Andrzej Pilipiuk
Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara.
Prolog
Jekatierinburg 17 lipca 1918r.
Zaskrzypiała furtka w czterometrowej wysokości drewnianym płocie. Wartownik rzucił spojrzeniem na twarz wchodzącego i cofnął się w cień. Jakub Jurowski wszedł na dziedziniec „domu specjalnego przeznaczenia”. Pozornie od zeszłej nocy, kiedy banda czekistów pod jego osobistym kierownictwem zamordowała w suterenie cara i jego rodzinę, nic się nie zmieniło. Nadal pod oknami stali wartownicy, pod brezentem na balkoniku drzemał karabin maszynowy Maxim. Po korytarzach snuli się czekiści. W kuchni smażono placki. W piwnicy zdzierano ze ściany przesiąknięte krwią, podziurawione kulami tynki. Wszędzie było pełno ludzi. Jednak dom wydawał się dziwnie pusty. Stał milczący, groźny, obcy.
Morderca wszedł przez skrzypiące drzwi i przeszedłszy korytarzyk wkroczył do magazynu, gdzie kilku najbardziej zaufanych czekistów pod kierownictwem Biełobrodowa przeszukiwało bagaże pomordowanych. Kufry ozdobione carskimi koronami i monogramami wykutymi z pozłacanego brązu stały wybebeszone. Kosztowne jedwabne suknie balowe walały się na pokrytej błotem podłodze. Carskie albumy z fotografiami, oprawione w czerwony safian rzucono w kąt. Chciwe ręce obmacywały starannie każdą sztukę bielizny. Przed Biełobrodowem na kulawym stoliku leżał spory połyskujący stosik znalezionej biżuterii. Przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego (WiCK) porównywał znalezione precjoza ze spisem wynotowanym starannym kaligraficznym charakterem pisma na kilkunastu kartkach.
-Witajcie towarzyszu - powiedział Jurowski.
Biełobrodow uprzejmie kiwnął mu głową, ale nie przerwał lektury. Jurowski wyciągnął zza pazuchy spory płócienny woreczek i rzucił go obojętnie na stół. Brylanty zaśpiewały jak kryształowe dzwonki. Brwi Biełobrodowa uniosły się pytająco.
-Podczas likwidacji zwłok znaleźliśmy zaszyte w gorsetach klejnoty - wyjaśnił morderca. - Sporo się tego uzbierało. Głównie brylanty. Będzie tego pewnie ze ćwierć puda.
-Cztery kilogramy - mruknął przewodniczący sprawdzając coś na kartce.
Brwi jego zmarszczyły się gdy wysypał woreczek i przeorał pożółkłymi od nikotyny palcami połyskującą kupkę.
-Czegoś brakuje? - zaniepokoił się Jurowski.
-Taa... - mruknął. - Według spisu wykonanego przez naszych towarzyszy w Tobolsku car miał przy sobie szablę paradną. Nie możemy jej odnaleźć - machnął dłonią w stronę rozbebeszonych bagaży. - A carowa miała Rubinową Tiarę.
-Słynną Rubinową Tiarę? - zdumiał się Jurowski. - Myślałem, że została razem z klejnotami koronnymi w Piotrogrodzie.
-Nie. Towarzysz Jakowlew widział ją w Tobolsku - wyjaśnił . Rubinowa Tiara... niedobrze.
-Może się jeszcze znajdzie - carobójca wskazał stos nierozpakowanych jeszcze walizek.
-Tam są tylko książki. No nie ważne. Jest depesza ze Smolnego. Macie zawieść wszystkie odzyskane kosztowności do Moskwy.
-Sporo tego - zaniepokoił się Jurowski.
-Dostaniecie ochronę i pociąg pancerny. Umiemy zadbać o bezpieczeństwo najlepszych synów narodu.
Na twarz mordercy wypłynął zimny rybi uśmiech gdy gładko przełykał komplement.
-A co z Tiarą? - zapytał. - Przecież nie zapadła się pod ziemię.
-Car musiał ją gdzieś ukryć. Prawdopodobnie jeszcze w Tobolsku. Ale my ją znajdziemy. Nawet jeśli będziemy musieli rozebrać to miasto belka po belce.
-Trzeba jak najszybciej powiadomić tamtejszych towarzyszy. Aresztować wszystkich członków świty i służbę.
Przewodniczący skrzywił wargi w ponurym uśmiechu.
-Nasi towarzysze będą z pewnością w stanie przekonać ich do szczerych wyznań.
-Należy aresztować Biskupa Hermogena. Wygląda mi na głównego podejrzanego.
-At, - Biełobrodow machnął ręka. - Pośpieszyli się chłopcy. Został powieszony. Ale to nic.
-Za wcześnie. Za wcześnie. Czy jeszcze czegoś brakuje?
Na twarz Biełobrodowa wypłynął ponury cień.
-Tak. Nie mamy nieukończonej korony.
Teraz pobladł morderca.
-Przecież ona powinna zostać w sejfach firmy Faberge!
-Ale widocznie nie została. Dostałem depesze z Piotrogrodu, żeby ją odnaleźć. Nie ma jej tutaj. A przecież to nie szpilka.
-No to Lenin da nam popalić.
-Znaleźliśmy całą masę nadprogramowych rzeczy. Kilka broszek z brylantami, ordery... Towarzysza Lenina jakoś udobruchamy. Zresztą nic straconego. Odnajdziemy wszystko. Powoli, stopniowo... nam się nigdzie nie spieszy.
-Jak wygląda sytuacja w mieście?
-Maszeruje na nas admirał Kołczak na czele całej armii. Będą tu najpóźniej za 36 godzin. Dlatego towarzyszu, sprawa naszego wyjazdu staje się paląca. Czerwona Gwardia prawdopodobnie nie utrzyma miasta. Wybiją ich do nogi. Ważne żebyśmy mieli czas odskoczyć bezpiecznie na tyły.
Morderca kiwnął głowa.
-Co z ludźmi z mojego oddziału?
-Znają miejsce ukrycia ciał?
-Tylko niektórzy. Nie wszyscy.
-Wybierz pięciu najwierniejszych. Resztę zlikwiduj. Nie mogą wpaść w ręce białych.
-A ludzie Jermakowa? Byli obecni przy...
-Pod ścianę.
-Właściwie to oni zaprowadzili władzę radziecką na Uralu...
Biełobrodow uśmiechnął się z politowaniem.
-Nie czas na sentymenty towarzyszu. Gdy płonie dom ratuje się to co najcenniejsze.
Jego pożółkłe od nikotyny palce zacisnęły się na filigranowej broszce i zmiażdżyły ją bez trudu. Jurowski skinął głową.
ROZDZIAŁ I
Tajemniczy gość * Tekturowa Teczka * Co kryją kserokopie * Syn wroga * Zaskakująca propozycja * Historia Rubinowej Tiary
-Złota polska jesień - ziewnął pan Tomasz przeciągając się na fotelu stojącym obok otwartego okna. Gołębie na parapecie apatycznie dojadały resztkę moich kanapek.
Oderwałem się od komputera. Wiatr znad Ogrodu Saskiego niósł zapach opadających liści i wilgotnej nagrzanej słońcem ziemi.
-Faktycznie - powiedziałem. - Złota polska jesień.
-Wiesz co - zaproponował pan Tomasz. - Wyłącz w diabły tę maszynę i chodźmy na wagary. Połazimy sobie wśród drzew, obejrzymy pomnik Nieznanego Żołnierza, donosili z biura Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, że coś się tam sypie, a potem posiedzimy na ławce w parku i popatrzymy na kaczki. Albo chodźmy na kawę.
-Płacą nam za to żebyśmy pracowali - zwróciłem delikatnie uwagę. - Niby czas pracy mamy nienormowany, ale...
-Odpracujemy to w jakiś deszczowy dzień - zaproponował pan Tomasz. - Idzie zima, trzeba trochę pocieszyć się słońcem. Niepokoi mnie twój brak wrażliwości na uroki przyrody...
W tym momencie zadzwonił telefon.
-Halo? - szef leniwie podniósł słuchawkę. - Gość do mnie? Proszę wpuścić.
Odłożył ją na widełki.
-Co się stało? - zapytałem zamykając zbiór.
-Idzie do nas jakiś młodzieniec - Pan Samochodzik przeciągnął się ponownie. - Pewnie Jacek.
-O tej porze powinien być w szkole. Poza tym mieszka w Łodzi - zauważyłem z przekąsem.
Szef poskrobał się z frasunkiem po głowie.
-Widocznie też poszedł na wagary. A może ma dziś dzień wolny? Ale co robi tutaj? Ciągle jest obrażony o to że nakablowałem o tych ich wyczynach na Araracie.
-Przecież sypnął się pan szefie zupełnie niechcący - zauważyłem.
Otworzyłem kolejny plik. W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.
-Proszę - powiedział pan Tomasz siadając prosto.
W drzwiach stanął krótko obcięty ciemnowłosy młodzieniec lat około siedemnastu. Zaskoczył mnie kształt jego twarzy. Była niemal doskonale symetryczna, wpisana w miękki owal. Jego rysy były zdumiewająco regularne. Takie twarze mają arystokraci, których przodkowie nosili swoje tytuły, gdy na ziemiach Polski oddawano jeszcze cześć Światowidowi. Wyglądał na francuza.
-Można? - zagadnął.
Nie był Francuzem. Mówił po polsku z dziwnym śpiewnym akcentem, pomyślałem, w pierwszej chwili, że pochodzi z kresów, ale jego akcent nie był czysty. Brzmiał jakby się go wyuczył razem z językiem.
-Proszę, proszę - Pan Samochodzik wykonał zachęcający gest.
-Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - śpiewny akcent ciągle wibrował w jego głosie.
-Ależ skądże - zapewniłem go. - W czym możemy pomóc?
Uśmiechnął się lekko.
-Jestem Michaił Derekowicz Tomatow - przedstawił się.
Po twarzy szefa przebiegł skurcz. Oczy gościa drgnęły leciutko. Zauważył to.
-Czym możemy służyć? - głos Pana Samochodzika zadrżał lekko, jakby od powstrzymywanej furii.
Gość z przewieszonej przez ramię torby wydobył szarą tekturową teczkę z ogniście zielonymi wstążkami służącymi do jej zawiązania. Położył ją ostrożnie na rogu biurka.
-Proszę się z tym zapoznać - powiedział.
-Odpowiedź brzmi nie - cicho odezwał się szef. - Nie wiem jeszcze jakie propozycje przywozisz, ale moje odpowiedź brzmi nie.
-Samo rozwiązanie tych sznurkiw, - ze zdenerwowania pomylił końcówkę, - nic nie zaszkodzi. Poczekam na korytarzu.
-Opowiedź będzie brzmiała nie - zapowiedział szef.
Michaił nie przejął się tym specjalnie. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyszedł. Drzwi zamknęły się z lekkim stukiem. pan Tomasz przeciągnął się aż zaskrzypiało mu w stawach, po czym przysunął sobie teczkę i rozwiązał wstążki. Z wnętrza teczki wydobył plik kartek odbitych na ksero. Założył na nos okulary i obojętnie rzucił okiem na pierwszą z nich.
-Rany Boskie! - krzyknął podrywając się z miejsca. - Łap go!
Wypadliśmy na korytarz. Michaił nie zdążył daleko uciec. Zresztą nie miał takiego zamiaru. Siedział na ławce pod oknem i przeżuwając coś czytał rosyjską gazetę. Na nasz widok uniósł pytająco głowę. Szef zaczerwienił się i pociągnął mnie z powrotem do gabinetu.
-Co to jest? - zaciekawiłem się wskazując na leżące na biurku kartki
-Elementarz Polsko - Łaciński wydany w Krakowie w 1550 roku! Jedyny egzemplarz o którym wiadomo spalili hitlerowcy wraz z pięćdziesięcioma tysiącami starodruków Biblioteki Narodowej... Był jeszcze jeden, ale ostatni raz słyszano o nim pod koniec ubiegłego wieku. W bibliotece Uniwersytetu Jagielońskiego mają stronę tytułową wypreparowaną z okładki jakiejś starej książki.
-A pozostałe? - zapytałem.
Przez chwilę kartkował plik kserokopii. Potem usiadł ciężko na fotelu i zagapił się w ścianę.
-Z grubsza podobnej klasy dzieła. Nie wszystkie tytuły są mi znane... Podaj mi proszę siódmy tom „Bibliografii Narodowej Polskiej” Estreichera...
Przez chwilę kartkował tomik.
-Już na początku wieku to dzieło było znane tylko ze słyszenia. - mruknął.
-I co pan o tym sądzi szefie?
-Przyniósł nam dziesięć odbitek stron tytułowych książek, które zaginęły. Dziesięć tomów posiadających istotne znaczenie... Zresztą co ja ci będę mówił. Sam rozumiesz.
-Rozumiem. Tylko co dalej?
-Z naszego ministerstwa nie możemy go wypuścić. Trzeba go wsadzić do piwnicy, przez trzy dni nie dać nic do jedzenia, przynajmniej dopóki nie wyśpiewa, gdzie to wszystko schował. Boże, co ja plotę...
-Sądzi pan, że chce to sprzedać?
-Oby. Ale myślę, że nie. Gdyby szukał kupca poszedłby z tym do działu zakupów Biblioteki Narodowej, albo do innej komórki naszego ministerstwa. Zresztą każdy dom aukcyjny, powitałby go z otwartymi ramionami.
-Skąd on to wszystko wytrzasnął? - zdumiałem się. - Obrobił jakąś bibliotekę? Nie wygląda na takiego. Zwrócił pan uwagę na jego rysy? Arystokratyczna twarz...
-Jest arystokratą - mruknął szef. - W każdym calu.
-Ale nazwisko ma mało szlacheckie - zauważyłem, - tomata to po rosyjsku pomidor.
Pan Samochodzik uśmiechnął się pobłażliwie.
-Wyprowadzę cię z błędu. Jeden z jego przodków dostał to nazwisko i szlachectwo za to że któremuś z carów dostarczył na dwór pomidory. Pierwsze pomidory w tej części Europy.
-Za takie rzeczy przyznawano szlachectwo? - zdumiałem się.
-Przyznawano i za znacznie mniej heroiczne czyny. Rysy ma po dziadku, księciu Gagarinie.
Poczułem zamęt w głowie.
-Z tych Gagarinów? - zapytałem.
Pan Samochodzik roześmiał się.
-Ależ, dobre pytanie. Naprawdę dobre pytanie. Widzisz, gdy Jurij Gagarin, powróciwszy z kosmosu odbywał podróż po świecie, obwieźli go chyba po połowie państw, w Ameryce dostał zaproszenie na kolację od księcia Gagarina. Nie poszedł oczywiście, ale i tak wywołało to falę spekulacji. Porównywali fotografie starego księcia i pierwszego radzieckiego kosmonauty. Podobieństwo było ponoć dość uderzające. Kosmonauta nie przyznał się. Uparcie twierdził ze pochodzi z Gżdatska, niedaleko Pskowa... Ale książęta Gagarinowie mieli majątki właśnie w pskowkiej guberni. At, nie ważne. Możemy go zapytać. Pozostaje pytanie co dalej - potrząsnął kartkami.
-Może go zawołać i zapytać co za to chce? Trochę to nie ładnie wyglądało, gdy pan z góry zapowiedział że się nie zgadza, zanim nasz gość przedstawił pierwsze propozycje...
-Po prostu nie zamierzam ich słuchać.
-Ależ, dlaczego? - zdumiałem się. - Przecież on nic nam nie zrobił.
pan Tomasz ściągnął usta.
-Znałem jego ojca - powiedział wreszcie.
-Kim był?
-Fascynująca postać. Fascynująca w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wnioskowałem o wysłanie za nim międzynarodowego listu gończego. Nie udało się, mieliśmy tylko poszlaki a Interpol żądał dowodów. Hrabia Derek nie ukrywał się zresztą specjalnie. Żył spokojnie pod Sztokholmem. Nawet przez krótki czas był posłem do szwedzkiego Riksdagu, z ramienia mniejszości słowiańskich. Dawne dzieje.
-To za co wystawialiście list gończy?
-To był fachowiec. Waldemar Batura mógłby się od niego wiele nauczyć.
-Handlarz kradzionych dzieł sztuki - domyśliłem się.
-Pudło. On je tylko skupował. No i oczywiście sam trochę...
-Trochę kradł?
-Cóż. Hrabia Derek Był zapalonym kolekcjonerem sztuki rosyjskiej. Kupował, kradł, jego ukochaną metodą było podmienianie zabytków zgromadzonych w prywatnych daczach wierchuszki KPZR za pomocą skorumpowanej służby. Nieustannie ścigany listami gończymi co i rusz przekradał się za żelazną kurtynę. Rozpruł skrytki z klejnotami w pałacu księcia Jusupowa, skrytki, których szukano przez dziesięciolecia. Zamierzał przekazać wszystkie zgromadzone skarby narodowi Rosyjskiemu, gdy tylko zostanie w tym kraju obalony komunizm. Podobno był zamieszany w próbę kradzieży korony carów. Wreszcie zniknął, zupełnie niespodziewanie. Prawdopodobnie KGB go w końcu namierzyło i zlikwidowało. Już z dobre dziesięć lat o nim nie słyszałem. A może nawet więcej... Nasze drogi nigdy się nie przecięły, choć słyszałem sporo o jego wyczynach gdy współpracowałem z międzynarodową komisją koordynacyjną. Ponoć gdzieś na zachodzie miał wykuty w skale skarbiec, a w nim kolekcję sztuki, jakiej nie powstydziło by się żadne muzeum. Prawdopodobnie z niego ten miły młodzieniec wyciągnął te książki. Być może czegoś brakuje mu do kolekcji. Przyszedł do nas... Dlatego trzeba pogonić mu kota, a jednocześnie zrobić to tak inteligentnie, żeby zgodził się chociaż na zrobienie mikrofilmów... Przypuszczam, że będzie chciał to na coś wymienić - potrząsnął plikiem kartek.
-Wymienić - powtórzyłem.
-Mamy w kraju bogatą kolekcję rosyjskich starodruków. Zaplątało się ich sporo przez te wszystkie lata. Przeprowadzić transakcję na sztych, jak to mawiali lwowscy kupcy.
-Na sztych? - zdziwiłem się naśladując dłonią wypad szermierczy.
Szef wniósł oczy ku sufitowi.
-Towar za towar. Barter. Powinieneś poczytać słownik Lindego.
-Nie przyszedłby z tym do nas. Musi mieć inne plany.
-Związane z naszą komórką? Sądzisz, że chce nas do czegoś zatrudnić?
-Może go zawołamy? - zaproponowałem. - My tu sobie gadu gadu, a on może się znudzić... A tak, sam wyśpiewa o co mu chodzi.
Szef kiwnął poważnie głową.Wyjrzał na korytarz i skinął władczo ręką. Po chwili Michaił Derekowicz siedział wygodnie na fotelu.
-Czym możemy służyć? - zapytał ponownie Pan Samochodzik.
W oczach gościa spostrzegłem iskierkę triumfu.
-W zamian za wyświadczenie mi niewielkiej przysługi gotów jestem przekazać wam tych kilka skarbów waszej kultury narodowej - z uśmiechem wskazał plik kartek ksero.
-Niewielkiej przysługi - mruknął pan Tomasz. - Właśnie zaczynam sobie wyobrażać jej wielkość.
-Zupełnie niewielkiej - uspokoił go gość.
-No nie wiem. Jesteśmy organizacją rządową. Nie możemy wchodzić w układy z osobami prywatnymi. To znaczy możemy, ale...
-A co konkretnie mielibyśmy zrobić? - zagadnąłem.
-Jesteście panowie najlepszymi w Polsce, a może i na świecie fachowcami od odszukiwania zaginionych zabytków - gość uśmiechnął się promiennie szerokim szczerym słowiańskim uśmiechem.
Sądząc z miny Pana Samochodzika kolejny komplement trafił prosto do celu.
-Tak więc - podjął Michaił. - Wypożyczę panów celem odnalezienia pewnego niewielkiego drobiazgu, a w zamian za fachową pomoc przekażę waszym władzom te dziesięć białych kruków.
-Jaki drobiazg? - zagadnąłem.
-Słyszeliście panowie o Rubinowej Tiarze? - Przepraszam, nie powinienem odpowiadać pytaniem na pytanie.
Pokręciłem przecząco głową, ale zauważyłem w oku pan Tomasza błysk zrozumienia.
-Chcę żeby odnaleźli panowie Rubinową Tiarę - uściślił gość.
-Obawiam się że to będzie niemożliwe. Jeśli nie została zniszczona może spoczywać w sejfach KGB... O ile ją znaleźli. Mogli ją pociąć na kawałki i sprzedać na zachodzie. Sprawa wydaje mi się niemal beznadziejna - powiedział szef.
-Jeśli nie uda jej się odnaleźć, przekażę mimo wszystko pięć książek.
Gość przez chwilę kartkował kserokopie.
-Będą mogli panowie swobodnie wybrać...
-Tak czy siak wygramy na tym?
Michaił Derekowicz kiwnął poważnie głową.
-Jakie będzie pan miał zabezpieczenie? - zapytałem. - Przecież możemy siedzieć przez miesiąc z założonymi rękami i nic nie robić. Nie ma pan żadnych gwarancji, że poświęcimy wszystkie siły na odszukanie tego klejnotu.
-Z tego co wiem jesteście panowie obaj ludźmi o kryształowej uczciwości. To wystarczy. Wierzę, że mnie nie wykiwacie. Po prostu zaufam wam. Zresztą pojedziemy razem. To będzie miesiąc ciężkiej pracy, ale sądzę że trud tych trzydziestu dni sowicie się opłaci. I meni i wam.
-Miesiąc - mruknął Pan Samochodzik.
Gość wstał i ukłonił się.
-Pozwolicie panowie, że się pożegnam. W teczce jest moja wizytówka. Proszę skontaktować się z ministrem i jeśli się zgodzi - zadzwonić. Wówczas przekażę dalsze szczegóły.
Wyszedł i tylko leżąca na stole teczka świadczyła, że jego wizyta nie była snem.
-Czym jest Rubinowa Tiara? - zapytałem Pana Tomasza.
Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Podszedł do półki z książkami i zdjął z niej gruby francuski album poświęcony klejnotom firmy Faberge. Kartkował go dłuższą chwilę a potem położył przede mną otwarty na czarno białej fotografii młodej carycy Aleksandry. Caryca miała we włosach Tiarę.
-Oto ona - powiedział. - Tiara wykonana z rubinów. Własność ostatniej cesarzowej Rosji.
Przyjrzałem się uważnie zdjęciu.
-Szefie, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że te kamienie są zbyt duże, by być prawdziwymi rubinami.
pan Tomasz kiwnął głową.
-Czytałeś może opisanie świata Marco Polo?
-Bardzo dawno - powiedziałem. - Jeszcze w podstawówce. Wiele fragmentów zatarło się już w mojej pamięci. Ale jeśli trzeba...
-Jest tam opisana taka historia. Na polecenie cesarza, Marco Polo udał się do Karakorum. Miał tam nabyć dla cesarskiego skarbca rubin, znaleziony prawdopodobnie w kopalniach Dekanu. Największy rubin jaki kiedykolwiek został znaleziony. Był wielkości ludzkiej dłoni. Tak przynajmniej opisuje go podróżnik. Niestety misja zakończyła się fiaskiem. Marco Polo został przelicytowany. Co gorsza nabywca był anonimowy.
-Niech zgadnę. Wypłynął po upływie sześciuset lat i przyozdobił Rubinową Tiarę?
Szef zasępił się.
-Dokładnie nie wiadomo. Przypuszczam, że tak. Tamten rubin miał paskudną skazę, biegnącą wzdłuż mniej więcej jednej trzeciej jego długości. W siedemnastym wieku, grupa kozaków zaporożskich pod wodzą niejakiego Pilipa Semenowicza zdobyła na jednym z tureckich dostojników rubin o podobnej wielkości. Był z grubsza oszlifowany, a musisz pamiętać, że ten, który widział Marco Polo był kamieniem surowym, znajdował się w stanie takim, w jakim wydarto go ziemi. Rubin zdobyty przez kozaków nazywano Różą Fatimy na cześć ukochanej wnuczki proroka Machometa. Z tego co wiem, a zachowało się sprawozdanie jednego z uczestników łupieżczej wyprawy, rubin miał kilka głębokich przebrużdżeń, jak gdyby ktoś usiłował delikatnie wypreparować skazy. Był bardzo nieregularnego kształtu.
-I co się z nim stało?
-Sprzedali go Resul Adze Czelebiemu - dostawcy klejnotów który kupował od nich na pniu sporą część łupów. Zaopatrywał rosyjskich carów i polskich królów. Docierał nawet do Sztokholmu. Czasy były niepewne i jednostki odpowiednio wyzute z sumienia mogły zbić niezłe fortuny. Przy okazji wojen klejnoty przechodziły z rąk do rąk z równą łatwością jak obecnie kradzione samochody.
-Tak trafił do Rosji? - domyśliłem się.
-Wiadomo że rubin tej wielkości przechowywany był w skarbcu w Pawłowsku, to urocza rezydencja Pawła I-go pod Patersburgiem. Przechodził w rodzinie cesarskiej z pokolenia na pokolenie, wymieniają go niektóre spisy klejnotów. Wielkość rubinów użytych do skonstruowania Tiary świadczy o tym, że prawdopodobnie użyto do niej pociętej róży Fatimy.
-Zdumiewające. Pocięli tak duży kamień? Przecież w jednym kawałku był chyba znacznie cenniejszy.
-Nie, nie. To nie tak. Największy brylant wydobyty w Brazylii miał ponad dziewięćset karatów. Jednak został pocięty na mniejsze. Kamienie szlachetne aby uzyskać odpowiednią cenę muszą spełniać wiele surowych kryteriów. Ważna jest jednolita barwa, regularny kształt. Jeśli kamień jest duży ale nieregularny tnie się go na wiele mniejszych o nienagannych kształtach. Można wówczas uzyskać za nie w sumie znacznie lepszą cenę niż za duży, ale pozaklasowy.
-Rozumiem. Jeśli skaza widziana przez Marco Polo wystąpiła także głębiej to pocięcie kamienia podniosło jego wartość. Co się stało z Tiarą po rewolucji? Gdzie mamy podjąć poszukiwania?
-W tym właśnie sęk, że nie wiadomo. W każdym razie nie wypłynął na żadnej aukcji. Nie figuruje także w katalogach muzeów. Sądzę, że nasz przyjaciel natrafił na jakieś dodatkowe informacje.
Zamknął teczkę zostawioną przez gościa na stole i wówczas zobaczyliśmy, że leży pod nią nieduża oprawiona w skórę książka. Na rogach miała piętnastowieczne okucia ze srebrzonego brązu.
-No tak - mruknął. - Należało się tego spodziewać. Takie kserokopie można złożyć na komputerze. Dlatego zostawił nam próbkę.
Rzuciłem mu okiem przez ramię. Piętnastowieczny modlitewnik. Ręcznie pisany. Inicjały mieniły się złotem, jakby dopiero wczoraj wyszły z pracowni malarskiej, ale pożółkły pergamin na pierwszy rzut oka zdradzał wiek. Szef podał mi książkę. Przekartkowałem ją. Miniatury były niezwykle piękne.
-Cudowna rzecz - powiedziałem. - Sądząc ze stylu przedstawień powstała w benedyktyńskim scriptorium?
-Prawdopodobnie w Tyńcu. Zwróć uwagę na pisownię litery „B”. Oczywiście specjaliści z Biblioteki Narodowej Będą musieli się wypowiedzieć... Myślę, jednak, że potwierdzą moją teorię.
-Biały kruk - mruknąłem.
-Oczywiscie. Tak piękne mamy może jeszcze ze dwa w całym kraju. Na świecie jest ich trochę więcej, ale niewiele więcej. Zobacz, że okucia są autentyczne, a skóra prawie nie nosi śladow upływu czasu, poza zwykłym utlenieinem.
-Skąd może pochodzić?
-Z biblioteki pałacu lub dworu szlacheckiego, gdzie stał na pólce przez ostatnie pięćset lat. W czasie wojny hitlerowcy i Armia Czerwona zniszczyli nieprzebraną ilość książek. Z nienawiści, z głupoty. Po wojnie rabowali je okoliczni mieszkańcy... A ten egzemplarz, wędrował długo aż wpadł w ręce hrabiego Derka, który go oczywiście wpakował do swojego skarbca.
Trzymałem modlitewnik w ręce. Czułem że trzymam kawałek skrystalizowanego czasu. Średniowieczny kopista starannie wyrysował każdą literkę. Na napisanie i odpowiednie cieniowanie jednej zużywał piętnaście minut. Przez dziesięć godzin mógł narysować czterdzieści...
-Ciekawe na czyje zamówienie powstał? - zauważyłem. - Tu jest odbity herb.
-Nie pamiętam, jak się nazywa, ale sprawdzę to, wtedy ustalimy przybliżonego właściciela. Być może pochodzi z książęcego dworu. To bardzo luksusowa edycja. Chyba będę musiał pójść porozmawiać na ten temat z ministrem - powiedział szef, delikatnie wyjmując mi książkę z ręki.
-Czy mam trzymać kciuki? - zapytałem.
Uśmiechnął się chytrze, ale nic nie powiedział. Gdy wyszedł zacisnąłem dłonie.
ROZDZIAŁ II
Narada w kawalerce * Carskie klejnoty * Trzy Tiary * Co znaleziono w Tobolsku * Brak wskazówek
Ciepły wiatr wydął firankę w oknie kawalerki Pana Tomasza. Cicho syczał czajnik pełen gotującej się wody. Szef popatrzył w zadumie na zegarek.
-Nasz gość coś się spóźnia - powiedział z niepokojem.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
- O wilku mowa - powiedziałem i ruszyłem, żeby otworzyć.
Michaił zdjął sportową kurtkę i powiesił ją na wieszaku. Odpiął kaburę z jakąś koszmarnej wielkości armatą i powiesił ją obok. Wszedł do pokoju i wygodnie zasiadł w fotelu. Jego nozdrza zadrżały leciutko gdy dotarł do nich zapach świeżo zaparzonej kawy. Obok fotela postawił walizeczkę. Czerwony odcisk na przegubie świadczył że jeszcze przed chwilą miał ją przypiętą łańcuszkiem.
-Jak wypadły rozmowy z ministrem? - zapytał.
Szef kiwnął energicznie głową.
-Minister wyraził zgodę - powiedział. - Od pierwszego do trzydziestego października mamy urlop.
Gość uśmiechnął się szeroko po czym z walizeczki wyjął cztery opasłe tomiki oprawione w skórę. Jak mogłem się zorientować najcieńszy miał dorobioną współcześnie okładkę. Dwa posiadały zameczki. Na oko sądząc szesnastowieczne. Najciekawszy był najgrubszy, grzbiet wzmacniała mu kapitałka wypleciona z cienkich czerwonych rzemyków. Położył je na rogu biurka.
-No cóż, - powiedział. - Oto panów honorarium. Jak w mafii. Połowa z góry, reszta po wykonaniu zadania.
Pan Samochodzik kiwnął poważnie głową.
-Poprosimy teraz o szczegóły.
Otworzył pierwszą z brzegu książkę i jego oblicze rozjaśniło się mistyczną ekstazą. Nalałem gościowi kawy.
-Może to głupio zabrzmi - powiedział Michaił, - ale jest takie Lwowskie przysłowie: najpierw pisz, potem licz.
-Znam je - powiedział szef wyjmując z kieszeni wieczne pióro.
Przybysz położył przed nami kartkę papieru z wydrukowaną na laserowej drukarce umową.
-Ponieważ biorę panów na ten miesiąc na utrzymanie - uśmiechnął się olśniewająco, - chciałbym dopełnić wszystkich formalności, także z Urzędem Skarbowym. To kontrakt. Proszę przeczytać i jeśli nie budzi zastrzeżeń podpisać. Prosiłbym także o pokwitowanie na te cztery książki i piątą którą zostawiłem przedwczoraj w ministerstwie.
pan Tomasz przeczytał swoją kopię umowy. Ja przeleciałem wzrokiem swoją. Podpisaliśmy jednocześnie.
-Poprosimy teraz o szczegóły - powtórzył pan Samochodzik.
-Proszę bardzo. A więc po kolei. Po swojej abdykacji Car Mikołaj II znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji. Został na rozkaz Rządu Tymczasowego uwięziony, najpierw w Carskim Siole pod Petersburgiem, potem dla uspokojenia opinii publicznej przeniesiono go wraz z najbliższą rodziną do Tobolska na Syberii. Rząd Tymczasowy zezwolił tym członkom świty i służby, którzy wyrazili taką ochotę na towarzyszenie byłemu władcy. Bagaże spakowane w największym pośpiechu zajęły dwa wagony. Przedstawiciele Rządu Tymczasowego sądzili że biżuteria carska znajduje się w sejfach Ministerstwa Skarbu, później jednak odkryto starannie zamaskowane sejfy w pałacu w Carskim Siole. Sejfy były oczywiście dokładnie opróżnione.
-Czytałem o tym - potwierdził pan Tomasz. - W sejfach Ministerstwa znaleziono większość klejnotów koronnych.
Michaił kiwnął poważnie głową po czym podjął opowieść.
-Okres od abdykacji do mordu dokonanego w Jekatierymburgu można dość dokładnie prześledzić. Półtora roku z życia zdetronizowanego władcy znalazło odbicie w pamiętnikach nauczyciela dzieci, zachowały się także dzienniki cara, carycy, oraz dwu księżniczek i następcy tronu.
-Dwie pozostałe spaliły swoje dzienniki w Tobolsku, obawiając się rewizji. Czytałem jakiś wybór z tych pism.
-No właśnie. Wiadomo że udając się na wygnanie rodzina carska zabrała klejnoty nazwijmy to prywatne. Z jednym wyjątkiem. Car zabrał koronę.
-Jak to? - zdumiał się pan Tomasz. - przecież korona carów, ta wykonana dla Aleksandra II-go przechowywana jest nadal w skarbcu Ermitarza. Pański świętej pamięci ojciec próbował ją przecież zrabować.... Gdy przed kilku laty byłem w Lenigradzie... - po twarzy gościa przebiegł skurcz, - w Petersburu - poprawił się szef. - Widziałem ją.
Michaił kiwnął poważnie głową.
-Zgadza się. Ta korona pozostała w Petersburgu. Car natomiast zabrał ze sobą nieukończoną koronę. To znaczy tak przypuszczamy. W każdym razie nie udało się jej znaleźć.
-Jaką nieukończoną koronę? - zdziwił się pan Tomasz.
-Firma Faberge przyjęła w 1907 roku zlecenie na wykonanie kolejnej Wielkiej Korony.
-O? - zdumiał się Pan Samochodzik. - Nie słyszałem o tym.
-Mało kto słyszał - uśmiechnął się gość, po czym z teczki wyjął kilka kartek ksero. - Proszę. To odbitki z autentycznych dokumentów dotyczących kwestii zamówienia i rozliczeń pomiędzy carem a firmą.. Pomyślałem, że pana jako historyka sztuki może to zainteresować.
Szef przeglądał to ciekawie.
-Dwa i pół miliona rubli? - zdumiał się. - I to ma być wstępny kosztorys? Za pięćdziesiąt rubli można było kupić krowę...
-Tak rzecz musiała odpowiednio kosztować. Car to nie byle królina z Europy.
-Więc Car przygotowywał koronę dla Aleksego...
-Oczywiście. Wykonanie korony, zwłaszcza jeśli ma to być korona władcy jednej szóstej powierzchni zamieszkałych lądów planety to bardzo złożone dzieło. Trzeba zgromadzić dużą ilość kamieni, a potem na drodze niezwykle starannej selekcji wybrać z nich kilkaset odpowiednich pod względem barwy, wielkości, kształtu i szlifu... To wyjaśnia cenę.
-Kilkaset? - zdziwiłem się.
-Korona Carów, ta przechowywana w Ermitarzu składa się z ponad dwu tysięcy małych brylantów i kilkudziesięciu innych kamieni - powiedział Michaił.
-Najciekawszy jest rubin umieszczony na dolnym rancie nad czołem władcy - dodał pan Tomasz. - Sposób oszlifowania spowodował, że jeśli patrzy się pod odpowiednim kątem widać wewnątrz trójwymiarową czerwoną pięcioramienną gwiazdę...
Michaił wzdrygnął się na wspomnienie tego szczegółu.
-W 1915 roku - podjął opowieść - Car odebrał z Firmy Faberge koronę. Była jeszcze nie ukończona, brakowało przeszło połowy kamieni. Nie wiemy, co stało się z nią później. Nie możemy wykluczyć że zabrał ją ze sobą na wygnanie. W każdym razie nie zawadzi poszukać. Z trzech Tiar brylantowej, rubinowej i szmaragdowej wypłynęły dwie. Brylantowa znajdowała się wśród klejnotów księżnej Włodzimierzowej, ciotki cara Mikołaja. Żyjąc na wygnaniu niemal w nędzy sprzedała ją brytyjskiej rodzinie królewskiej. Obecnie lubi w niej chodzić królowa Elżbieta II. Jest w niej sportretowana na starszych emisjach brytyjskich monet i znaczakach pocztowych. Szmaragdowa Tiara należała do siostry carycy Aleksandry - księżnej Elżbiety. Gdy wstąpiła do klasztoru wniosła ją w wianie. Podczas pierwszej wojny światowej pod jej zastaw księżna zaciągnęła pożyczkę w dwu bankach brytyjskich, na sfinansowanie czterech pociągów - lazaretów dla transportu rannych żołnierzy. Tiara na skutek problemów transportowych została u niej na przechowaniu. Bolszewicy zrabowali ją po zamordowaniu księżnej. Sprzedano ją na aukcji, już w 1921 roku, gdy gromadzili pieniądze na dalszą wojnę z Polską. Zakupił ją anonimowy nabywca i dziś nie wiadomo gdzie się znajduje. Prawdopodobnie posiada ją rodzina norweskich milionerów Vandersyftów. Mój ojciec szukał jej w ich pałacu, ale zdołał rozpruć tylko dwa sejfy z mało ciekawą zawartością. Rubinowej Tiary nigdy nie odnaleziono.
-A skąd pewność, że zabrali ją ze sobą?
-Z okazji Bożego Narodzenia 1917 roku w Tobolsku odbyła się uroczysta msza. Carowa wystąpiła wówczas mając Tiarę we włosach.
-Czy to pewna wiadomość? - zainteresował się Pan Samochodzik.
-Mam cztery wzajemnie niezależne relacje.
Gość przez chwilę grzebał w teczce zanim wydobył z niej krążek CD-ROM. Rozejrzał się w poszukiwaniu komputera. Oczywiście żadnego nie znalazł. Potrząsnął pudełkiem.
-Mam zeskanowane dzienniki członków rodziny cara, oraz masę prywatnej korespondencji. Książki wart, wszystko. Siedemdziesiąt tysięcy stron maszynopisu. Mam nawet donosy konfidentów CzK. Jest w nich szczegółowy opis uroczystości. Mam też notatkę Jurowskiego do Lenina. Morderca zaznaczył, że wśród klejnotów, jak to on pisze „pozyskanych” nie było Tiary, oraz szabli paradnej cara. Jurowski nie wiedział chyba o niewykończonej koronie. W każdym razie nie wspomina o niej.
-Liczba przedmiotów do odnalezienia rośnie - powiedział pan Tomasz. - O tym nie było nic w umowie.
Gość uśmiechnął się olśniewająco.
-Przypuszczam, że wszystkie są ukryte w tym samym miejscu. W razie czego przewiduję premię.
-I mają być ukryte w Tobolsku - dokończył szef.
-Przypuszczam, że w samym mieście lub jego najbliższej okolicy. Car był bardzo przewidującym człowiekiem. Nie był pewien swojego losu. Sądzę, że pozostawił tam niewielki depozyt, na wypadek gdyby kiedyś miał tam wrócić. A raczej kilka depozytów. Niektóre odnaleziono.
-Car był przewidujący? - zdziwiłem się. - Większość jego działań nosiła cechy...
Twarz gościa stężała.
-Co wy wiecie? - zagadnął. - Car nigdy nie był wasz. Polaki - buntowszczyki. Oczerniała go propaganda przez siedemdziesiąt lat. Tymczasem jego zasługi dla światowego pokoju są nieograniczone.
Na twarzy szefa odmalowało się zdumienie.
-Jakie zasługi?
-W gmachu ONZ stoi jego popiersie. Car był pomysłodawcą Ligi Narodów - ciała mającego być sądem międzynarodowym, najlepszym gwarantem pokoju na tej planecie.
Zdziwiłem się, ale zauważyłem ze szef kiwnął poważnie głową.
-Zapomniałem o tym - powiedział ze skruchą.
-Będziemy mieli jeszcze wiele czasu by okłamywać historię - powiedział Michaił. - Noce w Tobolsku będą długie. Na razie wróćmy do tematu. W 1933 roku funkcjonariusze OGPU, poprzedniczki NKWD torturując miejscowego popa dowiedzieli się o istnieniu skrytki w piwnicy domu miejscowego handlarza ryb. Faktycznie we wskazanym miejscu znaleziono dwa słoje a w nich 154 klejnoty, w tym między innymi stukaratową brylantową broszkę carycy. Sądzę że skrytek takich było więcej.
-Innymi słowy mamy odszukać to czego nie zdołali odszukać agenci KGB? - wtrąciłem.
Gość kiwnął głową.
-Myślę, że jesteście panowie od nich inteligentniejsi - przesłał nam promienny uśmiech.
Parsknęliśmy śmiechem.
-Czy mamy jakiekolwiek wskazówki mogące ułatwić nam odnalezienie skrytki? - zapytał pan Tomasz. - Czy też może mamy po prostu przeczesać całe miasto?
Gość wzruszył ramionami.
-Niestety nie jest tego dużo - powiedział. - W listach i pamiętnikach nie znalazłem dotąd żadnych nazwisk, ani aluzji. Zresztą gdyby tam były KGB odnalazło by tych ludzi i za pomocą pewnych wyjątkowo prymitywnych i nieprzyjemnych metod wycisnęło by z nich resztę informacji.
-Rozumiem - szef kiwnął głowa. - Jeszcze parę kwestii formalnych. Pojedziemy razem do Tobolska...?
-Jeśli znajdzie się w panów samochodzie miejsce. Dla mnie oraz trzech niedużych metalowych kontenerków. Z wyposażeniem.
-Z wyposażeniem... - powtórzył pan Tomasz.
-Dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilo każdy - wyjaśnił Michaił.
-Żaden problem. Na miejscu spędzimy około trzech tygodni.
-Tak. Tydzień trzeba doliczyć na drogę tam i z powrotem. Miesiąc pracy, łącznie z dojazdem.
-To tam są szosy? - zdumiałem się.
-I to jakie. Jeszcze car budował. Siedemdziesiąt lat nie remontowane, ale ciągle jeszcze dobrze się trzymają. Bo o tych nowszych nie ma co wspominać. Przedzwonię, umówimy się na konkretny dzień.
Wstał i zaczęliśmy się żegnać. Po chwili zniknął.
-I co o tym sądzisz? - zapytał Pan Samochodzik.
-Sądzę, że niestetety nasz miły gość jest obłąkany. Jemu się wydaje, że można, ot tak przyjechać do obcego miasta strzelić palcami i wygrzebać z ziemi skarby, które przegapiło dwadzieścia pokoleń radzieckich poszukiwaczy spod znaku sierpa i młota? Przecież to nie możliwe. Nawet gdybyśmy dostali klucze do wszystkich piwnic gdzie mogą być zakopane słoiki to i tak nie zdążymy ich wszystkich przekopać.
-Ale książki są autentyczne - zauważył szef.
Z wyrazem twarzy zbliżonym do ekstazy przekartkował jedną z nich.
-No tak. Czyli wakacje na Syberii towarzystwie szaleńca.
-Nie myśl, że on jest szalony. To po prostu myślenie sekwencyjne.
-Co takiego? - zdumiałem się.
-Dziury logiczne. Myślał o tym tak długo, że przestał zwracać uwagę na szczegóły.
-Bardzo mu na tym zależy. Ciekawe dlaczego. Zastanowimy się nad tym? Jeśli znajdziemy rozwiązanie tego fenomenu, może nam to pomóc w przyszłości.
-Sądzę, że podobnie jak Jerzy Batura, Michaił Derekowicz zamierza pójść w ślady ojca. Będzie krążył po Rosji i wydzierał z niej okruchy jej skarbów. Spenetruje magazyny KGB, włamie się do willi mafiozów. Łupy ukryje w swoim wykutym w skałach skarbcu.
-To po co jesteśmy mu potrzebni?
-Hrabia Derek był umysłem analitycznym. Mistrz w planowaniu, ale niewiele swoich szaleńczych skoków wykonał od A do Z sam. Myślę, że posługiwał się wynajętymi fachowcami od mniej i bardziej mokrej roboty. Jego syn wyraźnie nie jest w stanie rozwiązać zagadki. Dlatego wynajął nas. To oznacza, że w planowaniu jest słaby. Tak samo postąpiłby jego ojciec. Nie brał się za to na czym się nie znał. Wynajmował fachowców. A Michaił Derekowicz, trzeba mu przyznać uderzył w najczulsze struny - klepnął w stosik starodruków.
-Tu mnie się właśnie coś nie zgadza - powiedziałem ponuro. - Ile te książki mogą być warte?
pan Tomasz zamyślił się.
-Podobne do tych po kilka, może kilkanaście tysięcy złotych. Fakt, że te są unikalne podnosi oczywiście cenę...
-Pół miliona za całość?
Szef zamyślił się.
-Za wszystkie dziesięć, kto wie? Jeśli mają oprawy z epoki i są one bogato zdobione... Nie wykluczone, choć sądzę, że mniej.
-A ile może być warta Rubinowa Tiara? Z tego co wiem rubiny ostatnio potaniały...
Szef w zamyśleniu kiwnął głową.
-Faberge. To klucz do poznania ceny. Bogaci snobowie dostają kota gdy słyszą tę nazwę. Milion dolarów? Raczej mniej. Trudno mi powiedzieć. Trzeba by zapytać jubilera specjalizującego się w antykach.
-Sześciokrotne przebicie... Ale jeśli nie znajdzie bardzo dużo traci. Nadal sądzę że coś mi tu nie gra. Co gorsza odnalezienie tej skrytki będzie fizycznie niemożliwe.
-Trzeba będzie mu to delikatnie uświadomić - uśmiechnął się szef.
-Teraz czy później?
-Dawno już nie byłem na Syberii. Zresztą może na miejscu natrafimy na jakiś trop.
-Tego się obawiałem - mruknąłem. - Pamiętasz szefie jak szukałem tropów na Araracie? I co się stało? Musiałem się uczyć kraść wielbłądy...
pan Tomasz usiadł na parapecie i popatrzył w dół. Po rynku snuli się turyści. Pomiędzy nimi ciągle widać było niewysoką postać chłopaka ubranego w sportową kurtkę. Szedł wzdłuż witryn sklepowych. Chyba oglądał wystawy. Odprowadziłem go wzrokiem.
ROZDZIAŁ III
Granica Europy * Tresernia psów KGB * Oglądamy miasto * Nad rzeką * Nocna rozmowa na wieżyczce * Jurij Gagarin.
Zostawiliśmy za sobą porośnięte jasnym świerkowym lasem stoki Uralu. Od kilkunastu godzin jechaliśmy wąską podziurawiona szosą przez mroczną Tajgę. Między świerkami bielały liczne brzozy. Prowadziliśmy na zmianę, ja i Michaił. Pan Samochodzik drzemał na tylnym siedzeniu. Od czasu do czasu mijały nas pędzące z całkowicie niedozwoloną szybkością zdezelowane ciężarówki.
Michaił popatrywał to na licznik kilometrów, to na okolicę. Wyraźnie czegoś szukał.
-Zatrzymaj - polecił wskazując gestem niewielką łączkę koło szosy. Nad łączką wznosił się spory pagórek. Zatrzymałem posłusznie. Szef obudził się.
-Dlaczego stajemy? - zaciekawił się.
-Chodźcie - nasz przyjaciel otworzył drzwi.
Wysiedliśmy z samochodu i pieszo ruszyliśmy na wzgórze. Wreszcie zatrzymaliśmy się na szczycie.
-Poznajecie to miejsce? - zapytał Michaił. - Wyobraźcie sobie że leży śnieg. I że nie ma tych drzew wokoło.
Uśmiechnąłem się zażenowany i wzruszyłem ramionami. Pan Samochodzik pokręcił przecząco głową.
-Można prosić o dodatkowe wskazówki? - zapytał. - Jedną niewielką podpowiedź...
-Ech, historycy sztuki - uśmiechnął się Michaił.
-Sochaczewski! - wykrzyknął pan Tomasz.
-Aleksander Sochaczewski? - zdziwiłem się, - czyżby to było to miejsce przedstawione na obrazie „pożegnanie z Europą”?
Michaił poważnie przytaknął.
-Dokładnie to samo. Jesteśmy w połowie drogi między wsiami Markowa i Tuguliańska.
-Chwileczkę - mruknął szef. - A gdzie podział się słup? Kamienny trzymetrowy obelisk pokryty gęsto nazwiskami tych, którzy tędy przeszli...
Michaił rozgarnął mech stopą. Pojawiła się zerodowana powierzchnia piaskowcowego bloku.
-Słup oczywiście zburzyli czerwoni. Był na nim dwugłowy orzeł i herb Syberii, oraz godła Guberni Permskiej i Tobolskiej. Permska należała jeszcze do Europy, Tobolska już do Syberii.
-Wydawało mi się zawsze że taki słup stał będzie na przełęczy w miejscu gdzie szlak zesłańców przecinał Ural - mruknąłem.
-Och to po prostu skrót myślowy. Wiemy, że granica Europy biegnie po szczytach Uralu, bo tak nas nauczono w szkole. Wszystko jest umowne. W carskiej Rosji stosowano podział według innych kryteriów. Tam za nami pozostaje gubernia permska z jej kopalniami, hutami i fabrykami. Przed nami gubernia Tobolska. Kraina rolniczo - leśna. Parę kilometrów stąd były ostatnie, najdalej na wschód wysunięte kopalnie Uralu. To dobre miejsce by przeprowadzić granice.
-Granica krainy przemysłowej i rolniczej - mruknąłem.
-Oczywiście w Tobolsku było już w połowie ubiegłego wieku prawie pięćdziesiąt fabryczek i kilkadziesiąt kuźni - uśmiechnął się. - Jednak faktycznie obie gubernie różniły się od siebie zasadniczo. Zwróćcie uwagę, że ten pagórek jest nieco bardziej stromy od strony Permu.
-Zesłańcy zabierali ze sobą garści europejskiej ziemi na dalszą poniewierkę? - mruknąłem.
Szef pokręcił głową.
-To niewykluczone, tak to oddał na swoim obrazie Sochaczewski. Nie wiem, czy tego typu zwyczaj był rzeczywiście aż tak rozpowszechniony.
Michaił skinął głową.
-Był rozpowszechniony. Sami konwojenci opowiadali o tym więźniom.
-Skąd wiesz? - zaciekawiłem się.
-Mój pradziadek spędził przy tym zajęciu pięć lat.
Powiało grozą. Zeszliśmy do samochodu. Nie wiem jakie myśli kłębiły się pod czołem szefa, ale ja obiecałem sobie zwrócić uwagę na Michaiła. Nie codziennie słyszy się takie wyznania. I znowu godziny za kierownicą... Po obu stronach szosy kilometrami ciągnęły się bagna. O przednią szybę rozbijały się tysiące meszek i komarów.
-Rzeka Toboł - zwrócił mi uwagę Michaił.
Popatrzyłem w prawo. Rzeka znacznie szersza niż Wisła leniwe toczyła swoje wody.
-Pójdziemy razem na ryby - powiedział Michaił - Wyciągniemy takie jesiotry, że ci Pawle oko zbieleje. Bieługa z ananasem. I szampan...
-A skąd weźmiesz tu ananasy? - zainteresował się szef z tylnego siedzenia. - Z szampanem też będzie kiepsko.
-Sowietskoje Igristoje można tu kupić w każdym sklepiku - wyjaśnił Michaił z promiennym uśmiechem.
Szef roześmiał się.
-Próbowałem tej oranżadki rozbełtanej ze spirytusem. Nawet nie leżała koło szampana.
-A Mołdawskoje Szampanskoje? - zaciekawił się.
-Nie zgrywaj się - poprosiłem. - Przecież mieszkasz na zachodzie i wiesz co to jest szampan. A tymczasem wymieniasz ciurkiem jakieś gazowane pryty.
-Jak znajdziemy to czego szukamy znajdzie się butelka prawdziwego szampana prosto z Szampanii - zapewnił.
Przed nami ukazała się tablica. Była całkiem zardzewiała. Gość na jej widok wyraźnie się ożywił.
-Zwolnij troszkę Pawle - poprosił. - I wypatruj przecinki po lewej stronie.
Przyhamowałem leciutko. Minęła nas ciężarówka wioząca węgiel. Jechała z taką szybkością że gubiła bryły. Niebawem wypatrzyłem przecinkę. Zjechałem w nią. Dał mi znak żebym zatrzymał samochód. Zatrzymałem. Wysiadł rozwijając jakieś dziwne prostokątne szmatki. Przez chwilę majstrował coś przy kołach.
-Pół metra do przodu - polecił. Podjechałem odrobinę. Znowu coś pomajstrował.
-Gotowe - powiedział.
Wyjrzałem. Koła zręcznie zawinięte zostały w brezent.
-Nie możemy zostawiać zbyt dużo śladów - powiedział poważnie. - A teraz naprzód. Jesteśmy już blisko.
-Sądziłem, że pojedziemy do Tobolska - powiedział pan Tomasz. - A tymczasem...
-Nie możemy wjechać do miasta takim wozem. Mieli byśmy FSB na karku w ciągu dziesięciu minut.
-FSB? -zdziwił się szef.
-Dawne KGB. Obecnie Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Wysoce cywilizowana organizacja rządowa, posiadająca cywilne kierownictwo, nie łamiąca praw człowieka, no chyba, że zajdzie taka uzasadniona potrzeba - uśmiechnął się kwaśno.
Przejechaliśmy przecinką może około dwu kilometrów. Zatrzymała nas solidna metalowa brama. W obie strony ciągął się podwójny płot z drutu kolczastego.
-To jest kamieniołom w którym będziemy pracować? - zainteresował się szef.
-To ośrodek szkolenia psów - Michaił wskazał stosowną tablicę. - Podmiejska siedziba KGB. Szkolili tu różne ciapki do wyłapywania takich szpiegów jak my.
-Chwileczkę - zdziwiłem się. - Mamy tu zamieszkać?
-To będzie nasza baza wypadowa i magazyn sprzętu -wyjaśnił Michaił. - Nie patrzcie tak. Od dobrych dziesięciu lat nie postała tu noga czekisty. Tablicę odmalowałem tylko po to żeby nikt nie zakłócał nam spokoju. Ludziska tutejsze mają zakodowane, że jeśli na płocie wisi tablica KGB to nawet jeśli w płocie zieje dziura to nie należy jej zauważać.
Otworzył wymyślną kłódkę i odsunął skrzydło. Wjechałem Rosyantem do środka. Zamknął za nami. Przejechaliśmy jeszcze ze sto metrów i zatrzymaliśmy się przed okazałym budynkiem wymurowanym z czerwonej cegły. Michaił otworzył stalowe wrota i wprowadziłem pojazd do środka. Zapaliłem reflektory, bo wewnątrz było ciemno że oko wykol. Michaił zatrzasnął bramę za nami. Z bagażnika wyjął agregat prądotwórczy. Po kilku minutach uruchomił go, a po następnych kilku podłączył do niego kabel i wewnątrz hali zapaliło się jasne światło. Rurę wydechową wytknął za okno.
Wysiedliśmy.
-Oto nasza baza - powiedział. - Jak wam się tu podoba?
-Slicznie - szef obrzucił nieufnym spojrzeniem zwalone na stos metalowe klatki i worki skamieniałego cementu. - Ciekawe co za młot zamurował wszystkie okna?
-To ja - wyjaśnił Michaił. - Tablice tablicami, ale lepiej, żeby nas tu nie wyśledzili.
Z hali można było przejść do trzech niedużych pomieszczeń. Wstawiono tu składane łóżka i szafki nocne. W ściany wbito gwoździe, służące zapewne do wieszania ubrań.
-Wybierzcie sobie pokoje - zachęcił.
Bez przekonania wybraliśmy.
-A teraz zapraszam na zwiedzanie miasta.
Wdrapaliśmy się po metalowej drabince w górę. Nad halą znajdował się niski strych zawalony stosami przegryzionych przez korniki deseczek
-Przed rewolucją była tu fabryka gontów - wyjaśnił Michaił. - Jak widać jeszcze leżą.
-Przecież przez siedemdziesiąt lat spaliliby je w piecach. Musieli czymś ogrzewać w zimie to chałupiszcze.
-Gonty są nasączone bitumitem - wyjaśnił nasz towarzysz. - Próbowałem. Palą się jak złoto ale cuchną smołą tak, że się niedobrze robi. Mieli wokoło las, a co za problem ściągąć paru więźniów do cięcia drewna.
Ze strychu weszliśmy, znowu po drabince do murowanej wieżyczki strażniczej górującej nad całym kompleksem treserni. Rozejrzałem się. Wokoło ciągął się jodłowy las. Był gesty i mroczny. Bił z niego mocny kręcący w nosie zapach. Drzewa puszczały olejki eteryczne.
-Tajga - powiedział gość z szacunkiem w głosie. - Tajga. Matka, żywicielka... Ojczyzna. Mój pradziadek przeżył w tych lasach pięć lat ukrywając się przed bolszewikami. Las go żywił i pozwalał się ukryć.
Westchnął. Pierwsze z milionów mieszkających wokoło komarów dowiedziały się o nas i przyleciały złożyć nam kurtuazyjną wizytę. Odparliśmy ich atak z niewielkimi stratami własnymi.
-Tak wygląda miasto - powiedział Michaił gdy odleciały. Odwróciliśmy się. Po tej stronie rosło niewiele drzew. Za nimi widać było szeroko rozlaną połać wodną. Fabryczka stała na wysokim urwistym brzegu rzeki.
-Zlewnia Irtyszu i Tobołu - wyjaśnił Michaił. - Prawie dwa kilometry szerokości. Tam jest most.
Szosa, którą przyjechaliśmy prowadziła do miasta leżącego po drugiej stronie rzeki. Most wyglądał na mocno sfatygowany. Beton pociemniał, nawet z tej odległości widać było pęknięcia.
-Oprowadź nas - poprosił Pan Samochodzik
No cóż. To spore wzgórze to Tobolski Kreml. Kopuły to cerkiew Zwiastowania, jedna z najstarszych budowli w mieście. Wzniesiono ją w siedemnastym wieku, obecnie jest restaurowana. Znajduje się w niej dzwon z Uglicza odlany w szesnastym wieku. Został tu zesłany.
-Dzwon? - zdumiałem się.
-Tak. Ośmielił się uderzyć na trwogę gdy siepacze Borysa Godunowa mordowali carewicza. Zesłano go za karę na Syberię i wisi tam po dziś dzień. Mury należały do twierdzy. Ponadto na wzgórzu znajduje się siedziba FSB, archiwa pozostałe po KGB oraz areszt śledczy w starym klasztorze. U stóp wzgórza znajduje się nieduży budynek z czerwonej cegły.
-Widzimy - potwierdziłem.
-To kościół katolicki, wzniesiony w początkach wieku przez polskich zesłańców.
-Chyba jest w bardzo kiepskim stanie - zauważyłem.
-Niestety. Od lat trzydziestych, kiedy to komuniści zamordowali proboszcza i aresztowali większość osiadłych tu Polaków mieściła się w nim kotłownia. Ale mam dla was dobrą nowinę. Polska firma Realbud, która buduje tu kombinat petrochemiczny przystąpiła do jego odbudowy.
Kombinat petrochemiczny znajdował się na północ od miasta. Między gałęziami prześwitywał krajobraz jak żywcem przeniesiony z Gwiezdnych Wojen. Planeta śmieci. Szare betonowe budowle niewiadomego przeznaczenia, ciągnące się kilometrami rury, dziesiątki kominów z których każdy pluł w niebo dymem innego koloru.
-Tamten rząd wysokich domów wyznacza przebieg głównej ulicy. Niegdyś Stalina, potem Lenina, a jak się nazywa teraz, nie mam pojęcia. Był koło niej teatr, ale zawalił się parę lat temu. Z ciekawszych rzeczy jest tam sklep spożywczy, otwarta niedawno ormiańska cukiernia, i zapluskwiony hotel, odnawiany po raz ostatni jeszcze przed rewolucją.. Te dźwigi to przystań towarowa, przystań pasażerska to te baraczki koło pomostu. Opuszczona od dłuższego czasu...
-Wygląda to bardzo ponuro - mruknąłem.
Wzruszył ramionami.
-To miasto pełne uroku. Zachowało się wiele przedrewolucyjnych domów. Tyle tylko, że należałoby to wszystko nieco odnowić.
-A co to za ponure gmaszysko oblatujące z tynku - zaciekawiłem się.
-Carskie więzienie. Jeszcze niedawno było użytkowane, ale obecnie jest już opuszczone. Przypuszczalnie wkrótce się zawali. Osiadają fundamenty. Szkoda bo to też zabytek dla was interesujący. Siedziało w nim wielu Polaków.
-To prawda - potwierdził pan Tomasz. - Tobolsk był jednym z najważniejszych punktów etapowych. A gdzie jest dom gubernatora?
-Dom gubernatora, nazywany podczas rewolucji domem wolności jest przy głównej ulicy. O ile się nie mylę to ten zielonym dachem.
-Tam więzili cara? - zagadłem.
Potwierdził.
-No to chyba od tego zaczniemy - powiedział szef. - Ale na razie coś bym, zjadł. I oczywiście umyłbym się po podróży.
-Jest tu wygodne zejście na rzekę - powiedział Michaił. - Odkręciłem krany, ale jeszcze przez parę godzin woda będzie mocno brązowa. Stoi w rurach od dobrych kilku lat.
Zeszliśmy na parter. Przez nieduże stalowe drzwiczki wyszliśmy z budynku i poszliśmy. Michaił obiecał w tym czasie upitrasić jakąś kolację. Nad wodę zeszliśmy wymytym przez deszcze wąwozem. W dno ktoś kiedyś powbijał mocno nasmołowane pale. Rozebraliśmy się do kąpielówek i weszliśmy ostrożnie do wody. Była lodowato zimna. Cóż, październik, choć słoneczko mile jeszcze przygrzewało. Popłynąłem kawałek i zawróciłem do brzegu. Prąd odrobinę mnie znosił. Pośrodku rzeki musiał być z pewnością bardzo silny. Wytarliśmy się. Szef zapalił papierosa. Usiedliśmy na grubej belce leżącej na łasze żółtego rzecznego piasku. Obserwowaliśmy żurawie lecące nisko nad wodę.
-Syberia - powiedział pan Tomasz. - Kraj nieskończonych możliwości. Lasy pełne zwierzyny, grzybów i jagód. Na południu gleba tak żyzna, że wystarczy w nią wetknąć kij, aby zamienił się w drzewo. Złoto w strumieniach. A w głębi ziemi cała tablica Mendelejewa.
-Paskudny klimat - zauważyłem.
-Nie gorszy niż w Kanadzie. Ta kraina to potencjalnie najbogatsze miejsce na ziemi. Złoża gazu ziemnego, który wystarczyły by całej ludzkości do dwa tysiące pięćsetnego roku. Ropa naftowa, kawior... ech. Wiesz ile czasu przetrwała by ludzkość gdyby miała do picia tylko wodę z Bajkału?
-Nie mam pojęcia. Rok?
-Czterdzieści. Osiem miliardów ludzi przez czterdzieści lat.
-Widzę, że podobnie jak Michaił staje się pan miłośnikiem tej ziemi? - zauważyłem.
Wzruszył ramionami.
-A dlaczegóżby nie? To piękna kraina.
Nadleciały komary. Odparliśmy pierwszy atak i wycofaliśmy się do twierdzy. Michaił właśnie kończył robienie objadu. Zaserwował nam węgierskie leczo, podgrzewane w kuchence mikrofalowej. Bardzo smaczne.
-Dziś już nic nie zdziałamy - powiedział nakładając sobie solidną porcję. - Jutro rano zabierzemy się do pracy.
*
Obudziłem się w środku nocy. Było mi troszkę duszno, pomyślałem że może dobrym pomysłem będzie trochę się przewietrzyć. Wdrapałem się po drabince na górę. Michaił siedział na parapecie wieżyczki i w zadumie patrzył na miasto rozświecone nielicznymi latarniami. W czystym nocnym powietrzu wydawało się leżeć u naszych stóp.
-Przypomina mi się obraz Pietra Biełowa „Ręce nad miastem” - powiedział w zadumie.
Mimo że był odwrócony do mnie tyłem zauważył moje nadejście.
-Przykro mi, ale nigdy go nie widziałem - westchnąłem.
-Ech, historycy sztuki. Wyobraź sobie miasto nocą. Patrzysz na nie z góry. Widać siatkę ulic, wyznaczają ją palące się latarnie. Ponad tym dwie dłonie osłaniają małą lampkę nocną z zielonym abażurem. Przyślę ci do Warszawy album z reprodukcjami.
W milczeniu patrzyliśmy na miasto. Rzeką przepłynął sznur barek ciągniętych przez holownik. Las pachniał ostro. Wciągnąłem głęboki haust powietrza. Uniosłem głowę i zobaczyłem morze gwiazd. Konstelacje były trochę inne niż w Polsce. Mały świecący punkcik przesunął się przez widnokrąg.
-Stacja orbitalna Mir - powiedział Michaił. - Czasami lubię ją sobie odnaleźć na niebie.
-A nie boisz się że spadnie nam na głowę? - zagadnąłem.
-Ech, Polacy, Polacy. Wy zawsze wszystko wiecie najlepiej. Skąd ta pogarda dla rosyjskich osiągnięć?
-Ta stacja to wrak. Wszystko się w niej sypie. Niedługo rozleci się do końca...
Uśmiechnął się z politowaniem.
-Stacja Mir to najdoskonalszy pojazd kosmiczny stworzony przez człowieka - powiedział.
-Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym twierdzeniem.
-Dobrze. Wiesz ile lat ta stacja już tam jest?
-Nie wiem. Zaraz miałem chyba dziesięć lat jak ją wystrzelili. Piętnaście lat? Coś koło tego.
-Wiesz ile czasu leciało w kosmosie amerykańskie laboratorium kosmiczne Skaylab?
-Ta misja była nieudana.
-No właśnie. Po osiemnastu godzinach zaczęło puszczać tlen jak dziurawe wiadro. Po następnych kilkunastu nastąpiła dekompresja wybuchowa. I co zostało? Garść żużlu. Tymczasem Mir wisi tam...
-Ale przecież wasza też puszcza tlen, wysiadają komputery, elektronika...
-Mir ma komputery lampowe. A co do reszty... Wyobraź sobie że twój samochód jedzie nieustannie przez piętnaście lat. Cały czas narażony na czynniki zewnętrzne. Wyobraź sobie że ani na chwilę nie wyłączyłeś silnika.
-To niemożliwe. Po kilkuset godzinach blok silnika i tłoki nie wytrzymają...
-Więc popatrz tam - stacja znikała już nisko nad horyzontem. - A zobaczysz pojazd, który pracuje od piętnastu lat. Z niewielkimi awariami. W dodatku, awarie trzeba usuwać w biegu, nie można jej zatrzymać, aby coś poprawić. W samochodzie wystarczy zjechać na pobocze, by spokojnie dłubać pod maską. Poza tym jest jeszcze coś. Stację planowano tak, żeby wytrzymała maksymalnie pięć, może siedem lat. Ma dwukrotnie przekroczony czas eksploatacji. A mimo to nadal jedzie. Chodźmy spać.
-Powiedz mi jeszcze jedno - poprosiłem. - Czy to prawda, że twój dziadek i Jurij Gagarin...
W oczach Michaiła zabłysły figlarne iskierki.
-Pierwszy radziecki kosmonauta w każdym razie się nie przyznał - powiedział.
-A twój dziadek?
Gość pokręcił głową.
-Mój dziadek zaprosił po prostu na kolację, człowieka, którego uważał za godnego takiego zaproszenia. Chodźmy spać.
Poszedłem.
ROZDZIAŁ IV
Świt na rzece * Dom Gubernatora * Gdzie car mógł ukryć klejnoty * Polski kościół * Bójka.
Świat o świcie był bardzo wilgotny. Nad wodą unosiła się mgła, nie była jednak na tyle gęsta, aby całkowicie uniemożliwić określenie kierunku. Błękitna kopuła Soboru stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Nieduża płaskodenna łódka pruła fale Tobołu. Michaił wiosłował mocnymi ruchami ramion. Pod cienką koszulą widziałem napinające się mięśnie.
-Zmęczysz się - zauważyłem.
Pokręcił przecząco głową.
-Jestem wyćwiczony - powiedział. - Na północy Norwegii pływałem z kuzynem wśród szkierów.
Nie chwalił się, po prostu nam to zakomunikował. Mimo, że wiosłował od dobrych kilkunastu minut nawet się nie zadyszał. W wodzie plusnęła ryba.
-Dziwne że są tu ryby - zauważył pan Tomasz.- Koło takiego zakładu petrochemicznego życie biologiczne...
Michaił się uśmiechnął.
-Wczoraj nie docenialiście moich rodaków, dziś nie doceniacie swoich. Jesteście dziwnym narodem.
-Nie widzę związku - zauważyłem.
-Och, to proste. Petrochemie przebudowywuje polska firma. Wykonane przez waszych zbiorniki na ropę i inne paskudztwa są naprawdę szczelne. Nowoczesna linia technologiczna zmniejsza ilość odpadów. Poza tym jesteśmy w górze rzeki. Za petrochemią sytuacja nie wygląda tak różowo. Ale i na to przyjdzie czas.
Oddalaliśmy się od porośniętego lasem wysokiego brzegu. Niebawem przed nami zamajaczyły rozsypujące się ze starości budynki dawnej przystani.
-Tak to już bywa - powiedział Michaił obrzucając ponurym wzrokiem rzędy poprzekrzywianych drewnianych bud i rozmyty brzeg. - Zanim do Tobolska dotarła kolej to miejsce tętniło życiem. Wyładowywano tu tony towarów, wysiadali na ląd podróżni i zesłańcy...
Dobiliśmy do brzegu. Michaił przypiął łańcuchem łódkę do poczerniałego ze starości drewnianego pala wbitego w nabrzeże. Minęliśmy dziesiątki nikomu już niepotrzebnych magazynów i wyszliśmy niemal na główną ulicę. Miasto wyglądało typowo. Krzywo położone chodniki, dziury w jezdni, które stanowiły by przeszkodę nawet dla Rosyanta, puste wystawy sklepowe. Ludzie snuli się bez celu. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Widocznie nie wyglądaliśmy na cudzoziemców.
Po dalszych kilku minutach siedliśmy na obłażącej z farby drewnianej ławce na nie wielkim zaśmieconym niedopałkami i kapslami skwerku. Przed nami znajdował się spory piętrowy budynek, pierwotnie chyba biały, obecnie tynki jego nabrały wyjątkowo odstręczającej barwy. Od dachu ciągnęły się paskudne zacieki.
-Tak to wygląda obecnie - powiedział Michaił. - A tak wyglądało wtedy - wyjął z kieszeni odbitkę fotograficzną.
Fotografia przedstawiała cara piłującego drewno, konkretnie grubą belkę opartą na koźle. Za nim widać było bryłę budynku.
-To dom gubernatora, zwany także Domem Wolności. Jak na pośmiewisko. W miejscu gdzie teraz siedzimy stał dom Korniłowa.
Gestem objął ławeczkę i ciągnące się wokoło wądoły, w których można się było domyślać resztek murów i piwnic, przysypanych obecnie ziemią.
-Kwaterowała tu większość carskiej służby - wyjaśnił. - Niektórzy jednak zatrzymali się u rodzin na mieście.
Pan Samochodzik rozejrzał się po okolicy.
-Być może gdzieś pod którymś z tych budynków znajduje się to czego szukamy - powiedział w zadumie. - Klejnoty mogą też być zamurowane w którejś ze ścian, albo ukryte pomiędzy wiązaniami dachu.
-Od czego zaczniemy poszukiwania? - zapytał Michaił.
W oczach Pana Samochodzika dostrzegłem pustkę i bezradność. Nie wiedział. Po chwili jednak opanował przygnębienie.
-Myślę, że nie ma sensu badanie tego budynku - gestem wskazał dom gubernatora. - Sądzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobili dzielni agenci CzK, gdy otrzymali wiadomość, że czegoś brakuje było przekopanie piwnic, rozprucie ścian i stropów, wykucie dziur w ścianach nośnych, rozebranie pieców, rozbicie kominków...
Nasz towarzysz kiwnął poważnie głową.
-Podobny los spotkał dom Korniłowa - powiedział. - Tylko tu poszli o krok dalej i rozebrali go od piwnic po dach. Oczywiście możnaby połazić tu z wykrywaczem metali, pod warunkiem przestawienia go na wykrywanie wyłącznie metali kolorowych i szlachetnych, ale to chyba nie ma sensu. Skuteczni byli dranie. W takim razie co nam pozostaje?
Tym razem ja wpadłem na dobry pomysł.
-Strategia w walce jest bardzo prosta. Należy postawić się na miejscu przeciwnika, wejść w jego sposób rozumowania, następnie odgadnąć czego się po nas spodziewa i zrobić dokładnie odwrotnie. Musimy postawić się na miejscu cara. Gdzie mógł ukryć precjoza? W jaki sposób zabezpieczył się przed ich odkryciem przez niepowołane osoby?
-Czy car miał swobodę poruszania się po mieście? - zapytał pan Tomasz.
-W pierwszym okresie po zesłaniu tak. Odbyto nawet wycieczkę za miasto. Taki piknik nad brzegiem rzeki. Usiłowałem wyliczyć gdzie zatrzymali się na popas. Wypada mi z grubsza miejsce obecnej petrochemii. Później rygory znacznie zaostrzono. W końcowym okresie pobytu w mieście car chodził niemal wyłącznie do cerkwii i to pod eskortą.
-Popełniłeś błąd logiczny - powiedział Pan Samochodzik poważnie, Jeśli caryca miała Tiarę podczas Bożego Narodzenia nie mogła jej ukryć podczas pikniku na jesieni. A po nowym roku rygor był już chyba zaostrzony?
-Słusznie - Michaił przygryzł wargi.
-Car chodził więc do cerkwii. A wiadomo do której? - zainteresował się szef.
Nasz przyjaciel wyjął z kieszeni kolejną odbitkę przedstawiającą widok głównej ulicy. Podał nam, żebyśmy mogli porównać. W perspektywie brakowało charakterystycznej sylwetki i górujących nad okolicą kopuł.
-Do tej - wyjaśnił. - Sobór Paskrewy Piatnicy. Wysadzono go w latach trzydziestych. Na tych fundamentach wzniesiono gmach rejonowego komitetu partii. Być może w fundamencie...
-Nie sądzę - przerwałem. - Kto jak kto, ale komuniści nie przegapiliby takiej gratki jak grobowce miejskich notabli pogrzebanych pod posadzką. Musieli dokładnie zbadać podwaliny... Sam ostatnio spotkałem jednego komunistycznego terrorystę, który planował takie prace wykopaliskowe dla podbudowania budżetu swojej wesołej bandy porywaczy turystów.
Pan Samochodzik zastanawiał się nad czymś głęboko.
-Car opuścił Tobolsk na przełomie maja i czerwca? - zapytał.
-Zgadza się - potwierdził Michaił.
-Mamy pięć miesięcy. Wejdźmy w położenie cara. W tym okresie wychodzenie z domu jest bardzo trudne. Ukrycie czegokolwiek podczas piłowania drewna jest właściwie niemożliwe. Po pierwsze ziemia jest bardzo zmarznięta, po drugie car był zapewne pilnowany podczas pracy?
-Był pilnowany nieomal przez cały czas. W dodatku istnieje przypuszczenie wysunięte przez naszego wybitnego historyka Edwarda Radzińskiego, że przed przekazaniem Cara komitetowi Jekatierimburskiemu obserwował go szpieg wysłany przez tenże komitet.
-Dobrze. Wyobraźmy sobie, że musimy coś ukryć. Przecież szabla paradna to nie szpilka. Z domu wynieść tego nie możemy, a jeśli już wyniesiemy, nie zdołamy tego zakopać w ziemi. Aha. Widziałem w jakiejś książce fotografię cara z rodziną siedzących na dachu oranżerii?
-Oranżeria znajdowała się od tyłu domu gubernatora - wyjaśnił Michaił.
-Car mógł zakopać klejnoty w oranżerii. Nie zrobił tego jednak - powiedział pan Tomasz
-Dlaczego nie? - zapytaliśmy jednocześnie.
-Och to bardzo proste. Rosyjskie oranżerie miały bez wyjątku niemal ogrzewanie podłogowe. Pod zagonikami biegły rury, którymi tłoczono gorącą wodę. Warstwa ziemi była cienka i po kilku latach gdy uległa wyjałowieniu usuwano ją i zastępowano nową. Dlatego też skrytka w zagoniku nie wchodzi w rachubę.
-W takim razie car musiał ukryć swoje precjoza gdzieś poza domem - zauważyłem. - Skoro nie mógł tego dokonać sam, musiał posłużyć się kimś ze służby.
Michaił skinął poważnie głową.
-Taki też jest mój pomysł.
-Odpadają ci którzy mieszkali tutaj - but Pana Samochodzika uderzył o glebę. - Jeśli niektórzy z nich ukryli jakieś przedmioty w tym budynku... Raczej trzeba będzie zająć się tymi, którzy mieszkali u krewnych w mieście.
-Nie, nie koniecznie - zaprotestowałem. - Ci którzy mieszkali w domu Korniłowa zapewne mogli ukryć skarby gdzieś dalej. Na przykład u znajomych...
-Błędne koło - westchnął gość. - Teraz rozumiecie, dlaczego musiałem wynająć was. Sam nie dałbym rady wymyśleć wszystkich możliwości.
Wstaliśmy i ruszyliśmy w stronę kremla. pan Tomasz szedł zamyślony.
-Czy masz listę wszystkich dworzan cara, dzielących z nim trudy wygnania w Tobolsku. - zapytał.
-Mam taką listę, ale jest dość niekompletna - zastrzegł Michaił.
-Car nie przekazałby byle komu takich klejnotów - zaprotestowałem. - Zamiast sprawdzać wszystkich wytypujmy trzy grupy podejrzanych. Do pierwszej zaliczymy najwierniejszych, do drugiej pozostałych z wyłączeniem trzeciej grupy: ludzi którzy stali zbyt nisko w hierarchii dworu, by można było pokładać w nich zaufanie.
Michaił popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
-To chyba dobry pomysł. Więc na razie wracamy do bazy?
pan Tomasz kiwnął głową.
-Nic tu po nas. Gdy wytypujemy dokładnie ludzi i chociaż w przybliżeniu określimy miejsca ukrycia, będziemy mogli wziąć w ręce łomy, dynamit czy co tam będzie potrzebne.
Szliśmy ulicą. Było przyjemnie ciepło. Minął nas samochód, przedłużany rządowy ZIŁ. Wyminąwszy nas zwolnił na chwilę, poczułem leciutki chłód. Jak gdyby zza szyb popatrzyły na nas czyjeś bystre oczy. Zaraz jednak przyspieszył i zniknął w perspektywie ulicy.
-Ciekawe - zauważył pan Tomasz. - Myślałem, że nomenklatura dawno już się przesiadła w zachodnie limuzyny.
-Sądząc po numerach rejestracyjnych to nie był pojazd członka rządu, ani władz terenowych, ale gość zagraniczny posiadający niższy status dyplomatyczny - odezwał się Michaił.
-Co proszę? - zdziwiłem się.
-Och to proste. Tych maszyn jest kilkadziesiąt, wszystkie mają przyciemniane szyby. Ponieważ nie wiadomo kto nimi jedzie muszą posiadać oznakowania ułatwiające identyfikację. Numery zaczynające się od szóstki oznaczają ludzi nietykalnych. Pierwszych sekretarzy, generalnych sekretarzy, generałów FSB. Te, które zaczynają się od siódemki wożą zachodnich dyplomatów. Jeśli po siódemce występuje dwójka to dyplomata jest z kraju zaprzyjaźnionego. Numery zaczynające się ósemką oznaczają ważnych gości zagranicznych.
-On miał chyba 8024 - zauważyłem.
-Gość zagraniczny pochodzący z jednego z krajów NATO w stopniu eksperta lub doradcy naszych władz - przetłumaczył szpiegowski kod.
-Skąd ty to wszystko wiesz? - zaciekawił się pan Tomasz.
Michaił błysnął zębami w uśmiechu.
-Miałem trudne dzieciństwo - powiedział.
Zeszliśmy z głównej ulicy i stanęliśmy przed mocno zrujnowanym kościołem wymurowanym starannie z czerwonej cegły. Kościół pozbawiony był wieży, dach częściowo zapadał się. Skarpa kremlowskiego wzgórza spełzając oparła się o niego od północy. Teren kościoła otaczał płot. Ktoś zgromadził sporą ilość materiałów budowlanych.
-Wasi zbudowali, wasi odbudują - powiedział Michaił. - Firma Realbud budująca petrochemię. Przeprowadzili już wstępne rozeznanie architektoniczne. Polscy robotnicy mają tu pracować społecznie w chwilach wolnych od pracy. Trwają jeszcze ciągle przepychanki z urzędnikami. Cerkiew już się zgodziła.
Ominęliśmy zrujnowaną świątynię. Zeszliśmy błotnistą uliczką w stronę rzeki. Mijaliśmy właśnie sporą zrujnowaną budę gdy nieoczekiwanie wyszło zza niej trzech osiłków. Odwróciłem się i spostrzegłem, że dwaj inni odcinają nam drogę z tyłu.
-Forsa - zażądał najbardziej barczysty.
Po twarzy Michaiła przebiegł dziwny uśmiech.
-A to dla czego? - zagadnął.
-Jesteście tu obcy - wyjaśnił osiłek.
-Jestem potomkiem Melchowów Tiumeńskich. Jestem tu na mojej ziemi. A wy - przybłędy - rzucił wyzywająco.
-Sam tego chciałeś - osiłek skoczył na niego.
To trwało ułamki sekundy. Michaił wyrzucił do przodu rękę. Złapał tamtego za koszulę na piersi. Wykonał półobrót wbijając mu jednocześnie palce drugiej ręki w oczy. Młody gangster wyszarpnął z kieszeni sprężynowiec. Michaił puścił go i kopnął z całej siły w dłoń. Nóż ze świstem przeciął powietrze i utkwił w ścianie. Wróg poderwał się i wziął potężny zamach. Nasz przyjaciel złapał go za rękę, wykręcił ją bez najmniejszego wysiłku jakimś chwytem ze szkoły aikido i powalił byczka na kolana. Złapał go za pasek od spodni i kołnierz kurtki, po czym zakręcił się wokoło własnej osi. Nim wróg się zorientował poleciał głową prosto w latarnię. Przydzwonił czachą aż zadźwięczało. Leżał na ziemi, a z rozbitej twarzy ciekła mu krew. Wyglądał prawie na nieżywego. Obejrzałem się dyskretnie. Ci dwaj, którzy stali za nami cofnęli się. Michaił podszedł do leżącego. Bandzior właściwie usiłował wstać. Nasz towarzysz kopnął go leniwie w bark obalając ponownie na ziemię. Rozpiął kurtkę i wyjął z kabury rewolwer. Wycelował w głowę tamtego. W oczach powalonego odmalowało się zwierzęce przerażenie.
-Daruj - jęknął.
-Czy wiesz - tu wstawił niecenzralne rosyjskie słowo - jak blisko byłeś od śmierci? Teraz jesteś nikim. Powaliłem cię gołymi rękami. Wynoś się z miasta, zanim twoi kumple cię zabiją.
Wróg oddalil się chyłkiem. Mocno kulał a z rozbitej głowy ciekła mu jucha. Pozostali dawno zniknęli. Ruszyliśmy w stronę portu, pozostawiając zhańbionego na wieki, własnemu losowi.
-Oryginalne zwyczaje - zauważył Pan Samochodzik.
W jego głosie słyszałem wyraźną naganę. Czyn naszego towarzysza musiał nim poważnie wstrząsnąć.
-Siupraza. Wypadł z obiegu - powiedział Michaił. - Więcej nikt w tym mieście nie poda mu ręki. To chyba lepsze wyjście niż go zastrzelić.
-Gdzie nauczyłeś się walki w stylu kombat? - zapytałem. - Przecież nie w osiedlowym klubie? Za młody jesteś, żeby mieć za sobą praktykę w oddziałach specjalnych.
Uśmiechnął się dziwnie.
-Jak już wspominałem miałem trudne dzieciństwo.
Niebawem wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na drugą stronę Tobołu. Trochę nas znosił prąd, ale Michaił nie poddał się rzece. Wiosłował twardym miarowym ruchem. Był spokojny. Wreszcie dobiliśmy do brzegu. Wyciągnął łódkę na brzeg i powlekł ją do starego hangaru, a my ruszyliśmy ścieżką do bazy.
-Niezły wariat - zauważyłem.
-To nie jest obłęd, to po prostu rosyjski typ myślenia - mruknął pan Tomasz. - Każdego kto stanie na drodze należy natychmiast zmieszać z błotem lub unicestwić. Potem spokojnie się o tym zapomina. Katcharzis. Widziałeś jak się ucieszył, gdy zastąpili nam drogę?
-Tak.
-Prawdopodobnie denerwuje się znacznie bardziej niż my tymi poszukiwaniami. Musiał poszukać jakichś metod rozładowania napięcia. Dlatego dziś rano wzięliśmy łódkę, zamiast przejść przez most. Myślał, że wysiłek fizyczny przyniesie mu spokój. Ale to się nie udało, więc wykorzystał pierwszą okazję. Wielu Rosjan działa właśnie tak. Wyładować wściekłość i zapomnieć o problemie. Szkoda kumpla, ale zdradził i teraz trzeba go zastrzelić. To taki sposób myślenia.
-Nie posunęliśmy się specjalnie daleko - powiedziałem. - A tymczasem straciliśmy pół dnia i zrobiliśmy sobie w tym mieście przynajmniej jednego śmiertelnego wroga...
-Tak. to jeszcze jedna cecha Rosjan. Robią sobie wszędzie wrogów nie bacząc na konsekwencje.
Tajga szumiała, jak gdyby zgadzała się z naszym punktem widzenia.
ROZDZIAŁ V
Las pełen grzybów * Typujemy podejrzanych * Mołdawski paszport in blanco * „Profesor z Kiszyniowa” * Archiwum miejskie * Polacy w Tobolsku
Po obiedzie pan Tomasz z Michaiłem siedli do komputera. Czytali jakieś dokumenty i kłócili się po rosyjsku. Poszedłem do lasu. Nigdy nie byłem specjalnie dobry w zbieraniu grzybów. Do tego zajęcia trzeba mięć specjalne predyspozycje. Tu jednak grzyby po prostu rosły. Maślaki pstre, zupełnie takie same jak w Polsce. Zbierałem je przez dłuższą chwilę na kupkę, potem wróciłem do bazy po siatkę. Napełniłem ją w kilka minut. Poszedłem po plastykowe wiaderko. Grzyby były wszędzie. nazbierałem ich cztery wiadra, a potem siadłem na polannce i zręcznie obrałem. W samochodzie miałem motek żyłki. Nawlekałem kawałki grzybów i tworzyłem z nich wianki. Rozciągnąłem je na ceglanej, nagrzanej słońcem ścianie. Nim skończyłem tę miłą robotę zapadł już zmrok. Wróciłem do bazy. Jeden sznurek przyniosłem ze sobą.
-I jak poszukiwania archiwalne? - zagadnąłem.
-Wytypowaliśmy głównych podejrzanych - powiedział Michaił poważnie.
Na widok grzybów jego brwi uniosły się z uznaniem. Wyjął mi sznurek z ręki. Na kuchence gazowej postawił garnek. Nalał doń oleju, na palec. Z samochodu przyniósł butelkę piwa. Wsypał grzyby na olej i dolał piwa.
-Wot te na! - zdumiał się pan Tomasz.
-Tak więc - nasz towarzysz zamieszał w grzybach łyżką - Najbardziej podejrzani będą: obaj lekarze Derewienko i Botkin. Trochę komplikuje sprawę, że mieli rodziny. O rodzinie Derewienki niewiele wiem, jego syn Kola bawił się z carewiczem, korespondowali potem ze sobą. Był zbyt młody, by mogli mu powierzyć tak ważne zadanie. Rodzina Botkina zdołała szczęśliwie ujść przed bolszewikami. Następni na liście to kucharz Charitionow. Więcej wiem o kuchciku Siedniewie. Bawił się czasami z carewiczem. Chyba możemy ich obu wyłączyć.
pan Tomasz wciągnął w płuca haust powietrza.
-Kucharz i jego pomocnik często wychodzili do miasta po zakupy - powiedział. - Skoro car spieniężał po cichu niektóre klejnoty, żeby zdobyć środki na utrzymanie rodziny i dworu, mogli być pośrednikami.
-Pośrednikami w zakupie żywności. Ale ludziom, którzy mają kontakty z czarnym rynkiem nie powierza się ukrycia klejnotów. Zwłaszcza jeśli je wcześniej sprzedawali. Nie mam oczywiście żadnych zastrzeżeń, byli to ludzie zapewne uczciwi i odważni, skoro kuchcik pozostał przy rodzinie niemal do samego końca, a kucharz Charitionow zginął w piwnicy domu Ipatiewa razem z carem, ale tak się po prostu nie robi. Skreślamy.
Kiwnąłem głową.
-Kto jeszcze?
-Dama dworu hrabina Buxhevden. Wierna przyjaciółka carycy, ale koszmarna plotkara. Udało jej się przeżyć, ale w wydanych po drugiej wojnie światowej pamiętnikach nie pisnęła słowem o klejnotach. Gdyby wiedziała nie omieszkała by się pochwalić.
-Hmm, może była zaprzysiężona? - zagadnąłem.
-Widzisz Pawle - odezwał się Michaił. - Nie powierza się sekretów plotkarzom. Nawet zaprzysiężonym.
-Skreślamy - Pan Samochodzik energicznie kiwnął głową.
-Służąca Anna Demidowa, osobista pokojówka carycy. Zginęła w Jekatierymburgu. Jej nie możemy skreślić. Generał Tatiszczew i książę Dołgorukow. Obaj zamordowani przez bolszewików. Bliscy przyjaciele cara. Wysoce podejrzani.
-Sporo się tego robi - mruknąłem.
-Następnie nauczyciele Stanley Gibbes i Pierre Gillard. Przeżyli, ale nie zająknęli się ani słowem na temat klejnotów. Gillard spisał wspomnienia, był z rodziną prawie do końca, wspomina o tym, że zaszywano przy nim brylanty w ubrania. Nie pisze jednak nic o pozostałych klejnotach. Albo nie wiedział, albo nie przyznał się.
-Pozostają dwaj lokaje. Staruszek Czemodurow i młodszy Trupp.
-Mam nadzieję, że to już wszyscy? - zaniepokoiłem się.
Pokręcił głową.
-Hrabia Hendriks, mistrz ceremonii. Opiekował się też klejnotami koronnymi. Towarzyszyła mu żona. Kamerdyner carycy Wołkow, dama dworu Anna Schneider, wuj kuchcika kamerdyner księżniczek Siedniew. Był jeszcze marynarz cesarskiego jachtu Nagorny. Opiekował się carewiczem. Wszyscy byli obecni w Tobolsku.
-Piętnaście osób - mruknąłem. - Sporo.
-W pięć dni jeśli się pospieszymy możemy sprawdzić... - zaczął Michaił.
Kiwnąłem głową.
-Roboty będzie od metra - zauważyłem. - No cóż, trzeba się za to brać. Czy jesteście pewni że nikogo nie pominęliście?
-Nie jesteśmy pewni i w tym właśnie problem - powiedział Pan Samochodzik. - Co gorsza nie mamy księgi lokatorów domu Korniłowa, nie wiemy też kto z naszej listy miał krewnych w mieście. Wydaje się że tylko stary lokaj.
-A skąd będziemy wiedzieli gdzie mieszkali ich krewni? - zapytałem nieoczekiwanie.
Zamilkli i wpatrzyli się we mnie osłupiałym wzrokiem. Michaił zaklął w jakimś nordyckim języku po czym z wściekłością kopnął pustą puszkę po piwie. Poleciała przez całą długość pomieszczenia. Zdjąłem z ognia garnek i rozlałem jego zawartość do talerzy. Michaił uspokoił się.
-Trzeba dotrzeć do księgi meldunkowej - powiedział Pan Samochodzik spokojnie.
Popatrzyłem na niego uważnie.
-Sądzisz szefie, że mogą ją gdzieś jeszcze przechowywać?
-W Związku Radzieckim przechowywano wszystko, co tylko mogło się przydać. A tu nie było wojny. Archiwa ocalały. Trzeba tylko do tego dotrzeć. Myślę, że księgi meldunkowe znajdziemy w archiwum miejskim. Któryś z nas będzie musiał się tam wybrać i sprawdzić.
Michaił popatrzył uważnie na Pana Tomasza.
-Czy wygląda pan na mołdawskiego historyka? - zapytał.
-Co proszę? - zdziwił się uprzejmie szef.
Michaił działał jednak jak w transie. Z kontenerka wydobył plik dokumentów. Kartkował je przez chwilę.
-Mam paszport mołdawski in blanco.
-Sam paszport nie wystarczy - zauważył szef.
-Zjedzmy - powiedział Michaił. - A potem pomyślimy.
Danie było naprawdę niezłe, choć trzeba było odrobinę dosolić. Po kolacji przyjaciel nasz rozłożył zestaw fotograficzny i sfotografował szefa. Przez dobrą godzinę coś cudował z drukarką i komputerem. Wreszcie wyszedł z pokoju.
-Proszę - wręczył panu Tomaszowi paszport. - Jest pan teraz Nicolae Frigitescu, profesor Uniwersytetu w Kiszyniowie.
-O, to tam jest uniwersytet? - zdziwił się pan Tomasz.
-Nie wiem, ale trzeba zaryzykować. Tu jest pismo od rektora uniwersytetu w Kiszyniowie do dyrekcji archiwum miejskiego z prośbą o udostępnienie panu wszelkich materiałów. To jest list polecający od prezydenta Borysa Jelcyna.
-Rany boskie! - jęknął szef. - Przecież jeśli mnie z tym złapią to...
-Nikt pana nie ośmieli się złapać. A jesli jacyś się pojawią to na widok tego pisma oślepną i ogłuchną. W razie czego pokazuje im pan tą kartkę i każe się odwalić. Gdyby mieli jakieś watpliwości zarząda pan ich nazwisk i numerów służbowych celem wysłania na Kamczatkę.
-Mam pewną wątpliwość. Co robi w prowincjonalnym radzieckim archiwum profesor z Mołdawii? I jak mam uzasadnić prośbę o okazanie dokumentów dotyczących spraw meldunkowych z 1918 roku?
Michaił uśmiechnął się.
-Szuka pan Rumunów z Mołdawii którzy przebywali tu w tym okresie.
-Genialne - zauważył z przekąsem pan Tomasz.
-Pojedziemy Rosyantem. Trzeba tylko zmienić tablice rejestracyjne.
-A skąd weźmiesz rumuńskie tablice rejestracyjne? - zdumiałem się.
-Nie rumuńskie, tylko mołdawskie. Jak to skąd? - zaraz zrobię.
Z kontenerka wyjął bryłę masy plastycznej. Rozwałkował ją pustą butelką po stole. Nożem przyciął naleśnik do odpowiednich wymiarów. Resztę masy zagniótł i rozwałkowawszy, blaszanymi szablonami wyciął z niej litery i cyfry. Nakleił na tablice. Następnie spryskał to jakimś potwornie cuchnącym aerozolem.
-Utwardzacz - wyjaśnił.
Po kilku minutach oderwał obie płytki od stołu. Pomalował je sprayem na biało, a potem pendzelkiem pociągnął literki na czarno.
Obejrzał krytycznie swoje dzieło.
-Ujdzie - zadecydował.
Znalazł nawet mołdawską nalepkę na tylną szybę. Nim zapadła noc wóz był gotów. Po wieczornej herbacie Michaił poszedł nad rzekę, a ja z Panem Tomaszem wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Słońce zachodziło nad lasami.
-Beznadziejnie mi wygląda ta sprawa - powiedział szef w zadumie. - zupełnie beznadziejnie. Sądzisz, że ci którzy mieli rodziny w mieście ukryliby carskie klejnoty u krewnych?
-Nie da się tego wykluczyć - zauważyłem łagodnie.
-A właśnie że da się to wykluczyć - powiedział szef z pasją. - To niemożliwe. Kraj ogarnięty wojną domową, a tu przychodzi do ciebie kuzyn, którego być może nie widziałeś od lat i wręcza dajmy na to szablę z rękojeścią wysadzaną brylantami i prosi o przechowanie.
-Ryzyko faktycznie spore. Ale z drugiej strony, ludzie wówczas byli inni. Bardziej honorowi. Myślę, że to możliwe. Poza tym niektórzy mogli liczyć na restaurację dynastii. Wówczas najwierniejsi z wiernych otrzymaliby sowite wynagrodzenie za swoje trudy.
-Świetnie. A teraz wyjaśnij mi taką rzecz. Car zginął, nastał czerwony terror. Co robi człowiek mający klejnoty?
-Wymienia je na chleb. Zgoda. Ja też o tym myślałem. Ale gdyby wymienili, to przecież gdzieś by wypłynęły.
-Bzdury. Brylanty z korony po jednym, można je sprzedawać całymi latami. Złoto stopić i porąbać na kawałeczki. Wreszcie Rubinowa tiara... Rubiny można pociąć na mniejsze. W ten sposób wprawdzie sporo się traci, ale zaciera dokładnie historię kamieni. A to może uratować życie.
Popatrzyłem w zadumie na zapalające się w mieście latarnie. Od rzeki wiało chłodem.
-Nie mamy innych punktów zaczepienia - zauważyłem. - Sądziłem, że nasz przyjaciel znalazł jakieś nowe wskazówki. Tymczasem...
Rzeką przepłynęła barka. Wiatr zmienił kierunek. Zaczęło lekko cuchnąć oparami jakichś pochodnych ropy naftowej. Wycofaliśmy się na parter.
-Jeszcze jeden dzień z głowy - mruknął Szef gdy szliśmy spać.
*
Ranek był mglisty. We wnętrzu Rosyanta było ciepło i miło. Szef kartkował podrobione dokumenty.
-Głupio mi - powiedział. - Nie można by tego zrobić jakoś legalnie?
-Panie Tomaszu - powiedział poważnie Michaił. - Niech pan zapomni o uczciwości. Na chwilę, na godzinkę. To jest Azja. Bizancjum. Tu urzędnik jest panem i władcą petenta. Musi ich pan na dzień dobry opieprzyć. Za najmniejsze opóźnienie grozić konsekwencjami. Wymachiwać listem od Jelcyna i ciskać klątwy po rosyjsku. Proszę nie zapominać, że Mołdawia przez pięćdziesiąt lat należała do ZSSR.
-Jak brzmią radzieckie przekleństwa? - zainteresował się Szef.
Michaił usłużnie zacytował kilkanaście.
-Proszę zapamiętać jeszcze jedno. Jechał pan tu przez cztery dni. Tłukł się beznadziejnie pociągiem i żaden urzędnik nie może piętrzyć trudności. Właściwie to powinni panu przynieść te papiery w zębach do Kiszyniowa. Gościć pana pod swoim dachem to dla nich zaszczyt.
-Poradzę sobie - powiedział kwaśno.
-Jeszcze jedno - wręczył szefowi płaskie pudełeczko. - To alarm. Jeśli coś będzie nie w porządku wystarczy włożyć rękę do kieszeni i dwukrotnie wcisnąć czerwony guziczek. Przybędziemy z odsieczą.
Szef uśmiechnął się ponownie i równie kwaśno. Wjechałem przez gościnnie otwartą bramę na Kreml i zatrzymałem się na niewielkim wysypanym szlaką parkingu przed kamiennym dworem zawierającym w sobie archiwum. Obok, za estetycznym metalowym płotem wznosił się Sofijski zbór. Dwaj robotnicy zawieszeni na linie poprawiali coś przy błękitnej kopule. Ceglany mur oddzielał część Kremla zajętą przez FSB. Szef wszedł do budynku, a ja przyciemniłem szyby. Michaił przeciągnął się.
-Mamy parę godzin wolnego - powiedział. - Możemy poobserwować jak się tu ludziom żyje...
Popatrzyliśmy. Zniszczone elewacje domów, snujący się ulicą szarzy smutni ludzie w szarych ubraniach.
-Nędza - zauważyłem. - Jak na mieszkańców najbogatszej w surowce części świata...
Kiwnął poważnie głową.
-To jest trwały element psychiki człowieka postradzieckiego - powiedział. - Oni nawet sobie z tego nie zdają sprawy. Popatrz na tych dwu. Snują się bez celu, nie mają co z sobą zrobić. Tymczasem po drugiej stronie rzeki jest las pełen grzybów. Mogli by nazbierać i nasuszyć ich całe worki, potem pojechać na południe i sprzedawać je zagranicznym turystom na transsyberyjskiej. Albo i założyć firmę i wysyłać je na zachód. W Polsce lubicie suszone grzyby na święta. Mogli by też przejrzeć w bibliotece miejskiej stare gazety i mapy. W końcu ubiegłego wieku była tu taka mała gorączka złota. Gdyby odnaleźli stare wyrobiska coś jeszcze udałoby się wypłukać. Nie wspominając o tym, że zawsze można poszukać nowych żył. Jest to obecnie nielegalne, ale przynajmniej zarobili by tyle żeby nie wyglądać jak strachy na wróble.
-Może po prostu nie pomyśleli o tym.
-Otóż to. Odwykli od myślenia. Partia myślała za nich. Teraz nie ma partii, więc żyją bezmyślnie. Popatrz gdzie tu na przykład jest miejskie targowisko, nie mam na myśli tego targu staroci, gdzie wyprzedaje się meblościanki i firanki nie prane od dwudziestu lat.
-Nie widziałem.
-No właśnie, a przecież są tu grzyby w lasach, ryby w rzece, w głębi tajgi rosną cedry, jagody można zbierać wiadrami. Sami się skazują na swój los i to jest właśnie najbardziej przerażające. Jeden sklep z prawdziwego zdarzenia, który tu jako tako prosperuje należy do Polaków, a ściślej rzecz biorąc do ich potomków.
-Wiesz coś o Polakach w Tobolsku? - zagadnąłem.
Kiwnął energicznie głową.
-Historia Tobolska to fragment historii Polski - powiedział - Dziwne że ty o tym nie wiesz. Już u samych początków podboju Syberii ta osada ocalała dzięki polakowi. Samson Nowacki, wzięty do niewoli w 1621 roku został tu zesłany. Wraz z grupą towarzyszy zbudował pierwsze fortyfikacje miejskie i bronił Tobolska przed mongolską dziczą. Udało mu się odeprzeć kilka ich ataków, a potem tak im włomotał, że zgodzili się płacić trybut. Albo weźmy takiego Filofieja Leszczyńskiego. Był synem Polaka wziętego do niewoli. Przeszedł na prawosławie. Założył w Tobolsku i okolicy 37 klasztorów i cerkwii. Ochrzcił 40 tysięcy Jakutów. Zakładał dla nich szkoły misyjne. Cerkiew Prawosławna w końcu go chyba kanonizuje. Jeszcze do niedawna stał tu drewniany dwór, który zbudował dla siebie i swoich towarzyszy zesłaniec Antoni Dobrzycki. Był kartografem, jemu zawdzięczamy pierwszą mapę Jakucji.
-Coś mi się obiło o uszy, że trafiło tu wielu konfederatów barskich.
-Ośmiuset. Wśród nich ważną postacią był Antoni Przybylski. Założył masarnię, browar i teatr. Inną ważna postacią był Andrzej Pułaski, brat Kazimierza, który poległ w Ameryce. Andrzej skończył znaczenie gorzej. Podczas najazdu tatarskiego bronił miasta wraz z innymi polakami. Otrzymał za to nawet order. Gubernator obiecał że spełni każde jego życzenie. Zażyczył sobie wrócić do ojczyzny. Otrzymał za to osiemset pałek i wyrwano mu nozdrza. Tak pisaliśmy naszą wspólną historię - zamyślił się.
-Konfederaci zbuntowali się - przypomniałem sobie.
-Tak. Udało im się opanować większą część miasta. Ulegli dopiero ośmiokrotnej przewadze liczebnej rosjan uzbrojonych w artylerię. Stracono ich na Panin Bugor, to gdzieś tam - machnął ręką na zachód.
Milczeliśmy dłuższą chwilę.
-W czterdzieści lat później potomek jednego z nich Aleksander Despot - Zenowicz został tu gubernatorem. Dzieje kultury w Tobolsku, to także dzieje Polaków - odezwał się wreszcie Michaił. - O teatrze już wspomniałem. Pierwszą bibliotekę w tym mieście założył w 1831 roku Piotr Moszyński, były marszałek Wołyński. Miał dużo szczęścia, po kilkunastu latach wrócił do kraju. No i przemysł. Pierwszą garncarnię w tym mieście założył także Polak, Ignacy Cejzik. W latach sidemdziesiątych ubiegłego wieku, trzej artyści rzeźbiarze Plapos, Szafragel i Kowalski założyli w Wierszynie, to taka osada pod Tobolskiem szkołę rzeźby w kości. Nadal istnieje, partyjna wietrchuszka zamawiała tu figurki z ciosów mamuta na prezenty dla towarzyszy z zagranicy.
-Może się wybierzemy? - zaproponowałem. - Kupię trochę dla rodziny.
-Mają sklepik w Tobolsku. Nie wiem, jak jest czynny, ale możemy sprawdzić.
Rozdział VI.
Pudło na całego * Michaił planuje skok * Nazywam się teraz Mitrofanow * Adres na okładce pamiętnika * Opuszczony dom * Staruszka * Czy Jurij Gagarin był księciem?
Drzwi skrzypnęły i szef wyszedł z archiwum. Wsiadł do samochodu. Ruszyłem w stronę mostu.
-I jak? - zainteresował się Michaił. - Co Pan znalazł?
-Guzik. Nie tędy droga - powiedział pan Tomasz. - Po prostu pudło na całego.
-Dlaczego? -zainteresowałem się.
-Z bardzo prostej przyczyny. Mieli księgi meldunkowe, a jakże. Nadal mają ich pełen komplet. Tylko, że w 1932 roku pożyczyli je faceci z GPU i do tej pory trzymają u siebie w magazynie.
-GPU to organizacja pomiędzy CzK a NKWD? - upewniłem się.
Szef kiwnął głową.
-Z archiwum KGB ich nie wydobędziemy.
Michaił kiwnął ponuro głową, ale w jego oczach zapaliły się dziwne ogniki. Tęczówki pojaśniały stając się prawie żółte. Dodałem gazu i przejechaliśmy przez most. Niebawem zaszyliśmy się w naszej twierdzy. Zabrałem się za robienie obiadu, a szef pogrążył się w lekturze zeskanowanych pamiętników cara.
Grzyby w garnku niebawem się zagotowały. Nalałem do menażek po czym dwie z nich zabrałem na wierzę. Michaił stał i w zadumiemie wodził wzrokiem po widnokręgu. Opuścił lunetę i odwrócił się. Zabraliśmy się za jedzenie.
-No to co robimy? - zapytałem. - Nasza nić urwała się.
Przełknął kęs potrawy.
-Oglądałeś Pawle filmidło „Mision: Imposible”?
-Nie. Raczej nie chodzę na filmy przeznaczone dla idiotów.
-„Cel: wydobycie tajnych dokumentów z siedziby CIA. Prawdopodobieństwo wykonania: niewykonalne” - zacytował w zadumie. - Ja też tego nie oglądałem. A szkoda. Pewnie gotowy scenariusz skoku.
Popatrzyłem mu uważnie w oczy.
-Nie mówisz poważnie.
Uśmiechnął się, a potem znowu popatrzył przez lunetę.
-Archiwum KGB to ten niski biały budynek - powiedział. - Góra trochę osiada. Musi być dobrze zdrenowana skoro w części kremla zajmowanej przez FSB udało się ten proces zahamować. Myślę, że ktoś musi się przejść do wydziału kanalizacji miejscowego zarządu miasta.
Popatrzyłem na niego uważnie.
-Szef?
-Nie. Lepiej żeby się zbytnio nie opatrzył. Ty.
-Co ja?
-Aleksiej Miofanow. Geolog specjalista od cieków wodnych i zabezpieczania zabytkowych obiektów. Przysłany z Moskwy.
-Nie znam.
-Od tej pory nazywasz się Mitrofanow.
-Nazywam się Paweł Daniec!
-Paweł Daniec. Ładnie się nazywasz, tylko za bardzo po polsku. wprawdzie tu wielu ludzi nosi polskie nazwiska, ale co za dużo to niezdrowo. Dlatego będziesz Mitrofanow.
-Chyba ci odbiło. Mam tam pójść i udawać że jestem jakimś geologiem?
-Nie jakimś tam, tylko najwybitniejszym specjalistą w Rosji. Laureatem nagrody państwowej, dawniej nazywano ją nagrodą Leninowską. A ty masz już dwie - produkował mi na bierząco życiorys. - Zajmowaleś się zabezpieczeniami skarp z Zagorsku, Znaminje i jeszcze...
-W Kiszyniowie - rzuciłem złośliwie.
-Nie. Odpada. Wiem. Ławra Pieczerska w Kijowie.
-Dziwne, ale jakoś nie czuję się geologiem.
-Żaden problem. Szef sobie poradził to i ty musisz sobie poradzić. Pójdziesz i poprosisz o rozpoznanie geologiczne tobolskiego kremla.
-A sądzisz, że będą to mieli?
-Nie, w żadnym wypadku. Ale najprostszym sposobem postępowania z radzieckimi urzędnikami jest powiedzieć, że się przyjechało z Moskwy, a potem zażądać natychmiast czegoś, czego absolutnie nie są w stanie dostarczyć. Wówczas próbują jakoś załagodzić gniew przysłanego z centrali eksperta i pokazują mu wszystko co mają, a co wiąże się jakoś z tym problemem.
-Zaraz zaraz. A skąd pewność, że to oni robili te dreny i inne zabezpieczenia? Z tego co wiem, to takimi robotami zajmowały się spectrusty i inne jednostki inżynieryjne KGB.
Uśmiechnął się leciutko.
-Gdy tak patrzyłem na klapę zakrywającą wejście do kanału przed cerkwią to doszedłem do wniosku, że kanalizacja wzgórza pochodzi jeszcze sprzed rewolucji. Sądzę że z około 1916 roku. Zdążyli zabezpieczyć połowę wzgórza. Druga spływa, bo po rewolucji mieli pilniejsze prace na głowie. Dlatego sądzę, że schemat kanałów odwadniających może, choć oczywiście nie musi być w zarządzie kanalizacji.
-Czasami mnie przerażasz.
-Nie jesteś pierwszym, który mi to mówi.
-Nie prościej wejść na teren Kremla i przeskoczyć przez ten ceglany murek? Nie wygląda specjalnie groźnie. Trochę wysoki, ale...
-Za murkiem są zapewne zasieki z drutu kolczastego, złe psy i inne atrakcje. Mogą być nawet miny pod zasiekami. W każdym razie ja bym je tam podłożył.
-Hej, hej - rozległo się z dołu wołanie Pana Samochodzika. - Złaźcie tu do lochów. Mam coś co chyba powinno nas zainteresować.
Zbiegliśmy po drabince.
-Co się stało? zapytał Michaił.
-Podziękuj swojemu lenistwu. Skanując pamiętnik carycy zeskanowałeś też wewnętrzną stronę okładki.
-Aha? - zaciekawił się.
Szef wyświetlił szarą okładkę zeszytu. Naskrobano na niej dwa adresy.
-Ten zeszyt carowa skończyła w Tobolsku.
-Almaz Grigoriwicz Hendriks! - przeczytał Michaił. - To pewnie krewny ochmistrza!. Mamy ślad!
-To co? - zaciekawił się Pan Samochodzik. - Jedziemy?
-Ulica Portowa numer osiem. Znakomicie.
Wyświetlił przedrewolucyjny plan Tobolska. Nałożył na niego plan z lat osiemdziesiątych i współczesny.
-Ulica Portowa - mruknął. - Później Karola Marksa, obecnie Brzozowa.
-Jedziemy wozem? - zapytałem.
-Łódką - zaprotestował. - Musimy się cicho przemknąć na miejsce. Ciekawe czy ten dom jeszcze istnieje.
-No to w drogę.
Zeszliśmy na przystań. Było bardzo gorąco. Michaił wiosłował z pasją. Ja piastowałem torbę z wykrywaczami i echosondą, pan Tomasz drugą torbę, w której miał dwa młotki geologiczne.
Michaił wiosłował szybkimi płynnymi ruchami. Niebawem ukryliśmy łódkę wśród szop i ruszyliśmy na miejsce. Ulica Brzozowa była wyjątkowo zapyziałym zaułkiem, przy którym stało kilka zapuszczonych drewnianych wilii. Na błotnistej drodze dzieci kopały puszkę po tureckim piwie.
-Wyobraźcie sobie, jak tu musiało być pięknie przed rewolucją - powiedział pan Tomasz. - Te urocze drewniane domki, przywodzące na myśl Konstancin, albo Stary Otwock, podwarszawskie uzdrowiska...
-To tylko pierwsze wrażenie - zauważyłem. - Tu widać więcej elementów rosyjskiej architektury drewnianej. W Otwocku węgły domów są szalowane, tu widać wyraźnie końcówki bali łączonych na zrąb. I okna są mniejsze. Proszę też zwrócić uwagę na wysokość progów.
-Profesor Krupp* mówił, że niski próg to tragedia dla bilansu cieplnego pieca - uśmiechnął się szef. - Tu muszą być ciężkie zimy. Dlatego okna są mniejsze.
-Oto nasz obiekt - powiedział Michaił.
Zatrzymaliśmy się przed pokrzywionym parkanem. Za nim znajdowała się rudera z zapadniętym dachem, mimo upadku nosząca ciągle znamiona dawnej świetności.
-Wygląda na opuszczony - zauważył Pan Samochodzik.
-Tak czy siak nie stójmy na widoku - nasz towarzysz pociągnął nas przez dziurę w płocie.
Wokół domu rosły chaszcze. Szyby wyrwano wraz z oknami.
-Tym lepiej - mruknąłem.
Przedarliśmy się przez krzaki. Drzwi także ktoś zagospodarował. Weszliśmy do sieni. A potem do pierwszego pokoju na lewo.
-U cholera - westchnął szef.
-Ktoś tu był przed nami - zauważył Michaił.
Istotnie w ścianach ziały wielkie dziury. Piece zostały rozbite w drobny mak. Rozejrzałem się uważnie.
-Chyba zostały nam tylko belki stropowe - mruknąłem wyjmując wykrywacz.
Sprawdziłem. Belki były czyste. Zeszliśmy do piwnicy. Wyglądała ciekawiej. W prawdzie w ziemi wykopano dziesiątki dziur, ale ściany były mniej podziurawione niż na piętrze. Przez dziury w suficie wpadało sporo światła.
Wziąłem echosondę, a Michaił wykrywacz i ruszyliśmy do ataku.
-Pusto - zauważyłem kończąc badanie.
-Mój też nic nie sygnalizuje.
W tym momencie zaskrzypiały schody. Odwróciliśmy się gwałtownie. W ręce Michaiła pojawił się pistolet. Na schodach stała staruszka. Musiała mieć chyba z dziewięćdziesiąt lat, ale jej oczy patrzyły niezwykle bystro. Otaksowała nas spojrzeniem, a potem utkwiła wzrok w naszym przyjacielu.
-Jesteś szlachcicem - powiedziała spokojnie. - Chodźcie stąd. Tu już nic nie znajdziecie.
Ruszyliśmy za nią posłusznie. Jak się okazało mieszkała w sąsiedniej chałupce, zbudowanej wyraźnie już po rewolucji z przypadkowych raczej materiałów budowlanych. Siedliśmy przy stole, nastawiła nam samowar.
-Przybyliście szukać skarbów cara - batiuszki - powiedziała.
Michaił kiwnął poważnie głową.
-Chcemy odnaleźć Rubinową Tiarę.
-Coś podobnego? - zdziwiła się babcia. - Widziałam ją.
Na twarzy Michaiła odmalowało się zdumienie.
-Gdzie?
-W cerkwii. W wigilię osiemnastego roku. Caryca miała ją we włosach. Car miał naramienniki przy mundurze, chociaż zabroniono ich noszenia. Następca tronu miał krzyż św. Jerzego przy marynarskim ubranku. Było ze czterdzieści stopni mrozu. Narzucili na siebie futra. Stałam o dwa metry od carycy.
Popatrzyła a nas triumfalnie.
-To były piękne czasy - powiedziała. - Inny świat, choć już odchodził w niebyt. Miałam dziewięć lat, a nadal pamiętam. To była ostatnia taka wigilia. Później zaczął się terror.
-Kto tam szukał? - zapytałem łagodnie.
-Różni szukali. Zaraz w osiemnastym roku zamęczyli hrabiego Hendriksa. Nic nie powiedział, mimo że na jego oczach torturowali jego rodzinę. Myślę, że nie wiedział, gdzie są ukryte klejnoty. Gdyby wiedział, powiedziałby. Milczał. Zabili ich wszystkich, a potem przetrząsnęli dom. Oderwali boazerie, kuli w posadzkach, rozebrali schody. Potem oddali dom swojemu konfidentowi. Szukał, a jakże. Nocami słyszeliśmy jak szurał meblami i kuł w ścianach., Rostrzelali go w czasie czystki. Szukali potem w domu materiałów, oskarżyli go o rabunek carskich klejnotów. Mało oryginalnie, zamknęli za to pół miasta. Nie znaleźli oczywiście. Potem mieszkali tu różni ludzie. W dziewięćdziesiątym pierwszym wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Wtedy zaczęto otwierać archiwa. Przyjechała tu speckomisja z Moskwy. Znowu pruli ściany i kuli młotami pneumatycznymi. Gdy oni się wynieśli nastał czas indywidualnych poszukiwaczy. Nie ma miesiąca, żeby kogoś nie przyniosło. Ale wy jesteście inni.
-Inni? - zdziwiłem się.
-Szlachecka krew - wskazała dłonią Michaiła. - Podłużna symetryczna twarz inteligentnego człowieka. Karnacja. Masz chłopcze inne rysy niż ta zezwierzęcona banda zamieszkująca obecnie nasze niegdyś piękne miasto.
Michaił uśmiechnął się lekko.
-Mam znajomego genetyka, który uważa że spisy szlachty to w rzeczywistości księgi rodowodowe. Celem nadrzędnym jest oczyszczanie krwi poprzez selektywne krzyżowanie...
-W twoim przypadku udało im się bez pudła - uśmiechnęła się staruszka. - Od razu widać że należysz do tych lepszych. Można zapytać o nazwisko?
-Michaił Derekowicz Tomatow.
-Michaił Derekowicz. - powtórzyła. - A po matce?
-Bołdyrew-Gagarin.
Uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
-Tak, książęta Gagarinowie. Narobili biednemu Jurijowi kłopotów. Rodzinne podobieństwo. Dlatego go wykończyli.
-Kto? Kogo? - nie zrozumiałem.
-KGB biednego Jurija Gagarina - wyjaśniła. - Tego co poleciał w kosmos. Dużo o tym mówili że trzeba było wysłać chłopa albo robotnika, a oni tymczasem wbrew interesom klasowym - westchnęła, - wysłali księcia. Jakby wiedzieli że chłop ani robotnik nie są zdolni zdobywać kosmosu. Chłopi i robotnicy są oczywiście odważni, ale brakuje im pogardy śmierci którą charakteryzują się klasy wyższe. A bez pogardy śmierci truno zachować zimną krew w tak ekstremalnych warunkach.
-To nie zupełnie tak - zaprotestował Michaił nieśmiało.
-Poza tym książęta Gagarinowie zawsze byli ludźmi bardzo głębokiej religijności. Ufundowali wiele cerkwi i soborów. Jurij Gagarin musiał wierzyć w Boga. Wierzył, że Bóg go poprowadzi przez kosmos. Bez tej wiary umarłby ze strachu jeszcze przed startem. Cieszę się że cię spotkałam młody człowieku, bo przynajmniej przed śmiercią dowiem się prawdy. No i jak to było? - dziabnęła Michaiła w pierś palcem. - Był waszym krewnym, czy nie? Możesz mi śmiało powiedzieć. Ja już niedługo umrę. Nie powiem. Nikomu.
Michaił przez chwilę wahał się.
-Był - powiedział cicho. - Jego ojciec nie zdołał uciec za granicę gdy wybuchła rewolucja. Ukrył się na wsi. Przez czterdzieści lat chodził na bosaka i palił tytoń najgorszego gatunku. Ukrywał swoje pochodzenie tak doskonale, że NKWD nigdy nie wpadło na jego trop. Żonę wziął sobie prostą kobietę ze wsi. Nawet ona nie wiedziała. Powiedział tylko synom.
Staruszka uśmiechnęła się.
-Czułam to - powiedziała. - Odkryli to i zabili go, wysadzili w powietrze w tym samolocie. Poszukajcie klejnotów w klasztorze.
-W jakim klasztorze? - zdziwił się Michaił.
-Za miastem. Dwadzieścia kilometrów z biegiem Tobołu. To już tylko ruiny, ale stamtąd mieli jajka.
-Jajka? - zdziwił się pan Tomasz.
-Kurze jajka. Sama je nosiłam w koszyku do domu gubernatora. Oddawali mi bieliznę, rzekomo do prania, ale była zwinięta ciasno. W środku coś mogło być. Na dziewięcioletnią dziewczynkę nikt nie zwraca uwagi.
-Co było w środku? - zaciekawiłem się.
Wygięła wargi z pogardą.
-Nie zaglądałam. To było ich życie i ich sekrety.
-Przepraszam - mruknąłem zawstydzony.
-Pamiętam jak wyglądały ksieżniczki. Chodziłam boso aż do pierwszych przymrozków. Caryca podarowała mi buty, które były już za małe na księżniczkę Anastazję. Miałam je jeszcze po wojnie, ale wkońcu rozsypały się ze starości.
Uśmiechnęła się lekko.
-Cieszę się że mogłam was poznać.
Wstaliśmy i zabraliśmy się do wyjścia. Kątem oka zauważyłem leżącą koło samowara kupkę banknotów. Nasz przyjaciel musiał je tam dyskretnie położyć. Pożegnaliśmy się na progu i niebawem kroczyliśmy do portu.
-Jurij Gagarin naprawdę był z książąt Gagarinów? - zaciekawił się Pan Samochodzik.
-Pewności nie ma, ale ona to właśnie bardzo chciała usłyszeć - uśmiechnął się Michaił. - Nie wiemy. Też chcielibyśmy żeby tak było.
-Łżesz - huknąłem. - Wiesz jak to było naprawdę.
-Może kiedyś wam opowiem - jego oczy patrzyły figlarnie.
Z trudem opanowałem śmiech. Przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki.
-To co robimy jutro? - zapytał Szef gdy zaczęliśmy przyrządzać kolację.
-Jutro czeka nas rejs dwadzieścia kilometrów w dół rzeki i co gorsza powrót. Pod prąd.
-Może pojedziemy samochodem? - zagadnąłem.
-Nie. Samochodu używaliśmy dzisiaj. A ściślej używał go profesor z Kiszyniowa. Pojeździł po mieście i odjechał.
-Rozumiem - mruknąłem.
Michaił przeciągnął się aż mu w stawach zaskrzypiało.
-Ciekawe co znajdziemy jutro - powiedział. - Wzorem Scherlocka Holmes'a postaram się o tym nie myśleć, dopóki nie zobaczę jak to wygląda na miejscu.
Godzinę później poszliśmy spać.
Andrzej Pilipiuk
Pan Samochodzki i RUBINOWA TIARA cz. II
Rozdział VII
Podjęty trop * Rejs w dół Tobołu * Historia rzecznej floty * Reformy premiera Stołypina * Zrujnowany klasztor.
Świt przyszedł chłodny, w powietrzu można było wyczuć nadochodząca zimę. Zwróciłem na to uwagę szefowi.
-To normalne - uśmiechnął się. - Jesteśmy na Syberii. W Tobolsku pierwsze opady śniegu notowane są zawyczaj w połowie października.
-No to mamy jeszcze dwanaście dni - mruknąłem uspokojony.
Rzeka wiła się wśród niewysokich wzgórz porośniętych tajgą. Była w tym miejscu mniej więcej dwukrotnie szersza od Wisły. Prąd był dość silny, ale dla naszej łódki nie stanowił przeszkody. Mały motorek zabawnie terkotał, ale łajba posuwała się szybko do przodu. Michaił siedział na dziobie z lunetą w ręku i lustrował brzegi.
-Dziwne - mruknął pan Tomasz. - Na brzegu nie ma żadnych śladów osadnictwa.
-Dlaczego dziwne? - nie zrozumiałem.
-To Syberia Pawle. - Tu cywilizacja rozwijała się wzdłuż rzek. Spróbuj przedzierać się miesiącami przez Tajgę. A tak masz idealny trakt. Możesz spławiać towary, transportować zesłańców, wywozić bogactwa na południe do transsyberyjskiej. Gorzej, że na tych brzegach nie sposób wytyczyć ścieżek dla burłaków ciągnących na linie barki. Ale powinny być dziesiątki wiosek.
Michaił oderwał lunetę od oka.
-Premier Stołypin przebywając w Stanach Zjednoczonych z wizytą widział rdzewiejące wraki parowców - powiedział. - Zebrał grupę inżynierów potrafiących je konstruować i przywiózł ich tutaj.
-Zaraz, dlaczego tam rdzewiały? - zdziwiłem się.
-Historia flot rzecznych USA była bardzo krótka. Złoty okres transportu rzecznego trwał zaledwie około trzydziestu lat. Mark Twain, który w młodości był pilotem parowców na Missisipi w wieku niespełna czterdziestu lat był świadkiem ich końca. Wspomina w swoich książkach obraz nowego Orleanu, w którym spotkał na nabrzeżu ostatnie pięć statków, a w czasach jego młodości walczyło o miejsce do zacumowania sto kilkadziesiąt jednocześnie. Stołypin przybył tam w latach dziewięćdziesiątych. Parowce rdzewiały. Niedobitki pilotów rzecznych zapijały się na śmierć. Inżynierowie klepali biedę. Zaproponował im wszystkim pracę w Rosji. Zanim jeszcze został premierem sporządził plany rozbudowy floty rzecznej. Chciał wykorzystywać niezwykłe bogactwa tej krainy. Zapewniłyby to właśnie parowce kursujące po wszystkich większych rzekach, zworząc skarby na południe, do linii kolejowej. Chciał mieć pięć tysięcy statków. Jego reformy pozwoliły na rozwój floty rzecznej. Po jego śmierci ten pomysł zarzucono. Mimo to statki które powstały przynosiły ogromny dochód. Parowiec zwracał się po sześciu miesiącach eksploatacji. Niedobitki, które nie przerdzewiały na wylot zagarnęli bolszewicy. Statek Ruś, którym przypłynął do Tobolska Car był właśnie jednym z tych stołypinowskich parowców.
-Co ostatecznie wykończyło flotę rzeczną w USA? - zdziwiłem się. - Czy w chwili gdy Stołypin chciał przenieść tę ideę na Syberię nie były przypadkiem przestarzałe?
Michaił uśmiechnął się.
-Flotę rzeczną w USA wykończyła budowa kolei wzdłuż Missisipi. Na Syberii nam to nie groziło. Na tych gruntach nie da się po prostu wybudować linii kolejowej. Bagna, wieczna zmarzlina. Gigantyczne koszta... Gdybym miał wystarczająco dużo pieniędzy zbudowałbym flotę. Dziś jeszcze można z tej ziemi wydobyć tyle skarbów, że wystarczy na tysiąclecia dla całego mojego narodu. Rosja jeszcze ciągle ma szansę stać się najbogatszym i najpotężniejszym gospodarczo krajem na świecie. Pomyślcie tylko, w początkach wieku dziennie przez Niżnyj Tagił szło tysiąc pięćset wozów dwukonnych. Wszystkie wyładowane były towarami syberyjskimi. Wśród nich znaczną część stanowiły produkty guberni Tobolskiej, w tym znaczna ilość zboża.
-Tu uprawiano zboże? - zdumiony wpatrywałem się w podmokłe lasy ciągnące się wzdłuż rzeki.
-Oczywiście. Transport kołowy przez Niżnyj Tagił sięgał półtora tysiąca ton dziennie. Tam towary przepakowywano na barki kursujące po Wołdze i jej dopływach. Linie te obsługiwało siedem tysięcy parowców i przeszło dwieście tysięcy wioślarzy.
Jak to? - zdziwiłem się. - Więc nad Wołgą znano parowce a tu musiał Stołypin osadzić dopiero inżynierów z USA?
-Parowce na Wołdze były znacznie mniejsze niż amerykańskie. Te systemy rzeczne przegradza Ural. Każdy statek znad Wołgi i jej dopływów trzeba było albo przeciągnąć lądem, albo zbudować od nowa, gdzieś nad brzegami Irtysza, Tobołu lub Obu. Spuszczenie na te wody pięciu tysięcy statków i przeprowadzenie linii kolejowej przez Niżnyj Tagił umożliwiłoby dziesięciokrotne zwiększenie eksportu prowincji syberyjskich. To pozwoliłoby na wykonanie wielkiego skoku do przodu.
-Czekaj, bo nie wszystko jest dla mnie jasne - powiedziałem - Stołypin był premierem. Dlaczego zajmował się gospodarką?
-Bo ktoś musiał się tym zająć - powiedział Michaił poważnie. - Jego reformy powinny być wzorcowe także dla was i dzisiaj.
-Z tego co wiem, premier Stołypin nie zapisał się szczególnie chlubnie w historii - zauważył Pan Samochodzik. - Od czasu jego rządów szubienice nazywano „Stołypinowskimi Krawatami”. A wagony do transportu więźniów na Sybir „Stołypinowskimi Wagonami”.
Kiwnął niechętnie głową.
-Gdy premier na polecenie cara stłumił rewolucję 1905 roku faktycznie nie obyło się bez kilku pokazowych procesów najbardziej zwyrodniałych terrorystów.
-Tysiąc wyroków śmierci to dla ciebie kilka procesów? - zdumiał się szef.
-Tak było trzeba. Gdyby premier żył jeszcze w 1918 roku to nigdy nie byłoby Związku Radzieckiego. Wszystko skończyłoby się po paru tygodniach.
-Wierzę - mruknął szef. - Może faktycznie tak byłoby lepiej. Ale opowiedz coś na temat reform gospodarczych.
Michaił odchrząknął jak przed dłuższym przemówieniem.
-W okresie 1905 - 1911, za rządów premiera Stołypina produkt krajowy brutto Rosji wzrósł prawie trzykrotnie.
-Nie było to trudne - uśmiechnął się z pobłażaniem Pan Samochodzik. - Było dziesięć fabryk, dobudowano piętnaście następnych...
Michaił demonstracyjnie zatkał sobie uszy.
-Reforma gospodarcza składała się kilku filarów. Po pierwsze wydano rozporządzenie skarbowe?
-Ustawę - podpowiedziałem.
-Ustawę uwalniającą od opodatkowania sumy inwestowane.
-To znaczy, że część tego co się zainwestowało można było odpisać od podatku? - domyślił się szef.
-Nie część. Wszystko.
-Stuprocentowa ulga inwestycyjna? I kraj to wytrzymał?
-Oczywiście. Po drugie dokonano parcelacji gruntów należących do obszczyn - wspólnot wiejskich. Ponieważ w Rosji Europejskiej panował głód ziemi premier zainicjował program osadnictwa na Syberii. Każdy chłop który zdecydował się przenieść za Ural dostawał za darmo czterdzieści do siedemdziesięciu hektarów oraz pięćset rubli w towarach i maszynach. A na przykład krowy były po tej stronie Uralu trzykrotnie tańsze. To doprowadziło do powstania około pięćdziesięciu tysięcy farm typu amerykańskiego. Oczywiście rewolucja zmiotła to wszystko. Z kolei chłopi chcący pozostać dostali tanie kredyty na zakup ziemi, które mieli spłacać przez kilkadziesiąt lat. To dawało duże szanse wzbogacenia się. Zwłaszcza, że jednocześnie ruszyły kursy nowoczesnych metod uprawiania ziemi z których skorzystało kilkadziesiąt tysięcy młodych chłopów. Oszczędności włościańskie w bankach wzrosły w tym okresie o...
-Czekaj. Czyli premier chciał skierować namiar ludzi do zagospodarowywania Syberii?
-Tak. On ich skierował. Dało to bardzo zachęcające efekty. Zachował się raport wykonany dla króla Belgii. Raport sugerował że jeśli reformy będą kontynuowane to do 1925 roku Rosja będzie miała najwyższy poziom życia na Ziemi, a w roku 1950 produkcja przemysłowa i rolna Rosji będzie się równała produkcji całej reszty świata.
Gwizdnąłem z uznaniem.
-Dlatego premier Stołypin musiał zginąć - zakończył smutno Michaił. - Gdyby nie zabiła go kula socjalisty, padłby ofiarą zagranicznych zamachowców. Zresztą śledztwo dotyczące jego śmierci ugrzęzło... Nigdy nie zrealizował swoich marzeń. Widział Rosję wielką, bogatą i dostatnią. Chciał mieć milion ferm, tysiące parowców na rzekach Syberii. Plany podboju przez flotę handlową dorzecza Obu, Jeniseju i Leny dopiero znajdowały się na deskach kreślarskich. Siedem tysięcy parowców na Wołdze, pięć tysięcy w dorzeczu Obu, w tym na Irtyszu i Tobole, dziesięć tysięcy na Jeniseju, pięć tysięcy na Lenie. Łącznie dwadzieścia siedem do trzydziestu tysięcy parostatków. I oczywiście drugie tyle barek.
-Dlaczego aż tyle na Jeniseju? - zdziwiłem się.
-Kopalnie Ałtaju i wyżyny środkowo syberyjskiej - wyjaśnił. - Transport w górę rzeki, dorzecze łączy się także z Bajkałem, a tam można ładować surowce i towary na Transsyberyjską. Gdyby ten program się powiódł...
-Fajnie - powiedział szef. - Tylko widzę tu jeden maleńki kruczek. Przez pół roku te rzeki są nie spławne. Zima. Mroźna syberyjska zima.
-Pokrywa lodowa zalega na rzekach nie dłużej niż trzy miesiące w roku. Przez dwa miesiące jest na tyle gruba, że można towary wieźć po lodzie jak autostradą. Na przykład ciężarówkami - dokończył z dumą.
Szef westchnął.
-Kolonizacja - mruknął.
-Tak. Kolonizacja wewnętrzna.
-A co z miejscowymi mieszkańcami? Jak Indian do rezerwatów?
-Nie. Nie byłoby żadnej kolizji interesów. Jakuci nie kopią w ziemi. Wędrowaliby nadal przez Tajgę ze swoimi stadami reniferów.
-Dopóki Tajga nie zostałaby wyrąbana - mruknąłem.
Michaił roześmiał się.
-Tajga jest wieczna. Komuniści niszczyli ją przez całe lata kilometrami kwadratowymi i co z tego wyniknęło? Nic. Co roku wysyłali miliony metrów kubicznych drewna do Europy. Przez siedemdziesiąt lat rabunkowej gospodarki obszar lasów skurczył się o siedem procent. Przy planowej gospodarce leśnej, w ogóle nie dałoby się odczuć tego ubytku.
-Chyba minęliśmy ten klasztor - zauważył Pan Samochodzik. - Jesteśmy już dobre dwadzieścia pięć kilometrów od miasta.
Nasz towarzysz pokręcił głową. Z torby wyjął zwinięte w rulon zdjęcie satelitarne.
-To musi być ten prostokąt - popukał w nie palcem. Jak na złość ten odcinek rzeki jest zupełnie prosty i nie mam żadnych punktów orientacyjnych.
-Popatrz - zwróciłem jego uwagę.
Przy brzegu czerniały nasmołowane bale, stanowiące zapewne niegdyś podstawę pomostu wychodzącego na rzekę.
Szef przerzucił rączkę steru i wolno podpłynęliśmy do brzegu. Było tu nadal bardzo głęboko. Pale wyglądały, jakby tkwiły w piasku od niepamiętnych czasów. Za nimi widać było pozostałości niegdyś brukowanej drogi. Obecnie korzenie drzew powyrywały większość kamieni.
-Chyba jesteśmy - mruknąłem.
Michaił popatrzył uważnie na trzymane w ręce zdjęcie.
-Na to wygląda - powiedział. - Klasztor znajduje się w pewnym oddaleniu od rzeki.
Wyciągnęliśmy łódkę na brzeg i ukryliśmy ją w krzakach, a sami objuczeni sprzętem ruszyliśmy naprzód. Droga biegła zakosami. Przez te wszystkie lata ściółka miejscami przykryła ją całkowicie. Potężne grube pnie cedrów przywodziły na myśl kolumny. Nieoczekiwanie znaleźliśmy się pod łukiem bramy. Wymurowano ją w zamierzchłej przeszłości z potężnych bloków granitowych. Po drewnianych skrzydłach wrót pozostały tylko potężne porośnięte grubą warstwą rdzy, zawiasy. W dwie strony ciągnął się mur wzniesiony zmniejszych głazów, bardzo starannie obrobionych.
-Klasztor? - zapytałem.
Przytaknął. Weszliśmy na dziedziniec. Las wtargnął tu przed pięćdziesięciu, może siedemdziesięciu laty. Drzewa porosły wszystko. Podwórze, zagrodę gdzie niegdyś trzymano krowy, ruiny budynków gospodarczych, inspekty, gdzie hodowano warzywa, ogródki gdzie w ciepłych promieniach słońca nabierały mocy lecznicze zioła. Samosiejki świerków wgryzły się w szczeliny pomiędzy cegłami i blokami granitu. Zbity las uniemożliwiał prawie poruszanie się. Drzewa zasłaniały widok, broniły ciągle tajemnic klasztoru. W gąszczu krzaków widać było pokruszone kawałki cegieł. Kiedyś stały tu jakieś budynki. Może kapliczki drogi krzyżowej, a może spichlerze.
-Nu ładno - mruknąłem - Robota na lata. Zanim przeczeszemy cały ten teren...
Michaił popatrzył na fotografię potem na niebo i ruszył na lewo. Wzdłuż muru. Niebawem stanęliśmy przed sporym budynkiem, także zniesionym z granitowych bloczków. Ze wszystkich stron otaczały go gęsto rosnące choinki. Spora ich część uschła z braku światła, ale pozostałe dzielnie wdzierały się w kamienistą powierzchnię niegdyś brukowanego dziedzińca. Sądziłem że budynek będzie zamknięty, ale drzwi wyrwano już dawno. Wdrapaliśmy się po krętych schodach. Znaleźliśmy się w niewielkiej salce. W jej stropie widniały starannie obmurowane otwory, z których niegdyś zwisały zapewne liny.
-Dzwonnica - domyślił się Pan Samochodzik.
Michaił kiwnął głową.
-Dzwonnica - potwierdził. - w górę.
Dwie kondygnacje wyżej zatrzymaliśmy się w sali gdzie niegdyś wisiały dzwony. Obecnie pozostały po nich tylko stalowe belki. Dach dawno runął. Przegniłe kawałki gontów trzaskały nam pod nogami. Na ścianach pod warstwą grzybów niszczących tynki majaczyły jeszcze zatarte postaci świętych. Freski utraciły swoje barwy, niszczały, umierały. W kilku miejscach tynk odpadł od ściany odsłaniając równy mur wzniesiony z cegieł strychulcowych, noszących jeszcze ślady palców ludzi, którzy wyrównywali ich powierzchnię przed trzystu lub czterystu laty.
Wpatrywałem się w zatarte przez czas i deszcze malowidła. Święty Serafin z Sarowa, Chrystus jako dobry pasterz otoczony przez owce. Surowe twarze świętych o oczach patrzących jak gdyby z innego świata. Resztki greckich napisów. Przypomniałem sobie zasypany przez obryw błotny klasztor we wsi Ahora. Osypujące się freski w tamtejszej kaplicy... Jak niewiele czasu poświęciłem, aby je dokładniej obejrzeć. Michaił podszedł do okna i wyjrzał.
-Bingo - powiedział.
Wyjrzeliśmy i my. Klasztor leżał u naszych stóp. Z góry widać było niemal wszystko. Monastyr zajmował minimum dziesięć hektarów powierzchni. Gęsty zagajnik sosenek wyrósł na dziedzińcu. Samosiejki świerków rozsadzały ruiny pozbawione dachów.
-Tam był pewnie główny budynek - Michaił machnął dłonią wskazując pękające, ale ciągle jeszcze monumentalne mury wzniesione z dobrze wypalonej czerwonej cegły. - Tam cerkiew. A to chyba było zaplecze socjalne i budynki gospodarcze - wskazał kilka stosów gruzu. Rosły na nich brzózki.
-Koroną muru możemy obejść cały kompleks dookoła - zauważył Pan Samochodzik. - Rany, jakie to wielkie. Chyba większy niż Sołowki.
Po twarzy naszego towarzyza przebiegł cień, jakby nazwa zamienionego na łagier klasztoru ożywiła w jego duszy jakiś ból. Szef nie zauważył.
-Spory - przyznał Michaił. - Choć oczywiście są i większe. Tam chyba była główna cerkiew - wskazał stosy gruzu i wystające spod nich resztki ścian. - Wysadziły ją bolszewickie ścierwa. No to od czego zaczniemy?
-Klasztor powinien mieć skarbiec - zauważyłem. - Taki gdzie przechowuje się przedmioty liturgiczne, akta nadania i inne ważne dokumenty. Może najpierw zajrzymy do kaplicy?
Ruszyliśmy koroną muru. Przez setki lat padały nań nasiona świerków wydmuchane przez wiatr z szyszek. Wgryzały się w wapienne spoiwa między cegłami, kiełkowały i ginęły zanim nadeszła zima. Następnie zdobywały nieco więcej miejsca. Drzewka żyły kilka lat, po czym usychały. Słońce rozgrzewające kamienne bloki, wysysało z nich życie. Mchy i porosty trzymały się lepiej. Oblepiały mur grubym zielonym kożuchem. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów. Na rogu klasztoru w mur wpuszczono potężną basztę. Tu także nie było drzwi. Weszliśmy do wnętrza. Podłoga przepruchniała, i częściowo zawaliła się. Deski sufitu, wybrzuszone w każdej chwili groziły zarwaniem się na nasze głowy. Dach pokryty gontem ciągle jeszcze zabezpieczał wnętrze przed deszczem. Tu także był fresk. Biskup Mikołaj unosił palec jak gdyby ostrzegając, i choć wiedziałem, że jest to popularny w sztuce bizantyjskiej oraz prawosławnej symbol błogosławieństwa, poczułem się dziwnie nieswojo. Czego szukaliśmy w tym miejscu. Przybyliśmy tu jak hieny cmentarne aby odnaleźć kawałek złota z kilkoma czerwonymi kamykami. Przypomniał mi się Adman Sahar, planujący rozkopywanie grobowców w dolinie św. Jakuba. Czy byliśmy od niego lepsi? Za basztą dalej ciągnął się mur. Przeszliśmy nim jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem znaleźliśmy schodki na dół. Przedzieraliśmy się chwilę przez krzaki. Z bliska kaplica sprawiała wrażenie znacznie mniejszej. Dachówki, którymi niegdyś pokryty był dach pospadały na ziemię. Cegły od strony południowej najmocniej nagrzewanej codziennie przez słońce wyglądały jeszcze zupełnie dobrze. Od północy osypywały się przy lada dotknięciu. Pokrywały je sine liszaje żyjących na murach glonów. Weszliśmy do wnętrza. Strop był prawie cały, panował półmrok. W jednym z niewielkich okien ocalał fragment witrażu. Freski ze ścian odpadły razem z tynkami. Zachował się tylko kawałek jednego z malowideł, przedstawiający św. Pantalejmona. Podłogę pokrywała warstwa nawianej, a może naniesionej przez wodę ziemi. Poniewierały się tu cegły, kawałki jakichś nierozpoznawalnych drewnianych sprzętów, oraz odłamki ciemnego żółtawoczerwonego marmuru, być może pochodzącego ze zniszczonego ołtarza. W ścianach znajdowały się nisze grzebalne, obecnie roztrzaskane. Ktoś jednak pozbierał kości i ułożył w jednej z nich. Czaszki pokryte zieloną pleśnią patrzyły w zadumie w przestrzeń. W innej z niszy ktoś wyskrobał na ścianie krzyż. Poniżej na wbitym w ścianę gwoździu zawiesił małą amatorsko namalowaną ikonę. Musiała tu wisieć do dość dawna bowiem farba łuszczyła się lekko na skutek wilgoci. Kałuża wosku wyznaczała miejsce gdzie palono świeczki. Podszedłem i przyjrzałem się uważnie ikonie. Popatrzyłem w twarz świętego, ale nie zdołałem go zidentyfikować.
-Niedawno powieszona - zauważyłem. - Gwóźdź nie zdążył zardzewieć. Ale sama jest dość stara.
Pan Tomasz pochylił się nad niszą.
-Szkoła Kursk-Korennoje. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Koś tu czasami bywa - wskazał gestem słoik z wodą. Zwisały z niego jakieś nierozpoznawalne kwiaty.
-To mi przypomina prace profesora Michałowskiego. Gdy rozkopywali katedrę w Faras, w Sudanie znaleźli kaganki i kałuże wosku, świadczące o tym, że jeszcze wiele lat po opuszczeniu świątyni i zasypaniu jej przez lotne piaski wierni drążyli tunele, by modlić się w świętym sanktuarium - zauważyłem.
-CzK znowu nas ubiegło - powiedział ponuro Michaił.
Rozejrzałem się. Faktycznie w ścianach wykuto dużo dziur.
-Mimo to trzeba sprawdzić - powiedział łagodnie Pan Samochodzik.
Przeżegnałem się przed zaimprowizowanym ołtarzykiem i wyjąłem z torby wykrywacz. Obszukanie ścian zajęło mi przeszło dwie godziny. W kilku miejscach sygnalizował coś cichutko, ale detale te, zapewne jakieś klamry budowlane wykonane były z żelaza, więc zrezygnowaliśmy z kucia murów. Posadzka także porozbijana wydawała mi się ciekawsza. Wykrywacz jednak milczał. Dopiero w kącie dał silniejszy sygnał.
-Coś jest? - zapytał Michaił z nadzieją.
-Prostokątne, żelazne - powiedziałem - Odkopmy.
Spod warstwy gleby wyłoniła się pokryta łuską rdzy metalowa klapa. Podważyliśmy ją młotkami. Zardzewiałe zawiasy złamały się i wejście do podziemi stanęło otworem. Zeszliśmy w ciemność. Michaił zapalił mocny halogenowy reflektorek. Do krypty także dostali się „towarzysze”. W ścianach ziały dziury. Nisze grobowe rozbito. Kości walały się po ziemi. W kącie leżał stos szkieletów. Okrągłe otwory w czaszkach mówiły same za siebie. W podłodze także wykopano dużą ilość dziur. Michaił poświecił do nich. Z ziemi patrzyły na nas spokojnie puste oczodoły czaszek.
-Szukali - warknął. - Wiedzieli, że to mogło tu trafić.
-Sądzę, że to właśnie z tego klasztoru pochodziła mniszka, która trzymała klejnoty w słoikach w piwnicy - powiedziałem. - I że to te klejnoty nosiła w koszyku z bielizną ta starowina.
Kiwnął głową.
-Taki jest i mój pomysł - powiedział. - Tylko, czy wszystkie?
Pan Tomasz podszedł do stosu szkieletów. Wzdrygnął się.
-Zmasakrowani z karabinów. Potem ich dobito - powiedział. - Ktoś musiał przyciągnąć tu te zwłoki.
-Może ktoś ocalał - powiedział głucho Michaił.
Wyszliśmy z lochu i przedzierając się przez krzaki zbliżyliśmy się do głównego budynku. Dach zapadł się już dawno temu. W niektórych oknach tkwiły jeszcze fragmenty szyb.
-Gdybym był opatem klasztoru gdzie mógłbym ukryć garść klejnotów? - zastanawiał się szef.
-Dobrze. Podzielmy się rolami - zaproponował Michaił. - Pan będzie opatem, a ja wrednym czekistą.
-Dobrze. Po pierwsze od dziewczynki odbieram koszyk osobiście. Nikt o tym nie może wiedzieć, bo jeśli będziesz torturował mnichów to mogą się sypnąć.
-To chyba był klasztor żeński - przypomniał sobie Michaił. - ale to bez znaczenia. Dobrze. Ukrywa Pan sam. Jestem w stanie odgadnąć, że jeśli trzymał Pan skarby to nikogo nie wtajemniczy w miejsce ich ukrycia, albo będzie Pan głównym kierownikiem akcji ukrywania...
-Dobrze. Zrobię inaczej. Skoro jestem na twojej liście osób podejrzanych i figuruję tam z numerem pierwszym nie będę ukrywał tego sam. Wybiorę jakiegoś zaufanego mnicha. Niech on ukryje skarby. A ja na torturach nie podam jego nazwiska. A nawet jeśli podam, to i tak go nie złapią. Mnich będzie przebywał w mieście pod przybranym nazwiskiem i oczekiwał aż ktoś z carskiej rodziny przybędzie po klejnoty. Nie mogę wiedzieć, gdzie on się ukrywa. Każę mu zgolić brodę i zwolnię ze wszystkich postów.
-Gdy będzie umierał wyszuka zaufanego człowieka i przekaże mu sygnał - zasugerowałem. - Zaufany będzie czekał aż pojawi się ktoś, kto powie hasło. Jemu wyda klejnoty.
-Genialnie. Po prostu genialnie. Przyjdzie, uderzy go w lewe ramię i powie „Oko Proroka Synopa Archioka”, a on wtedy spod łóżka wyjmie pudełko po butach, a w jego wnętrzu będzie korona, rubinowa Tiara... - Michaił urwał widząc uśmiech na twarzy Pana Samochodzika.
-Może zamiast szukać klejnotów tutaj poszukamy tego człowieka - powiedział. - Stawiam dziesięć do jednego że to ten, który przychodzi tu od czasu do czasu i pali świeczki przed ikonką.
Michaił popatrzył na niego uważnie. W jego oczach płonęły iskierki.
-Sądzi pan?
-Nawet jeśli, nie znamy hasła.
Przez wyrwane drzwi weszliśmy do sieni. Ci którzy kiedyś dawno temu szukali w klasztorze carskich klejnotów poszaleli na całego. Wyrwy w ścianach, wyłamane kamienne stopnie schodów. Wyszarpane płyty posadzki.
-Dokładni byli - mruknął Michaił.
-Punkt dla nas - powiedziałem.
-Dlaczego - zdziwił się.
-Fakt, że tak intensywnie szukali moim zdaniem wskazuje, że nie udało im się odpowiednich informacji wymusić torturami.
Zamyślił się.
-Nie wykluczone, że masz rację.
Obejrzyjmy resztę budynku.
-Bo jeśli niektóre pomieszczenia nie będą nosiły śladów poszukiwań, to znaczy że znaleźli - dokończył Pan Samochodzik.
-Ja osobiście gdybym znalazł cokolwiek napewno szukałbym dalej - Michaił jednym zdaniem zburzył konstrukcję logiczną. - Ale rozejrzeć się na pewno nie zawadzi.
Ruszyliśmy naprzód. Niski korytarz noszący ślady intensywnych poszukiwań przeprowadzonych kilofami doprowadził nas do sporego pomieszczenia.
-Zapewne refektarz - zauważył Pan Samochodzik.
Z podłogi wydarto kamienne płyty. Przez dziury widać było niższy poziom. Poniewierało się tu trochę zardzewiałych puszek. Na ścianach wydrapano napisy. Przeczytałem dwa z nich i przełożywszy je sobie w myślach na polski i zrezygnowałem z odcyfrowania pozostałych.
-Jest zejście do piwnicy - zauważyłem.
Faktycznie, w kącie działa dziura. Kamienne schodki prowadziły gdzieś w głąb. Michaił zapalił reflektorek i zszedł do środka. Wynurzył się po chwili. Był nieco zielony na twarzy.
-Co się stało? - zaniepokoiłem się.
-Dziury po kulach w ścianach. Wybite całe rowki - powiedział. - Rozbryzgi...
Ominąłem dziurę i poszliśmy dalej. Obok refektarza była kuchnia, piec rozbito kilofami. Odłamki kafli walały się po podłodze.
-Dziwne - mruknął Pan Samochodzik. - Niektóre kafle są całe. Przez siedemdziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto by je wyzbierał?
-Daleko - wyjaśniłem - Każdy kafel trzebaby nieść na plecach dwadzieścia kilometrów.
-Nie - zaprotestował Michaił. - Szosa może być gdzieś bliżej. Poza tym klasztor musiał mieć jakieś połączenie z lądem stałym. Chyba, że jest to strefa do, której ludzie mają utrudniony wstęp.
-Na przykład poligon? - domyśliłem się.
-Albo specsektor miejscowego FSB, co na jedno wychodzi.
Kawałek dalej natrafiliśmy na korytarz biegnący pomiędzy podwójnym rzędem cel. Tu poszukiwacze byli już mniej skrupulatni. Jedynie w niektórych miejscach widać było dziury w ścianach i podłodze. Wszystkie piece jednak rozbito.
-Co za idiotyczna mania? - powiedziałem. - Dlaczego właśnie piece? I czemu wyrwali wszystkie progi?
-To proste - powiedział Michaił. - Oprawcy zazwyczaj pochodzili z klasy robotniczej, a ona w Rosji miała swe korzenie na wsi. Tak budowano u nas chaty: belki na zrąb, murowany z gliny i kamieni piec. Czasami miał komin, ale najczęściej chaty były kurne. Rzeczy najcenniejsze wmurowywano w piec. Wówczas nawet w przypadku pożaru, czy wojny, na pogorzelisku zostawały piece. A progi, cóż, pod progiem chowano różne drobiazgi. Pod węgieł domu wkładano zazwyczaj srebrną lub złotą monetę, żeby pieniądz trzymał się domu. Nie zdziwię się jeśli zobaczymy, że podkuli rogi budynku.
-Czyli sugerujesz, że nastąpiło tu proste przeniesienie funkcji archetypicznej. Skoro w domach murowali kosztowności w piecach, to w klasztorze w pierwszej kolejności rozbili piece?
Michaił kiwnął poważnie głową. Weszliśmy na górę. Dach zawalił się wraz z sufitem. Samosiejki świerków rosły gęsto na koronie muru. Ich korzenie rozsadzały mury. Tynki odpadły. Pochyliłem się i podniosłem kawałek. Z drugiej strony na błękitnym tle widać było jedną zbłąkaną owcę. Ze stosów przegniłych desek wyrastały samosiejki brzózek. Ściany rozbito w wielu miejscach kilofami. W innych nawiercono otwory, żeby wysadzić je dynamitem.
-To chyba koniec - mruknął Michaił. - Spóźniliśmy się o kilkadziesiąt lat.
-Nie zapominaj, że mamy jeszcze jeden adres z okładki - zauważyłem. - Może tam znowu natrafimy na jakiś ślad?
Nie odpowiedział. Nasłuchiwał.
-Samochód - powiedział cicho. - W las!
Zbiegliśmy po schodach i zaszyliśmy się w krzakach. Nasz przyjaciel musiał mieć fenomenalny słuch, bowiem faktycznie po chwili usłyszałem cichy warkot silnika. Pojazd zatrzymał się za murem. Trzasnęły drzwiczki. Ktoś przeszedł przez bramę i z trzaskiem łamiąc gałęzie ruszył w stronę klasztoru.
-Może dać mu w łeb, a potem zapytać czego tu szukał? - zapytał szeptem Michaił.
-Nie. Pójdę za nim dyskretnie - ostudziłem go.
Mężczyzna, który wysiadł z samochodu wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nawet za bardzo zwyczajnie. Miał twarz, którą niesposób było zapamiętać. Była cudownie przeciętna. Ubrany był w zachodniego kroju garnitur i półbuty. Śledzenie nieznajomego nie było trudne. Nie sądził, zapewne, że ktoś może go obserwować. Przeszedł obojętnie koło kapliczki, a potem zatrzymał się na usypisku cegieł, znaczących miejsce gdzie kiedyś wznosiły się zapewne jakieś budynki gospodarcze. Podparty o murek leżał statyw do aparatu. Przybysz podniósł, go, poklepał czule i zawrócił do samochodu. Po chwili odjechał. Wróciłem do reszty.
-I co? - zainteresował się Michaił.
-Po prostu zostawił tu statyw i wrócił po niego - wyjaśniłem.
-A jak wyglądał?
-Przeciętnie.
Wyszliśmy na drogę. Samochód przejechał pod murem, łamiąc krzaki. na wilgotnej ziemi odcisnęły się ślady jego opon. Michaił pochylił się nad nimi.
-Stary znajomy - mruknął.
-Jaki znajomy? - zdziwił się pan Tomasz.
-Opony od rządowego ZIŁ-a. To chyba był ten cudzoziemiec, który jeździ po Tobolsku.
-Nie wyglądał specjalnie na cudzoziemca - powiedziałem. - Ale oczywiście nie można tego wykluczyć.
-Nie podoba mi się to - mruknął Michaił.
-Nie rozumiem? - zdziwił się Pan Samochodzik.
-Po prostu przeczucie.
Rozdział VIII
Pustelnia na bagnach * Budujemy most * Mnich który przeżył. * Tajemnica kartek papieru * Pogrzeb * Badamy wysepkę * Powrót * Tatuaż Michaiła.
Ruszyliśmy przez las w stronę rzeki. Nieoczekiwanie Michaił zatrzymał się w pół kroku, a potem skręcił w bok.
-Chodźcie tutaj - zawołał.
Ruszyliśmy w jego stronę. W krzakach stał stolik wykonany z kamiennej płyty opartej na trzech ceglanych słupkach. Na kamieniu kiedyś widniał jakiś napis. Michaił wyjął zdjęcie i przez chwilę usiłował zorientować się gdzie jesteśmy.
-Ta plamka wolna od drzew - puknął palcem. - Ma jakieś pięćdziesiąt metrów średnicy. I znajduje się gdzieś tam - machnął ręką.
-Sądzisz że...? - zaciekawił się szef.
-Tak. Ten stolik stał na granicy światów.
-Nie rozumiem - poskarżyłem się.
-Gdzieś tam w głębi jest pustelnia - powiedział Pan Samochodzik. - Żyjący w niej mnich nie chciał, żeby ludzie nachodzili go w jego samotni. Dlatego był ten stolik. Jeśli ktoś miał do niego jakąś sprawę zatrzymywał się w tym miejscu i uderzał w dzwonek, który zapewne wisiał gdzieś na, którymś z tych drzew. Albo zostawiał dary na stoliku i odchodził. Dobrze rozumuję?
-Ja też tak sądzę - powiedział Michaił.
-A pustelnia stojąca na uboczu mogła ujść uwagi plądrujących klasztor. - domyśliłem się. - Co więcej mogła być dobrym miejscem na skrytkę.
Kiwnęli radośnie głowami. Wyszliśmy na polanę. Kiedyś musiał się tu znajdować staw, obecnie zarósł i zamienił się w paskudne bagno. Pośrodku z błota i trzcin wystawała niewielka sucha wyspa, na której wzniesiono mały domek z surowych polnych kamieni. Dach zapadał się już.
-Jak się tam dostaniemy? - zastanowił się Michaił. - Nie podoba mi się to trzęsawisko.
-A jak komunikował się z lądem pustelnik? - zamyślił się szef.
-Oto jak - trąciłem nogą wystającą z ziemi przegniłą burtę małej łódki.
-Jakieś dwadzieścia metrów - mruknął Michaił. - Sporo. Rozejrzał się po brzegu stawu i nagle uśmiechnął się szeroko.
-Widzicie tę uschłą brzozę? -zapytał wskazując drzewo. - Zetnijmy ją. Jeśli upadnie w odpowiednim kierunku będziemy mieli most aż na wyspę.
-A czym ją zetniemy? - zaciekawił się szef. - Scyzorykami?
Michaił wyjął z torby zwiniętą piłę strunową.
-Do dzieła - podał mi jeden koniec.
Przyklękliśmy i zabraliśmy się za piłowanie. Szło dość ciężko, piła klinowała się w drewnie. Wreszcie brzoza zadrżała. pan Tomasz popchnął ją w odpowiednim kierunku. Runęła na bagno wzbijając deszcz błota i podrywając miliony owadów. Koniec oparł się o wyspę.
Michaił pierwszy przeszedł po zaimprowizowanym moście. Za nim ruszył Pan Samochodzik, a ja skromnie ubezpieczałem tyły. Drzwi pustelni były lekko uchylone. W niedużym okienku szybki zarosły brudem. Michaił pociągnął drzwi do siebie, a one wyłamały się z przrdzewiałych zawiasów i upadły na ziemię. Zapalił reflektor i weszliśmy do wnętrza. Na stoliku leżała bardzo stara książka. Strony porastała gęsta zielona pleśń. Obok spoczywało kilka zetlałych kartek papieru. Pustelnik leżał na łóżku. Pozostał z niego tylko szkielet.
-Sic transit gloria mundi - westchnął Pan Samochodzik. - Sądzę, że będziemy musieli pogrzebać tego biedaka. Najwyraźniej nikt inny nie zawitał tu przez ostatnie siedemdziesiąt lat...
Za pustelnią znaleźliśmy łopatę. Kopiąc na zmianę przygotowaliśmy grób. Dźwignęliśmy zmarłego i razem z łóżkiem wstawiliśmy do dołu.
Michaił stanął, przeżegnał się i odmówił prawosławną modlitwę. Pogrzebaliśmy zwłoki, a w kopczyk ziemi wetknęliśmy naprędce sklecony z brzozowych gałęzi prawosławny Krzyż. Wróciliśmy do samotni. Michaił obejrzał książkę.
-Ona już nie istnieje - powiedział - Nie zdołam ponieść jej z blatu. Rozsypie się na strzępy. To chyba dziennik, albo pamiętnik...
Pan Samochodzik pochylił się nad nią i delikatnie spróbował pęsetą przewrócić kilka kartek. Rozpadały się na proch.
-Niech tak zostanie - powiedział. - Zobaczmy lepiej te papiery.
Kilka kartek idealnie żółtego koloru leżało obok książki. Niedaleko poniewierała się zardzewiała obsadka.
-Coś jest na nich napisane - powiedział Michaił. - Ale atrament bardzo wyblakł.
-Nie zdołasz odczytać? - zaniepokoił się pan Tomasz.
-Odczytam.
Wyjął z torby nieduży aparat fotograficzny.
-Cyfrowy zapis - powiedział. - Dam maksymalny zapis barw. szesnaście milionów odcieni. Potem na komputerze zdołamy to kontrastować i odczytamy.
-Genialne - mruknął szef.
Flesz błysnął kilka razy. Rozejrzałem się po wnętrzu pomieszczenia. Było niewielkie, najwyżej trzy na trzy metry. Pod ścianą na przeciw okna znajdował się jeszcze jeden stolik, koło niego leżało krzesło. Na blacie walały się strużyny i leżała półokrągła deska z wyciętym zagłębieniem.
-Chyba przygotowywał ikonę do malowania - zauważyłem.
Szef kiwnął głową. W słoiczku obok znajdowało się jakieś zaschnięte i zapleśniałe paskudztwo, chyba klej kazeinowy. W płaskich porcelanowych miseczkach farby, które ciągle jeszcze miały bardzo żywe kolory. Obok przygniecione kamieniem listki folii, która nadal lśniła złotym blaskiem.
-To chyba prawdziwe złoto - zauważył obojętnie Michaił.
Na desce naszkicowano miękkim ołówkiem sylwetkę świętego. Ołówek jeszcze ciągle tu leżał.
-Dobra, wyciągaj wykrywacz - powiedział Michaił. - Mi też jest głupio, ale po to tu przyjechaliśmy.
Uruchomiłem niechętnie urządzenie i przeczesałem starannie ściany i podłogę. Nic, tylko pod łóżkiem znalazłem klucz od kłódki. Wyszliśmy z samotni i przeszukaliśmy jeszcze powierzchnię wyspy. W jednym miejscu wykrywacz zasygnalizował w piaszczystej glebie obecność czegoś metalowego.
Kilka ruchów łopatą i dokopaliśmy się. W ziemi spoczywał spory złoty krzyżyk.
-To chyba jego - powiedział Michaił. - Popi i księża grekokatolicy dostawali takie z okazji święceń. To między innymi z tego powodu bolszewicy tak zajadle tropili duchownych. Każdy miał przy sobie kawałek kruszcu...
Wziął go w dłoń, a potem wykopał w grobie mały dołek, włożył go, a potem zasypał.
-Niech spoczywają razem - powiedział. - A na nas czas.
Słońce zapadało już za horyzont.
-Zgłodniałem - powiedział szef gdy wyciągaliśmy łódkę z krzaków.
-Przecież tu wokoło jest pełno jedzenia? - zdumiał się Michaił.
-Hym? - uprzejmie zdziwił się pan Tomasz.
Nasz przyjaciel podniósł kamień i cisnął nim w koronę rosnącego opodal cedru. Na ziemię spadły dwie szyszki. Cisnął jeszcze dwa razy po czym przyniósł szyszki nam.
-Nie jestem wiewiórką - zdenerwował się Pan Samochodzik.
-W tym są orzeszki - wyjaśnił rozrywając palcami pierwszą szyszkę. Faktycznie pod grubymi, jakby drewnianymi łuskami pojawiły się ziarnka wielkości groszku.
-Dojrzały w końcu sierpnia.
Szef wyłuskał sobie garść i popatrzył nieufnie.
-Bardzo smaczne, tylko trzeba jeszcze wyłupać je z łupinek.
Michaił pokazał jak się to robi. Przez następną godzinę płynęliśmy łódką w stronę bazy jak wiewiórki gryząc orzeszki.
Było bardzo gorąco. Michaił zdjął koszulę, żeby, jak to określił, złapać trochę słońca. W chwili gdy sięgał po drążek steru odsłonił niewielki znaczek, który miał wytatuowany pod lewym ramieniem.
-A cóż to jest takiego? - zdumiał się Pan Samochodzik patrząc na symbol. - To przecież nie jest ukraiński Tryzub. Chyba, że to uproszczona wersja.
Michaił uśmiechnął się.
-To trójząb świętego Włodzimierza, czyli faktycznie uproszczona wersja ukraińskiego godła. Ale dla nas to symbol cywilizacji chrześcijańskiej. Trochę się różni, żeby nie było problemów identyfikacyjnych.
-A te literki? -zagadnąłem NTS? Bo niżej jest grupa krwi...
-NTS? Narodowo - Trudowyj Sojuz - powiedział nieoczekiwanie po rosyjsku.
-Narodowo - Pracowniczy Związek? - zdziwił się Pan Samochodzik. - A cóż to jest takiego?
-Największa organizacja jaka kiedykolwiek pracowała dla wyzwolenia Rosji spod bolszewickiej dominacji - wyjaśnił. - Założony przez Arkadiusza Stołypina.
-Hym, tak... - mruknąłem. - Ta nazwa jest nieco dziwna. A jeśli wolno zapytać jaką macie doktrynę polityczną?
-Jesteśmy zwolennikami nieekspansywnego nacjonalizmu - oświadczył gość z dumą. - I oczywiście solidaryzmu klas społecznych.
-Nieekspansywny nacjonalizm nie istnieje - powiedział szef. - Solidarność klas społecznych to jak rozumiem doktryna przeciwna marksistowskiej walce klas?
Michaił kiwnął głową, ale pomimo naszych nalegań nie chciał rozwinąć tematu. Gryzł w milczeniu cedrowe orzeszki. Faktycznie były bardzo smaczne i niezwykle sycące. Po trzeciej szyszce nie czułem już głodu.
-Niewiele zdziałaliśmy - mruknął Pan Samochodzik gdy kładliśmy się spać.
-Dokonaliśmy przynajmniej jednego chrześcijańskiego uczynku - powiedziałem. - Pogrzebaliśmy tego biedaka. Trzeba będzie zamówić mszę za spokój jego duszy. Michaił się tym zajmie...
-Nie wiemy nawet jak się nazywał - mruknął szef zapadając w sen.
ROZDZIAŁ IX
Nocna wyprawa * Ciekły azot * Świt na rzece * Sprawdzamy drugi adres * Żelazna skrzynka * Michaił znowu planuje skok * Car Włodzimierz.
Obudziłem się jeszcze przed świtem. Z pokoju Michaiła sączyła się strużka światła. Cicho szumiał generator. Zapukałem.
-Proszę - odezwał się.
Wszedłem. Siedział przy komputerze.
-I jak poszło? - zapytałem widząc, że ma rozwinięty plik graficzny przedstawiający jedną z kartek z pustelni.
-Wiersz. Zwyczajny wiersz, nie, niezwyczajny. Bardzo piękny wiersz. Znalazłem na jednym z nich datę. Umarł chyba dopiero w latach trzydziestych.
-Czyli bolszewicy nie znaleźli jego pustelni! - ucieszyłem się.
-Sądzę, że więcej wierszy było w tamtej księdze. To naprawdę urocza poezja.
-Przepadło - mruknąłem. - Książka jak sam powiedziałeś już nie istnieje. Jeszcze leży, jeszcze widać jej kształt, ale...
-Pójdziemy po nią - powiedział. - uratujemy ją. Myślałem prawie całą noc jak i wymyśliłem.
Widocznie w ogóle nie położył się spać.
-Zamieniam się w słuch.
-Nie. Po prostu chodź ze mną.
Wyszliśmy z twierdzy i zeszliśmy nad wodę. Uruchomił silnik i odbiliśmy od brzegu. Na niebie świeciły miliony gwiazd. Od rzeki ciągnęło chłodem. Czułem wyraźnie zapach lasu. Łódka podskakiwała lekko na falach. Zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co za dnia. Michaił zabrał z łodzi butlę z czymś i metalową kasetę. Ruszyliśmy przez las drogą prowadzącą do klasztoru. Szedłem starając się wzrokiem przeniknąć ciemności. Michaił nie włączył reflektorka.
-Jeśli ktoś tam będzie, lepiej żeby nie zauważył nas zbyt wcześnie - powiedział.
Trudno się było z nim nie zgodzić. Odnaleźliśmy stolik, a potem przedarliśmy się przez krzaki na polanę. Robiło się już odrobinę jaśniej. Przemknęliśmy jak duchy po zwalonym pniu. Od poprzedniego dnia nikt tu niezaglądał. Książka leżała na stole, tak jak ją zostawiliśmy. Michaił zasłonił okno. Wyłamane drzwi ustawił tak, żeby zasłaniały wejście. Zapalił reflektor.
-Potrzymaj - Wręczył mi go.
Wyjął z torby tą dziwną butlę. Założył grube rękawice.
-Czary mary.
Puścił z butli zawartą w niej substancję. Rozproszył strumień rękawicą i skierował go w postaci mgły na leżący na stole foliał. Po chwili już śmielej polał ją cieczą z butli. Powietrze wypełniły kłęby mgły.
-To gaz - zauważyłem.
-Spokojna marchewka - uśmiechnął się. - To ciekły azot.
Wreszcie odstawił butlę i wyjął z kieszeni nóż. Odciął zręcznie manuskrypt od blatu. Zamrożona książka była twarda jak kawałek stali. Umieścił ją w kasecie, zablokował kilkoma plastykowymi klinikami, żeby się nie kołatała, po czym zamknął zasobnik i połączył butlę z zaworkiem. Za pomocą małej pompki odessał z wnętrza większość powietrza, a potem przekręcił kurek i ciekły gaz wypełnił kasetę.
-Zamrożona na sztywno - uśmiechnął się. - W tym stanie dojedzie do Szwecji. Tam będą fachowcy i bardzo dużo czasu. Pora ruszać. Dnieje.
Podszedł do stołu, na którym leżała niedokończona ikona. Włożył ją do torby. Zabrał także pędzelki, miseczki z farbą i złotą folię w płatkach. Wsiedliśmy na łódź i niebawem znowu byliśmy na rzece.
-Sądzisz, że uda się to uratować? - zapytałem.
-Nie wiem. Mam pewne wątpliwości. Widzisz, proces rozkładu zaszedł bardzo daleko. Ale nawet jeśli nie da się zakonserwować papieru, to poznam przynajmniej treść. Rozdzielając to milimetr po milimetrze i skanując kawałek po kawałku. Mam i mikrotom.
-Co zacz?
-Taka maszynka sterowana komputerowo, którą można przeciąć ludzki włos na sześć części.
Gwizdnąłem cicho.
-Czego to ludzie nie wymyślą -powiedziałem z uznaniem.
Uśmiechnął się lekko.
-Ma się parę technicznych gadgetów na wszelki wypadek.
Wyjął z kieszeni szpulkę żyłki zakończoną solidną kotwiczką. Na hak nadział plasterek kiełbasy po czym wyrzucił przynętę za burtę.
-Sądzisz, że coś się złapie? - zdziwiłem się.
-Mam nadzieję że coś sporego. Przy szybkości jaką rozwijamy za przynętą nadążą tylko duże sztuki.
W tym momencie coś połknęło kiełbasę razem z kotwiczką. Michaił fachowo szarpnął. Zwolnił nieco i zaczął holować rybę za łódką.
-Niezła sztuka - powiedział. - Zdrowo się szarpie.
-Może dodam gazu, to szybciej się zmęczy? - zaproponowałem.
Pokręcił głową.
-Ta żyłka jest obliczona na siedem kilo. Sądzę, że to coś jest większe.
Delikatnie wybierał aż wreszcie podholował rybę do rufy. W wodzie rzucało się coś ogromnego. Uniosłem wiosło i uderzyłem ją. Wspólnymi siłami wciągnęliśmy łup do łodzi. Miała co najmniej metr długości. Szczupak.
-Widzisz? - zapytał z nutką triumfu w głosie. - Takie rybiszcza tu pływają! Sumy są oczywiście jeszcze większe, ale to rzadka zdobycz.
Robiło się oraz jaśniej. Dotarliśmy na miejsce. Michaił włożył kasetę do Rosyanta. Szef wstał godzinę później, gdy solidna porcja ryby skwierczała już na maśle razem ze świeżo zebranymi grzybami.
-No to co robimy? - zagadnął wesoło łowiąc nosem cudowny aromat. - Najpierw śniadanko a potem sprawdzamy drugi adres?
-Aha - potwierdził Michaił. - Może jak dobrze nam pójdzie to dzisiaj znajdziemy.
-A kogo szukamy? - zainteresowałem się.
-Dom przy ulicy Nadbrzeżnej. Należał przed rewolucją do kupca Gorypina. Był spokrewniony z kuchcikiem Siedniewem i Kamerdynerem księżniczek, też Siedniewem.
-Nieźle - mruknął Pan Samochodzik. - To może być jeden z tych bardziej prawdopodobnych.
Po śniadaniu, popłynęliśmy na drugą stronę rzeki. Znaleźliśmy bez większego trudu ulicę Nadbrzeżną (Obecnie nazywała się Pocztową). Gorzej było z numerem siódmym. W na miejscu parceli znajdował się plac pokryty dołami i stosami gruzu.
-Chyba znowu się spóźniliśmy - jęknął Michaił gdy przeszliśmy przez płot.
-Niekoniecznie - zauważył Szef. - Zwróć uwagę, że te ruiny zaczęto usuwać spychaczem, a potem przerwano. Chyba nie naruszyli piwnic.
-Sprawdzimy - mruknąłem.
Uruchomiłem wykrywacz i ruszyłem przez gruzy. Po dwu godzinach złapałem słabe echo.
-Tu coś jest - zauważyłem.
-Co? - zaciekawił się Michaił.
-Nie wiem. Ale dźwięk jest inny niż przy żelazie.
-Do dzieła - nasz przyjaciel wyjął z plecaka saperkę i wgryzł się w gruz. Po godzinie echo było już znacznie silniejsze.
-Jesteśmy blisko - mruknąłem. - Zaraz będziesz to miał.
Pod łopatą błysnęło coś złocistym blaskiem. Michaił szarpnął i wyciągnął zgnieciony samowar.
Zaklął wyjątkowo niecenzuralnie. Pan Samochodzik podniósł znalezisko. W jednym miejscu saperka zdarła warstwę zielonej śniedzi i odsłoniła mosiądz, co zapewne dało ten piękny błysk.
-Oryginalny Bataszew z Tyły - zauważył szef. - Piękne cacko. Trzeba będzie tylko dobrze oczyścić. O jest nawet kurek - wygrzebał z gruzu zaworek. Sprawdziłem dół. Nic więcej metalowego w nim nie było.
Penetrowałem jeszcze przez ponad godzinę ruiny, ale poza kawałem miedzianego drutu nic więcej nie udało nam się znaleźć.
-Beznadziejna sprawa - powiedział Michaił siadając na pryzmie cegieł. - Nawet jeśli ukryli to w domu, to przewaliło się tędy tylu poszukiwaczy, że nie mamy chyba większych szans.
-A może zakopali koło domu? - wskazałem gestem resztki ogrodu.
Ożywił się.
-Teraz ty odpocznij, a ja poszukam. Może będę miał szczęśliwszą rękę.
Chodziłem przez blisko godzinę. Nic nie znalazłem. Dopiero koło potężnego świerka rosnącego za ruinami domu wykrywacz zapiszczał. Tym razem do saperki dostał się Pan Samochodzik.
-Skrzynka metalowa - sapnął z wysiłku.
Po chwili z głębi dołu wyciągnął znalezisko. Poczułem gwałtowny przypływ gorączki złota.
-To chyba stary metalowy rezerwuar od ubikacji - zauważył Michaił. - Ale wieko zostało przyspawane.
Wsadziłem skrzynkę do plecaka. Wycofaliśmy się na przystań, a potem popłynęliśmy do twierdzy. Michaił wydobył z kontenerka małą piłkę diamentową i podłączywszy ją do agregatu zręcznie odciął wieko po linii spawu. Patrzyłem na spadające na ziemię iskry a moja wobraźnia działała jak chyba nigdy w zyciu. Wreszcie dociął do końca. Podnieśliśmy wieko. Wewnątrz skrzyni były częściowo przegniłe banknoty. Michaił wyjął jedną paczkę.
-Kierenki - mruknął zawiedziony
-Co? - zdziwił się pan Tomasz.
-Ruble wydawane przez Rząd Tymczasowy. Niezłą fortunkę sobie zgromadził ten ktoś.
-Jaką to miało siłę nabywcza? - zaciekawiłem się.
-To zależy kiedy zostało ukryte. Inflacja sięgnęła kilkuset procent między rewolucją lutową, a przewrotem bolszewickim. Myślę jednak, że można było za to kupić drugi taki domek.
Zakląłem wściekle.
-Wiecie co mi przyszło na myśl?
-Sprzedał Tiarę i zakopał pieniądze? - zgadnął Michaił. - Było by tego trochę mało.
-Zobaczmy co jest głębiej - zauważył przytomnie szef.
Wyjęliśmy przegniłe rozpadające się pliki banknotów. Pod nimi leżała moneta - srebrny rubel wybity z okazji trzechsetnej rocznicy panowania dynastii Romanowów. Podniosłem ją. Car Mikołaj Drugi sportretowany en faz w towarzystwie założyciela rodu patriarchy Fiłareta uśmiechał się zagadkowo, może nawet kpięco. Poczułem nieoczekiwanie że śmieje się z naszych wysiłków.
-Zerwały nam się w ręku wszystkie nici - powiedział Michaił. - Musimy szybko wymyśleć coś nowego.
Kiwnąłem poważnie głową. Po późnym obiedzie zasiedli razem do komputera, a ja wszedłem na wieżyczkę i zdrzemnąłem się w ciepłych powiewach wiatru. Zszedłem na dół przed wieczorem. Nieprzespana noc dawała mi się we znaki.
-I co ciekawego znaleźliście? - zapytałem.
-Nic co mogło by być interesujące - powiedział szef. - Do chrzanu z tą robotą. co z tego, że znajdziemy jeszcze dziesięć następnych adresów? Wszędzie może być podobnie. Zresztą ustalenie adresu nie przesądza o odnalezieniu skarbów. Przecież równie dobrze człowiek mający depozyt mógł ukryć je gdzieś poza domem. Nawet daleko... Zakopać w lesie, w sadzie, przewieźć na drugą stronę Tobołu...
-Albo zatopić w rzece - dodałem skromnie.
-Nie mamy innej drogi - powiedział Michaił. - Musimy odnaleźć pozostałe adresy. A tego dokonać możemy tylko w jeden sposób.
-Niech zgadnę - westchnąłem. - Chcesz zdobyć księgi meldunkowe?
Kiwnął radośnie głową.
-Czy ty sobie zdajesz sprawę, że one są zamknięte w archiwum KGB? - zapytał ostrożnie Pan Samochodzik.
Michaił ponownie przytaknął.
-Właściwie powinienem dać ci teraz czymś ciężkim w głowę, zapakować do samochodu i wypuścić dopiero w Polsce - powiedziałem. - Przecież to niemożliwe.
-Co jest niemożliwe? - nie zrozumiał.
-Niemożliwe jest włamanie się do archiwum KGB! To tak, jakbyś chciał włamać się na Łubiankę. Takich rzeczy po prostu się nie robi - grzmiał pan Tomasz.
Michaił uśmiechał się nadal.
-Myślicie, że jestem złym psychologiem? Żyjemy sobie spokojnie w bazie KGB. Oni są do tego stopnia pewni, że nikt nie będzie chciał się tu włamywać, że nie wystawili nawet straży. Sądzą, i zresztą zupełnie słusznie, że nikt kto ma dość oleju w głowie by przeżyć w tym kraju nie będzie próbował wedrzeć się do ich obiektów. Dlatego mamy szansę.
-Mamy? - zdziwiłem się.- To ty masz szansę, a raczej nie masz żadnej. Co mamy powiedzieć twojej rodzinie gdy już cię dopadną?
Uśmiechnął się jeszcze raz. Denerwowal mnie jego uśmiech.
-Nie dopadną. Nawet się nie domyślą. Idziesz ze mną?
Popukałem się palcem w czoło.
-Czy ty chociaż widziałeś kiedyś w życiu jakiekolwiek archiwum? - zapytałem. - Stalowe kraty, sejfy...
-Na stalowe kraty znajdzie się sposób. A prucia sejfów nauczyłem się jeszcze będąc dzieckiem. Jak już wspominałem miałem trudne dzieciństwo.
-Świetnie. Mnie też uczyli pruć kasy pancerne, jak służyłem w czerwonych beretach. Ale to o niczym nie świadczy. Umiem to robić, ale to nie znaczy, że na widok sejfu KGB będę chciał go od razu wybebeszyć. Zresztą po co? Gdyby zdobyli informację o miejscu ukrycia klejnotów, poszli by po nie.
-Może nie potrafili odpowiednio zinterpretować posiadanych danych - zauważył Michaił. - Może zauważymy coś, co uszło ich uwagi. Zresztą to nie ważne. Po prostu musimy spenetrować to archiwum.
-Gdy Bóg chce kogoś zgubić najpierw odbiera mu rozum - mruknął Pan Samochodzik. - Będziemy ci wysyłać paczki.
Wstał.
-Idę - oświadczył. - Obejdę wzgórze dokoła. Zorientuję się gdzie są wyloty kanałów drenujących. Gdy będę to wiedział przygotujemy akcję.
Odprowadziłem go na przystań. Odczepił silnik i powiosłował na drugą stronę rzeki. Wróciłem do bazy.
Pan Samochodzik stał na wieży i obserwował oddalającą się łódkę.
-I co ty o tym sądzisz? - zapytał.
-Nie znajdziemy tych klejnotów - zauważyłem z melancholią. - To po prostu nie możliwe. Co gorsza nasze argumenty nie trafiają mu do przekonania.
-Obiecaliśmy mu pomóc tak jak tylko jest to możliwe. Nie wiem na co liczy, ale sądzę, że nasza umowa nie obejmowała akcji o charakterze samobójczym.
Ja też tak sądziłem.
-Z jakiegoś powodu jest pewien, że odnajdziemy Tiarę. Może trzyma coś na specjalną okazję. Jakiś ratunkowy wariant...
-Nie sądzę. On jest golusieńki - zdziwłem się slysząc ten zwrot z ust szefa. - Nie ma już żadnych pomysłów, ale nie potrafi się poprostu poddać. Dlatego spróbuje się włamać do archiwum KGB, oczywiście nawet jeśli ujdzie z życiem, to i tak nic tam nie znajdzie. Co najwyżej kilka nowych adresów. My tak czy siak już wygraliśmy. Książki leżą w skarbcu Biblioteki Narodowej.
-Czy w tych papierach, które ma zeskanowane można znaleźć jeszcze jakieś wskazówki? - zagadnąłem.
-Trudno powiedzieć. Jest tego kilkadziesiąt tysięcy stron. Sam się przyznał, że nie czytał wszystkiego. Oczywiście liczą się pamiętniki cara, carycy i ich dzieci. Wspomnienia nauczyciela Gillarda nie wnoszą nic nowego, choć mamy rękopis jego książki, bez poważnych cięć dokonanych przez wydawcę. Szkoda, że nie żyje już nikt z uczestników tamtych wydarzeń.
-Szkoda - potwierdziłem. - Ale żeby... - nagle palnąłem się z rozmachem w czoło.
-Anna Anderson!
-Kto to taki? -zagadnął szef.
-Kobieta, która twierdzi, że jest Anastazją, córką ostatniego cara.
-Ona nie żyje - ostudził mnie.- Zmarła przed dwoma, albo trzema laty.
-Szkoda. To był chyba jeden z lepszych pomysłów.
-Co myślisz o naszym przyjacielu? I o jego dziwnych tatuarzach?
-Trudno powiedzieć. Dziwna ta jego organizacja. Solidaryzm klas społecznych rozumiem. Takie były przecież założenia naszej Solidarności, ale nieekspansywny nacjonalizm?
pan Tomasz machnął ręką.
-Zastanawia mnie ta jego organizacja. Może to było tak. Oni zlecili mu odszukanie Rubinowej Tiary... Choć sądzę, że raczej przydała by im się korona.
-Załóżmy, że tak. Wysłali go na poszukiwania. A po co im korona?
Uśmiechnął się do swoich myśli.
-Jego ojciec był zamieszany w próbę kradzieży korony carów z Ermitarza. Samoójcza akcja. Poszlo ośmiu, iedmiu zginlo, nawet nie zdołali wejść do skarbca. Polegli byli zwylymi oprychami. Organizator zdołał zbiec tylko dlatego, że podziurawiony jak sito kulami strażników skoczył oknem z trzeciego piętra i umykając wskoczył do Newy. Był styczeń.
-Dlaczego do tego stopnia zależało im na tej koronie by ryykować zycie? Przecież ta akcja od początku była skazana na niepowodzenie.
Popatrzył w zadumie na miasto.
-Może po to żeby kogoś koronować..?
Zamyśliłem się.
-Koronować - powtórzyłem. - A kogo?
-Włodzimierz Romanow będący obecnie głową rodu ma oficjalnie tytuł strażnika rosyjskiego tronu. To z grubsza oznacza tyle, że gdy będzie dostęp do tegoż tronu, on na nim zasiądzie.
-Mzonki. Przecież w tym kraju nie ma nikogo, kto chciałby powrotu cara.
-Mylisz się. Około trzech procent mieszkańców Rosji to zagorzali monarchiści. Dalsze dwadzieścia pięć procent nie ma nic przeciwko. Włodzimierz Kiryłowicz raz już odmówił przyjęcia tronu.
-Jakto? - zdziwiłem się. - A kto mu go zaproponował? Gorbaczow czy Jelcyn?
-Hitler po napaści na Związek Radzicki zaproponował mu objęcie urzędu gubernatora zajętych terenów. W prowincji Ostland miał być stworzony marionetkowy rząd rosyjski z nim jako gubernatorem a może nawet prezydentem. W przyszłości miało to otworzyć drogę do restauracji monarchii. Włodzimierz odmówił i spędził cztery lata w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen.
-A gdyby nie odmówił?
-Warianty historii są zawsze trudne do przewidzenia. Może hitlerowcy trochę łagodniej traktowaliby ludność cywilną. A może nie. Car tak czy siak okryłby się niesławą. Z drugiej strony miałby szansę zorganizować bunt i wystąpić przeciw Rzeszy. Znalazłby się między młotem a kowadłem, między hitlerowami a Stalinem. To nie mogłoby się udać. Myślę, że wybrał słusznie. Mógł myśleć, że go zabiją w przypadku odmowy, ale gotów był poświęcić się dla ojczyzny której nigdy nie było mu dane zobaczyć.
Michaił wrócił po zmroku.
-I jak poszukiwania? - zapytałem.
-Znalazłem wylot głównego kanału - powiedział. - Biegnie chyba sprzed cerkwi, pod budynkiem archiwum i wychodzi na skarpie.
-Próbowałeś zajrzeć?
-Zaglądałem - mruknął. - Zaspawali go metalowymi sztabami. Ale biegnie prosto w dobrym kierunku.
-Odżywam na myśl, że żaden Mitrofanow nie będzie musiał szukać w archiwum wodociągów schematów sieci pod wzgórzem.
-Będzie szukał. Jutro to sprawdzę.
Fanatycy bywają niebezpieczni, więc nie protestowałem. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
ROZDZIAŁ X
Sympatyczny atrament * Nocna wyprawa * Główny kanał odwadniający * W archiwum KGB * Nastojaszczije amerykanskije szpiony! * Przesłuchanie * Doktor Rauber
Rankiem Michaił wbił się w garnitur, naszykował sobie plik papierów i wsiadł na łódkę. Obserwowaliśmy go z wierzy.
-Obawiam się, że on na poważnie planuje ten skok na archiwum KGB - powiedziałem w zadumie.
-Uda mu się?
-Trudno ocenić. Prawdopodobnie jeśli rzeczywiście miał tak trudne dzieciństwo jak opowiadał to wejdzie do środka. Ale wejść, a wyjść to dwie różne rzeczy. „Rubel za wejście, dwa za wyjście” - jak mówi rosyjskie przysłowie.
Do obiadu siedzieliśmy i grzebaliśmy w zeskanowanych dokumentach. Przejrzałem dziennik carcy, choć czytanie ręcznie pisanej cyrlicy okazało się nadspodziewanie trudne.
-Zwróciłeś uwagę na ten fragment? - zapytał szef wskazując na jedną stronę. - Caryca pisała zostawiając spore odstępy między linijkami. Tu są one szczególnie duże.
-Sądzisz że mogła tu umieścić jeszcze jedną linijkę zapisaną sympatycznym atramentem?
-Nie da się wykluczyć. Albo zostawiała miejsce na późniejsze zapiski. wszedł Michaił. Ociekał wodą.
-Deszcz pada - wyjaśnił. - Coś ciekawego? - zauważył nasze podniecenie.
-Zobacz - szef wskazał mu sporne linijki. - Tu mogło być coś dopisane.
-Faktycznie, zwróciłem na to uwagę, gdy robiłem skan. Niestety nie pozwolili przeprasować tych stron gorącym żelazkiem, co zapewne pozwoliłoby oczytać tekst. Specjalnie im się nie dziwię. To bezcenne archiwalia.
-Po co żelazkiem? - zdziwiłem się.
-Można użyć różnych atramentów sympatycznych, które po wyschnięciu będą niewidoczne. Najprostszym jest mleko. Posiada tylko jedną wadę. Jeśli jest tłuste, to po pewnym czasie mogą wystąpić plamy. Oczywiście istnieje odtłuszczone, ale takiego chyba nie mieli. Innym bardzo prostym atramentem sympatycznym jest sok z cebuli. Sądzę, że tego właśnie użyli. Mieli cebulę, a po wyschnięciu i wywietrzeniu zeszytu był niewidoczny. Dla odczytania tekstu wypisanego tymi dwoma należy kartkę z zapisaną wiadomością podgrzać albo właśnie przeprasować gorącym żelazkiem. Papier w miejscach gdzie był zabarwiony mlekiem albo sokiem z cebuli pociemnije. Są oczywiście różne chemiczne substancje, których można użyć do tego celu, ale takich raczej nie mieli.
-Trzeba było użyć kamery termowizyjnej - zauważyłem.
Spuścił głowę.
-Nie pomyślałem o tym. Ale drugi raz mnie tam nie wpuszczą. Po krótko trwałym okresie odwilży archiwa znowu są niedostępne dla zachodnich badaczy.
-Poproś kogoś z miejscowych. W ostateczności przekup.
-Pomyślę. Sądzicie, że w tym miejscu może być napisane coś na temat klejnotów.
-Ta strona została zapisana dzień przed wyjazdem do Jekatierymburga... Może domyślali się co im grozi. To może być na przykład testament. Albo informacja o klejnotach jeśli jakaś ich partia została ukryta przed wyjazdem. W przeddzień wyjazdu.
-Rozumiem - kiwnął poważnie głową. - Będę musiał to jakoś sprawdzić. Na razie mam inne tropy.
Zza pazuchy wyjął dwie odbitki ksero.
-To plan twierdzy, wykonany jeszcze przed rewolucją. A to rozrys sieci kanałów drenujących - powiedział. - Jeśli nałożymy jeden na drugi, zobaczymy, że główny kanał biegnie pod budynkiem zbrojowni, będącym obecnie głównym archiwum FSB!.
-Ekstra - powiedziałem. - Czyli chcesz wejść przez kanał.
-Sam nie dam rady - powiedział. - Będę potrzebował Pawle twojej pomocy.
-Po moim trupie - zaprotestował szef.
-Wszystko przemyślałem. To naprawdę bezpieczna akcja - zaprotestował Michaił. - Wejdziemy z kanału, przez podłogę archiwum. Zrobimy to dziś w nocy, kiedy nikogo nie ma w środku. W godzinę znajdziemy co nam potrzeba i znikamy tą samą drogą. Wylot kanału jest w gęstych krzakach.
-Hym... Czy pomyślałeś o tym że kanał musi biec głębiej, pod fundamentami budynku?
-Tak. Wiem też że ściany są z kamionkowych kręgów.
-A pomyślałeś jak przebić się z kanału do budynku. Jeśli użyjesz dynamitu to nie dość że wylecicie w powietrze to jeszcze zbiegnie się cała okolica.
-Przemyślałem wszystko. Zrobię to po cichutku. To będzie koronkowa robota.
-Sądzę, Pawle, że będziesz musiał z nim iść i dobrze go pilnować - westchnął szef.
Zrozumiałem, że mój los został przypieczętowany. To dziwne, ale nawet się ucieszyłem. Nie codziennie trafiają się takie przygody. Po południu Michaił wydobył z torby ikonę zabraną z pustelni. Oglądał długo porcelanowe miseczki z resztkami farb.
-Chyba da się je odmoczyć powiedział wreszcie.
-Niewykluczone - zauważył pan Tomasz. - A po co?
-Mam znajomego mnicha w Kanadzie. Dam mu to. Niech dokończy pracę tego biedaka z pustelni. To co po nas zostaje to owoce naszego wysiłku. Szkoda by było, gdyby ten człowiek żył tylko w naszych wspomnieniach.
Wzgórze sprawiało przygnębiające wrażenie. Może dlatego że była noc, a może potęgował je ceglany mur na szczycie. Było chłodno. A krzaki pokrywała rosa. Czułem się dziwnie, nienaturalnie spokojny. To naprawdę musiało się udać.
-Obszedłem całą górkę dookoła - pochwalił się Michaił. Uczernił sobie twarz spalonym korkiem i teraz w ciemności widziałem tylko jego jasne oczy. - Podkopana jest dziesiątkami drenów. Znalazłem trzydzieści cienkich rurek. Ale tędy biegnie główny kanał. Spod cerkwi. pewnie dawniej była tu rynna do rzeki.
-Rynsztok - poprawiłem go odruchowo.
Stopień w jakim opanował język polski był zdumiewający. Pomijając jego silny wschodni akcent mówił zupełnie poprawnie.
W gęstych krzakach zamajaczył betonowy krąg. Wylot kanału.
-Jesteśmy - powiedział Michaił.
Jego głos drżał z emocji. Dziurę zabezpieczała solidna metalowa krata. Podszedłem i obmacałem pręty. Miały co najmniej trzy centymetry średnicy. wbetonowano je solidnie jeszcze w czasach budowy ścieku. Szarpnąłem, ani drgnęły.
-No to kicha - powiedziałem. - Masz piłę do metalu?
Uśmiechnął się szeroko.
-Piły to przeżytek. W dzisiejszych czasach szpiedzy posługują się najnowocześniejszą techniką.
-Tak, zapomniałem, że jesteś szpiegiem - mruknąłem. - Będziemy kruszyć kanał dynamitem?
Nie odpowiedział. Z plecaka wyjął zwój kabla i zniknął w ciemności. Patrzyłem za nim. Podkradł się do stojącej niedaleko latarni. Odczepił zręcznie pokrywę. Wykręcił korek. Latarnia zgasła prawie natychmiast. Tylko przez chwilę rozżarzone włókna w żarówce wydzielały słaby poblask. Michaił wrócił ciągnąc końcówkę kabla.
-Mamy zasilanie - powiedział.
-Uważaj z tym. Latarnie pracują pewnie na napięciu rzędu 750 volt.
-Spokojna marchewka - powiedział. - Takie właśnie będzie nam potrzebne.
-Zamierzasz to przeciąć nie piłą do metalu, ale tarczą karborundową osadzoną w szlifierce - domyśliłem się.
-A fe. Co za prostackie metody.
Z plecaka wyjął płaskie pudełko. Otworzył je i moim oczom ukazało się coś w rodzaju ostrza zaopatrzonego w wygodny ergonomiczny uchwyt.
-Coż to takiego? - zdumiałem się - Laser bojowy?
-Laserem byłoby najlepiej - powiedział. - Tylko, zasilanie za słabe. Poza tym gdybyśmy cięli te kraty laserem widać byłoby nas na kilometr.
Przyłożył ostrze do sztaby i wcisnął przycisk. Metal zaćwierkał jak ptaszyna polna. Pobór mocy musiał być potworny, bowiem latarnie przy całej ulicy pociemniały. Gdy odwróciłem się Michaił kończył ciąć ósmy pręt.
-Piła ultradźwiękowa - domyśliłem się.
Kiwnął poważnie głową.
-Piła ultradźwiękowa. W przyszłości podstawa każdego przemysłu opierającego się w tej chwili na spiekach węgloceramicznych. Za dziesięć lat zastąpi piły drwalskie w tartakach, ułatwi pracę kamieniarzom, zapewni obróbkę metali z jubilerską precyzją...
-Tylko pobór mocy coś duży - zauważyłem.
-Cóż, nasze laboratoria już nad tym pracują. A jeśli się nie uda, to może chociaż obniży się ceny energii.
-Macie nawet własne laboratoria? - zdumiałem się.
-Oczywiście. Towarzystwo Rosija dysponuje obecnie gigantycznym kapitałem.
Ostatni pręt ćwierknął cichutko i podał się.
-Według obliczeń Pana Samochodzika pięćdziesiąt metrów stąd bezpośrednio nad kanałem znajduje się budynek archiwum - powiedział Michaił.
-Starczy nam kabla? - zaniepokoiłem się.
-Oczywiście. Mam dwieście metrów zapasu.
Ruszyliśmy niską betonową rurą. Cuchnęło lekko, a pod nogami coś chlupotało. Starałem się nie zgadywać co. Niebawem natknęliśmy się na kolejną kratę. Ta trzymała się ścian znacznie słabiej i dawała podczas cięcia zupełnie inny dźwięk, coś w rodzaju brzęczenia srebrnych dzwoneczków. Rozwijałem taśmę mierniczą i wreszcie znalazłem się w miejscu, gdzie supełek wyznaczał pięćdziesiąty metr.
-Jesteśmy - powiedziałem cicho.
-W porządku. Przejdziemy jeszcze ze dwa metry...
Betonowy strop wydawał się być niewzruszonym i twardym jak skała.
-Nie ma tu żadnego zejścia do kanałów - powiedziałem.
-Po co zejście do kanałów z tajnego archiwum? - zdumiał się Michaił. - Chyba tylko zaproszenie dla szpiegów.
-Jeśli go nie ma, to jak wejdziemy tam na górę? - zdziwiłem się.
-Oto jak - przyłożył piłę do sufitu.
Obracając się na pięcie zatoczył nią krąg o przeszło metrowej średnicy. Strop wydał z siebie coś w rodzaju skwierczenia. Mój towarzysz odskoczył w bok, a gruby plaster betonu upadł z hukiem u naszych stóp.
-Widziałem coś takiego w filmie „Brasil” - pochwaliłem się. - Tam przyszli aresztować głównego bohatera wycinając dziurę w suficie.
Michaił oświetlił latarką sufit.
-Bingo - powiedział. - Podaj łom.
Pogmerał nim leniwie przez kilka minut i osypała się nam na głowy kupa ziemi. Poprawiał przez chwilę po czym ułożywszy beton na sztorc zniknął w otworze. Przez chwilę ciął a potem zaczął podawać mi pokrojone na kawałki cegły.
Układałem je na ziemi.
-Gotowe - powiedział wreszcie.
Sądząc po tym, jak zabrzmiał jego głos, dotarł już do jakiegoś pomieszczenia. Jego nogi zniknęły w górze. Po chwili wachania podążyłem jego śladem. Znaleźliśmy się w niewielkiej piwniczce. Do ścian ciągle przykute były rdzewiejące pierścienie.
-Tu zapewne trzymali więźniów - powiedział Michaił ponuro. - Do dzieła.
Przysunęliśmy sobie ciężką ławę i zabraliśmy się za sufit. Po chwili i on musiał się poddać. Piła wydawała dźwięk podobny do gotującej się w czajniku wody. Odkładałem wycięte cegły na kupkę. Powietrze wypełnił rudy pył.
-Solidna robota - mruknął Michaił. - Umieli kiedyś budować. Wreszcie dźwięk piły zmienił się. Znowu cięła beton.
-Wzmocnili posadzkę betonową wylewką - powiedział. - Zbrojoną.
-Dasz radę przeciąć zbrojenia? -zaniepokoiłem się.
-Tym maleństwem można ciąć nawet promy kosmiczne - pochwalił się podając mi kawał betonu.
Wreszcie uznał że otwór jest wystarczająco duży. Zniknął w górze. Po chwili wychylił się.
-Za mną - szepnął.
Wypełzłem z dziury w podłodze. Michaił ustawił reflektorek tak, żeby z grubsza oświetlał tą część pomieszczenia. Otrzepałem dłonie wzbijając w powietrze kilogram kurzu. Zakasłał. Rozejrzałem się wokoło ciekawie. Ostatecznie nie codziennie ma się okazję być w ściśle tajnym archiwum KGB/FSB.
-Rozczarowany? - zapytał mój kumpel z lekką kpiną w głosie.
-Tak - przyznałem. - Wyobrażałem to sobie inaczej. Sądziłem, że dokumenty takiej instytucji muszą być dodatkowo zabezpieczone.
-Rozumiem. spodziewałeś się setek sejfów wyprodukowanych przed rewolucją w zakładach Puntiłowskich.
-Tak. Ściany sejfów a na każdym z nich papierowa plomba z napisem „Sowierszeno Siekretno”.
-Żaden problem - wyciągnął pierwszą z brzegu teczkę. - Chciałeś oto ją masz.
Starł z okładki kurz i wówczas zobaczyłem, że teczka ma na bokach przyklejony biały pasek ostemplowany pieczątkami z sierpem i młotem. Na teczce ktoś napisał wyraźnym, niewprawnym pismem półanalfabety „Sowierszeno Siekretno” - ściśle tajne.
-Teraz lepiej? - uśmiechnął się szelmowsko.
-Nie. Pieczątki powinny być lakowe.
-Też masz wymagania. Czy ty sobie Pawle w ogóle zdajesz sprawę ze jesteśmy w archiwum KGB, w jednym z najściślej tajnych i najlepiej strzeżonych miejsc na tej planecie?
-Chyba brakuje mi poczucia uczestnictwa - mruknąłem. - Bierzmy co nam trzeba i spływamy. Przejrzymy na spokojnie w twierdzy i odniesiemy.
-Raczej podrzucimy im pod drzwiami, ale w sumie szczegóły mają drugorzędne znaczenie. Ksiąg meldunkowych na tych półkach raczej nie ma, wszystkie teczki są cieniutkie.
Ruszyliśmy dalej przez labirynt półek. Nieoczekiwanie doszliśmy do alejki biegnącej w poprzek. Była nawet odkurzona.
-A jednak ktoś tu zagląda - zauważyłem.
-Dlatego, między innymi, przyszliśmy tu w nocy - wyjaśnił.
Teczki przy „alejce” także były starannie odkurzone.
-W prawo, w lewo czy do przodu? - zapytałem.
-Jeśli się bada labirynty, to najlepszą metodą by nie zabłądzić i nie pominąć żadnego odgałęzienia jest zakręcanie zawsze w lewo - powiedział poważnie. - W prawdzie pokonuje się wówczas dłuższą drogę niż idąc na wprost, ale przynajmniej ma się pewność, że się niczego nie przegapi.
Zakręciliśmy w lewo, a potem jeszcze raz w lewo.
-O znalezieniu się w takim miejscu marzyłem przez całe życie - powiedział. - Choć jeszcze chętniej spenetrowałbym archiwa Łubianki.
-A po co? Chcesz poszukać prawdy o Juriju Gagarinie? - zagadnąłem.
Parsknął ze złością.
-Uczepiliście się mnie.
-Wybacz to po prostu ciekawy temat. Ja i pan Tomasz jesteśmy detektywami. Lubimy stawiać pytania. Na tym polega nasz zawód a wybraliśmy go sobie, bo chcemy poznawać prawdę. Ty zaś sprawiasz wrażenie że coś wiesz.
-Kiedyś ci opowiem co wiem. Szczęka ci wypadnie z zawiasów. Na razie skupmy się na naszym zadaniu. Będąc dzieckiem sądziłem, że to takie proste, wchodzi się do archiwum KGB i wykrada teczki. Teraz widzę, że jest ich trochę za dużo...
Kiwnąłem poważnie głową.
-Zazwyczaj dzieci marzą o rzeczach przyjemniejszych - zauważyłem. - Tak egzotyczne pragnienia to wpływ twojego trudnego dzieciństwa, czy może raczej nieodpowiednich lektur?
-Towarzyszyłem ojcu od małego gdy grzebał w starych dokumentach. Zwiedzaliśmy na zachodzie podobne miejsca.
-Myślałem ze hrabia Derek...
-...Był szpiegiem, złodziejem dzieł sztuki i przemytnikiem? - zapytał ostro. - Detektyw za dychę, z ciebie Pawle. Zbyt łatwo się sugerujesz. Prowadził własne zakrojone na bardzo szeroką skalę badania archiwalne. To był prawdziwy człowiek, taki jak Pan Samochodzik. A my jesteśmy siupraza. Nigdy nie dorośniemy im do pięt.
Zamyśliłem się.
-Wiesz co, jesteś chyba pierwszą osobą jaką spotkałem, która przyznaje się że ktoś może ją przerosnąć intelektualnie.
-A co w tym dziwnego? Po świecie chodzi wielu mądrych ludzi. Spotkałem nawet kilku. Przypuszczam że są miliony ludzi od nas inteligentniejszych i tysiące naprawdę genialnych. No dość tych dywagacji. Szukamy.
Mój wzrok prześlizgiwał się po kilometrach półek i milionach teczek. Zakręciliśmy jeszcze raz. „Krajobraz” zmienił się. Na półkach stały grubaśne tomiszcza.
-Zaczynamy do czegoś dochodzić - poweselał Michaił.
Wyciągnął pierwszy tom z brzegu i przekartkował go pobieżnie.
-Wyniki badań statystycznych mieszkańców Tobolska. Ilość deklarujących się jako ateiści nie pasowała do liczby wiernych odwiedzających cerkwie. A tu mamy wzrost przestępczości wśród dzieci poniżej czternastego roku życia.
Wetknął tom na miejsce i zajął się kolejnym.
-Alkoholizm wśród dzieci do czternastego roku życia. Alkoholizm wśród pionierów. Alkoholizm w Komsomole! - wściekał się coraz bardziej.
-Nauczyli Rosjan pić. Hitler gdy podbijał ZSRR planował, że dla całkowitego wyeliminowania i zniszczenia biologicznego Rosjan i Ukraińców wystarczy zwiększyć spożycie spirytusu do sześciu litrów na głowę mieszkańca rocznie.
Wetknął ze złością tom na półkę.
-Oni mieli dwanaście litrów już w latach sześćdziesiątych.
-Uspokój się - zmitygowałem go. - Zastanówmy się lepiej jak najłatwiej odszukać księgi meldunkowe.
-Te tomiszcza są na okładkach opisane tylko sygnaturami - powiedział w zadumie. - Układ nie może być w takim razie alfabetyczny.
-Czyli mogą być wszędzie?
-Dokładnie tak. Zwróć uwagę, że sygnatury są wyraźnie wieloczłonowe. To jakiś kod, tak jak z tablicami rejestracyjnymi ZIŁ-ów.
-Zaczynające się od cyfry osiem dotyczą chyba badań kwestii społecznych.
-Tak. Chyba tak. Zastanawiam się jednak jak zaklasyfikowali interesujące nas zbiory. Wiara w cara też mogła dla nich podchodzić pod problemy społeczne. Trzeba spróbować rozszyfrować te kody.
-Zaczekaj - powstrzymałem go za łokieć. - A może po prostu poszukajmy katalogu?
-No co ty? Katalog trzymali z pewnością w sejfie.
-Chwilę. Dlaczego mieliby trzymać go w sejfie?
-Widzisz, to już tak bywa w radzieckich instytucjach. Z samego katalogu wrogowie mogliby za dużo się dowiedzieć.
-Ja na ich miejscu sporządziłbym dwa katalogi. Jeden ogólny i wydzielony dla rzeczy ściśle tajnych.
Popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
-Nie da się wykluczyć że masz rację. Tak czy siak, tu katalogu nie znajdziemy. Z pewnością nawet ogólny trzymali pod kluczem.
-Po co trzymać dwie rzeczy pod kluczem oddzielnie. Założę się ze stoi po prostu koło drzwi.
-Dobra, sprawdzimy.
Koło drzwi archiwum katalogu nie było.
-Widzisz - zatriumfował. - To nie takie proste.
Wyciągnął jakieś tomisko i przekartkowawszy wstawił je obojętnie na półkę. - Lepiej pomóż mi szukać odpowiedniego zbioru.
Wyciągnąłem tom z innej pułki i przekartkowałem go pobieżnie.
-Trójką zaczynają się prognozy gospodarcze.
Ruszyłem w głąb. Niestety mieliśmy tylko jeden reflektor, gdybyśmy się mogli rozdzielić poszłoby nam znacznie szybciej.
-Oho, zaczyna być ciekawie. Dokumenty dotyczące zaprowadzenia władzy radzieckiej w Tobolsku - mruknął.
-Ktoś tu ostatnio grzebał - zauważyłem. - Zobacz że wszystko jest starannie odkurzone.
Potwierdził skinieniem głowy.
-Mimo sporo tego.
-Od zera zaczynają się sprawy kryminalne - zauważyłem Penetrując inną półkę.
-To też może być ciekawe. Ukrywanie skarbów ostatniego cara mogli potraktować jako przestępstwo kryminalne, a nie polityczne.
Chcąc nie chcąc zagłębiłem się w studiowanie opasłych tomów.
-Sądzę, ze katalog może być po prostu na korytarzu - zauważyłem
dwie godziny później.
Byłem ledwo żywy ze zmęczenia. Kurz kręcił mi w nosie, a ręce osłabły od dźwigania ciężkich skroszytów.
-Nie może stać na korytarzu - po jego głosie poznałem, że także ma dosyć. - Przecież tam każdy mógłby do niego zajrzeć.
-Właściwie dlaczego nie? - zdziwiłem się. - Przecież to chyba oczywiste, że do takiej instytucji wpuszcza się tylko zaufanych.
-KGB miało jedenaście poziomów utajnienia dokumentów - powiedział znużony. - I jedenaście poziomów służbowych dostępu do tajemnic. Ponadto były też podziały pionowe. Nawet generał KGB nie miał dostępu do wszystkich dokumentów a jedynie do tych do których musiał mieć możliwość zaglądania z racji wykonywanej funkcji. Dlatego dzielono je na zespoły tematyczne.
-Czyli facet z KGB badający problemy społeczne nie mógł skorzystać z tych, dotyczących np. ochrony środowiska?
-Właśnie.
-Ale sam powiedziałeś, że to było w czasach KGB. A teraz są czasy FSB. Może u nich to wygląda inaczej. Zobacz, rygle w drzwiach są po naszej stronie - oświetliłem je halogenkiem. - Wyjrzymy tylko, czy katalog jest na korytarzu.
Na moich oczach jeden z rygli wolniutko i bezszmerowo przesunął się.
-Wot te na - jęknął i obaj rzuciliśmy się między półkami do naszego podkopu. Gdy jednak wbiegliśmy w odpowiednią uliczkę zobaczyliśmy snop światła i gramolącego się z dziury faceta z pistoletem w dłoni.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Przyjaciel pociągnął mnie w inną uliczkę. Niespodziewanie zakurzone żarówki pod sufitem zabłysły światłem. Archiwum wypełnił tupot nóg obutych w wojskowe kamasze. Tupot narastał, zbliżał się, otaczał nas ze wszystkich stron. Michaił odpiął rewolwer z kaburą i położył go na ziemi. Nogą wsunął pod najbliższą półkę.
Miał rację. Gdyby zaczął strzelać nie dali by nam najmniejszych szans. Mieli co najmniej dzesięciokrotną przewagę liczebną. Wreszcie zostaliśmy odkryci. Dwaj żołnierze wycelowali w nas pistolety maszynowe. Przyglądali nam się z prawdziwym niekłamanym zainteresowaniem.
-Wojska MSW - poinformował mnie spokojnie. - Oficjalnie dawno rozwiązane...
Nadszedł jakiś wyższy rangą wojskowy
-Połóżcie się na ziemi - powiedział po angielsku. - Nie macie szans.
Wykonaliśmy posłusznie polecenie. Zaszło nas czterech. Dwaj trzymali nas na muszce a pozostali szybko obszukali. U mnie znaleźli w kieszeni grzebień, u Michaiła nic nie znaleźli. Skuli nam ręce kajdankami na plecach. Gdy wychodziliśmy usłyszałem głos jednego z żołnierzy.
-Ty widzieł Sasza? Nastojaszczije amerykanskije szpiony!
/Widziałeś Sasza? Prawdziwi amerykańscy szpiedzy!/
-Da Mykoła, ja pierwyj raz w żyzni takich wiżu! I możet byt' posljednij! /Tak Mykoła, ja pierwszy raz w życiu takich widzę. I możliwe, że ostatni!/
Zachciało mi się śmiać, choć trochę miękły mi kolana.
*
Pokój przesłuchań był niewielki, można powiedzieć, że ciasny. Sufit sklepiony z cegieł pamiętał zapewne siedemnasty wiek. Co mogło się tu znajdować w dawnych dobrych carskich czasach, gdy mieścił się tu klasztor? Okna były niewielkie, więc raczej nie mogła to być pracownia malarza ikon. Pośrodku przed biurkiem stały dwa fotele fryzjerskie, solidnie przymocowane do podłogi i zaopatrzone w paski do krępowania. Rzucili nas na nie i przywiązali bez ceregieli. Zaraz potem poszli sobie zostawiając nas samych.
-I co dalej? - zapytałem Michaiła.
-Chwilowo jesteśmy uziemieni - szarpnął się w więzach.
Przypięto nas wyjątkowo fachowo. Szarpnąłem i ja. Fotel ani drgnął.
-Zapewne zostawią nas na pół godziny, albo godzinę - powiedział. - Tak żeby nas trochę rozmiękczyć. Po przesłuchaniu pierwszego wyciągną go za drzwi i puszczą serię tak, żeby drugi myślał że rozwalili mu kumpla, co dodatkowo ma go zmiękczyć. Raczej nie będą nas torturowali, przynajmniej jeszcze nie tym razem, bo narzędzia leżały by już na stole. Od tego się kruszeje.
-Można powiedzieć, że dobrze znasz metody dzielnych agentów KGB.
-Nie zapomianaj, że wpadliśmy w ręce FSB, organizacji humanitarnej, szanującej prawa człowieka, nie stosującej tortur, nie likwidującej wrogów bez wyroku sądowego, podlegającej cywilnej kontroli... Zapomniałem o czymś?
-Zapewe nie wolno im stosować szantażu moralnego i brać zakładników - uzupełniłem ponuro. - Ale nie odpowiedziałeś na pytanie skąd znasz tak dobrze ich metody.
-Jak już mówiłem miałem wyjątkowo trudne dzieciństwo.
-Ponieważ nie mamy nic do roboty, to może opowiedz - zaproponowałem.
-Szczerze?
-Najlepiej. Oni pewnie też będą chcieli uzyskać nasze szczere wyznania, więc możesz to potraktować jako drobny trening.
-Naczytałem się w dzieciństwie bardzo nieodpowiednich lektur. Dlatego wiem to wszytko - wisielczy humor nie opuszczał go. - Tu prawie na pewno jest podsłuch. Zostawiając nas samych liczą, że sypniemy się z czymś, ustalając wersje wydarzeń.
-Czy zanim nas wykończą mógłbyś opowiedzieć jak to było z Jurijem Gagarinem?
Westchnął ciężko. Bardzo ciężko.
-Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję pozrozmawiać na ten temat - powiedział.
-A właśnie. Byłbym zapomniał. Co im powiemy?
Uśmiechnął się.
-Chcą poznać prawdę, więc oczywiście powiemy same kłamstwa. Przecież nie będziemy ułatwiać życia przeciwnikom. Nawet demokratycznej instytucji stojącej na straży praw człowieka...
Nagle zrozumiałem, że boi się bardziej niż ja, ale usiłuje zamaskować to żartami.
-Najważniejsze to nie pękać. A w każdym razie nie od razu - powiedział poważnie.
-Ile mam wytrzymać?
-Najlepiej do końca, choć czytałem, że w rękach KGB najtwardsi wytrzymują trzy dni. Na szczęście nie wiesz, kto mi zlecił tą misję, ani szeregu innych szczegółów. Najważniejsze to nie mówić, gdzie szef. Jeśli nie wrócimy po trzech dniach weźmie samochód i wsiąknie.
-Znam go. Widzisz Michaił, on nie ucieknie. Nie zostawi nas na zatracenie. Zrobi wszystko, żeby tylko nas wyciągnąć.
-Wiem. I tego właśnie się boję. Jeśli go dorwą, może załamać się znacznie szybciej niż my.
-Swoją drogą ciekawe co mogą wycisnąć ze mnie i Pana Samochodzika. Przecież niewiele wiemy... Gorzej z tobą.
Kiwnął poważnie głową.
-Gorzej ze mną - powtórzył. - Ale i z was spróbują.
Drzwi skrzypnęły i do środka wszedł pułkownik.
-Witam przychwyconych obywateli - powiedział. - W waszym interesie jest wyśpiewanie wszystkiego co wiecie i wszystkiego czego się tylko domyślacie. Wszystko co powiecie, jak również wszystko co zataicie zostanie użyte przeciw wam.
-W dawnych czasach gdy przyłapani rewolucjoniści stawiani byli przed carskim sądem zaczynali zeznania od słynnego cytatu z książki Borysa Sawinkowa: „Jestem terrorystą z przekonania” - powiedział Michaił. - Ponieważ stanęliśmy przed obliczem śledczego nie reprezentującego już interesów carskiej Rosji pozwolę sobie zmienić nieco pierwsze zdanie zeznań. Jesteśmy kapitalistami z przekonania. Naszym największym marzeniem jest posiadanie fabryk i wyzyskiwanie robotników.
Pomyślałem ze smutkiem, że mój towarzysz zwariował na skutek ciężkiego dzieciństwa i ostatnich ciosów losu.
-Kim wy właściwie jesteście? - zapytał łagodnie pułkownik.
Michaił milczał. Ja także wolałem się nie odzywać. Nasz rozmówca przeszedł się po gabinecie poskrzypując oficerkami. Przez chwilę kontemplował poczernioną korkiem twarz Michaiła. Mój towarzysz wyglądał idioteycznie i nie zdziwiłem się, że śledczy uśmiechnął się lekko.
-Zakładam, że nie jesteście szpiegami - odezwał się wreszcie.
-Dlaczego? - zagadnął Michaił.
Pułkownik zatrzymał się raptownie i popatrzył mu prosto w oczy.
-Po pierwsze złapani szpiedzy zawsze żądają zagranicznego konsula, dzięki czemu wiemy od razu jaki wywiad ich nasłał. Po drugie, szpiedzy chodzą w ciemnych okularach i długich nieprzemakalnych płaszczach.
-Zgrywa się - poinformował mnie Michaił.
Śledczy jakby tego nie słyszał.
-Po trzecie wreszcie... Za socjalizmu nasyłali różni tacy swoich wywiadowców. Czytałem poufne raporty na ten temat. Ci szpiedzy byli zazwyczaj źle przygotowani, a ich głupota sprawiała że szybko udawało ich się przyskrzynić. Popełniali szkolne błędy. Przypuszczano, że aby załapać się na robotę w ZSRR taki szpieg nie mógł być zupełnym żółtodziobem. Z drugiej strony nie mógł być zanadto inteligentny. Musimy oczywiście założyć, że nielicznej grupce naprawdę sprytnych udawało się działać i nie wpaść w nasze ręce...
-Przepraszam, nie rozumiem - wzruszyłem bezradnie związanymi ramionami.
Pułkownik popatrzył mi w oczy.
-Jak do tej pory nikt nie przysłał do ZSRR szpiegów tak durnych jak wy.
-Co proszę? - Michaił wciągnął z oburzeniem haust powietrza.
Śledczy przysiadł na biurku.
-Postawcie się w mojej sytuacji. Najpierw ktoś w archiwum robi ksero z rozrysów architektonicznych siedziby KGB. Potem podczas rutynowego patrolu moi ludzie stwierdzają, że jacyś dwaj tną kratę zabezpieczającą kanał ściekowy za pomocą lasera.
-To nie był laser, tylko piła ultradźwiękowa - wyjaśnił mój towarzysz.
-Na jedno wychodzi. Nasz przemysł tego nie wytwarza, a i z zagranicy się nie sprowadza. Wreszcie wyciągamy was z naszego archiwum. Nie gapcie się tak. Żaden szpieg nie byłby na tyle głupi, żeby tak łatwo wpaść. Poza tym nie włamywałby się do archiwum KGB. Załóżmy, że mimo wszystko musi się włamać. Potrzebuje naszych tajnych dokumentów, czy schematu bomby wodorowej. Oczywiście wdzierałby się do archiwum w Moskwie, a nie w takiej zabitej dechami dziurze! I jeszcze jedno. Ta część zbiorów do której się dostaliście jest od pięciu lat odtajniona. Niemal dzień i noc grzebią w niej historycy. Wystarczy napisać podanie, wypisać rewers i wnieść symboliczną opłatę. Więc lepiej powiedzcie, tylko tak szczerze. Kim jesteście? I czego szukacie w tak gorączkowym pośpiechu, że zamiast wpaść w godzinach przyjęć interesantów i poprosić o klucze, prujecie metrowej grubości betonowy strop za pomocą piły ultradźwiękowej, kosztującej tyle, że moglibyście za tę sumę kupić mnie i wszystkich moich ludzi, razem z tym budynkiem i archiwami? Czego szukacie tak usilnie, że zamiast sprawdzić sygnaturę w katalogu na korytarzu, podejmujecie trud przeszukania trzydziestu tysięcy teczek.
-Mówiłem, że katalog jest na korytarzu! - syknąłem na Michaiła.
Wzruszył ramionami.
W tym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich wysoki mężczyzna lat około pięćdziesięciu, przedwcześnie posiwiały i lekko przygarbiony. Miał na sobie zamszową kurtkę. Znałem skądś jego twarz. Tylko skąd? Otaksował nas długim uważnym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.
-Wyśpiewali coś? - zapytał pułkownika.
-Niestety, doktorze Rauber, milczą jak zaklęci. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, nie chcą się przedstawić...
Przybysz ponownie się uśmiechnął.
-Ten w okularach to Mikołaj Derekowicz Tomatow.
-Michaił Derekowicz - sprostował z godnością mój towarzysz.
-Syn Derka Tomatowa? - zdumiał się pułkownik.
Gość poważnie skinął głową.
-Natomiast ten drugi to niejaki Paweł Daniec. Wschodząca gwiazda polskiej historii sztuki. Zajmuje się zawodowo poszukiwaniem skarbów. Całkiem zgrabnie mu to idzie. Sukcesy na razie mizerne, ale jeszcze będą z niego ludzie, o ile oczywiście nie zgnije w naszych łagrach... A szkoda by było. Ma niezłe zadatki.
Poznałem go! Doktor Nikolau Rauber z uniwersytetu w Uppsala. Był jednym z prelegentów na sympozjum poświęconym rosyjskiej sztuce sakralnej, dwa lata temu w Warszawie!
-Zaprotokołować - rzucił pułkownik. - Hym, trzeba wyjaśnić jeszcze kim jest ich wspólnik, ten który grzebał dla nich w archiwum miejskim. Jeszcze go nie złapaliśmy...
-Jak wyglądał?
-Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, ciemny blondyn w rogowych okularach. Sympatyczna, wzbudzająca zaufanie twarz. Z grubsza taki rysopis podali bibliotekarze. Jego dokumenty i upoważnienie okazały się być fałszywe. Nasi rysownicy pracują nad portretem pamięciowym...
Twarz gościa rozciągnęła się w szerokim szczerym słowiańskim uśmiechu.
-Jego nie uda wam się tak łatwo złapać. Pan Samochodzik to wyjątkowo sprytny facet.
Poczułem, że zapadam się razem z fotelem w głąb.
-Przejmę śledztwo - zaproponował pułkownikowi.
Ten uśmiechnął się lekko.
-Zgoda. Ale jeśli nic z nich nie wyciśniesz, od rana ja się nimi zajmę.
Gość skinął głową. Śledczy wyszedł.
-No cóż moi drodzy - głos doktora ociekał serdecznością, ale mi jakoś się zimno od tego robiło. - Toście się wplątali. Po prostu okropność. Michaił Derekowicz Tomatow, taki obiecujący maturzysta, z tego co słyszałem, zdałeś na uniwersytet w Uppsala?
-Nawet jeśli to co?
-Na historię sztuki. Nie wykluczone, że słuchałbyś teraz moich wykładów. Słyszałem, że byłeś w pierwszej piątce przyjętych. I Paweł Daniec. Pracownik polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki przyskrzyniony podczas włamania do archiwum KGB. Macie orginalne metody pracy w waszym miniterstwie, ale Polacy to dziwny naród.
Milczałem. Gość przeszedł się po gabinecie.
-Wasza sytuacja jest tragiczna - powiedział. - Ale nie upadajcie na duchu. Wyciągnę was za... - zawiesił głos. - Za kolekcję obrazów księcia Orłowa. Sądzę, że odda ją za swojego pupilka i jego nierozważnego przyjaciela. Zresztą można to łatwo sprawdzić...
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zaczął wystukiwać numer.
-Po moim trupie! - wrzasnął Michaił. - Nie zgadzam się!
Mógł mnie chociaż zapytać o zdanie!
-Po twoim trupie? - zdziwił się doktor Rauber. - To da się zrobić. Szybiutko. Wolisz w pierś, czy może w tył czaszki? W piwnicy czy na korytarzu? A może w łazience? Pod murem niestety się nie da. Całe miasto by usłyszało, a FSB jest organizacją demokratyczną.
-Nie może nas pan zabić - powiedziałem. - Po pierwsze stanowimy zbyt cenną zdobycz, po drugie nasze kraje umiałyby się o nas upomnieć.
-Czyli jednak Pan Samochodzik czatuje gdzieś w mieście i w razie czego będzie interweniował - uśmiechnął się nasz wróg. - Mam nadzieję że jego też capniemy. Dawno już chciałem go poznać, ale jakoś nie było okazji. Wybierałem się nawet do Warszawy, a tu proszę. Warszawa wybrała się do mnie.
Poczułem, że rozmowa z nim niszczy mi umysł. Z każdym wypowiedzianym zdaniem pogrążałem się coraz głębiej. Doktor uśmiechnął się i znowu zaczął bawić się telefonem.
-Nie dzwoń - powiedział Michaił. - I tak dostaniecie tę kolekcję.
-Gdy tylko do końca zawali się u nas parszywy ustrój komunistyczny. Książę powtarza tą śpiewkę od piętnastu lat. Dzwonię.
-Nie zadzwoni - poinformowałem po polsku Michaiła. - Tu nie ma pola.
Rauber słuchał mnie uważnie i chyba zrozumiał.
-Masz rację - powiedział. - Punkt dla ciebie.
Schował telefon do kieszeni.
-Porozmawiajmy jak przyjaciele - zaproponował i przywołał na swoje oblicze karykaturę uśmiechu. - Po co włamywaliście się do archiwum? Czego szukaliście?
-Nic nie powiem - odezwał się Michaił.
-Nie szkodzi. I tak się domyślam. Przyjechaliście tu odszukać koronę.
Mój towarzysz zrobił się nieco blady.
-Koronę? - udałem zdziwienie.
-Koronę. Nieukończoną koronę carów. Czyżby powiedział wam, że szukacie czego innego? Nie, musiał powiedzieć o koronie. Mimo treningu, jakiemu poddał go nieodżałowany hrabia Derek, nie umie przekonywująco kłamać. No więc po co wam korona?
-Nie zrozumiesz - powiedział ponuro Michaił.
-Zrozumiem, zrozumiem. Następtwo władzy. Król musi odznaczać się wytrzymałością fizyczną, nie może cierpieć na choroby umysłowe, musi być płodny, aby zapewnić kontynucję dynastii, a do tego wszystkiego musi zostać koronowany. Koronacja jest sakramentem. Władcy namaszcza się pierś świętym olejem, a na skronie zakłada koronę poświęconą przez papieża lub patriarchę. Korona powinna być oczywiście prawdziwa.
-Nawet jeśli tak, to co z tego wynika? - zapytał Michaił.
-Och to proste. Car Włodzimierz koronował się w tajemnicy w swojej wilii w Sant Briac koroną Katarzyny drugiej, którą czerwoni władcy tego kraju nieopatrznie sprzedali na zachód w latach dwudziestych. Koronacja na razie jest tajna. Myślę, jednak że istnieje potężna frakcja w łonie waszego ruchu. Frakcja Skupiona wokół Arkadiusza Stołypina...
-Zmarł przed dwoma laty - wyjaśnił Michaił ze smutkiem.
-Wobec tego pałeczkę przejął jego syn Dymitr. Sympatyczny młodzieniec. Miałem kiedyś przyjemność spotkać go na premierze w Paryżu. Pogadaliśmy sobie od serca - musnął starą bliznę rozcinającą mu łuk brwiowy. - A więc Dymirowi zachciało się koronować na cara.
-To potwarz - Michaił szarpnął się w więzach. - Zabraniam ci świnio szkalować honor tego szlachetnego człowieka!
Doktor Rauber uspokoił go gestem.
-Wcale nie miałem takiego zamiaru. Skoro on nadal stoi na straży dynastii, która nie jest w stanie się rozmnażać, to kto w takim razie potrzebuje korony? Niech zgadnę. Książę Orłow?
Michaił pokręcił ponuro głową. Doktor podszedł bliżej i ujął go za brodę. Popatrzył mu w oczy.
-Ty - syknął. - Ty chcesz być carem. Krew książąt Gagarinów żąda władzy!
Puścił go i znowu zaczął przechadzać się po gabinecie.
-Zwariował - poinformował mnie po polsku mój przyjaciel. - Uwierzył w końcu w te propagandowe bzdury. Czy ja wyglądam na przyszłego władcę Rosji?
Popatrzyłem na jego budzące zaufanie oblicze, szczere oczy, szerokie ramiona.
-Nie obraź się Michaił, ale wedlug mnie naprawdę byś się nadawał - powiedziałem zupełnie szczerze.
Doktor odwrócił się.
-Pomyśl o tym zbiorze obrazów - powiedział. - Masz czas do jutra do szóstej rano. Jeśli nie będziesz miał nic do powiedzenia oddam cię pułkownikowi. Zawiśniecie na hakach w jednej katowni a potem skończycie tam pod murem - machnął ręką w stronę zakratowanego okienka.
Wyszedł, a na jego miejsce weszli dwaj ponurzy wachmani. Odpięli paski, wykręcili nam ręce i skuli je ciężkimi kajdanami po czym powlekli i wrzucili do celi. Zatrzasnęli drzwi. Rygle zatrzasnęły się z hukiem.
-No to jesteśmy załatwieni - powiedziałem.
W ciemności jego oczy zalśniły. Domyśliłem się jego uśmiechu.
Andrzej Pilipiuk
Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara cz. III
ROZDZIAŁ XII
Cela * Antyczne kajdany * Zakratowane okno * Zasieki i miny * Wąż strażacki * Ucieczka * Obława * Wpław przez Toboł
Cela była całkiem spora, mniej więcej trzy na cztery metry. Ściany pobielone po raz ostatni chyba przed rewolucją pokrywała paskudna szara warstwa brudu. Ceglana podłoga z biegiem czasu wyszczerbiła się. Stała się przez to bardzo niewygodna. Na suficie nie było żadnych śladów lampy, czy choćby żarówki. Najwidoczniej nikt nie przejmował się elektryfikacją tego pomieszczenia. Strażnicy zostawili nam palącą się świeczkę wstawioną w stary wyszczerbiony słoik. Miły gest. Jeszcze przyjemniej by było gdyby nie skuli nas paskudnymi ciężkimi jak ołów kajdanami. Cegły podłogi wpijały się boleśnie w ciało. Leżeliśmy dłuższą chwilę patrząc na siebie trochę bezradnie.
-Uczyli cię przypadkiem w czerwonych beretach jak się odpina kajdanki? - zapytał Michaił.
-Uczyli - mruknąłem. - Przerabialiśmy wszystkie typy.
Obmacałem starannie te które miałem na rękach i na nogach.
-Ale takich nie przerabialiście, co? - zagadnął.
-Czym oni nas skuli? - jęknąłem zduszonym szeptem. - Przecież czegoś takiego...
-To muzealny zabytek. Z pewnością jeszcze przedrewolucyjne - powiedział z mimowolnym szacunkiem w głosie. - Po co zmieniać, jeśli nadal dobrze służą. W krajach cywilizowanych nie używa się tego modelu od dobrych siedemdziesięciu lat.
-Widziałem takie - przypomniałem sobie. - W muzeum X pawilonu w Cytadeli Warszawskiej. To takie ciężkie więzienie polityczne, z czasów caratu. Bardzo ciekawa ekspozycja. Zastanawiam się na jakiej zasadzie działa ich zamek.
-Dobra, nie zastanawiaj się. Spróbuję się ich pozbyć.
-Można by przetrzeć je pocierając o ścianę - zauważyłem. - To solidny granit. Do rana zdążymy, o ile nie usłyszą. To będzie...
-A fe! - zgromił mnie. - I to mówi pracownik ministerstwa Kultury i sztuki, którego naród postawił na straży zabytków. Nie wiadomo, może te kajdany nosili polscy zesłańcy, a ty chcesz je ot tak przetrzeć o ścianę?
Zrobiło mi się trochę głupio.
-To o radzisz? - zapytałem.
-Popatrz komandosie.
Złapał się dłonią za palce drugiej ręki. Szarpnął. Usłyszałem paskudny dźwięk gdy puszczały panewki. Pociągając umiejętnie wyrywał ze stawów wszystkie kości dłoni. Zrobiło mi się słabo. Musiał odczuwać nielichy ból, bo zacisnął zęby, a jego czoło pokryły kropelki potu. Wreszcie „rozłożoną rękę” przeciągnął z pewnym wysiłkiem przez obręcz. Wszystkie kości latały luzem nie było to szczególnie trudne. Gdy już była na zewnątrz zaczął ją nastawiać. Wreszcie zgiął ją parokrotnie i rozprostował.
-Chyba w porządku - powiedział.
Głos trochę mu się łamał.
-Nogi też tak potrafisz? - zainteresowałem się.
-Nóg nie. Nie da się. Kości pięty są inaczej ukształtowane.
Powtórzył operację z drugą dłonią. Dla odmiany zrobiło mi się niedobrze. Po dłuższej chwili była wolna.
-Boli? - zagadnąłem.
-Jak cholera. Teoretycznie powinno się to powtarzać raz w tygodniu, żeby stawy nie zdrętwiały.
-To musi chyba strasznie niszczyć wewnętrzne...
-Tak. Dlatego nie należy tego zbyt często powtarzać.
Popuścił łańcuch, którym do tej pory skute były jego nadgarstki i poluzował stalowe pętle kujące nogi. Wyciągnął stopy. Przeciągnął się, aż mu zaskrzypiał kręgosłup. Pochylił się nade mną.
-Zakładam, że nie potrafisz powtórzyć mojego wyczynu? - zapytał.
-Nawet nie będę próbował.
-Czyli ja będę musiał spróbować otworzyć ten zamek. No trudno. Zobaczymy.
Ze szwu w nogawce spodni wyciągnął kawałek stalowego drutu zaopatrzonego w haczyk i wraziwszy go w zamek zaczął nim delikatnie gmerać.
-Co cię łączy z tym całym Nicolae Rauberem? - zapytałem. - Wyraźnie cię nie lubi.
Michaił uśmiechnął się. Wzrok mój już nieco przyzwyczaił się do ciemności i teraz mogłem to spostrzec.
-Widzisz, jakby to powiedzieć. On jest Panem Samochodzikiem.
-Co proszę?
-Miejscowym Panem Samochodzikiem - uściślił. - To Norweg, czy raczej naturalizowany w Norwegii Niemiec. Pokochał sztukę rosyjską i od początku lat osiemdziesiątych osiedlił się niemal na stałe w ZSRR. KGB uznało go za bardzo cennego pomocnika i konsultanta. Stworzył własną komórkę do spraw zwalczania handlu, kradzieży i przemytu rosyjskich dzieł sztuki z ZSRR na zachód. Naraził się niemal każdemu. Z tego szmuglu czerpali niezłe zyski niektórzy towarzysze z samej wierchuszki. Doprowadził do posadzenia dwudziestu z nich. Szukał też skarbów zaginionych podczas rewolucji i wojny ojczyźnianej. Poznałeś Korolewa tego, który szukał bursztynowej komnaty?
-Miałem przyjemność.
-Są przyjaciółmi na śmierć i życie. Razem jej szukali swojego czasu. Niestety bezskutecznie. Ale odbiegłem od tematu. Doktor Rauber walczył z kradzieżami i przemytem. W ten sposób przecięły się drogi jego i mojego ojca.
-Hrabia Derek...
-Derek Arturowicz. Wiedział o tym, że partyjna nomenklatura pożycza obrazy z muzeów i wiesza je u siebie. Po pewnym czasie muzea otrzymywały zwrot płócien, a w rzeczywistości ich kopii. Wszystko było tuszowane na najwyższym szczeblu. Ojciec mój ochoczo włączył się do tej zabawy. Kradł oryginały, w muzeach i tak wisiały już kopie. Czysty interes. Szmuglował to za granicę i chował w sejfie u siebie i u księcia Orłowa. Oczywiście doktor polował na niego. Tata opowiadał mi zabawną historię. Kiedyś wynosił obraz z daczy w Puszkino, to taka miejscowość pod Moskwą. Obraz nie byle jaki, namalowany przez samego Rublowa. Akurat doktor szedł z nakazem rewizji i pięcioma agentami KGB, żeby w daczy towarzysza przeprowadzić rewizję w poszukiwaniu tego płótna. Tata wyszedł dźwigając obraz i wpadł prosto na nich.
-I co się stało? - zapytałem.
-Doktor Rauber zachował się jak prawdziwy koneser sztuki. Zabronił otworzyć ogień, żeby bezcenne dzieło przypadkiem nie ucierpiało. Ojciec uciekł.
-Wesoły facet - zauważyłem. - On chyba kocha sztukę.
-O tak. I niezbyt lubi ludzi. Cóż, wolno mu. To wybitny fachowiec. Mógłby współpracowac z Panem Samochodzikiem. Stworzyliby razem świetny zespół. W każdym razie musi znać go ze słyszenia.
-Czy to dobrze, czy źle? - zastanowiłem się.
-Trudno ocenić. Nie był jakoś specjalnie zawzięty. Ty dla niego jesteś pionkiem. Szefa zdążył polubić i szanuje go. Ciebie jeszcze nie zna.
-No to chyba nie polubi.
-Z uwagi na moją plugawą osobę. Całkiem możliwe. Choć słyszałem, że nie jest pamiętliwy.
Zamek szczęknął i uwolniłem ręce.
-Dzięki - mruknąłem rozcierając nadgarstek. - I co teraz? Zaczaimy się koło drzwi. Gdy wejdzie wachman stukniemy go w głowę, a potem zabierzemy mu jego spluwę. Przystawimy do brody i wyjdziemy używając go jako żywej tarczy?
-Pomysł sam w sobie bardzo obiecujący, gdybyśmy byli w Europie zachodniej zaaprobowałbym go bez wahania. Tu niestety mamy problem. Problem ten pochodzi z mentalności miejscowych czynników mundurowych. wprawdzie FSB jest organizacją demokratyczną sądzę, jednak że obowiązują ich ciągle radzieckie przepisy dotyczące zwalczania tego typu aktów terroru.
-To znaczy?
-Zastrzelić porywaczy i zakładników. Potem sprawdzić kim byli. Jeśli jakimś cudem jeszcze żyją to zakładników dobić, a terrorystów przed śmiercią zmusić do mówienia.
-Hmm. Tak. Więc co proponujesz?
-Oczywiście opuszczamy to wyjątkowo niesympatyczne miejsce.
Rozejrzałem się dokładniej po celi. Wykonana została wyjątkowo solidnie. mury zbudowano z cegieł, gdzie niegdzie ze ścian sterczały kamienie - solidne granitowe otoczaki z grubsza obrobione przez kamieniarzy. Zbadałem drzwi. wykonano je z solidnej dębiny, przez wąską szparę między nimi, a framugą widać było trzy solidne stalowe rygle. Szpara była akurat na tyle szeroka by przesunąć przez nią ostrze noża. Michaił tymczasem badał okno, zasłonięte solidną kratą zespawaną z grubych prętów zbrojeniowych i solidnie wmurowaną w ścianę. Popatrzyłem jeszcze z nadzieją na sufit. Sklepiono go z cegieł, jego kształt nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Musiał być potwornie gruby. Poczułem lekki atak klaustrofobii. Michaił uśmiechnął się leciutko, aby podtrzymać mnie na duchu. Podszedł do okna i podciągnąwszy się na kracie wyjrzał .
-Blinda - mruknął rozczarowany.
-Co zacz?
-Taka zasłona z desek uniemożliwiająca więźniom wyglądanie na zewnątrz. Spróbuj wymyśleć gdzie tu może być kierunek północny.
-Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy. Gdy wlekli nas do celi, straciłem poczucie kierunku.
-Fatalnie. To okno wychodzi na zewnątrz, albo na wewnętrzne podwórko. W pierwszym przypadku jest nieźle. W drugim, wręcz fatalnie.
-Chwileczkę - wtrąciłem się niwecząc jego precyzyjny tok rozumowania. - Nie wiem czy zwróciłeś uwagę, że to okno jest zabezpieczone solidną wpuszczoną w mur kratą.
Uśmiechnął się olśniewająco. Zdjął z nogi but, a z jego wnętrza wyjął dwa żydowskie włosy - przedwojenne złodziejskie piłki służące do cięcia krat sklepowych.
-Prawdziwe? - zdumiałem się.
Podał mi jedną z nich. Na cieniutkim hartowanym brzeszczocie z najlepszej damasceńskiej stali biegł wężyk arabskiego alfabetu. Wykonano je w Lewancie. Były autentyczne.
-Miałeś je cały czas, a mimo to pół godziny męczyłeś się z kajdanami? - zdumiałem się.
-Ech, Pawle, Pawle. Nie dorastasz do pięt Panu Samochodzikowi. Ty wogóle nie masz duszy muzealnika. Co z tego, że w minutę przeciąłbym kajdany? Zabieramy je ze sobą. Ozdobią moje prywatne muzeum.
-A piłek i kraty ci nie szkoda? - zagadnąłem. - Stępią się, a i krata ma swoje lata.
-Krata jest stosunkowo nowa. Piłek faktycznie szkoda, ale inaczej się nie da. Postaraj się tylko ich nie połamać, a ostrzenie to już mniejszy problem.
Zabraliśmy się za kratę i faktycznie nie minęło dziesięć minut, a można ją było odczepić i położyć pod ścianą. Michaił wyjrzał nad blindą.
-Kicha - mruknął.
-Co się stało? - zaniepokoiłem się.
-Sam zobacz.
Wyjrzałem ostrożnie. Znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze. Dziesięć metrów przed nami biegł mur oddzielający część cerkiewną wzgórza od starego klasztoru zajmowanego przez FSB. Pod murem ktoś położył sporą ilość drutu kolczastego. Tak na oko, ze dwadzieścia ton. Drut nieco zardzewiał, ale nadal wyglądał bardzo paskudnie.
-Myślisz, że pod spodem są miny? - zapytałem.
-Nie wiem. Ja bym podłożył. Zresztą mur też ma dobre pięć metrów wysokości. Ścieżką na dole biegają wilczury...
-No to kicha - mruknąłem.
-Nie. Po prostu potrzebujemy dziesięciu metrów liny i kotwiczki.
Pochylił się nad stojącą w kącie pryczą. Wypróbował na ile mocny jest materiał siennika. Stary worek rozłaził się w palcach.
-No nie da rady inaczej.
Podszedł do drzwi i przesunąwszy brzeszczot przez szparę zaczął piłować skoble po drugiej stronie. Po chwili wahania pomogłem mu. Skoble były trzy. Po kilku minutach zostały przecięte. Żydowski włos ciął żelazo z równą łatwością jak laubzega bukową deskę.
-Poczekaj tu na mnie - przykazał Michaił, a sam wyszedł na korytarz. Po chwili wrócił dźwigając zwinięty ...wąż strażacki.
-Co to jest? - zdumiałem się.
-Wisiał na tablicy przeciwpożarowej na półpiętrze. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. Potrzebna jeszcze kotwiczka...
Odpowiedni hak wypiłowaliśmy z kraty. Michaił fachowym marynarskim węzłem przymocował go do końca węża. Drugi jego koniec przymotał starannie do resztek prętów, które trzymały kratę w oknie. Hak owinął szmatą wyprutą z siennika. Wychylił się daleko i rozbujawszy solidnie sznur rzucił go. Hak zaczepił się o mur dopiero za jedenastym razem. Mój towarzysz sprawdził mocnym szarpnięciem czy dobrze się trzyma po czym zahaczywszy kolana o linę zaczął się przesuwać. Niebawem dotarł do muru i usiadł na nim okrakiem. Dał mi ręką znak. Ruszyłem w jego ślady. Dołem po ścieżce przeszedł patrol FSB, ale na szczęście nie popatrzyli go góry. Po chwili wylądowałem obok Michaiła na murku.
-Popatrz jakie cudownie wygwieżdżone niebo - powiedział.
-Czy ty nie masz lepszych chwil na podziwianie piękna przyrody? - jęknąłem.
-W czym ta chwila jest gorsza? - zdziwił się. - Czy nie jesteś szczęśliwy? Chłodny wiatr wolności owiewa nasze genialne czoła. Jesteśmy młodzi, zdrowi, może niezbyt bogaci, Ale na pewno bogatsi niż ci tam w mieście. Zjedliśmy solidną kolację... Faktycznie przydała by się może jakaś miła dziewczyna do towarzystwa, ale ostatecznie nie można za wiele żądać na raz.
-Zwariowałeś - powiedziałem z przekonaniem. - Siedzisz na, murze siedziby KGB i bredzisz, że jesteś szczęśliwy...
Księżyc wyjrzał zza chmury oświetlając jego twarz. Zdębiałem. Malowało się na niej rzeczywiście autentyczne uczucie szczęścia.
-Zapamiętasz tą noc do końca życia - powiedział. - Wolałbym, żebyś zapamiętał ją jako jeden z nielicznych momentów kiedy byłeś szczęśliwy. Poczekaj tu na mnie pięć minut.
Ruszył po wężu spowrotem do celi. Dołem przebiegły węsząc dwa psy, nie mogłem go zawołać. Wrócił faktycznie po pięciu minutach. Pod kurtką coś mu brzęczało.
-Zapomnieliśmy o kajdanach - powiedział z melancholią.
W tym momencie oświetlili nas reflektorem. Szarpnął mnie gwałtownie i zwaliliśmy się po drugiej stronie. W ostatniej chwili zresztą bowiem ci, którzy nas zauważyli otworzyli ogień z kilku kałasznikowów. Pociski gwizdnęły nad murem. Na szczęście nie potłukliśmy się specjalnie, upadliśmy w wielką kupę gałęzi. Michaił podał mi rękę pomagając wstać i rzuciliśmy się pędem w ciemność. Przecięliśmy przycerkiewny cmentarzyk, obiegliśmy bryłę soboru. W siedzibie FSB zawyła syrena. Niestety krata w bramie wyjściowej Kremla była opuszczona. Mój towarzysz zdjął z nogi but, wyłuskał z niego bryłę czegoś żółtego i małe metalowe pudełeczko. Rozwałkował ją w palcach. Otworzyłem pudełko i wyjąłem detonator termometrowy. Przylepił Semtex do kraty, a ja zręcznie wgniotłem w to detonator. Odbiegliśmy kilka kroków i padliśmy na ziemię stopami w kierunku eksplozji. Wybuch był tak donośny, ze zagłuszył na chwilę wyjącą syrenę. Spostrzegłem jak kawałek żelaztwa wbił się w ziemię dziesięć centymetrów od mojej głowy, ale nie miałem czasu, żeby się tym zdenerwować. W kracie powstała wyrwa. Wybiegliśmy i rzuciliśmy się zaraz w bok, w dół skarpy, bowiem ulicą od strony miasta jechało kilkanaście pojazdów, zapewne wypełnionych wojskiem i milicją. Przebiegliśmy, ślizgając się w glinie koło polskiego kościoła i pognaliśmy pomiędzy popadającymi w ruinę domami w stronę rzeki. Obejrzałem się tylko na chwilę. Stok kremlowskiego wzgórza pokrywały gęsto jasne punkciki. Kilkuset siepaczy z latarkami przeczesywało zarośla. Obława!
W oddali usłyszałem szczekanie psów.
-Kicha - mruknął zadyszany. - Do rzeki. W wodzie stracą trop.
Minęliśmy opuszczoną przystań. Toboł toczył swoje czarne wody. Michaił porwał dwa spore kawałki deski, które odpadły od jakiegoś magazynu i wręczył mi jedną z nich.
-Płyniemy - rozkazał.
-Co? - zdumiałem się.
-Na drugą stronę.
-Nie dalej niż dwieście metrów stąd mamy łódkę!
-W łódce nie mamy szans!
Wszedł do wody. Posłusznie ruszyłem za nim. Była lodowata, ale po kilku minutach trochę przywykłem. Michaił płynął spokojnie, miarowo. Popłynąłem w ślad za nim. Ubranie namokło i zrobiło się ciężkie, ale zrzuciłem tylko buty.
-Gdybym wiedział, że będę w październiku płynął przez syberyjską rzekę - wyszczękałem zębami.
-Pomyśl raczej o czymś przyjemnym - powiedział spokojnie. - Na przykład o kiełbasie.
-Dlaczego właśnie o kiełbasie?
-A dlaczego nie? Kiełbasa to dobra rzecz. Staraj się machać mocniej nogami. Bardziej jak w żabce. Żeby nie było plusku.
Obejrzałem się przez ramię. Psy doprowadziły pościg nad rzekę. Na szczęście w ciemnościach byliśmy niewidoczni.
-Jak sądzisz, co zrobią? - zapytałem.
-Myślę, że nie przewidzieli że będziemy płynąć na drugą stronę. Sądzą, że chcemy zmylić pościg idąc brzegiem wody. O zobacz, rozdzielają się.
Faktycznie. Nieduża grupa została koło przystani, a dwie świecąc latarkami pobiegły w dwie strony.
-No i powiedz, czy nie jesteś szczęśliwy? - zagadnął.
-Szczęśliwy? - zdumiałem się. - Nie. Jest mi zimno.
-Jesteś życiowym malkontentem. Przecież zdołaliśmy się wyrwać!
Przebyliśmy może dwieście metrów gdy na rzekę wypłynęła motorówka zaopatrzona w halogenowy reflektor. Płynęła wzdłuż brzegu oświetlając powierzchnię wody.
-Trzeba się zwijać - mruknął.
Wkrótce dopłynęliśmy do środka koryta. Porywał nas potężny prąd.
-Nie walcz z nurtem - pouczył mnie. - Musimy się w niego tylko trochę wgryźć. Kilometr stąd płynie tuż koło wysokiego brzegu. Zniesie nas prawie na drugą stronę. Tam wylądujemy.
-Zimno - jęknąłem.
-Pogadajmy, to mniej będziemy cierpieli.
-Chodzi mi po głowie takie głupie pytanie - powiedziałem w zadumie. - Po co wam ta niedokończona. Korona?
-Korona właściwie ma tylko jedno zastosowanie - w ciemności mogłem się tylko domyślać jego uśmiechu.
-No nie wiem. Przecież można ją przetopić, podłożyć pod pociąg, wydłubywać po kamyczku...
Zaszczękał zębami.
-Korony służą do tego żeby kogoś koronować. Najczęściej.
Poczułem że słabnę. Lodowata woda pozbawiała mnie sił.
-Po to właśnie mamy deski - powiedział Michaił, który także oklapł - już niedaleko.
Faktycznie niebawem prąd zbliżył się bardzo do naszego brzegu. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i wyczołgaliśmy się na piasek. Był gruby, niemal jak żwir i tkwiły w nim małe kamyczki. Cuchnęło rybami i gnijącym drewnem. Przyłożyłem do niego policzek. Bardzo chciałem tu zostać, ale przecież szef niepokoił się o nas. Nie wracaliśmy od tylu godzin.
-Trzeba iść - powiedział Michaił.
On także leżał na boku.
-Dobrze że przynajmniej włosy mamy suche, więc nie grozi nam zapalenie mózgu - wymamrotałem. - Słyszałem o gościu, który umył głowę, a potem wyszedł na balkon i trzy dni później go pochowali.
-Fascynujące - powiedział. - A ja słyszałem o jednym takim co wybrał się zanurkować i zamiast butli z powietrzem wziął sobie butlę z czystym tlenem.
-I co się z nim stało? - zaciekawiłem się.
-Wypaliło mu płuca, zanim się obejrzał. Oczywiście niemal natychmiast stracił przytomność. Tak jak my, jeśli trochę tu jeszcze poleżymy. Pora ruszać.
Podniesienie ręki czy nogi, było strasznym wysiłkiem, jednak zacisnąłem zęby i wstałem. Podałem mu rękę. Ociekaliśmy wodą. Powietrze po wyjściu z lodowato zimnej rzeki wydawało się w pierwszej chwili nawet ciepłe. Ruszyliśmy zataczając się i potykając. Niebawem wdrapaliśmy się na skarpę. Popatrzyłem na Tobolsk. Po drugiej stronie rzeki obudziło się już chyba całe miasto. Setki latarek miotały się nad wodą. Dwie motorówki przeczesywały reflektorami rzekę.
-Mam nadzieję że dojdą do wniosku, że się utopiliśmy - wymamrotał Michaił. - I właściwie nie będą dalecy od prawdy...
Powlekliśmy się lasem. Drzewa stały w ciemności uroczyste i milczące. Gdzieś daleko zawył wilk. Zadrżałem. Te dwa kilometry dzielące nas od treserni przebyliśmy w prawie trzy godziny. Szliśmy jak zombie, nogi plątały nam się z osłabienia. Michaił twierdził, że to na skutek szoku cieplnego po zanurzeniu się w rzece, i że gdybyśmy popływali tak jeszcze parę minut zmarli byśmy na skutek wychłodzenia organizmu. Z grubsza pokrywało się to z tym, co opowiadali nam na wykładach podczas szkolenia na komandosów. Każdy podmuch wiatru okradał nas z ciepła. Twarz mojego towarzysza pobladła, bałem się że przemarzł na wylot i teraz w każdej chwili może stracić przytomność.
-Chyba wiem jak czują się pacjenci zamrożeni w ciekłym azocie, tyle tylko, że oni nic nie czują - wymamrotał.
-Dziwne - zauważyłem. - Prawie już nie czuję zimna. Tylko osłabienie.
-Senność?
-Tak. Cholernie chce mi się spać.
-Tylko tego brakowało. Czy wiesz co się dzieje?
Jego głos docierał do mniej jak przez watę. To dziwne ale zaczęło mi być ciepło, a nawet w pewien sposób błogo.
Szarpnął mnie za ramię wbijając w nie palce jak szpony. Ból otrzeźwił mnie.
-Twój mózg zaczyna reagować jak przy śmierci na skutek wychłodzenia organizmu - wrzasnął. - Wytwarza endorfiny w skokowych ilościach, dlatego przestałeś czuć zimno. Musimy dojść zanim stracisz przytomność. Oddychaj głęboko to cię trochę otrzeźwi.
-Endorfina jest niestabilna - wymamrotałem - Nie udaje się jej przechowywać...
Szarpnął mnie i przez dłuższą chwilę potrząsał. Niechętnie ruszyłem naprzód. Krok za krokiem. Wreszcie wtarabanialiśmy się do naszej twierdzy. Pan Samochodzik na nasz widok zerwał się na równe nogi. Owiało nas ciepło. W czajniku szumiała woda. Wrząca woda.
-Obaj koniak - zarządził nalewając nam do szklanek. - Jak wy wyglądacie!
Wypiliśmy i zrzuciliśmy mokre łachy. W czasie gdy zakładaliśmy suche szef robił pośpiesznie mocną gorąca herbatę. Wypiliśmy i od razu poczuliśmy się trochę lepiej. Dał nam koce, bo trzęśliśmy się jak galareta. Herbata i rum działały rozpaczliwie wolno. Wreszcie nieco przytomniej spojrzałem na świat.
-Coście tam wyprawiali? - zapytał. - słyszałem strzelaninę, wybuch, wycie syren i chyba całe miasto wyległo na ulice.
-Ci z FSB okazali się jednak całkiem sprytni - powiedział Michaił. sennie.
Zacząłem opowiadać co się stało. W trakcie opowiadania zapadłem w sen. W ostatnim przebłysku świadomości zobaczyłem jak Michaił z dumą pokazuje Panu Samochodzikowi ociekające wodą przedrewolucyjne kajdany.
ROZDZIAŁ XIII
Analizujemy sytuację * Telefon od doktora * Czasownia starowierców * Ponownie klasztor * Dwa skoroszyty dokumentów
Obudziłem się rano nieco rozbity, ale gardło szczęśliwie mnie nie bolało. Uchyliłem leniwie oczy. Kochana stara kwatera. Wygrzebałem się spod koca i ruszyłem w ślad za rozkosznym zapachem kawy. Szef i Michaił siedzieli właśnie przy śniadaniu. Przysiadłem się do nich. Pan Samochodzik wypił łyk aromatycznego napoju.
-No cóż, panowie - powiedział. - Naszą wyprawę chyba pora powoli zakończyć.
-Jak to? - zdumiał się nasz towarzysz. - Przecież jeszcze na dobrą sprawę nie zaczęliśmy!
-Na razie macie na karku agentów FSB - zauważył szef melancholijnie. - Z pewnością przeczeszą całe miasto. Odnoszę wrażenie, że ten doktor Rauber chyba cię nie lubi?
Michaił uśmiechnął się.
-Pan, panie Tomaszu też by mnie nie lubił. Obaj jesteście podobni do siebie. Twardzi, nieprzekupni i macie tylko jeden cel. Zwalczać zło. On uważa że jestem zły. Gdybym miał okazję trochę z nim pogadać, może zdołałbym go przekonać.
-Hmm. - mruknął Pan Samochodzik. - Z prawnego punktu widzenia faktycznie należałoby się nad tym zastanowić. Odszukasz Tiarę, a potem wywieziesz ją za granicę... Poszukiwania, nielegalne. Przemyt dzieła sztuki o ogromnej wartości materialnej i historycznej... Chyba nie powinniśmy ci pomagać.
Nasz przyjaciel uśmiechnął się smutno.
-Jeśli nasza dalsza współpraca jest według panów nieetyczna, to możemy rozwiązać kontrakt. Książki zostawię.
Dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Michaił spuścił wzrok.
-Zostajemy - zdecydował Pan Samochodzik. Zobaczymy co z tego wyniknie.
-Musimy zostać - powiedział poważnie Michaił. - Z pewnością obstawią wszystkie drogi, przystanie, lotniska. Za tydzień znudzi im się pilnować. Wtedy nawiejemy.
Szef pokiwał bez przekonania głową.
-Coś mi się tu nie zgadza - powiedział. - Rozumiem, że FSB jest organizacją demokratyczną, ale gdybym ja był na miejscu tego śledczego to zamiast zostawiać was w rękach doktora wydusiłbym z was wszyściutko w gustownie urządzonej piwnicy. Z pewnością ta wysoce cywilizowana organizacja stojąca na straży praw człowieka zachowała taki gabinecik z czasów gdy nosiła inne nazwy... Co do doktora Raubera. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie liczył po cichu, że nawiejecie. A być może zamierzał ułatwić wam to w przyszłości.
Michaił zamknął oczy i ścisnął skronie dłońmi.
-Tego nie da się jednoznacznie wykluczyć. Ale dlaczego?
-Być może liczy na to, że doprowadzicie go do Tiary....
W tym momencie zadzwonił w Rosyancie mój telefon komórkowy.
Odebrałem
-Daniec, słucham - rzuciłem w słuchawkę.
-Cieszę się że przeżyliście tę kąpiel - Doktor Rauber mówił miłym spokojnym głosem. - Martwiłem się o was. Nawialiście tak niespodziewanie. A propos nawiania, jakbyście dokładniej zbadali siennik to były w nim cztery brzeszczoty i solidny zwój liny. Ale i tak gratuluję.
-Dlaczego pan to robi?
-Żal mi was. Porwaliście się z motyką na słońce. Jeśli moje przypuszczenie jest słuszne i faktycznie chcecie odnaleźć to czego my szukamy bez rezultatu od siedemdziesięciu lat... Ale do rzeczy. Niewiele jest miejsc gdzie mogliście się ukryć. Proponuję spotkanie w klasztorze w dole rzeki.
-Kiedy?
-Kiedy tylko będzie wam wygodnie. We wschodnim rogu budowli znajduje się baszta. Schodki na górne kondygnacje ledwo się trzymają. Na samej górze zostawię dla was materiał. Odbierzcie to któregoś dnia. Najlepiej dzisiaj. Powodzenia.
Rozłączył się.
-Choroba - powiedziałem w zadumie.
-Co chciał? - zainteresował się Michaił.
Streściłem przebieg rozmowy. Pokiwali mądrze głowami.
-Nie zastanowiło cię coś Pawle? - zapytał Michaił.
-Skąd miał mój numer telefonu?
-Na przykład. Albo jakim cudem rozmawialiście ze sobą przez telefon komórkowy.
-Jeśli miał numer to mógł przecież zwyczajnie wykręcić...
-Tu nie ma pola.
Włączyłem telefon. Faktycznie. Nie było pola, a przecież przed chwilą rozmawialiśmy.
-Musiał uruchomić przenośny generator - zauważył nasz przyjaciel. - A teraz go wyłączył. Zastanawiam się nad tym klasztorem. Ciekawe co dla nas zostawił.
-I czy nie jest to śmiertelna pułapka - dodał Pan Samochodzik. - Gdybym to ja zadzwonił to z pewnością by była.
-Z drugiej strony to może być prawdziwa szansa - powiedział Michaił. - Doktor Rauber chce żebyśmy to odnaleźli. Dopiero później dopadnie nas...
-To jedziemy do klasztoru, czy nie? - zagadnąłem.
-Pojechać trzeba. Ale ostrożnie. Po tej stronie rzeki jest przecinka. Podjedziemy Rosyantem dwadzieścia kilometrów, tak żeby znaleźć się na przeciwko, a ściślej rzecz biorąc trochę poniżej. Przepłyniemy rzekę na pontonie. I podjedziemy lasem. Jeden z nas wejdzie do klasztoru, a drugi go ubezpieczy.
Kiwnąłem poważnie głową.
-Kiedy wyruszamy? - zapytałem.
-Myślę, że natychmiast. Jeśli jeszcze nie zastawili pułapki mamy szansę ich wyprzedzić. Jeśli zastawili to i tak poczekają dość długo.
-W drogę - zakomenderował szef.
Pół godziny później zatrzymaliśmy się na uroczej polance nad brzegiem Tobołu. Szef został pilnować samochodu a my zeszliśmy nad wodę i szybko nadmuchaliśmy ponton. Sforsowanie rzeki zajęło nam tylko kilkanaście minut. Las na północ od klasztoru był wyjątkowo paskudnym miejscem. Grunt był podmokły, gdzie niegdzie otwierały się zdradliwe oczka wodne porośnięte zieloną rzęsą. Brzozy sterczące z bagna były omszałe. Szliśmy ostrożnie. Las był pusty, tylko gdzieś w górze śpiewały ptaki. Nieoczekiwanie wyszliśmy na coś w rodzaju polany. Na sporym suchym wzgórku rosły gęste krzaki. Pomiędzy nimi majaczyły fundamenty domów. Cegły walały się wokoło. Michaił wyjął z torby fotografię satelitarną i przez dłuższą chwilę porównywał ją z otaczającą nas rzeczywistością.
-Jeszcze około dwu kilometrów.
-A co tu było?
Wzruszył ramionami.
-Jakieś sioło - powiedział. - Opuszczone, albo spalone. Trudno ocenić.
Na zdjęciu widać było prostokątne zarysy fundamentów. Przecinaliśmy pagórek gdy niespodziewanie rozstąpiła się pode mną ziemia. Wszystko trwało ułamki sekund. Zapadałem się. Usiłowałem rozpaczliwie złapać się ziemi, ale kruszyła mi się pod palcami. Zauważyłem jeszcze, że Michaił rzuca mi się na pomoc, ale nasze dłonie rozminęły się o centymetry. Usiłowałem zablokować się ramionami, ale uzyskałem tylko spowolnienie upadku. Wreszcie wylądowałem po kolana w wodzie w jakimś podziemnym pomieszczeniu. Cuchnęło wilgocią i pleśnią. Rozejrzałem się wokoło, ale było ciemno że oko wykol. Popatrzyłem do góry i ma chwilę oślepił mnie blask reflektorka. Michaił świecił, żeby zobaczyć co się ze mną stało.
-Żyjesz? - zapytał.
W jego głosie usłyszałem strach i niepokój.
-Tak. Nic mi się nie stało. Możesz mnie wyciągnąć?
-Jasne. Gdzie wpadłeś?
-Nie mam pojęcia. To jakaś piwnica.
-Poczekaj - mruknął.
Do dziury spadł koniec liny, a po chwili mój towarzysz zsunął się na dół. Reflektor omiótł pomieszczenie. Staliśmy w niewielkiej piwniczce o ścianach wyłożonych grubymi belkami. Woda wypełniała ją mniej więcej po kolana. Michaił schylił się i pogrzebał w błocie. Wyłowił rozpadająca się przegniłą deskę przyciętą w charakterystyczny kształt. Ikona? Twarz świętego rozpuściła się bez śladu. Tylko nieliczne resztki złotych listków z grubsza wyznaczały jej zarys.
-Jesteśmy w czasowni - powiedział.
-Mogę prosić o bliższe wyjaśnienia?
Westchnął ciężko.
-Chyba spałeś na lekcjach historii sztuki.
-Nie spałem, ale sztukę rosyjską przerabialiśmy bardzo po łebkach, a specjalizowałem się zupełnie w czymś innym.
-Pan Samochodzik by wiedział - zganił mnie. - Musisz się Pawle jeszcze wiele nauczyć. Starowiercy, którzy nie uznawali nowych porządków w cerkwi budowali czasownie - zatoczył ręką krąg obejmując pomieszczenie w którym się znajdowaliśmy. - To takie podziemne kapliczki. Gdy ikony z biegiem lat ciemniały i zacierały się starowiercy umieszczali je w czasowniach. Tu spokojnie umierały w ciemności. Próchniały, rozsypywały się w proch. Ale na nas czas.
-Jeśli są tu ikony, które z powodu wieku przestały być czytelne to ile mogą mieć lat? - dziwiłem się.
-Zapewne czterysta, może więcej, a może mniej. W pobliżu większych ośrodków starowierców mafia prowadzi prawdziwe badania wykopaliskowe w poszukiwaniu właśnie leżących od dziesiątków lat w czasowniach ikon. Po wydobyciu konserwują je i szmuglują na zachód. Oczywiście konserwacja kosztuje fortunę, ale i tak mają na tym gigantyczne przebicie.
-Cholerna mafia...
-Widzisz to nie do końca tak. Tu pojawia się problem nierozwiązywalny z punktu widzenia etyki. Oni konserwują znaleziska, które bez tego zniszczałyby bezpowrotnie. Tak przynajmniej ucieszą czyjeś oko. Przetrwają dla przyszłości. Oczywiście lepiej było by, gdyby wydobyciem i konserwacją zajęli się archeolodzy, a nie mafijne kanalie, ale... to taki problem mniejszego i większego zła.
-Może poszukamy? - wskazałem wodę.
-Raczej przekażemy namiary Rauberowi. To fachowiec, a przy tym miłośnik sztuki. On będzie umiał to zabezpieczyć, zlecić konserwację... W drogę.
Wdrapał się po linie, a ja po chwili poszedłem w jego ślady. Pomaszerowaliśmy znowu przez bagno i niebawem dotarliśmy do rogu klasztoru. Nie pomyśleliśmy, że nie damy rady przejść przez mur, i że trzeba było poszukać raczej bramy, ale na szczęście ścianę zbudowaną z gigantycznych granitowych bloków przecinała gruba szczelina. Prawdopodobnie osiadające fundamenty spowodowały pękanie muru. Za jej pomocą wdrapaliśmy się na górę. Ruszyliśmy znaną nam już trasą. Baszta mająca kryć wskazówki znajdowała się tuż obok.
-Zostań tu - powiedział Michaił. - W razie gdybyś zobaczył coś podejrzanego gwizdnij.
-Zaraz, dlaczego to ty masz wchodzić do baszty? - zapytałem. - Przecież jeśli tam się zaczaili...
Uśmiechnął się asymetrycznie jednym kącikiem warg.
-Miałem trudne dzieciństwo. Jak sam miałeś okazję zauważyć opanowałem walkę w stylu kombat.
-Zostajesz - powiedziałem surowo i przecinając jego protesty wszedłem ostrożnie do wnętrza baszty.
Ktoś był tu niedawno. W warstwie kurzu na podłodze zauważyłem ślady butów. Ruszyłem ostrożnie tym tropem. W kącie pomieszczenia znajdowały się kamienne schodki poprowadzone spiralnie. Wszedłem po nich ostrożnie. W baszcie panowała cisza, ale ślady nie kłamały. Ten kto je zostawił nadal był tam, na górze. Na tej kondygnacji zachowały się jeszcze resztki fresków. Malowidło na sklepionym suficie przedstawiało scenę Przemienienia Pańskiego. Pomyślałem nieoczekiwanie, że mury są tak grube, że nie mam szans usłyszeć gwizdu Michaiła. Ale nie mogłem się już cofnąć. Wszedłem jeszcze jedno piętro wyżej i znalazłem się pod dachem. Światło w padało przez wycięty w ścianie otwór w kształcie prawosławnego krzyża. Dach był dziurawy jak sito. Wokoło poniewierały się kawałki gontów. Na jednej ze ścian dziury po kulach i krwawy rozbryzg świadczyły o jakiejś zapomnianej bolszewickiej zbrodni. Doktor Rauber siedział na składanym turystycznym krzesełku pośrodku pomieszczenia. Ubrany w garnitur, wydawał się być przybyszem z innego świata. Na mój widok jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.
-Cieszę się - powiedział. - Wczoraj nie miałem czasu, by dłużej pogawędzić, a wyprowadziliście się dość nieoczekiwanie. Sądziłem szczerze mówiąc, że zajmie wam to nieco więcej czasu. At, nie ważne. Oto materiały - podał mi dwa tekturowe skoroszyty.
-Dziękuję - wymamrotałem - Dlaczego pan to robi?
-No cóż. Szczerze powiedziawszy liczyłem, że przyjdzie tu porozmawiać Michaił Derekowicz.
-Stoi na lipie. Możemy zejść do niego - zauważyłem.
-To zbyteczne. Przekażesz mu po prostu moje słowa. Liczę że gdy odnajdzie to czego szuka przekaże nam niewygórowaną kwotę pół miliona dolarów amerykańskich w postaci materiałów budowlanych, na odbudowę tego klasztoru.
-Pół miliona wystarczy? - zdziwiłem się.
-Tu materiały budowlane są niemal bajecznie tanie. W Tobolsku jest kilka nieczynnych cegielni. Można je uruchomić. Spławiane cegły rzeką prawie za darmo. Znajdziemy i ochotników do odbudowy. FSB pomoże.
-Agenci FSB odbudują klasztor, dla zmazania win poprzedników? - zdziwiłem się.
-Niezupełnie. Miałem raczej na myśli, że sprowadzą na miejsce kilka komand roboczych złożonych z więźniów i będą ich pilnować zanim ci nie skończą pracy. A potem przekażemy budynki Cerkwi.
-Ciekawy plan - zauważyłem.
Uśmiechnął się promiennie. Światło podświetlało od tyłu jego szpakowate włosy.
-Zawsze starałem się czynić dobro na miarę moich skromnych możliwości - powiedział.
Zszedłem na dół. Michaił czekał. Pokazałem mu skoroszyty. Jego oczy zabłysły. Streściłem mu przebieg rozmowy.
-Pół miliona dolarów - jęknął. - Milion w Sołowki, pół w ratowanie Zagorska, czy tym ludziom się wydaje, że jestem beczką bez dna?
Zaskoczyło mnie, że mój towarzysz jest milionerem. Do tej pory zupełnie go o to nie posądzałem. Ruszyliśmy tą samą trasą. Na pagórku kryjącym fundamenty wioski starowierców siedliśmy na nagrzanej słońcem trawie. Michaił rozpakował pierwszy skoroszyt. Ze środka wyciągnął plik kartek odbitych na ksero. Było ich co najmniej około tysiąca. Obejrzał uważnie pudełko, a potem zajął się drugim. Obmacał starannie tekturę od zewnątrz i od środka po czym triumfalnie wyszarpnął ze ścianki małe srebrne ustrojstwo, wielkości mniej więcej dwu ziaren pszenicy.
-I co ty na to?
Przyjrzałem się uważnie ziarenku.
-Nie mam pojęcia co to jest.
Uśmiechnął się.
-Amerykański wynalazek - powiedział. - Mikroprocesor. Wszczepiają to pieskom. Wtedy w razie kradzieży można go namierzyć przez satelitę z dokładnością do kilku metrów.
-I on chciał nas w ten właśnie sposób ? - domyśliłem się.
-No właśnie.
-Chyba mu się nie uda.
Nie odpowiedział. Podszedł do dziury prowadzącej do czasowni i wrzucił ziarenko do środka. Chlupnęło w wodę.
-Coś na pocieszenie trzeba mu zostawić - powiedział.
W oczach zapaliły mu się diabelskie ogniki. Wyobraziłem sobie jak doktor Rauber namierza za pomocą satelity zatopiony loszek z wodą i też się uśmiechnąłem. Z drugiej strony, jeśli jest historykiem sztuki to zbadanie kaplicy może być dla niego interesujące.
-W drogę - powiedział Michaił.
Przepłynęliśmy rzekę. Pan Samochodzik nie nudził się czekając na nas. Bagażnik Rosyanta wypełniały grzyby. Zebrał ich dobre kilkanaście kilo. Poczułem ślinkę natrętnie napływającą do ust. Michaił potrząsnął skoroszytami.
-Czeka nas sporo czytania - powiedział - Pajechali.
Szef uśmiechnął się sadowiąc za kierownicą.
-Jednak Gagarin był wasz - powiedział.
-Dlaczego? - zdziwił się Michaił.
-Nie czytałeś tej historii? Jurij Gagarin siedział w Salucie...
-W Wostoku - sprostował nasz towarzysz.
-No właśnie. W Wostoku. Odliczali mu sekundy do startu. Wreszcie skończyli odliczanie. W tym momencie krzyknął „Pajechali!”. A ty teraz...
Michaił roześmiał się myślałem że zaraz pęknie.
-Panowie - wybełkotał krztusząc się ze śmiechu, trochę powagi!
Zajechaliśmy do twierdzy. Michaił zaraz rozbebeszył segregatory i porozkładał ich zawartość na kupki. Zabrali się za to we dwu, a ja do kolacji oprawiałem grzyby i nawlekałem je na sznurki. Resztę udusiłem na maśle. Smakowity zapach wywabił ich z nory. Nałożyli sobie solidne porcje i posolili.
-I co ciekawego tam znaleźliście? - zaciekawiłem się.
Michaił przełknął potężny kęs. Na jego twarzy odmalowała się błogość.
-W tym właśnie problem, że chyba nic z tego. Te papiery są na dobrą sprawę bezużyteczne.
-Dlaczego? - zdziwiłem się
-To są oczywiście kserokopie tajnych dokumentów CzK, GPU, NKWD i KGB. Protokoły z przesłuchań, raporty z poszukiwań. Pełna dokumentacja prac. Jeśli torturowanie i zabijanie ludzi można nazwać pracą. Tyle tylko, że nic z tego nie wynika. Jest tu coś około osiemdziesięciu adresów. Nasi „przyjaciele” sprawdzili je wszystkie. Torturowali mieszkających tam ludzi. Natrafili na sześć skrytek z klejnotami. Ale najważniejszego nie znaleźli.
-Zrezygnowali? - zaciekawiłem się.
-Nie. Ostanie dokumenty noszą datę sprzed dwu tygodni.
Zatkało mnie.
-Czyli oni dysponując archiwami nie byli w stanie dotrzeć do Tiary - powiedziałem. - Na co możemy liczyć my? Łut szczęścia? Już wyczerpaliśmy, uchodząc z życiem z więzienia.
Michaił poskrobał się po głowie.
-Przeczytamy mimo wszystko te papiery. Może coś znajdziemy. Nie dał najważniejszego.
-To znaczy?
-Nie ma tu dokumentów dotyczących inwigilacji cara z okresu gdy przebywał w Tobolsku. Na oddzielnej kartce jest informacja, że zabrała je Moskwa jeszcze w latach pięćdziesiątych.
-Nie mogę sobie jakoś tego wyobrazić - powiedział Pan Samochodzik. - Na dobrą sprawę co kilka miesięcy przez te wszystkie lata ktoś usiłował zmierzyć się z tą zagadką. Nie mieli poważniejszych kłopotów?
-Mieli wielu ludzi, i bardzo dużo czasu. Nie stanowiło dla nich problemu oddelegować kogoś do tej roboty.
Pan Tomasz westchnął.
-Polskie Ministerstwo Kultury i Sztuki sporo by się mogło od KGB nauczyć - powiedział z pewną zawiścią w głosie. - Przez tyle lat sam się użerałem. Sam miałem na głowie poszukiwania zaginionych dzieł sztuki w całym kraju, a tu proszę. Do beznadziejnej sprawy w trzeciorzędnej dziurze przez osiemdziesiąt lat delegują bez przerwy oficerów dochodzeniowych.
-Ciekawe jak doktor Rauber radził sobie z kontrolą tak wielkiego kraju - mruknąłem. - Możesz coś na ten temat powiedzieć? - zwróciłem się do Michaiła.
-Żaden problem. Czarny rynek tu na dobrą sprawę nie istniał. Przemyt był minimalny. ZSRR miał bardzo szczelne granice. W porównaniu z waszymi praktycznie doskonale szczelne. Większy problem był z prywatnym eksportem prowadzonym przez partyjną nomenklaturę. Jedynym zagrożeniem był mój ojciec. Więc walczyli jeden na jednego. No prawie. Rauber za każdym razem gdy dowiadywał się że gdzieś widziano mojego ojca podrywał do roboty KGB, milicję, zdarzało się że i wojska MSW. Nie uznawał półśrodków. Ale mimo wszystko sądzę, że to nie on wydał decyzję o likwidacji.
Faktycznie hrabia Derek został zabity. Michaił uśmiechnął się z przymusem.
-Widzicie panowie, dla was zmierzyć się z doktorem Rauberem to tak jak zmierzyć się z samymi sobą. Oczywiście jest to niebezpieczne. W charakterystyce przygotowanej na użytek wywiadu norweskiego przeczytałem że doktorek ma iloraz inteligencji około trzystu.
Pan Samochodzik gwizdnął przez zęby.
-To z grubsza tyle co Einstein! szkoda, że na zjeździe historyków sztuki nie postarałem się z nim porozmawiać. Przy takiej inteligencji musi dysponować niesamowitą wiedzą.
-Nic straconego. Pewnie jeszcze nie raz przyjedzie do Polski - zauważyłem. - Inny problem czy zechce nam podać rękę.
-Postaram się to jakoś załatwić - mruknął nasz przyjaciel.
Zbladł lekko i trzymał się dłonią za brzuch.
-Co się stało? - zaniepokoiłem się. - Zaszkodziły moje grzybki?
-Nie, to bardziej z boku - opanował się.
Usłyszałem jak szef odetchnął z ulgą i znowu wiosłuje łyżką w talerzu. Michaił przeprosił nas i poszedł się położyć. Dojedliśmy grzyby i wdrapaliśmy się na wierzę. Tobolsk układał się do snu. Gasły światła w oknach. Szef przeciągnął się.
-To miasto wygląda uroczo gdy zapada zmrok - powiedział. - Nie wiem czym to jest spowodowane. Gdy kiedyś patrzyłem na Warszawę z praskiego brzegu Wisły to wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiem od czego to zależy.
-Tu jesteśmy wyżej - zauważyłem - Bardziej nad miastem. Poza tym tu jest inny rodzaj zabudowy światła rozrzucone chaotycznie. Może to dlatego?
Kiwnął bez przekonania głową.
-Możliwe - powiedział. - Niedługo opuścimy to miasto. Trzeba zachować jego obraz w pamięci. Chciałbym zwiedzić sobór, ale w tej chwili obawiam, się że to nie możliwe.
-Powinniśmy pójść na Panin Burgoł - powiedziałem. - Zapalić jakąś symboliczną świeczkę naszym rodakom.
-Pójdziemy. W przeddzień wyjazdu.
Zeszliśmy na dół. Zaraz poszedłem spać. Nic mi się nie śniło.
ROZDZIAŁ XIV
Atak ślepej kiszki * Nocna operacja * Dokumenty milczą * Zagadka dziennika carycy * Gdzie lokaj Trupp ukrył skarby * Postanawiam zostać kaznodzieją * Tajemnica zdjęcia.
Obudził mnie jęk. Dobiegał z pokoju Michaiła. Poszedłem tam. Leżał na łóżku zlany potem, zwinięty w kłębek z bólu.
-Co się stało? - zapytałem
Nadbiegł też Pan Samochodzik.
-Wyrostek - jęknął po rosyjsku Michaił. - Że też musiał właśnie teraz...
Kolejny paroksyzm bólu wykrzywił jego rysy.
-Napewno wyrostek? - zapytał Szef. - Drętwieją ci nogi?
Michaił kiwnął głową.
-Otwieraj bramę - zarządził szef. - Trzeba go zawieźć do szpitala!
Michaił pokręcił głową.
-Nie. W żadnym wypadku.
-Bredzi - poinformował mnie Pan Samochodzik. - Trzeba...
-Wpadnę w łapy KGB - powiedział Michaił. - Chory nie wytrzymam tortur. Nie mogę jechać do szpitala.
-Zawieziemy go do Jekatierynburga, albo do Tomska - zaproponowałem.
Szef pokręcił głową.
-Za daleko. Nie przeżyje drogi. Zabije go ból na wybojach.
-To co robimy? - zapytałem.
-Odprujcie - jęknął Michaił.
Kolejny paroksyzm zgiął go w pół.
-Jak, czym? - dziwiłem się - Przecież nie mamy nawet środków znieczulających. Mam cię kroić na żywca nożem? Poza tym żaden z nas nie jest lekarzem. Pan Tomasz ma tytuł doktora, ale historii sztuki. Ja przeszedłem w komandosach tylko podstawowy kurs udzielania pierwszej pomocy z uwzględnieniem pola walki!.
Michaił popatrzył nieco przytomniej.
-Mam dwie butelki wódki - powiedział prawie spokojnie. - Litr wódki oszołomi mnie zupełnie.
-Bzdury - zaprotestował szef ostro. - Rozczulająca jest ta wiara ludzi radzieckich w cudowną moc wódki jako lekarstwa na wszystkie choroby. Puknij się w głowę. W połowie przypadków wódka tylko zwiększa wrażliwość na ból.
-Jestem gotów zaryzykować - wymamrotał.
-Poza tym po wypiciu litra wódki wykitujesz. Zupełnie wykitujesz na śmierć. A przynajmniej torsje wyrzucą ci z brzucha całe umeblowanie. Butelka wódki może się przydać wyłącznie do tego żeby cię nią po głowie popukać!
-Chińska narkoza jest zbyt niebezpieczna - zaprotestowałem. - Mogę go oczywiście pozbawić przytomności przez zwykłe zaciśnięcie tętnicy szyjnej, ale to na długo nie pomoże.
-Paralizator elektryczny - rzucił w olśnieniu Michaił. - W nasadę karku. Piętnaście minut spokoju...
-Jak to sobie wyobrażasz? - zauważyłem. - Przyjmijmy, że będziesz nieprzytomny. Mam ci rozciąć brzuch, wyjąć ślepą kiszkę, a nawet nie wiem jak wygląda...
Szef odciągnął mnie na bok.
-Co kolwiek chcesz postanowić trzeba to zrobić od razu - powiedział - boję się że długo nie pociągnie. Bóle stają się coraz częstsze.
-A skalpel? - złapałem się ostatniej deski ratunku.
-Mam dwa nożyki introligatorskie - powiedział spokojnie Pan Samochodzik. - Jeśli go zabijesz trudno. Odpowiemy razem.
Michaił wił się w malignie. Z Rosyanta przyniosłem porażacz i puściłem błyskawicę w jego wijące się z bólu ciało. Oklapł zupełnie. Szef przywiązał go starannie do łóżka. Przyniósł butelkę wódki. Polałem starannie pole operacyjne.
-Tnij według tego - szef zawinął koszulę odsłaniając starą bliznę. On też miał kiedyś usuwany wyrostek.
Zacisnąłem zęby i wykonałem cięcie. Szef podał mi kawałek ałunu którego czasem używał gdy zaciął się przy goleniu. Przejechałem nim brzegi rany. Krwawienie trochę się zmniejszyło.
-Przypal - powiedział szef.
-Czym? - zdenerwowałem się.
Wybiegł i usłyszałem jak zapuszcza silnik w Rosyancie.
Zwiewa - pomyślałem, ale on podjechał w kąt hali przylegający do pokoju chorego. Po chwili wbiegł i podał mi samochodową zapalarkę do papierosów. Zdążył ją nawet przepłukać spirytusem. Przejechałem nią brzegi rany. Pomogło. Krew przestała płynąć. Pogłębiłem cięcie i przebiłem powłoki brzuszne. Szef usłużnie poświecił mi halogenkiem. Miałem przed sobą kłębowisko jelit. I nagle zauważyłem poczerniały wyrostek długości najwyżej siedmiu centymetrów.
-To? - zapytałem.
Szef zastanawiał się chwilę.
-Chyba tak. Tnij.
Podał mi zamoczoną w spirytusie żyłkę wędkarską. Starannie przewiązałem wyrostek w miejscu w, którym oddzielał się od jelita. Urżnąłem go jednym śmiałym cięciem i rzuciłem przez lewe ramię. Na szczęście. Szef podał mi nawleczoną igłę. Zeszyłem starannie ranę. Z pudełka wyjąłem strzykawkę i ampułkę surowicy przeciwtężcowej. Wstrzyknąłem mu podwójną dawkę. W chwilę później otworzył oczy. Jęknął z bólu.
-Udało się? - zapytał.
-Oczywiście - odpowiedziałem, choć wcale nie byłem tego pewien.
Zamknął oczy. Przełożyliśmy go na drugie łóżko zasłane świeżą pościelą.
-Cholera, szefie - powiedziałem. - Dlaczego bez przerwy mamy takie przygody?
-Pożądałeś przygód w sposób zachłanny - powiedział Pan Samochodzik. - To zapewne kara nadmiaru. Przeżyje?
-A skąd mam wiedzieć? Nie wiem nawet czy wyciąłem to co trzeba...
Szef podniósł leżący na ziemi krwawy strzęp.
-Nie wiem czy to ślepa kiszka - powiedział. - Ale że to zaropiało to pewne.
-Nawet jeśli wyciąłem mu to co trzeba to przecież jest tyle innych czynników ryzyka. Zakażenia pooperacyjne, poza tym zostawiłem mu w brzuchu kawałek żyłki wędkarskiej. Zacznie wchodzić w reakcje z organizmem.
-Gdy tylko poczuje się lepiej wsadzimy go w samolot do Szwecji i niech tam mu poprawią. A co do zakażenia, dostał przecież surowicę.
-Szefie, niech pan spojrzy na ten sufit. Nie wiemy co się z niego osypuje. Jakie draństwa mogły spaść mu do rany, gdy szyłem. Na razie proszę iść spać. A rano się zmienimy. Posiedzę przy nim.
Koło czwartej nad ranem Michaił dostał lekkiej gorączki. O ósmej otworzył oczy.
-Jak się czujesz? - zapytałem.
-Ból zmienił się - powiedział - Teraz jest ostry, jak od noża. I wyżej.
-Miałeś szczęście chłopie - powiedziałem.
-Ufunduję za to srebrny dzwoneczek dla soboru - wymamrotał.
Policzyłem mu puls. Gorączka już słabła.
-Białogwardzista umiera od razu albo wcale - powiedział z dumą.
-Tak czy siak, przez najbliższe dwa dni będziesz leżał i starał się nie ruszać -zaordynowałem. - Nie wiem, czy wiesz, ale takie operacje robi się na czczo. Boję się że te grzyby mogą ci zaszkodzić.
Zamyślił się.
-Mogą mnie nawet zabić, jak sądzę. Wody też mi nie wolno pić.
-Przez osiemnaście godzin - powiedział szef stając w drzwiach. - Coś nie coś pamiętam z czasów kiedy mnie kroili.
W porze obiadu pacjent przynajmniej częściowo odzyskał siły i poprosił o skoroszyt. Przeglądał papiery dłuższą chwilę.
-Nic z tego nie wynika - powiedział. - Makulatura. A przecież ryzykowaliśmy życie, żeby to zdobyć.
-Mieliśmy zdobyć księgi meldunkowe - przypomniałem mu łagodnie.
-Tak, ale nie musimy. Tu są wszystkie adresy - popukał w plik kartek. -Przecież tyle osiągnęliśmy. Znaleźliśmy skrzynię banknotów. Spotkaliśmy tą staruszkę i dowiedzieliśmy się o klasztorze. A teraz czuję że rozwiązanie zagadki oddala się.
-Chwilowo nie musisz rozwiązywać zagadek - uspokoiłem go łagodnie. - Leż i odpoczywaj. A ja i Pan Tomasz zajmiemy się myśleniem.
-Za tydzień wyjedziemy - powiedział. - Tego nie da się odnaleźć.
-Dlaczego?
-Rauber ma 300 IQ. Gdyby to było możliwe odkryłby to.
-My do spółki mamy pewnie ze 400.
-Nie zapominaj o tych którzy szukali tego dawniej. Dolicz ich do swojego rachunku.
-To mi przypomina sprawę pewnego polskiego wynalazcy. Przyszedł do rządu z propozycją budowy w Polsce komputerów. Były lata siedemdziesiąte, a on był jednym z pionierów w wytwarzaniu superczystych kryształów. W każdym razie zaproponował produkcję komputerów lepszych niż amerykańskie. I wiesz co mu powiedzieli?
-Żeby się nie wygłupiał, bo gdyby jego teorie były prawdziwe to amerykanie dawno by już to wymyślili. Spotkałem go. W Krzemowej Dolinie. Jest wielką szychą, a mało brakowało i Krzemową Dolinę mielibyście u siebie w Polsce.
Zasnął. Wieczorem czuł się już prawie zupełnie dobrze. Czytał dokumenty z laptopa. Rana goiła się.
-Na mnie wszystko jak na psie - zażartował.
Mógł wreszcie wypić trochę wody.
-Za tydzień wstaniesz - obiecałem mu.
-Wcześniej -zaprotestował.
Byłem jednak niewzruszony jak głaz. Poszliśmy spać.
*
Następnego dnia rano Michaił czuł się już zupełnie dobrze. Miał tylko leciutką gorączkę.
-Myślę, że się wywinąłeś - powiedział Pan Samochodzik. - biorąc pod uwagę, że kroił cię kompletny dyletant nożem introligatorskim w skrajnie antyhigienicznych warunkach to miałeś dużo szczęścia.
-Jestem szczęśliwym człowiekiem, więc szczęście będzie mi towarzyszyć - powiedział. - Gryzie mnie ten fragment dziennika carycy. - Wyświetlił go ponownie.
Patrzyłem w równe rządki pisma.
-Między linijkami musi być coś napisane - powiedział Michaił. - Czuję to. Nie spocznę dopóki dyrekcja archiwum nie zezwoli na przeprowadzenie szczegółowych analiz. Przekupię drani. Przekupię bez litości. Jak mój ojciec.
Zastanowiłem się. Jakaś myśl nieśmiało dobijała mi się do mózgu.
-Może nie będzie trzeba - powiedziałem - Z jaką rozdzielczością skanowałeś te dokumenty?
-Z największą - pochwalił się. - tysiąc dwieście na dwa tysiące czterysta pikseli.
-A ile kolorów rozróżnia ten twój skaner?
-Półtora miliarda barw i odcieni.
-Mam u ciebie dwa starodruki premii - powiedziałem.
Popatrzył na mnie. Widać było jak myśli usiłując wydedukować z moich pytań rozwiązanie zagadki. Nagle jego oczy rozbłysły. Wiedział.
-Skontrastować! - krzyknął podrywając się z łóżka.
Pchnąłem go spowrotem.
-Właśnie. Skontrastować. Jeśli napisała tu jakiś tekst niewidzialnym atramentem to i tak papier w tym miejscu zżółkł inaczej. Za sto lat pewnie różnice będzie widać gołym okiem.
-Bingo - wyszeptał Michaił.
Jego palce zastukały w klawisze laptopa z przerażającą szybkością. Odchylił ekran, tak żebyśmy też mogli widzieć efekty jego działań. Powiększył tekst tak, że naraz widać było tylko cztery linijki.
-Zwiększam zróżnicowanie kolorów - powiedział stukając w kilka przycisków.
Nic się nie zmieniło.
-Kontrastuję jeszcze o sto punktów...
Między linijkami pojawiły się delikatne zarysy czegoś żółtego.
Otworzył jakieś okno i chwilę przy nim majstrował.
-Jeszcze o sto - mruknął.
Pomiędzy linijkami napisanymi niebieskim atramentem pojawiły się coraz wyraźniejsze żółte plamki i plamy. Układały się stopniowo w napisy. Zwiększył kontrast jeszcze czterokrotnie zanim tekst stał się brązowy.
-Zwycięstwo - powiedział.
Szef podał mu podkładkę do pisania i długopis. Michaił zaczął wolniutko przepisywać tajemniczą informację. Literka po literce. Niektóre były mocno zamazane. Wyszedłem i zabrałem się za robienie śniadania. Dla Michaiła ugotowałem kaszy na wodzie. W czterdzieści osiem godzin po operacji nadal nie mógł przeciążać żołądka. Gdy wróciłem z posiłkiem do pokoju chorego, praca była już właściwie wykonana.
-I co tu naskrobano? - zapytałem.
Twarze Michaiła i Pana Samochodzika wydłużyły się.
-Sprawdziła się twoja teoria - powiedział Michaił.
-Jaka teoria? - zdziwiłem się.
-Pamiętasz co przypuszczałeś tam w klasztorze? Jest ktoś komu zawierzyli tę tajemnicę. Posłuchaj.
-„Trupp ukrył w mieście Tiarę, koronę, diadem i szablę. Nie pochwalam do końca jego wyboru ale może to faktycznie dobry pomysł. Odzyskamy je na hasło: przynoszę wam pochodnię prawdy”.
-Trupp? Przecież on był tylko lokajem.
-Zginął z całą carską rodziną w Jekatierynburgu - łagodnie zwrócił uwagę szef. - Musiał być człowiekiem zaufanym.
-Ekstra. I ani słowa komu to przekazał?
-Ani słowa. Musiał to jednak przekazać komuś komu caryca by nie zaufała.
-Zapewne miejscowemu kupcowi - wysunąłem przypuszczenie.
-Co dalej? - zastanowił się szef. - Musimy wyświetlić cały życiorys Truppa. Prześwietlić go jak rentgenem. Wtedy może natrafimy na jakiś trop.
-Ale czy to możliwe? - zapytał Michaił. - Czy jest możliwe, żeby ktoś dochował wierności przez siedemdziesiąt lat?
-Jeśli przekazał tajemnicę swojemu synowi, a on swojemu... - zauważyłem. - Szanse faktycznie są nikłe, ale może większe niż nam się wydaje.
Pokiwali w zadumie głowami.
-Jak możemy znaleźć tego człowieka? - zastanowił się Michaił. - Przecież to niemożliwe bez bardziej szczegółowych wskazówek.
-Sądzę, że dokładnie o kogo chodzi wiedziała tylko caryca, ewentualnie car i dzieci. Mogli się spodziewać, że ich dzienniki będą czytane przez cenzorów, a może nawet badane na okoliczność sympatycznego atramentu. Zapisali tylko to co najważniejsze. Sądzę, że to hasło może być kopiowane w dziennikach cara i dzieci. Może tam znajdziemy dodatkowe wskazówki.
Michaił bez chwili zwłoki otworzył kolejny dokument.
-Dziennik cara. - wyjaśnił. Popatrzmy, prawie sześćdziesiąt stron dotyczy okresu uwięzienia w Tobolsku. Zaznaczam wszystkie i kontrastuję jednocześnie...
Przeglądał zapiski przez dłuższą chwilę szukając śladów ukrytych wiadomości. Bezskutecznie. Dziennik cara był zupełnie czysty.
-Ciekawe - mruknął.
-Car mógł przypuszczać, że jego notatki zostaną w razie czego sprawdzone bardzo dokładnie. - zauważyłem. - Przyszło mi na myśl jeszcze coś. Czy oni mieli własne książki?
-Tak. Zabrali ze sobą niezłą biblioteczkę.
-Co się z nimi stało?
-Część z nich znaleziono na śmietniku koło domu Ipatjewa. Pozbierał je śledczy Sokołow i przekazał nauczycielowi Gillardowi, który zabrał je do Szwajcarii.
-Tam także mogą być jakieś notatki. Na przykład na marginesach - zauważyłem. - Czy masz do tego jakiś dostęp?
-Chodziłem do szkoły z jego wnukiem. Ale nie pamiętam adresu.
-Trzeba to będzie sprawdzić gdy wrócisz na zachód.
Skinął poważnie głową otwierając kolejny dokument. Dziennik następcy tronu carewicza Aleksego.
-Jest - powiedział z triumfem, gdy komputer zakończył kontrastowanie. - Ale mniej. Tylko hasło. „Przynoszę wam pochodnię prawdy”. Weźmy pamiętnik Gillarda.
Przeglądał go dłuższą chwilę.
-Tu nie ma nic.
-A pamiętniki księżniczek? - zapytałem.
-Chyba wiem dlaczego dwie z nich spaliły swoje dzienniki - zauważył Pan Samochodzik. Napisały za dużo.
-Wystarczyło wyrwać kartę - zauważył.
Zamyślił się.
-Jest. Dziennik Marii - Michaił obudził nas z zamyślenia - Posłuchajcie tego. „Pomysł Aleksego z zaprzysiężonym człowiekiem i hasłem obrasta w ciało. Kochany Trupp załatwił to dla nas. I tak sprytnie. Jego nikt nie będzie podejrzewał. Z drugiej strony to dziwne, że się zgodził”.
-Ale kto? - jęknął pan Tomasz. - Dlaczego nie mogli napisać tego wprost?
-No bo nie mogli - delikatnie zwróciłem mu uwagę. - Po prostu nie mogli. Gdyby to w takiej postaci wpadło w ręce czerwonych to nic by na tym nie skorzystali. Ani tego ugryźć ani...
-Dziennik Olgi: „Przynoszę wam pochodnię prawdy. Sprytnie to wymyślił kochany chłopiec. Chciał żeby hasło brzmiało „lampa została zapalona”. Nasz przyjaciel wypełnił misję. Gdyby stało się najgorsze przyślemy po to kogoś”.
-Najwyraźniej nawet się biedactwo nie domyślała co najgorszego może ich spotkać - zauważyłem ponuro. - Nic więcej tam nie ma?
Pokręcił przecząco głową.
-No to jesteśmy w kropce - zauważyłem.
-Ależ nie - zaprotestował Pan Samochodzik. - wiemy całkiem sporo. Trupp zaufał komuś, komu nie zaufałaby caryca. Zaufał komuś kto stoi poza podejrzeniami.
-Ukryli to u agenta CzK - wysunąłem przypuszczenie. - Boże, co ja bredzę.
-Niekoniecznie - zauważył szef. - To ma ręce i nogi. Agent CzK byłby poza podejrzeniami. Skoro nie przekazał klejnotów swoim mocodawcom, to nie da się wykluczyć, że dochował tajemnicy.
-Nigdy by nie zaufali agentowi CzK. - zauważyłem. - Przecież to była banda psychopatów, morderców, żeby nie powiedzieć rzeźników.
-Zgoda - powiedział Michaił. - Ale może wśród nich był jeden szlachetny i prawy...
-Tu się pojawia pytanie jak go odnaleźli. Zresztą taki człowiek wcześniej czy później padłby ofiarą własnej organizacji. Co za potworny mętlik.
-Chyba jednak możemy wykluczyć agenta CzK - mruknął szef. - To zbyt szalony pomysł. Pomyślcie kto jeszcze wchodzi w grę?
-Żołnierze którzy ich pilnowali. Czwarty regiment i drugi regiment. Jedni byli nastawieni bardziej monarchistycznie... - zauważył Michaił. - Ale oni byli głównymi podejrzanymi. - klepnął leżący na stoliku koło łóżka skoroszyt. - Dopadli wszystkich których zdołali.
Zamyśliliśmy się.
-Pułkownik Kobylański - zauważyłem. - Ich dowódca. Co o nim wiemy?
-Niewiele. Został rozstrzelany w dwudziestym którymś roku - powiedział Michaił.
-A nadzorca? Komisarz przysłany przez Rząd Tymczasowy, Pankratow? - zapytał Szef.
Michaił zamyślił się.
-Tego nie wziąłem pod uwagę.
-Co o nim wiemy?
-Był socjalistą, rewolucjonistą, chyba współpracował z grupą Sawinkowa. Przesiedział 14 lat w pojedynczej celi twierdzy Szliselburskiej, a potem poszedł w kajdanach etapami na Syberię.
Gwizdnąłem cicho.
-Odpada. Dziwne że ich nie pozarzynał tępym nożem.
-Niekoniecznie - zaprotestował Michaił. - Weźmy biografię cara pióra Radzińskiego.
Podałem mu kuferek z książkami. wydobył z niego księgę o grubości cegły. Kartkował ją przez chwilę.
-Wynika z tego, że Pankratow był wyjątkowo porządnym człowiekiem - powiedział wreszcie z westchnieniem. - To nie wykluczone.
-Co się z nim stało? - zapytałem.
-Po wkroczeniu bolszewików do Tobolska musiał uciekać z miasta. Nie mam żadnych danych co do jego dalszych losów. Prawdopodobnie został zabity. Radziński wspomina też o niejakim kapitanie Asjuta, który ponoć miał ukryć szablę cara.
-Co o nim wiadomo?
-W tym właśnie problem, że zupełnie nic. Przejrzałem wszystkie dostępne mi spisy. Ten człowiek jakby nigdy nie istniał.
-Mętlik - mruknął szef. - Na razie zastanówmy się nad taką kwestią. Załóżmy, że mogli zaufać Pankartowowi. Załóżmy, że faktycznie on obiecał ukryć klejnoty. Czy car musiał przekazywać Pankratowowi precjoza za pośrednictwem Truppa?
Walnął się w głowę aż zadudniło.
-Nie musiał. Pankratow był obecny w domu wolności dzień w dzień, a w środy chyba dawał dzieciom lekcje geografii. Nie da się wykluczyć, że poprosili go o przechowanie części skarbów, ale nie tych, których szukamy.
-Nic już nie jestem w stanie wymyśleć - poskarżyłem się. - Co wiemy o Truppie?
-Nic.
-Jak to nic? - zdumiał się Pan Samochodzik.
-W każdym razie niewiele. Był lokajem w Carskim Siole. Towarzyszył carowi w czasie wygnania. Aż do końca, do swojej śmierci w piwnicy domu Ipatiewa. Głównym lokajem był Czemodurow. On tylko mu pomagał. Nie miał żony, ani dzieci. W chwili śmierci miał około trzydziestu lat.
-Ekstra. Mieszkał w Domu Korniłowa, czy na mieście?
-Mieszkał w domu gubernatora. Miał pokój na strychu. Chyba nie znał w Tobolsku nikogo.
-Kicha do kwadratu - jęknąłem.
Zostawiłem ich i poszedłem na wierzę. wpatrywałem się w leżące po drugiej stronie rzeki miasto. Gdzieś tam pod budynkami, pod korzeniami drzew, zamurowane w ścianach lub ukryte w wiązaniach dachu znajdowało się to czego szukaliśmy. Gdzieś tam być może na ławeczce przed domem siedział człowiek, który od siedemdziesięciu lat czekał na to, że ktoś przyjdzie, klepnie go po ramieniu i powie: „Przynoszę ci pochodnię prawdy”.
-Przydałby się Onufry Rzecki - powiedziałem w zadumie. - Może trzeba było się go poradzić przed wyjazdem? W niczym by to nie zaszkodziło, a mogłoby pomóc. A może sam odgadnę miejsce? Jeśli zgadłem że ukrywa to człowiek czekający na hasło...
Zszedłem na dół. Szef siedział w zadumie na krześle i kiwał nogą. Michaił leżał i także nad czymś się zastanawiał.
-Doszliście do jakichś wniosków? - zapytałem.
Pokręcili przecząco głowami.
-Jeśli człowiek mający zareagować na hasło jest gdzieś w Tobolsku to musimy go odnaleźć - powiedział melancholijnie Michaił. - Tylko jak? Może tobie coś przyjdzie do głowy?
Zastanowiłem się.
-Damy ogłoszenie do gazety - błysnąłem konceptem.
Wbili we mnie dwie pary zaskoczonych spojrzeń.
-Ogłoszenie - powiedział powoli i z namysłem Michaił. - Na przykład jakie?
-Dziennikarz z Polski poszukuje wszystkich osób mogących rzucić światło na losy lokaja Aleksjeja Truppa.
Zastanowili się.
-Kto miałby być tym dziennikarzem? - zapytał Pan Samochodzik.
-Szczerze mówiąc szefie sądziłem...
Uśmiechnął się lekko.
-Wam udało się nawiać z aresztu KGB, ale jesteście młodzi i wysportowani...
-Szefie, proszę nie robić z siebie zniedołężniałego starca wszak nie dalej jak dwa lata temu brał pan udział w amatorskich zawodach judo zajmując w swojej kategorii wagowej trzecią lokatę! - zgromiłem pryncypała. - Trzeba raczej zastanowić się nad tym pomysłem.
-Sądzę, że nie ma się co zastanawiać - powiedział Michaił. - Przez te wszystkie lata z pewnością dokonano wielu znacznie bardziej subtelnych prowokacji. Poza tym takie ogłoszenie ściągnie nam na głowy całą masę świrów. Czy każdemu z nich mamy podawać hasło?
-A może inaczej - zaproponowałem. - Coś w takim rodzaju. Damy ogłoszenie treści „Przynosimy wam pochodnię prawdy bracia - nowa wspólnota religijna zaprasza na spotkania modlitewne”.
-To straszne - powiedział w zadumie Pan Tomasz. - A gdy przyjmowaliśmy cię do pracy w ministerstwie wydawało nam się, że wszystko z tobą w porządku. Najwyraźniej przegapiliśmy poważną dewiację umysłową...
-To brzmi niegłupio - zaprotestował Michaił. - Tylko jak sobie to wyobrażasz?
-Urządzimy zbór tutaj w fabryce. Odmalujemy tylko tę halę, wstawimy ławki, Na ścianie powiesimy Krzyż. Będzie potrzebne jeszcze podwyższenie i kazalnica. Zbierze się frekwencja... Wstąpię na podwyższenie i wygłoszę wspaniałe porywające kazanie o szatańskim jadzie komunizmu i ogniach piekielnych. Po nabożeństwie wszyscy wyjdą zostanie tylko strażnik skarbów, który wręczy nam walizkę...
-Bredzi - powiedział Michaił. - To z nadmiaru stresów. Nastąpiło zachwianie równowagi biochemicznej mózgu. Będzie go miotało od euforii do skrajnej depresji. Teraz przechodzi fazę euforyczną, za pół godziny pewnie mu przejdzie.
Szef pokiwał głową.
-Pozwolisz, że teraz przedstawimy ci naszą wersję wydarzeń - powiedział Michaił. Dajemy ogłoszenie. Zanim jeszcze zbierze się to co nazywasz frekwencją wpadnie tu specjalna jednostka FSB do walk z sektami. Przetrząsną cały lokal, znajdą oczywiście samochód i nas. Z samochodu wyciągną furę wyposażenia, które jednoznacznie unaoczni im, że jesteśmy szpiegami lub sabotażystami. Następnie zbadają naszą tożsamość i stwierdzą, że my dwaj na dniach nawialiśmy im z aresztu śledczego, a Pan Samochodzik jest tym fałszywym profesorem z Kiszyniowa, który interesował się archiwami. Was dwu wymienią na szpiegów przechwyconych w Polsce, a ja spędzę resztę życia w uroczej piwniczce pozostałej z czasów gdy FSB nazywało się jeszcze inaczej i łamało prawa człowieka. Zresztą koniec nadejdzie szybko i w mało higienicznych warunkach.
-Możliwy też jest inny wariant - powiedział szef. - Zamiast wiernych przybędzie tu bojówka jakiegoś faszyzującego ruchu który wpisał sobie w ideologię obronę świętej wiary prawosławnej. Pobiją nas, spalą nam samochód i każą się wynosić ze świętej ziemi rosyjskiej razem z naszą szatańską nauką.
-Poza tym każdy strażnik skarbów takie ogłoszenie uzna oczywiście za pułapkę i będzie się trzymał jak najdalej. To był zupełnie niezły pomysł Pawle, ale wymyśl raczej coś innego.
-Jak właściwie wyglądał cały ten Trupp? - zapytałem.
Michaił wygrzebał z kieszonki torby płytę CD-ROM. Wpuścił ją do laptopa i wyświetlił fotografię.
-O zobacz sobie - przekręcił ekranem w moją stronę.
Sympatyczna twarz, trochę pociągła. Był minimalnie podobny do Michaiła. W każdym razie nie wyglądał na lokaja.
-Tu jest z carem na łódce - wyświetlił inne zdjęcie.
Obaj rozebrani do pasa wiosłowali z zapałem. Car siedział z tyłu, bliżej rufy. Zdjęcie musiał zrobić ktoś siedzący na dziobie łodzi. Może, któraś z księżniczek. Fotografia była bardzo ostra, pewnie używali jeszcze szklanych negatywów. Przypatrzyłem się uważnie lokajowi.
-Możesz to powiększyć? - zapytałem.
-Nie zmieści się.
-Centralną część.
Powiększył. Trupp był dobrze zbudowany. Mięśnie zastygły w wysiłku.
-Jeszcze - poprosiłem. - Rozdzielczość ci na to pozwoli?
-Żaden problem.
Rozciągał zdjęcie aż pierś lokaja zajęła cały ekran. Wiosło trzymane w ręce zasłaniało trochę obraz, ale wyraźnie widać było że na piersi wisi mu na srebrnym łańcuszku mały krzyżyk i medalion.
-Powiększ je - poleciłem.
Rozciągnął maksymalnie. Fotografia stała się zbiorem szarych i czarnych prostokącików. Na medalionie widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej.
-A niech mnie - powiedział Michaił.
Uruchomił drukarkę i po chwili podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk i lupę.
-On był katolikiem - powiedział szef w zadumie. - A może nawet Polakiem?
-Jeśli nawet, to uchodził za Rosjanina z Pribałtyki. Może odziedziczył ten medalion po jakichś przodkach - zasugerował nasz towarzysz. - Razem z wiarą.
-Jeśli faktycznie tak było to myślę, że wiem dokąd mógł pójść - powiedziałem. - Przecież był tu katolicki kościół wybudowany przez polskich zesłańców. Z pewnością istniała przy nim także parafia katolicka.
-Polak poszedł do Polaków. Katolik poszedł do katolików - zastanawiał się Michaił. - To bardzo prawdopodobne. Ich nikt nie podejrzewałby o sympatyzowanie z carem.
Popatrzyliśmy na siebie śmiejącymi się oczyma.
-Wyruszamy natychmiast - zadecydował szef. - Weźmiemy wykrywacze. Przeszukamy kościół i plebanię.
-Mamy szczęście, że plebania jest od lat opuszczona - powiedział nasz przyjaciel. Nie będzie problemu z kuciem ścian. Człowiek z hasłem, O ile jeszcze żyje też nie będzie nam potrzebny. Założę się że ukryli to gdzieś koło kościoła.
-Ty powinieneś leżeć - zauważyłem patrząc z niepokojem na Michaiła.
-Bzdura. Nigdy nie czułem się lepiej.
-W drogę - poganiał szef. - Niedługo się ściemni.
Faktycznie, przegadaliśmy większą część dnia. Wyszliśmy na dwór zabierając ze sobą ponton. Pogoda od wczoraj zmieniła się radykalnie. wiał silny bardzo zimny wiatr z północy.
-Pożegnanie jesieni - powiedział Michaił w zadumie. - Za dwa tygodnie będzie tu pewnie leżał metr śniegu. Syberia...
Rozdział XV
Realbud remontuje kościół * Tajemnice starej plebanii * Zamurowany loch * Butelka pod ostatnim stopniem schodów * Człowiek w ciemności * Torba
Wiatr dokuczył nam na rzece, co chwila podnosiła się spora fala. Wreszcie dobiliśmy w starej przystani. Nasza łódka o dziwo nadal tu cumowała. Widocznie szukający nas tamtej nocy przegapili ją. Ukryliśmy ponton pod starym pomostem. Ruszyliśmy w szybko zapadającym mroku do kościoła. Na miejscu czekała nas niespodzianka. Stara świątynia otoczona była wysokim płotem.
-A to co? - zdumiał się szef.
Idąc wzdłuż ogrodzenia natrafiliśmy na tablicę informacyjną.
-Prace zabezpieczająco-rekonstrukcyjne - odczytał Michaił - Generalny wykonawca Realbud Polska.
-Nasi - ucieszył się szef. - No, nie ważne. Na drugą stronę.
Sforsowaliśmy furtkę. Kościół stał milczący i cichy. Przez te kilka dni dokonano wiele. Od tyłu napierająca na budynek skarpa została odsunięta. Drewniane szalunki świadczyły, że budowany jest tam mur oporowy, mający najwidoczniej powstrzymać spływ ziemi. Wokół kościoła ciągnęła się głęboka transzeja odsłaniająca fundamenty. Mur w wielu miejscach podkuto i wpuszczono stalowe szyny, mające zapobiegać pękaniu. Większość zalano już cementem. Wszędzie piętrzyły się stosy ziemi wyrzuconej z wykopów. Przeszliśmy przez wrota świątyni. Michaił przymknął ciężkie skrzydła i zapalił halogenowy reflektorek. Szef gwizdnął.
-No nieźle - powiedział.
Prace we wnętrzu prowadzono na niemniejszą skalę. Całą posadzkę usunięto, a ziemię wykopano. Staliśmy nad brzegiem głębokiego dołu. Jego dno pokrywała warstwa bitumitu. Na niej leżały już stalowe wręgi nowej betonowej wylewki. Ściany podkuto tak jak na zewnątrz, tylko że tu operację wzmacniania już zakończono. Tynki ze ścian zostały tu całkowicie usunięte. Michaił z nadzieją oświetlił ściany. Nigdzie porządek cegieł nie został zakłócony. Żaden ślad nie wskazywał na istnienie zamurowanych nisz czy skrytek.
-To by było na tyle - mruknął w zadumie. - Obawiam się że nawet jeśli tu coś było, to zostało wykopane, i to na dniach. Gdy przechodziliśmy tędy niespełna tydzień temu, jeszcze nawet nie zaczynali... Co robimy dalej?
-Plebania - powiedziałem. - Nasze szanse ciągle jeszcze są bardzo duże.
Kiwnęli bez przekonania głowami. Stary drewniany budynek plebanii znajdował się dosłownie o rzut kamieniem. Nikt od dawna tu nie mieszkał. Okna pozabijane szyb, puste otwory drzwiowe... Weszliśmy przez niewielką sień. Pierwszy pokój zapewne służył zapewne zebraniom wspólnoty. Może gromadzono się tu dla odmawiania różańca... Ze ścian odchodziła bardzo zatarta tapeta. W przeszłości pomieszczenie podzielono na dwa mniejsze przepierzeniem, ale pozostały po nim tylko resztki desek i ślad na suficie. Nikt nie rozbił pieca. W ścianach nie było dziur.
-Zdążyliśmy - powiedział Szef. - Nie szukali tu.
Rozłożyłem wykrywacz i zacząłem omiatać nim podłogę. Potem przyszła kolej na ściany. Urządzenie zasygnalizowało istnienie kabli. Wreszcie zabrałem się za piec. W jego górnej części po raz pierwszy wykrywacz cichutko pisnął.
-Coś jest? - zainteresował się Michaił.
-Jakiś drobiazg. Maleństwo. Może moneta, a może kawałeczek blaszki...
Michaił wyjął z kieszeni szwajcarski scyzoryk i wraził ostrze w szczelinę między kaflami. Dłubał dłuższą chwilę, po czym kafel udało mu się wyjąć. W swoim wnętrzu ukrywał jakieś zawiniątko opakowane w szary papier.
-Tiara to nie jest - zauważył Pan Samochodzik, - ale może lepiej to obejrzeć?
Michaił rozwinął papier i znajdującą się pod nim szmatkę. Naszym oczom ukazało się nieduże granatowe porcelanowe jajko ozdobione monogramem Mikołaja II-go.
-Faberge - zauważył Michaił. - Ładny drobiazg.
-Chyba się mylisz - zauważyłem. - Pisanki Faberge były większe, rozkładały się, w środku miały mechanizmy. Car dawał je w prezencie rodzinie z okazji Wielkiej Nocy. To były prawdziwie dzieła sztuki a to...
Michaił zatkał sobie uszy. Twarz Pana Samochodzika poczerwieniała.
-Dziś jeszcze napiszę do dziekanatu Historii Sztuki wniosek o odebranie tytułu magisterskiego! - huknął. - Wypuszczają niedouków!
Speszyłem się. Uratował mnie Michaił.
-Panowie, nie czas teraz na spory. Ten dom ma jeszcze inne piece i inne pokoje.
Przeszliśmy przez wyłamane drzwi. Penetrowałem pomieszczenie po pomieszczeniu. W jednym z nich ze szczeliny między deskami wyciągnęliśmy radziecką monetę pięciokopiejkową. Nigdzie jednak wykrywacz nie zapiszczał.
-Piwnica - zarządził szef.
Z kuchni prowadziły w dół schody. W piwnicy cuchnęło myszami zgniłymi kartoflami. Pan Samochodzik zabrał mi wykrywacz i sam zaczął szukać.
-O co chodzi z tymi jajkami? - zapytałem szeptem Michaiła. - Przecież sam widziałem w albumie szefa. Jajko z miniaturką pomnika, ze złotą kurką, z portretami... Z miniaturką żaglowca i karety, z nakręcanym słonikiem.
-Oczywiście, to były jajka specjalne, które car dawał najbliższym. Ale oprócz nich firma Faberge produkowała setki takich pisanek jak ta którą znaleźliśmy. Car w okresie wielkanocnym wizytował niektóre oddziały. Ich żołnierze otrzymywali wówczas takie właśnie drobiazgi na pamiątkę. Nie myśl jednak, że była to jakaś masowa produkcja. Każde jest inne. Mam po swoim pradziadku jedno takie.
Szef wracał.
-Chyba pusto - powiedział. - Sprawdź jeszcze ściany.
Nie miało to większego sensu, widać było wyraźnie, że są solidnie wymurowane z cegieł, ale posłusznie zabrałem się za ich przeszukiwanie. Jedna ściana była z jakiegoś powodu pokryta tynkiem.
-Coś mi się tu nie zgadza - zauważyłem. - Po co mieli by ją tynkować, skoro pozostałe obywają się bez tego?
-Może tu właśnie coś zamurowali - zauważył szef. - Badaj.
Wykrywacz milczał. Michaił wypakował echosondą. Przesunął nią wzdłuż ściany.
-Tu jest inny sygnał - zauważył. - wygląda mi to na zamurowane drzwi.
Porwałem młotek geologiczny i szybkimi ruchami zacząłem usuwać tynk. Faktycznie odsłonił się prostokątny otwór zamurowany inną cegłą. Kułem wściekle młotkiem i niebawem cegły zaczęły wpadać do środka. Wyrywałem je z muru, a Michaił odkładał na bok. Wreszcie otwór był na tyle duży, żeby włożyć doń reflektorek i zajrzeć.
-Po starszeństwie - powiedział Michaił podając latarkę Panu Samochodzikowi.
Zajrzał i poświecił.
-Niezły magazyn - mruknął. - Rozwalajcie dalej.
Wreszcie mogliśmy wejść do wnętrza. W piwniczce stały zardzewiałe stojaki na ubrania. Pod nimi leżały stosiki zetlałych włosków. Futra. Na drewnianym stelażu spoczywały bele materiałów, obecnie całkowicie zmurszałe.
-Mały podręczny magazynek spekulanta - zauważył z melancholią nasz przyjaciel. - Ale trzeba się tu na wszelki wypadek rozejrzeć...
W kącie odkryłem puszkę, a w niej gruby plik czerwońców. Z pozieleniałych banknotów gapiła się bezmyślnie łysa głowa Lenina. Wydrukowano je w latach trzydziestych. Na dnie puszki leżał pęczek kluczy spiętych razem drucianym kółeczkiem.
-Sądzę, że ktoś mający bliskie powiązania z parafią ukrył to tutaj - powiedział nasz przyjaciel. - Szła czystka, bał się rewizji. Myślał, że kiedyś po to wróci, ale nie wrócił. - potrząsnął pęczkiem kluczy. - Niewiele wiemy co się z nim mogło stać. Ale to pewnie jego klucze od mieszkania. Może uciekł, ale gdyby ucieczka mu się powiodła wróciłby po resztę skarbów.
Szef podniósł pęczek kluczy zabrzęczały żałobnie w jego dłoni.
-Tak niewiele zostało po człowieku. - powiedział w zadumie. - No cóż, panowie. Służba wzywa. Sprawdzajcie podłogę i ściany.
Wykrywacz odezwał się w kącie. Wykopałem z tłustej gliniastej powały słoik z metalową nakrętką. Wewnątrz był jeszcze jeden plik banknotów. Wyjąłem go i wówczas zobaczyłem że wewnątrz jest jeszcze kartka. Rozprostowałem ją w palcach, w nadziei, że zachowały się na niej jakieś informacje. Atrament rozmył się, ale jeszcze ciągle widać było kilka nazwisk, a obok sumy, zazwyczaj po kilkadziesiąt rubli.
-Widocznie był komuś winien te pieniądze, albo dostał je na przechowanie - zauważył szef. - Tak czy siak, już ich nie odzyskali. Moglibyśmy spróbować ich odnaleźć ale to nie ma już żadnej wartości. Sprawdziłeś ściany?
-Czyste.
-No to jeszcze schody i chyba będziemy się zbierali.
Schody milczały gdy jeden po drugim dotykałem cewką wykrywacza.
-Nic - powiedziałem.
-Ten jest jakiś inny - powiedział Michaił oglądając najniższy. - Wszystkie są ceglane, a ten z piaskowca.
-Sądzisz? - zapytałem.
Ale on nie odpowiedział. Skrobał nożem obok kamienia. W szczelinę nie bez wysiłku wetknął koniec młotka i podważył. Kamień ustąpił niechętnie i powolutku dał się wyłamać ze swojego pierwotnego leża. Oświetliłem dziurę, a szef triumfalnie wydobył ze środka butelkę. Była ręcznie dmuchana, musiała mieć minimum sto pięćdziesiąt lat. Szkło spatynowało się na brązowo i było prawie całkiem nieprzezroczyste, gdy jednak Michaił podświetlił ją halogenowym reflektorkiem wewnątrz zarysował się kształt zwiniętego w rulon papieru. Pan Samochodzik ostrożnie usunął oblepiony warstwą wosku korek. Butelka miała dość grubą szyjkę, więc bez trudu wytrząsnął zwitek na kolana. Odstawił butelkę i rozprostował papier.
- „Ja Andrzej Przybylski wznoszę w tym miejscu kaplicę jako zaprzysiężone wotum, za to że Bóg ocalił moje życie na Panin Burgoł, gdzie otrzymawszy pięćset pałek trzy dni leżałem bez życia.
Tobolsk Roku pańskiego 1848”
Zwinął dokument i umieścił go spowrotem w butelce. Stopił zapalniczką wosk i starannie zakleił szyjkę, po czym umieścił flaszkę na miejscu i zasunął kamienny stopień.
-Więc tu była pierwotnie kaplica - mruknął. - No cóż, w drogę.
Wdrapaliśmy się na górę. Wyszliśmy z walącego się domu i ruszyliśmy przez krzaki. Wzeszedł księżyc.
-Możnaby jeszcze przeszukać ziemię wokoło plebanii - zauważyłem. - Może bali się ukryć to w domu...
-Jutro - powiedział Michaił. - Ja mam już na dzisiaj dość. Boję się, że nigdy nie odnajdziemy Tiary.
Kierowaliśmy się w stronę ulicy. Niespodziewanie drogę zastąpił nam jakiś cień. Cień był potężny.
-Czego tu szukacie przyjezdni? - zapytał ktoś po polsku. - Czy przypadkiem nie kilku drobiazgów należących do naszego władcy?
Zapalił latarkę i omiótł promieniem światła nasze twarze.
-A jeśli tak to co? - zagadnąłem w ciemność.
-Podajcie hasło - powiedział uroczyście.
Już otwierałem usta, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.
-Chwileczkę - powiedziałem. - A jaką możemy mieć pewność że to ty jesteś strażnikiem.
-Podobnie ja nie mogę mieć pewności czy to faktycznie wy jesteście tymi, którzy mają odzyskać klejnoty. No to może się nawzajem przepytamy? Pytanie za pytanie.
-Zgoda - powiedział Michaił. - Niech będzie i tak.
-No to ja zacznę jeśli pozwolicie. Kto przyniósł precjoza do nas.
-Aleksiej Trupp, lokaj cara - powiedziałem. - Teraz nasze pytanie. Co przyniósł.
-Dwie broszki, Rubinową Tiarę, szablę paradną i coś w rodzaju korony - powiedział głos z ciemności.
-O tych broszkach wiedzieliśmy tylko my i Trupp - zauważył półgłosem Pan Samochodzik. - A i my wiemy o nich zaledwie od kilku godzin, od chwili gdy po skontrastowaniu odczytaliśmy dzienniki.
-W międzyczasie FSB mogło w archiwach podgrzać oryginały i odczytać napisy - zauważyłem. - To nie daje nam stuprocentowej pewności. Może doktor Rauber domyśla się kto jest strażnikiem i wysłał tego człowieka na przeszpiegi? Tylko po to żeby wydusił od nas hasło. Z drugiej strony, gdyby podgrzali dzienniki poznaliby i hasło.
Zafrasowali się.
-Czy wiecie dlaczego przyszedł do nas? - zapytał człowiek w ciemności.
-Bo był katolikiem i wy byliście wtedy katolikami, a może jesteście nimi po dziś dzień - powiedziałem.
-Wasza tożsamość, choć nie znam waszych imion wydaje mi się być potwierdzoną. Niech jednak ten Rosjanin przedstawi się.
-Jestem Michaił Derekowicz Tomatow - powiedział wyraźnie nasz towarzysz. - Tą misję zlecił mi car Włodzimierz Kiryłowicz.
-Mam dla ciebie bardzo złą wiadomość - powiedział człowiek w ciemności. - Radio podało wczoraj, że car zmarł nagle na atak serca przemawiając na kongresie rosyjskich monarchistów w Maryland na Florydzie. Przyjmij moje kondolencje.
W jednej chwili z naszego przyjaciela jakby uszło życie. Z oczu pociekły mu łzy. Usiadł na ziemi i trwał zatopiony w bólu.
-Podajecie hasło -powiedział spokojnie człowiek w ciemności.
-„Przynoszę ci pochodnię prawdy” - powiedział po rosyjsku Michaił.
-Zaczekajcie tu na mnie - odezwał się głos. - Wrócę za jakieś pół godziny.
Szelest krzaków rozgarnianych nogami świadczył, że odszedł.
-I co dalej? - zapytałem.
-Musimy poczekać - mruknął Michaił. - Jutro zamówię panichidę.
-Może coś mu się pomyliło? - zapytał Pan Samochodzik. - nie możesz być pewien, ze Włodzimierz...
-Jestem pewien. On miał być właśnie w Maryland. - powiedział Michaił. - Szkoda. To był bardzo prawy i szlachetny człowiek. Całe życie służył Rosji...
Minęło pół godziny, potem czterdzieści minut.
-Wystawił nas do wiatru - powiedział Szef.
-Nie sadzę. Gdyby zdradził w tej chwili otaczałyby nas trzy bataliony wojsk MSW - westchnął Michaił. - Trudno, trzeba czekać do skutku. Mam nadzieję że nic mu się nie stało po drodze.
Zatrzeszczały krzaki.
-Jesteście tu jeszcze? - zapytał głos z ciemności.
-Jesteśmy - potwierdziłem.
Zauważyłem kątem oka że Michaił trzyma broń lufą do ziemi i rozgląda się uważnie.
-Znakomicie. Uwaga rzucam w waszą stronę torbę.
Z ciemności nadleciał kanciasty przedmiot. Złapałem ją.
-Ze swojej strony wypełniliśmy zobowiązanie - odpowiedział uroczyście głos. - Żałuję, że nie możemy poznać się lepiej, ale wolę, żebyście nie widzieli mojej twarzy.
-Zaczekaj - powiedział Michaił. - Jeśli coś możemy dla was zrobić... Pilnowaliście tego przez tyle lat...
-Życie tutaj jest ciężkie, ale lubimy ten kraj. Przydało by się go trochę przekształcić, aby ludziom żyło się tu lepiej. Jeśli chcesz się odwdzięczyć załóż fundację, która umożliwi najzdolniejszym tobolskim dzieciom zdobywanie wykształcenia.
Michaił poważnie podniósł rękę.
-Przysięgam.
-No cóż nie powiem wam do zobaczenia, bo już się nie spotkamy, ale zostańcie z Bogiem.
Szelest krzaków stopniowo ucichł.
-W drogę - zakomenderował Michaił.
Przewiesił sobie torbę przez ramię i niebawem dotarliśmy do rzeki. Łódka chwiała się na fali. Wsiedliśmy, ponton wzięliśmy na hol. Zapuściłem silnik i popłynęliśmy przez atramentową ciemność. Na zachód. Do domu.
Rozdział XVI
Oglądamy precjcoza * Silnik od łódki * Obława * Ucieczak z łupem * Stary most * Rosyant tonie * Ognisko w lesie
W twierdzy Michaił uroczyście odsunął suwak.
-A w środku same kamienie - zażartował Pan Samochodzik i zaraz odpukał, żeby nie zapeszyć.
Nasz towarzysz wyjął pierwsze zawiniątko. Rozwinął. Wewnątrz były dwie broszki w kształcie ważek, ze skrzydłami wykładanymi cieniutko przyciętym opalem. Ważki miały rubinowe oczka i odwłoki wysadzane diamencikami.
-Faberge - głos Pana Tomasz zdradzał jego niemal religijną ekstazę.
Michaił wyjął podłużny pakunek. Po odpakowaniu ze szmat naszym oczom ukazała się szabla w pochwie z czarnej skóry. Skóra była zapleciona cienkim rzemyczkiem w ozdobny warkoczyk biegnący wzdłuż rantu. Na rękojeści kiwał się haftowany złotą nicią jedwabny temblak honorowy.
-Myślałem , że szabla paradna cara będzie wysadzana brylantami - zauważył szef.
Michaił wyciągnął ją z pochwy. Na głowni połyskiwały przylutowane złote literki.
-Nie szkodzi. Jest autentyczna - powiedział.
Pochylił się nad torbą i wydobył z niej okrągły pakunek wielkości pudła na kapelusze. rozwinął go i naszym oczom ukazała się korona.
Nie była ukończona. Brzegiem biegł ornament z drobnych kolorowych kamieni. Powyżej nad czołem znajdowała się mapa Rosji wyłożona z tysięcy brylancików. większe miasta zaznaczono rubinami. Ocean lodowaty ułożono z małych szmaragdów, a pustynie środkowej Azji z żółtych cytrynów. Z tej podstawy dźwigał się jakby do lotu dwugłowy orzeł. Jego pióra, bardzo realistycznie oddane, wykonano z misternie spiętych złotym drutem czarnych brylanów. Oszlifowano je w jaskółczy ogon i tak umieszczono, by wrażenie to uczynić najpełniejszym. Ukończono tylko jedną głowę. Patrzyła na nas czerwonymi rubinami oczu, a dziób wykonany ze złota krył wewnątrz rubinowy języczek. Dzieło wyglądało niezwykle realistycznie. Na głowie orzeł miał maleńką koronę ze złota. Druga głowa nie została ukończona. Grzbiet ptaka także czekał dopiero na wykonanie.
-Całkowite zerwanie z kanonem wytwarzania koron - powiedział szef w zadumie. - Mimo to, po ukończeniu byłoby to dzieło sztuki rzadkiej urody...
-Chyba wiem dlaczego w latach 1907 - 1924 cena czarnych brylantów tak potwornie skoczyła w górę - powiedział Michaił. - Samo wykonanie tych piór...
Nagle znieruchomiał.
-Łódka - powiedział. - Przy niej był silnik.
-Był - potwierdziłem. - Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak go zostawiliśmy uciekając.
-Silnik, nasz silnik leży tam - wskazał gestem kąt hali.
-Założyli nam silnik? - zdziwiłem się. - I zostawili kluczyk... Po co?
-Lepiej zapytaj czego napchali do środka. Wiejemy. Natychmiast.
Zawinął koronę w szmaty. Ja i pan Tomasz pospiesznie porwaliśmy swoje graty i wrzucaliśmy je jak popadnie do bagażnika samochodu. Spakowałem też laptopa Michaiła.
-Będziemy pakować - powiedział. - Skocz na wierzę. Zobacz czy nie widać czegoś podejrzanego.
Wdrapałem się na wieżyczkę i cicho zakląłem. Między naszym brzegiem, a drugą stroną rzeki zacumowało pięć motorówek. Po moście przetaczała się kolumna ciężarówek.
Zbiegłem na dół.
-Do samochodu! - zarządziłem. - Jadą na nas.
Michaił posłusznie wsiadł na tył szef zapalił silnik. Otworzyłem bramę Wyjechali przed fabryczkę. Zatrzasnąłem stalowe wrota i przekręciłem klucz w zamku. Wrota były naprawdę solidne, liczyłem że zatrzymają ich chociaż na chwilę. Dogoniłem jadącego wolno Rosyanta i wskoczyłem do środka.
-Dokąd? - zapytał szef.
-Przecinką wzdłuż rzeki - zadysponował Michaił. - Cicho, żeby na nie zauważyli. Dopiero kawałek stąd włączymy światła.
Szef założył noktowizor i dodał lekko gazu. Oddalaliśmy się. Niespodziewanie daleko za nami usłyszałem huk silników i zobaczyłem między drzewami błysk świateł pojazdów. Okrzyki świadczyły, że żołnierze zajmują pozycje wokół fabryczki. Pan Samochodzik dodał jeszcze gazu. Toczyliśmy się szybko przecinką.
-Cholera - powiedział nasz towarzysz. - Zostawiliśmy w środku zupełnie nowy agregat prądotwórczy i te trzy łóżka polowe.
Szef pokręcił pokrętłem włączając radio.
-Może pomogę - zaofiarowałem się i po chwili dostroiłem się do miejscowego kanału policyjnego.
-Jak sytuacja? - usłyszałem nieco zniekształcony trzaskami głos doktora Raubera.
-Zabarykadowali się w środku. Nie odpowiadają na wezwania.
-Ostrzelajcie ściany z karabinów. Nie strzelajcie w drzwi, trzeba drani wziąć żywcem - doktor wydał dyspozycje. - Będę za dziesięć minut. Jeśli zechcą się poddać uważajcie na Dańca. Zna różne sztuczki, to komandos. Otoczyliście cały teren?
-Nawet mysz się nie prześliźnie.
-Wystawić drugi pierścień wart w odległości stu metrów. Mogli wykopać tunele ewakuacyjne. Czy na pewno są w środku?
-Nie odpowiadają ale agregat pracuje i światło się pali.
Byliśmy już co najmniej dwadzieścia kilometrów od feralnego miejsca.
-Dokąd jedziemy? -zapytał szef.
-Na północ. Do miasta Serginskij. Tam odchodzi autostrada na zachód. Tyle tylko, że to dobre trzysta kilometrów na północ.
-Nie prościej przejechać przez Toboł - przez ten most i pomknąć autostradą Tobolsk - Chanty Marsyjsk? - zasugerowałem.
-Pomysł niezły, ale co będzie jeśli urządzą blokadę?
-Będą raczej podejrzewali że wypruliśmy prosto w stronę Uralu. Nie sądzą, że mogliśmy skierować się na północ
Kiwnął bez przekonania głową.
-Ten most jest bardzo stary - powiedział. - Mam go na zdjęciu natomiast na mapie oznaczony jest jako niezdatny do użytku.
W tym momencie radio znowu przemówiło.
-Pułkowniku, zdobyliśmy tresernię. Niestety ptaszki zdążyły wyfrunąć. Chyba pojechali na północ. Na przecince są ślady kół. Ruszmy w pościg.
Zapaliłem reflektory, a szef dodał gazu. Samochodem trzęsło w sposób potworny. Michaił tylko jęczał.
-Nie mogę tu rozwinąć odpowiedniej szybkości bo zerwę zawieszenie - powiedział szef. - Trzeba spróbować przeskoczyć przez ten most i polecieć autostradą.
-Słusznie - przytaknąłem.
-Most - zawołał Michaił.
Zakręciliśmy, wozem lekko zarzuciło. Faktycznie przez las biegła stara droga utwardzona żużlem. Wychodziła na most. Na jego widok miny nam się lekko wydłużyły. Zbudowano go zapewne jeszcze przed rewolucją. Drewniany. Deski gniły, Nawierzchnia była mocno dziurawa. Cała konstrukcja poprzekrzywiała się na wszystkie możliwe strony.
-Brzeg strasznie wysoki i nie ma zjazdu do wody - zauważyłem. - Gdyby nie to po prostu przepłynęlibyśmy rzekę samochodem...
-Takie mosty można przebyć na dwa sposoby - powiedział Michaił - albo bardzo szybko, w nadziei że runie już za nami. Albo przeciwnie, powolutku.
-Powolutku - zdecydował się szef.
Wjechał ostrożnie na most. Konstrukcja trochę się ugięła, a deski zatrzeszczały. Ale most trzymał się nadpodziw dobrze. Jechaliśmy powoli, metr po metrze. Byliśmy mniej więcej w połowie gdy z lasu wyjechał pościg. Z ciężarówek wysypali się żołnierze. Żołnierze mieli latarki. Gwizdnęło nad nami kila kul, a jedna z nich wpadła wybijając otwór w tylnej szybie i minąwszy o włos głowę pan Samochodzika ugrzęzła w przedniej. Szyba popękała nieznacznie.
-Wchodzą na most - zauważyłem. - Nie wjadą ciężarówkami.
-Zaraz ich zatrzymam - warknął Michaił.
Z kontenera wydobył bryłę plastiku i rozwałkował ją w dłoniach. Wysiadł z wozu i podbiegł na przeciw nadbiegającym. Rzucił plastik na deski nawierzchni i wgniótł w to zapalnik, po czym dogonił nas. Do naszego brzegu było coraz bliżej. W tym momencie ładunek wybuchł. Wstrząs zniszczył co najmniej trzy przęsła. Kilku żołnierzy wpadło do wody. W tym momencie deski pod Rosyantem pękły ze złowróżbnym trzaskiem. Pan Samochodzik dodał ostro gazu i wrzucił drugi bieg, ale już było za późno. Pojazd nasz wpadł do wody z wielkim pluskiem, wyrzucając w górę całą fontannę. Zapadaliśmy się. Nieoczekiwanie spostrzegłem że mamy po kolana wody. Silnik zacharczał a potem wydał wysoce niepokojący dźwięk. Chyba przez wlot powietrza dostała się do niego woda.
-Toniemy - krzyknął Michaił.
-Co się dzieje? - zdziwił się szef. - Przecież nasz pojazd to amfibia!
Zapadliśmy się głębiej i nieduży wodospad runął także przez dziurę w tylnej szybie.
-Wiejemy - zarządziłem.
Woda sięgała mi już prawie po pierś. Była lodowata. Samochód przechylił się gwałtownie do tyłu. Popchnąłem z całej siły drzwiczki po swojej stronie. Nie poddały się tak łatwo, nacisk wody był już bardzo znaczny. wreszcie udało mi się je otworzyć. Zalała nas fala. Wyciągnąłem szefa zza kierownicy i wypchnąłem z tonącego auta. Popłynął w górę a ja pomogłem wydostać się Michaiłowi. Wybiliśmy się z na powierzchnię. Prąd ostro znosił nas w dół rzeki
-Panie Tomaszu - krzyknąłem zduszonym szeptem.
-Tutaj - odpowiedział gdzieś z kipieli.
Po chwili dogoniliśmy go. Wyczołgaliśmy się na brzeg.
-Głębiej w las - rozkazał szeptem Michaił. - Nie mogą nas zobaczyć!
Las był paskudnie zabagniony, taplaliśmy się w błocie. Powoli zaczęło ogarniać mnie znajome uczucie bezwładu. Zatrzymaliśmy się na suchej wysepce. Michaił zaczął zgarniać do dość głębokiego wykrotu suche trawy i kawałki gałązek. Szef wyjął z kieszeni zapalniczkę. Wydmuchał z niej starannie wodę po czym zapalił na próbę. Szczęśliwie pojawił się płomyk. Zapalił kupkę zgromadzoną przez Michaiła. Teraz i ja się ruszyłem. Nazbierałem szyszek, gałęzi i kawałków kory. Wszystko to rzucałem na stos. Ognisko rozpaliło się bardzo ładnie. Usiedliśmy by wysuszyć ubrania. Co chwila trzeba było dorzucać opału, ale wreszcie przestaliśmy szczękać z zimna zębami. Ciepło było bardzo przyjemne.
Michaił wstał i przeszedł się po wysepce. Wrócił z naręczem cedrowych szyszek.
-Mamy kolację - powiedział.
Szef palnął się w czoło a potem wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę. nie podejrzewałem go o posiadanie takich przedmiotów.
-Rum.
Wypiliśmy, każdy po kilka łyków. Michaił zręcznie zbudował szałas otwarty na ognisko, a po drugiej stronie płotek mający służyć za reflektor dla ciepła. Za posłanie posłużyć nam miała warstwa gałązek.
-Dobrze - powiedział zachrypniętym nieco głosem. - Co dalej?
-Trzeba odzyskać skarby - zauważyłem poważnie. - Gdy tylko się rozwidni pójdę na brzeg i zanurkuję. Sądzę, że odnajdę Rosyanta i wyciągnę z niego chociaż część rzeczy. A potem przeprawimy się na drugi brzeg i pójdziemy pieszo w stronę Uralu.
-Tylko, czy oni pozwolą ci tak po prostu wyciągnąć skarby? - zastanowił się Szef. - Mogą sami mieć na nie ochotę.
-Dlaczego? - zdziwiłem się - Przecież oni nie wiedzą, że cokolwiek znaleźliśmy.
-Faktycznie - Michaił poweselał.
Zapadliśmy w sen. Do ogniska wpakowaliśmy gruby pień, żeby paliło się przez całą noc. Zasypiałem już, gdy patrząc przez dach na wygwieżdżone niebo uświadomiłem sobie, że nie wiadomo dlaczego jestem szczęśliwy.
ROZDZIAŁ XVII
Zniknięcie Michaiła * Niebieskie złoto * Detki i mielonka * Jak odzyskać skarby * Jeszcze jedna kąpiel * Rubinowa tiara * Zagadka Gagarina.
Obudziłem się o ósmej rano. Było bardzo zimno. Rozgrzebałem popiół i rozdmuchałem ogień. Trzask palących się patyków, których hojną garść rzuciłem w płomienie obudził szefa.
-Gdzie jest Michaił? - zapytał z niepokojem.
Dopiero teraz zauważyłem, ze nasz przyjaciel zniknął.
-Jasny gwint - zakląłem.
-Czekaj. zostawił kartkę - uspokoił mnie Pan Samochodzik.
Na posłaniu faktycznie leżał zwitek kory brzozowej na którym usmoloną gałązką naskrobano:
Poszedłem po małe zakupy, na stację benzynową.
-Gdzie on tu znajdzie stację benzynową? - zdziwiłem się.
-Miał mapę okolicy. Widocznie gdzieś tu jest. Jesteśmy jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Tobolska. Powinno tu być coś takiego. Ciekawe jaki mamy dzień tygodnia? Tak czy siak, chyba nie zawadzi nieco poprawić naszego lokum. Możemy tu spędzić jeszcze niejedną noc.
-Idzie zima - zauważyłem. - O, Michaił zostawił jeszcze jakieś drobiazgi.
Faktycznie w kącie szałasu leżała kupka drobnych przedmiotów. Zegarek, zapalniczka, lusterko kieszonkowe w stalowym pudełeczku i szwajcarski scyzoryk.
Podniosłem zegarek żeby sprawdzić która godzina. Działał o dziwo, mój niestety stanął po pierwszej kąpieli gdy zwiewaliśmy z pudła. Czasomierz Michaiła miał solidną stalową bransoletę, przez którą biegł rząd ogniw granatowego koloru. Przypatrzyłem im się uważnie. Nie były pomalowane. Ten metal po prostu miał taką barwę. Poskrobałem go ostrożnie od środka nożem. Głębsze warstwy też były granatowe. zdziwiłem się.
-Zobacz szefie - zwróciłem uwagę. - Cóż to jest?
Pan Samochodzik oglądał przez chwilę bransoletę.
-Wiem - powiedział. - To niebieskie złoto.
-Niebieskie złoto? - zdumiałem się. - O białym złocie słyszałem. Do normalnego złota dodaje się trochę niklu i stop robi się srebrnego koloru. Ale niebieskie...
-Weź czerwone złoto, tak zwane dukatowe. Po prostu zawiera sporo miedzi. A to, zaspokoję twoją ciekawość, to stop 650 części złota i jakiejś ilości czystego chemicznie żelaza. Robi go chwilowo tylko jedna firma na świecie, gdzieś w Szwajcarii. Ładna rzecz. Można i u nas kupić, jest w Warszawie na Złotej taki sklepik jubilerski. Droga zabawka.
-Ten kolor jest niesamowity. Jak oni są w stanie stopić razem złoto i żelazo? Pomijam problem różnych temperatur topnienia, dochodzi jeszcze gęstość...
-No cóż. To tajemnica produkcji. I do tego pilnie strzeżona. Bardzo pilnie. Sądzę, że stosują ultra wysokie ciśnienia, albo coś w tym guście. Nie wiem, nie jestem fizykiem. Jest jeszcze fioletowe złoto. Widziałem na wystawie jubilerskiej w hotelu Mariott. Szczerze mówiąc wygląda dość ohydnie.
-Jak się je robi? - wyraziłem zainteresowanie.
-Stop 970 części złota i 30 części aluminium. Czystego chemicznie oczywiście. Zapewne też w dość morderczych ciśnieniach, ale moim zdaniem niewarta skórka za wyprawkę.
Przegryźliśmy nieco cedrowych orzeszków i udało nam się nieco oszukać głód. Nieopodal znaleźliśmy krzak malin i oskubaliśmy go do czysta z nielicznych owoców jakie jeszcze na nim wisiały. Michaił wrócił wczesnym popołudniem.
-Wybaczcie - powiedział. - Sklep był trochę dalej niż przypuszczałem.
Przydźwigał spory pakunek. Wręczył nam po puszce mielonki. podgrzaliśmy ją sobie na ognisku.
-No to chodźmy łowić skarby - powiedział gdy skończyliśmy obiadować.
Poszliśmy. Brzeg rzeki był pusty, tylko na ocalałym kawałku mostu po naszej stronie ktoś położył wiązankę kwiatów. Przecinała ją biała wstęga. Michaił podniósł ją i odczytał.
„Trzem bohaterskim poszukiwaczom skarbów dr Nicolae Rauber”.
-Wydaje mi się to podejrzane - powiedziałem. - Czy on przypadkiem nie chce żebyśmy myśleli, że on sądzi że się utopiliśmy?
-Chyba jesteś nadmiernie podejrzliwy - zauważył Michaił. - Ale ostrożność nie zawadzi.
Wydobył z pakunku zwój liny i wysypał na piasek kilkanaście dętek od traktora.
-A to po co? - zdziwił się pan Tomasz. - Chcesz zbudować tratwę.
-Nie. Zamierzam podnieść Rosyanta - powiedział poważnie Michaił. - Jestem bogatym człowiekiem, ale skoro mam tu sponsorować odbudowę klasztoru i w dodatku zakładać fundację, to muszę oszczędzać. A ten wasz Jeep to zdaje się nie jest podstawowa wersja?
-Nie jest - potwierdziłem.
-Przełóż liny pod podwoziem i pozaczepiaj do nich dętki - polecił. - Pomógłbym ci, ale boję się że mi szwy puszczą.
Rozebrałem się i sprawdziłem temperaturę wody nogą. Wydało mi się że zasyczała. Zanurkowałem. Rosyant leżał kołami do dołu, na kamienistej łasze dwa metry poniżej poziomu wody. Zamocowanie lin i dwudziestu dętek zajęło mi przeszło godzinę. Wreszcie wynurzyłem się na dobre i wypełzłem na brzeg. Z wdzięcznością przyjąłem kilka szklanek gorącej herbaty, którą zagrzali na ognisku w kupionym przez naszego towarzysza garnku. Potem poszło łatwiej. Zanurkowałem i zaczepiałem długi przewód ciśnieniowy do kolejnych dętek. Michaił pompował i powoli wypełniały się powietrzem.
-Jaką mają wyporność? - zapytałem. - Dwadzieścia wystarczy? Rosyant to kawał żelaztwa.
Zastanowił się.
-Tu mamy pewien problem. Dwadzieścia to według moich wyliczeń absolutne minimum. Chciałem dać trzydzieści albo czterdzieści ale mieli tylko tyle w magazynie.
Każde kolejne nurkowanie znosiłem coraz gorzej, jednak samochód powoli zaczął się wynurzać. Dwudziesta dętka sprawiła że prawie cały wypłynął na powierzchnię. Z wnętrza kabiny wyciekł strumień wody. Samochód widmo przez chwilę kołysał się przed nami a potem prąd zaczął go trochę znosić.
-Steruj wzdłuż brzegu - poradził mi Michaił. - Kilkaset metrów w dół rzeki jest stary zjazd promowy. Tam wyprowadzimy go na ląd.
Wydało mi się dziwne że mam sterować nie mając wiosła, ale po kilku minutach odkryłem, ze można tego dokonać przemieszczając się z prawej na lewą burtę. Pan Tomasz rzucił mi linę, po czym obaj, niczym przedrewolucyjni burłacy zaczęli holować mnie wzdłuż brzegu. Faktycznie nieco niżej w rzekę wchodził betonowy podjazd. Spuściłem powietrze z dwu dętek i „statek” łagodnie osiadł maską zwrócony w stronę lądu. Zaczepiłem teraz linę do przedniego zderzaka. Zaczęli ją ciągnąć a ja pchałem samochód od tyłu. Póki znajdował się w wodzie szło mi to nawet nieźle, dętki też pomagały. Później jednak gdy przestało działać prawo Archimedesa zadanie stało się dużo trudniejsze. Samochód wyłaniał się z rzeki centymetr po centymetrze. Lodowata woda w której nadal byłem zanurzony powyżej kolan odbierała siły. Wreszcie stanął na równym. Wspólnymi siłami wepchnęliśmy go głębiej w las.
Zatrzymaliśmy się na sporej żwirowatej polanie. Woda lała się z wozu ciurkiem. Tapicerka przemokła na wylot. Wyciągnęliśmy nasze bagaże. Wszystko było mokre. Michaił w zadumie oglądał laptopa. Wylał z niego wodę.
-Ciekawe czy jeszcze da się go uruchomić? - zastanawiał się.
Wyciągnął pierwszy kontenerek z wyposażeniem. Otworzył go i zlustrował zawartość.
-Solidny wyrób - pochwalił się. - Nie przecieka.
Z drugiego wyjął kilka znajomych mi już kostek.
-Termit? - zagadnąłem.
Kiwnął poważnie głową.
-Termit - potwierdził. - Trzeba przecież to wszystko wysuszyć.
Porozwieszaliśmy mokre ubrania na gałęziach i z niedużej kostki termitu zrobiliśmy sobie ognisko. Obok położyliśmy siedzenia z Rosyanta. Drugą kostkę Michaił podłożył pod samochód. Termit palił się oślepiającym blaskiem. Nasze ubrania wyschły w godzinę. W międzyczasie wymontowałem z samochodu akumulator. Jak przewidywałem był całkiem rozładowany.
-Fatalnie - mruknął Michaił. - Trzeba będzie odpalać na pych.
-O ile w ogóle się odpali - zauważył ponuro szef.
Zbadałem silnik i układ olejowy.
-Woda nie dostała się do środka - mruknąłem.
-Potrzeba dwanaście wolt? - zagadnął Michaił grzebiący w swoim kontenerze.
-Aha - potwierdziłem.
-Odpalimy silnik z baterii. Wymień świece, te pewnie są już do niczego.
Wymieniłem. Samochód wysechł. Termit wypalił się, zostały po nim tylko dwa jeziorka zeszklonego piasku. Poczekałem aż podwozie ostygnie i wczołgałem się pod spód.
-I co tam widać? - zapytał szef. - Dlaczego zatonęliśmy?
-Rozpruło się poszycie. Sądzę, że gdy most się pod nami łamał Rosyant nadział się na coś. Może na jakiś gwóźdź albo stalową klamrę spinającą deski.
-Jak to? - zdumiał się szef. - Przecież to niemożliwe.
Oderwałem kawałek postrzępionej blachy i wyczołgawszy się podałem mu.
-Aluminium - mruknął obracając ją w palcach. - I to dość cienka warstwa.
-Właśnie. Na zalewie Czorsztyńskim wytrzymało, ale tu nie dało już rady.
Zbadałem elektrykę.
-No to chwila prawdy - powiedziałem przekręcając kluczyk w stacyjce.
Silnik zajęczał z wysiłkiem ale zapalił.
-Jakie szkody? - zagadnął szef.
-Wszystko właściwie wysiadło. Nie działa elektroniczna tablica rozdzielcza. Wskaźnik powietrza w kołach, wskaźnik gęstości paliwa, radar, naprowadzanie satelitarne, układ poruszania szperaczem...
-Tak myślałem. Elektronika, bajery, a odrobina wody i wysiada...
-Nie taka odrobina - zaprotestowałem . - Moczył się dwadzieścia godzin w bystrym nurcie Tobołu.
Szef niechętnie kiwnął głową.
-Jednak mój stary wehikuł był wytrzymalszy - powiedział z nostalgią. - Wszystkie mechanizmy proste jak drut. Żadnej elektroniki, czysta mechanika. Wszystko można było rozkręcić kluczami, przepłukać w nafcie i skręcić spowrotem. Wytrzymał też długo. Ponad szesnaście lat. Zobaczymy jak ten będzie wyglądał po dziesięciu - kopnął ze złością błotnik. - Na ile byliśmy ubezpieczeni?
-Obawiam się że ubezpieczenie nie pokrywa takich rzeczy. Spróbowałem zmienić kolor. To także nie działało.
-Będziemy mieli dużo szczęścia jeśli dotrzemy do Polski bez konieczności holowania - powiedziałem.
Westchnął ciężko a potem klepnął dłonią maskę. Michaił kończył suszyć zawartość torby z klejnotami.
-Panowie - powiedział uroczyście. - Nie widzieliście jeszcze najważniejszego eksponatu
Popatrzyliśmy na niego zdezorientowani.
-Wyjechaliśmy tak nagle...
Uniósł ręce do góry.
-Oto Rubinowa Tiara.
Wpatrywaliśmy się dłuższą chwilę w klejnot. Rubiny miały wspaniały, głęboki czerwony kolor. Szef podszedł i delikatnie wyjął mu ją z ręki.
-Naprawdę ładna - powiedział.
Podał mi. Wpatrywałem się w migoczące na czerwono głębie klejnotów.
-Więc tego szukaliśmy z takim poświęceniem? - powiedziałem w zadumie.
-Chyba było warto? - zauważył nasz przyjaciel.
Popatrzyłem na niego. Mrugnął do mnie. Uniosłem Tiarę tak, że zabłysła w promieniach zachodzącego słońca. Rubiny rozjarzyły się wewnętrznym blaskiem. Na tle białych brzóz wyglądało to niespodziewanie uroczyście.
-Panowie - powiedział Michaił. - Dokonaliśmy rzeczy niemożliwej. Odnaleźliśmy to, czego bezskutecznie szukały całe pokolenia wrednych czekistów, enkawudystów i kagiebeków. Historia odnotuje nasze nazwiska. Biorąc pod uwagę że znaleźliśmy więcej klejnotów niż przewidywał kontrakt dołożę jeszcze pięć starodruków. Ale jeśli macie jeszcze jakieś prywatne życzenia...
-Obiecałeś mi kiedyś opowiedzieć, jak to naprawdę było z Gagarinem - przypomniałem. - Skoro odczuwasz aż taką wdzięczność...
-Z którym Gagarinem? - zapytał słodziutko.
-Z Jurijem Gagarinem - odpowiedział szef.
Widziałem po jego minie, że też jest bardzo ciekaw.
-No cóż. Pod murem Kremla leżą najwięksi „bohaterowie” - wykrzywił wargi w pogardzie. - Związku Radzieckiego. Wśród nich jest tylko jeden kosmonauta, a właściwie niedoszły kosmonauta, niejaki Bondarenko.
-Dziwne. Jurija Gagarina tam nie pochowali?
-Nie. Co gorsza nie bardzo wiadomo gdzie spoczywa. At, taki drobiazg.
-Nie będzie można porównać kodów DNA - mruknął szef.
-Nie będzie można. Zwłaszcza, że zwłoki zostały spalone po katastrofie lotniczej w której rzekomo zginął. Wróćmy do tego Bondarenki. Jego przypadek był dość dziwny. Wedle oficjalnej wersji zmarł na skutek poparzeń. Brał udział w eksperymencie. Zamknięto go w szczelnie odizolowanej komorze. Następnie wypompowano część powietrza, a żeby się nie udusił zwiększono w pozostałym ilość tlenu. Nasz bohater popełnił jakiś błąd i od kuchenki elektrycznej zapalił się jego kombinezon.
-Zaraz!? - zdumiał się szef. - Po co mu była w środku komory ciśnieniowej kuchenka elektryczna?
-Myślałem, że kombinezony kosmonautów są całkowicie niepalne - zauważyłem.
Uśmiechnął się szeroko.
-To wersja oficjalna. Zanim zdążono rozhermetyzować komorę oparzenia były już tak poważne, że nie zdołano go uratować. Pośmiertnie otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i pochowano go z honorami pod murem Kremla. Zresztą równie ciekawa jest data jego śmierci. Marzec 1961, zaledwie kilka tygodni przed lotem Gagarina.
-Czyli te wszystki teorie, że Gagarin wcale nie poleciał w kosmos są prawdziwe? - zdumiał się szef.
-A ja słyszałem, ze lotów kosmicznych było więcej a Jurij Gagarin był pierwszym który powrócił żywy i można go było pokazać dziennikarzom - dorzuciłem swoje trzy grosze.
Michaił uśmiechnął się tajemniczo.
-Ja wam tylko opowiedziałem historię pewnego tajemniczego pogrzebu.
-Ech ty - westchnął szef. - Odpowiedz po ludzku. Czy Jurij Gagarin, niezależnie czy latał w kosmos, czy nie, był twoim krewnym?
-Oczywiście że był - nasz przyjaciel uśmiechnął się kpiąco.
-Nie był! - wrzasnął szef triumfalnie.
-A jakie to ma znaczenie?
Zamyśliłem się. Faktycznie nie miało to większego znaczenia.
-Był? - szef drążył temat z zaciętością godną lepszej sprawy.
-Nie był - odpowiedział Michaił znużony. - To tylko przypadkowa zbieżność nazwisk.
-Dlaczego mamy ci uwierzyć? - zapytałem.
-A dlaczego nie?
-Bo mówisz raz tak, a raz siak - zdenerwował się Pan Samochodzik. - Zdecyduj się wreszcie na coś.
-Sam nie wiem - powiedział, jak się wydawało szczerze. - Nie mamy możliwości aby to sprawdzić. Zaprosiliśmy jego brata Wasilija na badania genetyczne. Nie zgodził się. Postanowiliśmy uszanować jego wolę. Komuniści nie wysłaliby szlachcica w kosmos. Tam mógł lecieć tylko chłop albo robotnik. Człowiek pochodzący z kołchozu, który lata całe przepracował jako technik odlewnik, przeszedł szkołę zawodową, technikum i wreszcie akademię lotniczą. Człowiek którego życiorys jest wyświetlony do dziesiątego pokolenia wstecz. Z drugiej strony, przyjmijmy, że jego ojciec faktycznie był księciem z rodu Gagarinów. Zaginęło ich kilku podczas rewolucji i na frontach wojny domowej. Gdyby taki człowiek, książę Gagarin ukrył się w Gżdatsku, to pierwszą rzeczą jaką by zrobił byłaby zmiana nazwiska, na jakieś nie rzucające się w oczy. Przyjmijmy jednak, że tego nie zrobił. Czy w kraju, gdzie dzieci donosiły na własnych rodziców powierzyłby taką tajemnicę rodzonym synom? Czy Jurij wiedząc że jest księciem wstąpiłby do komsomołu, a potem do partii? Sądzę, że nawet jeśli jego ojciec wiedział to nasz dzielny kosmonauta był szczerze przekonany że jest chłopem i robotnikiem z krwi i kości. W tym kontekście traci znaczenie jaka krew w nim płynęła. Był robotnikiem, bo czuł się robotnikiem. Był komunistą, więc nie mógł czuć się księciem. To wszystko co mam do powiedzenia.
Zrozumiałem, że nie możemy przeciągać tej rozmowy.
-Gdybyś się kiedyś dowiedział- zaczął szef.
-Zadzwonię - obiecał Michaił.
Szef uśmiechnął się. Szeroko.
-W drogę - zakomenderował.
Po kilku minutach Rosyant wytoczył się na szosę. Z niedziałającym wskaźnikiem szybkości czułem się trochę niepewnie, ale i tak ruszyłem z kopyta. Do domu.
ZAKOŃCZENIE.
Siedzieliśmy w pokoju w ministerstwie. Zaległa korespondencja zalegała biurko. Nie było nas przez trzy tygodnie, a wszystko zdążyło się zakurzyć.
-I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? - zastanawiał się Pan Samochodzik. - Wiesz co? Rzuć w diabły te papiery, do jutra nie uciekną. i chodźmy na wagary. Mieliśmy zobaczyć co się osypuje przy grobie Nieznanego Żołnierza. A potem pocieszymy się trochę złotą polską jesienią...
Wyjrzałem przez okno. Na podwórze wtoczył się Rosyant. Trzasnęły drzwiczki i ze środka wysiadł Michaił Derekowicz.
Na mój widok pomachał radośnie ręką.
Zeszliśmy na dół.
-Witam panów - powiedział niezwykle oficjalnie. - Zwracam samochód. Naprawiłem wszystko.
-Wielkie dzięki - powiedział szef. - Ale naprawdę nie było...
-Tak więc podjął Michaił. - Kazałem wywalić w diabły całą tą starą powłokę lakierową. Ten pomysł z wtłaczaniem pigmentu pod lakier był dość idiotyczny i wcześniej czy później to musiało nawalić. Kazałem zastąpić lakier warstwą myxotexu.
-Co zacz? - zdziwiłem się.
-Tworzywo sztuczne na bazie długich łańcuchów węglowych. Twarde jak stal i zmienia kolor pod wpływem słabych ładunków elektrycznych. W dodatku można uzyskać cztery różne barwy zamiast dotychczasowych dwu. Przebudowano gniazdo szperacza, bo poprzedni strasznie latał na boki. Dodałem także do niego elektroniczny stabilizator. Kazałem wymienić dolną płytę na stalową, żeby następne gwoździe z walących się mostów nie rozhermetyzowały wozu. Umieściłem pod spodem poduszki powietrzne, napełniane pirotechniczne, na wypadek gdyby w dno rzeki były powbijane zaostrzone pale i płyta jednak nie wytrzymała. Drugiej kąpieli już by pewnie nie przeżył. Zastąpiłem szyby kuloodporne z hartowanych pokrytych folią antywłamaniową na poliwęglanowe. Mają dłuższą żywotność i wytrzymują detonację pół kilograma trotylu. Tapicerkę wymieniłem na goretexowo - kewlarową. Jest kuloodporna i nie łapie wilgoci. Zmieniłem też conieco przy tablicach rejestracyjnych - uśmiechnął się wyjątkowo szelmowsko. - Wcisnął guziczek przy kierownicy. Tablice obróciły się wzdłuż poziomej osi. Zastąpiły je inne.
-Co wy na to? - zagadnął. - Nie tylko zmiana koloru, ale i numerów, a wszystko w dwie, trzy sekundy.
Szef gwizdnął.
-Skąd wytrzasnąłeś mołdawskie tablice? - zapytał słodziutko.
-Leżały w bagażniku. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnują. Ponadto dołożyłem wam do wyposażenia piłę ultradźwiękową. Ma wbudowany własny akumulator, problem z tym, że niestety działać będzie tylko dwie minuty, pobór mocy jest zbyt duży.
-Wielkie dzięki - powiedział ponownie szef.
-No cóż, pożegnam panów. Z dwie godziny nam samolot, a jeszcze muszę dojechać na lotnisko. Ach, byłbym zapomniał.
Wręczył szefowi reklamówkę. Przez cienki plastik prześwitywały skórzane okładki.
-To obiecana premia. Jeszcze pięć starodruków - wyjaśnił.
Wymieniliśmy uściski dłoni i zniknął w bramie ministerstwa.
-No i poszedł - powiedział w zadumie Szef.
-Mam paskudne wrażenie, że jeszcze się zobaczymy - zauważyłem.
Wsiadłem za kierownicę, żeby przestawić samochód i wtedy zobaczyłem, ze w skrytce na okulary coś leży. Wyjąłem niewielką papierową torebkę a z jej wnętrza małą pisankę firmy Faberge, tą którą znaleźliśmy w piecu na opuszczonej plebanii. W torbie była jeszcze kartka.
Dla Pawła Dańca jako odszkodowanie
za trzy przymusowe kąpiele.
Roześmiałem się. Uniosłem ją do góry. Małe brylanciki zdobiące carski monogram zabłysły w promieniach słońca.
Siedziałem przed telewizorem i w zadumie oglądałem na rosyjskim kanale telewizji ORT relację z pogrzebu Cara Mikołaja i jego rodziny. Panichidę odprawiano w soborze twierdzy Pietropawłowskiej w Sankt Petersburgu, gdzie do czasów rewolucji grzebani byli carowie rządzący Rosją. Proste trumny z dembowego drewna otaczało zaledwie kilkanaście osób. Prezydent Borys Jelcyn nie przybył, przysłał jedynie swojego przedstawiciela. Kamera wolno przesunęła się po twarzach ludzi otaczających trumny. Czwarty od lewej stał młodzieniec o ciemnych włosach i idealnie symetrycznej podłużnej twarzy. W garniturze wyglądał niezwykle godnie. Rozpoznałem go od razu. Nie mogłem go nie poznać. Obok niego stał niski, troszkę spasiony chłopiec. Głos zza kadru poinformował telezritieli że to wieki książę Georgij - wnuk cara pretendenta Włodzimierza Kiryłowicza. Obok małego następcy nieistniejącego tronu stał wysoki mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach. Jego także nie mógłbym nie rozpoznać. A więc doktor Rauber wiedział, że uszliśmy z życiem. Będzie dzięki temu mógł lepiej spać, a może było to dla niego obojętne.
Kamera powędrowała dalej, a potem pokazano uroczystości z innej perspektywy. Kapłan pochylił się z kadzielnicą nad trumnami. Pokrywał je kobierzec kwiatów. W blasku jupiterów coś zalśniło na trumnie kryjącej zwłoki cara. Pośród kwiatów leżała nieukończona korona. Zadzwonił telefon. Szef.
-Włącz telewizor na ruskich - polecił.
-Mam włączone - odpowiedziałem.
-Widziałeś Michaiła?
-A pan szefie widział co leży na trumnie.
Pan samochodzik zamilkł. Kamera wykonała ostatni najazd. Trumny powoli spuszczano do wykutego w skale grobowca. Pomyślałem, że przydałby się marsz pogrzebowy, ale liturgia cerkiewna nie pozwala używać instrumentów. Zaśpiewał chór. Z zewnątrz rozległy się trzydzieści trzy salwy armatnie. (Gdyby car nie abdykował po rewolucji lutowej odezwało by się ich sto). Petersburg żegnał swojego władcę. Nadal trzymałem słuchawkę przy uchu i słyszałem że szef ciągle tam jest.
-Sądzę, że wiem gdzie teraz jest Rubinowa Tiara - powiedział w zadumie.
Milczałem. Pomyślałem, nieoczekiwanie, ze jeśli korona, szabla i tiara spoczną razem ze swoimi właścicielami w grobach to mogę uważać się za szczęściarza. Następna okazja obejrzenia tych dzieł sztuki jubilerskiej przytrafi się nie wcześniej niż za pięćset lat.
KONIEC
133