Józef Burny
PAN
SAMOCHODZIK
I STRACHOWISKO
69
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZNALEZISKO POD RAJGRODEM • CO HARCERZE LUBIĄ NAJBARDZIEJ? • DO
CZEGO SŁUśĄ ŚLEDZIE? • TAJEMNICZE GŁAZY • MŁODZIENIEC Z KSIĄśKĄ • NA
TROPIE ZAGINIONEGO OJCA • MILCZENIE KAMIENI • CZY BIEGŁA TĘDY
DROGA? • TYTUS WYRUSZA NA BAGNA • DWAJ MĘśCZYŹNI W KOLOROWYCH
CZAPKACH • ROZMOWA PRZY GROCHOWEJ • KIM JEST TYTUS?
- Druhu Tomaszu! - Wiewiórka junior krzyknął, jakby nie wiedział, że przez telefon krzyczeć
nie musi, choćby dzwonił nawet z końca świata. - Mamy tu pod Rajgrodem coś interesującego, co
warto sprawdzić...
- No to sprawdźcie! - odkrzyknąłem, wyrwany z porannej końcówki snu, chociaż też nie
musiałem krzyczeć. - I dajcie znać! - dodałem mniej krzykliwie, wygrzebując się z pościeli.
- Dobrze! - głośno odpowiedział Wiewiórka junior. - Teraz oddaję telefon druhowi
komendantowi.
- Co nowego w Warszawie? - powitał mnie pytaniem druh Bolek.
- Stare Miasto jak stało, tak stoi... - wyjrzałem przez okno. - A wy skąd się nagle wzięliście
pod Rajgrodem? Przecież jeszcze parę dni temu wasz obóz był w Marózku koło Olsztynka -
dociekając usiłowałem wyplątać nogi z prześcieradła.
- Pamiętasz to? - Bolek odchrząknął i zaśpiewał:
Wszędzie nas pędzi, wszędzie gna,
harcerska dola radosna...
- Czy pamiętam? Człowieku! Dawno temu zdarłem sobie na tym refrenie gardło przy ognisku
- zażartowałem, bo Bolek wiedział, że tej piosenki się po prostu nie da zapomnieć.
- To może zapomniałeś już, co harcerze lubią najbardziej?
- Osobiście lubiłem najbardziej grochówę na boczku i obozy wędrowne z przygodami! -
wyznałem szczerze.
- No widzisz?! - ucieszył się Bolek. - Upodobania harcerskie się nie zmieniły. Grochówę
mamy, a jesteśmy na obozie wędrownym. No to sobie wędrujemy. Ja zrzucam zbędne kilogramy, a
druhowie poznają różne zakątki kraju. Za jakiś czas wyruszymy w głąb tajemniczej Jaćwieży, nad
jezioro Hańcza do Błaskowizny, skąd spłyniemy Czarną Hańczą, którą kiedyś przemierzał kajakami
ksiądz Karol Wojtyła z klerykami. A teraz rozbiliśmy namioty pod Rajgrodem. To miasteczko na
Pojezierzu Ełckim...
- Przejdźmy do sedna sprawy. Powiedz, co się stało?
Okazało się, że juniorzy Wilhelm Tell i Sokole Oko podczas wbijania śledzi trafili na coś
twardego pod ziemią.
Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko juniorzy są nastoletnimi synami Wiewiórki, Wilhelma
Tella i Sokolego Oka seniorów, moich dawnych przyjaciół. Pseudonimy i zainteresowania przeszły
z ojców na synów.
Juniorzy myśleli, że trafili na jakiś przypadkowy kamień. Każdy harcerz wie, że kamienia
ś
ledziem się nie przebije. Chłopcy postanowili więc wbić śledzia obok. I też trafili na coś twardego.
Wtedy Sokole Oko powiedział: „Do trzech razy sztuka!”. Gdy nie udało się wbić śledzia nawet za
2
szóstym razem, bo ciągle natrafiał na twardy opór, Wilhelm Tell wyciągnął saperkę i zaczął kopać,
by sprawdzić, co tam pod tą ziemią siedzi.
Łopatka uderzyła w coś twardego. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt. Po zdjęciu darni harcerze
ujrzeli fragment powierzchni ogromnego, ciężkiego głazu z granitu. Okazało się, że pod warstwą
ziemi leży kilka takich głazów, jakby je ktoś kiedyś ułożył w jakimś celu.
- Nie pozwoliłem druhom niczego ruszać - kończył swą opowieść Bolek. - Namiot został
rozbity w innym miejscu. A zagadkowe głazy, przysypane ziemią, czekają na ciebie, Tomaszu...
Nie wszyscy wiedzą że początek Rajgrodowi dali kiedyś Jaćwingowie. Wiadomo, że w XII-
XIII wieku stał tam jeden z grodów broniących od południa ich terytorium. Nosił nazwę Raj.
Prawa miejskie Rajgród otrzymał w 1566 roku. Wówczas też stał się siedzibą starostwa. W
1653 roku miasto najechali i zniszczyli Tatarzy. Rajgród był później długo odbudowywany i
zasiedlany. W XVIII wieku przestał być siedzibą starostwa. W latach 1831 i 1863 w jego okolicach
toczyły się walki polskich powstańców z wojskami carskimi. W 1870 roku Rajgród utracił prawa
miejskie. Odzyskał je dopiero w 1924 roku.
Odnaleziony przez harcerzy zbiór głazów mógł kryć jakąś tajemnicę związaną z burzliwą
wielowiekową przeszłością okolic Jeziora Rajgrodzkiego i strategicznie położonego Rajgrodu.
Tamten obszar jest wprost usiany znanymi i nieznanymi stanowiskami archeologicznymi.
Postanowiłem niezwłocznie obejrzeć te głazy.
I tak planowałem urlopowy wyjazd w tamtym kierunku... Nie! Niezupełnie w tamtym.
Wybierałem się na północny zachód od Rajgrodu, do Stoczka Klasztornego, gdzie oczekiwał mnie
miejscowy ksiądz proboszcz Ryszard. A przy okazji zamierzałem zajrzeć do pobliskiej Świętej
Lipki. Kto tam jeszcze nie był, ten nie wie, co traci.
Przedzwoniłem do Pawła.
- Słucham, szefie! - odezwał się mój młody podwładny.
- Mam do ciebie prośbę...
- Prośba przełożonego jest dla mnie rozkazem! - zażartował.
- To prośba urlopowa - zaśmiałem się. - śaden rozkaz! Przejrzyj wszystko, co mamy w
naszym departamencie o stanowiskach archeologicznych w okolicach Rajgrodu koło Augustowa,
na wschodnim brzegu Jeziora Rajgrodzkiego. Interesuje mnie, czy jest cokolwiek o jakichś
ułożonych tam, płytko pod ziemią, głazach z granitu.
- Domyślam się, że to raczej pilne.
- Pawle! - ucieszyłem się. - To bardzo pilne, bo właśnie nasi zaprzyjaźnieni harcerze wezwali
mnie do Rajgrodu w sprawie tych kamieni.
- Szef mówi o druhach z Marózka?
- O tych samych!
- To skąd się oni wzięli teraz aż w Rajgrodzie nad biebrzańskimi bagnami?
- Przewędrowali tam znad jeziora Maróz, jak to harcerze.
- Dziwne! - zastanowił się Paweł. - Myślałem, że dzisiejszy harcerz woli garbić się nad
klawiaturą komputera, wędrować po stronach internetowych i ogłupiać się grami komputerowymi.
- Jak widzisz, Pawle, harcerska młodzież nie musi być aż taka leniwa i naiwna.
- I słusznie! - zauważył mój podwładny. - Lato, jeżeli ma się na to wolny czas, trzeba spędzać
na łonie natury. Skończyłem właśnie sprawdzanie. Nie mamy w komputerze żadnej informacji o
3
jakimkolwiek zbiorze głazów pod Rajgrodem. Może to oznaczać, że harcerze odkryli zupełnie coś
nowego.
- Dzięki za pomoc! Do usłyszenia...
- Szefie! - przerwał pożegnanie Paweł. - Znalazłem jednak coś interesującego o tamtej
okolicy. Rajgród leży na szlaku przebiegającym wzdłuż północnej krawędzi rozległych bagien
związanych z rzeką Biebrzą. Szlak ten należy do najdawniej znanych i najbardziej uczęszczanych w
tej części Europy. Kilkanaście tysięcy lat temu poruszali się nim łowcy reniferów ze wschodu.
Później, też ze wschodu, nad Wielkie Jeziora Mazurskie i dalej na zachód przybyły tą drogą
pierwsze plemiona, które osiadły na dłużej. Za nimi dotarły plemiona przyszłych Prusów. W
ś
redniowieczu na tym szlaku panował ogromny ruch, związany z napaścią Krzyżaków na Prusy i z
ich okupacją. Były to, oczywiście, wyprawy głównie wojenne. Później... Nie! Tego jest zbyt wiele
do czytania. Powiem krótko: jest to obszar bardzo interesujący z powodu jego położenia i stanu
badań archeologicznych. Tam w przeszłości ciągle się coś działo, a archeologom brakowało i
brakuje pieniążków na przeprowadzenie systematycznych badań.
Po rozmowie z Pawłem nie potrafiłem już myśleć o niczym innym, tylko o wyjeździe nad
Jezioro Rajgrodzkie.
„Stamtąd, jak z bazy, zrobię później wypad do Stoczka Klasztornego i Świętej Lipki” -
postanowiłem, mknąc wehikułem przed siebie.
Tuż przed Łomżą, gdy zobaczyłem przydrożny zajazd „Pod Czerwonym Kapturkiem”,
poczułem nagle silne ssanie w dołku. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że w kuchni na stole
zostało nietknięte śniadanie, które sam sobie przygotowałem.
Skręciłem do zajazdu. Był przytulny, czysty i pachnący. Stojące na parkingu dwa autokary
turystyczne i liczne samochody osobowe zapowiadały sezonowy tłok w środku. I rzeczywiście! W
sali restauracyjnej zajazdu roiło się od rozszczebiotanej młodzieży z opiekunami i rodzicami. Tu i
ówdzie stoliki okupowały grupki dorosłych turystów i podróżnych. Nad ich głowami unosiła się
mieszanina smakowitych zapachów, wzmagających apetyt i wywołujących szał w moich pustych
wnętrznościach.
Zauważyłem jedyne wolne miejsce przy dwuosobowym stoliku.
- Przepraszam! - zwróciłem się grzecznie do długowłosego, zadbanego młodzieńca,
siedzącego przy stoliku z wolnym krzesłem. - Czy to miejsce jest wolne?
Młodzieniec ujął delikatnie dwoma palcami okulary, opuścił je nieco na dół i znad czytanej
książki spojrzał na mnie od dołu do góry i z powrotem, jakby oceniał mój wygląd. Po chwili
uśmiechnął się białymi ząbkami i przytakując głową odpowiedział:
- Proszę usiąść. To miejsce czeka na pana.
- Na mnie? - udając zdziwienie odwzajemniłem uśmiech. - Dzięki, że w takim hałasie i tłoku
pamiętał pan o mnie i nie pozwolił zająć tego miejsca komuś innemu.
Młodzieniec odpowiedział przyjaźnie:
- Drobiazg.
Przycupnąłem cicho na krześle, żeby nie przeszkadzać w czytaniu. „Człowiek, zwłaszcza
młody, czytający książkę w miejscu publicznym należy do rzadkości” - pomyślałem.
Gdy unoszące się smakowite zapachy wzmogły ssanie w dołku, straciłem cierpliwość i
rozejrzałem się za kelnerką jak głodny wilk za owieczką.
- Niech się pan nie rozgląda jak ludożerca za kawałkiem mięsa, bo się kelnerki wystraszą, nie
podejdą i obaj padniemy z głodu, zanim którąś schrupiemy - zażartował młodzieniec.
4
- To one są jadalne? - popisałem się refleksem i poczuciem humoru.
- No, wie pan, skoro babcia Czerwonego Kapturka była jadalna, to one tym bardziej nadają
się do schrupania, bo noszą firmowe czerwone kapturki na głowach - zaśmiał się młodzieniec i
odłożył książkę. - W oryginale bajka kończy się pożarciem Czerwonego Kapturka przez wilka,
którego apetytu nie zaspokoiło nawet połknięcie pulchnej babci w całości.
- Pamiętam - uśmiechnąłem się do wspomnień z dzieciństwa i na myśl o tym, że w jednym z
najnowszych wydań tej bajki wilk chyba zgłupiał, bo nikogo nie pożarł. - Dobrze jest spotkać
kogoś, kto czytał to samo...
Do naszego stolika podeszła młodziutka, przepasana białym fartuszkiem kelnerka w
twarzowym, czerwonym kapturku na głowie. Przyjmując zamówienia uśmiechnęła się zalotnie do
młodzieńca, który spojrzał na nią jakoś dziwnie znad okularów. Nagle kelnerka zrobiła do niego
wielkie oczy, spojrzała na mnie, zacisnęła zabawnie usta, powstrzymując wybuch śmiechu
wypełniającego do granic wytrzymałości jej różowe policzki, odwróciła się na pięcie i odeszła
przykładając dłoń do ust. Mknąc lekko między stolikami, znad których dobiegały dźwięki sztućców
i rozmowy, zerknęła parokrotnie w naszą stronę. Na jej twarzy malowało się rozczarowanie. A przy
bufecie ta mała ruda zaczęła się dyskretnie śmiać.
Przez moment poczułem się nieswojo. „Pewnie smarkula śmieje się ze mnie” - pomyślałem
poprawiając odruchowo włosy i krawat. Nie wiedziałem wówczas, że prawdziwa przyczyna jej
nieoczekiwanego zachowania nie miała nic wspólnego ze mną.
Przy stoliku obok sadowiła się właśnie malownicza, rozgadana rodzina, złożona z obojga
rodziców, dwóch chłopczyków i jednej dziewczynki. Dziewczynka pokazała mi język, bo
zauważyła, że się im przyglądam. Nie dałem za wygraną i uśmiechając się do niej zrobiłem to
samo. Mała zaśmiała się głośno i puściła do mnie porozumiewawcze oko.
- Jedzie pan na wschód czy na zachód? - zapytałem młodzieńca.
- A pan? - odpowiedział mi pytaniem.
- Na wschód! Zostałem wezwany przez zaprzyjaźnionych harcerzy, młodych odkrywców.
- Też jadę na wschód - młodzieniec nagle spoważniał. - Muszę odnaleźć ojca. Wyszperał coś
o bagnach nadbiebrzańskich i pojechał to sprawdzić. Miał dzwonić codziennie. Przez jakiś czas
dzwonił. Od dwóch dni się nie odzywa... Nie mogę się do niego dodzwonić.
- Pewnie siedzi gdzieś zadowolony wśród bagien, bo odnalazł cel swojej wyprawy -
uspokoiłem młodzieńca. - Przy okazji popsuł, rozładował lub utopił komórkę. Znam to wszystko z
własnego doświadczenia. W takich wypadkach najgorsze są komary. Trudno się przed nimi
opędzić. Tamtejsze łosie i kormorany nie stanowią zagrożenia-zażartowałem chcąc rozbawić
młodzieńca.
- A ja mam doświadczenie z ojcem - mój rozmówca spojrzał w okna zajazdu za
przejeżdżającym samochodem. - Zawsze wyjeżdża przygotowany na każdą nawet najgorszą
sytuację. I za każdym razem zdarza mu się coś, czego nie przewidział.
- Wszystkiego nie da się przewidzieć - stwierdziłem filozoficznie.
- Wiem coś o tym! - przytaknął młodzieniec. - Podczas prawie każdej wyprawy wyciągam
ojca z opresji. Na szczęście, tym razem, jest z nim jego kolega. Ale obaj znają okolice Biebrzy i
cały ten region tylko z folderów, albumów, map i filmów przyrodniczych. Ja też... A może pan zna
te okolice?
- Przypadkiem znam - ucieszyłem się, że moje wiedza może się przydać w poszukiwaniu ojca
młodzieńca. - Spędziłem tu dużo czasu... - wyszliśmy na parking przed zajazdem. - Chętnie służę
5
pomocą, jeżeli będzie potrzebna - pomachałem dłonią do zamkniętego w samochodzie zabawnego
pieska, merdającego ogonem na nasz widok.
Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami komórek, uściskami dłoni i imionami.
Młodzieniec miał na imię Tytus.
Przed bramą obozu przywitał mnie uśmiechnięty radośnie wartownik w harcerskim
mundurku:
- Czuwaj, druhu Tomaszu! Druh komendant oczekuje koło kuchni. Zaprowadzić?
- Dzięki! Trafię sam, kierując się zapachem grochowej - zaśmiałem się do harcerza.
- Dobra! - odpowiedział wartownik i salutując zrobił przejście w bramie.
Przywitałem druha Bolka. Po chwili stanęliśmy nad kamiennym znaleziskiem, pilnowanym
przez Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko.
Pochwaliłem juniorów za to, ze przy odkrywaniu głazów nie zniszczyli darni. Pocięli ją
saperkami na prawie równe kwadraty i ułożyli obok.
- Te głazy ważą po paręset kilogramów każdy, może nawet tonę - oceniłem na oko.
Głazów było dziewięć. Miały różne, zaokrąglone naturalnie kształty. Leżały blisko siebie.
Niektóre stykały się. Nie tworzyły jednak kamiennego kręgu. Pokrywały około dziesięciu, może
dwunastu metrów kwadratowych powierzchni o kształcie przypadkowego, pokrzywionego
czworoboku, zwróconego krótszymi bokami na północ i południe. Ułożona z nich powierzchnia nie
tworzyła równej płaszczyzny. Była miejscami wyboista. Przy dłuższych bokach leżało kilka małych
kamieni. Wszystko to podpowiadało, że znalezisko zostało ułożone przez ludzi.
- Takich ciężarów nie układa się bez powodu - tramie zauważył Sokole Oko.
- I bez powodu nie wkopuj e się ich w ziemię - dodał Wilhelm Tell. - Jeżeli, oczywiście, te
głazy zostały wkopane, bo przecież mogły się zapaść pod własnym ciężarem.
Przyjrzałem się powierzchni wszystkich głazów.
- Czy zauważyliście na nich jakieś znaki, nienaturalne ślady po uderzeniach twardymi
przedmiotami? - zwróciłem się do juniorów.
- Obejrzeliśmy je bardzo dokładnie, centymetr po centymetrze - zapewnił Wiewiórka. - Na
wierzchu nie noszą żadnych znaków.
- Może mają coś na bokach? - zastanowił się Bolek.
Po rozkopaniu ziemi wokół głazów okazało się, że i na ich bokach nie ma nic, co mogłoby
być jakimś znakiem wyrytym lub wykutym przez człowieka.
- Druhu Tomaszu! - zawołał nagle Sokole Oko. - Przecież te kamienie same w sobie mogą
być jakimś znakiem zostawionym przez ludzi.
- Masz rację - odpowiedziałem. - Mogły też być ułożone dla celów praktycznych na biegnącej
tędy kiedyś drodze. Nie wiem, czy była tu jakaś droga. Jeżeli była, to tu właśnie mogła ona, na
przykład, przechodzić przez zawsze podmokłe miejsce, w którym grzęzły wozy, konie i ludzie.
Ułożenie głazów mogło zatem umożliwić bezpieczne korzystanie z drogi.
- Takich podmokłych miejsc, w sąsiedztwie bagien nadbiebrzańskich, mogło być na tej
drodze więcej - roztropnie zauważył Wiewiórka.
- Oczywiście! - przytaknąłem. - Jeżeli rzeczywiście biegła tędy kiedyś droga, to w wielu
innych miejscach pod ziemią mogą leżeć kamienie ułożone podobnie przez jej użytkowników.
Bolek wyciągnął i rozłożył mapę: - Jesteśmy tu - pokazał palcem. - Na wschód od nas leży
Rajgród i płynie rzeka Jegrznia. Od północy mamy Jezioro Rajgrodzkie. Na zachodzie przepływa
6
rzeka Ełk. A na południu, za szosą z Łomży do Augustowa, rozciągają się rozległe bagna, przez
które płynie rzeka Biebrza. To wszystko określa prawdopodobny kierunek drogi...
- Jak myślicie? - przerwałem Bolkowi i zwróciłem się do juniorów. - Skąd i dokąd mogła biec
ta droga?
- Z zachodu na wschód i z powrotem! - odkrzyknęli bez wahania juniorzy.
A Wilhelm Tell dodał: - Nie ma innej możliwości, bo droga z bagien do jeziora i z powrotem
nie miałaby sensu... - junior przerwał. Chwilę pomyślał i dodał: - Droga na bagna miałaby jednak
sens, gdyby dochodziła do brodu na Biebrzy i prowadziła dalej na południe za rzekę. Na bagnach
mogła być ułożona z bali drewnianych.
- Racja! - wtrącił się Sokole Oko. - Takie drogi przez bagna układali przecież Prusowie.
Jaćwingowie mogli postępować podobnie. Gdyby takiej drogi stąd nie było, nie mieliby oni
bezpośredniego kontaktu z ziemiami położonymi na południe od Jaćwieży... Przecież ich wyprawy
docierały za Biebrzę. A na północ stąd, na półwyspie, są widoczne obwałowania ziemne po dużym
grodzisku Jaćwingów.
- Brzmi to logicznie - pochwaliłem Wilhelma Tella i Sokole Oko. - Pamiętajmy jednak, że
Jaćwingowie mogli korzystać z drogi wodnej, by dotrzeć do obszarów położonych na południe od
nich. Budowali przecież łodzie. I mieli do dyspozycji rzeki Jegrznię, Ełk i Biebrzę. Poza tym nie
wiemy, czy te ułożone kamienie są rzeczywiście fragmentem jakiejkolwiek drogi. Nie wiemy też,
kto, kiedy i dlaczego głazy te ułożył. Wiemy tylko tyle, co w tej chwili widzimy. Resztę stanowią
nasze domysły.
Zapadła cisza, co oznaczało, ze moi przyjaciele myślą intensywnie nad sposobem dojścia do
prawdy o odnalezionych głazach. Byłem ciekaw, który z juniorów wpadnie na to, że trzeba po
prostu sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu pod ziemią znajdują się podobnie ułożone kamienie. Gdyby
były, mielibyśmy dowód na istnienie tutaj drogi. Moglibyśmy nawet określić jej przybliżony
kierunek i przebieg.
- Możemy to sprawdzić! - rozległ się nagle okrzyk Wiewiórki. - Trzeba poszukać podobnie
ułożonych kamieni w tej okolicy.
To było zadanie dla całego obozu. Już po chwili zaroiło się od harcerzy z metalowymi
ś
ledziami. Bolek wytyczył odrębne trasy dla każdego z nich. Biegły promieniście od odkrytych
głazów i obejmowały cały teren w promieniu kilkuset metrów.
Harcerze w skupieniu rozpoczęli dziobanie ziemi śledziami. Uczestniczyli w odkrywaniu
wielkiej tajemnicy przeszłości.
Wbiłem właśnie w ziemię śledzia, gdy odezwała się moja komórka.
- To ja, panie Tomaszu! - usłyszałem głos Tytusa. - Dzwonię, bo w Rajgrodzie odnalazłem
ośrodek turystyczny, w którym zamieszkał mój ojciec ze znajomym. Od paru dni nikt ich tu nie
widział. Wyruszyli z plecakami na bagna... I nie wrócili. Podobno planowali dojście do koryta
Biebrzy. Rozpytywali o przewodnika, który mógłby ich poprowadzić. Poszli jednak sami, bo tak
zaproponował przyjaciel ojca.
- Wie pan, którędy poszli?
- Prawdopodobnie wyruszyli prawym brzegiem rzeki Jegrzni. Myślę jednak, że przeszli na
lewy brzeg, przed jej ujściem do dawnego koryta rzeki Ełk, żeby nie krążyć... A może nie przeszli?
Nie wiem. Zamierzam wyruszyć za nimi.
- Proszę się wstrzymać! - zawołałem. - Obiecałem, że panu pomogę. Zwykle dotrzymuję
słowa. Znam dobrze ten teren... Gdzie pana znajdę?
7
- Nie powinienem pana w to angażować! - westchnął ciężko Tytus.
- Szanowny panie! - odezwałem się po przyjacielsku. - Z góry przepraszam za to, co za
chwilę powiem...
- Wysłucham pana z uwagą - odpowiedział Tytus.
- Świetnie! To proszę wysłuchać: pan tu nie ma nic do powiedzenia. Sam się zaangażowałem!
Przecież tu nie chodzi o udzielenie pomocy panu, tylko tym, którzy poleźli gdzieś na bagna i licho
wie, co się z nimi od paru dni dzieje... Pan tych bagien nie zna! Gdzie się spotkamy?
- Płynę właśnie łodzią pontonową po Jegrzni.
- Za chwilę będę u ujścia Jegrzni do starego koryta Ełku. Niech pan na mnie tam poczeka!
- Nie poczekam! Bardzo pana przepraszam, ale zaginięcie mojego ojca, to mój problem...
W tym momencie zauważyłem dwóch mężczyzn z plecakami. Na głowach mieli kolorowe,
widoczne z daleka czapki, błękitną i pomarańczową. Szli w naszym kierunku od strony bagien i
ż
ywo o czymś dyskutowali.
- Panie Tytusie! - krzyknąłem do mikrofonu komórki. - Jakiego koloru czapkę nosi pana
ojciec?
Niestety, połączenie z Tytusem zostało przerwane.
Wycisnąłem jego numer. Przyłożyłem telefon do ucha i usłyszałem:
Przepraszamy, abonent znajduje się poza zasięgiem...
Dopiero teraz dostrzegłem, że obok mnie stoi zdziwiony Bolek.
- W co ty się znowu pakujesz? - zapytał wypełniając twarz szczerym uśmiechem.
Machnąłem ręką: - W drodze poznałem Tytusa. Parę dni temu jego ojciec zaginął gdzieś tu na
bagnach. Obiecałem swoją pomoc w jego odnalezieniu... Przed chwilą Tytus przedzwonił, że
popłynął Jegrznią na poszukiwania. Prosiłem, żeby poczekał na mnie. Nie chciał poczekać.
Tymczasem, jak przypuszczam, jego ojciec odnalazł się sam - wskazałem ręką nadchodzących
mężczyzn. - To może być jeden z nich.
Mężczyźni w kolorowych czapkach podeszli do nas. Uśmiechnęli się na widok harcerskiego
obozu i druhów kłujących ziemię śledziami:
- Czuwaj druhowie! - przywitali nas jak starzy harcerze.
- Czuwaj! - odpowiedzieliśmy prawie chórem.
- Panowie z daleka? - zapytałem.
- To bardzo trudne pytanie - zaśmiał się mężczyzna w pomarańczowej czapce. - Zaraz! -
pociągnął nosem raz i drugi: - Czyżbym poczuł grochówę?
- Oczywiście! - przytaknął Bolek. - Czy możemy druhom zaproponować harcerski
poczęstunek?
Przybysze chemie przyjęli propozycję. Zrzucili plecaki. We czwórkę rozsiedliśmy się
wygodnie na trawie.
- Pytanie o to, czy jesteśmy z daleka, jest w tej chwili rzeczywiście trudne - powiedział
mężczyzna w błękitnej czapce, pochylając się nad menażką pełną grochówy. - Dwa dni temu
wyszliśmy z Rajgrodu i udaliśmy się bagnami w kierunku Biebrzy... Rajgród jest niedaleko stąd.
Można więc powiedzieć, że nie przyszliśmy tu z daleka...
- Jednak droga, którą przez dwa dni i kawałek dnia dzisiejszego przemierzyliśmy bagnami,
liczy zapewne kilkadziesiąt kilometrów - zaśmiał się mężczyzna w pomarańczowej czapce. - Poza
8
tym wczoraj musieliśmy sobie przypomnieć dawne harcerskie doświadczenia, związane z
poszukiwaniem na bagnach czegoś, co się nadaje do zjedzenia...
- Poczekaj - wtrącił się mężczyzna w błękitnej czapce. - Tu muszę wyjaśnić, że wyprawiliśmy
się na jeden dzień. Ale już nad Biebrzą postanowiliśmy przedłużyć wyprawę o jeden dzionek,
chociaż nie mieliśmy namiotu i wystarczającej ilości prowiantu.
- Czy to oznacza, że panowie zbłądzili? - zapytałem.
- Można tak powiedzieć! - zaśmiał się mężczyzna w błękitnej czapce. - Chociaż z tym
zbłądzeniem wolałbym nie przesadzać - zastrzegł. - Jesteśmy tu po raz pierwszy. I nie jesteśmy
znawcami terenów bagiennych. Ale bardzo się nam tu spodobało. Późnym popołudniem dotarliśmy
do brzegu Biebrzy... Było to znacznie później, niż planowaliśmy. Powrót wieczorem i nocą przez
bagna nie wchodził w rachubę. No to postanowiliśmy, że przeczekamy do rana. I przeczekaliśmy.
Gdy wstało słońce, zrobiło się bardzo ciepło. Odespaliśmy więc nieprzespaną noc na
nasłonecznionej, pachnącej łączce. I powędrowaliśmy dalej, zbierając po drodze jedzonko...
- Ale nie do Rajgrodu! - zaśmiał się mężczyzna w pomarańczowej czapce. - Zamiast na
północ, poszliśmy na zachód... Gdy okazało się, że znów jest zbyt późno na powrót, przeczekaliśmy
drugą noc, którą odespaliśmy rano w promieniach słońca. I doszliśmy tu, do kuchni polowej z
grochówką... Jest znakomita!
- A dlaczego druhowie tak krążą i dziobią śledziami trawę? - zainteresował się mężczyzna w
błękitnej czapce.
- Poszukują głazów ukrytych pod ziemią - wyjaśnił Bolek nie wtajemniczając gości
dokładniej w cel tych poszukiwań.
- Aha! - odpowiedział zdziwiony pytający. - Intrygujące zajęcie... Ta piękna ziemia wciąż
kryje w sobie wiele tajemnic.
- Podobno bardzo dużo głazów leży w okolicach jeziora Hańcza - zauważył mężczyzna w
pomarańczowej czapce. - Jest tam taki głaz, który ma aż ponad jedenaście metrów w obwodzie.
Od początku byłem przekonany, że jeden z tych mężczyzn jest poszukiwanym ojcem Tytusa.
Zagadnąłem więc, patrząc uważnie w oczy naszych gości:
- Przypuszczam, że w tej chwili na bagnach przebywa syn któregoś z panów. Poszukuje
zaginionego ojca. Popłynął właśnie wypożyczoną łodzią pontonową w stronę Biebrzy. Myślę, że
jest teraz w dawnym korycie rzeki Ełk.
- To niemożliwe, żeby szukał któregoś z nas - zaprzeczył gość w pomarańczowej czapce. -
Obaj mamy córki.
- Zaraz, zaraz... - przerwał jego kompan. I zwrócił się do mnie: - Czy pan widział tego
człowieka?
- Tak! Spotkałem go dzisiaj. Mówił, że od paru dni jego ojciec nie daje znaku życia, a
pojechał ze znajomym na te bagna.
Mężczyzna w błękitnej czapce był wyraźnie zaniepokojony.
- Jak wygląda? - zapytał sięgając ręką po plecak.
- Jest szczupły i trochę niższy ode mnie. Ma ciemne, zadbane, lekko pofalowane długie
włosy. Nosi okulary... Aha! Zna biegle język francuski. Ma na imię Tytus... Zostawił mi numer
swojej komórki. O! Proszę zobaczyć - wyświetliłem rząd cyferek na ekranie telefonu.
- To żaden Tytus! - zrywając się z ziemi wykrzyknął mężczyzna w błękitnej czapce. - To
Anka!
- Twoja córka? - mężczyzna w pomarańczowej czapeczce uniósł wysoko krzaczaste, siwe
9
brwi i zerwał się na równe nogi. Błyskawicznie założył plecak. - Wracamy na bagna, Teodorze! -
zadecydował zwracając się do swojego kompana w błękitnej czapeczce.
- Chwileczkę! - gestem ręki Bolek powstrzymał nieznajomych i pobiegł w głąb obozu.
Teodor obejrzał się za biegnącym komendantem. Po chwili spojrzał na mnie: - Niech pan
spróbuje się do niej dodzwonić, bo nasze komórki są rozładowane.
- Próbuję od jakiegoś czasu. Jest poza zasięgiem - po raz kolejny wycisnąłem numer Anki.
Z głębi obozu wybiegł zdyszany Bolek: - Panowie! - wykrzyknął. - Harcerze pompują ponton.
Zaniosą go nad Jegrznię. Szybciej i bezpieczniej będzie, gdy popłyniecie.
Nasi goście ucieszyli się z pomysłu Bolka.
10
ROZDZIAŁ DRUGI
W POGONI ZA ANKĄ • PONTONEM PO JEGRZNI • URLOPOWI POSZUKIWACZE
PRZYGÓD • PRZYMUSOWA KĄPIEL W RZECE • CZEGO NIE POWIEDZIAŁ TEO? •
CO UKRYWA LOPEK? • KOLEJNE ZNALEZISKO HARCERZY • KIM JEST ANKA? •
RZEKA RWĄCA JAK STO DIABŁÓW • HARCERSKA ODSIECZ • LOT PRZEZ TUNEL
• ZDZIWIONY LEKARZ • LOPEK W TARAPATACH • TAJEMNICZA KOPERTA •
OPOWIEŚĆ KASI O KARCZMIE • KOGO ZOBACZYŁA KASIA? • HARCERKI TEś
WĘDRUJĄ
Teodor i jego kolega Leopold zgodzili się na moją pomoc w poszukiwaniu Anki.
Wypłynęliśmy we trójkę harcerskim pontonem na Jegrznię i pomknęliśmy nią z prądem,
wspomagając nurt wody wiosłowaniem. Śpieszyliśmy się, bo Kotlina Biebrzańska to bezludne,
ogromne i niebezpieczne tereny bagienne o powierzchni około dwóch tysięcy sześciuset
kilometrów kwadratowych. Tam rzeczywiście można się zagubić.
- Dobrze, że twoja córka wyruszyła rzeką - zagadnąłem Teodora.
- Lepiej byłoby, gdyby nie wyruszyła w ogóle - wtrącił się Leopold klepiąc Teodora w ramię.
- No nie? Teo, co ty na to?
Teodor obejrzał się na Leopolda.
- Masz rację, Lopku! - odpowiedział spokojnym głosem. - Ale dzięki temu, że popłynęła
mamy teraz okazję popływać pontonem w towarzystwie Tomasza - Teo popatrzył na mnie z
uśmiechem. - To prawdziwe zrządzenie losu, że spotkaliście się w drodze i rozmawialiście ze sobą.
Nasze spotkanie w obozie harcerskim jest też szczęśliwym przypadkiem.
- O tak! - potwierdził Lopek. - Gdybyśmy poszli inną drogą, nie natrafilibyśmy na obóz
harcerski, nie spotkalibyśmy Tomasza i nie wiedzielibyśmy, że Anka szuka Teodora.
Wpłynęliśmy do starego koryta rzeki Ełk, którym teraz płynęła tylko Jegrznia. Przy gąszczach
na prawym brzegu zobaczyliśmy okazałego, dostojnego łosia. Stał spokojnie, przyglądając się
hałaśliwym intruzom płynącym rzeką.
Nad bagnami, po lewej stronie, przeleciało nisko w kierunku Biebrzy czarne stado
ż
arłocznych kormoranów. Za nim pojawiło się drugie, mniejsze. Po chwili w powietrze uniosło się
jeszcze jedno, tym razem ogromne stado tych ptaków.
- Ależ to szarańcza! - wykrzyknął zachwycony ptasią chmurą Lopek. - To robi wrażenie!
- Przepływamy właśnie koło dużego rezerwatu kormoranów - odezwałem się jak przewodnik
oprowadzający codziennie turystów po nadbiebrzańskich bagnach.
Teo spojrzał w moją stronę: - Ty tu mieszkasz?
- Niestety, nie! Mieszkam w Warszawie. A wy skąd się tutaj wzięliście?
- Ja z Wrocławia, Teo i Anka z Katowic... - odpowiedział Lopek. - Jesteśmy tu tylko
urlopowymi gośćmi.
- To interesujące - powiedziałem.
- I pasjonujące! - jak echo odpowiedział Lopek grzebiąc wiosłem w wodzie.
- W oddali przed nami zobaczyłem na rzece łódź pontonową z długowłosym człowiekiem w
ś
rodku.
Teo wyjął i przyłożył do oczu lornetkę: - Mamy ją! - spojrzał na nas uradowany. -
Powinniśmy zrobić jej jakiś kawał. śeby miała nauczkę.
11
- Dobrze! - ucieszył się Lopek. Poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu: - Tomaszu! Ty
wiosłujesz... My ukryjemy się w pontonie. Nas nie ma! Jesteś sam... Jakoś to rozegrasz z tym...
Tytusem.
Gdy już obaj ułożyli się na dnie, wstałem i krzyknąłem przez tubę ułożoną z dłoni:
- Paaanieee Tytuuusieee! - zachwiałem się niebezpiecznie wraz z obracającym się pontonem.
Lopek i Teo parsknęli śmiechem.
- Jak ona jest Tytusem, to Teo powinien być Papciem Chmielem, autorem komiksów o
Tytusie, Romku i A'Tomku - zachichotał Lopek.
- Leż cicho, bo ona ma dobry słuch - zarechotał rozbawiony sytuacją Teo.
- Paaanieee Tytuuusieee! - stojąc szeroko na nogach krzyknąłem jeszcze raz.
Anka wreszcie usłyszała moje wołanie. Przestała wiosłować. Obejrzała się i pomachała ręką
dając znać, że mnie rozpoznała.
Jeszcze kilkadziesiąt uderzeń wiosłem i nasz ponton zbliżył się do niej na odległość kilku
metrów.
- No! - odetchnąłem z udawaną ulgą. - Nareszcie pana dogoniłem... Muszę przyznać, że tęgi z
pana wioślarz - uśmiechnąłem się. - Ma pan krzepę jak gondolier z Wenecji.
Na dnie pontonu, koło moich nóg, Teo i Lopek skręcali się ze śmiechu.
- Panie Tomaszu... Mówiłem przecież, że zaginięcie ojca to mój problem - odpowiedziała
Anka oglądając pęcherze, które się jej porobiły na dłoniach od wiosłowania.
- Jasne! - przytaknąłem siląc się na powagę. - Pozwoli pan jednak, że skoro już tu jestem,
popłyniemy dalej razem - spojrzałem w błękitne oczy Anki. - Będzie raźniej i bezpieczniej.
- Ależ pan się uwziął z tą swoją pomocą - pokręciła głową dziewczyna udająca Tytusa.
Natychmiast błysnąłem wszystkimi zębami w szczerym uśmiechu radości i przezornie
zapytałem: - Czy oznacza to, że pan zgadza się na mój udział w tej interesującej wyprawie w stronę
Biebrzy?
Anka przytaknęła głową, uśmiechnęła się i zapytała: - A mam inne wyjście?
- Panie Tytusie! - uśmiechnąłem się tajemniczo do Anki. - Jeżeli pan się dobrze rozejrzy, to
inne wyjście samo się znajdzie.
- Co pan powie? - dziewczyna podejrzliwie spojrzała na nasz krzywo zanurzony ponton.
Wtedy przypomniałem sobie starą zabawę w ciepło-zimno: - Ciepło, ciepło...
- Nie mam czasu na zabawy - zniecierpliwiona Anka machnęła ręką chwyciła wiosło,
odwróciła się do mnie plecami i zaczęła energicznie wiosłować.
- Zimno, zimno! Coraz zimniej! - krzyknąłem za nią.
Nie obejrzała się.
Dałem sygnał Teo i Lopkowi. Obaj natychmiast usiedli i chwycili wiosła.
Złożyłem dłonie w tubę i ryknąłem: - Paaanie Tytuuusieee! Czy pan zapomniał już o naukach
płynących z bajki o Czerwonym Kaptuuurkuuu?!
Nie zareagowała. Płynęła coraz szybciej przed siebie.
Zadowolony z kawału wyobraziłem sobie zaskoczenie Anki na widok ojca. Musiałem to
zobaczyć... Wstałem, wyprostowałem się dumnie, przyłożyłem do ust tubę ułożoną z dłoni, głęboko
w płuca nabrałem powietrza i uniosłem twarz do góry, by ponownie zaryczeć jak jeleń. W tym
momencie nasz ponton zachwiał się i wykonał gwałtownie pół obrotu. Wytrącony z niepewnej
równowagi wykonałem kilka przedziwnych, odruchowych wygibasów i wyleciałem w powietrze.
Ułamek sekundy później rozległ się głośny plusk oznajmiający wszem i wobec, że właśnie
12
wpadłem do wody.
Po chwili siedzieliśmy we czworo na brzegu rzeki. Rechotaliśmy radośnie z mojej kąpieli i
wzajemnego, szczęśliwego odnalezienia się.
Anka rozpoznała mnie zaraz po moim wejściu do zajazdu pod Łomżą. Ucieszyła się, gdy
podszedłem do jej stolika, bo takie nieoczekiwane spotkania zdarzają się bardzo rzadko. Niestety,
jej wygląd wprowadził mnie w błąd.
Panie Tomaszu - uśmiechnęła się przepraszająco córka Teodora. - Gdy podróżuję sama,
staram się wyglądać jak młody mężczyzna. Dzięki temu czuję się bezpieczniej i nikt mnie nie
zaczepia.
- Muszę przyznać, że dałem się nabrać - wyżymając mokrą koszulę wtrąciłem pochwałę.
- Zauważyłam to - spojrzała na mnie znad okularów. - Na pana widok zupełnie zapomniałam,
kogo udaję. Przez moment poczułam się nawet urażona, że zostałam potraktowana jak mężczyzna.
- To właśnie wówczas pani powiedziała, żebym się nie rozglądał „jak ludożerca za kawałkiem
mięsa”? - zapytałem.
- Tak! - przytaknęła. - Miałam nawet ochotę wyjść do toalety i przywrócić sobie cokolwiek z
kobiecego wyglądu. Pomyślałam jednak, że szkoda czasu. Wolałam zostać i porozmawiać z
człowiekiem, o którego spotkaniu gdzieś pod Łomżą czy gdziekolwiek, nawet nie marzyłam.
Wiem, że głupszego początku znajomości być nie mogło...
- Tomaszu! - odezwał się Teo przenosząc wzrok z córki na mnie. - A kim ty właściwie jesteś,
ż
e ona z tobą tak rozmawia?
Machnąłem ręką z zupełnym lekceważeniem dla własnej osoby.
- Tato! Nie rozpoznałeś? - zdziwiła się Anka. - To jest Pan Samochodzik.
- Poważnie? - siwe, krzaczaste brwi Lopka poszły w górę. - Czy głośne ostatnio w mediach
wyjaśnienie tajemnicy talizmanu Galindów to twoja robota?
- Nie tylko moja... - zaprzeczyłem zgodnie z prawdą. - Uczestniczyło w tym wiele osób. Swój
udział w tym zdarzeniu mają również harcerze, których poznaliście.
- To spadłeś nam z nieba, bratku! - ucieszył się Teo.
- Nigdy wcześniej nie spadałem z takiej wysokości! - zażartowałem. - Ale cieszę się, że nie
był to upadek bolesny... I że jestem wam potrzebny - dodałem wyżymając wodę ze zdjętych spodni
i skarpetek.
- I to bardzo! - ożywił się Teo. - Bo widzisz...
- Gdyby nie twoja obecność - wtrącił się pośpiesznie Lopek - nie odnaleźlibyśmy tak szybko
Anki.
Miałem wrażenie, że przed chwilą Teo chciał mi powiedzieć o czymś, co Lopek wolałby
zachować w tajemnicy przede mną. „Ich problem” - pomyślałem wylewając wodę z butów. „Każdy
człowiek ma jakieś tajemnice... Ma też prawo do ich skrywania.” Przypomniałem sobie jednak, że
w zajeździe Anka wspominała ogólnie o przyczynie wyjazdu ojca nad Biebrzę. Mówiła o
wygrzebaniu czegoś, co spowodowało wyprawę. Obaj spędzili dwie doby na bagnach. Gdyby
znaleźli to, czego tam szukali, nie byłbym im potrzebny... „Do czego oni mnie mogą potrzebować?”
- zastanowiłem się przez moment. „E!... Przyjdzie czas, że sami powiedzą”.
W tym momencie rozległ się dzwonek mojej komórki. Przeprosiłem obecnych.
Dzwonił Bolek.
- Tomaszu! Znów trafiliśmy na coś pod ziemią! - wykrzyknął podekscytowany.
- Co to takiego?
13
- Nie wiem! Jest pod ziemią! Nie pozwoliłem kopać, żeby nie spowodować żadnych zmian w
stratygrafii lub uszkodzenia znaleziska.
- Masz za to ode mnie pochwałę z wpisem do kroniki obozu - zażartowałem.
- Ku chwale ojczyzny! - przyjął pochwałę Bolek. - A co z córką Teodora?
- Cała i zdrowa! Przypuszczam, że w dobrym humorze - zameldowałem. - Zaraz
rozpoczynamy powrót do bazy... Muszę tylko wbić się w mokre ubranko - dodałem wkładając
wilgotną koszulę.
- Baza czeka! śyczę słabego nurtu rzeki, bo teraz popłyniecie pod prąd... W dawnym korycie
rzeki Ełk pewnie poradzicie sobie... Ale właściwym korytem Jegrzni? To będzie trudne... A
dlaczego masz mokre ubranko?
- Bo jeszcze nie wyschło - wcisnąłem prawą nogę do wilgotnej lewej nogawki.
- Aha! - zaskoczony odpowiedzią Bolek pomilczał przez chwilę. - Czyżbym się domyślał, co
ci się przytrafiło?
- Tak! Właśnie to mi się przytrafiło - przytaknąłem zapinając spodnie i rozglądając się za
skarpetkami, które gdzieś mi się zapodziały.
- Aha! To czuwaj!
Bolek się rozłączył.
Spojrzałem na Teodora, Lopka i Ankę: - Słuchajcie, moi drodzy, miło się gawędzi... Ale
przed chwilą dowiedziałem się, że harcerze znaleźli coś pod ziemią. I czekają na mnie z
odkopaniem tego...
Ruszyliśmy pod prąd. Lopek popłynął z Anką, ja z Teo.
Obaj wiosłowaliśmy z jednakowym brakiem wprawy w sterowaniu pontonem. Płynęliśmy od
brzegu do brzegu, niekiedy przodem, częściej tyłem lub bokiem. Takie same harce i pląsy na
wodzie wyprawiali przed nami Anka i Lopek.
- Byle do przodu! - wysapałem po kwadransie zmagań z niesforną rzeką gdy ponton
zakończył następny obrót wokół własnej osi i po raz kolejny ustawił się tyłem do kierunku, w
którym zmierzaliśmy.
- Nawet tyłem! - odsapnął Teo przekręcając się przodem do tyłu pontonu, który właśnie
przestał być rufą, bo po obrocie stał się dziobem.
- Łatwiej obrócić siebie niż tę nadmuchaną galerę.
- Masz rację! - wykrzyknąłem.
Tak więc, bez tracenia siły na przekręcanie pontonu, popłynęliśmy; tyłem do przodu w stronę
obozowiska, czyli na północ. Manewr ten powtarzaliśmy później wielokrotnie.
Staraliśmy się ze wszystkich sił płynąć do przodu, pod prąd, ale podczas każdego obrotu
płynęliśmy z prądem do tyłu. Im dłużej trwał obrót niesfornego pontonu, tym bardziej oddalaliśmy
się od celu, do którego zmierzaliśmy. A zmierzaliśmy do obozowiska. Przynajmniej teoretycznie.
Praktycznie cofaliśmy się w stronę ujścia dawnego, zajętego już tylko przez Jegrznię, koryta Ełku
do Biebrzy.
- Co jest? - zdenerwował się żartobliwie Teo. - Czy ta rzeka nie wie, że człowiek już dawno
okiełznał żywioły potężniejsze od niej?
- Wygląda na to, że nie wie! - zaśmiałem się. - Musimy ją pokonać sposobem.
- Też już nad tym rozmyślałem... Najprościej byłoby wyjść na brzeg i dalej udać się lądem.
Ale wychodząc na brzeg przegralibyśmy walkowerem pojedynek z rzeką - zauważył Teo.
14
- Otóż to! - przyznałem rację. - Pokażmy więc rzece, że panujemy nad nią bo potrafimy
myśleć!
- I wiosłujmy!
Ostatnia uwaga Teodora była bardzo trafna, gdyż rozmawiając zapomnieliśmy obaj o
wiosłowaniu, zdając się na łaskę i niełaskę nurtu.
Zamachaliśmy nieskładnie wiosłami. Ponton zawirował wokół własnej osi i ustawił się tyłem
do przodu. Przesiedliśmy się twarzami pod prąd. Bezmyślna rzeka panowała nad nami
niepodzielnie.
- Myślę, że powinniśmy zmniejszyć liczbę obrotów pontonu lub skrócić czas ich trwania -
zauważyłem. - Wówczas stawimy skuteczny opór znoszeniu nas przez nurt w dół i zaczniemy
posuwać się w górę rzeki.
- Też tak myślę - przytaknął zasapany Teo
- Masz wspaniałą córkę - wystękałem mocując się z wiosłem, wodą i brakiem sił.
Teo uśmiechnął się:
- Była i jest niezwykła... Wcześnie zrezygnowała ze smoczka. Wypluła go już pierwszego
dnia. Osiem razy spadła z drzewa. Połowa tych upadków zakończyła się gipsem. Gdy miała kilka
lat, nauczyła się czytać. Zauważyliśmy to dopiero, gdy przestała łazić po drzewach i zaczęła
szperać po domowej bibliotece... Licho wie, co do tego momentu przeczytała. Wówczas z Edytą,
matką Anki a moją żoną, sprawiliśmy księgozbiór odpowiedni do jej wieku. Przełknęła migiem
klasykę dziecięcą i młodzieżową... I powróciła do naszego księgozbioru, bo jej zdaniem był
ciekawszy. Ściągała książki nawet z najwyższych półek, gdzie chowaliśmy przed nią publikacje
przeznaczone tylko dla dorosłych... Zauważyliśmy to, gdy spadła na podłogę wraz z książkami i
regałem... Wcześnie, dzięki Edycie, poznała francuski, język rodzinny swojej matki. Teraz zna też
rosyjski, angielski i niemiecki. Baliśmy się, że wyrośnie na niedołężnego mola książkowego,
ż
yciową niedorajdę, intelektualistkę od siedmiu boleści. Zostało w niej i rozwinęło się coś z czasów
łażenia po drzewach, dziecięcej rywalizacji z chłopcami, krótkich portek, poobijanych kolan,
poocieranych łokci i połamanych kości. Nie potrafię tego zrozumieć i określić - Teo przerwał
wiosłowanie i spojrzał na mnie. - Wyobraź sobie, że bez wiedzy rodziców Anka trenowała z
chłopakami piłkę nożną i boks... Podobno była niezła... Przestała, gdy trenerzy połapali się, że jest
dziewczyną. Wówczas zajęła się akrobatyką sportową i kolarstwem. Grała wyczynowo w tenisa
stołowego i brydża...
- Jest tłumaczem literatury francuskiej?
Teo zaprzeczył ruchem głowy: - Ukończyła studia filozoficzne. Jest więc filozofem... Ale,
rzeczywiście, tłumaczyła. Już w czasie studiów przełożyła parę współczesnych powieści
francuskich. Później przekładała też literaturę polską na francuski.
- A teraz?
- Utrzymuje się z własnej twórczości literackiej. Czasem coś jeszcze przekłada...
- A co z filozofią?
- Anka żartuje, że ze studiów wyniosła filozoficzny stosunek do życia| i dyplom, który nie
zapewnił jej godziwej pracy - zmęczony Teo otarł rękawem pot z czoła. - W rzeczywistości jednak,
jako wyróżniająca się studentka, otrzymała propozycję pracy na uczelni... Po roku zrezygnowała,
bo irytowały ją panujące tam stosunki międzyludzkie... A z czego ma żyć filozof, jeżeli nie pracuje
na uczelni?
Zniesiony w lewo do brzegu ponton zawirował kilka razy wokół własnej osi i stanął tyłem do
15
przodu, burta w burtę z łodzią pontonową Lopka i Anki.
Z przeciwległego brzegu, do dawnego koryta rzeki Ełk wlewała swoją wodę wartka Jegrznia,
która dalej też była Jegrznią.
- Witamy w cichej przystani! - zaśmiał się Lopek. - Nas też tu zniosło.
- Dwa pontony razem to już flotylla! - wykrzyknąłem dziarsko do Lopka i Anki. - Co wy tu
robicie?
- Siedzimy sobie i myślimy - zaśmiała się Anka.
- Co cztery głowy, to nie dwie - odkładając wiosło odezwał się Teo. - Posiedźmy zatem i
pomyślmy razem.
- Tą częścią Jegrzni pod prąd nie damy rady - zauważyła poważnie Anka. - Jest zbyt silny...
Powinniśmy dopłynąć do drugiego brzegu starego koryta Ełku...
- I dalej pieszo, skokami z kępy na kępę, w stronę Rajgrodu - zażartowałem.
- Przerabialiśmy to już dzisiaj z Lopkiem - zmartwił się Teo na myśl o ponownym
wędrowaniu trzęsawiskiem. - Ale daliśmy radę bez problemu - dodał optymistycznie.
- Bo nie byliśmy obciążeni pontonami-dorzucił Leopold.
Spojrzałem na Teodora, Ankę i Lopka: - Moi drodzy!... Pokonaliśmy już to, co pozostało po
większej rzece, pokazując jej, że tym światem rządzi człowiek...
- Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że teraz zabierzemy się do pokonywania tej
mniejszej, rwącej, jak sto diabłów, do koryta po większej? - robiąc oko do Lopka udał
zaniepokojenie Teo.
- Skoro pokonaliśmy stare koryto po większej, to jaką satysfakcję j może nam dać pokonanie
koryta mniejszej? - zapytałem retorycznie. - Oznacza to, że nadszedł czas naszego powrotu na ląd,
czyli do środowiska przypisanego człowiekowi przez naturę.
- Słusznie! Wszystkie egzemplarze gatunku ludzkiego czują się najpewniej, gdy mają twardy
grunt pod nogami - dorzucił Teo.
Nasze rozważania przerwało nagle wodniackie zawołanie: - Ahoj!
Rozejrzeliśmy się.
Na brzegu, od którego oddzielało naszą pontonową flotyllę dawne koryto rzeki Ełk,
wypełnione Jegrznią, pojawiła się grupka rozbawionych harcerzy z brodatym Bolkiem na czele.
- No! Co się tak gapicie? - śmiejąc się ryknął Bolek. - Przybyliśmy z odsieczą!
- Witamy! - odkrzyknął Lopek. I dodał jednym tchem wskazując ruchem głowy rzekę: -
Ś
wietnie sobie radzimy z tym żywiołem!... Został już przez nas całkowicie poskromiony. Teraz
czekamy, aż odpocznie i nabierze sił do dalszej walki z nami!
- To widać! - rzucając w naszym kierunku długą linę zaśmiał się Bolek. - Łapcie cumę!
Po kilku nieudanych rzutach, złapaliśmy wreszcie zbawienną linę.
Holowanie nas do drugiego brzegu odbyło się szybko i sprawnie.
Kwadrans później zatrzymaliśmy się na łączce koło obozu, przy wbitym w ziemię śledziu.
Dopiero teraz poczułem w nogach długą drogę przebytą pieszo od rzeki Ełk. Teo i Lopek
opadli na trawę obok mnie. Harcerze rzucili się do kopania, zaczynając od równego wykrojenia i
zdjęcia darni.
- Zaraz, zaraz!... - krzyknąłem powstrzymując ich uniesioną dłonią. - Wyszukajcie śledziem
miejsce tuż obok, gdzie nie ma nic twardego podziemia. I dopiero tam, bez pośpiechu, kopcie
równo w stronę znaleziska... Unikniemy w ten sposób uszkodzenia tego, co chcemy odkryć.
Zachowamy też w należytym porządku, nad i pod tym czymś, warstwy stratygraficzne gruntu, które
16
mogą być bardzo przydatne przy próbie datowania obiektu... Aha! Nie odkopujcie całego
przedmiotu. Może być czymś, co powinno pozostać w ziemi do przybycia archeologa lub
paleontologa... Odkryjecie część, to zobaczymy, jak postąpić dalej.
- Jasne! - odkrzyknął Sokole Oko, nakłuwając śledziem ziemię wokół śledzia wbitego nad
znaleziskiem. - Tu można kopać.
Pstryknąłem zdjęcie harcerzom, którzy rozpoczęli właśnie ostrożne wydłubywanie ziemi
saperkami. Obiektyw aparatu zwróciłem w stronę Teodora, Lopka i Anki. Tworzyli malowniczą
grupkę, lekko kontrastującą kolorystycznie z intensywnie zielonym kobiercem trawy,
poprztykanym żółtymi kwiatami. Niestety, zajęci byli rozmową i siedzieli tak, że nie widziałem ich
twarzy.
- Domyśliłem się od razu, że dziobnąłem śledziem w coś, co nie może być kamieniem ani
metalem - ucieszył się nagle Wiewiórka.
- I dobrze, że tego czegoś nie próbowałeś sam odkopać - pochyliłem się nad dołem, z którego
północnej ściany sterczał duży, wyraźnie obrobiony ręką ludzką fragment poroża łosia. - W
archeologii ważne jest szczegółowe zbadanie i opisanie miejsca, w którym zachowały się artefakty.
- Arte...? - Sokole Oko wytrzeszczył pytająco oczy.
- Artefakty, czyli odkopane obiekty, przedmioty... - wyjaśniłem! pstrykając następne zdjęcie.
- Takie duże poroże miał pewnie jakiś stary, wyrośnięty łoś - trafnie zauważył Wilhelm Tell.
- Z pewnością... - odpowiedziałem wyciskając numer komórki Pawła. - Zasypcie teraz dół i
ułóżcie darń - zwróciłem się do harcerzy.
- A co z rogiem?
- Zostaje tam, gdzie go odkryliście, pod ziemią.
- Jasne! - odpowiedział Sokole Oko. Harcerze zaczęli zasypywać dół.
- Czołem, szefie! - usłyszałem głos Pawła, który nareszcie odebrał telefon. - Co nowego w
krainie Jaćwingów?
- Nowego? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - Jeżeli zachowany pod ziemią duży
kawał poroża łosia, ze śladami użytkowania go kiedyś przez ludzi, jest czymś nowym, to mamy
prawdopodobnie coś nowego sprzed kilkunastu tysięcy lat! - dokończyłem przyglądając się
niespokojnie skłębionym, ciemniejącym nad nami chmurom.
- A co z głazami?
- Leżą pod ziemią jak wryte i milczą - mruknąłem zaniepokojony coraz bardziej
złowieszczym wyglądem chmur wiszących nad moją głową. - Trzeba będzie nad nimi popracować.
Może przemówią...
- Domyślam się, że jutro mam się zameldować u szefa przy rogu łosia...
- Z naszym archeologiem... - przerwałem pośpiesznie Pawłowi, bo w chmurach ostrzegawczo
zamigotało bladym światłem, groźnie zamruczało i zadudniło.
- Co się stało? - zaniepokoił się Paweł.
- Zebrało się na burzę! Muszę wiać za harcerzami i gośćmi ze Śląska pod namiot! A była taka
piękna pogoda... Cześć! Wyłączam komórkę...
„Nie chcę się stać piorunochronem!” - pomyślałem biegnąc ostatni w stronę najbliższego
namiotu.
Nagle otoczyła mnie przeraźliwie jasna poświata. Zamknąłem oczy i straciłem grunt pod
stopami. Poczułem mrowienie i poszybowałem.
17
- Na piorunochron to ty się nie nadajesz - usłyszałem znajomy głos, dobiegający z głębi
tunelu, którym mknąłem bezwładnie w stronę jasnego wylotu. „To Bolek? Gdzie on jest?” Wokół
mnie roiło się od dawno niewidzianych krewnych i znajomych. Zauważyli mnie. Niektórych
ucieszył mój widok. Pozdrawiali mnie gestami. Słyszałem, że mówią coś do mnie, chociaż ich usta
były zamknięte. Chciałem z nimi pogadać, ale głos uwiązł mi w gardle, bo w tunelu brakowało
powietrza. „Czym oni tu oddychają?” - pomyślałem. Instynktownie czułem, że muszę wytrzymać
bez oddechu drogę do coraz bliższego i jaśniejszego wylotu. „Dam radę! Tam łyknę powietrza...”
Gdy wreszcie odetchnąłem pełną piersią, zamiast spodziewanej jasności otoczyła mnie absolutna
ciemność. Gdzie się podział ten wylot? I dlaczego nie mogę poruszyć głową, żeby się rozejrzeć? -
zdenerwowałem się. Raptem poczułem przejmujący chłód towarzyszący mojemu spadaniu w
bezdenną czeluść. Spadałem coraz szybciej i szybciej. Głęboko, na zapas, wciągnąłem powietrze w
płuca. „Kto wie, czy tam dalej będzie czym oddychać.” Oblał mnie zimny pot. Zacząłem dygotać...
- Nareszcie oddycha - ponownie usłyszałem znajomy głos.
Otworzyłem ostrożnie jedno oko.
- Patrzy! - ucieszył się inny znajomy, młodszy głos.
Leżałem na plecach. Na tle ołowianych, przesuwających się leniwie chmur tuz przy mojej
twarzy zamajaczyła niewyraźna, zatroskana twarz Bolka. Wokół niej pojawił się raptem zamazany
krąg złożony z głów i ramion harcerzy.
Zamknąłem oko. „Co się dzieje” - pomyślałem.
Łąka pod moimi plecami zaczęła kołysać mnie do błogiego snu. Wróciłem do tunelu.
- Nie usypiaj! - usłyszałem głos Bolka i poczułem delikatne, po chwili silniejsze i w końcu
mocne klepnięcia czyjejś dłoni na swoich policzkach.
Wziąłem głęboki oddech i z trudem wykrztusiłem: - Nie usypiam...
- Jak się nazywasz? - pośpiesznie podtrzymał rozmowę Bolek.
Wiedziałem, jak się nazywam. Miałem to na końcu języka... Ale nie mogłem sobie
przypomnieć. Widocznie moja pamięć zajęta była porządkowaniem swoich zasobów i potrzebowała
na to trochę czasu. Otworzyłem oczy.
- Czy mogę prosić... - rozejrzałem się po znajomych, zaniepokojonych twarzach - o
trudniejsze pytanie? - zażartowałem szczerząc się w wysilonym uśmiechu.
Rozległ się chóralny, radosny śmiech.
- To było najtrudniejsze pytanie z zestawu pierwszego - odezwał się łagodnie Lopek. - Mamy
jeszcze zestawy...
Nie dosłyszałem końca zdania, bo łąka znów zaczęła mnie kołysać.
- Co z tymi zestawami? - zapytałem zamykając oczy i unosząc się na trawie jak na latającym
dywanie.
Otworzyłem szeroko oczy i rozejrzałem się. Ktoś założył mi wytarte okulary na nos.
Leżałem w trawie: - Co się stało?
- Byliśmy już w namiotach - odezwał się spokojnie Teo. - Nagle błysnęło, trzasnęło gdzieś
bardzo blisko i lunęło. Wyjrzałem. I zobaczyłem, że leżysz nieruchomo na łące...
- Straciłeś przytomność i nie oddychałeś - wtrącił się Lopek. - Ale serduszko kołatało ci jak
młoteczek. Gdy wzywałem pogotowie, Bolek pompował powietrze z własnych płuc w twoje...
- Dzięki - uśmiechnąłem się w stronę Bolka.
- Drobiazg! - Bolek machnął lekceważąco ręką. - Grunt, że reanimka się udała... Musiała się
udać, bo na co dzień jestem konowałem. Odleciałeś zaledwie na dwadzieścia, może trzydzieści
18
sekund z przerwami... Wstawaj!
Przez rzednące chmury przebiło się słońce.
Siedziałem już w namiocie druha komendanta, popijałem gorącą kawę i czułem się zupełnie
nieźle, gdy przyjechała karetka pogotowia.
- To w pana strzelił ten piorun? - uśmiechnięty lekarz spojrzał uważnie na roztrzepaną
czuprynę i poczochraną brodę zgrzanego, mokrego Bolka który wyszedł właśnie na jego powitanie.
- Nie we mnie. Pacjent odpoczywa w moim namiocie.
Zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia: - Piorun?
- Prawdopodobnie - odezwała się półgłosem Anka.
- Czuję się świetnie...
Przerwałem, bo do namiotu wszedł lekarz w towarzystwie Bolka. Rozejrzał się po obecnych i
szybko podszedł do Lopka, który natychmiast wskazał mnie.
- To ja jestem pacjentem podejrzanym o wystawienie się piorunowi na odstrzał -
uśmiechnąłem się do lekarza. - Ale to tylko spekulacja, bo nikt nie widział trafienia. Poza tym nie
jestem przypalony lub podpieczony, nie dymię i nie iskrzę - rozweseliłem towarzystwo. - A
pęcherze - pokazałem rozpostarte dłonie - pochodzą od wioseł.
Wspierany przez Bolka, Lopka, Teodora i Ankę opowiedziałem krótko, co się wydarzyło.
W tym czasie, spoglądając dyskretnie w stronę Lopka, lekarz badał mi ciśnienie i tętno,
przesłuchując przy okazji moje wnętrze przez stetoskop. Gdy skończył, spojrzał na mnie z
niedowierzaniem: - Wszystko w normie - zdziwiony pokręcił głową i przyjrzał się uważnie
Lopkowi.
Odetchnąłem z ulgą. Nie chciałem wylądować w szpitalu.
- Mimo to trzeba pana zbadać dokładniej, zrobić wyniki i poobserwować - dodał lekarz. -
Zapraszam na szybką przejażdżkę do szpitala w Augustowie...
- Panie doktorze... - wyciągając rękę w stronę wstającego lekarza wymamrotał Lopek i osunął
się bezwładnie na polowe łóżko.
Po niespełna trzydziestu minutach poszukiwacz przygód z Wrocławia grzał szpitalne łóżko w
Augustowie.
Okazało się, że wygląd Lopka zaniepokoił lekarza zaraz po jego wejściu do namiotu. Dlatego
podszedł od razu do niego. Musiał jednak zbadać pacjenta, do którego został wezwany.
Dowiedziałem się później, że wezwaniem karetki pogotowia do mnie Lopek ocalił własne życie, bo
dzięki temu w porę otrzymał pomoc medyczną i trafił do szpitala.
„Ciekawe, czy Teo zdradzi mi teraz tajemnicę, w której ujawnieniu przeszkodził mu jego
przyjaciel” - pomyślałem żegnając się z Lopkiem. „Trzeba będzie nad tym trochę popracować.”
Po wyjściu ze szpitala Bolek, Teo i Anka pomknęli samochodem do obozu. Ja zabawiłem
trochę w letniskowym Augustowie.
Z tłumu turystów i wczasowiczów wyławiałem znajomych, którzy przyjechali tu, jak co roku,
by się trochę pobyczyć w zdrowym otoczeniu Puszczy Augustowskiej i w słońcu nad czystymi,
malowniczymi jeziorami Necko, Białe i Sajne.
Wyłowiłem też panią Kasię, kelnerkę z zajazdu, w którym poznałem Tytusa, czyli Ankę. Z
radosnym uśmiechem ukłoniłem się jak starej znajomej.
- Co nowego u Czerwonego Kapturka, pani Kasiu?
19
- Właśnie znalazł pana - rozpromieniona dziewczyna zdmuchnęła z czoła długi kosmyk
włosów koloru młodej marchewki.
Zdziwiłem się, bo jej odpowiedź zaskoczyła mnie zupełnie.
- Pani mnie szukała?
- Jak pan to odgadł? - zaśmiała się Kasia.
- śeby znaleźć, trzeba szukać - odpowiedziałem żartem na żart.
Skręciliśmy do kawiarnianego ogródka, gdzie przyjmująca zamówienie kelnerka, zapewne w
dobrej wierze, sprawiła mi komplement i przykrość zarazem.
- Masz uroczego, przesympatycznego dziadka, dziecinko - powiedziała do pani Kasi
uśmiechając się ciepło do mnie.
- Pani jest też przesympatyczna i urocza - z refleksem odpowiedziała uprzejmie dziecinka,
spiekła raka i zamówiła lody z bakaliami.
Pani Kasia studiowała dziennikarstwo. Podczas wakacji pomagała rodzicom w prowadzeniu
ich zajazdu, położonego na ruchliwym latem szlaku turystycznym Warszawa-Augustów.
Rozpoznała mnie. Szybko zauważyła, że młody mężczyzna, z którym rozmawiałem przy stoliku,
mężczyzną nie jest. Widziała, że pojechałem w stronę Augustowa.
- Myślałam już, że pana nie odszukam - powiedziała wyjmując z torebki szarą kopertę. - Ale
uparłam się i miałam szczęście.
- Upartym sprzyjają nawet najdziwniejsze zbiegi okoliczności - rzuciłem złotą myśl
wydumaną na poczekaniu.
Spojrzała z zaciekawieniem w moje oczy.
- To znaczy?
- Nie spotkalibyśmy się w tym miejscu, gdyby dziś nie przydarzyła mi się cała seria dziwnych
zbiegów okoliczności, zakończonych przed godziną uderzeniem pioruna pod Rajgrodem i
zasłabnięciem znajomego, który na swoje szczęście wezwał do mnie z Augustowa karetkę
pogotowia. Dzięki temu otrzymał natychmiastową pomoc medyczną i szybko trafił tu do szpitala.
- Nie chwytam sensu - zmartwiła się pani Kasia. - Pana znajomy wezwał pogotowie do pana i
sam wylądował w szpitalu?
- Tak...
- A panu pomoc medyczna była niepotrzebna?
- Nie było powodu! Mnie tylko piorun trzasnął...
Dziewczyna popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, a może z czym innym w oczach.
- śartowałem! Po prostu jestem odporny na lekarzy - roześmiałem się.
- Zupełnie jak mój dziadek - ucieszyła się pani Kasia.
- Z Wileńszczyzny?
Zaprzeczyła ruchem głowy:
- Z Suwałk.
- A skąd się wziął w Suwałkach?
- Po wojnie został repatriowany z Wileńszczyzny.
Nie wypuszczając z ręki tajemniczej szarej koperty pani Kasia usadowiła się wygodniej w
krześle.
- Podczas tej burzy przejeżdżałam szosą koło jakiegoś obozu harcerskiego pod Rajgrodem.
Nagie lunęła ulewa. Harcerze uciekli do namiotów. Został tylko siwowłosy mężczyzna z komórką
przy uchu...
20
- Przepraszam! - wciąłem się grzecznie. - To byłem ja.
- Tak mi się wydawało, ale nie byłam pewna. W zajeździe miał pan zupełnie inną fryzurę.
- Oczywiście! - zaśmiałem się. - Pod Rajgrodem widziała mnie pani z włosami przyklejonymi
gładko do głowy.
- Aha! - pani Kasia poprawiła się w krześle. - Po chwili usłyszałam głośny trzask i
zobaczyłam wijącą się błyskawicę. Mknęła gdzieś w stronę tego mężczyzny. Nie widziałam w co
trafiła, bo minęłam już obóz i jechałam w stronę Augustowa odszukać Pana Samochodzika.
Pani Kasia rozejrzała się dyskretnie dokoła. Jej wzrok zatrzymał się przez chwilę na kimś za
moimi plecami.
- Niech pan się nie ogląda - powiedziała powstrzymując mnie przed odruchowym
zaspokojeniem ciekawości. - W kopercie są kopie tego, co przypadkiem znaleźli moi rodzice
podczas adaptacji budynku, w którym mieści się dziś ich zajazd. Była to waląca się ze starości,
zaniedbana, pusto stojąca od dawna karczma z pozostałościami po zabudowaniach gospodarczych i
kuźni. Rodzice kupili to wszystko od spadkobiercy poprzedniego właściciela. Ten ostatni żył
prawie sto lat i mieszkał tam od urodzenia. Pewnie był ostatnim z rodu, bo nie odwiedzał go nikt z
rodziny. Od kilkudziesięciu lat był sam. Utrzymywał dobrosąsiedzkie kontakty z miejscowymi.
Często bywał u sąsiadów. Oni też chętnie do niego zaglądali, żeby pogadać o tym, co dziś i co
kiedyś w okolicy się wydarzyło. Ten pogodny staruszek zgasł jak wypalona do końca świeca.
Zabudowania niszczały bez gospodarza ze dwadzieścia lat. Podobno nocami działo się w nich coś
dziwnego. Miejscowi widywali jakieś światła i cienie w oknach, słyszeli rozmowy i dziwne
odgłosy. Zaczęto to miejsce omijać z daleka, zwłaszcza nocą. W dzień też nikt tam nie zaglądał.
Rodzice odkryli tę ruinę przypadkiem, jadąc do Warszawy. Była porośnięta zaroślami i drzewami.
Tata odnalazł gdzieś na Śląsku jedynego spadkobiercę, który następnego dnia po sprzedaniu tego,
co z dawnej karczmy zostało, przepadł bez wieści... Może wyjechał?
- Co mam z tym zrobić? - zapytałem przejmując kopertę.
- Przejrzeć to wszystko - uśmiechnęła się do mnie, jakbym powiedział coś zabawnego. - Ale
nie teraz... Może pan rozwiąże do końca tę łamigłówkę? Na kopercie jest numer mojej komórki i
telefonu zajazdu.
Zajrzałem dyskretnie do środka.
- Pani Kasiu... - podniosłem wzrok znad koperty. Stojące przede mną krzesło było puste.
Rozejrzałem się bezradnie dokoła. Przy stoliku za mną siedziała tylko samotna starsza pani... Nie!
Nie samotna. Była bardzo zajęta strofowaniem pieska, którego trzymała na kolanach. „Gdzieś już
tego pieska widziałem” - przemknęło mi przez myśl.
Otworzyłem kopertę. Było w niej to, co może pobudzić wyobraźnię każdego badacza
tajemnic przeszłości. Przeszył mnie najprawdziwszy dreszcz emocji.
W drodze z Augustowa do obozu odezwała się moja komórka.
- Czuwaj, druhu Tomaszu! - usłyszałem znajomy, kobiecy głos.
- Czy mam zaszczyt rozmawiać z druhną Tenią? Gdzie tym razem rzuciła was harcerska dola
radosna?
- Popatrz w prawo!
Od szosy, którą mknął mój wehikuł, w stronę obozu harcerzy Bolka jechały na rowerach
harcerki objuczone plecakami i namiotami.
- Widzę was! - krzyknąłem uradowany i skręciłem w polną drogę za kolumną rowerzystek.
21
- Do zobaczenia w obozie! - odkrzyknęła Tenia jadąca na końcu kolumny.
22
ROZDZIAŁ TRZECI
DLACZEGO DRUHOWIE ODZYSKALI PAMIĘĆ? • KŁAMSTWO W IMIĘ MĘSKIEJ
SOLIDARNOŚCI • KTÓRĘDY PEDAŁOWAŁY DRUHNY? • SREBRNA MONETA Z
KRZYśACKIEGO SKARBU? • GDZIE UWIĘZIONO PRYMASA TYSIĄCLECIA • JAK
W XIII WIEKU POWSTAŁA WARMIA? • DZIWNY TELEFON OD PANI KASI • KIM
JEST STARSZA PANI Z PIESKIEM? • KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI W
ANEGDOCIE • POUCZAJĄCA ROZMOWA Z JAGNĄ I WITKIEM • CO STRASZY
NOCĄ NA STRACHOWISKU?
Niespodziewane przybycie harcerek wywołało zabawne zamieszanie i ożywienie w obozie
harcerzy. Druhowie przypomnieli sobie nagle o grzebykach, lusterkach i innych drobiazgach
zbędnych do tej pory, bo komplikujących niepotrzebnie luzackie życie obozowe chłopców. Nawet
druh komendant Bolek przyczesał rozwichrzoną brodę, wciągnął brzuch i spryskał się jakąś wodą.
- Jak one nas namierzyły? - dziwił się.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziałem. - Też jestem zaskoczony.
Tymczasem harcerze rzucili się ochoczo na pomoc druhnom, które zaczęły szybko i sprawnie
rozbijać obóz. Zawrzało jak na perskim rynku. Głośne rozmowy i pokrzykiwania przeplatały się z
perlistym, radosnym śmiechem. Namioty rosły jak grzyby po deszczu.
Stojący do tej pory nieruchomo Bolek zaczął nagle chodzić przede mną tam i z powrotem.
Przypominał lwa uwięzionego w klatce. Robił pięć kroków, zawracał, machał zrezygnowany lewą
ręką i powtarzał tę samą liczbę kroków w drugą stronę... Zawracał i znów... Coś chyba mruczał pod
nosem potrząsając brodą i spoglądając nerwowo na uwijającą się harcerską brać. Raptem zatrzymał
się twarzą do mnie i klepnął się dłonią w czoło.
- Tego tylko brakowało! - powiedział głosem wskazującym nil narastające w nim poczucie
zagrożenia, a może nawet czegoś gorszego.
- Czego?
- A tego, że znów wybrałem złe miejsce na obóz - podrapał się po głowie. - Dopiero teraz to
zauważyłem... Co za wstyd! - Bolek zrobił głupią minę. - Byliśmy tu pierwsi i mogliśmy rozbić
namioty w miejscu najdogodniejszym, gdybym je wypatrzył... Popatrz! Druhny od razu zauważyły,
gdzie należy założyć obóz... Tak samo było w Marózku...
Bolek umilkł nagle, bo zobaczył zbliżającą się uradowaną Tenię.
- Czuwaj, druhowie!
Z nieukrywanym entuzjazmem wykonaliśmy powitalnego „niedźwiadka”.
„Ładnie pachnie i nie widać po niej trudów całodziennej jazdy na rowerze” - pomyślałem z
podziwem.
- Wyobraź sobie, że Bolek przewidział wasz przyjazd - skłamałem na korzyść komendanta
obozu harcerzy, bo nie potrafiłem przezwyciężyć w sobie poczucia męskiej solidarności.
Zaskoczony Bolek spojrzał na mnie spod wysoko uniesionych brwi i jeszcze bardziej
wciągnął brzuch.
- Ooo! - Tenia wyraziła swój podziw.
- I z tego powodu druh komendant postanowił, że harcerze rozbiją obóz w miejscu mniej
korzystnym - brnąłem w ślepy zaułek kłamstwa usprawiedliwionego obroną konieczną poczucia
godności Bolka. - Miejsce lepsze zostawił do waszej dyspozycji - łgałem dalej.
23
Druhna komendantka uśmiechnęła się i otworzyła usta.
- Nie dziękuj - uprzedził ją Bolek unosząc płynnie obie dłonie w uniku przed pocałunkiem
wdzięczności w policzek.
Uśmiechniętą twarz Teni pokrył delikatny grymas rozczarowania:
- Myślałyśmy, że zaskoczy cię nasz przyjazd - popatrzyła na powstający szybko obóz
harcerek.
- Mnie trudno zaskoczyć - mruknął Bolek. - Jestem zawsze czujny - uśmiechnął się.
Z Marózka pod Olsztynkiem do Rajgrodu harcerki dotarły bez wysiłku i pośpiechu w ciągu
dwóch dni. Jechały przez Olsztyn, Dobre Miasto, Lidzbark Warmiński, Stoczek Klasztorny, Reszel,
Ś
więtą Lipkę, Kętrzyn, Mrągowo, Ruciane-Nidę, Pisz i pobliski Szczuczyn. Nocowały pod
Lidzbarkiem Warmińskim w Zaciszu Leśnym nad rzeką Symsarną.
Za Dobrym Miastem, założonym przed 1325 rokiem przez Krzyżaków w podbitej i
okupowanej przez nich pruskiej Pogezanii, z szosy na Lidzbark Warmiński rowerzystki skręciły w
lewo do wsi Smolajny, by rzucić okiem na malowniczo położony, późnobarokowy kompleks
pałacowy. Wzniósł go w latach 1741-1746 i przebudował kilkanaście lat później biskup warmiński
Adam Stanisław Grabowski, a chętnie przebywał i tu i tworzył jego następca, Ignacy Krasicki.
Od 2000 roku mieści się tam Zespół Szkół Rolniczych z internatem! W trzyletnim liceum
uczniowie zdobywają wiedzę o zarządzaniu informacją, a czteroletnie technikum przygotowuje do
pracy w obsłudze ruchu turystycznego. Działają kółka jeździeckie i wędkarskie; są konie, stawy
rybne i kozy. Jest też leciwy Igor, owiany szkolną legendą osiołek.
Szkoła współpracuje z podobnymi szkołami w Niemczech, Szwecji i na Ukrainie, gdzie
uczniowie ze Smolajn odbywają roczne staże. Mieszkańcy wioski przywykli już do obecności
niemieckich, szwedzkich i ukraińskich praktykantów, zimowych kuligów i ognisk, na które
zjeżdżają goście z najodleglejszych krańców Polski.
- Dyrektorem szkoły jest od 1975 roku pan Michał, z którym rozmawiałem jesienią ubiegłego
roku - pochwaliłem się znajomością z człowiekiem nie byle jakim, bo nauczycielem
dyplomowanym pracującym w Smolajnach prawie czterdzieści lat.
Krasickiego często gościł zaprzyjaźniony z nim Ernest von Lehndorff ze Sztynortu,
posiadłości położonej nad jeziorem Mamry. W1773 roku, po j gościnie w Lidzbarku Warmińskim,
ten pruski hrabia zapisał w swoich pamiętnikach:
Sam biskup, niezwykle ciekawy człowiek, odznacza się wszelkimi zaletami potrzebnymi do
oczarowania innych. Jest to - mówiąc i bez ogródek - mistrz konwersacji i dobrych manier.
Pragnąłbym, i aby serce jego odpowiadało innym cechom tego człowieka. Wydaje mi się jednak, że
jest ono prawdziwie polskie, to znaczy bardzo lekkomyślne.
Ze Smolajn harcerki popedałowały do Lidzbarka Warmińskiego, leżącego na terenie dawnej
Barcji, plemiennego państewka pruskiego podbitego w XIII wieku przez Krzyżaków. Przed 1241
rokiem u zbiegu rzek Łyny i Symsarny, zakon krzyżacki wzniósł obwarowany zamek i przyległą
osadę.
W1243 roku papież Innocenty IV podzielił Prusy na biskupstwa chełmińskie, pomezańskie,
sambijskie i warmińskie. Podzielił ziemie, których Krzyżacy jeszcze nie zdobyli, bo waleczni
24
Prusowie ciągle bronili swej niepodległości, tradycji i ziemi przodków. Dzielił zatem papież skórę
na niedźwiedziu. Dalej skórę na niedźwiedziu mieli dzielić Krzyżacy, wykrajając z każdego
biskupstwa trzecią część obszaru jako uposażenie biskupów. Nie zamierzali jednak dzielić się z
biskupami.
Pierwszym biskupem warmińskim został Anzelm. Był Krzyżakiem. W 1251 roku, powołując
się na papieża i swoje prawa do kawałka cudzej ziemi, spowodował, że Krzyżacy wykroili i
przekazali Anzelmowi trzecią część obszaru biskupstwa warmińskiego. Dopiero w 1283 roku zakon
krzyżacki, wsparty przez czeskie rycerstwo, zakończył podbój Prus.
Wykrojony w 1251 roku z biskupstwa warmińskiego kawałek ziemi, z niewielkimi zmianami,
aż po czasy Ignacego Krasickiego stanowił uposażenie kolejnych biskupów warmińskich.
W granicach uposażenia znalazł się wspomniany zamek, wzniesiony u zbiegu Łyny i
Symsarny, wraz z przyległą osadą, która w 1308 roku otrzymała prawa miejskie jako Heilsberg. W
latach 1350-1795 zamek lidzbarski był siedzibą biskupów warmińskich.
Dziś w okazałym zamku, nazywanym niekiedy Wawelem Północy, mieści się oddział
Muzeum Warmii i Mazur.
- Skoro rozmawiamy o Wawelu Północy, trzeba też wspomnieć o Smoczej Jamie - wtrąciłem
swoje trzy grosze.
- To u nas nad Wisłą! - machnął ręką Bolek urodzony w Krakowie.
- Nie tylko... - uśmiechnąłem się do Teni. - Również nad Symsarną... Którędy jechałyście z
Lidzbarka Warmińskiego do Zacisza Leśnego na nocleg?
- Przez las... Taką krętą, wąską drogą na zboczu głębokiego, zalesionego wąwozu, którego
dnem płynie Symsarna.
- Przejechałyście zatem koło wejścia do Smoczej Jamy... Jeżeli mnie pamięć nie myli, mieści
się ono w najwyższym punkcie drogi, w przylegającym do niej stromym zboczu po prawej stronie,
idąc od miasta, tuż przed zakrętem w prawo.
- Nie zauważyłyśmy...
- Nic dziwnego... W trosce o bezpieczeństwo ciekawskich kilkadziesiąt lat temu władze
Lidzbarka Warmińskiego kazały wejście zasypać... Jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych XX
wieku wpełzało się do niej prosto z drogi, jak do górskiej groty. Wejście było częściowo osłonięte
pryzmą ziemi osuwającej się ze zbocza. Z obszerniejszego jakby przedsionka w kierunku
lidzbarskiego zamku odchodził węższy i niższy, zawalony trochę sypiącą się ziemią korytarz,
którym bez trudności dotarłem kilkanaście metrów w głąb. Przyświecałem sobie latarką
kieszonkową. Rozgarniałem zwisające korzenie drzew porastających zbocze wąwozu. Korytarz
ciągnął się dalej i dalej... Chciałem dotrzeć do jego końca. Wycofałem się jednak, bo Smocza Jama
nie miała żadnego szalunku, a ja byłem sam, bez żadnej asekuracji. Gdyby ziemia w korytarzu lub
przedsionku się obsunęła...
- Ciekawe, kto, kiedy i po co wykopał ten tunel - zastanowiła się Tenia.
- Też chciałbym to wiedzieć... - rozłożyłem bezradnie ręce. - W źródłach pisanych nie
znalazłem żadnej wzmianki na temat Smoczej Jamy. Od mieszkańców Lidzbarka Warmińskiego
dowiedziałem się wówczas, że nikomu nie udało się spenetrować jej do końca. Tajemnica Smoczej
Jamy nie została wyjaśniona. Pewne było jedynie to, że nie wykopał jej żaden smok. Podobno tunel
ciągnie się aż do zamku i pełnił kiedyś rolę tajemnego wyjścia z warowni w razie jej oblężenia.
Jednak na zamku nigdy nie odnaleziono wejścia do tunelu. Kilka lat po mojej podziemnej;
wyprawie Smoczą Jamę spenetrowała specjalnie sprowadzona w tym celu ekipa doświadczonych
25
grotołazów. Po kilkudziesięciu metrach pełzania wycofała się w obawie przed przysypaniem
ziemią. Nie dotarła do końca, chociaż zamierzała zbadać tunel w całości. Zaraz potem wejście do
Smoczej Jamy zasypano grubą warstwą ziemi.
- Pogrzebano żywcem fascynującą tajemnicę - zauważył Bolek.
- I można by o niej zapomnieć, gdyby nie drobny przypadek - podtrzymałem zaciekawienie
moich rozmówców. - Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku tuż przy zasypanym wejściu do
Smoczej Jamy pan Władysław, miejscowy nauczyciel uczący biologii w Szkole Podstawowej nr 1,
zauważył jakąś ciekawą roślinkę. Schylił się nad nią... Nagle zobaczył obok wystającą z piasku
krawędź małego, cienkiego krążka. Po jego oczyszczeniu okazało się, że jest to srebrna moneta
wybita przez Krzyżaków w XIV wieku...
- Znalazł krzyżacki skarb? - zainteresowała się Tenia.
- Nie szukał. Nawet o tym nie pomyślał, bo nie był historykiem lub łowcą skarbów. Bardziej
interesowała go roślinka, która wyrosła tam, gdzie jej być nie powinno... A znaleziona przez niego
moneta trafiła do działu numizmatów Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.
Z Lidzbarka Warmińskiego druhny popedałowały dziesięć kilometrów na wschód szosą do
Stoczka Klasztornego, wsi założonej około 1340 roku przez biskupa Hermana z Pragi. Znajduje się
tam kompleks klasztorny, zapoczątkowany w latach 1639-1641 budową wczesnobarokowego
kościoła Matki Boskiej Pokoju. Świątynia ta jest unikatem architektonicznym wśród budowli
sakralnych na Warmii i Mazurach, gdyż jej konstrukcja nawiązuje wprost do architektury bazylik
rzymskich.
W 1666 roku, w pobliżu świątyni, wzniesiono klasztor Bernardynów. Gdy okazało się, że
bazylika nie mieści już pielgrzymów przybywających licznie do miejsca kultu maryjnego,
dobudowano do niej w latach 1708-1711 prezbiterium i wieżę oraz krużganek z czterema
późnobarokowymi kaplicami. Pięć lat później rozbudowano klasztor, który przebudowywano w
XIX i XX wieku. Dziś stróżami tego obiektu są marianie.
- Moi drodzy... - przerwałem Teni. - Czy wiecie, kto spośród wielkich Polaków XX wieku był
więziony w tym klasztorze?
- Oczywiście... - uśmiechnęła się druhna komendantka. - Stefan kardynał Wyszyński, prymas
Polski. Przebywał tam od 12 października 1953 roku do 6 października 1954 roku za to, że otwarcie
nie godził się na ingerencję ówczesnych władz państwowych w życie Kościoła.
W budynku klasztoru harcerki zwiedziły celę, w której przebywał kardynał Wyszyński, i
sąsiadującą z nią Izbę Tradycji gromadzącą pamiątki związane z osobą więzionego dostojnika
kościelnego.
- Spotkałyście księdza Ryszarda? - spytałem Tenię.
- Nie miałyśmy okazji... Poszukiwał właśnie snycerza z uprawnieniami do uzupełniania
zabytków z drewna. Ktoś zniszczył zabytkowy konfesjonał i ukradł wyłamany kawałek
późnobarokowej snycerki. Sprawców ujęto. Teraz trzeba uzupełnić rzeźbienia na konfesjonale.
- Kim jest ksiądz Ryszard? - zaciekawił się Bolek.
- Jest proboszczem parafii i kustoszem sanktuarium w jednej osobie - uśmiechnąłem się na
wspomnienie młodego, energicznego człowieka w czarnej sutannie. - Za kilka dni mamy się
spotkać w Stoczku Klasztornym, porozmawiać o stanie technicznym całego kompleksu... Wymaga
gruntownej renowacji, której koszt przerasta wielokrotnie możliwości finansowe parafii... Ksiądz
Ryszard dwoi się i troi poszukując środków, pomocy i fachowców. Zawiązała się Fundacja Stoczek
26
imienia Stefana kardynała Wyszyńskiego... Bazylika jest już odnowiona i cieszy oczy swoim
wyglądem. Dachy też są wyremontowane. Jednak jest jeszcze wiele do zrobienia i nie ma na to
pieniędzy...
Ze Stoczka Klasztornego, przez Reszel, druhny pomknęły do Świętej Lipki.
Reszel ma historię podobną jak Lidzbark Warmiński. Na zdobytym przez siebie grodzisku
Bartów Krzyżacy w 1241 roku wznieśli zamek i przyległą osadę.
Dopiero w 1277 roku, zgodnie z rozporządzeniem papieża Innocentego IV z 1243 roku,
Anzelm wydzielił trzecią część z obszaru Warmii z przyszłym Reszlem i przekazał ją kapitule
warmińskiej. Od tej pory każdy duchowny, wchodzący w skład kapituły utworzonej w 1260 roku
przy katedrze biskupiej w Braniewie przez Anzelma, miał zagwarantowane dochody.
Szesnastoosobowa kapituła warmińska składała się z prałatów i zwykłych kanoników. Była
samodzielną radą biskupią, rezydującą początkowo w Braniewie, później we Fromborku, gdyż
braniewską katedrę spalili pruscy powstańcy.
W 1337 roku kapituła nadała Reszlowi prawa miejskie. Dziś to miasteczko zaliczane jest do
miejscowości chronionych przez państwo jako zabytek.
Dzwonek komórki przerwał moje rozmyślania nad historią. Rozpoznałem głos pani Kasi z
fryzurą koloru młodej marchewki. W Augustowie wręczyła mi kopertę z jakimiś tajemniczymi
papierami do przejrzenia. „Muszę je zaraz przejrzeć” - pomyślałem zaciekawiony coraz bardziej
zawartością koperty, związaną z niejasną przeszłością miejsca, w którym stoi dziś zajazd rodziców
pani Kasi.
- Panie Tomaszu... Czy zauważył pan w Augustowie starszą panią z pieskiem?... Podczas
naszej rozmowy siedziała przy stoliku za panem.
- Zauważyłem...
- A czy ona zauważyła, że pan zwrócił na nią uwagę?
- Nie mogła tego zauważyć...
- Jest pan pewien?
- Gdy na nią spojrzałem wstając od stolika, była zajęta swoim pieskiem... Zaraz, zaraz...
Wcześniej tego pieska widziałem na parkingu koło waszego zajazdu...
- Tak myślałam...
Pani Kasia nieoczekiwanie wyłączyła komórkę.
Zaniepokojony jej zachowaniem dotknąłem kieszeni, w której tkwiła tajemnicza koperta.
Tymczasem Tenia snuła już opowieść o pobycie harcerek w Świętej i Lipce. Ze Świętej Lipki
harcerki udały się na wschód do Kętrzyna. Miasto, zaczynając od wzniesienia warownego,
stojącego do dziś zamczyska, założyli w tatach 1357-1358 Krzyżacy. Nazwali je Rastembork.
Wcześniej, od niepamiętnych czasów, była tam osada Bartów. Nazywała się Rast.
Jadąc z Kętrzyna na południe przez Puszczę Piską druhny zahaczyły leśniczówkę Pranie nad
Jeziorem Nidzkim. W ostatnich latach swego niezbyt długiego życia, rozpoczętego w 1905 i
zakończonego w 1953 roku, przebywał tam i tworzył znakomity poeta oraz satyryk Konstanty
Ildefons Gałczyński, autor groteskowego Najmniejszego Teatrzyku Świata - Zielona Gęś,
drukowanego co tydzień w krakowskim „Przekroju”, i wielu innych utworów literackich. Od 1980
roku w leśniczówce Pranie znajduje się jego muzeum.
27
Już za życia legendarnego Gałczyńskiego krążyło mnóstwo anegdot o jego kawałach i
ż
artach.
Podczas studiów Gałczyński napisał pracę egzaminacyjną o wybitnym szkockim poecie. Poeta
nazywał się Morris Gordon Chates. śył i tworzył w XV wieku. W solidnie napisanej pracy znalazła
się jego bardzo szczegółowo przedstawiona biografia i obszernie cytowany dorobek literacki.
Gałczyński otrzymał za to piątkę.
Po kilku miesiącach okazało się, że Morris Gordon Chates nigdy nie istniał. Został
wymyślony, wraz z jego utworami, przez Gałczyńskiego.
Zimą 1946 roku Gałczyński zawitał do znakomitego karykaturzysty Jerzego Zaruby.
- Przyszedłem, bo zapragnąłem zjeść z tobą śniadanie - przywitał gospodarza zarzucając
zdjęte palto na wieszak.
- To świetnie! - ucieszył się zaskoczony wizytą Zaruba.
- Ale przedtem muszę się wykąpać.
- To niemożliwe - zmartwił się szczerze gospodarz. - Popsuł mi się dopływ gazu i w łazience
jest tylko zimna woda... Zmarzniesz...
- Wobec tego wykąpię się w palcie - odpowiedział roztropnie Gałczyński.
Te i wiele innych anegdot o Gałczyńskim opowiedział mi kiedyś jego przyjaciel,
niezapomniany karykaturzysta Eryk Lipiński, założyciel i redaktor naczelny przedwojennego
tygodnika satyrycznego „Szpilki”, twórca i pierwszy kustosz Muzeum Karykatury w Warszawie.
Od 1935 roku Gałczyński publikował swoje utwory satyryczne w piśmie założonym przez Eryka.
Tak się obaj prześmiewcy poznali i zaprzyjaźnili.
Przed wojną Gałczyński był pracownikiem poselstwa polskiego w Berlinie. Później, w latach
1939-1945, siedział w hitlerowskim obozie jenieckim. Po wojnie wrócił do Polski, by śmieszyć,
tumanić, przestraszać na łamach powojennych „Szpilek” i „Przekroju” oraz pisać wiersze.
Opowiadanie anegdot o Gałczyńskim przerwało spóźnione przybycie witanej gromkimi
okrzykami kuchni polowej, która w drodze z Lidzbarka Warmińskiego gdzieś się harcerkom
zapodziała wraz z ciągnącym ją i wiozącym prowiant samochodem. Odnalazła się w samą porę, bo
był już czas kolacji.
- Przenocujesz w naszym obozie-zaproponował Bolek, gdy Tenia pobiegła do obozu. -
Druhowie rozbili dla ciebie namiot gościnny.
- Bardzo chętnie... - ucieszyłem się. - O której pobudka i gimnastyka poranna?
- Skoro świt, bo szkoda dnia - żartobliwie odpowiedział głosem komendanta, który nie znosi
sprzeciwu. - Gość obozu może pospać dłużej. Może też zlekceważyć poranne ćwiczenia
gimnastyczne i mycie.
Tak jest, druhu komendancie! - stanąłem na baczność. - Korzystając z prawa gościa spóźnię
się jednak na spanko, bo muszę wyskoczyć w jedno miejsce...
Po chwili jechałem w stronę Ełku do zajazdu rodziców pani Kasi. Coś mi mówiło, że ukryte
w kopercie kopie dokumentów powinienem przejrzeć tam, gdzie przez wiele lat były
przechowywane ich oryginały. A jeszcze coś mi podpowiadało, że powinienem jechać właśnie
teraz.
U wylotu szosy ze Szczuczyna na poboczu zauważyłem kobietę i mężczyznę. Ona wytrwale
28
usiłowała zatrzymać jadące przede mną samochody. Na widok mojego wehikułu nie podniosła ręki.
Zatrzymałem się tuż przy nich.
- Jadę kawałek za Łomżę - uśmiechnąłem się do autostopowiczów w mocno zaawansowanym
wieku emerytalnym..
- My tylko do Łomży - odezwała się ona. - A pan to jakiś podejrzany, bo zatrzymał się,
chociaż ja ręką nie pomachała - zażartowała z akcentem wskazującym na jej kresowe pochodzenie.
- Oj, wsiadaj Jagna-zaśmiał się ciepło mężczyzna, którego korzenie też musiały sięgać
kresów. - Może ty jeszcze dasz panu adres, żeby nas podwiózł pod samą chatę?
- Witek, daj spokój. Przecież wiem, co wolno, a co nie wypada - wysapała Jagna gramoląc się
do wehikułu. - Byle do Łomży... - usiadła. - Ja nie pomachała, bo to takie coś dziwne, nie
samochód... Ot co! A może to lata? - zapytała pogodnie.
- Nie lata - uśmiechnąłem się do Jagny. - Jeździ i pływa...
- No i masz! - spojrzała rozbawiona na Witka. - A to się nam przytrafiło... Jeżdżąca łódka...
Będzie co wnukom opowiadać - wychyliła się z tyłu w moją stronę. - Pan z daleka?
- Spod Rajgrodu...
- Spod Rajgrodu? - spytała z niedowierzaniem. -A pod Rajgród skąd?
- Z Warszawy...
- To pan z Warszawy, nie spod Rajgrodu - wywnioskowała Jagna. - Ja tak od razu pomyślała,
ż
e pan nie stąd, bo tutejszych wokół Rajgrodu i w samym mieście to my znamy...
- A wokół Łomży?
- Też znamy - odpowiedziała z dumą w głosie. - A wolno spytać, do kogo pan jedzie za
Łomżę?
- Jadę do zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem”.
- Oj! To miejscowe strachowisko - Jagna ściszyła głos. - Jak my w pobliżu mieszkali, to za
ż
ycia i po śmierci ostatniego gospodarza nocami dziali się tam jakieś dziwne i straszne rzeczy... Coś
się ruszało i hałasowało... Nawet łypało tajemniczą jasnością. Gospodarz, porządny był człowiek,
przyzwyczaił się. Inaczej pewnie by zwariował... Mazurzy mówili, że to może duchy tych
Francuzów od Napoleona, co to tam kiedyś pomarli i zostali pogrzebani w nieświęconej ziemi. No
to parafianie poprosili i ksiądz proboszcz co trzeba wyświęcił. Nawet modły w intencji odprawił w
kościele... Nie pomogło... A jak gospodarzowi się zmarło, to wtedy zaczęło straszyć najstraszniej...
O! Tylko sobie przypomniała, a już mi skóra ścierpła na plecach.
- Jagna, co ty panu głowę zawracasz - zaśmiał się Witek. - Toż to pewnie miejscowe wyrostki
się wydurniały w ruinie... Przecież duchy nie rozkuwają ścian i nie rozłupują podłogi.
- Wyrostki? Co ty gadasz? - obruszyła się Jagna. - Pamiętasz, jak nocą zawezwałeś policję?
- No i co?
- A to, że policjanci czmychnęli ze strachowiska szybciej, niż przyjechali...
- Pewnie śpieszyli się do jakiego wypadku - dobry humor nie opuszczał Witka. - Pamiętasz
tego, co skakał przez krzaki?
- Skręcił nogę...
- No tak... Bo trafił na słupek od ogrodzenia za krzakami...
- śadnego słupka tam nie było. Widziała...
- Był... Ale zmurszały... Jak policjant trafił, to się rozsypał... I później słupka już nie było...
- No to jak wytłumaczysz, że właśnie wtedy odłamał się i spadł na tego policjanta ciężki
konar z drzewa?
29
- Bo jakoś silnie raz powiało...
- Jak nie było policjantów, to na strachowisku nie wiało... I co ty na to?
- A to, że wiatr nie boi się policjantów... Wieje kiedy chce - zaśmiał się Witek.
- Ty sobie nie żartuj - pogroziła palcem Jagna. - Pamiętasz tego drugiego policjanta?
- A jakże...
- Tak się wtedy wystraszył, że zamiast w stronę samochodu pobiegł do lasu...
- Ciemno było, to i mógł kierunki pomylić...
- Pomylić? To dlaczego znaleźli go dopiero nad ranem, dwadzieścia kilometrów od
strachowiska? Siedział skulony pod drzewem i cały dygotał ze strachu...
- Policjant też człowiek... Zbłądził w lesie. Zmarzł przez noc, to i normalnie dygotał.
- Państwo to wszystko widzieli? - spytałem jakby od niechcenia.
- Nie... - odpowiedziała Jagna. - Jak my zobaczyli przez okno, że na strachowisku coś miga,
to Witek zawezwał policję. Ale z chałupy to nie wychodzili, bo nocą to nic nie wiadomo... Nawet w
obecności policji... Nazajutrz powiedzieli my sąsiadom, że na strachowisku nocą coś się wyrabiało,
aż trzeba było policję powiadomić. A oni opowiedzieli nam wszystko ze szczegółami.
- Sąsiedzi, jak rozumiem, widzieli to na własne oczy?
- Tego nie wiem... Ale opowiadali, że tak było - odpowiedziała rezolutnie Jagna. - O! Już i
Łomża...
Podwiozłem sympatyczną parę pod wskazany adres i ruszyłem w stronę strachowiska.
30
ROZDZIAŁ CZWARTY
ZAJAZD NA STRACHOWISKU • KOPERTA WYPCHANA TAJEMNICĄ •
NIEKOMPLETNY RĘKOPIS • SEKRET STAREGO RYSUNKU • KTÓRĘDY Z ROSJI
UCIEKAŁ NAPOLEON? • GDZIE SIĘ PODZIAŁ SKARB CESARZA? • OPOWIEŚĆ
KARCZMARZA JANA • „POKÓJ FRANCUZÓW” • ZAGADKA DWÓCH PORTRETÓW
• ROMANS SPRZED LAT? • W KTÓRYM POKOJU MIESZKALI FRANCUZI? • CZY
ISTNIEJĄ DWUPOZIOMOWE PIWNICE?
Z parkingu przyjrzałem się z zaciekawieniem kolorowemu zajazdowi „Pod Czerwonym
Kapturkiem”. Budynek komponował się dobrze z otoczeniem. Architekturą nawiązywał do
wyglądu spotykanych na Mazurach zabudowań.
„Ciekawe, co w murach zostało z ruin starej karczmy” - pomyślałem. „Pewnie niedużo, bo
karczma była przebudowywana i w końcu zaniedbana popadła w ruinę... Zapytam o to właścicieli.
Oni wiedzą najlepiej.”
Wszedłem do środka i rozsiadłem się wygodnie przy wolnym stoliku. Zamówiłem kolację,
wyjąłem z kieszeni i otworzyłem szarą kopertę wypchaną papierami.
- Od czego zacząć? - zastanowiłem się półgłosem na widok równo złożonych na pół arkuszy
papieru. - Niech rozstrzygnie przypadek.
Z koperty, na chybił trafił, wyciągnąłem kilka zszytych stron skopiowanego na kserografie
rękopisu sporządzonego w archaicznym języku polskim, starannym pismem z charakterystycznymi
zawijasami przy niektórych literach. „To może być fragment większej całości” - pomyślałem, gdyż
manuskrypt nie miał ani początku, ani zakończenia. „Muszę poprosić panią Kasię o cały
dokument.”
Zaciekawiony przeczytałem parę pierwszych zdań.
Wyjąłem chusteczkę, wytarłem spocone dłonie i drżącą ręką wydobyłem z koperty następną
kartkę. Pospiesznie rzuciłem na nią okiem. Spojrzałem uważniej.
Na wykonanym wprawną ręką realistycznym rysunku widniał budynek z charakterystycznym
wysokim kominem, sterczącym z pokrytego śniegową czapą dwuspadowego dachu załamanego nad
szczytowymi ścianami. Obok były widoczne obszerne, przysypane śniegiem zabudowania
gospodarcze otoczone wysokimi zaspami i drewniana studnia z żurawiem na pierwszym planie.
Czyżby tak wyglądała stara karczma? W tym samym miejscu znajdowała się zadaszona, kamienna
studnia z korbą do wyciągania wiadra z wodą. Rysunek powstał zimą 1812 roku. Jego autor nie
podpisał się.
Wyciągnąłem z koperty pozostałe kartki. Więcej rysunków, utrwalających niegdysiejsze
krajobrazy, nie znalazłem.
Istniały zatem dwie możliwości. Rysunek po prostu mógł być wykonany pod wpływem
uroków zimowego krajobrazu i zachował się przypadkowo wśród starych szpargałów, jako jedyny z
wielu sporządzonych w 1812 roku. Mógł też być dziełem celowo narysowanym i przechowanym w
miejscu powstania. To ostatnie oznaczałoby, że rysunek zawiera jakąś ważną informację.
Po chwili zastanowienia odrzuciłem pierwszą możliwość, bo przecież ktoś zadbał, by
rysunek, z wyraźnie zapisanym rokiem powstania, przetrwał wraz z plikiem dokumentów. Uznałem
zatem, że rysunek jest źródłem jakiejś ważnej informacji pozostawionej przez kogoś, kto zimą 1812
roku przebywał w narysowanej karczmie.
31
Pani Jagna, mówiąc o strachowisku, wspomniała zmarłych żołnierzy Napoleona. Oznaczało
to, że w miejscowej tradycji przetrwała pamięć o francuskich grenadierach, którzy tu się zatrzymali.
W grudniu 1812 roku przejeżdżali tędy z pewnością.
Zostawiając armię zdziesiątkowaną przez brud, wszy, tyfus, Rosjan i rosyjską zimę Napoleon,
osłaniany przez oddział polskich szwoleżerów, wraz z księciem Armandem Caulaincourtem uciekł
w nocy saniami ze spalonej Moskwy do Paryża. Zamierzał zorganizować nową armię, bo z tamtych
sześciuset tysięcy żołnierzy do wojaczki nadawały się już zaledwie trzy tysiące. Cesarz jechał co
koń wyskoczy przez Kowno, Augustów, Rajgród i Łomżę. Do Warszawy dotarł 10 grudnia 1812
roku.
Korzystając z panującego w odwrocie na Białystok potwornego chaosu i nieudolności
dowódców, uciekający przed Rosjanami żołnierze dobrali się po drodze do wozów i zrabowali dużą
część cesarskiego skarbu. Po czym, unosząc ze sobą zdobycz, rozproszyli się i poznikali bez śladu.
- Jeżeli żołnierze, o których mówiła pani Jagna, uczestniczyli w oskubaniu swego
legendarnego wodza ze skarbu, to do karczmy mogli przybyć dopiero po 10 grudnia 1812 roku -
mruknąłem do siebie. - Mogli oczywiście przed pojawieniem się w karczmie ukryć skarb gdzieś w
pobliżu.
Chcąc rozwiać mnożące się wątpliwości sięgnąłem ponownie po kilkukartkową kopię
rękopisu sporządzonego w archaicznym języku polskim. Był to rzeczywiście fragment
obszerniejszego dokumentu.
Mieliśmy gdzieś carski ukaz o amnestii, bo jego prawdziwym celem było spacyfikowanie
Królestwa. Ta ohydna, zacofana kiszka w koronie ogłaszając amnestię, dla niektórych tylko
powstańców, chciała też przypodobać się postępowej opinii europejskiej, niechętnej jego carskiej
poczwarności.
Woleliśmy w tej sytuacji opuścić ziemie ojców, by z pomocą mocarstw wrócić i odbić wszystko
co nasze, odrodzić Polskę jako wolne państwo. Tak znalazłem się w ciżbie antycarskich
powstańców z listopada 1831 roku internowanych w Prusach Wschodnich. Podobna ciżba stanęła
w Galicji.
W grudniu 1831 roku, odkomenderowani przez generała Józefa Bema wyruszyliśmy, kolumna
za kolumną, z miejsca internowania przez Niemcy do przyjaznej nam wolnej Francji. Szedłem w
pierwszej kolumnie. Parę dni później miała wyjść następna.
Podczas pierwszego postoju nocą z 13 na 14 grudnia, w karczmie na Łomżą, otrzymałem
ważną misję do spełnienia. Musiałem tu zostać, wtopić się w miejscową ludność mówiącą polskim
językiem, obserwować nastroje wśród ludzi i ruchy wojsk. Miałem też zbierać informacje z
carskiego imperium i przyjmować docierających tu z Francji polskich emisariuszy, bo „jeszcze
Polska nie umarła”. Zadaniem pierwszym było jednak niesienie pomocy przybywającym tu
następnym kolumnom patriotów, posuwającym się tędy na zachód.
Zamieszkałem na ten czas w karczmie. Jej gospodarzem był luteranin Jan, Polak starszej daty
siedzący na tej ziemi z dziada pradziada przeciw Prusakom, którzy rozpanoszyli się tu później.
Korzenie tego bardzo uczynnego człowieka sięgały do Czerska nad Wisłą dawnej siedziby książąt
mazowieckich.
Któregoś dnia nad gorzałką Jan opowiedział mi niezwykłą historię sprzed łat, której był nie
tylko świadkiem, ale i uczestnikiem. Dziwnym trafem zaczęła się, jak nocleg naszej kolumny, nocą z
32
13 na 14 grudnia, ale 1812 roku
OPOWIEŚĆ KARCZMARZA JANA
Układaliśmy się właśnie z żoną do snu, gdy nagle nasze psy zaczęły wściekle ujadać jakby na
wilki. Pomyślałem, że też komuś przyszło tułać się w taką mroźną noc.
Wylazłem z łóżka i wyjrzałem przez okno. W księżycowej poświacie zauważyłem jakichś
mężczyzn. Było ich trzech. Wlekli się kopiastym śniegiem noga za nogą w stronę karczmy,
sztywniejąc z każdym krokiem.
Jeden nagle zatrzymał się, pochylił do przodu i jak ścięty pień runął twarzą w śnieg. Jego
towarzysze zawrócili, z trudem pomogli nieszczęśnikowi się pozbierać, chwycili pod ramiona i
uginając się pod jego ciężarem powlekli ze sobą. Gdy się zbliżyli, zauważyłem, że pod
postrzępionymi szynelami i narzuconymi derkami są ubrani w poniszczone mundury napoleońskich
grenadierów.
- Wstawaj! - krzyknąłem do żony. - Rozpal pod kuchnią, wstaw jakieś jadło i dużo wody na
wrzątek! - dodałem pędząc w kierunku drzwi. - Mamy gości...
Narzuciłem na siebie jakieś okrycie i wybiegłem pomóc strudzonym ludziom. Wprowadziłem
ich do środka.
Któryś, rozdygotany gorączką, mamrotał coś do mnie dzwoniąc z zimna zębami. Złapał mnie
przy tym kurczowo za rękaw i przyciągnął do siebie, żebym słyszał. Ale nie zrozumiałem ani słowa,
bo mamrotał niewyraźnie i na dodatek po francusku. Oni też nie rozumieli ani mnie, ani Aliny,
mojej żony, bo nie znali polskiego.
Zresztą co tu było rozumieć? Na sam ich widok wiedziałem przecież, że potrzebują ciepła,
gorzałki, gorącej strawy, naparów z ziół, łaźni, świeżych opatrunków, suchego przyodziewku i
odpoczynku. śołnierze też się pewnie szybko połapali, że zrozumiałem ich potrzeby bez słowa, a
języka francuskiego nie znam.
Zauważyłem, że nie przynieśli ze sobą niczego. Zdziwiłem się, bo broni przy sobie też nie
mieli. Pomyślałem wtedy, że może ją gdzieś zostawili, żeby gospodarzy nie przestraszyć.
Przychodzili przecież pokojowo po pomoc.
Zeszło nam do rana. Pamiętam jeszcze dziś te cięte, kłute i postrzałowe opuchnięte rany,
poodmrażane, zdarte stopy, czerwone twarze, rozgorączkowane oczy i trzęsące się ręce bez czucia.
A łażące po nich gęsto wszy i pchły śnią mi się jeszcze teraz po nocach.
- Pewnie walczyli wręcz z Rosjanami - zauważyła Alina. - Dzielni ludzie...
Odrywanie cuchnących opatrunków, mycie i opatrywanie znieśli Francuzi cierpliwie, bez
wycia z bólu i omdlewania. Zjedli i wypili niewiele. Byli zanadto wyczerpani i cierpiący.
Stare opatrunki i zawszawioną żołnierską bieliznę spaliliśmy. Chcieliśmy też spalić ich
straszliwie poniszczone, zakrwawione mundury i szynele, żeby nie było żadnych znaków, że są od
Napoleona. Nie zgodzili się na to. Kręcąc głowami, chcieli zabrać je ze sobą do gościnnej izby,
gdzie o świcie położyliśmy ich spać. Zostawili jednak mundury do wyprania, żeby się odwszawiły i
odpchliły. I żona natychmiast je wyprała.
Za dnia zachowywali się, jakby ich nie było.
- Może pomarli? - zmartwiła się Alina przed porą obiadu.
- Nie pomarli - zaprzeczyłem. - To twardzi ludzie... Takich śmierć prędko nie zabiera. Śpią, bo
są strudzeni. Jak się obudzą, to się któryś nam zaraz pokaże. A jak wydobrzeją, odejdą do swoich.
Myślałem, że śpią. Pomyliłem się jednak co do dwóch, którzy w porze obiadu, odziani w
33
darowane im ubrania, wrócili skądś objuczeni żołnierskimi tornistrami, karabinami, ładownicami i
jakimiś tobołkami. Wszystko to bez słowa zanieśli do gościnnej izby, gdzie zaraz się zaryglowali.
Po godzinie jeden z nich przyszedł do mnie. Z gestów przypominających pisanie zrozumiałem,
ż
e prosi o papier i przybory do pisania.
Dobrze, że Francuzi nie kręcili się tego dnia po karczmie. Pod wieczór pojawili się czterej
rosyjscy żołnierze na koniach. Byli przemarznięci i głodni.
Uzbrojeni w broń białą i palną Rosjanie nosili sfatygowane, podziurawione kulami i
wystrzępione oficerskie mundury. Widziałem plamy zakrzepłej krwi i brudne opatrunki.
Carscy wyglądali i zachowywali się jak zwiad poprzedzający pojawienie się armii. Spytali o
Francuzów, czy się jacyś nie kręcili. Dowiedzieli się, że ich tu jeszcze nie widziano nawet z daleka.
- A co? - spytałem głupio. - Możemy się tu spodziewać tych antychrystów? Przecież zimują w
Rosji - dodałem specjalnie robiąc z siebie zupełnego głupca w oczach carskich żołnierzy, bo
wszędzie już było wiadomo, że Francuzi w Rosji nie zimują, a Napoleon czmychnął na Warszawę.
Po drodze cesarz zatrzymał się w mojej karczmie z jakimś księciem.
Rosjanie nie chcieli gadać o sobie i wojnie. A ja byłem ciekaw, kim są i co tu robią...
Musiałem to z nich wydobyć.
- Poczekajcie, psiajuchy Prusaków warte... - powiedziałem do siebie. - Zaraz się oswoicie i
rozgadacie jak carskie papugi. Dowiem się, coście za jedni i czego tu szukacie... Mam na to sposób.
Nalałem im szczodrze gorzałki.
Wypili chętnie dla rozgrzewki, bo darmo. No to im darmo dolałem na pokrzepienie, żeby w
drodze mróz się ich nie imał... Smakowała. Ściągnęli czapy, porozpinali szynele i rozsiedli się
wygodnie.
„Już wam dobrze?” - pomyślałem. „Zaraz sobie pogadacie”.
Oswoili się bardzo szybko.
Później żłopali bez opamiętania i opowiadali jeden przez drugiego, jak Francuzi dostali od
nich łupnia, a potem wiali z Moskwy i Wilna za Napoleonem, który uciekł pierwszy, „bo wielki
wódz musi być zawsze na czele swojej armii”.
Gdy już zapomnieli, że nie są wśród swoich, dowiedziałem się od nich, że parę dni temu został
złupiony tabor ze skarbami Napoleona. Złupili go jego żołnierze, wycofujący się w popłochu z
Wilna, i gdzieś tu się rozproszyli po kilku ludzi.
- To bardzo brzydki postępek - powiedziałem do Rosjan, bo zacząłem się domyślać niecnego
powodu ich niezbyt liczebnej obecności daleko przed własną armią. - Trzeba ująć tych rabusiów i
surowo ukarać za takie świętokradztwo - dodałem marszcząc w udawanym oburzeniu brwi, by tym
sposobem osłabić resztki czujności carskich oficerów i upewnić się w swoich przypuszczeniach. -
Dla takich nie mam litości i zrozumienia!
Rosjanie z zadowoleniem przytaknęli moim słowom i łypnęli oczami w stronę flaszki z
gorzałką... No to im dolałem.
Już po chwili dowiedziałem się, że moi rosyjscy współbiesiadnicy wyskoczyli bez rozkazu
przed swoją armię, dowodzoną przez Kutuzowa, żeby zapolować na rozproszonych tu Francuzów,
umykających z cennym łupem. Mówili, że dopaść takich konno i zaszlachtować nietrudno. Oni
dopadli już jednych. Było ich czterech. Bronili się zaciekle. Rosjanie stracili trzech ludzi. Jeden
Francuz został przez carskich zarąbany. Trzech gdzieś się zapodziało. Ale, ich zdaniem, daleko nie
ujdą. Siedzą pewnie po krzakach albo w jakiej zaspie.
Teraz wszystko stało się jasne. Pijane carskie papugi nie były rosyjskim zwiadem wysłanym
34
przez dowództwo. Oznaczało to, że nikt poza nimi nie wiedział, gdzie są i czy żyją. Gdyby nie
wrócili...
Po chwili wyszedłem niby za potrzebą. Pobiegłem do Francuzów.
Drzwi do izby były zaryglowane. Na pukanie nikt się nie odzywał.
- Trudno - mruknąłem do siebie. - Tracą okazję do pozbycia się pościgu... Ale najważniejsze,
ż
e w karczmie są bezpieczni. Niech odpoczywają.
Wróciłem wyprawić Rosjan. Pijani w sztok zbierali się właśnie do drogi. Obiecali, że wrócą
zaraz po polowaniu. Wtedy dopiero użyją sobie do białego rana, bo moja gorzałka jest wyjątkowo
smaczna.
- Chcę, żebyście gościnę u mnie zapamiętali do końca życia - I odpowiedziałem z uśmiechem
na twarzy.
Nie zrozumieli aluzji. Przytaknęli ochoczo i pojechali, śmiejąc się w głos, zapolować na
Francuzów i ich łup.
Trzy kwadranse później przed karczmę zajechały cztery parskające konie.
Ciekaw nowych gości wyjrzałem oknem i osłupiałem. Z koni Rosjan zsiadali dwaj uzbrojeni
Francuzi, o których myślałem, że śpią w izbie. Na widok mojej twarzy w oknie jeden z nich podniósł
spokojnie prawą dłoń z wyprostowanymi czterema palcami i wymownie machnął drugą dłonią,
dając do zrozumienia, że Rosjanie są już niegroźni.
Przeszły mi ciarki po grzbiecie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo pomyliłem się
w ocenie sprawności tych schorowanych ludzi i co znaczy żołnierskie rzemiosło. Myślałem, że zdani
są całkowicie na moją opiekę i pomoc. Tymczasem oni sami potrafili zadbać o bezpieczeństwo
karczmy zagrożone ich obecnością. To była ich żołnierska powinność.
Wiedzieli, że przybędą tu Rosjanie, z którymi gdzieś po drodze stoczyli walkę na śmierć i
ż
ycie. Mogło dojść do sytuacji jednakowo groźnej dla wszystkich obecnych. Chcieli chyba uprzedzić
mnie o tym natychmiast po wejściu do karczmy. Jeden z nich coś przecież mówił, ale nie
zrozumiałem ani słowa. Później nic nie mówili, bo zauważyli, te ukryłem ich bezpiecznie w odległej
izbie z oknem wychodzącym na drogą z Łomży. Domyślili się wówczas, że mogą mi zaufać i że
Rosjanie ich nie zaskoczą, bo ich wcześniej zobaczą.
Przed południem przynieśli schowaną gdzieś wcześniej, ciążącą im zapewne i zbędną w
nocnej drodze, broń i pozostałe wyposażenie. Byli gotowi do bezwzględnego rozprawienia się z
rosyjskim pościgiem. Zrobili to dyskretnie i daleko od karczmy, żeby nikogo nie narazić.
Dwaj zdrowsi Francuzi, zaopatrzeni przeze mnie na drogę, jeszcze tej nocy wyruszyli
pospiesznie czterema końmi na zachód Przedtem długo rozmawiali o czymś ze swoim towarzyszem.
Domyśliłem się, że namawiają go do wyjazdu z nimi. Odmówił. Był jeszcze zbyt słaby na trudy
dalekiej drogi i z tego powodu wolał zostać pod naszą opieką.
- Bardzo pana przepraszam... - uprzejmy głos kelnerki oderwał mnie od fascynującej
opowieści karczmarza Jana.
- Słucham panią?
- Przykro mi - odwzajemniła uśmiech - ale sala restauracyjna skończyła już pracę.
- Przepraszam zasiedziałem się - spojrzałem skruszony zbierając papiery ze stolika. - Jak się
człowiek zaczyta, to się czasem zasiedzi...
- Pewnie coś interesującego? - zaciekawiła się papierami.
- Bardzo... - poprawiłem okulary. -Ale jeszcze nie doczytałem do końca - dodałem idąc w
35
stronę wyjścia.
Wyszedłem przed zajazd i wskoczyłem do wehikułu. Przekręciłem kluczyk w stacyjce,
włączyłem światła i... Oświetliłem tablicę z napisem: Oferujemy noclegi.
Wyskoczyłem z wehikułu i wszedłem do zajazdu. Po prawej stronie zobaczyłem recepcję.
Podszedłem.
- Dobry wieczór - uśmiechnąłem się do witającego mnie przyjaźnie recepcjonisty. - Czy
znajdzie się wolny pokój jednoosobowy?
- Oczywiście... - rozejrzał się po kluczach.-Niestety, nie mamy wyboru - spojrzał na mnie. -
Dysponujemy tylko jednym pokoikiem jednoosobowym. Do tej pory stoi nieużytkowany, bo goście
nocują najczęściej po dwoje lub z dziećmi... To „Pokój Francuzów”...
- „Pokój Francuzów?” - poczułem, że opada mi szczęka.
- Tak nazywamy ten pokój - odparł recepcjonista. - Według miejscowej tradycji ukrywali się
w nim ranni żołnierze napoleońscy. To dlatego...
- A już myślałem, że to pokój przeznaczony tylko dla Francuzów - zażartowałem.
Z „Pokoju Francuzów” przedzwoniłem natychmiast do Bolka. Przeprosiłem, że tej nocy
wyjątkowo nie skorzystam z gościnnego namiotu, bo mam trochę pilnej roboty papierkowej.
Zamówiłem budzenie na szóstą rano.
„Pokój Francuzów” był niewielki i lśnił czystością. Przypominał ślepy korytarzyk z drzwiami
w bocznej ścianie i oknem tam, gdzie powinien być jego dalszy ciąg. Poza tym nie różnił się
niczym od przeciętnego pokoju hotelowego.
Jego związek z Francuzami podkreślała duża, barwna kopia znanego portretu Napoleona
siedzącego na wierzgającym rumaku, oprawiona w ciężkie, rzeźbione ramy.
Moją uwagę przykuły jednak dwa wiszące obok siebie, narysowane ołówkiem, niewielkie
portrety mężczyzny i kobiety. Ze ściany spoglądały na mnie uważnie dwie pary spokojnych,
jasnych oczu.
Pogodny, uśmiechnięty szczerze, przystojny mężczyzna miał obfitą brodę i wąsy dobrze
komponujące się z gęstą, poskręcaną, może nawet siwą czupryną na głowie. Był zapewne
człowiekiem o silnej osobowości.
Kobieta była po prostu magicznie piękna. Uroda jej twarzy musiała przyciągać wzrok
każdego mężczyzny. Przyglądała mi się z tego kawałka papieru, przeniesiona w czasie i ożywiona
przez rysownika.
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to nie ja jestem obiektem jej zainteresowania. Ona
spoglądała w ten sposób na człowieka, który ją rysował.
„Czyżbym odkrył ślad romansu łączącego kiedyś rysownika i jego modelkę?”
Zaintrygował mnie pożółkły ze starości papier, na którym były narysowane portrety.
Przyjrzałem się z bliska w poszukiwaniu podpisów lub dat pod rysunkami. Niczego takiego nie
znalazłem. Cofnąłem się i jeszcze raz spojrzałem na rysunki z oddali.
- Czyżbym oglądał właśnie karczmarza Jana i karczmarkę Alinę? - mruknąłem.
Wyjąłem kopię rysunku karczmy z 1812 roku.
Stwierdziłem, że wszystkie te prace mogły wyjść spod jednej ręki. Mogły zatem powstać w
tym samym czasie.
- Ciekawe, kto był ich autorem i kogo rzeczywiście przedstawiają te portrety? - spytałem
siebie ściągając buty i wyciągając się na tapczaniku. - Najprawdopodobniej ten trzeci Francuz-
ziewnąłem przeciągle - narysował gospodarzy gościnnej karczmy...
36
Przy mnie leżał rękopis, kuszący dalszym ciągiem fascynującej opowieści karczmarza Jana.
Gdyby nie on, spałbym zapewne już dawno, strasząc pochrapywaniem okoliczne sowy i nietoperze.
„Spać albo czytać?” - pomyślałem.
- Czytać! - odpowiedziałem.
Oznaczało to, że zwyciężyła we mnie najbardziej ludzką nierozsądna tym razem, nieodparta
potrzeba zaspokojenia ciekawości.
„Zdrzemnę się później” - postanowiłem. „Przed zaspokojeniem ciekawości nie potrafię
zasnąć.”
Przetarłem okulary i sięgnąłem po rękopis. Coś mnie jednak podkusiło, by chociaż na
chwilkę, dla relaksu, przed czytaniem przymknąć oczy... Zdjąłem okulary.
Obudził mnie dzwonek telefonu.
- Dzień dobry... Kłania się recepcja zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Zamówił pan
budzenie na godzinę szóstą - usłyszałem pogodny głos recepcjonistki. - Właśnie minęła szósta.
- Bardzo pani dziękuję... - odpowiedziałem siląc się na radość w głosie, bo w rzeczywistości
byłem wściekły na siebie, że zamówiłem nieludzko wczesne budzenie. - Czy możemy przesunąć
budzik o godzinkę? - ziewnąłem cicho, aż do skurczu szczęk, po czym zwarłem usta kłapiąc głośno
zębami.
- Na siódmą?
- Może... na ósmą... - zawahałem się. - I jeszcze pół godzinki...
- Na ósmą trzydzieści? Dobrze, panie Tomaszu...
- Pani Kasia?
Już po pięciu minutach siedziałem w recepcji; Dobudzając się aromatyczną kawą, podzieliłem
się z panią Kasią spostrzeżeniami, wyniesionymi z lektury fragmentu rękopisu i porównania
rysunków.
- Szkoda, że karczmarz Jan nie znał języka francuskiego. Gdyby znał, jego dramatyczna
opowieść zawierałaby prawdopodobnie wiele , bezcennych informacji pochodzących wprost od
napoleońskich grenadierów...
- Panie Tomaszu... - ożywiła się nagle pani Kasia. - Sądzę, że informacje te znajdują się w
notatkach Francuza, który kurował się wówczas dłuższy czas w karczmie.
- Pani to czytała? - zaciekawiłem się wyjmując z koperty kilka spiętych arkuszy, zapisanych
równym, kaligraficznym pismem w języku francuskim.
- Próbowałam... Tłumaczyłam trochę ze słownikiem - zarumieniła się. - Niestety, znam tylko
angielski i niemiecki...
Nagle nasze głowy jak na komendę odwróciły się w stronę otwierających się drzwi
wejściowych do zajazdu. W drzwiach ujrzałem znajomą sylwetkę Pawła.
Na wszelki wypadek przypomnę, że Paweł Daniec jest moim młodym i zdolnym podwładnym
w Departamencie Ochrony Zabytków. Tego ranka miał dotrzeć pod Rajgród, przebadać miejsce
znalezienia starego rogu łosia i zbioru głazów.
- Szef? - zdziwił się moim widokiem w recepcji. - Dzień dobry pani...
- Jak widzisz, jestem wszechobecny - zaśmiałem się. - Mógłbym teraz powiedzieć, że czekam
tu na ciebie, bo przewidziałem, że nie ominiesz zajazdu, „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Byłoby to
jednak nieprawdą... Nie czekam. Rozmawiam z panią Kasią. Oznacza to, że twoje pojawienie się
jest miłą niespodzianką.
37
Prawiąc te głupoty obserwowałem z dużą satysfakcją zachowanie Pawła, wskazujące na
rosnące w nim zainteresowanie panią Kasią, która właśnie spiekła delikatnego raka.
- Wypije pan kawę? - spytała Pawła szukając zapewne pretekstu do zniknięcia na chwilę. -
Pan również?
Przytaknęliśmy głowami. Pani Kasia wyszła szybko z recepcji.
- Szefie... Co się dzieje? - spytał dociekliwie Paweł.
- Nie to, co myślisz - uśmiechnąłem się tajemniczo. - Pani Kasia studiuje w Warszawie
dziennikarstwo. Jest córką właścicieli tego zajazdu. W wakacje pomaga rodzicom... To inteligentna
i... - przerwałem zawstydzony, bo zauważyłem, że swym zachowaniem zaczynam przypominać
swatkę wciskającą kawalerowi pannę.
- Śmiało, szefie... - uśmiechnął się Paweł. - Co dalej?
- Ten zajazd ma interesującą przeszłość... - podjąłem rozpaczliwą próbę doprowadzenia do
zmiany tematu.
- Z pewnością... - przerwał mi. - Ale szef nie dokończył zdania o pani Kasi.
- To sympatyczna i dobra dziewczyna... - wydusiłem z siebie. - Chcę, żebyś mnie dobrze
zrozumiał... - pochyliłem się w stronę Pawła i wesoło szepnąłem: - Wczoraj w Augustowie
zostałem wzięty za jej dziadka.
- Gratuluję!
- Wyobraź sobie, że odpowiada mi ta rola - uśmiechnąłem się do nadchodzącej pani Kasi.
- Akurat tego nie potrafię sobie wyobrazić - zaśmiał się radośnie Paweł. - Pan Samochodzik
zadowolony z roli dziadka? Coś podobnego?
Do recepcji weszła moja przyszywana wnuczka.
- Miałeś zabrać ze sobą archeologa - zmieniłem temat rozmowy.
Paweł natychmiast spoważniał.
- Edek jest w Łomży u swego braciszka. O dziewiątej spotkamy się w obozie... - spojrzał
pytająco na mnie.
Zaprzeczyłem ruchem głowy:
- Beze mnie... Muszę na kilka godzin zostać tutaj... Przerwałem, bo odezwał się dzwonek
komórki. Pani Kasia przyłożyła słuchawkę do ucha. Z powitania domyśliłem się, że rozmawia z
kimś bliskim.
- Ja tu zostaję - powróciłem do przerwanej rozmowy.
- Z wnuczką - wyszeptał żartobliwie Paweł.
- I z tymi papierami - odszepnąłem pokazując plik kopii dokumentów.
Paweł przewertował kartki. Dłużej przyglądał się rękopisowi Francuza, bo znał francuski. Po
chwili cmoknął z podziwem w oczach:
- Szefie! To jest niesamowite...
- Wiem... I z tego powodu muszę się tu jeszcze trochę pokręcić.
Pani Kasia, po krótkim „pa!”, odłożyła komórkę:
- Rozmawiałam z mamą - uśmiechnęła się. - Prosiła o podjęcie panów śniadaniem w jej
gabinecie... - ugryzła się w język. - Przepraszam... Nazwę „gabinet” traktujemy tu dosyć umownie -
otworzyła drewniane, wąskie drzwi do urządzonego kobiecą ręką niewielkiego pokoiku na
poddaszu.
- A co z pani mamą? - spytałem rozglądając się w poszukiwaniu gospodyni. - Wyszła?
- Zaraz dojedzie - uspokoiła mnie pani Kasia.
38
To nie było „zaraz”. Jej mama dojechała natychmiast, zanim zdołaliśmy się rozsiąść
wygodnie w fotelach.
- Bałam się, że już panów nie zastanę - ucieszyła się na nasz widok. - Dziś wszyscy gdzieś się
spieszą... Nawet podczas urlopów pędzą przed siebie jak do pracy...
- My się nigdzie nie spieszymy - spojrzałem w lśniące oczy mamy pani Kasi i uśmiechnąłem
się całą górną szczęką. - Kolega Paweł właśnie jest w pracy... A ja jestem na urlopie i próbuję,
namówiony przez pani córkę, rozwikłać tajemnicę strachowiska... - mimowolnie spojrzałem w
nasłonecznione okno, z którego widoczna była szosa na Łomżę. - Zaraz, zaraz...
„Coś tu się nie zgadza” - pomyślałem.
- Panie Tomaszu - zaniepokoiła się moim milczeniem pani Kasia. - Czy coś się stało?
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę okna.
- Nie... Nic się nie stało - uśmiechnąłem się uspokajająco. - To dziwne... Z okna „Pokoju
Francuzów” szosa na Łomżę jest niewidoczna.
- A powinna być widoczna? - zaśmiał się Paweł.
- Oczywiście - przytaknąłem. - Z opowieści karczmarza Jana wynika że napoleońscy
ż
ołnierze zajmowali odległą izbę, której okno wychodziło na drogę z Łomży. Nie mogli zatem
mieszkać w dzisiejszym „Pokoju Francuzów”...
- Czy to oznacza, że mieszkali tutaj? - pani Kasia rozejrzała się po gabinecie.
- Najprawdopodobniej... - spojrzałem na właścicielkę zajazdu. - Jeżeli, oczywiście, ta część
budynku nie została wyburzona i wzniesiona od nowa.
Okazało się, że wschodnie skrzydło budynku, w którym mieścił się domniemany „Pokój
Francuzów” i gabinet właścicielki zajazdu, przetrwało w niezłym stanie. Pod nim zachowała się
niewielka, jak na potrzeby karczmy, piwniczka. Po wykonaniu zabiegów konserwatorskich i
renowacji drewna rodzice pani Kasi postanowili zachować tę część budynku bez przeróbek, jako
ciekawostkę dla gości.
W skrzydle tym mieszkał staruszek Lucjan. Jego spadkobierca rozdał miejscowym stare,
antyczne zapewne meble ostatniego gospodarza karczmy, przejrzał to, co po nim zostało, wyniósł
za budynek i podpalił. Może coś wziął na pamiątkę? Miał przecież do tego prawo. Tak czy inaczej,
po staruszku Lucjanie pozostała tylko ludzka pamięć, trochę rozproszonych po ludziach mebli i
niedopalone resztki jego dobytku, bo spadł rzęsisty deszcz i ugasił ogień.
Podczas uprzątania tych resztek, pani Kasia wyszperała przewiązany sznurkiem plik
papierów. Wśród nich znalazła rysunki i rękopisy. Po ich przejrzeniu okazało się, że deszcz
uratował cenne dokumenty mówiące o przeszłości karczmy.
Czas, do spółki z poszukiwaczami skarbu Francuzów i pospolitymi szabrownikami, zrujnował
skrzydło zachodnie i zabudowania gospodarcze. Jeszcze za życia staruszka Lucjana, ostatniego
gospodarza strachowiska, przyjeżdżali tu różni obcy. Nocą rozkuwali ściany, rozłupywali podłogi,
podkopywali fundamenty w poszukiwaniu ścian legendarnych dwupoziomowych piwnic. Nie
wiadomo, czy i co znaleźli.
Skrzydło zachodnie było tak zniszczone, że trzeba je było rozebrać do fundamentów i
odbudować. Robotnicy znaleźli pod nim jeszcze jedną niewielką piwniczkę, do której wchodziło się
kiedyś pod schodami prowadzącymi na poddasze. Wejście do niej było od dawna zamurowane i
pokryte tynkiem.
Dyskretnie spojrzałem na zegarek:
39
Przepraszam panie... Mój kolega musi się już pożegnać - spojrzałem w stronę Pawła, który
ociągając się wstał z fotela.
- No tak! - westchnął. - Jestem oczekiwany pod Rajgrodem - wyszedł patrząc w oczy pani
Kasi.
Stanęło na tym, że zamieszkam w „Pokoju Francuzów” i spróbuję wyjaśnić tajemnicę
strachowiska.
40
ROZDZIAŁ PIĄTY
ZAGADKOWA WĘDRÓWKA STUDNI • U HARCERZY POD RAJGRODEM •
TAJEMNICZY KOPCZYK ZA KARCZMĄ • W CO STRZELIŁ PIORUN? •
ZAWINIĄTKO ZNALEZIONE W ROZŁUPANEJ WIERZBIE • TELEFON OD ANKI •
OPOWIEŚCI KARCZMARZA JANA CIĄG DALSZY • OPOWIEŚCI GRENADIERA
JOACHIMA
Przeszedłem na drugą stronę szosy, na wprost zajazdu, by ustalić, w którym miejscu zimą
1812 roku stał człowiek rysujący karczmę. Gdy pochyliłem się uważnie nad zarysowaną kartką,
usłyszałem za plecami niski męski głos z wyraźnie kresowym akcentem:
- Dzień dobry... Pozwoli pan, że spytam?
Obejrzałem się. Krok za mną na poboczu szosy stał postawny, uśmiechnięty staruszek w
przewiewnej, szarej marynarce, białych spodniach i słomkowym kapeluszu z dużym rondem. Jego
czerstwą, pooraną bruzdami twarz porastał kilkutygodniowy srebrzysty zarost. W prawej ręce
trzymał drewnianą laskę z gumową nakładką na dole, żeby nie stukała. Uchwyt laski był
zakończony misternie wyrzeźbioną kozią łapką.
Uśmiechnąłem się: - Oczywiście... Słucham pana.
- W czym mogę pomóc?
Zdziwiony pytaniem przyjrzałem się staruszkowi:
- Pamięta pan wygląd starej karczmy?
- A jakże... Pamiętam.
- Niech pan spojrzy na to - pokazałem kopię rysunku z 1812 roku.
- Karczma zimą... Tylko studnia była w innym miejscu... O, tutaj... Teraz też jest gdzie
indziej... - dodał patrząc w stronę zajazdu. - Zaraz po wojnie karczma jeszcze się tak trzymała, ale
Lucjan jej nie otworzył. Później pod śniegiem dach się zapadł po zachodniej stronie... Lucjan
przeniósł się wtedy do pokoiku na poddaszu z drugiej strony... I zaczęła się ruina. A on nic, tylko
czekał na Francuzów. Pewnie jeszcze czeka...
- Już nie czeka.
- A co? - staruszek spoważniał na wspomnienie Lucjana. - Nie doczekał?... Aha! No to ja już
sobie pójdę... na spacerek, bo dawno mnie tu nie było. Muszę teraz zobaczyć co i jak - dodał i
poszedł wolno, dostojnie poboczem szosy w stronę Łomży.
- Stara studnia? Mieliśmy z nią utrapienie - Tadeusz, ojciec pani Kasi, rozejrzał się. - Była
dokładnie w tym miejscu - przykucnął i dotknął dłonią powierzchni parkingu wyłożonego
polbrukiem. - W dzień panował przy niej spokój, bo budowaliśmy zajazd i kręciło się pełno ludzi.
Za to nocami aż roiło się od łowców skarbów. Wypompowywali wodę. Opuszczali się do środka na
linach i drabinkach, rozkuwali ceglane ocembrowanie. Grzebali w dnie, bo któryś znalazł tam jakąś
monetę... Prosiłem, żeby tego nie robili z zabytkiem, który po renowacji będzie atrakcją przyszłego
zajazdu... Ale gdzie tam! Aż któregoś ranka wyciągnęliśmy jednego. Leżał zziębnięty na dnie z
połamanymi żebrami i skręconą nogą. I straszliwie wrzeszczał. Koledzy zostawili go i uciekli.
Myśleli, że się zabił. A on tylko stracił na chwilę przytomność... Wtedy zasypaliśmy studnię
gruzem i zabetonowaliśmy, żeby nikt więcej w niej nie grzebał. A obok wywierciliśmy i
wybudowaliśmy nową.
41
- A co było kiedyś w tym miejscu? - stanąłem tam, gdzie według rysunku z 1812 roku była
studnia z żurawiem.
Tadeusz spojrzał na rysunek: - Nie mam pojęcia... Studnia, którą musieliśmy zlikwidować,
była bardzo stara i zniszczona. Była jednak w innym miejscu... Może była tu wcześniej inna
studnia, którą z jakiegoś powodu zlikwidowano? A może rysownik popełnił błąd i narysował
studnię w innym miejscu? No dobrze... A jeżeli błędu nie popełnił?
Rozmowę przerwał dzwonek mojej komórki.
- Cześć! To ja - usłyszałem głos zdenerwowanego Bolka.
- Cześć! Słucham... - odpowiedziałem pogodnie.
- Tragedia, Tomaszu, tragedia! - ryknął.
- Co się porobiło?! - spytałem zaniepokojony krzykiem druha komendanta.
- Pamiętasz lepsze miejsce na obóz?
- Pamiętam... Bałeś się, że wyjdziesz na gapę w oczach Teni, gdy zauważy, że przegapiłeś
lepsze i rozbiłeś obóz w gorszym miejscu.
- Wtedy skłamałeś jej, że specjalnie wybrałem to gorsze, żeby ona mogła rozbić obóz w
lepszym...
- Skłamałem ratując twoją godność przed uszczerbkiem.
- A ja nie zaprzeczyłem!
- To fakt...
- I teraz mamy u Teni obaj przechlapane!
- Nie widzę powodu - zdziwiłem się.
- Bo nie widzisz, co się tutaj dzieje!
Rozżalony Bolek wyłączył komórkę.
Przeprosiłem Tadeusza i powróciliśmy do rozważań nad rysunkiem.
- Z jego prac wynika, że był wnikliwym obserwatorem i znakomicie rysował. Popełnienie
przez niego tak oczywistego błędu wydaje się więc; nieprawdopodobne. Mógł mieć jakiś powód do
narysowania studni nie tam, gdzie ją widział. Zobacz... - podsunąłem rysunek Tadeuszowi pod sam
nos. - Może te ślady mają jakieś znaczenie?
Na rysunku były widoczne odciśnięte w śniegu głębokie ślady nóg tylko jednego człowieka,
który szedł prosto od narysowanej studni do miejsca, z którego została narysowana karczma.
Można było policzyć dokładnie kroki, jakby ten ktoś mierzył odległość.
- To mogą być ślady autora rysunku - zauważył Tadeusz.
- Całkiem możliwe...
- Zaraz, zaraz... Jeżeli tak, to rysownik szedł od studni, ale wcześniej jej nie obszedł... -
zauważył Tadeusz. - Nie wiadomo też, skąd i którędy do niej doszedł.
- No tak... Jakby wyszedł prosto ze studni... Dziwne... - zastanowiłem się.
Tadeusz rozejrzał się po parkingu:
- Mógł wyjść z czegoś, co było wówczas w miejscu, w którym na rysunku umiejscowił
studnię... Wiesz co? Sprawdziłbym to miejsce...
- Nie spiesz się... Co już jest pod ziemią, to nigdzie nie ucieknie - powstrzymałem Tadeusza. -
Musimy pamiętać, że mamy do czynienia z rysunkiem wykonanym przez inteligentnego, pewnie
wykształconego człowieka. A tymczasem to, co zrobił ze studnią i śladami na śniegu wydaje się
zbyt proste, oczywiste, prawie naiwne... Może w ten sposób chciał odwrócić uwagę osób
niepożądanych od jakiejś informacji zawartej na drugim albo trzecim planie rysunku, czytelnej dla
42
osób wtajemniczonych? -przerwałem, bo nagle błysnęło i zagrzmiało.
Spojrzałem w górę. Od zachodu sunęły ołowiane, kłębiące się chmury. Znów błysnęło.
Trzasnął blady piorun, za nim poszła cała seria, jakby ołowiane chmury chciały zapuścić w ziemi
swoje migotliwe, srebrzyste korzenie.
Sprawdziłem kątem oka, czy na dachu zajazdu są odgromniki. Okazało się, że są. „Mają
nawet połączenie z ziemią...” - odetchnąłem z ulgą i przezornie ruszyłem w stronę wejścia.
Postawiłem właśnie nogę na progu, gdy w kieszeni zadzwoniła moja komórka.
- Litości! Tylko nie teraz! - spoglądając na nadciągające chmury krzyknąłem do mikrofonu i
nauczony doświadczeniem spod Rajgrodu pospiesznie wyłączyłem telefon.
- Co się stało? - zaniepokoił się Tadeusz.
- Nie wiem...-zatrzymałem się w drzwiach. - Coś się dzieje u harcerzy pod Rajgrodem...
Prawdopodobnie z mojej winy - spojrzałem na Tadeusza. - Sprawdzę to i zaraz wrócę - pobiegłem
do wehikułu.
Ku mojemu zdziwieniu po kilku minutach jazdy zobaczyłem idącego poboczem poznanego
rano staruszka. Zatrzymałem się tuż przed nim.
- A dokąd to? - spytałem szczerząc się w uśmiechu.
- Do Szczuczyna - odpowiedział nie zatrzymując się i odwzajemnił uśmiech.
- To daleko...
- Mam dużo czasu - optymistycznie zauważył staruszek pokonując kolejne metry długiej
drogi.
- Wiem... Ale jadę przez Szczuczyn. Mogę podwieźć.
- Nie trzeba... - staruszek zatrzymał się. - Albo i trzeba...- popatrzył na nadciągające chmury. -
Staruszek siadł obok mnie, zapiął pas i powiedział: - Jedziemy...
- Ruszyliśmy.
- Pomógł pan bardzo z tą studnią na rysunku... Jest narysowana nie tam, gdzie rzeczywiście
była.
- A gdzie tam - staruszek machnął niecierpliwie ręką, zupełnie jakby opędzał się przed
niewidzialną muchą. - To nie tak... Jak już poszedłem, to sobie przypomniałem... - spojrzał na mnie.
- Ma pan ten obrazek z karczmą?
Zjechałem na pobocze, wyłączyłem silnik i wyjąłem rysunek.
- No tak... - staruszek poprawił okulary. - O! Widzi pan ten kopczyk po lewej stronie za
karczmą?
Przytaknąłem.
- Gdyby karczma na rysunku stała na swoim miejscu, to ten kopczyk byłby schowany za nią...
- staruszek zawiesił głos. - A może się mylę? - zastanowił się. - Dawniej mógł być i w tym miejscu
jakiś kopczyk.
- A co to za kopczyk?
- Jeszcze pan tego nie wie? - zdziwił się. - To ma być mogiła Francuzów od Napoleona... -
zaśmiał się i machnął z lekceważeniem dłonią. - Mówią, że ich duchy zostały pilnować skarbu
cesarza - puknął się laską w czoło. - Jakie duchy? Lucjan tylko się śmiał. On wiedział... - spojrzał
na mnie i spoważniał. - Mówi pan, że odszedł?
- Niestety...
- Szkoda... - uśmiechnął się do wspomnień. - Robił smakowitą nalewkę i był dobrym
kompanem... Wiedział, co wiedział i zabrał ze sobą - zamyślił się przez chwilę. - A jego duch tam
43
nie straszy? - przerwał milczenie żartem.
- Mnie nie straszy - uruchomiłem silnik. - Ale kto wie? Może jeszcze postraszyć, bo z
duchami nic nie wiadomo - zaśmiałem się.
- Jak zechce panu coś powiedzieć, to z pewnością postraszy - popatrzył przed siebie. - A coś
mi się zdaje, że zechce, bo pan chce poznać tajemnicę strachowiska.
- Bardzo... Ale nie dla siebie...
- No! Na złodzieja i nieuczciwego to pan raczej nie wygląda - przyjrzał mi się z ukosa. - Kim
pan jest?
Podałem swoją legitymację służbową. Staruszek przetarł grube szkła.
- No, no... - mruknął pod nosem po przyjrzeniu się zdjęciu, pieczątkom i napisom. -
Prawdziwa?
- Najprawdziwsza...
W tym momencie wjechaliśmy do Szczuczyna.
- Stop! Ja tu wysiadam - powiedział staruszek.
Zjechałem na pobocze i zahamowałem.
- Niedługo będę wracał... - spojrzałem na wysiadającego pasażera. - Chętnie pana zabiorę.
Staruszek spojrzał na mnie: - Skorzystam... Jeżeli to nie kłopot - zastrzegł.
- śaden kłopot...
- Jeżeli tak, to podjedzie pan tam - wskazał laską chatę przycupniętą przy bocznej drodze za
krzakami bzu - i zatrąbi na mnie.
„To się nie trzyma kupy” - pomyślałem uruchamiając silnik. „Zimą 1812 roku, gdy ktoś
rysował karczmę, nie mogło być tam żadnej mogiły żołnierzy napoleońskich... Było ich trzech.
Przyszli w połowie grudnia. Dwaj zaraz odjechali. Został jeden schorowany. Poza tym karczmarz
Jan nie wspomina pogrzebu Francuzów za karczmą... Chociaż nie doczytałem do końca.”
Pod Rajgrodem już z daleka dostrzegłem harcerską krzątaninę. Jakaś drużyna pospiesznie
rozbijała obóz.
- Będzie trzeci obóz? - zdziwiłem się głośno i ucieszyłem zarazem. - Będzie weselej i
ciekawiej - rozejrzałem się zadowolony. - Zaraz, zaraz... A gdzie się podział obóz dziewcząt? -
zmartwiłem się. - Odjechał... Czyżby Tenia aż tak się na nas pogniewała, że postanowiła się stąd
wynieść? - spytałem sam siebie. - A przecież chciałem ją przeprosić za kłamstwo.
Pierwszy zauważył mnie Sokole Oko. Krzyknął coś do druhów rozbijających namioty i
przybiegł do wehikułu, zanim z niego wysiadłem.
- Druhu Tomaszu! Wiemy już, w co trafił wczorajszy piorun...
- Nie we mnie? - udałem zdziwienie.
Zaprzeczył ruchem głowy.
- W tamto drzewo... - rozpromieniony harcerz wskazał ręką bardzo starą wierzbę. - Jest
rozłupane od góry do samego dołu... Stąd nie widać. Zauważyliśmy to przypadkiem dopiero dziś
rano.
Ruszyliśmy w stronę drzewa.
- Wiewiórka zauważył - dodał Wilhelm Tell, który dołączył do nas. - Chciał połazić po
wierzbie, bo dobrze wyrośnięta i rozgałęziona...
- Założyłem się, że wejdę na sam czubek - wtrącił się Wiewiórka. - Ale zrezygnowałem, bo
44
zobaczyłem, że pień jest świeżo rozłupany i rozchylony w obie strony... Mógł się przewrócić...
- Jeżeli będzie ulewa, to pewnie się przewróci, bo rozmoczona ziemia może nie utrzymać
korzeni - trafnie zauważył Sokole Oko.
Z bliska wierzba robiła wrażenie. Była bardzo stara, gruba i wyrośnięta ku górze. Przez jej
masywny pień przebiegała świeża, wąska szczelina dzieląca go od góry aż do korzeni na dwie
nierówne części. U zbiegu jej dwóch głównych konarów, kilka metrów nad ziemią, w pniu był
widoczny próchniejący, wydłużony otwór dziupli.
- Przypuszczalnie ta wierzba ocaliła wczoraj moją głowę - poklepałem dłonią szorstki, siwy
pień. - Zacna staruszka.
Nagle zerwał się gwałtowny wiatr sygnalizujący, że dogoniła mnie burza. Stara wierzba
zatrzeszczała. Ze szczeliny w pniu posypały się drzazgi.
- No! Druhowie... - powiedziałem patrząc na nadciągające, ponure chmury. - Musimy wiać,
bo będzie lać i...
Nie zdążyłem dokończyć.
Niespodziewanie dmuchnęło, zatrzeszczało i grubsza część rozpołowionego pnia z trzaskiem
łamanych gałęzi runęła w naszym kierunku. Ziemia jęknęła pod nieoczekiwanym ciosem. Na
szczęście zdążyliśmy w porę uskoczyć.
- Wiejemy? - spytał rzeczowo Wilhelm Tell.
- Chwileczkę - powstrzymałem druhów, bo zaintrygowało mnie wnętrze stojącej części pnia. -
Zobaczcie! Ta wierzba była prawie pusta w środku... Wszystko przez tę dziuplę u góry.
- Pewnie zimowały w niej wiewiórki - zauważył Wiewiórka, wywołując powszechną
wesołość przez skojarzenie jego pseudonimu z dziuplą.
- Przyjrzyjmy się zatem z bliska przekrojowi zimowego mieszkanka wiewiórek -
zaproponowałem i podszedłem do sterczącej z ziemi części rozłupanego pnia.
Nagle za plecami usłyszałem zespołowy okrzyk całej trójki: - Druhu Tomaszu!
Odruchowo spojrzałem do góry, czy przypadkiem na moją głowę nie spada jakiś konar.
Obejrzałem się na harcerzy. Pochylali się z zaciekawieniem nad leżącą częścią pnia.
- Druhu Tomaszu! Tu coś jest... - Wilhelm Tell i Wiewiórka wytrzeszczyli oczy w moją
stronę.
- Niczego nie ruszajcie - ostrzegłem harcerzy biegnąc w ich kierunku.
Z przeciwka, od strony obozów, nadbiegał istny tabun harcerek i harcerzy z Tenią i
zaniepokojonym Bolkiem na czele.
W miejscu, w którym znajdowało się dno głębokiej i przestronnej, próchniejącej od środka
dziupli zobaczyłem tajemnicze zawiniątko.
Ostrożnie rozwinąłem kawałek starej tkaniny z postrzępionymi brzegami. To, co ujrzałem,
zaskoczyło mnie całkowicie. Rozejrzałem się po zaciekawionych twarzach.
- Jest tu tylko jeden niewielki przedmiot - uśmiechnąłem się. - Kto zgadnie?
- Jakiś wyrób ze złota albo srebra! - wykrzyknął Wilhelm Tell.
- Nie zgadłeś...
- Wiem! W zawiniątku jest drogi kamień! - zawołał odkrywczo Wiewiórka. - Na przykład
brylant...
- Prawie odgadłeś - zaśmiałem się. - W środku jest otoczak...
- Otoczak? - zdziwiła się Tenia.
- A co to takiego? - spytał Sokole Oko zajęty konstruowaniem łuku z odłamanej gałęzi
45
wierzby.
- To zwykły kamień zaokrąglony i wygładzony na skutek toczenia się po dnie rwącej rzeki
lub przed lodowcem - podpowiedział Bolek. - Pełno ich tu wszędzie.
Ulewny deszcz, który lunął nagle bez żadnego ostrzeżenia na nasze głowy, przerwał
rozważania. Pobiegliśmy pod namioty. Raptem Bolek się zatrzymał.
- A zawiniątko?! - krzyknął przez strugi deszczu w moim kierunku.
- Wziąłem! - odkrzyknąłem przyspieszając gwałtownie kroku, bo właśnie błysnęło i trzasnęło
sucho gdzieś w pobliżu.
- Co tu się stało? - spytałem Bolka, gdy znaleźliśmy się w jego namiocie.
- Daj spokój... - machnął dłonią i rzucił mi ręcznik. - Wysusz się, bo wyglądasz jakbyś znów
wpadł do rzeki Ełk.
- Bolku... Przyjechałem tu z powodu twoich dwóch telefonów do mnie...
- Dzwoniłem tylko raz! - krzyknął Bolek przez ręcznik.
- Raz? - zdziwiłem. - Jesteś pewien?
- Jestem... Ale zapomnij, że dzwoniłem.
- Mówiłeś, że obaj mamy przechlapane u Teni...
- Przesadziłem... - Bolek przerzucił ręcznik przez ramię. - Bałem się, że będzie miała do nas
pretensje... - uśmiechnął się przepraszająco. - Ale nie ma.
- Nic nie rozumiem...
- Wiem... - Bolek opuścił na chwilę głowę. - Kiedy Paweł kazał przenieść jej obóz,
przestraszyłem się, że Tenia posądzi nas o celowe wpakowanie harcerek z namiotami na miejsce, w
którym już następnego dnia zacznie kopać ściągnięty przez ciebie archeolog.
- Nie mogliśmy przewidzieć, gdzie będą prowadzone te wykopki...
- No właśnie - przytaknął. - Chciałem jej to wyjaśnić... - Bolek rozwiesił ręcznik. -
Niepotrzebnie... Wyobraź sobie, że ona nie ma do nas pretensji...
- Mam... - w wejściu do namiotu pojawiła się Tenia. - Wrobiliście mnie w miejsce, z którego
już następnego dnia musiałam przenieść obóz - zaśmiała się wesoło zdejmując mokrą pelerynę.
- Nie sama - do namiotu wszedł Paweł w towarzystwie archeologa. - Druhny i druhowie
spisali się na medal... Zdążyli przenieść wszystko i rozbić namioty przed ulewą - spojrzał w stronę
archeologa. - Edek wyjaśni resztę.
- Wykopaliśmy tylko ten róg łosia - uśmiechnął się archeolog. W najbliższym otoczeniu nie
znaleźliśmy żadnych artefaktów... Pochodzenie i przeznaczenie rogu pozostanie zapewne zagadką.
Nie wiadomo, jaką rolę odgrywał tysiące lat temu. Pewne jest, że został celowo obrobiony ludzką
ręką i był w jakiś sposób długo użytkowany. Z pewnością nie jako narzędzie lub broń... Jego duże
rozmiary, widoczne odcięcie części i wygładzenia powierzchni pozwalają sądzić, że był
przedmiotem wyjątkowym, może oznaką władzy przekazywaną z pokolenia na pokolenie... Ale to
nie jest pewne - Edek spojrzał w stronę Teni. - Zobaczymy, co kryje ziemia w poprzednim miejscu
obozu harcerek... Znaleziony róg nie spadł przecież kiedyś z nieba. Dotarł tu z ludźmi... Podobne
znalezisko miało miejsce niedawno pod Olsztynem u zbiegu Łyny z Wadągiem. Odkryto tam ślady
obozowiska użytkowanego około jedenaście tysięcy lat przed naszą erą przez myśliwych
polujących na renifery... Szukajmy zatem śladów prehistorycznego obozowiska.
- A co sądzisz o głazach? - spytał Bolek.
- Na razie tylko tyle, że są duże i że zgromadzili j e ludzie... - Edek bezradnie rozłożył ręce i
uśmiechnął się. - Człowiek nie wykonuje tak dużej pracy bez powodu. Trzeba kopać... Przyznaję,
46
ż
e jest to interesujące miejsce.
Blask słońca wyciągnął nas z namiotu.
Spod Rajgrodu pomknąłem do Augustowa odwiedzić Lopka w szpitalu. „Może będzie
bardziej rozmowny na temat powodu swojego przyjazdu na Mazury?” - pomyślałem na jego widok
w łóżku. „Wczoraj Teodor chciał mi o tym coś powiedzieć... A on niespodziewanie wtrącił się i
zmienił temat.”
Lopek wyglądał i czuł się dobrze.
- Byli u mnie przed chwilą Teo i Anka-powiedział na powitanie.
- Co u nich?
- Nie mogą doczekać się mojego wyjścia - zaśmiał się Lopek. - Aha!... Niepokoją się o ciebie.
- Niepotrzebnie... Okazało się, że piorun strzelił w pobliską wierzbę, nie we mnie.
- W wierzbę? - zainteresował się Lopek.
- Taką starą... Rozłupał ją. Ale się nie zapaliła.
- To miałeś szczęście...
- Ty też miałeś szczęście, bo otrzymałeś błyskawiczną pomoc - uśmiechnąłem się. -
Wykurujesz się, wyjdziesz i ruszycie znów w poszukiwaniu letniej przygody - poklepałem Lopka
po ramieniu.
Lopek nie podjął tematu.
- Jak się ze mną skontaktują powiem, że z tobą wszystko w porządku - uśmiechnął się do
mnie.
- Będę wdzięczny - odpowiedziałem pozostawiając Lopka w błędnym przekonaniu, że nie
mam z nimi żadnego kontaktu.
Zaraz po wyjściu ze szpitala wycisnąłem numer Anki. Nie kryła zaskoczenia i radości.
- Myślałem, że stało się coś złego...
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Zadzwoniłam rano... I usłyszałam pana krzyk: „Litości! Nie teraz!” - zaśmiała się. - Czy
telefon od pana oznacza, że teraz już mogę dzwonić?
- Oczywiście! - przytaknąłem. - Musimy się spotkać we troje i pogadać.
- Dzwoniłam właśnie w tej sprawie... - ucieszyła się Anka. - A czy możemy spotkać się we
czworo?
- We czworo? - zawahałem się, bo chciałem spotkać się z Teo i Anką bez Lopka. - Wolałbym
bez udziału Lopka...
- Tą czwartą osobą nie będzie Lopek.
- No to spotkajmy się natychmiast - zaproponowałem, żeby nie dopuścić do zmiany planów.
- To niemożliwe... Dojeżdżamy właśnie do Świętej Lipki. Stąd wybieramy się do Stoczka
Klasztornego...
- Wobec tego czekam w zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem”.
- O której godzinie?
- Wszystko jedno... Mam tam pewne zobowiązania, wynajęty pokój i zaległą, pilną lekturę do
przeczytania i przemyślenia.
Po drodze zabrałem ze Szczuczyna staruszka. Nie zastał gospodarzy.! Nie spodziewali się
jego wizyty. Burzę przesiedział na ganku. Nigdzie nie chodził. Czekał na mnie, bo przecież się ze
47
mną umówił.
- Miałem czas na pomyślenie o tym obrazku z karczmą - uśmiechnął! się na powitanie.
Ruszyliśmy w kierunku Łomży.
- I co?
- Pomyślałem, że rysunek nie jest fotografią.
- Nie jest.
- To znaczy, że na rysunku może być to, czego w rzeczywistości nie było i nie ma.
- Oczywiście... - przyznałem rację. - Ale na fotografii też można umieścić dziś coś, co się
tylko chce umieścić, chociaż nie ma tego w miejscu, które się fotografuje.
- Tak... Jednak rozmawiamy o rysunku - obruszył się staruszek. - Widzi pan... Pamiętam stare
chaty z wysokimi kominami... Budowali wysokie dla bezpieczeństwa, żeby się słoma z dachu nie
zajęła ogniem od iskier z komina.
- Wiem... Taki wysoki komin miała karczma Lucjana.
- Otóż to! - przytaknął dziadek. - Na obrazku widać, że z tego komina leci dym. Pamiętam
takie dymiące kominy zimą. Nie pamiętam jednak, żeby którykolwiek użytkowany komin był
zasypany śniegiem po bokach... Śnieg przy kominach się wytapiał, bo one były ciepłe... A na
obrazku dymiący komin siedzi głęboko w śnieżnej zaspie na dachu. Ot co! Tej zaspy tam być nie
mogło. Chyba że gdzieś dalej od komina...
Zjechałem na pobocze i wyjąłem rysunek. Dymiący komin karczmy rzeczywiście był prawie
do połowy obsypany śnieżną piramidą górującą nad zaśnieżonym dachem.
- Dobrze zauważyłem? - spytał staruszek.
- Jest pan niezwykle spostrzegawczym człowiekiem - powiedziałem z nieukrywanym
podziwem w głosie.
- A to mnie pan komplementował - spojrzał na mnie znad grubych szkieł. - Gra pan w
szachy?
Pytaniem tym staruszek zaskoczył mnie zupełnie.
- Potrafię... - kiwnąłem niepewnie głową. - Ale nie pamiętam nawet, kiedy i z kim ostatnio
grałem... A pan?
- Gram... - machnął ręką. - Co ja gadam... Nie grałem już ze dwadzieścia lat, to nie wiem, czy
jeszcze pamiętam zasady.
- Gry w szachy się nie zapomina... - spojrzałem na staruszka.
- Przychodzi czas, że wszystko się zapomina - westchnął. - Niekiedy przychodzi czas, że coś
tam się przypomni... Teraz przypomniałem sobie, że ostatnio grałem z Witkiem. Przegrałem w
trzech ruchach, bo mnie jego Jagna zagadała.
- I dziś wybrał się pan do Szczuczyna, żeby po latach odwiedzić panią Jagnę i pana Witka?
Zaskoczony staruszek spojrzał na mnie.
- Jak pan to zgadł?
- Przypadkiem... - ucieszyłem się, że mam dla staruszka dobrą wiadomość. - Podwiozłem ich
wczoraj ze Szczuczyna do Łomży. Wybierali się do wnuków.
- No i masz! - zaśmiał się dziadek. -A już myślałem... że Lucjan ma towarzystwo.
- Oboje byli w dobrej formie.
- To dobrze... - ucieszył się i zaraz zafrasował staruszek. - Niedobrze, że rano nie spytałem
pana o szachy...
- Dlaczego?
48
- Bo wtedy byśmy doszli w rozmowie do nich, jak teraz... I wysiadłbym w Łomży, żeby bez
potrzeby nie jechać do Szczuczyna.
- To fakt... - przytaknąłem. - A kiedy się ostatnio widzieliście?
- Wtedy, kiedy przegrałem z Witkiem... - staruszek poprawił kapelusz. - Będzie już ze
dwadzieścia lat...
- Zrobimy im niespodziankę?
- Jaką? - zainteresował się dziadek.
- Podjedziemy pod adres ich wnuków... Zatrąbię. Oni wyjrzą, przywitacie się, umówicie na
partyjkę szachów i pojedziemy dalej.
- Jeżeli tak można...
- Pewnie, że można!
W rzekomym „Pokoju Francuzów” zabrałem się do czytania ciągu dalszego opowiadania
karczmarza Jana, poszukując w nim czegoś, co mogłoby pomóc w wyjaśnieniu tajemnicy
strachowiska.
Francuz, który został, miał na imię Joachim i pochodził z Paryża. Początkowo trudno było się
z nim dogadać. Opiekowała się nim Alina, bo ja nie miałem cierpliwości do zachowywania się przy
kimś jak niemota. Człowiek powinien umieć rozmawiać z człowiekiem.
Po paru tygodniach usłyszałem, że moja żona potrafi już trochę po francusku, a Joachim po
polsku. Wyglądało to tak, jakby rozmawiali ze sobą w języku francusko-polskim, objaśnianym
ruchami rąk i głów. Wtedy zaczęli się trochę dogadywać.
Co jakiś czas nachodzili nas Rosjanie i Prusacy. Nie żałowałem ich dowódcom niczego. A
ż
ołdacy i tak rabowali karczmą do cna. Takie było ich prawo. Nie przepuścili nawet podręcznym
piwniczkom pod karczmą na które natrafili za którymś razem. Na szczęście nie wiedzieli o mojej
dwupoziomowej piwnicy, gdzie trzymałem większość zapasów. Dzięki temu mogliśmy przetrwać
srogą zimę.
W styczniu Joachim zaczął się poruszać o własnych siłach, a jego rany zaczęły się zabliźniać.
Zauważyłem, że od dawna notuje polskie słowa i dopisuje do nich francuskie odpowiedniki.
Zacząłem robić to samo. Język Joachima był śmieszny, bo wyrazy czytało się inaczej niż pisało. W
końcu zapisywałem je tak jak się czyta, żeby nie komplikować.
Po jakimś czasie, jeszcze zimą Joachim opowiedział nam to, co chciał, żebyśmy wiedzieli po
jego odejściu.
OPOWIEŚĆ JOACHIMA
Wycofaliśmy się z Wilna 10 grudnia 1812 roku. Uciekaliśmy na Białystok. To były ledwie
ż
ywe, zagłodzone i wymarznięte resztki naszej armii. Ale nawet nad tymi resztkami nasi dowódcy
nie potrafili zapanować. Potracili głowy i zaniechali wydawania rozkazów, gdy dowiedzieli się, że
cesarz potajemnie wyjechał z Rosji, zostawiając ich na pastwę losu, a armia Kutuzowa prze na
Wilno.
Byłem w tej ucieczce, w eskorcie chroniącej wozy ze skarbem Napoleona. Tam, gdzie są
skarby, są też kłopoty. Obciążone wozy grzęzły w śniegu. Konie padały. Spowalniało to nasz marsz.
Gdy w końcu utknęliśmy, nasi żołnierze ograbili wozy z części cesarskiego skarbu, bo coś im za tę
wojenną mordęgę się należało, no i żeby Rosjanom nic nie zostawić. I wojsko się rozpierzchło
49
małymi grupkami.
We czterech ocaliliśmy jeden wóz przed grabieżą żeby dowieźć się z nim za Napoleonem do
Paryża. To ocalenie okupiliśmy dając żołnierzom łupy z wozu. Bojąc się, że w drodze na Białystok
dopadną nas nasi maruderzy, skręciliśmy na północ przez Biebrzę. W kilka godzin po przejściu
przez zamarzniętą rzekę, padł nam ostatni koń.
Musieliśmy zdobyć konie albo przeczekać do powrotu Napoleona. Ukryliśmy wóz w krzewinie.
Zasypaliśmy ślady aż po drugi brzeg rzeki i wróciliśmy na północ inną drogą Wieczorem trafiliśmy
w rosyjską zasadzkę konną. Podjęliśmy walkę i po chwili rozproszyliśmy się w gęstym zagajniku,
gdzie konnica musi ponieść porażkę w walce z piechurami, bo nie ma tam pola manewru. Rosjanie
rozproszyli się za nami. W ruch poszły szable i bagnety. Jednego straciliśmy. Był dobrym, dzielnym
ż
ołnierzem. Paru Rosjan spadło z koni po starciu z nami między drzewami. Korzystając z tego, że
pozostali czterej stracili na chwilę ochotę do walki, skrzyknęliśmy się i ruszyliśmy szybko dalej na
północ.
Gdy zobaczyliśmy karczmę, ukryliśmy broń i nasze rzeczy, żeby gospodarz wiedział, że
przychodzimy pokojowo.
Od wejścia poprosiłem ciebie, żebyś nam darował życie i ukrył nas gdziekolwiek przed
Rosjanami, aż trochę wydobrzejemy. Zaraz jednak straciłem przytomność i nie wiem, co się działo.
Rano przebudziłem się w łóżku. Byłem wykąpany, opatrzony i przebrany w czystą bieliznę.
Moich towarzyszy nie było. Poszli przed świtem zatrzeć ślady i przynieść nasze rzeczy.
Później zjawili się Rosjanie, którzy zasadzili się na nas poprzedniego dnia. Postanowiliśmy
zdobyć na nich konie potrzebne do wozu. Upijając ich dałeś czas moim towarzyszom na
przygotowanie zasadzki. Rosjanie dali się podprowadzić. Pojechali śladami zrobionymi w śniegu
specjalnie dla nich. Zaskoczeni poddali się bez walki. Oddali konie i broń, prosząc o darowanie
ż
ycia.
Jeżeli plan się powiódł, to moi towarzysze zabrali znad Bzury wóz i skrępowanych Rosjan,
jako jeńców oficerskich. Stamtąd udali się rzeką na zachód w stronę Warszawy i dalej do Paryża.
Jeżeli do końca kwietnia nie otrzymam od nich żadnej wiadomości, podzielę się z tobą tym, co
mam, i odejdę. Zostawię jednak, na wszelki wypadek, list do tych, którzy mogą mnie tu poszukiwać,
gdy już będę w drodze.
Napoleon się nie pojawił. Przegrał w Europie i abdykował 1814 roku. Towarzysze Joachima
nie odezwali się i już się chyba nie odezwą. List od niego przechowuję wraz z obrazkiem, na
którym narysował karczmę w zimowej szacie, chociaż była już wiosna i śniegu nie było. Powiedział
ze śmiechem, że zauroczył go zimowy pejzaż i chce, żeby ci, którzy przybędą tu z jego powodu,
zobaczyli karczmę zimą jaką on zobaczył po raz pierwszy.
Zostawił mi też coś, co z dużym naddatkiem pokryło straty poniesione przez te kilka
miesięcy. Mogłem za to wyremontować i wyposażyć karczmę, co też uczyniłem.
50
ROZDZIAŁ SZÓSTY
CO MOśE KRYĆ DZIURA W TRAWNIKU? • KTO KOPIE SEKRETNY LABIRYNT? • W
POSZUKIWANIU WYJŚCIA SPOD ZIEMI • ANI ŚLADU KOPCZYKA I MOGIŁY
FRANCUZÓW • CO TU ROBI TAJEMNICZA DAMA Z PIESKIEM? • MAMA PANI
ANNY • ZUCHWAŁA KRADZIEś W ŚWIĘTEJ LIPCE • PANI ANNA POSTANOWIŁA
ZOSTAĆ • CZEGO OBAWIAŁ SIĘ LOPEK?
Za zajazdem zobaczyłem niewielki, wypielęgnowany, prostokątny trawnik połyskujący w
słońcu kroplami wody, które nie wyschły jeszcze po ulewnym deszczu. Pachniał mokrą trawą. Jego
granice od zachodu, północy i wschodu określało wysokie, metalowe ogrodzenie posesji o
murowanej podstawie. Tuż za nim szumiał dziko rosnący lasek z brzozami i jałowcami na
pierwszym planie. Ich tło tworzyły drzewa iglaste i liściaste w różnym wieku. Rosły tak, jak się
kiedyś posiały. Nad tym wszystkim widniał stary sosnowy las.
Zatrzymałem się pośrodku podmokłego trawnika i spojrzałem uważnie na północ, gdzie
powinien być kopczyk widoczny na rysunku. Niestety, żadnego kopczyka, nawet niewielkiego
wybrzuszenia gruntu, nie zauważyłem.
- Dzień dobry, panie Tomaszu... - usłyszałem radosny głos.
Obejrzałem się.
- O! Dzień dobry, pani Kasiu! Dobrze, że panią widzę... Mam pytanie...
Przerwałem, bo poczułem, że pode mną i pod panią Kasią zapada się trawnik.
Oboje znaleźliśmy się nieoczekiwanie pod ziemią z niewielką różnicą w sposobie lądowania.
Ja wylądowałem na siedzeniu, bo zjechałem po zarwanej murawie. Pani Kasia stała zanurzona po
kostki w obsypanej ziemi, bo spadła na stopy wyprostowanych nóg.
Powiało piwnicznym chłodem i trochę stęchłym zapachem podziemia.
- Nic się pani nie stało? - spytałem rozglądając się wokoło.
- Chyba wpadłam do jakiegoś dołu - nie otwierając mocno zaciśniętych oczu odpowiedziała
pani Kasia.
Pani Kasia otworzyła oczy.
- Co to jest? - zdziwiona rozejrzała się i zatrzymała wzrok na mnie.
- Jeszcze nie wiem - otrzepując odruchowo spodnie podniosłem się z ziemi w zbyt ciasnym
dla dwojga dole. - Wygląda rzeczywiście na jakiś dół... Ale coś mi tu nie pasuje - wspiąłem się na
palce i wyjrzałem na trawnik. - Po co komu dół?... Czy pani tata porobił w okolicy więcej takich
pułapek na nocnych intruzów?
- Tata? - zdziwiona pani Kasia wyjęła komórkę i wycisnęła numer: - Tato! Możesz przyjść za
zajazd? Pan Tomasz i ja wpadliśmy do jakiegoś dołu... Wykopanego w trawniku... Niemożliwe?
Możliwe, bo jesteśmy w tym dole... To nie jest żart... Nie wiem, kto wykopał, ale twój
dopieszczony trawnik jest już dziurawy... I przynieś ze sobą drabinkę - śmiejąc się wyłączyła
komórkę.
Za moimi placami usłyszałem szmer odrywającej się i osuwającej, mocno splecionej
korzeniami darni. W dole było zbyt ciasno, by się obejrzeć za siebie. Ostrożnie wysunąłem rękę do
tyłu. Zamiast spodziewanej ściany dołu poczułem pustkę. Sięgnąłem głębiej.
- Oho! Pani Kasiu... Wydaje mi się, że nie jesteśmy w dole, tylko na przodku!
- Na jakim przodku?
51
- Jak w kopalni... Na przodku, czyli w miejscu, w którym pracuje górnik drążący nowy
korytarz pod ziemią - wciągnąłem brzuch i z całej siły wtłoczyłem się bokiem w ścianę dołu. - Co
pani widzi za mną?
- Chyba wejście do jakiegoś tunelu... - pani Kasia wyciągnęła komórkę: - Tata? Tato, pod
trawnikiem jest jakiś tunel... Dół też jest... Weź latarkę... To wróć i weź! Proszę... - wyłączyła
komórkę. - Zaraz będzie - powiedziała zaglądając ciekawie do ciemnego tunelu.
Przykucnąłem i wcisnąłem się tyłem do środka. Tunel miał założony solidny szalunek z belek
i desek, chroniący przed zawaleniem się ścian i stropu. Pod ścianą z prawej strony namacałem jakąś
łopatę, oskard i deski. Wpadłem na jakieś wiadra. Z trudem przekręciłem się twarzą w głąb tunelu i
zapaliłem zapalniczkę. To, co zobaczyłem w chybotliwym świetle płomienia, zaskoczyło mnie
zupełnie.
- Pani Kasiu... Ten korytarz ma jakieś dwa metry długości i łączy się z innym korytarzem,
biegnącym w poprzek... chyba pod kątem prostym... A może tylko zakręca? Nie wiem... -
wycofałem się rakiem, bo w zapalniczce skończył się gaz i pod ziemią zrobiło się ciemno.
Dopiero po przyjściu Tadeusza z drabinką i latarką spenetrowaliśmy podziemne korytarze.
Było ich siedem o łącznej długości około czterdziestu metrów. Ich przebieg naszkicowaliśmy na
kartce papieru. Okazało się, że tworzą pod trawnikiem istny dobrze oszalowany labirynt. Korytarze
biegły w różnych kierunkach, jakby ktoś szukał czegoś pod ziemią, ale nie wiedział gdzie to może
być, więc kopał we wszystkie strony. Jednymi końcami były połączone ze sobą. Kończyły się
wydrążonymi przodkami bez szalunku. Pani Kasia i ja wpadliśmy do takiego właśnie przodka.
Jeden z tuneli wychodził poza ogrodzenie posesji. Kończył się niewielkim szybem, którego
nie mogliśmy otworzyć od środka. Był widocznie zamknięty od zewnątrz.
- Legenda o ukrytych skarbach bywa silniejsza od zdrowego rozsądku - wysapał Tadeusz
gramoląc się z dołu po drabince. - Jeżeli było tu cokolwiek ukryte, to musiało być już dawno
odnalezione... Ale myślę, że nikt nie ukrył tu niczego wartościowego.
W poszukiwaniu wejścia do tunelu wyszliśmy za ogrodzenie.
Mierząc krokami i na oko, posługując się szkicem rozmieszczenia korytarzy, określiliśmy
przybliżony obszar, na którym powinno znajdować się niewidoczne, poszukiwane wejście.
- Rozglądajmy się za składowiskiem ziemi wykopanej z korytarzy - podpowiedział Tadeusz. -
To może być jedyna wskazówka, bo poszycie gruntu wygląda na nienaruszone.
Okazało się, że nocni kopacze zacierali całkowicie ślady swojej bytności na powierzchni.
- Wygląda tak, jakby pod ziemią nikt nigdy nie drążył żadnych korytarzy - zauważyła pani
Kasia. - Ale ten podziemny labirynt jest faktem. Trzeba mieć wyjątkowo bujną wyobraźnię, żeby
wykopać taki labirynt pod nosem gospodarzy w poszukiwaniu czegoś, o czym tylko się mówi i
czego bez skutku przez wiele lat w tym miejscu poszukiwało wcześniej wielu innych.
- Tego ostatniego nie byłbym taki pewien - zaprzeczyłem. - Czyjeś poszukiwania mogły się
przecież zakończyć sukcesem, o którym nie musimy wiedzieć... Łowcy skarbów niechętnie chwalą
się znalezieniem cennego zabytku. Chyba że chcą postąpić zgodnie z prawem i zamierzają
powiadomić o tym właściwą instytucję. Znam takie przypadki... Należą jednak do rzadkości.
Najczęściej ścigam się z nimi o to, kto pierwszy odnajdzie miejsce ukrycia domniemanego lub
prawdziwego skarbu. I jeszcze jedno... Wiem z doświadczenia, że w podobnych sytuacjach
poszukiwania trwają aż do rozejścia się wiarygodnej wieści o znalezieniu tego, co było
poszukiwane.
- Na razie mogę jedynie ogłosić, że mam dziurę na środku trawnika, dokładnie tam, gdzie
52
zamierzam wybudować fontannę - skrzywił się żartobliwie Tadeusz. - O nie! Nie mogę... Muszę tę
dziurę pilnie zasypać, żeby się nie rozeszło, że podziemny labirynt został odkryty.
Uwaga Tadeusza była bardzo trafna. Widok dziury w trawniku przepłoszyłby na jakiś czas
kopiących pod nim intruzów. Jej zamaskowanie dawało szansę przyłapania ich na gorącym
uczynku jeszcze tej nocy.
Okazało się, że odszukanie wejścia do podziemnego labiryntu jest przedsięwzięciem trudnym
do zrealizowania. Kopacze usuwali gdzieś daleko wydobywaną ziemię. A samo wejście do szybu
było niewidoczne.
- Ktoś je doskonale zamaskował - nie kryłem podziwu.
- Sam nam pokaże, gdzie ono jest - zauważyła pani Kasia. - Musimy tylko zasadzić się gdzieś
w tej okolicy i poczekać, aż przyjdzie pokopać w przodku.
- Nie możecie się zasadzić - sprzeciwiłem się kręcąc głową. - Zajazd musi funkcjonować
normalnie... Musicie być w nim obecni i widoczni dla gości. Zorganizuję zasadzkę bez waszego
udziału... Mam bardzo doświadczonych i dyskretnych pomocników - uśmiechnąłem się do
Tadeusza. - Harcerki i harcerzy... Pani Kasiu... Przypomniałem sobie, że zanim wpadliśmy do dołu,
chciałem panią zapytać o kopczyk za zajazdem...
- Jaki kopczyk? - zainteresowała się.
Wyjąłem rysunek.
- Ten tutaj... - pokazałem palcem.
Tadeusz i pani Kasia przyjrzeli się rysunkowi i pokręcili głowami.
- Nie było tam żadnego kopczyka-stwierdził Tadeusz. - Słyszeliśmy mit o mogile Francuzów,
która miała gdzieś tu być... Może to miał być właśnie ten kopczyk? Być może kiedyś był. Teraz to
już trudno cokolwiek powiedzieć, bo zastaliśmy całą posesję straszliwie zrytą i przekopaną. Było tu
pełno dołów... Początkowo rozglądałem się w poszukiwaniu tej mogiły, żeby ją zachować na
pamiątkę - rozłożył bezradnie ręce. - Niestety, nie znalazłem jej śladów - Tadeusz spojrzał jeszcze
raz na rysunek. - Poza tym może to jest po prostu śnieżna zaspa z 1812 roku?
Zaprzeczyłem kręcąc głową:
- Z opowieści karczmarza Jana wynika, że ten zimowy rysunek powstał wiosną gdy nie było
już śniegu i wszystko kwitło.
- Faktycznie - przytaknął Tadeusz, który znał opowieść karczmarza, bo jej rękopis czytał
przede mną - Ten ważny szczegół wyleciał mi z pamięci... A swoją drogą, chciałbym, żeby
rzeczywiście tu trochę straszyło. Przydałby się jakiś duch, niezbyt upiorny, który od czasu do czasu
dałby się gościom we znaki. Ludzie lubią nawiedzane miejsca, wywołujące w nich dreszczyk
emocji.
Kończyliśmy właśnie maskowanie dziury w trawniku, gdy pod naszymi nogami zaczął się
plątać mały, niesforny piesek, którego widziałem wczoraj na parkingu przed zajazdem i w
Augustowie na kolanach starszej, dystyngowanej pani.
- Ona znów tu jest - zaniepokoiła się pani Kasia, bo znała z widzenia właścicielkę pieska.
- Wiedźmowata? - zażartowałem.
- Przeciwnie... - żachnęła się pani Kasia. - Jest bardzo sympatyczna i kontaktowa... Dobrze się
z nią rozmawia, bo potrafi słuchać uważnie i z przyjaznym uśmiechem na twarzy przyjmuje
wszystko, co ktoś ma jej do powiedzenia. Swoim zachowaniem zachęca wprost do mówienia, nawet
do zwierzania się... Jakby chciała wiedzieć więcej i więcej... I to mnie w niej niepokoi.
- Pani Kasiu... - pogłaskałem pieska po uśmiechniętym pyszczku. - Przepraszam za to, co
53
powiem, bo chcę być dobrze zrozumiany - uśmiechnąłem się do czworonoga, który najwyraźniej
upodobał sobie zabawę ze mną. - Z powodu mojego wieku pamiętam jeszcze damy z tak zwanego
towarzystwa. Przed chwilą opisała pani zachowanie takiej właśnie prawdziwej damy. Stara, dobra
szkoła wychowania... Od kobiet współczesnych i dorastających do tej roli nie oczekuje się i nie
wymaga podobnej postawy. Dziś po prostu obowiązują inne niepisane kanony zachowań.
- Pewnie dlatego ta pani dziwnie nie pasuje do gości naszego zajazdu - wywnioskowała pani
Kasia.
- Albo pozostali goście nie pasują do niej - zaśmiał się Tadeusz. - Daj spokój, Kaśka... To
nasza klientka od paru dni, dama w każdym calu.
- Samotna dama - z przekąsem zauważyła pani Kasia.
- Nie samotna... Z pieskiem - wtrąciłem swoje trzy grosze i podrapałem pieska za uchem. -
Właścicielka takiego miłego psiaka musi być dobrym człowiekiem...
W tym momencie odezwał się dzwonek mojej komórki.
- Jesteśmy już w zajeździe - usłyszałem głos pani Anki.
Odpowiedziałem, że będę za chwilę.
- Posłuchajcie... - zwróciłem się do Tadeusza i pani Kasi. - W zajeździe są ludzie, którzy
przyjechali tu ze Śląska z jakimiś zamiarami. Prawdopodobnie chcą mi teraz o tym opowiedzieć.
Dziewczyna jest córką Francuzki, tłumaczką literatury francuskiej. Mam przeczucie, że jej obec-
ność właśnie tutaj nie jest przypadkowa...
- Rozumiem - przerwał mi Tadeusz. - Udajemy, na wszelki wypadek, że nic nas nie łączy...
- Otóż to - przytaknąłem.
W sali restauracyjnej zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem” panował letni ruch i tłok. Po
prawej stronie zauważyłem uniesioną, wachlującą powietrze dłoń i uśmiechniętą na powitanie twarz
pani Anny. Machnąłem ręką że widzę. Teodorowi, który siedział tyłem do mnie, też pomachałem,
bo się obejrzał. Obok niego zauważyłem jakąś kobietę. „Nie zaciekawiło jej, kogo niesie licho do
ich stolika?” - zdziwiłem się.
Uradowany moim widokiem Teo wstał z krzesła:
- Kochanie... To jest pan Tomasz, o którym już ci mówiłem i którego widziałaś w
Augustowie, w towarzystwie pani Kasi... Tomaszu, poznaj moją żonę Edytę, która uważa, że ją
zauważyłeś w Augustowie.
- Faktycznie... - podałem damie prawicę. - Możemy zatem mówić, że znamy się już od
wczoraj z widzenia - uśmiechnąłem się do Edyty.
Jej twarz wydała mi się dziwnie znajoma. „Widocznie utkwiła mi w pamięci po zauważeniu
jej w Augustowie” - pomyślałem, bo zawsze miałem dobrą pamięć wzrokową.
- Przyjechaliśmy prosto ze Świętej Lipki - usłyszałem od pani Anny, gdy już zasiadłem do
stolika. - Zwiedziliśmy tam bazylikę Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, obejrzeliśmy
zabudowania klasztoru... Jesteśmy pod wrażeniem...
- Oczywiście - przytaknąłem. - Teraz, gdy już tam byliście i poznaliście tutejszą perłę
sakralnej architektury barokowej, opowiem wam krótko o pewnym niewyjaśnionym do dziś
zdarzeniu, które miało miejsce właśnie w Świętej Lipce...
Edyta dyskretnie skinęła w moim kierunku głową, żebym zaczął opowiadać.
- To wydarzyło się 1 października 1980 roku. Około szesnastej przed bazylikę w Świętej
Lipce zajechał autokar z Bydgoszczy. Po zwiedzeniu krużganków, wysłuchaniu opowieści jednego
z księży o historii bazyliki i koncertu organowego, prowadzona przez miejscowego przewodnika
54
wycieczka weszła po schodach na górę do krużganka, gdzie mieści się kościelne muzeum.
Przewodnik od razu poprowadził zwiedzających do przeszklonej szafy, w której była eksponowana
monstrancja z 1723 roku. Misternie wykonana w pozłacanym srebrze i wysadzana drogimi
kamieniami była chlubą bazyliki. Pochodziła z pracowni królewieckiego złotnika Samuela
Grewego. Miała kształt wysmukłego, obficie rozgałęzionego drzewa lipowego z listowiem. W
centralnym punkcie korony lipy widniała postać Matki Boskiej, umiejscowiona w świetle owalu
słońca, z miejscem na hostię. U góry mieścił się wizerunek Ducha Świętego. Szczyt korony drzewa
zajmował Bóg Ojciec. Pod tą lipą złotnik umieścił figury paru pasterzy z owcami. Przewodnik
obrócił się twarzą do szafy z monstrancją, by rozpocząć swoją najciekawszą opowieść... Ku
swojemu zdumieniu i zdenerwowaniu zauważył, że zamknięta i nienaruszona szafa jest pusta.
Najcenniejszy zabytek bazyliki zniknął. Przewodnik doszedł do wniosku, że prawdopodobnie
któryś z księży zabrał monstrancję do celów liturgicznych... Rozżalony przewodnik powiedział
napotkanemu kilkanaście minut później przeorowi, że ten mógłby go przynajmniej uprzedzić, iż
zamierza zabrać monstrancję. Przełożony klasztoru zdziwił się i przestraszył zarazem, bo w tym
dniu monstrancja powinna była stać w szafie. Po licznych, pełnych niepokoju rozmowach okazało
się, że nie wziął jej żaden duchowny, a monstrancja znikła między dwunastą a szesnastą. Około
siedemnastej przeor powiadomił komendę milicji w Kętrzynie o kradzieży... Sprawę przejęła
Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej w Olsztynie. Zbierając informacje o innych osobach,
obecnych wówczas w bazylice, przesłuchano uczestników tej wycieczki. Młodzież zapamiętała
wiele szczegółów. Przesłuchano też duchownych, przewodników i wiele innych osób, odszukanych
przez milicjantów na terenie kraju... Okazało się, że do wycieczki zwyczajowo dołączyło w
bazylice kilkoro obcych, zainteresowanych zwiedzeniem muzeum. Obcy, jak wszyscy zresztą,
najbardziej zainteresowani byli oczywiście zabytkową monstrancją. Przy niej przebywali najdłużej,
szczególnie jeden dwudziestolatek. W zeznaniach przewodnika i jednego z księży przewinął się
motyw trzech młodych mężczyzn, niezbyt zainteresowanych opowieściami o bazylice. W paru
relacjach pojawiła się postać młodego mężczyzny z dużą torbą przewieszoną przez ramię.
Zauważono też w bazylice ubraną na jasno, jasnowłosą dziewczynę w towarzystwie chłopaka.
Sporządzono i rozesłano po kraju portrety pamięciowe kobiety i dwóch mężczyzn,
prawdopodobnych sprawców kradzieży, i pocztówki ze zdjęciem skradzionej monstrancji. Bez
rezultatu. Dlatego pod koniec 1981 roku prokuratura umorzyła śledztwo „wobec niewykrycia
sprawców”.
Pełnomocnik klasztoru w Świętej Lipce, znany adwokat warszawski, zwrócił się do
Prokuratury Generalnej o wznowienie śledztwa. Milicja jeszcze raz przeprowadziła drobiazgowe
ś
ledztwo. Niestety, nie wniosło ono niczego nowego. W tej sytuacji, w maju 1982 roku Prokuratura
Generalna postanowiła utrzymać w mocy decyzję z końca 1981 roku o umorzeniu śledztwa... Od
1988 roku w świętolipskiej bazylice znajduje się kopia skradzionej monstrancji - powiedziałem z
nutką żalu w głosie.
Po mojej długiej opowieści zapadło milczenie. Pomyślałem, że teraz kolej na moich
słuchaczy i dowiem się wreszcie, po co im jestem potrzebny i w jakim celu tu się pojawili.
Nie pomyliłem się.
- Panie Tomaszu... - odezwała się pani Anna. - Zanim przejdziemy do rzeczy, przysięgam, że
nasze wczorajsze spotkanie w tym zajeździe było zupełnie przypadkowe.
- Wierzę pani... Domyślam się też, że rzeczywiście przyjechała tu pani wczoraj w trosce o
ojca, zaniepokojona urwaniem się kontaktu telefonicznego.
55
- To był jedyny powód - przytaknęła pani Anna. - Po odszukaniu ojca zamierzałam wrócić do
domu, bo muszę pilnie dokończyć tłumaczenie francuskich bajek na polski... Ale wcześniej
spotkałam Pana Samochodzika - uśmiechnęła się do mnie. - Dużo czytałam i słyszałam o pana
misjach związanych z wyjaśnianiem tajemnic przeszłości... Znając powód wyprawy moich
rodziców nad Biebrzę doszłam do wniosku, że muszę zostać, żeby zapoznać was ze sobą. Okazało
się jednak, że pan tata poznaliście się bez mojego udziału. Dziś poznał pan mamę... Oznacza to, że
mogę wracać do domu...
- Tłumaczenie bajek nie ucieknie - wtrącił się Teo. - Skoro jednak chcesz jechać...
- Tato! Nie widzisz, że nie chcę? - na niby oburzyła się pani Anna. - Rozmawiałam z
wydawcą. Poczeka... A wiesz, że intuicja podpowiada mi, że popełnię duży i niewybaczalny błąd,
jeżeli teraz stąd odjadę, bo zanosi się na fascynującą przygodę związaną z przeszłością naszej
rodziny ze strony mamy.
I pani Anna została.
Zapytałem o Lopka. Jeszcze leżał w szpitalu. Pamiętałem jednak jego niechęć do ujawnienia
mi powodu ich przyjazdu nad Biebrzę.
Teo szczerze wyjaśnił:
- Odpowiadasz w resorcie kultury za ochronę zabytków na terenie kraju. Lopek obawiał się,
ż
e jako urzędnik państwowy zajmujący się właśnie tą dziedziną, mimo najlepszych chęci z twojej
strony, możesz pokrzyżować nasze plany. No wiesz... Są przepisy, których nie możesz zlekceważyć
i których zlekceważenia nie możemy i nie chcemy od ciebie oczekiwać. I to był jedyny powód
niechęci Lopka do ujawniania przed tobą szczegółów...
- Tomaszu... - przerwała mężowi Edyta. - Rozumiem Lopka, który chce nam pomóc i tylko z
tego powodu przyjechał tu z nami. Przyjaźnimy się od lat - spojrzała na Teodora. - To dobry, mądry
i uczynny człowiek... Ale już po paru dniach zauważyliśmy, że nie poradzimy sobie. W domu przed
wyjazdem, przy oglądaniu map i informatorów turystycznych, wszystko wydawało się proste.
Tymczasem rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana niż wyobrażona przez nas przed
przyjazdem na miejsce... Tropem jednej informacji Teo i Lopek wybrali się nad Biebrzę. Wrócili z
niczym. Mieli jednak szczęście spotkać ciebie.
„Szczęście?” - pomyślałem. „To zechciejcie to swoje szczęście wykorzystać. Śmiało...”
W dalszym ciągu nie wiedziałem, co tu robią i czy w ogóle zechcą skorzystać z mojej
pomocy. Musiałem to od nich usłyszeć.
- Moi drodzy - zacząłem z nutą zażyłości w głosie - przed chwilą pani Anna wspomniała o
fascynującej przygodzie związanej z przeszłością rodziny ze strony mamy. Wcześniej powiedziała,
ż
e ucieszyło ją spotkanie Pana Samochodzika, czyli mojej skromnej osoby, ze względu na cel, w
jakim przyjechali tu jej rodzice. Usłyszałem też o obawach Lopka, wiązanych z moją osobą...
- Te obawy są już nieaktualne - zastrzegła Edyta. - Rozmawiałam dzisiaj z Lopkiem...
Zrozumiał, że w naszym wypadku twoja pomoc jest niezbędna. Przecież nie przyjechaliśmy tu, by
popełnić jakieś przestępstwo.
- Jasne... - przytaknąłem. - W czym zatem mogę pomóc?
56
ROZDZIAŁ SIÓDMY
CO ODKRYŁ WIEWIÓRKA? • PRZEŁOM W ZAJEŹDZIE „POD CZERWONYM
KAPTURKIEM” • OPOWIEŚĆ EDYTY O PRZODKU • RAPORT ADAMA • DĘBOWA
SZAFA ZE SKRYTKĄ • CO ZAUWAśYŁ TEODOR W BRYLE BUDYNKU ZAJAZDU? •
NADPALONY RĘKOPIS ADAMA • FAJKA PO DZIADKU • DOKĄD WYWĘDROWAŁA
DĘBOWA SZAFA? • AKCJA POD KRYPTONIMEM „KRET” • KIM SĄ NOCNI
KOPACZE? • ALARM W CENTRUM DOWODZENIA
Gdy w zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem” starałem się dowiedzieć, po co przyjechali i
czego oczekują ode mnie Edyta, Teo i ich córka Anna, w pobliżu obozowiska harcerskiego pod
Rajgrodem trwała eksploracja stanowiska archeologicznego, wypatrzonego wprawnym okiem
archeologa Edka w pierwotnym miejscu rozbicia obozu harcerek.
Stanowisko zostało podzielone na równe kwadraty linkami, rozciągniętymi pomiędzy
wbitymi w ziemię palikami. W czterech wskazanych przez Edka, po wycięciu z nich i ułożeniu
obok „w kostkę” darni, druhowie ostrożnie zdejmowali saperkami cienką warstwę ziemi
obserwując jednocześnie dno i ściany płytkich dołów.
Pomiędzy tymi dołami przechadzał się Paweł z aparatem fotograficznym i rysownicą, do
której był przymocowany papier milimetrowy. Przekraczając rozciągnięte linki i ułożoną darń,
podnosił wysoko i delikatnie opuszczał swoje długie nogi. Przypominał bociana brodzącego po
podmokłej, nasłonecznionej łące w poszukiwaniu żab.
Edek zachowywał się jak żaba. Skakał z dołu do dołu, przykucał, przyglądał się uważnie
ziemi, kręcił głową i milczał. Ziemia też milczała, co oznaczało, że młodzi archeolodzy w
harcerskich mundurkach nie znaleźli jeszcze żadnego artefaktu.
Panującą ciszę przerwał niespodziewanie okrzyk wydany z dołu przez Wiewiórkę:
- Druhu Edwardzie! Jest!
- Co jest? - spytał Edek wskakując pośpiesznie do dołu.
- Czarna smuga... O, tutaj... - Wiewiórka wskazał ręką ledwo widoczną, kilkudziesięciu
centymetrową, szeroką na nieco ponad centymetr, czarną linię, biegnącą prawie równolegle do
powierzchni ziemi na głębokości około czterdziestu centymetrów. Edek potarł smugę palcem.
- Wygląda na to, że kiedyś coś tu się spaliło - spojrzał w stronę Wiewiórki. - To może być
pozostałość po ognisku rozpalonym przez ludzi... - rozłożył ręce. -Ale to nic pewnego... Równie
dobrze mogłeś odkryć ślad dawnego pożaru lasu lub traw - archeolog wziął od Wiewiórki saperkę i
zaczął ociosywać nią ścianę dołu. - Trzeba to sprawdzić...
Archeolog ciosał i ciosał saperką Wiewiórki. Smuga robiła się coraz dłuższa i dłuższa. Paweł
pstrykał zdjęcia dokumentując zmiany zachodzące na ścianie dołu.
Gdy smuga, po osiągnięciu około półtora metra długości, przestała się wydłużać, Edek
zawołał głośno do innych kopiących:
- Przyjrzyjcie się ścianom swoich dołów na głębokości około czterdziestu centymetrów!
Również trochę płycej i trochę głębiej... Zwróćcie uwagę, czy nie widać tam ciemnej, może nawet
czarnej smugi!
- Nie widać! - jak na komendę odkrzyknęli harcerze.
- Oznacza to, że druh Wiewiórka odkrył miejsce, w którym ktoś kiedyś rozpalił ognisko -
uśmiechnął się Edek. - a więc musiał spędzić w tym miejscu jakiś czas. Nie jest zatem wykluczone,
57
ż
e natrafiliśmy na trop jakiegoś dawnego obozowiska...
Paweł wycisnął numer mojej komórki.
Tymczasem w zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem” nastąpił istotny przełom w rozmowie
z Edytą, Teodorem i ich córką Anną, spowodowany moim pytaniem: „W czym zatem mogę
pomóc?”. Za chwilę miałem poznać cel ich przyjazdu ze Śląska i dowiedzieć się, czego ode mnie
oczekują.
Jednak, gdy tylko Edyta otworzyła usta, odezwał się dzwonek komórki. Przeprosiłem ją i
zdenerwowany przyłożyłem telefon do ucha.
- Wygląda na to, że dobrze trafiliśmy - usłyszałem głos Pawła.
- Tak?
- Mamy ślad po ognisku...
- Cieszę się... Co jeszcze?
- Kopiemy - odpowiedział Paweł. - Nie jest wykluczone, że znajdujemy się na obszarze
obozowiska wojsk szwedzkich. Chwileczkę... - przerwał na moment. - Muszę kończyć, bo
zauważyłem poruszenie w szeregach naszych młodych poszukiwaczy.
Paweł wyłączył komórkę.
- Pardon... - jeszcze raz, ale po francusku, przeprosiłem Edytę i schowałem komórkę do
kieszeni. - Niestety, pracuję na dwa fronty jednocześnie - rozłożyłem ręce w geście bezradności.
Przyjęła moje przeprosiny z wyrozumiałością i godnością zarazem.
Wiedziałem, że jest Francuzką. Jej pobyt w okolicach Łomży i moja wiedza o francuskim,
napoleońskim epizodzie z przeszłości miejsca, w którym znajdował się zajazd „Pod Czerwonym
Kapturkiem” doprowadziły mnie do przekonania, że najprawdopodobniej z ust Edyty usłyszę o
dalszych losach któregoś z napoleońskich grenadierów.
Byłem w błędzie. To, co powiedziała Edyta, zaskoczyło mnie zupełnie.
Okazało się, że poszukiwała śladów swego przodka ze strony ojca. Był Polakiem,
uczestnikiem powstania listopadowego. Adam, bo tak miał na imię ów przodek, po upadku
powstania wyemigrował, wraz z innymi uchodźcami, w grudniu 1831 roku z Litwy do Francji.
Szedł w pierwszej kolumnie.
Gdzieś za Łomżą zgodził się zostać, by pełnić misję. Polegała ona w pierwszych tygodniach
na wspomaganiu kolejnych kolumn popowstaniowych emigrantów w drodze do Francji. Później
zadaniem Adama miało być obserwowanie ruchów rosyjskich wojsk i gromadzenie informacji o
tym, co dzieje się w carskim imperium. Miał też przyjmować i wspomagać przybywających tu z
Zachodu polskich emisariuszy.
Adam zatrzymał się w jakiejś karczmie. Miejscowi przyjęli przychylnie jego obecność.
Dorobili nawet swojski życiorys przybyszowi na wypadek, gdyby jego osoba wzbudziła
zainteresowanie osób niepożądanych. Był swój i tak go traktowano.
Wśród przyzwoitych ludzi znalazł się jednak osobnik, który mógł zagrozić misji Adama.
Człowiek ten smalił kiedyś cholewki do Aliny, najpiękniejszej dziewczyny w okolicy. Ostatecznie
przegrał konkury ojej rękę z karczmarzem Janem, którego teraz nienawidził za to z całego serca.
Właśnie w karczmie Jana mieszkał Adam.
Nieśmiertelna zazdrość o Alinę sprawiła, że osobnik ten zaczął dociekać, kim rzeczywiście
jest mieszkaniec karczmy. Nie dowiedział się niczego prawdziwego. Poznał jedynie niektóre
szczegóły dorobionego życiorysu, które były tak dobrze zmyślone, że brzmiały jak zupełnie
58
prawdziwe. Mimo to węszył dalej.
Gdy doszły słuchy, że prawdopodobnie zamierza jego osobą zainteresować carskich, Adam,
chroniąc gościnnego gospodarza i innych ludzi przed prawdopodobnymi represjami, wyruszył z
ostatnią kolumną uchodźców.
Po dotarciu do Francji w styczniu 1832 roku, złożył na piśmie raport Wyjaśnił w nim powody
niespełnienia misji i opuszczenia placówki. Dokument ten został odnaleziony niedawno w jednym z
paryskich archiwów.
- W raporcie Adama znalazłam dosyć dokładne wskazówki, określające miejsce jego pobytu
od grudnia 1831 do pierwszych dni stycznia 1832 roku - Edyta wyjęła i rozłożyła na stoliku kopię
raportu, napisanego znanym mi już charakterem pisma. - Wskazówki te były przeznaczone dla jego
następcy... Moją uwagę zwróciła bardzo interesująca wzmianka o dużej, rzeźbionej, dębowej szafie
stojącej w pokoju, w którym mieszkał. W jej dnie znajdowała się skrytka „z przedmiotami
pozostawionymi temu, kto uda się na placówkę” w miejsce Adama... Nie wiem, czy był jakiś
następca. To pewnie zbyt mały epizod na odnotowanie w burzliwej historii kraju... Próbujemy
odtworzyć losy szafy ze skrytką, bo doszliśmy do wniosku, że takiego okazałego i trwałego mebla
się nie wyrzuca. Może przetrwała gdzieś w okolicy? A może zaraz po drugiej wojnie światowej
została wyszabrowana, wywieziona i sprzedana? Nie wiadomo... Z opisu zawartego w raporcie
wynika, że Adam mógł być gdzieś w tej okolicy, może nawet w karczmie, która tu kiedyś podobno
stała. Być może zatem stąd właśnie powinniśmy rozpocząć poszukiwania? Niestety, właściciele
zajazdu, jak się dowiedziałam, nie pochodzą stąd. Od nich niczego się nie dowiem...
- Możesz być w błędzie - przerwałem pośpiesznie Edycie i wezwałem gestem ręki panią
Kasię, kręcącą się po sali. - Rozmawiałem z właścicielami zajazdu i ich córką. Miałem też okazję
zapoznać się z fragmentem pewnego rękopisu. Nie pochodzi zapewne ze skrytki w szafie, jednak
jego treść zgadza się z twoją wiedzą na temat Adama... Poza tym znajdujemy się dokładnie w
miejscu, gdzie dawniej stała karczma, w której on prawdopodobnie przebywał.
Panią Kasię - zwróciłem się do gości ze Śląska - córkę właścicieli zajazdu i przyszłą
dziennikarkę, już poznaliście. Pani Kasia przypadkiem ocaliła coś, co powinno ciebie bardzo
zainteresować - zwróciłem się do Edyty. - Pani Kasiu, autorem polskojęzycznego rękopisu, którego
fragment otrzymałem od pani do przeczytania, jest prawdopodobnie przodek pani Edyty.
Wspomniałem o znalezieniu tylko tego rękopisu, żeby dać pani Kasi do zrozumienia, że o
reszcie jej znaleziska wspominać Edycie nie należy. Ta reszta nie miała przecież związku z
Adamem. Nie wiedziałem, czy pani Kasia odczyta prawidłowo moje intencje. Z jej reakcji na to, co
powiedziałem, nie mogłem niczego wywnioskować. Zauważyłem jedynie ledwo widoczny wyraz
zaskoczenia na jej młodziutkiej, ładnej twarzy.
Wpatrzona w panią Kasię Edyta zamarła w oczekiwaniu. Tymczasem zaskoczona rozwojem
sytuacji dziewczyna zapytała:
- Przepraszam... - spojrzała na Edytę. - A jak miał na imię pani przodek?
- Adam... - odpowiedziała spokojnym głosem Edyta. Pani Kasia uśmiechnęła się radośnie:
- Zaraz wracam... - ściągnęła z głowy służbowy czerwony kapturek i pospiesznie wyszła z sali
restauracyjnej, mijając w drzwiach wchodzącego staruszka, którego poznałem dziś rano i
zawiozłem do Szczuczyna.
Staruszek idąc zdjął kapelusz, rozejrzał się uważnie po sali, z uśmiechem pozdrowił mnie
skinieniem głowy, usiadł przy pobliskim stoliku i zamówił piwo. Po chwili zaczął nabijać fajkę z
wiśniowym cybuchem, ubijając z dużą wprawą tytoń kciukiem.
59
Wróciłem do rozmowy:
- Ten zajazd wzniesiono prawie na fundamentach starej karczmy, kryjącej w sobie jakieś
tajemnice z przeszłości... Do dziś tę posesję nazywa się strachowiskiem - zrobiłem minę
niedowiarka. - Wśród miejscowych krążyły i krążą opowieści o duchach i dziwnych,
niewyjaśnionych, wywołujących dreszczyk emocji zdarzeniach, które miały miejsce, gdy stały tu
rujnowane nocami zabudowania dawnej karczmy...
- Przepraszam, Tomaszu... - przerwał mi Teo. - Chciałem powiedzieć, co ciekawego okiem
architekta zauważyłem w bryle zajazdu.
- Tak? - spytałem zaciekawiony.
- Zauważyłem jej załamanie w miejscu łączenia nowego obiektu, czyli skrzydła zachodniego
projektowanego od podstaw, z pozostałością po starej karczmie, która stanowi krótsze skrzydło
wschodnie zajazdu... Z ustawienia tego zachowanego kawałka starego obiektu wynika, że karczma
była postawiona szczytem wschodnim między dziewiątą a dziesiątą, co oznacza, że jej szczyt
zachodni był ustawiony między piętnastą a szesnastą. Tymczasem nowa część budynku, jest
postawiona szczytem zachodnim na siedemnastą...
- Czy możesz to trochę uprościć? - spytałem Teodora. - Bo nie bardzo chwytam... Co z tym
ustawieniem szczytów? I co z niego wynika?
- Spróbuję... - podrapał się po głowie. - Może to nie jest ważne, ale dawna karczma była
zbudowana na planie prostokąta - mówiąc Teo narysował na serwetce prostokąt. - Jego krótsze boki
były skierowane prawie dokładnie na wschód i na zachód - zaznaczył na kartce strony świata. -
Gdyby przyłożyć do tego rysunku tarczę zegarową tak, by godzina dwunasta wskazywała południe,
to krótki bok wschodni prostokąta, odpowiednik szczytu skrzydła wschodniego karczmy,
wskazywałby godzinę dziewiątą trzydzieści, a zachodni trzecią trzydzieści... A teraz popatrz... - Teo
narysował wschodnią część prostokąta. - Umówmy się, że to jest zachowana część starej karczmy
ze szczytem ustawionym na dziewiątą trzydzieści... A to jest ustawienie godzinowe dzisiejszego
szczytu zachodniego budynku zajazdu - narysował krótką linię. - Zauważ, że zachodni szczyt
zajazdu nie jest równoległy do wschodniego. Jest ustawiony na godzinę piątą, nie na trzecią
trzydzieści. A zatem zajazd nie jest zbudowany, jak karczma, na planie prostokąta. Jego skrzydło
zachodnie zostało odchylone zdecydowanie w kierunku północnym, co gwarantuje większy,
korzystniejszy dostęp światła słonecznego do pomieszczeń - Teo spojrzał na mnie i uśmiechnął się
widząc moje skupienie. - Właściciele zajazdu wybrali dobrego projektanta... Domyślam się, że to
moje spostrzeżenie nie ma dziś żadnego znaczenia...
Teo zauważył bardzo istotny szczegół, który po prostu umknął mojej uwagi, gdy starałem się
dociec prawdy o położeniu studni oraz tajemniczego kopczyka względem niej i karczmy. Inne, niż
na rysunku z karczmą, ustawienie większości budynku zajazdu wprowadziło mnie w błąd. Gdyby
przeciągnąć na rysunku linię prostą, łączącą studnię i widoczny na drugim planie kopczyk śniegu,
to ściana frontalna karczmy przecinałaby tę linię pod kątem prostym. Ta sama linia ze ścianą
frontalną dobudowanej części zajazdu przecinała się oczywiście pod kątem ostrym. Tego faktu nie
wziąłem pod uwagę.
Kierując się rysunkiem, sądziłem, że ustawienie bryły budynku zajazdu jest identyczne jak
dawnej karczmy. I to był błąd, który spowodował, że poszukiwałem kopczyka lub jego śladów po
wschodniej stronie posesji. Tymczasem należało szukać po stronie północnej. „Trzeba będzie
jeszcze raz przyjrzeć się uważnie zimowemu rysunkowi ze studnią i śladami na pierwszym planie” -
postanowiłem w duchu.
60
- Twoje spostrzeżenie ma duże znaczenie - poklepałem Teodora po ramieniu. - Może nawet
większe, niż przypuszczam...
Wróciła pani Kasia. Okazało się, że zrozumiała moje intencje. Przyniosła bowiem tylko to, co
miało związek z Adamem.
- Już jestem! - położyła na stoliku przed Edytą osmalony, trochę nadpalony oryginał
polskojęzycznego rękopisu. - To dla pani... Tyle udało się uratować...
- Bardzo pani dziękuję - wzruszona Edyta dotknęła drżącą ręką manuskryptu. - Chciałabym
się jakoś odwdzięczyć...
- Nie trzeba... Wystarczy, że się pani nie pogniewa na mnie za to, iż sporządziłam sobie kopię
całości. Na pamiątkę... Czyta się jak dobrze napisane romansidło - uśmiechnęła się na wspomnienie
treści rękopisu.
- Ależ, pani Kasiu... - Edyta wstała i uściskała rozpromienioną dziewczynę.
Po chwili usiadły obok siebie, rozmawiając jak dwie stare znajome.
Przy sąsiednim stoliku dostojny staruszek sączył piwo i pykał fajkę, wydzielającą wonny
dym, który smugami rozpływał się po sali denerwując zwolenników oddychania świeżym
powietrzem.
Korzystając z tego, że pani Kasia znalazła się w centrum zainteresowania Teodora, Edyty i
ich córki, odszedłem dyskretnie od stolika i wycisnąłem numer Bolka.
- Czuwaj, Bolku!... To ja...
- Czuwaj, Tomaszu!...
- Mam nocne zadanie z dreszczykiem emocji dla Wiewiórki, Wilhelma Tella i Sokolego
Oka... Dasz im przepustkę dziś wieczorem do rana?
- Nooo... Nie wiem... - Bolek sapnął do słuchawki. - Wiesz... Sam bym się też zapisał „w
ciemno” na to zadanie. Ale powiedz, o co chodzi.
- Za zajazdem „Pod Czerwonym Kapturkiem” jacyś nieproszeni goście kopią nocami tunele
pod trawnikiem. Wykopali już cały labirynt. Pewnie czegoś szukają. Chcemy z właścicielem
zajazdu zaczaić się na nich... No i potrzebujemy doświadczonych obserwatorów, pracujących pod
opieką dorosłych, do zrobienia niewielkiego, niespodziewanego nocą tłumu...
- Interesujące... - sapnął Bolek. - Przyjedź po moich druhów.
- Dzięki!
- Masz na nich chuchać i dmuchać. Muszą wrócić cało i zdrowo - i wyłączył komórkę.
Szybko wycisnąłem numer Pawła.
- Paweł...
- Słucham, szefie.
- Czy masz dziś w nocy trochę wolnego czasu? - spytałem żartobliwie.
- Moment... - zaśmiał się Paweł. - Muszę zajrzeć do kalendarza... Aha! Około północy straszę
na zamku w Kętrzynie, później pietram turystów w Sztynorcie...
- Wystarczy - przerwałem. - Jesteś wystarczająco obciążony obowiązkami. Szkoda...
- A co jest?
- Zaplanowaliśmy z panią Kasią...
- Z tą panią Kasią? - zainteresował się Paweł.
- Właśnie - przytaknąłem ucieszony reakcją Pawła. - Zaplanowaliśmy nocną akcję w okolicy
zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Chcemy zasadzić się na intruzów, którzy nocami kopią
podziemny labirynt pod trawnikiem...
61
- Aha! No to przedzwonię zaraz do Kętrzyna i Sztynortu, że zastąpi mnie Edek...
- Edek też jest tu potrzebny tej nocy...
- A Bolek?
- Też...
- Oho! Widzę, że kroi się coś poważniejszego... Będę!
- Czekam o zmierzchu... Przywieźcie Bolka, Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko. Aha!
Tylko dyskretnie... Po minięciu Łomży daj sygnał na komórkę. Spotkamy się na parkingu przed
zajazdem.
Tymczasem rozmowa pani Kasi z przybyszami ze Śląska dobiegła końca. Edyta, Teo i ich
córka zbierali się do drogi. Nocowali w Łomży. Pożegnaliśmy się do jutra.
Rozstaliśmy się w samą porę, bo zaczynało już zmierzchać i zbliżał się nieuchronnie czas
przyjazdu grupy spod Rajgrodu. Nie chciałem, by goście ze Śląska zorientowali się, że nie należą
do kręgu osób wtajemniczonych.
„Niech lepiej przeczytają w spokoju rękopis” - pomyślałem, uświadamiając sobie, że sam
poznałem zaledwie jego fragment. „Jutro będą mieli dużo do opowiedzenia, a ja chętnie
posłucham.”
Nadchodzący zmierzch sprawił, że stanowisko archeologiczne pod Rajgrodem wyludniło się.
Paweł i Edek udali się z harcerzami do obozu na kolację.
Kilkanaście minut później Wiewiórka zameldował Bolkowi, że on, Wilhelm Tell i Sokole
Oko są już odpowiednio zaopatrzeni i przygotowani do nocnej eskapady. Druh komendant też się
odpowiednio wyposażył.
Tylko Paweł i Edek uznali, że są zawsze i na każdą okoliczność gotowi bez specjalnego
przygotowywania się.
- Druhowie są gotowi? Akurat... - skrzywił się Sokole Oko.
- Gotowi, gotowi... - zaśmiał się Edek malując twarz jakąś pastą w czarne, ukośne pasy. - Jak
nocna akcja, to nocny wygląd oblicza... Paweł, pokaż się druhowi!
Z namiotu Bolka wychyliła się twarz pomalowana w poziome pasy, przekreślone pasem
pionowym, biegnącym od czoła przez nos i usta aż po szyję.
- A druh Sokole Oko jeszcze w roli bladej twarzy? - zdziwił się Paweł. - Łap go! - krzyknął
do Edka. - Tamtych dwóch też... Bolka sam załatwię!
Gdy goście ze Śląska opuścili salę restauracyjną zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem”,
dostojny staruszek puścił okrągłe kółeczko z dymu w stronę sufitu i uśmiechnął się do mnie
zagadkowo znad piwa:
- Panie Tomaszu... - kiwnął na mnie ręką i pyknął dymem z fajki. - Ma pan chwilę?
Nie miałem. Ale co miałem zrobić? Uśmiechnąłem się do staruszka:
- Dla pana zawsze, tylko...
- To niech pan się na chwilę przysiadzie... - przerwał mi staruszek. - Ja też już zaraz
wychodzę - dodał, dając mi do zrozumienia, że domyśla się, iż nie mam czasu, ale na to, co ma mi
do powiedzenia, czas muszę znaleźć.
Przysiadłem się.
- Ma pan piękną fajkę - palnąłem komplement, ale rzeczywiście była misternie wykonana i
62
zasługiwała na uwagę nawet najwybredniejszych i najzasobniejszych kolekcjonerów fajek.
- Stara fajka... - uśmiechnął się. - Odziedziczyłem ją po dziadku, bo ojciec nie palił...
Paskudny i szkodliwy nałóg - zaśmiał się. - Mówił mi to dziadek. Ojciec też... Teraz ja to
wszystkim powtarzam i... daję zły przykład.
- Znam to z własnego doświadczenia.
Staruszek usadowił się wygodniej w krześle:
- Obaj dziś nie mamy już czasu - łyknął resztkę piwa. - Przejdę zatem do rzeczy...
Zastrzegam, że nie podsłuchiwałem... Słyszałem jednak rozmowę pana znajomych o dębowej,
rzeźbionej szafie, która była kiedyś w karczmie...
- Wie pan coś ojej losach?
- Wiem... Dlatego właśnie pana tu poprosiłem - staruszek pyknął z fajki. - Do rozmowy
tamtych nie chciałem się wtrącać, bo nie wiem, kim są.
Przestałem się spieszyć.
- Czy ta szafa była jeszcze, gdy mieszkał tu pan Lucjan?
Była... - uśmiechnął się staruszek, bo zauważył, że już się nie spieszę, chociaż nie mam czasu.
- Stała na parterze w pokoju dziennym Lucjana. I stałaby pewnie dalej, gdyby dach nad tą częścią
chałupy nie runął pod naporem śniegu i ze starości.
- To wtedy i z tego powodu pan Lucjan przeniósł się do wschodniej części budynku na
poddasze?
Zadowolony z siebie staruszek pyknął z fajeczki:
- Widzę, że ma pan dobrą pamięć do szczegółów... Tak, Lucjan musiał się przenieść na górę
pod cały kawałek dachu...
- A co z szafą?
- Z szafą był problem. Lucjan od dawna opędzał się przed zbieraczami antycznych mebli.
Polowali właśnie na tę szafę. Dobrze płacili... Ale jego pieniądze nie interesowały. Pilnował jej, jak
szczerbaty pies sołtysa pilnuje kości, której sam nie pogryzie, bo takie miał przykazanie. Kiedy
dach się zawalił, okazało się, że ta szafa jest zbyt ciężka i o wiele za duża, by się dało ją wnieść po
wąskich schodkach na pięterko... A nawet gdyby się dało wnieść, to i tak nie dałoby się jej
gdziekolwiek ustawić, bo wszędzie sufit był za nisko, a ona była wysoka...
- Była? - spytałem zaniepokojony. - Czy to oznacza, że...
- Nic nie oznacza - zaprzeczył staruszek. - Tak mi się jakoś powiedziało... - mówiąc to
popatrzył na mnie spod krzaczastych brwi. - Panie Tomaszu... Pan dobrze wie, że teraz można
kupić każdy ważny papier urzędowy, wyglądający na prawdziwy, chociaż fałszywy... Będą na nim
wszystkie potrzebne pieczęcie, podpisy i numerki... Można tak pokończyć różne szkoły i studia,
dostać prawo jazdy i potrzebną legitymację...
- Zaraz, zaraz... - przerwałem staruszkowi. - Czy to oznacza, że sprawdził pan w
ministerstwie autentyczność mojej legitymacji służbowej?
- A jak pan myśli? - uśmiechnął się staruszek.
- Sprawdził pan...
- Oczywiście... Przecież oszustów z fałszywymi papierami spotkać można w najmniej
oczekiwanych miejscach - staruszek spoważniał. - A najgorsze jest to, że oni wyglądają najczęściej
na ludzi godnych zaufania - wyjął kieszonkowy zegarek i sprawdził godzinę. - Jak pan... Ale... Na
czym to ja skończyłem z tą szafą?
- Na tym, że była wysoka i nie można jej było ustawić na piętrze, bo sufit był za nisko...
63
- Aha! Zmartwiło to Lucjana, bo gdyby została tam, gdzie stała, w zawalonej części karczmy,
to z pewnością nocą ktoś by ją ukradł. Uradziliśmy więc, że do czasu naprawienia dachu szafa stać
będzie u mnie... Lucjana nie ma, a ona została. Później wyjechała ze mną do dzieci - staruszek
westchnął. - To ja już sobie pomaleńku pójdę - mówiąc to wstał z krzesła, wziął kapelusz i ruszył w
kierunku wyjścia. - Do widzenia
- Podrzucę pana - zaproponowałem.
Staruszek uśmiechnął się, obejrzał mnie krytycznym okiem od dołu do góry:
- O nie! - pokręcił głową. - Dziękuję... Nie ma powodu. Poza tym, jak na mój gust, jest pan
zbyt niepozorny na to, żeby mnie dobrze podrzucić i bezpiecznie złapać. Pogruchotałbym się o
podłogę... - zaśmiał się pukając laską w parkiet. - Ale podwieźć mnie do domu pańskim wehikułem
pozwalam.
Słońce schowało się za lasem. Nastał zmierzch. Nic nie zapowiadało wydarzeń, które miały
nastąpić tej nocy.
W zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem” rozpoczął się kolejny, normalny wieczór
obsługiwania późnych gości. Pani Kasia wraz z innymi kelnerkami krzątała się po sali
restauracyjnej. Nad zastawionymi stołami unosiły się najsmakowitsze zapachy kuchni polskiej.
Przy stołach toczyły się głośne i ciche rozmowy. Najgwarniej zachowywały się młodzieżowe grupy
wycieczkowe.
Tadeusz urzędował w recepcji, uprzejmie przyjmując poszukujących noclegu i żegnając
wyjeżdżających. Jego żona, w gabinecie na piętrze, jak zwykle grzebała się samotnie w fakturach,
zleceniach i innych papierach.
Nikt z gości zajazdu nie wiedział, że w tym samym czasie w „Pokoju Francuzów” dobiegała
końca sekretna odprawa siedmiu uczestników nocnej akcji, którą opatrzyliśmy kryptonimem
„Kret”.
Po przedstawieniu i przedyskutowaniu wszystkich drobiazgów organizacyjnych, zasad
bezpieczeństwa, możliwych przebiegów wydarzeń i naszych reakcji na nie, spytałem:
- Czy coś przeoczyliśmy?
- Oczywiście! Nie ustaliliśmy, kiedy wzywamy policję - zauważył Bolek. - Chyba nie
zamierzamy dokonać samosądu na złapanych?...
- Jakich złapanych? - zdziwił się Paweł. - Chwileczkę... Celem tej zasadzki ma być
namierzenie wejścia do podziemnego labiryntu i skuteczne przepłoszenie kopaczy, żeby już nigdy
więcej tu nie wrócili. Czy tak?
- Tak... - przytaknąłem. - Mają zwiać, gdzie pieprz rośnie, z wdzięcznością w sercach, że tym
razem jeszcze nie wezwaliśmy policji!
- A jeżeli nie zwieją? - uśmiechnął się Edek.
- Wystarczy, że pozwolimy im wejść spokojnie pod ziemię... Niech sobie wejdą i zajmą się
kopaniem, myśląc, że nikt ich nie obserwuje. A jak już będą zajęci pracą w tunelu, zamkniemy od
zewnątrz wejście do tunelu... Wtedy znajdą się w potrzasku - stwierdził Wilhelm Tell. - Czy i kiedy
ich wypuścimy, będzie zależeć od nas. Zanim pozwolimy im wyjść, wykorzystamy naszą przewagę
do pogadania z nimi. Od przebiegu i wyników rozmowy uzależnimy to, czy wezwiemy policję.
Sądzę, że nocni kopacze, żeby uniknąć interwencji organów ścigania, pójdą na współpracę z nami...
Stanęło na tym, że realizujemy pomysł Wilhelma Tella.
64
W tym samym czasie w pokoju jednego z łomżyńskich hoteli Edyta i Teo w skupieniu
słuchali swojej córki Anny, czytającej głośno rękopis Adama. Nie wiedzieli jeszcze, że
poszukiwana przez Edytę szafa ze skrytką w podłodze ocalała i jest przechowywana przez
staruszka. Z zapisków Adama dowiedzieli się już o przybyciu trzech napoleońskich grenadierów do
karczmy Jana. Przed nimi była lektura opowieści Joachima i obszernej, nieznanej mi niestety, reszty
manuskryptu.
Centrum dowodzenia akcją i naszą bazę umieściliśmy w „Pokoju Francuzów”.
Wyznaczyliśmy trzy dwuosobowe patrole. Dwa z nich, wypoczywający i czuwający, miały
przebywać w bazie. Trzeci miał patrolować punkt obserwacyjny. Co dwie godziny miała
następować zmiana patroli.
Do dyspozycji mieliśmy boczne wyjście z zajazdu. Łączność zapewniały nam komórki. Ich
użycie ograniczyliśmy do niezbędnego minimum. Obowiązywała cisza w eterze. Sygnały miały być
wysyłane na moją komórkę. Krótki oznaczał pojawienie się kopaczy. Długi powiadamiał o wejściu
kopaczy pod ziemię lub o sytuacji wyjątkowej, wymagającej natychmiastowej interwencji
wszystkich dorosłych w miejscu akcji.
Pierwsza zmiana przypadła Pawłowi i Wilhelmowi Tellowi. Zaczęła się o dwudziestej trzeciej
i przebiegała spokojnie.
Wybrany przez nas punkt obserwacyjny mieścił się niedaleko miejsca, w którym
prawdopodobnie znajdowało się zamaskowane wejście do podziemnego labiryntu. Widać było z
niego trawnik za zajazdem i pulsujący światłem budynek zajazdu. Las też był widoczny, ale bez
szczegółów, bo nie był oświetlony.
Paweł siedział na kamieniu pod jałowcem. Co jakiś czas wstawał, robił cichy obchód „na
ciemniaka” i wracał, wygwizdując cichutko stare piosenki harcerskie.
Wilhelm Tell miał trwać w jednym miejscu. Wlazł więc na pobliskie, rozłożyste drzewo.
Rozsiadł się wygodnie na wygiętym, grubym konarze, oparł plecy o pień, wbił wzrok w
nieprzeniknione ciemności lasu i wytężył słuch. W prawej ręce ściskał latarkę, którą mógł włączyć
tylko w krytycznej sytuacji.
W centrum dowodzenia Wiewiórka i Sokole Oko nie mogli zasnąć. Przeżywali udział w akcji.
Bolek smacznie spał, chrapiąc i mlaskając na przemian. Miał dopiero trzecią zmianę.
- Nic ważnego nie zaszło! - zameldował ze śmiechem Paweł po powrocie jego patrolu do
centrum dowodzenia. - Tylko Edek i Sokole Oko wleźli po drodze w jeżyny i trochę się
pozahaczali.
Nagle rozległ się długi sygnał w mojej komórce. Nie był poprzedzony krótkim, oznaczającym
pojawienie się kopaczy.
- Długi sygnał! - szarpnąłem delikatnie Bolka. - Coś się stało za zajazdem!
Ku mojemu zaskoczeniu Bolek natychmiast wstał, zarzucił na ramię apteczkę, złapał latarkę i
bez słowa ruszył z Pawłem i ze mną do wyjścia.
Po chwili zanurzyliśmy się w atramentowych ciemnościach. W strumieniu światła latarki
zobaczyliśmy Edka.
- Co się stało? - spytałem Edka.
- A co się miało stać? - zdziwił się.
65
- Wysłałeś długi sygnał? - spytał Bolek.
- Nie wysyłałem żadnego sygnału - zaprzeczył zdziwiony Edek.
- Może Sokole Oko? - spytałem.
- Właśnie... A gdzie on jest? - zaniepokoił się druh komendant.
- Gdzieś w okolicy... To znaczy w punkcie obserwacyjnym na czatach... - odpowiedział Edek.
- Odłączyłem od niego, żeby sprawdzić, kogo tu licho niesie nocą i trafiłem na was...
- Zaraz... - wtrącił się Paweł. - Czy to oznacza, że Sokole Oko też nie wysyłał długiego
sygnału?
- Zgadłeś - przytaknął archeolog.
- To kto dał długi sygnał? - pomyślał głośno Paweł.
Wycisnąłem numer komórki Sokolego Oka.
- Gdzie jesteś? - spytałem, gdy się zameldował.
- Obok...
- Widzisz nas?
- Niewyraźnie. Ale jak zaświeci księżyc...
- Zapomnij o księżycu i poświeć komórką w naszą stronę...
Parę kroków od nas zamigotał zielonkawy, jasny prostokącik.
- Druh Edek powiedział, że doprowadził was do punktu obserwacyjnego...
- A co? Nie? - zaniepokoił się archeolog.
- Nie! - zachichotał Sokole Oko. - Nasz punkt obserwacyjny jest jakieś pięćdziesiąt kroków
stąd...
- Opuściłeś punkt obserwacyjny? - z udawaną naganą w głosie odezwał się Edek, odwracając
naszą uwagę od siebie.
- A co miałem zrobić? - obruszył się Sokole Oko. - Jak zauważyłem, że błądzicie, to
wyszedłem w waszym kierunku...
Ryknęliśmy ściszonym śmiechem.
Edek i Sokole Oko zostali na punkcie obserwacyjnym. Paweł, Bolek i ja wróciliśmy w samą
porę do centrum dowodzenia. Okazało się bowiem, że nadszedł już czas trzeciej zmiany. Bolek i
Wiewiórka zmienili Edka i Sokole Oko.
66
ROZDZIAŁ ÓSMY
CO KRYJE RĘKOPIS ADAMA? • HIPOLIT WLECIAŁ DO ZAJAZDU • KIM JEST
PUNI? • PREMIER NA CZTERECH ŁAPACH • PLOTKA O ROMANSIE SPRZED LAT •
KTO JEST OJCEM WANDY? • PIĘKNA KARCZMARKA PRABABKĄ EDYTY? •
PRZYGODA WILHELMA TELLA Z śABĄ • TROPEM ZAGADKOWEJ CEGŁY • OBCY
KUDŁACZ • EDYTA POZNAJE PRZODKÓW • ODWROTNA STRONA GŁAZU • LISTY
I KWIATKI OD JOACHIMA • CO KRYJĄ OKUTE, ZAMKNIĘTE DRZWI? • CO ADAM
ZOSTAWIŁW SKRYTCE?
Nadchodzący dzień mógł zaowocować wyjaśnieniem fascynującej zagadki Adama, przodka
Edyty. Z rozmowy ze staruszkiem wynikało, że najprawdopodobniej odnalazła się poszukiwana
przez nią stara, rzeźbiona szafa, w której dnie mieści się skrytka.
Edyta nie wiedziała jeszcze o wędrówce i przetrwaniu antycznego mebla do naszych czasów.
Jeżeli była to właśnie ta szafa, wielka tajemnica jej rodziny zostanie wyjaśniona.
Zdarzyło się jeszcze coś bardzo ważnego. Nieoczekiwanie dla siebie Edyta otrzymała wczoraj
od pani Kasi rękopis Adama. Chociaż przeczytałem zaledwie jego fragment, wiedziałem, że ta
swoista kapsuła czasu zawiera informacje, które pozwolą przybyszom ze Śląska uznać swoją misję
za zakończoną sukcesem pełniejszym od ich najśmielszych oczekiwań.
Wcześniej o istnieniu tego manuskryptu Edyta nie wiedziała. Do wczoraj znała swego
przodka na tyle, na ile można poznać człowieka ze złożonego przez niego suchego raportu na
piśmie, adresowanego do kręgu osób kierujących popowstaniową rzeszą emigrantów polskich we
Francji.
Nocna lektura rękopisu sprawiła, że Edyta znała już swego przodka znacznie lepiej i była nim
coraz bardziej zafascynowana.
- Spadamy pod Rajgród - patrząc na smacznie śpiących harcerzy szepnął Edek do Bolka i
Pawła. - Młodzież niech się wyśpi...
- Jasne! - odszepnął Bolek kończąc kolejny kubek aromatycznej kawy.
- Ale pod wieczór wracamy - dodał Paweł spoglądając pytająco na mnie.
- Musimy przecież dopaść nocnych kopaczy - stwierdziłem.
- Dopadniemy - wtrącił Edek. - Pod warunkiem, że się zjawią i wejdą pod ziemię - dodał. -
Przede wszystkim jednak musimy dziś dokończyć nasze dociekania archeologiczne i zająć się bliżej
zbiorem głazów.
W recepcji zajazdu, wcześniej niż zwykle, pani Kasia zmieniła Tadeusza. Tadeusz udał się na
piętro do „Pokoju Francuzów”, gdzie mieściło się centrum dowodzenia akcją „Kret”. Na schodach
wymienił pozdrowienia z Pawłem, Edkiem i Bolkiem.
Wychodzącą trójkę zobaczyła po chwili pani Kasia. Na widok Pawła uśmiechnęła się.
Przechodząc do wyjścia trzej koledzy pozdrowili uroczą recepcjonistkę.
Najdłużej panią Kasię pozdrawiał Paweł, który chciał się wyróżnić szarmanckim
zachowaniem wobec damy. Tak się w nią wpatrzył, że aż wpadł na drzwi, odbił się od nich z
hukiem, zawadził butem o listwę w progu i stracił równowagę. Na szczęście w ostatniej chwili
podtrzymali go koledzy.
67
Tymczasem Tadeusz dotarł do „Pokoju Francuzów” i cichcem wyciągnął mnie na kawę.
- Kaśka mówiła, że ci goście ze Śląska są w porządku - powiedział. - Nawet ich polubiła,
chociaż wie od dziecka, że z obcymi nigdy nic nie wiadomo.
- Powiedziała, że w pani Edycie jest coś bardzo znajomego. Nie wie, co... Nie potrafiła
jeszcze tego określić... - Tadeusz zawiesił głos. - Ona jest przekonana, że od dawna zna panią Edytę
z widzenia. Nie potrafi jednak skojarzyć jej osoby z miejscami, w których się mogły przypadkiem
spotykać. I to ją niepokoi...
- Podobno każdy człowiek ma przynajmniej jednego sobowtóra - uśmiechnąłem się. - Pani
Edyta nie musi być wyjątkiem. Może przypomina kogoś, kogo Kasia rzeczywiście kiedyś często
widywała?
- To nie tak... - skrzywił się zabawnie Tadeusz. - Dziś w nocy Kaśka doszła do wniosku, że
zna panią Edytę stąd - popukał palcem wskazującym w blat stolika.
- Z zajazdu?
- Nie sądzisz, że to dziwne? - spytał i, nie czekając na odpowiedź, dodał: - Już przy
pierwszym zetknięciu z panią Edytą widziałem jak wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Spojrzała na
nią jak na starą znajomą, której się tu nie spodziewała... Później Kaśka wyjaśniła mi przyczynę tego
wytrzeszczu. Powiedziała, że zbaraniała na widok pani Edyty, bo gdzieś ją wcześniej widziała. I to
wielokrotnie... Przez moment była nawet pewna, że znają się od dawna. Ale pani Edyta zachowała
się wobec niej jak wobec osoby zupełnie obcej, grzecznie i z dystansem.
W obozowisku pod Rajgrodem Edek i Paweł pakowali znalezione w ziemi artefakty.
Z najgłębszej, a zatem najstarszej, eksplorowanej warstwy ziemi, harcerze wykopali dwa
krzemienne groty oraz kawałki kości i rogów reniferów, noszące ślady uszkodzeń mechanicznych.
Prawdopodobnie były to pozostałości po obozie, może nawet po kilku kolejnych obozach myśli-
wych, którzy kilkanaście tysięcy lat temu polowali tu na renifery.
- A to? - spytała Tenia, pokazując znaleziony na początku, obrobiony ludzką ręką, duży
kawałek rogu łosia.
- Może mieć związek z myśliwymi sprzed tysięcy lat - odezwał się Paweł. - Co ty na to? -
zwrócił się do Edka.
- Trudno w tej chwili powiedzieć - zastanowił się archeolog. - Wstępnie, przez porównanie z
podobnym rogiem łosia, wykopanym niedawno pod Olsztynem u zbiegu rzek Łyny i Wadągu,
można przyjąć, że ten, jak tamten, dotarł tu około trzynastu tysięcy lat przed naszą erą z grupą
myśliwych. Jednak nie musi być importem, który pojawił się tu jako przedmiot wykonany
wcześniej w innym, bardzo oddalonym miejscu. Mógł być przecież równie dobrze pozyskany i
obrobiony na tych terenach - Edek wziął róg do ręki. - Ze stanu jego powierzchni, wyraźnego jej
wytarcia na gładko w miejscu pasującym do ludzkiej dłoni, wynika, że był używany przez wiele
dziesiątków lat...
- Przeciętnie życie ludzkie trwało wówczas niezbyt długo - zauważyła Tenia. - Można więc z
tego wywnioskować, że róg był przekazywany z pokolenia na pokolenie - zauważyła Tenia.
- Tego się nie da wykluczyć - przytaknął Edek. - Jeżeli był w ten sposób przekazywany,
oznaczałoby to, że odgrywał jakąś istotną, przypisaną mu rolę w tej grupie myśliwych... Może
nawet był symbolem władzy, prototypem późniejszego berła królewskiego?
- Kawałek rogu sprzed tysięcy lat i tyle tajemnic. - westchnęła Tenia. - Ciekawe, dlaczego
został tu porzucony? Może przestał być potrzebny? Albo został po prostu zgubiony przez
68
myśliwych, goniących za zwierzyną?
- Też się nad tym zastanawiam - wtrącił się Paweł. - Przypadkowe porzucenie, zgubienie
takiego przedmiotu nie wchodzi w rachubę. Najprawdopodobniej w tym miejscu doszło kiedyś do
jakiegoś dramatycznego wydarzenia, po którym ten róg nie był już potrzebny... Na przykład,
wskutek chorób lub odniesionych w walce ran, mogło nastąpić znaczne zdziesiątkowanie grupy
myśliwych, dla których róg ten miał jakieś znaczenie kultowe, symboliczne.
- Został po nich tylko róg, który teraz pobudza naszą wyobraźnię - zażartował Edek, pakując
ostrożnie do foliowej torebki przeżarty rdzą grot włóczni prawdopodobnie Jaćwingów, pochodzący
sprzed XIII wieku.
W tym samym czasie po raz drugi próbowałem rozwiązać zagadkę tajemniczego kopczyka,
widocznego za karczmą na rysunku sporządzonym na początku XIX wieku przez Joachima. Może
nie istniał w ogóle? Przecież Joachim mógł narysować wszystko, co tylko chciał. Mógł, z jakichś
powodów, dorysować kopczyk, którego nie było. I może tak postąpił? Rysując karczmę wiosną
narysował przecież zmyślony, zimowy pejzaż.
Z rysunkiem Joachima w garści wyszedłem przed zajazd.
Teodor, doświadczony architekt, miał rację. Poprzednio stanąłem tak, by patrzeć prostopadle
na fronton zajazdu. Sądziłem wówczas błędnie, że jego ustawienie odpowiada ustawieniu frontonu
dawnej karczmy. Jednak karczma była ustawiona inaczej, co oznaczało, że kopczyka należało szu-
kać w zupełnie innym miejscu.
Mimo nieprzespanej nocy Edyta nie mogła zasnąć. Stała przy otwartym oknie pokoju
hotelowego, spoglądając z pierwszego piętra na nasłonecznioną już ulicę wylotową z Łomży, którą,
po upadku powstania listopadowego, w licznej kolumnie emigrujących powstańców maszerował jej
przodek Adam. Szedł w nieznane do Francji z wiarą, że kiedyś wróci na ziemię swych ojców. Nie
wrócił.
Szedłem właśnie za zajazd w kierunku prawdopodobnego miejsca po kopczyku z rysunku
Joachima, gdy odezwała się moja komórka.
- Dzień dobry, Tomaszu... - usłyszałem głos Edyty. - Jesteś w zajeździe?
- W taką ładną pogodę?
- A gdzie mogę cię teraz zastać?
- Na trawniku... Jakieś sześć metrów za zajazdem „Pod Czerwonym Kapturkiem”.
Edyta zaśmiała się:
- Stój tam! - zażartowała. - Zaraz przyjadę... - wyłączyła komórkę.
Podczas mojej rozmowy telefonicznej z Edytą na parkingu przed zajazdem zatrzymał się
błękitny opel. Po chwili wysiadł z niego rosły, odziany w dresy, brodaty, kudłaty mężczyzna z
wypchaną, skórzaną torbą na ramieniu.
Idąc w stronę zajazdu, przybysz rozejrzał się zaciekawiony po okolicy, rozprostował kości i,
potykając się o listwę w drzwiach wejściowych, wpadł do środka wykonując krótki lot nad
posadzką i tocząc się po niej nieco dłużej prawie pod samą recepcję.
- Nic się panu nie stało? - wychylając się z recepcji spytała zaniepokojona pani Kasia.
- Jeszcze nie wiem - zarechotał kudłacz zbierając się z posadzki. - Muszę się obmacać -
69
spojrzał wesoło na młodziutką recepcjonistkę. - Hej! Przecież my się znamy... Studiuje pani
dziennikarstwo?
- Pan Hipolit? - spytała z niedowierzaniem w głosie pani Kasia.
- We własnej, może trochę bardziej zarośniętej, niż zwykle, i poturbowanej postaci... -
rozejrzał się czochrając poskręcaną fryzurę „prawie afro”. - To piękne! - spojrzał w oczy pani Kasi.
- Gdzie się nie pojawię, tam spotykam pracujących studentów dziennikarstwa - pokręcił głową ze
zdziwienia. - Gdyby byli tak pracowici podczas studiów... Ale mamy wakacje! Pani tu zarabia na
studia?
- W pewnym sensie... - uśmiechnęła się pani Kasia. - Pomagam rodzicom w prowadzeniu ich
zajazdu.
- I słusznie - pan Hipolit podniósł wyprostowany palec wskazujący lewej ręki. - W tych
zwariowanych czasach, pani Katarzyno, rodzinny interes staje się prawdziwą ostoją stabilizacji
młodego pokolenia i... dobrobytu narodu - zaśmiał się i zarzucił torbę na ramię. - Załapałem się na
jakiś wolny pokój w zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem”? Jeżeli nie, to i tak będę tu musiał
poczekać... Chociaż w pani towarzystwie poczekam bez przymusu i nie zatęsknię, ani przez chwilę,
za nikim.
- Jedyny pokój jednoosobowy jest już zajęty... - pani Kasia spuściła oczy i spiekła delikatnego
raczka. - Mamy wolną dwójkę.
- Dwójkę? - ucieszył się gość. - To dobrze, bo jestem tu umówiony z naszym wspólnym
znajomym...
Pan Hipolit, znakomity fotoreporter i artysta fotografik, prowadził na studiach zajęcia z
fotografii prasowej. Studentki szalały za nim w skrytości.
- Czyżby z panem redaktorem Punim? - spytała niepewnie pani Kasia.
- Oczywiście! - ucieszył się pan Hipolit. - Musimy trochę popstrykać i popiórzyć, żeby nie
zapomnieć, jak to się robi... A jest co robić!
Puni, reporter prasowy zajmujący się dziennikarstwem śledczym, rówieśnik pana Hipolita,
był jedną z najbarwniejszych, najbardziej lubianych postaci w uczelnianej kadrze dydaktycznej,
złożonej z nie byle jakich okazów osobowości. Mówiono o nim, że jest chodzącym, bardzo zasob-
nym archiwum personalnym i zdarzeniowym o nieograniczonej pamięci. Nigdy z nikim nie
rozmawiał o tym, nad czym aktualnie pracował lub czym w najbliższym czasie zamierzał się zająć.
Można było odnieść wrażenie, że Puni nie ma nic do roboty i nic nie robi lub pracuje byle jak, bo
bardzo swobodnie dysponuje swoim czasem i nigdy nigdzie się nie spieszy. W rzeczywistości był
dobrze zorganizowanym tytanem pracy dziennikarskiej. Na uczelni prowadził zajęcia z warsztatu
dziennikarskiego.
Pani Kasia pamiętała jeszcze swoje pierwsze spotkanie z Punim. To było na początku
studiów. Miała coś do załatwienia z opiekunem roku, ale nie wiedziała jeszcze, kto nim jest i jak się
nazywa. Od koleżanki z drugiego roku dowiedziała się, że to Puni i że trafił się im dobry opiekun.
Ktoś inny pokazał jej młodego jeszcze, niepozornego mężczyznę na korytarzu. Podeszła i
powiedziała:
- Przepraszam, panie Puni...
- Chwileczkę... - marszcząc zabawnie brwi przerwał jej nagabywany dziennikarz. - Nie
nazywam się Puni, ale się domyślam, puni prawda tak, że chodzi pani o mnie.
Pani Kasia dowiedziała się wówczas, że Puni ma na imię Olgierd. Jednak, od częstego
wtrącania do zdań powiedzonka „puni prawda tak”, przylgnęła do niego na uczelni ksywa ”Puni”.
70
Tylko nieliczni studenci pamiętali, jak się rzeczywiście nazywa.
Powiedzonko to Puni odziedziczył po swoim dziadku, dziennikarzu, którego też nazywano
Punim. A wtrącał je tylko po to, by rozbawiać studentów i swoich rozmówców.
Panowie Hipolit i Puni współpracowali ze sobą przy wielu dziennikarskich śledztwach,
ujawniając przestępstwa popełniane nie tylko przez pospolitych złodziei i bandziorów. Później,
korzystając z ich publikacji, zajmowała się tymi przestępstwami policja i prokuratura.
Edyta zastała mnie siedzącego „po turecku” na trawniku, dokładnie tam, gdzie stojąc miałem
na nią czekać. Nieco wcześniej odwiedzili mnie Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko. Byli
wyspani, odświeżeni i po śniadaniu. Otrzymali ode mnie zadanie spenetrowania zalesionego terenu
za ogrodzeniem zajazdu. Mieli wypatrzyć miejsca mogące być pozostałościami po starych,
nienaturalnych kopczykach ziemi.
- Przepraszam, że usiadłem bez twego pozwolenia - uśmiechnąłem się na widok Edyty i
natychmiast wstałem. - Ale chciałem być chociaż przez chwilę bliżej matki ziemi... A poza tym nie
lubię stać, gdy mogę usiąść.
- Też lubię posiedzieć na słońcu w pachnącej trawie, w ładnym otoczeniu i w ciszy-
zachwycona rozejrzała się wkoło. - Jak tu pięknie...
- Niestety, nie jest cicho - zagderałem żartobliwie.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Nie słyszysz? - też się zdziwiłem, ale na niby. - Przecież w lesie drą się jakieś ptaki!
Edyta zaśmiała się:
- Śpiewają, Tomaszu, śpiewają! - rozejrzała się zaniepokojona.
- Coś się stało?
- Mam nadzieję, że nie - spojrzała na mnie. - Premier gdzieś mi się zapodział. Przyjechał ze
mną... Mówiłam, że ma być grzeczny...
- Premier? - moje brwi odjechały bardzo wysoko nad okulary, sygnalizując zdziwienie bez
granic. - Tu i teraz?
- O! Na szczęście jest! Chodź tu!
Obejrzałem się z niedowierzaniem. W naszym kierunku cwałował zabawnie uśmiechnięty, z
powiewającym różowym języczkiem, piesek Edyty. Edyta usiadła przy mnie na trawniku.
- Z rękopisu dowiedziałam się, że Adam był tu krótko, zaledwie kilka tygodni - powiedziała
drapiąc lekko Premiera za uchem. - Zdążył się jednak zakochać, z wzajemnością, w pięknej córce
karczmarza, Wandzie. Poprosił o jej rękę. Jego oświadczyny zostały chętnie przyjęte...
Rękopis Adama urywa się niespodziewanie na tym, że ksiądz udzielił im ślubu i odbyło się
huczne wesele - mówiąc to Edyta trochę się rozmarzyła, jak każda kobieta na wspomnienie
przeczytanego właśnie, szczęśliwie zakończonego romansidła. - To wzruszające zakończenie...
- Albo interesujący początek - wtrąciłem delikatnie swoje trzy grosze.
- Początek? - spojrzała na mnie jasnymi oczami, które już skądś znałem.
- No wiesz, jak to jest... - uśmiechnąłem się. -A potem żyli długo i szczęśliwie... A może
krótko i nędznie, przytłoczeni prozą życia?
Zaśmiała się dźwięcznie.
- Szkoda, że nie wiadomo, co się działo z nimi później...
- Pewnie poszli razem do Francji - pogłaskałem po pysku przymilającego się Premiera. -
Chociaż rodzice Wandy mogli nie zgodzić się na wyjście córki z domu w daleką niebezpieczną
71
drogę do obcych. Czasy były niespokojne... A może sam Adam nie chciał jej narażać na trudy
pieszej włóczęgi przez Europę? Co ja plotę?! Przecież nie po to wzięli ślub, żeby się zaraz
rozstawać.
- To brzmi logicznie - przytaknęła. - Ale kto wie, jak było naprawdę? Rozmyślałam nad tym
cały ranek... Z raportu, o którym wczoraj rozmawialiśmy, wiadomo, że Adam dotarł do Francji. Ten
raport spowodował, że przyjechałam tu szukać śladów jego pobytu. Nie wiedziałam nic o istnieniu
Wandy... Teraz, gdy się o niej dowiedziałam, nie wiem, co się z nią stało...
- Może jednak poszła z Adamem i zamieszkali razem we Francji? - zastanowiłem się. -Jeżeli
tak, to najprawdopodobniej oboje są twoimi przodkami... Pomyśl! Jesteś być może w miejscu, w
którym kiedyś się poznali i związali ze sobą na dobre i złe... Ten kawałek ziemi był kiedyś
własnością twoich przodków ze strony Wandy... Masz polskie korzenie.
- Widzę, że nie czytałeś całego rękopisu Adama - uśmiechnęła się Edyta. - Było trochę
inaczej... W rękopisie jest wzmianka o plotce na temat romansu, który połączył żołnierza
napoleońskiego Joachima z piękną żoną karczmarza, Aliną...
- Aha! - jakoś mnie to nie zdziwiło. - Ludzie zawsze plotkują o innych.
- Wiem - uśmiechnęła się Edyta. - Ale są różne plotki... W niektórych tkwi ziarno prawdy, jak
w legendzie... Wyczytałam, że karczmarz Jan w dzieciństwie ciężko chorował. Przypuszczalnie z
tego powodu, chociaż oboje z Aliną bardzo chcieli, nie mogli mieć potomstwa. Gdy kilka miesięcy
po wyjeździe Joachima żona Jana urodziła córeczkę, ludzie zaczęli plotkować, że jej ojcem jest...
- Poczekaj... - przerwałem. - To, co teraz powiedziałaś, zmienia postać rzeczy - zerwałem się
z trawnika. - Być może Wanda rzeczywiście była córką Joachima. Jeżeli tak, to idąc z Adamem do
Francji mogła być świadoma, że odnajdzie tam rodzonego ojca lub jego rodzinę! Pozwól ze mną do
zajazdu! - podałem rękę, pomagając wstać Edycie. - Musisz coś zobaczyć... Może za chwilę
poukładamy te klocki i poznamy prawdę...
Dzwonek komórki wyrwał Teodora z głębokiego, dziennego snu.
- Cześć! To ja - usłyszał radosny głos Lopka.
- Aha! Cześć! - ziewnął przeciągle. - Co w Augustowie?
- Zaraz się rozejrzę... - zaśmiał się Lopek. - Właśnie wyszedłem ze szpitala, bo czuję się już
znakomicie!
- To dobrze - ucieszył się Teo. - Ale nigdzie nie biegaj! Już po ciebie wyjeżdżam.
- Nie trzeba! Przecież to bliziutko... Przejdę się spacerkiem.
- Możesz... Ale wtedy zobaczymy się dopiero późnym wieczorem i będziesz trochę
zmęczony.
- Co? Czyżby przez ten upał Augustów aż tak strasznie się rozciągnął?
- Być może... Nie wiem! Z pewnością jednak odnaleźliśmy ślad Adama. Z tego powodu
przenieśliśmy wczoraj naszą bazę z motelu w Augustowie do hotelu w Łomży. I tu są twoje
rzeczy...
Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko skończyli myszkowanie po zalesionym terenie za
zajazdem. Któreś z pięciu, wykrytych przez nich, niewielkich, porośniętych drzewami wzniesień
mogło być pozostałością po narysowanym kiedyś przez Joachima kopczyku. Znany im z nocnych
ciemności las wyglądał teraz całkiem przyjaźnie.
Harcerze rozsiedli się kilka metrów od ogrodzenia zajazdu, na niewielkiej, nasłonecznionej
72
polanie w otoczeniu bzykających owadów, bezszmerowo wachlujących powietrze motyli,
zwiewnych pajęczynek, pachnących ziół i jednej żaby.
- O! - wykrzyknął Wilhelm Tell na jej widok. - Księżniczka zaklęta w żabkę!
- Daj jej buzi... - zażartował Wiewiórka.
Roześmiany Wilhelm Tell pochylił się i cmoknął powietrze:
- No! Co się tak gapisz? - zadzierając zabawnie nos spytał zaniepokojoną żabę. - Jestem
księciem nowej generacji...
Wiewiórka i Sokole Oko zarechotali radośnie jak dwa dorodne żabska.
Zielone zwierzątko łypnęło wypukłymi oczkami na intruza i skoczyło między gęsto rosnące
na poboczu polanki dorodne pokrzywy. Książę nowej generacji przysiadł, odbił się nogami od
ziemi i bez namysłu skoczył za nią. Wiewiórka i Sokole Oko usłyszeli odgłos łupnięcia o ziemię i
bolesny okrzyk: - O rany!
Z pokrzyw wyskoczył poparzony Wilhelm Tell. Miał wytrzeszczone oczy i otarte kolano. Na
jego widok druhowie zaśpiewali:
A harcerz taki gapa,
ż
e aż w pokrzywy wlazł
po pas, po pas...
- Do wesela się zagoi - zaśmiał się Wiewiórka.
- Jakiego wesela? - drapiąc poparzone ręce zdziwił się Wilhelm Tell.
- Twojego z księżniczką - wyjaśnił przyjaźnie Sokole Oko. - Piszę się na pierwszego drużbę
w orszaku... W parze z jakąś miłą żabką.
Książę nowej generacji spojrzał na kolegów, podrapał się po łydkach i śmiejąc się powiedział:
- Wesela nie będzie...
- A co? Panna młoda uciekła? - zmartwił się żartem Wiewiórka.
- Nie! - Wilhelm Tell machnął dłonią. - To ja uciekłem, bo ta żaba zwabiła mnie w pułapkę...
Przez nią wyrżnąłem kolanem w jakąś cegłę...
- W cegłę? - Sokole Oko spojrzał na kolegów i ruszył w stronę pokrzyw. - O ile wiem, cegły
w lesie nie rosną...
Wiewiórka i Wilhelm Tell weszli za nim w pokrzywy.
- Zauważyliście, że pokrzywy tak obficie rosną tu tylko w tym miejscu? - Sokole Oko spytał
kolegów.
- Ja to nawet poczułem na własnej skórze - zażartował Wilhelm Tell drapiąc się bezlitośnie po
udach.
Sokole Oko kontynuował:
- Mój tata powiedział, ze takie skupiska dorodnych pokrzyw wyrastają najczęściej w
miejscach użytkowanych kiedyś lub teraz przez ludzi...
- To zrozumiałe... - uśmiechnął się Wiewiórka. - Rosną przecież po to, żeby nas parzyć!
- Pozwolisz, że dokończę? - spytał Sokole Oko grzebiąc w pokrzywach.
- Kończ waść!
- Słuchajcie! Jeżeli jest tak w rzeczywistości, to prawdopodobnie cegła, w którą łupnął
Wilhelm Tell kolanem, nie znalazła się tu przypadkiem... Może być fragmentem istniejącej kiedyś
w tym miejscu większej całości... - harcerz urwał w połowie zdania i nagle wrzasnął: - Jest!
73
W drodze do „Pokoju Francuzów” opowiedziałem Edycie o szafie i okolicznościach, które
spowodowały, że z karczmy przewędrowała ona do domu staruszka zaprzyjaźnionego z Lucjanem.
- To może być poszukiwany przez ciebie mebel ze skrytką w dnie - zakończyłem otwierając
drzwi do pokoju. - Ale ciekawe, co powiesz na ten portret...
Edyta zamarła w bezruchu. Ze ściany spoglądała na nią jej twarz narysowana na pożółkłym
papierze.
- Skąd to masz? - spytała ściszonym głosem, jakby wstydząc się swej obecności.
- Ja tego nie mam - uśmiechnąłem się. - Ten portret wisiał tu, zanim dowiedziałem się o
istnieniu zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Teraz już wiem, gdzie widziałem ciebie, zanim
się spotkaliśmy... Pani Kasia też jest przekonana, że zna ciebie z widzenia od dawna, tylko nie pa-
mięta, gdzie się spotykałyście...
- To nie jestem ja... - powiedziała niepewnie, siadając przy stoliku.
- Oczywiście, że nie! - zdjąłem ze ściany portret i położyłem na stoliku przed Edytą. - Poznaj
Alinę, piękną żonę karczmarza Jana i matkę Wandy... Jesteś do niej szalenie podobna.
Edyta otworzyła pośpiesznie torebkę i wyjęła chusteczkę. Miejsce na jej kolanach zajął
Premier. Wywalił z pyska różowy ozorek i machnął nim kilka razy po jej policzku.
- A to jest Jan - położyłem przed Edytą drugi portret.
Wzruszona Edyta dotknęła delikatnie obu portretów, głaszcząc twarze przez szkło.
- Kto ich narysował? - spytała.
- Joachim, któremu plotka przypisuje ojcostwo Wandy... Był znakomitym rysownikiem.
Spojrzała na mnie:
- Chciałabym dotknąć papier, na którym zostali narysowani.
- Jasne! - wyjąłem i otworzyłem scyzoryk, żeby wydobyć portrety z ramek.
Dopiero z bliska, zwłaszcza oglądając odwrotną stronę, dostrzegłem, że oprawa rysunków jest
równie stara jak one. Sprawnie, bez uszkodzeń otworzyłem obie oprawy, zdjąłem tekturkę
chroniącą od tyłu portret Aliny.
- Jasny gwint! - zapominając o obecności damy wykrzyknąłem na widok tego, co
zobaczyłem.
W tym samym czasie pod Rajgrodem Bolek, Edek, Paweł i bardziej krzepcy harcerze,
dopingowani przez harcerki i kolegów, usiłowali przekręcić jeden z tajemniczych głazów, żeby
sprawdzić, czy przypadkiem nie ma jakichś znaków na jego drugiej, niewidocznej stronie. W tym
celu zamierzali stoczyć kolosa do wykopanego prawie pod nim, wzdłuż dłuższego boku, płytkiego
dołu. W pobliżu leżała sterta połamanych drągów, wykorzystanych już jako dźwignie do
podważenia głazu. Z trzaskiem łamały się następne. Punktem oparcia dla tych dźwigni był sąsiedni
głaz.
- No! Nareszcie drgnął - stęknął ciężko Bolek i otarł pot lejący się z czoła.
- To niewiele, ale jednak coś - zauważyła optymistycznie Tenia.
- Dobra... Ogłaszam przerwę wypoczynkową - wysapał zmachany Edek. - Nabierzemy sił i
przekręcimy ten kamyk.
Wszyscy, z wyjątkiem Pawła, opadli na trawę. Paweł chwycił saperkę, wskoczył do dołu i
zaczął ostrożnie obciosywać ziemię pod głazem.
- Uważaj, bo będzie tąpnięcie! - ostrzegł Edek.
- Jak tąpnie, to uskoczę! - odkrzyknął Paweł. - Jeżeli zdążę... - ciachnął saperką spory
74
kawałek ziemi i błyskawicznie wyskoczył z dołu, bo miał wrażenie, że głaz drgnął. Ustąpił miejsca
głazowi, który wolno przekręcił się i z głuchym łoskotem zleciał do jamy, ukazując zaciekawionym
harcerzom odwrotną stronę.
- Uau! - rozległ się chóralny okrzyk zachwytu i zdumienia.
Pawłowi, Edkowi i Bolkowi opadły szczęki.
W lasku za zajazdem „Pod Czerwonym Kapturkiem” robiło się coraz ciekawiej. Wiewiórka,
Wilhelm Tell i Sokole Oko, nie bacząc na parzące ich pokrzywy i lejący się po całym ciele pot,
rozgrzebywali ziemię na skraju niewielkiej, nasłonecznionej polanki. Odkopywali stary mur z
czerwonej cegły, którego odkrycie Wilhelm Tell przypłacił otarciem kolana.
- Trafiłem ręką na jakąś dziurę pod murem... - drapiąc się po łydkach i zgarniając krzątające
się po nich czerwone mrówki, zameldował Sokole Oko.
- Pokaż! - wykrzyknął Wiewiórka wykonując w jego kierunku żabi skok przez pokrzywy.
Wilhelm Tell też skoczył.
Wiewiórka wetknął ostrożnie rękę do dziury w ziemi. Pod palcami wyczuł dolną
powierzchnię cegieł tworzących podstawę muru wzniesionego z odkopanych przez chłopców kilku
warstw starych, grubych cegieł. Głębiej była już tylko ziemia.
- Bez sensu... - powiedział rozczarowany przyglądając się murowi. - Zaraz! To nie jest bez
sensu.
Wiewiórka zaczął zapamiętale rozgrzebywać dziurę w ziemi. Po chwili oczom harcerzy
ukazał się fragment ostatniej, niewidocznej do tej pory warstwy cegieł. Ułożona inaczej, z cegieł
ustawionych na węższych bokach, tworzyła łagodny, wygięty ku górze łuk.
-Takimi łukami kończono kiedyś od góry budowę otworów okiennych - wysapał Wiewiórka.
- I otworów, w których instalowano drzwi, furty lub bramy! - dorzucił Sokole Oko.
- Zakładamy się, co to za otwór, czy ryjemy dalej? - spytał roztropnie Wilhelm Tell.
- Ryjemy! - odkrzyknęli zaciekawieni harcerze.
- Co ryjecie? - odezwał się obcy, męski głos za ich plecami. Jak na komendę obejrzeli się za
siebie.
Pod oprawą portretu Aliny leżały płasko zasuszone stokrotki. Spod nich spoglądały na nas
oczy młodego, przystojnego, gładko ogolonego mężczyzny o ciemnych, pofalowanych włosach.
Poniżej widniał krótki tekst w języku francuskim:
Droga Alino! Ufam, że mówiąc o bezgranicznym szczęściu, które daje ci świadomość
rychłego powicia dziecka, jesteś rzeczywiście kobietą szczęśliwą, bo spełnioną jak tego usilnie i
bezowocnie pragnęłaś lata całe. I obyś taką pozostawała zawsze u boku Jana, człowieka
najzacniejszego.
Joachim
PS Dziecko, gdy wydorośleje, pozdrów ode mnie serdecznie.
Gdy Edyta czytała ten swoisty list od Joachima, poprosiłem do nas Tadeusza.
- Pani Edyto... - uśmiechnął się na widok jej pytającego spojrzenia. - Nie roszczę sobie
ż
adnych praw do tych portretów. One po prostu były w tym budynku przede mną... Jakby czekały
na panią - popatrzył na rysunki. - Teraz należą do pani... Chciałbym tylko zachować ich kopie,
75
wykonane z obu stron. Będą wisiały tu w „Pokoju Francuzów”...
- Czy to oznacza, że w tym pokoju mieszkał kiedyś Joachim? - spytała Edyta.
- Wątpię... - wyręczyłem Tadeusza, który nie znał treści rękopisu Adama. - Z pokoju, w
którym mieszkali żołnierze Napoleona, była widoczna droga na Łomżę. Nie widać jej przez okno
tego pokoju... Sprawdziłem już i wiem, że droga biegnie jak kiedyś. Ale można ją zobaczyć tylko z
pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Pewnie więc Francuzi tam właśnie mieszkali...
Odwrotna strona wizerunku karczmarza Jana była opatrzona zapisem:
Zacny Janie! Mam nadzieję, że kiedyś przeczytasz to Ty lub ktoś z Twojej rodziny. Ocaliłeś
ż
ycie moje i moich przyjaciół, nie oczekując i nie żądając w zamian niczego. Jestem Ci za to
dozgonnie wdzięczny.
Joachitm
PS Tym, co z przyjaciółmi uradziliśmy zostawić w Twojej sekretnej piwnicy na powrót
Napoleona i nasz, rozporządzaj wedle własnych potrzeb. Nie wiedzieliśmy wówczas, że nie
przejdziemy już tędy lub jakąkolwiek inną drogą na Rosję.
Teo wiózł właśnie Lopka z Augustowa do Łomży, gdy rozdzwoniła się jego komórka. Zjechał
na pobocze i zatrzymał samochód.
- Gdzie jesteś? - usłyszał głos Edyty.
- Dojeżdżamy z Lopkiem do Łomży... - zaniepokoił się. - Coś się stało?
- Wiele się wyjaśniło... - odpowiedziała pogodnie. - Przedzwoń do Anki. Czekam na was troje
u Tomasza w zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem”.
W obozowisku harcerskim pod Rajgrodem panowała grobowa cisza. Wszyscy skupili się
nieruchomo nad leżącym w dole, odwróconym głazem. Nawet Paweł zamarł w bezruchu,
zapominając o pstrykaniu fotek.
- To mamy pomnik - przerwał przedłużającą się ciszę Edek, zgarniając dłonią resztki ziemi z
powierzchni głazu. - Zwróćcie uwagę na rozmieszczenie i rysunek oczu, nosa i ust, spokojny wyraz
twarzy, układ rak na korpusie, na dłonie i wyraźnie zarysowane nakrycie głowy...
- Przypomina hełm bez przyłbicy - zauważył Bolek.
- Tak... - przytaknął Paweł pstrykając zdjęcie. - To może być próba utrwalenia wojownika,
który dokonał bohaterskich czynów... Jaćwingowie upamiętniali swoich bohaterów w opowieściach
o nich, w legendach, w pieśniach i w kamiennych rzeźbach... W ten sposób utrwalali swoją historię.
Ich opowieści, legendy i pieśni przepadły jednak w mrokach dziejów wraz z nimi. Krzyżaccy i inni
okupanci tej ziemi zastąpili je własnymi... Na szczęście tu i ówdzie przetrwały kamienie z
wyrytymi postaciami, o których nic nie wiemy. Nie wiemy też, gdzie są te kamienie... To znaczy,
zdarza się, że przypadkiem, jak dziś...
- Po upływie nieznanej liczby wieków od wyrzeźbienia... - wtrącił żartem Edek.
- Ta rzeźba jest aż taka stara? - zdziwiła się Tenia.
- Może nawet starsza - zaśmiał się Edek. - Przepraszam... Właściwie nie da się dociec prawdy
o wieku rzeźby w kamieniu. Jeżeli rzeczywiście pozostała po Jaćwingach, to powinna pochodzić
sprzed XIV wieku, bo w XIII wieku ich plemię zostało całkowicie wyniszczone przez Krzyżaków i
wspomagających ich krzyżowców z południa i zachodu Europy. Oznacza to, że może mieć tysiąc i
76
nawet więcej albo mniej lat...
- Edziu... - wtrącił się Paweł wyciskając mój numer komórki. - Nie zapominaj o Gotach,
którzy przybyli tu ze Skandynawii na początku naszej ery i żyli na tych obszarach zachowując
przez co najmniej dwa wieki widoczną odrębność kulturową... Oni też uwieczniali swoich w ka-
mieniu.
- Pamiętam o Gotach - mruknął archeolog zaglądając pod głaz, którego bok do tej pory był
zasłonięty leżącym teraz w dole.
Rozmowę z Edytą i Tadeuszem przerwał dzwonek mojej komórki.
- Szefie! To ja... - odezwał się Paweł.
- Słucham meldunku spod Rajgrodu.
- Czy szef siedzi?
Usiadłem na krześle.
- Siedzę...
- To dobrze, bo mam powalającą wieść - Paweł najwyraźniej delektował się tym, że pobudza
moją ciekawość prawie do bólu. - Jeden z tych głazów, po przekręceniu, okazał się megalityczną
rzeźbą!
- Jasny gwint! - znowu zapominałem o obecności damy. - Jesteś pewien, że to nie jakaś
współczesna podróbka?
- Jeszcze nie wiemy... Ale kopiemy już dół pod drugi megalit...
- Dół! - zdziwiłem się. - Po co kopiecie dół, skoro głaz i tak jest pod ziemią?
- śeby przekręcić pierwszy kamyk na drugą stronę, zastosowaliśmy metodę dołowania.
Okazała się skuteczna! Na razie! - zaśmiał się Paweł i wyłączył komórkę.
Obcy mężczyzna miał obfite, poskręcane włosy na głowie i twarzy. Uśmiechał się przyjaźnie
do Wiewiórki, Wilhelma Tella i Sokolego Oka. Umorusani harcerze wychylili głowy z pokrzyw.
- Co tak ryjecie? - powtórzył pytanie zaciekawiony kudłacz.
- Nie ryjemy. Gramy w podchody - odezwał się przytomnie Wiewiórka. - A co? Nie wolno?
- Wolno - przytaknął uśmiechnięty kudłacz. - A może i nie wolno... Nie wiem. Nie jestem
stąd.
- To tak jak my - zauważył Wilhelm Tell wyciskając dyskretnie numer mojej komórki.
- Szkoda - zmartwił się kudłacz. - Myślałem, że znacie te okolice...
Wilhelm Tell wolniutko zanurzył się w pokrzywach i przyłożył komórkę do policzka.
Myślałem, że to znów dzwoni Paweł.
- No! Co tam z dołowaniem kamyków pod Rajgrodem?
- Nie wiem... - usłyszałem przyciszony głos Wilhelma Tella. - Druhu Tomaszu! Jesteśmy w
lasku za zajazdem. Chyba coś mamy...
- Co tak szepczesz?
- Bo jest tu jakiś obcy, podejrzany facet, który nas zaczepia... Nie wie, że dzwonię...
- Spoko! Już przybiegam... - wyłączyłem komórkę.
Tadeusz i ja wybiegliśmy z zajazdu i cicho ruszyliśmy w stronę polanki. Po drodze minęliśmy
jakiegoś kudłatego, uśmiechniętego brodacza. Szedł od strony lasku. „Co się szczerzysz?” -
77
pomyślałem. „Nie jestem panienką...” Zaraz po minięciu nas mężczyzna zatrzymał się.
- Tomasz? - usłyszałem znajomy głos za plecami.
Obejrzałem się i stanąłem jak wryty.
- Hipek? - spytałem nie dowierzając własnym oczom.
Kudłaty brodacz okazał się Hipolitem, znajomym fotoreporterem z Warszawy.
- Tomaszu!... Jeżeli mnie rozpoznałeś pod tym zarostem, to po co pytasz? - zaśmiał się
kudłacz. - A swoją drogą, okazuje się, że musieliśmy obaj przyjechać w różnych celach z
Warszawy aż tu, do zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem” pod Łomżą, żeby wreszcie spotkać się
po latach... Idziecie na grzyby?
- Chcemy się tylko rozejrzeć.. - poczułem, że mam niewyraźną minę.
Zauważył to Hipolit.
- Przepraszam... śe też się nie domyśliłem - uśmiechnął się do mnie. - Ten harcerz dzwonił do
ciebie?
- Tak...
- Zareagował właściwie... - Hipek pochwalił Wilhelma Tella.
- Jasne... - odezwał się Tadeusz. - Ci chłopcy wiedzą, że kręcą się tu różni ludzie.
- Jak to na strachowisku? - zaśmiał się kudłacz.
Spojrzałem zdziwiony na Hipolita:
- Idziesz z nami do harcerzy? Czekają na nas.
- Oczywiście! - ucieszył się brodacz. - Zdziwi ich, że się znamy.
- Skąd wiesz, że to strachowisko? - spytałem.
- Od mojej studentki, którą spotkałem tu w recepcji. Pani Katarzyna pomaga...
- Wiemy, co robi pani Katarzyna, bo to moja córka - zaśmiał się Tadeusz klepiąc Hipolita po
plecach.
Z gęstych pokrzyw wychyliły się trzy umorusane, zaskoczone twarze.
- Czuwaj, druhowie! Poznajcie druha Hipolita... - przerwałem, bo z rozpędu popełniłem
nietakt. - Przepraszam... - uśmiechnąłem się do Hipka. - Odwrotnie! Druhu Hipolicie, poznaj
wytrawnych poszukiwaczy przygód, druhów Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko! -
wskazałem szerokim gestem chłopców. - Druhowie, to jest mój przyjaciel, druh Hipolit, znakomity
fotoreporter...
Przerwałem ponownie, bo za harcerzami zobaczyłem wyłaniający się z ziemi mur z cegły, w
którym widniało wejście zamknięte okutymi, zardzewiałymi drzwiami.
- Jasny gwint! - zaklął z podziwem w głosie Hipek, który zauważył to samo. - Mogę strzelić
fotę?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, strzelił ich kilka.
Spojrzałem na Tadeusza. Z jego twarzy biło zdumienie i szczęście zarazem.
- Skoczę po jakieś łopaty - powiedział krótko i poszedł.
- Druhu Tomaszu... - odezwał się Wiewiórka. - W lasku namierzyliśmy kilka miejsc, w
których mógł być kiedyś poszukiwany kopczyk... A to - popatrzył w stronę muru - odkryliśmy przy
okazji, przez żabę...
- Jaką żabę? - spytałem oglądając grubą, żelazną sztabę ryglującą tajemnicze drzwi i wiszącą
na niej masywną kłódkę.
- Normalną - zaśmiał się Wilhelm Tell. - Szybkie danie dla bociana...
- Dobrze, że szybkie - wtrącił się Hipek. - Bocian nie zdążył i dzięki temu druhowie odkryli
78
coś, co kiedyś z jakiegoś powodu zostało przez kogoś ukryte przed ludzką ciekawością i
zachłannością.
- I dobrze zabezpieczone - dodałem, bo żelazna, masywna sztaba została w przemyślny
sposób przymocowana do ryglowanych przez nią drzwi, które osadzono po prawej stronie na trzech
litych, grubych zawiasach.
- Jak główny sejf w banku - uśmiechnął się Sokole Oko. - śeby to otworzyć, potrzebny będzie
doświadczony kasiarz, ślusarz albo kowal...
- Po co? Najsłabszym punktem tego zabezpieczenia jest kłódka - spoglądając na mnie
zauważył Hipek. - Możemy ją sami przepiłować albo wyważyć łomem.
- Nie możemy - pokręciłem głową.
- Możemy! - wykrzyknął Wilhelm Tell. - Przecież damy radę...
- W to nie wątpię - przytaknąłem. - Ale nie możemy jej zniszczyć... To staruszka -
uśmiechnąłem się do Hipka. - Jest starsza ode mnie o ponad sto lat...
- Taka stara? - zdziwił się Wilhelm Tell.
- W przybliżeniu oczywiście - odpowiedziałem wydłubując kawałkiem drutu ziemię z dziurki
od klucza. - Może da się otworzyć inaczej.
- Trzeba naoliwić jej wnętrze i poczekać - doradził Tadeusz wbijając dwie łopaty w ziemię. -
Zaraz przyniosę olej do konserwacji urządzeń precyzyjnych - zaśmiał się. - Ta kłódka nie wygląda
na precyzyjne urządzenie.
Hipek złapał łopatę.
- Dawno nie kopałem! - wykrzyknął i zaczął kopać przy murze. Drugą łopatę pochwycił
Sokole Oko.
„Edek znajdzie jakiś sposób na otwarcie kłódki” - pomyślałem i wycisnąłem jego numer.
- Słucham? - usłyszałem naszego archeologa. - Albo nie słucham... Powiem od razu!
Zdołowaliśmy drugi megalit. Też jest rzeźbiony... Przygotowujemy się do dołowania trzeciego...
- To świetnie! - przerwałem Edkowi. - Zostaw tam Pawła. Niech dołuje. Jesteś pilnie
potrzebny w lasku za zajazdem „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Trzeba otworzyć bardzo starą
zardzewiałą kłódkę.
- Jak starą?
- Pierwsza połowa XIX wieku...
- Wsiadam i jadę.
Hipek przerwał kopanie, bo odezwała się jego komórka.
- Serwus, Hipolicie? - usłyszał głos Puniego. - Już dojechałem... Gdzie jesteś?
- Za zajazdem...
- A ja, puni prawda tak, wchodzę do zajazdu... - zaśmiał się Puni.
- Już do ciebie przychodzę... Aha! Uważaj na listwę w drzwiach!
- Dzięki za ostrzeżenie - odpowiedział Puni i z trzaskiem zawadził butem o listwę.
Jego lot nad posadzką, zakończony zgrabnym koziołkiem i miękkim lądowaniem na
pośladkach tuż przed recepcją, wprawił w podziw panią Kasię.
- Dzień dobry! - zawołała radośnie. - Piękny lot...
Zaskoczony sytuacją Puni spojrzał ku górze na panią Kasię, odwzajemnił powitanie i
podnosząc się z posadzki spytał:
- Czy, puni prawda tak, wylądowałem w zajeździe „Pod Czerwonym Kapturkiem”?
79
- Tak, panie Olgierdzie.
- To dobrze - ucieszył się Puni dyskretnie rozcierając potłuczone siedzenie. - Bo na pani
widok pomyślałem, że poleciałem na uczelnię...
Oboje gruchnęli śmiechem.
- No! Jesteś wreszcie! - krzyknął od drzwi Hipolit.
W swoim rękopisie Adam wspomniał o sekretnej, dwukondygnacyjnej piwnicy, w której
karczmarz Jan ukrywał zapasy żywności przed rosyjskimi i pruskimi żołnierzami. Wszystko
wskazywało na to, że harcerze natrafili właśnie na nią.
Jeżeli tak, to ściana z okutymi drzwiami była fragmentem tejże piwnicy. „A jeżeli nie?” -
przemknęło mi przez myśl. „Przecież miejsca, skazane samym położeniem na wyjątkowo duże
zagęszczenie dramatycznych wydarzeń na przestrzeni wielu wieków, kryją w sobie liczne tajemnice
i niespodzianki...”
Z rozważań wyrwał mnie dzwonek mojej komórki.
- Tomaszu - usłyszałem Edytę - dochodzi południe...
- Pamiętam! - skłamałem, bo zupełnie zapomniałem. - Jesteśmy umówieni ze staruszkiem w
sprawie szafy... - przypomniałem sobie. - Czekam na parkingu.
Staruszek oczekiwał nas przy stoliku ustawionym na nasłonecznionym ganku.
- Zapraszam do środka - wskazał ręką w kierunku otwartych szeroko drzwi po powitalnej
wymianie uprzejmości. - Na ganeczku posiedzimy sobie później, żeby zwyczajowo pogadać przy
kawie lub herbacie.
Dopiero teraz dowiedziałem się, że ma na imię Artur. Nie krył radości z poznania Edyty,
której przodkowie kiedyś wybudowali tu karczmę.
- Dzięki nim, pani Edyto, miejscowi ludzie mieli się gdzie spotykać - powiedział prowadząc
nas do wejścia. - Ta karczma była kiedyś miejscowym oknem na świat, bo w niej zatrzymywali się
zdrożeni goście z odległych stron, jak załogi statków w portach. Wraz z nimi docierały tu
wiadomości ze świata...
- Jasny gwint! - mruknąłem pod nosem na widok dziennego pokoju.
- Coś się stało? - spytał dyskretnie pan Artur.
- Podziwiam pana księgozbiór.
Staruszek spojrzał na mnie wyrozumiale.
- Proszę bardzo... Może pan przejrzeć grzbiety książek - uśmiechnął się. - Do środka też
można pozaglądać. To nie są atrapy... Gdyby chciał pan sięgnąć wyżej, tam stoi drabinka - wskazał
ręką i poszedł z Edytą do innego pokoju, aby pokazać szafę.
Stanąłem przed ogromną ścianą książek ustawionych równo na regałach od podłogi po sufit.
Już z daleka dostrzegłem, że dominują wśród nich opasłe, wielotomowe wydawnictwa słownikowe
i encyklopedyczne, edycje polskie, angielskie, rosyjskie, niemieckie, francuskie. Część książek
rozpoznawałem po oprawach, bez czytania grzbietów. Miałem je we własnym księgozbiorze.
- Imponujący zbiór - palnąłem komplement na widok wracającego pana Artura. - Jest takie
powiedzonko: pokaż mi swoją bibliotekę, a powiem ci, kim jesteś.
- Tak? To kim jestem?
Zastanowiłem się:
- Człowiekiem wykształconym, humanistą... Nie wiem...
80
Staruszek machnął niby lekceważąco ręką:
- śartowałem... Nie widział pan jeszcze mojej biblioteki...
- Więc to nie jest biblioteka? - zaskoczony spojrzałem znad okularów na pana Artura.
- Nie... - zaśmiał się staruszek. - Te książki trzymam tutaj, bo nie zmieściły się tam, gdzie być
powinny.
Widok wypełnionego regałami pokoju, przyprawił mnie o zawrót głowy. „Kim jest pan
Artur?” - pomyślałem omiatając wzrokiem grzbiety książek.
- To moja biblioteka... Od starodruków po wydawnictwa współczesne... A tam stoją
ciekawsze nowości wydawnicze - pogodny staruszek poruszał się wśród regałów jak przewodnik po
muzeum. - Można dotykać i przeglądać...
- Przepraszam - usłyszałem głos Edyty za plecami. - Nie przeszkadzam?
Wykonałem gwałtownie w tył zwrot.
- To my przepraszamy - odpowiedziałem waląc się zaciśniętą pięścią w klatkę piersiową i
robiąc przesadnie skruszoną minę. - Zagadaliśmy się i zaniedbaliśmy ciebie, zostawiając sam na
sam z szafą... Wiemy, że zachowaliśmy się dokładnie według najgorszych obyczajów.
Mój szkolniacki wygłup rozbawił Edytę i pana Artura.
- Przeprosiny przyjmuję - uśmiechnęła się grożąc nam palcem - bo potrzebuję waszej pomocy
przy szafie.
- O nie! - zaprotestował wesoło pan Artur. - Dźwigać szafy nie będziemy... Jest za stara i my,
krzepkie dwa chłopy, możemy ją niechcący uszkodzić przy przenoszeniu, wyrządzając
niepowetowaną stratę, bo to przecież antyk...
- Ograniczymy się zatem do oględzin jej dna... - zdecydowałem krótko i otworzyłem szafę.
Była pusta, odkurzona i wyszorowana do czysta. Nic nie wskazywało na to, że gdzieś w jej
dnie została zainstalowana skrytka.
Zauważyłem rozczarowanie i zwątpienie malujące się na twarzy Edyty. Pan Artur tylko
chrząknął:
- Czego szukamy? - spytał.
- Skrytki - odpowiedziała Edyta. - Ale jej tu chyba nie znajdziemy.
- Nie wiadomo - uśmiechnął się staruszek. - Stare meble przechowują w sobie wiele
wspomnień i tajemnic, których obecności nie da się odkryć na pierwszy rzut oka.
Edyta nie miała doświadczeń związanych z poszukiwaniem skrytek. Wiedziała jedynie, że
były zawsze sprytnie ukrywane przed niewtajemniczonymi. Tylko nieliczni wtajemniczeni
wiedzieli o ich istnieniu i potrafili je otworzyć.
Opukałem i obmacałem grube, ciężkie dno szafy od góry i od spodu, nawet z boków,
centymetr po centymetrze. I nic.
- Gdyby tak siekierką? - spytał żartem pan Artur. - Podobno cel uświęca środki...
- Podobno po zawartości biblioteki poznaje się jej właściciela - zaśmiałem się. -Widziałem
księgozbiór i nie wiem, kim pan jest...
- Jestem emerytowanym nauczycielem łaciny i greki... Ostatnio uczyłem w olsztyńskim
ogólniaku. Chociaż wtedy kładziono większy nacisk na nauczanie języka rosyjskiego, wspominam
dobrze tamte lata, bo byłem trochę młodszy i potrzebny młodzieży. A później... - pan Artur
zamyślił się. - Czterdzieści parę lat temu odszedłem na emeryturę i osiedliłem się tutaj. To dobre,
zdrowe i piękne miejsce - uśmiechnął się do wspomnień.
- To ile pan ma teraz lat? - wyrwało się zdziwionej Edycie.
81
- Pewnie setkę - staruszek wzruszył ramionami. - Musiałbym zajrzeć do metryki, bo dawno
już nie liczę... Zaraz... Pamiętam... W 1920 roku, a może rok później, przyjechałem z Wilna do
Lwowa, objąć posadę nauczyciela łaciny i greki w... Nie... Nie mogę sobie teraz przypomnieć tej
szkoły... - zmartwił się pan Artur, machnął zrezygnowany ręką i spojrzał na mnie. - A może szafa,
idąc moim śladem, odpowie nam na pytanie o skrytkę i o to, jak się do niej dobrać? - zmienił
szybko temat.
- Odpowie... Pod warunkiem, że jest poszukiwanym meblem - zastrzegłem dłubiąc agrafką w
jakiejś dziurce, wydrążonej pewnie przez robaka w prawym górnym rogu lewej ścianki szafy.
Nagle agrafka drgnęła. Wyciągnąłem ją błyskawicznie z dziurki. Rozległo się ciche
skrzypnięcie. Jak na komendę spojrzeliśmy w dół. Dno szafy poruszyło się i uniosło poziomo na
dwadzieścia centymetrów.
- Jasny gwint! - soczyście wyraził swoje zdumienie pan Artur.
Zajrzeliśmy do skrytki. Była pusta.
- Może to oznaczać, że następca Adama dotarł do karczmy i działał tu w połowie XIX wieku -
powiedziałem po chwili zastanowienia.
- Jakiego Adama? - zaciekawił się pan Artur.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że staruszek nie wie wszystkiego, a przecież wiedzieć
powinien. W kilku zdaniach opowiedziałem o przodkach Edyty i o roli odegranej tu kiedyś przez
Adama.
- Rozumiem... - odezwał się, gdy zauważył, że skończyłem. - Piękna przeszłość... Ma pani
znakomitych przodków...
Pan Artur przerwał nagle, bo coś cicho skrzypnęło. Rozejrzeliśmy się po pokoju, poszukując
wzrokiem czegoś, co mogłoby tak skrzypnąć. Nie znaleźliśmy niczego. Skrzypnęło raz jeszcze i
zachrobotało koło naszych nóg. Ponownie spojrzeliśmy w dół.
Dno pustej skrytki uchyliło się samoczynnie. Pod nim ujrzeliśmy drugą skrytkę.
Tymczasem za zajazdem toczyła się walka z rdzą w kłódce.
Wiewiórka stał tuż przy odkopanych, okutych drzwiach. Trzymał sporą puszkę, wypełnioną
po brzegi olejem konserwującym na co dzień urządzenia precyzyjne. W oleju tym była zanurzona
kłódka zwisająca ze sztaby ryglującej drzwi.
- Słyszycie ten zgrzyt i chrobotanie? - spytał wesoło Tadeusz.
Harcerze zdziwieni spojrzeli po sobie i pokręcili głowami.
- Nie słyszycie? A ja słyszę! - Tadeusz spojrzał w kierunku puszki.
- Ja też! - zaśmiał się Wiewiórka. - To olej gryzie rdzę pożerającą kłódkę, która właśnie
nałykała się oleju.
- Długo będą się tak pożerać? - rzeczowo spytał Wiewiórka.
- A co? - zainteresował się Wilhelm Tell. - Spieszy ci się?
- Nie...
Tadeusz klepnął się dłonią w czoło:
- Kaśka mnie objedzie... - spojrzał na Wiewiórkę i Sokole Oko. - Zupełnie zapomniałem o
obiedzie pod chmurką... Chodźcie ze mną...
Przez ułamek sekundy staliśmy w bezruchu, zaglądając do skrytki, która była pod skrytką. Na
jej dnie leżało niewielkie, płócienne zawiniątko. Obok zauważyłem pożółkły, złożony arkusik
82
papieru.
Edyta spojrzała pytająco na mnie:
- Co teraz?
- Sprawdzimy, co to jest - rozłożyłem arkusik.
Naszym oczom ukazał się rysunek złożony z prostokątów porozrzucanych w widocznym
porządku.
- To pewnie szkic rozmieszczenia zabudowań Lucjana - zauważył pan Artur. - Tu jest
budynek karczmy - pokazał palcem. - A tu, jak pamiętam, stały budynki gospodarcze... Tam była
stajnia i powozownia... - staruszek przerwał i spojrzał na mnie. - A tego kreta sobie nie przy-
pominam - uśmiechnął się rozbawiony widokiem niewielkiego rysunku, przedstawiającego wąsate,
uśmiechnięte zwierzątko.
Na szkicu, daleko od prostokątów, widniała malutka sylwetka kreta.
- Czy to oznacza, że w tym miejscu jest coś zakopane? - spytała Edyta.
- Myślę, że tak - odpowiedziałem. - Wizerunek kreta może być wskazówką że bez kopania w
ziemi się nie obejdzie. Jego umiejscowienie może wskazywać, gdzie należy kopać.. Zdaje mi się, że
wiem nawet, w którym miejscu i po co. A jeżeli tak, to już to odkopaliśmy... Musimy jeszcze
rozwiązać problem otwarcia kłódki - spojrzałem na zawiniątko. - Założę się, że znajdziemy w nim
rozwiązanie tego problemu.
Edyta i pan Artur spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. Wziąłem do ręki i rozwinąłem
zawiniątko. W środku był ukryty bardzo stary, brunatny klucz.
83
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
JAK TADEUSZ KARMIŁ KŁÓDKĘ • KLUCZ DO INNEJ KŁÓDKI • ZAGADKA
PORTRETU WIDZIANEGO W PARYśU • DO CZEGO SŁUśY ŁOM? • PAN ARTUR MA
COŚ NA STRYCHU • TAJEMNICA MEGALITYCZNYCH RZEŹB • CO ZOBACZYLI
HARCERZE W PODZIEMIACH? • WALKA Z PAJĘCZYNAMI • PREMIER W
OPAŁACH • UCIECZKA LUB POŚCIG • ZNIKNIĘCIE TEODORA • PO DRUGIEJ
STRONIE REGAŁU • WSZYSCY W POTRZASKU • PREZENT OD PANA ARTURA DLA
EDYTY • EDEK WYZWOLICIEL • PUSTY KUFER BEZ DZIURKI OD KLUCZA • CO
UKRYTO POD PNIAKIEM?
Na leśnej polance za zajazdem „Pod Czerwonym Kapturkiem” zobaczyliśmy ogródkowy
stolik, przy którym harcerze pałaszowali z apetytem obiad. Koło tajemniczych, okutych drzwi stał
Tadeusz. Trzymał jakąś puszkę.
- Co ty tak dzierżysz tę puszkę?! - spytałem zdziwiony.
- Mam w niej olej, którym karmię kłódkę! - zaśmiał się Tadeusz. -Ten olej podkarmiam
rdzą... Rdzy nie karmię. Długo żarła kłódkę i nie wie, co to głód - wsadził nos do puszki. - Jak się
już kłódka nażre, to da się otworzyć... Oczywiście, jeżeli wcześniej jej mechanizmu nie przeżarła
rdza... - zauważył pana Artura. - Dzień dobry... - ukłonił się.
- Dzień dobry - odkłonił się dostojnie staruszek zdejmując kapelusz.
Edyta wydobyła komórkę i odeszła na bok, wyciskając numer Teodora, który powinien był
już dotrzeć do zajazdu.
- Pan Tadeusz jest, w pewnym sensie, następcą pana Lucjana na tych włościach -
przedstawiłem właściciela zajazdu panu Arturowi. - Tadeuszu, poznaj pana Artura, sąsiada, który
przez wiele lat przyjaźnił się z panem Lucjanem.
Tadeusz rozpłynął się w ciepłym uśmiechu:
- Miło mi pana poznać... Wiem, że nie zastąpię pana Lucjana, ale mam nadzieję na
dobrosąsiedzką zażyłość między nami.
- Nie widzę przeciwwskazań - zaśmiał się staruszek. - I mam podobną nadzieję... Ale tej
puszki niech pan już nie trzyma. Nie trzeba. Odrdzewiałem niejedną kłódkę - zajrzał do puszki.-
Mam, jak się zdaje, podobną - przyjrzał się uważnie. - Fason ten sam... Prawie pół wieku temu
znalazłem ją w stodole - machnął lekceważąco dłonią. - To stary, prosty mechanizm. Zabytkowy...
Jak ja... - spojrzał na mnie z uśmiechem. - Zaraz da się otworzyć...
- Czym? - spytał odruchowo Tadeusz.
- Tym... - z dumą pokazałem klucz.
- Nie byłbym tego taki pewien - ostrzegł pan Artur.
Telefon od Edyty dopadł Teodora i Lopka w Łomży. Zatrzymali się, by porozmawiać bez
ś
wiadków o rzeczywistym celu ich pobytu na nadbiebrzańskich bagnach.
- Co się z wami dzieje? - spytała zaniepokojona Edyta.
- Jesteśmy właśnie w Łomży...
- Dopiero? Już dawno byliście pod Łomżą... Zachowałeś się wyjątkowo nieodpowiedzialnie.
Mogłeś przedzwonić...
- Wybacz... Zagadaliśmy się...
84
- Wybaczam - odpowiedziała Edyta uspokojona tym, że Teodorowi nic złego się nie
przytrafiło.
- Już jedziemy. Daję słowo... Stęskniłem się za tobą.
- Co ty powiesz? - zaśmiała się Edyta. - Nie zapomnij o Ance.
- Pewnie już się wyspała...
Pan Artur przyjrzał się dokładnie kluczowi i pokręcił przecząco głową:
- Tym się tej kłódki raczej nie otworzy...
- Nad czym tak główkujecie? - usłyszałem niespodzianie głos Edka, który dotarł wreszcie
spod Rajgrodu. - O! - wykrzyknął zdziwiony na widok okutych drzwi. - Wczoraj ich tu nie było.
- Były - ucieszyłem się na widok naszego archeologa. -Ale pod ziemią.
-Aha! - Edek spojrzał wesoło na mnie. - Czekały na archeologa i nie doczekały się... Za to
dziś wyrosły jak grzyby po deszczu, bo niedawno lało... - podszedł do drzwi.
- Nie! Raczej zostały wyryte przez harcerzy spod ziemi jak trufle przez dziki - zauważył pan
Artur.
- Jeszcze zamknięte? - zdziwił się Edek.
- Z tego powodu wezwałem ciebie z twoją wiedzą.
- Solidna robota - archeolog poklepał otwartą dłonią drzwi, aż zadudniło. - Nie macie klucza?
- Mamy - pokazałem klucz. -Ale chyba do jakiejś innej kłódki...
Edek obejrzał klucz.
- No tak... - przytaknął. - Ten klucz pasuje do kłódki, której nie mamy. Ale to nie szkodzi, bo
mamy inną kłódkę, którą trzeba otworzyć - Edek wyjął ze swojej torby jakieś klucze, druty i inne
przedmioty. - Uwaga! - wetknął coś do dziurki w kłódce, podłubał, pokręcił. - Nie! To nie to... A
teraz?! - ponownie coś wetknął, przekręcił i pociągnął kłódkę do dołu. - No! Otwarta...
Rozległy się huczne brawa.
Zadowolony ze sprawnego wykonania trudnej operacji Edek ukłonił się głęboko,
majestatycznie i z gracją jak wielki artysta operowy po udanym występie, rozsyłając całuski i
uśmiechy do publiki.
Zdjąłem ze skobla koniec sztaby ryglującej drzwi i odstawiłem stojący przy nich łom pod
ś
cianę, żeby się nie plątał.
- Otwieramy czy czekamy na nieobecnych? - spytałem głośno.
- Nieobecni już nadchodzą! - usłyszałem głos Teodora poprzedzony radosnym szczekaniem
Premiera. - Otwieraj!
Powitałem przybyłych gestem ręki i pociągnąłem z całej mocy sztabę wraz z drzwiami do
siebie. Drzwi nawet nie drgnęły. „Dałem popis własnej niemocy” - pomyślałem.
- Tomaszu - odezwał się cicho Edek. - Wpierw trzeba naoliwić zawiasy.
- Jasne! - odpowiedziałem głosem konspiratora i pogłaskałem Premiera, który stanął
nieruchomo przy moich nogach i uważnie obwąchiwał dolną krawędź drzwi.
Z zachowania psa wynikało, że za chwilę ustawi się bokiem do wąchanego obiektu, zadrze
energicznie do góry tylną łapę i...
- Premier! Do mnie! - krzyknęła zapobiegliwie pani Anna. Piesek obrócił na chwilę głowę w
stronę swojej pani, pomerdał ogonkiem, wbił nos w ziemię pod drzwiami i zaczął głośno węszyć.
Pani Anna nie dała za wygraną: - Premier! Chodź tu!
Piesek wyjął niechętnie nos z ziemi, popatrzył na swoją panią pomerdał nerwowo ogonkiem,
85
podniósł pysk i raptem pobiegł przed siebie, pokonując śmiesznymi susami kępy zielsk i inne
naturalne przeszkody. Po chwili przepadł w trawie. Jego pani nie ruszyła w pościg za nim.
Rozbawiona machnęła ręką.
- Jak wiecie, olej potrzebuje czasu na dotarcie do wszystkich zakamarków zardzewiałych
zawiasów - odezwał się Edek wycierając w chusteczkę zatłuszczone dłonie. - Ogłaszam przerwę
wypoczynkową.
W „Pokoju Francuzów” panował przyjemny chłodek.
- Pamiętasz? - Edyta zwróciła się do Teodora. - W którymś z paryskich antykwariatów
widzieliśmy w tym roku na wystawie portret rodziny mieszczańskiej nieznanego autora. Duży
obraz olejny w rzeźbionych, złoconych ramach był datowany na połowę XIX wieku...
- Przypominam sobie... Ktoś namalował kobietę i mężczyznę w otoczeniu trójki dzieci. To
były dwie dziewczynki i chłopczyk... Ona była uderzająco podobna do ciebie. Śmialiśmy się nawet,
ż
e to pewnie twoja prababka...
Pamiętam, że z powodu tego podobieństwa chcieliśmy ten obraz kupić - przypomniała pani
Anna. - Ale był zbyt drogi i mogliśmy go tylko pooglądać.
- A teraz spójrzcie na to... - Edyta pokazała portret Aliny...
- Mama?! - krzyknęła zaskoczona pani Anna. Edyta uśmiechnęła się:
- Musiałabym mieć teraz ponad dwieście lat... To jest Alina, a oto karczmarz Jan, jej mąż-
pokazała drugi portret - gospodarz tej karczmy w pierwszej połowie XIX wieku.
- Udało mi się dociec, że oboje sportretował napoleoński grenadier Joachim, o którym w
swoim rękopisie, powołując się na słowa karczmarza, wspomina Adam - wtrąciłem swoje trzy
grosze.
- To jest ten rysownik - Edyta odwróciła portret Jana na drugą stronę.
- O! Przystojniaczek... - wyrwało się pani Annie na widok autoportretu Joachima.
Teo spojrzał znad rysunku na Edytę. Potarł dłonią czoło, jakby coś sobie nagle przypomniał:
- Pamiętasz, co było namalowane w tle tego portretu rodziny mieszczańskiej?
- Nie bardzo... - pokręciła głową Edyta. - Wiem, że coś tam zauważyłeś, ale byłam wówczas
tak zaabsorbowana podobieństwem tej kobiety do mnie, że nie zwróciłam uwagi na to, co mówisz...
- Mamo... - odezwała się pani Anna. - W tle tego obrazu była namalowana ściana z lustrem, w
którym odbijała się postać autora portretu. Malarze, z różnych powodów, utrwalali w ten sposób
siebie na portretach tworzonych na czyjeś zamówienie. Ten malarz, o ile sobie dobrze
przypominam, trzymał paletę umazaną farbami i pędzle w jednej ręce. W drugiej miał pędzel,
którym malował. Patrzył w lustro - spojrzała uważnie na autoportret Joachima - i był zupełnie
podobny do Joachima, tylko znacznie starszy.
Edyta uśmiechnęła się do córki:
- Być może wówczas widziałyśmy na tym obrazie Wandę, która mogła być podobna do
swojej matki Aliny, oraz jej męża Adama, ich dzieci i Joachima...
Gdy w „Pokoju Francuzów” dochodziliśmy stopniowo do wniosku, że Wanda i Adam
odszukali w Paryżu Joachima, harcerze byczyli się w promieniach słońca na polance za zajazdem.
Ich umysły napędzane ciekawością, mimo rozleniwiającego upału, pracowały jednak na wysokich
obrotach. Byli przecież dosłownie o krok od poznania wielkiej tajemnicy, ukrytej za okutymi
drzwiami.
86
Wśród traw buszował Premier.
Błogą ciszę przerwał Wilhelm Tell:
- Chłopaki! Na co czekamy? - wskazał wzrokiem okute drzwi.
Wiewiórka i Sokole Oko popatrzyli na siebie.
- No właśnie!... - wstając odezwał się Wiewiórka. - Sami je odkryliśmy i sami możemy
spróbować je otworzyć...
- Możemy spróbować? Tylko tyle? - zdziwił się Sokole Oko. - Musimy otworzyć!
- Pan Samochodzik nie dał rady - przypomniał Wiewiórka.
- Bajerował... - zaśmiał się Wilhelm Tell. - Jakby chciał, to by otworzył... Jestem tego
pewien...
- Masz rację! - wtrącił się Sokole Oko. - Mój tata mówi, że z prezentów otrzymanych pod
choinką najbardziej fascynujące jest ich własnoręczne rozpakowywanie. Podobnie jest z
tajemnicami...
- Otóż to! - przytaknął Wilhelm Tell. - I dlatego Pan Samochodzik postanowił nie otwierać
tych drzwi. Zostawił to nam. Zobaczcie... - ruchem głowy wskazał drzwi. - Widzicie to coś pod
ś
cianą?
Niedaleko drzwi stał oparty o ścianę łom.
- Skąd on tu się wziął? - biorąc łom do ręki zdziwił się Wiewiórka.
- Widziałem... - przypomniał sobie Sokole Oko. - Pan Tadeusz przytaszczył go, razem z
olejem, z zajazdu i tam postawił, żeby był pod ręką. Później przyszedł Pan Samochodzik z panią
Edytą i panem Arturem... Zajadaliśmy wtedy obiad przy stoliku. Pamiętam, że druh Tomasz
uśmiechnął się na widok stojącego koło drzwi łomu i spojrzał w naszym kierunku, jakby pytał: „I
co wy na to?”.
- A my podważymy te piekielne wrota - odpowiedział Wiewiórka wtykając płaski koniec
łomu między ziemię i dolną krawędź drzwi. - Znajdźcie jakiś punkt oparcia dla dźwigni.
- Co takiego? - spytał zdziwiony Wilhelm Tell.
- Coś twardego, co mógłbym podłożyć pod łom... Na przykład spory kamień.
- Po co? Przecież wetknąłeś już koniec łomu pod drzwi. Teraz wystarczy podnieść do góry
jego drugi koniec... I po krzyku.
- Nie wystarczy - zaprzeczył Wiewiórka. - Zobacz... - przysiadł i z całej siły, prostując nogi
pociągnął wolny koniec łomu do góry. - Drzwi nawet nie drgnęły...
- Co sześć rąk, to nie dwie! - zaśmiał się Sokole Oko.
Harcerze mocno nacisnęli długie ramię dźwigni. Drzwi lekko zatrzeszczały i drgnęły.
- Jeszcze trochę - wysapał Wiewiórka. - Uwaga! Rrrazem...
Drzwi ponownie tylko drgnęły i zatrzeszczały. Dopiero gdy Wilhelm Tell zawiesił się na
końcu łomu, żeby zwiększyć siłę nacisku na dźwignię, piekielne wrota wolno przesunęły się o
centymetr ku górze.
- Poszły! - mimo zmęczenia krzyknął Sokole Oko.
Harcerze wyciągnęli łom spod drzwi.
- Kto je otworzy? - ocierając pot z czoła spytał Wiewiórka.
Tymczasem w „Pokoju Francuzów” pan Artur miał sprawę do naszego archeologa:
- Panie Edwardzie... - uśmiechnął się przepraszająco staruszek. - Czy może pan podwieźć
mnie do domu? To blisko...
87
- Oczywiście-nasz archeolog zerwał się z miejsca, złapał kluczyki lewą ręką prawą wziął pod
rękę pana Artura. - Źle się pan poczuł? - spytał zaniepokojony.
- Ja? - zdziwił się staruszek. - W moim wieku nie można źle się poczuć - zrobił zabawną
minę. - Czuję się świetnie! No! Może trochę przesadziłem - włożył kapelusz. - Ale nic mi, tak
ogólnie, nie dolega... Nie zawracałbym panu głowy...
Edek spojrzał z wyrzutem w oczach na staruszka:
- Panie Arturze, nie należy pan do ludzi, którzy zawracają głowę.
Staruszek uśmiechnął się dobrotliwie.
- Pozwolę sobie przyznać panu rację - puknął laską w podłogę. - A teraz niech pan mnie
wiezie do domu, bo przypomniałem sobie, że mam na strychu coś, co Ludwik dał mi kiedyś na
przechowanie. To coś może zainteresować panią Edytę i wymaga transportu.
Wychodząc z panem Arturem Edek pomachał do mnie ręką:
- Zaraz wracamy...
W obozowisku pod Rajgrodem odwrócono już ostatni głaz. Na jego powierzchni ktoś wyrył
tylko lewe oko i prawą dłoń trzymającą długi, wygięty, duży róg zwrócony ostrym końcem ku
górze.
- Nieukończona? To dziwne... - odezwał się Paweł pstrykając zdjęcie megalitycznej rzeźbie. -
Tamte były ukończone - spojrzał na spoczywające w dołach głazy. - A takie ułożenie rogu wydaje
się w ogóle nieporozumieniem.
- Mówiłeś coś? - zaciekawiła się Tenia.
- Trochę marudziłem - zaśmiał się Paweł. - Coś mi tu nie pasuje... - rozłożył bezradnie ręce. -
Właściwie to wszystko mi tu nie pasuje, bo nie znam podobnego przypadku. Już samo
nagromadzenie w jednym miejscu aż tylu rzeźb megalitycznych wydaje mi się nieprawdopodobne...
- Ale jest prawdziwe - wtrącił się zasapany Bolek. - One tu po prostu były, są i będą. Po
wiekach spoczywania w ukryciu pod ziemią, wydobyliśmy je na powierzchnię... Może niezupełnie,
bo leżą w dołach. Ale rzeźbieniami do słońca.
- Nie da się zaprzeczyć - przytaknął Paweł. - Warto się jednak zastanowić, dlaczego zostały
zgromadzone i dlaczego właśnie w tym miejscu... Kto i w jakich okolicznościach je zakopał?
Dlaczego ułożył wszystkie te głazy rzeźbieniami do spodu? I kiedy to się działo?
Otwarcie tajemniczych drzwi przypadło w udziale Wilhelmowi Tellowi, który, jak
pamiętamy, odważnym susem ruszył rano za uciekającą w pokrzywy żabą i walnął kolanem w
niewidoczną cegłę. Gdyby nie ten jego sus, cały dzień wakacyjnego obozowania harcerzy miałby
zupełnie inny przebieg. Byłby może nawet ciekawszy, ale o tym, że pod ziemią znajdują się jakieś
drzwi, nikt by do tej pory nie wiedział.
Wilhelm Tell rozstawił szeroko stopy, pochwycił oburącz i pociągnął całym sobą żelazną,
zamocowaną solidnie do drzwi sztabę.
Drzwi niespodziewanie stawiły zdecydowany opór.
- Ojeeej! - rozległ się okrzyk rozczarowania wydany przez Wiewiórkę i Sokole Oko.
- Pomożemy ci - zaproponował Wiewiórka. - Tylko trochę, troszeczkę... - dodał, żeby
Wilhelm Tell nie myślał, że koledzy chcą go pozbawić wielkiej i zasłużonej radości samodzielnego
otwarcia. - Tak, żeby drzwi uchyliły się na parę centymetrów. A ty później sam otworzysz je na
całą szerokość.
88
Po chwili zastanowienia potakując głową Wilhelm Tell dał zgodę.
- Uwaga! Raz! - krzyknął Wiewiórka.
Zapierając się mocno nogami, druhowie jednocześnie pociągnęli sztabę do siebie. Zgrzytnęły
przeraźliwie zardzewiałe zawiasy. Drzwi powoli uchyliły się na parę centymetrów. Z utworzonej
szpary buchnęło wyziewami, których woń nie należała do przyjemnych.
Harcerze zatkali błyskawicznie nosy i odskoczyli do tyłu.
- Musi się trochę wywietrzyć - krztusząc się powiedział Wilhelm Tell.
- Przez taką szparkę wietrzyć się będzie do jutra - zauważył Sokole Oko. - Trzeba otworzyć
szerzej...
Wilhelm Tell nabrał głęboko powietrza, wstrzymał oddech i, odwracając do tyłu głowę,
podszedł niechętnie do drzwi. Błyskawicznie pochwycił ich krawędź, sprężył się i pociągnął z całej
siły. Rozległ się przeciągły, wywołujący mrowienie w zębach, zgrzyt zawiasów.
Nagle zawiasy ucichły. Oczom harcerzy ukazała się falująca, siwa ściana pajęczyn,
zasłaniających całkowicie wejście.
- Ale cuchnie... - odezwał się Wiewiórka.
- Pocuchnie i przestanie, bo się wywietrzy - lekceważąco machnął ręką Sokole Oko. - Wtedy
wejdziemy i zobaczymy, co jest w środku...
W podziemiu panowały ciemności, rozpraszane dziennym światłem wpadającym przez
wejście. Tuż za drzwiami zaczynały się trzystopniowe, zbudowane z obciosanych kamieni schodki.
Prowadziły w dół.
Rozglądając się ciekawie dokoła i zrywając wiszące ze wszystkich stron obrzydliwie lepkie
pajęczyny, chłopcy posuwali się drobnymi kroczkami do przodu. Przypominali trochę ślepców,
obmacujących rękami przestrzeń przed sobą i poszukujących niepewnie podłoża stopami. Z ich
ramion i głów zwisały strzępy pajęczych tkanin.
- Niesamowite - szepnął Wilhelm Tell czując mrowienie na całym ciele. - Sceneria jak w
horrorze...
Ogromne, wszechobecne pajęczyny i ciemności sprawiały, że harcerze nie widzieli ścian
podziemia i niczego, co mogłoby się w nim znajdować. W każdej chwili mogli wpaść na coś, czego
wcześniej dostrzec nie mogli.
- Tak czują się pewnie marynarze w gęstej mgle na morzu - cichutko powiedział Wilhelm
Tell.
- Brakuje huśtania, chlapania słonej wody i ostrzegawczego buczenia okrętu - wyszeptał
Wiewiórka. - Ale nam przydałaby się jakaś latarka albo świeczka.
Harcerze ruszyli wolno tyłem do wyjścia.
- To jeszcze nie koniec naszych tajemnic - zwrócił się do mnie Teo, gdy doszliśmy wspólnie
do wniosku, że tajemnica pobytu Adama pod Łomżą została wyjaśniona na tyle, na ile było to
możliwe.
- Domyślam się... - zawiesiłem głos i podniosłem kubek z kawą do ust, bo potrzebowałem
trochę czasu na myślenie. Łyknąłem raz i drugi.
Domyślałem się, że wyprawa Teodora i Lopka na nadbiebrzańskie bagna nie była bezcelową
włóczęgą i nie miała żadnego związku z poszukiwaniem śladów Adama przez Edytę.
Uśmiechnąłem się do Teodora:
- Masz zapewne na myśli to, co może znajdować się za tymi okutymi drzwiami, których
89
zawiasy moczą się teraz w oleju - udałem, że interesuje mnie tylko to, co dzieje się wokół zajazdu i
przodków Edyty.
Teo i Lopek uśmiechnęli się do siebie, jak dwaj zgrani kawalarze, i zaprzeczyli kręcąc
głowami.
Po wycofaniu się z podziemia harcerze, na swój widok, wytrzeszczyli zdumione oczy.
- Wyglądacie jak dwie zjawy z najgorszych snów, które zdarzają się tylko twórcom horrorów
- zaśmiał się Wiewiórka rozkładając szeroko ręce, z których zwisały ogromne płachty pajęczyn,
przypominające nieco błony skrzydeł wielkiego nietoperza.
- A ty przypominasz tylko jedną ale za to najbardziej upiorną - odwzajemnił się Sokole Oko,
ś
ciągając z siebie przyklejające się uparcie pajęczyny.
- Najbardziej upiorną? - zacietrzewił się żartobliwie Wiewiórka zadowolony, że jest już na
ś
wieżym powietrzu. - To przyjrzyj się Tellowi.
- Uau! - wydał okrzyk podziwu Sokole Oko.
Wilhelm Tell nie odezwał się ani słowem. Wchodził pierwszy do podziemia i z tego powodu
miał na sobie najwięcej pajęczych tkanin, z których teraz rozpaczliwie usiłował się wyplątać.
Na domiar złego przyplątał się Premier. Chyba nie poznał zamaskowanych pajęczynami
harcerzy, bo zaczął skakać wokół nich i szczekać. Jego zachowanie rozbawiło chłopców.
Po kilkunastu szczęknięciach i tyluż rundach wykonanych wokół chłopców, Premier stanął
koło nóg Wiewiórki i w psim skupieniu zaczął je skrupulatnie obwąchiwać. Gdy obwąchał
dodatkowo nogi Wilhelma Tella i Sokolego Oka, rozejrzał się, zwiesił pysk tuż nad ziemią i,
wciągając głośno nosem powietrze, szybko wbiegł do podziemi.
Patrząc w ślad za Premierem, harcerze zamarli w bezruchu.
- No proszę... - odezwał się z podziwem w głosie Wilhelm Tell, zdejmując z twarzy kolejną
warstwę pajęczyny. - Taki mały, sam... I nie boi się.
- Bo nie ogląda w telewizji horrorów i japońskich kreskówek - zaśmiał się Wiewiórka. -
Zaraz... A kto powiedział, że my się boimy?
Nagle w podziemiu rozległ się krótki, przeraźliwy skowyt Premiera.
Chłopcy drgnęli, zamilkli i jak na komendę spojrzeli w stronę ciemnego wejścia. Coś tam
mignęło z lewej strony w prawą z prawej w lewą skoczyło w górę i znikło. Zapadła cisza. Przerwał
ją raptem rozpaczliwy pisk psa wyskakującego w dużym pośpiechu z podziemia. Spieszył się tak
bardzo, że nie zatrzymał się nawet, żeby otrzepać z siebie pajęczynę.
Pędzący Premier przypominał poplątany motek pajęczej, powiewającej za nim, przędzy.
Motek ten wydawał dziwne piski i toczył się bardzo szybko w kierunku zajazdu.
Harcerze wyrwali za nim. Wiewiórka biegł najszybciej. Wyglądało na to, że chce złapać psa.
Tuż za Wiewiórką podążał Sokole Oko. Zupełnie jakby mknął pomóc koledze w pochwyceniu
Premiera. Wilhelm Tell przebiegł tylko kilka kroków. Biegłby dalej, ale przypomniało o sobie
stłuczone kolano. Doszedł więc szybko do wniosku, że ktoś odważny powinien zostać i pilnować
otwartego wejścia do podziemia.
W tym samym czasie w „Pokoju Francuzów” Teo i Lopek postanowili opowiedzieć o
prawdziwym celu ich wyprawy nad Biebrzę.
- Szkoda, że nie ma pana Edwarda - zmartwił się Lopek, inicjator ekspedycji na bagna.
- Zaraz wróci - machnąłem uspokajająco dłonią. - Wyszedł na chwilę z panem Arturem.
90
Lopek spojrzał na mnie, uśmiechnął się i zaczął:
- W 1962 roku mój starszy brat z paczką przyjaciół spędzał sierpień pod Rajgrodem. Któregoś
dnia wziął aparat fotograficzny i wyruszył pieszo nad Biebrzę zrobić trochę zdjęć - Lopek wyjął z
plecaka kilkanaście czarno-białych fotografii i rozłożył je na stoliku. - Brat był dokładnie w tym
miejscu - pokazał palcem na jednym ze zdjęć - gdy zawadził butem o coś twardego... Ciągle na tych
bagnach o coś zawadzał. Początkowo zwracał na to uwagę. Ale po iluś tam wywrotkach kolejne
potknięcia przestały robić na nim wrażenie. Tym razem jednak oderwał prawie całą zelówkę.
Zdenerwowany spojrzał za siebie...
Gwałtowne skrobanie do drzwi przerwało opowieść Lopka. Skrobaniu towarzyszyło piskliwe
poszczekiwanie Premiera. Pani Anna zerwała się z miejsca i wpuściła psa, który natychmiast
wskoczył na kolana Edyty.
- A to co takiego? - zdziwiła się Edyta na widok Premiera pokrytego splątanymi warstwami
pajęczyny. - Gdzie byłeś? - spytała, chociaż wiedziała że pies jej nie odpowie.
- Premier wlazł do podziemia... - odezwał się znajomy głos.
W drzwiach pokoju zobaczyłem Wiewiórkę przybranego od głowy do stóp postrzępionymi
pajęczynami. Tuż za nim pojawił się podobnie wyglądający Sokole Oko.
- Wpadliśmy tylko po latarki... - wysapał.
- Zaraz, zaraz... - powstrzymałem druhów gestem ręki. - Czy to oznacza, że daliście radę
otworzyć te stare, okute drzwi na zardzewiałych zawiasach?
- Druhu Tomaszu - uśmiechnął się Wiewiórka - przecież druh wie, że dla nas to bułka z
masłem.
- I weszliście do środka bez latarek?
- A jak druh sądzi? - spytał Sokole Oko.
„Pokój Francuzów” błyskawicznie opustoszał.
Włączyłem latarkę i po kamiennych schodkach zszedłem do podziemia. Za mną wcisnęli się:
Teo, Lopek, Wiewiórka i Sokole Oko. Edyta i pani Anna zostały na polance, żeby doprowadzić
Premiera do pierwotnego wyglądu.
W głębi, w najciemniejszym kącie znajdującym się po prawej stronie piwnicy, poruszało się
coś bezkształtnego. Jak na komendę skierowaliśmy tam błyskawicznie światła latarek.
Naszym oczom ukazała się postrzępiona, rozchwiana ściana siwych, ciężkich pajęczyn. W
jednym miejscu ruszała się szczególnie mocno, jakby za nią kryło się coś żywego.
- Jest tam ktoś? - spytał niepewnym głosem Wiewiórka.
- Jestem, jestem... - usłyszałem głos Wilhelma Tella. - A co? Nie widać mnie?
- Chodź do nas i sprawdź - zaśmiał się Sokole Oko.
Nagle zobaczyliśmy dwie dłonie, przebijające się przez pajęczynową ścianę. Za nimi wyłoniła
się szara sylwetka Wilhelma Tella z nieco jaśniejszą, uśmiechniętą twarzą:
- Ja tu tylko sprzątam po pająkach.
- Należy ci się pochwała za maskowanie - zażartowałem. - Wtopiłeś się całkowicie w tło -
uzasadniłem pochwałę.
Po usunięciu pajęczyn podziemie okazało się wysoką na niecałe dwa metry piwnicą,
zbudowaną z czerwonej cegły. Miało około trzech metrów szerokości i sześciu długości. Jej
wnętrze przedzielała gruba, murowana ściana z przejściem pośrodku. Utworzone w ten sposób dwa
pomieszczenia miały odrębne sklepienia łukowe, wzmocnione szerokimi metalowymi belkami, i
91
posadzki z cegieł. W ścianie dzielącej podziemie były widoczne u góry prostokątne, okratowane
gęsto otwory prowadzące do kanałów wentylacyjnych, biegnących wewnątrz muru.
- Dobra, solidna robota obliczona na długie lata eksploatacji - pochwalił Teo, doświadczony
architekt.
- Aaapsik! - głośno kichnął Lopek. - Przepraszam, kręci mnie w nosie... Psik! - powtórzył
kichnięcie w wersji nieco skróconej i wytarł nos w chusteczkę.
W pierwszej piwniczce po lewej stronie pod ścianą stały dwie obszerne, dębowe beczki
przykryte wiekami, i gliniany, duży garniec z żeliwną pokrywą. Nad nimi była zamocowana
szeroka półka wzmocniona od spodu wspornikami, na której stały uporządkowane, odwrócone do
góry dnem garnki i naczynia.
Z prawej strony pod sklepieniem biegły równolegle dwie metalowe szyny. Co kilkadziesiąt
centymetrów zwisały z nich haki. Ściana na całej długości była zabudowana drewnianym regałem z
obszernymi, pustymi półkami od podłogi po strop.
Lewą ścianę drugiej piwniczki zasłaniał regał, na którego lekko pochylonych półkach leżały
równiutko zakurzone butelki, odwrócone uniesionymi dnami w naszą stronę.
Pod prawą ścianą stał duży, okuty kufer. Jego przymknięte wieko nie miało żadnego
zamknięcia i skobla.
- Ktoś zostawił po sobie absolutny porządek. Wystarczy tylko dobrze odkurzyć, pomyć,
wyszorować... I można korzystać - zauważyłem.
- Spodziewałem się zwyczajowej rupieciarni zarzuconej niepotrzebnymi, zużytymi gratami
sprzed lat - nie krył rozczarowania Lopek. - Byłoby w czym pogrzebać.
- Pogrzeb w beczkach, garncu i kufrze - podpowiedział Teo zajęty przeglądaniem butelek w
drugiej piwniczce, skąd dobiegało nas ciche pobrzękiwanie szkła. - Oho! Coś tu jest! - krzyknął,
jakby dokonał epokowego odkrycia.
- Pewnie pełna butelka - zaśmiał się Lopek.
Teo nie zareagował.
Zajrzeliśmy do beczek. Były puste. Lopek podniósł pokrywę garnca i zrobił rozczarowaną
minę. Nic w nim nie było. Ruszyliśmy do drugiej piwniczki, żeby zajrzeć do kufra. Po drodze
Lopek rzucił żartem:
- Schowaj Teo, co znalazłeś, bo nadchodzimy i zarekwirujemy!
Weszliśmy do drugiej piwniczki i zamarliśmy w bezruchu. Teodora w niej nie było.
Spojrzałem zdziwiony na Lopka. On spojrzał na mnie. Wiewiórką Wilhelm Tell i Sokole Oko
spojrzeli na nas. Wszyscy mieliśmy wyjątkowo głupie miny. Gotowi byliśmy przysiąc, że jeszcze
przed chwilą słyszeliśmy głos Teodora, dochodzący z tej części podziemia.
- Teo! - rozglądając się wkoło krzyknął Lopek.
- Co? - usłyszeliśmy głos niewidocznego Teodora.
Rozejrzeliśmy się z niedowierzaniem po małej piwniczce.
- Gdzie jesteś? - spytał zaniepokojony Lopek.
- Nie wiem! - odkrzyknął Teo.
- Nie wiesz? - zdziwiłem się.
- Ciemno jest, to skąd mam wiedzieć? Stoję i myślę, co zrobić.
- Przestań myśleć i włącz latarkę - poradził Lopek.
- Chciałbym... Ale upadła na posadzkę i rozsypała się...
- O rany! - krzyknąłem nagle i podskoczyłem nerwowo, bo niespodzianie między naszymi
92
nogami przemknęło coś szarego i piszcząc pobiegło do regału z butelkami. Odetchnęliśmy. To był
Premier. Dzięki niemu wiedzieliśmy już, gdzie jest Teodor.
- A teraz powiedz, co zrobiłeś, żeby dostać się za regał z butelkami? - zaśmiał się Lopek.
- Nie wiem - zmartwił się Teo. - Nie zrobiłem nic, żeby tam trafić... Pewnie przypadkiem
czegoś dotknąłem... W pewnym momencie prawe skrzydło regału zaczęło się obracać, jak drzwi
obrotowe, wokół własnej osi. Pomyślałem, że to złudzenie wywołane ruchomym światłem z latarki
albo widokiem dużej liczby butelek. I tak, kroczek za kroczkiem, sięgając po kolejne flaszki...
Skusił mnie ich niecodzienny kształt... A gdy się zorientowałem, że coś jest nie tak, było już za
późno, bo nieoczekiwanie znalazłem się po drugiej stronie regału... Na dodatek straciłem latarkę.
Siedzący pod regałem Premier zawył przeraźliwie, przechylił zabawnie łeb na bok i zaczął
popiskiwać.
- Przypomnij sobie, w którym miejscu stałeś i czego dotykałeś ostatnio - poprosiłem Teodora
obmacując kolejno wszystkie butelki i półki.
- Pamiętam, że przed zniknięciem krzyknąłeś uradowany: „Oho! Coś tu jest!”. Co to było?
- Pełna butelka wina... Mam ją przy sobie.
- Gdzie leżała? - spytał roztropnie Wilhelm Tell.
- Na najwyższej półce... Gdzieś po prawej... - nie dokończył. - Chwileczkę! Półki z butelkami,
do których się dobrałem, są teraz po mojej stronie. Oznacza to, że teraz oglądacie półki i butelki,
których nie dotykałem.
- I co z tego? - spytałem.
- Nie wiem - odpowiedział Teo.
Wilhelm Tell i Sokole Oko błyskawicznie spletli z czterech dłoni stołek, na który wskoczył
zręcznie Wiewiórka. Koledzy dźwignęli go pod sam strop.
Przyświecając sobie latarką Wiewiórka obejrzał uważnie najwyższą półkę. Obmacał ją
centymetr po centymetrze. Nie znalazł niczego. Wzruszył ramionami i rozejrzał się po leżących
butelkach. Znalazł jedyną pełną. Podniósł ją. Regał stał niewzruszenie.
- To nie to - zrezygnowany pokręcił głową i przygotował się do zeskoku ze stołeczka.
- Poczekaj... Spróbuj jeszcze raz - podpowiedział Sokole Oko. - Może zaciął się mechanizm...
Jest przecież bardzo stary.
- On może mieć rację - pochwaliłem podpowiadacza.
Wiewiórka przytaknął bez słowa, oparł się dłonią o ścianę, żeby bezpiecznie obrócić się
ponownie twarzą do regału i nagle krzyknął:
- O rany!
Prawe skrzydło regału drgnęło i bardzo wolno zaczęło się obracać cicho wokół własnej osi.
Odskoczyliśmy do tyłu, żeby nie zgarnęło nas tam, gdzie wcześniej zgarnęło Teodora. Wiewiórka
zeskoczył.
Zza obracającej się połowy regału wybiegł uszczęśliwiony Teo, witany radośnie przez
skaczącego do góry, popiskującego Premiera. Tymczasem skrzydło regału obróciło się do końca i
domknęło.
Wszyscy spojrzeliśmy pytająco na Wiewiórkę.
- Co tak na mnie patrzycie? - harcerz nie krył zmieszania. - Nie wiem, jak to uruchomiłem...
Może nawet to nie moja zasługa, że regał się obrócił?
- No dobrze... - zastanowiłem się. - Chcemy poznać sekrety pomieszczenia znajdującego się z
drugiej strony. Mieliśmy nawet szansę, bo dwukrotnie uruchomiliśmy przypadkowo mechanizm
93
powodujący obrót połowy regału... Nie wykorzystaliśmy jej. Potrzebna jest nam jeszcze jedna
szansa... Nie wiemy jednak, jak ją stworzyć.
- A gdyby tak łomem? - spytał Sokole Oko. - Zrobimy dźwignię...
- Szkoda niszczyć - zaprzeczył Wilhelm Tell. - Wiewiórka powinien ruszyć głową i
odtworzyć sobie wszystko, sekunda po sekundzie, wstecz od okrzyku „O rany!”.
Wiewiórka zmarszczył brwi, przymknął oczy, złapał się dłonią za podbródek i zaczął
odkręcać swoją pamięć do tyłu. Po chwili otworzył oczy:
- Chyba się domyślam - powiedział niepewnie.
Wbiliśmy oczy w Wiewiórkę i wstrzymaliśmy oddechy.
- Krzyknąłem dopiero po dotknięciu ręką ściany, bo wyczułem dłonią że drgnęła.
Rozejrzałem się po ścianie w poszukiwaniu wyróżniającej się jakoś cegły. Wyglądały
podobnie i były zespolone równą warstwą zaprawy.
- W którym miejscu drgnęła? - spytałem.
-A skąd mogę wiedzieć? - odpowiedział pytaniem Wiewiórka i stanął przy regale. -
Druhowie! Jeszcze raz stołeczek...
Po chwili wskoczył na splecione dłonie Wilhelma Tella i Sokolego Oką obrócił się twarzą do
nas i lewą ręką oparł się o ścianę:
- Jest! - wykrzyknął uradowany.
Prawe skrzydło regału drgnęło i zaczęło się obracać. Przestraszony Premier pisnął i umknął
szybko z podziemia do swojej pani.
- Wszyscy pobiegli do lasku za zajazdem - powiedziała pani Kasia uśmiechając się z recepcji
do wchodzącego Edka. - Też bym tam poleciała, ale - rozłożyła bezradnie ręce - trzeba pracować...
- Zdziwiona spojrzała za archeologa w stronę pustego wejścia. - A gdzie podział się pan Artur?
Myślałam, że wróci z panem, żeby pogadać z moim tatą.
Nasz archeolog przestał się uśmiechać. Podszedł do recepcji i pochylił poufale głowę w
stronę pani Kasi:
- Niech to zostanie między nami, bo to tajemnica - powiedział prawie szeptem. - Pan Artur
został w domu...
- Rozumiem - poważniejąc szepnęła pani Kasia. - A dlaczego?
Edek rozejrzał się, czy nikt postronny nie podsłuchuje, pochylił się jeszcze bardziej w stronę
recepcjonistki i wyszeptał:
- Wpadł do niego stary przyjaciel ze Szczuczyna na partyjkę szachów...
- I co? - szepnęła pani Kasia robiąc wielkie oczy.
- Grają w szachy - jeszcze ciszej odpowiedział Edek. - Pan Artur wygrał pierwszą partię...
Oboje wybuchnęli śmiechem.
- Muszę pędzić, bo jestem już spóźniony - archeolog uniósł przyniesiony przez siebie, płaski
pakunek i uśmiechnął się do recepcjonistki. - Przed dwiema godzinami obiecałem Panu
Samochodzikowi, że wrócę za chwilę...
Piwniczkę, ukrytą za dwustronnym regałem z butelkami, wypełniały szare pajęczyny. Zwisały
one jak kurtyna na scenie teatralnej.
- Upiorna sceneria - wzdrygnął się Teo na wspomnienie swego uwięzienia w ciemnościach za
regałem.
94
Zabraliśmy się do usuwania pajęczyn. Stopniowo wyłaniały się ceglane ściany i taka sama
podłoga. W kącie odnaleźliśmy rozsypaną latarkę Teodora. Niczego więcej w piwniczce nie było.
- Sprytna skrytka - ocenił Lopek. - Z zewnątrz jej nie widać. Wejście jest znakomicie
zamaskowane i zabezpieczone technicznie...
- I jest przestronna - dorzucił Teo. - Pomieściła nas wszystkich i jeszcze jest bardzo dużo
miejsca...
- Zaraz... A kto został z tamtej strony regału, żeby nas wypuścić? Spojrzeliśmy po sobie.
Nikogo nie brakowało.
- Jasny gwint! - zaklął Teo i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.
- Znowu w zamknięciu...
- Ale, rym razem, w doborowym towarzystwie - zaśmiał się sztucznie Lopek.
Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko mieli niewyraźne miny. Maskując własne
zaniepokojenie sytuacją, uśmiechnąłem się optymistycznie.
- Ta skrytka musi się też otwierać podobnie od środka - powiedziałem i zacząłem pośpiesznie
obmacywać cegły ściany przylegającej do ruchomego skrzydła regału. śadna nawet nie drgnęła.
Tymczasem na leśną polankę za zajazdem wkroczył Edek z tajemniczym pakunkiem.
- O! Dobrze, że panie zastałem! - wykrzyknął na widok pani Anny i Edyty, które pochłaniało
wyczesywanie pajęczyn z wygiętego w łuk grzbietu Premiera. - Przyniosłem prezent ze strychu
pana Artura, zostawiony u niego przed laty przez Ludwika, ówczesnego gospodarza karczmy.
Obie spojrzały z zaciekawieniem w jego stronę.
Edek rozejrzał się:
- A gdzie jest reszta towarzystwa?
- Tam... - pani Anna wskazała ruchem głowy drzwi do podziemia.
- Otwarte? - zdziwił się Edek i ruszył pędem w kierunku kuszącej, ciemnej czeluści.
Zatrzymał się w wejściu do podziemi.
- Przepraszam... - spojrzał w stronę pań. - O mało nie zabrałem ze sobą prezentu - zawrócił i
dyplomatycznie uśmiechając się wręczył Edycie tajemniczy pakunek. - Oczywiście,
rozpakowywanie prezentów należy do miłych obowiązków osób obdarowanych...
- Spełnianych w obecności osoby dającej prezent - dodała Edyta.
- Pan Artur też o tym wspomniał... Ale prosił, by rozpakować pod jego nieobecność.
Przeprasza i nalega żeby rozpakować, bo gra właśnie w szachy... A, jak wiadomo, w szachy gra się
bez pośpiechu - powiedział Edek i pospiesznie wskoczył w ciemną czeluść podziemia.
Po chwili wyskoczył z wytrzeszczonymi oczami:
- Tam nikogo nie ma!
Zaskoczona Edyta spojrzała na archeologa:
- Muszą tam być, bo weszli i jeszcze nie wyszli.
Edek zawrócił, zszedł po schodkach, rozejrzał się i głośno krzyknął:
- Jest tam kto?!
- Jesteśmy, jesteśmy! - odkrzyknąłem.
- Gdzie? Bo nie widzę...
- W drugim pomieszczeniu, po lewej stronie, za regałem z butelkami - odpowiedział Lopek.
Edek odnalazł regał:
- A co wy tam robicie?
95
- Kombinujemy, jak stąd wyjść, bo regał się przytrzasnął, a nikt z nas nie został na zewnątrz,
ż
eby otworzyć - odpowiedziałem.
- Śmieszna historia - zarechotał radośnie Edek. - Wypuszczę was... Co mam włączyć,
nacisnąć, stuknąć, przełożyć, przekręcić?
- Stoisz twarzą do regału? - spytałem.
- Tak - odpowiedział Edek.
- Po prawej ręce masz ścianę... W drugim szeregu cegieł od góry naciśnij trzecią, licząc od
regału.
Archeolog odnalazł i nacisnął cegłę. Regał drgnął. Jego prawa połowa zaczęła się przekręcać.
- Zupełnie jak drzwi obrotowe! - z podziwem w głosie wykrzyknął Edek.
Nie mieliśmy czasu na podziwianie czegokolwiek. Wyskoczyliśmy zza poruszającego się
regału jak z katapulty.
- Tędy, proszę wycieczki - ucieszony naszym widokiem Edek ukłonił się i wskazał ręką
jaśniejące wyjście. - Damy czekają przy obrazie...
Idąc do drzwi spojrzałem na archeologa:
- Przy jakim obrazie?
- Od pana Artura... - uśmiechnął się tajemniczo Edek, wziął ode mnie latarkę i został
pozwiedzać z harcerzami podziemie.
Edyta i pani Anna pochylały się nad leżącym w trawie, dużym obrazem w połyskującej
złociście, rzeźbionej ramie. Podeszliśmy bliżej.
- Niesamowite! - wykrzyknął Teo.
- Przed chwilą na widok tego obrazu, powiedziałam zupełnie to samo - uśmiechnęła się do
męża Edyta. - Nie mogłam się powstrzymać, bo jest on podobny do tego, który zeszłego roku
oglądaliśmy w Paryżu... Tylko tamten był pionowy, a ten jest poziomy... No i na tym wszyscy są
młodsi, co widać najwyraźniej po dzieciach. Są zupełnie małe...
Spojrzałem na ciemniejące opodal, kusząco otwarte drzwi do podziemia, kryjącego
prawdopodobnie tajemnicę sprzed lat. Zapewne z powodu tej tajemnicy wejście zostało kiedyś
skrzętnie ukryte pod ziemią.
Dzięki jego odkopaniu poznaliśmy, być może, górną kondygnację legendarnej,
dwupoziomowej piwnicy karczmarza Jana. Z rękopisu Adama wynikało, że Jan miał gdzieś taką
sekretną piwnicę. Nie byłem jednak pewien, czy jest to ta piwnica.
W szafie przechowanej przez pana Artura znaleźliśmy ukryty w schowku szkic, z którego
dowiedzieliśmy się, że gdzieś w tym miejscu jest coś, do czego trzeba się dokopać. Do szkicu
dołączony był klucz, który z pewnością coś otwiera. Przypuszczalnie to coś zostało kiedyś ukryte
pod ziemią. Ale drzwi, które odkopaliśmy zamykała kłódka, do której znaleziony klucz nie
pasował. Na domiar złego w odkrytym podziemiu nie znaleźliśmy niczego, co otwierałby ten klucz.
„Może zatem odkopaliśmy nie to, co trzeba było odkopać?” - przemknęło mi przez myśl.
„Możliwe... Przecież ziemia kryje w sobie nieźliczone niespodzianki” - uśmiechnąłem się do siebie.
„A jeżeli tym razem odkopaliśmy właściwy obiekt?... Ktoś wyposażył podziemie w ruchomy regał
z butelkami, skrywając w ten sposób obszerne pomieszczenie, dostępne tylko dla wtajemniczonych.
Ten regał może być fragmentem łamigłówki, której rozwiązanie zależy od tego, czy odnajdziemy
jej część otwieraną znalezionym kluczem?”
Musiałem pogadać o tym z Edkiem, którego zostawiłem z harcerzami w podziemiu.
96
- Edku! - zawołałem zaglądając przez drzwi do ciemnego podziemia.
Odpowiedziała mi głucha cisza.
- Nie żartuj! Musimy pogadać.
Wszedłem zaniepokojony do środka. Obie piwniczki były puste. Rozejrzałem się zdziwiony,
bo byłem pewien, że nikt nie wychodził z podziemia. A skoro nikt nie wychodził, to spodziewałem
się zobaczyć naszego archeologa, Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko.
Raptem drgnął regał z butelkami. Spojrzałem odruchowo na jego prawą połowę, oczekując,
ż
e zaraz zacznie się obracać. Stała nieruchomo.
Tym razem obróciła się lewa połowa.
Zza regału wysypali się rozbawieni harcerze, poganiani przez śmiejącego się Edka.
- Druh miał rację! - usłyszałem głos Wilhelma Tella wpatrzonego w archeologa. - śeby
rozwiązać problem, trzeba go mieć... I jednocześnie trzeba znaleźć się w sytuacji, z której można
wyjść tylko dzięki rozwiązaniu tego problemu.
Widzisz? - archeolog zauważył moje zdziwienie. - Nareszcie doszliśmy... śeby stamtąd
wyjść, trzeba uruchomić to skrzydło - pokazał ręką lewą połowę regału. - Wystarczy, że w drugim
rzędzie od góry naciśniesz trzecią cegłę. I już... Nie trzeba czekać, aż ktoś wejdzie do piwnicy i
otworzy.
- Druh Edek mówi o cegle w ścianie przeciwległej do tej, w której szukaliśmy poprzednio z
druhem Tomaszem - patrząc na mnie dodał Wiewiórka.
- Rozumiem - uśmiechnąłem się. - Prawym skrzydłem regału wchodzimy, a lewym,
widzianym oczywiście od drugiej strony jako prawe, wychodzimy. Proste... - podszedłem do
dużego, okutego kufra, stojącego naprzeciw regału z butelkami, bo przypomniałem sobie, że
jeszcze do niego nie zaglądałem.
- Jest pusty, jak te beczki i garniec - powiedział Edek.
- Nie szkodzi... - spojrzałem na archeologa. - Muszę sprawdzić, czy nie ma tu czegoś, do
czego pasowałby klucz, który był ukryty w schowku starej szafy, pochodzącej z karczmy.
W tak okutych kufrach, zamykanych na kłódki lub w inny przemyślny sposób,
przechowywano kiedyś cenne przedmioty. Uniosłem ciężkie, solidnie skonstruowane wieko. Było
tylko przymknięte.
Ku mojemu zaskoczeniu nie zauważyłem żadnej kłódki, żadnego zamka lub skobla. Nie
znalazłem na nim żadnych śladów po jakimkolwiek zamknięciu.
Zaciekawiony zajrzałem do środka. Kufer rzeczywiście był zupełnie pusty.
- Puste beczki, pusty garniec, puste haki, puste garnki, pusty kufer i żołnierski porządek w
pomieszczeniach - patrząc na mnie wyliczył Edek. - To dziwne, jak na piwnicę należącą do
karczmy. Nie sądzisz?
- Bardzo dziwne - przytaknąłem. - Przede wszystkim jednak jest to zagadkowe, jak ten klucz,
który do niczego nie pasuje, a z pewnością pasować do czegoś powinien, bo z tego powodu został
dawno temu ukryty - spojrzałem na Edka.
Pomarańczowe słońce chyliło się leniwie ku zachodowi, przypominając o zbliżającym się
końcu letniego dnia, pełnego wrażeń i niespodzianek. Nadchodził wieczór.
Harcerze pomaszerowali pod prysznic, na kolację i na bardzo krótki odpoczynek przed
trudami nocnej akcji pod kryptonimem „Kret”. Edek udał się do zajazdu, bo obiecał pani Kasi, że
udzieli jej wywiadu o odkryciach archeologicznych, dokonanych właśnie pod Rajgrodem. Edyta i
97
jej córka, zabierając ze sobą prezent od pana Artura, odjechały do hotelu w Łomży. A ja natknąłem
się na Teodora i Lopka. Rozgadani wracali z lasku za zajazdem i wpadli na mnie.
- Dobrze, że tu jesteś - na mój widok ucieszył się Lopek.
- Domyślam się... - wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Musisz dokończyć przerwaną
opowieść o swoim braciszku, który kilkadziesiąt lat temu nad Biebrzą postradał zelówkę, bo
zawadził o coś butem - pochwaliłem się dobrą pamięcią - Jeżeli chcesz, możemy o tym teraz
porozmawiać - dodałem, bo rzeczywiście ciekawiło mnie, czego Lopek i Teo poszukiwali kilka dni
temu na nadrzecznych bagnach.
Lopek ucieszył się, że pamiętam, co mówił:
- Słyszę, że skleroza się jeszcze ciebie nie ima - zażartował.
- Opędzam się przed nią, jak tylko mogę - odpowiedziałem żartem. - Chociaż, muszę
przyznać, pewnych zdarzeń i ludzi wolałbym już nie pamiętać.
- Twoja wola - Lopek poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu. - Ale o tej oderwanej
zelówce, chociaż to bardzo ważne i może być nawet interesujące, pogadamy później...
- Jeżeli nie zapomnicie - wtrącił się Teo.
- Jeżeli nie zapomnimy - uśmiechając się do Teodora przytaknął Lopek. - Na razie jednak -
spojrzał na mnie - chodź z nami tam, skąd wracamy, czyli do lasku za zajazdem. Chcemy ci coś
pokazać.
- Przyjrzyj się temu miejscu - zagadkowo zwrócił się do mnie Teo, gdy stanęliśmy między
rosłymi sosnami.
Przyjrzałem się i nie zauważyłem niczego szczególnego.
Miejsce nie różniło się niczym od jakiegokolwiek innego miejsca w jakimkolwiek lesie.
Wzruszyłem ramionami:
- No cóż! Las jak las... Tam jest podobnie - pokazałem ręką zupełnie inny kawałek lasu. - I
tam! O! A tam jest zupełnie tak samo.
- Jasne! - przytaknął Lopek. -A teraz odwróć się tyłem i popatrz w dół przed siebie.
Po odwróceniu się zobaczyłem spory pień po ściętym, bardzo grubym drzewie. Reszta
widoku nie odbiegała niczym od tego, co było za moimi plecami.
- Co widzisz? - spytał Teo.
- Jakiś pniak i...
- Poprzestańmy na pniaku - przerwał mi Lopek. - Ile pniaków jest w tym lasku?
Przymknąłem oczy i szybko odtworzyłem w pamięci leśne obrazki. Nie było na nich żadnego
pniaka. Podniosłem powieki:
- Jest tu tylko jeden pniak - wskazałem głową sterczący z ziemi przede mną.
- Też to zauważyliśmy - uśmiechnął się Lopek.
- To znaczy, znaleźliśmy jeszcze kilkanaście pieńków po młodych świerkach - wtrącił Teo. -
Zapewne zostały ścięte w grudniu na choinki...
- Szkoda tych drzewek - zauważył Lopek. - Ale powróćmy do naszego pnia, resztki po
drzewie ściętym około pięciu lat temu... - spojrzał na mnie. - Jak myślisz, w którą stronę to potężne
drzewo, zwane klonem, upadło po ścięciu?
Na szczęście wiedziałem, w jaki sposób drwale kierują upadkiem drzew. Wpierw podcinają
pień, wycinając klin od strony, w którą drzewo ma upaść. Później tną ten pień z drugiej strony, ale
nieco wyżej. Przyjrzałem się schodkom na powierzchni pnia. Ich stopień północny, cięty lekko na
skos, był położony zdecydowanie niżej.
98
- Musiało upaść na północ, dokładnie tam... - pokazałem ręką. - Zaraz, zaraz... -
przypatrzyłem się stojącym drzewom. - Jeżeli upadło na północ, to dlaczego nie połamało żadnego
ze słabszych drzew rosnących w zasięgu upadku? - obejrzałem się za siebie na południe. - Ojej!
Gdybym był drwalem, skierowałbym to drzewo na południe, gdzie jest wolna, duża przestrzeń.
- My też! - ucieszył się Lopek. - Właśnie te szczegóły zwróciły naszą uwagę na dziwną
obecność pniaka, którego w tym miejscu być nie powinno - ucieszył się Lopek. - Wygląda, że ma
korzenie w ziemi... Tylko wygląda, bo w rzeczywistości ten pniak został tu skądś
przetransportowany i ustawiony na czymś takim... - Teo i Lopek pochwycili i odciągnęli pniak na
stronę.
W miejscu, gdzie stał, były ułożone deski zakrywające wejście do jakiejś ziemianki.
- Zajrzeliśmy tam - uśmiechnął się Teo. - To szyb prowadzący do korytarzy kopanych pod
trawnikiem Tadeusza.
99
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
WŚCIBSKOŚĆ DZIENNIKARZY • DORODNY PAWEŁ? • FOTOGENICZNY BOLEK W
OBFITEJ PIANIE • ODPRAWA UCZESTNIKÓW AKCJI „KRET” • GDZIE SIĘ
PODZIAŁ SZKIC Z KRETEM? • KAMASZE BRATA LOPKA • CZY KRET KOPIE DO
TYŁU? • GDZIE JEST TERAZ TEN RYCERSKI HEŁM? • LATAJĄCY DRUH
KOMENDANT • HARCERZE OTRZYMUJĄ POCHWAŁĘ • TRZECH OBCYCH PRZY
WEJŚCIU DO PODZIEMIA • CZEGO POSZUKIWALI NOCNI KOPACZE? •
PROPOZYCJA WŁAŚCICIELA ZAJAZDU
Teo, Lopek i ja sterczeliśmy jeszcze rozgadani nad pniakiem maskującym wejście do
labiryntu korytarzy, wykopanych pod trawnikiem Tadeusza, gdy w zajeździe „Pod Czerwonym
Kapturkiem”, zgodnie z umową zjawili się Paweł i Bolek. Byli gotowi do udziału w nocnej akcji
pod kryptonimem „Kret”.
Natychmiast po wejściu do zajazdu Paweł zajrzał do sali restauracyjnej w poszukiwaniu córki
Tadeusza.
Przez obszerne, przeszklone drzwi zobaczył Edka, który gadał, gadał i gadał, wymachując
rękami, do wpatrzonej w niego pani Kasi.
- Popatrz no! - zaśmiał się Bolek z nieukrywanym zdziwieniem. - Ale się nasz archeolog
rozkręcił.
- Gawędziarz - mruknął Paweł. - Wchodzimy... Stawiam kawę.
Tymczasem w „Pokoju Francuzów”, pełniącym rolę siedziby centrum dowodzenia akcją
„Kret”, trzej harcerze grali w bierki.
- Cicho! - uspokajając druhów szepnął nagle Wiewiórka. - Chyba ktoś pukał do drzwi.
Chłopcy ucichli.
Zza drzwi dochodziły jakieś szmery. Po chwili rozległo się pukanie.
- Otwarte! - krzyknął Wilhelm Tell rozsypując bierki na stole. W uchylonych drzwiach
pojawiły się głowy Hipka i Puniego.
- Czuwaj! Nie ma Pana Samochodzika? - rozczarował się Hipek.
- Przed chwilą jeszcze tu był... Widocznie został zwabiony przez jakąś tajemnicę, która nie
może się doczekać wyjaśnienia, i dyskretnie wyszedł - stwierdził Sokole Oko.
- Myślę, puni prawda tak, że jest odwrotnie - zauważył Puni. - To właśnie Pan Samochodzik
swoją obecnością wabi je do siebie.
- Zauważyliśmy... - przytaknął Wiewiórka.
Przerwał, bo zobaczył, że Hipek i Puni z nadmiernym zainteresowaniem zanurzyli swoje
dziennikarskie nosy w kopie dokumentów, które otrzymałem od pani Kasi. Puścił
porozumiewawcze oko do Wilhelma Tella.
Wilhelm Tell podszedł do otwartego okna.
- To jest temat w sam raz dla pani Katarzyny... - sięgając ręką po kopię kolejnej kartki
rękopisu, powiedział Puni do Hipka.
- O rany! -wyglądając przez okno, wykrzyknął nagle Wilhelm Tell. Hipek i Puni zerwali się z
krzeseł, podbiegli do niego i zaciekawieni wychylili się przez okno.
- Co się tam dzieje? - spytał zdziwiony Hipek, bo nie zauważył za oknem niczego
100
szczególnego.
- Tam! Lata prawdziwy nietoperz! Jaki duży... - z zachwytem w głosie krzyknął Wilhelm Tell
oglądając się na Hipka. - O! Tam! - wskazał ręką ciemniejące drzewa.
- To piękne, puni prawda tak, niezwykłe i pożyteczne stworzonko - wychylając się przez okno
i wypatrując daremnie nietoperza, którego nie było, wysapał Puni. - W tej części regionu występuje
mroczek posrebrzany i mroczek pozłocisty. Jest jeszcze, puni prawda tak, nocek Bechsteina... Ale
ten, podobno, żyje w Mingajnach koło Elbląga...
- Okazuje się, że mamy wśród nas prawdziwego miłośnika nietoperzy, ropuch, węży,
jaszczurek, robali, szczurów i innych obrzydliwych stworów - poklepując Puniego po plecach
Hipek zaśmiał się do harcerzy.
- Oho! - wykrzyknął Puni. - Znalazł się taki, puni prawda tak, który nie jest ich miłośnikiem.
Hipek spojrzał z udawanym wyrzutem na Puniego:
- No co ty... Przecież wiesz, że za nimi przepadam.
- I my! - włączając się do akcji Wiewiórki i Wilhelma Tella odezwał się Sokole Oko. - Mają
szerokie zastosowanie przy tworzeniu klimatów potrzebnych do nawiązania kontaktów
towarzyskich na obozach...
- Klimatów? - zdziwił się Puni.
- Jasne! - przytaknął Wilhelm Tell. - Wystarczy niepostrzeżenie podrzucić ropuchę do obozu
dziewczyn, a wszystkie już siedzą na drzewach i piszczą - harcerz uśmiechnął się na wspomnienie
spanikowanych harcerek, wspinających się nieporadnie na drzewa. - Niektóre ze strachu wskakują
nawet chłopakom na plecy... Wtedy znajduje się wybawiciel, łapie ropuchę i wynosi ją daleko poza
obóz... I kontakt towarzyski zostaje nawiązany.
- Z ropuchą? - udając nieporozumienie zażartował Hipek.
Zapanowała krótka wesołość, popsuta trafną uwagą Puniego, skierowaną do Wilhelma Tella:
- Az tym nietoperzem, puni prawda tak, to chyba jakaś zgrywa?
Wilhelm Tell bez słowa uśmiechnął się do reportera.
Gdy Hipek i Puni wrócili od okna do stołu, żeby doczytać intrygujące ich papiery, kopii
dokumentów już na nim nie było. Za stołem, ściskając w garści bierki, siedział uśmiechnięty
tajemniczo Wiewiórka:
- Zagramy w bierki? - zwrócił się do reportera i fotoreportera.
- Zaraz... A gdzie są te papiery? - wskazując ręką stół spytał zaskoczony Puni.
- Druhowie przynieśli ze sobą jakieś papiery? - zdziwił się Sokole Oko.
- Nie, puni prawda tak, ale...
- Przepraszam... - przerwał Puniemu grzecznie Wilhelm Tell. - Skoro druhowie nie przynieśli
ze sobą żadnych papierów, to być ich tu nie mogło.
- No to jak? - uśmiechnięty Wiewiórka popatrzył na Hipka i Puniego. - Zagramy wreszcie w
te bierki czy druhowie się spieszą?
Na widok zaniepokojonej pani Kasi, wybiegającej z sali restauracyjnej do holu zajazdu,
Paweł zrobił pospiesznie krok w jej kierunku, chcąc się przywitać. Właściwie to była tylko część
zamierzonego kroku, bo w jego połowie mój podwładny potknął się o własną torbę, którą wcześniej
upuścił, i runął szczupakiem na lśniącą posadzkę.
Rozległo się głośne plaśnięcie i łupnięcie połączone z dudnieniem i krótkim jękiem. Plasnęły
dłonie. Łupnęło i zadudniło czoło.
101
Roztrzęsiona i pełna współczucia pani Kasia przyklękła koło rozciągniętego na posadzce
Pawła. Ułożyła go w pozycji bezpiecznej, czyli na prawym boku, obejrzała jego głowę,
wytrzeszczyła oczy i, chwytając się oburącz za skronie, krzyknęła z podziwem w głosie:
- Ojej! Jaki dorodny!
„Dorodny? Jej zdaniem jestem dorodny...” - zamajaczyło się Pawłowi.
- Jak śliwa... - zwracając się do pani Kasi zauważył Bolek. - I jeszcze rośnie... - błyskawicznie
rozejrzał się po holu w poszukiwaniu czegoś zimnego do schłodzenia guza rosnącego na środku
czoła Pawła.
Kiedy Teo, Lopek i ja wchodziliśmy do zajazdu, natknęliśmy się na Bolka pędzącego z
czerwoną gaśnicą przeciwpożarową przez hol.
- Pali się?! - wykrzyknął zaniepokojony zachowaniem druha komendanta Lopek.
- Nie! - odkrzyknął Bolek. - Muszę schłodzić guza na łbie Pawła!
- To po co ci gaśnica? - zaśmiał się Teo.
- Do schłodzenia guza... - wysapał Bolek.
- Jest sprawna! Pianowa... - ostrzegł nabiegający Tadeusz.
- Widzę.. - manipulując przy zaworze gaśnicy stęknął Bolek.
- Tylko bez piany... - zajęczał Paweł zrywając się niemrawo z posadzki. - Bez piany...
- Panie Bolku! - osłaniając sobą mojego podwładnego krzyknęła przytomnie pani Kasia. - Tu
się nic nie pali!
Bolek znieruchomiał, rozejrzał się po nas i powiedział:
- Wiem! Chciałem ją tylko przyłożyć do guza. Jest zimna... Przerwał, bo z gaśnicy trysnął,
wprost na jego brodę, strumień bieluteńkiej piany. Po chwili druh komendant przypominał
ożywionego bałwana z czerwoną gaśnicą, jak z monstrualną marchewką nurzającego się w
głębokiej zaspie śnieżnej.
- Co on, puni prawda tak, najlepszego wyprawia? - schodząc z Hipkiem po schodach spytał
zdumiony Puni.
- Bierze kąpiel - zaśmiałem się do dziennikarzy. - Robi to wszędzie i przy każdej okazji...
- Czyścioszek - zauważył Hipek i pstrykając fotkę zwrócił się do Bolka: - Możesz dodać
trochę piany z prawej strony? Będzie ciekawsza kompozycja i mocniejszy efekt...
Tym razem odprawa uczestników nocnej akcji „Kret”, do których dołączyli Teo i Lopek,
trwała krótko i miała nieoczekiwany przebieg.
- Co tam będziemy radzić - przyglądając się dorodnemu guzowi na czole Pawła powiedział
Wiewiórka. - Druhowie seniorzy pilnują pojedynczo, po dwie godziny, wejścia ukrytego pod
pieńkiem. Harcerska młodzież, pod opieką druha Bolka, wystawia wartę przy odkrytych przez
siebie podziemnych drzwiach - spojrzał z uśmiechem w moim kierunku.
- Pan Samochodzik, jako senior pośród druhów seniorów, dogląda całości... Co do reszty,
obowiązują wczorajsze ustalenia. A teraz do roboty, bo robi się ciemno.
Wilhelm Tell i Sokole Oko, zaskoczeni zachowaniem Wiewiórki, spojrzeli na mnie.
- Nie słyszeliście? Do roboty... - uśmiechnąłem się, bo każdy inny wyraz mojej twarzy mógł
nie pasować do sytuacji. - Ale druhowie seniorzy, jeżeli druh Wiewiórka pozwoli, na chwilę jeszcze
zostaną.
- Brać pałatki? - spytał Wilhelm Tell.
102
- Brać... - odpowiedział Wiewiórka. - Rozbijemy namiot. Tam będzie nasza baza... Aha!
Ś
piwory też bierzemy - dodał wciskając do śpiwora spory zwój linki wytrzymującej obciążenie
kilkuset kilogramów.
- Chwileczkę! - wtrącił się Tadeusz. - Weźcie z recepcji namiot... Jeżeli w nocy będzie lało, a
na to się zanosi, pałatki przydadzą się jako peleryny...
- Jasne! - przytaknął krótko Wiewiórka.
W lasku, niedaleko pieńka maskującego wejście do podziemnego labiryntu, stanął
zamaskowany namiot druhów seniorów. Paweł, Teo, Edek i Bolek natychmiast zaczęli grać w
brydża.
Za oknem „Pokoju Francuzów” zapanował parny, rozedrgany ptasim śpiewem i żabim
rechotem, pochmurny wieczór. Gdzieś daleko błysnęło i groźnie zamruczało.
- Można? - w uchylonych drzwiach pokoju zobaczyłem Lopka.
- Zapraszam... - uśmiechnąłem się znad papierów, wśród których poszukiwałem właśnie
szkicu posesji starej karczmy, wykonanego kiedyś przez Adama, bo jeszcze raz, by pozbyć się
wątpliwości, chciałem obejrzeć narysowaną na nim postać kreta.
Narysowanie kreta nie było zabiegiem przypadkowym. Oznaczało, że znaleziony klucz pasuje
do kłódki, której należy poszukiwać pod ziemią. Chyba jednak nie tam, gdzie harcerze dokopali się
do ukrytych drzwi, ale gdzieś w pobliżu.
Już w domu pana Artura, w rysunku tego zwierzątka zauważyłem coś istotnego, czego nie
zapamiętałem, bo wydawało się to wówczas nieistotnym szczegółem. Musiałem to sprawdzić.
- Nie miałem okazji dokończyć opowieści o tym, co kiedyś oderwało zelówkę buta mojego
brata - Lopek spojrzał na papiery na stole. - Tym razem też pewnie nie dokończę, bo jesteś zajęty...
Odłożyłem kartki:
- To co z tą zelówką?
- Odpadła... - uśmiechnął się Lopek wyjmując zdjęcia wykonane dawno temu przez jego brata
nad Biebrzą. - Dokładnie w tym miejscu - pokazał palcem jedną z fotografii. - Dziś z pewnością
wygląda ono inaczej... Drzewa i krzewy urosły. Pojawiły się nowe... Utrudnia to jego odszukanie-
zajrzał do nieodłącznej torby. - Teo i ja szukaliśmy przez dwa dni... I chyba trafiliśmy na trop -
wyciągnął z torby parę bardzo starych, skórzanych kamaszy. - Znaleźliśmy je przypadkiem.
Prawdopodobnie należały do brata. Jeden jest bez zelówki. Brat mówił, że pozbył się ich w drodze
powrotnej, po przejściu kilkunastu kroków...
- Jesteś pewien, że to jego buty?
- Dzwoniłem do niego - uśmiechnął się Lopek. - Opis butów się zgadza z tymi, które
zapamiętał. Byliśmy więc blisko celu i wiemy, jak tam trafić...
Lopek wyciągnął jeszcze jedno zdjęcie, wykonane kiedyś przez jego brata.
- Zobacz... - dotknął palcem powierzchni fotografii. - Czy to jest oderwana zelówka?
Spojrzałem na zdjęcie:
- Jasny gwint!
Pospiesznie wycisnąłem numer Edka.
- Przyjdź natychmiast do „Pokoju Francuzów”! Musisz coś zobaczyć...
Przerwałem, bo mój wzrok zatrzymał się na malutkiej, nareszcie dostrzeżonej, narysowanej
na kartce, sylwetce kreta.
103
- No tak! Teraz wszystko wydaje się jasne...
- Coś się stało? - zaniepokoił się nasz archeolog.
- Tak! Znalazłem kreta... - ucieszyłem się zapominając, że do archeologa zadzwoniłem z
innego powodu.
- Mojego kolegę po fachu?
- Twojego kolegę po fachu?
- Przecież kret, jak archeolog, kopie w ziemi...
- Aha! Oczywiście - zaśmiałem się. - Do przodu czy do tyłu?
- Tylko do przodu, bo kopiąc do tyłu niczego by nie upolował.
- Tak myślałem... Trzeba kopać w drugą stronę...
- Już jestem na schodach... Uwaga! Wchodzę... W drzwiach „Pokoju Francuzów” pojawił się
rozbawiony Edek z komórką przy uchu.
Wyjście Edka z namiotu seniorów do „Pokoju Francuzów” spowodowało chwilową przerwę
w grze w brydża. Niestrudzony Bolek postanowił ten czas wykorzystać na niespodziewaną wizytę
w namiocie harcerzy. Dołączył do niego Paweł. Teo został w namiocie, bo ktoś musiał obserwować
pieniek.
- Rzuć na to okiem... - pokazałem Edkowi fotografię.
- A co z tym kretem?
- Później...
Archeolog przyjrzał się uważnie zdjęciu:
- Zaraz, zaraz... - spojrzał podejrzliwie na Lopka i na mnie. - To jakaś podpucha?
- Otóż nie! - wtrącił się Lopek. - To prawdziwy, wystający z ziemi, hełm rycerski z
podniesioną przyłbicą odkryty przypadkowo i sfotografowany kilkadziesiąt lat temu nad Biebrzą
przez mojego brata, sprawca oderwania zelówki...
- Jakiej zelówki? - zdziwił się Edek.
Uśmiechając się porozumiewawczo do Lopka machnąłem dłonią:
- To długa historia.
Podczas gdy Edek przyglądał się starej fotografii, czatujący w lasku harcerze zauważyli na
ś
cieżce dwie poruszające się bezszelestnie w ich stronę ciemne sylwetki.
- Są! - szepnął Wiewiórka.
Chłopcy przytulili się płasko do mchu zapominając, że w ciemnościach i za krzakami są
niewidoczni.
- Wzywamy druha Tomasza? - spytał Sokole Oko.
- Po co? - wyszeptał Wilhelm Tell. - Sami to załatwimy.
- A jak nie zadziała? - zwątpił Sokole Oko. - Ich jest dwóch...
- Spoko - wyszeptał Wiewiórka. - Nas jest trzech... Poza tym druh Bolek mówił, że to zawsze
zadziała.
Tymczasem w „Pokoju Francuzów” Edek przepytywał Lopka.
- Gdzie jest teraz ten hełm? U twego brata?
- Ależ skąd! - obruszył się Lopek. - Powinien być tam, gdzie był wtedy, nad Biebrzą.
104
- Dziwne... - Edek podrapał się za uchem. - Znam wielu, którzy bez wahania zabraliby takie
znalezisko do domu...
- Brat nie zabrał, bo zauważył, że w hełmie jest czaszka...
- Co?! - zaskoczeni Edek i ja krzyknęliśmy jednym głosem.
- No... Czaszka - wzruszył ramionami Lopek. - Pewnie stara jak ten hełm, bo była w środku...
- Czy brat kopał? - spytał rzeczowo Edek.
- Powiedział, że nie - zaprzeczył Lopek. - Z powodu tej czaszki... Pstryknął tylko fotkę na
pamiątkę, wcisnął hełm z powrotem w glebę i przysypał, bo wcześniej zawadził go zelówką i
wyciągnął trochę na powierzchnię...
Raptem za oknem rozległ się krótki, zdławiony okrzyk pełen grozy.
Pełni złych przeczuć rzuciliśmy się do drzwi i z donośnym łoskotem zbiegliśmy po schodach.
Po chwili byliśmy już za zajazdem i, świecąc nerwowo latarkami, popędziliśmy do ciemniejącego
lasku.
Wbiegliśmy na ścieżkę i stanęliśmy jak wryci.
W migotliwym świetle latarek, ponad dwa metry nad ziemią, zobaczyliśmy druha
komendanta. Wisząc do góry nogami bujał się ruchem wahadłowym. Jego ręce chwytały
rozpaczliwie powietrze. Z gardła Bolka co jakiś czas wydobywały się dramatyczne okrzyki. Pod
latającym druhem komendantem krzątali się przejęci harcerze z latarkami i Paweł.
Z trudem stłumiłem wybuch śmiechu.
- Co ty tam robisz? - spytałem chwytając Bolka za rękę.
Druh komendant przestał się bujać.
- Też chciałbym to wiedzieć - wysapał w odpowiedzi. - Ale wiem, co zrobię, gdy już stanę na
nogach.
Zaniepokojeni harcerze spojrzeli po sobie.
Uwolniony Bolek chwiał się przez chwilę, bo miał zawroty głowy. Szybko jednak wrócił do
formy. Poprawił mundur i włosy. Zrobił bardzo poważną minę. Ściągnął groźnie brwi i spojrzał na
harcerzy.
Chłopcom zrzedły miny.
Druh komendant nabrał powietrza w płuca, wypiął brzuch i zwrócił się do harcerzy:
- Czyj to był pomysł?
- Mój! - przyznał się skruszony Wiewiórka. - Chcieliśmy...
- Nie tłumacz się - Bolek powstrzymał chłopca gestem dłoni. - Kto przygotował pułapkę?
- My trzej! - odpowiedzieli dzielnie harcerze. - Dokładnie według instrukcji druha
komendanta...
- Zauważyłem - Bolek podciągnął w górę wypięty brzuch, wypiął dumnie pierś i rozejrzał się
groźnie po harcerzach. - Udzielam druhom pochwały z wpisaniem do kroniki obozu. Dobra robota!
- przytaknął głową. - Zastosowaliście odpowiednio mocną linkę. Nie pękła, chociaż miała co
dźwigać. Pętla została właściwie umiejscowiona i zamaskowana. Linki nie widziałem. Brzoza była
stosownie mocna i sprężysta... Szkoda tylko, że to ja zostałem schwytany...
- Nie czatowaliśmy na druha komendanta - zauważył Sokole Oko. - Druha Edka
przepuściliśmy, bo rozpoznaliśmy go po głosie...
- Ale dlaczego nie rozpoznaliście druha komendanta? - zapytałem.
- Było ciemno, choć oko wykol - odezwał się Sokole Oko. - Widzieliśmy tylko dwie,
skradające się w naszym kierunku, ciemne sylwetki. A kto się w nocy skrada, może mieć złe,
105
nieuczciwe zamiary...
- Gdy jedna z tych sylwetek wdepnęła w środek pętli, odcięliśmy linkę naginającą brzozę -
kontynuował Wiewiórka. - Ja odciąłem... I wtedy pętla poszła w górę.
- Zabierając, przy okazji, mnie ze sobą - wymachując włączoną latarką zaśmiał się Bolek.
Zabraliśmy się do naprawiania pułapki.
W tym samym czasie Teo usłyszał zbliżający się warkot silnika samochodu. Po chwili silnik
umilkł. Trzasnęły zamykane drzwi samochodu. Na leśnej drodze Teo zauważył sylwetki trzech
mężczyzn idących w kierunku obserwowanego pieńka. Zachowywali się jakby byli u siebie. Głośno
ż
artując wyszperali pieniek światłem latarek i zatrzymali się przy nim.
Teo wyciągnął komórkę i wycisnął numer Lopka.
- Są nocni kopacze - wyszeptał. - Jest ich trzech. Podnoszą właśnie pieniek.
- Udawaj, że nie istniejesz - odpowiedział Lopek. - Idziemy...
- Dwóch zeszło pod ziemię... - Teo wyłączył telefon, zapalił latarkę i świecąc sobie pod nogi
ruszył spokojnym krokiem w stronę tego, który został na powierzchni.
Mężczyzna zauważył zbliżającego się Teodora. Podniósł latarkę i poświecił w jego stronę.
- Dobry wieczór - przyjaźnie odezwał się Teo. - Też na grzybki?
- O tej porze? - zdziwił się mężczyzna.
- Tacy czterej, których tu przed chwilą spotkałem, mówili, że wybrali się właśnie na grzyby -
Teo zatrzymał się koło obcego. - Też się zdziwiłem, że o tej porze...
Nocny kopacz zaśmiał się ciepło:
- A już pomyślałem, że jest pan walnięty albo zakręcony... Przepraszam za to.
- Nie ma sprawy - rozglądając się dokoła Teo machnął z lekceważeniem ręką. - Ale, ale...
Jestem jednak chyba walnięty. Niech pan sobie wyobrazi, że z daleka widziałem tu przed chwilą
trzech facetów - pokręcił z niedowierzaniem głową. - Pewnie troi mi się w oczach...
- Dobrze pan widział - uspokoił Teodora obcy. - Moi koledzy zeszli właśnie pod ziemię
pozbierać narzędzia...
- Pod ziemię? - udał zdziwienie Teo. - To tu są jakieś podziemia?
-Jakie tam podziemia? - żachnął się mężczyzna. - W zeszłe lato wykopaliśmy parę
korytarzy... Myśleliśmy, że zarobimy i w tym roku. Ale gość nie przyjechał na spotkanie.
Widocznie się wycofał...
- Rakiem - zaśmiał się Teo. - Nie pytam, kto to taki...
- To pewnie jakiś szurnięty poszukiwacz skarbów... Był spadkobiercą poprzedniego
właścicielem tej posesji. Dopiero jak ją sprzedał, dowiedział się, że jest tu ukryta piwnica, której
latami poszukiwało wielu ludzi... Ten facet myślał, że dokopiemy się do niej...
- Jak krety...
- No właśnie - mężczyzna się uśmiechnął. - Płacił nieźle, no to kopaliśmy...
- Pan jest ze Śląska? - Teo zmienił temat.
- Tak i nie... Wyjechałem kiedyś z Mazur na Śląsk, bo dałem się zwerbować do szkoły
górniczej. Fedrowałem pod ziemią ponad dwadzieścia lat. Teraz wróciłem w rodzinne strony...
- To stąd ten znajomy akcent... - ucieszył się Teo. - Jestem ze Śląska...
- Moi koledzy też kiedyś stąd wyjechali na Śląsk fedrować. Razem wróciliśmy...
Teo wiedział, że jesteśmy blisko, widzimy ich i mamy liczebną przewagę nad nocnymi
106
kopaczami. My nie wiedzieliśmy, o czym oni rozmawiają Z ich zachowania wywnioskowaliśmy, że
rozmowa przebiega spokojnie.
Po chwili ujrzeliśmy wynurzające się spod ziemi kilofy, łopaty i wiaderka. Za nimi wydostali
się dwaj mężczyźni. Otrzepali spodnie i rękawy.
- Jakiś twój znajomy? - odezwał się jeden z nich do rozmówcy Teodora.
- Trudno powiedzieć... Niech będzie, że znajomy, bo też ze Śląska - odpowiedział zapytany
pomagając kolegom przy zamykaniu wejścia do szybu i ustawianiu na nim pieńka.
- Ze Śląska? Głupio poznawać ludzi w takiej sytuacji - zauważył ten sam mężczyzna. -
Pewnie wyglądamy na rzezimieszków...
- Ależ skąd - zaprotestował Teodor. - Przecież wyglądam podobnie... Poza tym nie jestem
sam.
- Właśnie - rzekłem wychodząc zza krzaków z włączoną latarką. Zaniepokojeni mężczyźni
rozejrzeli się po naszej piątce.
- Jeżeli to jest napad - odezwał się spokojnie dotychczasowy rozmówca Teodora - to źle
panowie trafili. Nic nie mamy... Ale łopatami machamy dobrze i potrafimy się obronić.
- Drugą noc czekamy na panów - wyjaśniłem naszą obecność. - Chcemy pogadać o tych
tunelach...
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
- No to pogadajmy - odezwał się ten, który do tej pory milczał. - Powiem krótko, bo szkoda
czasu. Wykopaliśmy... To prawda. Rozumiem, że teraz powinniśmy je zasypać ziemią żeby
przypadkiem komuś nie stało się coś złego. Zasypiemy je i naprawimy szkody. Czy to wystarczy?
- Właściciel zajazdu ma inną związaną z tym podziemnym labiryntem, propozycję, która
może panów zainteresować - odpowiedziałem.
- Musielibyśmy usłyszeć ją od właściciela - z ulgą w głosie zauważył mój rozmówca.
Wycisnąłem numer komórki Tadeusza.
Właściwie był to nieco zwariowany pomysł Wiewiórki. Po obejrzeniu tuneli zaczął on
główkować nad wykorzystaniem ich z pożytkiem dla zajazdu. I wygłówkował. Jego zdaniem, po
odpowiednim rozbudowaniu, zabezpieczeniu, wyposażeniu technicznym i artystycznym, tunele te
mogą stać się prawdziwą atrakcją turystyczną jako „Podziemne strachowisko”.
Pomysł Wiewiórki spodobał się Tadeuszowi, jego żonie i pani Kasi. Był ciekawszy od
planowanego zainstalowania fontanny na środku trawnika za zajazdem.
107
ROZDZIAŁ JEDENASTY
EDEK ODKRYWA TAJEMNICĘ STARYCH FOTOGRAFII • GDZIE ZAPODZIALI SIĘ
HARCERZE? • CO DZIWNEGO DZIEJE SIĘ NA TYCH BAGNACH? • CZY BRAT
LOPKA WIDZIAŁ ZNIKAJĄCYCH RYCERZY? • ZAGADKOWE STUKANIE W
ZAJEŹDZIE • GDZIE WLAZŁ SOKOLE OKO? • WARTO ZNAĆ ALFABET MORSE'A •
CZY PIWNICA POŁYKA SAMOTNYCH HARCERZY? • KTO ZAMKNĄŁ STARY
KUFER?
Przed dwudziestą drugą było już po akcji „Kret”. Cieszyliśmy się z jej spokojnego przebiegu.
Dowiedzieliśmy się, kto i dlaczego kopał pod trawnikiem.
Tadeusz, który nie krył zadowolenia z wyjaśnienia tajemnicy podziemnego labiryntu, dogadał
się szybko z nocnymi kopaczami. Siedli razem w sali restauracyjnej przy piwie, aby zaprojektować
przyszłą sieć podziemnych tuneli z niszami, komunikacją na torach, oświetleniem, nagłośnieniem i
atrakcjami, które miały mrozić krew w żyłach poszukiwaczy mocnych wrażeń. Sekundował im
Wiewiórka, autor pomysłu.
Tymczasem Wilhelm Tell i Sokole Oko wyruszyli cichutko z namiotu na obchód strzeżonego
miejsca. Była nim odkryta w dzień tajemnicza piwniczka przy polanie.
Dołączyłem do Bolka Lopka, Edka, Pawła i Teodora, bo bardziej frapowało mnie
przypadkowe odkrycie, dokonane kilkadziesiąt lat temu nad Biebrzą. Z fotografii, na której
zobaczyłem średniowieczny hełm, wynikało, że brat Lopka niczego nie zmyślił.
- Jesteś pewien, że twój brat nie przyswoił sobie tego hełmu? - dociekał Edek.
- Oczywiście - prostując kręgosłup obruszył się Lopek. - Mówiłem już, dlaczego zostawił go
tam, gdzie był... Nie miałem jeszcze okazji powiedzieć wszystkiego lub prawie wszystkiego na ten
temat, bo ciągle się coś tu dzieje...
- Teraz masz okazję - zachęciłem - bo jakoś nic się nie dzieje.
Kątem oka zauważyłem, że Wiewiórka wstaje i, bawiąc się latarką, wychodzi z sali
restauracyjnej.
- Jak już wspominałem, mój brat poszedł nad Biebrzę pstryknąć trochę fotek... To te zdjęcia -
Lopek ponownie wydobył z torby i położył na stole stare fotografie. - Przyjrzyjcie się...
- Pogodę miał raczej kiepską - zauważył Paweł, który też parał się fotografią. - Nie widzę
ś
wiatła słonecznego - pochylił się nad zdjęciami. - Chyba nawet szło na burzę... Ale widać dobre
kadrowanie i naświetlenie.
- Jego brat jest artystą plastykiem - wyjaśnił Teo.
- To widać na załączonych odbitkach - układając fotografie na stole mruknął Edek. - Ich autor
wyraźnie czuje kompozycję obrazu... Chwileczkę... - nasz archeolog ożywił się i nagle zaczął
układać zdjęcia według sobie tylko znanego porządku. - Tak myślałem... Popatrzcie teraz.
Pochyliliśmy się nad zdjęciami.
Tylko Bolek się nie pochylił. Spojrzał dyskretnie na zegarek, sapnął, wstał i poszedł
sprawdzić, czy u harcerzy jest wszystko w porządku.
Przyjrzałem się uważnie fotografiom.
Mimo szczerych chęci nie dostrzegłem niczego szczególnego poza tym, że na wszystkich
108
odbitkach było widoczne to samo miejsce, sfotografowane z różnych stron i odległości.
- Dlaczego twój brat zrobił tyle zdjęć właśnie temu miejscu? - spytałem Lopka.
- Chciałem zapytać o to samo - ucieszył się Edek.
Zaskoczony Lopek spojrzał na mnie i na Edka:
- Do tej pory nie wiedziałem, że są to fotografie jednego miejsca - roztrzepując srebrzyste
włosy, poskrobał się prawą ręką po głowie. - Widocznie nieuważnie słuchałem brata... Ale z
pewnością o tym mówił. Wcześniej jednak opowiedział mi coś, co całkowicie pochłonęło moją
uwagę jako egzotyczna, lokalna ciekawostka, mogąca nocą zjeżyć włosy na głowie i puścić ciarki
po plecach...
- Nawet nam? - zaśmiał się Paweł, który nagle ożywił się, bo zobaczył nadchodzącą panią
Kasię. - No, to prosimy o tę ciekawostkę.
Lopek odchrząknął:
- Miejscowi ludzie opowiedzieli mojemu bratu, że na nadbiebrzańskich bagnach jest takie
miejsce, w którym od niepamiętnych czasów dzieje się coś dziwnego... - przerwał, bo odezwał się
dzwonek komórki.
Wszyscy sięgnęli odruchowo po swoje telefony. Dzwonił mój.
- Harcerze gdzieś mi się zapodziali - usłyszałem w słuchawce głos Bolka.
- Co zrobili?
- Zawieruszyli się. Nie ma ich. Przepadli...
- A sprawdzałeś w namiocie?
- Sprawdzałem... Lasek też obszedłem. I nic...
- To zadzwoń do któregoś na komórkę... - podpowiedziałem i wyłączyłem telefon. -
Przepraszam - spojrzałem na Lopka. - Bolek szuka harcerzy. Gdzieś ich wcięło... Ale to nie na
temat...
Tymczasem podenerwowany Bolek dodzwonił się do Wiewiórki.
- Druhu komendancie... - zameldował harcerz po wysłuchaniu przełożonego. -A ja szukam
Wilhelma Tella i Sokolego Oka. Stoję teraz koło studni przed zajazdem... Nie wpadli do niej, bo
jest pusta...
- Dzwoniłeś do któregoś z nich?
- Mają rozładowane baterie.
- Aha! To dlatego nie mogłem dodzwonić się do żadnego... Zostań tam. Idę do ciebie... Masz
latarkę?
W sali restauracyjnej Lopek kontynuował opowieść.
- Oni mówili o miejscu, w którym, tuż przed burzą gdy już ciemnieje niebo i zrywa się silny
wiatr, można zobaczyć kilku rycerzy, pędzących na spłoszonych koniach w stronę rzeki. Wygląda
to tak, jakby te konie galopowały nad ziemią... - przerwał, bo zauważył niedowierzanie na naszych
twarzach. - No tak! One są w szaleńczym galopie, ale nie widać ich nóg...
- Czy słychać tętent? - zaciekawił się Edek.
- Nie słychać ani kopyt, ani pobrzękiwania rynsztunku, ani nawoływania... Widać, że zakuci
w ciężkie zbroje rycerze usiłują powstrzymać przepłoszone konie, ściągają lejce na siebie,
odchylają się do tyłu... A one pędzą coraz bliżej ziemi i coraz wolniej, aż schowane po grzbiety
zatrzymują się i wolno, potrząsając rozpaczliwie głowami, zsuwają się w dół znikając wraz z
109
bezradnie rozglądającymi się jeźdźcami...
Lopek przerwał, bo zauważył, że Edek chce coś powiedzieć.
- Dziwne... - rozkładając ręce odezwał się nasz archeolog. - Pochodzę z tych stron, ale o
czymś takim słyszę po raz pierwszy.
- Niektórzy twierdzili, że na własne oczy widzieli tych znikających tam rycerzy na koniach -
wtrącił Lopek.
- Pewnie mocno uwierzyli w miejscową tradycję... W podobnych warunkach ludzka
wyobraźnia płata różne figle - zauważył Paweł. - Prawda, na której oparto ten mit, mogła być
zupełnie prozaiczna i bardzo dramatyczna - spojrzał rozpromieniony na panią Kasię. - Wiadomo, że
w XIII wieku toczyły się tu bezwzględne walki, spowodowane najazdem krzyżackim na ziemie
Prusów. Ci ostatni, słabiej uzbrojeni, nie mieli większej szansy na zwycięstwo w bezpośrednim
starciu z opancerzoną rozpędzoną konnicą. Znaleźli jednak skuteczny sposób na stada tych
jednoosobowych, uzbrojonych po zęby, konnych pojazdów pancernych. Płoszyli konie w kierunku
licznych tu i rozległych bagien... Spłoszone pędziły na oślep przed siebie i grzęzły po brzuchy.
Reszty dokonywały warunki naturalne tych ziem... Nie wiadomo, ilu ciężkozbrojnych rycerzy, wraz
z opancerzonymi końmi, wchłonęły wówczas pruskie bagna. Pamięć o zakutych w zbroje, tonących
jeźdźcach mogła przetrwać przez wieki w miejscowej tradycji, przekazywanej z pokolenia na
pokolenie... Z czasem ktoś dodał, że widział pędzącą na bagna konnicę, ktoś inny dorzucił parę
równie zmyślonych szczegółów, potwierdzonych zaraz ochoczo przez innych świadków podobnej
wizji... Tak rodzą się mity...
- Czy mogę mówić dalej? - patrząc z ukosa w stronę Pawła, spytał półgłosem Lopek.
- Jasne! - przytaknąłem.
- To posłuchajcie... Tutejsi powiedzieli bratu bardzo dokładnie, gdzie jest to miejsce i
zapewnili, że jeżeli znajdzie się tam tuż przed burzą zobaczy wszystko na własne oczy. Brat śmiał
się... Ale obiecał, że pójdzie... Pewnego dnia szło na burzę, no to poszedł... I tak zamierzał
fotografować bagna. Liczył też na to, że sfotografuje przy okazji jakąś ciekawą zwierzynę, od której
tu się aż roi... - Lopek nagle przerwał, podrapał się po karku i pokręcił głową jakby sprawdzał, czy
ta jest na swoim miejscu. - Nie wiem, czy i co mogę w dalszym ciągu powiedzieć, bo obawiam się,
ż
e, cokolwiek powiem, ośmieszę brata...
- Mów, jak leci - podpowiedział Edek i uśmiechnął się ciepło. - Nikogo nie ośmieszysz, bo to,
co opowiadasz, jest interesujące.
Wszyscy pozostali przytaknęli zachęcająco głowami.
- No... Nie jestem pewien. - Lopek poprawił się w krześle.
Gdy w sali restauracyjnej Lopek rozważał, czy i co może powiedzieć, Bolek dotarł do studni
przed zajazdem, gdzie czekał na niego Wiewiórka.
- Jest kilka możliwości - odezwał się harcerz na widok druha komendanta. - Wilhelm Tell i
Sokole Oko mogli się gdzieś przypadkowo wpakować. Jest to prawdopodobne, bo są ciekawscy i
mieli sporo czasu na głupoty...
- Już ja im dam głupoty - żachnął się Bolek.
- Druhu komendancie... - zjeżył się Wiewiórka. - Ktoś im ten czas na głupoty podarował...
Bolek spojrzał groźnie spode łba na harcerza i pogroził palcem:
- Jeżeli masz mnie na myśli - zastanowił się i przestał grozić - to przyznaję ci rację.
Wiewiórka odetchnął z ulgą:
110
- Dobrze, że jest ciemno.
- Dlaczego? - zdziwił się Bolek, gdyż akurat ciemności nie sprzyjały odszukaniu Wilhelma
Tella i Sokolego Oka.
- Bo dzięki ciemnościom nie widzę, jak druh komendant pluje sobie w brodę - zażartował
optymistycznie Wiewiórka.
- No tak! - śmiejąc się przytaknął Bolek. - Teraz powinienem pluć sobie w brodę, że ich nie
dopilnowałem... Gdy byłem w waszym wieku i miałem czas, zawsze się w coś pakowałem. Przez
ciekawość...
- Wilhelm Tell i Sokole Oko nie musieli się w nic wpakować - Wiewiórka poświecił latarką
po koronach drzew. - Mogli przecież ten darowany czas wykorzystać na zrobienie kawału, na
przykład na schowanie się przede mną i druhem komendantem w krzakach lub na drzewach. Stać
ich na to. Ale... - harcerz zawiesił głos - możliwe też jest, chociaż wątpliwe, że ktoś ich po prostu
porwał... W to ostatnie jednak nie wierzę, bo niby kto i po co miałby ich porywać?
- A harcerki druhny Teni? - zauważył Bolek. - Pamiętasz, co zrobiły w Marózku? Porwały
was, skrępowały...
- Tam miały do nas blisko. A tu? - Wiewiórka zastanowił się. - Tu mogły dojechać rowerami.
- Mogły... - przytaknął Bolek i wycisnął numer komórki Teni.
Druhna Tenia sprawdzała właśnie warty, gdy rozdzwonił się jej telefon.
- Smutno ci bez obozu? - spytała głosem wypełnionym żartobliwym współczuciem, bo
rozpoznała Bolka po wyświetlonym numerze.
- Oj, tak... - z żartobliwą żałością odezwał się druh komendant. - Latem prawdziwego
harcerza ciągnie do namiotu jak wilka do Czerwonego Kapturka. Co u was?
- Przyjedź i zobacz - zaśmiała się Tenia. - A co wy tam knujecie?
- Przyjedź i zobacz - zaśmiał się Bolek.
- A jeżeli już przyjechałam i zobaczyłam? - odezwała się zagadkowo Tenia i wyłączyła
telefon.
- Jasny gwint! - zmartwił się Bolek. - One tu pewnie są... A może ich nie ma? Dopóki nie
odnajdziemy druhów i nie poznamy prawdy, dopóty każda możliwość jest dopuszczalna - dodał
biorąc włączoną latarkę z ręki Wiewiórki. - Musimy sprawdzić dokładnie wasz namiot i najbliższy
teren...
- Sami? - zdziwił się Wiewiórka.
- A z kim?
- Myślałem, że wezwiemy na pomoc druha Tomasza.
- Tylko nie to i nie teraz! - zastrzegł druh komendant. - Ten problem musimy rozwiązać
sami...
- Jasne! Jeżeli zaczniemy liczyć na innych, przestaniemy liczyć na siebie.
Nagle rozdzwoniła się komórka Bolka.
- Co się dzieje? - spytał na widok wyświetlonego numeru Teni.
- A nic! Widzimy was - zaśmiała się Tenia i wyłączyła telefon. Na wszelki wypadek Bolek
rozejrzał się uważnie dokoła, świecąc latarką gdzie popadnie.
Pod naszym wpływem Lopek nabrał wreszcie pewności:
- Mój brat, zaraz po powrocie z Mazur, powiedział, że nie jest pewien tego, co zobaczył na
111
bagnach w miejscu, które wskazali okoliczni mieszkańcy...
- A co zobaczył? - zaciekawił się Edek.
Zachowując kamienny wyraz twarzy, Lopek spojrzał zmęczonymi oczami na Edka:
- Zrobił całą serię zdjęć pędzącym w stronę bagien siedmiu znikającym koniom z rycerzami
w siodłach... Właśnie je oglądacie. Na tych fotografiach, niestety, nie ma nikogo i niczego poza
krajobrazem... Brat fotografował w biegu, potykając się i przewracając. Biegł za jeźdźcami... W
miejscu, w którym konnica jakby się zapadła, zawadził butem o rycerski hełm. Wtedy zaczęło wiać
i rozszalała się straszliwa burza...
Opędzając się przed natrętnymi komarami, Bolek pochylił się i zajrzał do namiotu harcerzy.
Był pusty.
- Druhu komendancie... - pociągając Bolka za rękaw szepnął cichutko Wiewiórka.
- Co jest? - odszepnął Bolek.
- Nie wiem, co jest, bo jest ciemno - wyszeptał harcerz - ale słyszę jakieś odgłosy, które nie są
naturalnymi odgłosami nocnego życia lasu.
Obaj stanęli w bezruchu i wstrzymali oddechy.
Las grał odwieczną nocną symfonię, improwizowaną przez wiatr, świerszcze, komary i ptaki
oraz resztę flory i fauny. Na niebie królowała bezszelestnie grupa baletowa nietoperzy. Obok niej
majestatycznie przeleciała sowa wykonując partię solową w choreografii własnej.
Nagle w ciemnościach, gdzieś za namiotem, rozległo się soczyste zawołanie zachwyconego
czymś Wilhelma Tella:
- Jasny gwint!
Lopek umilkł i rozejrzał się po słuchaczach, dając w ten sposób do zrozumienia że oczekuje
na pytania. Ale pytań nie było.
- Jutro musimy tam zajrzeć - patrząc na mnie zdecydował Edek.
Przytaknąłem głową:
- Pójdziesz tam z Lopkiem i Pawłem.
- I ze mną - dorzucił siebie Teo.
- Ja też chętnie bym poszła - zgłosiła się pani Kasia. - Będę miała dobry temat na reportaż.
- A pan, szefie? - spytał Paweł?
- Korci mnie, żeby pójść z wami, ale zostanę - odpowiedziałem. - Dacie sobie doskonale radę
beze mnie.
- Zmęczonko? - prowokacyjnie odezwał się Edek.
- Nie zgadłeś - zaprzeczyłem. - Nie pójdę z wami, bo zamierzam jutro wyjaśnić do końca
zagadkę narysowanego kreta i starego klucza zarazem. W dzień przeoczyliśmy pewien istotny
drobiazg... Jest nim ustawienie kreta, narysowanego na planie. Może ono, a właściwie ustawienie
wąsatego pyszczka tego zwierzaka, okazać się wskazówką pomocną w wyjaśnieniu tajemnicy
starego klucza.
- O co ci chodzi z tym pyszczkiem? - spytał Teo.
- Ten narysowany kret wskazuje pyszczkiem, że trzeba w ziemi za zajazdem, w jakimś celu,
kopać ze wschodu na zachód - wyjaśnił Lopek. - Tymczasem harcerze odkryli ukryte drzwi do
piwnicy, kopiąc w ziemi z zachodu na wschód. Oznacza to, że odkopali nie to, co kiedyś ukrył i
zamknął na klucz Adam...
112
- I właśnie dlatego nie zamierzam się stąd nigdzie ruszać - przerwałem Lopkowi. - Muszę
znaleźć miejsce, w którym trzeba kopać.
Odezwała się moja komórka.
W słuchawce usłyszałem zasapanego Bolka:
- Tomaszu, zostaw wszystko i przyjdź tu...
- Znaleźli się?
- Kto?
- Harcerze!
- Przyjdziesz, to zobaczysz... Czuwaj! - Bolek wyłączył telefon.
- Ale dokąd mam przyjść? - rzuciłem spóźnione pytanie.
Wyszedłem pospiesznie z sali restauracyjnej. W holu minąłem Tadeusza, który stał przy
ś
cianie pod schodami i nasłuchiwał.
- Wchodzisz w ścianę? - zażartowałem pędząc w stronę bocznego wyjścia.
Zaskoczony Tadeusz spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem:
- Kiedyś spróbowałem - uśmiechnął się do wspomnienia. - Skończyło się ogromnym guzem
na czole i zawrotami głowy...
- To teraz spróbuj wejść tyłem! - zawołałem wchodząc w drzwi. - Na siedzeniu guzy nie
wyskakują...
- O! Znowu! - podnosząc wyprostowany palec wskazujący nad głowę krzyknął Tadeusz.
Zatrzymałem się:
- Co? Zalęgły ci się myszy w ścianie?
- Myszy nie pukają. Myślę, że ktoś nadaje coś alfabetem Morse'a... Stale to samo... Ale nie
rozumiem.
Podszedłem szybko i usłyszałem to, co słyszał Tadeusz.
- Ktoś wystukuje S.O.S. - spojrzałem na ścianę. - Nadaje sygnał oznaczający w alfabecie
Morse'a wezwanie pomocy... Co jest za tą ścianą?
- Nie mam pojęcia - Tadeusz wzruszył ramionami. - To pozostałość po starej karczmie.
Pamiętam, że była tu solidna, masywna ściana z cegieł... Rozwalamy?
- Co?
- Ścianę.
- A po diabła? - zdziwiłem się.
- śeby uwolnić tego kogoś...
- Szkoda ściany - uśmiechnąłem się do Tadeusza. - Wszedł, to i wyjdzie... Poza tym nie
wiemy, czy jest właśnie za nią... - rozejrzałem się po holu za czymś, czym mógłbym wystukać kilka
wyrazów do nieznanego uwięzionego.
- Czego szukasz? - spytał Tadeusz.
W kieszeni kurtki namacałem kamień, który parę dni temu znalazłem w rozłupanej piorunem
wierzbie.
- Już niczego - wydobyłem kamienne znalezisko i wystukałem:
kreska-kropka-kreska, kreska, kreska-kreska-kreska. W alfabecie Morse'a oznacza to: „kto”.
Po chwili usłyszeliśmy odpowiedź: kreska-kreska-kreską kreska-kropka-kreska, kreska-
kreska-kreska.
- Oko! - odczytałem głośno. - To Sokole Oko! - wykrzyknąłem i natychmiast wystukałem
113
wyraz: „co”: kreska-kropka-kreska-kropką kreska-kreska-kreska.
Zapadła cisza. Sokole Oko musiał teraz znaleźć najkrótszą, zawierającą odpowiednią ilość
informacji, zrozumiałą odpowiedź. Po chwili odstukał: kreska-kropka-kreska, kropka-kropka-
kreska, kropka-kropka-kreska-kropka, kropka, kropka-kreska-kropka.
- Kufer! - odczytałem. - Jaki kufer? - zwróciłem się do Tadeusza. - Masz tu jakiś kufer?
- Nie mam żadnego kufra...
Znów usłyszeliśmy stukanie: kreska-kropka-kropką kropka-kropka-kreska, kropka-kropka-
kropka, kreska-kreska-kropka-kropka, kreska-kropka, kreska-kreska-kreska.
- Duszno! Sokole Oko nadaje, że tam, gdzie jest, brakuje powietrza...
- W kufrze? - zastanowił się Tadeusz. - Zaraz! Przecież kufer jest w tej odkrytej piwniczce!
Oj! Co ja mówię? Gdzie piwniczka, a gdzie ta ściana? Jak on się za nią znalazł?
Wystukałem wyraz: „piwnica”. Sokole Oko od stu kał natychmiast: „tak”.
Stuknąłem w ścianę, że już tam idę.
Zostawiwszy Tadeusza pobiegłem za zajazd do piwniczki.
Dopiero w tak dramatycznych okolicznościach dowiedziałem się, że niezastąpiony Bolek
nauczył harcerzy popularnego kiedyś wśród druhów, niezawodnego alfabetu Morse'a. Tu
przypomnę, że Samuel Finley Breese Morse żył w latach 1791-1872. Był amerykańskim malarzem
i wynalazcą. W 1837 roku wynalazł telegraf elektromagnetyczny, którym nie można było się
dogadać. Z tego powodu w 1840 roku wymyślił specjalny alfabet telegraficzny. Jego litery składają
się z odpowiednio zestawionych lub pojedynczych kropek i kresek. Od tamtej pory telegraf
elektromagnetyczny przekazał niezliczone ilości informacji i uratował wiele istnień ludzkich.
Tym razem uratował Sokole Oko.
- Co tak długo? - warknął żartobliwie Bolek, czekający niecierpliwie przed wejściem do
piwniczki.
- Gadałem z Sokolim Okiem...
- Znalazł się? - ucieszył się Wilhelm Tell.
- Niezupełnie - odsunąłem druha komendanta na bok, bo tarasował sobą dostęp do wejścia. -
Przepraszam...
- To nie tu! - krzyknął Bolek. - Zobacz lepiej, co jest po drugiej stronie...
- Później! Teraz ważniejsze jest dotarcie do Sokolego Oka.
Weszliśmy do piwnicy.
Kufer stał na swoim miejscu. Uniosłem jego wieko. Był pusty. Spojrzałem na druha
komendanta: - Sokole Oko mówił coś o kufrze...
- Nie rozumiem! - obruszył się Bolek. - Szukasz tu Sokolego Oka i mówisz, że z nim
gadałeś... To gadałeś z nim czy nie?
- Gadałem - przytaknąłem, usiłując ruszyć kufer z miejsca. - Stukaliśmy do siebie, przez
ś
cianę zajazdu, alfabetem Morse'a...
- Chwileczkę... - druh komendant spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Gadałeś z nim przez
ś
cianę zajazdu?
- Też byłem zdziwiony - wystękałem mocując się z kufrem - bo gdzie zajazd, a gdzie ta
piwnica...
Kufer ani drgnął.
114
- Myślę, że nasz harcerz siedzi gdzieś pod zajazdem - Bolek pociągnął się za brodę. - Ale
skąd się tam wziął?
- Stąd! - Wilhelm Tell rozejrzał się po ścianach. - Pewnie w coś wlazł z ciekawości... Nie! Nie
jestem pewien, bo nie widziałem. Zostałem po tamtej stronie, a Sokole Oko poszedł do piwnicy,
zmierzyć krokami jej długość, żeby porównać ją z odległością od tych drzwi do drugich, które
odkryliśmy z tyłu. Chcieliśmy sprawdzić, czy mają coś wspólnego z tą piwnicą... On twierdził, że
mają, bo przypomniał sobie, że druh Tomasz mówił o jakiejś dwupoziomowej piwnicy. Te drugie
drzwi mogą być bezpośrednim wejściem do drugiego poziomu...
- Jakie „drugie drzwi”? - spojrzałem na Wilhelma Tella.
- Te z drugiej strony - wtrącił się Bolek. - Za piwnicą... Właśnie chciałem ci je pokazać.
- Aha! - machnąłem niecierpliwie dłonią. - Są z pewnością solidnie zamknięte i na
zardzewiałych zawiasach, więc nie uciekną - z trudem powstrzymałem się od zaspokojenia
ciekawości, bo pewnie tych drzwi poszukiwałem. - Przede wszystkim musimy dotrzeć do Sokolego
Oka. Drzwiami zajmiemy się później.
Podjęta przez nas próba przesunięcia kufra spełzła na niczym. Stał jak wryty lub
przyśrubowany, chociaż do jego boków były przymocowane solidne uchwyty, sugerujące, że
można go przenosić z miejsca na miejsce.
Złapałem oburącz jeden z uchwytów i z całej siły pociągnąłem do góry. Kufer był nie do
ruszenia.
Przyświecając latarką zajrzałem do środka.
Nie zauważyłem niczego szczególnego. Dno było puste i zakurzone. Boki również.
Opuściłem wieko kufra.
- Zaraz! - wykrzyknął Wilhelm Tell. - Gdy wszedłem tu, szukając Sokolego Oką zobaczyłem
zamknięty kufer... Teraz też był zamknięty!
- I co z tego? - machnął ręką Bolek.
- A to, że zaraz po odkryciu tej piwnicy kufer miał podniesione wieko i nikt go nie opuścił...
Pamiętam dokładnie.
Zapadła cisza. Gdzieś między nami krążyło pytanie, którego nikt nie chciał zadać pozostałym:
„Kto zamknął kufer?”.
- Ja go nie zamknąłem - pokręcił głową Wilhelm Tell.
Jeżeli nie Wilhelm Tell, to może Wiewiórka? - pomyślałem.
Rozejrzałem się, daremnie poszukując harcerza.
- A gdzie się zapodział Wiewiórka? - spytałem zaniepokojony. Bolek wytrzeszczył oczy:
- Był cały czas ze mną - rozejrzał się i zakrył dłonią usta ze zdziwienia, albo żeby nie
powiedzieć niechcący czegoś brzydkiego. - Zaraz... Zanim tu przyszedłeś - spojrzał na mnie -
Wiewiórka wszedł na chwilę do piwnicy... I nie pamiętam, czy z niej wyszedł, czy nie... - Bolek
wyjął komórkę i wycisnął numer. - Zaraz się dowiemy, co się stało.
Pod naszymi nogami odezwał się dzwonek telefonu. Koło kufra na posadzce zaświecił
niewielki, zielony ekranik. To była komórka Wiewiórki.
- Gdyby wyszedł, to by tu był razem z telefonem - trafnie zauważył Wilhelm Tell.
- Nie wyszedł - spojrzałem na zaniepokojonego Bolka.
Nie chcesz chyba powiedzieć, że ta piwnica połyka samotnych harcerzy - ponuro odezwał się
druh komendant.
- Połyka? - rozglądając się niepewnie po ścianach zaśmiał się Wilhelm Tell. - Byłem tu sam i
115
nie zostałem połknięty.
- Kufer... - klepnąłem się dłonią w czoło. - Sokole Oko wystukał wyraz „kufer”...
- Myślisz, że to on? - Bolek z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Tylko przypuszczam...
Nagle usłyszeliśmy cichy zgrzyt. Dobiegał jakby z kufra. Wilhelm Tell przezornie odskoczył
pod ścianę Bolek i ja spojrzeliśmy zaskoczeni na siebie. Błyskawicznie zajrzeliśmy do środka.
Kufer był pusty.
Po chwili dołączył do nas Wilhelm Tell. Pochylił się.
- Druhu Tomaszu! - pociągnął mnie za rękaw. - Widzę coś drobnego na dnie... Przypomina
niewielką grudkę ziemi.
- Nie widzę - przyznałem się do osłabionego wzroku.
- Przetrzyj szkła - życzliwie doradził Bolek.
Zdjąłem okulary.
- Są rzeczywiście, wysmarowane - wyjąłem chusteczkę z kieszeni. Tymczasem Wilhelm Tell,
zawadzając łokciem o wieko, wskoczył do kufra, aby sprawdzić, czy to, co zobaczył, jest
rzeczywiście grudką ziemi. Pochylił się nad dnem.
Raptem zazgrzytało i potrącone przez harcerza wieko kufra opadło ze szczękiem.
Usłyszeliśmy jeszcze stłumiony okrzyk, wydany przez przerażonego Wilhelma Tella. Po chwili
słyszeliśmy już tylko upiorną ciszę.
Rzuciłem się w stronę kufra.
- A jednak to on... - wysapałem, mocując się z wiekiem.
- Poczekaj! Spróbuję podważyć.
Bolek wyciągnął z pochwy finkę. Wprawnym ruchem dłoni wbił jej ostrze w szparę
pomiędzy wiekiem i skrzynią kufra. Zaparł się mocno nogami, wyprostował ręce w łokciach i z
całej siły nacisnął rękojeść. Wieko nawet nie drgnęło.
- Czekamy - mruknąłem, wycierając pot cieknący obficie z czoła i po karku. - Za chwilę da
się pewnie otworzyć.
- A jeżeli nie? - wy stękał Bolek gramoląc się na wieko kufra.
- Dał się otworzyć po Sokolim Oku i po Wiewiórce, da się otworzyć po Wilhelmie Tellu-
próbowałem uspokoić druha komendanta. - Gdzie leziesz?
- Rozwalić ten mebelek - wycedził przez zęby Bolek, stanął wyprostowany na kufrze i
podskoczył, waląc boleśnie głową w sufit. Natychmiast przykucnął. Dalej, rozcierając potężnego
guza, podskakiwał ostrożnie w półprzysiadzie.
- Zejdź, bo uszkodzisz wieko...
Bolek przestał skakać, spojrzał na mnie i sapiąc zsunął się z kufra.
- Poniosło mnie... - mruknął.
Bez trudu podniosłem wieko. Skrzynia kufra była pusta.
- Wilhelma Tella też połknął - poruszony Bolek wbił we mnie wytrzeszczone oczy. - Ale mną
się udławi! - wykrzyknął i wskoczył do kufra. - Zamykaj!
Zamknąłem.
Cichemu zgrzytnięciu towarzyszył stłumiony ryk, wydobywający się z piersi druha
komendanta. Ryk ten oznaczał, że Bolkiem kufer się nie udławił.
Zostałem w piwnicy sam na sam z pająkami. Wycisnąłem numer komórki Bolka.
- Skakać za tobą do kufra?
116
Nie żartuj! Zostań na zewnątrz i ściągnij posiłki! - odkrzyknął Bolek. - Jesteśmy w
komplecie, cali i zdrowi... Otwórzcie szybko te drugie drzwi, bo przydałoby się trochę tu
przewietrzyć... Kończę!
Co się stało? - spytałem, ale Bolek wyłączył komórkę. Wycisnąłem numer Pawła i, zanim się
odezwał, wykrzyknąłem:
- Harcerze i Bolek są uwięzieni w piwnicy pod piwnicą!
- Gdzie?!
- Nie przerywaj! Chłopcy odkryli drugie drzwi!
- Gdzie?!
- Przestań gadać! Słuchaj!
- Tak jest!
- Weź Edka! Musimy je szybko otworzyć, bo harcerze i Bolek się poduszą...
Byłem już przy schodkach prowadzących do góry na zewnątrz. Podniosłem nawet nogę, by
postawić ją na pierwszym stopniu. Aż tu nagle usłyszałem dziwny chrobot. Zamarłem w bezruchu,
nasłuchując. Gdzieś w kącie po prawej stronie, tam gdzie w pierwszym pomieszczeniu stały duże,
puste beczki, coś wyraźnie chrobotało.
Poświeciłem latarką w stronę beczek. Chrobotanie ucichło. „Pewnie szczury, bo myszy
skrobią ciszej” - pomyślałem. „Zlękły się światła i czmychnęły.”
Chciałem już postawić stopę na pierwszym stopniu schodków, gdy raptem usłyszałem
sapnięcie. Dochodziło jakby z jakiejś otchłani, od strony beczek. Poświeciłem.
Wtem z jednej z nich wychyliła się dłoń, później druga. Obie zacisnęły się na krawędzi
beczki. Usłyszałem sapnięcie i stęknięcie, będące wyraźnym odgłosem wielkiego wysiłku
fizycznego. Po chwili ujrzałem umorusaną obwieszoną pajęczynami twarz uradowanego
Wiewiórki.
- Czuwaj, druhu Tomaszu! - wykrzyknął na mój widok i wprawnie przerzucił nogę z beczki
na zewnątrz. - Jeszcze raz przekonaliśmy się, że tam, gdzie jest sekretne wejście, jest też sekretne
wyjście - przerzucił drugą nogę i tułów. - A dlaczego druh stoi na jednej nodze?
Zaskoczony spojrzałem w dół:
- A... Tak sobie podniosłem jedną i trzymam - uśmiechnąłem się cofając nogę znad schodów i
stawiając ją na posadzce.
W tym momencie do piwnicy zbiegł po schodkach Edek. Tuż za nim stoczył się na mnie
Paweł, który w wejściu zawadził o coś butem i stracił równowagę. Na szczęście stałem już na obu
nogach.
- O! - zachwycił się Paweł na widok wyłażącego z beczki, okrytego pajęczyną pobladłego
Sokolego Oka. - Ale dostałeś kopa od przygody...
Po Wilhelmie Tellu wynurzył się z beczki Bolek. Miał i obłęd, i zachwyt w oczach:
- Niesamowite... - wysapał do siebie opuszczając nogi na posadzkę.
- Co „niesamowite”? - spytałem.
- Właź do kufra i zobacz to sam - odpowiedział druh komendant przypominający okazałą
zdobycz pająka, omotaną grubą warstwą jego sieci.
- A przez beczkę nie da rady? - zdziwiłem się.
Bolek zajrzał do beczki.
- Już się zaryglowała - mruknął. - Jej dno daje się odryglować tylko z tamtej strony.
Wskoczyłem do kufra.
117
Ktoś zamknął wieko. Zgrzytnęło. Dno kufra wolno uchyliło się. Poczułem duszący smród.
Zatykając nos zsunąłem się do podziemia. Wcześniej znalazła się tam latarka, którą nieszczęśliwie
upuściłem, zanim zdążyłem ją włączyć. Uwolnione od mojego ciężaru dno uniosło się i zatrzasnęło
z cichym trzaskiem.
- Dajcie latarkę! - ryknąłem w absolutnych ciemnościach.
W tym momencie usłyszałem łoskot, zgrzyt i odgłos towarzyszący zsuwaniu się kogoś po
dnie kufra do podziemia.
- Kto zjechał?
- Ja! - odpowiedział Edek. - Ale smród! - wykrztusił. - A co tu tak ciemno?
- Nie ma okien - zaśmiałem się. - Szukam właśnie kontaktu, żeby włączyć światło...
- To może latarkę? - sapnął ciężko. - Będzie prędzej - zażartował.
- To włącz! - odpowiedziałem z nadzieją że za chwilę będzie jasno.
- Moja została na górze...
Parsknęliśmy śmiechem.
- Moja jest gdzieś tu, na dole. Zgubiłem - mówiąc to wycisnąłem numer Bolka.
- No i jak? - odezwał się druh komendant.
- Ciemno... Przyślij kogoś z latarką...
- Za chwilę! - odkrzyknął dusząc się kaszlem.
Rozległ się znajomy łoskot, zgrzyt i odgłos wywołany zsuwaniem się kogoś do podziemia.
- Kto? - spytałem.
- Ja! - odpowiedział Paweł. - Ale smród! - rozkaszlał się.
- Włącz latarkę...
- Nie mam - odkaszlnął.
Odpowiedź Pawła wywołała ogólną wesołość.
- Jak to? Przecież przed chwilą powiedziałem Bolkowi, żeby przysłał tu kogoś z latarką...
- Kiedy wskakiwałem do kufra, nie było Bolka w piwnicy. Wyszedł właśnie z harcerzami
złapać trochę świeżego powietrza.
- No to pewnie zaraz kogoś tu przyśle - pomyślałem głośno.
Poradzimy sobie - spokojnie odezwał się Edek. - Poświecimy komórkami i poszukamy twojej
latarki.
Po chwili błysnęły trzy zielone ekraniki.
Latarka leżała tuż przy moich stopach.
118
ROZDZIAŁ DWUNASTY
BUDZIK NA CZTERECH ŁAPACH • TAJNA ZBROJOWNIA POD PIWNICĄ •
SEKRETNY TUNEL BEZ WEJŚCIA DO ZAJAZDU • STARY KLUCZ PASUJĄCY DO
KŁÓDKI • KTO ODKRYŁ DRUGIE DRZWI? • JAK SOKOLE OKO WPADŁ DO
ZBROJOWNI? • MUNDUR I BROŃ JOACHIMA • MIT O MOGILE FRANCUZÓW •
GDZIE PODZIAŁ SIĘ SKARB NAPOLEONA? • ARTUR ODNALAZŁ STARY ZESZYT •
CZY HIPEK I PUNI POBŁĄDZDLI? • TO NIE TEN KAJET • PUNI PRZEPADŁ BEZ
WIEŚCI • DOBRA RADA WILHELMA TELLA • KAJET LUCJANA • DOKĄD
PROWADZĄ KLAMRY W MURZE? • CO ZBUDZIŁO TADEUSZA? • ROZWIĄZANIE
ZAGADKI WYJŚCIA Z TUNELU
Po nieprzespanej nocy przespałem połowę dnia. Spałbym dłużej, ale poczułem nagle na
swoim nosie coś wilgotnego. Otworzyłem podpuchnięte oczy i włożyłem okulary.
To był różowy języczek Premiera. Piesek Edyty szczeknął do mnie na dzień dobry, zamerdał
ogonem i przeskoczył na śpiącego Edka. Nasz archeolog zerwał się na równe nogi.
- Co jest? - wykrzyknął nieprzytomnie.
- To tylko Premier...
- Tutaj? - Edek oprzytomniał. -Aha! - na widok psa klepnął się dłonią w czoło. - To ten
Premier.
Tymczasem rozhasany piesek postawił na nogi rozczochranego Pawła.
- Jestem przeciw stosowaniu psa do budzenia! - ziewając przeciągle wykrzyknął mój
podwładny. - Protestuję! Miałem właśnie taki piękny sen...
- Przepraszam! - wtrącił się rozbawiony sytuacją Edek. - Czy ktoś jeszcze, jak Paweł, miał
sen o pani Kasi?
- Ja! - śmiejąc się wykrzyknął Bolek, który zajrzał właśnie do „Pokoju Francuzów”. - Poza
tym Premier jest śliczny, śliczniejszy od najpiękniejszego snu. Z wyjątkiem, oczywiście, tego o
pani Kasi.
- Czy powiedziałem, że miałem sen o pani Kasi? - zdziwił się niezbyt przytomny Paweł.
- Usłyszeliśmy od ciebie, że miałeś piękny sen - Edek spojrzał w oczy Pawła. - A jak piękny
sen, to tylko o pani Kasi! Piękniejszego snu nikt z nas nie potrafi sobie wyobrazić...
Edek przerwał, bo w uchylonych drzwiach pojawiła się rozpromieniona pani Kasia.
- O wilku mowa... - zaśmiał się na jej widok Bolek.
- A to tylko Premier - dodałem pospiesznie.
Zostałem skwitowany pogodnym śmiechem, bo Bolek miał na myśli pojawienie się pani Kasi,
o której mówił Edek, a ja wyrwałem się z Premierem.
- Pani Edyta miała rację - uśmiechnęła się pani Kasia i spiekła raka, bo pewnie słyszała żarty
z Pawła. - Premier to prawdziwy budzik na czterech łapach... Zapraszam na obiad.
Paweł spojrzał na zegarek.
- Trzynasta? - zerknął z niedowierzaniem w okno. - Powinniśmy być już nad Biebrzą...
- Zdążymy - wciągając skarpetki zaśmiał się Edek. - Dotrzemy tam, tylko kilka godzin
później - wcisnął stopy w sandały i dodał: - Artefakty poczekają na nas. Nie zauważą nawet, że się
spóźniliśmy, bo czym jest te kilkaset minut różnicy w porównaniu z wiekami, które one spędziły
pod ziemią?
119
- Myślałem o Teodorze i Lopku - żachnął się Paweł. - Oni z pewnością zauważyli już nasze
spóźnienie...
Rozdzwoniła się czyjaś komórka. Moja! Dzwonił Lopek.
- Tomasz? Przedzwoń do Edka, że zaspaliśmy i zaraz dojedziemy...
- Gdzie jesteście?
- Jeszcze w Łomży, w hotelu.
- Poczekajcie w Łomży. Edek, Paweł i pani Kasia będą tam za godzinę.
- To oni nie są w obozie pod Rajgrodem?
- Duchem są tam! Ale, ponieważ też zaspaliśmy, siedzą jeszcze w zajeździe.
Lopek ziewnął przeciągle.
- No, to się jeszcze zdrzemnę - powiedział i wyłączył telefon.
Wszyscy byliśmy zmęczeni, niewyspani i półprzytomni, bo do świtu wyjaśnialiśmy
pozostawioną przez Adama tajemnicę. Dopiero nad ranem zrozumieliśmy, ze na razie potrafimy
uchylić zaledwie jej rąbka.
- Pewnie trzeba jeszcze raz zajrzeć do rękopisu Adama - mruknąłem do siebie.
- Myślałem, że przeczytałeś - zdziwił się Teo.
- Tylko fragment - przyznałem ze skruchą i wstydem, bo popełniłem błąd polegający na
zlekceważeniu podstawowego źródła pisanego, które miałem pod ręką. - Teraz wiem, że to za mało,
by zrozumieć sens naszych nocnych odkryć... Za karę nie pojadę nad Biebrzę - zaśmiałem się - i
bardzo żałuję, że udacie się tam beze mnie.
Jednego byliśmy pewni: przodek Edyty i karczmarz Jan nie próżnowali. To, czego dokonali i
co po nich zostało, mogło zadziwić i przyprawić o zawrót głowy nawet nas, żyjących w XXI wieku.
W piwnicy pod piwnicą odkryliśmy prawdziwą zbrojownię, połączoną długim tunelem z
karczmą. Zaskoczyło nas, że tunel ten nigdy nie miał otworu wejściowego do karczmy. Zamiast
tego miał z nią wspólną wymurowaną z czerwonej cegły ścianę. Widocznie, gdyby zaistniała
potrzeba dotarcia do zbrojowni bez wychodzenia z karczmy, można ją było z łatwością wyburzyć.
Potrzeby takiej w przeszłości najwyraźniej nie było, gdyż ściana trwała w stanie nienaruszonym.
To tym tunelem Sokole Oko dotarł do ściany karczmy, przez którą dogadał się ze mną
alfabetem Morse'a. Zaślepienie tunelu murowaną ścianą ograniczało jednak możliwość jego
wykorzystywania i nie pasowało do pomysłowo skonstruowanych wejść i wyjść w piwniczkach.
Doświadczenie podpowiadało mi, że powinno istnieć inne połączenie tunelu z karczmą połączenie
wielokrotnego użytku, służące swobodnemu poruszaniu się między nią i piwniczkami w obie
strony.
Piwnica górna, być może użytkowana kiedyś również jako pomieszczenie gospodarcze, była
jednocześnie ukrytym wejściem i wyjściem z piwnicy dolnej, czyli zbrojowni, do której wchodziło
się też drzwiami ukrytymi teraz pod ziemią. Te drzwi były zamknięte na solidną kłódkę, którą po
naoliwieniu, otworzyłem kluczem znalezionym w starej szafie, w domu pana Artura.
Miałem rację, że zwróciłem uwagę na krecika, narysowanego kiedyś przez Adama na planie
posesji karczmy. Pyszczkiem wskazywał dokładnie miejsce i kierunek, w którym należało kopać,
by odnaleźć ukryte drzwi, prowadzące do zbrojowni. Widocznie już wówczas były one ukryte pod
ziemią.
Premier, który z powodów oczywistych nie widział wizerunku krecika, wywąchał i odkopał
fragment muru za zajazdem. Właśnie w tym celu uciekał ciągle Edycie i znikał w lasku.
120
Przywoływany wracał niechętnie, umorusany ziemią jak nieboskie stworzenie.
Do wykopanego przez Premiera dołka wpadł podczas nocnego patrolu Sokole Oko. Harcerz
przewrócił się i zobaczył, tuż przed swoim nosem, wystające z ziemi cegły. On i Wilhelm Tell,
zamiast pełnić wartę przy odkrytych wcześniej drzwiach do piwnicy, zajęli się natychmiast nocnym
kopaniem. Wkrótce dokopali się do drugich, poszukiwanych przeze mnie, drzwi.
Sokole Oko pobiegł zaraz sprawdzić, czy mają one coś wspólnego ze znaną nam już
piwniczką. Ale skusił go stojący w niej stary kufer, jako dobre miejsce do ukrycia się, dla kawału,
przed Wilhelmem Tellem. Wskoczył więc do środka i zamknął wieko. W ten sposób
nieoczekiwanie odkrył wejście z piwniczki do zbrojowni, gdzie wylądował zjeżdżając po
uchylonym dnie kufra.
Chociaż tchórzem nie był, oblał go zimny pot, gdy dno kufra uniosło się i zatrzasnęło. W
podziemiu panował duszący smród. Zewsząd zwisały obfite pajęczyny.
Sokole Oko rzucił się w stronę dna kufra. Próbował podważyć je finką. Nawet nie drgnęło, bo
nie było szczeliny, w którą mógłby wbić ostrze. „Skoro jest wejście, które nie może być
jednocześnie wyjściem - pomyślał bez paniki - to musi być też i wyjście.” Przyświecając latarką
rozejrzał się uważnie po pajęczynach. Zauważył zarysy jakichś skrzyń i beczek. W jednej ze ścian
zamajaczyły zarośnięte pajęczyną drzwi. Rozgarnął pajęczą tkaninę i zobaczył otwór bez drzwi.
Przez ten otwór wchodziło się na schodki skręcające w lewo do góry. Przy pierwszych
stopniach, w ścianie po prawej stronie, widniał otwór trochę mniejszy. To było wejście do tunelu.
Harcerz wyjął kompas, sprawdził kierunki. Tunel wiódł w stronę zajazdu. Schodki prowadziły
prosto do odkopanych przed chwilą drzwi. Sokole Oko wbiegł na górę.
Gdy łomotanie w drzwi nic nie dało, Sokole Oko wszedł do tunelu i dotarł do jego końca.
Wyjścia z tunelu nie było. Nie rozglądając się harcerz szybko obliczył, że stoi przed ścianą zajazdu.
Wyjął finkę i rękojeścią zaczął wystukiwać alfabetem Morse'a S.O.S.
W tunelu, jak w piwnicy, panował straszliwy zaduch. Harcerz stukał w ścianę, że jest duszno.
Przestraszyłem się, że zaraz zacznie się dusić i straci przytomność. Na szczęście nic takiego się nie
stało, chociaż pod ziemią spędził sporo czasu.
Czyżby do tunelu docierało powietrze? Postanowiłem, że w dzień muszę znaleźć odpowiedź
na to pytanie.
Pod dłuższymi ścianami wybudowanej z kamienia zbrojowni zobaczyliśmy dziesięć okutych,
długich skrzyń, wypełnionych karabinami: W jednej znaleźliśmy dwadzieścia karabinów starszych,
jeszcze skałkowych, pochodzących przypuszczalnie z XVIII wieku. Pozostałe skrzynie zawierały
po dwadzieścia karabinów nowszych, już kapiszonowych, wykonanych na początku XIX wieku. Po
wstępnych oględzinach okazało się, że wszystkie pochodzą z pruskich rusznikarni.
Pod krótszą ścianą, naprzeciw wejścia, leżały dwie armaty bez lawet, czyli same lufy.
Wykonano je na początku XIX wieku. Obok nich czyjeś ręce skonstruowały dwie spore piramidki z
trzydziestu sześciu metalowych pocisków armatnich.
W kącie zbrojowni stało dwadzieścia baryłek z bezwartościowym już prochem. Zza nich
wystawała duża beczka, wypełniona ołowianymi kulami karabinowymi. Na jej wieku
zauważyliśmy szablę w pochwie i parę krócic. Pod nimi leżał, uformowany w kostkę, zakurzony i
pokryty pajęczyną butwiejący mundur napoleońskiego grenadiera.
Szablę, pistolety i mundur zostawił pewnie Joachim, który, jako jedyny z trzech francuskich
ż
ołnierzy, został dłużej w karczmie, bo musiał się wykurować po bitewnych przejściach.
121
Mit o mogile Francuzów mógł być wymyślony kiedyś po to, by ukryć prawdę i wprowadzić
w błąd intruzów zainteresowanych tajemnicą wydarzeń, które miały miejsce w karczmie i jej
najbliższym otoczeniu. Dzięki niemu wiedzieli oni, że francuscy żołnierze, którzy uciekali tędy
zimą z Rosji i zatrzymali się w karczmie, zmarli tu z powodu odniesionych wcześniej ran i zostali
pochowani w pobliżu. Ten mit przetrwał do tej pory.
Z upływem czasu, gdy już wiadomo było, że zdesperowani, pozostawieni bez wodza,
uciekający przed rosyjskim pościgiem żołnierze Napoleona obrabowali wozy z jego skarbcem,
zaczęto się domyślać, że wraz z Francuzami mogła tu trafić i zostać ukryta część cesarskiego
skarbu.
Tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, co rzeczywiście zaszło w karczmie i co schowano
pod ziemią. Można tym było uzbroić pokaźny oddział polskich powstańców do walki z armią
carską. Broń czekała bezpiecznie przez wiele lat, bo w naszej kulturze mogiły były i są nietykalne.
Wybudowanie podziemia z ukrytymi przejściami i sprowadzenie uzbrojenia musiało
kosztować majątek. Być może na taki właśnie remont karczmy został spożytkowany skarb
Napoleona, podarowany karczmarzowi Janowi przez Joachima. Nie wiadomo.
Dlaczego jednak „Pokojem Francuzów” nazywany jest do dziś nie ten, w którym kiedyś
zamieszkali żołnierze Napoleona? Czyżby i w tym kryła się jakaś tajemnica?
- Mamy obowiązek powiadomić policję o znalezieniu przez nas broni - mruknął Edek. - Ale
nie widzę powodu do pośpiechu - spojrzał pytająco na mnie. - Ważniejsze jest sporządzenie
solidnej dokumentacji znaleziska.
- Jasne! - przytaknąłem, ziewnąłem i dodałem: - W tej chwili jednak jeszcze ważniejszy jest
odpoczynek. Już wzeszło słońce, co oznacza, że trzeba położyć się spać.
- Do mycia i snu rozejść się! - śmiejąc się wydał komendę zachrypnięty Bolek.
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
- Rozumiem, że do zbrojowni powrócimy po wyprawie nad Biebrzę, gdzie oczekuje nas
tajemnica znikających rycerzy - upewnił się Edek.
Drzwi do obu piwnic przymknęliśmy, zasypaliśmy ziemią i, na wszelki wypadek,
zamaskowaliśmy. Przedtem wyniosłem ze zbrojowni pamiątki po Joachimie i wręczyłem je
Teodorowi. Należały przecież do Edyty.
Harcerze, Bolek, Edek i Paweł udali, że tego nie widzą.
Promienie porannego słońca rozbudziły Hipka, który jeszcze przed chwilą coś bełkotliwie
wykrzykiwał i we śnie wierzgał nogami pod kocem. Fotoreporter rozejrzał się nieprzytomnym
wzrokiem po pokoju zajazdu, przekręcił się na drugi bok, przeciągnął leniwie i otworzył usta do
ziewnięcia.
- Wstawaj, puni prawda tak, leniu! - wykrzyknął żartobliwie Puni znad stołu, na którym od
przeszło godziny przeglądał swoje poukładane, reporterskie notatki. - Kury już dawno nie śpią.
- A co robią o tak nieludzko wczesnej porze?
- Gdaczą, grzebią, biegają i znoszą jaja - przekładając kartki zaśmiał się Puni.
- To niemożliwe - zaprzeczył Hipek. - One nie znoszą jaj w biegu.
- Co ci się śniło? - zapytał Puni.
Wyobraź sobie, że śniła mi się ta piwniczka za zajazdem, odkryta przez harcerzy. Było w niej
122
coś niezrozumiałego, tajemniczego... I to coś mnie podkusiło, żeby tam zajrzeć, a może nawet
wyjaśnić powody jej niezwykłego wyposażenia. Wszedłem do niej i po chwili znalazłem się w
zupełnych ciemnościach, z których nie mogłem się wydostać, bo coś mi oplatało nogi...
- Koc, puni prawda tak... - Puni poprawił się w krześle i spojrzał na Hipka. - Widziałem twoje
wierzganie nogami zaplątanymi w koc... A jak przy tym wrzeszczałeś... Nie wiem, puni prawda tak,
co wrzeszczałeś, bo głowę miałeś pod kocem, ale darłeś się wniebogłosy - zaśmiał się reporter. - A
ta piwniczka też mnie korci. Jest w niej, puni prawda tak, coś magnetycznego.
Tymczasem do położonego niedaleko zajazdu domu pana Artura zawitali Jagna i Witek ze
Szczuczyna. Poranni goście byli umówieni z gospodarzem na wczoraj, ale się im pomieszało coś z
datą i przyjechali następnego dnia.
- Witajcie! - ucieszył się Artur. - To nawet lepiej, że przyjechaliście o dzień wcześniej, bo
właśnie coś sobie przypomniałem i odnalazłem - dodał pokazując stary, pożółkły zeszyt.
- Byliśmy umówieni na jutro? - mówiąc to Jagna spojrzała porozumiewawczo na Witka, żeby
nie powiedział przypadkiem, że przecież umówił i się na dziś.
Witek zrozumiał. Przemilczał omyłkę Artura, maskując uśmiechem swoje zaniepokojenie
złym stanem pamięci przyjaciela.
- A czy to ważne, na kiedy byliśmy umówieni? - zaśmiał się gospodarz. - Ważne, że się
spotkaliśmy.
W „Pokoju Francuzów” zapadaliśmy właśnie w poranny sen, gdy Hipek i Puni dotarli tam,
gdzie wczoraj uczestniczyli w otwieraniu drzwi do tajemniczego podziemia.
- Jasny, puni prawda tak, gwint! - wykrzyknął pod nosem zdziwiony Puni. - Pobłądziliśmy...
- Ty pobłądziłeś - zaśmiał się Hipek. - Ja tylko szedłem za tobą ufając bezgranicznie twojej
pamięci i orientacji w terenie.
- Dałbym sobie rękę urżnąć, że to tu, puni prawda tak, było wejście do podziemia-
zaniepokojony reporter rozejrzał się po okolicy. - Miejsce się zgadza... Nie mam wątpliwości. Ale
gdzie wcięło piwniczkę? Nie ma jej, a jestem gotów przysiąc, że jeszcze wczoraj tu była.
Hipek przyłożył wyprostowany palec wskazujący do ust, sygnalizując Puniemu, żeby
zachowywał się cicho, bo dostrzegł ukryty za krzakami jałowca zamknięty namiot harcerzy.
- Jak myślisz - spojrzał na przyjaciela - dlaczego ten namiot stoi właśnie w tym miejscu?
- Bo to, puni prawda tak, dobre miejsce na jego postawienie - mówiąc to reporter przypomniał
sobie podstawowe zasady lokowania namiotów. - Znajduje się poza zasięgiem dużych drzew. Jak
się które przewróci, puni prawda tak, to na namiot nie upadnie i krzywdy jego mieszkańcom nie
zrobi...
- Ale ten namiot stał wczoraj za tymi samymi jałowcami w pobliżu wejścia do piwniczki,
którego pilnowali druhowie - żachnął się Hipek.
- No to, puni prawda tak, nie pobłądziliśmy - ucieszył się Puni. - Harcerze pilnują wejścia...
- Tego nie wiem - zaprzeczył fotoreporter. - Mogli przecież, dla zmylenia intruzów,
przestawić namiot w podobne, inne miejsce, daleko od piwniczki...
Kiedy Hipek i Puni próbowali rozwiązać zagadkę piwnicy, która gdzieś się zapodziała wielkie
rozczarowanie przeżyli Jagną Witek i Artur. Okazało się, że odnaleziony przez gospodarza domu
pożółkły zeszyt nie był poszukiwanym przez niego brulionem, który odłożył gdzieś przed wielu
123
laty.
- Pamiętam, że Lucjan dał mi kiedyś u siebie w karczmie gruby kajet, w którym zapisał swoje
wspomnienia - przypominał sobie głośno Artur. - Miałem je przeczytać, poszukać błędów i
zrecenzować, a on później miał przepisać na czysto, żeby na pamiątkę po sobie zostawić coś
mądrego. Zrobiłem to. Było co poprawiać... Lucjan miał do mnie zajrzeć i zabrać swój brudnopis.
Ale zanim on zajrzał, ja wyjechałem. I zeszyt został w moim domu.
- A może on się pomylił i dał ten czysty, który teraz odnalazłeś? - zauważyła Jagna, bo
właśnie przypomniała sobie, że Lucjan zawsze miał w swoim pokoiku na piętrze dużo zeszytów, w
których coś zapisywał, i ciągle kupował nowe.
- Nie mógł się pomylić - zaprzeczył Artur. - Przy nim przewertowałem kartki. Były
zapisane... A te - gospodarz otworzył zeszyt - zapisane nie są. Nie ma na nich żadnej literki, nawet
kropki. Poza tym pamiętam, że długo poprawiałem, bo Lucjan, chociaż do pisania się garnął, pisać
poprawnie nie potrafił... Po ostatnim spotkaniu z Panem Samochodzikiem przypomniałem sobie, że
było tam coś ważnego na temat przeszłości karczmy...
- Zaglądałeś na szafę? - rozstawiając figury na szachownicy spytał Witek.
- Na którą?
- Na tę od Lucjana...
Witek umilkł nagle i zaczął nasłuchiwać. Jagna i Artur znieruchomieli, żeby nie hałasować. Z
kąta pokoju przez chwilę dochodził jakiś chrobot.
- Masz kota? - zaciekawiła się Jagna.
- Mam... - Artur przytaknął głową wstał, wziął z kąta składaną drabinkę i podszedł do starej
szafy, przewiezionej kiedyś, po zawaleniu się dachu karczmy, od Lucjana. - Ale, gdy tylko zrobiło
się ciepło, gdzieś sobie poszedł... Jesienią jak zwykle, wróci na zimę.
Gospodarz domu rozstawił drabinkę i zaczął na nią ostrożnie wchodzić.
- No tak! - zaśmiał się Witek znad zastawionej szachownicy. - Koty chadzają własnymi
drogami, a myszy po domu grasują.
- A niech sobie koty chadzają - mówiąc to Jagna wstała od stołu, bo zagwizdał czajnik, i
ruszyła do kuchni zaparzyć kawę. - Potrafią tylko wylegiwać się w cieple, łasić się i mruczeć. Tobie
przydałaby się kotka. Kotki są łowne - dodała lejąc wrzątek do kubków. - Nie spoczną dopóty,
dopóki nie połowią myszy grasujących po obejściu. Złowione składają na kupkę, jakby chwaląc się
zdobyczą...
Witek spojrzał spod krzaczastych brwi w stronę kuchni.
- Jagna! - machnął lekceważąco ręką. - Co ty gadasz? Przecież Artur zawsze miał kotkę.
- Nie miał kotki, bo miał myszy! - odkrzyknęła wracająca z kuchni Jagna. - A teraz też ma...
ś
ona Witka urwała w połowie zdania, bo raptem uświadomiła sobie, że Artur mówił o swoim
ulubionym kocie Marszałku, który wyszedł z domu wiele lat temu, przed jego wyjazdem do
rodziny, i nie powrócił. A może powrócił, ale nikogo nie zastał? „Lepiej zmienić temat - pomyślała
- bo Arturowi może być przykro”.
Ale Witek postanowił dociec prawdy.
- Miałeś kotkę czy kota? - zwrócił się do stojącego na drabinie Artura.
Gospodarz uśmiechnął się przepraszająco:
- Wiesz co, Witku, mam teraz większy problem.
- W naszym wieku nie powinniśmy już mieć większych problemów - zaśmiał się Witek. - Ale
mów...
124
- Nie pamiętam, po co wlazłem na tę drabinkę.
Wiewiórka otworzył podpuchnięte oczy. Coś go wyrwało z głębokiego snu. Przeciągnął się
leniwie, rozejrzał po namiocie. Nic się nie działo. Przez płótno namiotu przebijało się światło
słonecznego dnia i trajkotanie ptaków. Obok, zagrzebani w śpiwory, spali smacznie Wilhelm Tell i
Sokole Oko.
Wiewiórka przekręcił się na prawy bok, poprawił śpiwór i zamknął oczy. Usypiał, gdy nagle
usłyszał odgłos szybkich kroków. Ktoś zbliżał się do namiotu. Chłopak ostrożnie rozchylił wejście.
Przez szparę zobaczył nadchodzącego Hipka. Fotoreporter był zdenerwowany, a może nawet
przestraszony.
Harcerz wychylił głowę z namiotu:
- Czuwaj, druhu! - przywitał uprzejmie Hipka i rozejrzał się spod przymrużonych powiek po
nasłonecznionej polance. - A gdzie wcięło druha Puniego? - dodał szybko, bo zaskoczyła go
nieobecność nieodłącznego przecież reportera.
W wejściu do namiotu, obok rozczochranej głowy Wiewiórki, pojawiły się równie
rozczochrane głowy zaciekawionego Wilhelma Tella i niezbyt przytomnego Sokolego Oka.
- Wiem, gdzie go wcięło, ale nie mam pojęcia, w jaki sposób i co się z nim naprawdę stało -
mówiąc to Hipek wskazał ręką odkopane drzwi do górnej piwniczki. - Odszukaliśmy i
odkopaliśmy... Gdy odkładałem łopatę, Puni wszedł tam na chwilę. Widziałem na własne oczy... -
fotoreporter otarł pot z czoła. - I nie wyszedł. Zniknął... Byłem w piwniczce. Widziałem...
Wołałem... I nic! Wiem, że znacie już tę piwniczkę i jej tajemnice. Może wiecie, co się tam dzieje?
- Nic się nie dzieje - ziewając mruknął, jakby od niechcenia, Sokole Oko.
- Tam, po prostu, ludzie przepadają bez wieści - siląc się na zachowanie powagi ponurym
głosem odezwał się Wilhelm Tell. - Ponoszą w ten sposób karę za nadmierną ciekawość... -
rozejrzał się po kolegach. - Teraz wy coś powiedzcie...
- Dlaczego my? - zdziwił się na zawołanie Wiewiórka. - Mów dalej. Ciekawie opowiadasz.
Też posłuchamy...
- Dobrze... - wysapał na zgodę Wilhelm Tell. - Ale przedtem muszę jeszcze trochę pospać.
Dobranoc - chłopiec wycofał głowę do namiotu, po chwili wyjrzał i, ziewając przeciągle, dodał: -
Niech druh zadzwoni do druha Puniego na komórkę.
Harcerze parsknęli radosnym śmiechem.
Dzwonek komórki zastał Puniego w końcu tunelu pod ścianą zajazdu.
- Jesteś czy ciebie nie ma? - zażartował Hipek uszczęśliwiony, że słyszy głos przyjaciela.
- A, puni prawda tak, jak myślisz?
- Tym razem myślę, jak słyszę. A słyszę dobrze głos, do którego jesteś bardzo przywiązany,
jak ogon do Premiera pani Edyty. Bez ogona Premiera nie byłoby Premiera. Bez ciebie nie byłoby
twojego głosu. A zatem jesteś... Tylko nie wiem, gdzie...
- Pod ziemią... Na końcu jakiegoś, puni prawda tak, długiego tunelu.
- Przy wyjściu?
- Przy jakim, puni prawda tak, wyjściu? Tu nie ma wyjścia! Tu jest ceglany mur...
- A znasz jakiś tunel bez wyjścia?
- Nie! No, puni prawda tak, chyba, że ten! Ma tylko wejście...
- Po co komu długi tunel bez wyjścia? Rozejrzyj się uważnie...
125
Hipek przerwał, bo uświadomił sobie, że takie tunele bez wyjścia mogą być też specjalnie
skonstruowanymi pułapkami, z których się nie wraca. Wygląda solidnie, aż tu nagle coś się zapada
za intruzem albo na niego spada. I po krzyku.
- Masz, puni prawda tak, rację! - przytaknął głośno Puni. - Rozglądam się... Przede mną i z
obu stron mam tylko mur, a nade mną... Nade mną powiewają, puni prawda tak, gęste zwoje
pajęczyny... Skąd one zwisają i dlaczego powiewają?
- Na pewno zwisają z sufitu! - odkrzyknął Hipek. - A powiewają, bo się ruszasz...
- Nie ruszam się!
- To oddychasz!
- Prawie nie oddycham, puni prawda tak, bo nie mam czym. A one i tak powiewają... - Puni
umilkł na chwilę. - Oho!
Reporter niespodziewanie wyłączył komórkę.
Tymczasem w domu pana Artura ożywiona kubkiem kawy Jagna zauważyła stojącą na
komodzie, ozdobną ramkę, w której gospodarz umieścił, zaraz po powrocie od rodziny, kolorową
fotografię swojej wnuczki Agatki.
- Oj, jaka ona śliczna! - zachwyciła się urodziwą twarzyczką dziewczynki.
Witek i Artur, chociaż byli bardzo zajęci rozgrywaniem kolejnej partii szachów, zwrócili
uwagę na komplement Jagny. Patrząc uważnie w szachownicę, obaj uśmiechnęli się i przytaknęli
zgodnie głowami. Wnuczka była śliczna.
- Tylko nie ruszaj zeszytu, który tam pewnie jeszcze leży - trzymając hetmana odezwał się
ciepło Artur do Jagny. - Obiecałem Lucjanowi, że sprawdzę, co tam nagryzmolił... - przerwał i
spojrzał zaniepokojony na Witka. - Powiedziałem coś o kajecie Lucjana?
Zaniepokojony serio Hipek spojrzał na harcerzy, którzy, rezygnując ze spania, wyczołgali się
z namiotu i w milczeniu, z zaciekawieniem obserwowali fotoreportera.
- Teraz druh musi wskoczyć do kufra - doradził życzliwie Sokole Oko.
- Do jakiego kufra? - zdziwił się Hipek. - I po co?
W tunelu, między powiewającymi płachtami pajęczyn, na prawej ścianie u góry Puni
zauważył metalową solidną klamrę. Pół metra nad nią była wmurowana następna, ledwo widoczna.
Reporter rozgarnął pajęczyny i skierował strumień światła latarki ku górze. Wmurowane co pół
metra w ścianę komina klamry kusiły do wspinaczki. To było wyjście z tunelu.
Po chwili reporter wspiął się na szczyt. Dwa niewielkie, kwadratowe otwory w murze pod
sklepieniem, zamykającym komin, wpuszczały do środka smugi dziennego światła. Murowana
ś
ciana, naprzeciwko tych otworów, kończyła się metr poniżej sklepienia. Wolny od cegieł prostokąt
wypełniała obramowana listwami ścianka, złożona z dobrze dopasowanych desek.
- Co to jest? - zdziwił się głośno Puni.
Po nocnym dyżurze w recepcji zajazdu Tadeusz spał smacznie na leżance w gabinecie swojej
ż
ony, w którym kiedyś nocowali trzej żołnierze Napoleona, a który mimo to nie nazywał się
„Pokojem Francuzów”. Nagle siadł, bo usłyszał jakiś zgrzyt. Rozejrzał się po pokoju. Nie
przesłyszał się. Zza starej, drewnianej boazerii, zaliczanej do antycznego wystroju zachowanej
części dawnej karczmy, dochodziły ciche zgrzyty i pukanie.
126
Raptem część boazerii drgnęła i wolno odchyliła się prawą stroną od ściany. Ze szpary
wychyliła się głowa zdziwionego Puniego.
- O! Dzień dobry! - powiedział na widok oniemiałego ze zdumienia, nieprzytomnego
Tadeusza. - Gdzie ja teraz, puni prawda tak, jestem?
Opuszczaliśmy właśnie „Pokój Francuzów”. Ekipa archeologiczna wyruszała nad Biebrzę.
Bolek z harcerzami wracał do obozu. Musiał jeszcze obudzić chłopców. Mnie czekała dokładna
lektura rękopisu Adama.
Nagle rozdzwoniła się moja komórka. W słuchawce zabrzmiał głos Tadeusza.
- Nie uwierzysz! - wykrzyknął.
- Uwierzę! - odkrzyknąłem, bo byłam w dobrym humorze.
- To posłuchaj! Redaktor Puni wyszedł właśnie ze ściany i jest w gabinecie mojej żony.
- Z jakiej ściany? - pytając, czułem, że moja szczęka opada ze zdziwienia.
- Przyjdź, to zobaczysz! Oho! Redaktor Hipek też wychodzi... Tadeusz wyłączył komórkę.
127
ZAKOŃCZENIE
Wyjście Puniego, Hipka, Wiewiórki, Wilhelma Tella i Sokolego Oka z podziemnego tunelu
sekretnym kominem do pokoju na piętrze zajazdu, w części pozostałej po dawnej karczmie,
rozwiązało zagadkę przejścia z pomieszczenia w którym kiedyś nocowali Francuzi, do ukrytej pod
piwnicą zbrojowni. Dla niepoznaki, żeby odwrócić uwagę intruzów od pokoju, w którym było
ukryte wejście do komina wiodącego w dół, gdzie była zbrojownia, nazwę „Pokój Francuzów” i
stosowny wystrój otrzymał lokal sąsiedni.
Ja też, dopóki nie zobaczyłem gabinetu żony Tadeusza i widoku z jego okna, dałem się nabrać
na ten fortel.
Oczekiwania pani Kasi i Edyty spełniły się. Wspólnym wysiłkiem wyjaśniliśmy tajemnicę
zajazdu „Pod Czerwonym Kapturkiem”. Nieoczekiwanie okazało się, że jest ona związana z
przodkami Edyty i jej córki Anki.
Ostatnim znającym tajemnicę starej karczmy był Lucjan. Wyczytaliśmy to z kajetu,
przechowanego przez Artura, a odnalezionego przez Jagnę, chociaż wprost nie było w nim o tym
ani słowa.
Wspomnienia, spisane przez Lucjana zaskakująco barwnym językiem, pozornie nie odbiegały
od wspomnień wielu ludzi, którym przyszło żyć długo i w burzliwych czasach. I tak je początkowo
odczytałem. Dopiero później zauważyłem, że treści wielu zdań i całych akapitów nie
zrozumiałbym, gdybym wcześniej nie poznał rękopisu Adama, jego raportu, złożonego po
przybyciu do Paryża, i tajemnic starej karczmy.
Po bardzo uważnej, powtórnej lekturze dostrzegłem, że w rzeczywistości wspomnienia
Lucjana są wielką zagadką, ułożoną tak, by jej dostrzeżenie w gąszczu słów i myśli nie przyszło
łatwo, a rozwiązanie przez osobę niewtajemniczoną było wręcz niemożliwe.
Na przykład stary przepis na nalewkę, która tak smakowała panu Arturowi, autor wspomnień
zakończył stwierdzeniem, że stare mechanizmy, których nie widać, wymagają systematycznej
konserwacji, żeby były długo sprawne, bo muszą być sprawne nawet wtedy, gdy on sam się popsuje
i odejdzie z flaszką nalewki do swoich przodków.
Znaczenie tego stwierdzenia zrozumieć mogli tylko ci, którzy poznali ukryte przejścia w
podziemiach i w karczmie. Mówiło ono o istnieniu sekretnych wejść i wyjść, zaopatrzonych w
otwierające je i zamykające, sprawne mechanizmy.
Jednak części podobnie ukrytych informacji, zawartych we wspomnieniach Lucjana, nie
zrozumiałem. Czyżby zatem przeszłość starej karczmy kryła jeszcze jakieś, znane tylko jemu
tajemnice? Jest to zupełnie możliwe.
- Jagna wspominała o wielu zeszytach, w których Lucjan coś zapisywał. Prawdopodobnie
poznanie ich treści umożliwiłoby zrozumienie wszystkiego, co zostało zapisane w odnalezionym
kajecie. Nie wiadomo jednak, gdzie się one podziały. Może wylądowały na skupie makulatury?
Do wyjaśnienia pozostała tajemnica kamiennych rzeźb odkopanych w harcerskim obozie pod
Rajgrodem. Trzeba będzie do nich wrócić. Harcerze zasypali je na nowo ziemią i przykryli darnią,
bo ktoś mógłby je stamtąd zabrać, gdyby pozostały na powierzchni.
W drodze do Stoczka Klasztornego, gdzie kilkadziesiąt lat temu w klasztorze przebywał
internowany Prymas Tysiąclecia, zatrzymałem się w Świętej Lipce, na szosie biegnącej nad
128
jeziorem Dejnowo. Na dnie malowniczej kotliny żółcił się kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii
Panny, najwspanialszy zabytek architektury sakralnej, perła baroku Polski Północnej i cel licznych
pielgrzymek.
Zatrzymałem się, żeby jeszcze raz popatrzeć na skrawek ziemi owiany legendą, którą tu
przytoczę. Jest to opowieść spleciona z losami miejsca od bardzo dawna świętego w kulturze
pruskiego plemienia Bartów, które tradycja kościelna przekształciła w miejsce kultu Matki Boskiej.
Legenda o Świętej Lipce zaczyna się w 1300 roku. W podziemiach kętrzyńskiego zamku
uwięziono wówczas mężczyznę skazanego na karę śmierci. Nie wiadomo, za co otrzymał tak surową
karę.
Nocą, która poprzedzała wykonanie wyroku, w celi ukazała się więźniowi Matka Boska. Dała
skazanemu kawałek drewna i dłuto, prosząc o wyrzeźbienie jej figury.
Uwięziony, chociaż nigdy rzeźbą się nie zajmował i nie wiedział, czy rzeźbić potrafi, do rana
spełnił to oczekiwanie. Wyrzeźbił piękną figurkę Matki Boskiej.
Rzeźba zachwyciła strażników i sędziów tak bardzo, że uznali ją za znak boski i ułaskawili
skazanego.
Uwolniony więzień spełnił kolejne życzenie Matki Boskiej. Umieścił figurkę na pierwszej lipie
napotkanej przy drodze z Kętrzyna do Reszla. Rosła ona nad jeziorem w malowniczym wąwozie,
przez który przepływała struga. Niedaleko szumiał wiekowy, święty gaj Bartów.
Wkrótce miejsce to zasłynęło cudami. Niewidomy odzyskał wzrok, ktoś śmiertelnie chory
ozdrowiał, kilku pasterzy owiec ujrzało nieziemski blask otaczający lipę i umieszczoną na niej
figurę.
Wieści o tych i innych niezwykłych wydarzeniach rozeszły się po okolicy i dotarły do władz
miejskich Kętrzyna.
Kętrzynianie uradzili, że trzeba umieścić cudowną figurę w ich kościele. Jak uradzili, tak
zrobili. Odbyła się wspaniała ceremonia przeniesienia figury Matki Boskiej do Kętrzyna.
Następnego ranka okazało się, że figura znikła. Niebawem odnaleziono ją tam, skąd została
zabrana.
Gdy przeniesiona po raz kolejny, z jeszcze większym ceremoniałem, figura powróciła na lipę,
uznano, że takie jest życzenie Matki Boskiej i postanowiono wybudować tam kaplicę.
Do położonego w kotlinie kościoła zmierzała grupa rozgadanej młodzieży. Któryś z
małolatów obejrzał się.
- Niezły samochodzik - powiedział do mnie ze szczerym podziwem na widok wehikułu. -
Antyk?
Zaśmiałem się:
- Jak jego właściciel! - odkrzyknąłem przez warkot pracującego silnika.
- Muszę przyznać, że obaj trzymacie się świetnie! - zażartował wąsaty, rosły opiekun grupy. -
Pan trzyma się kierownicy, a samochód szosy... - nagle przerwał. Popatrzył uważnie na mnie i
spytał: - Czy pan przypadkiem nie jest...
- A jak pan myśli? - uśmiechając się odpowiedziałem bez czekania na dokończenie pytania.
- Tak myślałem! - odkrzyknął.
Pozdrowiłem wąsacza uniesioną dłonią i pomknąłem w kierunku Stoczka Klasztornego. Tam
czekał już na mnie ksiądz Ryszard, proboszcz, kustosz i niezmordowany odnowiciel zabytkowego
129
sanktuarium.
Zaraz po wyprzedzeniu przez wehikuł grupy młodzieży zadzwoniła moja komórka.
Zjechałem na pobocze i zatrzymałem się.
- Szefie! - odezwał się Paweł. - Szef musi to usłyszeć na własne uszy... - mój podwładny
przekazał komuś telefon. - Panie Tomaszu! - usłyszałem głos pana Artura. - Te kamienne rzeźby
pod Rajgrodem...
- Przepraszam, panie Arturze, chwileczkę - przerwałem mojemu rozmówcy, bo coś zaczęło
mnie mocno uwierać w siedzenie.
To coś było w kieszeni mojej kurtki. Włożyłem do niej rękę i wydobyłem kamień, otoczak
znaleziony pod Rajgrodem w wierzbie, którą rozłupał piorun. Tego kamienia użyłem do gadania
alfabetem Morse'a z Sokolim Okiem uwięzionym w tunelu. Razem z otoczakiem wyciągnąłem z
kieszeni kawałek brezentowego płótna, w które kamień ten, przed wrzuceniem do dziupli w
wierzbie, został kiedyś przez kogoś owinięty.
Już chciałem się tego pozbyć, gdy nagle na płótnie zauważyłem jakiś niezbyt czytelny napis,
wykonany kopiowym ołówkiem: „Ogólnopolski plener rzeźby w kamieniu 196...”. Pod nim
widniało kilka trudnych do odczytania imion i nazwisk.
- Halo! - usłyszałem pełen niepokoju głos pana Artura. - Panie Tomaszu, jest pan tam
jeszcze?
- Jestem, panie Arturze - zaśmiałem się.
- Miło słyszeć, że nie mówię do powietrza - ucieszył się pan Artur. - A co do tych
kamiennych rzeźb, to jedna z nich stała tam od niepamiętnych czasów. Próbowałem nawet ustalić
od kiedy, ale nikt tego nie wiedział. Reszta została wyrzeźbiona i dostawiona przez uczestników
pleneru rzeźbiarskiego.
Jakiś czas rzeźby stały w kręgu. Gromadziły się tam miejscowe dzieciaki, paliły ogniska,
bawiły się. Dorośli też chętnie spotykali się wśród głazów przy ognisku. Nie spodobało się to
jednemu nawiedzonemu. Ostrzegał, że te rzeźby są pogańskimi bożkami, podstawionymi przez
szatana. A odwiedzanie ich może spowodować powrót do pogaństwa.
Po jakimś czasie przeciwnik rzeźb, nawiązujących do najstarszych tradycji tej ziemi, wpadł
na sposób. Namówił miejscowe kobiety. Te pogoniły swoich mężów i starszych synów z końmi i
łopatami. Tym sposobem kamienne rzeźby trafiły pod ziemię.
„Czas odkopać głazy i postawić kamienny krąg” - pomyślałem zawijając kamień w skrawek
brezentowego płótna i chowając zawiniątko, na pamiątkę, do kieszeni. „Jeżeli ktoś oczekuje od
innych poszanowania własnych tradycji, powinien zdobyć się na poszanowanie tradycji sobie
obcych.”