MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina
sierpień 2012 r.
Nr 8 (116)
www.koniniana.netstrefa.com.pl
Jak ten czas leci
(!), szczególnie zaś
uczniom (najbardziej
podczas wakacji) i da-
libóg – już właściwie
w permanencji – nam,
osobom starszym. I,
niestety, nic na to nie
poradzimy, jesteśmy bezradni! W związku z
czym, ad res meritum.
Dzisiejsza edycja „Koninianów” od-
biega nieco od pewnego stereotypu, do
którego Czytelnicy już się nieco przy-
zwyczaili, mianowicie teksty krótsze, ale
więcej. Natomiast w aktualnym wydaniu
dajemy opracowania zdecydowanie dłuż-
sze i naturalnie, jest ich mniej. Będzie-
my wdzięczni za informacje od Państwa,
która forma bardziej Was satysfakcjonuje.
Próba ta jest odpowiedzią zarówno dla
piszących, jak i czytających. Sugerujecie
(jedni i drudzy), że niekiedy teksty są zbyt
powierzchowne, że trudno doprowadzić
do pogłębionych rozwiązań. Ale wiem
również, że duża grupa Czytelników jest
przeciwnikiem „elaboratów”. Więc propo-
nuję, aby wspólnie poszukać właściwego
modus vivendi. Jednym słowem czekamy
na podpowiedź, jak zagospodarować owe
cztery stronice.
Pierwszą witam na łamach Jagodę Na-
skręcką – bo to ona jako pierwsza chyba
odpowiedziała na apel Zygmunta K. (st.) w
sprawie oznakowania „Kaszuby”. Dziękuję
również Danusi Olczak za pożegnanie w
naszym imieniu Andrzeja Łapickiego (to-
warzyszył mu w tym konińskim spotkaniu,
nasz aktor Szymon Pawlicki). Było to chyba
ostatnie spotkanie Mistrza z publicznością.
Włodek Łasiński (adwokat) uzupełnia
wypowiedź (zamieszczoną w „PK”) dyrek-
tora Muzeum Okręgowego w Koninie Lecha
Stefaniaka na temat znanej rodziny malarzy
(Wieruszów-Kowalskich), zamieszkujących
ongiś w okolicach Konina. Bardzo nas cie-
szą takie rozmowy na łamach.
Wreszcie zapraszam do zapoznania się
z artykułem Damiana Kruczkowskiego.
Wydaje mi się, że Damian szykuje się do
„jakiegoś ciekawszego literackiego skoku”,
bardzo mnie to cieszy, zawsze będziemy
mogli się pochwalić, że zaczynał w „Koni-
nianach”. Forma ciekawa, widać duże zaan-
gażowanie emocjonalne autora.
Recenzję ciekawej książki zamieszcza
Bartek Kiełbasa, i choć chwilami czyta się
jak romans, to jednak interesująco autor doku-
mentuje „współtrwanie” na naszych ziemiach
trzech grup narodowościowych – Polaków,
Niemców oraz Żydów. Książka pisana jakby
trochę w pośpiechu, ale warta przeczytania.
Włodek Kowalczykiewicz (mł.) przed-
stawia ciekawe wspomnienia aktora sprzed
130 lat – faktycznie, jak ten czas szybko
biegnie, leci, płynie...
Jeszcze wakacyjne pozdrowienia
Stanisław Sroczyński
PS Panie prezydencie proszę (w imieniu
sporej grupy poszkodowanych) o wydanie
stosownych poleceń wymalowania kopert
dla niepełnosprawnych przed konińskimi
aptekami.
Witam serdecznie i życzę miłego wykorzystania ostatnich wolnych dni.
str. 17 (str. I)
Kolebka
Wreszcie zobaczyłam to miejsce
które zatrzymało w wędrówce
pra-pra-pra… pradziadów
naszego miasta
oczyma cofniętej o tysiąc lat wyobraźni
zobaczyłam to co i oni
wówczas widzieli
(zarysy krajobrazu przecież
nie zmieniają się tak łatwo)
nie byli zbyt wymagający
wystarczyła szeroka przestrzeń
zielonej doliny
dostępna rybna woda
jakaś zwierzyna polna
wodne ptactwo w zasięgu łowców
kępy przybrzeżnych łóz
i liczne drzewa
upatrzyli nawet miejsce
na grzebanie swych zmarłych
nie wiemy skąd przybyli
jak długo wędrowali aż natrafili
na ten dogodny dla siebie
skrawek ziemi
ale wiemy
że oni pierwsi
zaciągnęli wartę nad swoją
bezpieczną siedzibą – grodziskiem
u brzegów życionośnej rzeki
I… może dlatego nazywa się ona
po prostu WARTA !
Jadwiga Naskręcka,
2.6.2012
zdj. x 3M. Jurgielewicz
str. 18 (str. II)
Stosunkowo niedawno na łamach „Prze-
glądu Konińskiego” pan Lech Stefaniak,
dyrektor Muzeum Okręgowego w Koninie
wypowiedział się, iż „marzymy, żeby mieć
choć jeden obraz malarza z naszego terenu”
i wymienia nazwiska dwóch artystów: Al-
freda Wierusza-Kowalskiego i jego bratanka
stryjecznego Karola Wierusza-Kowalskiego.
Dodaje przy tym: „mamy jednak nadzieję, że
pojawi się kiedyś hojny sponsor, który będzie
chciał złączyć swoje nazwisko z dziejami
konińskiego muzeum i coś nam zafunduje”
(„PK” nr 21/2011). Jako mieszkaniec Konina
i częsty bywalec muzeum w Gosławicach w
pełni podzielam marzenia dyrektora tej pla-
cówki. Zainspirowany wypowiedzią pana
Lecha Stefaniaka pomyślałem, że warto przy-
bliżyć na łamach „Koninianów” sylwetki tych
znanych malarzy polskich, z uwzględnieniem
w szczególności – nie wszystkim może wia-
domego faktu – związku ich z ziemią koniń-
ską poprzez długie przebywanie i zamieszki-
wanie w miejscowościach Mikorzyn i Posada,
w których to posiadali swoje majątki ziemskie
z pałacami. Dzisiaj to już prawie Konin.
Alfred
Wierusz-Kowalski
urodził
się 11.10.1849 r. w Suwałkach, a zmarł
16.02.1915 r. w Monachium. W 1865 roku
rodzina Kowalskich przeniosła się do Kalisza
i syn Alfred uczęszczał tam do gimnazjum, a
w roku 1868 rozpoczął naukę w Warszawie
w klasie rysunkowej i w prywatnej pracowni
Wojciecha Gersona. W 1871 roku Alfred Wie-
rusz-Kowalski udał się na studia do Drezna,
potem wyjechał do Pragi, a następnie latem
1883 roku przybył do Monachium, gdzie
studiował. W Monachium osiadł już na stałe
i założył własną pracownię. Szybko osiągnął
popularność na monachijskim rynku sztuki
jako malarz polskiego obyczaju i życia pol-
skiej prowincji. W 1886 roku został przyję-
ty na członka monachijskiego Towarzystwa
Sztuk Pięknych, a kilka lat później otrzymał
tytuł honorowego profesora monachijskiej
Akademii Sztuk Pięknych. Był u szczytu po-
wodzenia, miał wybitną pozycję w świecie
artystycznym. Malował sceny z wilkami oraz
prace o tematyce rodzajowej przedstawiające
liczne wesela krakowskie, przejażdżki kon-
ne, wyjazdy i powroty z polowań, częstym
motywem obrazu był również samotny wilk.
Alfred Wierusz-Kowalski brał udział w wie-
lu wystawach międzynarodowych, obrazy
jego nabywały największe galerie i muzea
europejskie oraz amerykańskie. Był jednym z
twórców tzw. szkoły monachijskiej malarstwa
polskiego.
13.07.1889 r. Alfred Wierusz-Kowalski
nabył majątek Mikorzyn, koło Konina. Akt
kupna został spisany w naszym mieście. Ma-
jątek obejmował 650 ha ziemi ornej, 40 ha
lasów, 150 ha obejmowały jeziora oraz pałac
otoczony 16-hektarowym parkiem. O wybo-
rze miejsca zadecydowało wiele czynników,
w tym dogodne położenie Konina, bliskość
rodziny i powrót w rodzinne strony. W pobli-
skiej Posadzie znajdował się majątek bratanka,
Karola Wierusza-Kowalskiego. W niedalekim
Turku ojciec malarza, Teofil Wierusz-Kowal-
ski, pełnił jeszcze od niedawna funkcję nota-
riusza, a przedtem był notariuszem w Kaliszu.
Po zakupie majątku w Mikorzynie rodzina
Wieruszów-Kowalskich zamieszkała w nim.
Alfred Wierusz-Kowalski był już wówczas od
dawna żonaty i posiadał pięcioro dzieci. Arty-
sta wprawdzie nadal pracował w Monachium,
jednak przyjeżdżał do Mikorzyna, gdzie prze-
bywała jego żona z dziećmi, tak często, jak
tylko to było możliwe. Inwestował w nabyty
majątek, przeprowadzając w nim niezbędne
prace budowlane i modernizacyjne. Miko-
rzyn był dla niego miejscem wypoczynku i
wytchnienia od codziennej pracy, a zapewne
i dumy. Nie bez znaczenia było i zabezpiecze-
nie bytu rodziny na przyszłość.
10.08.1916 r. w Mikorzynie zmarła mał-
żonka artysty – Jadwiga Wierusz-Kowalska
z Szymanowskich. Prochy zmarłego wcześ-
niej w Monachium artysty sprowadzono w
1936 roku do Polski; został on pochowany
na cmentarzu powązkowskim w Warszawie.
Majątek Mikorzyn odziedziczył najmłodszy
syn Alfreda i Jadwigi Wieruszów – Jerzy. Po
paru latach gospodarzenia odstąpił go swo-
jej najmłodszej siostrze Janinie – zamężnej
Swinarskiej. Małżonkowie Janina i Tadeusz
Swinarscy zamieszkiwali tam do wybuchu II
wojny światowej.
Pałac w Mikorzynie został wybudowany
w II połowie XIX wieku. Obecnie mocno
przebudowany. Położony nad brzegiem jezio-
ra, otoczony był kilkuhektarowym parkiem
w czasach, gdy dobra te należały do Wieru-
sza-Kowalskiego. Aktualnie wchodzi w skład
Ośrodka
Szkoleniowo-Wypoczynkowego
„Wityng” i jest użytkowany do celów szkole-
niowych oraz gastronomicznych.
Karol Wierusz-Kowalski urodził się
25.08.1869 r. w Warszawie, zmarł 23.10.1953
r. w Poznaniu. Był bratankiem stryjecznym
Alfreda Wierusza-Kowalskiego, mniej sław-
nym od niego, choć także znanym malarzem.
Naukę rysunku rozpoczął w Warszawie,
później w Krakowie u Juliusza Kossaka i
Wojciecha Kossaka. Po maturze w 1889
roku wyjechał do Monachium, gdzie uczył
się malarstwa w prywatnej szkole, a następ-
nie w akademii monachijskiej, korzystając
z opieki stryja Alfreda, któremu jednocześ-
nie pomagał w realizacji jego prac. W 1899
roku opuścił Monachium i osiadł na stałe w
pałacu w Posadzie, w majątku rodzinnym,
gdzie spędził swoje dzieciństwo. Urządził
tam sobie pracownię, malował obrazy rodza-
jowe z życia wsi i sceny myśliwskie. Oprócz
malowania zarządzał swoim majątkiem, ad-
ministrował również majątek stryja w Miko-
rzynie. Działał społecznie, pełniąc przez 16
lat obowiązki sędziego pokoju. W okresie
I wojny światowej służył w wojsku, które
opuścił w 1926 roku. Poświęcił się wówczas
tylko pracy artystycznej. W Poznaniu prowa-
dził salon sztuki. Wystawiał swoje obrazy w
Warszawie, Łodzi, Bydgoszczy oraz Pozna-
niu, a jego prace cieszyły się dużym powo-
dzeniem. Najwięcej podejmował tematów, w
których ukazywał rodzinne obyczaje, konie i
swojskie sceny rodzajowe. W 1939 roku zo-
stał aresztowany przez Niemców i przebywał
przez parę tygodni w konińskim więzieniu,
następnie wywieziony do Ostrowca Świę-
tokrzyskiego, zbiegł do Warszawy, gdzie
spędził okres okupacji. Po wojnie wrócił do
pałacu w Posadzie, w którym przebywał do
1951 roku, kiedy przeniósł się do Poznania,
gdzie zmarł. Pochowany został na cmentarzu
parafialnym na Podolanach w Poznaniu.
Pałac w Posadzie pochodzi z II połowy
XIX wieku. W latach powojennych był wy-
korzystywany jako budynek mieszkalny dla
wielu rodzin lokatorskich. W dekadzie lat
osiemdziesiątych XX wieku został staran-
nie odrestaurowany na siedzibę Państwowej
Służby Ochrony Zabytków – aktualnie jest
siedzibą delegatury konińskiej Wojewódzkie-
go Urzędu Ochrony Zabytków w Poznaniu.
Otacza go kilkuhektarowy park.
Tak się składa, że również stosunkowo
niedawno, bo w ubiegłym roku, ukazała się
w wydawnictwie DJG monografia napisana
przez panią Elizę Ptaszyńską „Alfred Wie-
rusz-Kowalski 1849-1915”. Autorka w piękny
i przystępny sposób opisała życie i twórczość
artysty. Książka jest dokumentowana ilustra-
cjami czarno-białymi i kolorowymi. Posia-
dam tę książkę i z niej korzystałem. Zawiera
ona także liczne odnośniki o Koninie, więcej
o Mikorzynie, jest warta, by do niej zajrzeć i
zachęcam do jej nabycia. Warto także – cho-
ciażby przy okazji wyjazdu na Mazury lub
do krajów bałtyckich – wstąpić do Muzeum
Okręgowego w Suwałkach, gdzie znajduje się
stała ekspozycja obrazująca życie i twórczość
Alfreda Wierusza-Kowalskiego z licznymi
dziełami, pamiątkami, rodzinnymi dokumen-
tami i meblami należącymi do artysty oraz
jego rodziny.
Odwiedziłem w tym roku oba pałace w
Mikorzynie i w Posadzie, obszedłem je doo-
koła, zajrzałem nawet do wewnątrz. Nigdzie
nie zauważyłem tablicy bądź napisu, że nale-
żały one do wybitnych przedstawicieli twór-
ców kultury polskiej, jakimi niewątpliwie
byli malarze artyści Alfred Wierusz-Kowalski
i Karol Wierusz-Kowalski, którzy tam za-
mieszkiwali i tworzyli. Dobrze byłoby taką
tablicę umieścić i przedkładam ten pomysł
pod rozwagę – dla użytkowników i właści-
cieli tych obiektów bądź władz Starostwa Po-
wiatowego w Koninie. Warto upamiętnić tych
wielkich artystów przez tyle lat związanych z
ziemią konińską. Natomiast panu dyrektorowi
Lechowi Stefaniakowi – a przy okazji i nam
wszystkim – życzę szybkiego spełnienia jego
marzenia.
Włodzimierz Łasiński
Alfred i Karol Wieruszowie-Kowalscy
Andrzejowi Łapickiemu
Mistrzu słowa,
Twój czas był bogaty
w blask talentu,
kolory przyjaźni,
aksamit głosu,
piękną i czystą polszczyznę,
szacunek dla kultury.
Chciało się Ciebie oglądać,
chciało się słuchać.
Każdej granej postaci
ofiarowałeś część siebie.
Mówiłeś:
teatr – to też sam aktor.
Pełen wewnętrznej siły,
chłodnego dystansu,
czaru osobistego – wiedziałeś,
po aktorze pozostaje
ulotność, świadectwo tych,
którzy go oglądali.
Twój czas
nigdy się nie skończy.
Będzie odradzał się
w ogrodzie wspomnień.
Dziękujemy
za twórczą obecność
w Konińskim Salonie Poezji.
Dziękujemy za Twoją
niepowtarzalność…
Danuta Olczak
zdj. M. Jurgielewicz
str. 23 (str. III)
Rok 1892.
Po raz kolej-
ny podkręcił
płomień w
lampie naf-
towej i spróbował jeszcze chwilę
skupić się na czytaniu. Jednak głoś-
ne rechotanie żab i delikatne piski
nietoperzy nie pozwoliły skoncen-
trować się powtórnie na lekturze, a
i pora była już stosunkowo późna,
dlatego 50-letni Edward Reymond
zamknął oprawny w skórę traktat
o najnowszych maszynach rolni-
czych i skierował się w stronę bal-
konowego okna swojego gabinetu.
Po drodze zajrzał przez uchylone
drzwi sypialni i wsłuchiwał się
chwilę w miarowy oddech Emmy,
która spała spokojnie w ich szero-
kim łożu małżeńskim. Wyszedł na
balkon, oparł dłonie na kutej ba-
rierce balkonu i wciągnął głęboko
powietrze, a w raz z nim, specy-
ficzny zapach znad Warty, która
toczyła swe szare wody spokojnie
tuż u podnóża brzegu, na którym
stał jego dom, zapach kwitnących
lip i wiosennych kwiatów z klom-
bów, które tuż pod balkonem kaza-
ła założyć, jeszcze Paulina, pierw-
sza żona Edwarda. Przed sobą miał
drewniany most na Warcie, z które-
go wjeżdżało się prosto do Konina,
tuż za mostem cerkiew prawosław-
ną, dalej starostwo i miejski rynek.
Konin, spokojne, urokliwe mia-
steczko, do którego sprowadził się
blisko trzydzieści lat temu. Spoj-
rzał delikatnie w prawo, na brzegu,
na którym stał jego dom, w ciem-
ności zamajaczyła mu wieżyczka
jego fabryki maszyn rolniczych,
dalej drzemały uśpione pozostałe
budynki jego dominium. Tak, inte-
resy układały się pomyślnie, będzie
mógł kiedyś spokojnie odejść, nie
martwiąc się o przyszłość dwóch
swoich synów, Karola i Ludwika.
Odwrócił się i spojrzał w górę, bar-
dziej domyślił się niż zauważył że-
liwną tablicę wmurowaną tuż nad
drzwiami balkonowymi; praca jest
źródłem powodzenia, przytoczył to
motto w duchu i uśmiechnął się do
siebie. Następnie wszedł do środ-
ka, przymknął drzwi balkonowe i
udał się do sypialni. Emma nadal
spała, spał cały dom, tuż za ścianą
spał Ludwik, w dalekiej Łodzi spał
Karol, a za rzeką spał Konin, jego
mała ojczyzna.
Tak zapewne mogły wyglądać
późne wieczory w konińskim pa-
łacyku Reymonda, który dziś, za-
pomniany, niemal totalnie zrujno-
wany, choć nadal piękny, gości w
swoich wnętrzach, jedynie nietope-
rze i inne stworzenia, które zdołają
się do niego dostać. Przypadkowy
przechodzień chcąc, nie chcąc musi
zwrócić na niego uwagę. Nawet
dziś, choć zaniedbany i chylący się
ku upadkowi, budzi podziw swoim
eklektycznym pięknem i powodu-
je, iż przez chwilę przechodzień
zastanowi się, któż mógł zamiesz-
kiwać tak piękne domostwo. Jak
sama, ukuta przez koninian, nazwa
wskazuje, zamieszkiwał ten dom
niejaki Edward Reymond z rodzi-
ną. Kim był? Otóż, powojenne wła-
dze uznały jego syna za Niemca, w
Koninie przyjęło się nazywać go
Szwajcarem, tymczasem był Pola-
kiem o szwajcarskich korzeniach.
Urodził się, jak można przeczytać
w jego akcie zgonu z 17 październi-
ka 1895 roku, w Ozorkowie w roku
1842, jako syn fabrykantów, Je-
rzego (Georga) i Rozalii Reymon-
dów. Ojciec jego, przybył na tereny
dzisiejszej Polski, najprawdopo-
dobniej z miasta Sainte Croix w
kantonie Vaud w Szwajcarii. Skąd
takie przypuszczenia? Otóż w 1897
do Polski, już po śmierci Edwarda,
przybył jego kuzyn, Alfred Charles
Reymond. Alfred urodził się w St.
Croix w 1861 roku, ukończył szko-
łę teologiczną w Lozannie, po czym
jesienią 1893 wyjechał do USA,
gdzie jako młody pastor luterań-
ski prowadził działalność misyjną
i sprawował opiekę nad rodakami.
Jak wspomina jego prawnuk, Jerzy
Reymond z Radomia, w początko-
wej fazie pobytu Alfreda w Polsce,
wspierali go krewni z Konina. Stąd
też moje przypuszczenie, iż rodzi-
ce Edwarda musieli pochodzić z
tamtych rejonów Szwajcarii, tym
bardziej że w tamtejszych okoli-
cach mieszka obecnie wiele osób o
nazwisku Reymond.
Reymondowie trafili na sto-
sunkowo gorący okres w życiu na-
szego kraju. Zawirowania historii
sprawiły, iż różnie plotły się ich
losy. Alfred Charles Reymond 12
sierpnia 1897 roku został zatrud-
niony w lubelskim Gimnazjum
Męskim, gdzie uczył francuskie-
go, zastępując chorego nauczycie-
la. Następnie pracę kontynuował
w Łomży, gdzie założył rodzinę,
żeniąc się z Julią Przemyską, któ-
rej matka, Louise Martin, również
była Szwajcarką, pochodzącą z
miejscowości L’Auoberson koło
St. Croix. Z tego związku, mię-
dzy innymi, w roku 1902 urodził
się syn Stefan Kazimierz. Louise
Martin, jak wspomina jej poto-
mek, Jerzy Reymond, była zaan-
gażowana w pomoc działaczom
niepodległościowym w Polsce,
którym pomagała wyjeżdżać do
Szwajcarii, aby uniknęli represji ze
strony zaborców. Z Łomży rodzina
Reymondów przeprowadziła się do
Sandomierza, gdzie 14 listopada
1908 roku Alfred Charles podjął
pracę w Progimnazjum Męskim,
przekształconym w 1912 roku w
Gimnazjum Męskie. W lipcu 1915
roku zgodnie z poleceniem władz
szkolnych ewakuował się z synem
do Kurska, gdzie kontynuował pra-
cę pedagogiczną. Po zamknięciu
w 1917 roku ewakuowanej szkoły,
przeniósł się do Moskwy. Natych-
miast po rewolucji październikowej
próbował wydostać się z synem z
Rosji, co urzeczywistniło się, jak
opowiada jego prawnuk, dopiero w
1920 roku. Osiadł w swoich stro-
nach rodzinnych, gdzie zmarł w
roku 1941.
Chyba najstarsze wzmianki o
rodzinie Reymondów w Koninie,
można znaleźć w księgach metry-
kalnych konińskiej parafii ewan-
gelicko-augsburskiej. Pod datą 9
czerwca 1866 roku odnotowano, iż
w Koninie przyszła na świat Matyl-
da Otylia Reymond, córka Edwar-
da i Pauliny z domu Herzog. W tym
też czasie, wspomagany zapewne
przez rodziców, Edward rozpo-
czyna działalność, która stanie się
zarodkiem późniejszej Fabryki Na-
rzędzi i Maszyn Rolniczych Rey-
monda. Można zatem domyślać
się, iż interesy układały się Edwar-
dowi pomyślnie. Niestety, inaczej
przedstawiało się życie rodzinne.
Edward i Paulina Reymondowie w
ciągu kilku zaledwie lat, ponieśli
wielkie straty. 7 lutego 1867 roku
zmarła ich córeczka Otylia, która
miała 28 dni. Rok później, 18 lute-
go 1868 roku, zmarła kolejna cór-
ka, zaledwie dwudniowa Natalia.
W międzyczasie musiała umrzeć
również Matylda Otylia, gdyż akt
zgonu 23-letniej Pauliny Reymond
z domu Herzog, córki Wilhelma i
Julianny, fabrykantów sukna z miej-
scowości Błaszki, z dnia 28 marca
1868 roku, wspomina, iż pozosta-
wiła ona po sobie jedynie męża i
syna Karola. W trakcie kwerendy,
którą przeprowadziłem w księgach
metrykalnych parafii ewangelicko-
augsburskiej, nie natrafiłem na akt
urodzenia Karola, jak i akt ślubu
Edwarda i Pauliny, zatem sądzić
można, iż urodził się on jeszcze
zanim Reymondowie przybyli do
Konina. Oprócz Ludwika Arnolda,
Edward i Emma nie posiadali wię-
cej dzieci.
Zdawać by się mogło, iż taka
seria nieszczęśliwych zdarzeń, za-
łamałaby niejednego człowieka.
Edward jednak się nie poddawał.
Być może miał na względzie dobro
maleńkiego synka, którego pozo-
stawiła pod jego opieką, Paulina.
Już 20 października roku 1869, z
drugiej żony, Emmy Karoliny z
domu Pietsch ze Zduńskiej Woli,
rodzi się Edwardowi drugi syn Lu-
dwik Arnold, który stanie się kiedyś
dziedzicem konińskiego dominium
Reymondów. Działalność Edwarda
kwitnie. Wszak w całej Europie,
jak i na świecie przemysł w tam-
tych czasach miał się wyjątkowo
dobrze. Zdawać by się mogło, iż
Edward Reymond, jako pierwszy,
z powodzeniem zaszczepił tę gałąź
gospodarki na konińskim gruncie.
Ciężka praca, jak i szereg oso-
bistych niepowodzeń, być może
nadszarpnęły zdrowie Edwarda.
Umiera on zdecydowanie przed-
wcześnie, w wieku 53 lat, w roku
1895. Zwłoki Edwarda Reymonda
spoczęły w rodzinnym grobow-
cu na cmentarzu ewangelickim w
Koninie przy ul. Kolskiej. Do dziś
można oglądać piękny grobowiec z
czarnego kamienia z równie piękną
spiżową figurą Chrystusa, stojącą
nad miejscem, w którym niegdyś
wisiały tablice informujące, kto z
rodziny Reymondów spoczywa w
tymże grobowcu.
Na przełomie XIX i XX wieku
Ludwik Arnold Reymond, dzie-
dzic Fabryki Narzędzi i Maszyn
Rolniczych, żeni się z Alojzą z
domu Rohnstock. W krótkim cza-
sie po sobie, na świat przychodzą
trzy ich córeczki: 17 października
1900 roku Irena Zofia, 27 kwiet-
nia 1902 roku Zofia Helena, 24
listopada 1903 roku Maria Emma.
Z pozostałych z zawieruchy wo-
jennej metryk, znajdujących się
w posiadaniu konińskiego od-
działu Archiwum Państwowego
w Poznaniu, nie udało się ustalić,
Saga o Reymondach
czy przed rokiem 1900, a po roku
1903, Ludwik i Alojza doczeka-
li się jeszcze jakichś potomków.
Wiem za to, iż 31 października
1907 roku, w wieku 64 lat, zmarła
Emma Karolina Reymond z domu
Pietsch, córka Wilhelma i Krysty-
ny z domu Francke, druga żona
Edwarda, matka Ludwika. Nie jest
też do końca pewne, co stało się z
Karolem Reymondem, starszym
synem Edwarda. Kilka z archiwal-
nych numerów gazety „Republika”
z 1925 roku, podaje, iż na ul. Pań-
skiej 77 w Łodzi, rezydował nie kto
inny, jak inż. K. Reymond (czyżby
Karol?), przedstawiciel na obwód
przemysłowy łódzki, Towarzystwa
Akcyjnego R. Wolf z Magdeburgu-
Buckau, produkującego lokomo-
bile na parę przegrzaną. Zarówno
bliskość Łodzi i Konina, jak i sam
inicjał imienia, a przede wszystkim
lokomobile i maszyny rolnicze, po-
zwalają podejrzewać, iż chodzi o
Karola Reymonda z Konina. Mam
nadzieję, iż potwierdzi te przypusz-
czenia dalsza kwerenda archiwal-
na.
Od pierwszych podpisów pod
aktami chrztów czy zgonów, jakie
składali Reymondowie, a jakie uda-
ło mi się oglądać, widać, iż nie ma-
nifestowali swego obcego pocho-
dzenia, a czuli się Polakami. Każde
imię zapisywali w polskojęzycznej
wersji. Zatem od zawsze Edward,
nie Edouard, zawsze Ludwik, nie
Louis, czy Karol, nie Charles. Za-
chowało się też kilka relacji świad-
czących o tym, iż Reymondowie
angażowali się aktywnie w życie
społeczne ówczesnego Konina. 10
lipca 1921 roku mieszkańcy miasta
organizują przyjęcie i raut z okazji
wizyty marszałka Piłsudskiego w
Koninie, na które między innymi
nakrycia na stoły wypożycza pani
Alojza Reymond. 19 lutego 1922
roku mieszkańcy Konina organizu-
ją przedstawienie, w którym bierze
udział panna Maria Reymond. Rok
później, bo w lutym 1923 roku,
pani Alojza Ludwikowa Reymond,
znajduje się na liście darczyńców
Instytutu Gazowego. W tym sa-
mym roku, kiedy kasztany dopiero
co przekwitły, a maturzyści mogą
myśleć o wakacjach, dziękują oni
państwu Reymondom za darowi-
znę w wysokości 50000 marek na
rzecz Balu Maturzystów Akademi-
ckiego Koła Koninian.
Z powyższych przykładów wy-
nika, iż niegdyś szwajcarska krew
Reymondów stała się absolutnie
polską i jedynie obco brzmiące na-
zwisko było pamiątką po Szwajca-
rii, z której wiedli swój ród. A oni
sami ukochali swoje małe, polskie
ojczyzny, czemu dali dowód, prze-
de wszystkim podczas II wojny
światowej. Reymondowie stawiali
na pracę i wykształcenie, zgodnie
z kanonem swojej religii. Stąd też
Stefan, syn wspomnianego Alfreda
Charles’a, zdobył gruntowne wy-
kształcenie, początkowo w Szwaj-
carii, gdzie żył jego ojciec. Tam
uczęszczał do szkoły o profilu tech-
nicznym, jednak po naleganiach
matki, która osiadła w Radomiu,
wrócił do Polski i ukończył liceum
ogólnokształcące, a następnie stu-
diował nauki polityczne w uniwer-
sytecie poznańskim. Wiem też od
jego wnuka, Jerzego, iż Stefan w
okresie studiów był koresponden-
tem Polskiej Agencji Telegraficznej
i redaktorem „Ziemi Radomskiej”
oraz brał udział w pracach BBWR.
Po ukończeniu studiów przez jakiś
czas pracował w Międzynarodo-
wym Biurze Pracy Ligi Narodów
w Genewie, a po powrocie pełnił
funkcję okręgowego inspektora
pracy. W okresie okupacji Stefan
Kazimierz Reymond był zaangażo-
wany w działalność konspiracyjną,
co było powodem jego aresztowa-
nia przez gestapo w styczniu 1941
roku. Wywieziono go do obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu,
gdzie wkrótce po przybyciu został
stracony.
Nie mniej dramatycznie poto-
czyły się losy rodziny Reymon-
dów z Konina. Theo Richmond
w swojej książce „Uporczywe
Echo. Sztetl Konin” wspomina,
iż Ludwik Reymond angażował
się w pomoc żydowskim przyja-
ciołom i sąsiadom. To on, dzięki
zapewne kontaktom pozostałym
z czasów prowadzenia interesów,
znajomości języków obcych, jak i
podobieństwu wyznania, załatwił
niemiecką przepustkę Henrykowi
Kapłanowi, synowi Mojżesza Ka-
płana, żydowskiego dziedzica wsi,
obecnie dzielnicy Glinka, która
umożliwiła mu ucieczkę i przeży-
cie. Nie są znane dokładne oko-
liczności ani data śmierci Ludwika
Reymonda, ale wieść gminna nie-
sie, iż za okazanie dobrego serca i
opór wobec władz okupacyjnych,
został on rozstrzelany przez hit-
lerowców krótko przed końcem
wojny. Faktem z kolei jest, iż po
zakończeniu wojny, w roku 1945,
Reymondowie z Konina, niespra-
wiedliwie i krzywdząco uznani za
Niemców, zostali wywłaszczeni i
wyjechali z Polski na zachód. Nie-
stety, mimo usilnych poszukiwań,
nie udało mi się do dziś, skon-
taktować z żadnym z potomków
Ludwika Reymonda. Jednak nie
ustaję w poszukiwaniach.
Tak właśnie, w wielkim skró-
cie, przedstawiają się losy rodziny
Reymondów, która na swój nowy
dom wybrała Polskę, a jeden z jej
odłamów wybrał Konin.
A zatem od dziś, spacerując od
mostu Żelaznego ul. Wojska Pol-
skiego ku staremu Koninowi, kiedy
dojdziesz do kładki przy bulwarach
nad Wartą, obejrzyj się przechod-
niu w prawo, spójrz – póki masz
jeszcze okazję, bo nie wiadomo,
jak długo jeszcze postoi – na pała-
cyk Reymonda i wspomnij tych ko-
ninian, i zadumaj się nad ich losem
i nad losem spuścizny po ludziach,
którzy włożyli ogromny wkład
w rozwój naszego miasta. Być
może, w jednym z ocalałych jesz-
cze fragmentów szyby czy pustym
oczodole okiennym, mignie smut-
no uśmiechnięta twarz Edwarda, a
spoglądając na ganeczek, wyda się,
iż Ludwik Reymond stoi i szero-
kim gestem zaprasza nas, swoich
sąsiadów, do środka.
Na koniec moja prośba.
Wszystkich, którzy posiadają ja-
kiekolwiek informacje na temat
rodziny Reymondów, stare doku-
menty, wspomnienia, zapiski, fo-
tografie członków rodziny, proszę
o kontakt na e-mail: damian.krucz-
kowski@gmail.com, albo na nr tel.
dostępny w redakcji, jak i Towarzy-
stwie Przyjaciół Konina. Być może
wspólnie uda nam się uzupełnić i
poszerzyć wiedzę na temat rodziny
Reymondów.
Damian Kruczkowski
str. 24 (str. IV)
ADRES REDAKCJI:
62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9,
tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03
ISSN 0138-0893
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania
tpk-sroczynski
@wp.pl
Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st),
Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet)
„Listy ex–aktora do ex–aktora”
Po każdym spek-
taklu, dzieląc się wra-
żeniami, zwykliśmy
również oceniać lumi-
narzy widowiska. Jed-
nakże jest i druga strona medalu, w postaci
pytania: Jakie odczucia wynieśli aktorzy ze
spotkania z nami? Bardzo ciekawym spoj-
rzeniem na ówczesny Konin oraz Koło są
wspomnienia jednego z członków trupy ak-
torskiej odwiedzającej nasze miasta przed
130 laty.
W 1891 nakładem drukarni A. Kurząd-
kowskiego w Radomiu ukazała się pióra
Karola Hoffmana książka pt. „Listy ex-ak-
tora do ex-aktora”. Autor publikację zade-
dykował przyjacielowi słowami: „Wierne-
mu wspólnikowi doli i niedoli aktorskiej
koledze i przyjacielowi Józefowi Głodow-
skiemu”.
Swoje retrospekcje zaczyna w następu-
jący sposób: „Wspomnienia aktora prowin-
cjonalnego dadzą czytelnikom bodaj przy-
bliżone pojęcie o stanie sztuki na prowincji,
o bycie (nie mogę napisać o dobrobycie) ak-
torów, o wzajemnym stosunku publiczności
do aktora i odwrotnie, o działalności dyrek-
torów, o doborze repertuaru, słowem o wie-
lu rzeczach i niektórych innych. Rękojmią
wierności tych notatek, bezpretensjonalnie
kleconych, jest ścisła bezstronność…
W rozdziale pt. „Słowo o teatrach ama-
torskich – Konin, Koło, Turek i Łęczyca”
Karol Hoffman napisał: „Mały nasz kraik, z
dziesięciu drobnych cząstek złożony, jakże
wielką przedstawia rozmaitość typów ludo-
wych, jak różnobarwną wiązankę gór, la-
sów i rzek, grodów i wiosek, powiązanych
wspólną nicią tradycji i braterskiej miłości.
W ciągłej wędrówce z miejsca na miejsce
przedsiębranej w celu służenia sztuce i bu-
dzenia życia szlachetniejszymi aspiracjami
w najdalszych zakątkach, długo błądziłem z
miasteczka do miasteczka, z guberni do gu-
berni, z piosnką i mową ojczystą na ustach,
zanim wreszcie dostałem się w kaliskie
strony. …Kaliskie strony w ogóle wywarły
na mnie nader sympatyczne wrażenie. Lud
tu wesoły, swobodny, na pozór szczęśliwy,
lubiący się bawić, ale daleki od nadużyć i
zbytków… Ten rys ludowej fantazji wpadł
mi w oko od razu, tem łatwiej że przybyłem
tu z okolic lubelskich, gdzie mnie uderzył
przeciwny kontrast. Za to, uderza wędrow-
ca zniemczenie tutejszych mieszkańców…
Zniemczenie to wyraża się dalej w udzie-
lającej się naszym mieszczanom i ludowi
żyłce wyzyskiwania „Drzeć łyko, kiedy
tylko się da”, a zwłaszcza z podróżnych
ciągnąć do ostatka za mieszkanie, usługę,
pranie itd. Najbardziej pod tym względem
zmaterializowanym jest Konin, do którego
losy najpierw mnie zaniosły…”.
Ze słów Karola Hoffmana o ówczes-
nych mieszkańcach Konina można odnieść
wrażenie, że nie tylko mieszkańcy Pozna-
nia mogą pretendować do miana „potom-
ków wygnańców ze Szkocji za skąpstwo”.
Autor książki gubernię kaliską traktuje
bardzo pozytywnie słowami: „Ma to dobre-
go do siebie a wygodnego dla przyjezdnych
artystów, że prawie w każdem mieście po-
siada stałe i udekorowanie locum pod teatr,
czego w innych guberniach jak; lubelskiej,
siedleckiej…”.
Kolejno o Koninie Hoffman wspomi-
na: „Ale wracam do wrażeń podróżnych.
Konin należy do miast porządniejszych i
ładnie zabudowanych. Centrum jego stano-
wi rynek, około którego kupią się gmachy
biur rządowych, cerkiewka, dwie porządne
cukiernie, apteka (oprócz której jest druga,
zaraz w sąsiedniej ulicy), sklepy i inne. Z
cukierni wybrałem sobie za locum, i dla fir-
my, i dla taniości produktów z jadłodajni,
zakład restauracyjno-cukierniczy p. Jan-
kiewicza i s-ki. Zawsze tu pełno i gwarno,
tu stołują artyści, tu się sprzedają bilety
teatralne. Z pism są: „Kurjer Warszawski”,
„Kaliszanin” i humorystyczne. Drukarnia
p. Michla bardzo porządna, posiadająca
doskonałe czcionki, odbijające szybko i
bez zmyłek, słowem, unikat wśród mało-
miasteczkowych drukarń. Tegoż p. Michla
księgarnia pełna nowości, zaopatrzona ob-
ficie w dobór książek do czytania, z obsługa
szybką grzeczną… Teatr reprezentuje szo-
pa na instrumenty pożarne, duża wygodna
dla publiczności. Scena równie obszerna,
dekoracyj kilka, ale ładne. Słabą stroną lo-
kalu teatralnego stanowi drożyzna nieprak-
tykowana, gdzieindziej i niepewność jutra:
lada deszcz, mróz lub nawet „chmurka”
– instrumenty wtaczają się do szopy, a lary
i peanty artystów wyrzucają się za drzwi…
Publiczność uczęszcza do teatru dość
chętnie i licznie, ale gustuje jedynie w sztu-
kach efektownych, wystawnych, w rodzaju
„Chaty za wsią”; Komedy nie proteguje,
z wyjątkiem renomowanych. Bardzo po-
pierają teatr tutejsi starozakonni, którzy w
swojem gronie liczą duży zastęp inteligen-
cji, asymilującej się pojęciami i dążeniami
z rdzenną ludnością kraju...
W ogóle Konin byłby dość gościnnym
dla teatru, gdyby nie bajeczne koszty spek-
taklowe, które pochłaniają część wpływu.
Drugim z kolei miastem, gdzieśmy rozbili
swoje namioty, było Koło. Miasto dziwnie
rozrzucone i rozlegle zabudowane lubo nie
więcej mieszkańców od Konina liczące,
rozdzielone rzeką Wartą na przedmieścia i
właściwe miasto… Retrospekcje z wizyty
w obu miastach kończy następującą kon-
kluzją: „Warunki wynajmu lokalu nadzwy-
czaj przystępne, za salę płaci się zaledwie
1/3 część tego, co w Koninie…”.
Po raz pierwszy odnoszę zadowolenie
ze skromnych łamów miesięcznika „Ko-
niniana”, bowiem mogę się nimi zasłonić,
omijając superlatywy, w jakich autor książ-
ki widzi Koło. Z tego powodu równie nie
zauważyłem przypisu pod tekstem infor-
mującego, że: „Obecnie pobudowano w
Kole nowy murowany teatrzyk, elegancki
i wygodny”.
Czego dowody uznania oraz „zazdro-
ści” dla ówczesnych mieszkańców Koła
składa.
Włodzimierz Kowalczykiewicz
Zdzisław Kulawi-
nek to myśliwy i przed-
siębiorca z Kalisza, któ-
ry już od najmłodszych
lat na wycieczkach,
fascynujących wędrów-
kach,
polowaniach,
w towarzystwie ojca,
stopniowo poznawał i
pokochał fascynujący
wielokulturowy świat
społeczności Puszczy Pyzdrskiej na obszarze
między Stawiszynem a Grodźcem.
Mimo upływu przeszło pół wieku od tam-
tych wypraw, w jego pamięci utkwiły wy-
raźnie obrazy poznanych wtedy osób, wielu
odwiedzonych tajemniczych miejsc. Poznał
fascynujące historie zasłyszane od mieszka-
jących tutaj Polaków i Niemców. Widoczne
ślady dawnej przeszłości stopniowo ulegają
jednak zniszczeniu – umierają starsi ludzie
– strażnicy przeszłości, wszystko nieodwra-
calnie przemija, dlatego autor postanowił na-
pisać książkę – świadectwo dla potomnych,
opowieść o rzeczywistości, której już nie
ma. Z wielką nostalgią wspomina te miejsca,
gdzie przez wieki mieszkali blisko siebie Po-
lacy, Niemcy czy Żydzi.
Książka podzielona jest na dwie czę-
ści. Na końcu znajdują się mapki sytuacyj-
ne miejsc oraz dokumentacja: przyrodnicza
oraz etnograficzna opuszczonych domostw,
cmentarzy, kościołów – czyli tego, co osta-
ło się jeszcze po osadnikach olęderskich i
Żydach zamieszkujących kiedyś te tereny.
Niektóre świątynie ewangelickie przejęli
katolicy, w innych nadal spotyka się garst-
ka ewangelików, tylko nieliczne cmentarze
olęderskie otoczone są opieką przez okolicz-
nych mieszkańców.
W pierwszej części pojawia się osoba
Edwarda – skarbnika wiedzy o tutejszej przy-
rodzie i historii, mieszkającego samotnie we
wsi Konary. Wielokrotnie odkrywa on przed
odwiedzającą go młodą osobą o imieniu Zo-
sia tajemnice tych terenów; oprowadza po
ciekawych przyrodniczo miejscach, pokazu-
je stare chałupy z rudy darniowej, cmenta-
rze olęderskie, opowiada o pogmatwanych
losach Polaków i Niemców, uczy tajników
fotografowania zwierząt. Interesujące są hi-
storie osadników niemieckich, którzy poko-
chali tą ziemię, zakładali tu rodziny. Niestety,
wojna sprawiła, iż zmuszono ich do walk w
armii hitlerowskiej, wcześniej w 1939 r. wła-
dze polskie zmobilizowały ich jako żołnierzy
polskich. Po wojnie władza komunistyczna
potraktowała ostałych się olędrów, którzy nie
uciekli do Niemiec, jako obywateli drugiej
kategorii.
Retrospekcje w książce Zdzisława Kulawinka
„Tam, gdzie konwalie …”
Ta część książki koń-
czy się sceną pogrzebu
Edwarda, wielkim smut-
kiem Zosi i jej partnera
Eryka – dziennikarza,
osoby pochodzenia
niemieckiego, za-
mieszkałego w Pa-
ryżu.
Część druga
książki w więk-
szej
mierze
poświęcona
jest czasom
w s p ó ł -
czesnym,
m n i e j
jest od-
wołań
d
o
prze-
szłości. To
Zosia oprowadza po
terenach Puszczy Pyzdrskiej
Eryka, a także przywozi na te tereny
jego babcię, urodzoną w Borowcu Starym
koło Grodźca. Ta młoda osoba dzieli się wie-
dzą przekazaną jej przez zmarłego Edwarda,
a także poszerza ją, szukając u regionalisty
z Zagórowa dokumentacji dotyczącej losów
tutejszych Żydów podczas okupacji. Szcze-
gólnie wyraziście przedstawione są uczu-
cia babci Eryka powracającej po latach w
rodzinne
strony i
usiłującej
rozpoznać
znane z dzie-
ciństwa miej-
sca.
Po przeczy-
taniu tej książ-
ki – świadectwa
ogromnej miłości,
jaką autor darzy te
tereny – można poku-
sić się o sformułowanie
następującego przesła-
nia: to młode pokolenie
m
a
za zadanie przekazywać
pamięć o daw- nych osobach i wydarze-
niach, chronić ją od zapomnienia.
Ta ciekawa książka Zdzisława Kulawin-
ka jest do nabycia w parafii ewangelicko-re-
formowanej w Żychlinie.
Bartosz Kiełbasa