu.
— Mógłby to pan zrobić jeszcze raz? — zapytał.
— Co?
— Niech pan zrobi jeszcze jednego. Proszę.
— Ale najpierw muszę sobie łyknąć.
Bryan podał mu butelkę. Obcy wytarł szyjkę i pociągnął solidny łyk.
— Ach, cóż za ohydztwo. Sama piana. Jakbym pił po kąpieli wodę z wanny.
— Niech pan zrobi następnego kraba — powiedział z uporem Bryan.
Nieznajomy ukląkł na piasku.
— Jakiego pan chce, dużego, małego?
— Dużego.
— Jak dużego?
— Bardzo dużego. Takiego jak pan.
Mężczyzna zaczął formować i uklepywać piach w wielką kopułę, a następnie ukształtował
monstrualne szczypce.
— Nie chcę robić zbyt wielkiego — zaznaczył. — Nie chcę robić tak cholernie wielkiego,
żebyśmy musieli przed nim uciekać.
Wybuchnął śmiechem, zakaszlał i splunął w ciemność.
Bryan bacznie obserwował, jak mężczyzna kończy cyzelować brzegi skorupy półmetrowej
szerokości piaskowego kraba. Największy skorupiak, jakiego widział w życiu, w migotliwym,
ruchomym świetle latarki wyglądał okropnie i bardzo niebezpiecznie. Ale jak mógł ożyć?
Przecież został zrobiony z piasku i był tak śmiesznie wielki, że nie mógł udawać
prawdziwego… Bryan podejrzewał, że tak właśnie było za pierwszym razem. Krab zapewne
siedział od początku zagrzebany w piasku i musiał tylko szybko przebić się na powierzchnię.
Mężczyzna skończył swoje dzieło. Wstał, otrzepał dłonie.
— Proszę — powiedział.
— Ale on wcale nie ożywa.
— Niech mu pan da trochę czasu. Im większy, tym dłużej to trwa.
Stali obok kraba przez prawie dziesięć minut i popijali z butelki pianę kąpielową perrier
jouet. W końcu odezwał się Bryan.
— Robi pan ze mnie balona. To wcale nie ożyje.
Mężczyzna zakaszlał. W tej samej chwili olbrzymi krab drgnął, wyciągnął szczypce i
zaczął dźwigać się z piasku.
— O, cholera! — mruknął Bryan, odskakując z przestrachem.
Wpadł na stojącego obok mężczyznę, wypuścił z ręki butelkę szampana.
Obaj przezornie cofnęli się o kilka kroków, żeby stanąć poza zasięgiem szczypiec. Stwór
przez kilka chwil tkwił nieruchomo. Tylko jego paciorkowate oczy poruszały się na
szypułkach.
— Jak pan myśli, czy on jest niebezpieczny? — zapytał szeptem Bryan.
Twórca kraba potrząsnął głową.
— Prawdopodobnie nie. Po prostu węszy, gdzie jest morze.
Miał rację. Krab ustalał kierunek marszu. Po chwili zaczął powoli pełznąć w stronę, z
której dobiegał dźwięk uderzających o brzeg fal. Bryan oświetlał go latarką, aż w końcu krab,
przeszedłszy plażę, zniknął w mroku.
— Cholera — mruknął Bryan.
Rozejrzał się. Mężczyzna już odszedł i klucząc między skałkami zmierzał ku esplanadzie,
gdzie na letnim niebie od czasu do czasu pojawiały się błyskawice jakiejś bardzo odległej
burzy.
— Pańska latarka! — zawołał Bryan i ruszył spiesznie jego śladem.
Ale zatrzymał się przy wiodących na esplanadę schodach i popatrzył na skały i piasek,
który mężczyzna określił mianem piasku żeglarzy, materii życia.
Przez cały następny dzień chodził zamyślony. Śniadanie złożone z rogalików, marmolady i
mocnej czarnej kawy zjadł w klubie w hotelu L’Horizon. Od strony basenu dobiegała go
wrzawa dziecięcych głosów. W nocy śniły mu się kraby, setki krabów poruszających się w
mroku. Później przyśniła mu się kobieta rozwiązująca krzyżówkę w Daily Telegraph. Opalała
się nago, miała ogolone łono, lepki i różowy srom, z którego wychodziły pszczoły, otrząsały
skrzydełka i odlatywały prosto w słońce. Patrzyła na niego, uśmiechała się i zmysłowo
oblizywała usta. Zatelefonował do Rogera Herberta, dyrektora handlowego w Nowym Jorku,
i oświadczył, że nie czuje się najlepiej, więc zostanie jeszcze jeden dzień na Jersey. Roger był
wyraźnie poirytowany, ale niewiele mógł zrobić.
— Może coś zjadłeś? — zapytał. — Musisz bardzo uważać na skorupiaki. Moja matka o
mało nie umarła na trądzik różowaty.
Bryan kupił w L’Horizon podkoszulek i obszerne spodenki joggingowe i ruszył na spacer
po plaży.
Tego ranka dzieci budowały zamki i drogi z tego samego piasku, z którego nieznajomy
stworzył olbrzymiego skorupiaka. Bryan uklęknął obok skał i wstydząc się sam przed sobą,
najbardziej realistycznie jak potrafił, zrobił malutkiego kraba. Starannie uklepał twardy,
wilgotny piasek. Później usiadł i obserwował dzieło przez blisko dwadzieścia minut, lecz
stworek nawet nie drgnął. Naturalnie, przecież tamten człowiek uprzedził go, że piasek wraca
do życia wyłącznie w nocy, ale i w dzień było warto spróbować.
Resztę dnia poświęcił na zwiedzanie. Zobaczył ociekające wilgocią, pobielone wapnem
korytarze królikami, gdzie hitlerowcy w czasie wojny urządzili podziemny szpital. Później
zabłąkał się między wykonane z roślin i gipsu tandetne pomniki, które zwano tu Ogrodami
Wszystkich Krain. Panował nieznośny upał, więc powędrował na północne wybrzeże Jersey,
wszedł na przybrzeżne urwiska i patrzył w morze.
Daleko w dole, na plaży, ujrzał małego teriera łażącego po piasku w tę i we w tę, takiego
samego, jakiego podarował mu wujek, kiedy Bryan był jeszcze dzieckiem. To podsunęło mu
pomysł.
Wydawało się, że noc nadciąga tego dnia bardzo niechętnie. Bryan zabrał ze sobą na plażę
kilka puszek piwa, usiadł na skałce i czekał. W końcu wszystkie rowery wodne dobiły do
mola, ostatnia dziewczyna w stroju topless wyszła z wody, dzierżąc deskę surfingową. Była
to blondynka o olbrzymim biuście, której towarzyszył ostrzyżony najeża młodzieniec
sprawiający wrażenie, że udusi każdego, kto tylko spojrzy na jego dziewczynę.
Później zapadł zmrok i Bryan został na plaży sam, sam na piasku żeglarzy, z latarką
nieznajomego i niebieską, plastikową łopatką, którą kupił w sklepie z upominkami. Wetknął
latarkę w załom skalny w ten sposób, żeby widzieć, co robi. Następnie uklęknął na piasku i
zaczął kopać. Prawie kwadrans zajęło mu uformowanie małego teriera z postawionymi
uszami, siedzącego przed nim grzecznie na tylnych łapach. Ostrożnie patykiem od lizaka
zaznaczył sierść, a następnie wyrzeźbił wielkie, ujmujące oczy. Kiedy skończył pracę, wstał i
zaczął podziwiać swoje dzieło.
Otworzył następną puszkę tennenta, stanął obok psa i obserwował go. Wiejący od morza
wiatr był wilgotny i ciepły; bardziej jak niespokojny sen niż jak wiatr. Bryan popatrzył na
zegarek. Dopiero dziesięć po dziesiątej. Zastanawiał się, czy zeszłej nocy tak bardzo się upił.
Może sobie tylko wyobraził mężczyznę i kraba. Różowy szampan zawsze sprawiał, że Bryan
trochę po nim wariował — znacznie bardziej niż po tennencie czy carlsberg special brew.
Czekał godzinę, ale nic się nie wydarzyło. Terier ciągle pozostawał terierem z piasku. W
końcu, zniechęcony i głodny Bryan opuścił skały i wrócił do hotelu. Poszedł do swego
pokoju, przebrał się w granatową kurtkę i szare spodnie. Zanim wybrał się do baru, wyszedł
jeszcze na balkon popatrzeć na ciemną plażę. Zagwizdał, najpierw cicho, później trochę
głośniej.
— Chodź tutaj, piesku! Chodź tutaj, piesku!
Morze szumiało, rzędy żarówek kołysały się w lekkich podmuchach wiatru. Zamknął
drzwi balkonowe i zszedł do baru, żeby sprawdzić, czy zachował jeszcze talent do
towarzyskich pogawędek.
Trochę po drugiej w nocy coś go obudziło. Otworzył oczy i zaczął bacznie nasłuchiwać.
To nie był szum morza, nie był to stukot szarpanej wiatrem markizy na balkonie. To było
skrobanie.
Usiadł na łóżku. I znów to usłyszał. Skrob, skrob, skrob do drzwi jego sypialni.
Wstał i podszedł do nich ubrany jedynie w spodnie od pidżamy.
Skrob, skrob, skrob i ciche skomlenie.
Otworzył z zimną mieszaniną radości i lęku… i oto miał go przed sobą. Terier z piasku,
ciągle w kolorze piaskowym, ale żywy. Siedział na tylnych łapach i prosił.
Bryan uklęknął na korytarzu i ostrożnie pogłaskał mały psi łeb. Zwierzę zaczęło skakać,
machać ogonem i próbowało lizać jego dłoń.
— Jesteś prawdziwy — szepnął Bryan. — Zrobiłem cię, a ty ożyłeś.
Czuł się przedziwnie. Trzeźwo i obco. Ogarnęło go nieprawdopodobne uniesienie.
— Piesku — mówił do teriera. — Tu, piesku, chodź do mnie.
Wziął zwierzaka na ręce i przytulił do siebie. Pies ogonem smagał go po klatce piersiowej.
— Jesteś cudowny — powiedział Bryan. — Jesteś cudowny. Jak mam cię nazwać? I jak
cię zabiorę z wyspy? Jesteś zdumiewający!
Zamierzał właśnie wrócić do pokoju, kiedy na końcu korytarza pojawił się nocny portier.
— Proszę pana! — zawołał.
Bryan pogładził psa po głowie.
— Dziękuję, wszystko w porządku — odparł.
— Przepraszam, ale tu nie wolno trzymać psów.
— Och… nie wiedziałem. Bardzo przepraszam. Ale on jest taki mały i bardzo dobrze
ułożony.
Na nocnym portierze te słowa nie wywarły najmniejszego wrażenia.
— Przykro mi. Ale takie są przepisy. Żadnych psów, nawet najlepiej ułożonych.
— Cóż więc mam z nim zrobić? Przecież nie mogę go wyrzucić.
— Mamy na dole boks dla psów. Obok przechowalni bagażu. Zabiorę go tam na noc, ale
jutro musi pan znaleźć jakieś inne rozwiązanie.
— W porządku — zgodził się Bryan, wręczając portierowi małego pieska. — Proszę
zadbać, żeby dostał coś do jedzenia.
Portier przesłał mu urzędowy uśmiech.
— Mam nadzieję, że w grill–barze zostały jakieś hamburgery.
Powiedziawszy to, zabrał psa i odszedł. Bryan zamknął za sobą drzwi pokoju i pomyślał:
Mam psa. Naprawdę mam psa. Zrobiłem go z piasku, a on ożył i odnalazł mnie.
Włączył nocną lampkę, otworzył barek i wyjął piwo. I co z tego, że była druga w nocy?
Taka okazja wymagała drinka!
Stał obok łóżka. Pił z puszki lodowato zimne piwo, a jego wzrok zabłądził na leżący na
stoliku egzemplarz Men Only. Uśmiechała się do niego blondynka z szeroko rozłożonymi
udami i z piersiami jeszcze większymi, niż miała tamta dziewczyna na plaży. Łyknął piwa.
Nie mógł oderwać wzroku od fotografii.
Wczesnym rankiem zszedł do portierni, żeby odebrać pieska.
— Przyszedłem po psa — oświadczył portierowi o włosach koloru piasku.
— Słucham?
— Nocny portier wziął mego psa i umieścił go w boksie obok przechowalni bagażu.
— Ach, tak. Proszę chwilę poczekać.
Portier zniknął, po czym wrócił. Miał zaczerwienioną twarz.
— Przykro mi, ale tam nie ma pańskiego psa.
— Może ktoś go wypuścił?
Portier potrząsnął głową.
— Przechowalnia była przez całą noc zamknięta. Tak jest zawsze.
— Czy mógłbym sam sprawdzić? — zapytał Bryan.
Obszedł kontuar i wszedł do przechowalni. W odległym końcu pomieszczenia znajdował
się pomalowany na zielono boks dla psów z drzwiami z drucianej siatki, zamkniętymi na
zahaczoną o gwóźdź pętelkę. Bryan uklęknął i zajrzał do klatki.
— Sam pan widzi — odezwał się portier. — Nie ma tam żadnego psa.
Ale na podłodze boksu leżał kawałek nie dojedzonego hamburgera, a w przeciwnym końcu
znajdował się niewielki kopczyk suchego, białego piasku. Terier był w tej klatce i wcale nie
uciekł. Wyglądało na to, że piasek żeglarzy potrafi żyć i oddychać tylko nocą. „To będzie
twoje aż do rana” — oświadczył mężczyzna z plaży.
— Czy mam go poszukać? — zapytał portier. — Mogę spytać mego nocnego zmiennika,
jeśli jeszcze nie poszedł spać.
Bryan potrząsnął głową.
— Nie, nie trzeba. Chyba wiem, co się stało.
Cały dzień spędził w łóżku, oglądając dziewczynę w Men Only. Belinda ze Staffordshire,
lubi wioślarstwo. Wioślarstwo? Można się z tym pogodzić. Niebywale pociągająca. Miała
twarz księżniczki i ciało striptizerki. Delikatne policzki, wyzywające niebieskie oczy.
Jeśli stworzy z piasku pochodzącą ze Staffordshire Belindę, będzie prawdziwa i będzie
należała do niego. Nie do jakiegoś wojowniczego buhajka z plaży ani do biznesmena w
średnim wieku noszącego okulary w grubej oprawce. Do niego. Przynajmniej przez jedną
noc… Rano zniknie, a on nie będzie miał żadnych zobowiązań. Zmiecie tylko piasek, którego
użyje do jej stworzenia.
Przez cały dzień nie opuścił hotelu. Poszedł tylko do sauny, popływał i potrenował. Dzień
ciągnął się w nieskończoność, a po południu słońce najwyraźniej stało w jednym miejscu,
wysoko na niebie, jakby nie zamierzało wcale zachodzić.
Ale nareszcie poszedł na skały w ciepłym i przyjaznym mroku. Miał ze sobą latarkę, dwie
łopatki i dużo piwa.
Trwało to długo. Belinda musiała być idealna. Najpierw dokładnie odmierzył na piasku sto
sześćdziesiąt pięć centymetrów, a następnie zaczął ostrożnie kopać, wygładzać, uklepywać i
kształtować. Zrobiło się prawie wpół do dwunastej, zanim skończył. Klęczał obok niej i
delikatnie wodził dłońmi po jej piersiach i brzuchu. W blasku latarki wyglądała jak żywa.
— Belindo — szepnął jej do ucha. — Czy mnie słyszysz, Belindo? Już teraz cię kocham.
Zamierzał poczekać na plaży, aż Belinda ożyje, a on pomoże jej dojść do hotelu. Zabrał
nawet ze sobą płaszcz kąpielowy, żeby ją nim owinąć. W końcu nie może wejść nago do
recepcji. Ale kiedy po godzinie nic się nie wydarzyło, zaczął się zastanawiać, czy to był
najlepszy pomysł. Może piasek potrafi ożywić jedynie kraby i inne małe stworzenia? A może
on zbyt dużo żąda, chcąc stworzyć żywą, oddychającą istotę ludzką?
Ciągle jeszcze siedział na piasku, kiedy usłyszał szelest czyichś stóp. Zjeżyły mu się włosy
na głowie. Kroki były coraz bliżej i zza skałki wyszedł mężczyzna w brązowych,
sztruksowych spodniach.
— Ma pan moją latarkę — powiedział.
— Tam, mam. Przepraszam.
— Chciałbym ją odzyskać.
— Naturalnie.
Mężczyzna rozejrzał się po pogrążonej w ciemnościach plaży.
— A co pan tutaj robi? Chyba nie tworzy pan niczego?
— Nie, jasne, że nie.
— Nie powinien pan niczego tworzyć. Nawet pan nie wie, jakie kłopoty to może
spowodować.
— Po prostu wyszedłem na spacer.
— Jeśli tylko na spacer, to dobrze.
Bryan nie miał wyboru. Odprowadził mężczyznę kawałek od miejsca, gdzie na piasku
widniała postać Belindy, wziął go za kościsty łokieć i powiedział:
— Może przyłączy się pan do mnie? Zamierzałem się właśnie czegoś napić.
Mężczyzna zakaszlał, splunął i pociągnął nosem.
— Dlaczego nie?
Razem wrócili do hotelu. Wiatr przybrał na sile, pochłodniało. Bryan niespokojnie obejrzał
się za siebie. Mam nadzieję, że Belinda nie ożyje do czasu, aż zdołam pozbyć się tego
cholernego natręta. Mam nadzieję, że nie zacznie krążyć nago po okolicy, żeby mnie odnaleźć
— pomyślał.
Nie zauważył dwóch mężczyzn uprawiających jogging na pogrążonej w nocnym mroku
plaży. Nawet gdyby ich spostrzegł, nie poświęciłby im chwili uwagi, mimo że ich buty
zostawiały w piasku głębokie ślady.
Musiał wypić trzy guinnessy i dużą szklankę whisky Bell, zanim pozbył się natrętnego
znajomka. Mężczyzna pokasływał, śmiał się i mówił o wiele za głośno o dawnych czasach na
Jersey i o tym, jak robił podczas okupacji różne psikusy Niemcom — przebijał opony ich
motocykli czy wsypywał im do kawy werniks, którym malował łodzie. Najwyraźniej był
dobrze znanym w okolicy nudziarzem, ponieważ hotelowi kelnerzy traktowali go
lekceważąco i prawie wrogo.
W końcu odszedł chwiejnym krokiem po esplanadzie. Bryan poczekał, aż zniknie mu z
oczu, po czym zbiegł po schodach i ruszył plażą. Boże, niech nie będzie za późno. Kiedy
dotarł pod skały, ujrzał Belindę… a raczej to, co z niej zostało.
Biegacze przekłusowali po niej, zostawiając głębokie ślady na jej brzuchu, lewej piersi i na
twarzy. Gdzież podziały się te wielkie oczy, zadarty nosek i wspaniałe, bujne piersi?
Załamany i zmęczony Bryan podniósł płaszcz kąpielowy i rozgarnął nim piasek. Nie było
sensu naprawiać szkód.
Piasek stanowił zapewne materiał wystarczający do tego, by ożywiać kraby i pieski, ale nie
miał dość mocy, żeby tworzyć istoty ludzkie.
Po raz ostatni z żalem kopnął resztki piaskowej rzeźby i ruszył powoli plażą. Z sali
balowej hotelu dobiegały tłumione wiatrem i szumem morza posępne dźwięki muzyki.
Tym razem nie oglądał się za siebie.
Wypił piwo, obejrzał na wideo połowę filmu „Trzech mężczyzn i dziecko”, rozebrał się i
poszedł do łóżka. Leżąc w ciemności, myślał o mężczyźnie i stworzonym przez niego
monstrualnym krabie, o terierze, którego ożywił on sam. Ciągle miał żywo w pamięci
merdający, uderzający go po torsie ogon. Nie rozumiał, jak to się mogło stać, że stworzył go z
piasku, a następnie zwierzę w piasek się obróciło.
Może ten mężczyzna z plaży miał rację? Może to faktycznie były cudy?
Zapadł w sen. Śniło mu się, że idzie samotnie brzegiem plaży. Słyszał szum morza z
szelestem liżącego brzeg. Szeleściło i szurało, szeleściło i szurało. Dźwięk nieodparcie
kojarzył się z szuraniem stóp kogoś, kto wlecze się hotelowym korytarzem. Ze stąpaniem
kogoś, kto jest okaleczony, zdeformowany w sposób przechodzący ludzkie pojęcie.
Otworzył oczy. Czyżby ciągle jeszcze śnił? Wydawało mu się, że coś delikatnie stuknęło w
drzwi jego pokoju. Nasłuchiwał chwilę, a potem zapalił światło i wygrzebał się z pościeli.
Podszedł do drzwi, wytężył słuch. Był pewien, że słyszy dobiegający zza nich czyjś oddech,
ale było to raczej zwierzęce dyszenie niż oddech człowieka. Chrapliwe i zduszone. Ktoś z
niesłychanym mozołem próbował wciągać w płuca powietrze.
I znów ciche stuknięcie z tamtej strony w drzwi.
— Kto tam? — zapytał ochrypłym szeptem. Niewyraźny, zdławiony dźwięk. I kolejne
uderzenie.
— Kto tam? — ponowił pytanie głosem pełnym lęku. — Belindo, czy to ty? Belindo?
E
RIC
P
ASZTET
South Croydon, Surrey
„Eric Pasztet” zawsze miał być opowiadaniem, które balansuje na krawędzi
akceptowalności, dlatego jego akcję umieściłem w wyjątkowo reprezentatywnej dla ponurości
świata scenerii. South Croydon jest najbardziej posępnym przedmieściem Londynu,
zabudowanym tandetnie wykonanymi domami w stylu wiktoriańskim. Jest tam też wielki
dworzec autobusowy, kilka ogromnych, ale za to podłych szynków i cała masa punktów
sprzedaży używanych samochodów.
Niemniej zawsze duże zadowolenie daje mi wynajdywanie takich właśnie miejsc jak South
Croydon. Są warte odwiedzenia — choćby tylko po to, żeby zobaczyć, gdzie mieszkają ludzie
i jak ozdabiają swoje domy. Ludzie z Paryża, Rzymu czy Bel Air wcale nie zostali
wymyśleni. Żyją naprawdę. Czasem, jak Eric, mieszkają w takich miejscach, gdzie handlarze
nieruchomościami boją się wejść, choć w oknach powiewają firanki.
E
RIC
P
ASZTET
To jest bardzo dziwna rzecz —
Najdziwniejsza, jaka może być —
Że cokolwiek zje panna T.
Staje się to panną T.
Walter de la Mare
Matka Erica zwykła mawiać: „Jesteś tym, co jesz”.
Siedmioletni Eric na kolację pałaszował zazwyczaj potężnego wołowego sznycla, a później
kładł się do łóżka, macał własne nogi i ręce, żeby sprawdzić, czy jego skóra zamienia się w
panierkę.
Ile trzeba zjeść wołowych sznycli, aby samemu stać się panierowaną zmieloną wołowiną?
Ale jeśli je się również drożdżówki, paszteciki rybne polanę pomidorowym sosem, długie
lizaki w kształcie papierosa i placek z dżemem renklodowym, i kandyzowane owoce, i jabłka,
i płatki kukurydziane — to w co się może człowiek zmienić?
Eric z łokciami opartymi na parapecie okna swego pokoiku na poddaszu wpatrywał się w
dachówki kryjące domy na przedmieściu południowego Londynu i próbował sobie wyobrazić,
w co się zmieni.
W rzężącego, pokrytego śluzem potwora o oczach jak marynowane cebule i skórze czarnej
jak skóra łupacza, szorstkiej jak piętka bochenka razowego chleba. W monstrum, któremu z
każdego pora wyciekać będzie oślizły tłuszcz jagnięcy wymieszany z sosem spod jakiejś
pieczeni.
Pewnego upalnego sierpniowego popołudnia Eric przewrócił się na szkolnym boisku
podczas zabawy w berka. Otarł sobie kolano tak mocno, że krew spływała do skarpetki.
Wieczorem, kiedy leżał już w łóżku, poczuł na nodze twardy i szorstki strup. Pomyślał wtedy,
że już zmienia się w sznycel wołowy.
Godzinami przeglądał w swoim pokoju książeczkę „Spotkanie głupiego Kazika i
pasztetnika”
. Pasztetnika! W wierszowanej opowiastce nie było wizerunku pasztetnika, ale
Eric takiego obrazka nie potrzebował. Doskonale wyobrażał sobie, jak okropna musi być to
postać — zgarbiona bestia, o skórze popękanej jak wierzch pasztetu, potwór, który wlecze się
i jęczy. Człowiek, co zjadł w życiu o wiele za dużo pasztetu i teraz spotkała go za to surowa
kara.
Człowiek, którego skóra stopniowo zmienia się w pasztet. Człowiek, którego płuca i
żołądek, i brzuch stają się powoli wołowym sznyclem. Pasztetnik!
Eric kładł się do łóżka i śnił mu się pasztetnik. Potwór o głosie tak zmienionym przez
wyciekający z nosa sos do pieczeni rzymskiej, jakby miał gigantyczny katar, potwór
błagający go: „Zjedz mnie, zabij mnie. Już dłużej nie wytrzymam”.
Przez całe tygodnie Eric prawie nic nie brał do ust. Na jego talerzu zostawało wszystko, co
było choć trochę chrupiące i co przypominało skórkę od chleba, pasztet czy ciasteczka. W
końcu matka wybrała się do doktora Wilsona. Podczas wizyty domowej lekarz w niebieskiej
kamizelce ze złotym zegarkiem z dewizką dociekliwie wypytywał Erica:
— Nie lubisz tego, co jesz?
— Nie, proszę pana.
— A może masz jakieś kłopoty w szkole?
— Nie, proszę pana.
— Kaszlnij. (Eric kaszlnął.)
— Wciągnij powietrze i przez chwilę nie oddychaj. (Eric wciągnął powietrze i nie
* W oryg.: Simple Simon met a pieman. Simple Simon jest postacią przygłupka z popularnych wierszyków
dla dzieci.
oddychał.)
W przedpokoju o ścianach pokrytych brązową tapetą lekarz przystanął obok barometru,
który zawsze wskazywał piękną pogodę, i mruknął do matki Erica:
— Wszystko jest w porządku. Widzi pani, chłopcy w jego wieku bardzo często nie mają
apetytu. Ale kiedy już zacznie rosnąć… no cóż, będzie musiał jeść, żeby żyć, i żyć, żeby jeść.
Proszę zapamiętać moje słowa i dobrze zaopatrzyć spiżarnię.
Matka wróciła do salonu, usiadła i wpatrywała się w Erica takim wzrokiem, jakby martwił
ją fakt, że jej syn nie jest poważnie chory.
— Pan doktor powiedział, że nic ci nie jest.
Długa chwila milczenia.
— Tak?
Matka uklękła przed nim i wzięła go za rękę. Miała tak bezbarwne oczy; miała tak
bezbarwną twarz.
— Musisz jeść. Musisz być duży i silny. Musisz jeść albo umrzesz. Jesteś tym, co jesz,
Ericu.
— Tego się właśnie boję — wyszeptał.
— Czego?
— Tego się właśnie boję. Że jem za dużo pasztetów.
— Co?
— Jeśli będę jadł za dużo pasztetów, zamienię się w Erica Paszteta.
Matka wybuchnęła śmiechem. Jej śmiech był niczym kawałki potłuczonego lustra w letniej
sypialni. Jasny, ostry, taki, że mógł odciąć nos.
— W nic się nie zamienisz. Jedzenie da ci życie, to wszystko. Jeśli będziesz jadł życie,
będziesz żył. To jak równanie. Życie wchodzi, życie wychodzi.
— Tak?
I Eric zrozumiał. W jednej chwili pasztetnik stał się tylko postacią z bajki. Rozpadł się na
kawałki. Wszystko z niego opadło. Skórka, plasterki cynadrów. Nagle pasztetnik okazał się
być tylko pasztetem. Eric stał się dorosły. Teraz ostatecznie zrozumiał tajemnicę ludzkiego
życia. Było jak równanie. Życie wchodzi, życie wychodzi. I to wszystko. I nie miało nic
wspólnego z panierowaną mieloną wołowiną; nie miało nic wspólnego z rybnymi
pasztecikami w pomidorowym sosie; nie miało nic wspólnego z ciastem z dżemem
renklodowym. To proste. Jeśli jesz życie, żyjesz.
Następny dzień był słoneczny i przeraźliwie upalny. Znudzony i zmęczony Eric usiadł na
dachu komórki z węglem i spuścił nogi; blady chłopiec o twarzy elfa, z wielkimi, brązowymi
oczyma i z odstającymi uszami. Nie miał kolegów, z którymi mógłby się pobawić. W szkole
przezywali go „Mekon” i mocno mu dokuczali. Nie umiał dobrze grać w piłkę, a kiedy
próbował grać w krykieta, nigdy nie udawało mu się zdobyć punktu.
Na podwórku na tyłach domku na przedmieściu, w którym mieszkał Eric, wiecznie
pachniał czarny bez i straszliwie śmierdziało kocimi siuśkami, bo kot z sąsiedztwa załatwiał
swoje potrzeby na węglu. Matka właśnie rozwiesiła na podwórku pranie, z którego woda
ściekała na wybetonowany chodnik. Niebo nad głową Erica było tak błękitne jak wymieszany
z wodą atrament, popstrzone zaledwie kilkoma cirrusami. Wysoko na zachodzie zalśnił w
słońcu samolot pasażerski Bristol Britannia, określany przez gazety mianem „Szepczącego
Giganta”. Eric pomyślał, że taki szepczący gigant to musi być coś ponurego i groźnego.
Obserwował stonogę, która pełzła po gorącej papie pokrywającej dach szopy. Robak dolazł
do jego bawełnianych szortów i rozpoczął długą, mozolną wędrówkę wzdłuż uda, żeby
wyminąć przeszkodę.
Eric wziął stonogę między kciuk i palec wskazujący. Robak natychmiast zwinął się w
twardą, szarą kulkę. Podrzucił stonogę i znów złapał. Zrobił tak jeszcze dwa czy trzy razy.
Zastanawiał się, co sobie takie coś myśli, kiedy jest podrzucane. Boi się? A może nie ma na
tyle rozumu, żeby się bać?
Ale to było żywe. Żywe na tyle, żeby pełznąć po obitym papą dachu. A więc coś musiało
myśleć. Teraz zaczął się zastanawiać, co by robak pomyślał, gdyby on go zjadł. Życie stonogi
stałoby się częścią jego życia. Jego duże życie i malutkie życie robaka zostałyby raz na
zawsze połączone. Wtedy zapewne on by wiedział, co myśli stonoga. W końcu jest się tym,
co się je.
Wsunął stonogę do ust jak pigułkę i położył na języku. Musiała dojść do wniosku, że
trafiła w jakiś wilgotny, przyjazny zakamarek w szopie z węglem, bo rozprostowała się i
zaczęła pełznąć Ericowi do gardła.
W pierwszej chwili chciał ją wypluć, ale się opanował. Życzyła sobie z własnej,
nieprzymuszonej woli połączyć z nim życie, a jemu ten pomysł bardzo się spodobał.
Kiedy robak dotarł już do przełyku, Eric go połknął.
Zamknął oczy. Rozmyślał o tym, ile czasu trzeba, żeby świadomość stonogi stała się
częścią jego świadomości.
Może była za mała? Może powinien zjeść więcej stonóg? Zeskoczył z dachu i zaczął
myszkować po podwórku. Podnosił cegły i kamienie, zaglądał do najwilgotniejszych
zakamarków. Każdą znalezioną stonogę wpychał do ust i połykał. W niecały kwadrans
znalazł ich trzydzieści jeden.
W drzwiach pojawiła się matka z kolejnym koszem, żeby rozwiesić na sznurku majtki i
rajstopy.
— Co tam robisz, Ericu? — zapytała, mrużąc w blasku słońca jedno oko.
— Nic — odparł Eric.
Kiedy przypinała bieliznę, zdążył zjeść jeszcze cztery stonogi. Chrzęściły mu między
zębami.
Wieczorem, leżąc w łóżku, gapił się w sufit i odnosił wrażenie, że życia stonóg mieszają
się z jego ciałem i umysłem. Czuł się silniejszy, bardziej żywy. Jeśli jesz życie, żyjesz.
Na ósme urodziny dostał od matki rower. Nie był to nowy rower, ale matka wyczyściła go,
pomalowała na niebiesko, a pan Tedder, handlarz używanymi samochodami, wprawił nowe
hamulce i zainstalował błękitną gumową trąbkę.
Eric jeździł po Churchill Road, bo tylko tak daleko matka pozwalała mu oddalać się od
domu. Churchill Road była hakowatą uliczką, cichą i bezpieczną, położoną z dala od głównej
drogi.
Pewnego szarego, pochmurnego popołudnia natknął się na potrąconego gołębia, który
trzepotał skrzydłami, próbując chwiejnie stanąć w rynsztoku. Eric zatrzymał się i zaczął
obserwować ptaka. Gołąb łypał na niego bezradnie paciorkowatym, pomarańczowym okiem.
Starał się odejść jak najdalej, ale Eric posuwał się za nim; przy każdym kroku terkotało
torpedo w jego rowerku.
Gołąb żył. Miał w sobie więcej życia niż stonogi (które zjadał zawsze, kiedy je tylko
znalazł, podobnie jak mrówki, pająki i ćmy). Jeśli zje gołębia, może przekona się, jak to jest,
kiedy się lata.
Rozejrzał się. Uliczka była zupełnie pusta. W zasięgu wzroku miał tylko trzy zaparkowane
samochody, w tym jeden bez kół, stojący na cegłach. To wszystko. Żywej duszy. Z oddali
dobiegał warkot autobusów.
Oparł rower o płot i zaniósł rannego gołębia w alejkę między dwoma niskimi domami.
Ptak trzepotał się, chciał uciec, a Eric czuł pod kciukiem mocno bijące serce. Przycisnął do
ust twardą, ostro sklepioną pierś gołębia i wbił zęby w pióra, mięso i ścięgna. Ptak walczył
jak oszalały, wrzeszczał, ale to tylko podniecało Erica. Ugryzł jeszcze raz, i jeszcze raz, i
jeszcze raz. Robił to, dopóki krew tryskała mu na twarz. Wbijał zęby w kości, ścięgna i w coś,
co było gorzkie i śluzowate.
Przez chwilę upajał się tym, że czuł na języku bijące jeszcze serce. Głębiej wsunął pierś
ptaka do ust. Gołąb zdechł.
Z okna na piętrze obserwowała go starsza kobieta. Przeszła ostatnio wylew krwi do mózgu
i straciła mowę. Mogła tylko patrzeć z przerażeniem, kiedy zdejmował z twarzy krwawe
resztki i wsuwał je do ust, podskakując z radości — tańczył taniec gołębia; taniec śmierci.
Do domu wślizgnął się tylnymi drzwiami, w kuchni zimną wodą umył twarz i dłonie. Do
porcelanowego, białego zlewu skapywały strużki krwi. Eric czuł takie uniesienie, jakby
nauczył się latać. Usłyszał głos matki:
— Ericu?
W wieku lat jedenastu zaczaił się w śmierdzącej stęchlizną szopie z węglem i czekał na
kota sąsiadów. Kiedy zwierzę się pojawiło, złapał je i związał mu mocno mordkę żyłką
wędkarską. Kot walczył szaleńczo, rzucał się na wszystkie strony i próbował drapać pazurami
dłonie i twarz Erica. Ale on to przewidział. Po kolei obciął łapy sekatorem ogrodniczym. Gdy
kot ciągle wił się z bólu, zawiesił go na haku, który wbił w niski sufit szopy. Cały był
upaprany krwią, bo kocia krew tryskała na wszystkie strony. Ale Eric lubił krew. Była ciepła i
miała słonawy smak. Jak czyste życie.
Zanurzył twarz w gorącą, potarganą sierść i przegryzł skórę. Rozległ się chrzęst, a z
brzucha zwierzęcia trysnęła krew, jakby kot eksplodował z bólu. Eric lizał oddychające
jeszcze płuca. Było w nich powietrze — życie. Lizał bijące jeszcze serce. W sercu była krew
— życie. Ustami odbierał je kotu i zjadał; kot stawał się Erikiem. Jesteś tym, co jesz. Eric był
robakiem, ptakiem, kotem i dziesiątkami pająków.
Wiedział, że będzie żyć wiecznie.
Niedługo po swych szesnastych urodzinach wyjechał do dziadków do Earl’s Colne w
wiejskim hrabstwie Essex. Upalne letnie dni lśniły blaskiem jak syrop. Jak zrodzone w
halucynacjach pola porośnięte jasnoczerwonymi makami.
Nad rzeką natknął się na cielaka w białe i brązowe łaty. Zwierzak zaplątał się w drut
kolczasty i ryczał z bólu. Eric przyklęknął przy nim i długo obserwował, jak cielę walczy.
Wokół latały motyle. Panował taki upał, iż wydawało się, że cały świat pęcznieje.
Zdjął dżinsy, podkoszulek i majtki, po czym cisnął je w krzaki. Nago podszedł do cielaka i
pogłaskał go. Splątane drutem kolczastym zwierzę polizało go żałośnie po ręku.
Eric wziął w prawą rękę kamień i po kolei połamał cielęciu nogi; wszystkie cztery, jedną
po drugiej. Cielak z rykiem bólu zwalił się na ziemię. Potem już nie mógł ryczeć, bo chłopak
wbił mu w pysk kamień. Eric dyszał ciężko, pocił się, członek miał twardy, naprężony,
napletek odciągnięty.
Pokrył zwierzę i zaczął je gwałcić. Czarne ciało, różowe ciało. Gwałcąc, wbijał zęby w
skórę cielaka, odrywał płaty mięsa. Jałówka próbowała kopać połamanymi nogami,
próbowała walczyć, ale Eric był zbyt silny. Zanadto przepełniało go życie. Życie kotów, życie
ptaków, życie psów. Eric był samym życiem. Przeciągnął czubkiem języka po bydlęcym oku;
gałka oczna zadrżała. Teraz wbił w nią zęby. Do gardła spłynęła mu galaretowatą mazią cała
wypełniająca ją substancja niczym przepyszna ostryga. I wtedy wytrysnął spermą w
wnętrzności zdychającego zwierzęcia.
Prawie godzinę jadł cielaka, wymiotował, smarował się jego krwią. Kiedy skończył,
unosiły się już nad nim roje much. Cielak zadrżał — po raz ostatni. Eric pocałował
skrwawioną odbytnicę, z której spływało połyskliwą strugą jego nasienie. Odmówił modlitwę
za wszystko, co było tak potworne; za wszystko, co było tak cudowne. Przewaga potęgi
jednego życia nad drugim.
W oddali na niebie pojawiły się granatowe chmury; rozbrzmiał huk gromu. Podmuch
ciepłego wiatru zafalował łąką… jak zapowiedź wczesnej śmierci.
Eric skończył szkołę i podjął pracę w Lewisham w południowo–wschodnim Londynie,
firmie poligraficznej zajmującej się drukiem barwnym. Mieszkał nad nieczynnym garażem w
jednym z bloków zbudowanych na miejscu dawnych stajni, skąd jazda autobusem do pracy
kosztowała go zaledwie funta i sześćdziesiąt pensów. Był wysoki i długonogi. Chodził
posuwistymi, wielkimi krokami, jakimi mógł poruszać się jedynie mężczyzna, który nigdy nie
chadzał w towarzystwie kobiet; żadna nie zdołałaby dotrzymać mu kroku. Nosił otrzymane z
ubezpieczalni społecznej okulary w szylkretowej oprawie, a włosy strzygł tak krótko, że
zawsze sterczały mu na czubku głowy niczym korona kakadu. W pracy siedział nad stołem
kreślarskim z głową pochyloną tak nisko nad kliszą, że jego twarz odbijała się w czarnej,
gładkiej powierzchni, i usuwał niedokładności rozbicia kolorów na wyciągu barwnym. Nigdy
się do nikogo nie odzywał. Przynosił ze sobą termos, ale nikt nigdy nie widział go jedzącego
lunch. Deborah Gibbs, nowa księgowa, uważała, że jest samotny, dziwny i raczej atrakcyjny.
„Taki bajroniczny” — mawiała, a Kevin z przygotowywalni blach chciał wiedzieć, czy to jest
zaraźliwe.
Co wieczór Eric stał na przystanku przed drukarnią i czekał na autobus, który wiózł go do
domu. Siadał zawsze na dolnej platformie, na trzyosobowym siedzeniu, gdzie mógł
przycisnąć udo do uda jakiejś wracającej do domu maszynistki albo postawnej dziewczyny z
Indii Zachodnich ubranej w sukienkę we wzory drukowane w jaskrawych barwach,
trzymającej na kolanach pełną torbę zakupów porobionych u Sainsbury’ego. Lubił bijące od
nich ciepło. Uwielbiał czuć emanujące z nich życie.
Latem zdarzały się duszne dni. Siedział wtedy z nogą tak mocno przyciśniętą do ciała
kobiety, że mógłby, lekko tylko pochyliwszy głowę, wyrwać zębami ochłap jej żywego ciała.
Kiedy wracał do domu, blok był prawie zawsze wyludniony; zachodzące słońce wisiało na
niebie niczym żółty krąg. Czasami rozlegał się terkot starej maszyny marki Standard Twelve,
na której pracował pan Bristow, ale zazwyczaj ciszę mącił jedynie dźwięk odbijających się
echem kroków Erica, dzwonienie jego kluczy i dobiegający zza okien szum ulicy typowy dla
londyńskiego przedmieścia.
Do mieszkania wchodził po metalowych schodach przeciwpożarowych. Najpierw do
malutkiej kuchenki z obudowanym drewnem zlewem, nieustannie kapiącym kranem i
ściennym kalendarzem na rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy z widokiem Okręgu
Jezior, który miał niemiłosiernie wyświechtane rogi. Pociągał nosem, pogwizdywał i
nastawiał elektryczny czajnik. Potem szedł do mrocznego o tej porze dnia salonu
przesyconego zapachem stęchlizny. Włączał czarno–biały telewizor, ale całkowicie wyciszał
dźwięk. W telewizji nikt nigdy nie miał nic do powiedzenia o sprawach, które leżały w sferze
zainteresowań Erica. W wiadomościach mówiono o prezydencie Kennedym i o śmierci. Albo
puszczano muzykę pop, która zupełnie do niego nie docierała. Leciała codziennie, całymi
dniami. Płynęła ze wszystkich tranzystorów w drukarni. A on jej po prostu nie rozumiał.
Nieustanne, dokuczliwe dupu–dupu–dupu. Głowa mu od tego pękała. Miał wrażenie, że jest
więźniem jakiegoś prymitywnego plemienia, które nie rozumie, że nocne niebo to nie
pokrywka.
Uznawał jedynie „Pół godziny Hancocka”, chociaż ten program wcale go nie śmieszył.
Tyle że lubił kwestie w rodzaju: „Zawsze uważałem, że moja matka jest fatalną kucharką, ale
przynajmniej często robiła pieczeń w sosie własnym”.
Eric nigdy nie ścielił łóżka w sypialni. Na jej ścianach wisiały poprzypinane pinezkami
setki jego rysunków. Anatomiczne studia owadów, szczurów, psów i koni. Anatomiczne
studia stonóg, anatomiczne studia gołębi. Każde stworzenie, które Eric zjadł, zostało
skrupulatnie uwiecznione w ołówku. Każdy obrazek podpisany, każdy opatrzony datą —
katalog żywych posiłków Erica. Każdy odzwierciedlał legendę pod tytułem: „Jesteś tym, co
jesz”.
Pod łóżkiem, w wielkiej, szarej skrzynce z płyty pilśniowej leżały powiązane sznurkami
inne rysunki. Eric nie chciał, żeby zobaczyła je właścicielka mieszkania, gdyby go
kiedykolwiek odwiedziła, bo były to prace specjalne — rysunki rzeczy, których jeszcze nie
jadł, a bardzo chciałby zjeść. Nowo narodzone dzieci, jeszcze ciepłe, jeszcze parujące po
opuszczeniu łona matki — niczym ofiara pochodząca z jakiegoś świętego pieca. Łożyska.
Oddałby wszystko, żeby wchłonąć łożysko, przytulić twarz do chrząstki noworodka. Męskie
twarze, dziecięce uda. Pokrojone kobiece piersi. Eric rysował je z drobiazgową dokładnością i
cieniował ołówkiem 2B tak długo, aż całą dłoń miał srebrzystoczarną od grafitu.
Później, już po zachodzie słońca, kiedy blok spowijała ciemność, Eric miał zwyczaj
schodzić do garażu. Tam przyciskał dłonie do ściany pokrytej zieloną, spękaną farbą. Nic nie
mówił; trwał tak z zamkniętymi oczyma. Czasami odnosił wrażenie, że w ogóle nie należy do
tej planety. Innymi razy odczuwał, że tylko do niego należy, a wszyscy inni są intruzami
naruszającymi jego prywatność.
Przekręcał klucz w zamku yale i otwierał drewniane, podnoszone drzwi. Chociaż je trzy
czy cztery razy naoliwił, zawsze drżały i skrzypiały. Wkraczał do mrocznego pomieszczenia
przesyconego od lat trzydziestych wonią oleju napędowego, skóry i krwi… przede wszystkim
zapachem krwi… i rozpaczy.
Zamykał za sobą drzwi i zapalał światło. Na zmyślnym systemie dźwigni, ciężarków,
bloczków, łańcuchów i haków przymocowanych do garażowego sufitu, rozpięte było sześć
albo siedem zwierząt — psy, koty, króliki, a nawet koza. Pyski miały związane żyłką
wędkarską tak, żeby nie mogły wydawać żadnego dźwięku, ponieważ wisząc na hakach i
drutach musiały bezustannie potwornie cierpieć. Większość była tu i ówdzie ponadgryzana.
Czarny labrador nie miał już żadnych mięśni na tylnych łapach, przebierał więc w powietrzu
gołymi kośćmi. Oczy kozy zostały wyssane z oczodołów, wymię rozdarte i częściowo
przeżute; wyglądało jak wielki, krwawy pudding.
Eric czerpał życie gdzie popadło. Jadł wszystko, co mu to życie dawało. Czuł się silny i
mądry, czuł się WIELOŚCIĄ, jakby każde zjedzone zwierzę przekazywało mu jakiś swój
instynkt, trochę swej mądrości, swojej indywidualności. Wiedział, że potrafi szybciej biegać,
że ma doskonalszy zmysł równowagi, czulszy węch. Był przekonany, iż może wyłapać
niesłyszalny dla ludzkiego ucha dźwięk gwizdka na psy. Wierzył najgłębiej, że jeśli zje
jeszcze więcej ptaków, będzie w stanie latać.
Każdego wieczoru zamykał się w garażu, zdejmował ubranie i kładł je na drewnianym,
składanym krześle ustawionym specjalnie w tym celu pod ścianą. I wtedy, nagi, mógł zacząć
się pożywiać. Starał się przy tym, by wszystkie zwierzęta żyły jak najdłużej. Nie ma nic
wspanialszego od patrzenia w oczy żywych stworzeń, których ciało jednocześnie się żuje. I
od trawienia tego ciała. Czasami nagi pochylał się przed cierpiącym, rozpiętym zwierzęciem i
wypróżniał się tak, żeby stworzenie widziało, jaki je czeka ostateczny los. Wydalenie na
upapraną olejem betonową podłogę. Pozbawienie życia!
Pewnego gorącego wieczoru w sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku
na skraju stołu, przy którym pracował Eric, przysiadła Deborah Gibbs. Miała na sobie skąpą,
białą bluzkę bez rękawów i zieloną, tak krótką spódniczkę, że Eric, kiedy zajął się
podglądaniem, dostrzegał końcówki pończoch, jasne uda i białe majtki. Pracująca w ciemni
Sandy Jarrett założyła się z Deborah o dziesięć szylingów, że nie uda jej się namówić Erica na
wspólnego drinka. Sandy ukryła się za przepierzeniem z pomalowanego na czerwono szkła i
starała się stłumić chichot. Eric widział tylko czubek jej głowy i bujne włosy.
— Zastanawiałam się, jakie masz plany na wieczór — zaczęła Deborah.
Eric wytarł pędzelek i zerknął na nią zza okularów popstrzonych kropkami barwników.
— Nie mam żadnych. A o co chodzi?
— Nie wiem. Pomyślałam sobie, że moglibyśmy wybrać się do Blue Wanker.
— Dokąd?
— Och, przepraszam. Tak to nazywamy. Blue Anchor
. Taki pub przy Hilly Fields.
— A dlaczego miałbym tam iść? — zapytał Eric.
Jego białe dłonie spoczywały nieruchomo na blacie stołu, zupełnie jakby były martwe i nie
należały do niego. Zacisnął pięści i wbił paznokcie aż do krwi. I znów wbił paznokcie, i znów
pojawiła się krew…
Deborah wierciła się na stole i chichotała. Za przepierzeniem chichotała Sandy.
— Jest taki upał. Pomyślałam sobie, że chętnie się czegoś napijesz. To wszystko.
— No cóż — odparł Eric, wytrzeszczając oczy na końcówki pończoch i wynurzające się
dalej uda Deborah.
Siedzieli przed Blue Anchor i obserwowali szóstkę chłopców grających w krykieta. Eric
wypił dwie półlitrowe butelki jabłecznika, po czym zjadł paczkę chrupek. Deborah sączyła
gin z tonikiem. Nieustannie paplała.
— Sandy utrzymuje, że jesteś tajemniczym osobnikiem — zachichotała.
— Naprawdę?
— Sandy mówi, że musisz być szpiegiem albo kimś w tym rodzaju.
— Nie, nie jestem szpiegiem.
— A jednak otaczasz się tajemnicą, prawda?
— Nie sądzę. Po prostu lubię żyć na swój sposób, to wszystko.
— A na czym polega ten twój sposób?
Popatrzył na nią. Nie zauważyła dotąd, jak jest przeraźliwie blady. I jak przerażająco
pachnie. Wydzielał najdziwniejszy zapach, jaki w życiu czuła. Była to słodka, ale mdląca
woń. Trochę jak ulatniający się z rury gaz. Nie czuła podobnego zapachu od czasu, kiedy w
przewodach jej kominka w sypialni zdechł szpak.
— Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną i obejrzeć sobie moje mieszkanie — odparł. —
Wtedy ci pokażę.
Skończyli drinki i autobusem pojechali do mieszkania Erica. Słońce już prawie zaszło. Eric
sprawiał wrażenie osobliwie pogodnego, kiedy kroczył z rękami w tylnych kieszeniach
spodni, a Deborah z najwyższym trudem dotrzymywała mu kroku.
Dotarli do bloku wzniesionego na miejscu dawnych stajni. Był cichy i pusty. Stukała tylko
maszyna pana Bristowa, ale jego nigdzie nie było widać.
— Pewnie poszedł do siebie na herbatę — zauważył Eric.
— Kto? — zapytała Deborah.
Podciągnęła pończochę. Czuła coraz większy niepokój.
— Sandy uważa, że jestem tajemniczym osobnikiem, tak? No cóż, będzie mogła tu przyjść
i ocenić.
Przekręcił klucz w zamku drzwi prowadzących do garażu, wziął Deborah za rękę i
wprowadził ją do środka. Panowały tu takie ciemności, że Deborah nic nie widziała. Eric
puścił jej dłoń. Deborah nie wiedziała, co ma dalej robić. Ale wtedy z trzaskiem zamknęły się
za nią drzwi garażu, rozległ się trzask przekręcanego zamka i Eric zapalił światło.
Zdjął okulary i położył je na spodniach. Był blady, kościsty, przez skórę przeświecały mu
błękitne żyły, ale członek miał twardy, naprężony i bardzo ciemny.
Deborah próbowała krzyczeć, lecz tak mocno ją zakneblował, że mogła wydobyć z siebie
tylko stłumione: uum–uum–uum. Zbliżył się do niej, ciągnąc za sobą zwieszające się z sufitu i
* Gra słów oparta na podobieństwie brzmieniowym. Blue Anchor — Błękitna kotwica, a wanker to wulgarne
określenie onanisty.
każdej belki podporowej haki i łańcuchy, po czym przyjrzał jej się z odległości dziesięciu
centymetrów. Czuła na twarzy jego oddech — dobywający się z ust fetor przerażającej
zgnilizny.
Rozebrał ją, zostawiając tylko pas i pończochy, a potem, posadziwszy na drewnianym,
składanym krześle, mocno związał. Przez piersi przepuścił cienkie linki, które naciągnął tak
mocno, że biust powydymał się we wzór przypominający szlif diamentów. Przelotnie spojrzał
jej między nogi i wyciągnął rękę, ale ona wydała z siebie takie wściekłe uum, że się cofnął.
— Nigdy jeszcze nie widziałem żywej, nagiej dziewczyny.
Chciała wrzasnąć, żeby ją rozwiązał, ale on nieoczekiwanie odwrócił się, najwyraźniej
tracąc zainteresowanie jej ciałem. Po chwili ponownie odwrócił się do niej. W dłoni trzymał
rzeźnicki nóż.
— Deborah, jesteś tym, co jesz. Nie możesz temu zaprzeczyć. Ciasteczka, batoniki Mars;
jesteś tym, co jesz. Zawsze myślałem, że jak będę jadł za dużo pasztetu, sam zamienię się w
pasztet! Wyobrażasz sobie? Eric Pasztet!
Dotknął trójkątnym ostrzem rzeźnickiego noża jej skóry, tuż pod mostkiem. Widziała nóż,
widziała uśmiech Erica i jego błękitnawą skórę.
— Życie, o to w tym wszystkim chodzi — powiedział i rozerżnął Deborah brzuch aż do
brązowych włosów łonowych.
Popatrzyła w dół na krwawe wnętrzności wylewające się jej na kolana. Rozniósł się
odrażający smród, jakiego jeszcze w życiu nie czuła — zmieszany zapach krwi, wnętrzności i
żółci. Zobaczyła, że Eric wpycha w jej rozcięte ciało głowę, całą głowę, i szarpnął nią
nieprawdopodobny ból, kiedy zaczął ją od środka przeżuwać. Szukał żywej wątroby, szukał
trzustki, szukał żołądka i nerek. Chciał ją żywcem pożreć od środka.
Poczuła, że mdleje; poczuła, że umiera. Świat zaczynał ciemnieć. Mogła zrobić tylko
jedną, jedyną rzecz. Szarpnęła się całym ciałem do tyłu. Przewróciło się krzesło, przewróciła
się ona, przewrócił się Eric. Ryknął z gniewu. Głowę ciągle miał zanurzoną w jej
rozkrwawionych wnętrznościach. Koza, prawie już martwa, bujała się ciężko obok nich w
bolesnym uścisku łańcuchów.
Deborah leżała z głową na betonowej posadzce wstrząsana paroksyzmami bólu,
oczekiwała nadejścia śmierci. Eric, cały skąpany we krwi, ssał, gryzł i rozdzierał jej wątrobę.
Deborah odwróciła głowę, zobaczyła, że na skutek upadku uwolniła się jej prawa ręka. Prawą
rękę miała wolną.
Zobaczyła również hak zwieszający się na łańcuchu umocowanym na suficie. Chwiał się
do przodu i do tyłu.
Nieważne, czy starczy jej sił, czy nie. Musiała to zrobić, wszystko jedno jak. Umierała…
Słowa w rodzaju „niemożliwe” nie miały już dla niej żadnego znaczenia.
Raz i drugi wyciągnęła ramię, chwyciła łańcuch. Eric, niepomny niczego, pożerał jej
rozkrwawione wnętrze.
Drżącą, umazaną krwią ręką chwyciła hak i zrobiła nim największy zamach, na jaki ją było
stać. Nie mogła krzyczeć; nawet nie próbowała. Prawie już nie żyła. Zapewne każdy lekarz
uznałby, że jest już martwa.
Wbiła hak między gołe pośladki Erica najgłębiej, jak zdołała. Poczuła, jak żelazo rozdziera
mu zwieracze i mięśnie. Eric wrzasnął w niej. Stłumiony, oślizły, bulgoczący krzyk.
Z rozdartego brzucha wynurzyła się jego twarz, szkarłatna jak oblicze samego szatana.
Oczy miał wybałuszone, z zębów zwisały krwistoczarne strzępy wątroby. Z nozdrzy ściekały
strumyki krwi. Ryczał, podskakiwał, wił się, próbował wyrwać z siebie żelazny hak. Ale w tej
samej chwili Deborah zdołała chwycić kozę. Koza runęła na nią, a wszystkie odważniki,
łańcuchy i przeciwciężarki Erica oszalały.
Eric został uniesiony pod sufit. Wrzasnął. Dyndał w powietrzu, wił się, modlił i szlochał.
Deborah skonała. Skonał dzień. Ale Eric wirował w powietrzu przez całą noc i nie mógł
umrzeć. Obracał się powoli wokół własnej osi. Przeszywał go ból tak straszliwy, że nie
zrodziłby się w najkoszmarniejszym śnie. Zapadał w nieświadomość, budził się, ale ból cały
czas nad wszystkim dominował.
Przed świtem rozpoczął szarpaninę, żeby uwolnić się z haka. Ciskał się w górę i w dół, aż
w końcu hak rozerwał mu ciało i Eric ciężko spadł na podłogę garażu. Leżał targany
drgawkami i szlochał, pokaleczony i poharatany, niezdolny do wykonania żadnego ruchu.
Mijał dzień. Eric słyszał przejeżdżające ulicą samochody. Słyszał maszynę pana Bristowa,
słyszał, że pan Bristow pogwizduje i mruczy do siebie pod nosem. Spał, drżał, bełkotał.
Późnym wieczorem coś potrąciło go w lewą powiekę. Coś ostrego. Poczuł ból. Próbował
to coś odegnać, ale kiedy otworzył oczy, zrozumiał, że już nie starczy mu sił, żeby to
odpędzać.
Był to wielki, szary szczur kanałowy, jeden z największych, jakie widział w życiu. Wcale
go nie atakował. Po prostu wybrał się na żer. Patrzył na Erica, który z przerażającą jasnością
zrozumiał, że Eric Pasztet spotkał swego Kazika; że już niedługo przekształci się tylko w
kulki odchodów w jakimś nie zbadanym zakątku kanałów; że jest się tym, co się je.
Po raz pierwszy w życiu Eric pojął, jaki to grzech być drapieżcą, i błagał o przebaczenie,
kiedy jeden szczur, a później drugi i jeszcze wiele następnych przemieniały jego ciało w
ruchliwą, drżącą masę skrwawionej szczurzej sierści.
R
OKOKO
Nowy Jork, Nowy Jork
Akcja „Rokoka” mogłaby się rozgrywać w Nowym Jorku w szczytowym okresie
dominacji yuppies, w budynku niedaleko stadionu Bowłing Green mieszczącym się w
dzielnicy finansjery. Bowling Green znajduje się na Battery Place na samym końcu
Broadwayu i początkowo, jeszcze w czasach kolonialnych, pod władczym wzrokiem
stojącego na cokole pomnika Jerzego III, używali go gracze w bowls. Tutaj znajdował się
pierwszy park w Nowym Jorku, a dokumenty z tamtej epoki mówią, że w roku tysiąc
siedemset trzydziestym trzecim został on wydzierżawiony za symboliczny roczny czynsz. W
roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym, pomnik króla został nagle usunięty, a wokół
terenów zieleni, które przetrwały do dzisiaj, stanął płot. W ostatnich czasach odrestaurowano
zieleń, naprawiono ławki i zbudowano okrągłą sadzawkę z fontanną, tworząc tym samym
idealne miejsce spotkań biznesmenów, którzy latem przychodzą tutaj na lunch.
Ale nawet najbardziej niewinna przerwa na lunch może mieć straszliwe konsekwencje…
R
OKOKO
Był tak ciepły wiosenny dzień, że Margot zdecydowała zjeść lunch na placyku przed
biurem, tuż obok ultranowoczesnej, zaprojektowanej przez Spechocchiego kaskady. Zawsze
kręciło się tam wielu przechodniów, ale odkąd w mieszczącym się w Jurgens Building
jednookiennym gabinecie Margot zainstalowano superklimatyzację, jedzenie lunchu tutaj
przypominało jej wakacje nad Morzem Śródziemnym.
Spożywając posiłek wyciągnięty z brązowej, papierowej torby, zachowywała taką samą
klasę jak w pracy. Wyjęła szorstką, różową serwetkę od Tiffany’ego, w której miała sfinciuni,
cienką kanapkę w rodzaju pizzy palermiańskiej z gotowaną szynką, z reocotta i fontina; do
tego sałatka z mango i truskawek zmacerowanych w białym winie, a także butelka źródlanej
wody Malvern.
Właśnie rozkładała posiłek, kiedy po raz pierwszy spostrzegła mężczyznę w szarym
garniturze o subtelnym odcieniu. Siedział po przeciwnej stronie placu niedaleko krawędzi
kaskady. Prawie cały czas zasłaniali go przechodnie, ale nie było cienia wątpliwości, że ją
obserwuje. Tak naprawdę to ani na chwilę nie oderwał od niej oczu. Po kilku minutach doszła
do wniosku, że jego skierowany na nią nieruchomy wzrok jest wysoce deprymujący.
Margot przywykła do tego, że mężczyźni bez przerwy się na nią gapią. Była wysoką,
mierzącą ponad sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu kobietą o niezwykle
intensywnie czarnych, kędzierzawych włosach. Dawny narzeczony, Paul, mówił jej, że ma
twarz anioła, który za chwilę się rozpłacze; wielkie, niebieskie oczy, kształtny nos i subtelnie
zarysowane usta. Podobnie jak jej matkę, natura wyposażyła ją w wielkie piersi i rozłożyste
biodra, ale w przeciwieństwie do matki ona mogła sobie pozwolić na ukrywanie swych
bujnych kształtów pod szytymi na miarę garsonkami.
Była jedyną kobietą na kierowniczym stanowisku w sekcji finansowej przedsiębiorstwa
Rutter Blane Rutter. A zarazem kobietą najlepiej zarabiającą spośród wszystkich, jakie znała.
Postanowiła znaleźć się na szczycie. Żadnych kompromisów. Na szczycie.
Zaczęła jeść, ale nie potrafiła nad sobą zapanować i co chwila podnosiła wzrok, żeby
zobaczyć, czy tamten mężczyzna jeszcze ją obserwuje. Siedział swobodnie, założył nogę na
nogę. Musiał mieć ze trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć lat. Jego lśniące, jasne włosy
były zbyt długie i zbyt pofalowane, żeby uznać fryzurę za modną; w każdym razie w tych
kręgach, w których obracała się Margot. Ubrany był w jasnokremową koszulę i dopasowany
odcieniem szarości do garnituru krawat. W całej jego postaci było coś, co mówiło, że jest
bardzo bogaty i bardzo z siebie rad.
Margot kończyła właśnie sfinciuni, kiedy pojawił się Ray Trimmer. Ray należał do
najlepszych pisarzy w Rutter Blane Rutter, ale jego niezorganizowanie nieraz doprowadzało
Margot do szaleństwa. Cisnął wielką, niechlujnie zapakowaną torbę z kanapkami na
betonowy stolik i usiadł obok Margot.
— Mogę się do ciebie przysiąść? — zapytał, rozchylając kanapki, żeby zobaczyć, z czym
są. — Dzisiaj córka przygotowywała mi lunch. Ma osiem lat. Powiedziałem, że zdaję się na
jej wyobraźnię.
Margot zmarszczyła brwi, kiedy spojrzała na kanapkę leżącą na samej górze.
— Tuńczyk z marmoladą. Nie możesz narzekać na brak wyobraźni.
Ray zaczął jeść.
— Chciałem z tobą porozmawiać o spring flower. Skłaniałbym się ku rozwiązaniu, które
miałoby mniej prowincjonalny charakter, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Wiem, że
odświeżacz łóżek jest typowym pomysłem adresowanym do mieszkańców przedmieść, ale
moglibyśmy coś wykombinować, żeby nadać mu bardziej elegancki i bardziej rynkowy
wygląd.
— Podobał mi się twój pierwszy pomysł.
— Nie wiem. Przedstawiłem go Dale’owi i nie był nim zachwycony. Kobiety najwyraźniej
lubią okadzać łóżka, żeby usunąć smród bąków swoich mężów.
— Czyż nie po to właśnie jest spring flower?
Ray pochylił się i sięgnął po następną kanapkę, a Margot znów sobie uświadomiła, że
mężczyzna w szarym garniturze nieustannie się na nią gapi. Jasne, lśniące włosy, twarz
zdumiewająco średniowieczna, oczy jasnobłękitne.
— Ray, widzisz tamtego faceta? Tego, co siedzi obok kaskady?
Ray uniósł głowę z ustami zapchanymi kanapką. Odwrócił się i popatrzył we wskazaną
stronę. Ale w tej samej chwili grupa japońskich turystów przeszła przez plac i mężczyzna
chwilowo zniknął im z oczu. Kiedy turyści przeszli, jego już na ławce nie było. A Margot nie
miała zielonego pojęcia, jak mógł odejść tak niepostrzeżenie, że ona tego nie zauważyła.
— Nikogo nie widzę — odezwał się Ray. Zmarszczył brwi i rozchylił kanapkę, którą
właśnie jadł. — Do licha, a to co znowu? Słodzony ser z pastą rybną! Jezu!
Margot złożyła serwetkę i wsunęła ją do torby od Jaspera Conrana.
— Porozmawiamy później, Ray, zgoda?
— Nie jesteś ciekawa, co mam na deser?
Margot szybko przeszła przez plac, kierując się w stronę kaskady. Woda tak gładko
przelewała się przez krawędź, że sprawiała wrażenie płynnego szkła. Ku swemu zaskoczeniu
niedaleko za fontanną dostrzegła tego mężczyznę stojącego w ceglanej niszy, gdzie
umieszczono pomnik nagiej kobiety wykonany z brązu. Naga kobieta miała zawiązane oczy.
Nieznajomy zobaczył nadchodzącą Margot, ale najwyraźniej nie zamierzał odchodzić.
Przeciwnie, spojrzał na nią w taki sposób, jakby się jej spodziewał.
— Przepraszam — powiedziała najbardziej majestatycznym tonem, na jaki ją było stać,
choć w piersi serce skakało jej jak królik Roger. — Czy ma pan jakieś kłopoty z oczami?
Uśmiechnął się i podszedł do Margot. Był bardzo wysoki, miał około metra
dziewięćdziesięciu wzrostu, pachniał cynamonem, piżmem i mocno perfumowanymi
papierosami.
— Kłopoty z oczami? — zapytał cichym, choć głębokim głosem.
— Pańskie oczy przejawiają dziwną inklinację do patrzenia tylko na mnie. Czy chce pan,
żebym wezwała policję?
— Proszę mi wybaczyć — odparł, pochylając głowę. — Nie miałem zamiaru pani
wystraszyć.
— Wcale pan mnie nie wystraszył. Ale wiele kobiet mogłoby poczuć strach.
— Zatem jeszcze raz przepraszam. Mam na swoje usprawiedliwienie tylko to, że jestem
panią zachwycony. Czy mógłbym pani coś podarować, jakiś mały dowód, że jest mi
naprawdę przykro?
Margot zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Nie musi mi pan niczego ofiarowywać. Proszę tylko, żeby nie patrzył pan na kobiety
jak Kuba Rozpruwacz.
Wybuchnął śmiechem i wyciągnął rękę. Na dłoni trzymał maleńką lśniącą broszkę; biało–
różowy kwiat zatopiony w szkle.
Margot popatrzyła na klejnocik.
— Jakież to piękne! Co to jest?
— Kwiat jinn z góry Rakapushi w Wysokim Pamirze. Wymarły gatunek, a ten okaz jest
zapewne ostatnim, jaki jeszcze istnieje. Zrywano je wysoko, na granicy wiecznych śniegów i
niesiono do Hunzy, gdzie zatapiano je w płynnym szkle metodami, jakich już od dawna nikt
nie zna.
Margot nie była pewna, czy ma wierzyć, czy nie. Brzmiało to nadzwyczaj fałszywie i
pokrętnie. Powoli potrząsnęła głową.
— Nie mogę tego przyjąć, nawet gdybym chciała.
— Naprawdę sprawi mi pani wielką przykrość — odparł łagodnie mężczyzna. — Kupiłem
to specjalnie dla pani.
— Jest pan śmieszny. Przecież nawet mnie pan nie zna.
— Nazywa się pani Margot Hunter i kieruje pani działem finansowym Rutter Blane Rutter.
Widziałem już panią wiele razy, Margot. Postanowiłem panią poznać.
— Ach, tak? — warknęła. — A kim pan jest, do diabła?
— James Blascoe.
— Aaa, James Blascoe? A co pan robi, panie Jamesie Blascoe? I kto dał panu prawo
wypytywać o mnie, i tak się na mnie gapić?
James Blascoe uniósł ręce w geście przeprosin i poddania się.
— Naprawdę nie zrobiłem nic złego. Pewni ludzie, tacy jak pani, są ludźmi czynu. Inni,
tacy jak ja, tylko obserwują. Pani działa, a ja patrzę. To wszystko. Proste, prawda?
— No cóż, może wybrałby pan sobie jakieś inne miejsce do patrzenia, panie Blascoe? —
podsunęła Margot. — Gdzieś, gdzie nie będzie pan straszył?
— Doskonale rozumiem pani punkt widzenia — odparł James Blascoe, ponownie pochylił
głowę i ruszył przez plac.
Margot obserwowała go tyleż z ulgą, co z niepokojem. Był niebywale atrakcyjnym
mężczyzną, a na dodatek najwyraźniej bogatym. Kiedy dotarł do znajdującego się po drugiej
stronie Bowling Green, pojawił się granatowy lincoln. Przedłużona limuzyna zaparkowała
przy krawężniku. Mężczyzna wsiadł do samochodu i nie oglądając się za siebie, zatrzasnął
drzwiczki.
Margot wróciła do biura, gdzie już czekał na nią Ray. Na jej biurku piętrzył się stos
notatek i wydruków.
— Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła upiora — stwierdził Ray.
Margot przesłała mu szybki, pełen roztargnienia uśmiech.
— Naprawdę? Nic mi nie jest.
— Chcesz przejrzeć te nowe pomysły? Kenny dał mi już szkice. Nie są jeszcze takie, jakie
być powinny, ale sądzę, że zorientujesz się z grubsza, o co chodzi.
— Świetnie. — Margot skinęła głową.
Przeglądała stosy wydruków, ale jej myśli nieustannie krążyły wokół Jamesa Blascoe’ego.
„Inni, tacy jak ja, tylko obserwują”.
— Gustowna szpilka — zauważył Ray, kiedy Margot podnosiła do oczu kolejny wydruk.
— Słucham?
— Twoja szpila, broszka, czy jak się to nazywa. Skąd ją masz? Z Bloomingdale?
Margot popatrzyła na swoją beżową garsonkę, w której często chodziła do pracy. Na
wyłogu kołnierza lśniła jasnym blaskiem broszka. Malutki kwiat jinn zatopiony w szkle.
— Jak on to zrobił, do diabła? — mruknęła, a po chwili dodała gniewnie pod adresem
Raya: — Z jakiego Blooming—dale? To najrzadsza broszka w tym całym zakichanym
wszechświecie! Prawdziwy kwiat specjalnymi metodami zatopiony w szkle.
Ray zdjął okulary i dokładniej przyjrzał się ozdobie.
— Naprawdę? — zapytał i obrzucił Margot najdziwaczniejszym spojrzeniem, jakie
kiedykolwiek widziała.
Kiedy następnego ranka podjechała pod biuro, on już czekał. Stał przy obrotowych
drzwiach w jasnym słońcu poranka. Była ósma rano. Podobnie jak poprzedniego dnia był
nienagannie ubrany na szaro. Ruszył w jej stronę z wyciągniętymi dłońmi, jakby chciał
powiedzieć: „Bardzo mi przykro, ale nie chciałem się wczoraj pani narzucać. Dzisiaj też nie
chcę”.
— Jest pani na mnie zła — oświadczył, zanim Margot zdążyła otworzyć usta.
Musiała ustąpić z drogi śpieszącemu do pracy tłumowi urzędników.
— Nie jestem na pana zła — odparła. — Po prostu nie mogę przyjąć od pana tego
prezentu.
— Nie rozumiem — odpowiedział.
Margot po raz pierwszy w jaskrawym świetle dnia spostrzegła na jego lewym policzku
niewielką bliznę w kształcie półksiężyca.
— Ona jest bardzo cenna, a ja pana nawet nie znam.
— A jakaż to różnica? Chcę po prostu, żeby pani miała tę broszkę.
— A czego żąda pan w zamian?
Potrząsnął głową, jakby jej pytanie go zdumiało.
— Chcę tylko, żeby się pani cieszyła. To wszystko. Czy pani myśli, że jestem jakimś
Romeem?
— Ale dlaczego ja? Proszę popatrzeć na te wszystkie śliczne dziewczyny! Dlaczego wybór
padł właśnie na mnie?
James Blascoe na chwilę spoważniał.
— Ponieważ pani jest wyjątkowa. Ponieważ pani została wybrana. Ponieważ na całym
szerokim świecie nie ma drugiej takiej dziewczyny.
— Cóż, pochlebia mi pan, panie Blascoe, ale naprawdę nie mogę…
— Proszę zatrzymać tę broszkę i nie łamać mi serca. I proszę… proszę przyjąć jeszcze to.
Podał jej małą, zaciągniętą złotym paskiem torebkę z jasnoniebieskiej mory. Margot
roześmiała się z niedowierzaniem.
— Nie może się pan powstrzymać od dawania mi takich podarunków?
— Proszę — błagał, a w jego oczach pojawił się taki wyraz, że nagle, z jakichś osobliwych
względów Margot nie potrafiła mu odmówić. To spojrzenie zupełnie nie pasowało do tonu;
nie było w nim błagania, lecz stanowczy rozkaz. Te oczy mówiły: „Bez względu na to, czy ci
się to podoba, czy nie, przyjmiesz prezent”.
Zanim Margot zdołała zdać sobie sprawę z tego, co robi, i uświadomić sobie wszystkie
implikacje z tego wynikające, wzięła jedwabną torebkę i podniosła ją do oczu.
— Zatem dobrze. Dziękuję — powiedziała.
— Znajdzie pani w środku uncję perfum przygotowanych przez Isabey z Faubourg St
Honore w Paryżu w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym. Zostały zrobione specjalnie
dla polskiej baronowej Krystyny Waclacz i została już tylko ta jedna buteleczka.
— Ale dlaczego dla mnie? — zapytała Margot, bardziej wystraszona podarunkiem niż z
niego zadowolona.
James Blascoe wzruszył ramionami.
— A co ja z tym mam robić? Proszę się nimi wypachnić dziś wieczorem. Proszę ich
używać co wieczór.
— Cześć, Margot! — zawołała jej sekretarka, Denise, kiedy ich mijała. — Nie zapomnij o
spotkaniu z Perrym. O wpół do dziewiątej.
Margot popatrzyła jeszcze na Jamesa Blascoe’ego, ale stał pod słońce i jego twarz kryła się
w cieniu. Przez chwilę się wahała, po czym oświadczyła:
— Muszę już iść.
Przeszła przez wahadłowe drzwi, zostawiając przed budynkiem Jamesa Blascoe’ego, który
stał nadal i bacznie ją obserwował. Jego twarz rozmazywała się za wypukłą szybą.
W windzie poczuła się nagle tak, jakby trafiła do komory ciśnień. Stała w grupie ludzi,
traciła oddech, bo zdawało jej się, że oni wszyscy postanowili wydusić z niej życie. Zanim
winda dojechała na trzydzieste szóste piętro, zaczęła drżeć, jakby dopadł ją nagły atak grypy,
a kiedy wreszcie dotarła do swojego biura, długo stała bez ruchu oparta plecami o drzwi.
Oddychała ciężko i zastanawiała się, czy jest wystraszona, czy podniecona, a może jedno i
drugie. Wieczorem Dominic Bross, producent płyt, którego poznała w czasach, gdy
pracowała jako księgowa w wytwórni Bross Record, zabrał ją na spektakl Les Miserables.
Dominic miał pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy, był przystojny, gadatliwy i uparty.
Margot nie poszłaby z nim do łóżka nawet za milion lat. Niemniej zawsze lubiła jego
towarzystwo, a on ze swojej strony zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen.
W połowie drugiego aktu pochylił się i szepnął jej do ucha:
— Czujesz ten zapach?
Margot pociągnęła nosem. Wychwyciła tylko piżmową woń perfum Isabey, podarowanych
przez Jamesa Blascoe’ego. Perfumy sprawiały, że czuła ciepło skóry — posiadały najgłębszy
i najbardziej zmysłowy zapach, jaki Margot poznała w życiu. Może nie powinien jej się tak
podobać, ale było w nim coś zmysłowego, coś szczególnego, co przyprawiało Margot o
zawrót głowy.
— Nie wiem — poskarżył się Dominic. — Ale pachnie tak, jakby tu coś zdechło.
Kiedy wróciła z kolacji, na którą zaprosił ją Dominic, przed drzwiami jej mieszkania
czekał James Blascoe. Była zmęczona i zła. Dominic nagle zaczął traktować ją zdecydowanie
bezceremonialnie. Śpieszył się i nie przyjął nawet jej propozycji wspólnego pójścia na kawę.
Widok Jamesa Blascoe’ego pod własnymi drzwiami wcale nie poprawił jej humoru.
— Proszę, proszę — powiedziała, wyciągając klucz z torebki. — Dziwię się, że Leland
wpuścił pana do budynku.
— Och, przecież zna mnie pani doskonale — odparł z uśmiechem James Blascoe. —
Korupcja i łapownictwo to moja druga natura.
— Nie zamierzam pana zapraszać do domu — uprzedziła Margot. — Spędziłam straszny
wieczór i teraz mam ochotę wyłącznie na kąpiel i sen.
— Przykro mi — odpowiedział James Blascoe. — Rozumiem i nie będę się narzucał. Ale
chcę pani dać to.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął długą, czarną kasetkę jubilerską. Zanim Margot zdążyła
zaprotestować, otworzył ją i pokazał zawartość. Spoczywał tam mieniący się brylantowy
naszyjnik. Lśnił w sposób prawie magiczny. Do dziesięciu wysadzanych brylantami
kabłączków przymocowanych zostało siedem festonów z brylantami.
— To jakiś absurd — zaprotestowała Margot, ale trudno jej było oderwać oczy od
naszyjnika.
Była to bezsprzecznie najcudowniejsza rzecz, jaką widziała w życiu.
Twarz Jamesa Blascoe’ego powoli rozjaśniała się w uśmiechu; zupełnie jakby ktoś
zanurzał łyżkę w słoju z melasą.
— Tradycja głosi, że naszyjnik ten stanowił część okupu, jaki proponowała sułtanowi
tureckiemu Katarzyna Wielka w zamian za uwolnienie z niewoli jej męża, Piotra Wielkiego,
który dostał się w jasyr po bitwie pod Rusen w roku tysiąc siedemset jedenastym.
— No dobrze, a do kogo teraz należy? — zapytała Margot. Na jej policzki padały rzucane
przez brylanty błyski.
— Teraz należy do pani — odparł z rozbrajającą szczerością James Blascoe.
Margot oderwała wzrok od klejnotu.
— Panie Blascoe, to śmieszne. Nie jestem kurwą.
— Czy kiedykolwiek coś takiego sugerowałem? Proszę go wziąć. To prezent. Nie chcę
niczego w zamian.
— Naprawdę nie chce pan niczego? — indagowała Margot i spojrzała na niego
wyzywająco.
— Proszę to przyjąć. Chcę, żeby miała pani rzeczy najlepsze z najlepszych. To wszystko.
To moja jedyna ambicja.
I znów w jego nieruchomych oczach pojawił się błysk nakazu. Margot zdawała sobie
sprawę, że kwiat jinn i perfumy Isabey to jedna sprawa. Ale gdyby przyjęła ten naszyjnik, bez
względu na to, jak bardzo James Blascoe by się upierał, że daje go bezinteresownie, zostanie
już z nim związana. Klejnot z pewnością miał wartość setek tysięcy dolarów. Był prześliczny;
o takim klejnocie większość kobiet nie mogła sobie nawet pomarzyć.
— Nie — powiedziały jej usta.
Co ja wyprawiam? — wykrzyknął jej umysł, kiedy wyciągnęła rękę.
Dwa dni później Margot postanowiła zaryzykować i po raz pierwszy pokazać się
publicznie w naszyjniku na uroczystym koktajlu wydanym w Plaża Hotel na cześć Overmeyer
& Cranston, jednego z ich najpoważniejszych klientów. Do tej biżuterii pasowała niebieska
niczym wyładowanie elektryczne, prosta, koktajlowa suknia i skromne kolczyki z
brylancikami.
Przyjęcie było już w pełnym toku, kiedy Margot się na nim pojawiła. Przesłała uśmiech i
pomachała ręką dyrektorowi O & C, George’owi Demarisowi, a potem Dickowi Manziemu z
NBC. Zdziwiło ją nieco, że obaj popatrzyli na nią spod zmarszczonych brwi i niepewnie
oddali pozdrowienie, ale jeszcze bardziej zdumiała się, kiedy kelner wytrzeszczył na nią oczy,
patrząc wzrokiem kompletnie zbaraniałym, bo inaczej nie można było tego spojrzenia
określić.
Sięgnęła po kieliszek szampana i popatrzyła wojowniczo.
— Coś nie tak?
— Och, nie, nie. Wszystko jest w najlepszym porządku, proszę pani.
Kilka chwil później przepchnął się do niej przez salę Walter Rutter, wziął pod rękę i
zaciągnął do ustronnego kącika przy bufecie.
— Margot? Co to za naszyjnik? Nie możesz tutaj mieć na sobie czegoś takiego.
— O co ci chodzi, Walter? Ten naszyjnik jest wart fortunę. To część okupu, jaki Katarzyna
Wielka zapłaciła sułtanowi Turcji!
Walter zmrużył oczy i długo patrzył w milczeniu. Odpowiedziała wyzywającym
spojrzeniem.
— Katarzyna Wielka dała ten naszyjnik sułtanowi Turcji? — powtórzył.
Margot skinęła głową.
— Dostałam go od bardzo bliskiego przyjaciela.
— Przykro mi — oświadczył Walter. Najwyraźniej bardzo starannie dobierał słowa. —
Ale, skoro wart jest fortunę, to nie jest to miejsce, gdzie możesz go nosić. Wiesz, ze
względów bezpieczeństwa. Może poprosimy kogoś w dyrekcji hotelu, żeby chwilowo
przechował ten klejnot w sejfie.
Niezadowolona Margot pieściła palcami biżuterię.
— Naprawdę tak myślisz?
Walter ojcowskim gestem objął jej odsłonięte ramiona.
— Tak, Margot. Naprawdę tak uważam. — Pociągnął nosem i rozejrzał się. — Te kanapki
z rybą pachną nieco zbyt intensywnie. Mam nadzieję, że nikt się nimi nie zatruje.
Następnego ranka w holu głównym Rutter Blane Rutter czekał na Margot James Blascoe z
dużym pudłem. Czarny lśniący papier obwiązany był czarnym lśniącym sznurkiem.
— Panie Blascoe — powiedziała z emfazą, zanim zdążył jeszcze otworzyć usta. — To
naprawdę musi się raz na zawsze skończyć. Nie może mi pan dawać nieustannie tak
absurdalnie drogich podarunków.
Przez chwilę namyślał się, patrząc w ziemię.
— Zapewne powinienem pani wyjaśnić, że zakochałem się w pani bez pamięci.
— Panie Blascoe…
— Proszę mówić do mnie James. I proszę przyjąć ten prezent. To oryginalna kreacja
wieczorowa uszyta w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym przez firmę Fortuny dla
księżnej de la Ronce, najbogatszej kobiety we Francji. Jedyna osoba na świecie, która jest
godna, żeby ją włożyć, to pani.
— Panie Blascoe… — zaprotestowała.
Ale jego oczy kazały jej przyjąć tę suknię, bez względu na wszystko.
— James — szepnęła i sięgnęła po paczkę.
Tego wieczoru siedział przed jej mieszkaniem z czarnym jedwabnym pudłem na pantofle.
W środku znajdowała się para butów wysokich do kostek, z wąskimi noskami, wykonanych
ręcznie przez Rayne’a. Miały kolor głębokiej czerwieni, idealnie pasujący do barwy jej sukni
z Fortuny.
— Weź je i noś — powiedział stanowczo. — Noś je zawsze. I pamiętaj o tym, jak bardzo
cię kocham.
Następnego ranka zbudził ją dzwonek telefonu. Wyplątała palce ze zmierzwionych włosów
i sięgnęła po słuchawkę.
— Margot? Wybacz, że dzwonię tak wcześnie. Tu Walter Rutter.
— Walter! Cześć, dzień dobry! O co chodzi?
— Margot, chciałem cię złapać, zanim wyjdziesz do biura. Rozumiesz, chodzi o to, że
mam tu pewien problem. Muszę poczynić pewne oszczędności w budżecie ogólnym agencji,
a to wymaga zwolnienia pewnej liczby pracowników.
— Rozumiem. Czy wiesz już ilu?
— Niedokładnie, Margot. Chodzi o to, że najlepsi muszą odejść, a najgorsi zostać. To nie
ma nic wspólnego z faktem, że jesteś kobietą, ani z twoimi umiejętnościami, które ostatnio
okazywały się ogromne i przyniosły nam wiele sławy. Ale… tak się rzeczy mają, że obawiam
się, iż muszę cię natychmiast zwolnić.
Margot usiadła na łóżku prosta jak struna.
— Jestem wylana, czy tak?
— Nie tak. Margot. Nie wylana. Po prostu przerywamy współpracę.
Margot miała kompletny zamęt w głowie. Słuchawka wypadła jej z dłoni na kołdrę. Czuła
się tak, jakby ktoś nagle smagnął ją witką brzozową przez twarz, po rękach. Jej tupet i
pewność siebie rozleciały się na strzępy.
Siedziała wyprostowana w łóżku przez dobrych dwadzieścia minut. Później do jej uszu
dotarł dźwięk dzwonka przy drzwiach.
Machinalnie włożyła krótki, jedwabny szlafrok i poszła otworzyć drzwi. W progu stał
James Blascoe z długim pudełkiem owiniętym w papier. Uśmiechał się jak człowiek, któremu
nigdy nie odmówiono.
— Coś ci przyniosłem — oświadczył.
Nie pytając o pozwolenie, wszedł do salonu i położył pudło na stole. Rozwiązał kokardkę i
uniósł wieko. Wewnątrz, owinięte w brązową bibułkę, tkwiło olbrzymie, zielonkawe berło
długie prawie na sto dwadzieścia centymetrów, ozdobione złotymi klamrami oraz
skomplikowaną kompozycją wybrzuszeń i guzów. James uniósł insygnium. Margot ujrzała,
że głowica berła ukształtowana została na obły kształt męskiej żołędzi, lecz fallus był prawie
dwa razy większy niż w naturze. Wpatrywała się w przedmiot, dziwnie podniecona
wyzywającym charakterem tej dekoracji.
— Czy wiesz, co to jest? — zapytał James. — Miedziany fallus egipskiej królowej
Nefretete, którym sprawiała sobie rozkosz erotyczną. Przechodził przez całe stulecia; z
dynastii na dynastię. Ślizgał się między udami większej liczby sławnych kobiet, niż
ktokolwiek zdoła to zliczyć.
Chwycił żołądź w dłonie, jakby należała do niego.
— Mówi się, że daje większą rozkosz, niż może zapewnić jakikolwiek mężczyzna czy
zwierzę. Teraz należy do ciebie. Zachowaj go i używaj.
Przeszedł z berłem przez pokój i złożył je w dłoniach Margot.
— Dzisiaj o północy włóż klejnoty i stroje, które ci podarowałem, skrop się perfumami. A
następnie pomyśl o mnie i spraw sobie rozkosz, na jaką tylko ty zasługujesz.
Margot nie była w stanie wykrztusić słowa. James złożył na jej czole lodowaty, suchy,
prawie abstrakcyjny pocałunek, po czym opuścił mieszkanie, cicho zamykając za sobą drzwi.
O dwudziestej trzeciej, jak kobieta pogrążona w sennym transie, Margot wzięła wonną
kąpiel. Myła się powoli i zmysłowo, namydlała pełne piersi, dopóki palcami nie wyczuła, że
sutki stwardniały.
Na koniec wyszła z kąpieli i wytarła się do sucha grubym, ciepłym ręcznikiem. Jej
mieszkanie pełne było luster. Przechodząc nago z pokoju do pokoju, nieustannie mogła się w
nich przeglądać.
Wyszczotkowała włosy i zrobiła mocny, bardzo biały makijaż. Następnie włożyła
aksamitną suknię z Fortuny. Jej dotyk na gołym ciele był niczym grad pośpiesznych,
delikatnych pocałunków. Zapięła brylantowy naszyjnik, a na stopy wciągnęła buty do kostek.
Na koniec pokropiła się perfumami Isabey.
Była już prawie północ. Podeszła do stołu i ujęła w ręce olbrzymi złoto–miedziany fallus i
odwinęła go z bibułki. Był bardzo ciężki i w świetle lampy lśnił martwym blaskiem. „Mówi
się, że daje większą rozkosz, niż może zapewnić jakikolwiek mężczyzna czy zwierzę”.
Uklękła na środku podłogi i podciągnęła suknię. Trzymając fallusa obiema rękami,
rozsunęła uda i włożyła potężną, butelkowozieloną żołądź w ciemne, jedwabiste włosy swego
sromu.
W pierwszej chwili sądziła, że nie uda się go wsunąć, i zagryzła zęby. Ale wtedy,
pomalutku, wielka, zimna głowa zanurzyła się w niej, a ona wpychała ją głębiej i głębiej, aż
w końcu klęczała ze wspartym o podłogę końcem fallusa.
Pod wpływem wrażenia, jakie wywołało posiadanie w sobie tak olbrzymiego drąga z
zimnego, bezlitosnego metalu, jęknęła i zaskowyczała w zmysłowym oczekiwaniu. Gładziła
rękami obrzmiałe wargi sromowe i pieściła śliskie miejsce, gdzie metal łączył się z ciałem.
„Myśl o mnie” — prosił James.
Całym ciężarem wsparła się na fallusie i starała się wyobrazić sobie rysy jego ofiarodawcy.
Ciało rozstąpiło się, pękała przepona, a Margot próbowała przypomnieć sobie twarz Jamesa.
Ale nie potrafiła. Nawet nie była w stanie myśleć o jego oczach.
A jednak miał rację. Rozkosz przechodziła wszelkie wyobrażenie. Wciągnęła ze świstem
powietrze i zadrżała pod naporem najsilniejszego doznania rozkoszy, ale wtedy krew
nieoczekiwanie chlusnęła jej do gardła i wyprysnęła ustami.
Ray przez cały dzień próbował się do niej dodzwonić, a ponieważ nie odbierała telefonów,
wsiadł do taksówki, udał się do domu, w którym mieszkała, i wytłumaczył portierowi
Lelandowi, że ten powinien go puścić na górę.
Salon był ciemny, kotary zasunięte. Pośrodku pokoju, otoczona zwierciadłami, leżała
Margot z oczyma wciąż otwartymi i z ustami pokrytymi warstwą krwi.
Na szyi miała kawałek skręconego drutu, do którego przyczepiono kapsle od pepsi–coli i
rozwinięte prezerwatywy. Ubrana była w postrzępiony szlafrok z grubej, miękkiej bawełny i
podarte tenisówki. Szlafrok splamiony był krwią, a spomiędzy ud sterczał kawał rury od
rusztowania usmarowany odciskami zakrwawionych dłoni.
Drżąc w szoku, Ray przyklęknął, po czym kciukiem i palcem wskazującym zamknął
powieki Margot. Uświadamiał sobie już wcześniej, że kariera zawodowa uderzyła jej do
głowy. Ciśnienie sukcesu — jak zwykł to określać Walter Rutter. Ale nigdy nie przyszło mu
do głowy, że mogłaby się targnąć na życie, a już na pewno nie, że w ten sposób. Jak kobieta
mogła się w ten sposób zabić?
W pokoju śmierdziało olejem ze śledzi; to był ten sam zapach, który przez kilka ostatnich
dni ciągnął się za Margot.
W końcu Ray wstał z podłogi i rozejrzał się. W progu stał portier, blady, nieruchomy jak
słup soli, niepewny, co ma zrobić.
— Proszę wezwać karetkę — powiedział Ray. — I policję.
Na ulicy skąpanej w wiosennym słońcu stał mężczyzna i obserwował przyjazd ambulansu.
Człowiek był nie ogolony, ubrany w brudny, szary garnitur. Oczy miał przekrwione z powodu
bezsenności i alkoholu. Poczekał, aż wniosą do karetki zawinięte w koc ciało, a kiedy zawyły
syreny, ruszył na południe. Od czasu do czasu pociągał nosem i nieustannie grzebał po
kieszeniach, jakby miał nadzieję, że znajdzie tam jakiś niedopałek, który poprzednio
przeoczył, a może nawet ćwiarteczkę.
Kiedy dotarł do Times Sąuare, przez pięć czy dziesięć minut stał przy krawężniku przed
Macysem. I wtedy dostrzegł wspaniale ubraną, piękną, młodą dziewczynę, która przechodziła
przez jezdnię, zbliżając się w jego stronę.
Po raz ostatni pociągnął nosem, wyprostował się i przesłał jej uśmiech.
B
EDFORD
R
OW
5
A
Worthing, Sussex
Jak większość popularnych kurortów nadmorskich na południowym wybrzeżu Brytanii,
dopóki nie spotkał go zaszczyt i nie odwiedziła go osoba królewskiego rodu, Worthing było
tylko niewielką wioską rybacką. W roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym
księżniczka Amelia, najmłodsza córka Jerzego III, przybyła tutaj odetchnąć wspaniałym
morskim powietrzem. W ciągu następnych czternastu lat Worthing przekształciło się w duże
uzdrowisko geriatryczne, takie jakim jest dzisiaj. Są tam kamieniste plaże, sześć kilometrów
promenad, przystań, sale koncertowe i teatr Connaught. W muzeum Worthing znajduje się
wiele wspaniałych akwarel, pochodzących z dziewiętnastego wieku i epoki wiktoriańskiej.
Mimo panującej tam nudy w Worthing ciągle wyczuwa się historię — w tej okolicy,
położonej między morzem a South Downs, znajdują się ślady obozowisk z czasów epoki
żelaza i prehistorycznych kopalń krzemienia. Z Worthing rozciąga się wspaniały widok na
marszczone wiatrem morze.
B
EDFORD
R
OW
5
A
Pierwsze w życiu martwe ciało ujrzałem rankiem, kiedy przybyłem pod adres Bedford
Row 5a. Jeśli nie był to znak, żeby odwrócić się na pięcie i nigdy tam nie wrócić, nie wiem,
co to jeszcze mogło oznaczać.
Ale byłem przemoczony, głodny jak wilk, kompletnie wykończony spacerem ze stacji i
naprawdę nie miałem dokąd pójść.
Dom na Bedford Row 5a znajdował się w Worthing około stu metrów od początku wąskiej
uliczki prowadzącej do morza. Działo się to w ostatnim tygodniu sierpnia tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego siódmego roku. Lał tak straszny deszcz, że nie było widać, gdzie kończy się
morze, a zaczyna miasteczko. Skłębione chmury gnały po niebie na północ w kierunku
Sussex Downs jak stada mokrych, oszalałych psów. Na śniadanie zjadłem tylko kilka garści
płatków kukurydzianych bez mleka, bo pieniądze z zasiłku dla bezrobotnych nie pojawiły się
przed moim wyjazdem z Londynu. Nie mówiąc już o tym, że pociąg bez żadnego powodu stał
przez trzy kwadranse w Chrisfs Hospital, a my po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy przez
zalewane ulewą okna.
Dochodziła jedenasta, kiedy wreszcie dotarliśmy do Worthing, a później musiałem jeszcze
odbyć pieszo dwudziesto—minutową wędrówkę, mijając po drodze posterunek policji, szkołę
artystyczną i teatr Connaught.
Bedford Row 5a okazało się dwupiętrowym budynkiem, typowym wiktoriańskim domem,
jakie powstawały na wybrzeżu Sussex. Miał fasadę pokrytą pękającym tynkiem, popękane i
dziurawe rynny oraz spadające dachówki. Dzwonek przy drzwiach nie działał (a w każdym
razie nie słyszałem jego dźwięku wewnątrz domu i żaden facet mi nie otworzył), a kiedy
uchyliłem klapkę skrzynki na listy, żeby zapytać, czy ktoś jest w środku, przywitał mnie
zapach wilgotnych ścian, środków do dezynfekcji toalet i zjełczałego tłuszczu.
Tylko sekunda dzieliła mnie od ujrzenia na własne oczy pierwszych w życiu zwłok, ale o
tym jeszcze nie wiedziałem. Z powodu deszczu nie dostrzegłem czarnego karawanu marki
Daimler zaparkowanego po drugiej stronie Row, obok garażu dla autobusów. Ciągle jeszcze
zaglądałem przez uchyloną klapkę skrzynki na listy, a za kołnierz anoraku Millet woda lała
mi się strumieniem, kiedy nieoczekiwanie otworzyły się gwałtownie frontowe drzwi i wyłonił
się z nich ten wysoki gość o czerwonej twarzy z popękanymi żyłkami na nosie. Wlókł za sobą
otwartą trumnę.
— Uważaj pan, na Boga! — warknął do mnie przez zęby.
Zachwiał się i popatrzył w niebo.
— Pieprzony deszcz, ciągle leje. A ty zapomniałeś tego pieprzonego wieka.
Te obelżywe słowa skierował pod adresem chudego młodego faceta o woskowej twarzy,
który dźwigał drugi koniec trumny. Jego proste włosy powiewały na wietrze, a czoło miał
zroszone potem.
Ale najbardziej zaskoczył mnie widok osoby spoczywającej w trumnie. Wstrząsnął mną
tak, jakby ktoś niespodziewanie obwiązał mi czoło elastycznym bandażem. Leżała w trumnie
i była martwa. No cóż, to logiczne, że była martwa, ponieważ zazwyczaj nikt nie leży w
trumnie, jeśli nie jest martwy. Jej głowa kiwała się na boki, kiedy nieśli trumnę. Kiwała się w
sposób, w jaki nigdy nie kiwa się głowa człowieka żywego.
Była chuda, tak wymizerowana, że miała białawoniebieską skórę; nawet usta. Jej zimne
źrenice przebijały przez zamknięte powieki jak u martwego pisklaka.
— Panie Pedrick, mam parasol — powiedział z nadzieją w głosie młody gość.
— Och, masz ten pieprzony parasol, ale kto go będzie trzymał? Nasza przyjaciółeczka z
trumny?
— W porządku, ja potrzymam — zaproponowałem, sam nie wiem dlaczego.
Pan Pedrick popatrzył na mnie szaroniebieskimi oczyma.
— To szlachetna propozycja z pańskiej strony. Bardzo szlachetna. Oni nie czują tego, wie
pan, mówię o zmarłych. — Wskazał głową zwłoki. — Mam na myśli deszcz. — Wskazał
głową niebo. — Niemniej zasługują przynajmniej na jaki taki szacunek.
Posuwali się wzdłuż Row, a ja człapałem obok i trzymałem olbrzymi, czarny, śmierdzący
stęchlizną parasol, który musiał osłaniać przed deszczem tysiące wdów na tysiącach
cmentarzy. Pan Pedrick otworzył drzwiczki karawanu i z hałasem wsunęli do środka trumnę.
Młodziak o woskowej twarzy przykrył ją wiekiem i kichnął.
— Nie masz pieprzonej chusteczki do nosa? — warknął do niego pan Pedrick, po czym
zwrócił się do mnie. — Jestem panu wdzięczny. To szlachetnie z pana strony.
— W porządku — odrzekłem. — Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem nieboszczyka.
Pan Pedrick obrzucił spojrzeniem trumnę.
— Nie widział pan nigdy…
Potrząsnąłem głową. Czułem się drętwo, dziwacznie niewinnie i byłem bardzo
przemoknięty.
— Jest w nich jedno: nigdy się nie kłócą. Mogą patrzeć na człowieka oskarżycielsko. O,
tak, mogą sprawiać wrażenie urażonych. Ale nigdy się nie kłócą… — Urwał i teraz on z kolei
pociągnął nosem. — I to, cholera, całe szczęście.
Z jego tonu wywnioskowałem, że mógłby stłuc zwłoki na kwaśne jabłko, gdyby sprawiały
wrażenie, że chcą się kłócić.
Stałem i obserwowałem odjeżdżających przedsiębiorców pogrzebowych. Czułem się
naprawdę dziwacznie, jakbym w mgnieniu oka stracił cały dzień swego życia. Wieczność —
pomyślałem. — To jest właśnie to. Trochę jak efekt zmiany strefy czasowej po locie
samolotem odrzutowym. Tyle że nigdy nie latałem odrzutowcem i nie wiedziałem, co może
spowodować nagła zmiana strefy czasowej. Przeszedłem powoli przez ulicę i wróciłem do
domu na Bedford Row 5a.
Drzwi ciągle były na pół otwarte. W korytarzu spostrzegłem kobietę, która w holu czyściła
stół szmatką, będącą niegdyś dziecięcą pidżamą. Kobieta miała około pięćdziesiątki i przed
dwudziestu laty musiała być całkiem urodziwą, choć pucołowatą niewiastą. Teraz rysy
rozmyły się jej zupełnie, twarz zrobiła się owalna jak biały półmisek obiadowy. Miała na
sobie kwiecistą podomkę w stylu tych, jakie kobiety nosiły podczas wojny. Siwe włosy upięła
wysoko w chałkę chyba ośmioma tysiącami szpilek. Paliła papierosa w takim tempie, jakby
brała udział w zawodach palaczy.
— Czy pani Bristow? — zapytałem. — Jestem David Moore.
Popatrzyła na mnie i zaciągnęła się dymem.
— Trochę mokro, prawda? — powiedziała. — Gdzie są pańskie rzeczy?
— Nie mam ze sobą niczego. To znaczy bardzo niewiele. Myślałem, że pokój jest
umeblowany.
Milczała. Połykała dym i wydmuchiwała, połykała i wydmuchiwała.
— Cóż, jest umeblowany. Ale nie ma tam wielu rzeczy. Rozumiem przez to, że są garnki i
patelnie, jest tarka do sera. Ale nie ma ani pościeli, ani koców, ani niczego w tym rodzaju. I
nie zapewniam mydła ani papieru toaletowego.
— Eee… większą część swego dobytku zostawiłem w Londynie. Myślałem, że kupię
pościel tutaj.
Pani Bristow składała i rozkładała szmatę, którą polerowała stół.
— No cóż, pewnie pan chce obejrzeć pokój?
— Tak, chętnie.
Uśmiechnąłem się, choć tak naprawdę chciało mi się płakać. Pani Bristow, z szerokimi
biodrami ukrytymi pod podomką, paląc papierosa i polerując poręcz schodów, poprowadziła
mnie na górę.
Na Bedford Row 5a nie istniało nic, co mogłoby człowieka ująć za serce. Tapety przy
schodach kiedyś zapewne były w róże, ale upływ czasu i wilgoć sprawiły, że kolory
całkowicie spłowiały i kwiaty przypominały raczej zerwane przed tygodniem kalafiory.
Poręcz została pomalowana ciemnym lakierem. Kiedy szliśmy, stopnie trzeszczały
potępieńczo.
— Wchodząc spotkałem przedsiębiorców pogrzebowych — powiedziałem, gdy dotarliśmy
na pierwsze piętro.
Pani Bristow przystanęła i popatrzyła na mnie.
— To była panna Coates — powiedziała.
— Ach, tak.
— Biedna panna Coates — powtórzyła głośniej pani Bristow, jakby uważała, że jestem
głuchy. — Pracowała na akord. Przygotowywała apteczki pierwszej pomocy dla jakiejś firmy
wysyłkowej. W piwnicy zostały ich jeszcze całe tuziny. Muszę zadzwonić, żeby to zabrano.
Kiedyś, kiedy spóźniła się z zapłatą czynszu, dała mi taką apteczkę. Boże drogi, to coś
zupełnie bezużytecznego. Dwie rolki plastra i tubka maści z antybiotykiem. Do niczego się
nie przyda, gdyby uciął pan sobie głowę.
— Chyba ma pani rację — odparłem. — A na co umarła?
Pani Bristow nie odpowiedziała i podjęła wspinaczkę na drugie piętro jak zniecierpliwiony
skałkowiec. Przez małe okienko na podeście schodów między piętrami dostrzegłem szary,
zmywany deszczem dach i nieco jaśniejszą, zielono–szarawą płaszczyznę morza.
— Mieszkała oczywiście w dwójce.
— Słucham?
— Panna Coates. Mieszkała w pokoju numer dwa. To nasz najlepszy pokój. Z widokiem
na morze, z kuchenką i toaletą. I niedawno odnawiany.
— Ach, tak.
Podjęliśmy dalszy marsz po schodach.
— Oczywiście pokój numer dwa zawsze budził największą zawiść moich lokatorek. Jest o
wiele większy i przytulniejszy niż reszta pomieszczeń. Był kiedyś pokojem mego męża i
moim.
— To miło — mruknąłem, marząc o tym, żeby przestała wreszcie dmuchać mi dymem w
twarz.
— Tak, latem dwójka jest idylliczna. Bardzo idylliczna. Panna Coates tak ją lubiła, że
mawiała, iż chce w niej dożyć reszty swoich dni.
— I dożyła, prawda? — zauważyłem.
Pani Bristow ponownie przystanęła, odwróciła się i popatrzyła na mnie przez chmurę
dymu.
— Liczę, że będzie się pan zachowywał odpowiednio — powiedziała. — Nie życzę tu
sobie jakichkolwiek przyjęć ani całonocnych gości. To samo dotyczy seksu.
Skinąłem posłusznie głową. W kieszeni miałem trzy funty i sześć szylingów na piwo i
pasztecik Cormish, a ona podejrzewała, że chcę wyprawiać uczty tudzież sprowadzać na noc
kobiety. Ale oparłem się pokusie, żeby powiedzieć: „Jest pani cholernie dowcipna”.
Dotarliśmy już prawie na samą górę, kiedy usłyszałem płacz małego dziecka i ostry klekot
zniszczonych butów na wysokim obcasie. Na górce pani Bristow stanęła oparta plecami o
ścianę jak zawiadowca stacji oczekujący, aż przejedzie pociąg ekspresowy. Minąłem ją
posłusznie i ujrzałem, że korytarzem posuwa się zwinięta kołdra z różowej satyny na długich,
przybranych w koronkowe pończochy nogach. Za kołdrą szedł dwuletni blondynek w samym
tylko obdartym, pomarańczowo–brązowym podkoszulku. Marudził i płakał.
— Jeszcze nie wysprzątałam dwójki, Nancy — powiedziała pani Bristow, wypuszczając
nosem dym.
Kołdra nagle opadła na podłogę. Pojawiła się blada twarz z szopą zaczesanych do tyłu
ufarbowanych na czarno włosów i parą ogromnych oczu okolonych sztucznymi rzęsami.
Dziewczyna miała na sobie mocno wydekoltowany czarny sweter, w który wcisnęła
najbielsze i największe piersi, jakie spotkałem w życiu. Szeroki pas zaciśnięty był mocno na
taniej, białej, bawełnianej minispódniczce o wystrzępionym obrąbku.
— Dzień dobry, pani B. Nie dostrzegłam pani zza tej kołdry.
— Nancy, to jest pan Moore. Będzie mieszkał w siódemce.
— David — przedstawiłem się, wyciągając dłoń i natychmiast sobie uświadomiłem, że
Nancy ma obie ręce zajęte i nie może podać mi ręki.
— Miło mi cię poznać, Davidzie — odparła Nancy. — Ten mały mazgaj to Simon,
prawda, Simon?
Dzieciak cały czas się mazał.
— No cóż, skoro tak bardzo zależy panu, żeby jak najszybciej wprowadzić się do siebie,
dwójkę wysprzątam później — zdecydowała pani Bristow otoczona kłębami dymu. — Proszę
za mną, panie Moore. Pokażę panu pokój.
— Zatem do zobaczenia — powiedziała z uśmiechem Nancy i dodała pod adresem
dziecka: — Przestań, na Boga, ryczeć, Simon.
Pokój numer siedem był wysoki i miał mansardowe, w tej chwili otwarte i
przytrzymywane starą, wyliniałą szczotką okno. Stało tam zapadnięte łóżko, czerwone krzesło
Parker–Knoll i stół, a na nim maszynka elektryczna marki Belling. Na kantach stołu widniał
milion śladów wypalonych przez papierosy.
— Rano jest tutaj bardzo jasno — oświadczyła stojąca w progu pani Bristow. — Z okna
ma pan widok na Dome. Należy mi się kaucja za dwa tygodnie plus opłata za tydzień z góry.
Trzynaście funtów i dziesięć szylingów.
— Hmmm, czy mógłbym zapłacić pod koniec tygodnia? Nie przyszedł jeszcze mój czek.
Twarz pani Bristow zniknęła w chmurze dymu.
— Mam zwyczaj brać zapłatę z góry.
— Byłbym pani bardzo zobowiązany…
— No cóż, zgoda — westchnęła i zniknęła w korytarzu, zostawiając za sobą smugę dymu.
— Ale w piątek musi pan zapłacić — zawołała jeszcze przez ramię. — W przeciwnym razie
będzie pan zmuszony się wynieść.
Podszedłem do otwartego okna i wyjrzałem na pokryte dachówkami, mokre dachy domów.
Słyszałem dobiegający z dołu szum pojazdów sunących po mokrej jezdni i ciągły pomruk
morza. Czułem się przygnębiony i samotny, ale jednocześnie dziwnie zadowolony.
Przybyłem do Worthing, ponieważ smutniejszego miejsca nie mogłem już wymyślić, a
potrzebowałem sanktuarium, które odpowiadałoby memu nastrojowi. Byłem załamany, bez
pracy, a poza tym nie widziałem przed sobą celu w życiu. Miałem dziewiętnaście i pół roku
oraz żadnych widoków na przyszłość. Czyż istniało zatem lepsze miejsce dla mojej skołatanej
głowy niż Worthing?
O Worthing wiedziałem dlatego, że mieszkała tutaj moja cioteczna babka. Kiedy byłem
mały, przyjeżdżaliśmy do niej w odwiedziny, chociaż plaża była kamienista i śmierdziała
gnijącymi wodorostami.
W Worthing znajdowała się przystań i jeden z tych miejskich, trawiastych skwerów
określanych przez mieszkańców Sussex mianem Steyne, orkiestra, kilka publicznych szaletów
i kilkanaście brzydkich sklepów pełnych tandetnych imitacji mebli, makatek ściennych z
motywami myśliwskimi i srebrzystych, galwanizowanych zastaw stołowych. To miasteczko
nie jest ani tak wulgarne jak Brighton, ani tak żenująco pruderyjne jak Eastbourne. Jest to po
prostu typowa brytyjska nadmorska prowincjonalna miejscowość. St Despair–sur–Mer, jak
zwykła była nazywać Worthing moja cioteczna babka.
Miałem niejasne pomysły, że zarobię trochę pieniędzy jako wynajmujący leżaki albo
pracując w smażalni ryb i frytek, ale wcale nie byłem pewien, czy tę pracę dostanę. Zdałem
maturę z trzech przedmiotów: z angielskiego, francuskiego i z geografii, ale stopnie miałem
nie najlepsze, więc nie było sensu starać się o przyjęcie na wyższą uczelnię. Brak pilności —
stwierdzili nauczyciele. Myślę, że po prostu uciekałem od obowiązków. Nie chciałem ich brać
na siebie. Chciałem tylko rozmyślać i wykonywać jakieś usługowe, mało ważne rzeczy.
Gdybym był człowiekiem religijnym, wstąpiłbym do klasztoru, ale przybycie do Worthing
było mniej więcej takim samym umartwieniem.
Na drzwiach wisiał pojemnik z ligninowymi ręcznikami. Wytarłem się nimi. Miałem
papierową torbę na zakupy, w której trzymałem koszulę z poprzedniego dnia. Przebrałem się
w nią, bo była sucha, a następnie przeliczyłem swój majątek. Wynosił dokładnie trzy funty
siedem szylingów i kilka półpensówek. Postanowiłem pójść gdzieś na lunch.
Kiedy byłem w połowie schodów, z pokoju numer dwa właśnie wyszła Nancy.
— Już się zagospodarowałeś? — zapytała.
— Mniej więcej. Muszę kupić pościel i parę drobiazgów.
— I właśnie się po nie wybierasz?
— Idę do pubu na lunch.
Bez wahania wzięła mnie za rękę. Nawet na swoich wysokich obcasach miała niewiele
więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Pachniała mandarynkowym lakierem do włosów i
perfumami Shalimar.
— To wspaniale. Mnie też coś postawisz.
— Mam tylko trzy funty i siedem szylingów.
— Żartowniś z ciebie.
— Wcale nie. Sama popatrz. — Wyciągnąłem półkoronówkę, szylinga, pensa i trzy
półpensówki. — To cały mój ziemski majątek.
Nancy wy buchnęła śmiechem.
— Wygląda na to, że ja będę musiała zapłacić. Masz ochotę pójść do Thieves Kitchen?
— Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.
Pożyczyliśmy od pani Bristow połamany różowy parasol i wyszliśmy na deszcz. Thieves
Kitchen nie była daleko, zaledwie dwie przecznice dalej. Duży pub–restauracja specjalizujący
się w tradycyjnych lunchach. W środku panował półmrok, w powietrzu unosił się dym, pod
sufitami umieszczono pretensjonalne dębowe belki i miedziane rzędy końskie. Usiedliśmy za
przepierzeniem i zamówiliśmy kotlety wieprzowe, frytki oraz po kuflu piwa Red Barrel.
Nancy usta się nie zamykały, flirtowała i w czasie jednego posiłku zmieniła całe moje
spojrzenie na świat.
Gadała, jadła, śmiała się. Ja tylko jadłem, przez cały czas ją obserwując. Pod tymi
sztucznymi rzęsami i białym makijażem, który robił z jej twarzy naleśnik, była bardzo ładna.
Miała dziewczęcą buzię, duże usta, mały, zadarty nos i ogromne, szerokie niebieskofioletowe
oczy. Już przy trzecim kęsie kotleta wieprzowego stwierdziłem, że się w niej zakochałem.
Wszystko mnie w niej zachwycało. Skromność, otwartość, maleńkie złote kolczyki i ten
głęboki dekolt, odsłaniający część piersi, które tyle obiecywały.
— Nie powinnam była nigdy wychodzić za Vince’a — oświadczyła i pociągnęła łyk piwa.
— To przeraźliwa głupota. Ale był wówczas taki przystojny, miał motocykl z przyczepą i
umiał zawsze stworzyć odpowiedni nastrój, jeśli wiesz, o co mi chodzi. A ja miałam tylko
szesnaście lat. Naprawdę byłam wtedy głupia. Ale kiedy przyszedł na świat Simon… chyba
cię nudzę, prawda?
— A gdzie jest teraz Simon?
— Śpi — odparła Nancy. — Karmię go o dwunastej, później śpi do wpół do trzeciej.
Codziennie. Można według tego regulować zegarek.
Zapytała, co zamierzam robić w Worthing, a ja jej powiedziałem. Słuchała ze
współczuciem, ale nie sądzę, żeby naprawdę mnie zrozumiała. Moje słowa brzmiały tak,
jakbym podczas hałaśliwego przyjęcia suto skrapianego alkoholem deklamował komuś
wiersze Paula Verlaine’a. Les sanglots longs des violins de 1’automne… blessent mon coeur
d’une langueur monotone…
Cały rachunek zapłaciła Nancy, wyjąwszy pieniądze z białej, plastikowej torebki.
— Nie przejmuj się. Vince wciąż jest dla mnie dobry i przysyła co tydzień siedem funtów,
a ja zazwyczaj wszystkich nie wydaję.
Do Bedford Row 5a wróciliśmy pod rękę, chroniąc się przed deszczem pod zdezelowanym
parasolem pani Bristow. Przed dwójką Nancy zapytała:
— Może wstąpisz na kawę?
Pokój numer dwa był prawie czterokrotnie większy od mojego. Nancy zasłoniła firanki w
kwiaty tak, że Simon mógł sobie spokojnie spać. Leżał w łóżku ustawionym w rogu pokoju,
w buzi trzymał kciuk, jasne włosy miał zlepione potem, a policzki ogniście czerwone.
Przyglądałem się dziecku i strasznie chciałem, żeby był to mój dzieciak, a nie Vince’a.
Odwróciłem się do Nancy, która stała bez ruchu i obserwowała mnie.
— Pani Bristow twierdzi, że ten pokój jest idylliczny — powiedziałem.
— Nie zauważyłam — odparła Nancy, nie spuszczając ze mnie wzroku.
— Cóż, chyba nie — mruknąłem, bo poczułem się nieswojo. Rozejrzałem się po
pomieszczeniu. Niedawno zmieniono w nim tapety na najlepsze, jakie można dostać u
Woolwortha. Miały dziwaczny, zielonkawy wzór. Koło okna stała toaletka z półkolistym
lustrem pochodząca z lat pięćdziesiątych, wielkie, tanie, pociągnięte werniksem łoże i
ogromna wiktoriańska szafa z rzeźbionego mahoniu.
— Fantastyczna szafa — zauważyłem.
— Och, tak, tyle że ona zawsze ją zamyka.
Pociągnąłem za mosiężną rączkę, ale drzwi nawet nie drgnęły.
— Wiesz, co w niej jest? Nancy usiadła na brzeżku łóżka.
— Osobiste rzeczy, to wszystko. Twierdzi, że nie ma ich gdzie trzymać.
Przysiadłem obok niej.
— Lubię, jak mówisz tak wytwornie — powiedziała.
— Nie rozumiem.
— Mówisz tak wytwornie i poetycko. Na przykład o tych chmurach, które są jak sfora
oszalałych psów, i takie różne inne rzeczy. Powinieneś być pisarzem.
— Ba — odparłem. — Z pisania nie ma pieniędzy. Chcę pracować przy wypożyczaniu
leżaków.
— No cóż, przy okazji poderwiesz trochę dziewczyn.
Zapadło długie milczenie. Pokój pogrążony był w ciszy;
Simon spał spokojnie. Nagle odezwała się Nancy:
— Czy chcesz zobaczyć coś naprawdę szokującego?
Popatrzyłem na nią. W przyćmionym świetle pokoju numer dwa oczy miała liliowe.
— Co rozumiesz przez słowo „szokujące”?
— Cóż, zobacz sam. Powiedz, czy nie będziesz zszokowany?
Bez wahania, nie spuszczając ze mnie wzroku, ściągnęła przez głowę czarny sweter,
rozpięła czarny, koronkowy stanik i odsłoniła piersi. Zachichotała, a one rozkosznie
zafalowały.
Piersi były jeszcze większe, niż myślałem. Pełne, białe jak dwa wielkie mleczne budynie.
Na skórze widniały ślady po staniku. Miała wielkie i jasne aureole wokół sutek, a same sutki
twarde i pofałdowane. Ale najbardziej mnie zafascynowało — i to właśnie miało mną
wstrząsnąć — że obie brodawki były przekłute i wisiały w nich dwa małe złote kółeczka.
Słyszałem, że niektóre dziewczęta przekłuwają sobie sutki. To znaczy wszyscy o tym
mówią, ale ja dotąd nie spotkałem żadnej, która by to zrobiła naprawdę. I oto teraz taką
właśnie dziewczynę miałem przed sobą. Siedziałem z nią w deszczowe popołudnie na
szerokim podwójnym łożu. Mój członek wyprężył się pod dżinsami, poczułem, że na policzki
występują mi rumieńce.
— I co o tym myślisz? — zapytała, lekko potrząsając piersiami.
— Nie wiem. To naprawdę fantastyczne.
— Vince życzył sobie, żebym to zrobiła. Początkowo nie chciałam, ale teraz nawet mi się
podoba.
— Fantastyczne — powtórzyłem.
Nie miałem zielonego pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć.
— Nie uważasz, że to szokujące?
— Raczej zaskakujące.
— Ale nie szokujące?
Potrząsnąłem głową. Spojrzała na mnie poważnie.
— Możesz ich dotknąć, jeśli chcesz.
Zawahałem się, a po chwili wyciągnąłem rękę i dotknąłem palcami obu sutek i obrączek.
W przekłutych brodawkach kółeczka obracały się z łatwością.
— Możesz je unieść, jeśli ci się podobają.
Gapiłem się na Nancy. Nie chodziło o to, czy mnie się podobały jej piersi, czy nie, ale o to,
że chciała, bym to zrobił. Zahaczyłem palcami o kółeczka i uniosłem jej ciężki biust. Sutki
napięły się. Zamknęła oczy i odchyliła do tyłu głowę, a ja delikatnie szarpałem obie piersi,
jakby były niesfornymi zwierzakami.
Bez słowa zabrała stamtąd moje ręce i rozpięła haftki taniej, białej spódniczki. Pod nią
miała tylko koronkowe rajstopy; nie nosiła majtek. Różowy srom przeświecał przez oczka
rajstop. Poczułem ciepły, erotyczny zapach seksu i moczu.
Kochaliśmy się gwałtownie i w ciszy przez blisko czterdzieści minut. Odnosiłem wrażenie,
że trwa to całe moje życie. Całą wieczność. Taką samą wieczność, jakiej powiew odczułem
wcześniej, kiedy wynoszono zwłoki panny Coates. Ale gdy otworzyłem oczy, leżeliśmy
razem w pokoju numer dwa, za zasłoniętymi firankami, pod wyszywaną makatką z napisem:
„Walcz o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem”.
Nancy popatrzyła na mnie, a na jej ustach wykwitł pełen rozmarzenia uśmiech. Na
sztucznych rzęsach ciągle jeszcze drżało kilka kropel mego nasienia.
— Jesteś dobry, naprawdę dobry, Davidzie Moore.
Pocałowałem ją. Byłem gotów poślubić ją w każdej chwili.
— Ty również Nancy Jak–Ci–Tam–Na–Nazwisko.
— Bright — powiedziała i ponownie mnie pocałowała.
I wtedy poruszył się w swoim łóżeczku Simon, zakaszlał i otworzył oczy.
Przez następne dwa tygodnie wszędzie chodziliśmy razem, a przy każdej okazji szliśmy do
łóżka. Sierpniowy deszcz minął, nastała ciepła, choć wietrzna pogoda. Pojechaliśmy
autobusem do Littlehampton, tam kochaliśmy się nago na porośniętych trawą piaszczystych
wydmach, podczas gdy Simon na plaży budował zamki z piasku.
Nancy ciągle miała grzeszne myśli. Szalała i nie dbała o to, co robi. Nigdy nie nosiła
majtek; nawet żadnych nie miała. Leżała na wydmach twarzą do ziemi, z wypiętymi
pośladkami, rozchylała palcami srom i krzyczała niczym mewa, kiedy w nią wchodziłem.
Kochała wszystkie pozy i świński język, lubiła ssać i całować, kochała czerpać każdą
rozkosz, jaką mogło zaoferować ciało.
Nigdy przedtem nie spotkałem takiej dziewczyny jak Nancy. I nie spotkałem później.
Vince mógł sobie mieć swój motor z przyczepą. Nancy była wszystkim, o czym ja marzyłem.
Zapewne nie mógłbym zabrać jej do swego domu i przedstawić rodzicom („Och, mamo, to
jest Nancy, ma dwuletniego synka z poprzedniego związku, a w sutkach złote kolczyki”). Ale
kto by tam zwracał uwagę na takie rzeczy? Z Nancy byłem w swoim dziewiętnastoletnim
niebie. Przy niej zapominałem o depresji i rozpaczy.
Odłożyłem poszukiwania pracy. Całe dnie spędzaliśmy na plaży albo jechaliśmy
pociągiem do Arundel i krążyliśmy wokół zamku, albo wspinaliśmy się po kredowych
grzbietach dinozaurów w Sussex Downs, a nad głowami płynęły nam ogromne chmury
rzucające cienie na podmokłe łąki. Dni pełne słońca, szaleństwa i braku pieniędzy. Dni
wiejskich pubów i pikników, kanapek, które zabieraliśmy ze sobą, i wędrówek po wonnych
ścieżkach Sussex. Dni pełne pocałunków pod wiekowymi dębami.
Kiedy przyszedł nasz ostatni dzień, wcale nie wiedziałem, że będzie ostatni. Wybraliśmy
się na jarmark i festyn do Littlehampton, skąd wróciliśmy autobusem. O zachodzie słońca
wędrowaliśmy brzegiem morza. Był to jeden z tych szarych, upalnych zmierzchów, gdy
słońce zapada się za kanał La Manche niczym dżem w budyń. Niosłem Simona na barana, a
obok szła Nancy w białych szortach i czarnej nylonowej bluzce związanej na brzuchu w
supeł. Na molo grał ktoś Hey Joe Jimiego Hendrixa. Hey Joe, where you goin’ with that gun
in your hand… Jimi Hendrix był u Nancy na drugim miejscu po Stonesach.
— Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad małżeństwem? — zapytała nieoczekiwanie
Nancy.
— Czy ja wiem? — odparłem ostrożnie. Podejrzewam, że byłem już całkowicie
zdecydowany ożenić się właśnie z nią.
— Bo ja nie zamierzam ponownie wychodzić za mąż — powiedziała z emfazą.
— Ach, tak.
Simon targał mnie za włosy i wołał:
— Wio, koniku!
— A co z Simonem? — zapytałem.
— A co ma z nim być?
— No cóż, będzie potrzebował ojca, prawda? Zwłaszcza kiedy podrośnie. Mnie na
przykład ojciec zabierał na pokazy lotnicze w Farnborough.
— Życie jest ważniejsze od ojców — odparła Nancy i odwróciła głowę, a ja w jakiś trudny
do wytłumaczenia sposób pojąłem, że ją straciłem; że coś się między nami zmieniło. Simon
podskakiwał na moich ramionach i wołał:
— Wio, koniku! Wio, koniku!
Tego popołudnia niebo miało kolor śliwki, ja galopowałem z Simonem po plaży, a za nami
szła Nancy z nieobecnym uśmiechem. Sprawiała wrażenie małej i odmienionej. Goin’ down
to shoot my ole lady… ‘cause she’s been runnin’ around with another man…
Wieczorem zszedłem z mojej siódemki i zapukałem delikatnie do drzwi Nancy. Było wpół
do dziewiątej, więc Simon powinien już spać.
Długo się nie odzywała. W końcu zza zamkniętych drzwi dobiegł mnie jej szept:
— Kto tam?
— To ja, David. Mogę wejść?
— Jestem nie ubrana.
Fakt, że była bez ubrania, nigdy nie przeszkadzał jej otworzyć. Stałem na półpiętrze
zmieszany i pełen niepewności.
— Pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść do pubu.
Znów długa chwila milczenia.
— Nie mam pieniędzy.
— Mnie jeszcze został funt.
— Och, za jednego funta spędzimy wspaniały wieczór.
A więc to tak — pomyślałem. Miała już dosyć mojego ciągłego braku pieniędzy.
— Posłuchaj — zawołałem. — Jutro pójdę i znajdę jakąś pracę. Na terenach sportowych u
Piotrusia Pana szukają pracowników.
— Rób, co chcesz.
Przeciągnąłem dłonią po włosach. Powoli doprowadzała mnie do rozpaczy.
— Posłuchaj, możemy porozmawiać?
— O czym?
— O nas. O tobie i o mnie.
— Nie mamy o czym rozmawiać.
— Nancy — wyznałem, stojąc na tym mrocznym półpiętrze o ścianach wyłożonych tapetą.
— Kocham cię.
— Wcale nie. Potrzebujesz kogoś wytwornego i poetyckiego.
— Pragnę ciebie. Chcę się z tobą ożenić.
— Och, daj spokój, Dave. Nie opowiadaj głupot.
— Ależ naprawdę chcę. Możesz to traktować jako oficjalne oświadczyny.
— Dave, na Boga, daj mi święty spokój.
Przekręciłem gałkę, ale drzwi były zamknięte na głucho. W tej samej chwili usłyszałem
ciężki, rozkołysany krok na schodach i w zasięgu mego wzroku pojawiła się pani Bristow,
otoczona kłębami dymu z golda jak magik. Stanęła na półpiętrze i obserwowała mnie, więc
nie miałem innego wyjścia jak wycofać się do pokoju numer siedem i zamknąć za sobą drzwi.
Stanąłem na krześle, wystawiłem głowę przez mansardowe okno i żałośnie
kontemplowałem dachy domów oraz odległe Downs. Nadciągał wieczór, brzeg morza
rozświetlał już żółty blask sodowych latarń. Morze szumiało i szumiało, liżąc kamienistą
plażę. Nie istnieje na całym świecie bardziej nużący i żałosny dźwięk.
Około dwudziestej drugiej usłyszałem, jak pani Bristow zamyka na noc tylne drzwi.
Postanowiłem zatem jeszcze raz spróbować z Nancy. Zapewne była zmęczona. Zapewne
wybrałem niewłaściwy moment, ale tak bardzo za nią tęskniłem. Już po kilku godzinach
zaczynało mi jej brakować. Nie mogłem wprost znieść myśli, że nigdy więcej nie pójdzie ze
mną do łóżka.
Podkradłem się pod drzwi dwójki i czekałem. Automatyczny wyłącznik światła na
schodach pstryknął i zapadła ciemność. Początkowo słyszałem jedynie dźwięki Radia
Caroline grającego w pokoju numer cztery. Waterloo Sunset… I am in Paradise…
I wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś mówi. I to nie Nancy. Był to męski głos; głęboki,
zdyszany, skrzekliwy.
Och, Boże — pomyślałem. — Ona już sobie znalazła kogoś innego. Kogoś starszego,
kogoś, kto bardziej do niej pasuje. Kogoś mniej płaczliwego i poetycznego. Może to wrócił
Vince. Widziałem jego zdjęcie; czarna skórzana kurtka, zalotny loczek, baczki, motocykl
BSA z przyczepą. Jak z takim Rockerem pełną gębą mógł konkurować tak chudy Modd jak
ja? Poza tym był ojcem Simona.
Usłyszałem, że Nancy coś mówi, ale w pierwszej chwili nie rozróżniałem słów.
Uklęknąłem i przyłożyłem ucho do dziurki od klucza tak, że poczułem powiew powietrza.
Usłyszałem, że Nancy pyta:
— …na zawsze? Jak mogę tu zostać na zawsze?
— Ponieważ chcę, żebyś została tutaj na zawsze — zaskrzeczał męski głos, zadziwiająco
głośno i dobitnie. — Ponieważ cię kocham i dlatego, że musisz.
— A co z Simonem?
— Wszystkie dzieci są przeklęte, powinnaś już o tym wiedzieć.
— Ale kto się nim zajmie?
— Los. On jest tylko jeszcze jedną drobiną szumowin na oceanie nocy.
Powoli podniosłem się z podłogi. To nie mógł być Vince. Nancy twierdziła, że Vince
mówił tylko o Eddiem Cochranie i o motocyklach. I jak mogła powiedzieć, że jestem zbyt
poetyczny, skoro rozmawia z kimś, kto mówi w tym stylu: „On jest tylko jeszcze jedną
drobiną szumowin na oceanie nocy”?
W przypływie zazdrości walnąłem pięścią w drzwi.
— Nancy! — krzyknąłem. — Nancy! Na chwilę zapadła cisza.
— Nancy! — zawołałem ponownie. — Otwórz te cholerne drzwi!
Ku memu zdumieniu usłyszałem, że otwiera zamek. Później drzwi się uchyliły na cztery
czy pięć centymetrów. W pokoju numer dwa paliła się tylko boczna lampka z pergaminowym
abażurem. Wiele razy leżałem w łóżku Nancy i patrzyłem na rysunek na tym abażurze:
Wielka Armada pod pełnymi żaglami. Nancy była naga, a jej ciało lśniło od potu. Na czoło
opadały zlepione, poskręcane włosy, jakby była syreną.
— O co chodzi? — zapytała. — Obudzisz Simona.
— Mogłabyś mieć tyle przyzwoitości, żeby mi o wszystkim powiedzieć! — wrzasnąłem.
— Powiedzieć o czym? Co ty wygadujesz?
— Mogłabyś mieć tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć mi, że masz już kogoś innego.
Gapiła się na mnie. W taki sposób nigdy jeszcze na mnie nie patrzyła. Nie było w tym
wzroku braku miłości; nie było nawet gniewu. Nie sposób opisać jej spojrzenia — kryła się w
nim pełna smutku obcość, jak w oczach kogoś, kto stojąc na peronie, żegna się na zawsze.
Przelotne spotkanie — pomyślałem.
— Nie ma nikogo — powiedziała ze straszliwą prostotą.
— Och, przecież słyszałem. Na przykład „drobinę szumowin”.
Nancy pokręciła głową.
— Musiałeś słyszeć radio. Tutaj nikogo nie ma.
Otworzyła szeroko drzwi. Zajrzałem do pokoju, ale nie przekraczałem progu. Wyraźnie
widziałem, iż nie chce, żebym wchodził. Simon spał w swoim łóżeczku zasłoniętym kocem
przed światłem. Ale poza dzieckiem nikogo w pokoju nie było. W każdym razie nie
widziałem… Ale dostrzegłem, że drzwi szafy są leciutko uchylone.
— Zadowolony? — zapytała Nancy.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się niezręcznie i głupio. Powinienem kazać jej
otworzyć tę szafę. Ale gdyby w środku nikogo nie było? A jeszcze gorzej gdyby był. Co
miałbym do powiedzenia nowemu kochankowi? „Och, cześć, nazywam się David i mieszkam
na ostatnim piętrze. Dotąd ja pieprzyłem Nancy, ale teraz się wycofuję. Przepraszam”.
Popatrzyłem na nią. Wyraz jej twarzy się nie zmienił. Wiedziałem już, że Nancy nie należy
do mnie i nigdy już nie będzie należeć.
— W porządku — powiedziałem cicho.
Pochyliłem głowę, żeby ją pocałować, ale cofnęła policzek.
Naprawdę czułem się skrzywdzony. Wróciłem do siebie i rozsiadłem się w swoim krześle
Parker–Knoll. Siedziałem po ciemku blisko dwadzieścia minut i płakałem. Wytarłem oczy
kapą, po czym zacząłem się zastanawiać, co, do licha, zrobię bez Nancy.
Następnego dnia podjąłem pracę w Ocean Fish Bar na Montague Street. Lokal prowadził
były zapaśnik o głowie okrągłej jak piłka, który lubił, jak jego pracownicy zwracali się do
niego per „panie George”, choć na macie występował jako „Thomson Czacha”. Nauczyłem
się, jak zanurzać filety w rzadkim cieście, jak obsługiwać aparat do krojenia frytek i jak
wrzucać całe wiadro tych frytek do wrzącego oleju tak, żeby się nie zabić. Nauczyłem się
również, jak zawijać porcje ryby i frytek w gazetę w ten sposób, żeby móc je posolić i
pokropić octem, czyli przygotować danie, które później klienci jedzą spacerując po ulicach.
Po trzech godzinach pracy byłem przesączony wonią oleju, ale przynajmniej dostawałem
pieniądze i nie byłem głodny. Pan George pozwalał nam do woli jeść frytki i rybę.
Tego wieczoru po zamknięciu lokalu wziąłem na Bedford Row 5a dwa dorsze, frytki oraz
suchą kiełbasę dla Simona. Zapukałem do pokoju Nancy i czekałem.
Długo trwało, zanim się odezwała.
— Czego chcesz? — zapytała zmęczonym głosem.
— To ja, David. Dave. Mam pracę w Ocean Fish Bar. Przyniosłem trochę ryby i frytek.
Mogę ci dać, jeśli masz ochotę.
— Nie, dziękuję. Po prostu daj mi spokój.
— Posłuchaj — powiedziałem z uporem. — Wczoraj straciłem panowanie nad sobą.
Przepraszam. To wszystko jest jakimś nieporozumieniem. Posłuchaj, mam rybę i frytki.
Przyniosłem też trochę wędliny dla Simona.
— Daj mi spokój, David. Zostaw mnie samą.
Stałem w korytarzu z gorącym pakunkiem zawiniętym w gazetę i po prostu nie
wiedziałem, co mam robić. Nie chciałem wracać do swego pokoju. Był za ciasny, zbyt
mroczny. Poszedłem na przechadzkę po Marine Parade, a frytki i rybę podarowałem staremu
włóczędze, który z butelką jabłecznika i niedopałkiem w ustach siedział pod jakimś
betonowym daszkiem.
Po tym zdarzeniu Nancy nie reagowała nawet na moje pukanie. Podjąłem kolejną pracę
przy tkaniu dywanów w sklepie Vokins. Z rana pracowałem nad dywanami, a popołudniu i
wieczorem w smażalni ryb. Nie miałem wiele czasu na rozmyślania. Na początku września na
Union Place wrócili studenci z Akademii Sztuk Pięknych i zawarłem kilka nowych
znajomości. Zacząłem chodzić ze studentką litografii, Sandrą. Miała zawsze zmierzwione
włosy, nosiła workowate swetry i dżinsy–rury. Jakkolwiek na samym początku zastrzegła, że
nie zamierza iść ze mną na całość, odbyliśmy wiele bardzo przyjemnych sesji pettingu. Kiedy
czułem się zawiedziony, kupowałem kolejny numer „Zdrowia i Sprawności”. Weekendy
spędzaliśmy na piciu kawy, słuchaniu tradycyjnego jazzu lub na spacerach po plaży. Niemniej
od czasu do czasu, idąc po schodach do swego pokoju, przystawałem przed drzwiami dwójki i
nadsłuchiwałem. Przeważnie bez powodzenia. Czasami dobiegały mnie dźwięki grającego
cicho radia. Ale raz czy dwa wychwyciłem głos Nancy, wyjątkowo słaby i niepewny, i ten
ochrypły, skrzeczący głos mężczyzny.
Ostatniej wrześniowej nocy, kiedy mijałem pokój numer dwa, usłyszałem:
— …kocham cię miłością przekraczającą wszelkie możliwe do pomyślenia miłości.
Przystanąłem z zapartym tchem. Dobiegły mnie słowa Nancy:
— …zawsze, nie na zawsze.
Rozległy się stłumione trzaski i skrzypienie. Jak skrzypienie łóżka. Później nic nie
rozumiałem, bo Nancy i mężczyzna mówili jednocześnie. W końcu rozległ się tylko głos
męski:
— Wnet, wnet i wnet, moje śliczne kochanie… wnet, wnet i wnet!
Nancy zapiszczała, potem krzyknęła dziwnie i ostro. Byłem przerażony, zelektryzowany.
Zagrzechotałem gałką przy drzwiach, po czym zacząłem nią z furią kręcić. Usłyszałem
wrzask Nancy: „Nie!” Cofnąłem się o krok, oparłem o balustradę schodów, wziąłem zamach i
z całych sił kopnąłem w drzwi.
Ustąpiły raptownie i z łoskotem — wyrwałem zamek. W jednej chwili zatrzasnęły się
natomiast otwarte na oścież drzwi od szafy. Obok nich stała Nancy, naga, skrzyżowanymi
rękami zasłaniała piersi. Wpatrywała się we mnie dziko, cichutko skomlała, drżała, nie była w
stanie wykrztusić słowa.
Nie wierzyłem własnym oczom. Wiedziałem, że mam przed sobą Nancy, to musiała być
Nancy, ale w potworny sposób wyniszczona. Bujne, zawsze schludnie zaczesane czarne
włosy nabrały barwy kościanobiałej i były potargane. Ręce i nogi stały się cienkie jak nogi od
krzesła. Widziałem przez pożyłkowaną niebieskawymi naczyniami krwionośnymi skórę
sterczące kości miednicy. Piersi zwiotczały — zrobiły się z nich wymiona, jakkolwiek w
sutkach ciągle tkwiły złote kolczyki. Te obrączki dowodziły, że stoi przede mną Nancy. Oczy
miała podkrążone, wokół ust zmarszczki.
— Nancy? — szepnąłem. Byłem tak wstrząśnięty, że nie mogłem wykonać kroku, wręcz
zapomniałem, jak się chodzi. — Nancy, co się stało?
— To już prawie koniec — odparła.
Głos miała taki, jakby w ustach brakowało jej śliny.
— Co? Czego koniec? O czym ty mówisz?
Usiadła niepewnie na skraju łóżka, niezgrabnie jak osiemdziesięcioletnia staruszka.
— To już prawie koniec — powtórzyła i skinęła głową.
Podszedłem do łóżeczka dziecka. Simon spał mocno, poświstywał przez zapchany nos.
Obok stała opróżniona w trzech czwartych butelka z syropem na przeziębienie. Nieszczęsny
dzieciak był półprzytomny z powodu przedawkowania lekarstwa.
Zamknąłem drzwi pokoju, żeby nikt nie mógł tam zajrzeć. Kopniakiem wyrwałem tylko
śruby mocujące zamek, więc szkody dadzą się bardzo łatwo naprawić.
— Jesteś chora, czy co? — zapytałem. Byłem tyleż zniecierpliwiony, co przerażony.
— Chora? — Uśmiechnęła się blado. — Nie, nie jestem chora. Jestem zakochana.
— Ale co ci się stało? Wyglądasz tak, jakbyś od miesiąca nie miała niczego w ustach!
— Nie potrzebuję jedzenia. Nie potrzebuję niczego.
Popatrzyłem na szafę.
— Co tam chowasz? — zapytałem.
— Nic szczególnego. Rzeczy pani Bristow. Szafa jest zamknięta.
— Nie jest. Kiedy wyłamałem drzwi, była otwarta na oścież.
— Jest zamknięta — powtórzyła z obcą intonacją. — W środku nic nie ma, tylko rzeczy
pani Bristow.
— Czy będziesz miała coś przeciwko temu, żebym je osobiście obejrzał?
Nancy uniosła głowę. Jej oczy przypomniały mi nieszczęsną pannę Coates zajmującą się
apteczkami pierwszej pomocy, która w otwartej trumnie została wyniesiona z domu pod
numerem 5a przy Bedford Row podczas ulewy.
— Daj sobie spokój, Dave. To już prawie koniec. Zapomnij o wszystkim.
— Sądzę, że mam prawo sprawdzić — odparłem i obszedłem łóżko.
Chwyciłem miedzianą gałkę drzwi szafy.
— Nie rób tego! — błagała Nancy.
Wstała z łóżka, podkuśtykała do mnie i ujęła mi nadgarstki dłońmi, które przypominały
szpony.
Z bliska wyglądała tak, jakby wyszła właśnie prosto z obozu koncentracyjnego w Belsen.
Zęby jej wypadły, włosy wychodziły garściami, pokryta pęcherzami skóra łuszczyła się.
Nancy stała się tak słaba, że nie miała najmniejszych szans oderwać mojej ręki od klamki
szafy. Ale ja byłem do tego stopnia zniesmaczony, że się nie mocowałem. Dałem spokój. Nic
nie mogłem poradzić. Trudno sobie wyobrazić, że ona i ja uprawialiśmy ze sobą miłość na
nadmorskich wydmach.
— Jest zamknięta — szepnęła gardłowo. — Proszę, Dave, jest zamknięta.
Ponownie wyciągnąłem dłoń do gałki i tym razem Nancy już nie próbowała mnie
powstrzymywać. Szarpnąłem. Nancy miała rację. Szafa była zamknięta na głucho.
— Chcę wiedzieć, co jest w środku — zażądałem. — Mam do tego prawo.
— Nie — odrzekła z uporem.
— Na Boga, Nancy. Kiedyś chciałem się z tobą ożenić.
— Nie — powtórzyła dobitnie. — I nie daje ci to żadnych praw.
— Nie kochałaś mnie? — zapytałem.
Usłyszałem, że za mymi plecami otwierają się drzwi do pokoju. Odwróciłem się i ujrzałem
w progu panią Bristow w postrzępionej brązowej podomce. Jednym okiem zezowała na
papierosa, który zwisał jej w kąciku ust.
— Słyszałam jakieś hałasy — oświadczyła.
Nancy ponownie usiadła na łóżku. Pani Bristow przeszła przez pokój, sięgnęła po koszulę
nocną i otuliła nią ramiona Nancy.
— Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli pan wróci do swego pokoju, panie Moore —
powiedziała.
— Ale najpierw muszę się dowiedzieć, co przytrafiło się Nancy, pani Bristow — odparłem
buńczucznie, splatając ramiona na piersi.
Pani Bristow wypuściła z płuc kłąb dymu.
— Już pan słyszał. Jest zakochana.
— Na Boga, jest półmartwa!
— Miłość pokona śmierć, panie Moore. Pewnego dnia sam pan to zrozumie.
— Cholera jasna, nie wiem, o czym pani mówi, i nie chcę wiedzieć. Ale powiem pani
jedno: Nancy wyjdzie teraz z tego pokoju i zamieszka ze mną. Zadbam o to, żeby właściwie
się odżywiała. Ma pod opieką dziecko! Zatem proszę zejść mi z drogi!
Pani Bristow wydmuchnęła dym, zaciągnęła się papierosem i ponownie wypuściła dym.
— Ona nie pójdzie z panem, panie Moore.
— A więc ją wyniosę.
— Zawsze będzie tutaj wracać, panie Moore. I nigdy już pana nie pokocha. Nigdy.
Przeciwnie, jeśli spróbuje pan trzymać ją z dala od tego miejsca, to pana znienawidzi.
— Zamierzam zadzwonić na policję — odparłem. — Zamierzam zadzwonić na policję i do
opieki społecznej. Wtedy, do cholery, zobaczymy.
— Nie! — odezwała się błagalnie Nancy. — Dave, nie, proszę, nie!
Pani Bristow spoglądała na mnie czujnie szeroko rozwartymi oczyma.
— Nie powinien pan wtykać nosa w nie swoje sprawy, kiedy nikt pana o to nie prosi, panie
Moore. Powinien pan siedzieć w pokoju numer siedem, razem z gotowaną fasolą i
nieprzyzwoitymi pismami.
— A jednak zadzwonię na policję — odpowiedziałem. Czułem, że ją wystraszyłem, i
chciałem poznać powód.
Nawet jeśli nie było ratunku dla Nancy, chciałem wiedzieć, co tu zaszło.
Prawie przez pół minuty pani Bristow milczała. Nancy skuliła kościste ramiona i zaczęła
cicho szlochać — jakby płakała jakaś stara, bardzo stara kobieta, która nagle i wyraziście
przypomina sobie dziewczęce lata. Bławatki, blask słońca, słomkowe kapelusze.
— Bardzo dobrze — powiedziała pani Bristow. Wyciągnęła ramię i otworzyła szafę.
Ku mej niewyobrażalnej zgrozie stał w niej bez ruchu mężczyzna. Był barczysty, potężnie
zbudowany, mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Włosy błyszczące i zaczesane do tyłu.
Pod nosem mały, starannie utrzymany wąsik. Nagi, z wielkim, poczerwieniałym penisem
zwisającym mu między udami. Nogi porośnięte ciemną szczeciną. Oczy nabiegłe krwią;
zupełnie czerwone.
— Czy on nie żyje? — zapytałem nieswoim głosem.
Pani Bristow potrząsnęła głową. Pozwoliła, żebym jeszcze raz rzucił okiem na mężczyznę,
po czym zamknęła szafę.
— To mój mąż, pan Bristow.
— Nie wierzę — zaprotestowałem. — To ma być pani mąż i ukrywa się w szafie?
— Nie ukrywa się, panie Moore. On w niej żyje. Czy raczej przedłuża swoją egzystencję.
Jego prawdziwe życie płynie w jego umyśle.
Podeszła do okna, uchyliła je na centymetr i wyrzuciła w mrok niedopałek. Następnie
odwróciła się i wydmuchnęła z płuc resztę dymu.
— To wspaniały kochanek, panie Moore. Tak wspaniały, że przechodzi to pańskie pojęcie.
Bardzo dużo odbierał kobietom, które go kochały, ale tyle samo dawał im w zamian. Jeśli nie
więcej.
— Ale co, do licha, zrobił Nancy? — zapytałem. — On ją zabija!
— W pewnym sensie tak. W pewnym sensie nie — odparła pani Bristow i sięgnęła do
kieszeni podomki po następnego papierosa. — Nancy nie zazna większej ekstazy. Mogę pana
o tym zapewnić. Ani teraz, ani nigdy. Prawdziwej ekstazy. Zazdroszczę jej. Zazdroszczę im
wszystkim. Ale ktoś musi się zajmować sprawami w świecie zewnętrznym, prawda? I od tego
jest właśnie żona.
— On ją zabija — powtórzyłem.
— Tak, już prawie zabił — zgodziła się pani Bristow i zapaliła papierosa. — Tak samo jak
nieszczęsną pannę Coates i nieszczęsną pannę Unwin, i nieszczęsną pannę Baker, i
nieszczęsną pannę Dadachanji. Ale one ciągle tam są. On je wszystkie posiada. Dopóki on
będzie żył, będą żyły i one.
Gapiłem się na nią jak cielę na malowane wrota.
— A więc gdy wynajmowała pani Nancy ten pokój… wiedziała pani… zrobiła to pani
celowo?
Pani Bristow skinęła głową.
— Wszyscy musimy żyć, panie Moore. Najlepiej jak potrafimy.
Coś eksplodowało mi w głowie. Zupełnie jak melon wysadzony w powietrze dynamitem.
Straciłem cały zdrowy rozsądek, straciłem samokontrolę. Już wystarczająco paskudną rzeczą
było to, że ten wypchany manekin odebrał mi Nancy; teraz w dodatku ją zabijał. Odsunąłem
panią Bristow na bok, szarpnięciem otworzyłem drzwi szafy i stanąłem naprzeciwko nagiego
mężczyzny z kudłatymi nogami i krwistoczerwonymi oczyma.
— Ty skurwysynu! — wrzasnąłem. — Ty kurewski, pieprzony morderco!
Miałem właśnie chwycić go za ramię i wywlec z szafy, kiedy on rozwarł szeroko usta i
ryknął.
Zamarłem. Byłem wprost sparaliżowany z przerażenia. Nie był to ryk rozgniewanego
człowieka. Był to ryk ogromnego pieca hutniczego, ryk odrzutowca. Odnosiłem wrażenie, że
pod wpływem tego ryku zaczynają powiewać koce i papiery, że zamigotało światło lampy.
Tak był ogłuszający. Trwał, trwał i trwał; nieubłagany i bezlitosny.
Twarz mężczyzny zaczęła puchnąć. Wystąpiły na nią żyły jak pulsujące węże. I nagle
wyciągnęła się, zawirowała i zmieniła się w inne oblicze, w oblicze bladej dziewczyny. Miała
również czerwone oczy i teraz to ona ryczała.
Zrobiłem niepewnie krok do tyłu. W krzyku była wściekłość; była udręka, a ja nie miałem
dość odwagi, żeby temu sprostać. Twarz dziewczyny pokryła się węzłami, wykrzywiła. Czoło
się wybrzuszyło, nos zapadł i pojawiło się kolejne oblicze, tym razem szczupłe, o smagłej
skórze. Ryczało. Widziałem twarz za twarzą, wszystkie kobiece, wszystkie na mnie ryczały,
wszystkie miały czerwone oczy. Bluźniercza galeria setek różnych osobowości; wszystkie
wchłonięte w ciało jednego mężczyzny.
Pani Bristow mówiła o ekstazie, o miłości. Ale ja widziałem tylko udrękę, wypaczenie i
krzyczącą bezradność.
Na miękkich nogach podszedłem do dziecięcego łóżeczka i wyjąłem z niego Simona.
Nancy siedziała ze spuszczoną głową i nic nie zrobiła, żeby mi w tym przeszkodzić. Pani
Bristow stała nieporuszona obok szafy. W podmuchu powodowanym rykiem jej podomka
furkotała. Właścicielka posesji Bedford Row 5a miała twarz bez wyrazu i czekała, aż wyjdę z
pokoju.
Rzuciłem ostatnie spojrzenie na stojącego w szafie odrażającego nagiego stwora, którego
twarze nieustannie się zmieniały, a następnie przytuliłem do siebie Simona i szybko
opuściłem dom pod numerem 5a na Bedford Row. Szedłem w wietrzną, pachnącą solą noc.
Dopiero kiedy już daleko za sobą miałem West Buildings, uświadomiłem sobie, że głośno
płaczę.
Myślę, że powinienem był natychmiast udać się na policję. Ale byłem zbyt przerażony,
zbyt odrętwiały i za bardzo bałem się o Simona. Bóg jeden wie, jakie lekarstwa dawała mu
Nancy, ale dzieciak leciał mi przez ręce jak szmaciana, rozpalona lalka. Zaniosłem go do
mieszkania Sandry na Surrey Street. Wbiegłem na trzecie piętro dysząc i pocąc się, po czym
łokciem nacisnąłem dzwonek. «
Otworzyła ubrana w długą męską koszulę i podkolanówki.
— David? — spytała marszcząc brwi. — Co się, do diabła, stało?
Resztę nocy spędziłem pijąc kawę i czuwając nad Simonem. Około siódmej rano poruszył
się, otworzył oczy i popatrzył na mnie.
— Wujek Dave? Gdzie jest mamusia?
Na Bedford Row 5a wróciłem około jedenastej przed południem następnego dnia w
towarzystwie dwóch policjantów. Kiedy zajechaliśmy przed dom, spostrzegłem, że za rogiem
ciągnącej się wzdłuż morza ulicy niknie czarna półciężarówka. Nie jestem pewien, ale
wydawało mi się, że na pace dostrzegłem wielką szafę do połowy przykrytą brezentową
płachtą.
Po drugiej stronie jezdni, naprzeciwko garażu dla autobusów stał czarny karawan marki
Daimler zaparkowany w sposób urągający wszelkim przepisom drogowym.
Policjant nacisnął dzwonek przy drzwiach.
— Słyszałeś o tym, że Chalky zwinął tego sędziego pokoju za jazdę po pijanemu?
Śmieszne, nie? — odezwał się drugi.
Drzwi się otworzyły i w progu stanęła pani Bristow. Popatrzyła na mnie ostro, a następnie
przeniosła wzrok na policjantów.
— Pan Moore? Czy coś się stało?
— Cholernie dobrze pani wie, co się stało — odparłem. — Gdzie jest Nancy?
— Przykro mi, panie Moore, ale stara panna Bright zmarła dziś nad ranem. Chyba na
serce.
— Stara panna Bright? — zmarszczył brwi jeden z policjantów.
Weszliśmy po schodach do pokoju numer dwa. Firanki były zasłonięte, w pokoju panował
półmrok, ale natychmiast zauważyłem, że szafa zniknęła. Nancy leżała na łóżku, chuda,
białowłosa i naprawdę martwa; tak samo martwa jak panna Coates. Pan Pedrick i jego
pomocnik przygotowywali się właśnie, żeby włożyć ją do trumny.
— Kto to? — zapytał jeden z policjantów.
— Pedrick — powiedział pan Pedrick.
— Mówię o zmarłej.
— Och, pomyliłem z tymi pieprzonymi zwłokami — poskarżył się pan Pedrick.
— To jest Nancy — oświadczyłem policjantowi.
— Słucham?
— To jest Nancy Bright. Moja dziewczyna, matka Simona.
Policjant uważnie przyjrzał się Nancy.
— No cóż, proszę mi wybaczyć, panie Moore, ale ona wygląda na odrobinę za starą na
pańską narzeczoną. I raczej nie jest matką Simona, prawda? Na oko miała około
osiemdziesiątki.
— Zupełna racja — wtrącił pan Pedrick.
— A gdzie jest ten typek? — zapytał drugi policjant. — Ten pan Bristow?
— Był w tej szafie, co stała dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz pan. Proszę popatrzeć, są
jeszcze ślady po nogach na dywanie. I musiała być rzeczywiście ciężka, bo są bardzo
głębokie.
— Ach, tak — powiedział policjant, pocierając ślad butem. — Kolejne posunięcie
Sherlocka Holmesa.
— A więc gdzie jest ta szafa? — zapytał drugi policjant.
— Zniknęła — przyznałem. — Musieli ją zabrać.
— Z panem Bristowem w środku?
— Nie wiem. Pewnie tak.
Nie byłem w stanie nic więcej zrobić. Policjanci nie uwierzyli mi, a ja ich nie potrafiłem
przekonać. Zatelefonowałem do Vince’a z prośbą o pomoc, ale poza wyrazami współczucia z
powodu śmierci Nancy nie uzyskałem niczego. Nie chciał się w to wszystko plątać. Podobnie
jak jego rodzice, którzy przyjechali cortiną z Thorton Heath, żeby odebrać Simona ze szpitala
w Worthing. Obiecali, że dzieciak będzie szczęśliwy w South London. Nancy nie miała
matki, a jej ojciec był drukarzem w Hull. Zadzwoniłem do niego w czasie, kiedy oglądał
Coronation Street.
— Rozumiem. No cóż, wcale mnie to nie zaskoczyło.
I odwiesił słuchawkę.
Tydzień później zgłosiłem się do domu pod numerem 5a na Bedford Row, żeby zabrać
swoje rzeczy. Posesją zarządzała brunetka z owłosionym znamieniem na twarzy i chorym
biodrem. Nie wiedziała, dokąd pojechała pani Bristow: zapewne gdzieś na wybrzeże.
Wydoroślałem — jak wszyscy. Podjąłem pracę. Ożeniłem się. Ostatnim razem, kiedy
odwiedziłem Worthing, na Bedford Row rozbierali dom pod numerem 5a, podobnie jak
większą część miasta. Stałem i patrzyłem na rumowisko cegieł, myśląc, że to już koniec całej
historii.
Niemniej w zeszłym tygodniu szedłem przez The Lanes w Brighton i zatrzymałem się
przed antykwariatem na Duke Street, gdzie ujrzałem plakat WIELKIEGO BRISTOE,
Wyjątkowego Prestidigitatora. Miał dać pokaz na Palace Pier w Brighton czwartego czerwca
tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku.
„Człowiek tysiąca głosów! Człowiek tysiąca twarzy! Najbardziej zadziwiająca prezentacja
Kobiecych Osobowości, jaką kiedykolwiek przedstawiono na Scenie! Żadne Zwierciadła!
Żadne Sztuczki! Sekret Zaklęć Arabskiego Haremu, który ujawnimy na waszych oczach!”
Z plakatu spoglądał na mnie wykonany w stalorycie portret mężczyzny z szafy.
Mężczyzny, który żył wiecznie przez wchłanianie życia i osobowości młodych dziewcząt;
mężczyzny, w którego ciało wcielała się dziewczyna, jeśli się kochał z nią fizycznie. Zgodnie
z tym, co powiedziała pani Bristow, kobiety doznawały nie kończącej się ekstazy lub też
rodzaju nie kończącego się oczyszczenia, jakim okazywała się owa nie kończąca się ekstaza.
Nigdy nie wspomniałem mojej żonie o Nancy. Nikomu innemu też nie; aż do teraz. Brzmi
to jak bredzenie szaleńca. Brzmi jak dziecięca opowiastka. Zgoła śmiesznie. Ale, Boże, ja ją
kochałem, wiecie… Och, Boże, jak za nią tęsknię. Dręczy mnie myśl o niewyobrażalnych
cierpieniach, przez jakie cały czas przechodzi. Myślę o niej czasami, robię sobie wyrzuty,
wychodzę do ogrodu i szlocham jak idiota.
I nigdy, przenigdy nie otwieram szaf należących do innych ludzi. On jest w jednej z nich,
jest w jednej z tych szaf należących do innych ludzi. Daję wam najświętsze słowo honoru, że
nie chciałbym być tym, który go znajdzie.
Ś
WIĘTA
J
OANNA
Saint–Valéry–sur–Somme, Francja
Saint–Valéry leży w Baie de la Somme na Opałowym Wybrzeżu w północnej Francji.
Znane jest z festiwalu dzikich ptaków, a więc co roku ornitolodzy z całego świata zjeżdżają
się tam, żeby oglądać ptaki, pić wino i oglądać jeszcze więcej ptaków. Saint—Valéry posiada
doskonale zachowane średniowieczne centrum, w którym czuje się niesamowicie silny
powiew historii. Na pobliskim wzgórzu zaś znajdują się resztki czternastowiecznej fortecy,
gdzie więziono Joannę d’Arc. Ale miasteczko owiane jest smutkiem; unoszą się nad nim
duchy żołnierzy wojsk alianckich z obu wojen światowych oraz dusze poległych w bitwie nad
Sommą.
Saint–Valéry jest wymarzonym miejscem dla duchów.
Ś
WIĘTA
J
OANNA
Po drugiej stronie restauracji kobieta o błękitnych włosach wybuchnęła głośnym
śmiechem.
David nie wytrzymał i popatrzył w tamtą stronę przez ramię. Siedzący przy stole emeryci
trzęśli się ze śmiechu.
— Armand, tu es si dróle! — zachichotała kobieta o włosach koloru lawendy.
David odwrócił się do Roberta i Jeremy’ego i wzruszył ramionami.
— Chciałbym lepiej znać francuski. To był zapewne jakiś dowcip.
— I to zapewne świński — odparł Robert. — Wiesz, jacy są starzy ludzie.
David uśmiechnął się i ponownie napełnił kieliszek winem marki Pouilly Fume. Siedział z
synami przy stoliku ustawionym obok okna wychodzącego na srebrzystą toń wpadającej w
tym miejscu do morza Sommy. W oddali, za bagniskami, od czasu do czasu wyglądało
słońce, ale generalnie dzień był szary i pochmurny.
W tej chwili w restauracji gościli tylko pociągający z butelek emeryci i dwaj mężczyźni o
twarzach koloru wosku, którzy, chociaż mieli usta pełne chleba, toczyli jakiś zażarty spór.
Ściany lokalu częściowo pokrywała karmazynowa tapeta, a częściowo ciemna boazeria.
Ozdobiono je wypchanymi ptakami i więcierzami do łowienia homarów. Pośrodku
znajdowała się mała fontanna, w której woda spływała po gipsowej imitacji skał. Po sali
kręciło się trzech kelnerów w kasztanowych marynarkach: jeden podobny do Jacquesa
Cousteau, a dwaj pozostali do Pee Wee Hermana, gdyby Pee Wee Herman mógł mieć braci
bliźniaków.
— Mamusi by się tutaj podobało — zauważył Robert.
— No cóż — odparł David. — Do jutra poczuje się lepiej. To chyba przez ten camambert.
Powiedziała, że miał dziwny smak.
Jeremy próbował wylizywać z talerza sos z grzybów i cebuli, którym przyprawiony był
poulet gran’mère.
— Dlaczego dołożyli tutaj tyle tego paskudztwa? — zapytał retorycznie.
— Znalazł się smakosz — mruknął uszczypliwie Robert.
Miał siedemnaście lat, dwa lata więcej niż Jeremy, i jeśli chodzi o próbowanie potraw, był
nieustraszony. Spróbował nawet ślimaków, ale poddał się przy trzecim mówiąc, że woli
miętową gumę do żucia od czosnkowej.
— Podano do stołu — powiedział David.
Jeden z Pee Wee Hermanów przyniósł im właśnie dwa wielkie talerze z moules marinières
i ogromny półmisek pommes frites.
— Attention, c’est tres chaud — ostrzegł.
Mimo to Jeremy wziął frite, ale natychmiast wrzucił ją do piwa. Rzeczywiście, danie było
potwornie gorące.
— Strzał w dziesiątkę — roześmiał się Robert.
Umilkli. Francuscy emeryci stawali się coraz bardziej hałaśliwi. Szurali krzesłami i
zanosili się od śmiechu. David nabił na widelec małża, zanurzył chleb w cebulowym sosie.
Wtedy po raz pierwszy od miesięcy ogarnął go spokój.
Ostatecznie w plażach francuskiego Opalowego Wybrzeża, w jego bagnach i żyjących na
wolności zwierzętach nie było nic szczególnego. Przyjechali tutaj tylko na trzy dni, szukając
spokoju i odmiany. Trafili na okropną pogodę, ale i tak chodzili na spacery po promenadzie,
wędrowali do wyłożonej brukiem średniowiecznej dzielnicy miasta, siadywali w kafejkach,
obserwowali deszcz siekący szyby, pili wino i to było to, czego się spodziewali i czego im
było potrzeba.
David ostatnio zakończył skomplikowaną pracę nad całkowitą zmianą tożsamości firmy
Brytyjskie Włókna Sztuczne, która polegała na zaprojektowaniu nowego logo, nowych
firmówek, nowych szablonów, aby można było przemalować samochody należące do
przedsiębiorstwa, a nawet na zmianie wystroju wnętrza jego siedziby. David po prostu musiał
na chwilę uciec od wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Brytyjskimi Włóknami
Sztucznymi.
Był smagłym, wyglądającym na Szkota mężczyzną w wieku czterdziestu pięciu lat,
niegdyś zapalonym tenisistą. Robert, skóra zdarta z ojca, przerastał go o jakieś pięć
centymetrów, podczas gdy Jeremy spiczastym nosem i jasnymi włosami przypominał matkę.
Zakończyli obiad filiżankami mocnej kawy, po czym cała trójka wyszła na promenadę.
Bulwar miał blisko dwa kilometry długości. Z jednej strony ograniczały go pomalowane na
czarno latarnie, a z drugiej szara, pokryta tłuszczem toń Sommy. Na falach zaczynającego się
właśnie przypływu tańczyło kilka przycumowanych do brzegu niewielkich łódek rybackich.
Znad kanału La Manche nadchodził zimny, nieustanny wiatr, toteż David cieszył się, że
nie zapomniał włożyć prochowca.
Minęli nędznie wyglądający, gotycki, wzniesiony z czerwonej cegły budynek hotelu z
wieżyczkami i balkonami oraz zarośniętym paprociami ogrodem. Minęli kasyno, nieczynne
zresztą aż do lata, i niewielką kawiarnię Brasserie Jehanne D’Arc, w której siadywali
kierowcy wielkich ciężarówek, paląc papierosy i pijąc kawę. Zatrzymali się na chwilę przed
niewielkim pomniczkiem z napisem: „W tym miejscu 13 maja 1940 roku poległ z rąk
nieprzyjaciela Maurice Renaud”. Dotarli w końcu do swego hotelu. La Colonne de Bronze
zajmował stojący na rogu głównej ulicy nijaki budynek o pokrytej stiukiem fasadzie.
W mrocznym, niewielkim barze madame polerowała kieliszki do wina. Miała trzydzieści
siedem lat, włosy zaplecione w warkocz i twarz o ostrych rysach sekutnicy. Zawsze była
nienagannie ubrana; tego dnia nosiła obszerną, szarą sukienkę, taką, jakie Francuzki lubią
najbardziej.
— Monsieur — powiedziała z godnością, kiedy weszli do środka.
Chłopcy, którzy zabrali ze sobą podręczniki, poszli na górę, żeby się pouczyć (i zapewne
pobić między sobą). David postanowił natomiast zajrzeć do Carole i zobaczyć, czy lepiej się
czuje. Wtedy zabrałby ją do średniowiecznego barbakanu, żeby zrobić kilka zdjęć.
Wspiął się po wąskich schodach na pierwsze piętro i otworzył drzwi pokoju numer jeden.
Firanki ciągle były zaciągnięte, tak jak je zostawił, a sam pokój ciemny i przegrzany.
— Carole? — powiedział. — Carole, nie śpisz?
Odpowiedziała mu cisza. Zamknął za sobą drzwi i na palcach podszedł do łóżka. Ujrzał
porządnie złożoną kołdrę, pod którą nie było nikogo.
— Carole? — zawołał ponownie.
Żona musiała najwidoczniej poczuć się już lepiej i wstać. Dziwne tylko, że nie odsłoniła
okna. Przeszedł do łazienki, ale tam również nie zastał Carole. Z główki prysznica lała się
woda.
Odsłonił firanki. Do pokoju wpadło mdłe, szare światło pochmurnego dnia. Przez okno
widział kawiarnię, w której siedzieli kierowcy ciężarówek, oraz granitowy obelisk
upamiętniający miejsce, gdzie zginął Maurice Renaud.
Zszedł do baru. Madame ciągle wycierała kieliszki. W barze wyposażonym w trzy stoliki,
dwa wysokie stołki i niewielki krąg taneczny z trudem wystarczający dla une chatte, Carole
również nie było.
Zajrzał do sali restauracyjnej. Może zgłodniała po całej nocy dolegliwości żołądkowych i
zeszła na lunch? Ale restauracja świeciła pustkami. Stoliki już prawie zostały przygotowane
do kolacji.
— Monsieur? — zapytała madame.
— Je cherche ma femme — powiedział David. — Est–elle sortie, peut–etre?
Madame zmarszczyła brwi i popatrzyła jeszcze bardziej jędzowato niż zwykle.
— Ma femme — powtórzył David. — Ce matin, elle était très malade. Elle dorme. Mais,
elle n’est plus dans nótre chambre.
Boże, jak bardzo chciał lepiej znać francuski.
Madame ciągle była nachmurzona.
— Je ne comprends pas — burknęła.
— Madame… — zaczął David, coraz bardziej zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak
zniecierpliwiony angielski turysta. — Szukam… je cherche, comprenez–vous?… mojej
żony… ma femme. Od rana chorowała… choroba… malade, dans 1’estomac. Spała, kiedy
poszedłem z synami na pour manger. Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Elle a disparu.
Madame odstawiła kolejny wytarty kieliszek, przeszła na drugą stronę baru i zdjęła z
haczyka klucz z etykietką „Ch. 1”. Bez słowa nakazała gestem Davidowi, żeby podążył za
nią, po czym ruszyła na górę. Otworzyła drzwi jego pokoju i wyciągnęła rękę.
— Voilà, monsieur.
David westchnął.
— Chyba mnie pani nie zrozumiała. Wiem, że nie ma tu mojej żony. Chcę się dowiedzieć,
gdzie jest. Où se trouve ma femme?
Madame potrząsnęła głową.
— Je ne sais pas, monsieur. Vous êtes arrivés avec deux fils, nest–ce pas? Deux fils, oui?
Mais, pas de la femme. Rozumie pan, monsieur? Przyjechał pan z dwoma chłopcami. Z
dwoma synami. Ale nie było z panem żony. Ostatniej nocy spał pan w tym pokoju tout seul.
Był pan sam.
— To śmieszne — odparł David. — Moja żona przez całą noc chorowała. Chcę wiedzieć,
gdzie jest. Może poszła do apteki, la pharmacie?Albo do lekarza? Czy jest gdzieś w pobliżu
szpital lub przychodnia?
— Ah, oui monsieur. Bardzo blisko, po drugiej stronie ulicy. Tylko cent metres. Ale pan
nie był z żoną.
— Oczywiście, że byłem! Sama ją pani widziała! Rozmawiała z nią pani! Czy pani uważa,
że moja żona jest wyłącznie halucynacją? Tu są wszystkie jej rzeczy… o, proszę!
Otworzył drzwi niewielkiej, brązowej szafy, w której znajdowała się ogromna liczba
wieszaków. Wisiał tam granatowy sweter, trzy koszule i dwa krawaty. Na półkach leżały
skarpetki, jego majtki i cztery schludnie złożone chusteczki do nosa. Ale nie było żadnych
rzeczy Carole.
Po raz pierwszy David poczuł dreszcz strachu. Popatrzył na madame i powiedział:
— Je ne comprends pas.
Madame wzruszyła ramionami.
— Monsieur, przyjechał pan tylko z dwoma synami.
David zawahał się i omiótł spojrzeniem pokój. Dlaczego, do licha, Carole wyszła, nic mu o
tym nie mówiąc? Przecież się nie pokłócili. Nie miała zmartwień. Wszystko było w jak
najlepszym porządku, dopóki w Abbeville nie zjadła tego nieszczęsnego sera.
— Proszę zaczekać, s’il–vous plait… un moment… — mruknął, bo madame zamierzała
właśnie ruszyć na dół. Rzucił na łóżko walizkę.
Zamierzali wyjechać następnego dnia. Może Carole już się spakowała.
Lecz kiedy uniósł wieko, stwierdził, że w walizce jest tylko plastikowa torba z brudną
bielizną. Nic więcej. Rozłożył na łóżku tę bieliznę, ale nie znalazł ani staników, ani
koronkowych majtek, ani obrębionych na czerwono chusteczek do nosa. Wszystkie brudy
należały do niego. Skarpetki, majtki, chusteczki z wyszytym monogramem „J”.
— Monsieur… — powiedziała madame. — Proszę mi wybaczyć, ale mam dużo pracy.
— Tak, naturalnie — odrzekł i madame, stukając obcasami na schodach, ruszyła do baru.
David zamknął walizkę. Stojąc nad łóżkiem, zaczął się zastanawiać, co ma zrobić.
Czyżby Carole go opuściła? Czyżby miała wszystkiego dosyć, spakowała swoje rzeczy i
odeszła? Ale dlaczego zrobiła to tutaj, we Francji, podczas ich trzydniowej wycieczki?
Równie dobrze mogła odejść w Anglii. Mogła przecież powiedzieć: „Davidzie, musimy
trochę od siebie odpocząć. Rozstańmy się na jakiś czas”.
Zdawał sobie sprawę z tego, że nie postępował najlepiej; w każdym razie nie w stosunku
do Carole. Wracał do domu późno, podniecony, zalatywało od niego alkoholem. Ale to
wiązało się z jego pracą — musiał prowadzić życie na najwyższych obrotach, żeby w ciągu
jedenastu miesięcy całkowicie zmienić profil wielkiego przedsiębiorstwa, żeby niczego nie
przeoczyć, nie popełnić jakiegoś błędu. Musiał myśleć o wszystkim. Nawet o takich
drobiazgach jak nowe wizytówki czy reklamowe długopisy firmy Brytyjskie Włókna
Sztuczne.
Ale nie mieściło mu się w głowie, że mogła tak po prostu odejść. Nie tutaj. I nie bez
uprzedniego omówienia sprawy. Ponadto uwielbiała Roberta i Jeremy’ego. Jak mogła opuścić
ich bez słowa?
Otworzył drzwi prowadzące do pokoju chłopców. Siłowali się na łóżku Jeremy’ego — a w
każdym razie robili to sekundę wcześniej, zanim wszedł do ich pokoju. Teraz siedzieli obok
siebie i czytali „Tajemnicę Edwina Drooda” i „Białe towarzystwo”. Byli zaczerwieniem,
zdyszani, ale bardzo pochłonięci lekturą.
— Cześć, tato — powiedział od niechcenia Robert.
— Nie widzieliście mamy? — zapytał David.
Robert podniósł na niego wzrok.
— O co ci chodzi?
— Chodzi o to, że po powrocie nie zastałem jej w pokoju. Nie chciał wspominać
chłopcom, że zniknęły również jej rzeczy.
Jeremy wzruszył ramionami.
— Pewnie poczuła się lepiej. Może poszła do sklepu ze starociami. Bardzo jej się podobały
te porcelanowe kaczki.
David milczał. Nie wiedział, co ma powiedzieć.
— Albo po prostu poszła na spacer — dodał Robert i wrócił do lektury.
— Ale przyjechała z nami? Chodzi mi o to, że była tu z nami?
Obaj chłopcy wytrzeszczyli na niego oczy.
— Pewnie, że była.
— No tak, ale zniknęły wszystkie jej ubrania, kosmetyki z łazienki, a właścicielka hotelu
nie może jej sobie przypomnieć.
— To jakaś głupota! — wykrzyknął Jeremy. — Była tu z nami! W samochodzie jest jej
płaszcz i wszystkie inne rzeczy!
Zgodnie zeszli do zaparkowanego na ulicy przed hotelem auta. Z okna na parterze w
budynku naprzeciwko La Colonne de Bronze z nie skrywanym zainteresowaniem obserwował
ich gruby mężczyzna w granatowym rybackim swetrze. A z sąsiedniego okna z takim samym
nie skrywanym zainteresowaniem patrzyła na nich robiąca na drutach stara kobieta w
kwiecistej podomce.
David otworzył bagażnik srebrnego rovera. Okazał się pusty. Żadnego płaszcza, butów,
nic. Zajrzał do skrytki wewnątrz samochodu. Nie było szczotki do włosów, wody kolońskiej,
szminki, chusteczek higienicznych, spinek do włosów. Niczego, co mogłoby należeć do
kobiety.
Zakrył dłonią usta, a chłopcy spoglądali na niego w osłupieniu. W końcu odjął rękę od
twarzy i powiedział:
— Była z nami, prawda?
— Oczywiście — wyjąkał Jeremy. Policzki obu synów były białe jak papier. — Była z
nami. Nie mogła przecież tak nagle zniknąć.
Wrócili do hotelu. W barze nie zastali właścicielki, więc David po nią zadzwonił. Kobieta
pojawiła się natychmiast, zabiegana i niezadowolona. Kończyła właśnie przygotowywanie
restauracji do ceremonii wieczornego posiłku.
— Madame, przykro mi, że panią niepokoję, ale moja żona jednak była z nami, a teraz
zniknęła. Obaj moi synowie mogą to zaświadczyć. Może ja mógłbym mieć jakieś
halucynacje, ale nie cała nasza trójka.
Twarz madame pozostała niewzruszona. Albo niewiele zrozumiała z tego, co powiedział
David, albo po prostu nie słuchała.
— Przykro mi, monsieur — odparła. — Nie wiem, jak mogę panu pomóc.
David z chłopcami wrócili do pokoju i jeszcze raz dokładnie przeszukali cały apartament.
Jeremy nawet padł na czworaka i zajrzał pod łóżko. Na jednej ścianie wisiał bardzo kiepski
obraz przedstawiający jacht, a na drugiej reprodukcja portretu czytającej dziewczyny Ingresa.
Nie znaleźli niczego, co by mogło wskazywać, dlaczego Carole ich opuściła. David obwąchał
nawet poduszkę i prześcieradło, starając się wychwycić woń perfum żony, ale łóżko było
świeżo zasłane i pościel pachniała drewnem szafy, w której była trzymana.
— Jak myślisz, gdzie mogła się podziać? — zapytał Robert.
David nigdy nie słyszał w głosie syna takiego przestrachu. Objął Roberta (chociaż syn był
wyższy) i uspokajająco ścisnął go za ramię.
— W porządku… musi być jakieś logiczne wytłumaczenie.
— Przecież nikt jej nie porwał, prawda? — chciał się upewnić Jeremy.
— No cóż… nie sądzę. Chodzi o to, że zniknęły jej ubrania, kosmetyki, wszystko… a
także płaszcz z samochodu. Gdyby ktoś porwał ją wbrew jej woli, musiałyby zostać jakieś
ślady walki. Ponadto madame usłyszałaby hałasy.
— Trzeba natychmiast pójść na policję — powiedział poważnie Robert.
Poszli główną ulicą miasteczka na posterunek żandarmerii, który mieścił się w dużym,
dwupiętrowym budynku z pomarańczowej cegły. Był tam otoczony murem dziedziniec ze
skrupulatnie poprzycinanymi krzewami wawrzynu. Niebo pociemniało, a na schodkach
wiodących na posterunek pojawiły się pierwsze cętki kropel deszczu. Otworzyli ciężkie drzwi
i znaleźli się w korytarzu, którego posadzkę tworzyła kolorowa mozaika odpowiadająca
echem każdemu krokowi. Przy biurku siedział pucołowaty policjant w mundurze. Palił
papierosa i czytał gazetę. David przystanął przed nim i chrząknął. Żandarm podniósł głowę.
Twarz prawie całkowicie niknęła mu w kłębach dymu z gitane’a.
— Parlez–vous anglais? — zapytał David. Żandarm skinął głową i wzruszył ramionami.
— Tak, jeśli to rzeczywiście niezbędne. We Francji jest to powszechną tajemnicą. Prawie
każdy Francuz umie po angielsku. Ale nie lubimy mówić w tym języku. Jak wy to
nazywacie? Dajemy całkowity odpór językowi angielskiemu.
— Zaginęła moja żona — oświadczył David.
Żandarm wydmuchnął dym i zgniótł niedopałek w popielniczce.
— Pańska żona?
— Zatrzymaliśmy się w hotelu La Colonne de Bronze. Poczuła się źle, więc została w
pokoju. Poszedłem z chłopcami do Les Pilotes na lunch. Kiedy wróciliśmy… no cóż, jej nie
było. Nie został po niej ślad. Zabrała również wszystkie swoje rzeczy. Płaszcz, kosmetyki,
wszystko.
Żandarm słuchał z nieruchomą twarzą. Spojrzał na kalendarz stojący na biurku.
— Merde — mruknął pod nosem.
— Coś nie tak?
— Nie, nie, monsieur. Oczywiście, wszystko w porządku. Chodzi tylko o to, że o czymś
zapomniałem.
— Poza tym — ciągnął David — właścicielka La Colonne de Bronze zaprzecza, żeby
kiedykolwiek widziała moją żonę. Twierdzi, że zameldowałem się tylko ja i dwaj moi
synowie. Żandarm kichnął i wytarł nos kantem dłoni.
— Dlaczego, pańskim zdaniem, tak twierdzi?
— Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale przypłynęliśmy „Seacatem” z Dover do Boulogne w
poniedziałek… i moja żona była z nami przez cały czas. Robiliśmy zdjęcia i kręciliśmy film
kamerą wideo.
— A czy pani Coubert, właścicielka hotelu, wzięła paszport pańskiej żony?
David pokręcił głową.
— Nie, nie. Tylko mój.
— Czy nie domyśla się pan, co mogło stać się z pańską żoną? Nie ma pan żadnych
podejrzeń?
— Żadnych. Nie kłóciliśmy się, wszystko było w jak najlepszym porządku.
— A czy dzwonił pan do domu, do Anglii, żeby sprawdzić, czy nie wróciła?
— Nie wpadło mi to do głowy. Ale zatelefonuję.
— Świetnie. Na razie proszę zostać w hotelu, a ja wezwę współpracowników. Rozumie
pan, mamy tutaj niewielu żandarmów. Poza sezonem letnim jest nas tylko dwóch. Czy ma pan
zdjęcie swojej żony? Pomogłoby ją rozpoznać.
David wyciągnął z kieszeni portfel. Przejrzał wszystkie kwity z apteki i z pralni, po czym
znalazł fotografię Carole, którą zawsze nosił przy sobie. Zdjęcie zostało zrobione podczas
przyjęcia w ogrodzie, jakie wydali z okazji piętnastej rocznicy ślubu.
Ku jego zdumieniu twarz Carole była kompletnie zamazana, zupełnie jakby portfel mu
zamókł i wilgoć całkowicie odbarwiła zdjęcie.
Żandarm wziął fotografię i przysunął ją do światła. Znów kichnął.
— Tak, rozumiem… została przypalona — stwierdził.
— Przypalona? Nie rozumiem. Nigdy jej nie wyciągałem z portfela.
— Z tego, co wiem, zdarzyło się to już dwukrotnie.
— Co się zdarzyło dwukrotnie? — zapytał David. — O czym pan mówi?
— Monsieur, w ciągu ostatnich dwustu lat w St Valéry–sur–Mer zaginęły dwie Angielki.
Jeden z tych przypadków był bardzo sławny. Pani Brownlow, która przybyła tutaj w roku
tysiąc dziewięćset piętnastym w towarzystwie księcia Walii, żeby odwiedzić żołnierzy
walczących na froncie zachodnim. W hotelu, w którym się pan zatrzymał, może pan zobaczyć
mosiężną tabliczkę upamiętniającą to wydarzenie. Umieszczono ją przy którymś stoliku w
restauracji hotelowej. Przy tym właśnie stoliku książę Walii siedział z panią Brownlow tego
wieczoru, kiedy zniknęła.
David był coraz bardziej rozdrażniony.
— To było prawie osiemdziesiąt lat temu! Jaki, do licha, ma to związek z moją żoną?
— Nie wiem, monsieur. Może żaden. Ale kiedy książę Walii wrócił do Anglii, odkrył, że
fotografia pani Brownlow, którą postawił w ubieralni, jest fatalnie zwęglona.
David odebrał od żandarma zdjęcie Carole i przysunął je sobie do nosa. Żandarm miał
rację; pachniało spalenizną.
— Czy odnaleziono panią Brownlow? — zapytał David. Żandarm skinął głową.
— Tak, monsieur. Znaleziono ją na plaży, tuż obok skał. Jej ciało zostało spalone na popiół
i była prawie nie do rozpoznania. Tak naprawdę, to zidentyfikowano ją po brylancie w
broszce, którą podarował jej książę Walii. Sama broszka była stopiona.
— Mówił pan o dwóch przypadkach — przypomniał David.
Ani przez chwilę nie wierzył w to, że spalone w tysiąc dziewięćset piętnastym roku ciało
kobiety może mieć jakikolwiek związek ze zniknięciem Carole. Z drugiej strony koniecznie
chciał wiedzieć, co się wydarzyło.
Żandarm wyciągnął z paczki kolejnego gitane’a, zaciągnął się i wypuścił nosem dym.
— Inny przypadek miał miejsce w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku… znowu
bardzo znana sprawa. Pojawiła się tutaj Angielka ze starą matką na sesję malarską. Pewnego
popołudnia, kiedy matka spała, Angielka wyszła w plener i zniknęła. Krążyły opowieści o
szaleńczym ogniu, który tej nocy przemieszczał się po ulicach St Valéry niczym wicher, ale
ciała kobiety nigdy nie znaleziono. Kiedy jej matka wróciła do Gloucestershire, znalazła
zwęglony autoportret córki.
— No cóż, to ciekawa historia — stwierdził David. — Ale nie sądzę, żeby miała
jakikolwiek związek z moją żoną.
— Od tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku do tysiąc dziewięćset piętnastego minęło
siedemdziesiąt siedem lat, tyle samo co od tysiąc dziewięćset piętnastego do
dziewięćdziesiątego drugiego — odezwał się nagle z powagą Robert.
— To nic nie znaczy — sprzeciwił się Jeremy. — Mama musiała stracić pamięć albo coś w
tym rodzaju i odjechała stąd pociągiem.
— Naturalnie, zapewne masz rację — powiedział żandarm. — Musi być naturalne
wytłumaczenie tego zdarzenia. Proszę o wybaczenie, monsieur. Nie chciałem pana niepokoić.
To są tylko takie opowieści… gotyckie opowieści, które tak we Francji lubimy… coś w
rodzaju opowieści o zabójstwie na Rue Morgue.
— Co pan zamierza uczynić? — zapytał David.
— Jak mówiłem… Wezwę posiłki i rozpoczniemy śledztwo. A pan ze swojej strony niech
się zastanowi, gdzie mogłaby się podziać pańska żona… Może jakieś interesujące pod
względem turystycznym miasto? Czasami ludzie, kiedy dotknie ich choroba, zachowują się
nietypowo.
David popatrzył na zwęgloną fotografię. Z trudem rozpoznał na niej promiennie
uśmiechniętą twarz żony.
— Tak. Czasami tak bywa — przyznał.
Pozostałą część dnia spędzili na wędrówkach po mieście. Jakkolwiek leżało ono na
najbardziej nizinnych terenach Francji, stare dzielnice St Valéry–sur–Mer zbudowane zostały
na stromych stokach wzgórz, a na najwyższym z nich znajdowały się ruiny
czternastowiecznego zamku. Uliczki były proste i wyludnione; cicha średniowieczna
mieścina, a w niej wybrukowane ulice, place i domy z zamkniętymi okiennicami. Od czasu do
czasu natykali się na domostwo, w którym okiennice były otwarte, a za szybą widzieli
obserwujące ich w milczeniu dziecko. Albo na takie, gdzie przez uchylone drzwi widać było
fragment kuchni lub wąskie, stare schody. Nigdzie nie znaleźli Carole. Zapadał zmierzch,
znad ujścia Sommy napływał chłód niczym zaraza z obrazów Breugla.
Dotarli do samych ruin zamku na skałach, gdzie w mroku majaczył barbakan odbijający
się w wodach rzeki. Daleko w dole, w szarości dnia, z rykiem motoru poruszał się buldożer
wyrównujący plażę. Dochodził ich od czasu do czasu wizgot jego silnika.
Jeremy wziął ojca za rękę.
— Wiesz, że nie odeszła na zawsze — powiedział.
— Wiem — odparł nie przekonany David.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak samotnie. Może nigdy już jej nie spotka? Może Carole nigdy
już nie wróci?
Robert zaczął na głos czytać treść mosiężnej plakietki umieszczonej na barbakanie.
— „Przez te wrota… w roku tysiąc czterysta trzydziestym… Joanna d’Arc została
wywieziona do Rouen, gdzie poddała się Anglikom”.
Niepocieszeni zeszli wyłożoną brukiem drogą. Przeszli wzdłuż zamkowych murów i
ruszyli do miasteczka. U stóp wzgórza minęli stertę kamieni. Wmurowana obok tabliczka
głosiła: „W tym miejscu więziona była przez Burgundczyków Joanna d’Arc”.
— Co się stało z Joanną d’Arc? — zapytał Jeremy.
— Oskarżono ją o czary — odparł Robert.
— I co?
— Oczywiście spalono ją na stosie. Nie wiesz o tym?
Wrócili do hotelu. Madame nigdzie ani śladu, restauracja przygotowana do kolacji, o czym
świadczył unoszący się tam zapach smażonego dorsza. Przy barze czekał już młody żandarm
z rzadkim wąsikiem. Kiedy pojawili się w hotelu, wstał i zasalutował.
— Bonsoir, monsieur.
— Są jakieś nowe wieści?
— Przykro mi, monsieur. Pięćdziesięciu ludzi przeszukuje okręg. Wysłaliśmy wiadomość
na lotniska i do portów. Jeśli pan tutaj zostanie, zawiadomimy pana, jak tylko się czegoś
dowiemy.
— Dzięki — skwitował David. — Chłopcy, może macie ochotę na drinka?
David jadł kolację tylko po to, żeby nie niepokoić Roberta i Jeremy’ego, ale soli w sosie
cytrynowym ledwie spróbował. Na sercu spoczywał mu wielki ciężar. Cały czas spoglądał w
kierunku stolika z mosiężną plakietką upamiętniającą wizytę księcia Walii w roku tysiąc
dziewięćset piętnastym. Wypił całą butelkę sancerre, po czym powędrował do swego pokoju i
położył się do łóżka.
W pokoju nic się nie zmieniło. Pozostał mroczny, pusty, pachnący zagranicznym hotelem.
Kiedy David się rozbierał, pod jakimś gościem na górze, który przechadzał się po pokoju,
zaskrzypiała podłoga. David specjalnie się nie rozebrał. Zzuł tylko obuwie i pijany, zmęczony
runął na pomarańczową pościel.
Zasnął kamiennym snem, ale obudziło go czyjeś chrapanie. Zerwał się z łóżka,
uświadamiając sobie, że to chrapał on sam. Przeszedł do łazienki i wypił trzy szklanki wody.
Zerknął w lustro. Odeszła — pomyślał. — Odeszła albo zniknęła. Odeszła i teraz jesteś
całkiem sam.
Wrócił do łóżka i przespał następną godzinę. We śnie dręczyły go osobliwe koszmary,
głosy i niewytłumaczalne hałasy. Śniło mu się, że biegnie przez St Valéry, torując sobie drogę
średniowiecznymi uliczkami, tak wąskimi i krętymi, że ramionami ocierał się o ściany
domów. Widział młodego mężczyznę w brązowej tunice, który zniknął za rogiem najbliższej
przecznicy. David dobiegł we śnie do zbiegu ulic, ale młodzieniec zapodział się gdzieś na
wzgórzu, na którym znajdowały się ruiny barbakanu. David próbował krzyczeć. Nie potrafił
wydobyć z gardła dźwięku.
Docierały do niego śmiechy i gwar rozmów, ktoś fałszywie śpiewał bluźnierczy hymn.
Słyszał dziwaczną i hałaśliwą muzykę, dźwięk bębnów, fletów i średniowiecznych puzonów.
Słyszał wrzask kobiety; wrzeszczała i wrzeszczała, jakby nigdy nie miała przestać.
Otworzył oczy. Drżał, choć był zlany potem. Oparł się na łokciu i nadsłuchiwał, ale do
jego uszu docierał jedynie szum wiatru za oknem i ostre cykanie zegarka. Sprawdził godzinę
— była trzecia nad ranem. Czuł się okropnie. Ziało od niego wypitym winem, a w głowie
szumiały mu wszystkie wodospady świata.
Podszedł do okna. Róg głównej ulicy, przy której stał hotel, był pogrążony w ciszy. Gdzieś
za bagniskami rzeki mrugały światła. Przycisnął czoło do zimnej szyby.
— Carole — westchnął. — Carole, gdzie, do licha, się podziałaś?
Boże wielki — mogła być gdziekolwiek, martwa, zgwałcona, związana, uwięziona w
garażu jakiegoś maniaka.
Przełknął ślinę. Zabolało go gardło. Nie był w stanie nawet płakać.
Miał właśnie oderwać twarz od szyby i pójść do łazienki, kiedy na pogrążonej w mroku
ulicy coś dojrzał. Okno było zaparowane, więc nie mógł być pewien. Ale wydawało mu się,
że widzi jakąś ubraną na biało postać, która zmierzała w stronę fortu.
— Carole? — szepnął, nie wierząc własnym oczom. Ogarnięty paniką i podnieceniem,
chwycił buty i nie rozsznurowując, wcisnął je na nogi. Zbiegł po schodach, uderzył w ścianę
na dole i ruszył do drzwi wyjściowych. Szlag by to! Były zamknięte na głucho. Odwrócił się i
spiesznie skierował się na tyły hotelu, gdzie znajdowały się całonocne toalety. Przekręcił
klucz w zamku, wypadł na parking, potem na ulicę. Nie dostrzegł spowitej w biel postaci, ale
przemierzył ulicę i pobiegł pod górę stromą, wybrukowaną uliczką. Trakt skręcał w lewo, a
później w prawo. Zdyszany David przebiegł pod sklepioną bramą, minął niewielką basztę i
dotarł na wały twierdzy, gdzie ciągle szalał zimny wiatr. Ciężko dyszał, bolały go płuca, ale
wydało mu się, że po prawej stronie, gdzie po barbakanie wiła się kręta alejka, dostrzegł błysk
bieli.
— Carole! — zawołał ochrypłym głosem. — Carole! Ruszył ścieżką prowadzącą po
szczycie barbakanu, aż doszedł do średniowiecznej, mrocznej warowni. Obiegł ją dwukrotnie,
ale nikogo nie znalazł.
— Carole! — zawołał ponownie.
Być może wołał na próżno, być może była to głupota. Ale co z tego? I tak nikt go nie
usłyszał.
Ponownie obszedł warownię. Wtedy ich ujrzał. Stanął jak wryty i patrzył. Było tak ciemno,
że z trudem rozróżniał postacie.
— Carole! — Nie był pewien, czy wypowiedział imię żony na głos.
Dygotał — nie tylko z chłodu, także z przerażenia, jakiego nigdy dotąd nie czuł.
Carole stała przy balustradzie, a poniżej otwierała się przepaść, na dnie której tego dnia
pracował buldożer. Była bardzo blada, jasne włosy wydawały się w mroku jeszcze bielsze.
Miała na sobie białą koszulę nocną, którą nosiła poprzedniego ranka. Jej twarz wyrażała
zmęczenie i strach.
Naprzeciw niej — bardzo blisko, odwrócony do Davida plecami, tak że ten nie mógł
dostrzec jego twarzy — stał wysoki młodzieniec ubrany w luźną, brązową koszulę, brązowe,
obcisłe spodnie oraz wysokie buty. Rozkrzyżował ręce na podobieństwo krucyfiksu i zbliżał
się do Carole osobliwie powolnym krokiem, zupełnie tak, jakby chciał wziąć ją w ramiona.
I jeszcze coś. W zimnym powietrzu widać było parę oddechu Carole. Lecz chłopak po
prostu dymił. Z jego włosów unosił się dym, dym unosił się z mankietów jego koszuli, a
kiedy David podszedł bliżej, dostrzegł coś pomarańczowego, coś, co lśniło na heskiej, tkanej
z grubego lnu koszuli. Coś, co pełzło i migotało, jaśniało coraz większym blaskiem.
Młodzieniec lśnił. Dosłownie płonął żywcem.
— Carole! — wrzasnął David. — Carole!
Runął do przodu. Młodzieniec odwrócił się w jego stronę, a David stanął jak wmurowany.
Jezu słodki, to wcale nie był chłopak. To dziewczyna. Młodziutka dziewczyna o świetlistej
twarzy, z prostym, kształtnym nosem, włosami obciętymi na pazia i świetlistymi oczyma,
jakich David nigdy dotąd nie widział. Były czarne, czarne jak węgiel, ale płomienie lśniły w
nich niczym słońce.
— Czego? — krzyknął do niej David. — Czego chcesz? Kim jesteś?
Długo milczała.
— Nikt cię tu nie prosił, monsieur — odezwała się w końcu.
David próbował ją obejść, dotrzeć do Carole.
— Carole? Wszystko w porządku?
— Monsieur — przerwała mu dziewczyna. — Musi pan odejść.
— O, nie — powiedział David. — Odejdę, ale z moją żoną.
— Twoja żona jest fantem, monsieur. Od dnia, w którym rada papieska mnie
zrehabilitowała, co wiedźmi rok jedna Angielka staje się fantem.
— O czym, do licha, mówisz? — krzyknął David. — Chcę odebrać moją żonę i nie ruszę
się stąd bez niej.
— Monsieur. — Dziewczyna błysnęła oczyma, a do Davida dotarł jeszcze silniejszy
zapach spalenizny. — Wiedźmi rok liczy sobie trzy razy po dwadzieścia i raz siedemnaście
lat. Szatan żąda, żeby co trzy razy po dwadzieścia i raz siedemnaście lat układ był odnawiany.
A to znaczy, że co wiedźmi rok w miejscu mego uwięzienia musi być spalona Angielka, tak
jak ja zostałam spalona. Tak będzie do czasu, aż Anglikom nie zostanie przebaczone, a
papiestwo nie spłaci swego długu.
David wytrzeszczył na nią oczy. Odnosił wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod stóp… że
przestają obowiązywać grawitacja i czas… że nastaje czas Piekła.
— Jesteś Joanną — szepnął.
Wybuchnęła śmiechem, a z jej ust wydobył się dym, po heskiej koszuli zaczęły pełzać
języki ognia.
— Ah, oui, monsieur, Joanna spłonęła na stosie oskarżona o herezję i czary! Później mi
wybaczono, a mój pan i władca Szatan dzięki temu, że co siedemdziesiąt siedem lat składam
ofiarę, nie chciał mnie poświęcić. Rada papieska trzęsła się ze strachu, nie zaznała spokoju,
słyszano wrzaski umarłych, a martwe psy biegały po ulicach Rzymu.
— Nie zabierzesz mojej żony — oświadczył David. Łupało go w skroniach. Poziom
adrenaliny skoczył niczym rtęć w termometrze.
— Już ją zabrałam — odrzekła Joanna. — Przybyłam do niej, porozmawiałam z nią, a ona
wzięła wszystkie swoje rzeczy i spaliła je. A teraz gotowa jest spłonąć. Popatrz na nią!
Regarde! Czeka na ten ostatni uścisk! Czeka z niecierpliwością i pozostaje mi już tylko wziąć
ją w ramiona!
— Nie! — wrzasnął David.
Ale Joanna tylko się uśmiechnęła i potrząsnęła głową, a z rękawów wytrysnęły jej języki
ognia. Do uszu Davida dotarł ich cichy trzask. Odwróciła się do Carole, wzniosła ramiona.
Carole z wahaniem ruszyła w jej stronę, jakby naprawdę chciała spłonąć, jakby chciała zostać
złożona w ofierze.
David nie był pewien, czy śni, czy wszystko to dzieje się na jawie, lecz rzucił się w stronę
Joanny i zamknął ją w objęciach z przerażającą żarliwością prawdziwego męczennika.
Pomyślał, że może go spalić. Bał się, że go spali. W kwestii oparzeń miał tylko jedno
doświadczenie. Kiedyś dotknął dłonią czajnika, w którym wrzała woda. Nie był
przygotowany na uderzenie żaru, które spopieliło mu brwi i włosy, spaliło wargi,
pomarszczyło policzki.
Była tak przerażająco gorąca, że nie mógł nawet krzyczeć; nie mógł złapać tchu. Ale
wiedział, że musi trzymać ją mocno w objęciach i nie wypuścić, ponieważ inaczej Carole
umrze, a nie mógł pozwolić, żeby umarła w imię czegokolwiek.
Odwrócił głowę, próbując złapać oddech. Czuł tak szalony ból, że nie był w stanie nawet
jęczeć. Płonął od stóp do głów, a ból, który go przewiercał, był straszniejszy niż jakikolwiek,
jakiego w życiu doświadczył i mógł sobie w ogóle wyobrazić. Każdy nerw płonął mu żywym
ogniem. Każdy skrawek ciała się żarzył. Czuł, jak ogień spopiela wnętrze ud, jak pali
genitalia.
— Boże, wybacz mi! — krzyknął, jakkolwiek nie wiedział do końca, co Bóg ma mu
wybaczyć.
Ściskając w ramionach najmocniej jak potrafił płonące ciało Joanny, rzucił się przez
drewnianą balustradę i oboje, niczym płonąca, wyjąca pochodnia runęli wzdłuż skalnej
ściany, aż spadli z impetem na piasek plaży. Płonęli i płonęli.
Następnego ranka Carole z rozwianymi przez wiatr włosami stała na plaży z Robertem i
Jeremym u boku. Pompiers nakryli już popioły żółtym brezentem, a plażą nadjeżdżał
ambulans. Migotały czerwone światła, ale syrena była wyłączona. Nad ujściem rzeki unosił
się z żałobnym krzykiem klucz dzikich gęsi.
Do Carole podszedł żandarm z St. Valéry. Popatrzył na nią ze współczuciem.
— Cieszę się, że jest pani bezpieczna — powiedział. — Przykro mi z powodu tego, co
przytrafiło się pani mężowi.
Carole w milczeniu skinęła głową. W oczach pojawiły się jej łzy.
— Nikt inny by tego nie zrozumiał, prawda? — ciągnął żandarm. — Ale pani mąż dokonał
bohaterskiego czynu. I skończył z tym na zawsze. Przerwał łańcuch. Chyba rozumie pani, o
czym mówię. Spalanie Angielek było niezbędne, żeby trwał ten proces. Joanna została
oszukana. Jego Wysokość został oszukany.
Rozejrzał się, a Carole ze zdumieniem dostrzegła łzy w jego oczach.
— Wie pani co? — powiedział. — Kiedy Joanna płonęła na stosie, pewien kapłan,
ryzykując życie, wspiął się po płonącym chruście i wręczył jej drewniany krucyfiks, żeby
mogła z nim wkroczyć do Królestwa Niebieskiego.
Wyciągnął rękę i wręczył Carole prymitywnie wykonany krzyż z dębowego drewna.
— Znalazłem to tutaj, na plaży, w popiołach. Ogień go nie tknął. Sądzę, że należy do pani.
Carole wzięła krzyż i przycisnęła do piersi. Po chwili odwróciła się i ruszyła w stronę La
Colonne de Bronze. Krok w krok szli za nią Robert i Jeremy.
W hotelu zastała ubraną na czarno madame.
— Madame, czy mogłabym poprosić o paszport mego męża?
Madame otworzyła niewielką kasę pancerną i bez słowa wręczyła Carole dokument w
kasztanowej okładce. Carole otworzyła go i ujrzała, że zdjęcie Davida przecina
ciemnobrązowy, ukośny pasek spalenizny.
Zamknęła paszport, zamknęła życie Davida i wyszła z hotelu. W ten pochmurny poranek
czekali już na nią chłopcy.
S
ZÓSTY
CZŁOWIEK
Selborne, Hampshire
Jakkolwiek większa część akcji „Szóstego człowieka” rozgrywa się na Antarktydzie, to tak
naprawdę mroczne serce opowiadania bije w Selborne w hrabstwie Hampshire. W wiosce
Selborne urodził się pionier historii naturalnej, wielebny Gilbert White (1720–1793), po
którym do dzisiaj pozostał osiemnastowieczny olbrzymi cis na kościelnym podwórcu oraz
wspaniałe lipy przed sklepem mięsnym. W zbudowanym w siedemnastym wieku domu
White’a, nazwanym The Wakes, czyli „Przebudzenie wiosny”, mieści się obecnie muzeum
poświęcone zarówno samemu White’owi, jak i kapitanowi Oatesowi, uczestnikowi tragicznej
wyprawy na Antarktydę. Można tam obejrzeć fotografie, dokumenty i przedmioty należące do
nieszczęsnej ekipy kapitana Scotta.
Zwiedziwszy muzeum, warto krętą ścieżką, którą zbudował jeszcze Gilbert White, wspiąć
się na wierzchołek Selborne Hanger, skąd rozciąga się przepyszny widok na okolicę, i
porozmyślać o ambicjach, o samoofierze, o samym lęku.
S
ZÓSTY
CZŁOWIEK
— Odkryłem coś dziwnego. Coś, czego nie rozumiem — powiedział Michael, kiedy
wracaliśmy do domu.
Był cudowny, letni, angielski dzień. Powietrze przesycała woń łąkowych traw i koniczyny.
Nad naszymi głowami, ponad wierzchołkiem Lyth, niczym wielka kremowa kołdra, leniwie
płynęły chmury. Nie opodal, za drewnianym płotem pasło się niewielkie stado krów rasy
Jersey. Zwierzęta w zamyśleniu przeżuwały zielsko i od czasu do czasu machały ogonami.
— O co chodzi? — zapytałem.
Michael był geologiem i zajmował się poszukiwaniem ropy naftowej, budową i
eksploatacją pól naftowych w najodleglejszych i najbardziej niegościnnych rejonach kraju.
Nie należał do ludzi, którzy łatwo się dziwią.
— Znalazłem zdjęcie — zaczął. — Oglądałem je milion razy. Badałem nawet w
laboratorium fotograficznym. Nie ma żadnych wątpliwości. Jest autentyczne, ale zupełnie bez
sensu. Obawiam się, że wprawi w zakłopotanie wiele osób.
Dotarliśmy do końca łąki i sforsowaliśmy przełaz. Nie naciskałem na Michaela. Zawsze
bardzo dokładnie dobierał słowa, a widziałem, że teraz jest naprawdę poruszony.
— Chyba będzie lepiej, jak ci to pokażę — westchnął w końcu. — Chodź ze mną do
pracowni. Napijesz się piwa? Mam w lodówce dwie puszki ruddlesa.
Sforsowaliśmy krzewy dzikiej róży na końcu ogrodu, minęliśmy zarośnięty chwastami
zegar słoneczny i weszliśmy do staroświeckiej kuchni. Tani, młodej żony Michaela, nie było.
Pojechała odebrać z przedszkola ich trzyletniego synka, Tima. Na krześle leżał jej fartuch
kuchenny, a na stole, na rozsypanej mące stał talerz ze świeżo upieczoną szarlotką. Tanie
poznałem znacznie wcześniej niż Michaela i zabawne, że nieustannie miałem nadzieję, iż
jednak w dalszym ciągu będziemy się ze sobą kochać. Nieustannie bulwersował mnie widok
Tani z synkiem Michaela na rękach.
Wzięliśmy z lodówki puszki z zimnym piwem i ruszyliśmy po nie przykrytych dywanem
schodach do pracowni Michaela. Pachniały rozgrzane słońcem ściany z dębowego drewna.
Dom zbudowany został w roku tysiąc sześćset siedemdziesiątym, ale jego gabinet specjalisty
od poszukiwań ropy naftowej był wyposażony nowocześnie — komputer IBM, faks, mapy
sejsmiczne, atlasy, książki i graficzne informacje o wieku eksplorowanych złóż.
Michael wyciągnął dużą, czarną teczkę z napisem: „Przedsiębiorstwo Naftowe Falcon.
Szelf lodowy Rossa”. Położył ją na szarym, metalowym biurku i wyjął ze środka kopertę.
Znajdowało się w niej kilka starych, czarno–białych fotografii.
— O, proszę — powiedział, wręczając mi zdjęcie. Rozpoznałem słynną fotografię
przedstawiającą kapitana Scotta i jego nieszczęsną ekipę, z którą udał się na biegun
południowy. Wilson, Evans, Scott, Oates i Bowers — przemarznięci, nie ukrywający
zniechęcenia. Na odwrotnej stronie zdjęcia widniał napisany na maszynie tekst: „Kapitan
Scott i jego ekipa, biegun południowy, 17 stycznia 1912”.
— No tak. O co chodzi?
— Było ich pięciu. Tak naprawdę miało być czterech, ale z nie wyjaśnionych powodów, na
ów nieudany ostatni szturm na biegun, Scott zabrał jeszcze porucznika Bowersa, chociaż i tak
brakowało im żywności.
— Tutaj jest ich pięciu — odparłem.
— Tak, ale kto zrobił to zdjęcie? — zapytał Michael.
Oddałem mu fotografię.
— Powszechnie wiadomo, że używali aparatu z długim przewodem pełniącym rolę
samowyzwalacza.
— No cóż, wszyscy tak przypuszczają. Ale w takim razie… kto to jest?
Wręczył mi kolejną fotografię. Na zdjęciu Scott stał obok niewielkiego, trójkątnego
namiociku zostawionego przez norweską wyprawę Roalda Amundsena, która wyprzedziła o
ponad miesiąc ekipę Scotta w wyścigu o zdobycie bieguna południowego. Nad jedną z linek
naciągowych pochylał się Oates, a nie opodal stali Evans i Bowers. Bowers zapisywał coś w
notatniku. Ale w tle, w odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu metrów stała jakaś
postać ubrana w długi, czarny płaszcz i olbrzymi czarny kapelusz. Ani płaszcz, ani kapelusz
nie przypominały zupełnie tych, jakie nosili uczestnicy wyprawy. Michael stuknął palcem w
fotografię.
— To zdjęcie przypuszczalnie zrobił doktor Evans. Takiego zdjęcia nie wykona się za
pomocą przewodu… a w każdym razie nie takim sprzętem fotograficznym, jakim dysponował
Scott. Zbyt duża odległość, za trudno. Ale popatrz… Doktora Evansa wcale nie niepokoiła
obecność tego nieznajomego szóstego mężczyzny. Również pozostali nie sprawiają wrażenia
zdenerwowanych jego obecnością. Co więcej, w swoim dzienniku Scott nic o nim nie
wspomina. A z innych źródeł wiemy, że w ostatniej wyprawie na płaskowyż antarktyczny
udział brało tylko pięć osób. Skąd zatem wziął się ten człowiek? Kim był? I co się z nim
stało, kiedy reszta umarła?
Długo wpatrywałem się w fotografię. Tajemniczy szósty mężczyzna był bardzo wysoki, a
jego kapelusz miał szerokie, opadające rondo jak kapelusz węglarza i tak dokładnie ocieniał
jego twarz, że nie dawało się jej rozpoznać. Mógł być kimkolwiek. Popatrzyłem na odwrotną
stronę zdjęcia. Napis brzmiał: „Namiot R. Amundsena na biegunie południowym, 17 stycznia,
1912”. Żadnej wzmianki o mężczyźnie w czerni. Osiemdziesięcioletnia tajemnica. Ale
Michael miał rację. W swoim czasie dramat wyprawy kapitana Scotta głęboko poruszył cały
kraj. Do dziś istnieją w Anglii ludzie, którzy starają się wytłumaczyć okropny los, jaki spotkał
ekspedycję.
— Gdzie znalazłeś te zdjęcia? — zapytałem.
— W prywatnych papierach Herberta Pontinga, fotografa wyprawy. Szukałem zdjęć szelfu
lodowego na Morzu Rossa oraz lodowca Beardmore.
— I nie masz żadnego pomysłu, kim mógł być ów szósty człowiek?
Michael potrząsnął głową.
— Przeczytałem dokładnie dziennik Scotta. Przestudiowałem wszelkie dokumenty
dotyczące wyprawy Amundsena. Amundsen nie zostawił na biegunie nikogo ze swojej
wyprawy. I nikogo nie spotkał.
Sięgnąłem po zdjęcie i podszedłem z nim do okna.
— Jesteś pewien, że nie zostało podwójnie naświetlone? — zapytałem.
— Na pewno nie.
Wzruszyłem ramionami i oddałem mu fotografię.
— W takim razie jest to jedna z największych nie wyjaśnionych tajemnic wszystkich
czasów.
Michael po raz pierwszy tego popołudnia się uśmiechnął.
— Tak, ale ja ją wyjaśnię.
Chinook zatoczył koło, po czym powoli osiadł na lodzie, wznosząc lśniące w promieniach
słońca tumany śniegu. Otworzył się luk towarowy helikoptera i na jego progu pojawili się
inżynierowie w pomarańczowych kurtkach. Zaczęli wynosić narzędzia, liny i skrzynki z
zaopatrzeniem. Michael kciukiem przetarł okulary i zaciągnął tasiemki kaptura kurtki.
— Jesteś gotowy? — zapytał mnie.
Do helikoptera wdarł się podmuch wiatru ostry niczym nóż.
— A mówiłeś, że tutaj panuje lato — powiedziałem. Zeskoczyłem za nim na lód.
— Bo panuje — odparł z uśmiechem. — Powinieneś pojawić się tutaj w czerwcu.
Rotor chinooka powoli zwalniał obroty. Michael poprowadził mnie po twardym lodzie do
największego z dziewięciu baraków tworzących Stację Badawczą Przedsiębiorstwa
Naftowego Falcon na lodowcu Beardmore. Atmosfera jak podczas ulicznej godziny szczytu.
Z jednej strony stacji na drugą jeździły ratraki, obok nas przebiegł psi zaprzęg, tuzin
mechaników samolotowych i inżynierów pracował przy wznoszeniu anten, a dwa dalsze
tuziny ludzi kończyły budowę baraków.
Teren stacji obejmował cztery i pół hektara. Dziewiczy antarktyczny lód został tutaj
dokładnie zryty gąsienicami pojazdów. Wszędzie walały się połamane paki, w których
przywieziono ekwipunek, a wiatr roznosił śmieci.
— Myślałem, że tutaj będzie cicho i znajdziemy trochę samotności! — zawołałem do
Michaela.
Potrząsnął głową.
— Nic z tego. O tej porze na Antarktydzie jest tłoczniej niż na ulicach Brighton w pogodny
letni weekend.
Weszliśmy do baraku i otrzepaliśmy śnieg z butów. Olbrzymie grzejniki sprawiały, że w
pomieszczeniu było gorąco. Śmierdziało zastałym dymem papierosowym, potem i czymś
jeszcze. Ten zapach stęchlizny zawsze już będzie mi się kojarzyć z biegunem południowym.
Nasuwał mi na myśl jakąś martwą istotę, która została na długo zamrożona i właśnie
zaczynała tajać.
— To okropne życie, ale przywykniesz do niego. Z Falklandów regularnie nadchodzą
transporty johnnie walkera i pornusy na wideo.
Poprowadził mnie mrocznym korytarzem o podłodze wykonanej z włókna szklanego.
Otworzył któreś drzwi.
— Masz szczęście. W tym pokoju będziesz rezydował sam — oświadczył Michael. —
Doktor Philips musiał na sześć tygodni wrócić do Londynu. Jego żona miała dosyć ciągłej
nieobecności męża w domu i postanowiła się rozwieść.
Pokój był mały, wyposażony w wąskie, metalowe łóżko, na które rzuciłem walizkę,
niewielkie biurko i drewniane paki, które pełniły rolę półek na książki. Na jednej ścianie z
płyty paździerzowej wisiała barwna fotografia przedstawiająca kobietę o siwych włosach,
ubraną w jasnoniebieską kamizelkę, a obok znajdowało się zdjęcie blondynki o potężnych
piersiach i szeroko rozłożonych nogach.
Pomyślałem o Tani.
— A co Tania sądzi o twojej nieustannej nieobecności w domu? — zapytałem.
— Niespecjalnie jej się to podoba, ale musiała się z nią pogodzić — odparł wykrętnie.
Podszedł do okna i wyjrzał na oślepiająco lśniący w słońcu lód. — Wszyscy musimy ponosić
ofiary, prawda? To one sprawiają, że Brytania jest wielką… ofiarą.
Zacząłem rozpinać anorak, ale Michael mnie powstrzymał.
— Nie zdejmuj go. Rodney Jones zabierze nas na pole wiertnicze. To dość daleko. Chyba
że jesteś głodny.
Potrząsnąłem głową.
— Na „Erebusie” zjadłem stek i sadzone jajka.
Ruszyliśmy korytarzem w lewo. Pierwszy pokój, do którego zaszliśmy, miał umieszczoną
na drzwiach tabliczkę „Badania sejsmiczne”. W wielkim pokoju panował bałagan — pakunki,
rozświetlone ekrany komputerów na biurkach, głośno pracujące faksy. Przystojny,
trzydziestoletni mężczyzna z potężną, brązową brodą, ubrany w grube rybackie spodnie
siedział przy biurku i czytał Womaris Weekly.
— Cześć, Mike — powiedział i odłożył czasopismo. — Zamierzam zrobić sobie na
drutach sweter i szalik. Co o tym myślisz?
— Nie skończyłeś jeszcze moich rękawiczek — zauważył Michael.
— Mam kłopoty z reniferem — wyjaśnił Rodney. — Te przeklęte rogi.
— Poznaj Jamesa McAlana, znakomitego patologa z Uniwersytetu Sussex. Przyjechał
tutaj, żeby obejrzeć nasze odkrycie.
Rodney wstał i podał mi rękę.
— Cieszę się, że pan tu dotarł. Nie wiemy, co mamy z tym zrobić. Chodzi mi o to, że
jesteśmy tylko geologami. Czy to pierwszy pański pobyt na biegunie południowym?
— Jestem w ogóle po raz pierwszy na jakimkolwiek biegunie — odparłem. — Dotąd
najdalej na południu byłem w Nicei.
— No cóż, to miejsce nie przypadnie panu do gustu — odparł z entuzjazmem Rodney.
Zdjął wiszący na drzwiach wiatrochron i otrzepał go z kurzu. — Borchgrevink powiedział, że
tutaj cisza aż huczy w uszach. „Nagromadzona przez stulecia samotność”, tak to określił.
Borchgrevink był badaczem norweskim, jednym z pierwszych ludzi, którzy spędzili zimę na
Antarktydzie. Ja już przeżyłem trzy, co oznacza, że jestem największym jełopą pod słońcem.
Wyprowadził nas z baraku i ruszyliśmy przez zryty koleinami lód. Po lewej stronie ujadała
i skakała sfora karmionych właśnie husky.
— Cholerne psy — stwierdził Rodney. — Już do końca życia nie będę mógł patrzeć na
psy.
Dotarcie do wykopalisk zajęło nam zaledwie sześć czy siedem minut. Miejsce nie
wyglądało imponująco. Niewielki wykop otoczony zwałem pokruszonego śniegu. Wokół
walał się sprzęt i stała do połowy dopiero wzniesiona wieża do wierceń sejsmicznych. Na
dnie wykopu umieszczono niewielki zielonkawy namiot, który chronił znalezisko przed
zmienną antarktyczną pogodą i wałęsającymi się psami.
Michael zszedł do namiotu, a Rodney rozwiązał zlodowaciałe paski i odchylił klapę. Była
sztywna od lodu, więc wydała głośny suchy trzask.
— Do środka musicie wpełznąć — pouczył Rodney. Na czworakach dostaliśmy się do
wnętrza.
— Pewnego razu spędziłem w namiocie całą noc podczas burzy śnieżnej — odezwał się
Rodney, dotykając dachu dłonią ubraną w rękawicę. — Tyle napadało, że strop miałem
zaledwie dwa centymetry od nosa. I pomyśleć, że kiedyś, jeżdżąc metrem, cierpiałem na
klaustrofobię.
Przykucnęliśmy. W świetle latarki Michaela ujrzałem niesamowicie ponury widok. Ale
kiedy promień światła padł dokładnie na środek namiotu, dostrzegłem to, co było powodem,
dla którego przebyłem trzy czwarte kuli ziemskiej, żeby się tutaj dostać.
— Jezu! — sapnąłem.
Z ust wydobył mi się obłoczek pary. Rodney pociągnął nosem.
— Nie widzieliśmy ich od razu gołym okiem, ale w tym miejscu była szczelina w lodzie.
Odkryliśmy ich, kiedy zaczęliśmy tu wiercić. Wykopaliśmy około dwudziestu metrów… i
oto, co znaleźliśmy. Nikt ich nawet nie dotknął.
Na śniegu leżały splecione ze sobą szczątki dwóch istot ludzkich. Gdyby nie czaszki, nie
potrafiłbym od razu rozpoznać, że są to szczątki dwóch osób. W rozpiętych kurtkach
pozostały jedynie ramiona i żebra. Ale najbardziej przerażający widok stanowiły resztki ciała
pociemniałego z biegiem lat i zmrożonego tak, że niemal nabrały koloru prosciutto. Jedna
czaszka była prawie kompletnie ogołocona ze skóry i mięsa, ale druga głowa pozostała
prawie nietknięta — bladoczerwone, zamarznięte oblicze mężczyzny, który umarł w
skrajnym przerażeniu. Wzrok miał pusty, usta szeroko rozwarte, a wargi pokryte grubą
warstwą szronu.
— Czy jesteście pewni, że to oni? — zapytałem Michaela.
W panującym w namiocie ścisku mój głos zabrzmiał płasko i głucho.
Michael skinął głową.
— Evans i Oates. Co do tego nie ma wątpliwości.
Pochylił się nad zmrożoną twarzą o ustach rozwartych do krzyku od prawie
osiemdziesięciu lat.
— Znaleźliśmy kilka strzępów papierów. Ale to wystarczyło, żeby mieć pewność.
Nie mogłem oderwać wzroku od odrażających, zakonserwowanych przez mróz szczątków
ludzkich.
— Wiem, że Evans umarł gdzieś w tej okolicy, na początku lodowca Beardmore. Ale
Oates nie napotkał burzy śnieżnej, dopóki nie trafili na szelf lodowy Rossa. Niecałe
pięćdziesiąt kilometrów od Jednotonowego Składu.
— To prawda — potwierdził Michael. — Pytanie zatem brzmi… w jaki sposób Oates tutaj
wrócił. Nie mógł dojść, bo miał potwornie odmrożone stopy. To jedyny powód, z jakiego
pozostał w burzy śnieżnej. Po prostu nie był już w stanie dalej iść o własnych siłach. Ale
nawet gdyby mógł, po co miałby tu wracać?
Przyjrzałem się zwłokom dokładniej.
— Być może potrafię to wyjaśnić — powiedziałem. — Te kości zostały ogryzione.
Popatrzcie tutaj… i tutaj… Widzicie ślady zębów? Trudno określić, do kogo te zęby należały.
Przed osiemdziesięcioma laty w tej szczelinie mógł się kryć jakiś drapieżnik. Mógł podążać
za ekipą Scotta jak szakale, które idąc za stadem antylop, czekają, aż któraś z nich padnie.
Najpierw padł Evans, później Oates. Zwierzę zaciągnęło oba ciała tutaj i zrobiło sobie z nich
zapas żywności na zimę.
— James… — wtrącił Rodney. — Nie chcę wyjść na pedanta, ale jaki to drapieżnik? Na
Antarktydzie żyje wiele morsów, fok i morskiego ptactwa, ale nie ma drapieżników… Nie ma
niedźwiedzi, tygrysów, śnieżnych lampartów. Niczego, co mogłoby zaciągnąć tutaj ludzkie
zwłoki i zrobić sobie z nich zapasy na zimę.
Spojrzałem na niego poważnie.
— Głód robi z człowieka największego drapieżcę.
Popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
— Scott nie był człowiekiem, który tolerowałby kanibalizm. Nawet psy jadł niechętnie. A
w jego notatkach nie ma wzmianki o tym, że taki pomysł przyszedł mu w ogóle do głowy.
— Wiem — odparłem. — Ale zapytałeś mnie, co się tym ludziom przytrafiło, a ja ci
odpowiedziałem. Istnieje prawdopodobieństwo, że zaciągnął ich tu jakiś drapieżnik i pożarł. I
nieważne, czy był to zabłąkany husky, czy człowiek, który był gotów jeść wszystko, żeby
tylko przeżyć. Po prostu nie wiem… muszę najpierw przeprowadzić gruntowne badania.
— Podejrzewasz o to Scotta? — zapytał Michael.
Nie odpowiedziałem. Trudno było mi wypowiadać się o jednej z największych tragedii w
historii Wielkiej Brytanii.
— Uważasz, że Scott po prostu kłamał, tak? — zapytał z uporem Michael. — Po prostu
zjadł Evansa i Oatesa, żeby mieć siły do dalszej wędrówki? A cała historia o tym, że Oates
wyszedł w burzę śnieżną i dlatego nie został pochowany z innymi… jest tylko głupotą…
zręcznym wymysłem w heroicznym stylu?
— Tak — przyznałem, a w ustach zrobiło mi się sucho. — Ale nie można nikogo winić za
to, co robi w sytuacjach ostatecznych. Pamiętasz wyprawę Donnera? Pamiętasz tych uczniów,
których samolot rozbił się w Andach? Nie możesz osądzać ludzi umierających z głodu w
kompletnym pustkowiu, kiedy zajadasz się stekami z jajkiem na pokładzie wytwornego
„Erebusa”.
Wypełzliśmy z namiotu, wyszliśmy z wykopu i powoli ruszyliśmy w stronę baraku.
— Ile czasu zajmie ci ustalenie prawdy? — chciał wiedzieć Michael.
— Dobę. Nie więcej.
— Czy pamiętasz tamtą fotografię, którą znalazłem? Przedstawiała Scotta i pozostałych na
biegunie.
— Oczywiście. Czy wiesz już, kim był ów tajemniczy szósty człowiek?
Michael potrząsnął głową.
— Doszedłem w końcu do przekonania, że był to Evans, ale w innym kapeluszu, a do
aparatu podłączył w jakiś sposób wyjątkowo długi przewód.
— Powiedziałeś, że znaleźliście tutaj strzępy papierów. Czy mógłbym je obejrzeć?
Po powrocie do baraku Michael przygotował po kubku gorącej kawy z whisky, a ja
przeglądałem wzruszające pozostałości znalezione w szczelinie przy zwłokach Oatesa i
Evansa. Grzebień, para skórzanych gogli (prymitywnych i mętnych, ponieważ w tamtych
czasach nie znano jeszcze plastiku), futrzana rękawica, sucha jak zmumifikowany kot, i
niewielki, poplamiony topniejącym śniegiem dziennik. Większość stronic była ze sobą
zlepiona, ale na końcu znajdowała się całkiem czytelna notatka — wykonana nie ręką Scotta,
a zapewne Oatesa. „18 stycznia, w drodze powrotnej, ale niebawem ogarnie nas Rozpacz”.
Piłem kawę i ze zmarszczonymi brwiami długo oglądałem kajet. Notatka jak notatka, ale
bardzo dziwna frazeologia. Nie mówiąc już o dużym „R” w słowie „Rozpacz”, największe
zdumienie budziło sformułowanie „niebawem ogarnie nas Rozpacz”. Z pewnością rozpacz
mogła ogarniać każdego, kto znalazł się na biegunie południowym w odległości tysiąca
trzystu kilometrów marszu od bezpiecznego schronienia i nie miał ciepłej żywności. Ale nikt
nigdy nie mówi, że ogarnia go rozpacz, dopóki go naprawdę nie ogarnie.
Było to równie dziwne jak stwierdzenie podczas wspinaczki: „Jutro ogarnie nas w tej
ścianie strach”.
Człowieka oczywiście może ogarnąć strach, ale o tym się nie mówi.
— Czy możemy polecieć nad biegun południowy, a potem powoli lecieć wzdłuż trasy,
którą wybrał Scott? — zapytałem Michaela.
— Skoro uważasz, że ci to coś da. Chciałem cię zabrać na sam biegun. Ale i tak zapewne
nie przebędziemy całej trasy Scotta.
Następnego dnia, trochę po siódmej rano, opuściliśmy stację i skierowaliśmy się w głąb
lodowca Beardmore. Helikopter ruszył prosto w słońce, minął wierzchołki masywu górskiego
królowej Aleksandry i poleciał nad polarne plateau. W nocy wiatr się nasilił i widziałem na
lodowcu smugi miecionego wichurą śniegu.
— Nieszczęściem Scotta było to, że nie znano wówczas helikopterów! — zawołał
Michael, przekrzykując ryk silnika. Wręczył mi bułkę z szynką zawiniętą w przezroczystą
folię. — Śniadanie — oświadczył.
Stację badawczą od bieguna południowego dzieliło około pięciuset sześćdziesięciu
kilometrów. Lecieliśmy nisko nad plateau.
— Okropny teren dla kogoś, kto musi ciągnąć sanie — zauważył Michael. — Po
krystalicznym lodzie robi się to tak samo jak po piasku. Tu nie ma odrobiny śniegu.
Kiedy byliśmy w odległości dwudziestu minut lotu od bieguna, pilot odwrócił się w naszą
stronę.
— Michael, otrzymałem właśnie niepomyślną prognozę pogody. Nadchodzi burza śnieżna.
Wygląda na to, że niebawem będziemy musieli wracać.
— W porządku, chodzi nam tylko o to, żeby przelecieć nad biegunem — odparł
zagadnięty. — Poza tym na kolację są flaki i nie chciałbym, żeby przeszły mi koło nosa.
Nad biegunem wichura zaczęła potężnie ciskać śmigłowcem. Silnik zaryczał jeszcze
głośniej.
— Jesteś pewien, że wszystko w porządku? — zapytałem Michaela. — Przecież zawsze
możemy tutaj wrócić, jak pogoda się poprawi.
— Daj spokój, nic nam się nie stanie — odparł uspokajająco. — Andy, jesteśmy na
miejscu. Możesz lądować, gdzie ci się podoba.
— Naprawdę jesteśmy na miejscu? — nie dowierzałem. — Czy jesteśmy na samym
biegunie południowym?
— Żadnej tyczki tutaj nie zobaczysz — wybuchnął śmiechem Andy.
Byliśmy już prawie na powierzchni lodu, więc Michael rozpiął pas bezpieczeństwa. Wtedy
nagle chinookiem cisnęło. Usłyszałem obrzydliwy zgrzyt dartego metalu. Rzuciło mnie w bok
i wyrżnąłem ramieniem o sąsiedni fotel. Usłyszałem czyjś krzyk:
— Jezus, Maria!
Odniosłem wrażenie, że samolot zostaje rozdarty na pół jak rozsuwająca się w teatrze
kurtyna, i spadłem twarzą w potwornie zimny śnieg.
Upłynęło sporo czasu, zanim uświadomiłem sobie, co się wydarzyło. Najpierw myślałem,
że nie żyję, a w każdym razie, że mam złamany kręgosłup. Ale powoli dźwignąłem się na
czworaka, a potem usiadłem i popatrzyłem wokół siebie.
Nieoczekiwany, potężny podmuch wiatru cisnął helikopterem o lód. Pod wpływem
uderzenia odpadła jedna z łopatek śmigła, co już przytrafiało się helikopterom klasy Chinook,
i oba zsynchronizowane ze sobą rotory zostały zablokowane. Ale bez względu na to, co się
stało, maszyna z rozdartą kabiną leżała na boku, a skrzydła rotorów młóciły antarktyczne
powietrze jak ramiona oszalałego wiatraka. Nie dostrzegłem nigdzie ani Michaela, ani
Andy’ego, ani drugiego pilota. Słyszałem tylko ryk narastającego wiatru.
Ostrożnie podpełzłem do wraka. Wciągałem powietrze, by wyczuć zapach ulatniającego
się paliwa. Andy i drugi pilot siedzieli w rozbitej kabinie, oczy mieli szeroko rozwarte, cali
byli zlani krwią, jakby ktoś dla żartu wylał im na głowy puszki z czerwoną farbą. Obaj byli
martwi. Wstrząśnięty wyczołgałem się z kabiny. I wtedy ujrzałem Michaela. Stał w odległości
trzydziestu metrów, nie miał na nosie okularów. Wyglądało na to, że jest w stanie szoku.
— Nic ci się nie stało?
Pokręcił głową.
— Nie żyją? — zapytał szeptem.
— Obawiam się, że nie — odparłem.
— Cholera jasna!
Najwyraźniej żadne inne słowa nie przyszły mu na myśl.
Przez pierwsze dwie godziny nasze nastroje zmieniały się dramatycznie; od głębokiej ulgi
do przypływów jak najgorszego humoru. Byliśmy w szoku, ale ten stan powoli zaczynał
mijać. Weszliśmy ponownie do wraka helikoptera, starając się nie patrzeć na Andy’ego i
drugiego pilota, po czym próbowaliśmy uruchomić radio. Ale jedno śmigło, oprócz tego, że
przecięło ciała obu pilotów, zniszczyło również przewody radiowe. Tylko bardzo zdolny
mechanik mógłby je naprawić.
— Z całą pewnością natychmiast ruszą nam na pomoc — odezwał się Michael. — Poza
tym mamy w samolocie mały namiocik, dodatkowe racje żywności i zestaw awaryjny.
Rozstawiliśmy jasnopomarańczowy namiot. Nie było to proste zajęcie, ponieważ wiatr
rozhulał się już na dobre. Nadchodziła burza śnieżna, a żaden z nas nie był zbyt
doświadczonym skautem. Wpełzliśmy do środka, zapięliśmy klapy i zapaliliśmy butanowy
ogrzewacz, który wchodził w skład zestawu awaryjnego. Michael przygotował dwa blaszane
kubki mocno osłodzonej herbaty.
— Moim zdaniem za jakieś trzy godziny nas znajdą — oświadczył, patrząc na zegarek. —
Na kolację będziemy w bazie.
Ale burza śnieżna rozszalała się z ogromną siłą i słyszeliśmy, z jaką zaciekłością bił w
brezent namiotu niesiony wiatrem śnieg. Uchyliłem lekko okienko namiotu, lecz
dostrzegliśmy przez nie tylko oślepiająco białą zamieć.
— Cóż, zdaje się, że na własnej skórze poznamy uroki wyprawy Scotta — stwierdził z
krzywym uśmiechem Michael.
Obaj doszliśmy do wniosku, że ponieważ na Antarktydzie panowało właśnie lato, huragan
powinien do rana ucichnąć. Lecz wichura zawodziła przez całą noc, więc kiedy się
obudziliśmy o ósmej rano, w namiocie panował półmrok, a na zewnątrz wył wiatr.
Otworzyłem okienko i natychmiast do środka wpadł tuman śniegu. Przez noc namiot został
prawie całkowicie pogrzebany pod śniegiem.
— Taka burza nie może trwać dłużej niż dwadzieścia cztery godziny — powiedział
pewnym głosem Michael. — Co myślisz o porannej herbatce?
Ale przez ciągnące się w nieskończoność godziny zamieć nie mijała. Używając określenia
nieszczęsnego Bowersa, wichura „smagała jak ogień”. O szóstej po południu byliśmy już
zmęczeni, zmarznięci i załamani. A co więcej, kończył się zapas butanu.
— W magazynku zostały jeszcze dwa pojemniki — przypomniał Michael.
Nasunąłem na głowę kaptur i wyszedłem w kurniawę.
Przeżyłem już burze śnieżne w Aspen i w Alpach Szwajcarskich. Ale takiej nigdy jeszcze
w życiu nie widziałem. Wichura atakowała mnie niczym żywa, oszalała istota. I przemawiała
naprawdę ludzkim głosem. Przez oślepiającą zamieć z trudem dostrzegałem rozbity helikopter
— pokryty śniegiem grób z czterema roztrzaskanymi śmigłami.
Dotarłem jakoś do schowka, wyjąłem pojemniki z gazem i ruszyłem w drogę powrotną do
namiotu.
Byłem w połowie drogi, kiedy spostrzegłem szóstego człowieka.
Stanąłem jak wryty, choć omiatały mnie wściekłe podmuchy wiatru. Byłem już
przemarznięty, a teraz przejął mnie dodatkowy dreszcz; dreszcz strachu, jakiego dotąd w
życiu nie doświadczyłem.
Stał w takiej pozie, jakby wichura w ogóle go nie dotyczyła. Wysoki, w ciemnym płaszczu
bezgłośnie furkoczącym na wietrze i w wielkim, czarnym kapeluszu. Nieruchomy, milczący.
Gapiłem się na niego, niezdolny wykonać ruchu, niezdolny wydać z siebie głosu.
Halucynacja — pomyślałem. — To nie może być prawda. Nikt nie przeżyje w takich
warunkach… a poza tym zdjęcie zostało zrobione przed osiemdziesięcioma laty. Nie ma
wątpliwości… to halucynacja. Śnieżny upiór.
Zacząłem przedzierać się z powrotem, nie spuszczając wzroku z szóstego człowieka. Stał
bez ruchu, czasami traciłem go z oczu, czasami widziałem go wyraźnie w tumanach śniegu.
Wgramoliłem się do namiotu i zasunąłem suwak.
— O co chodzi? — zapytał Michael.
Zacierał dłonie, usta miał sine.
Potrząsnąłem głową.
— Nic, a co ma być?
— Wyglądasz tak, jakbyś coś zobaczył.
— Nic nie widziałem. Nic poza śniegiem.
Popatrzył na mnie bardzo uważnie.
— A jednak coś widziałeś — powiedział.
Następnego dnia burza stała się jeszcze bardziej gwałtowna. Butan prawie się skończył.
Temperatura spadała jak kamień rzucony w bezdenną otchłań i po raz pierwszy dotarła do
mnie świadomość, że możemy nie doczekać nadejścia pomocy… że burza może trwać i
trwać, a my umrzemy albo z zimna, albo z głodu.
Michael poszedł do helikoptera sprawdzić, czy nie została tam jeszcze jakaś żywność i
opał. Pomogłem mu wygrzebać się z namiotu, a następnie zapaliłem lampę i w jej płomieniu
podgrzewałem odrobinę czekolady.
Wrócił prawie natychmiast. Oczy miał okrągłe jak spodki.
— Jest tam! — wychrypiał.
— Kto? O kim mówisz?
— Cholernie dobrze wiesz o kim. O szóstym człowieku! Musiałeś go spotkać!
Doskonale widział wyraz mojej twarzy. Niezgrabnie wpełzł do namiotu.
— Może on udzieli nam pomocy — powiedział. — Pomoże wydostać się z matni.
— Michael, on nie istnieje! To halucynacja!
— Jak możesz mówić, że nie istnieje? Przecież stoi przed namiotem!
— Michael, on nie istnieje. Nie może istnieć. To tylko wytwór naszych wyobraźni!
Ale Michael był podekscytowany.
— Biegun południowy też istnieje tylko w naszych umysłach, ale pozostaje biegunem
południowym — stwierdził.
W pierwszej chwili chciałem się z nim spierać, ale obaj byliśmy wygłodniali i zziębnięci,
więc nie zamierzałem tracić energii. Na resztkach butanu przygotowałem gorącą czekoladę,
którą zgodnie wypiliśmy. Michael przez cały czas spoglądał na wyjście z namiotu, jakby
zbierał się do tego, aby zanurzyć się w zamieci i stanąć oko w oko z szóstym człowiekiem.
Burza śnieżna trwała prawie pięć dni. W końcu Michael wziął mnie za ramię i silnie
potrząsnął. W gasnącym już świetle naszej latarki jego przekrwione oczy lśniły.
— James, to już koniec, prawda? — spytał. — Umrzemy tutaj.
— Daj spokój, nie poddawaj się — odparłem. — Śnieżyca nie może już długo trwać.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Wiesz tak samo dobrze jak ja, że to już koniec.
— Chyba nie zamierzasz wyjść z namiotu?
Skinął głową.
— Teraz już wiem, kim on jest, ten szósty człowiek. Zrozumiał to też Oates. Jest
Rozpaczą. Absolutnym brakiem nadziei. Eskimosi mawiali zazwyczaj, że ekstremalnie zimne
miejsca oraz najbardziej ludzkie, ale skrajne emocje mogą przybrać postać człowieka. Tak
samo mówili Indianie z plemienia Kwakiutl.
— Daj spokój, Michael. Tracisz panowanie nad sobą.
— Nie! — krzyknął. — Nie! Kiedy Scott dotarł na biegun południowy i odkrył, że był na
nim wcześniej Amundsen, wpadł w rozpacz. Wiedział zapewne również, że nie uda im się
wrócić. I to był ów szósty człowiek. Rozpacz. To rozpacz ich zniszczyła, jednego po drugim.
A wiesz, co mówi się o rozpaczy? Że rozdziera i łamie kości.
Michael nie wyglądał na kogoś, kto oszalał, lecz mnie przyprawiał o szaleństwo. Na jego
twarzy gościł pełen szczęścia uśmiech. „Ogarnie nas Rozpacz”, tak napisał Oates. Michael
miał rację. Tkwił w tym jakiś wypaczony sens.
Silnie mną potrząsnął.
— Chcę, żebyś zaopiekował się Tanią. Wiem, jak bardzo ci na niej zależy.
Odsunął płachtę wejściową namiotu i wypełznął na zewnątrz.
Pod wpływem podmuchu lodowatego wiatru zmrużyłem oczy. Obserwowałem, jak pełznie
w kierunku helikoptera. Z trudem widziałem go w kurzawie. Dostrzegłem oczekującą na
niego nieruchomą, nieskończenie cierpliwą, wysoką postać w czerni. „Ekstremalnie zimne
miejsca oraz najbardziej ludzkie, ale skrajne emocje mogą przybrać postać człowieka”.
Michael stanął karnie przed tą postacią jak szeregowiec przed oficerem, a ona uniosła
ramię i wsunęła je prosto przez anorak, przez skórę w żywe ciało. W szaleńczym huku
wichury usłyszałem odrażający, mlaszczący syk; to szósty człowiek wdzierał się w płuca
Michaela, jego serce, nurzał się w brzuchu.
Huragan uderzył jeszcze gwałtowniej i zamieć przesłoniła mi obie sylwetki. Drżąc,
mamrocząc coś pod nosem z przerażenia, zamknąłem klapę, otuliłem się kocem, anorakiem i
czekałem na śmierć.
Odmawiałem pod nosem słowa najdłuższej modlitwy i miałem nadzieję.
Otworzyłem wejście namiotu. Na twarz padło mi słoneczne światło. Wokół panowała
cisza, a z oddali dobiegał cichy warkot silnika helikoptera i ludzkie głosy.
To był Rodney.
— Jezu Nazareński, James, przeżyłeś!
Siedziałem z Tanią na szczycie Lyth i spoglądaliśmy na Selborne. Był to jeden z tych
urokliwych, gorących, spokojnych sierpniowych wieczorów.
— Mike uwielbiał takie letnie dni — powiedziała Tania.
Skinąłem głową. Pikowały nad nami jeżyki, jeżyki, które zawsze wracają wiernie do
zbudowanych przez siebie gniazd.
— Czasami odnoszę wrażenie, że on ciągle jest z nami — wyznała Tania.
— Tak. Zapewne jest.
— Ale nie cierpiał?
— Nie — zapewniłem. — Cała trójka zginęła w jednej chwili, bez bólu. Nie poczuli nawet
ognia.
— Miałeś szczęście — powiedziała ze smutkiem.
— Daj spokój — odparłem łagodnie. — Wracajmy do domu.
Pomogłem jej podnieść się z trawy i ruszyliśmy w dół wzgórza pośród zarośli janowca i
jeżyn. W pewnej chwili Tania wysunęła się przede mnie, a ja przystanąłem i obejrzałem się za
siebie na cudowny, porośnięty lasami krajobraz, na te nagrzane letnim słońcem stoki i
ujrzałem swój cień — długi, ciemny i nieruchomy, jak wspomnienie czegoś, co nigdy nie
istniało.
G
RA
BI
–
DŻING
Las Vegas, Nevada
W żadnym mieście nie ma takiej mieszaniny zabawy i paniki jak w przyprawiającym o
zawrót głowy Las Vegas. Nie uprawiam hazardu, ale Las Vegas podbiło mnie swoim
mieniącym się jak brylant blaskiem i będącą tam czymś zupełnie naturalnym atmosferą
szaleństwa. Nawet jeśli ludzie wspaniale, cudownie się bawią, to czują na karku zimny
oddech śmierci. To, że miasto jest tak surrealistyczne, nie jest zasługą ani otaczającej Las
Vegas pustyni, ani świateł, ani kaplic wzniesionych specjalnie po to, by udzielały ślubu w
każdej nagłej potrzebie serc; architektury w stylu Jetson też nie. Jest to efekt wrażenia, że
ludzie przyjeżdżają tutaj, bo zostali doprowadzeni do rozpaczy, bo gonią za ulotnym
bogactwem, wszelkimi uciechami i szczęściem, których poskąpiło im życie.
G
RA
BI
–
DŻING
Jak dla każdego profesjonalnego gracza, którego dni liczone są rzutami, obrotami koła
ruletki i rozdaniami, Jack Druce nigdy nie myślał poważnie o tym, że stanie kiedyś twarzą w
twarz ze śmiercią. Ale tej piątkowej nocy w kasynie Golden Lode o pierwszej nad ranem
uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby dotarł do niego jej lodowaty oddech.
Wyczulony na każdą zmianę nastroju graczy w kości krupier od razu zauważył jego
wahanie i zapytał:
— Czy wchodzi pan–n–n–n do gry?
Jego „eny” toczyły się w powietrzu niczym kości.
Solly Bartholomew też dostrzegł wahanie Jacka, ale nie oderwał oczu od stołu.
Jack skinął głową i bez słowa sięgnął po kości.
Po trzech godzinach gry uzbierał już sztonów za jedenaście tysięcy dolarów. Ale nagle, bez
żadnego powodu, stół stał się zimny, podobnie jak (przed siedmioma laty) jego żona Elaine,
która spoczywając w jego ramionach, stała się zimna. Najpierw zasnęła, oddychała, a potem
przestała oddychać i umarła.
Jack podejrzewał, że z Sollym może zarobić jeszcze dwa lub trzy tysiące. Solly również
był zawodowym graczem; wyglądał jak małomiasteczkowy pośrednik handlu
nieruchomościami, ale przy stole wyczuwało się w nim fachowca. Ostrożnie, nie okazując, że
się znają i współpracują ze sobą, rzucili kośćmi.
W puli były pieniądze. Może nie na kupno jachtu, ale z całą pewnością na wystawny
lunch. Podzielili się nimi: podniecony mężczyzna o końskiej twarzy pochodzący z
Indianapolis, odziany w jasny garnitur i rudowłosa kobieta, która za każdym razem, kiedy
rzucał Jack, piszczała niczym piesek rasy chihua–hua. Rozwódka, ocenił Jack. Wiedział, że
kobieta będzie grać do upadłego, do ostatniego centa. To forma odwetu. A Jack wiedział, jaki
odwet mogą brać kobiety. Elaine przestała oddychać, gdy trzymał ją w ramionach… Jakiż
straszniejszy odwet mogłaby wziąć kobieta na mężczyźnie?
Jack dwukrotnie potrząsnął sześcianikami wykonanymi z kości słoniowej i rzucił je lekko
na zielone sukno stołu.
— Dziewięć — oznajmił krupier i przysunął do Jacka garść żetonów wartych pięćdziesiąt
dolarów.
— Już więcej nie gram — oświadczył Jack i obiema dłońmi zaczął zgarniać wygraną.
Solly przez chwilę się wahał.
— Ja też nie — powiedział.
— Psiakość — mruknął wysoki mężczyzna o końskiej twarzy.
Krupier popatrzył na kierownika kasyna.
— Coś nie w porządku, przyjacielu? — zapytał natychmiast Jack.
Od trzydziestu lat miał do czynienia z ludźmi, którzy jednym mrugnięciem oka potrafili
przekazać zawartość całych bibliotek.
— Szef chciałby zamienić z panem słówko. Z panem i… — odwrócił się do Solly’ego — i
z panem również… Oczywiście jeśli nie macie, panowie, nic przeciwko temu.
— Ja mam samolot — usiłował się wykręcić Solly, na którego zawsze czekał jakiś
samolot.
— Samolot będzie dziesięć po pierwszej w nocy — odrzekł krupier.
— No cóż, ale chciałbym się jeszcze trochę przespać.
— To nie zajmie dużo czasu. Może mi pan wierzyć.
Jack i Solly stali z dłońmi pełnymi sztonów, kiedy zbliżył się do nich schludny kierownik
kasyna w białej wytwornej marynarce, różowej koszuli z żabotem, z gładkim obliczem
sieneńczyka. Oczy miał czarne jak węgiel, włosy też czarne, uczesane z przedziałkiem na
samym środku głowy.
Kierownik wyciągnął ręce, jakby chciał wziąć ich za łokcie i odprowadzić od stolika, ale
żadnego nie dotknął. Graczy nie wolno dotykać. Zła karma.
— Pan Newman przesyła gratulacje.
— Naprawdę? — zainteresował się uprzejmie Jack, pociągnął nosem i zamrugał oczyma
za okularami w grubej oprawie.
Z tyłu znów dolatywały piski rudowłosej kobiety. Kierownik uśmiechnął się i przeszedł do
rzeczy.
— Cóż, pan Newman jest współwłaścicielem Golden Lode. Pragnie się z panami
zobaczyć.
Jack wyciągnął w jego stronę dłonie pełne żetonów.
— Proszę posłuchać, przyjacielu. Mam tutaj całą wygraną.
— Ja też — wtrącił Solly.
— Naturalnie — powiedział kierownik. Po twarzy spłynął mu uśmiech niczym olej ze
świeżo otwartej puszki z sardynkami. — Zadbamy o wygrane panów. Carlos! Przypilnuj tych
sztonów.
— Dwanaście i pół tysiąca — oświadczył znacząco Jack, zupełnie jakby pierwszy raz w
życiu miał tyle pieniędzy.
— Pięć tysięcy — powiedział z nieruchomą twarzą Solly.
— Proszę się nie obawiać, panowie. Carlos dobrze ich przypilnuje.
Z najwyższą niechęcią Jack oddał żetony.
— Dwanaście i pół tysiąca — powtórzył. — Co pan na to? Pokryta lekkim trądzikiem
twarz Carlosa nie wyrażała nic.
Po prostu tego wieczoru wygrali, ale te pieniądze wrócą do kasyna jutro czy pojutrze.
— Proszę, ta młoda dama zaprowadzi panów do pana Grafa — powiedział kierownik z
przylepionym do twarzy uśmiechem.
Zza jego pleców, jak królik z rękawa magika z dawnych, typowych dla Las Vegas
przedstawień jarmarcznych, pojawiła się wyglądająca na Chinkę dziewczyna w obcisłej
sukience z wiśniowego jedwabiu, rozciętej z przodu na całej długości ud.
— Proszę za mną — zakomunikowała, odwróciła się i ruszyła przodem.
Jack popatrzył na Solly’ego, a Solly na Jacka. Mogli odwrócić się na pięcie i uciec. Ale
Jack słyszał o panu Grafie. A pan Graf miał opinię bardzo, bardzo twardego, więc gdyby teraz
nie zastosowali się do jego prośby i uciekli, zapewne musieliby uciekać do końca życia.
Co będzie, to będzie. Jack i Solly nieraz dostali w życiu srogie manto.
Wyglądająca na Chinkę dziewczyna przebyła już połowę sali kasyna i kierowała się w
stronę szerokich, wyłożonych fioletowym dywanem schodów prowadzących w dół z biur i
restauracji.
— Ja za tobą jak za panią matką, chłopie — oznajmił Solly.
Jack powłócząc nogami ruszył za dziewczyną niczym posłuszny piesek. Zacisnął krawat,
choć i tak był już mocno zaciśnięty. W swojej karierze hazardzisty zawsze odgrywał rolę
prostaczka z prowincji, który przybył z wiejskich rejonów Środkowego Zachodu z portfelem
napakowanym pieniędzmi, ale nie ma zielonego pojęcia, jak się gra przy stolikach.
Tak naprawdę urodził się w Providence w Rhode Island jako syn dyrektora liceum. Był
bardzo wykształcony i zwiedził kawał świata. Mieszkał we Florencji, w Akabie i w Paryżu.
W latach pięćdziesiątych przetrwał dziewięć nieszczęsnych miesięcy w Londynie, ale za to
pod koniec lat sześćdziesiątych w ciągu sześciu tygodni spędzonych w Bellflower w Illinois
idealnie opanował miejscowe zwyczaje i akcent. Teraz jedynie rdzenny mieszkaniec
Bellflower mógł rozpoznać, że jego wymowa jest wyuczona. Ciągle mówił „trawa”, a nie
„traiwa”.
Zmienił również aparycję. Obciął włosy na krótko, a ponadto kupił brązową perukę. Nabył
okulary w grubej oprawie i opalał się w podkoszulku, tak że nabrał wyglądu wieśniaka, który
ma tylko twarz, kark i przedramiona spalone na brąz. Każdego ranka specjalnie wpychał sobie
brud pod paznokcie.
Do pracy zawsze wkładał wygnieciony, lniany garnitur w białe i brązowe prążki, brązową,
nylonową koszulę i znoszone adidasy. A „prawdziwe” ubrania zostawały w szafie jego
apartamentu w hotelu Sands. Szary garnitur od Armaniego, trzy szyte ręcznie koszule i
wypolerowane na wysoki połysk angielskie półbuty.
Tak naprawdę „prawdziwych” garniturów Jack prawie nie nosił, ponieważ nieustannie
pracował. Podeszwy jego „prawdziwych” butów nawet nie były zarysowane. Popołudnia i
wieczory spędzał jako Jack Druce „Kmiotek”. Przez resztę czasu wylegiwał się na hotelowym
łóżku obwiązany w pasie prześcieradłem niczym przepaską. Śnił o Elaine, która stygła mu w
ramionach, i szeptał do siebie cyfry. Ale wiszące w szafie „prawdziwe” ubranie było mu
potrzebne.
Gdyby tylko z niego zrezygnował, przestałby również istnieć „prawdziwy” Jack Druce;
pozostałby wyłącznie Jack Druce „Kmiotek”. Jack Druce „Wieczny Gracz”. Uśmiechnięty,
wyrafinowany absolwent wyższej uczelni zniknąłby na zawsze. Mąż Elaine i ojciec
Roddy’ego również. A właśnie to się liczyło.
Ostatniego dnia maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku został
genialnym dzieckiem–matematykiem, najmłodszym szefem zespołu naukowego, i jako taki
stale otrzymywał od firmy San Fernando Electronics propozycje zatrudnienia. Właśnie tego
dnia San Fernando Electronics z okazji dziesięciolecia firmy wzięło na etat w Las Vegas
dwustu siedemdziesięciu nowych pracowników. W nocy Jack Druce po raz pierwszy w życiu
grał w kości i w ciągu czterech i pół godziny podwoił swą roczną pensję.
Pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku obudził się ze
świadomością, że połknął bakcyla.
Teraz nie miał ani domu, ani samochodu. I to nie dlatego, że nie było go na nie stać. Po
prostu wynikało to z prostego faktu, że w jego życiu nie istniało już miejsce na domy i
samochody. Mieszkał w hotelach, chadzał do pracy, jadał w darmowym barze w kasynie i
palił mentolowe salemy lights. Żył w locie. Nigdy nie patrzył na zegarek.
Chinka poprowadziła Jacka i Solly’ego przez grubą, tłumiącą wszelkie dźwięki welurową
kotarę zasłaniającą masywne, podwójne drzwi.
— Nie mam pojęcia, o co chodzi — mruknął Jack.
— Proszę się niczego nie obawiać — odparła dziewczyna z bladym uśmiechem.
Solly się nie odzywał. Posiadał szczególnie wyczulony na niebezpieczeństwo nos. Zawsze
wyczuwał atmosferę.
Po przejściu podwójnych drzwi znaleźli się w mrocznym, rozległym, klimatyzowanym
pomieszczeniu. Pośrodku stał stół do gry. Nisko zawieszona lampa z zielonego, butelkowego
szkła z trudem oświetlała mebel i pochylonych nad nim sześć lub siedem osób płci obojga. W
zielonym, upiornym świetle rzucanym przez lampę sprawiały wrażenie martwych od
kilkunastu dni.
Jack zmarszczył brwi. Dwie osoby naprawdę wyglądały na stojące jedną nogą w grobie.
Siwe włosy lśniły zielonkawo–srebrną poświatą, a skóra na czaszkach była ściągnięta i
pożyłkowana.
Natomiast troje graczy było prawie dziećmi — pryszczaty chłopiec w wieku szesnastu,
siedemnastu lat, dziewczynka, która nie mogła mieć więcej niż dwanaście, i chłopiec o
jasnoblond włosach, tak mały, że z ledwością sięgał blatu, by rzucać kośćmi.
Ale wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego. Ubrani byli w luźne, chińskie szaty z czarnego,
lśniącego jedwabiu z wyszytymi na plecach dyszącymi ogniem smokami i czerwonymi
napisami: NU KUA.
— Proszę za mną — powiedziała Chinka i zaprowadziła Jacka i Solly’ego do stołu.
Jacka zafascynowały kości, które w mroku wydzielały fluorescencyjne światło, a rzucane,
zostawiały za sobą lśniący poblask. Solly przyglądał im się przez chwilę zza ramienia Jacka,
po czym mruknął:
— Cóż to, do licha, za odmiana crapsa
Jack popatrzył na zgromadzonych przy stole.
— Mamy porozmawiać z panem Grafem — oznajmił głośno.
Chłopiec o blond włosach wstał, obszedł stolik i rozpromieniony wyciągnął rękę.
Wyglądał na pięć lub sześć lat. Jack uśmiechnął się.
— O co chodzi, dzieciaku? — zapytał.
— Nazywam się Newar Graf — odparł chłopiec pewnym głosem.
— Jasne, a ja jestem Tammy Wynette, muzyk country.
Chłopiec ciągle stał z wyciągniętą do przywitania dłonią.
— Nie wierzy mi pan? — zapytał, przekrzywiając głowę.
— Newar Graf od co najmniej dwudziestu lat jest właścicielem kasyna Golden Lode.
Spokojnie mógłby być twoim dziadkiem.
Chłopiec skrzywił się.
— „Są rzeczy na niebie i ziemi…” To Horacy.
— Jasne — skinął głową Jack. — A teraz chciałbym porozmawiać z panem Grafem,
ponieważ nie mam czasu dłużej czekać.
— Mówię panu, panie Druce. Jestem Newar Graf.
W głosie chłopca było coś, co przykuło uwagę Jacka. Jakaś nutka, która nie mogłaby się
pojawić w tonie pięcioletniego dziecka. I skąd znał jego imię i nazwisko?
Jack zdjął okulary, złożył je i powoli schował do kieszeni.
— Jestem Newar Graf, a ty Jack Druce — odezwał się chłopiec. — Obserwuję pana od lat,
panie Druce. Jest pan dobry, jedna z najlepszych rąk w tym interesie. Wszyscy znają Jacka
Druce’a. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego się pan tak ubiera i mówi nieco z wiejska,
skoro i tak powszechnie wiadomo, kim pan jest. Widział pan Carlosa na parterze? Kiedy
opuszcza pan Golden Lode, zawsze za pośrednictwem radiotelefonu daje o tym znać
odźwiernemu w Diamentowym Salonie.
— Słuchaj, chłopcze — powiedział schrypniętym głosem Jack. — Nie wiem, o co ci
chodzi, ale nazywam się Keith Kovacs i przybyłem tutaj z Illinois, żeby przez tydzień pograć
za kilkaset dolarów, bo zawsze sobie to obiecywałem. A kiedy już przegram wszystkie
pieniądze, sam się wyniosę. Jack Druce? — dodał. — O nikim takim nie słyszałem.
Dzieciak przesuwał palcami jednej ręki po palcach drugiej.
— Czy widzi pan grę, która idzie przy stoliku?
— Widzę — odparł Jack. — Jakaś dziwaczna odmiana crapsa.
— To gra bi–dżing, rzeczywiście odmiana crapsa — wyjaśnił z uśmiechem chłopiec.
Jack potrząsnął głową.
— Nigdy o niej nie słyszałem.
— Nigdy pan nie słyszał? — Blondynek odwrócił się do Solly’ego. — A pan? Craps bi–
dżing?
Solly nerwowo pociągnął nosem i spuścił wzrok.
— Pewnie, że słyszałem.
Chłopak wyminął Jacka i ujął Solly’ego za łokieć.
— Solly Bartholomew — powiedział piskliwym głosem. — Pierwsza ręka na wschodzie.
Bicz boży stolików w Atlantic City.
Solly nie zaprotestował. Trzymał dłoń dziecka i wpatrywał się w dywan.
— Craps bi–dżing — powtórzył chłopiec. — Legendarna, magiczna, tajemnicza gra bi–
* Craps — najbardziej popularna w Ameryce szulerska gra w kości. W eleganckich kasynach się w nią nie
grywa.
dżing. W Chinach zabroniona od czasów rewolucji kulturalnej, zabroniona w Tajlandii, gdzie
niczego nie zabraniają, w Japonii karana chłostą, w Wietnamie śmiercią. Nielegalna we
wszystkich krajach świata z wyjątkiem Kambodży, gdzie rządzi Pol Pot. Stamtąd właśnie
przemyca się kości.
Pociągnął Solly’ego za łokieć.
— Podejdź bliżej, Solly. Zobacz.
Solly nie ruszył się z miejsca. Głowę miał ciągle spuszczoną. Chłopiec ponownie szarpnął
go za rękę i uśmiechnął się.
— Nie chcesz popatrzeć? Nie musisz grać.
— Wiesz bardzo dobrze, kurwa, o czym mówisz — odparł Solly. Szczękał sztuczną
szczęką. — Dobrze wiesz, że jeśli popatrzę, będę musiał zagrać.
Chłopiec wybuchnął śmiechem.
— To już twój problem, Solly. Jesteś do tego przygotowany. Sam najlepiej o tym wiesz.
Dlatego cię tutaj zaprosiłem, ciebie i twojego przyjaciela Jacka Druce’a. Ostatnio obu was
dokładnie obserwowałem. Stanowicie śmietankę. Ale jesteście również śmiertelnie znudzeni.
Jesteście wręcz za dobrzy. Co śmieszniejsze, nawet gdybyście tego nie chcieli, nie możecie
nie iść na całość, bo kierownik kasyna natychmiast się w tym zorientuje i będziecie skończeni
w Golden Lode, będziecie skończeni w Caesar’s Palace, w Glitter Gulch, a nawet w Sassy
Sally’s. Nie możecie więc nie iść na całość, gdyż zanim byście się zorientowali, bylibyście
nikim w całym Vegas, w Reno, w Tahoe, a także w Atlantic City.
Wtedy, cwaniaczki, zaczęlibyście grać w rosyjską ruletkę z nadzieją, że w końcu
przegracie. Ale Newar Graf ma dla was inną propozycję, inne rozwiązanie, być może nawet
nowe życie. Albo zostawiacie wszystko za sobą, albo nie czeka was już nic. Gra bi–dżing.
— Naprawdę jesteś Newarem Grafem?
Chłopiec puścił rękę Solly’ego i odwrócił się do Jacka. W oczach zalśnił mu figlarny
błysk.
— Naprawdę. A to, na co patrzysz, stanowi dowód. Mam pięć lat! I na tym polega cała
magia bi–dżing. Jeśli wygrasz, będziesz znów miał całe życie przed sobą!
Solly wskazał głową w kierunku stołu, przy którym mężczyźni i kobiety oddychali
chrapliwie.
— A jeśli przegram? — zapytał.
— Nie przegrasz. Jesteś za dobry. Wiesz o tym, prawda?
Jack podszedł do stołu, po czym obrzucił blondynka bacznym spojrzeniem.
— O co ci chodzi? — dociekał. — Dlaczego chcesz, żebyśmy zagrali?
Na twarzy chłopca pojawił się bardzo łagodny uśmiech.
— Z tego powodu co zawsze. Splendor mego domu, a dom to ja.
— Wyjaśnij to bliżej — odparł Jack.
Chłopiec podszedł do niego.
— To taka sama gra w kości jak każda inna. Bierzesz kości w dłoń, stawiasz i rzucasz, a
inni chcą cię przebić. Tyle że tutaj używamy specjalnych kości. Chcesz zobaczyć?
Jack popatrzył przez stół na żółtawą, zwiędłą twarz mężczyzny, który trzymał w dłoni
kości. Nigdy w życiu nie widział w niczyich oczach takiej paniki, jak w oczach tego
człowieka. Nawet na twarzach dyrektorów wielkich firm, którzy przetrącili pieniądze
przedsiębiorstwa, nawet na obliczach mężów, którzy przegrali własne domy.
— Panie Fortunato, czy mógłby mi pan na chwilę je dać? — zapytał chłopiec.
Stary pan Fortunato wahał się przez moment, trzymając kości w zgiętych na kształt
szponów palcach.
— O co chodzi, panie Fortunato? — powiedział przymilnie chłopiec i stary człowiek
położył sześcianiki na jego otwartej dłoni.
Blondynek ostrożnie przekazał je Jackowi.
Były zielonkawoczarne, lekko brzęczały i lśniły. Kiedy Jack wziął je w dłoń, odniósł
wrażenie, że podłoga drży mu pod stopami jak podczas trzęsienia ziemi czy startu
odrzutowca. Zamiast oczek widniały na nich niewielkie wizerunki demonicznych postaci, z
których emanowały delikatne wibracje.
— Na każdej są podobizny sześciu demonów — wyjaśnił chłopiec. — Jeśli wypadnie ci
Yo Huang… o ten… oraz Kuan–yin Pusa… ten… to mniej więcej to samo, co w normalnej
grze znaczy siódemka. Jeśli Yo Huang i Chung Kuei… o, to… to tak jakbyś wyrzucił
jedenastkę. Tak czy owak w bi–dżing wszystko jest jak w normalnej grze. Wygrywasz.
Yo Huang był władcą niebios, Kuan–yin Pusa dobrym bóstwem i wielkim czarownikiem.
Chung Kuei znany był jako obrońca przed złymi duchami.
Jack powoli pocierał kości między kciukiem a palcem wskazującym.
— To są trzy demony. A trzy pozostałe?
— No cóż — powiedział z uśmiechem chłopiec. — Te są złe. Ten w kapturze to Shui–Mu,
chiński demon wody. A ten karzeł to Hsua Hao, zamieniający radość w nieszczęście. A to jest
Yama, sędzia piekła, pierwszy, który stał się śmiertelnikiem… a wiesz dlaczego?
— Myślę, że mi to powiesz — odrzekł Jack.
Chłopiec uśmiechnął się.
— Jest pierwszym śmiertelnikiem, bo wyruszył drogą, z której nie ma powrotu.
Solly oblizał wargi.
— Drogą, z której nie ma powrotu? — zapytał. — Co to za droga?
Malec odwrócił się w jego stronę i obrzucił go szelmowskim spojrzeniem.
— Ty już tą drogą podążasz, przyjacielu — odparł. — I dobrze o tym wiesz.
— Pokaż mi te kości — zażądał Solly.
Jack zacisnął na nich palce.
— Solly… może nie powinieneś…
— O co chodzi? Dlaczego? Dlaczego mam nie zobaczyć tej drogi, którą kroczę i z której
nie ma powrotu?
Z kości wytrysnął taki strumień energii, że Jack poczuł, iż wykręca mu palce i powoduje
straszliwe mrowienie skóry dłoni. Odniósł zupełnie irracjonalne wrażenie, że kości chcą trafić
do rąk Solly’ego. Że wiedzą, iż on obok stoi. Że go pożądają.
Solly wyciągnął dłoń i Jack niechętnie wysypał mu na rękę kości, najpierw jedną, potem
drugą. Solly nic nie powiedział, ale w oczach pojawił mu się dziwny mrok, jak wpadający
przez drzwi cień. Jack zaczął podejrzewać, że kości inaczej odbierają każdą osobę, w której
ręce trafią. W zależności od jej potrzeb. W zależności od jej słabych stron.
— Postaw — odezwał się Jack. — Co postawisz? Swoją duszę, coś w tym rodzaju?
— Och, nic aż tak melodramatycznego. A swoją drogą, ile jest warta dusza? Nic. Dusza
jest jak napis na grobie. Kiedy człowiek umrze, jak może spłacić dług?
— A więc jaka jest stawka? — zapytał z uporem Jack.
— Miesiące, taka będzie stawka — wyjaśnił chłopiec, który teraz stał po drugiej stronie
stołu.
Pan Fortunato nie spuszczał wzroku z kości, a kiedy dzieciak wymówił słowo „miesiące”,
zadrżał, jakby dzieciak wymówił „miliony”.
— Miesiące? — powtórzył Solly.
Chłopiec skinął głową, a następnie wyciągnął rękę po kości.
— Rzucający stawia tyle miesięcy, ile chce, a każdy pozostały gracz obstawia taką liczbę
miesięcy, jaką jego zdaniem rzucający może przegrać. Oczywiście mowa o miesiącach
księżycowych, chińskich miesiącach. Pozostali uczestnicy mogą również zakładać się między
sobą bez względu na to, czy wchodzą do gry, czy też nie. Tylko że w bi–dżing obowiązuje
reguła: „umrzeć szybciej lub dłużej żyć”. I twarde zasady, jak w normalnej grze. Albo gracz
wyrzuci dwa Yo Huang, albo dwa Chung Kuei lub wykopie sobie grób, kiedy padną dwa
Yamy.
— A jeśli wygra, to co? — zapytał schrypniętym głosem Solly.
— Jeśli wygrasz, wygrasz miesiące, to wszystko. Dwa, trzy miesiące, może rok, może dwa
lata. Zależy, na ile postawisz.
Solly rozejrzał się, przyciągnął wolne krzesło i usiadł. Oddychał ciężko, nieregularnie.
— Chodzi o to, że stanę się młodszy?
Chłopiec zachichotał.
— Popatrz na mnie, Solly! Newar Graf ma pięć latek!
Solly przetarł usta kantem dłoni, jakby chciał zetrzeć z nich tłusty smak hamburgera.
— Jack — powiedział. — Musimy zagrać.
Jack potrząsnął głowa.
— Nawet o tym nie myśl — wykrztusił przez zaschnięte gardło. — Ja gram o pieniądze.
Miesiące, co to jest miesiąc? Kto chciałby grać o miesiące?
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Jak to się mówi? Czas to pieniądz. Pieniądz to czas. To jedno i to samo. Powinieneś
spróbować, Jack. Spodoba ci się. Postawmy sprawę w ten sposób. Mieszkanie w hotelach i
wytworne ubrania to jedno. Ale być o dziesięć lat młodszym to zupełnie coś innego. A co
powiesz o piętnastu latach? Albo o dwudziestu? Co powiesz o tym, że wstaniesz od stolika w
wieku, kiedy po raz pierwszy zasiadłeś do gry, i będziesz miał całe życie przed sobą?
Żadnych kości, żadnych kart, żadnych papierosów, żadnych zakładów. Co myślisz o żonie i
rodzinie? Jack, co powiesz o tym, żeby przeżyć takie życie, jakie zawsze powinieneś
prowadzić?
— A skąd, do licha, wiesz, jakie powinno być moje życie? — odwarknął Jack.
Oczy chłopca zalśniły.
— Jack, robię w tym interesie całe lata. Jesteś po prostu jednym z miliona.
Międzynarodowe Stowarzyszenie Pełnych Optymizmu Graczy.
Jack popatrzył na stolik, na Solly’ego, na zieloną lampę, na dziwaczną zbieraninę twarzy
zgromadzonych przy stoliku. Aż do bólu zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zagrać.
Elaine umarła mu w ramionach; wspomnienie Roddy’ego skurczyło się do rozmiarów
kodakowskiej fotografii, którą nosił w portfelu. Ogarnęła go chęć, by wyrwać się z okropnego
mroku życia, jakie prowadził, i ruszyć za zachodzącym na horyzoncie słońcem. Wrócić!
Dogonić to słońce!
— Przez pewien czas obaj popatrzymy — powiedział.
— Możesz sobie patrzeć — oświadczył Solly. Wstał, pociągnął nosem i chrząknął. — Ja
od razu przystępuję do gry.
— Solly… — zaczął Jack, ale chłopiec położył palec na ustach.
— Jack, tutaj gramy o czas. Gramy o życie. Ty decydujesz za siebie, a Solly za siebie.
Jack popatrzył na Solly’ego. Po raz pierwszy w swoim cwaniackim życiu spojrzał na niego
jak na przyjaciela, jak na kogoś, kto się liczy. Przyszło mu to z trudem. Zawodowi gracze nie
są skłonni do wzruszeń.
— Musisz się przebrać — oświadczył chłopiec. — Za tym chińskim parawanem w rogu
znajdziesz wiele szat.
— Przebrać się? — zapytał Solly. — Po co?
— Możesz wygrać, Solly — odparł z uśmiechem blondynek. — W udziale może ci
przypaść wielka wygrana. A jeśli do tego dojdzie, możesz stać się znowu dziesięciolatkiem. A
jak dziesięcioletni chłopiec będzie wyglądał w garniturze, który masz na sobie?
Solly skinął głową.
— Jasne. Masz rację. Przebiorę się. Jasne. Ale jeśli przegram… nie odniesiesz mego
ubrania do sklepu z używanymi ciuchami?
— Żartowniś z ciebie, Solly — wyszczerzył zęby chłopiec. — Stuprocentowy żartowniś.
Solly zniknął za chińskim parawanem, a pozostali przy stoliku gracze z niecierpliwością
czekali na jego powrót. Chłopiec pogwizdywał pod nosem melodię She’s My Jeannie With
The Light Brown Hair.
W końcu zza parawanu wynurzył się Solly przebrany w czarną, jedwabną tunikę. Sprawiał
wrażenie kaleki udającego się na zabieg hydroterapeutyczny. Przesłał nerwowy uśmiech —
najpierw graczom, następnie Newarowi Grafowi, a na końcu Jackowi.
Jack zawahał się, cofnął się o krok i nie uścisnął mu ręki. Milczał. W głębi duszy zdawał
sobie sprawę, że jest taką samą ofiarą jak Solly.
— W porządku — powiedział chłopiec, klaszcząc w dłonie. — Zaczynajmy bi–dżing!
Z zalegającego w końcu pokoju cienia wynurzyło się trzech Chińczyków i Birmańczyk.
Ubrani byli w uniformy Golden Lode — obcisłe czarne marynarki i koszule z żabotami.
— Jak w normalnym crapsie, jeden jest bankierem, jeden krupierem, a dwaj czuwają nad
przebiegiem gry — wyjaśnił chłopczyk. — W bi–dżing nazywamy ich wszystkich Tevodas,
co oznacza świadków, którzy stwierdzają, czy ktoś popełnia grzech.
Pierwszy rzucał pan Fortunato. Solly stał obok i obserwował go z niekłamanym
zainteresowaniem.
— Sześć miesięcy — zakomunikował pan Fortunato, kładąc przed sobą sześć złocistych
żetonów świecących jaśniej niż zielona lampa z butelkowego szkła.
— Umrze o dwa tygodnie wcześniej — szepnął siwowłosy starzec siedzący po drugiej
stronie stołu.
— Pożyje o miesiąc dłużej — powiedziała dwunastoletnia dziewczynka.
Jack po raz pierwszy przyjrzał jej się bliżej. Na głowie miała trwałą w stylu, w jakim
mogła skręcić sobie włosy tylko kobieta w wieku jego matki.
— Pożyje o tydzień krócej — dodał najstarszy gracz, którym była łysiejąca kobieta.
Drżącą dłonią położyła jeden ze swoich złotych żetonów na kwadracie z podobizną Yamy.
Kiedy skończono robić zakłady, pan Fortunato wziął do ręki kości i rzucił. Po stole
potoczyły się lśniące wyobrażenia chińskich demonów: Yo Huang i Kuan–yin Pusa. Pan
Fortunato wygrał swoich sześć miesięcy.
— Pan Fortunato pożyje dłużej — zaintonował Tevoda–krupier i zagarnął ze stołu kości.
Pan Fortunato odetchnął z ulgą, ale stara kobieta, która straciła tydzień, bo założyła się, że
on pożyje o tydzień krócej, zadrżała.
Jack przełknął ślinę i popatrzył na blondynka. Dzieciak tylko się uśmiechnął.
Pan Fortunato znów postawił na sześć miesięcy i rzucił. Kuan–yin Pusa i Shui–Mu.
Blondynek pochylił się do Jacka i szepnął:
— Znów wygrał. W chińskiej magii Kuan–yin Pusa przechytrzył Shui–Mu. Nakarmił ją
makaronem, który w jej żołądku zamienił się w łańcuchy tak, że nie mogła przyjmować
pokarmów. Jeśli kości zatrzymają się tak, że na wierzchu znajdzie się wizerunek Kuan–yin
Pusa i Shui–Mu, to będzie jak jedynka w normalnym crapsie. Ale jeśli ponownie wypadnie
mu Yo Huang i Kuan–yin Pusa, przegra.
Jack z napięciem patrzył na toczące się po stole kości, a zwłaszcza na planszę z zakładami.
Niektórzy gracze wygrali tu i tam po godzinie, inni stracili miesiąc. Umrzeć szybciej, dłużej
pożyć. Wraz z toczącymi się po stole kośćmi ubywało im lub przybywało życia.
Pan Fortunato postawił na cały rok i przegrał. W jednej chwili stracił dwanaście miesięcy
życia. Któż mógł wiedzieć, ile naprawdę lat liczył pan Fortunato, kiedy wszedł do gry?
Czterdzieści? Siedemdziesiąt? Dwadzieścia dwa? To nieistotne, o jego wieku decydowały
teraz toczące się po stole kości; jego życie zależało od gry bi–dżing. Kaszlnął, sapnął ze
zdenerwowania i źle maskowanego przerażenia, po czym z trudem rozluźnił palce i przekazał
kości Solly’emu. Nikt przy stole nie okazywał współczucia. Młodziutki blondynek podczas
gry pana Fortunato postarzał się o trzy lata. Stał się wyższy i wyraźnie zmężniał. Kobieta o
obliczu jak naga czaszka skurczyła się w swej czarnej tunice i bardziej przypominała małpkę
po wiwisekcji niż człowieka.
Jack przechwycił spojrzenie Solly’ego, ale zachował kamienną twarz. Obaj byli
zawodowcami. Obaj wspierali się przy stoliku, kiedy toczyły się kości, ale bez względu na to,
jak trudna byłaby gra, jak zawrotna stawka, żaden nie odważyłby się wyrazić swego
krytycyzmu, nie udzieliłby osobistej rady i nie skłaniałby drugiego do wycofania się z gry.
Chcesz latać wysoko, chcesz umrzeć? Twoja sprawa. Nikt się nie liczył, tylko Pani Fortuna.
— Solly — mruknął teraz Jack.
Ale chłopiec, pan Graf, przesłał mu spojrzenie ostre jak pinezka, więc Jack zamknął usta.
Solly postawił na sześć miesięcy. Potrząsnął kośćmi, chuchnął na nie, szepnął coś do siebie
i rzucił. Nazywali go Solly–Ręka z Atlantic City i ręka go nie zawiodła. Kości toczyły się po
stole, podskakiwały, a w końcu pokazały Kuan–yin Pusa i Yo Huang.
Teraz postawił na rok i ponownie rzucił. I znów wygrał. Rzut za rzutem; grał jak
natchniony. Tak grającego Solly’ego Jack jeszcze nigdy nie widział. Po każdej wygranej
wyraźnie młodniał. Pociemniały jego siwe włosy, zmarszczki znikały z twarzy jak na
puszczonym w tył filmie. Stawał się wyższy, prostowały mu się plecy i jednocześnie grał z
coraz większą pewnością siebie. Pozostali robili swoje zakłady, stawki były wysokie,
ryzykowne; na oczach Jacka ubywało im lat. Po dwudziestu minutach obserwował młodych,
przystojnych, pełnych energii ludzi. Atrakcyjne kobiety i uśmiechających się młodzieńców.
Wysuszone, starcze skóry stawały się jędrne i nabierały kolorów, włosy gęstniały, zaczynały
lśnić. Głosy nabierały wigoru i dźwięczności.
— Co powiecie państwo na to, żebyśmy napili się szampana? — zawołał pan Fortunato.
Dwunastoletni pan Graf położył lubieżnie dłoń na ramieniu jednej z dziewcząt.
— Przynieś gościom szampana — polecił.
Jack nie wchodził do gry. Jeszcze nie. Bardzo go kusiło, ale czekał na stosowną chwilę.
Chciał zobaczyć, jaki los spotyka przegranych, a także tych, którzy wygrają. Chciał mieć jak
największe szansę. I chociaż Solly wygrywał i wygrywał, do świadomości Jacka docierało, że
im Solly stawał się młodszy, tym bardziej malało jego doświadczenie w grze, był gotów do
coraz większego ryzyka, a jego rzuty stawały się bardziej gorączkowe.
— Dziesięć lat — oświadczył, szczerząc zęby dwudziestoczteroletni Solly i potrząsnął
kośćmi. — Stawiam dziesięć lat! Będę miał czternaście, raz kozie śmierć!
Rzucił. Kości lśniły, błyszczały, rzucały skry. Wydawało się, że spadną ze stołu, ale nagle
zwolniły, jakby ugrzęzły w jakimś niewidzialnym kleju. Każdy mógł dostrzec, że twarze
demonów złowrogo zalśniły. Yama i Shui–Mu. Najgorszy rzut. W ciszy Solly postarzał się o
dziesięć lat; jego ciało i dusza. Wyraźnie zadrżał.
Wokół stołu zrobiło się zimno jak w grobie. Rzucał pan Graf. Wygrywał, ale stawiał
niewiele. Solly natomiast obstawiał nieprzytomnie wysokie liczby, chcąc koniecznie pokonać
upływ czasu, ale przy każdym rzucie przegrywał. Kiedy wreszcie i pan Graf przegrał, Solly
był już siwowłosym starcem, który prawie nie mógł złapać tchu.
Siedział zgarbiony po drugiej stronie stołu, skórę na dłoniach miał suchą jak pustynne
ciernie, głowę nisko zwieszoną.
Jack podszedł do niego, ale go nie dotknął. Zła karma, niezależnie od tego, jakie żywiłby
do niego uczucia.
— Solly — powiedział ochryple. — Daj spokój. Przegrałeś, Solly. Wycofaj się.
Solly uniósł głowę i popatrzył na niego wodnistymi oczyma. Szyję miał wiotką i brązową.
— Jeszcze raz — szepnął.
— Solly, na Boga, rozpadasz się. Wyglądasz na sto lat.
Solly’ego wcale to nie rozśmieszyło.
— Mam dokładnie osiemdziesiąt siedem, dwa miesiące i trzy dni, ty obłudny draniu.
Dzięki. Ale jeśli w następnej kolejce wygram trzydzieści, będę miał tylko pięćdziesiąt siedem.
A później postawię następną trzydziestkę… no cóż, wtedy będę zadowolony i wycofam się.
Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, to był najlepszy okres w moim życiu. Dwadzieścia
siedem lat to wspaniały wiek.
Jack nic nie powiedział. Jeśli Solly postawi trzydzieści lat i wygra, Jack będzie szczęśliwy.
Ale jeśli postawi trzydzieści lat i przegra…
Popatrzył na pana Grafa. Po ostatnim rzucie Solly’ego przybyło mu sześć albo siedem lat i
bardziej już przypominał pana Grafa, którego Jack widywał, gdy wchodził lub wychodził z
Golden Lode w towarzystwie ochroniarzy, osób, które zwabił w potrzask, czy księgowych o
surowych twarzach. Pan Graf skierował swe gadzie oczy na Solly’ego. Cóż Jack mógł
powiedzieć? Solly przegrał, a ci, którzy przegrywali, byli skończeni. Ci, którzy wygrywali,
również. Cóż więc miał powiedzieć?
— Pan nie gra, panie Druce? Pańska kolejka, gdyby pan chciał wejść do gry.
— Jeśli nie zrobi to panu różnicy, nie wejdę — odparł Jack, jakkolwiek czuł pod pachami
strużki potu. Zacisnął pięści i wbił paznokcie w dłonie.
— Jasne. Mnie to nie robi różnicy — powiedział pan Graf i niezwłocznie wręczył kości
panu Fortunato, który z nie skrywanym przerażeniem je odebrał.
— Poczekaj, Jack! — wycharczał Solly i chwycił go za rękaw. Pochylił w jego stronę
głowę tak, że Jack poczuł starczy oddech.
— Jack, nikt nie ma tak dobrej ręki jak ty. Jeśli istnieje ktoś, kto może odzyskać dla mnie
te lata, to tylko ty, Jack. Błagam cię. Nigdy nie wyświadczaliśmy sobie uprzejmości, prawda?
Niczego od siebie nie oczekiwaliśmy, nie prosiliśmy się o nic. Wiesz o tym. Ale teraz, Jack,
proszę cię, proszę na kolanach. Jeśli pozwolisz, żeby ten rzut należał do pana Fortunato,
jestem padliną. Zginę. Wiesz o tym.
Jack pociągnął nosem, jak pociąga nosem człowiek zażywający heroinę. Crapsa bi–dżing
bał się bardziej niż jakiejkolwiek gry, w jakiej brał w życiu udział. Ta gra miała w sobie coś
ze splendoru punto banco, a zarazem hipnotyzującą grozę, jakiej poddaje się człowiek, który
stoi na torach przed pędzącym na niego pociągiem ekspresowym. Zdawał sobie sprawę, że
jeśli choćby raz rzuci tymi kośćmi, będzie skończony.
Pan Graf wyczuł jego wahanie i trzymał lśniące kości pięć centymetrów nad rozwartą
dłonią pana Fortunato. Jack prawie czuł dreszcz przeszywający nerwy pana Fortunato.
Solly mocniej zacisnął dłoń na jego rękawie.
— Jack, w imię naszych dobrych, dawnych czasów, błagam cię. Nigdy dotąd o nic cię nie
prosiłem. Nie prosiłem nikogo. Ale teraz proszę.
Jack wahał się jeszcze przez sekundę. Nie musiał patrzeć na zegarek. Nigdy nie patrzył.
Zawsze dokładnie wiedział, która jest godzina. Poluzował krawat.
— Daj mi chwilę na zmianę ubrania — powiedział. Przebrał się za parawanem. Czarna
tunika z wyszytym smokiem była zimna i śliska. Zacisnął pas, wyszedł i zbliżył się do stołu.
Pan Graf wciąż czekał z uśmiechem na ustach.
Jack zbliżył się do niego i powoli wyciągnął rękę. Pan Graf uśmiechnął się nieznacznie i
przesypał mu kości na dłoń. Spadały powoli, jakby nie podlegały prawom ciążenia. Kiedy
dotknęły skóry, wydało mu się, że dotyka go ogień i lód i razi prąd.
Gracze ponownie zgromadzili się wokół stołu. Lampa dawała tak niewiele światła, że Jack
widział jedynie niewyraźne, jasne plamy ich twarzy. Potrząsnął kośćmi. Poruszały się w
palcach niczym fluoryzujące, białe robaki, co gnieżdżą się w grobach. Postawił na sześć
miesięcy. Czekał, aż inni obstawią swoje zakłady.
Rzucił. Kości podskakiwały i lśniły nieco jaśniej niż przedtem.
— Widzisz? — zauważył pan Graf. — Nawet kości wiedzą, kiedy rzucają nimi ręce
eksperta.
Wypadły Chung Kuei i Yo Huang. Solly zacisnął pięści i odetchnął.
— W porządku — powiedział. — Grasz jak z nut, sukinsynu.
Jack ponownie rzucił. Kuan–yin Pusa i Chung Kuei. Jeszcze raz i zarobił cały rok. Nie czuł
w sobie żadnej różnicy, ale myśl, że jest o cały rok młodszy, była bardzo krzepiąca.
Wygrywał, wygrywał i wygrywał. Dłużej pożyć, jeszcze dłużej pożyć. Zdobywał punkty
tak szybko i sprawnie, jakby kości były podrobione… i w jakiś osobliwy sposób były. Z
każdym zwycięstwem ubywało mu lat, a gdy zaczął stawiać dwa lub trzy lata, czarna,
jedwabna tunika zrobiła się za obszerna w stosunku do jego szczupłej sylwetki dwudziesto–
dwuletniego młodzieńca.
Solly przy każdym rzucie Jacka obstawiał swoje cyfry i stopniowo odzyskiwał lata, które
stracił. Obstawiał bardzo ostrożnie, ponieważ nie chciał zanadto ryzykować. Nie więcej niż
rok za każdym razem. W końcu doszedł do wieku czterdziestu pięciu lat.
I nagle — kiedy Jack miał ponownie rzucić — postawił wielki zakład o dwadzieścia lat.
Jack popatrzył na niego ostro, ale Solly tylko się uśmiechnął i puścił doń perskie oko.
— Jeszcze ten jeden rzut, przyjacielu, a wstaję od stołu i wychodzę, żeby nigdy tutaj nie
wrócić.
Ale Jack wyczuł coś w kościach… Jakby się skurczyły i stwardniały mu w dłoni… jakby
nieoczekiwanie zrobiły się zimniejsze. Nie zamierzały wypuścić Solly’ego.
— Dwadzieścia lat w jednym rzucie, Solly? — zapytał. — To ogromna stawka.
— Obstawiam ostatni raz — odparł Solly. — Zrób, co do ciebie należy, a resztę zostaw
mnie.
Jack rzucił. Spadły ciężko, prawie wcale się nie odbijały. Shui–Mu i Hsua Hao. Jack
wygrał, ale Solly postawił na Shui–Mu i Shui–Mu, więc natychmiast postarzał się o
dwadzieścia lat.
Jack teraz ledwie przekraczał dwudziestkę. Był postawny, wysoki, włosy miał gęste,
pofalowane i kasztanowe. Zdjął perukę, zwinął ją i wsunął w kieszeń tuniki.
— Dzisiaj są włosy, a jutro ich nie ma, co, panie Druce? — zapytał z uśmiechem pan Graf.
Jack zebrał kości i przygotował się do kolejnego rzutu. Solly postawił lśniące żetony na
następne dwadzieścia lat.
— Solly! — wrzasnął Jack.
Solly popatrzył na niego.
— Nie rób tego, Solly — ostrzegł Jack czystym, głębokim, młodzieńczym głosem,
konstatując jednocześnie, że nic go nie obchodzi, czy Solly straci kolejnych dwadzieścia lat,
czy nie.
Ten facet był już praktycznie martwy.
— Po prostu rzucaj, dobrze? — warknął Solly.
Jack rzucił. I wygrał. Ale Solly przegrał, podobnie jak dwóch czy trzech innych graczy
przy stole. Jack usłyszał, że Solly wciąga ze świstem powietrze, zobaczył, że chwieje się i
chwyta krawędzi stołu, żeby nie upaść.
— Solly? Wszystko w porządku?
Solly miał wytrzeszczone oczy i siną twarz; najwyraźniej nie mógł złapać oddechu.
— A co cię to obchodzi! — wycharczał. — Po prostu rzucaj. Rzucaj, na Boga!
Pan Graf znów był bardzo młody. Mały chłopiec spoglądający na pogrążony w
przyćmionym świetle środek stołu.
— Czy życzy pan sobie ambulans? A może wezwać pańskiego lekarza domowego? —
zwrócił się do Solly’ego z niebywałą serdecznością.
— Niech rzuca, to wszystko — odparł z uporem Solly i postawił na kolejnych dwadzieścia
lat.
Jack powoli obracał kości w dłoni. W jego ręku niebo i piekło.
— Solly… wiesz, co się stanie, jeśli przegrasz?
— Rzucaj — wysyczał Solly przez sztuczną szczękę, która zrobiła się za duża w stosunku
do jego zapadniętej twarzy.
— Niech pan rzuca — ponaglił pan Fortunato, jakkolwiek sam był już bardzo leciwy. Miał
zapadnięte, ciemne oczy barwy atramentu i całkowicie białe włosy.
Jack wzruszył ramionami, potrząsnął kośćmi i rzucił.
Kości nagle zagrzechotały, jakby nabrały nowego życia. Potoczyły się kaskadą lśniących
wizerunków chińskich demonów. Zatrzymały się dokładnie przed Sollym.
Yama i Hsua Hao. Przegrał.
— Ja… — wychrypiał.
Ale z kości wypełzły już ostre smugi światła, drżąc i pełgając niczym elektryczność
statyczna. Na rypsie, którym wybity był stół, rozdzieliły się i podążyły ku czubkom jego
palców. Na oczach Jacka, cicho, z wdziękiem, smugi popełzły po ramieniu Solly’ego i
zamknęły go niczym w jasnej klatce.
— Solly! — wrzasnął Jack.
Sollym zaczęły targać drgawki. Włosy stanęły mu dęba, a z nosa i z oczu trysnęły iskry,
jakby ktoś zapalił mu w głowie zimne ognie.
Do uszu Jacka dotarł ni to szloch, ni to wrzask, potem Solly, ciągle z dłońmi kurczowo
zaciśniętymi na krawędzi stołu, opadł na kolana.
Z ciała wypłynął mu strumień energii elektrycznej, przeszedł w dół ramionami, wylał się z
opuszków palców i ruszył po blacie stołu. Energia wracała do kości i zniknęła w nich niczym
szczurze ogony. Solly przewrócił się na plecy, jego czaszka z pustym dźwiękiem uderzyła o
podłogę.
Kości leżały na stole i lekko lśniły, zupełnie jakby życie Solly’ego dodało im nowej
energii.
— No, panie Druce — ponaglił Newar Graf. — Czekamy.
Jack popatrzył na skurczone, wyschnięte ciało Solly’ego, przeniósł wzrok na Newara
Grafa, potem na kości. Otaczający go gracze spoglądali na niego z oczekiwaniem.
— Nie — oświadczył Jack. — Koniec. Wychodzę z gry.
— Na stole ciągle jest pańskie pięć lat, panie Druce. Straci je pan. Takie są reguły.
— Mam teraz zaledwie dwadzieścia dwa. Cóż więc znaczy pięć lat?
Pan Graf uśmiechnął się.
— Proszę zapytać pana Fortunato, co znaczy pięć lat. To nauka, jaka płynie z bi–dżing. Ta
gra uczy, że czasu, który tak łatwo lekceważy się w młodości, niezmiernie gorzko żałuje się
na starość. Bi–dżing uczy cenić życie, panie Druce. Cóż znaczy miesiąc dla znudzonego
nastolatka? Nic. Minie w jednej chwili. Ale proszę mi powiedzieć, jaką ma wartość dla kogoś,
komu pozostał tylko miesiąc życia?
Jack nabrał powietrza w płuca.
— Tak czy owak, kończę grać.
— Wróci pan.
— No cóż, zobaczymy.
— W porządku. — Pan Graf wzruszył ramionami. — Carlos, odprowadź pana do wyjścia.
I przypilnuj, żeby otrzymał swoją wygraną. Dziękuję, panie Druce. Posiada pan zadziwiający
talent do gry w kości.
Jack przebrał się w swój tani garnitur. Przed wyjściem z pokoju pożegnał graczy
skinieniem głowy. Dwie osoby odpowiedziały podobnym gestem, lecz większość
najwyraźniej dawno już zapomniała o jego istnieniu. Carlos wziął go za ramię — po raz
pierwszy ktokolwiek dotknął go w kasynie — i wyprowadził w pełen przepychu, wspaniały
świat Golden Lode.
Kiedy już spieniężył żetony, podszedł do stolika, gdzie grano w punto banco. Obserwował
go przez chwilę, zastanawiając się, czy nie postawić kilka razy. Stojąca obok niego
ufarbowana na blondynkę dziewczyna krzyknęła z podniecenia, kiedy wygrała przy pierwszej
próbie. Ale po bi–dżing gra o pieniądze wydała się Jackowi po prostu trywialna. Zerknął na
schody wiodące do prywatnej sali gry pana Grafa. Na szczycie ciągle jeszcze stał Carlos i
uśmiechał się do niego mdło.
Jack wiedział, że nie ma dla niego ucieczki. Wróci do tego stolika, choćby nie wiadomo
jak się przed tym wzbraniał. Może jeszcze nie jutro, może nie w następnym tygodniu, może
za całe lata. Ale wróci. Żaden prawdziwy gracz nie oprze się pokusie gry, w której stawką jest
całe jego życie.
Wyszedł z Golden Lode i przystanął na chodniku zalewanym gorącymi promieniami
słońca. Zaczął grać w bi–dżing o drugiej w nocy, a teraz było już dobrze po dziewiątej. Po raz
pierwszy od dłuższego czasu poczuł głód. Postanowił, że wróci do hotelu, weźmie prysznic,
przebierze się, a następnie wstąpi na znakomite żeberka i smażoną dynię. Mógł włożyć
garnitur od Armaniego, swój „prawdziwy” garnitur.
Po chodniku przewalał się tłum turystów i hałaśliwej dzieciarni. Las Vegas zmieniło się od
czasów gangsterskich. Bugsy Siegel przewracałby się zapewne w swoim pustynnym grobie,
gdyby widział te wszystkie żłobki, parki, rodzinne restauracje i nałogowców, których
odpędzano od drzwi kasyn. Ale Jack o to nie dbał. W tym schludnym, wygładzonym Las
Vegas zagrał w grę ostateczną i miał znów dwadzieścia siedem lat. Zapomniał już, jaka w tym
wieku rozpierała go energia, z jaką łatwością poruszał się po ulicy.
Wszedł do hotelu i wsiadł do windy, nucąc pod nosem: Raindrops keep fallin’ on my
head… they keep fallin’… Szedł korytarzem, szurając butami po dywanie ze sztucznego
włókna, więc kiedy dotknął klamki drzwi swego pokoju, poczuł w palcach ostry trzask
elektryczności statycznej.
Ku swemu zdumieniu zastał drzwi uchylone na centymetr. Chwilę się wahał, po czym
szeroko je otworzył. Pokój był pusty, ale nigdy nie wiadomo. Całe mnóstwo hołoty chodziło
za graczami do hotelu i tam napadało na nich, żeby odebrać wygrane.
— Jest tu ktoś? — zawołał wchodząc.
Łóżko było posłane, a w korytarzu nie dostrzegł wózka, więc to nie mogła być pokojówka.
Zostawiła uchylone drzwi? Może to on przez nieuwagę ich nie domknął? Podszedł do biurka i
pootwierał szuflady. Wszystko było na swoim miejscu: złote spinki do mankietów, długopis
Gucci i pięćset dolarów w banknotach o niskich nominałach.
Miał właśnie wrócić i zamknąć drzwi, kiedy usłyszał, że się same zamknęły z cichym
trzaskiem. A później jakiś głos powiedział cicho:
— Spokojnie, chłopie. Stój, gdzie stoisz, i nie ruszaj się.
Stał bez ruchu. W niewielkim lustrze na biurku dostrzegł młodego człowieka, który
wynurzał się właśnie zza kotary. Choć Jack nie znał się szczególnie na broni, od razu
rozpoznał, że intruz trzyma w ręku pistolet kalibru 32.
— Szukasz drobnych? — zapytał młody człowiek.
— Może to raczej ja powinienem cię o to zapytać? — odparł Jack.
Młody człowiek stanął przed nim. Miał bladą, wymizerowaną kościstą twarz, a na sobie
spłowiałą dżinsową kurtkę i dżinsowe spodnie.
— Nie szukam kłopotów — oświadczył Jackowi. — Może więc odwrócisz się na pięcie,
wyjdziesz stąd i puścimy całą sprawę w niepamięć?
— Nie zamierzam nigdzie iść — odparł Jack. — To mój pokój.
— Dobra, dobra. — Młody człowiek wyszczerzył zęby. — Wiem, kto go zajmuje. To
pokój pana Druce’a, a ty z całą pewnością nim nie jesteś.
— Ależ oczywiście, że jestem. A kim mam niby być?
— Nie strój sobie żartów — ostrzegł intruz i lekko uniósł broń. — Tak się składa, że pan
Druce jest moim ojcem, a ty, brachu, na pewno nim nie jesteś.
Jack wytrzeszczył oczy.
— Pan Druce jest twoim ojcem?
Młody mężczyzna skinął głową.
— Mówisz tak, jakbyś go znał.
— Znał go? Przecież ja nim jestem.
— Chyba się z choinki urwałeś — odparł młody człowiek. — Jesteś niewiele starszy ode
mnie. Jak, do licha, możesz być moim ojcem?
— A jak, do licha, ty możesz być moim synem? Mój syn ma trzy lata.
— Tak? To bardzo interesujące. No dobrze, ale na razie najlepiej będzie, jeśli zrobisz
vamos i wyniesiesz się stąd, zanim pan Druce wróci.
— Posłuchaj — odezwał się Jack. — To jakieś nieporozumienie. Zapewne szukasz
jakiegoś innego pana Druce’a. Ja jestem Jack Druce, to jest mój pokój, i nie ma sposobu,
żebyś był moim synem. Popatrz…
Jack sięgnął po portfel, żeby pokazać mu zdjęcie Roddy’ego zrobione przy basenie. Ale
młodzieniec natychmiast uniósł broń.
— Nie ruszaj się! Nie ruszaj! Trzymaj ręce tak, żebym mógł je cały czas widzieć.
— Ależ chcę ci tylko pokazać…
Młody człowiek krzyknął jeszcze raz: „Nie ruszaj się!” i wypalił z pistoletu. Kula trafiła
Jacka w prawą część głowy. Na żółtą tapetę trysnęła mieszanina krwi i mózgu.
Zabił mnie! — błysnęła jeszcze Jackowi myśl. — Nie do wiary. Ten śmieć mnie zabił!
Otworzył i zamknął usta, ugięły się pod nim nogi i osunął się na podłogę.
Hotel odpłynął od niego niczym obraz telewizora, który spada szybem windy.
Wstrząśnięty młody człowiek pochylił się nad nim i sięgnął do skrwawionego płaszcza po
portfel. Przejrzał zawartość. Znalazł w nim ponad dziesięć tysięcy dolarów w
tysiącdolarowych banknotach. Jezu, ten facet musiał kogoś zabić.
Znalazł też zdjęcie małego chłopca nad brzegiem basenu. Długo je oglądał. Z jakichś
względów, których nie potrafił sobie wytłumaczyć, fotografia wydawała mu się dziwnie
znajoma. Musiała przedstawiać syna tego faceta. Osobliwe, że tak się upierał, iż jest Jackiem
Druce’em.
Młody człowiek wyprostował się, niepewny, co ma dalej robić. Nie mógł czekać na powrót
ojca. Zresztą wcale nie musiał. Przybył do Las Vegas tylko po to, żeby prosić go o pieniądze.
A teraz już je miał.
Wsunął banknoty do kieszeni dżinsów, a broń schował za pasek. Obrzucił jeszcze
wzrokiem zwłoki i opuścił pokój.
Idąc ulicą, bacznie spoglądał na każdego mijanego mężczyznę w średnim wieku.
Zastanawiał się, czy poznałby ojca, gdyby się przypadkiem spotkali. Zastanawiał się, czy
ojciec rozpoznałby jego.
Minął kasyno Golden Lode. Na schodach przed budynkiem stał mniej więcej siedmioletni
chłopiec ubrany w czarną chińską tunikę. Dziecko uśmiechało się do siebie radośnie, zupełnie
jakby było bogiem.
Roderick Druce uśmiechnął się do chłopca. Blondynek odpowiedział uśmiechem.