inauguracja


Nieregularnik Wędkarski INAUGURACJA NR 51 - 1 LUTEGO 2001 Wydawca: KROKUS sp. z o. o. oraz Zespół Rybiego Oka   Nowy Rok, huczne bale sylwestrowe. Zabawy i prywatki. Muzyka, tańce, szampan i balowe suknie. Szaleństwa, eksplodujące petardy i feerie kolorowych ogni. Bo w końcu to przełom wieków! Przełom tysiącleci!!! Takie coś zdarza się raz na tysiąc lat. Mnie ta data kojarzyła się jednak z czymś innym... W nocy zadzwonił Leszek. - Co robisz? Właśnie pakowałem woblerki w podręczne pudełeczka. - Zgadnij? Nie musiał, za dobrze się znamy. - No to o której? Właśnie - o której? Wypadało wyruszyć wcześnie, skoro świt...    Co roku rozpoczynamy sezon z Nowym Rokiem. Z czasem Rozpoczęcie Sezonu Pstrągowego stało się ważniejszym wydarzeniem niż sylwestrowe szaleństwa. Tym razem wypadło o dzień wcześniej, w Sylwestra. Przez cały grudzień nawet nie myślałem o tym, tak jak nie myślałem o pstrągach, ale już kilka dni temu opłaciłem składki, a teraz, podczas rutynowego układania przynęt w pudełeczkach, łowcze podniecenie rosło. Typowy objaw salmonellozy! W końcu umówiliśmy się na szóstą. *    Szósta... co za głupia pora - toż to noc jeszcze. Ciemno. Ponure chmurzyska przelatują szybko po niebie, skrywają księżyc. A jednak nie ma mrozu! Szybko zmieniam szpulę na kołowrotku - wolę łowić plecionką. Podjeżdża Leszek. Śmiejąc się z siebie i z naszej pasji, jedziemy powoli pustymi ulicami. Lublin śpi. Normalni ludzie śpią - nabierają sił do wieczornego imprezowania. Jedziemy wolno - śliska nawierzchnia nie pozwala na szybszą jazdę. Powoli wstaje dzień - szary, ołowiany, obślizgły. Właściwie odpychający dla zwykłych ludzi. Dojeżdżamy na miejsce. Budzimy najpierw psy, potem zapewne ich gospodarzy. Ciekawe, co o nas myślą? Nieważne...    Wyskakujemy z samochodu. Jakie fajne rześkie powietrze! Jaki wspaniały zimowy poranek! I jaki obiecujący!!! Obok nie widać innych samochodów, nie widać nikogo - jest wcześnie, pierwsi dotarliśmy na ten odcinek. Czy słusznie wybrany? Okaże się. Nie można być wszędzie naraz i nie można wszędzie być pierwszym...    Brniemy przez ośnieżoną łąkę. Trzeszczy zmarznięty śnieg pod nogami, chrzęści. Ależ hałasujemy! Trzeszczą deptane suche badyle, łamane zeschłe gałęzie. Idziemy jak dwa nosorożce. No, może jak jeden - Leszek zdecydowanie robi mniej szumu. Dochodzimy do rzeki: mętna, pośniegowa woda - to było do przewidzenia. Ciemna, nic nie widać. Dobieram woblerka. Ma być jasny i błyskotliwy, z brokatem. I tonący. I nie za duży. I jeszcze ma agresywnie pracować. Mam takiego - pasuje. A woda ciemna i w ogóle jest ciemno. Trudno o precyzję w takich warunkach. Rzeka tu wąska, o zmiennej głębokości. Mnóstwo zwalonych gałęzi. Na dnie kępy moczarki. Nie widać jej, ale czasem czepia się woblerka. Może za nisko ten woblerek schodzi? Zmieniam go, zakładam pływającego, ale co może interesować pstrąga na powierzchni o tej porze? Więc znów zmiana. Przebieram w pudełeczkach i co kilka rzutów przewiązuję. Leszek też zmienia, zakłada raz woblerka, raz jiga. A woda martwa. Nic... No, niezupełnie martwa! Dostrzegam jakieś kółko. Może z drzewa coś spadło? Nie, jest inne kółko i plusk. Coś się spławia. Coś niedużego, ale w kilku miejscach. Woda żyje!    Idziemy w dół. Pod nogami widzimy ślady butów. Wczorajsze, przyprószone nocnym śniegiem! Robaczarz? Nie, podchodził do wody w tych samych co i my miejscach, Akurat takich, by dobrze podać woblerka, więc nie robaczarz. Nie zdzierżył, rozpoczął sezon już wczoraj...    Bez jakiegokolwiek kontaktu z pstrągiem obławiamy kawałek rzeczki, ciągle schodząc w dół. Wreszcie napotykamy następne ślady - świeże tym razem, dopiero co odciśnięte. A niech... Widocznie ktoś dostrzegł nasz samochód na szosie i wydesantował się kilkaset metrów niżej. Cwaniaczek! Idzie tuż przed nami. Nie, to nie łowienie. Wracamy.    Co robić? Jechać dalej? Szukać innych, nie ruszonych jeszcze miejsc? Utopia. O tej porze wszędzie już ktoś łowi - dochodzi dziesiąta. Wracamy, ale poprawiamy co ciekawsze miejsca - pomysł Leszka, ja bym już odpuścił. Po co drugi raz próbować na deptanym odcinku? Przecież nie poruszamy się jak kotki. Trudno o kocią zwinność w zimowych betach.    Wracamy. Dawno przeszła mi poranna gorączka. Klapa. Na nic nie liczę, niczego nie oczekuję. Zobaczyłem rzekę, byłem tu, rozpocząłem sezon. Fajnie. Wystarczy. Pomacham jeszcze godzinkę, pobawię się woblerkami, a potem wrócimy. Dzień nawet zrobił się przyjemniejszy, przetarło się, błysnęło słońce i między chmurami jest troszkę błękitu. I chyba mrozek lekko bierze, bo obmarzają przelotki. Muszę je czyścić co chwilę.    Szarpnęło nagle, znienacka. Choć właściwie powinienem był spodziewać się tego brania - woblerek trafił w typowy wlewik pomiędzy wystającymi patykami. Szarpnęło brutalnie, z całą mocą i zaraz ryba ruszyła pod prąd. Zatoczyła koło, trysnęła w górę nad wodę, opadła z pluskiem. Niezły!    Szybko luzuję hamulec - pstrąg nie wybiera linki, zamiast tego kręci koła, młynki i wywija pętle. Zepnie się, w końcu się zepnie! Jest tak szybki i tak gwałtowny, że ledwo nadążam za nim końcówką. A końcówka gnie się ku wodzie prawie pod kątem prostym. Ależ silna ryba! Widzę go w tej mętnej wodzie. Piękny, szeroki. Żal mi go będzie stracić. A wisi na jednej kotwiczce, więc to tylko kwestia czasu, kiedy spadnie. Próbuję raz i drugi podbierakiem - udaje się! Mam go w siatce, odciągam od rzeki, podnoszę szamoczącego w podbieraku w górę i pokazuję Leszkowi. Leszek kiwa głową - słyszał plusk i obserwował całe zajście. Obaj pochylamy się nad pstrągiem. Piękna, proporcjonalna samica koloru srebrzystomiedzianego. Czarne kropki i niewiele czerwieni. Nawet płetwy szarogranatowe. Jak troć. Woblerek wypiął się w podbieraku. Tylna kotwiczka zdemolowana. Zgnieciona niczym w imadle! Silna bestia - jak troć: 41 cm i 1,1 kg. Niezły początek. Jest więc ten pierwszy!    Robimy zdjęcia i zawijam pstrąga w ściereczkę. Chwila przerwy - wypijamy po kubku herbaty. Jemy spóźnione śniadanie. O, właśnie drugi samochód parkuje obok naszego! Jest ich trzech. Wysiedli bez pośpiechu, przebierają się, montują spinningi. Nie ma co. Kończmy ten nasz odcinek!    Leszek pognał w górę rzeczki. Pomału wlokę się za nim. Założyłem kolejnego woblerka - całkiem nowego, dostałem go od Piotrka trzy dni temu. Śmiesznie chodzi, dość mocno kolebie się na boki. Wracam powoli po własnych śladach. Nowi rozdzielili się: dwaj poszli w dół, trzeci zmierza w moją stronę. Przyśpieszam, przekraczam mały rowczak z rdzawą wodą - tu rano zaczynałem. Miejsce bankowe, zwalona w poprzek kłoda, za nią zwirowanie, przed nią naniesione przez wodę śmieci. Niżej głęboczek i dalej rynna. Wzdłuż nurtu leży długa żerdź - rozdziela nurt na dwie strugi: jedna trzecia szerokości i dwie trzecie. Staję za drzewem powyżej śmietnika, podaję pod kłodę - nic. Obserwuję tamtego spinningistę - zmierza w moją stronę. Przeciągam woblerkiem przed kłodą, wzdłuż, potem tak samo za kłodą. Nic. Schodzę dwa kroki niżej i przytulony do drzew podaję woblerka w dół.    To był piękny, długi rzut. Udało mi się trafić tuż obok wystających z wody patyków pod drugim brzegiem, jakieś kilkanaście metrów poniżej. Woblerek padł na wodę, zniknął. Napiąłem linkę i zaraz poczułem miękkie pociągnięcie. W ułamku sekundy zrobiło mi się gorąco. Ryba duża i piękna przekotłowała na powierzchni! Szybko poluzowałem hamulec. Chciałem, by pstrąg ruszył z prądem, spłynął w dół, na szerszą wodę. Tam było więcej miejsca. Ale on ruszył do przodu, pod prąd, w stronę zaczepów. Nie zostało więc nic innego, jak zwijać linkę i trzymać kontakt. Przyśpieszyłem nawet, licząc, że może uda mi się jakimś cudem przeprowadzić go obok tej żerdzi, wprowadzić w tą "jedną trzecią" i doholować pod nogi. Tu było trochę miejsca, wystarczająco, na ostrożny hol. Akurat! Przeciągnąć wielkiego pstrąga obok żerdzi - takie cuda się nie zdarzają...    Oczywiście zaczepił o tę cholerną żerdź! Oplątał o coś linkę. Widzę go, jak chodzi obok. Błyskawicznie i rozpaczliwie luzuję hamulec. Prawie całkiem odkręcam. Przekładam wędkę wokół pni drzew - najpierw te trzy, koło których stanąłem, potem jeszcze jedno grube. Jestem już blisko i tylko żerdź dzieli mnie od pstrąga. I nic nie mogę zrobić... Tamten spinningista zerknął w moją stronę, nie wiem czy coś zauważył - może myśli, że walczę z zaczepem? Właśnie schodzi w dół rzeki. Leszek jest gdzieś daleko w przodzie, nie usłyszy. Muszę poradzić sobie sam. A pstrąg jest. Widzę go i czuję na wędce. Dobrze, ze mam plecionkę - żyłkę przetarłby o to drewno. Lina! Mam przecież linę zakończoną karabinkiem! Rzucam celnie, zaczepiam o żerdź. Podciągam delikatnie o dwadzieścia centymetrów - lina zeskakuje... Powtarzam rzut - to samo. Na nic, nic tak nie zrobię. Pstrąg jest, balansuje w tej mętnej wodzie, widać dobrze zapięty. Ha, trudno - będzie kąpiel. Nie zmarnuję przecież takiej ryby!    Zrzucam plecak, kurtkę, kamizelkę. Trudno, przystąpię do klubu "Morsów". Brrr... Jest jeszcze inne wyjście! Dostrzegam pod drzewami długą suchą gałąź - wygląda solidnie. Szybko obrywam z niej boczne patyki, zostawiam tylko jeden i tym "bosakiem" udaje mi się sięgnąć żerdzi. Przyciągam do siebie żerdź, oplątanego wokół niej pstrąga i kępę wydartej z dna moczarki. Zbliżam to wszystko - pstrąg bełcze przybrzeżne błoto, szaleje - zaraz go stracę. Jak go wziąć? Nakrywam go podbierakiem jak motyla, dociskam do dna i chwytam przez siatkę ręką. Wyrzucam wreszcie na brzeg uważając na leżącą obok wędkę. Mam go! Już się miota na śniegu. Ależ kloc! Rozprostowana agrafka, woblerka nie widzę. Nie ma go ani w śniegu, ani w siatce podbieraka. Nie ma go na żerdzi, ani wśród moczarki. Trudno, przepadł, zrobił swoje.    Pstrąg śliczny. Miedź i srebro na bokach upstrzone czarnymi kropkami. Czerwieni niewiele - podobny, jak tamten pierwszy. Mierzę: równe 50 cm. Ważę: 1,3 kg. Ostre zębiska, a w paszczy... woblerek. Ależ go zażarł! Układam pstrąga przy wędce razem z tym pierwszym, robię zdjęcia. No, dość na dzisiaj. Wystarczy. Chowam pstrągi do plecaka, odpinam kołowrotek, rozkładam spinning i podbierak. Trzeba dogonić Leszka. Kilkaset metrów wyżej napotykam tamtego spinningistę - a jednak nie poszedł w dół...    Leszka doganiam po kwadransie: miał pstrąga, ładnego pstrąga. Dwa razy wychodził mu do woblerka, za drugim siadł, ale zaraz zleciał. Leszek ogląda mojego pięćdziesiątaka, gratuluje. Robimy zdjęcia i wracamy. Po drodze jest jeszcze ten stracony... Może się skusi? Wątpliwe to raczej, ale czasem i takie rzeczy się zdarzają.    Miejsce idealne, pochylone drzewo, szybki nurt, gałęzie. Leszek podaje jiga. Przeciąga raz i drugi wprawnie potrząsając nadgarstkiem ożywia tą nieatrakcyjną z pozoru przynętę. Zawsze lubiłem patrzeć, jak on to zgrabnie robi. Za trzecim, może czwartym przepuszczeniem, pstrąg nie wytrzymuje i chwyta jiga. A jednak! O, niezły! Odjeżdża na hamulcu pod drugi brzeg, zawija, wraca, spływa w dół, znów zawraca. Ależ dziarski! Szybko wyciągam z pokrowca podbierak, montuję, zanurzam w wodzie. Nurt silny i wypycha siatkę. Pstrąg płoszy się, wariuje. Jeszcze jest w dobrej kondycji, jeszcze nie uchodzony. Ponawiamy próbę z podbierakiem raz i jeszcze raz. W końcu udaje się - pstrąg w siatce. Akurat! Wyskakuje, turla się po brzegu, zsuwa się... zagradzam mu drogę do rzeki nogą, dociskam do czarnego błota, chwytam ręką. Niepotrzebnie - jig nadal tkwi w szczęce. Leszek opłukuje pstrąga. Piękny samiec z wielką szczęką. Z pyska wystają nogi żaby, za nią następna żaba i jeszcze jedna. Wylatują te nadtrawione żaby na mokry śnieg jedna za drugą. Pstrąg jest smuklejszy, niż wydawał się nam w wodzie, 44 cm i równy kilogram. Ubarwiony jak tamte: srebro i miedź. Znów zdjęcia - nie spodziewaliśmy się tak udanego początku. Rano nie zanosiło się na to. Dochodzi południe. Wszystkie pstrągi wzięły między dziesiątą a dwunastą. Dwie godziny żeru...    Pakujemy się, dopijamy herbatę. Wraca tamta trójka, okazuje się, że znajomi. Składamy sobie życzenia: niech ten Nowy Rok obdarzy nas wspaniałymi pstrągami i niech obfituje w wiele niezapomnianych przeżyć, a każdemu z nas niech przyniesie jak najwięcej radości z łowów w cudownych dzikich rzekach. I niech te rzeki przetrwają nasze stulecie i niech pozostaną takimi przez następne tysiąc lat. I niech nie zabraknie w nich ryb pięknych i silnych, a każdy, kto je łowić będzie, niech doceni wspaniałość darów Przyrody. Wodom cześć! Andrzej Trembaczowski WYDAWCA: Krokus Sp. z o.o. ul. Jaracza 76 90-251 Łódź, POLSKA Telefon: +48 42 678-15-90 +48 42 630-59-85 +48 42 639-84-12 Fax: +48 42 678-15-99 E-Mail: biuro@krokus.com.pl office@krokus.com.pl TYMCZASOWE KOLEGIUM REDAKCYJNE: Radek Gościmski Wojtek Górny Piotrek Onikki-Górski Andrzej Trembaczowski OPRAWA INTERNETOWA: Maciek Jałkowski PROJEKT Janusz Dymidziuk 1999-2000 Wszelkie prawa zastrzeżone dla Krokus Sp. z o.o. Teksty, rysunki i zdjęcia powierzone przez autorów do publikacji wyłącznie na tych stronach internetowych.  

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
inaugur
verne inauguration cirque municipal amiens
kwasy nukleinowe wyklad inauguracyjny
inauguracja
wyk c5 82ad inauguracyjny
Chłopecki, j , prof wykład inauguracyjny

więcej podobnych podstron