ZAHN, Timothy DZIEDZICTWO ZDOBYWCÓW' (ZDOBYWCY)


Timothy Zahn

DUMA ZDOBYWCÓW

Trylogia: Zdobywcy

Tom: II

Tytuł oryginału: CONQUERORS' HERITAGE

Rozdział 1

— Poszukiwacz Thrr-gilag?

Zapytany powoli uniósł wzrok znad trzymanego na kolanach zniszczonego kombinezonu posłuszeństwa.

— Słucham, kapitanie.

— „Diligent" jest gotowy do startu — oświadczył Zbb-rundgi. — Czekamy tylko na ciebie.

— Dziękuję. Przyjdę za kilka miliłuków.

Kapitan rozejrzał się po dyżurce sekcji badania obcych.

— Zespół demontażowy poradzi sobie z resztą sprzętu, poszukiwaczu — stwierdził. — Niczego nie musisz już nadzorować.

— W porządku — mruknął Thrr-gilag. — Powiedziałem przecież, że przyjdę za kilka miliłuków.

Odniósł przy tym wrażenie, że dzienne źrenice Zbb-rundgi'ego jakby nieco się zwęziły.

— Instrukcje Pierwszego były jednoznaczne, poszukiwaczu — nie ustępował dowódca statku. — Mamy startować, gdy tylko będziemy gotowi.

— Ale jeszcze nie jesteśmy — odparował Thrr-gilag. — Możesz wrócić na statek i zająć się procedurami przedstartowymi. Ja zjawię się tam za kilka miliłuków.

Tym razem nie miał już wątliwości, że źrenice tamtego się zwęziły.

— Jak sobie życzysz, poszukiwaczu — rzucił Zbb-rundgi. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia.

— To nie było najrozsądniejsze — rozległ się słaby głos. —Dowódca statku Zbb-rundgi cieszy się poważaniem przywódców klanu Cakk'rr, podobnie jak i Starsi z jego rodziny. Nie powinieneś raczej, w twojej sytuacji, robić sobie z niego wroga.

— Jestem mówcą na czas tej misji, wyznaczonym z mocy prawa, Chrr't-ogdano — przypomniał Thrr-gilag, wodząc palcem po jednym z ciemnych sensorów umieszczonych w kombinezonie, wciąż pokrytym czerwonym pyłem. — Dopóki Zgromadzenie Ponadklanowe nie zmieni tej decyzji, będę robił wyłącznie to, co uznam za stosowne. Nie interesuje mnie, czy denerwuję tym Zbb-rundgi'ego, czy też nie.

— Popatrz na mnie.

Thrr-gilag z westchnieniem podniósł wzrok na bladą postać wiszącą przed nim w powietrzu. Chrr't-ogdano, Starszy z klanu Kee'rr i główny obserwator tutaj, w Kolonii numer dwanaście, jak wynikało z wyrazu malującego się na jego półprzeźroczystej twarzy, nie darzył poszukiwacza większym szacunkiem niż Zbb-rundgi.

— Nie próbuj się ze mną spierać — ostrzegł Starszy. — Zgodnie z prawem wciąż jeszcze jesteś mówcą tej misji, ale według mnie jesteś Zhirrzhem, którego postępowanie sprawiło, że nasz jedyny ludzki więzień został uratowany przez swoich.

— Karę za to poniosą prawdziwi winowajcy — odparł Thrr--gilag. — Do tego czasu sądzę, że należy mi się wynikający z mojej funkcji szacunek.

Język Chrr't-ogdano wysunął się w sposób wyrażający lekceważenie.

— Władza pochodzi z nadania, na szacunek zaś trzeba sobie zapracować. Jeśli okazałeś się zbyt młody lub zbyt upojony władzą, by to zrozumieć, w ogóle nie należało powierzać ci funkcji mówcy.

Poszukiwacz przycisnął język do podniebienia, powstrzymując się od wypowiedzenia słów, które cisnęły mu się na usta.

— Przykro mi, że cię rozczarowuję — rzekł wreszcie. — Zrobiłem jednak wszystko, co było w mojej mocy. Oblicze Starszego złagodniało nieco.

— Co się stało, to się nie odstanie — stwierdził z rezygnacją. — Dopiero historia oceni rzetelnie twoje poczynania.

Osobiście miał już wyrobione zdanie o dalszym rozwoju wypadków. Podobnie zresztą jak Zbb-rundgi i pozostali uczestnicy misji.

I mówiąc szczerze Thrr-gilag nie mógł ich za to winić. Co prawda realizacja planu, który miał doprowadzić do ponownego schwytania Pheylana Cavanagha, do czasu przebiegała idealnie. Zamierzał to podkreślić na Zgromadzeniu Ponadklanowym. Pozwolili uciekinierowi dostać się do obcego statku i uruchomić go. Dzięki temu obserwujący go Starsi zdobyli cenne informacje. Później zaś nagłe uwidocznienie się jednego z nich, zgodnie z przewidywaniami, odwróciło uwagę Ziemianina na tyle, że Thrr-gilag zdążył oswobodzić się z więzów i wprowadzić do organizmu więźnia niewielką dawkę trucizny. Kolejne informacje zdobyte przy minimalnym ryzyku.

Ale nikt nie wiedział o ludzkich myśliwcach, które pojawiły się jak spod ziemi. Rzeczywiście niewykluczone, że gdyby jeniec znajdował się pod strażą w swojej celi podczas owego niespodziewanego ataku, wrogowi nie udałoby się go oswobodzić.

A może wówczas Ziemianie zniszczyliby bazę, przenieśli wszystkich Zhirrzhów biorących udział w misji do grona Starszych, po czym i tak uwolnili Pheylana Cavanagha.

Thrr-gilag bezwiednie przycisnął mocno język do wewnętrznej strony policzka.

Te myśliwce były wprost przerażające. Niewyobrażalnie szybkie i jednocześnie zwrotne, siały wokół zniszczenie. Sylwetką i barwą przypominały maszyny, które powstrzymały siły uderzeniowe Zhirzhów na zamieszkanej przez ludzi planecie Do-rcas. Jego brat, Thrr-mezaz, sugerował, że to właśnie mogli być owi tajemniczy Miedzianogłowi, o których wzmianki znaleźli w zdobytym banku danych.

A może te same jednostki operowały i tu, i tam?

Poszukiwacz poczuł dreszcz, który przebiegł przez jego ciało. Jeżeli Miedzianogłowi potrafili wymknąć się nie zauważeni przez siły desantowe na Dorcas i przedostać się aż tutaj...

— Chcę mówić z moim bratem — zwrócił się do Chrr't-og-dana. — Thrr-mezazem z klanu Kee'rr, dowódcą sił, które wylądowały na Dorcas.

— Teraz? — zapytał ze zdziwieniem Starszy. — Czy nie lepiej byłoby to zrobić już z pokładu „Diligenta"?

— Żeby uspokoić kapitana Zbb-rundgi'ego?

— Nie, żeby ocalić własną głowę — odciął się Chrr't-ogda-no. — A może chcesz wciąż tu tkwić, kiedy jednostki obcych przybędą w większej liczbie?

Thrr-gilag westchnął.

— Na razie nic nam nie grozi. Wyjaśniłem to już zresztą kapitanowi. Od ich akcji upłynęło prawie sześć decyłuków i gdyby mieli w pobliżu więcej statków, dawno by już nas zaatakowali. Stąd wniosek, że większe siły muszą ściągnąć z któregoś ze swoich światów. A to powinno potrwać co najmniej pełen łuk, jeśli nie więcej.

— To tylko przypuszczenia.

— To wnioski sformułowane przez specjalistę do spraw obcych i ich kultur — warknął poszukiwacz, mając już dość jałowych sporów. Nikt nie zachowywał się w ten sposób wobec Svv-selica, gdy ten pełnił funkcję mówcy. — Poproszę więc o kontakt z Thrr-mezazem.

— Tak jest — mruknął Chrr't-ogdano, zamigotał i zniknął. W przeciwległym końcu pomieszczenia rozwarły się drzwi i do środka weszła, pchając wózek, członkini personelu technicznego.

— Co z naszymi więźniami? — zapytał Thrr-gilag.

— Wciąż śpią — odparła podjeżdżając do jednego z trzech zestawów do analizy tkankowej. — Poziom ich metabolizmu z wolna zaczyna rosnąć po problemach, jakie wystąpiły w trakcie przenosin na pokład. Uzdrawiacze twierdzą, że stan pacjentów powinien się stopniowo poprawiać.

— Dobrze — stwierdził szef bazy, zadowolony, że przynajmniej w tym przypadku nie występują poważniejsze perturbacje. To nie chęć zademonstrowania swej władzy, jak twierdzili Chrr't-ogdano i Zbb-rundgi, sprawiała, że zwlekał z ewakuacją. Przede wszystkim

obawiał się o dwóch nowych więźniów, którym groziła śmierć z powodu nie wyjaśnionych dolegliwości. Już ich transport na pokład statku stanowił w opinii uzdrawiaczy ryzykowne przedsięwzięcie. Postanowił więc dać obcym jak najwięcej czasu na dojście do siebie przed jakże groźnym dla nich startem.

Kapitan Zbb-rundgi nie był w stanie zrozumieć takiego postępowania. Albo po prostu lęk przed spodziewanym atakiem Ziemian nie pozwalał mu potraktować poważnie ostrzeżeń uzdrawiaczy. Ale do czasu, gdy Thrr-gilag pozostawał poza statkiem, to on decydował o starcie.

— Czy Starsi zdołali poznać istotę ich ran?

— Wciąż nad tym pracują — odpowiedziała operatorka, a ostatnie jej słowa zagłuszył zgrzyt wywołany przesuwaniem umieszczonego na wózku analizatora, wykonanego ze spieku ceramicznego. — Na razie wiedzą tyle co uzdrawiacze.

Obok poszukiwacza coś zamigotało i ponownie pojawił się Chrr't-ogdano.

— Mam kontakt z dowódcą Thrr-mezazem — warknął. — Zaczynaj.

— Tu Thrr-gilag — powiedział szef bazy, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego musiał tak długo czekać na połączenie. Przecież z trzema przyczółkami miała być utrzymywana stała łączność. Czyżby stało się coś niedobrego? — Kolonia numer dwanaście jakieś sześć decyłuków temu została zaatakowana przez ludzkie myśliwce typu opisanego w ostatnim raporcie. Pytanie: czy jesteś pewien, że oba wciąż znajdują się na Dorcas?

Starszy skinął głową i zniknął. Thrr-gilag czekał, obserwując pracującą operatorkę i licząc czas. Był przekonany, że przekaz na każdym etapie połączenia powinien trwać około piętnastu uderzeń, poczynając od kontaktu Chrr't-ogdano z komunikatorem na rodzinnej planecie Zhirrzhów — Oaccanv.

Stamtąd wiadomość wędrowała dalej, aż trafiała do świątyni kogoś, kto służył jako komunikator na Dorcas. Odpowiedź musiała pokonać tę samą drogę. Ostatnim razem, gdy prowadził rozmowę z przyczółkiem na Dorcas, czas potrzebny na uzyskanie odpowiedzi wynosił około stu dwudziestu uderzeń. A więc i tym razem powinno być podobnie.

Upłynęło jednak sto dziewięćdziesiąt uderzeń, zanim Chrr't-og-dano powrócił.

— „Oba myśliwce są na miejscu" — powiedział. — „Nic ci nie jest, bracie?"

Thrr-gilag wysunął język w uśmiechu. To cały Thrr-mezaz. Dopóki obaj nie przejdą do grona Starszych, pozostanie niezmiennie opiekuńczym, starszym bratem. A może nawet dłużej.

— Ze mną wszystko w porządku — odpowiedział. — A co u ciebie?

— „Kiedy ostatnio sprawdzałem, byłem na swoim miejscu" — brzmiała odpowiedź. Przynajmniej Thrr-mezaz nie stracił swego zwykłego poczucia humoru. — „W jakim stopniu została zniszczona twoja baza?"

— Niewielkim. To był niezwykle precyzyjny atak.

— „Tutaj natomiast starają się spowodować jak najwięcej strat. Ilu jednostek użyli?"

— Widzieliśmy tylko pięć myśliwców. Ale poza zasięgiem naszych wykrywaczy mogły znajdować się inne. A dlaczego pytasz? Czy to ważne?

— „Niewykluczone" — nadeszła odpowiedź. — „Orientując się, ile jednostek Ziemianie wysłali przeciwko nam, moglibyśmy próbować ocenić liczebność wszystkich ich sił. Chyba że po prostu na chybił trafił sprawdzali kolejno systemy i dopisało im szczęście".

— Bardzo w to wątpię — stwierdził Thrr-gilag. — Wiemy, że wysłali swoich także do systemu obserwacyjnego numer osiemnaście. „Diligent" i „Operant" niemal ich dopadły, ale jakoś zdołali się wymknąć.

— „A więc sprawdzali wszystkie pobliskie systemy gwiezdne" — orzekł Thrr-mezaz. — „A jest ich sporo".

— Zdecydowanie za dużo — przyznał brat. — Musieli wobec tego przyjąć jakiś klucz ograniczający liczbę podejrzanych planet.

— „Możliwe. Niestety, prowadzi to do dwóch niewesołych wniosków. Po pierwsze, że byli w stanie uzyskać niezwykle precyzyjne odczyty, pozwalające ustalić, skąd przyleciały nasze statki. Po drugie zaś, że posiadają szczegółowy katalog wszystkich systemów leżących w tej części kosmosu. Nie ma innego sposobu, który pozwoliłby na tak szybkie odnalezienie nas".

Thrr-gilag skrzywił się.

— Obawiam się, że masz rację — potwierdził. — Chyba że wiedzą, jak śledzić jednostki znajdujące się w tunelu. To także mogłoby ich do nas doprowadzić.

— „Daj spokój. W taki właście sposób rodzą się głupie plotki, a im bardziej nieprawdopodobna historia, tym szybciej się rozchodzi. Co, ewakuujecie się z bazy?"

— Tak. Otrzymaliśmy rozkaz powrotu na Oaccanv, gdzie bez wątpienia zostanę wezwany na posiedzenie Zgromadzenia Ponad-klanowego.

— „Zapewne. Uważaj na każde słowo. Klan Too'rr był wyraźnie niezadowolony, gdy zająłeś miejsce Svv-selica".

Przynajmniej tamtych niepowodzeń nie mogli zwalić na jego barki.

— Tak zdecydowano. Starsi zażądali, by pozbawiono go funkcji, gdy pozwolił Ziemianinowi zbytnio zbliżyć się do piramidy.

— „Mimo wszystko uważaj na siebie".

— Oczywiście — Thrr-gilag zmarszczył czoło. — Czy coś jest nie tak? Przekaz trwa znacznie dłużej niż pięć łuków temu.

Tym razem opóźnienie było dużo większe niż zwykle. Poszukiwacz już zamierzał wezwać innego Starszego, aby odnalazł Chrr't-ogdano, gdy ten właśnie wrócił.

— „Straciliśmy połączenie, z którego wówczas korzystaliśmy" — powtórzył słowa Thrr-mezaza Starszy, a jego cichy głos nabrał innego brzmienia. — „Jeden z naszych komunikatorów zniknął dwa łuki temu. Prr't-zevisti z klanu Dhaa'rr".

Dzienne źrenice Thrr-gilaga zwęziły się.

— Jak, na osiemnaście światów, do tego doszło?

— „Wojownicy Ziemian napadli na jedną z naszych piramid i zabrali wycinek z jego organu fsss" — nadeszła odpowiedź. — „Śledziliśmy go aż do bazy tamtych.

Wtedy właśnie połączenie z jego rodzinną świątynią zostało zerwane".

— Zabili go?

— „Albo w jakiś szczególny sposób zdołali uwięzić. Wiemy tylko, że od tego czasu nie możemy się z nim skontaktować. Ani tu, ani w świątyni na Dharanv".

— Rozumiem. Ale w jaki sposób obcy sforsowali ogrodzenie?

— „Nie musieli tego robić. Tak się składa, że wszystkie cztery piramidy znajdowały się poza terenem naszej bazy".

— Poza terenem bazy? — powtórzył z niedowierzaniem Thrr-gilag. — Co za dureń wpadł na taki pomysł?

— „Ja. To był eksperyment mający na celu sprawdzenie, czy Starsi mogą skutecznie wspierać wartowników w warunkach bojowych".

Poszukiwacz aż wysunął język.

— Przywódcom klanu Dhaa'rr na pewno się to nie spodoba.

— „Ich niezadowolenie już zostało mi okazane" — brzmiała przekazana beznamiętnym tonem odpowiedź. — „I spodziewam się, że ty także je odczujesz, kiedy staniesz przed Zgromadzeniem".

— Dziękuję za przestrogę — mruknął Thrr-gilag sprawdzając czas. Obcy więźniowie powinni już być w lepszej formie. Przynajmniej na tyle, by nie groziła im utrata życia. — Muszę już ruszać, bracie. Uważaj na siebie. Wkrótce ponownie się z tobą skontaktuję.

— „Ty także" — powtórzył Chrr't-ogdano. — „Do zobaczenia".

— Do zobaczenia — Thrr-gilag skinął Starszemu. — Dziękuję ci. Możesz już zwolnić wszystkich komunikatorów. Czas ruszać.

— Tak jest — mruknął Chrr't-ogdano. Językiem wskazał drzwi. — A co z piramidą? Zamierzacie ją tu zostawić?

— Bez niej nie będziemy mogli obserwować Ziemian, kiedy tu wrócą — zauważył poszukiwacz, przyglądając się zatroskanej minie rozmówcy. — A co? Boisz się?

— Po tym, co stało się z Prr't-zevisti? Oczywiście, że się boję. Na moim miejscu też czułbyś to samo.

Thrr-gilag skrzywił się i pomacał ręką niewielką bliznę na karku. Na usta cisnęły mu się słowa protestu, lecz zdecydował się nie wypowiadać ich głośno.

Teoretycznie żadne eksperymenty na wycinku fsss nie powinny mieć wpływu na sam organ, bezpiecznie spoczywający w świątyni oddalonej o dwieście pięćdziesiąt cykli świetlnych. W przypadku jakiegokolwiek zagrożenia Chrr't-ogdano, jak i inni Starsi, mógł przenieść się do świątyni, a tam byli już zupełnie bezpieczni. Teoretycznie.

Bowiem w praktyce miał do czynienia z grupą zdenerwowanych Starszych obawiających się o swoją przyszłość. Nie można było bowiem mieć pewności, czy przeciwnik nie znajdzie jakiegoś sposobu, by zatrzymać ich doczepionych do wycinków.

— A co z obserwatorami w systemie badawczym numer osiemnaście? — odezwał się Chrr't-ogdano. — Pamiętasz ich raport? Odczuwali ból wywołany przez paralizatory Ziemian.

— Jednak wciąż pozostawali w swoich wycinkach i obserwowali ich — przypomniał mu poszukiwacz. — Ale jestem gotów ustąpić. Poinformuj dowódcę Zbb-rundgi'ego, że zmieniłem zdanie i piramida ma zostać stąd usunięta. I przekaż mu, żeby był przygotowany do startu, kiedy tylko znajdę się na pokładzie.

— Tak jest — rzekł Chrr't-ogdano, tym razem sprawiający wrażenie zadowolonego.

Zniknął. Pozostawszy sam, Thrr-gilag wstał. Ze złością przycisnął język do podniebienia, gdy przewieszał przez ramię zniszczony kombinezon posłuszeństwa.

A więc znowu to samo: Zhir-rzhowie rozpoczęli kolejną wojnę z nieznaną rasą. Z Obcymi, którzy, podobnie jak wszyscy poprzedni, na ich widok momentalnie atakowali. Ale obecny przeciwnik posiadał potężne pociski i niewielkie, lecz siejące niebywałe zniszczenia myśliwce, a przede wszystkim dysponował ogromną liczbą paralizatorów — broni zadającej ból Starszym, co w konsekwencji mogło zniszczyć oparty na nich główny system łączności. Ponadto Ziemianie opanowali dwadzieścia cztery światy i zdołali zdominować co najmniej osiem innych ras, podczas gdy Zhirrzhowie skolonizowali jedynie osiemnaście.

Na domiar złego Obcy posiadali jeszcze inną przerażającą broń, opisaną mu przez Pheylana Cavanagha. Siejące śmierć urządzenie nazywane CIRCE.Thrr-gilag ostatni raz rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, po czym wyszedł i ruszył ku statkowi. Idąc zastanawiał się, czy Dowództwo i Zgromadzenie Ponadklanowe nie obcięło tym razem kęsa, którego nie da się przełknąć.

Od Oaccarw dzieliła ich odległość dwustu pięćdziesięciu cykli świetlnych — niemal trzydzieści pięć decyłuków lotu z prędkością gwiezdną. Thrr-gilag miał więc trzy i pół łuku, by leżąc w swojej kabinie studiować dane dotyczące Pheylana Cavanagha i ćwiczyć znajomość języka ludzi. A także myśleć, co dzieje się gdzie indziej, podczas gdy oni mkną przez pustkę.

Na szczęście nie był zupełnie odcięty od reszty świata. Zbb--rundgi poinstruował wprawdzie wszystkich na pokładzie, oczywiście nieoficjalnie, by unikali kontaktów z młodym poszukiwaczem, który dopuścił do ucieczki ludzkiego więźnia, a ponadto, co chyba ważniejsze, z pogardą przyjmował rady dowódcy statku. Ale ani Nzz-oonaz, ani Svv-selic nie potraktowali tego poważnie i na bieżąco informowali współpracownika o postępach ofensywy.

Raporty Starszych były dosyć ogólnikowe, lecz generalnie pozytywne. Na wszystkich trzech zaatakowanych planetach obrońcy zostali zaskoczeni, co jednak nie powstrzymało ich przed przeprowadzaniem kontrataków przy użyciu wybuchających pocisków i paralizatorów. Zdołano ich jednak wyprzeć z baz i zmusić do ukrycia się w trudnym do spacyfikowania terenie. Przyczółki zostały zdobyte i umocnione, a znaczne siły zajęły pozycje na orbicie. Teraz nadszedł czas na systematyczne powiększanie kontrolowanego terytorium i oczekiwanie na rozwój wojny rozpętanej przez Ziemian.

Jeżeli to rzeczywiście oni ją rozpoczęli.

Ta dręcząca wątpliwość kryła się w zakamarkach umysłu Thrr--gilaga podczas całej podróży. Oczywiście ufał Starszym, a oni stanowczo twierdzili, że to Ziemianie okazali się agresorami już w momencie pierwszego spotkania. Ale jednocześnie poszukiwacz nie potrafił tak po prostu zignorować wersji Pheylana Cavanagha, który był święcie przekonany, że to właśnie statki Zhirrzhów bez żadnego powodu otworzyły ogień.

Prawdopodobnie jeniec kłamał. Niemal na pewno kłamał. Lecz wciąż pozostawał cień wątpliwości. Thrr-gilag miał nadzieję, że do czasu przybycia na Oaccanv zdoła się ich pozbyć.

— Wszyscy powstać — rozległ się donośny głos. Słowa odbiły się echem w ogromnej sali, ale natychmiast zagłuszył je rumor towarzyszący podnoszeniu się tysiąca Zhirrzhów. — Zgromadzenie Ponadklanowe rozpoczyna obrady. Oddajmy honor Pierwszemu.

W tyle, za podium, otworzyły się drzwi i wyłonił się z nich przywódca rasy Zhirrzhów. Zatrzymał się na kilka uderzeń i w milczeniu omiatał wzrokiem zatłoczone pomieszczenie. Wreszcie uniósł owoc kavra tak, by wszyscy wyraźnie go widzieli, i zgodnie ze starożytnym rytuałem wyrażającym szczerość i ufność, naciął go dwukrotnie językiem. Odłożył owoc na niski stolik przy drzwiach, wytarł palce w tkaninę i ruszył przed siebie. Przeszedł między dwiema świątyniami, z szacunkiem skłaniając przed nimi głowę. Większa, ze zwykłego białego spieku, przeznaczona była dla Ponadklanowców. Mniejszą zaś, wykonaną z czarnego kamienia, poświęcono byłym Pierwszym.

— Witam mówców tysiąca klanów — powiedział zajmując swe miejsce i dając znak, by zgromadzeni także usiedli. — Spotkaliśmy się, aby omówić wydarzenia mające miejsce cztery łuki temu. Zdarzenia, które zmusiły nas do ewakuacji z Kolonii numer dwanaście. Poszukiwacze Thrr-gilag z klanu Kee'rr, Svv-selic z klanu Too'rr i Nzz-oonaz z klanu Flii'rr, wystąpcie.

Thrr-gilag wszedł wraz z dwoma współpracownikami na przeznaczone dla świadków podwyższenie obok podium. Słodko--kwaśny zapach neutralizującego trucizny soku z kavry mieszał się z goryczą w ustach, gdy usiłował wyczytać cokolwiek z twarzy Pierwszego. Miał nadzieję, że uda mu się poznać myśli tytularnego przywódcy rasy Zhirrzhów.

Ale oblicze Pierwszego wyglądało jak maska. I nie należało się temu dziwić. Od pięciuset cykli, kiedy to po raz pierwszy zwołano Zgromadzenie Ponadklanowe, rodzina bez przynależności klanowej, której był potomkiem, wyznaczyła swym synom i córkom rolę absolutnie obiektywnych autorytetów. Jej członkowie nie byli z nikim sprzymierzeni, nie mieli w stosunku do nikogo jakichkolwiek zobowiązań, nikogo nie faworyzowali i nie mieli żadnych wrogów. Ale tylko ten, kto nauczył się głęboko ukrywać swe myśli i uprzedzenia, miał szansę na zostanie przywódcą.

— Poszukiwaczu Thrr-gilagu — odezwał się Pierwszy, spoglądając przenikliwie na wywołanego. — Jako wyznaczony mówca grupy specjalistów do spraw obcych w Kolonii numer dwanaście ponosisz pełną odpowiedzialność za wydarzenia mające miejsce cztery łuki temu. Zajścia, w wyniku których jeniec zbiegł, zostaliśmy zmuszeni do ewakuacji bazy, a ośmiu Zhirrzhów zasiliło grono Starszych.

Zapoznaliśmy się z twoimi raportami, podobnie jak i z opiniami komunikatorów i Starszych asystujących badaniom. Teraz pragniemy poznać twoje myśli.

I moje tłumaczenie, dopowiedział w duchu Thrr-gilag. Ale i tym razem twarz Pierwszego pozostała zupełnie nieruchoma.

— Znasz szczegóły dotyczące tego incydentu — rzekł poszukiwacz, zmuszając się do patrzenia na rzędy obserwujących go uważnie mówców oraz tłum wiszących nad nimi Starszych. — Ludzki więzień za pomocą błota zdołał zablokować czujniki kombinezonu posłuszeństwa — ciągnął. — Udało mu się także obezwładnić mnie i jednego z techników. Wykorzystał nas jako żywe tarcze i zażądał dopuszczenia do statku obcych, który akurat przyleciał.

— Czy aż tak obawiałeś się przeniesienia do grona Starszych, że odwołałeś wojowników? — warknął ktoś z pierwszego rzędu.

Thrr-gilag skupił wzrok na jego twarzy. Należała do znanej mu osoby: Cvv-panava, mówcy potężnego klanu Dhaa'rr.

— Nie obawiałem się tego, mówco — odparował. — Szczerze mówiąc ryzykowałem już wcześniej, wydając wojownikom rozkaz posłużenia się oślepiaczami. Ale, niestety, atak ten nie przyniósł spodziewanego efektu.

— Zatem powinieneś polecić im, by użyli laserów — nie ustępował Cvv-panav.

— Być może. Przyznaję, że sytuacja była ryzykowna, ale we właściwym jej rozegraniu widziałem sposób na uzyskanie cennych informacji.

Cvv-panav parsknął.

— Już zbieraliśmy takie informacje...

— Niech mówca klanu Dhaa'rr zamilknie — przerwał mu Pierwszy. — Jakie informacje masz na myśli, poszukiwaczu?

— Obcy statek został uszkodzony podczas jego przejęcia. Nasi obserwatorzy widzieli tylko, jak załoga sprowadziła go na ziemię, ale jej członkowie odnieśli poważne obrażenia i nie było wiadomo, czy w ogóle przeżyją. Uznałem, że jeśli wpuścimy Ziemianina na pokład, nasi Starsi będą mieli sposobność dokładnie poznać tajniki tej jednostki. Dlatego właśnie wydałem rozkaz, by wstrzymać ogień i spełnić jego żądanie.

— Dosyć ryzykowne posunięcie — stwierdził inny mówca. — A niewiele można było zyskać. I tak w końcu zdołalibyśmy wszystkiego się o niej dowiedzieć.

— Poza tym załoga przeżyła — dorzucił Cvv-panav. — Co oznacza, że w ogóle nie warto było ryzykować.

— Możliwe — mruknął Thrr-gilag. — Ale wówczas nie mogłem tego przewidzieć, jeśli zaś chodzi o obcych, ich stan wciąż określany jest jako poważny.

— Jedno nie ulega wątpliwości: twój fortel zakończył się niepowodzeniem — nie ustępował Cvv-panav. — Ziemianin wrócił do swoich z wiedzą o Zhirrzhach. Powinieneś go zabić.

— To również mogło nic nie dać — zaoponował Thrr-gilag. Nadszedł decydujący moment przesłuchania, a ryzykował, że jego opinia nie zostanie zaakceptowana przez ogół zebranych. — Moim zdaniem nie jest wykluczone, że Ziemianie posiadają swoich Starszych.

Spodziewał się ryku wściekłości, a przynajmniej westchnienia znamionującego zaskoczenie. Tymczasem na sali zapanowała śmiertelna cisza.

— Masz na to jakiś dowód? — przerwał ją Pierwszy.

— Na razie nie — odpowiedział poszukiwacz, starając się zapanować nad drżeniem głosu i ogona. — Ale istnieją po temu poważne poszlaki. Ziemianin szybko zwrócił uwagę na nasze blizny i zadawał wiele pytań na ich temat. Co więcej, on także miał na ciele podobny ślad... — wskazał na bok brzucha — skąd mógł zostać wydobyty organ o rozmiarach fsss.

— Interesujące miejsce — stwierdził Pierwszy. — Czy to odkrycie potwierdziły badania medyczne lub oględziny przeprowadzone przez Starszych?

— Jedno i drugie. Obserwację zleciłem Starszym po rozmowie z Ziemianinem o organie fsss.

— Rozmowie, która jak zauważyłem wcześniej, wcale nie powinna mieć miejsca — wtrącił Svv-selic. — Dostarczyła ona informacji...

— Niech poszukiwacz Svv-selic zamilknie — rzucił Pierwszy. — Pozwól zauważyć, poszukiwaczu Thrr-gilag, że pięć innych ciał Ziemian zostało poddanych oględzinom tuż po bitwie kosmicznej. Na powierzchni żadnego nie znaleźliśmy nawet śladu podobnych blizn.

— Tak, wiem o tym — przyznał Thrr-gilag. — Jeśli więc rzeczywiście mają Starszych, może to świadczyć, że znajdują się we wczesnym stadium rozwoju socjalnego.

— Niemożliwe — zaprotestował Cvv-panav. — Dysponują przecież bardzo zaawansowaną techniką.

— Poziom techniki niekoniecznie musi iść w parze z ewolucją struktury ich społeczeństwa — zauważył specjalista do spraw obcych. — Ten Ziemianin — Pheylan Cavanagh — posiadał rangę równą naszemu dowódcy okrętu. Jeśli on i tylko on miał usunięty organ fsss, można by z tego wnioskować, iż Ziemianie znajdują się na poziomie odpowiadającym stanowi naszego społeczeństwa przed Pierwszą Wojną Starszych.

Przez kilka uderzeń w sali panowała cisza.

— Biorąc pod uwagę barbarzyństwo tamtej ery, byłaby to doprawdy zła wiadomość — odezwał się wreszcie Pierwszy. — Jednak tłumaczyłaby bestialstwo, z jakim zaatakowali nasze jednostki. Czy powinniśmy wobec tego założyć, że mamy do czynienia z klanowym, feudalnym systemem?

— Niewykluczone — rzekł Thrr-gilag. — Ale musimy pamiętać, że to obcy. Nie możemy stosować tak prostych porównań z naszą historią.

— Nie możemy także zapominać, że mamy tu do czynienia jedynie ze spekulacjami — przypomniał Cvv-panav. — Tworzenie takich teorii wyłącznie na podstawie jednej blizny na ciele tego osobnika, to coś pomiędzy bredzeniem w gorączce a głupotą.

Thrr-gilag poczuł, jak dzienne źrenice zwężają mu się ze zdenerwowania.

— Pragnę w tym miejscu coś przypomnieć. Jednym z pierwszych posunięć Ziemianina była próba dotarcia do piramidy naszych obserwatorów i komunikatorów. To pozwala przypuszczać, że orientował się, jakim celom służy.

— Czysty zbieg okoliczności. Albo ciekawość.

— Czy zbiegiem okoliczności było także to, iż ludzki myśliwiec, który penetrował świat obserwacyjny numer osiemnaście, błyskawicznie odszukał piramidę i zaatakował ją przy użyciu paralizatorów? — odparował poszukiwacz. — A może za zbieg okoliczności uznamy fakt dokonanej na Dorcas rozmyślnej kradzieży wycinka z organu fsssl.

Urwał, by zaczerpnąć powietrza... i nagle zauważył, że wszyscy zgromadzeni patrzą na niego osłupiałym wzrokiem. Zwrócił głowę w stronę Pierwszego, następnie zlustrował uważnie szeregi mówców i zatrzymał się na pełnej wściekłości twarzy Cvv-panava...

Ponownie popatrzył na Pierwszego, czując jednocześnie przyspieszone drgania własnego ogona. Czyżby zniknięcie Prr't-zevisti utrzymywano w tajemnicy?

— Twoje wstępne zeznania dobiegły końca, poszukiwaczu — rzekł przywódca Zhirrzhów beznamiętnym tonem. — Oczekuj wezwania na dalsze przesłuchania. Zgromadzenie Ponadklanowe dziękuje ci za poświęcony nam czas.

— To dla mnie zaszczyt — odpowiedział Thrr-gilag, czując ucisk u nasady języka.

Nie dało się już odwołać tego, co powiedział. Jeśli wyraz twarzy Cvv-panava miał o czymś świadczyć, to zapewne wkrótce pożałuje, że zdecydował się sięgnąć po ten argument.

Przesłuchania pozostałych trwały już krótko i mówcy udali się na popółłukowy posiłek. Wtedy nadeszła oczekiwana przez Thrr--gilaga straszna chwila.

— Masz udać się do prywatnego biura Pierwszego — rzucił ostrym tonem Starszy.

— Za mną. Poszukiwacz westchnął cicho.

— Tak jest — mruknął.

Dość długą drogę — jakieś pół tysiąckroku — przebył podziemnym tunelem zaczynającym się na tyłach sali Zgromadzeń i prowadzącym do dwóch głównych budynków kompleksu biurowego. Wreszcie dotarli do wylotu znajdującego się na poziomie gruntu. Thrr-gilag opuścił pojazd i podążył za Starszym do bogato rzeźbionych drzwi z klamkami w formie drewnianych kół. Widać było na pierwszy rzut oka, że pochodzą z zamierzchłych czasów.

— Wejdź — rzucił Starszy.

Poszukiwacz pchnął jedno z kół i drzwi uchyliły się.

Pomieszczenie za nimi okazało się małym zacisznym gabinetem z biurkiem i stojącymi przy ścianach kilkoma kanapami. Czekało tam na niego trzech Zhirrzhów: Cvv-panav — mówca klanu Dhaa'rr, Hgg-spontib — mówca klanu Kee'rr i Pierwszy. Ich miny nie wyglądały zbyt zachęcająco.

— Wejdź, poszukiwaczu — rzekł Pierwszy, wskazując równocześnie szereg owoców kavra ułożonych na występie przy drzwiach. — Zapewne znasz obecnych tu przedstawicieli rodów Dhaa'rr i Kee'rr.

— Tak, Pierwszy — odpowiedział Thrr-gilag, po kolei skłaniając głowę przed każdym z nich. Sięgnął po jeden z owoców, ciął go dwukrotnie ostrą krawędzią języka i wrzucił do pojemnika na odpadki. — W czym mogę pomóc? — zapytał wycierając dłonie o ręczniczek zwisający z występu.

— Obcy więźniowie przetransportowani zostali do kompleksu — oznajmił Pierwszy.

— Są już w centrum medycznym, przygotowani do wstępnych przesłuchań.

— Rozumiem — powiedział poszukiwacz. Wyraźnie polecił uzdrawiaczom, by dali obcym czas na odzyskanie choć części sił przed dalszymi przenosinami. Co więcej, powinien zostać wcześniej powiadomiony o wszelkich działaniach związanych z jeńcami. Ale w obecnych warunkach nie zdziwił się zbytnio, iż nie dopełniono tego obowiązku. — Jak znieśli transport z lądowiska?

— Według otrzymanych informacji są dość słabi, ale odczyt ich metabolizmu jest stały — odparł przywódca Zhirrzhów. — Spodziewam się, że za kilka miliłuków będę mógł z nimi rozmawiać. — Popatrzył uważnie na przybysza. — Zanim jednak się tym zajmę, mówca Cvv-panav ma kilka pytań związanych z twoimi zeznaniami.

— A dokładniej mówiąc dotyczących twojego rażącego braku poczucia odpowiedzialności — syknął przedstawiciel rodu Dha-a'rr. — Chcę usłyszeć, co wiesz na temat incydentu na Dorcas i skąd w ogóle się o nim dowiedziałeś.

— Tuż przed ewakuacją z Kolonii numer dwanaście rozmawiałem z moim bratem, dowódcą Thrr-mezazem. Powiedział, że wycinek z fsss Prr't-zevisti został porwany, a jego samego nikt od tego czasu nie widział. To wszystko.

— A czy dowódca Thrr-mezaz wspomniał o obowiązku utrzymania tego zajścia w tajemnicy?

Thrr-gilag poczuł, że jego ogon porusza się coraz szybciej.

— Nie, mówco, nie zrobił tego.

— Informacje pochodzące od wysoko postawionych wojowników wykorzystujesz zatem jako temat towarzyskich pogawędek? — nie ustępował Cvv-panav.

— Ależ nie, mówco — zaprotestował poszukiwacz. — Dostęp do nich zawsze traktowałem jako przejaw szczególnego zaufania i starałem się zachować je wyłącznie dla siebie.

— Ale zdradziłeś jedną z takich wiadomości nie zastanawiając się nad skutkami?

Thrr-gilag spojrzał pytającemu prosto w oczy.

— Nie mogłem przypuszczać, że zeznania przed Zgromadzeniem Ponadklanowym zostaną uznane za towarzyską pogawędkę.

— Zgadzam się z tym — odezwał się Hgg-spontib, siedzący na sofie obok Pierwszego. — Szczerze mówiąc ośmielam się stwierdzić, że wielu członków Zgromadzenia Ponadklanowego zastanawia się, dlaczego usłyszeli o całej sprawie dopiero z ust tego młodego poszukiwacza. Można by przypuszczać, iż klan Dhaa'rr stara się zachować ważne informacje tylko dla siebie i wykorzystać je do własnych celów.

— Bo śmierć Starszego z naszego klanu jest wyłącznie naszą sprawą — warknął Cvv-panav. — Nie powinna stanowić tematu do byle plotek.

Dzienne źrenice mówcy klanu Kee'rr wyraźnie się zwęziły.

— Czy sugerujesz, jakoby członkowie Zgromadzenia nie mieli nic innego do roboty poza zajmowaniem się plotkami?

— Zajęcia członków Zgromadzenia nie mają teraz żadnego znaczenia. Nasze obrady obserwują co najmniej dwa tysiące Starszych, nie licząc Starszych Ponadklanowców. Dzięki temu młodemu głupcowi o zbyt długim języku, o incydencie mówią już zapewne dosłownie wszyscy.

— Nieco przesadzasz, Cvv-panavie — odezwał się spokojnym tonem przywódca. — Po pierwsze, jak wiesz doskonale, informacje związane bezpośrednio z wojną nie mogą pozostawać tajemnicą jednej rodziny lub klanu. Po drugie zaś, przeciekł musiały pojawić się już cztery łuki temu, kiedy to Thrr-gilag dowiedział się o zniknięciu Prr't-zevisti. W skład linii łączności wchodzili Starsi nie zajmujący odpowiednio wysokiego miejsca w hierarchii tajności.

— Doprawdy? — mruknął Cvv-panav, posyłając poszukiwaczowi lodowate spojrzenie.

— Mogłem się tego spodziewać.

— Być może — rzekł Pierwszy. — Ale zanim ostatecznie wyrazisz swą dezaprobatę, pozwól przypomnieć sobie, dlaczego ten poszukiwacz nie korzystał z w pełni bezpiecznej linii łączności. Otóż to klan Dhaa'rr nie wydelegował wiarygodnego Starszego na miejsce Prr't-zevisti. A przecieki nastąpiły dwa łuki po jego zniknięciu.

Tym razem zwęziły się źrenice Cvv-panava.

— A skąd ty o tym wiesz, Pierwszy?

Zapytany spokojnie wytrzymał jego twarde spojrzenie.

— Ponieważ wszystkie linie łączności biegnące z daleko wysuniętych placówek i przyczółków, nie złożone z kwalifikowanych wojowników, są monitorowane już od czasu nawiązania pierwszego kontaktu z jednostkami ludzi.

Mówca klanu Dhaa'rr popatrzył z udawanym zdziwieniem na Hgg-spontiba.

— Nie przypominam sobie, by radzono się w tej sprawie Zgromadzenia, Pierwszy.

— Bo nie było takiej potrzeby. Uznałem to za sprawę bezpośrednio związaną z bezpieczeństwem Zhirrzhów i dlatego zrezygnowałem z procedury praktykowanej w innych przypadkach. Miałem takie prawo, a jednocześnie stanowiło to mój obowiązek.

— Nie jestem pewien, czy wszyscy mówcy zgodziliby się z taką interpretacją Umowy — stwierdził Cvv-panav. — Można by sądzić, że to Ponadklanowcy starają się zachować ważne informacje wyłącznie dla siebie i wykorzystać je do swoich celów, mówiąc słowami Hgg-spontiba.

— Uważaj, co mówisz — ostrzegł go spokojnym tonem Pierwszy. — Takie oskarżenia mogą być równie niebezpieczne jak przecieki.

— Podobnie jak niewłaściwe wykorzystywanie posiadanych uprawnień, Pierwszy — odparował Cvv-panav. Rzucił okiem na Thrr-gilaga, jakby nagle przypomniał sobie o jeszcze jednym świadku sporu. — Nie czas jednak teraz na takie dyskusje — dodał. — Myślę, iż przede wszystkim powinniśmy przekonać się, czy nasi więźniowie są już w stanie odpowiedzieć na najistotniejsze pytania.

— Racja — zgodził się przywódca. — Komunikatorze? Pojawił się Starszy.

— Słucham, Pierwszy?

— Udaj się do uzdrawiaczy w centrum medycznym. Sprawdź, czy wszystko jest już przygotowane.

— Tak jest. Thrr-gilag odchrząknął.

— Pragnę przypomnieć, że więźniowie wciąż są bardzo osłabieni — rzekł. — Zbytnio eksploatowani, mogą tego nie wytrzymać.

— Dlatego należy ich przepytać, dopóki to jeszcze możliwe — uciął przywódca. — A poza tym decyzje podejmuje teraz poszukiwacz Nzz-oonaz.

Ogon Thrr-gilaga znowu przyspieszył swój ruch.

— Mam więc rozumieć, że zostałem usunięty ze stanowiska mówcy misji? — zapytał, choć odpowiedź była dla niego oczywista.

— Na twoim miejscu cieszyłbym się, że w ogóle nie zostałeś od niej odsunięty — rzucił Cvv-panav, sądząc z intonacji najzagorzalszy zwolennik takiego rozwiązania. — Za dopuszczenie do ucieczki Ziemianina powinna spotkać cię znacznie sroższa kara niż tylko przeniesienie. Co najmniej publiczne potępienie, może nawet oskarżenie o przestępstwo.

Starszy pojawił się ponownie.

— Wszystko gotowe, Pierwszy — zameldował. — Uzdrawia-cze i grupa specjalistów do spraw obcych czekają.

— Bardzo dobrze — rzekł przywódca wstając. — Idziemy.

Centrum medyczne wyglądało jak nieco mniejsza replika pomieszczenia w bazie Kolonii numer dwanaście, które technicy pospiesznie zamienili w celę Pheylana Cavanagha. Pośrodku sali na łóżkach, pod przenośnymi szklanymi kopułami, leżeli dwaj więźniowie. Wokół kręciło się niemal czterdziestu Zhirrzhów, pracujących przy ustawionych wzdłuż ścian konsoletach i stłoczonych w czterech rzędach wokół jeńców. Tuż obok leżących Thrr--gilag dostrzegł Svv-selica oraz Nzz-oonaza, a dalej kilku techników i uzdrawiaczy, którzy towarzyszyli im w bazie. Tylko niewielu spośród obserwatorów okazało się mówcami uczestniczącymi wcześniej w Zgromadzeniu.

Nieco na uboczu stał Zhirrzh, którego nie widział już od kilku cykli. Gll-borgiv, specjalista od spraw obcych z klanu Dhaa'rr.

— Poszukiwacz Nzz-oonaz poprowadzi przesłuchanie — poinformował Pierwszy, gdy wszyscy przybyli pobrali od stojącego przy drzwiach technika słuchawki zapewniające łączność z tłumaczem. Przeszli pomiędzy rozstępującymi się obserwatorami do kopuły. Przez kilka uderzeń Pierwszy z zainteresowaniem przyglądał się obcym, po czym skinął na Nzz-oonaza. — Możesz zaczynać.

— Tak jest, Pierwszy — odpowiedział ten z dającym się wyczuć zdenerwowaniem w głosie. — Jeszcze przebywając w bazie, podczas krótkiego okresu, kiedy odzyskiwali świadomość, ustaliliśmy, że zupełnie nieźle znają język, którym posługiwał się Ziemianin. Najpierw spróbuję więc porozumieć się z nimi za jego pomocą.

Podszedł jeszcze bliżej leżących i odruchowo głośno odchrząknął.

— Obcy, Mrachowie — odezwał się w języku ludzi. — Nazywam się Nzz-oonaz, z klanu Flii'rr. Słyszycie mnie?

Przez kilkanaście uderzeń nie widać było żadnej reakcji. Wreszcie jeden z obcych powoli otworzył oczy.

— Słyszę — odpowiedział ledwie słyszalnym głosem. W uderzenie później tłumaczenie dotarło przez słuchawki do Thrr-gilaga. — Nazywam się Uhraus.

Jestem ambasadorem wysłanym do was przez Mrachów.

— Czy on powiedział „ambasadorem"? — mruknął obok Hgg--spontib, mocniej przyciskając słuchawki do szpar usznych.

— Tak — potwierdził Thrr-gilag, jednocześnie uważnie przyglądając się obcemu.

A jednak, według relacji wojowników, którzy ich pojmali, obcy statek użył paralizatorów, podobnie jak ludzie.

Nzz-oonaz najwyraźniej także pomyślał o tym samym.

— Czy mrachańscy ambasadorowie mają zwyczaj atakować nieznane jednostki na sam ich widok? — zapytał.

Mrach przez kilka uderzeń wodził wzrokiem po zgromadzonych. Thrr-gilagowi przyszło nawet do głowy, że zachowuje się jak aktor obserwujący widownię przed rozpoczęciem występu.

— Przybywamy, by was ostrzec — wyszeptał wreszcie i zmęczony przymknął oczy. — aproponować współdziałanie w walce z Mirnacheem-hyeea.

Nzz-oonaz posłał Thrr-gilagowi pytające spojrzenie. Ten przecząco machnął językiem — ta nazwa nic mu nie mówiła.

— Kogo masz na myśli? — zapytał przesłuchujący.

— Mirnacheem-hyeea to ci, którzy starają się zdominować wszystko, co mają w swym zasięgu — wyjaśnił Mrach. — W ich języku oznacza to Zdobywcy Bez Powodu.

— Otworzył oczy i ponownie je zamknął. — Ludzie.

Zdobywcy Bez Powodu. Thrr-gilag powtórzył to określenie w myślach, zastanawiając się nad jego znaczeniem. Zabrzmiało złowieszczo.

— Cenimy sobie wasze ostrzeżenie — odpowiedział Nzz-oonaz. — Jakiego rodzaju współpracę chcecie nam zaproponować?

— Mrachowie potrzebują waszego wsparcia — szepnął obcy jeszcze słabszym głosem. — Potrzebujemy... — wydusił z coraz większym trudem.

— O co dokładnie chodzi? — dopytywał się przesłuchujący. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

— Uzdrawiaczu? — Nzz-oonaz spojrzał na jednego z Zhirrz-hów przy konsolecie.

— Zapadł w sen — zameldował zapytany. — Metabolizm obu zdaje się ponownie spadać. Mam próbować ponownie ich obudzić? Nzz-oonaz odwrócił się w stronę przywódcy Zhirrzhów.

— Pierwszy?

Ten nie spuszczał z obcych twardego spojrzenia.

— Czy może to stanowić niebezpieczeństwo dla ich życia, uz-drawiaczu?

— Nie wiem. Dysponujemy jedynie szczątkowymi informacjami o biochemii ich organizmów.

— A więc nie będziemy ryzykować — zadecydował Pierwszy. — Niech śpią, a przesłuchanie dokończymy później. Chcę, żeby znajdowali się pod pełną kontrolą, zarówno ze strony uzdrawiaczy, jak i Starszych.

— Tak jest — odpowiedział uzdrawiacz. Skinął na jednego z techników i zaczął wydawać mu polecenia. Cvv-panav zbliżył się do przywódcy.

— Proponuję, byśmy dokończyli naszą ostatnią dyskusję — zwrócił się do niego. Uczynił to cicho, lecz tonem pełnym stanowczości.

— Nie ma takiej potrzeby — odparł Pierwszy odwracając się w stronę mówcy klanu Kee'rr. — Jestem pewien, że Hgg-spontib zgodzi się ze mną, iż to zbyt poważna sprawa, by powierzać ją wyłącznie klanom, które uczestniczyły w pierwszym kontakcie z ludźmi — spojrzał ponownie

na śpiących. — A może powinniśmy nazywać ich Ludźmi-Zdobywcami? To chyba będzie właściwsze określenie. W każdym razie przydzielam do grupy badawczej Gll-borgiva z klanu Dhaa'rr.

— Muszę zaprotestować — odezwał się Hgg-spontib. — Klan Dhaa'rr nawet w najmniejszym stopniu nie ucierpiał jeszcze na skutek działań żadnej z tych obcych ras. Jeśli do badań mają zostać włączeni nowi poszukiwacze, powinni pochodzić z klanu Cakk'rr, bo to właśnie jego członkowie pochwycili tych Mrachów.

— Omówiłem już tę sprawę z mówczynią klanu Cakk'rr — wtrącił Cvv-panav. — Wśród jej rodu nie ma odpowiednio wykwalifikowanego specjalisty. Dlatego postanowiła zdać się w tej kwestii na klan Dhaa'rr. — Wygiął język. — Jak Pierwszy był łaskaw już wcześniej zauważyć, informacje związane bezpośrednio z wojną nie mogą pozostać tajemnicą jednej rodziny lub klanu.

Thrr-gilag przycisnął koniuszek języka do podniebienia i nie odezwał się ani słowem. Specjaliści do spraw obcych stanowili niewielką grupę, potrafił więc podać co najmniej trzy imiona członków klanu Cakk'rr posiadających kwalifikacje konieczne do podjęcia pracy nad Mrachami. Jasne było, że włączenie do grupy przedstawiciela rodu Dhaa'rr stanowiło jedynie element rozgrywki politycznej,— Klan Kee'rr nie wycofuje swojego protestu — rzekł Hgg-spontib tonem kogoś, kto zdaje sobie sprawę z przegranej. — A co z poszukiwaczem Thrr-gilagiem?

— Klan Dhaa'rr nalega na szczegółowe dochodzenie — odezwał się Cvv-panav, zanim zdołał to uczynić Pierwszy. — Winni ucieczki Ziemianina, Człowieka-Zdobywcy, muszą zostać jak najszybciej ukarani.

— Nie należy się spieszyć — zdecydował przywódca Zhirrz-hów. — Odpowiedni zespół zapoznaje się już ze wszystkim, co zostało zarejestrowane w Kolonii numer dwanaście. Dopóki nie przedstawi sprawozdania i oceny faktów, poszukiwacz Thrr-gilag ma prawo uczestniczyć we wszelkich działaniach związanych z Mrachami.

— Ale nie powinien z nimi rozmawiać — nie ustępował mówca klanu Dhaa'rr.

— Stosowne procedury zostaną oczywiście zachowane — rzekł Pierwszy. — Może zadawać pytania za pośrednictwem poszukiwacza Nzz-oonaza. — Spojrzał na Thrr-gilaga. — Zgadzasz się na takie ograniczenia?

Jakby dano mu jakiś wybór.

— Tak — odpowiedział, czując jednocześnie drżenie ogona wywołane wstydem.

Svv-selic, dopuszczając więźnia zbyt blisko piramidy Starszych, spowodował, że klan Too'rr utracił dominację w tej misji. Teraz z kolei jego błąd sprawił, że ten sam los spotkał klan Kee'rr.

Zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim noga powinie się Nzz-oonazowi i Cvv-panav zażąda przekazania funkcji mówcy Gll-borgivowi. Był przekonany, iż nie trzeba będzie na to długo czekać.

— Sprawiasz wrażenie, jakbyś miał nam coś jeszcze do powiedzenia, poszukiwaczu — odezwał się zaczepnie Cvv-panav.

— Nie — zaprzeczył Thrr-gilag. Jakiekolwiek protesty mogły spowodować tylko to, że zostałby odsunięty od misji. — Za pozwoleniem Pierwszego chciałbym na pewien czas opuścić kompleks.

—— A co z obcymi? — zapytał przywódca Zhirrzhów. — Jeśli się obudzą, będziesz potrzebny.

A więc przynajmniej on, w przeciwieństwie do Cvv-panava, uważał go za przydatnego dla grupy badawczej.

— Jeżeli można brać pod uwagę nasze wcześniejsze doświadczenia, powinni spać co najmniej przez cztery, pięć decyłuków.

— A więc dobrze — zgodził się Pierwszy. — Możesz się oddalić, ale pozostań w pobliżu. I pamiętaj o informowaniu Starszych z ponadklanowej świątyni o aktualnym miejscu pobytu.

— Tak jest — odpowiedział poszukiwacz. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.

— Jeszcze jedno — usłyszał obok siebie cichy głos Pierwszego.

Thrr-gilag obejrzał się zaskoczony. Nie podejrzewał nawet, że przywódca Zhirrzhów może za nim podążyć.

— Słucham cię, Pierwszy.

— Istnieją pewne informacje, w których posiadaniu jest twoja grupa badawcza, a które nie zostały przekazane społeczeństwu. Thrr-gilag skrzywił się. Tak, Prr't-zevisti.

— Doskonale to rozumiem — zapewnił. — Będę pamiętać, żeby poza kompleksem nie wspomnieć o całej sprawie ani słowem.

— Jestem przekonany, że rozumiesz, o czym mówię — ciągnął spokojnie Pierwszy.

— Mam na myśli opowieści, które mogą przerodzić się w plotki i wywołać niepotrzebne obawy. Może nawet panikę, szczególnie pośród grup nieświadomych działań podjętych przez Dowództwo — utkwił twarde spojrzenie w twarzy Thrr-gilaga. — I nie chodzi tu tylko o znajdujących się poza terenem kompleksu.

Poszukiwacz zdziwił się. O czym, do osiemnastu światów, on mówił?

I nagle zrozumiał. CIRCE. Straszna broń ludzi. Zdemontowano ją, jak wynikało ze zdobytych danych, już dawno temu, a poszczególne elementy dla bezpieczeństwa rozmieszczono na kilkunastu planetach. Gdyby Ziemianie mieli czas przetransportować je w jedno miejsce i ponownie połączyć uzyskując sprawne urządzenie...

Pierwszy wciąż przyglądał się jego obliczu.

— Rozumiesz?

— Tak — rzekł Thrr-gilag, czując, że drży mu język. Rozumiał aż za dobrze. Jeśli nastąpiłby przeciek informacji, że ich wrogowie dysponują bronią, przed którą może nie ma żadnej obrony...

Nagle, gdy dotarł do niego prawdziwy sens słów, podniósł wzrok na Pierwszego.

„I nie chodzi tu tylko o znajdujących się poza terenem kompleksu..."

— Czy mogę zapytać, kto w ogóle o tym wie?

— Ja, garstka najwyższych dowódców, byli Pierwsi i około trzydziestu w pełni wiarygodnych innych Starszych. Oczywiście plus wasza grupa badawcza.

Poszukiwacz przycisnął język do podniebienia.

— A Zgromadzenie Ponadklanowe? Pierwszemu nie drgnął nawet żaden mięsień.

— Nie uważam za rozsądne ujawnienia im tego na obecnym etapie.

— Rozumiem — mruknął Thrr-gilag.

W jednym uderzeniu wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Ten szalony pośpiech w uchwyceniu przyczółków i blokowanie zaatakowanych planet.

Dowództwu nie chodziło o zdobycze terytorialne, lecz o wejście w posiadanie lub unieruchomienie co najmniej jednej z istotnych części składowych CIRCE... zanim ludzie je poskładają.

A do tego czasu Pierwszy równie usilnie starał się zapobiec wybuchowi paniki w społeczeństwie Zhirrzhów w obliczu potencjalnego śmiertelnego zagrożenia. I choć wiązało się to z zatajeniem prawdy przed Zgromadzeniem Ponadklanowym, sytuacja tego wymagała.

— Chyba rozumiesz, w jakim znaleźliśmy się położeniu — rzekł Pierwszy. — Mógłbym przetrzymać ciebie i pozostałych w odosobnieniu, ale wywołałbym tylko niepożądane zainteresowanie. Dlatego przynajmniej na razie jesteś wolny, lecz miej świadomość, że w przypadku niezachowania tajemnicy ściągniesz nieszczęście na siebie i całą rodzinę. Jasne?

— Tak — szepnął poszukiwacz. — Groźby są zupełnie zbędne. Rozumiem równie dobrze jak ty, że za wszelką cenę należy zapobiec panice.

— A więc chyba doskonale się rozumiemy. Dokąd właściwie zamierzasz się udać?

— Tylko coś zjeść. W pobliżu jest podobno miły lokal nazywany „Rajem", do którego, jak mówią, warto zaglądać.

— W porządku — zgodził się Pierwszy. — Ale pamiętaj, by rzeczywiście nie oddalać się zbytnio od kompleksu. Ci Mrachowie mogą stanowić klucz do przetrwania w wojnie z Ludźmi-Zdo-bywcami.

Przetrwania. Dotychczasowi Pierwsi na przestrzeni dziejów w przypadku konfliktu z obcymi rasami mówili o zwycięstwie, nie o przetrwaniu. A przynajmniej tak to opisywano.

Ale żaden z poprzednich wrogów nie dysponował bronią równie skuteczną jak CIRCE.

— Tak jest — szepnął Thrr-gilag. — Będę w pobliżu.

„Raj", jak kiedyś słyszał Thrr-gilag, cieszył się renomą największej i najbardziej luksusowej tawerny we wszystkich osiemnastu światach. On sam nie wiedział, czy to prawda, ale z całą pewnością lokal należało uznać za luksusowy. Znajdował się przy głównej arterii, przebiegającej obok kompleksu Zgromadzenia. Zaglądali dofi nie tylko mówcy Zgromadzenia Ponadklanowego oraz ich doradcy, ale także stali mieszkańcy Miasta Jedności, których większość stanowili członkowie rodziny Ponadklanowców, zatrudnieni w kompleksie.

Wszedłszy do tawerny poszukiwacz stwierdził, że to rzeczywiście ulubione miejsce spotkań. Tłumy Zhirrz-hów wypełniały lokal jedząc, pijąc i rozmawiając.

I martwiąc się. Thrr-gilag słyszał nutkę niepokoju w ich nerwowym śmiechu, odczytywał go z poważnych min siedzących, wyczuwał w powietrzu.

Gdzieś tam, w przestrzeni, czaili się ludzie. Potężni, niebezpieczni... sposobiący się do wojny.

Popijał drinka rozglądając się i słuchając strzępów rozmów. Po raz kolejny zadumał się nad niewyobrażalną wprost szybkością przepływu informacji wśród Zhirrzhów. Prowadził badania nad tą dziedziną komunikacji u czterech poznanych dotąd ras i nigdzie nie znalazł nic mogącego dorównać rozległej sieci informacyjnej złożonej ze Starszych. Na podstawie szczegółowych analiz doszedł do wniosku, że właśnie dlatego odnosili zwycięstwa nad ustawicznie napadającymi na nich obcymi.

Ale imperium ludzi rozmiarami przewyższało wszystko to, z czym do tej pory mieli do czynienia. A jeśli oni dysponowali własną siecią złożoną ze Starszych...

— Thrr-gilag? — zawołał ktoś za nim.

Odwrócił głowę. Siedzący pośród nie znanych mu osób Nzz--oonaz przyzywał go ruchem ręki. Podniósł się z barowego stołka i ruszył do nich.

— A więc nie pomyliłem się. To naprawdę ty — rzekł Nzz--oonaz wskazując wolne siedzenie. — Dołączysz do nas?

— Jasne. Tylko dziwi mnie wasza tu obecność... Przypuszczałem, że tkwicie przy jeńcach.

— Śpią spokojnie — odparł nowy szef zespołu. — Uznałem, że możemy ich na pewien czas opuścić. — Poruszył językiem, jakby dla podkreślenia ironicznego sensu dalszego ciągu swej wypowiedzi. — Poza tym Gll-borgiv zdaje się w pełni panować nad sytuacją.

— Przejmuje kontrolę, co?

— Stara się. On i cały klan Dhaa'rr, poczynając od ich mówcy Cvv-panava.

Prawdę mówiąc jestem gotów im ustąpić. Zobaczymy, jak sobie dadzą radę.

Thrr-gilag przyjrzał się uważniej towarzyszom Nzz-oonaza. Zauważył, że wszyscy są młodymi Ponadklanowcami, ubranymi w kombinezony z insygniami pracowników kompleksu. Czyżby podziwiająca ich grupka młodzików? A może to członkowie profesjonalnej ochrony, mający pilnować, by nikt z wtajemniczonych nawet słowem nie wspomniał o CIRCE?

— Z tego, co słyszałem o mówcy Cvv-panavie, z przyjemnością przyjmie to wyzwanie — skomentował.

— Z pewnością — zgodził się Nzz-oonaz, krzywiąc się pociesznie. — Nawet gdyby przerastało jego możliwości. — Podniósł do ust filiżankę. — Nie podoba mi się to wszystko. Nawet bardzo. Szczególnie sprawa Mrachów.

— Co masz na myśli?

— Otwierają ogień z paralizatorów, ale zdają się zupełnie nie rozumieć mojego pytania, dlaczego to zrobili. Pozostają nieprzytomni praktycznie przez całą podróż z Kolonii numer dwanaście, co umożliwia im uniknięcie odpowiedzi na wszelkie pytania i, zwróć uwagę, odzyskują świadomość tylko na tak długo, byśmy mogli zorientować się, że znają mowę ludzi. Przylatujemy tu i znów budzą się jedynie po to, żeby zwrócić się o pomoc. Można przypuszczać, iż po upływie czterech łuków powinni poczuć się już lepiej, ale nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić na podstawie odczytów ich metabolizmu i analizy zachowania.

Thrr-gilaga zaskoczyła trafność spostrzeżeń rozmówcy. Brak kontaktu z Mrachami podczas lotu jego także poważnie zaniepokoił.

— Ale przecież nie mamy pewności, że symulują — zauważył. — Bez dokładnego poznania ich rasy nie potrafimy określić, jak poważne odnieśli obrażenia.

Nzz-oonaz przytaknął.

— Tak, lecz brak tej wiedzy działa na ich korzyść.

— Sądzisz, że są szpiegami Ludzi-Zdobywców, poszukiwaczu? — zapytał jeden z Ponadklanowców.

— To tylko jedna z możliwości. Równie dobrze mogą występować w roli przynęty, a ich celem jest przekonanie nas, że są uciskaną rasą szukającą sprzymierzeńca. Pospieszymy na pomoc, a wtedy oni obrócą się przeciw nam.

Zdarzały się już takie przypadki.

Przez kilka uderzeń panowało milczenie. Thrr-gilag wypił kolejny łyk i ponownie wsłuchał się w szum toczonych wokół dysput. Tego popółłuku do tawerny ściągnęli przedstawiciele wszystkich chyba grup i klas społecznych, niewiele sobie robiąc z tradycyjnego podziału na warstwy. Pracownicy budowlani i porządkowi kręcili się pomiędzy poszukiwaczami i adwokatami, a nawet wojownikami z baz rozmieszczonych wokół Miasta Jedności. Siedzieli i stali dokładnie przemieszani. Ponad nimi zaś wisiała chmura Starszych, uczestniczących w rozmowach lub będących jedynie biernymi obserwatorami. Część z nich przyglądała się tej ciżbie z nieukrywaną dezaprobatą, inni zaś patrzyli na jedzących i pijących z tęsknotą albo zazdrością.

W większości jednak ich nastroje podobne były do okazywanych przez śmiertelnych. Społeczność Starszych również sprawiała wrażenie zmartwionej i wystraszonej.

— Może jesteśmy zbyt podejrzliwi — włączył się do dyskusji inny młody Ponadklanowiec. — Może Mrachowie są wobec nas zupełnie szczerzy. Wyobrażam sobie, jak ci Ludzie-Zdobywcy ich prześladują.

Thrr-gilag posłał mu ponure spojrzenie. Gdybyś znał choć połowę prawdy, odpowiedział młodzikowi w myślach.

— Jestem pewien, że wkrótce dowiemy się tego z pierwszej ręki — rzekł głośno.

— A jeśli już o nich mowa, czy ktoś zdołał potwierdzić, że jednostki, które odwiedziły świat badawczy numer osiemnaście były tymi samymi, które zaatakowały nas pięć decy-łuków później?

— Wątpię — odparł Nzz-oonaz. — Z tego, co słyszałem w piramidzie, na osiemnastce przebywali przede wszystkim inżynierowie zajmujący się badaniem ruin miasta. Nie zostawiono tam nikogo znającego się na obcych rasach.

Thrr-gilag z wolna pokiwał głową. Oczywiście nie można było liczyć na zapamiętanie przez któregoś ze Starszych cech wyróżniających obcych, a zwłaszcza specyficznych oznaczeń na ich statkach.

— To typowe — stwierdził.

— Niestety — przyznał Nzz-oonaz. — Znudzeni Starsi nie mają co robić, ale nikomu nie przyszło do głowy, że w piramidzie należy umieścić wycinek fsss specjalisty do spraw obcych.

Thrr-gilag wysunął język.

— Łatwo tak mówić z perspektywy czasu — przypomniał współpracownikowi. — Wiesz może, do którego klanu należała ta piramida?

— Nie. Zapewne do jednego z tych, które uważają, że zajmowanie się innymi rasami nie przystoi prawdziwemu Zhirrzhowi. Sam wiesz: wyznają zasadę, iż nie warto zajmować się obcymi, skoro nie znamy jeszcze dobrze samych siebie.

Niespodziewanie pojawił się przed nimi Starszy. Jego tors wyglądał jak przecięty blatem stołu.

— Poszukiwacze Nzz-oonaz i Thrr-gilag — rzekł głosem ledwie słyszalnym w ogólnym gwarze. — Pilna wiadomość: jesteście potrzebni w centrum medycznym.

— Mrachowie? — zapytał Nzz-oonaz i obaj poderwali się na nogi.

— Tak — potwierdził Starszy. — Odczyty ich metabolizmu gwałtownie się pogorszyły. Poszukiwacze Gll-borgiv i Svv-selic obawiają się, że są bliscy śmierci.

— Jak najszybciej chcę znać wszystkie podstawowe dane — polecił poszukiwacz kierujący misją. — I przekaż Svv-selicowi, żeby przygotował do natychmiastowego podłączenia system podtrzymywania życia.

— Tak jest — powiedział Starszy i zniknął. Ruszyli ku drzwiom, a Ponadklanowcy sprawnie torowali im drogę w tłumie. Byli na wysokości baru, gdy powrócił Starszy.

— Wchłanianie zmniejszyło się u obu o piętnaście procent w stosunku do poziomu z okresu snu — zameldował. — Oddech stał się słabszy i nieregularny. Ogólna aktywność organów, włącznie z mózgiem, zmalała o dwanaście procent, a metabolizm na poziomie komórkowym o osiem. System podtrzymania życia przygotowany. Poszukiwacz Svv-selic zalecił zaaplikowanie obydwu po cztery dawki premarinu.

— Przypomnij mu, żeby był ostrożny. Przeciążenie ich organizmów nie przetestowanym środkiem może spowodować natychmiastową śmierć.

— Tak jest.

Starszy pojawił się ponownie, kiedy wyszli na zewnątrz.

— Żadnej reakcji na premarin. Do iniekcji przygotowane jest sześć dawek propodiny. Poszukiwacz Svv-selic twierdzi, że nie ma innego wyjścia i musi zaryzykować jej podanie.

Nzz-oonaz zaklął pod nosem.

— Powiedz mu, że zaraz będziemy na miejscu. Zawiadom mnie natychmiast, gdyby wystąpiły jakiekolwiek reakcje alergiczne.

— Tak jest. Komunikator zniknął.

— Chodźcie — rzucił Nzz-oonaz skręcając w lewo. — Mam tu uprzywilejowany pojazd. Dotrzemy na miejsce za trzy miliłuki. Thrr-gilag pokiwał głową.

— Miejmy nadzieję, że to wystarczy.

Nie wystarczyło. Byli jeszcze w drodze, gdy Starszy przyniósł wiadomość, iż obaj obcy nie żyją.

Niemal decyłuk zajęło im przepytywanie techników pełniących dyżur i analizowanie każdego szczegółu wydarzeń, które doprowadziły do śmierci Mrachów. Późnej przyszedł czas na przeprowadzenie autopsji, trwającej następne cztery decyłuki. Kolejne analizy i dyskusje zakończyły się dopiero późnym popółłukiem.

Kiedy wezwano ich do prywatnego gabinetu Pierwszego, był już decyłuk po zachodzie słońca, a zupełnie załamany Thrr-gilag znajdował się u granic wytrzymałości.

— Możemy tylko stwierdzić, że zupełne nie wiemy, z jakiego powodu zmarli — oświadczył Nzz-oonaz przywódcy Zhirrzhów. — Przyczynę mogły stanowić odniesione przez nich obrażenia, nie znany nam rodzaj zakażenia, które nastąpiło jeszcze w bazie, lub jakiś inny czynnik, który pojawił się przed ich pojmaniem. Nie da się tego stwierdzić jednoznacznie.

— Mrachowie byli naszym najbardziej obiecującym źródłem informacji o Ludziach-Zdobywcach, a także nadzieją na ewentualne pozyskanie sprzymierzeńca w wojnie — rzekł ponurym tonem Pierwszy. — A wy nawet nie potraficie podać przyczyny ich śmierci.

— Przykro mi — rzekł nieco drżącym głosem kierujący misją. — Oczywiście będziemy kontynuować badania. Ale bez dokładniejszych informacji na temat ich rasy nie wydaje się prawdopodobne, byśmy ustalili coś więcej.

— Rozumiem — mruknął Pierwszy. Przez kilka uderzeń mierzył surowym wzrokiem całą stojącą przed nim czwórkę. — Teraz chcę usłyszeć, co proponujecie.

Słucham, poszukiwaczu Svv-se-licu?

— Wiemy, gdzie znajdują się planety zamieszkane przez Mrachów. Proponuję wysłanie delegacji, która przewiezie ciała ich delegatów i przy okazji nawiąże bezpośredni kontakt.

— Kontakt z rasą otwierającą bez powodu ogień z paralizatorów? — spytał z powątpiewaniem Hgg-spontib.

— Mówca klanu Kee'rr zadał rozsądne pytanie — stwierdził Pierwszy. — Czy masz na nie odpowiedź, poszukiwaczu?

— Oczywiście, nie proponuję wysłania bezbronnego dyplomaty. Ale pragnę przypomnieć, że Mrachowie są podbitą rasą. Zapewne wszystkie ich informacje na nasz temat pochodzą od Lu-dzi-Zdobywców, więc atak na statek klanu Cakk'rr mógł być jedynie nie przemyślanym odruchem wywołanym paniką.

Thrr-gilag posłał spojrzenie Nzz-oonazowi, gdyż równocześnie przypomniała im się treść rozmowy prowadzonej w tawernie.

— Nie wydaje mi się, żeby zawodowi dyplomaci tak łatwo wpadali w panikę — mruknął pod nosem.

Sądził, że swą opinię wyraził na tyle cicho, by usłyszał ją tylko Nzz-oonaz. Ale mylił się.

— Masz coś do powiedzenia, poszukiwaczu Thrr-gilag? — zapytał Cvv-panav.

Zapytany skrzywił się. Nie dało się już jednak wycofać.

— Zastanawiałem się, czy całe to spotkanie nie było od początku starannie zaplanowanym podstępem.

— Zaplanowanym przez kogo? Ludzi-Zdobywców?

— Albo przez samych Mrachów. Weźcie pod uwagę, iż nie wiemy praktycznie nic o tej rasie.

— Nie zgadzam się — zaprotestował Svv-selic. — W danych zdobytych po bitwie kosmicznej przez klan Too'rr znajduje się kilkanaście wzmianek o Mrachach.

Wynika z nich jednoznacznie, że są podporządkowani Ludziom-Zdobywcom.

— Z całym szacunkiem dla poszukiwacza Svv-selica, nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem, jakoby wynikało to tak jasno ze zdobytych danych — rzekł Thrr-gilag. — Szczególnie zagadkowy jest, moim zdaniem, ogólny stosunek Ziemian do innych ras pozostających w ich strefie wpływów.

— Przecież określano ich mianem „Zdobywców Bez Powodu" — odparował Svv-selic. — - Czyż sama nazwa nam nie wystarczy?

— Mianem nadanym im przez Mrachów — przypomniał Thrr--gilag. — Wszystko to stanowi błędne koło.

— Czy dobrze cię rozumiem, poszukiwaczu? — zapytał wzburzony Cvv-panav. — Czyżbyś bronił Ludzi-Zdobywców?

Thrr-gilag skoncentrował się, by wytrzymać zimny wzrok mówcy.

— Bronię zasady, iż wnioski można wysnuwać jedynie ze sprawdzonych informacji. Ludzie...

— Ludzie-Zdobywcy zaatakowali grupę czterech naszych statków zwiadowczych, poszukiwaczu — uciął Cvv-panav. — I dlaczego muszę ci przypominać, że napadli także na bazę, którą kierowałeś? Jakich jeszcze konkretów oczekujesz?

— Ratowali tylko swojego towarzysza — nie ustępował Thrr--gilag. — Czy Zhirrzhowie zachowaliby się w podobnych okolicznościach inaczej?

— A użycie paralizatorów na osiemnastce? — wtrącił Hgg--spontib. — Albo uśmiercenie Prr't-zevisti na planecie Ludzi-Zdobywców, Dorcas?

— Słuchamy, poszukiwaczu? — przyłączył się Pierwszy. Thrr-gilag z trudem przełknął ślinę.

— Zgadzam się, że istnieją poważne poszlaki wskazujące na barbarzyństwo Ziemian. Ale moje osobiste doświadczenia wynikające z kontaktów z więźniem Pheylanem Cavanaghem nie wydają się tego potwierdzać. Weźmy na przykład jego próbę ucieczki. Kiedy znalazł się na pokładzie statku Mrachów, nie potrzebował już ani mnie, ani technika jako żywych tarcz. A jednak nie przeniósł żadnego z nas do grona Starszych, chociaż dzięki swej potężnej

muskulaturze mógł to zrobić bez większego trudu.

— Może doszedł do wniosku, że nie ma na to czasu — zasugerował Pierwszy.

Poszukiwacz zaprzeczył ruchem języka.

— Nie. Widziałeś zapisy... Te jego ramiona zdołałyby jednym ruchem skręcić kark każdemu z nas.

— A więc uznał, że mu się jeszcze przydacie — rzucił zniecierpliwiony Cvv-panav. — ważam tę rozmowę za niepotrzebną stratę czasu. Nie ma najmniejszych wątpliwości, iż udzie-Zdobywcy stanowią dla naszej rasy ogromne zagrożenie.

Musimy teraz skupić swe wysiłki na wykorzystaniu wszystkich nadarzających się okazji, by mu zapobiec.

Przez kilka uderzeń w pomieszczeniu panowała cisza. Wreszcie Pierwszy z ociąganiem skinął głową.

— Przekażę Dowództwu dyspozycje, aby przygotowano kilka niewielkich jednostek do ekspedycji na planetę Mrachów — orzekł. — Poszukiwaczu Nzz-oonaz, mianuję cię mówcą tej misji.

Cvv-panav poruszył się niespokojnie.

— Jeśli można, Pierwszy...

— Wnioskuję — ciągnął, nie zwracając na niego uwagi, przywódca Zhirrzhów — że pragniesz, by poszukiwacze Svv-selic i Thrr-gilag ci towarzyszyli... — Zamilkł na uderzenie, chcąc zaakcentować znaczenie swych słów. — Podobnie jak Gll-borgiv.

Thrr-gilag dostrzegł coś jakby niezadowolenie na twarzy Nzz--oonaza, lecz tym razem powstrzymał się od jakiejkolwiek reakcji, która mogłaby sprowokować mówcę klanu Dhaa'rr. Gll-borgiv był zapewne kompetentnym poszukiwaczem, lecz Thrr-gilag miał wątpliwości, czy nadaje się do zadania o tak ogromnym znaczeniu. Nawet jeśli Cvv-panavowi bardzo zależało, żeby w misji uczestniczył ktoś z jego klanu, miał przecież do dyspozycji lepszych specjalistów. Na przykład taka Klnn-dawan-a...Poszukiwacz mocno docisnął język do podniebienia. Nie, Cvv--panav na pewno by jej nie wysłał. Nawet gdyby była najlepszą specjalistką w osiemnastu światach. Nie po tym zamieszaniu, jakiego Thrr-gilag narobił w bazie na dwunastce.

— Nie słyszę żadnych sprzeciwów — stwierdził Pierwszy rozglądając się. — A więc dobrze. Ile czasu potrzebujesz na przygotowania, poszukiwaczu Nzz-oonaz?

— To w znacznej mierze zależy od tego, jakie wyposażenie i personel otrzymamy od ciebie i Dowództwa. Sądzę jednak, że od sześciu do ośmiu łuków.

— Zgoda. Wyruszycie z lądowiska Miasta Jedności za osiem łuków. Do tego czasu skompletowane zostaną grupy dyplomatów i wojowników, które będą wam towarzyszyć.

— Oczywiście, wybrane za zgodą Zgromadzenia Ponadklano-wego — wtrącił Cvv-panav.

Oblicze Pierwszego wykrzywił grymas.

— Oczywiście, mówco. Oczywiście.

Thrr-mezaz przyjrzał się uważnie wiszącemu przed nim w powietrzu Starszemu.

— Tak, docierają do nas strzępy informacji o wyprawie do Mrachów — rzekł. — Wybacz mą ignorancję polityczną, bracie, ale to przedsięwzięcie wydaje mi się nieco przedwczesne.

Starszy skinął głową i zniknął. Thrr-mezaz zaś popatrzył przez okno na budowle wzniesione przez Ludzi-Zdobywców i bujną roślinność wokół nich. Początkowo spodobał mu się pomysł przeniesienia centrum dowodzenia na planetę Dorcas i wykorzystania bazy obcych. Ale to wrażenie w ciągu ostatnich jedenastu łuków stopniowo znikało. Nie licząc kilku niegroźnych rajdów, Ludzie-Zdobywcy siedzieli spokojnie w swojej twierdzy w górach.

Zdecydowanie zbyt spokojnie. Takie zachowanie dałoby się wytłumaczyć jedynie przygotowywaniem silnego kontrnatarcia.

A gdyby ów atak nastąpił, Thrr-mezaz miał przeczucie, że zastałby jego Zhirrzhów niemal bezbronnych w prowizorycznie zaadaptowanych do własnych celów zabudowaniach. Może jeszcze raz powinien spróbować przekonać głównodowodzącego siłami kosmicznymi Dkll-kumvita, aby przenieść wojowników na zalesione tereny wokół bazy? Zapewne nie znajdą tam komfortowych warunków, ale z pewnością będą bezpieczniejsi.

Starszy pojawił się ponownie.

— „Według mnie to konieczność" — przekazał słowa Thrr--gilaga. — „Ziemianie stanowią dla nas ogromne zagrożenie. Musimy dowiedzieć się o nich maksymalnie dużo, a im szybciej to zrobimy, tym lepiej. Mam tylko nadzieje, iż nasza misja jest optymalnym rozwiązaniem".

— Odnoszę wrażenie, że wcale się tak do niej nie palisz — zauważył dowódca sił desantowych na Dorcas. — Czy masz po temu jakiś szczególny powód?

Starszy ponownie skinął głową i zniknął. Thrr-mezaz odwrócił się do biurka, uaktywnił swój czytnik i wywołał najświeższe dane pochodzące z okrętów na orbicie. Kolejny niewielki statek Ludzi-Zdobywców pojawił się w systemie przed jakimiś dwudziestoma miliłukami, lecz pozostawał poza zasięgiem jednostek Zhirrzhów. Zanim odleciał, za pomocą lasera przesłał znajdującym się na planecie wiadomość. Była zakodowana na tyle skutecznie, że deszyfranci i tłumacze do tej pory nie mogli sobie dać rady z jej odczytaniem.

Starszy powrócił.

— „Zgadza się, nie bardzo mi zależy na uczestnictwie w tej wyprawie. Ale przede wszystkim martwi mnie fakt, że mówca klanu Dhaa'rr nalegał, by reprezentującym ich specjalistą był Gll-borgiv".

Gll-borgłv z klanu Dhaa'rr. To imię nic nie mówiło Thrr-me-zazowi.

— Czy to ktoś niekompetentny? — zapytał.

Po raz drugi czytał raport, gdy nadeszła odpowiedź.

— „Nie chodzi o jego niekompetencję. Po prostu klan Dhaa'rr dysponuje znacznie lepszymi specjalistami. Na przykład Klnn-da-wan-a jest o niebo lepsza".

Dowódca sił naziemnych uśmiechnął się odruchowo.

— Oczywiście, formułując tę opinię zachowujesz pełny obiektywizm, prawda? — zapytał drwiąco.

— „Żebyś wiedział" — dotarła po miliłuku pełna oburzenia odpowiedź. — „Widziałem ją przy pracy. To poszukiwacz o naprawdę nieprzeciętnych umiejętnościach i możliwościach".

Nawet jeśli mijało się to nieco z prawdą, Thrr-mezaz założyłby się, że brat będzie bronił swego zdania do upadłego. Taka już jest miłość.

— Może przebywa teraz zbyt daleko od Oaccanv lub jest poważnie zaangażowana w jakieś inne prace badawcze. Czy nie z tych powodów mówca klanu Dhaa'rr wybrał kogoś innego?

— „Przebywa na Gree, gdzie zajmuje się Chigami" — przekazał Starszy. — „To tylko łuk drogi od Oaccanv. Najbardziej mnie martwi, że na decyzję mówcy Cvv-panava mogło wpłynąć moje niepowodzenie w Kolonii numer dwanaście. Wydaje mi się, że przywódcy klanu Dhaa'rr wyraźnie dystansują się ode mnie, nawet jeśli powoduje to konieczność wysłania specjalisty niższej klasy".

Thrr-mezaz nieco wysunął język.

— Na twoim miejscu nie wyciągałbym tak daleko idących wniosków — doradził. — Przypomnij sobie, przecież ty zostałeś przydzielony do tej misji przede wszystkim dlatego, że byłeś jedynym naszym fachowcem znajdującym się w pobliżu dwunastki. Na tego rodzaju decyzje wpływ ma wiele różnorakich czynników.

Komunikator znów zajął się przekazaniem słów Thrr-mezaza. Tymczasem on sam wywołał na czytniku raporty dotyczące czterech zaobserwowanych ostatnio statków gwiezdnych Ludzi-Zdo-bywców. Cztery jednostki w okresie dwóch łuków, z czego trzy pojawiły się w ciągu obecnego łuku. Z pewnością odbywały loty zwiadowcze i łącznikowe, mające na celu przekazanie wiadomości ukrywającym się w górach. I stanowiło to tylko przygrywkę do czegoś znacznie poważniejszego.

Tylko do czego?

Jedno wiedział na pewno. Nie będzie to nic przyjemnego.

Starszy ponownie zakołysał się w powietrzu.

— „Chyba masz rację. Lepiej przestanę ci już zabierać czas i pozwolę wrócić do bieżących zajęć. U ciebie wszystko w porządku?"

— Nie gorzej niż u innych wojowników na wrogim terytorium. Jakoś sobie radzimy. Aha, jeśli już znalazłeś się na Oaccanv, nie zajrzałbyś przypadkiem do matki?

Tym razem oczekiwanie na odpowiedź trwało dłużej niż zwykle. Thrr-mezaz wyobraził sobie pełną zdziwienia reakcję brata na tak sformułowane pytanie.

— „Miałem nadzieję, że zobaczę oboje rodziców. A co? Coś nie tak?" — usłyszał wreszcie odpowiedź.

— Przeżywają pewne problemy — rzekł wymijająco, żałując, iż musiał poruszyć ten temat. Jakieś pół cyklu temu, gdy wystąpiły pierwsze rozdźwięki, Thrr-gilag przebywał wraz z grupą archeologów w systemie badawczym numer piętnaście. Ani brat, ani ojciec — Thrr't-rokik — nie poinformowali go o niczym, nie w pełni ufając dyskrecji sieci komunikacyjnej Starszych. Ale powinien dowiedzieć się, że coś jest nie tak, zanim usłyszy o wszystkim osobiście. — Po pierwsze przeprowadziła się. Chyba o tym nie wiesz?

— „Nie, nie wiem. Kiedy się na to zdecydowała?"

— Jakieś trzydzieści łuków temu. Teraz mieszka w małym domku na południe od Wioski Trzcinowej. Kolejne długie oczekiwanie na odpowiedź.

— „Akurat wtedy z nią rozmawiałem, Thrr-mezazie. To było tuż przed przeniesieniem mnie do Kolonii numer dwanaście z rozkazem zajęcia się ludzkim więźniem. Ani słowem nie wspomniała o przeprowadzce.

Dowódca sił na Dorcas westchnął ciężko.

— Możesz ją o to zapytać, gdy się spotkacie. Ojciec powie ci dokładnie, gdzie ją znaleźć. A poza tym dowiesz się od niego, dlaczego w ogóle zdecydowała się na takie posunięcie.

Spodziewał się kolejnego przedłużonego oczekiwania, ale odpowiedź nadeszła nadzwyczaj szybko. Najwyraźniej Thrr-gilag zrozumiał, iż chodzi o delikatne, prywatne sprawy, których nie należy teraz poruszać.

— „Dobrze. Bądź ostrożny, bracie".

— Postaram się — zapewnił Thrr-mezaz. — Ty także uważaj na siebie, szczególnie w trakcie tej wyprawy.

— „Nie martw się o mnie. Do zobaczenia, bracie".

— Do zobaczenia, Thrr-gilagu — powiedział dowódca z westchnieniem. — Możesz przerwać połączenie, komunikatorze — dodał.

— Tak jest — rzekł Starszy i zniknął na kilka uderzeń. — Połączenie przerwane, dowódco — zameldował po powrocie. — Czy masz dla mnie jeszcze jakieś polecenia?

— Chwilowo nie. Wracaj do swoich zajęć obserwacyjnych. Przez półprzeźroczystą twarz przemknął grymas niezadowolenia.

— Tak jest — powiedział Starszy i zniknął na dobre.

— Nie musisz tak demonstrować swoich nastrojów — mruknął pod nosem Thrr-mezaz.

Ponownie zajął się czytnikiem. Starsi wyraźnie okazywali swą dez iprobatę, lecz w obecnych okolicznościach nie powinien mieć do nich pretensji. Zostali tu sprowadzeni, by służyć jako komu-nikatorzy i zapewnić obecnym na Dorcas Zhirrzhom łączność z domem. Własnym już pomysłem Thrr-mezaza było zatrudnienie ich także w roli wartowników, przede wszystkim dlatego, że brakowało mu wojowników. Uznał to za doskonałe rozwiązanie.

Nigdy wcześniej nikt nie wykorzystał tego pomysłu na podobną skalę. A teraz, gdy zniknął Prr't-zevisti, Starsi bliscy byli wzniecenia otwartego buntu.

Domagali się, by przeniósł piramidy na ogrodzony teren i niewątpliwie złożyli już na niego skargę w Dowództwie i Zgromadzeniu Ponadklanowym.

Westchnął ciężko. Nie, Thrr-gilag nie przesadzał twierdząc, że mówca klanu Dhaa'rr stara się zdystansować od rodziny Thrr. Obaj bracia popełnili poważne błędy i nie zdziwiłby się, gdyby przywódcy rodu Dhaa'rr zdecydowali się przesunąć na boczny tor całą rodzinę.

A konsekwencje tego mogły uderzyć w Thrr-gilaga znacznie mocniej, niż się tego spodziewał.

Thrr-mezaz z wysiłkiem odpędził od siebie pesymistyczne myśli. Obecnie troska o przyszłość rodziny musiała ustąpić miejsca zadaniom powierzonym mu tu, na Dorcas. W przeciwieństwie do autorów tryskających optymizmem oficjalnych komunikatów był przekonany, że to, co przeżyli, stanowiło jedynie przygrywkę do długiej i wyniszczającej wojny.

A w takiej sytuacji, jakie znaczenie miały poczynania zwykłego dowódcy niewielkich sił naziemnych na mało ważnej planecie wroga.

Pochylił się nad mapą terenu wokół przechwyconej bazy Lu-dzi-Zdobywców, usiłując wyszukać dobre miejsce do ewentualnego przerzucenia podwładnych, gdy nagle ciszę przerwał ostry dźwięk.

— Alarm! — rzucił odruchowo w stronę wojowników zgromadzonych za przezroczystą ścianą w centrum dowodzenia, jednocześnie wyłączając drażniący uszy sygnał.

Przed nim pojawił się Starszy. — Niech wszyscy komunikatorzy meldują o aktywności wroga — polecił.

— Tak jest.

Jeden z wojowników wsunął głowę do jego biura i poinformował:

— Wiadomość z "Imperative", dowódco. Siły złożone z siedmiu średniej wielkości jednostek Ludzi-Zdobywców pojawiły się w systemie. Znajdą się w naszym zasięgu za mniej więcej sześć miliłuków.

W ciągu uderzenia pojawili się czterej Starsi.

— Nie stwierdziliśmy żadnych ruchów Ludzi-Zdobywców, dowódco — zameldował jeden z nich.

— Wkrótce ruszą — mruknął Thrr-mezaz przechodząc do pomieszczenia centrali. — Niech wszyscy zajmą pozycje na granicy zasięgu i patrolują przydzielone sektory. I to nie tylko od strony gór. Ludzie-Zdobywcy są bardzo sprytni.

Meldować, kiedy tylko coś zauważycie.

W sali panował nadzwyczajny ruch. Thrr-mezaz na kilka uderzeń zatrzymał się przy wejściu, kolejno lustrując stanowiska, i głośno polecił wszystkim obecnym, by zwrócili szczególną uwagę na możliwość ataku ze strony przeciwnej, niż się tego można spodziewać. Nic jednak nie następowało.

Choć większość Zhirrzhów przed ekspedycją nie miała dużego doświadczenia, desant i późniejsze rajdy Ludzi-Zdobywców szybko ich hartowały. W powietrzu kołysało się sześciu Starszych, gotowych do przekazania jego rozkazów placówkom wartowniczym rozmieszczonym wzdłuż ogrodzenia, strażnikom czterech piramid i wszystkim innym znajdującym się poza zasięgiem bezpośredniej łączności, sięgającej do krańców bazy. Ci Starsi na szczęście nie okazywali żadnych oznak zdenerwowania i niepokoju. Wszyscy byli weteranami wojen toczonych z obcymi rasami dwa, trzy pokolenia temu.

Choć na Dorcas rzucono niewielkie i niedoświadczone siły ekspedycyjne, drzemał w nich znaczny potencjał. Thrr-mezaz miał nadzieję, że wystarczy go, by stawić czoło temu, co ich czeka w najbliższym czasie.

— Meldować — rzucił.

— Wszystkie naziemne systemy obronne w gotowości bojowej, dowódco — odezwał się jeden z wojowników. — Patrole zajęły osłonięte stanowiska wzdłuż ogrodzenia.

— Mamy bezpośrednie połączenie laserowe z wizjerami optycznymi znajdującymi się na statkach — dodał drugi.

— Dobrze — mruknął Thrr-mezaz. Główny dowódca sił kosmicznych Dkll-kumvit i jego sztabowcy niewątpliwie nie znajdą czasu na rozmowy, ale on sam będzie mógł przynajmniej obserwować na bieżąco, co się dzieje. — Życz im szczęścia i zachowaj ciszę, dopóki cię nie wywołają.

— Tak jest, dowódco — odpowiedział wojownik pochylając się nad monitorem.

— A więc? — zagadnął zastępca dowódcy, Klnn-vavgi. — Myślisz, że to już właśnie to?

— Chodzi ci o ich główne kontruderzenie? — Thrr-mezaz zamachał językiem w geście zaprzeczenia. — Nie, to tylko przymiarka. Kilka jednostek, jednoczesny atak z powietrza i ewentualnie z lądu. Zaledwie rozpoznanie walką. Albo kontrola naszej czujności.

— Możliwe. — Klnn-vavgi rozejrzał się po centrum dowodzenia. Zapewne pomyślał w tym uderzeniu o braku przygotowania praktycznego u swych podwładnych. — Mam nadzieję, że się nie mylisz.

— Chyba wprost przeciwnie — rzekł Thrr-mezaz. — Powinieneś mieć nadzieję, że będzie inaczej. Wówczas ja się skompromituję, a ty odziedziczysz po mnie pełnię władzy.

— Znam kilka nieprzyzwoitych słów definiujących moją opinię o takim sposobie przejęcia dowodzenia — powiedział spokojnie Klnn-vavgi. — Jeśli o mnie chodzi, sądzę, iż jesteś właściwą osobą na tym jakże niewdzięcznym stanowisku. A rozgrywki polityczne mnie nie interesują.

Thrr-mezaz uśmiechnął się. Lojalność wobec rodziny i klanu to jedno, lecz na szczęście istnieje także przyjaźń, która czasami bywa co najmniej równie ważna.

— Dziękuję ci, przyjacielu. Mam nadzieję, że nie zmienisz zdania, kiedy Cvv-panav zaproponuje ci zastąpienie mnie.

— Już to zrobił. Powiedziałem mu dokładnie to co tobie. Nie należałoby wysłać w powietrze szturmowców?

Thrr-mezaz przyglądał się przez kilka uderzeń swemu zastępcy, ale nie zastanawiał się nad odpowiedzią. To ostatnie stwierdzenie miało zdecydowanie żartobliwe zabarwienie, lecz zawarta w nim informacja świadczyła, że sprawdzają się jego najpoważniejsze obawy.

— Dowódco — ponaglił go zastępca.

Z trudem wrócił myślami do bieżących spraw. Sam także starał się trzymać z dala od rozgrywek politycznych.

— Nie — odparł. — Wszystkie jednostki powinny czekać w pełnej gotowości, ale na lądowisku.

Dzienne źrenice Klnn-vavgi'ego zwęziły się wyraźnie.

— Dowódco, jeśli można coś doradzić...

— Zostawiamy je na razie na lądowisku — powtórzył twardo Thrr-mezaz, spoglądając na wiszącą nad jego głową milczącą grupę Starszych. Słyszeli całą rozmowę, a więc za kilka łuków na wszystkich osiemnastu światach będzie już wiadomo, że mówca klanu Dhaa'rr usiłował odebrać mu dowództwo. Niewątpliwie wywoła to całe mnóstwo plotek.

— Mówię poważnie. To nasza najlepsza strategia — ciągnął. — System obrony naziemnej powinien poradzić sobie ze wszystkim, czym dysponują, z wyjątkiem tych dwóch Miedzianogłowych. Chcę zachować szturmowce w rezerwie do czasu, kiedy wymyślimy, jak sobie z nimi poradzić.

— Wybacz, dowódco — odezwał się Starszy, który odłączył się od reszty. — Chciałem wyrazić poparcie dla zdania twego zastępcy. Obecna sytuacja niepokojąco przypomina zasadzkę, urządzoną przez Chigów w bitwie pod Ko Roaddo. Uczestniczyłem w niej, w siłach naziemnych składających się z...

— Bitwa pod Ko Roaddo w niczym nie przypomina tego, z czym mamy do czynienia tutaj — przerwał mu stanowczo Thrr-mezaz, powstrzymując się jednak od wydania polecenia, żeby się nie wtrącał i powrócił na swoje stanowisko. Gdyby słuchał nieustających rad Starszych, opartych na doświadczeniach z zamierzchłych czasów, dawno już zostałby zdegradowany. — Po pierwsze to nie Chigowie. Po drugie zaś Miedzianogłowi są dla ich dowódcy zbyt cenni, by ryzykował ich utratę.

— Nie masz pewności, że tamten rozumuje tymi samymi kategoriami — zaprotestował Starszy. — I wcale nie musiałby narażać się na ich utratę. A gdyby Miedzianogłowi mogli zapewnić mu zwycięstwo, byłby głupcem nie posyłając ich do boju.

— A jeśli rzeczywiście to zrobi — dodał się drugi Starszy, pojawiając się obok towarzysza — dotrą tu, zanim zdążymy wysłać przeciwko nim szturmowce.

— Zwycięstwo odniesione na tym terenie nie będzie miało istotnego znaczenia, jeśli tylko zdołamy utrzymać blokadę całej planety — przypomniał im Thrr-mezaz. — Nie zapominajcie o tym.

— Podzielam jednak zdanie zastępcy — nie ustępował Starszy.

— To dobrze — odezwał się Klnn-vavgi. — Bo ja jestem za rozwiązaniem dowódcy. Decyzja została już podjęta. Wracajcie do swoich obowiązków.

Obaj Starsi, nie starając się nawet ukryć niezadowolenia, wrócili do reszty grupy.

— Dziękuję ci — mruknął Thrr-mezaz.

— Chcą dobrze — odpowiedział równie cicho podwładny. — Chociaż ich rady nie na wiele mogą się zdać. W jednym masz jednak bezsprzecznie rację: tamten dowódca z pewnością jest wystarczająco sprytny, by nie szafować pochopnie Miedzianogło-wymi. Szczególnie, kiedy odcięcie od głównych sił uniemożliwia mu uzyskanie jakiegokolwiek wsparcia.

— To rzeczywiście najważniejsze — zgodził się dowódca. — Jeśli nasze okręty nie wykonają swojego zadania i ustąpią,. Miedzianogłowi rzeczywiście mogą się tu pojawić. Musimy więc trzymać rękę na pulsie.

— Jesteśmy zgodni — przyznał ponuro Klnn-vavgi. — A więc wszystko w rękach dowódcy Dkll-kumvita. Thrr-mezaz zerknął na monitory.

— Zapewniam cię, że nie zagraża, nam nuda.

— Dowódco? — zawołał jeden z wojowników. — Jednostki Ludzi-Zdobywców weszły w nasz zasięg. Rozpoczyna się walka.

— Zrozumiałem — rzucił Thrr-mezaz podchodząc do monitorów, by obserwować przebieg walki. Wróg odpalił pociski, lecz jego myśliwce trzymały się nieco z tyłu. Jednostki Zhirrzhów odpowiedziały ogniem laserowym, biorąc na cel najpierw rakiety, a później myśliwce.

— Co z paralizatorami? — zapytał.

— Nie stwierdzono ich użycia — zameldował wojownik.

— To dziwne — mruknął Klnn-vavgi. — Można było przypuszczać, że uruchomią je już na samym początku, żeby unieszkodliwić nam linie łączności. Przecież tak właśnie postąpili natknąwszy się na nasze jednostki zwiadowcze.

— Zasada numer jeden: naprawdę niebezpieczny wróg rzadko postępuje zgodnie z twoimi oczekiwaniami. Pozostać w pogotowiu. Siły naziemne w każdej chwili mogą rozpocząć natarcie.

Ledwie Thrr-mezaz zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy przed nim pojawił się Starszy.

— Zbliżają się, dowódco — zameldował pospiesznie. — Trzy maszyny od południowego zachodu. Lecą na wysokości czubków drzew, odległość około piętnastu tysiąckroków.

— Niech ktoś bez przerwy ma ich na oku. Wszyscy wojownicy z posterunków na południu i zachodzie gotowi?

Starszy zniknął i pojawił się ponownie kilka uderzeń później.

— Wszystkie trzy grupy w gotowości bojowej — zameldował.

— Przekaż im, żeby zachowali spokój. Zabraniam im atakować bez rozkazu, chyba że znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Dwaj Starsi zostają przydzieleni dwóm pozostałym grupom jako posłańcy i komunikatorzy.

Reszta niech zajmie się obserwacją wroga.

— Tak jest — rzucił Starszy i zniknął.

— Alarm dla stacji obrony naziemnej — rzekł dowódca do wojownika przy jednym z monitorów. — Przygotować się do odparcia ataku.

— Rozkaz.

— Spodziewasz się, że za siłami powietrznymi wyślą lądowe? — zapytał Klnn-vavgi.

— Wydaje się to dość prawdopodobne — odparł Thrr-mezaz. — Dlatego właśnie poleciłem wartownikom zachować spokój. Nie ma sensu zdradzać swych pozycji otwierając nieskuteczny ogień do jednostek powietrznych.

— Szczególnie, jeśli tamci i tak zapewne nie mają zamiaru ich zaatakować — przyznał zastępca. — Zastanawia mnie jednak, jak udało im się przemieścić maszyny na taką odległość bez wykrycia tych ruchów z orbity.

— Bez wątpienia zrobili to powoli i ostrożnie. Teraz, kiedy już wiemy, że są do tego zdolni, musimy zdwoić uwagę.

— Dowódco, skaning laserowy namierzył kolejną jednostkę powietrzną — odezwał się jeden z wojowników.

— Właśnie zmieniła kierunek lotu — rzucił inny. — Zmierza... bezpośrednio nad południową piramidę.

— Wszystkie systemy obrony naziemnej: ognia — wydał rozkaz Thrr-mezaz. — Komunikatorze: możliwy atak powietrzny na południową piramidę. Poleć strażnikom, żeby także otworzyli ogień do wrogiej maszyny.

— Tak jest.

— Wszyscy zachować pełną gotowość. Mają coś jeszcze w zanadrzu. Jestem tego pewien. Starszy pojawił się ponownie.

— Strażnicy strzelają do wroga. Żadnych widocznych zniszczeń.

— A co z samą piramidą?

— Maszyna wciąż nie atakuje — odparł komunikator, który ponownie zniknął na trzy uderzenia. — Wróg przeleciał nad piramidą i oddala się. Nie oddał żadnego strzału.

— Nie spuszczać z niego oczu — rozkazał Klnn-vavgi. — W każdej chwili może zawrócić.

— Tak jest.

Kiedy jeden Starszy zniknął, pojawił się inny.

— Zauważono pięciu pieszych wrogich wojowników, dowódco — relacjonował podekscytowany. — Dwa tysiąc kroki od północnej piramidy.

— Gdzie? — spytał Thrr-mezaz podchodząc do monitora, na którym mógł zobaczyć bazę i jej okolicę w ujęciu z góry.

— Tutaj — powiedział komunikator wskazując półprzeźroczystym językiem niskie pasmo wzniesień biegnące ze wschodu na zachód.

— Uważasz, że ich celem jest piramida? — zapytał Klnn-vav-gi

— Albo starają się, korzystając z ukształtowania terenu, podejść niepostrzeżenie do bazy — stwierdził jego zwierzchnik, przyglądając się w zamyśleniu obrazowi na ekranie. — Chyba że...

— Sygnał od dowódcy Dkll-kumvita — zawołał jeden z wojowników. — Ludzie-Zdobywcy wysłali grupę myśliwców, które oddaliły się od miejsca bitwy i zdążają ku powierzchni planety.

— Jak daleko są teraz?

— Około ośmiu tysięcy tysiąckroków — odpowiedział podwładny. Wskazał na niewyraźne, rozedrgane sylwetki przekazywane przez jeden z wizjerów optycznych na „Imperative". — Opadają i jednocześnie oddalają się od nas i kryjówki przeciwnika w górach.

— Zamierzają zejść nad powierzchnię i zbliżyć się na małej wysokości — mruknął Klnn-vavgi.

— A jeśli dotrą do wystarczająco gęstych warstw atmosfery, lasery naszych okrętów nie zdołają im zagrozić — uzupełnił Thrr-mezaz. — Czy dowódca Dkll-kumvit wysłał którąś ze swoich jednostek do ich przechwycenia?

— W wiadomości nie ma o tym żadnej wzmianki — odpowiedział wojownik. — Ale zapewne wszystkie są teraz zaangażowane w walkę.

Dowódca poczuł, że jego ogon nieco przyspieszył ruch. Wojownik miał rację: jednostki Zhirrzhów znalazły się w poważnych opałach. Zdecydowanie zbyt wiele pocisków Ludzi-Zdobywców przenikało przez laserowe systemy obrony. Potężne eksplozje wstrząsały statkami i chociaż niemal niezniszczalne ceramiczne kadłuby były w stanie je wytrzymać, to drgania powodowały uszkodzenia wewnątrz. Gdyby wróg jeszcze nasilił ogień, szala zwycięstwa mogła przechylić się na jego stronę.

Ale na razie nie było powodów do poważniejszych obaw. Choć Zhirrzhowie ponosili pewne straty, ich lasery nieustannie cięły znacznie słabsze metalowe kadłuby statków wroga i siały zniszczenie w zastępach jego myśliwców.

— Wiadomość do dowódcy Dkll-kumvita — rzucił Thrr-me-zaz. — Pilna prośba o przydzielenie jednemu ze statków zadania przechwycenia myśliwców Ludzi-Zdobywców, zanim te wejdą w atmosferę. I natychmiast poderwać w powietrze szturmowce.

— Tak jest — powiedział zastępca, kierując się ku stacji kontrolnej jednostek powietrznych.

Dowódca ponownie skupił całą uwagę na obrazie przekazywanym z "Imperative'a".

Akurat w uderzeniu, gdy na monitorze ukazało się kilka wiązek laserowych skierowanych ku myśliwcom.

— Dowódca Dkll-kumvit najwyraźniej zareagował — doniósł ktoś z obsługi panelu.

— „Reąuisite" odłączył od reszty i ruszył w pogoń.

Na ekranie wykwitła kolejna salwa. Thrr-mezaz wysilił wzrok, żałując, że nie widzi wyraźnie trafień i ich skutków.

— Komunikatorze, niech jeden ze Starszych wzniesie się w górę na maksymalny zasięg — polecił. — Chcę wiedzieć, czy da się stamtąd zobaczyć coś więcej.

— Tak jest.

— Szturmowce są już w powietrzu — zameldował Klnn-vavgi, podchodząc do przełożonego. — Co z myśliwcami?

— „Reąuisite" je atakuje. Poleciłem Starszemu, żeby sprawdził, czy da się zobaczyć z jakim efektem. Klnn-vavgi zaklął pod nosem.

— Jeśli dotrą jeszcze bliżej, będziemy w nie lada kłopotach.

— Zgadza się — przyznał Thrr-mezaz. — Ale pięć tysiąckro-ków nad nami Starszy powinien mieć znacznie lepszą widoczność. Może dostrzeże przynajmniej salwy laserowe „Reąuisite". Dopilnuj tego.

— Dobrze.

Dowódca znów zajął się mapą wyświetlaną na monitorze.

— Komunikatorze, ostatnie dane o pieszych wojownikach.

— Chyba zmienili kierunek. Teraz są za tym pasmem i kierują się na północny zachód.

Thrr-mezaz zmarszczył czoło.

— Jesteś pewien?

— Tak, dowódco.

— Sprawdź to jeszcze raz.

Starszy zniknął i powrócił po upływie kilku uderzeń.

— Potwierdzam — rzekł wskazując językiem punkt na monitorze. — To ich obecna pozycja i posuwają się w tę stronę.

— Dziękuję — mruknął Thrr-mezaz, w zamyśleniu poruszając językiem. Pewna informacja... a jednak wróg zachowywał się zupełnie nielogicznie.

— Dowódco, „Reąuisite" melduje, że wszystkie nadlatujące maszyny zostały wyeliminowane — zameldował Klnn-vavgi. — Zniszczone w powietrzu albo rozbiły się na powierzchni. Wysłałem dwa szturmowce na przypuszczalne miejsce ich katastrofy.

Thrr-mezaz nieco się rozluźnił. Przynajmniej to zagrożenie zdołali zlikwidować.

— Zrozumiałem. Niech dwa kolejne zbliżą się do tego rejonu jako ewentualne wsparcie. I przekaż ostrzeżenie, by mieli się na baczności. Jeśli Ludzie-Zdobywcy zdecydują się przeprowadzić akcję ratunkową, mogą zrobić to pod osłoną Miedzianogłowych.

— Dobrze. — Zastępca oddalił się na kilka uderzeń, a po powrocie doniósł: — Wygląda na to, że główne siły Ludzi-Zdobywców przygotowują się do odwrotu. A raczej to, co z nich ocalało. — Wskazał na monitor z mapą. — Co robią piesi wojownicy?

— W ich postępowaniu nie mogę doszukać się sensu — odparł Thrr-mezaz. — Według ostatnich doniesień znajdują się tutaj i idą w tamtą stronę.

Klnn-vavgi zdziwił się.

— Dokąd mogą zmierzać?

— Dobre pytanie. Przecież nie zbliżają się ani do północnej piramidy, ani do samej bazy.

— Może to jedyny szlak, który zapewnia im osłonę przed nami? — podsunął niepewnie zastępca.

— Nie. W tym właśnie rzecz. Widzisz to pasmo? Ciągnie się na południowy zachód, ku tamtym wzgórzom. Gdy zza niego wyjdą, pojawią się w zasięgu naszego wzroku. Chyba że przekradając się tamtędy stopniowo skracają dystans dzielący ich od piramidy?

— A może po prostu się zgubili. Wysłać przeciw nim parę szturmowców?

Thrr-mezaz wpatrywał się w monitor, usiłując przewidzieć, jak postąpią obcy. W porządku. Jeśli ich celem była baza lub piramida, to widocznie realizowali część większego planu. Czyżby działali wspólnie z maszyną, która przeleciała nad południową piramidą? I starali się odwrócić uwagę Zhirrzhów, by ułatwić zadanie siłom spieszącym z odsieczą?

Ale z drugiej strony może właśnie takiego toku myślenia oczekiwali? A jeżeli ten ostatni lot oraz myśliwce opadające ku powierzchni planety miały odwrócić uwagę od sił lądowych, niewykluczone, że już teraz zmierzających do strategicznych celów leżących poza terenem samej bazy?

— Używali dwóch paralizatorów dużej mocy, które unieszkodliwiliśmy w pierwszej kolejności — odezwał się Thrr-mezaz dotykając ramienia siedzącego wojownika. — Pokaż mi, gdzie dokładnie się znajdowały.

— Tak jest — odparł ten, palcami i językiem przebierając po klawiaturze.

Uderzenie później na ekranie zamigotały dwa punkty. Jeden na północnym skraju bazy, drugi na wzgórzu kilka tysiąckroków na zachód od niej. Wiadomo było, że Ludzie-Zdobywcy dysponowali także niewielkimi, przenośnymi paralizatorami. A jeśli posiadali jeszcze jedno urządzenie dużej mocy, ukryte gdzieś w pobliżu...

— Wysłać przeciw nim szturmowce? — powtórzył pytanie Klnn-vavgi.

Dowódca wysunął język. Nadszedł czas na podjęcie kluczowej decyzji...

— Nie. Dajmy im wolną drogę. Spróbujmy się zorientować, dokąd idą.

Dostrzegł gwałtowny ruch ogona podwładnego.

— Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł — zaoponował Klnn-vavgi. — Wiemy już, że ich pociski rażą cele znajdujące się poza zasięgiem wzroku. Jeśli pozwolimy im się zanadto zbliżyć, grozi nam znaczne niebezpieczeństwo.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Ale według mnie warto zaryzykować.

— Dowódco, jeśli mogę...

— Dowódco, wrogie statki wycofują się — zameldował jeden z wojowników.

Thrr-mezaz spojrzał na przekaz pochodzący z „Imperative'a" i zdążył dostrzec ostatnią jednostkę akurat, gdy znikała z pola widzenia. Bitwa dobiegła końca, przynajmniej na pewien czas.

— Spróbuj sprawdzić, jakie straty ponieśliśmy — rzucił.

— Tak jest. Musi to nieco potrwać... Dowódco, „Imperative" donosi, że Ludzie-Zdobywcy tuż przed wycofaniem się przesłali na powierzchnię całą serię sygnałów laserowych.

Ostatnia wiadomość. Lub ostatnie rozkazy.

— Zrozumiałem. Zachować czujność. Ludzie-Zdobywcy lada chwila mogą rzucić do boju drugą falę.

— Nie sądzę — odezwał się Klnn-vavgi. — Piesi chyba też się wycofują.

Thrr-mezaz odwrócił się do niego i zobaczył, że obok, w powietrzu, wisi Starszy.

— Jesteś pewien?

— Wycofali się aż do tego miejsca — wtrącił komunikator wskazując punkt na mapie. — Zniknął i pojawił się po upływie kilku uderzeń. — Teraz są już tutaj.

Wracają tą samą drogą, którą nadeszli.

I to całkiem szybko, jeśli Starszy prawidłowo określił ich pozycję.

— Sprawdź, czy niosą coś, czego nie mieli przy sobie wcześniej — polecił. — Albo czy czegoś nie zostawili.

— Tak jest — mruknął komunikator i zniknął. — Nie zrobili ani jednego, ani drugiego — doniósł po pewnym czasie. — Przynajmniej, jeśli chodzi o większy przedmiot. Czy mamy przyjrzeć się im bliżej?

— Nie ma takiej potrzeby — orzekł dowódca. Starsi i tak nie zdołaliby zorientować się, co mogli mieć przy sobie Ludzie-Zdobywcy. — Wygląda na to, że zrezygnowali z realizacji swego zadania. Choć wciąż nie wiemy, co zamierzali.

— I tak zdążymy ich zaatakować, nim dotrą do gór — zauważył Klnn-vavgi. — I to zarówno za pomocą szturmowców, jak i dwóch pieszych oddziałów. Wydać stosowne rozkazy?

Thrr-mezaz delikatnie przesunął końcem języka po podniebieniu. Każdy wyeliminowany z walki wrogi wojownik zmniejszał zagrożenie ich przyczółka. A dodatkowo można było w ten sposób zachwiać morale Ludzi-Zdobywców.

Gdyby teraz zdecydował się na przeprowadzenie ataku, przeciwnik znajdowałby się w zasięgu Starszych z północnej piramidy i mogliby oni dostarczać na bieżąco potrzebne informacje. To niepowtarzalna okazja, by udowodnić sceptykom, poczynając od dowódcy statku Dkll-kumvita, a kończąc na samym Dowództwie, że wykorzystanie Starszych z wycinkami poza terenem bazy jako wzmocnienia straży w znacznym stopniu usprawnia operatywność bojową Zhirrzhów.

W ten sposób miał szansę zamknąć usta oskarżającym go o niekompetencję po kradzieży wycinka fsss Prr't-ze-visti.

Tak, z łatwością mógłby ich zabić. Ale gdyby to zrobił, inni już nigdy nie spróbowaliby ponowić rajdu. A przecież wciąż nie wiedział, do czego zmierzają...

— Nie — oświadczył wreszcie. — Niech odejdą nie niepokojeni.

Szum rozmów ucichł i zapanowała martwa cisza.

— Słucham? — zapytał ostrożnie Klnn-vavgi.

— Pozwolimy im odejść — powtórzył Thrr-mezaz, odwracając się od rzędu monitorów. — Niech Starsi obserwują ich uważnie, a szturmowce i piesi wojownicy pozostaną w gotowości bojowej. Jeśli nadal będą oddalać się od bazy i piramid, nie zaatakujemy.

Zastępca dowódcy odchrząknął głośno.

— Za pozwoleniem...

— Im wyraźnie o coś chodzi. O coś ważnego. Chcę, żeby czuli się na tyle bezpiecznie, by spróbowali jeszcze raz.

— Zrozumiałem — rzekł Klnn-vavgi, choć z tonu jego głosu wynikało, że jest dokładnie odwrotnie. — Co tak wszyscy siedzicie? — warknął do wpatrzonych w niego wojowników. — Trzeba ustalić, jakie straty ponieśliśmy, i na bieżąco kontrolować sytuację. Ludzie-Zdobywcy mogą usiłować odbić wraki swych zestrzelonych myśliwców. Do roboty.

Podwładni ponownie pochylili się nad monitorami. Zastępca jeszcze przez kilka uderzeń przyglądał się im groźnie, po czym stanął u boku przełożonego.

— Ryzykujesz — szepnął. — I nie tylko ze ściśle wojskowego punktu widzenia.

Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

— Ja także. Przyszłość to pokaże.

— Ale nie powstrzyma mówców tysiąca klanów od własnych ocen.

— Uczynią to bez względu na treść moich decyzji — stwierdził Thrr-mezaz. — Moja rodzina i tak ma kłopoty, a wielu Zhirrzhów aż pali się do wykorzystania sytuacji. Taka jest polityka.

— Chyba masz rację. Chociaż tego rodzaju rozgrywki w czasie wojny powinny być zabronione. Liczę jednak, że Dowództwo nie tak łatwo ulegnie zachciankom Zgromadzenia Ponadklanowego.

— Ja również — rzekł Thrr-mezaz, w zamyśleniu poruszając językiem. — W postępowaniu Dowództwa dostrzegam ostatnio wyraźne zmiany. Stali się rozważniejsi niż kiedykolwiek przedtem.

— Wiesz, pomyślałem dokładnie o tym samym — przyznał Klnn-vavgi cedząc słowa.

— Przez pierwsze łuki po zaatakowaniu naszych sił zwiadowczych wszystkie informacje pochodzące z Dowództwa były wyczerpujące i przejrzyste jak zwykle. I tak optymistyczne, jakby wręcz nie mogli się doczekać tego nowego wyzwania. A później nagle wszystko się odmieniło.

Dowódca przytaknął. Wiadomości i rozkazy stały się lapidarne i straciły radosny charakter, gdy zaczęto formować nowe jednostki sił desantowych, kierowane następnie na inne planety.

I kiedy oni znajdowali się tu, bez odpowiedniego sprzętu i osłony, starając się z trudem utrzymać przyczółek na mniej znaczącej planecie Ludzi-Zdobywców, równie źle przygotowane siły Zhirrzhów, przerzucone do innych systemów, poczynały sobie wcale nie lepiej niż na Dorcas.

Dlaczego?

— Oni o czymś wiedzą, Klnn-vavgi — szepnął Thrr-mezaz. — Dowiedzieli się o Ludziach-Zdobywcach czegoś, co ich przeraziło. Coś, czego nie chcą albo nie mogą zdradzić.

— To możliwe. Ale równie dobrze jakiś „geniusz" dopiero po pewnym czasie zauważył, że nie będzie łatwo poradzić sobie z wrogiem kontrolującym dwadzieścia cztery systemy gwiezdne.

— Tak, zakładając że uzyskane dane o Ludziach-Zdobywcach są prawdziwe.

Osobiście nie wykluczam jednak możliwości ich spreparowania. Dezinformacja pasowałaby do innych poczynań tej rasy. Może więc wizyta u Mrachów wcale nie jest prze wczesnym posunięciem.

— Mrachów?... Ach, tej nowo poznanej rasy. A więc ta misja jest już postanowiona?

— Tak przynajmniej słyszałem. Chcę, żebyś na bieżąco śledził poczynania szturmowców zmierzających ku strąconym myśliwcom. Nadal nie wykluczam, że siły lądowe próbowały odwrócić naszą uwagę.

— Co wobec tego naprawdę mieli na celu? — zapytał zastępca spoglądając na monitor.

— Nie wiem. Ale poruszają się w tym samym rejonie, co podczas porwania wycinka Prr't-zevisti.

— Ciekawe spostrzeżenie. Ja zakładałem, że pierwszy raz pojawili się tam zamierzając przyjrzeć się piramidzie. Uważasz, że chodzi im o coś ukrytego w jej pobliżu?

— Albo też starają się odpowiednio rozlokować jakąś broń, ewentualnie usiłują dotrzeć do nie znanego nam zespołu tuneli lub podziemnych magazynów. Z całą pewnością chodzi o coś mającego dla nich duże znaczenie. I nie zamierzam czekać tak długo, aż zdołają skoncentrować siły i zrealizować swe zamierzenia.

Klnn-vavgi parsknął.

— W obecnych warunkach nie wydaje mi się, aby było to prawdopodobne.

— Niestety sytuacje także ulegają zmianom — odparował Thrr-mezaz.

— Zgadza się. W porządku, zajmę się tymi szturmowcami. A ty?

Dowódca z powrotem przeniósł spojrzenie na monitor.

— Po pierwsze będę śledził, czy ich piesi wojownicy rzeczywiście się oddalają.

A później... Chyba zlecę Starszym dokładne przeszukanie okolicy. Może uda się nam odkryć cel wyprawy wroga szybciej, niż on do niego dotrze.

W obszernym pomieszczeniu panowała cisza. Zadziwiający wręcz spokój. A wraz z nim wszechogarniająca nuda, potęgująca jeszcze uczucie samotności. Prr't-zevisti dawno już doszedł do wniosku, że to idealne miejsce do medytacyjnych rozmyślań i snucia wspomnień.

A przede wszystkim do uporczywego obwiniania się za tak nierozsądne postępowanie.

Wówczas wydawało się to dobrym pomysłem, a przynajmniej nie gorszym od innych przychodzących mu do głowy. Pierwszy błąd popełnił jednak ktoś inny. Nikt nie zauważył grupy Ziemian, dopóki nie znaleźli się oni praktycznie tuż przy północnej piramidzie. Wojownicy Zhirrzhów starali się, jak mogli, jednak bez wcześniejszego ostrzeżenia ze strony Starszych ich reakcja musiała być spóźniona. Napastnicy dotarli do piramidy, ale zamiast ją zniszczyć, zaczęli oglądać, włamali się do niszy Prr't-zevisti, wyjęli wycinek z jego organu fsss i wycofali się.

Jego wycinek. Starszy wyjrzał na skraj jasnego świata i popatrzył na niewielki fragment tkanki spoczywający w zamkniętym pudełeczku. Został pobrany z jego organu fsss siedemnaście cykli temu, lecz pamiętał to zdarzenie, jakby miało miejsce zaledwie ubiegłego łuku. Zabieg ten stanowił wtedy nowość, stosowaną zaledwie od kilku cykli. Większość przyjaciół Prr't-zevisti klęła później w żywy kamień, że nie zdecydowała się na operację. Ale on zawsze był ryzykantem, a perspektywa błyskawicznego przemieszczania się zamiast beznadziejnego trwania w jednym miejscu pociągała go. Przede wszystkim nuda i przekora skłoniły go do podjęcia decyzji o zgłoszeniu się na ochotnika do zabiegu.

Dopuszczenie Ziemian do piramidy było pierwszym błędem. Drugi wynikał bezpośrednio z tamtego. Zamiast zdwoić wysiłki, by zniszczyć lub pokonać wroga, Zhirrzhowie usiłowali tylko zepchnąć go ku górom.

Wtedy oczywiście nikt nie dopatrywał się w tym błędu. Wycinek fsss znajdował się w posiadaniu któregoś z napastników, więc nieprecyzyjny strzał mógł go zniszczyć, a wówczas Prr't--zevisti wróciłby do rodzinnej świątyni. Starsi z pewnością wymogli na dowódcy Thrr-mezazie, żeby nie ryzykował. Sam przyłączyłby się do tych głosów, gdyby tak szybko nie stracił kontaktu z towarzyszami. Poza tym, biorąc pod uwagę powód umieszczenia piramidy poza obrębem bazy, dowódcy zapewne przyszła już do głowy myśl wykorzystania go jako

szpiega w górskiej kryjówce wroga.

Przez kilka pierwszych miliłuków pozostawał głęboko w szarym świecie, dokąd docierały tylko bodźce pochodzące bezpośrednio z wycinka. Ze stoickim spokojem znosił niewygody, a kilkakrotnie nawet ból, spowodowany badaniami przeprowadzanymi przez Ziemian.

Były one jednak znacznie mniej przykre od operacji pobierania wycinka.

Powróciły wspomnienia sprzed siedemnastu cykli. Nie dało się wtedy oczywiście zastosować znieczulenia i choć używano zimnego ostrza, odczuwał ból. Znacznie gorsze, przynajmniej dla niego, okazało się obserwowanie przebiegu operacji.

Widywał zakonserwowane organy fsss będąc jeszcze śmiertelnym i wiedział, że proces ten pozostawia cienką, lecz twardą skorupę na powierzchni niewielkiego, przypominającego palec organu. Nie miał jednak pojęcia, że jednocześnie jego wnętrze zawiera płynną, galaretowatą substancję. Sączyła się powoli w miarę cięcia, ściekając po organie jak sok z dojrzałego owocu kavra. Jak martwy produkt prosesu gnilnego, choć wiedział dobrze, iż tak nie jest. Przyglądał się temu pełen chorobliwej fascynacji, stanowiącej mieszaninę obrzydzenia, uporu i dumy, które nie pozwalały mu odwrócić wzroku, aż do uderzenia, gdy uzdrawiacze zakończyli cięcie i odwrócili organ tak, by zminimalizować wyciek. Zastosowali nowoczesne, choć niestety przykre dla pacjenta metody konserwacji i wkrótce miejsce po wycinku zabliźniło się. Oświadczyli, że zabieg powiódł się, a miejsce obrzydzenia i bólu zajęły apatia i zmęczenie.

Ziemianie także wreszcie przestali zajmować się jego wycinkiem. Kiedy nastały ciemności i obcy zapadli w letarg, zbliżył się do krawędzi jasnego świata i zaczął się rozglądać.

Nie doceniał przebiegłości wroga. Wokół miejsca, do którego przeniesiono fragment jego organu fsss znajdował się metal. Broń, narzędzia, nawet jakieś pojemniki były metalowe. Jak każdy ze Starszych wiedział, że czysty metal stanowi niemożliwą do sfor-. sowania barierę. Nie zdawał sobie jednak sprawy ze skali tego zjawiska. Każdy metalowy element rzucał coś na kształt cienia, tyle tylko, że źródłem „światła" był jego wycinek.

I kiedy tak ostrożnie poruszał się po otoczeniu, całą uwagę skupiając na metalu i rzucanym przezeń cieniu, wpadł w zastawioną przez obcych pułapkę.

Stał tam w ciemnościach... on czy ona, Prr't-zevisti wciąż nie był tego pewien. A więc Ziemianin stał i czekał, aż on się pojawi... A gdy to nastąpiło, wydał z siebie okrzyk pełen triumfu, który brzmiał Starszemu w uszach jeszcze długo po ucieczce w szary świat.

Przez pewien czas pozostawał tam w otępieniu, nie chcąc ryzykować ponownego wykrycia. Było to nieracjonalne, może nawet nierozsądne, skoro i tak wycinek jego organu znajdował się w rękach ludzi. Słyszał jakieś głosy i wyczuwał ruch. Zebrał się więc w sobie i wyjrzał z szarego świata.

Stwierdził, że ktoś niesie właśnie jego wycinek ku niewielkiemu pomieszczeniu w kształcie sześcianu. Pomieszczeniu o grubych ścianach, w którego wnętrzu stał długi stół i pełno półek zastawionych jakimś sprzętem.

Pomieszczeniu wykonanemu w całości z metalu.

Pamiętał podobne z rodzinnej planety klanu Dhaa'rr — Dha-ranv. Kiedy jego fsss uznano za w pełni zregenerowany, uzdrawiacze i technicy zaproponowali, że przeniosą go do takiego metalowego pokoju i pobiorą drugi wycinek. Metal miał według nich zablokować wszelkie nieprzyjemne odczucia mogące docierać do pacjenta. Traktowali tę nową metodę z entuzjazmem, co zdziwiło go i zrodziło podejrzenia. Już wcześniej zaspokoił ciekawość, a nie chcąc być czyimś królikiem doświadczalnym, zdecydowanie odrzucił propozycję.

Ale Ziemianie nie pytali o pozwolenie. Gdy wycinek znajdzie się już w pomieszczeniu, straci ostatnią możliwość oswobodzenia się z niego.

Wydostał się z wycinka i przeniósł na kraniec swego zasięgu, ograniczony cieniem rzucanym przez metalowe przedmioty. Rozpaczliwie szukał połączenia ze świątynią rodziny Prr, lecz nic z tego nie wychodziło. Przyjrzał się gwiazdom i rozważał, czy w ciągu kilku najbliższych uderzeń uda mu się przenieść na Dharanv. Wrócił do wycinka, znajdującego się już niemal w pomieszczeniu, wzleciał znów na granicę zasięgu, powrócił i znów wzbił się w górę...

Wrócił w ostatnim ułamku uderzenia, gdy drzwi zatrzaskiwały się już z głuchym hukiem.

Chyba po raz tysięczny zlustrował wnętrze metalowego pomieszczenia, zastanawiając się, co mógł zrobić, by uniknąć losu, jaki go spotkał. Czy powinien bardziej uważać podczas pierwszej lustracji okolicy? A może po wykryciu nie należało uciekać w szary świat jak spłoszone dziecko? Było już oczywiście siedemnaście cykli za późno, lecz czy nie należało zgodzić się na pobranie drugiego wycinka? Taki wycinek z pewnością umożliwiłby mu przeniesienie się do niego.

A może powinien podjąć ryzyko i po prostu zostać na zewnątrz pomieszczenia, gdy tamci zamykali w metalu jego wycinek?

Myśl ta prześladowała go coraz częściej w ciągu kilku ostatnich łuków i za każdym razem sprawiała, że odczuwał zimne dreszcze. Efekt przypisania do organu fsss znany był Zhirrzhom już od prehistorycznych czasów, jednak podwójne przypisanie praktykowali zaledwie od dwudziestu cykli. Co prawda zdążyli się już do niego przyzwyczaić, lecz nigdy dotąd nie zdarzyła się sytuacja podobna do obecnej. Rozważał prawdopodobieństwo, iż po odcięciu mu dostępu do wycinka pozostanie w przestrzeni, aż gwiazdy przemieszczą się na tyle, by mógł wrócić do rodzinnej świątyni.

Istniała taka możliwość. Lecz im dłużej o tym myślał, tym wydawała się mniej pewna. Znacznie realniej rysowała się perspektywa śmierci, jak w razie zniszczenia organu fsss.

Śmierć.

To właśnie rozmyślania o grożącym niebycie tak wyczerpywały go psychicznie.

Ale przecież w niewoli znajdował się dopiero od ośmiu łuków...

Posępne rozmyślania przerwał stłumiony szczęk metalu. Zaskoczony wzleciał pod sufit i zagłębił się nieco w szary świat. Coś szczęknęło powtórnie i wreszcie otworzyły się drzwi, w których stanęło dwóch Ziemian.

Starszy błyskawicznie wypadł na zewnątrz, przemknął wśród mnóstwa metalowych przedmiotów i wzbił się w powietrze. Słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie, gdy kolejny raz dotarł do granicy zasięgu. Może tym razem zdoła się przenieść do świątyni na Dharanv...

Nic z tego. Znów nie odczuł połączenia. Albo miał ogromnego pecha, albo też mnóstwo metalu, kąt obrotu Dorcas wokół własnej osi i układ gwiazd sprawiły, że przemieszczenie się na rodzinną planetę było po prostu niemożliwe. A jeśli i tym razem nie chciał ryzykować śmiercią...

Wrócił do wycinka na długo przed zamknięciem drzwi. Znów zajął miejsce w rogu nad nimi i, cały roztrzęsiony, skrył się we mgle szarego świata. Zdał sobie nagle sprawę, że właśnie to tak go męczyło. Nie chodziło wyłącznie o rozważania nad możliwością własnej śmierci, lecz o decyzję, którą podejmował.

Za każdym razem, gdy tamci otwierali drzwi, stawał przed analogicznym wyborem: albo wątła nadzieja na wolność, albo niemal pewna śmierć.

Nie chciał umierać. Uznał, że to właściwie bezsensowne stwierdzenie, bo chyba nikt nigdy nie pragnął zginąć. Pierwsza Wojna Starszych przed tysiącem cykli wybuchła właśnie z tego powodu. Zwykli Zhirrzhowie domagali się praw przysługujących do tej pory wyłącznie przywódcom ich klanów i rodzin. Tęsknotę za kontynuacją życia podpowiada chyba sam instynkt.

Tymczasem jeden z Ziemian zaczął coś mówić. Prr't-zevisti ostrożnie zbliżył się do jasnego świata. Przybysze stali nad zmasakrowanym, aż trudnym do rozpoznania, ciałem wojownika Zhir-rzhów, umieszczonym w centrum pomieszczenia wkrótce po przeniesieniu tu jego wycinka. Początkowo przypuszczał, że te obrażenia powstały w wyniku jakichś barbarzyńskich tortur i ogarnęła go nienawiść do Ziemian. Dopiero przyglądając się ich pracy stopniowo wywnioskował, że chodzi raczej o sekcję zwłok Zhir-rzha przeniesionego do grona Starszych w czasie walki.

Ale tego popółłuku nie dokonywali sekcji. Za to ostrożnie włożyli ciało do długiej, półprzeźroczystej torby, którą prawdopodobnie przynieśli ze sobą. W jakiś sposób szczelnie zamknęli worek i wspólnie przenieśli zwłoki na ruchomy stół. Ustawili się na jego krańcach i ruszyli, pchając go ku wyjściu. Ten na przedzie otworzył drzwi.

Najwyraźniej zabierali stąd ciało. A Prr't-zevisti znów zostanie sam.

Zupełnie sam.

— Nie — szepnął do siebie w panice, jakiej nie odczuwał nigdy od czasu fizycznej śmierci siedemdziesiąt cykli temu. Być tu zamkniętym, może już na zawsze, nawet bez okazjonalnych wizyt wroga...

I dokładnie w tym uderzeniu wreszcie uświadomił sobie prawdę, której unikał od czasu pojmania. Prawdę, że czasami śmierć jest najlepszym z możliwych rozwiązań.

Właśnie teraz nadszedł czas na podjęcie tej ostatecznej decyzji.

Podpłynął jeszcze bliżej drzwi i drżąc z emocji zbliżył do granicy jasnego świata. Panika przerodziła się w determinację. Tak, zrobi to. Gdy Ziemianie będą wyprowadzać stół z ciałem, wydostanie się na zewnątrz. I tym razem już nie wróci. Bez względu na konsekwencje. Tylne kółka stołu opadły na ubite podłoże, więc Starszy zebrał się w sobie...

I nagle zamarł. Obok wejścia stał drugi wózek z ciałem Zhirrzha, przyprowadzony tu przez kolejną dwójkę. Gdy pierwszy wyjechał, pospiesznie wtoczono ten czekający.

Prr't-zevisti ponownie wycofał się do ulubionego kąta, a targające nim uczucia przeobraziły się w zmęczenie. Zmęczenie i bolesną świadomość, że znalazł się u granic wytrzymałości. Jeśli nie zainteresuje się czymś, nie przerwie toku ponurych myśli, to dłużej tego już nie zniesie.

Ale co mógł robić? Powracać do wspomnień z dawnego życia? Nie. Karmił się nimi już wystarczająco często z nudów, jeszcze na Dharanv. Tutaj pogłębiałyby tylko depresję. Starać się odgrzebać w pamięci ulubione książki, wiersze lub filmy?

Nie, nie umiał rejestrować w niej szczegółów. Prowadzić wyimaginowane rozmowy z przyjaciółmi i rodziną? Raczej nie. Prędzej czy później doprowadziłoby go to do szaleństwa.

A może lepiej skończyć z rozczulaniem się nad sobą i znaleźć jakieś konkretne zajęcie?

Spojrzał w dół, czując narastającą frustrację, gdy za ostatnim z Ziemian zamykały się metalowe drzwi. Tak, kiedyś był wojownikiem, wiernie służącym klanowi Dhaa'rr i Zgromadzeniu Ponadklanowemu. A o wojownikach z jego rodu nikt nigdy nie powiedział, że zaniedbują swoje powinności. Ale to bardzo odległe czasy, kiedy jeszcze był śmiertelnikiem w jasnym świecie. Teraz zaś jest Starszym, a z tym wiążą się rozliczne ograniczenia. Co więc, do osiemnastu światów, mógłby zrobić?

Ziemianie zajęli miejsca przy dłuższych bokach stołu i rozmawiając po cichu przygotowywali całą masę instrumentów chirurgicznych. W porządku, mruknął w duchu Prr't-zevisti. Oczywiście nie mógł już walczyć jak wojownik, ale przecież znajdował się w centrum terytorium wroga, który zapewne nie wiedział, że wciąż tu przebywa. Musiał to w jakiś sposób wykorzystać.

Tylko w jaki. Zanim wymyśli coś rozsądnego, powinien popracować nad lepszym rozumieniem mowy obcych.

Podpłynął do miejsca tuż obok źródła światła na suficie i zbliżył się ku granicy jasnego świata.

Zaliczył krótki, lecz intensywny kurs języka Ziemian, zorganizowany przez Starszych pracujących w Kolonii numer dwanaście, a wcześniej ukończył przecież pełne piętnastołukowe przeszkolenie w zakresie posługiwania się językiem Etsijian. Co prawda nie miał okazji praktycznie wykorzystać tych umiejętności, lecz kiedyś przecież nieźle radził sobie z obcymi językami. To już coś, przynajmniej na początek.

Jeden z tamtych wyciągnął rękę w stronę niewielkiego czarnego pudełka stojącego w rogu stołu.

— Doktor-Cavan-a — powiedział, a jego głos odbił się echem od ścian. — (...) piętnasty, dwadzieścia trzy i trzy. Pomoc (...) w (...) (...). Przygotować (...) do drugiego (...) w (...) (...).

Doktor-Cavan-a. Imię zadziwiająco podobne do używanych przez Zhirrzhów, nawet z żeńską końcówką ,,-a". Zbieg okoliczności? Niewątpliwie. Niemniej dało to Prr't-zevisti pierwszy punkt zaczepienia. I, dość zaskakująco, sprawiło, że ustąpiło nieco uczucie zagubienia i samotności. Może jakoś da się zrozumieć tych obcych.

Obserwując poczynania wroga, zamienił się w słuch.

Przez pewien czas wszystko wskazywało na to, że nadzieje Thrr-gilaga na odwiedzenie rodziców spalą na panewce. Wkrótce po podjęciu decyzji o wyprawie do Mrachów mówca klanu Dha-a'rr sugerował, a właściwie, jak sam to określił, „zdecydowanie zalecał", by nikomu spośród członków grupy badawczej nie wolno było opuścić kompleksu Ponadklanowego, nie mówiąc już o wybraniu się w liczącą cztery tysiące tysiąckroków podróż. „Zalecenie", w opinii Thrr-gilaga, zupełnie pozbawione sensu, ponieważ i tak żaden z nich nie miał zajęcia, aż do czasu przygotowania statków.

Dlatego zaskoczyło go, że Pierwszy, zazwyczaj łatwo ulegający żądaniom Svv-selica, tym razem bez ociągania przystał na prośbę poszukiwacza. Polecił mu tylko, by wrócił do kompleksu co najmniej łuk przed zakładanym terminem wyruszenia ekspedycji.

Pięćset cykli temu, kiedy powoływano do życia Zgromadzenie Ponadklanowe, podróż z Miasta Jedności do rodowych ziem klanu Kee'rr stanowiłaby poważne i trudne do zrealizowania przedsięwzięcie. Na drodze leżały bowiem dwa wysokie pasma górskie, a ponadto odwieczne ziemie czterdziestu czy pięćdziesięciu innych klanów. Klanów, które zawsze podejrzliwie traktowały nieznajomych, a mając świeżo w pamięci masakry i zniszczenia z okresu Trzeciej Wojny Starszych zachowywałyby się wobec nich wręcz wrogo. Nikt wtedy nie uwierzyłby, że w ogóle istnieje możliwość zapewnienia pokoju, i to w tak bliskiej perspektywie.

A jednak udało się. Nastąpiło zjednoczenie wszystkich rodów. Najpierw porozumieli się ze sobą przywódcy klanów i rodzin, a później zapanował pokój między zwykłymi Zhirrzhami. Trzecia Wojna Starszych była ostatnią na Oaccanv, ponieważ w ciągu dwustu następnych cykli zakończyły się wszystkie zatargi graniczne. Zdaniem Thrr-gilaga stworzenie takiej przyszłości na powojennych gruzach wymagało zmiany w mentalności Zhirrzhów. Zapoczątkowała ją grupa wizjonerów, która zjednoczywszy się odrzuciła krępujące postęp tradycje i potrafiła pociągnąć za sobą całą rasę.

Wyglądając przez iluminator podorbitalnego transportowca, Thrr-gilag widział w dole morze bujnej zieleni. Zastanowił się, czy taki cud byłby kiedykolwiek możliwy do powtórzenia.

Transportowiec wylądował obok Cytadeli — niegdyś rodowej twierdzy Kee'rr, a obecnie jego politycznej i kulturalnej stolicy. Terytorium rodziny Thrr, z jej świątynią, zaczynało się trzysta tysiąckroków dalej, na krańcu pasma wzgórz, pomiędzy dwiema odnogami rzeki Amt'bri. Zaopatrzeniowiec właśnie przygotowywał się do startu w tę okolicę i poszukiwacz, wymachując identyfikatorem pracowników kompleksu, zdołał dostać się na jego pokład. Dziecięć centyłuków później znajdował się już w powietrzu.

— Wracasz do domu, co? — spytał pilot, gdy maszyna osiągnęła się już odpowiedni pułap. Był Zhirrzhem w średnim wieku, ze zmarszczkami wokół oczu i głęboką szramą na podbródku. Symbole na jego stroju pozwalały rozpoznać, że jest członkiem rodziny Hgg — tej samej, z której pochodził obecny mówca klanu Kee'rr. — Wyrwałeś się w odwiedziny?

— Tak, ale bardzo krótkie. W ciągu kilku łuków muszę być z powrotem w Mieście Jedności.

— Aha — mruknął pilot zerkając na niego z wyraźnym zaciekawieniem. — Słyszałem, że Zgromadzenie ma kłopoty z tymi Ludźmi-Zdobywcami.

— Teraz to już nie sprawa Zgromadzenia, ale całej naszej rasy — odparł wymijająco Thrr-gilag.

Znów zadziwiła go i przeraziła jednocześnie ogromna szybkość, z jaką, dzięki sieci Starszych, rozchodziły się wiadomości. Zaledwie łuk temu użyto na posiedzeniu Zgromadzenia określenia Ludzie-Zdobywcy, a już posługiwano się nim w miejscu odległym o tysiące tysiąckroków.

— I to naprawdę poważna. Przynajmniej tak słyszałem. Mój dziad powiedział mi o tym ubiegłego łuku. To występni wojownicy dysponujący okropną bronią, między innymi paralizatorami, których nie wahają się używać. Wiesz coś o tym?

— Słyszałem jakieś pogłoski — odpowiedział ostrożnie poszukiwacz, żałując, że nie wie dokładnie, jakie informacje Zgromadzenie Ponadklanowe ujawniło opinii publicznej. A zdecydowanie nie miał ochoty na rozsiewanie kolejnych plotek, szczególnie związanych z oczekującymi Zhirrzhów kłopotami. — Czy twój dziad był na pokładzie któregoś ze statków rozpoznawczych?

— Nie, ale dowiedział się o tym z pewnego źródła — odrzekł pilot.

— Jeden z jego dawnych współpracowników ma przyjaciela, który rozmawiał osobiście z kuzynem przyjaciela Starszego obecnego na statku.

— To rzeczywiście gwarantowane źródło — przyznał Thrr-gi-lag. Jeśli opowiadali o tym Starsi, wieści zapewne dotarły już do wszystkich osiemnastu światów, bez względu na to, czy stanowiły wersję oficjalną, czy też nie. — Ale nie należy wpadać w panikę. Wiesz doskonale, że my także dysponujemy świetną bronią.

— Może i tak. Mam tylko nadzieję, że jesteśmy w stanie przełknąć tak duży kąsek. Tym razem to już nie zaledwie trzy planety jak w przypadku Chigów.

— Przecież to nie my chcieliśmy tej wojny — zauważył poszukiwacz, lecz jednocześnie przypomniał sobie zupełnie inną opinię. Uporczywe twierdzenie Pheylana Cavanagha, iż to nie Ziemianie pierwsi... — Nie zapominaj, że oni zaczęli strzelać jako pierwsi.

— Tak przynajmniej mówią — mruknął pilot z powątpiewaniem. — Prawda może przedstawiać się zupełnie inaczej.

— To chyba niemożliwe — mruknął Thrr-gilag patrząc w okno i próbując pozbyć się wciąż gnębiących go wątpliwości. W ciągu kilku decyłuków, jeśli dopisze mu szczęście, dowie się prawdy o przebiegu bitwy.

Znaczne obszary terytorium klanu Kee'rr leżały w urodzajnej dolinie rzeki Kee'miss'lo, niemal od źródeł na moczarach Phmm'taa, aż do jej delty. Z uwagi na brak naturalnych barier mogących ułatwić obronę przed wrogiem z zewnątrz, klan Kee'rr został zmuszony do rozbudowy sił militarnych, stając się dominujący pod tym względem w całym regionie. W konsekwencji nabrał także znaczenia politycznego, co wywoływało naturalny sprzeciw sąsiadujących z nim rodów. Ciągłe zmiany sprzymierzeńców i wrogów zapisały się na stałe w historii Zhirrzhów. Spory polityczne wymuszały rozbudowę sił zbrojnych, co z kolei powodowało silniejsze tarcia. I tak bez końca.

Większość przywódców klanowych i rodzinnych z tamtych czasów zginęła, gdy ich organy fsss uległy zniszczeniu w Drugiej i Trzeciej Wojnie Starszych. Thrr-gilag często zastanawiał się, na ile zaakceptowaliby zmiany dokonane przez swych następców.

Uśmiechnął się do siebie gorzko, powracając myślami do pasażerów transportowca podorbitalnego. Członkowie pięćdziesięciu różnych klanów bez obaw lecieli na terytorium jego rodu. Nie, dawnym przywódcom na pewno nie spodobałyby się nowe porządki panujące na Oaccanv. Zapewne reagowaliby na nie nieustającymi protestami.

Czy w społeczeństwie Ziemian panowały podobne prawa? Czy ich atak wynikał z tej samej ślepej żądzy zdobywania nowych terytoriów, która kierowała poczynaniami Zhirrzhów w okresie feudalizmu?

— Dokąd chcesz się dostać? — zapytał pilot, przerywając mu rozmyślania.

— Do świątyni rodzinnej, żeby zobaczyć się z ojcem — odpowiedział. — A później do Wioski Trzcinowej, na spotkanie z matką.

— Do Wioski Trzcinowej? — powtórzył pilot ze zdziwieniem. — To dość daleko, chyba na terenie rodziny Frr.

— Zgadza się.

Zapadło milczenie, w którym dało się wyczuć, że pilot oczekuje dalszych wyjaśnień. Lecz poszukiwacz milczał, więc po kilku uderzeniach jego rozmówca wzruszył ramionami i odwrócił wzrok ku przyrządom pokładowym.

— W porządku. Zmienię trochę trasę i podrzucę cię w pobliże świątyni Thrr.

— To zbyteczne. Mogę dostać się tam lądem.

— Dla mnie to żaden problem — nalegał pilot. — Przy bramie, obok ogrodzenia, jest lądowisko... Zostawię cię tam i dotrzesz na miejsce pieszo. W ten sposób darujesz sobie podróż koleją przynajmniej w jedną stronę.

— Dziękuję za propozycję, ale przecież masz określony plan lotu i nie mogę...

— Ależ możesz. Sam powiedziałeś, że chodzi o wspólną sprawę. Mam więc okazję też coś dla niej zrobić.

Wysiadł mniej niż pół tysiąckroku od bramy zewnętrznego ogrodzenia otaczającego świątynię rodziny Thrr. Budowla rysowała się wyraźnie na tle nieba, częściowo przysłonięta ciemniejszymi kształtami bliźniaczych kopuł strażniczych, ustawionych po obu stronach ceramicznej ścieżki. Gdy Thrr-gilag zbliżył się do bramy, podpłynęło do niego co najmniej dwudziestu Starszych, lustrując przybysza z podejrzliwością, nadzieją lub zwykłą ciekawością. Dwaj, zapewne jego bliżsi kuzyni, choć nie rozpoznał ich na pierwszy rzut oka,

powitali go po imieniu. Reszta bez słowa przyglądała mu się i stopniowo znikała.

Znajdował się już zaledwie pięć kroków od kopuł, kiedy w stojącej z lewej strony uchyliły się drzwi i stanął w nich wysoki Zhirrzh uzbrojony w strzelbę laserową.

— Zatrzymaj się natychmiast — rozkazał — i powiedz, jakie nosisz imię.

— Jestem posłuszny poleceniom Strażnika Starszych Thrr — udzielił wymaganej w takich sytuacjach odpowiedzi poszukiwacz, zatrzymując się przy stojaku z owocami kavra. — Nazywam się Thrr-gilag z klanu Kee'rr.

— Kto dowiedzie twej dobrej woli i intencji?

— Ja sam — odparł Thrr-gilag sięgając po jeden z owoców i tnąc go językiem. Dokonał starożytnej ceremonii tak, jak nakazywał obyczaj.

— A kto dowiedzie twego prawa, by tu przyjść?

— Mój ojciec — odparł wyrzucając owoc do pojemnika na odpadki. Podobnie jak cały szereg innych tradycyjnych czynności, obyczaj związany ze zbliżeniem się do świątyni był ostatnio ostro krytykowany, przede wszystkim przez młodzież, uważającą go za zbędne i nie mające obecnie żadnego znaczenia wspomnienie krwawej historii Oaccanv. Thrr-gilagowi jednak rytuał ten zawsze kojarzył się z poczuciem bezpieczeństwa. — Thrr-rokik... przepraszam — przerwał nagle.

Teraz ojciec był Starszym, więc do jego imienia należało dodać odpowiedni sufiks. — Thrr't-rokik z klanu Kee'rr.

Na ułamek uderzenia na twarzy strażnika pojawił się uśmiech. Był to zapewne błąd, z którym spotykał się niemal każdego łuku.

— Proszę bardzo — rzekł. — Witaj. Cieszę się, że mogę cię znowu zobaczyć.

— A ja jestem szczęśliwy, że zdołałem tu przyjechać, Thrr--tulkoju — powiedział poszukiwacz ściskając mu rękę. — Ostatnio coraz rzadziej udaje mi się wracać do domu.

— Powinieneś winić za to tylko i wyłącznie siebie. Wybrałeś karierę wymagającą ciągłych podróży i tak to się właśnie kończy.

— Nie zaczynajmy od nowa — rzucił Thrr-gilag. Wielokrotnie gorąco dyskutowali o swych zamiarach na przyszłość, kiedy razem dorastali. W miarę upływu cykli stały się one ulubionym tematem żartów i docinków. — Rzecz raczej nie w samych podróżach, lecz w ciągłych opóźnieniach i zaskakujących zmianach planów.

— No cóż, ja niewiele o tym wiem — stwierdził Thrr-tulkoj. — W ciągu ostatnich dwóch cykli zaledwie trzykrotnie opuściłem terytorium Kee'rr.

— Na dobrą sprawę mało tracisz — zapewnił go przyjaciel. — Często w trudnych

sytuacjach żałowałem, że nie zdecydowałem się na pracę strażnika.

— Nie poradziłbyś sobie. Jesteś co prawda inteligentny, lecz posługiwanie się bronią nigdy nie było twoją mocną stroną.

— Bardzo dziękuję za komplement. — Thrr-gilag popatrzył znacząco na świątynię. — Co z nim? — zapytał cicho.

— Moim zdanie zupełnie nieźle. Oczywiście niemal dla każdego to szok. Wymaga długiego oswajania się z myślą, a on miał na to zaledwie pół cyklu. Ale przynajmniej świadomość choroby przygotowała go do tej zmiany. Przeniesieni niespodziewanie, na skutek nagłych wypadków, najgorzej znoszą okres przystosowawczy.

— Tak — mruknął poszukiwacz, owładnięty poczuciem winy. Powinien spędzać więcej czasu z rodzicami. Powinien go znaleźć, a nie myśleć wyłącznie o robieniu kariery. Jego bratu — Thrr--mezazowi — jakoś udawało się to, pomimo obowiązków wynikających z prowadzonego trybu życia wojownika. — A jak to znosi moja matka?

— Cóż, to już zupełnie inna historia — rzekł strażnik, wykonując językiem ruchy świadczące o zakłopotaniu. — Lepiej jednak, żebyś zapytał o to bezpośrednio ojca.

Ogon Thrr-gilaga poruszył się niespokojnie. A więc nie mylił się: rzeczywiście za słowami brata w czasie ich ostatniej rozmowy coś się kryło.

— Rozumiem. Wobec tego chyba go wezwę.

— Wpadnij jeszcze do mnie, zanim wyjedziesz — zaprosił go Thrr-tulkoj, wycofując się do kopuły. — Może znajdziemy czas, żeby opowiedzieć sobie nawzajem, co wydarzyło się od ostatniego spotkania.

— Postaram się. Ale niestety nie mogę nic obiecać... Nie wiem, czy uda mi się wygospodarować trochę czasu.

— To przykre — mruknął strażnik. — Wy, młodzi, wyrastacie i opuszczacie dom...

— Dziękuję ci, staruszku. Do zobaczenia — pożegnał go poszukiwacz przechodząc pomiędzy kopułami i zbliżając się do świątyni. Thrr-tulkoj oczywiście mógł go widzieć przez cały czas, podobnie jak drugi strażnik. Jeden z sekretów konstrukcji kopuł stanowiło to, że po zamknięciu drzwi dla patrzącego od wewnątrz ściany stawały się przezroczyste. Nie ograniczały widoczności w żadną stronę, a co więcej, można było przez nie strzelać. Starsi przywiązywali bowiem ogromne znaczenie do należytego zabezpieczenia swoich organów fsss.

Z bliska świątynia rodzinna sprawiała jeszcze bardziej imponujące wrażenie, niż widziana z oddali. Wysoka niemal na dziewięć kroków — trzy razy wyższa niż piramida na wycinki ustawiona w Kolonii numer dwanaście — miała ponad czterdzieści tysięcy otworów. Thrr-gilag nie wiedział, w którym z nich spoczywa fsss ojca, ale na dobrą sprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Gdy stał obok świątyni, wszyscy Starsi słyszeli jego głos, docierający

bezpośrednio poprzez organy.

— Thrr't-rokiku? — zawołał. — Tu Thrr-gilag. Coś zamigotało i przed nim pojawił się ojciec.

— Witaj, synu — rzekł cichym głosem, w którym dało się jednak usłyszeć dobrze znaną ciepłą nutkę. — Cieszę się, że cię widzę.

— Ja także, ojcze — wyszeptał Thrr-gilag, gdy poczucie winy ustąpiło miejsca niepewności i rozrzewnieniu. Ojciec, a jednocześnie nie on. Duch, przypominający tylko dobrze znaną osobę, której ciało dawno już strawił ogień.

Ojciec był teraz Starszym.

Thrr-tulkoj miał rację. Wszyscy będą musieli się do tego jeszcze długo przyzwyczajać.

— Dobrze wyglądasz — zagaił Thrr't-rokik. — Słyszałem już o twoim powrocie na Oaccanv. Spodziewałem się, że wcześniej mnie odwiedzisz.

— Przepraszam, ale byłem bardzo zajęty.

— Słyszałem. — Ojciec przyjrzał mu się uważnie. — Dotarło do mnie także, że nie wszystko idzie ostatnio po twojej myśli.

— Niestety. To jedna ze spraw, które chciałbym z tobą omówić.

— Cóż, tak się składa, że akurat mam wolny popółłuk — rzekł Thrr't-rokik z uśmiechem. — Przejdziemy się nad urwisko?

Tam nie uda się nas tak łatwo podsłuchać, jak przy samej świątyni, pomyślał Thrr-gilag i ruszył przed siebie.

Dotarli do miejsca, gdzie teren wznosił się nieco, dochodząc do ogrodzenia, a bezpośrednio za nim stromo opadał. W dole widać było jeden z mniejszych dopływów rzekł Amfbri, wijący się przez zalesioną równinę. Za lasami zaś dostrzec mogli kilka najwyższych wież miasta należącego do rodziny Hlim.

— Nasi przywódcy znów mówią o konieczności wzniesienia nowej świątyni — odezwał się ojciec. — Starałem się namówić ich, na zbudowanie jej w dole, wśród drzew, żebyśmy mogli słyszeć szum rzeki.

— Nigdy się na to nie zgodzą. Przecież to grozi zniszczeniami w razie powodzi.

Thrr't-rokik parsknął w odpowiedzi.

— Powódź! Amt'bri nie wylewała od co najmniej dwustu cykli. Ale masz rację — zbyt wielu Zhirrzhów będzie się tego obawiało. Czasami odnoszę wrażenie, że Starsi to najbardziej tchórzliwe istoty na świecie.

— Nie powinieneś się dziwić. To chyba naturalne, że w obliczu zagrożenia ostateczną śmiercią należy starać się przed nią uchronić.

— Być może. Ale moim zdaniem, nie ma sensu żyć bojąc się praktycznie wszystkiego.

Thrr-gilag popatrzył w głąb doliny.

— Teraz naprawdę mamy się czego obawiać. I to wszyscy.

— Tak — przyznał cicho Starszy. — Ludzie-Zdobywcy. Ty widziałeś ich z bliska, synu. Co o nich sądzisz?

— O samych Ludziach, czy o naszych szansach w walce z nimi?

— O jednym i o drugim.

Poszukiwacz przycisnął koniuszek języka do podniebienia.

— Nie wiem, ojcze. Naprawdę nie wiem. Nie ma wątpliwości, to budzący strach, twardy i niebezpieczny wróg... Ale jednocześnie pewne fakty kłócą się z tak jednostronnym obrazem. Weźmy na przykład wyraźne sprzeczności w ocenie ich agresywności.

— Przecież to obcy — przypomniał mu Thrr't-rokik. — Mogą reagować na określone bodźce zupełnie inaczej niż my.

— Zgadza się. Ale istnieje także inna możliwość: że wcale nie są żądnymi krwi zdobywcami, o czym tak usilnie się nas przekonuje.

Thrr't-rokik zmarszczył czoło.

— O czym ty mówisz? Przecież to oni pierwsi nas zaatakowali.

— A jeśli Zgromadzenie Ponadklanowe i Dowództwo mylą się w tej kwestii?Poczuł na sobie świdrujący wzrok ojca.

— Masz na myśli pomyłkę?

— Niekoniecznie.

Przez długie uderzenie słychać było tylko szum drzew w dole. Poszukiwacz nie odrywał wzroku od doliny, nie ośmielając się spojrzeć ojcu w oczy.

— Zdajesz sobie chyba sprawę z wagi tego, co powiedziałeś — odezwał się wreszcie Starszy. — Oskarżasz Zgromadzenie o świadome rozpoczęcie wojny, a następnie wprowadzanie w błąd całej naszej społeczności.

— Tak. Ale czy mógłbyś zagwarantować, że naszych przywódców nie stać na kłamstwo?

— To mało prawdopodobne. Chociaż zdarzają się oczywiście kłamstwa mające określony cel. Osobistą korzyść, uniknięcie kary lub innego rodzaju kłopotów.

Tylko dlaczego Zgromadzenie miałoby oszukiwać w sprawie ataku Ludzi-Zdobywców.

— Nie wiem. Jednak nie potrafię zignorować zeznań tego Ziemianina — Pheylana Cavanagha. A on był absolutnie pewien, że to statki Zhirzzhów zaatakowały

pierwsze.

Thrr't-rokik parsknął ponownie.

— Oskarżasz naszych przywódców o kłamstwo, a jednocześnie zakładasz, że ów obcy mówi szczerą prawdę?

— Wiem, że to brzmi dziwnie — przyznał Thrr-gilag. — Ale on uporczywie powtarzał to samo. Znacznie dłużej niż ktoś, kto kłamie.

Przez kilka uderzeń Starszy milczał.

— Nie mówisz tego wszystkiego tylko po to, żeby usłyszeć moją opinię. O co więc chodzi? Poszukiwacz zebrał się w sobie.

— Dwa spośród statków zwiadowczych należały do klanu Kee'rr. Miałem nadzieję, że mógłbyś zorganizować mi spotkanie z którymś ze Starszych znajdujących się wówczas na ich pokładach.

— Obawiałem się takiej właśnie prośby — rzekł poważnym tonem ojciec. — Zdajesz sobie sprawę z kar grożących za tego rodzaju nielegalne działanie?

— Jestem gotów podjąć ryzyko.

— Nie chodzi mi o ciebie, lecz o Starszych. Jeśli Dowództwo przyłapie któregoś z nich na prywatnej rozmowie o tak delikatnych i zarazem ważnych sprawach, z pewnością pozbawi ich funkcji komunikatorów. Chcesz obciążyć tym swoje sumienie?

— Chyba nie — przyznał Thrr-gilag, zawstydzony, że coś takiego w ogóle nie przyszło mu do głowy.

Wraz z pojawieniem się możliwości pobierania wycinków fsss powstały setki nowych miejsc pracy dla Starszych, poczynając od roli komunikatorów, a kończąc na wymagających większych umiejętności stanowiskach badaczy planetarnych i asystentów poszukiwaczy. Ale potrzeby w tym zakresie wynosiły zaledwie kilka miliardów. Biorąc pod uwagę ogólną liczbę trzystu miliardów Starszych uporczywie starających się znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie, perspektywa utraty pracy stanowiła nie lada zagrożenie.

— Przykro mi. Powinienem wcześniej o tym pomyśleć — dodał.

— To dla ciebie bardzo ważne, prawda, synu? — zapytał cicho Thrr't-rokik po kilku uderzeniach milczenia.

— Tak. I warte ryzyka. Ale to ja je podejmuję, a nie ktoś inny.

Starszy westchnął cicho.

— Zaczekaj tu. Zobaczę, co da się zrobić.

Zniknął. Thrr-gilag wsparł się o ogrodzenie, zapatrzony w rzekę i las. Świątynię wznoszącą się za jego plecami przewidziano na czterdzieści tysięcy organów fsss i jej wypełnienie zajęło rodzinie Thrr niemal dwieście cykli.

Kolejna, gdziekolwiek by ją zbudowano, powinna starczyć mniej więcej na podobny okres.

Ale jednocześnie był to niezwykle delikatny i skomplikowany problem, sięgający istoty kultury Zhirrzhów. Kiedyś wszyscy żyli wygodnie razem, ze Starszymi poruszającymi się swobodnie wśród swych potomków.

Większość Starszych uważała to za naturalne i nie wyobrażała sobie zmiany tej sytuacji.

Ale nic nie stoi w miejscu, nawet gdy przejawia się szczególną troskę o zachowanie liczących tysiące cykli tradycji. Tak więc wraz ze zmianami zachodzącymi w całym społeczeństwie Zhir-rzhów zmieniała się także rola Starszych...

Coś zamigotało i Thrr't-rokik wrócił w towarzystwie innego Starszego.

— To mój syn, poszukiwacz Thrr-gilag — oznajmił wskazując go przybyszowi językiem. — Należał do grupy badawczej zajmującej się pojmanym Człowiekiem-Zdobywcą. A to — tu wskazał swego towarzysza — Bvee't-hibbin, twój daleki kuzyn ze strony matki. Jest jednym z komunikatorów na pokładzie naszego statku.

Poszukiwacz poczuł przyspieszony ruch ogona. Ten Starszy bezpośrednio uczestniczył w pierwszym spotkaniu z Ziemianami.

— To dla mnie zaszczyt — rzekł z ukłonem.

— Tak — odezwał się Bvee't-hibbin, przyglądając się krytycznie śmiertelnikowi.

— A więc to ty. Zapewne cię to nie obchodzi, poszukiwaczu, ale moim zdaniem jesteś osobiście odpowiedzialny za to, że jeden z moich potomków przedwcześnie trafił do rodzinnej świątyni.

— Wiem o tym — przyznał Thrr-gilag, krzywiąc się na bolesne wspomnienie niepowodzenia. — Także siedmiu innych w wyniku ataku zostało przeniesionych do grona Starszych.

— A czy wiesz, że wciąż nie przyszedł do siebie? Od jego przybycia upłynęło siedem łuków, a on wciąż pozostaje w szoku. Siedem łuków i nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy się wreszcie pozbiera.

— Nie możesz za to winić Thrr-gilaga — wtrącił delikatnie Thrr't-rokik. — Kolonia numer dwanaście znajduje się dwieście pięćdziesiąt cykli świetlnych od Oaccanv. Ściągnięty z takiej odległości, musiał ciężko przeżyć zmianę sytuacji. To cena, jaką płacimy za naszą ekspansję.

Oburzenie zniknęło z twarzy członka rodziny Bvee, malowało się na niej tylko znużenie.

— Może to zbyt wysoka cena, Thrr't-rokiku — rzekł z westchnieniem. — Może w końcu posuniemy się za daleko i skażemy nowych Starszych na wieczne szaleństwo.

— Może — zgodził się ojciec poszukiwacza. — Ale obecny stan wiedzy nie pozwala nam przewidzieć, kiedy natkniemy się na takie ograniczenie. O ile w ogóle istnieje. Osobiście głęboko wierzę w siłę psychiki Zhirrzhów.

— Miejmy nadzieję — mruknął Bvee't-hibbin, który już nieco się uspokoił. — Słyszałem, że masz do mnie jakieś pytania, Thrr-gilagu. Czego chciałbyś się dowiedzieć?

— Spędziłem wiele czasu z pojmanym jeńcem, komunikatorze. Twierdził on uparcie, że to statki Zhirrzhów, a nie jego pobratymców, rozpoczęły bitwę.

Bvee't-hibbin parsknął.

— I wierzysz obcemu, a nie swoim?

— Chcę mieć pewność, że nie został popełniony błąd.

— Więc teraz słuchaj i uwierz, poszukiwaczu. Ja tam byłem... i z całą pewnością to Ludzie-Zdobywcy nas zaatakowali.

— Jesteś pewien? — zapytał Thrr't-rokik.

— Jeśli wróg przeszywa twój wycinek skoncentrowaną wiązką z paralizatora, nie da się tego pomylić z niczym innym — warknął komunikator. — Lepiej, żeby żaden z was nigdy nie musiał doświadczyć takiego bólu.

Utkwił spojrzenie gdzieś w oddali.

— Atakowali do samego końca — wyszeptał. — Ich okręty zalały bólem wszystko wokół. Paralizatory znajdowały się także w wystrzeliwanych przez nich pociskach... Nawet gdy ich pokonaliśmy, gdy ich statki zostały zniszczone, nie zaprzestali ataku.

Wyrwał się z kręgu wspomnień i spojrzał na Thrr-gilaga.

— Walczyli w ten sposób wszyscy z wyjątkiem twojego więźnia. On jeden wyłączył swój paralizator. Właśnie to zwróciło na niego uwagę naszych dowódców. Poza tym starał się oddalić ze strefy walk. Dowódcy uznali to za dowód zmniejszonego poziomu agresji i zdecydowali się przeprowadzić na nim szczegółowe badania. — Jego usta zacisnęły się. — Sam widziałeś, jaki to dało rezultat.

Poszukiwacz przytaknął, czując, że dał się oszukać. A więc to tak. Pheylan Cavanagh w rzeczywistości wiedział o paralizatorach, skoro swój wyłączył. I przez cały czas kłamał.

— Rozumiem — mruknął Thrr-gilag.

— Interesuje cię coś jeszcze?

— Nie — odparł śmiertelnik. To znaczyło, że Pheylan Cava-nagh celowo wprowadził go w błąd. Wciąż jednak trudno mu było w to uwierzyć. — Dziękuję ci, Bvee't-hibbinie. Ja i moja rodzina jesteśmy twoimi dłużnikami.

— Na twoim miejscu nie wyrywałbym się z takimi deklaracjami — rzekł Starszy spokojnym już tonem. — Szczególnie w sytuacji, w jakiej się obecnie znajdujesz. Ale mimo wszystko życzę ci powodzenia, choćby tylko ze względu na szacunek dla wszystkich członków klanu Kee'rr.

— Dziękuję. Zrobię co w mojej mocy, by nie zawieść swojego rodu.

— Żegnaj — powiedział Bvee't-hibbin i zniknął.

— Czy to cię wreszcie przekonało? — zapytał Thrr't-rokik.

— Chyba tak. Gdybym tylko mógł teraz znać odpowiedź na pytanie, czy oni mają swoich Starszych.

— Tak, słyszałem o zamieszaniu, jakie wywołałeś tą sugestią na posiedzeniu

Zgromadzenia Ponadklanowego. Naprawdę sądzisz, że to możliwe, czy też chciałeś po prostu ostudzić ich entuzjazm?

— Ależ nie zamierzałem studzić niczyjego entuzjazmu — zaprotestował poszukiwacz. — A jeśli chodzi o moją opinię na ten temat, to naprawdę nie wiem niczego konkretnego.

— Samo użycie paralizatorów o niczym nie świadczy — zauważył ojciec. — Wszystkie napotkane dotąd obce rasy walczyły z nami w ten właśnie sposób, a jednak żadna nie posiadała Starszych.

— Wiem. Ale jest coś jeszcze. Jak wytłumaczyć fakt bezpośredniego ataku paralizatorami na piramidę w świecie badawczym numer osiemnaście? Pozwala to przypuszczać, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, co robią. Plus ta szrama w dolnej części tułowia więźnia, rozmiarami przypominająca nasze. Między innymi właśnie dlatego nie chciałem, żeby zginął podczas próby ucieczki. Jeśli i oni mają swoich Starszych, w chwili śmierci automatycznie zostałby przeniesiony do domu.

— Tak — mruknął zamyślony Thrr't-rokik. — Trzeba też wziąć pod uwagę kradzież wycinka fsss Prr't-zevisti z przyczółka na Dorcas.

Ogon Thrr-gilaga poruszył się gwałtownie.

— I to już się rozniosło? *"*

— A spodziewałeś się czegoś innego? Nie powinieneś wspominać o tym publicznie, synu.

— Wiem. Większości członków Zgromadzenia także się to nie spodobało.

— Nawet bardziej, niż ci się wydaje. Dotarły do mnie pierwsze pogłoski, że przywódcy Starszych i klanu Dhaa'rr zaczynają poważnie zastanawiać się nad cofnięciem zezwolenia na twoje zaręczyny z Klnn-dawan-a.

Poszukiwacz utkwił w ojcu wzrok, a jego dzienne źrenice zamieniły się w szparki.

— Nie mogą tego zrobić — zaprotestował. — Już przecież wyrazili zgodę.

— Wiem — rzekł Starszy. — Ale kłopoty w Kolonii numer dwanaście i udział twojego brata w utracie wycinka Prr't-zevisti spowodowały, że klan Dhaa'rr jest wściekły na całą rodzinę Thrr. A biorąc pod uwagę fakt, iż większość Starszych kręciła językiem na zaręczyny pomiędzy członkami klanów Dhaa'ee i Kee'rr... — skrzywił się z dezaprobatą.

Thrr-gilag znacząco popatrzył na ojca. Od samego początku podejrzewał, że to z jego powodu przywódcy klanu Dhaa'rr nie przydzielili Klnn-dawan-a do ich grupy badawczej, decydując się na znacznie mniej kompetentnego Gll-borgiva. Tak brutalnego ciosu wymierzonego w najczulszy punkt jednak się nie spodziewał.

— Czy zostały podjęte jakieś oficjalne kroki? — zapytał.

— O niczym takim nie słyszałem. Zapewne zamierzasz spróbować temu zapobiec.

— Zgadza się — warknął poszukiwacz czując narastającą wściekłość. Wraz z Klnn-dawan-a raz już stoczyli ciężką walkę ze Starszymi, by przekonać ich do wyrażenia zgody na praktycznie precedensowy związek przedstawicieli różnych klanów. Teraz prawdopodobnie będą musieli zacząć batalię od początku. — Powinienem natychmiast skontaktować się z Klnn-dawan-a i powiadomić ją o tym, co się dzieje.

— Proponuję, żebyś spotkał się z nią osobiście. Jeśli do Starszych rodu Dhaa'rr dotrze, że znasz ich zamiary, będą jeszcze mocniej naciskać na przywódców klanu.

— Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Niestety ona jest teraz na Gree i zajmuje się Chigami. Dotarcie tam zajmie mi pełne dwa łuki.

— Masz aż tak mało czasu?

— Niewiele. Ale miejmy nadzieję, że zdążę. Właściwie nie pozostawiono mi wyboru. — Thrr-gilag zawahał się. — Nie powiedziałeś jednak, jak na tę wiadomość zareagowała najbliższa rodzina Klnn-dawan-a.

— Bo, szczerze mówiąc, nic mi na ten temat nie wiadomo. Chyba jednak wciąż trzymają twoją stronę. Jej rodzina to dobrzy Zhirrzhowie. No i oczywiście nie muszę mówić, że również twoja rodzina będzie was wspierać.

— Dziękuję. To bardzo ważne.

— Nie wątpię. Żałuję tylko, iż nasze rodziny nie mają większego wpływu na swoje klany. Całe życie spędzone przy projektach odlewów ceramicznych nie jest w stanie tego zapewnić. Szczególnie...

Urwał i językiem wykonał gest świadczący o zniecierpliwieniu.

— Skoro chcesz dostać się na Gree i zdążyć wrócić, to lepiej już ruszaj — kontynuował zmienionym nagle głosem. — Jeżeli wygospodarujesz jeszcze nieco czasu, wpadnij do mnie, zanim udasz się tam, gdzie znowu wysyła cię Zgromadzenie. A tak przy okazji, chyba pamiętasz, że aby ze mną rozmawiać, nie musisz przyjeżdżać aż tutaj. Gdybyś znalazł się w odległości co najmniej stu tysiąckroków od świątyni, skontaktuj się z Thrr-tulkojem lub innym strażnikiem, a on skieruje mnie do miejsca, w którym będziesz.

— Wiem o tym. Obiecuję, że po powrocie z Gree postaram się z tobą zobaczyć.

— Dobrze. Ja natomiast mam przyjaciela, który bywa w Mieście Jedności.

Zobaczymy, jakie wieści uda mi się od niego uzyskać.

— W porządku. Ale czy nie powinieneś poważnie pomyśleć o pobraniu wycinka?

Mógłbyś załatwić, aby umieszczono go w piramidzie w pobliżu Miasta Jedności i dowiadywać się o wszystkim bezpośrednio, a nie polegać jedynie na docierających tu pogłoskach.

Ojciec ponownie dziwnie poruszył językiem.

— Nie, nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Przynajmniej nie teraz. Czy przed odjazdem zamierzasz jeszcze zobaczyć się z matką?

— Tak planowałem — odparł Thrr-gilag, dziwiąc się nagłej zmianie tematu. — Thrr-mezaz powiedział mi, że przeprowadziła się do Trzcinowej Wioski.

— Zgadza się. Jakieś trzydzieści łuków temu. Wydarzyła się wówczas ta sprawa z Człowiekiem-Zdobywcą i przenoszono cię ze świata badawczego numer piętnaście na Dwunastkę.

— Tak, byłem wtedy bardzo zajęty — odparł poszukiwacz przyglądając się półprzeźroczystej twarzy ojca. — Chociaż udałoby się ze mną bez trudu skontaktować. Dlaczego ty i Thrr-mezaz o niczym mnie nie powiadomiliście?

Thrr't-rokik odwrócił głowę.

— Chyba lepiej będzie, jeśli porozmawiasz z nią osobiście — rzekł wreszcie. — Oczywiście, o ile znajdziesz na to czas. Powinieneś teraz skoncentrować się całkowicie na sprawie zaręczyn z Klnn-dawan-a.

— Najważniejsza jest moja rodzina — oświadczył twardo Thrr--gilag. — Przede wszystkim dla niej muszę mieć czas.

Droga do najbliższej stacji kolejki zajęła mu zaledwie pięć miliłuków. Na bocznicy stały tam trzy wagony. Wsiadł do pierwszego, wprowadził swój numer identyfikacyjny i skierował się ku najbliższym rozjazdom. Rozległ się sygnał potwierdzający przyjęcie polecenia i wagon wyjechał na główny tor.

Zamigotało i pojawił się przed nim Starszy.

— Ty jesteś Thrr-gilag z klanu Kee'rr? — zapytał.

— Tak.

— Poinformowano mnie, że pragniesz poznać rozkład lotów międzygwiezdnych. Kiedy chcesz lecieć i dokąd?

— Najszybciej, jak tylko się da — odparł rozmyślając jednocześnie, co spowodowało zwłokę w przybyciu komunikatora zajmującego się rozkładem.

Przecież jeszcze przed oddaleniem się od świątyni zgłosił u Thrr-tulkoja zapotrzebowanie na kontakt z nim. — Na planetę Gree.

— Gree? — Starszy sprawiał wrażenie wyraźnie zaskoczonego. — To świat Chigów.

— Rzeczywiście mieszka tam wielu Chigów. Ale przebywa tam także kilkuset Zhirrzhów w kilkudziesięciu grupach badawczych.

Komunikator parsknął z pogardą.

— Zhirrzhowie powinni się interesować tylko swoimi. Nie mam pojęcia, za czym węszą na planecie pełnej obcych.

— I popełniasz poważny błąd — odrzekł poszukiwacz, nie starając się ukryć dezaprobaty. Kiedy siły Ziemian zbierały się przeciw Zhirrzhom niczym chmury burzowe, powinno być jasne, że zrozumienie obcych kultur nabierze w najbliższym czasie ogromnego znaczenia. Widocznie jednak wciąż istnieli Zhirrzhowie zbyt krótkowzroczni, by to zrozumieć. — Sprawdź tylko, proszę, kiedy mam najbliższy lot.

Starszy kolejny raz prychnął i rozpłynął się. Tymczasem Thrr--gilag, odwrócony do okna, zajął się wyliczeniami. Łuk w tamtą i z powrotem z Gree, a za sześć i pół musiał dołączyć do Nzz--oonaza i pozostałych członków grupy wyruszającej do Mrachów. Miał więc niespełna cztery i pół łuku na wyjaśnienie i załatwienie wszystkich własnych spraw.

Znowu wróciło poczucie winy. Należało przecież skontaktować się ze zwierzchnikami przed wyruszeniem w podróż międzygwiezdną, żeby na wszelki wypadek wiedziano, gdzie go szukać. Ale gdyby tak postąpił, mówca Cvv-panav niemal na pewno rozszyfrowałby jego zamiary. A wtedy zablokowałby mu wyjazd i postarał się o jak najszybsze odwołanie zaręczyn z Klnn-dawan-a.

Poza tym było mało prawdopodobne, aby ktoś nagle zatęsknił za jego obecnością w Mieście Jedności w ciągu kilku najbliższych łuków. Autopsja ciał Mrachów została już zakończona, a Nzz-oo-naz z pewnością miał pełne ręce roboty nadzorując przygotowania do wyprawy. A gdyby nawet potrzebował pomocy, Gll-borgiv i cały klan Dhaa'rr bez wahania mu jej udzielą.

Zresztą i tak wróci przed wyznaczonym terminem. Nie, lepiej nic nikomu nie mówić.

Starszy pojawił się ponownie.

— Transportowiec wojskowy na Gree startuje za siedem de-cyłuków — warknął. — Odlot z wojskowego lądowiska. Przybliżony czas przelotu dziewięć decyłuków.

Życzysz sobie, żebym zarezerwował miejsce?

— Tak — odparł Thrr-gilag wyciągając swą indywidualną plakietkę i, aby wywołać większe wrażenie, kartę identyfikacyjną z Kompleksu.

— Hmmm — mruknął komunikator przyglądając się tej ostatniej. — Rezerwacja zostanie dokonana na twoje imię. Opłatę należy uiścić decyłuk przed odlotem.

— Rozumiem — rzekł Thrr-gilag. Sto cykli temu uruchomiono system kredy to wodebetowy. W miarę rozpowszechniania go pomysłodawcy doszli do wniosku, że skoro Starsi opanowali umiejętność wiernego przekazywania słów, nie powinni mieć także trudności z zapamiętaniem kilku ciągów cyfr. Problemem nie stały się także malwersacje dokonywane przez Starszych, ponieważ przyłapano na tym zaledwie kilku z nich, przy ogólnej liczbie niemal pół miliona nielegalnych zakupów i transferów. — Dziękuję.

Komunikator zniknął.

Thrr-gilag, zmęczony, usiadł wygodniej. Siedem decyłuków do startu. Zdąży zatem pojechać do Wioski Trzcinowej i spotkać się z matką.

I dowiedzieć się, o co naprawdę chodzi, a czego nie chcieli mu zdradzić ani brat, ani ojciec.

Westchnął. To nie w porządku z ich strony. Naprawdę. Zagrożenie wojną z Ziemianami było już wystarczającym zmartwieniem. A sam miał jeszcze dodatkowo poważne kłopoty rodzinne i osobiste.

I musiał jakoś sobie z nimi poradzić. Przymknął oczy i próbował zasnąć.

Analizator tkankowy wydał z siebie ledwie słyszalny z powodu huku na zewnątrz dźwięk obwieszczający zakończenie pracy. Klnn-dawan-a odłożyła rysik, wstała i podeszła do urządzenia, z niepokojem zerkając na drżące ściany. Wiatr od połowy decy-łuku przybierał na sile i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie ucichnie. Gdyby burza nie oddaliła się w ciągu najbliższego decyłuku lub najwyżej dwóch, mogli zapomnieć o popółłukowej serii badań.

— Na zewnątrz robi się coraz głośniej — zauważył niepewnym tonem jej asystent, Bkar-otpo. — Tak w ogóle, z jaką siłą może tu wiać?

— Nie masz się czego obawiać, nic nam nie grozi — odparła przełączając analizator w stan wyczekiwania i wydając polecenie udostępnienia rejestru danych. — Nasze budowle powinny wytrzymać wszystko, co może zgotować tutejsza natura. Przynajmniej w obecnej części cyklu.

— Słyszałem opowieści o gwałtownych burzach, w okresie gdy dzień zrównuje się z nocą. Przeżyłaś już taką kiedyś?

— Kilkakrotnie — mruknęła Klnn-dawan-a. Pojawiły się dane, więc pospiesznie przebiegła je wzrokiem. Obiecujące, niewątpliwie obiecujące. Może tym razem wreszcie uda im się dokonać transmutacji łańcucha genetycznego. — Nie chciałabym jednak znaleźć się wtedy w schronieniu polowym. Tylko stałe zabudowania stanowią wystarczające zabezpieczenie.

— To zjawisko musi wywoływać ogromne wrażenie...

— Jest cudowne i jednocześnie przerażające — stwierdziła podchodząc do asystenta i wręczając mu dane. — Wprowadź to do czytnika. A później porównaj z innymi próbkami.

— Tak jest, poszukiwaczko — wygłosił oficjalną formułkę i w skupieniu pochylił się nad otrzymanymi informacjami. — Czy planujesz przeprowadzenie jeszcze jakichś badań później?

— Jeśli wiatr choć trochę przycichnie, tak.

— Zastanawiałem się nad tym — rzekł z powątpiewaniem Bkar-otpo. — Przecież i tak młode Chigi są nieobliczalne. A burza sprawi, że staną się jeszcze bardziej niespokojne niż zwykle.

— Poradzimy sobie — zapewniła go Klnn-dawan-a, ponownie wsłuchując się w zawodzenie wiatru. Czyżby było nieco ciszej niż jeszcze kilka miliłuków temu?

Chyba tak. — Wyjrzę na zewnątrz i sprawdzę, czy nie zanosi się na koniec burzy.

— Chcesz, żebym z tobą poszedł? — zapytał asystent podrywając się.

— Nie, dam sobie radę. Nie mam zamiaru odchodzić nigdzie dalej.

— Wezwę Starszego, żeby ci towarzyszył — nalegał, a jego ręka powędrowała ku sygnalizatorowi.

— Dam sobie radę — powtórzyła zdecydowanie. — Lepiej zajmij się tymi porównaniami, dobrze? Westchnął cicho.

— Tak jest — mruknął i z ociąganiem pochylił się nad czytnikiem.

Klnn-dawan-a podeszła do wyjścia i zaczęła odblokowywać zabezpieczenia, a jednocześnie lekko kręcąc głową zastanawiała się, co począć z Bkar-otpo. Prosto po szkole, rzetelny i pełen zapału, idealnie nadawał się na asystenta poszukiwacza.

Tyle tylko, że najwidoczniej zaczynał nadmiernie interesować się osobą przełożonej.

Mocno trzymała uchwyty klapy, lecz mimo to wiatr niemal wyrwał ją z jej dłoni.

Oślepiona uderzeniami wichury wyszła na zewnątrz i z trudem zamknęła za sobą wejście do schronienia. Słońce dawno już zniknęło za horyzontem, więc przez kilka uderzeń stała w miejscu, czekając aż nocne i pośrednie źrenice rozszerzą się wystarczająco. Wreszcie zaczęła dostrzegać kamienistą okolicę wokół siebie i ruszyła między targanymi podmuchami zabudowaniami na skraj płytkiego zagłębienia, w którym rozlokowała się jej grupa badawcza.

Najprostszym rozwiązaniem problemów z Bkar-otpo byłoby oczywiście doprowadzenie do przeniesienia go do jednej z trzech innych grup klanu Dhaa'rr. Mógłby tam zapomnieć o niej i może przywiązać się do kogoś, kto nie był od niego starszy o dziesięć cykli i już prawie zaręczony. Gdyby rozegrała to właściwie, zapewne nigdy by się nawet nie domyślił, kto zainicjował tę zmianę w jego życiu.

Ale przecież mógł na to wpaść. A jeśli posiadał tak niewielkie doświadczenie jak ona w wieku dziewiętnastu cykli, czy rozczarowanie nie wpłynęłoby na jego psychikę? Klnn-dawan-a zawsze uważała, że dorastając była jak najbardziej typową przedstawicielką swej rasy: nie wyróżniała się urodą ani osobowością, a komunikatywność i status rodzinny uznawała za niższe od średniej. Z całą pewnością była inteligentna, lecz stwierdziła, że nie sprzyja to łatwości nawiązywania kontaktów z innymi. Wszystko zmieniło się dopiero, gdy odkryła,

że jej pasją są obce rasy. Czuła się wspaniale z Zhirrzhami, którzy podzielali jej zainteresowania. Kiedy zaś przyjaźń z Thrr-gilagiem zaczęła przeradzać się w silniejsze uczucie, miała już wystarczająco silną osobowość, by zdecydować się na pełne zaangażowanie.

Bkar-otpo nie reprezentował niestety takiego poziomu. Niemniej nie ulegało wątpliwości, że musi coś z nim zrobić, i to jak najszybciej. Wplecione w strój nitki zwiastujące bliskość zaręczyn wcale go nie zrażały, podobnie jak wspominanie przy każdej sposobności o Thrr-gilagu.

Może więc lepiej załatwić to przeniesienie.

Dotarła już na skraj zagłębienia, aż do ogrodzenia zabezpieczającego obóz.

Wiatr wiał tu silniej, a dodatkowe turbulencje niemal powaliły ją na ziemię.

Wykorzystując jako oparcie i osłonę pokaźnych rozmiarów głaz, przysłoniła rękami oczy i zaczęła się rozglądać.

Chyba jednak szczęście im sprzyjało. Na horyzoncie, między łagodnymi wzgórzami i bardziej oddalonymi wyższymi szczytami, niebo wyraźnie rozjaśniało się.

Centyłuk, najwyżej dwa i wiatr zapewne zacznie się uspokajać. Nie powinni mieć więc problemu z dotarciem na farmę Za Mingchma i pobraniem próbek tkanek, tak jak planowali wcześniej.

Zmieniła pozycję i przyjrzała się stokom wzgórz. Przez gęste oczka siatki ogrodzenia widać było światła jakichś pięćdziesięciu rozrzuconych nieregularnie domostw Chigów. Większość z nich należała do farmerów starających się wycisnąć coś z nieurodzajnej ziemi. Trzymali się z dala od grupy badawczej Zhirrzhów, lecz przynajmniej otwarcie nie okazywali im wrogości, takiej jak mieszkańcy dolin i miast.

Klnn-dawan-a nagle zmarszczyła czoło dostrzegając coś niepokojącego, coś nie w porządku z ogrodzeniem jednego z wybiegów dla młodych Chigów. Przyjrzała mu się uważnie, czując, że nocne źrenice rozszerzyły się do granic możliwości.

Obraz jeszcze nieco się rozjaśnił...

Teraz widziała wyraźnie. Gruba gałąź, zapewne złamana przez wiatr, opadła na siatkę ogrodzenia, przygniatając ją w tym miejscu aż do ziemi.

Sięgnęła do zasobnika zamocowanego u pasa po sygnalizator. Tymczasem jej wzrok zaczął wychwytywać wszystkie obiekty będące źródłem ciemnego światła. Wyloty kominów i dobywający się z nich dym jarzyły się lekko, lecz znacznie wyraźniej widziała zarysy postaci znajdujących się w najbliższych zagrodach. Młode Chigi, przytulone do siebie dla ochrony przed wiatrem lub snujące się bezmyślnie po wybiegu.

W zagrodzie z uszkodzonym płotem nie dostrzegła nikogo.

— Świetnie — mruknęła ze złością. Odwróciła się ku jasnej piramidzie w centrum obozu i skierowała na nią sygnalizator. Wystrzelił z niego jasny promień i pomimo huku wiatru usłyszała sygnał alarmu. Ponownie zaczęła lustrować wzrokiem kolejne zagrody...

Przed nią pojawił się Starszy.

— Tak, poszukiwaczko?

— Ogrodzenie na farmie Ca Chagba zostało uszkodzone — krzyknęła starając się zagłuszyć wiatr. — Młode zdołały się wydostać. Idę ich szukać. Powiadom o tym dyrektora Prr-eddsi i poproś go o przysłanie mi pomocy.

— To niezbyt dobry pomysł, poszukiwaczko — odkrzyknął Starszy. — Szczególnie podczas takiej burzy. One mogą być niebezpieczne.

— Nic mi nie grozi — zapewniła go. — Bywałam już na tej farmie. Młode zdążyły mnie poznać. Nie sądzę, żebym miała z nimi jakieś problemy.

— Nie będą w stanie wywęszyć cię w taki wiatr. To zbyt duże ryzyko.

— Ależ skąd — upierała się Klnn-dawan-a. — I tak tam idę. Aha, i powiedz Prr-eddsi, że powinien wysłać kogoś z informacją do rodziny Ca Chagba. Zapewne wcale nie wiedzą, że ich młode wydostały się z zagrody. No, ruszaj.

— Tak jest, poszukiwaczko — odparł niechętnie Starszy. — Ale nie oddalaj się. Lada uderzenie otrzymasz eskortę.

Zniknął. Wydostawszy się na otwartą przestrzeń wsunęła sygnalizator do zasobnika i wyjęła z niego stingera — lekką broń osobistą stanowiącą obowiązkowe wyposażenie poszukiwaczy pracujących na obcych planetach. Gdyby nawet młode Chigów nie zaatakowały jej, w górach czaiło się wiele innych zagrożeń. Odbezpieczyła broń i gdy jej drżenie dało znać o naładowaniu kondensatorów energetycznych, otworzyła bramę i, uginając się pod uderzeniami wichury, wyszła poza ogrodzenie.

— Poszukiwaczko — usłyszała obok cichy głos Starszego. — Polecono nam, abyśmy ci pomagali.

— Dobrze — mruknęła przyglądając się bladym postaciom. Prr-eddsi przydzielił jej aż troje. Przydadzą się. — Szukamy zaginionych młodych Chigów — poinformowała. — Wy dwaj zacznijcie przeszukiwanie okolicy. Zwracajcie szczególną uwagę na szczeliny skalne, zawietrzne strony stoków i inne miejsca dające osłonę przed wiatrem. Ty — wskazała trzecią, będącą Starszą od niedawna, a noszącą imię Rka't-msotsi-a — trzymaj się mnie. Uważaj przede wszystkim na drapieżniki.

Dwaj szperacze odmeldowali się i zniknęli.

— A my dokąd? — zapytała Rka't-msotsi-a.

— Zaczniemy od przełęczy — zdecydowała Klnn-dawan-a. Zanotowała w pamięci położenie jednego z domów i skierowała . się w lewo.

Ruszyła naprzód, z trudem utrzymując równowagę i mając nadzieję, że Prr-eddsi jednak zdecyduje się przysłać również kilku śmiertelnych, którzy naprawdę jej pomogą. Starsi doskonale sprawdzali się jako komunikatorzy, lecz na łowców i tropicieli nie nadawali się w najmniejszym stopniu. Niestety, dyrektor zapewne nie weźmie tego pod uwagę. Był wybitnym specjalistą od języków obcych, ale podejmowanie ryzykownych decyzji przychodziło mu z wielkim trudem.

— Poszukiwaczko? — odezwała się Rka't-msotsi-a. — Skontrałowałam przełęcz i chyba je znalazłam. W każdym razie coś tam jest.

— Dobrze — mruknęła poszukiwaczka, pomijając milczeniem fakt, że przecież wydała Starszej polecenie trzymania się w pobliżu. — Ile ich naliczyłaś?

— Przykro mi, ale nie byłam w stanie stwierdzić.

— W porządku — uspokoiła ją. Rka't-msotsi została przeniesiona do grona Starszych zaledwie cykl temu, w wyniku ataku drudokyi, i jeszcze nie przywykła do nowej sytuacji. A poza tym, gdy doszło do nieszczęśliwego wypadku, miała trzydzieści cztery cykle — zaledwie o cztery więcej od niej. To z pewnością także utrudniało adaptację. — Chodźmy! Przyjrzymy się temu.

Starała się utrzymać nocne i pośrednie źrenice w maksymalnym rozszerzeniu, stale omiatając wzrokiem całą okolicę. Wiedziała, że towarzysząca jej Starsza zginęła rozszarpana przez drudokyi i aż wzdrygnęła się na samą myśl o podobnym losie. Zagrożenie było całkiem realne. Może właśnie okoliczności tamtego wypadku przynajmniej częściowo tłumaczyły wahania dyrektora Prr-eddsi. Miał prawo obawiać się bardziej agresywnych przedstawicieli fauny Gree. Towarzyszył Rka't-msotsi-a, gdy doszło do tragicznego wypadku...

Gdzieś na prawo od nich coś poruszyło się między skałami.

— Poszukiwaczko! — wyszeptała Starsza. — Tam!

— Widzę — odparła Klnn-dawan-a i uniosła stingera. Miała przed sobą z pewnością żywą istotę, i to na tyle dużą, by mógł to być młody Chig. W grę jednak wchodziła także cała masa innych stworzeń, włącznie z drudokyi. — Przyjrzyj się temu bliżej. Spróbuj zidentyfikować gatunek — rozkazała.

— Tak jest.

Rka't-msotsi-a błyskawicznie pomknęła ku skałom i zniknęła za nimi.

Poszukiwaczka czekała wstrzymując oddech...

— To drudokyi — usłyszała wreszcie nad uchem pełen przerażenia głos.

Jej ogon zadrżał gwałtownie.

— Jesteś pewna?

— Tak, jestem. I to ogromna sztuka.

— W porządku, tylko nie wpadaj w panikę — poleciła śmiertelna rozglądając się wokół. — O tej porze łuku powinien być już najedzony. Oddalamy się powoli, jasne?

Nie otrzymała odpowiedzi.

— Rka't-msotsi-a? Ale Starsza zniknęła.

— Świetnie — mruknęła Klnn-dawan-a.

Rozejrzała się jeszcze raz i powoli zaczęła się wycofywać. Mogła poradzić sobie z czyhającym zwierzęciem. Wiązka laserowa pełnej mocy z jej stingera przepaliłaby skórę, mięśnie i kości napastnika, który momentalnie zostałby unieszkodliwiony. Rzecz jednak w tym, że pomimo zapewnień Starszej nie była przekonana, czy rzeczywiście ma do czynienia z drudokyi. A jeśli nie, jeśli był to zagubiony młody, zabicie go zniszczyłoby tę odrobinę zaufania, którą okazywała im miejscowa społeczność. Lepiej więc na wszelki wypadek zejść z drogi temu stworzeniu.

Dała kolejny krok do tyłu i akurat w tym uderzeniu cielsko za skałą poruszyło się gwałtownie. Klnn-dawan-a uniosła stingera...

— Z lewej! — usłyszała jęk Rka't-msotsi-a.

Odwróciła się. Jak spod ziemi wyrósł inny zwierz, pędzący wprost na nią z szybkością wagonu kolejowego.

Jej kciuki odruchowo zacisnęły się na spustach broni. Wiązka lasera przecięła powietrze, gdy gwałtownie starała się obrócić lufę ku nowemu niebezpieczeństwu. Błysk oślepił ją tak, że nic nie widziała. Strzelała więc dalej na oślep, nie wiedząc nawet, czy kieruje broń we właściwą stronę.

Dobiegł do niej ryk drudokyi i poczuła jego odór mieszający się z zapachem jej strachu...

Drapieżnik runął na nią, wybijając z dłoni stingera i przewracając ją na plecy. Jęknęła z bólu przygnieciona potężną masą do skalistego podłoża. Niemal nieświadomie cięła językiem grubą skórę stworzenia...

I nagle przyciskający ją ciężar ustąpił. Otworzyła oczy — do tego uderzenia nie zdawała sobie nawet sprawy, że je zaciska — i z ulgą stwierdziła, że pochyla się nad nią kilku Zhirrzhów.

— Nic ci nie jest? — zapytał z troską w głosie Bkar-otpo, klękając obok i ujmując ją za rękę. — Jesteś... Dyrektorze, ona jest cała we krwi!

— Wszystko w porządku — wyszeptała z trudem, ściskając podaną dłoń i równocześnie usiłując złapać oddech. — Nic mi nie jest. To krew drudokyi, a nie moja.

— Na pewno? — zapytał z drugiej strony Prr-eddsi.

— Tak. Chyba już nie żył, kiedy na mnie wpadł.

— A więc tylko ogromnemu szczęściu możesz przypisać, że nie trafiłaś do grona Starszych — stwierdził dyrektor.

— Wiem — odpowiedziała poszukiwaczka, czując przebiegający po plecach dreszcz.

Jej twarz i pierś kleiły się od krwi drudokyi, która krzepnąc błyskawicznie na wietrze zamieniała się w skorupę. W oczach wciąż jeszcze miała błyski lasera, bolało ją całe ciało, a na utrudzonym od zadawania ciosów języku czuła smak krwi drapieżcy i swej trucizny.

Ale pozostała śmiertelną i nawet nie odniosła poważniejszych obrażeń.

Rzeczywiście miała niewyobrażalnie dużo szczęścia.

— Cieszy mnie, że się zgadzamy — warknął Prr-eddsi. — Mam nadzieję, że wyciągniesz z tego jakąś naukę. Nigdy nie powinnaś sama wykonywać tak niebezpiecznego zadania. Gdyby Rka't-msotsi-a nie ostrzegła nas odpowiednio wcześnie, ten drugi drudokyi dopadłby cię.

A więc Starsza udała się po pomoc, a nie uciekła, jak przypuszczała.

— Na pewno nigdy już tego nie powtórzę. Po prostu niepokoiłam się o zaginione młode.

— One miałyby nieporównywalnie większe szansę przeżycia w konfrontacji z dwoma drudokyi niż ty — stwierdził Prr-eddsi, lecz już znacznie łagodniej. — W każdym razie nic im się nie stało. Są w rejonie przełęczy. Zawiadomiliśmy rodzinę Ca Chag-ba. Jej członkowie już udali się w tamtą stronę.

— Dobrze — mruknęła Klnn-dawan-a siadając. Uwolniony ogon, poprzednio przygnieciony do ziemi, zabolał ją tak, że aż się skrzywiła. — A więc trzeba się brać za dokończenie badań.

— Chyba żartujesz — zaprotestował asystent. — Po tym, co przeszłaś...?

— Nie wtrącaj się, Bkar-otpo — polecił Prr-eddsi obserwując krytycznie poszukiwaczkę. — Naprawdę chcesz już teraz kontynuować badania?

— Nic mi przecież nie jest — odparła wstając i spoglądając na niebo. Wiatr był wciąż porywisty, lecz skraj chmur burzowych rysował się znacznie bliżej niż poprzednio. — Poza tym doszliśmy właśnie do newralgicznego punktu badań. Nie możemy sobie pozwolić na pominięcie nawet pojedynczej sesji.

— Dobrze — zgodził się wreszcie dyrektor. — Jeśli tego chcesz, nie będę oponować. Najpierw jednak się umyj. I to dokładnie. Wejdziesz do zagrody z młodymi wlokąc za sobą woń drudokyi i od razu możesz zapomnieć o dzisiejszej sesji. Bkar--otpo, odprowadź ją do obozu. A później zajmij się przygotowywaniem aparatury.

Kiedy Klnn-dawan-a otworzyła bramę ogrodzenia farmy Za Mingchma, wichura uspokoiła się już nieco.

— Halo? — zawołała ostrożnie w języku Chigów, gdy wraz z Bkar-otpo wślizgnęli się do środka. — Jest tu kto?

— Nie widzę ich — rzekł drżącym głosem asystent. — Uważasz, że coś jest nie tak?

— Wątpię — odparła poszukiwaczka rozglądając się i czując spowodowany niepewnością przyspieszony ruch ogona. Miała nadzieję, że przynajmniej tu zastanie wszystko w należytym porządku. Atak drudokyi kosztował ją więcej, niż przypuszczała, i w duchu marzyła teraz o powrocie do swojego schronienia,

gdzie mogła skulić się na łóżku i walczyć z przenikającym jej ciało bólem.

Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnęła, była konfrontacja z Chigami.

— Więc gdzie one się podziały?

— Może po prostu... o, tam są. — Wskazała na grupę młodych, która właśnie wyłoniła się zza domu i zbliżała się do nich. — Szukają tylko osłony przed wiatrem.

Zebrała się w sobie i wyciągnęła rękę. Młode widywały ich dość często, ale jak zauważył po drodze Bkar-otpo, burza nie poprawiła im humorów. Jeśli w ich ograniczonych umysłach zrodziło się podejrzenie, że przybysze nie są już dobrze znanymi, niegroźnymi istotami...

Prowadzący młody przytruchtał do Klnn-dawan-a i powąchał jej wyciągniętą dłoń.

Przez uderzenie z jego gardła dobywał się głuchy pomruk, lecz wreszcie położył po sobie uszy i, jakby nagle straciwszy zainteresowanie nią, oddalił się niespiesznie.

Poszukiwaczka odetchnęła głęboko.

— Widzisz? Wszystko w porządku. Chodź.

Do południowej ściany domu przytwierdzone były trzy po-czwarki — potężne kokony osnute przez młode, które zamknęły się w ich wnętrzu. Młode, przechodzące właśnie proces metamorfozy z bezmyślnych zwierząt strzegących farmy we w pełni rozumnych dorosłych Chigów.

— Dostaję dreszczy za każdym razem, kiedy o tym pomyślę — mruknął asystent, podczas gdy jego zwierzchniczka przyklękła obok jednego z kokonów i otworzyła zestaw do pobierania materiału badawczego.

— Nie widzę najmniejszego powodu — odrzekła sięgając po sondę i próbnik tkankowy. Posługując się sondą zrobiła otwór w jedwabnej otoczce i zagłębiła igłę próbnika w ciele poczwar-ki. — Pod pewnym względem przypomina to naszą przemianę ze śmiertelnych w Starszych.

— To właśnie tak mnie niepokoi — powiedział, także sięgając po sondę. — Te podobieństwa między traktowaniem młodych przez Chigów a nami.

Klnn-dawan-a przecząco poruszyła językiem.

— Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi.

— Zastanów się nad tym choć przez uderzenie. Chigowie traktują swoje młode jak zwierzęta...

— Bo to są zwierzęta.

— Wiesz, o czym mówię. Mogliby przynajmniej trzymać je w jakichś zamkniętych pomieszczeniach, a nie zostawiać bez opieki na zewnątrz. Zdajesz sobie przecież sprawę, jak wiele z nich ginie na skutek surowych warunków atmosferycznych i ataków drapieżników, zanim dożyje przemiany?

— Pewien procent na pewno — przyznała.

— Pewien procent? Siedem dziesiątych populacji nazywasz pewnym procentem? Tak jest tutaj, a słyszałem, że w miastach sytuacja wygląda jeszcze gorzej, bo młode z różnych rodzin walczą między sobą.

— To Chigowie, Bkar-otpo — przypomniała mu. Koniec igły próbnika dotknął znajdującego się w uśpieniu ciała młodego. Ostrożnie, starając się nie poruszać próbnikiem, nacisnęła znajdujący się na uchwycie przycisk. Poczuła delikatną wibrację ssawki wciągającej do urządzenia płyny i miękkie tkanki. — Nie możesz oceniać obcych według standardów Zhirrzhów.

— Może i nie — odburknął. — Ale nas można chyba tak klasyfikować. I czasami myślę sobie, że Starsi wykorzystują nas w taki sam sposób, jak oni swoje młode.

Przyjrzała mu się uważnie.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Asystent westchnął.

— Sam nie wiem. Obserwuję tylko, że zawsze ustępujemy Starszym i praktycznie robimy to, co oni chcą. — Po trwającym uderzenie milczeniu dodał: — Chyba jednak nie powinienem tego mówić.

— Ja też tak uważam — zgodziła się poszukiwaczka. — A zanim znowu zaczniesz wygadywać takie bzdury, pomyśl, w jakim stopniu Starsi są przydatni dla społeczeństwa Zhirrzhów. Poczynając od zapewnienia łączności międzygwiezdnej, a kończąc na uratowaniu mnie przed drudokyi zaledwie decyłuk temu.

— No cóż, poszukiwaczko — mruknął Bkar-otpo. — Masz chyba rację.

Próbnik przestał wibrować, co oznaczało, że jego pojemnik został napełniony. Klnn-dawan-a ostrożnie wyciągnęła przyrząd, zastanawiając się, o co właściwie chodzi asystentowi. Nie mogła jednak tego zrozumieć. Bkar-otpo miał zaledwie dziewiętnaście cykli, a młodzi łatwo wpadają w buntownicze nastroje. Tu prawdopodobnie kryło się wyjaśnienie.

W każdym razie to nie jej zmartwienie. W przeciwieństwie do przepoczwarzania się Chigów, w związku z którym tego popół-łuku należało pobrać jeszcze jedenaście próbek. Odłożyła więc pierwszy próbnik do kasety i sięgnęła po następny.

Koła wagonu Thrr-gilaga zastukały o rozjazdy, gdy zmieniał tor na biegnący ku północy, w stronę doliny rzeki Kee'miss'lo i dalej w głąb terytorium klanu Ghuu'rr. Kiedyś, będąc jeszcze w szkole, dla zaspokojenia własnej ciekawości dojechał aż do końca trasy. Tym razem pokona zaledwie dziesiątą część tego dystansu. Tylko dziewięćdziesiąt pięć tysiąckroków, do Wioski Trzcinowej.

Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, kiedy jego wagon zjechał wreszcie na bocznicę i mógł go opuścić. Według ojca matka mieszkała wśród farm dwa tysiąckroki na południe od miasteczka, w niewielkim, czerwonawym domku z białymi wykończeniami i dużym drzewem vymis rosnącym przed frontem.

W domu, którego Thrr't-rokik sam oczywiście nigdy nie widział. Wioska Trzcinowa znajdowała się sto piętnaście tysiąckroków od rodzinnej świątyni Thrr, czyli piętnaście tysiąckroków dalej niż zasięg możliwości przemieszczania się ojca — Starszego. Im dłużej Thrr-gilag zastanawiał się nad tym faktem, tym bardziej wydawał mu się niewytłumaczalny. Coś sprawiło, że matka przeprowadziła się aż tak daleko i wcale nie był pewien, czy będzie w

stanie zrozumieć powód jej decyzji.

Zapadał zmrok, gdy dotarł do stojącego na uboczu domu, wyglądającego rzeczywiście dokładnie tak, jak opisał to ojciec. Podszedł do drzwi i zapukał.

—- Och, witaj, synu.

Aż drgnął z zaskoczenia i dopiero po uderzeniu odwrócił się w stronę, z której dobiegł głos. Thrr-pifix-a klęczała w małym ogródku przy domu, niemal niewidoczna w półmroku.

— Witaj, mamo — rzekł ruszając w jej stronę i pozwalając rozszerzyć się pośrednim źrenicom. Wyglądała dość dobrze: oczywiście starsza o kilka cykli, lecz silna i pełna życia jak zawsze. — Przepraszam, że wcześniej cię nie zauważyłem.

— Nie tylko ty — powiedziała wstając. — Nie, nie ma potrzeby. — Machnęła ręką widząc, że syn chce pospieszyć jej z pomocą. — Dam sobie radę. Przepraszam, jeśli cię zaskoczyłam. Sama zauważyłam cię dopiero kiedy zapukałeś. Miałam zamiar skończyć sianie, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Niestety, moje widzenie w ciemnościach nie jest już tak ostre jak kiedyś. Nie mówiąc już o słuchu.

— Kiedy następnym razem przyjadę tak późno, będę pamiętał, żeby zagwizdać — obiecał wesoło Thrr-gilag i delikatnie dotknął językiem jej policzka. — Co masz zamiar uprawiać w tym cyklu?

— Przede wszystkim kwiaty — odparła ujmując go za rękę i odwzajemniając pocałunek. — I trochę warzyw. Takie z przydomowego ogródka smakują znacznie lepiej niż pochodzące z plantacji, prawda? Och, muszę wyglądać okropnie.

Wybacz, proszę... Nie wiedziałam, że się do mnie wybierasz.

— Próbowałem przesłać ci wiadomość — rzekł, uważnie przyglądając się matce. — Komunikator powiedział, że jej nie przyjmiesz.

— Nie rozmawiam zbyt wiele ze Starszymi — odpowiedziała spokojnie. — Jadłeś?

— Ach... nie, ostatnio nic. Czy istnieje jakiś specjalny powód, dla którego nie chcesz rozmawiać ze Starszymi?

— Lepiej dam ci jakieś zajęcie. Pokażę, co trzeba przygotować na kolację, a sama się umyję. Chodźmy do kuchni.

Posiłek stanowił dla Thrr-gilaga dziwne i raczej uciążliwe doświadczenie. Z jednej strony było to upragnione spotkanie z dawno nie widzianą matką. Teraz, po wielu cyklach spędzonych na ciągłych podróżach i badaniach obcych ras, mógł poświęcić jej nieco czasu. Ale kiedy starał się zrelaksować w cieple matczynej miłości, nie mógł zapomnieć o cisnących się na usta pytaniach i związanych z nimi obawach. Thrr-pifix-a — jego matka, a jednocześnie jakby ktoś obcy. Zmieniła się, lecz nie był w stanie wychwycić, na czym polegała ta różnica.

Sama nie chciała o tym mówić. To właśnie najbardziej go bolało. Każda próba nawiązania do tematu jej niechęci wobec Starszych, podobnie jak i powodu przeprowadzki na skraj wioski rodziny Frr, była zręcznie udaremniana i natychmiast zalewana potokiem wieści o dalekich kuzynach i przyjaciołach.

Siedzieli więc, jedli i rozmawiali. Dopiero gdy posiłek dobiegł końca, Thrr-gilag dostrzegł na twarzy matki zmianę. Coś jakby przejaw determinacji.

Uświadomił sobie, iż nie ignorowała jego pytań, tylko po prostu odwlekała udzielenie odpowiedzi.

Aż do teraz.

— No cóż — zaczęła, składając naczynia i wstając z kanapy. — To było wyśmienite, synu. Dziękuję. Widzę, że nauczyłeś się doskonale gotować podczas tych wszystkich wypraw.

— Szczerze mówiąc zdziwiłabyś się, jak rzadko gotujemy podczas badań — przyznał podnosząc się i ujmując matkę za rękę. — Usiądź w salonie, a ja posprzątam naczynia.

— To może poczekać — stwierdziła Thrr-pifix-a głosem cichym, lecz pełnym powagi. — Usiądźmy razem, synu. Musimy porozmawiać.

Salon był niewielki, ze dwa razy mniejszy od tego w ich starym domu.

— Mały, prawda? — skomentowała matka siadając na jednej z sof — Takie nic w porównaniu z domem, w którym wychowywałeś się ty i twój brat. I z tym, w którym ja spędziłam dzieciństwo.

— Rozmiary domu nie mają żadnego znaczenia. Chodzi jedynie o to, by żyć w nim szczęśliwie.

— Szczęśliwie — powtórzyła i opuściła głowę. — Cóż. Jestem pewna, że rozmawiałeś ze swoim bratem. I z... innymi. Co ci powiedzieli?

— Nic — odparł — oprócz tego, że się przeprowadziłaś. Podniosła na niego wzrok i poczuł, że język wbija mu się w policzek. A więc właściwa chwila nadeszła.

— To naprawdę bardzo proste, Thrr-gilagu — zaczęła łagodnie. — Dużo ostatnio myślałam... i podjęłam decyzję, że nie chcę zostać Starszą.

Poszukiwacz wlepił w nią zaskoczony wzrok, słysząc jedynie uderzenia własnego serca w głuchej ciszy, która zapanowała w pokoju. Czy naprawdę powiedziała to, co wydawało mu się, że usłyszał? Jego własna matka?

— Nie rozumiem... — wyjąkał wreszcie. Uśmiechnęła się smutno.

— Czego dokładnie nie rozumiesz? Określenia Starsza czy też tego, że nie chcę nią zostać?

— Mamo, o czym, do osiemnastu światów, ty mówisz? — niemal krzyknął z siłą, która zaskoczyła nawet jego.

— Proszę — Thrr-pifix-a uniosła rękę. — Proszę. To nie żaden szalony pomysł, który przyszedł mi do głowy ubiegłego łuku i nie został dokładnie przemyślany.

Ani też wytwór chorego umysłu. Ta decyzja rodziła się powoli i podjęłam ją po długotrwałych rozważaniach. Możesz chyba mnie wysłuchać?

Thrr-gilag odetchnął ostrożnie, starając się opanować nerwowe ruchy ogona. Nic dziwnego, że Thrr-mezaz nie chciał o tym mówić za pośrednictwem komunikatorów.

— Słucham.

Matka ponownie rozejrzała się po pokoju.

— Wiem, że zabrzmi to jak frazes, synu, lecz im bardziej się starzeję, tym dokładniej uświadamiam sobie, że coraz mniej jest w życiu rzeczy, które czynią go godnym kontynuowania. Smak potrawy, delikatny zapach kwiatów, deszcz i morze, dotyk dłoni ukochanej osoby. Rzeczy, które zbyt często uważamy za naturalne. W twoim wieku też właśnie tak je traktowałam. Ale teraz już nie. Moje zmysły są coraz mniej sprawne i ten proces wciąż się pogłębia. Nie widzę ani nie słyszę tak dobrze jak kiedyś.

Ponownie spuściła wzrok.— Nadal czuję, lecz coraz więcej moich przyjaciół jest w jeszcze gorszej

formie niż ja. Spojrzała mu prosto w oczy.

— Bycie Starszym to nie życie, synu. Taka jest prawda. Mogę otrzymać iluzję życia, prawdopodobnie nawet interesującą. Ale to już nie będzie prawdziwe życie. A cieszyłam się nim zbyt długo, by godzić się na mniej lub bardziej udaną imitację.

Thrr-gilag zdawał się mieć kłopoty z oddychaniem.

— Ale przecież nie ma żadnej alternatywy, mamo. Poza Starszeństwem nie pozostaje nic, tylko...

— Śmierć? W porządku, nie obawiaj się użyć tego słowa.

— Nie możesz tego zrobić.

— Dlaczego nie? — zapytała. — Przecież Zhirrzhowie po prostu umierali, zanim nauczyli się wyjmować i konserwować organy fsss. Miliony Starszych rzucone zostały w nicość podczas wojen. Nawet teraz giną w wypadkach lub z powodu rozsypania się w proch ich organów. Kiedyś wszyscy będziemy musieli stanąć w obliczu śmierci.

— Kiedyś może — zaoponował. — Ale nie teraz. Nie, kiedy jesteś wciąż... — urwał.

— Kiedy jestem co? Młoda? Sprawna? Zdolna do przekazywania nabytych doświadczeń potomkom?

— Wszystko to i jeszcze dużo więcej. Potrzebujemy cię, mamo. Jesteś nam wszystkim bardzo potrzebna. Jak możesz myśleć o zniknięciu z naszego życia?

Popatrzyła mu prosto w oczy.

— A jak ty możesz żądać, bym w nim pozostała? Nie znalazł na to odpowiedzi. Poczuł tylko ból, którego nie dało się nawet wyrazić.

— Nie chcesz nawet spróbować? — zapytał wreszcie. — Może to nie takie trudne, jak sądzisz.

Thrr-pifix-a zaprzeczyła ruchem języka.

— Tu nie chodzi o trudności, synu. Zupełnie nie zrozumiałeś, co mną kieruje.

Wiem, jak wygląda szary świat. Czytałam jego opisy i rozmawiałam z wieloma Starszymi. Obawy, to zupełnie coś innego. Ja po prostu nie chcę żyć w sposób, na jaki skazani są Starsi.

— Ale nie powinnaś podejmować takiej decyzji nie próbując nawet zobaczyć, jak to jest — nie ustępował poszukiwacz. — Po prostu nie możesz.

— Muszę. Nie rozumiesz tego? Jeżeli będę czekać do czasu przeniesienia mnie do grona Starszych, stracę szansę wyboru.

Utkwił w niej spłoszone spojrzenie, bo nagle dotarła do niego prawda.

— Mamo, o czym ty mówisz? — zapytał z wahaniem.

— To chyba oczywiste. Jedynym sposobem uniknięcia przeniesienia do grona Starszych jest wydobycie mojego organu fsss z niszy w rodzinnej świątyni i zniszczenie go.

Thrr-gilagowi wydało się, że pokój nagle zawirował wokół niego.

— Mamo, nie możesz tego zrobić — powiedział tak, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. — Nielegalne wejście w posiadanie organu fsss to największa zbrodnia.

— Ale to przecież mój/5551 — zauważyła. — Wyjęty z mojego ciała. Dlaczego nie wolno mi zrobić z nim tego, co sama zechcę?

— Bo nie. Tak już jest. Tak stanowi prawo.

— Ależ przestań. — Stanowczo pokręciła głową ruchem, który zawsze kojarzył mu się ze wspólnie odrabianymi pracami domowymi, gdy sam nie potrafił sobie poradzić. — Jeśli wymyślono jakieś prawa, to wcale nie znaczy, że są właściwe.

Tysiąc cykli temu pobieranie ogranów fsss było w ogóle nielegalne. Oczywiście nie licząc przywileju dla przywódców klanów i rodzin.

— Dziękuję, ale dobrze znam historię Zhirrzhów. Nie możesz jednak wykorzystywać absurdów z naszej przeszłości do usprawiedliwiania łamania prawa.

— Niczego nie staram się usprawiedliwiać, synu — rzekła zmęczonym głosem. — Nie zamierzam negować samej zasady. Jestem pewna, że powstała w dobrej wierze.

Chodzi mi tylko o możliwość samodzielnego dokonywania wyboru. Wszyscy Zhir-rzhowie powinni mieć taki przywilej.

Thrr-gilag zamknął oczy.

— Komu jeszcze o tym powiedziałaś?

— Tak dokładnie tylko tobie. Choć twój brat zapewne sam domyślił się, o co mi chodzi.

— A ojciec? To dlatego przeprowadziłaś się poza jego zasięg? Żeby uniknąć jego perswazji?

Matka wstała i podeszła do okna.

— Twój ojciec odszedł — rzekła prawie szeptem. — To, co z niego zostało, to nie Zhirrzh, z którym się zaręczyłam i u którego boku stałam przez czterdzieści osiem cykli. Opuściłam dom, bo wspomnienia tego, co utraciłam, były dla mnie zbyt trudne do zniesienia.

— Rozumiem — mruknął czując narastający żal. Sam odebrał to podobnie jak ona, gdy stanął przed świątynią: rozmowa ze Starszym, w którego zamienił się ojciec, była nędzną namiastką bezpośredniego kontaktu ze śmiertelnym, którego tak dobrze znał. — Żałuję, ale nie wiem, co powiedzieć, żeby ci pomóc.

Thrr-pifix-a odwróciła się w jego stronę.

— Nic nie szkodzi — zdobyła się na uśmiech. — Ja także żałuję, że nie wiem, co zrobić, byś przestał się o mnie martwić.

— Mogłabyś obiecać, że przemyślisz to wszystko jeszcze raz. Że rozumiesz, iż rany nie zdążyły się zabliźnić i dasz sobie jeszcze nieco czasu, zanim podejmiesz zdecydowane działania.

— Może zamiast tego powiem, żebyś został u mnie do następnego łuku. — Tym razem uśmiechnęła się już pewniej. — Obiecuję ci śniadanie. I nawet nie przyłożysz do niego ręki.

Poszukiwacz westchnął.

— Przykro mi, mamo. Żałuję, że nie mogę zostać, ale muszę ruszać w drogę. Za kilka decyłuków wylatuję na Gree.

— Na Gree?

— Tak. Klnn-dawan-a prowadzi tam teraz badania.

— Aha. Przekaż jej ode mnie serdeczne pozdrowienia. Mam nadzieję, że wkrótce znajdziecie czas na ceremonię zaręczyn. Dopóki jeszcze będę mogła w niej uczestniczyć.

— Dziękuję, mamo — mruknął, dziwiąc się beztrosce widocznej na jej twarzy.

Czyżby nic nie wiedziała o zagrożeniu ich związku?

Ależ oczywiście. Przecież ostatnio nie miała żadnego kontaktu ze Starszymi.

— Postaram się. Niestety muszę już iść. Dbaj o siebie. I... pomyśl o tym jeszcze, dobrze?

— Pomyślę — obiecała całując go na pożegnanie. — Ty też się nad tym zastanów.

Uważaj na siebie.

— Jasne. Porozmawiamy, kiedy wrócę. Kocham cię, mamo.

— Ja ciebie też, synu.

Droga powrotna do stacji kolei zdawała się Thrr-gilagowi znacznie dłuższa niż w przeciwną stronę. Było też wyraźnie chłodniej. Szedł jak automat w ciszy i ciemnościach, rozjaśnionych tylko światłem gwiazd, usiłując przeanalizować to, co usłyszał.

Nic mu z tego nie wychodziło. Zbyt wiele czaiło się pytań, zbyt wiele zagrożeń dla niego samego, ale także dla najbliższych. Nie miał pojęcia, jak sobie z nimi poradzić.

Czy powinien powiadomić ojca, co planuje Thrr-pifix-a? A jeśli nie jego, to może Thrr-tulkoja? Z pewnością Zhirrzh odpowiedzialny za świątynię rodziny Thrr powinien wiedzieć o tego rodzaju zagrożeniu. Zresztą on także miał obowiązek zameldować o planowanej zbrodni.

Lecz z drugiej strony upłynęło zaledwie pół cyklu od przeniesienia Thrr't-rokika do grona Starszych. Jeśli więc zamiar odejścia był niczym więcej niż tylko wyrazem żalu i przejawem niemożliwości dostosowania się do zmienionej rzeczywistości? W takim przypadku złożenie raportu przyniosłoby tylko dodatkowe kłopoty. Nie mówiąc już o wstydzie.

A może sam powinien bardziej zdecydowanie odwodzić matkę od decyzji? Odwołać podróż na Gree i poświęcić jej więcej czasu? Może te rozmyślania i pochopne decyzje wywołała dokuczliwa samotność. Może były krzykiem o pomoc i wsparcie?

Czy w takiej sytuacji nie powinien powiedzieć o groźbie nie-dojścia do skutku jego zaręczyn z Klnn-dawan-a? Dałoby mu to możliwość zaapelowania do jej rozsądku i, w imię miłości macierzyńskiej, nakłonienia do rezygnacji z radykalnych rozwiązań. Przynajmniej na pewien czas. Przy okazji podkreśliłby korzyści płynące z przemiany w Starszego, choćby w postaci dostępu do wszelkich informacji.

Nie. Thrr-pifix-a nie imponowała pozycja osoby dobrze poinformowanej. Dla niej liczyły się tylko ogródek, gotowanie i rodzina. A wstąpienie do grona Starszych zupełnie zrujnowałoby dotychczasowe pryncypia.

Westchnął ciężko. Nie, nie mógł z tym nic zrobić. Przynajmniej teraz. Może gdy dotrze na Gree i będzie miał okazję przedyskutować cały problem z Klnn-dawan-a, wspólnie coś wymyślą.

Przyspieszył kroku i niewesołe myśli odpłynęły gdzieś na bok. Klnn-dawan-a.

Razem na pewno znajdą sposób, by rozwiązać piętrzące się problemy. Wszystkie.

Muszą.

Niewielki transportowiec nadleciał z zachodu i, zatoczywszy krąg, delikatnie dotknął lądowiska na powierzchni Dorcas. Przez kilka uderzeń pisk hamulców mieszał się z hukiem silnika, gdy pilot wytracał prędkość. Statek zwalniał wyraźnie, a hałas cichł. Znalazłszy się już na ziemi, skręcił i ociężale zbliżał się do miejsca, gdzie czekali Thrr-mezaz i Klnn-vavgi.

Przed dowódcą sił naziemnych pojawił się Starszy.

— Wylądowali, dowódco — zameldował. — Wstępne oględziny silników wskazują, że wszystkie systemy działają prawidłowo.

— Bardzo dobrze — rzekł Thrr-mezaz. — Przekaż wszystkim strażnikom, że przechodzimy na drugi poziom alarmowy. I niech szturmowce przerwą wykonywanie zadań eskortowych.

— Tak jest — rzekł Starszy i zniknął.

— A więc doczekaliśmy się — mruknął dowódca zerkając na swego zastępcę. — Jesteś gotowy?

— Raczej nie. Mówiąc szczerze, denerwuję się. Dlaczego Dkll--kumvit specjalnie przylatuje aż tutaj, żeby z nami rozmawiać? Przecież mamy z nim bezpośrednią

łączność laserową.

— Może chce po prostu obejrzeć sobie nasze systemy obronne.

— Z orbity widać je znacznie lepiej niż z ziemi. Przecież to dowódca sił kosmicznych. Znasz drugiego takiego, który z własnej nieprzymuszonej woli schodzi na powierzchnię planety?

Thrr-mezaz wzruszył ramionami.

— Zawsze znajdzie się jakiś pierwszy.

— Wierz mu, jeśli chcesz, dowódco — burknął Klnn-vavgi. —

Według mnie ma przy sobie zagłuszacz i przyleciał tu, żeby osobiście przekazać nam jakieś niepomyślne wieści.

Transportowiec zatrzymał się przed nimi. Z otwartego włazu w burcie wysunęła się rampa. Natychmiast w wejściu ukazał się Dkll-kumvit i zanim pochylnia sięgnęła ziemi, już szedł po niej.

— Witam — odezwał się brat Thrr-gilaga. — Jestem dowódca Thrr-mezaz z klanu Kee'rr, a to mój zastęca, Klnn-vavgi z klanu Dhaa'rr.

— Głównodowodzący siłami kosmicznymi, Dkll-kumvit z klanu Ghuu'rr.

— Jestem zaszczycony — rzekł Thrr-mezaz i skinął ręką, na co wystąpili trzej wojownicy z owocami kavra w dłoniach.

Rytuał przebiegł szybko — znajdowali przecież w strefie działań wojennych.

— Mam z tobą kilka spraw do omówienia, dowódco — rzekł Dkll-kumvit po jego zakończeniu. — Moglibyśmy porozmawiać bez zbędnych świadków?

— Oczywiście — odparł Thrr-mezaz, starając się ukryć ciekawość. Rozmowa bez świadków... i ta sakiewka u pasa przybysza, rozmiarami przypominająca zagłuszacz. Klnn-vavgi chyba miał rację. — Tędy, proszę.

Miliłuk później wszyscy trzej zamknęli się w biurze dowódcy sił naziemnych.

— To oficjalny przekaz z Dowództwa — rzucił w przestrzeń i, jak należało się tego spodziewać, wyjął zagłuszacz. — Tylko dla uszu dowódcy i jego zastępcy.

Postawił urządzenie na biurku, włączył je i pomieszczenie wypełnił natrętny, pulsujący dźwięk.

— W bazie wszystko w porządku? — zapytał głównodowodzący.

— Tak — odpowiedział Thrr-mezaz nie całkiem zgodnie z prawdą.

Zagłuszacze były niezwykle skuteczne, uniemożliwiając Starszym słyszenie zwykłej mowy. Używano ich w sytuacjach, gdy treść rozmowy z jakiegoś powodu nie powinna do nich dotrzeć. Sami Starsi, którzy buntowali się, gdy coś umykało ich uwagi, już pięciokrotnie na Zgromadzeniach Ponadklanowych starali się przeforsować całkowity zakaz stosowania zagłuszaczy. Jak dotąd nie udawało im się, lecz nie zamierzali skapitulować.

W opinii Thrr-mezaza było to wiele krzyku o nic. Pomimo ich niezaprzeczalnych walorów, zagłuszacze nie miały szans wejścia do powszechnego użycia z prostego powodu: ich dźwięk, uniemożliwiający słyszenie Starszym,

wpływał także niekorzystnie na system nerwowy śmiertelnych. Niektórzy Zhirrzhowie byli tak wrażliwi, że przebywając w strefie działania urządzenia tracili przytomność. Dla większości jednak kończyło się to najwyżej bólem głowy przez najbliższy decyłuk lub dwa.

Sam Thrr-mezaz także źle znosił ten dźwięk i był niemal pewien, że głównodowodzący sił kosmicznych o tym wiedział. Użycie urządzenia stanowiło więc szczególne zaakcentowanie znaczenia tej wizyty.

— Zapewne obaj zastanawiacie się, co mnie tu sprowadza — rzekł Dkll-kumvit. — Prawdę mówiąc sam nie wiem, czy postępuję właściwie. Ale dotarły do mnie pewne wiadomości, a skoro wy dwaj pełnicie swe zadania na pierwszej linii, postanowiłem was ostrzec.

Thrr-mezaz spojrzał znacząco na swego zastępcę. Czyżby coś ważnego związanego z Ludźmi-Zdobywcami?

— Jakie wiadomości, dowódco?

.— Polityczne, a jakież inne — mruknął Dkll-kumvit z nieukrywanym obrzydzeniem. — Nawet w środku wojny nie zapomina się o rozgrywkach politycznych — posłał twarde spojrzenie członkowi klanu Kee'rr. — Szczególnie tych dotyczących lub animowanych przez Starszych. I właśnie ty, dowódco, jesteś Zhirrzhem, który znalazł się pod ich ostrzałem.

Thrr-mezaz skrzywił się.

— Prr't-zevisti?

— Zgadza się. Wielu Starszych ciebie uznało za winnego jego śmierci.

— Przecież nie ma żadnego pewnego dowodu, że on nie żyje — wtrącił Klnn-vavgi.

— Biorąc pod uwagę te ogromne ilości metalu używane przez Ludzi-Zdobywców, mogli go po prostu u siebie uwięzić.

— Dosyć wątpliwe — stwierdził przybysz. — Chociaż nie powinniśmy wykluczać i takiej ewentualności. Dla Starszych nie ma jednak znaczenia, co naprawdę stało się z Prr't-zevisti. Dla nich on zniknął, a ty, dowódco, zostałeś obarczony odpowiedzialnością za to.

Klnn-vavgi parksnął ze złością.

— Za pozwoleniem. Chciałbym zauważyć, że to nie tylko niedorzeczne, ale i niesprawiedliwe. To strefa działań wojennych, a nie jakiś plac zabaw. Zdarza się tu milion rzeczy, których nikt nie jest w stanie ani przewidzieć, ani kontrolować.

— Jestem tego samego zdania — powiedział Dkll-kumvit. — Niestety to nie mnie powinieneś przekonywać. A jeśli spróbujemy pójść dalej w spekulacjach, sądzę, iż twoja tu obecność wynika po części z niezwykle aktywnych działań klanu Dhaa'rr. Jego przywódcy i Starsi chcą prawdopodobnie wykorzystać sprawę Prr't-zevisti do zapewnienia ci awansu na stanowisko dowódcy Dorcas.

Klnn-vavgi skrzywił się z obrzydzeniem.

— Już wcześniej przedstawiono mi taką propozycję. Oświadczyłem mówcy Cvv-panavowi, że nie odpowiada mi ona i nie skorzystam z okazji.

— Doceniam twoją lojalność — rzekł gość. — Podobnie jak twe doświadczenie i umiejętności. — Machnął językiem w geście rozgoryczenia. — Niestety, mówcy tacy jak Cvv-panav nigdy nie pozwalają, by zdrowy rozsądek pokrzyżował ich plany. Oczywiście nie zamierzałem obrazić całego twojego klanu.

— Rozumiem — zapewnił Klnn-vavgi. — Ale ja także wiem, co kieruje działaniami przywódców klanowych.

— Na czym polegają zarzuty Dhaa'rr? — zapytał Thrr-me-zaz. — Chodzi o usytuowanie piramid z wycinkami poza obrębem bazy?

— Tak, a poza tym twierdzą, że po porwaniu wycinka Prr't-zevisti nie zrobiłeś prawie nic, by go odzyskać.

— A czy choć wspomnieli, kto upierał się, abym wstrzymał ogień? Zapomnieli już, jak sami Starsi przekonywali mnie, że stanowi to bezpośrednie zagrożenie dla wycinka?

— I przecież Prr't-zevisti także miał możliwość powrotu do rodzinnej świątyni podczas ataku wroga, a zapewne jeszcze długo po nim — dodał Klnn-vavgi. — Moim zdaniem na nim właśnie spoczywa znaczna część odpowiedzialności za to, co się stało.

— Jak już mówiłem, zastępco, chodzi tu o politykę, a nie o logikę — powiedział cicho Dkll-kumvit. — Celem mojej wizyty było poinformowanie was o bieżącej sytuacji. Wszystkie wykonane obecnie posunięcia bez wątpienia skierowane zostaną przeciwko dowódcy Thrr-mezazowi. Niestety, sam będziesz musiał się bronić.

— Dziękuję za ostrzeżenie, dowódco — rzekł zwierzchnik sił naziemnych. — Postaram się, żeby tamte sprawy nie miały najmniejszego wpływu na prawidłowe funkcjonowanie mojego przyczółka.

— Jestem tego pewien. — Dkll-kumvit wskazał na mapę okolic bazy. — Jakieś postępy w poszukiwaniach prowadzonych na północy?

— Jeszcze nie. Starsi zakończyli oględziny powierzchni i teraz szukają pod ziemią.

— To ciężka praca, nawet dla nich. Wciąż zapewne natrafiają na złoża rud metalu, które uniemożliwiają im swobodne poruszanie się. Rozumiem, że w ramach przeszukania powierzchni przyjrzeli się też uważnie wszystkim drzewom i skałom.

— Oczywiście.

— Hm — mruknął gość, ponownie zatrzymując wzrok na mapie. — Naprawdę twoim zdaniem Ludzie-Zdobywcy usiłowali dotrzeć do określonego miejsca?

— Tak. W przeciwnym razie nie podjąłbym zakrojonych na taką skalę poszukiwań.

— A jeśli nic nie znajdziesz?

— Zwrócę się do ciebie, dowódco, z prośbą o pozwolenie na przeniesienie piramidy w inne miejsce, by kontynuować penetrację. Cokolwiek tam jest, ma duże znaczenie dla Ludzi-Zdobywców. Chciałbym dowiedzieć się, czy równie cenne byłoby dla nas.

— Cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz. Ewentualny sukces mógłby okazać się niezwykle ważny. I to nie tylko dla przebiegu samej wojny.

Thrr-mezaz przytaknął. Znaczące osiągnięcie wynikające bezpośrednio z rozmieszczenia piramid poza granicami bazy w ogromnym stopniu pomogłoby obalić argumenty jego przeciwników.

— Rozumiem, dowódco — rzekł. — Jeśli rzeczywiście Ludzie-Zdobywcy czegoś szukają, my znajdziemy to pierwsi.

— Dobrze. — Dkll-kumvit wstał. — A więc mogę już wracać na „Imperative" i nie przeszkadzać ci w pracy. Nigdy nie wiadomo, kiedy wróg zdecyduje się zaatakować ponownie, a bardzo nie chciałbym tkwić tu, kiedy moje jednostki podejmą walkę.

Wyciągnął rękę w stronę zagłuszacza, lecz zawahał się.

— Jeszcze jedno. Otrzymałem z Dowództwa odpowiedź na prośbę o posiłki.

Odmówiono mi.

Thrr-mezaz spojrzał na swego zastępcę.

— Definitywnie?

— Tak. Nie otrzymam żadnej nowej jednostki, a wy nawet jednego wojownika. I nie ma mowy o większych jednostkach powietrznych.

Zwierzchnik sił naziemnych skrzywił się. A więc mógł zapomnieć o ataku na górskie umocnienia Ludzi-Zdobywców. Przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości. Siły ekspedycyjne dysponowały zaledwie dwoma ciężkimi bombowcami, a do tego rodzaju akcji należało mieć ich co najmniej dziesięć razy więcej.

Dkll-kumvit już wcześniej protestował przeciw tak słabemu wyposażeniu, lecz stratedzy z Dowództwa zdawali się tego nie słyszeć. Wynik był łatwy do przewidzenia: obie jednostki zostały zniszczone już w pierwszym decyłuku działań wojennych.

— Czy wytłumaczyli tę decyzję? — zapytał.

— Powiedzieli tylko, że obecnie nie posiadają żadnych możliwości.

— A co z rezerwistami? — wtrącił Klnn-vavgi. — Czy już rozpoczęli ich wcielanie?

— Pytałem i o to, lecz wciąż nie mam odpowiedzi — odparł głównodowodzący i zawahał się na uderzenie. — Słyszałem jednak, zupełnie nieoficjalnie, że Dowództwo wysłało siły deseniowe na kolejne dwa światy Ludzi-Zdobywców. A w ciągu kilku najbliższych łuków planują atak na trzy następne.

Thrr-mezaz utkwił w nim pełne zaskoczenia spojrzenie. Tworzenie pięciu nowych przyczółków, zanim trzy pierwsze zostały naprawdę zdobyte?

— Wybacz dowódco, ale wydaje mi się to nieco... przedwczesne.

— Ja użyłem słowa „niedorzeczne" — rzekł ze złością Dkll--kumvit. — Nie wiem, co, do osiemnastu światów, tam obmyślili. Zakładam tylko, że mają po temu jakiś szczególnie ważny powód.

Dowódca sił naziemnych zerknął na Klnn-vavgi i przypomniał sobie, że rozmawiając tuż po odparciu ostatniego ataku wroga, zastanawiali się, czy Dowództwo nie uzyskało jakiejś informacji o Ludziach-Zdobywcach, która wywołała panikę wśród jego członków.

— Może zmianie uległy źródła potencjalnego zagrożenia — mruknął.

— Może — przytaknął Dkll-kumvit. Sięgnął wreszcie po za-głuszacz i wyłączył go. — Mam tylko nadzieję, że od przerażenia nie przejdą do nadmiernej pewności siebie — dodał, gdy zapadła dzwoniąca w uszach cisza. — Obecne działania w niczym nie przypominają zajęcia czterech planet należących do rasy Isintorxi. — Z pewnością — przyznał Thrr-mezaz. — To może być naprawdę ogromny błąd.

Baza pogrążyła się w ciemnościach. Thrr-mezaz zmienił pozycję na sofie, utkwił spojrzenie w oknie i ścisnął dłońmi skronie w daremnym wysiłku powstrzymania pulsującego bólu głowy. Bólu wywołanego przez zagłuszacz Dkll-kumvita i jego słowa.

Cicho uchyliły się drzwi.

— Dowódco? — odezwał się Klnn-vavgi.

— Wejdź, proszę. Nie włączaj światła.

— Dobrze — mruknął zastępca zamykając za sobą drzwi. — Masz ku temu jakiś szczególny powód?

— Ból głowy. Przy okazji usiłuję myśleć. Otrzymałeś jakieś nowe doniesienia od naszych nieustraszonych Starszych?

—— No cóż, przede wszystkim ustalili, że na Dorcas są złoża rud żelaza. I to dość bogate, sądząc z liczby skarg, jakie przekazują. Wcale nie są zadowoleni z wykonywanego zadania.

— To przecież wojna — warknął Thrr-mezaz wyraźnie zirytowany. — Jeśli o tym zapomnieli, przypomnij im, że wojny zazwyczaj nie dostarczają zbyt wiele osobistej radości. Gdyby nadal narzekali, odeślę całą tę bandę z powrotem do świątyń. Będą mogli siedzieć tam w błogim nieróbstwie i przyglądać się gwiazdom oraz chmurom do końca wieczności. Jasne?

— Tak jest, dowódco — odpowiedział zastępca oficjalnym tonem. — Dopilnuję, żeby Starsi to usłyszeli.

Przez kilka uderzeń w biurze panowała cisza. Thrr-mezaz ponownie zacisnął dłonie na skroniach. Gotująca się w nim wściekłość powoli przeradzała się w zmęczenie.

— A więc dobrze — powiedział już spokojnie. — Oprócz pretensji przekazali coś interesującego?

— Jeszcze nie. Ale zlustrowali dopiero dziesięć procent terenu. Podziemne poszukiwania posuwają się znacznie wolniej, niż prowadzone na powierzchni.

— Wiem.

Ponownie odwrócił się do okna. Zastanawiał się, co teraz robi dowódca Ludzi-Zdobywców, bezpieczny dzięki swym wybuchowym pociskom i Miedzianogłowym. Czy on też wpatruje się w ciemności przewidując posunięcia wroga? A może wraz ze swoimi wojownikami studiuje mapy i obmyśla kolejną ekspedycję do tajemniczego celu na północy.

W każdych okolicznościach, o każdym czasie, zawsze jedna ze stron w konflikcie wojennym ma inicjatywę. Tak go przynajmniej uczono. Tylko w czyim ręku była teraz?

— Dowódco? — odezwał się ostrożnie Klnn-vavgi. Thrr-mezaz jeszcze raz ścisnął głowę i opuścił ręce.

— Dość tego — rzekł zdecydowanie. Uruchomił czytnik i wyświetlił na nim jedną z map opracowanych przez jednostki przebywające na orbicie. — Siedzimy tu z założonymi rękami już jedenaście łuków, pozwalając Ludziom-Zdobywcom swodobnie działać. Czas przejąć inicjatywę.

— Zamierzasz zażądać większej liczby ciężkich jednostek powietrznych?

— Miałem raczej na myśli coś dającego większe szansę powodzenia. Co wiemy o podejściach do umocnień Ludzi-Zdobyw-ców?

— Na pewno nie prowadzą tam żadne bezpieczne drogi — odparł Klnn-vavgi obchodząc biurko, żeby także widzieć obraz na czytniku. — Chodzi ci o kierunek, z którego wyprowadzić atak?

— Niekoniecznie. A raczej jeszcze nie. Najpierw musimy zdobyć więcej informacji o samych umocnieniach.

— Nie mam pojęcia, jak tego dokonać. Nigdy nie udało się nam dolecieć tam szturmowcami, które zapewne stałyby się błyskawicznie łupem ich Miedzianogłowych.

— A gdyby spróbować dotrzeć tam pieszo?

— Sytuacja przedstawia się niewiele lepiej — stwierdził zastępca pochylając się nad czytnikiem i wywołując polecenie wyświetlenia widoku terenu zarejestrowanego z lotu ptaka. — Istnieje tylko kilka możliwych dróg, masz je wszystkie oznaczone na mapie. Posterunki zaporowe Ludzi-Zdobywców wykluczają przedostanie się którąkolwiek z nich.

— Zgadza się — mruknął dowódca w zamyśleniu. — I zapewne zostały rozmieszczone w taki sposób, by uniemożliwić przeniknięcie do samej położonej w górach bazy. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy narażać się na aż takie ryzyko.

Klnn-vavgi spojrzał na zwierzchnika wyraźnie zaskoczony.

— Chyba nie myślisz o posłużeniu się Starszymi?

— A dlaczego nie? Wspaniale nadają się do przeprowadzenia tego rodzaju zwiadu.

— O ile sobie przypominam, był to jeden z powodów wypuszczenia Ludzi-Zdobywców z wycinkiem Prr't-zevisti. Nie sądzę, abyś znalazł wielu ochotników do wykonania takiego zadania.

— Ja tu dowodzę i nie muszę szukać ochotników — przypomniał stanowczo Thrr-mezaz. — Poza tym główny problem polegał wówczas na tym, że to wróg przenosił wycinek. Tym razem zrobimy to my.

Zastępca w zamyśleniu pocierał dłonią twarz.

— Sam nie wiem — mruknął wreszcie. — To dość trudny teren dla piechura. A jeśli nie uda się nam nakłonić Dkll-kumvita do wypożyczenia jednego ze Starszych o zasięgu dziesięciu ty-siąckroków, musilibyśmy umieścić piramidę zaledwie o pięć ty-siąckroków od ich siedziby. To znaczy, że znajdziemy się niebezpiecznie blisko ich posterunków, a nie sądzę, żeby lśniąca w słońcu piramida umknęła ich uwagi.

Thrr-mezaz skrzywił się. Podwładny miał oczywiście rację. A biorąc pod uwagę obecne nastawienie, Dkll-kumvit zapewne nie zechce zaakceptować takiego pomysłu. Szczególnie, że w grę wchodziłyby interesy Starszych.

— Czyli nie ma innego wyjścia — orzekł. — Potrzebujemy wycinka o dłuższym zasięgu. Jeśli nie uda się nam zdobyć go od Dkll-kumvita...

Urwał, gdy do głowy przyszła mu niespodziewana myśl.

— Czy istnieje jakiś logiczny powód nakazujący konieczność wleczenia tam całej piramidy? — zapytał powoli. — Mówimy przecież tylko o jednym wycinku, może dwóch. Dlaczego nie umieścić ich w jakimś solidnym pojemniku i nie przenieść we właściwe miejsce?

Dzienne źrenice Klnn-vavgi zwęziły się wyraźnie.

— Chyba nie mówisz poważnie. Chciałbyś tak po prostu wrzucić wycinek fsss do jakiegoś pudełka? Przestań... Twoje obecne kłopoty ze Starszymi będą niczym w porównaniu z tym, co wywołasz już samą taką propozycją. Obwołaliby cię do kompletu barbarzyńcą.

— Dobra, zapomnij o tym — warknął dowódca. — Nie mam nic przeciwko kultywowaniu tradycji, lecz kurczowe, ślepe trzymanie się ich, to już zupełnie inna sprawa. A więc wracamy do koncepcji znalezienia wycinka o zwiększonym zasięgu. Ciekaw jestem, czy Dowództwo mogłoby wypożyczyć nam choć jeden. Klnn-vavgi parsknął.

— Nie widzę powodu do odmowy. Powinni wziąć pod uwagę, ile zaoszczędzili na nas wojowników i sprzętu.

— Zgadza się. Spróbujemy wywołać u nich poczucie winy. Zaraz prześlę prośbę. Najwyżej mogą się nie zgodzić.

— I zapewne tak właśnie zrobią. Ale zanim się tym zajmiesz, czy nie powinniśmy spróbować pomówić z twoim bratem? Może on domyśli się, czego mogą szukać Ludzie-Zdobywcy.

— Wątpię — rzekł Thrr-mezaz. — Z tego, co wiem, jego grupa badawcza nie zdobyła żadnych konkretnych informacji na temat Dorcas.

— Ale on wie bardzo wiele o samych Ludziach-Zdobywcach. W każdym razie uważam, że nie zaszkodzi zapytać.

— Może i tak — przyznał z ociąganiem dowódca. Po rozmowie z Dkll-kumvitem i własnym wybuchu gniewu nie miał zbytniej ochoty na prowadzenie prywatnej rozmowy za pomocą sieci co najmniej nieprzychylnych mu Starszych. Nie mógł jednak pozwolić sobie na wyraźne unikanie kontaktu z nimi.

— Komunikatorze? — zawołał.

Po kilku uderzeniach oczekiwania pojawił się Starszy.

— Tak, dowódco?

— Połączenie ze Zgromadzeniem Ponadklanowym. Chcę rozmawiać z pełniącym służbę lokalizatorem.

Starszy potwierdził przyjęcie polecenia i zniknął. Klnn-vavgi ledwie zdążył przesiąść się na sofę, gdy pojawił się ponownie.

— „Tu Ponadklanowy lokalizator dyżurny" — przekazał. — „Mów, dowódco".

— Chciałbym ustalić miejsce pobytu swojego brata, poszukiwacza Thrr-gilaga z klanu Kee'rr. Jest obecnie członkiem grupy badawczej zajmującej się obcymi, działającej pod auspicjami Zgromadzenia Ponadklanowego.

Starszy ponownie zniknął.

I nie wracał.

— Interesujące — mruknął Klnn-vavgi, gdy mijało uderzenie za uderzeniem. — Sądzisz, że stracili z nim kontakt?

— Możliwe. Thrr-gilag ma zwyczaj wałęsać się gdzieś nikomu o tym nie mówiąc.

Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, doprowadzał tym matkę do szaleństwa.

Starszy powrócił.

— „Nie dysponuję niestety bieżącą lokalizacją poszukiwacza Thrr-gilaga z klanu Kee'rr. Będę próbować i zawiadomię cię, jeśli uda mi się nawiązać z nim kontakt".

— Rozumiem — mruknął Thrr-mezaz. — Dziękuję. Starszy zniknął na kilka uderzeń, po czym zameldował:

— Połączenie zostało przerwane, dowódco. Coś jeszcze?

— Tak. Otwórz połączenie z moim ojcem, Thrr't-rokikiem z klanu Kee'rr.

Znajduje się w świątyni rodziny Thrr.

— Tak jest.

— Nie uważasz, że może chodzić o blokadę informacyjną związaną z wyprawą do Mrachów? — zasugerował Klnn-vavgi.

— Niewykluczone. Ale wypróbujemy jeszcze kilka możliwości, zanim się poddamy.

Komunikator powrócił.

— „Cieszę się, że cię słyszę, synu. Jak się masz?"

— W porządku, ojcze. Chcę mówić z Thrr-gilagiem, ale mam kłopoty ze zlokalizowaniem go. Wiesz może, gdzie go szukać?

— „Odwiedził mnie ubiegłego łuku tu, w świątyni. Później udał się z wizytą do waszej matki, a następnie miał lecieć na Gree, na spotkanie z Klnn-dawan-a".

— Na Gree? — zdziwił się dowódca. — Sądziłem, że Zgromadzenie nakazało mu pozostanie w Mieście Jedności.

— „Tak? Nie wspomniał o tym nawet słowem. Chodzi o coś związanego z jego badaniami?"

— Mniej więcej — rzekł ostrożnie. Na pół oficjalne szczegóły dotyczące ekspedycji do świata Mrachów krążyły po zabezpieczonych, wojskowych ścieżkach łączności już od dobrego łuku, lecz nie oznaczało to, że zostały przekazane także opinii publicznej. Prawdopodobnie jeszcze tego nie zrobiono i, jak na razie, nawet nie planowano. — Wiesz może, który lot wybrał?

— „Nie, ale mogę się dowiedzieć. To karnawał czy co?" Thrr-mezaz uśmiechnął się lekko. Określenie „karnawał", w rodzinnym kodzie oznaczające sprawę

szczególnego znaczenia, wywodziło się jeszcze z czasów ich dzieciństwa.

— To jak najbardziej karnawał — przyznał. — Zarówno dla niego, jak i dla mnie.

— „Rozumiem, synu. Jeśli możesz przez miliłuk utrzymać połączenie, spróbuję się czegoś dowiedzieć".

— Próbuj.

Starszy zniknął.

— Karnawał? — zapytał Klnn-vavgi przekrzywiając nieco głowę. — Klan Kee'rr używa dość intrygującej terminologii.

— To nasz rodzinny kod — wyjaśnił Thrr-mezaz. — I nie dziw się tak. Założę się, że dorastając także używałeś niezrozumiałych dla innych określeń.

— Przepraszam, dowódco — rzekł Klnn-vavgi. Starszy zjawił się ponownie.

— „Wybacz, że to trwało tak długo" — przekazał. — „Jest na wojskowym zaopatrzeniowcu »Ministration«, który opuścił Oaccanv około trzech decyłuków temu".

— Dziękuję, ojcze. Doceniam twe wysiłki.

— „Zawsze jestem gotów służyć ci pomocą. Uważaj na siebie. Wkrótce postaram się z tobą skontaktować. Do usłyszenia".

— Do usłyszenia. — Thrr-mezaz kiwnął na Starszego. — Przerwij połączenie i nawiąż łączność z „Ministration" — polecił.

— Tak jest.

— Nie przypuszczam, żeby Zgromadzenie Ponadklanowe było zachwycone tą jego wyprawę na Gree — stwierdził Klnn-vavgi.

— Zapewne. Chyba że wykluczyli go już z planowanej misji.

— To też możliwe. Biorąc jednak pod uwagę obecne okoliczności, nie powinieneś go o to pytać.

— Coś takiego nie przyszło mi nawet do głowy. W powietrzu zakołysał się Starszy.

— „Witaj, Thrr-mezazie. To dla mnie niespodzianka".

— Wiem, jak je lubisz — rzekł dowódca zerkając na zegarek, chcąc zmierzyć czas między przekazami. — Przepraszam... spałeś, prawda?

— „Tak, ale nie ma sprawy. Jeszcze zdążę się wyspać. Co jest?"

— Mam tylko jedno krótkie pytanie. Tutejsi Ludzie-Zdoby wcy usiłowali dostać się do miejsca na północ od zdobytej przez nas bazy. Nie zauważyliśmy tam niczego godnego uwagi, nie jest to także teren ważny ze względów operacyjnych. Zastanawiałem się, czy nie wiesz czegoś, co mogłoby naprowadzić nas na jakiś trop.

Znów długo czekali na odpowiedź.

— Co, czyżby znowu zasnął? — zapytał żartobliwie Klnn-vavgi.

— Chyba nie — mruknął dowódca i ponownie zapatrzył się w okno. Albo zastępca miał rację, albo też brat długo" zastanawiał się, jak najlepiej byłoby ją sformułować, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń...

Wreszcie doczekali się.

— „Nie jestem w stanie powiedzieć, o co im chodzi. Ale z całą pewnością powinieneś szczególnie starannie kontrolować ich poczynania. O ile nie chcesz, żeby zrobili sobie z tego karnawał".

Poczuł, że zwęziły mu się dzienne źrenice. Karnawał.

— Rozumiem, bracie — powiedział starając się zachować obojętny ton. — Będziemy uważać. Ty także bądź ostrożny.

— „Oczywiście. Na razie, bracie".

— Na razie. Możesz przerwać połączenie — zwrócił się do Starszego. — To wszystko.

— Tak jest — rzekł komunikator i rozpłynął się w powietrzu.

— To ciekawe — stwierdził zastępca wstając i kierując się w stronę drzwi. — Nie wiem, ile konkretnych informacji zawiera w sobie ta odpowiedź, ale bez wątpienia wydaje się interesująca. Myślę, że to na razie wszystko. Chyba więc udam się na spoczynek.

— Proszę bardzo. Ale zanim odejdziesz, chciałbym cię przeprosić za moją nieuprzejmość. To siedzenie tu niczym ranny nornin zaczyna coraz bardziej działać mi na nerwy.

Klnn-vavgi uśmiechnął się.

— Nie przejmuj się, dowódco. Do następnego łuku.

Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Z ciężkim westchnieniem Thrr-mezaz ułożył się na sofie i zamknął oczy. Karnawał. Thrr-gilag z pewnością nie użył tego słowa przypadkowo.

Było więc coś, co mogło potwierdzić jego podejrzenia. Coś związanego z tą wojną i Ludźmi-Zdobywcami, czego Dowództwo nie chciało ujawnić.

I Thrr-gilag to wiedział. „Nie jestem w stanie powiedzieć, o co im chodzi" — tak brzmiało wypowiedziane przez niego zdanie. Brat ujął to bardzo sprytnie.

Sam znał tajemnicę, ale zapewne nie wolno mu było jej zdradzić.

A jakaś część owej tajemnicy, cokolwiek to było, wiązała się z Dorcas.

Ogromnej wagi nabierało więc zdobycie informacji o wszystkim, co działo się w górach. A to oznaczało konieczność wysłania na zwiad wojownika lub Starszego.

A może, sami o tym nie wiedząc, już dysponowali ulokowanym tam szpiegiem...

Niespokojnie machnął językiem. Miał świadomość, że szansę są niewielkie. Ale gdyby udało się nawiązać kontakt z Prr't-ze-visti, warto byłoby poświęcić się, nawet znosząc wszelkie niedogodności. Oj, warto!

— Komunikatorze?

Na wezwanie pojawił się Starszy.

— Sądziłem, że już skończyłeś, dowódco — powiedział, wyraźnie niezadowolony.

— A co, spieszysz się gdzieś? — warknął Thrr-mezaz. — Chcę się połączyć z rejestratorem świątyni rodziny Prr na Dharanv. Komunikator aż zamrugał ze zdziwienia.

— Świątyni rodziny Prr? — powtórzył.

— Zgadza się. No dalej... robi się późno, a ja muszę się jeszcze przespać.

— Tak jest — mruknął Starszy i zniknął nie zmieniając pełnego zaskoczenia wyrazu twarzy.

Dowódca pochylił się nad czytnikiem z wyświetloną mapą. W porządku.

Potrzebowali teraz miejsca niewidocznego z posterunków Ludzi-Zdobywców...

Komunikator powrócił.

— „Jestem czwartym asystentem rejestratora świątyni rodziny Prr" — przekazał.

— „Mów, dowódco Thrr-mezazie z klanu Kee'rr".

— Interesuje mnie organ fsss Prr't-zevisti z klanu Dhaa'rr. Co ma się z nim stać?

— „Organ fsss, o którym mówisz, pozostaje nietknięty w swojej niszy. A cóż mogłoby się z nim stać?"

— Znakomicie. Chciałbym więc zwrócić się z oficjalną prośbą o pobranie z niego jak najszybciej nowego wycinka. Wycinka, który zostanie przesłany do mnie, na przyczółek w świecie Ludzi-Zdobywców, na Dorcas.

Starszy wyglądał na zaszokowanego.

— Dowódco? — jęknął.

— Przekaż moje słowa.

Tym razem jakby nieco dłużej rozpływał się w powietrzu.

Thrr-mezaz skrzywił się i wygodniej ułożył się na sofie. Był pewien, że tym razem długo poczeka na odpowiedź.

Nie mylił się. Starszy powrócił dopiero po upływie czterech miliłuków.

— „To bardzo nietypowa prośba, dowódco" — powtórzył. — „Wyjątkowo nietypowa.

Ktoś mógłby nawet uznać, że dotyczy nielegalnych działań, a już na pewno, że jest to naruszenie tradycji Zhirrzhów".

— Niemniej podtrzymuję ją. Ma służyć przede wszystkim samemu Prr't-zevisti, a także wysiłkom w wojnie z Ludźmi-Zdo-bywcami.

— Ale przecież Prr't-zevisti nie żyje — wtrącił komunikator.

— Rodzina Prr wcale nie wydaje się o tym przekonana — zauważył zwierzchnik sił ekspedycyjnych na Dorcas. — W przeciwnym razie, dlaczego nadal przechowywaliby jego organ w świątyni? Przekaż wiadomość, a przekonamy się, jak na nią zareagują.

I tym razem oczekiwanie trwało bardzo długo.

— „Nie wolno mi spełnić twojej prośby, dowódco. Nie jestem uprawniony do podjęcia takiej decyzji".

— A więc zalecam, byś jak najszybciej skontaktował się z przywódcami twojej rodziny i całego klanu — rzucił Thrr-mezaz ostrzejszym tonem. — Jeśli Prr't-zevisti wciąż żyje, możemy mieć szansę na uratowanie go. Niewykluczone, że jedyną.

— „Spełnię twoje polecenie" — nadeszła odpowiedź.

— Dziękuję za współpracę. Spodziewam się szybkiego podjęcia decyzji.

— ,,Zrobię, co w mojej mocy". Dowódco, jeśli pozwolisz, wyrażę osobiste zdanie: nie przysporzy ci to przyjaciół wśród członków klanu Dhaa'rr — dodał po kilku uderzeniach komunikator.

— Wiem, ale chyba i tak nie uda mi się ich zdobyć. Jeśli rejestrator nie ma nic więcej do powiedzenia, możesz przerwać połączenie. I tym razem już naprawdę skończyłem pracę.

— Tak jest — powiedział Starszy tonem, w którym zabrzmiało rozczarowanie i zniknął.

Thrr-mezaz sięgnął do czytnika, wyłączył go i przeciągnął się. Niech Starszy czuje się zawiedziony jego postawą. Podobnie jak i całe siły desantowe.

Liczyło się tylko ostateczne zwycięstwo w tej wojnie. Nic innego nie miało znaczenia.

Wstał z sofy i skierował się ku drzwiom. Następny ruch należał do klanu Dhaa'rr i rodziny Prr. Pozostawała mu tylko nadzieja, że traktowali wojnę równie poważnie jak on.

Podróż koleją z Trzcinowej Wioski do świątyni rodziny Thrr trwała długo. Na tyle długo, by blade początkowo światło przebiło przedpółłukowe mgły i warstwę obłoków i lało się z bezchmurnego nieba.

Bez wątpienia miała dosyć czasu, żeby zmienić swe plany. Ale nie zrobiła tego.

I teraz, kiedy zbliżała się do potężnej białej piramidy, była całkowicie pewna, że nie wycofa się już z podjętej decyzji.

Klamka zapadła. Nigdy nie zostanie Starszą.

Drzwi kopuły uchyliły się przed nią i stanął w nich Thrr-tulkoj ze strzelbą w dłoni.

— Zatrzymaj się natychmiast — rzekł — i powiedz, jakie nosisz imię.

— Jestem posłuszna słowom strażnika Starszych Thrr — odpowiedziała uprzejmie, pochylając głowę. Thrr-tulkoj był przyjacielem Thrr-gilaga, ale tu obowiązywał określony rytuał. — Nazywam się Thrr-pifix-a z klanu Kee'rr.

— Kto dowiedzie twej dobrej woli i intencji?

— Ja sama — odparła sięgając po jeden z owoców i tnąc go językiem.

Kiedy robiła to po raz pierwszy w życiu, niemal wypuściła go z rąk czując ostry, gorzki smak neutralizującego truciznę soku. Teraz, gdy jej receptory nie działały tak sprawnie jak kiedyś, smak wydał się prawie niewyczuwalny.

— A kto dowiedzie twego prawa, by tu być?

— Ty, oczywiście — odpowiedziała z uśmiechem, gdy wyrzucała owoc do pojemnika na odpadki. — Jak się masz, Thrr-tul-koju?

Odpowiedział na uśmiech.

— Dziękuję, Thrr-pifix-a. Ale wiesz przecież, że należy zachować tradycyjny rytuał.

— Ależ ja go nie naruszyłam. Nie przybyłam tu, żeby rozmawiać z określonym Starszym. A więc to ty powinieneś za mnie zaświadczyć.

Strażnik miał wyraźnie zdziwioną minę.

— Hmm, a więc dobrze. Przedstaw mi cel swojej wizyty.

— Chciałam po prostu obejrzeć to miejsce — wyjaśniła podnosząc wzrok na świątynię i dając krok do przodu. — Zobaczyć, co robią tu Starsi, może porozmawiać z nimi. Słowem... zobaczyć jak to jest.

— Rozumiem — mruknął Thrr-tulkoj. — Czy mogę ci w czymś pomóc?

— Nie, dziękuję. Poradzę sobie.

— Dobrze. Nie krępuj się więc. Jeśli będę potrzebny, znajdziesz mnie bez trudu.

Wycofał się do kopuły i oparł broń o ścianę. Thrr-pifix-a poczekała, aż zamkną się za nim drzwi, po czym odetchnąwszy głęboko ruszyła w stronę świątyni.

Znajdowało się w niej około czterdziestu tysięcy nisz z wygrawerowanymi numerami. Dla niej ważny był tylko jeden. Ten, który wciąż powtarzała sobie w myślach. Zapisano go na certyfikacie wystawionym po operacji, którą przeszła w wieku dziesięciu cykli. Znajdował się w pamiętniku założonym jej przez matkę, gdy miała zaledwie dwa cykle. Potrafiła więc odszukać swój fsss... a później potrzebowała tylko kilku uderzeń.

Numery nisz oznaczono cyframi niewielkich rozmiarów, które trudno jej było odczytać w blasku słońca. Przyjrzała się kilku na wysokości oczu i ruszyła wzdłuż ściany. 27781 — zbyt nisko. 29803 — wciąż mało, ale poruszała się w dobrą stronę. 31822... 33850... 35830...I wreszcie znalazła swoją niszę, zaledwie na wysokości pasa, niemal na skraju ściany: 39516. A w środku...

Przez kilka uderzeń patrzyła przez siatkę na organ fsss chirurgicznie wydobyty z jej głowy wiele cykli temu. Jakże drobna i niepozorna rzecz. Wprost nieprawdopodobne, by odgrywał tak ważną rolę na przestrzeni całej historii Zhirrzhów.

A jednak. I jeśli nie dokona tego, co zaplanowała, będzie skazana na poznawanie bez końca dalszych dziejów swej rasy.

Serce waliło jej w piersiach, a ogon wirował niczym mieszalnik masy ceramicznej. Wyciągnęła drżącą rękę i nacisnęła zamek klapki. Otworzył się z niewiarygodnie głośno brzmiącym w jej uszach trzaskiem, który, jak sądziła, odbił się echem po okolicy. Popatrzyła ukradkiem na kopuły pewna, że usłyszano, co robi. Jej ogon jeszcze przyspieszył swój ruch.

Ale nie dostrzegła Thrr-tulkoja ani żadnego innego strażnika. Ponownie odwróciła się więc w stronę niszy i uniosła nie zablokowane już drzwiczki...

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zza rogu konstrukcji wyłoniła się postać i czyjaś dłoń chwyciła ją za przegub.

— Przykro mi, Thrr-pifix-a — powiedział cicho Thrr-tul-koj. — Wiesz, że nie

— O czym ty mówisz? — zapytała drżącym z przerażenia i zawodu głosem. — Chciałam tylko mu się przyjrzeć.

— Nie żartuj — rzekł strażnik odsuwając ją delikatnie, lecz stanowczo od ściany świątyni i zatrzaskując drzwiczki niszy. — Nie żartuj — powtórzył chwytając ją za ramię i prowadząc alejką w stronę kopuł. — Odprowadzę cię na stację.

Thrr-pifix-a popatrzyła w niebo, czując w ustach gorycz porażki zmieszaną ze smakiem soku kavry. Właśnie zaprzepaściła swoją ostatnią szansę.

— Proszę, Thrr-tulkoju — wyszeptała. — Proszę. To mój fsss. Moje życie. Dlaczego nie wolno mi zrobić z nim tego, co chcę?

— Bo tak stanowi prawo — przypomniał jej łagodnie. — I to już od setek cykli.

— Więc jest krzywdzące.

— Możliwe. Nie po raz pierwszy tradycja i realia dzisiejszego łuku wchodzą sobie w drogę. Ale moim zadaniem jest pilnowanie prawa. Może powinnaś spróbować porozmawiać z przywódcami rodziny i klanu. Przedstaw im swoją sprawę.

Thrr-pifix-a zaprzeczyła ruchem języka.

— Oni mnie nawet nie wysłuchają. Jestem stara i nie mam znaczącego statusu ani pozycji politycznej. Strażnik wzruszył ramionami.

— Nigdy nic nie wiadomo. A jeśli są inni, którzy myślą podobnie jak ty, tylko brak im odwagi, by powiedzieć o tym głośno. Nie jesteś też, jak twierdzisz, tak mało ceniona. Thrr-gilag to przecież znany specjalista od Ludzi-Zdobywców, a Thrr-mezaz właśnie z nimi walczy. Przywódcy winni są ci więc przynajmniej wysłuchanie. A nie zapominaj, że Klnn-dawan-a po zaręczynach z twoim synem zgodzi się zapewne wstawić za tobą także u przywódców klanu Dhaa'rr.

Thrr-pifix-a westchnęła ciężko.

— Może i masz rację.

Ale nie miał jej i oboje dobrze o tym wiedzieli. Przywódcy nie zamierzali wcale słuchać opinii kogoś takiego jak ona. Nawet gdyby działo się to w czasie pokoju.

Droga powrotna do Wioski Trzcinowej wydała się Thrr-pifix-a znacznie dłuższa niż do świątyni.

Ostatnia strona raportu zniknęła z ekranu i Pierwszy z westchnieniem wyłączył czytnik. Więc początkowa faza walk dobiegła końca. Na planetach należących do Ludzi-Zdobywców uchwycono czwarty i piąty przyczółek, a statki kosmiczne odcięły wroga od jego głównych sił. Kolejne dwie eskadry desantowe, w pełni już sformowane, czekały na Shamanv i w Kolonii numer jedenaście, a na wszystkich osiemnastu światach organizowano pięć następnych. Raporty pochodzące z opanowanych terytoriów tchnęły optymizmem. Wszystko wskazywało na to, że kontruderzenie na rasę obcych przynosi same sukcesy.

Pierwszy wiedział jednak lepiej. Siły Zhirrzhów znajdowały się w rzeczywistości na krawędzi klęski.

Westchnął ponownie. Usiadł wygodniej na sofie i przygnębiony wpatrywał się w mapę wycinka nieba wyświetloną na ścianie gabinetu. Społeczeństwo Zhirrzhów oczywiście nie zdawało sobie z tego sprawy. Podobnie jak zapewne większość mówców klanowych. Ale Dowództwo wiedziało. On także.

Ludzie-Zdobywcy nie siedzieli bowiem z założonymi rękami i nie przyjmowali porażek ze spokojem. Może i zostali zaskoczeni szybkością, z jaką Zhirrzhowie odpowiedzieli na ich atak. Ale to nie potrwa długo. Zebrali siły i zaczynali kontratakować z coraz większym powodzeniem. Zhirrzhowie natknęli się już przecież na ogromne statki kosmiczne klasy Nova, na temat których znaleźli wzmianki w zdobytych danych. Spotkali również siejących śmierć Miedzianogłowych. Dotychczasowe kontrataki zostały wprawdzie odparte, lecz jakże wielkim kosztem. Siły blokujące Kalevalę stopniały do zaledwie dwóch sprawnych jednostek, a po orbicie Massifu krążyły w zasadzie wraki. Gdyby ich niewiarygodnie twarde ceramiczne kadłuby nie maskowały zniszczeń, Ludzie-Zdobywcy z pewnością już by wrócili, aby dokończyć swego dzieła. Na szczęście ta ich niewiedza dała wojownikom i technikom nieco czasu na dokonanie przynajmniej najniezbędniejszych napraw.

Ale czasu było niewiele. Mieli przecież do czynienia z ludźmi. Ze Zdobywcami.

Oni wkrótce wrócą.

I jeśli siły na przyczółkach nie zdołają zdobyć lub przynajmniej uniemożliwić wrogowi przejęcia poszczególnych elementów CIR-CE, następnym razem pojawi się on mając straszliwą broń ze sobą.

Pierwszy zaklął pod nosem, nie spuszczając wzroku z gwiazd. Jakże rzadko były rozrzucone. To największy problem: zbytnie rozproszenie. Co gorsze, wszystkie znajdowały się w tej samej części imperium Ludzi-Zdobywców, leżącej w sektorach Lira i Pegaz. Wróg wiedział, gdzie znaleźć Zhirrzhów, i mógł skutecznie uderzać nie rozpraszając swych sił.

Zhirrzhom niezbędne było teraz coś, co wstrząsnęłoby przeciwnikiem i odwróciło jego uwagę. Może śmiały atak w zupełnie innej części imperium. Na przykład na któryś z głównych, najgę-ściej zaludnionych systemów: Celadon, Prospect, A von albo i samą Ziemię. Zamiar mocno ryzykowny, ale warto by spróbować. Jeśli będą działać szybko... Statkom niemożliwym do wytropienia w tunelu gwiezdnym łatwo udałoby się wniknąć w głąb imperium Ludzi-Zdobywców, aż do z góry upatrzonego rejonu. Niespodzianką mogły okazać się tylko systemy obronne, którymi dysponował tam wróg.

— Pierwszy? — Ciszę przerwał głos Starszego.

Przywódca uniósł głowę i wyprostował się. To nie był zwykły Starszy, lecz jeden z dwudziestu ośmiu rządzących przed nim Pierwszych.

— Tak, Osiemnasty?

— Jeśli możesz, przejdź do swoich prywatnych pokoi. Są sprawy, które chcielibyśmy z tobą omówić.

— Oczywiście — odparł.

Podniósł się wyraźnie zatroskany. Osiemnasty zaliczał się do najrozsądniejszych spośród byłych Pierwszych. Jeśli on zaangażował się w

sprawę, chodziło o coś naprawdę istotnego i zapewne niewesołego.

Przeciętny Zhirrzh postrzegał Kompleks Ponadklanowy jako triumf idei współpracy — a przy okazji monument czczący szczerość i uczciwość panujące między klanami. Rzeczywiście współpracowano tu ze sobą, przynajmniej oficjalnie. Wrażenie dostępności samego obiektu okazywało się jednak tylko iluzją. Główna sala, gdzie odbywały się posiedzenia Zgromadzenia Ponadklanowego, istotnie była ogólnie dostępna dla Starszych z dwóch świątyń i kilkunastu mniejszych piramid z wycinkami. Ale tylko ona. Dwa budynki biurowe, sale konferencyjne i inne pomieszczenia zostały usytuowane tak, by znalazły się poza zasięgiem Starszych.

Tylko z dwóch piramid Ponadklanowców umożliwiono dostęp do całego Kompleksu.

Do niemal całego, ponieważ ograniczał to pewien niezwykle sprytny wybieg.

Rozległy teren między salą posiedzeń a budynkami biurowymi zajmował skansen, w którym zgromadzono napotężniejsze machiny wojenne stworzone przez Zhirrzhów na przestrzeni ich długiej i burzliwej historii. Działo dalekiego zasięgu, myśliwiec i ponad dwadzieścia oblężniczych i bojowych machin używanych na polach bitew w Wojnach Starszych — robiły ogromne wrażenie. Przypominały, jak wyglądało życie na Oaccanv przed powołaniem Zgromadzenia Ponadklano-wego.

Tak przynajmniej odbierali to oglądający. Nie byli jednak w stanie zauważyć, że dwie spośród machin oblężniczych wykonane zostały w całości z metalu.

Metalu, który rzucał cień, uniemożliwiający Starszym ze świątyni Ponadklanowców przedostanie się za nie.

Tajna sala konferencyjna w budynku biurowym mówców znajdowała się w zasięgu takiego cienia. Drugi zaś przysłaniał prywatne pokoje przywódcy.

Istnienie tych precyzyjnie zaprojektowanych stref stanowiło ścisłą tajemnicę, znaną tylko Pierwszemu i pewnej, niewielkiej liczbie mówców. Ale jedynie przywódca Zhirrzhów wiedział, że te miejsca w rzeczywistości nie pozostawały zupełnie niedostępne.

Byli Pierwsi czekali już, gdy zjawił się w swym apartamencie. Jeden rzut oka wystarczył na potwierdzenie, że zgromadzili się tu wszyscy. Dwudziestu ośmiu.

Kolejny sygnał informujący o powadze sytuacji.

— Witajcie, Pierwsi — pozdrowił ich siadając na sofie. — Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

— Zagrażającemu nam kryzysowi — warknął Dwunasty. — Kryzysowi, który, jeśli nie zapobiegniemy mu działając szybko i zdecydowanie, może zburzyć porządek obowiązujący w społeczeństwie Zhirrzhów.

— Doprawdy? — zdziwił się Pierwszy, przyglądając się wyrazowi półprzeźroczystej twarzy Dwunastego, mającego zwyczaj popadać w skrajności i dopatrywać się zagrożenia pod każdym kamieniem. Ale taka opinia coś znaczyła, nawet jeśli sformułowana była przez niego. — Czy jesteście zgodni w tej sprawie?

— Dwunasty użył może nieco zbyt mocnych słów, ale... — rzekł Dwudziesty Drugi.

— Ależ skąd...

— Ale ma rację — ciągnął podnosząc głos — mówiąc, że jak najszybciej trzeba uporać się z tym problemem.

— A więc niech usłyszę, w czym rzecz — zaproponował Pierwszy, chcąc przejąć kontrolę nad przebiegiem rozmowy. Dawno już zauważył, iż Starsi rządzący przez ostatnie pięćset cykli nie okazują się tak pomocni, jak kiedyś sądził. Różnili się pod względem osobowości, żyli i rządzili w różnych czasach, a ich jedyną wspólną cechę stanowiła ogromna siła woli, pozwalająca pełnić funkcję Pierwszego. Wszyscy jednak przekonani byli, że należy im się decydujący głos w kierowaniu osiemnastoma światami. — Który z was jako pierwszy zauważył znamiona nadchodzącego kryzysu?

— Ja — przemówił Siódmy. — Dowiedziałem się o nim od Starszego będącego niegdyś mówcą klanu Kee'rr, teraz zaczepionego w świątyni rodziny Thrr, z wycinkiem umieszczonym w trzeciej piramidzie Miasta Jedności. Mam nadzieję, że znasz tę rodzinę. Należy do niej poszukiwacz Thrr-gilag. Ten, który pozwolił uciec pojmanemu Człowiekowi-Zdobywcy.

— Znam owego poszukiwacza. Ale nie można go tak oceniać nie orientując się w całości sprawy.

— Powinien przynajmniej dopilnować, żeby jeniec zginął — warknął Siódmy. — Za moich czasów wojownicy z pewnością poradziliby sobie lepiej.

— Istotnie, mógł postąpić w ten sposób — przyznał Pierwszy. — Ale wówczas on i cała jego grupa badawcza ryzykowaliby przeniesienie do grona Starszych.

— To zaszczyt walcząc wstąpić do grona Starszych — zauważył Dwudziesty.

— Ale nam są niezbędni jako śmiertelni — odparował Pierwszy. — Gdyby wszyscy zostali przeniesieni do grona Starszych, kto przed przylotem „Diligenta" zająłby się rannymi Mrachami? A co ważniejsze, kto powstrzymałby Ludzi-Zdobywców przed wylądowaniem i zdobyciem wszystkich znajdujących się w bazie danych? Aż tak chcesz podziwiać wrogie statki na orbicie Oaccanv?

— Uspokój się, Pierwszy — rzekł pojednawczo Osiemnasty. — Nikt nie zamierza winić poszukiwacza za to, że nie postąpił jak prawdziwy wojownik. A jeśli mowa o Thrr-gilagu, czy wiesz, że opuścił Oaccanv?

Śmiertelny zmarszczył czoło.

— Nie, nie wiedziałem o tym. Kiedy to zrobił?

— Zapewne pod koniec ubiegłego łuku. Lokalizator Ponadkla-nowy też o tym nie wiedział, dopóki brat Thrr-gilaga, dowódca Thrr-mezaz, nie poprosił o kontakt z nim. Dyżurny potrzebował ładnych kilku decyłuków, żeby dojść do tego, iż poszukiwacz właśnie leci zaopatrzeniowcem w kierunku Gree.

— Gree? — zdziwił się Piętnasty. — Po co, do osiemnastu światów?

— Udał się do pracującej tam poszukiwaczki, z którą zamierza się zaręczyć — wyjaśnił Pierwszy. — Klnn-dawan-a z klanu Dhaa'rr. Powinienem to przewidzieć. Wszystko jest przecież w jego aktach.

— Wydawało mi się, że zatrzymałeś w Kompleksie wszystkich członków wyprawy do Mrachów — rzekł Siódmy.

— Poszukiwacz Thrr-gilag wystąpił z prośbą o zezwolenie na spotkanie z rodzicami — wyjaśnił śmiertelny. — Zgodziłem się.

— Na opuszczenie planety także?

— Nie rozmawialiśmy o tym. Wprawdzie nie spodziewałem się, że opuści Oaccanv, ale szczerze mówiąc nie widzę w tym nic złego.

— Naprawdę? — warknął Dwunasty. — Ten Zhirrzh wie o CIRCE, a ty nie widzisz niczego złego w tym, że porusza się bez jakiegokolwiek nadzoru?

— Uspokój się. Wszystko w porządku. On nic nie powie.

— Możesz być tego pewien? — dopytywał się Dwunasty. — Absolutnie pewien?

— Tak. Jak już mówiłem, przeanalizowałem jego akta. Studia w dziedzinie obcych ras ukończył ze wspaniałymi wynikami, a jego postępowanie, już od dzieciństwa, także go wyróżnia. Zgadzam się, że jest młody, więc brakuje mu doświadczenia, ale nie jest nierozsądny, impulsywny ani nieuważny. A co najważniejsze, rozumie tak dobrze jak my, jaki może być skutek ujawnienia tajemnicy CIRCE.

Nie powie ani słowa.

— Zaufanie jest szlachetną cechą Pierwszego — mruknął pogardliwie Siódmy. — Ale może stad się także przyczyną jego upadku. Proponuję, by wszelka łączność z tym Thrr-gilagiem odbywała się poprzez łącza Kompleksu.

Pierwszy niecierpliwie machnął ręką.

— Jeśli to uspokoi twoje obawy, zgadzam się.

— Dziękuję — rzekł Siódmy lodowatym tonem i zniknął.

— Interesujące — mruknął Osiemnasty przyglądając się uważnie śmiertelnemu. — Wiesz tyle o tym Thrr-gilagu... Wygląda tak, jakbyś przygotował się do tej rozmowy.

— To nie przygotowanie, lecz po prostu znajomość przedmiotu — wyjaśnił krzywiąc się Pierwszy. — Tak się składa, że stoczyłem już podobną walkę z mówcą klanu Dhaa'rr. I to dwukrotnie. Muszę przyznać, że już mnie to nuży.

— Nie dziwię się — przyznał Osiemnasty. — Mam tylko nadzieję, iż ten młody poszukiwacz zasługuje na twoje zaufanie.

— Nawet więcej niż zaufanie. Znam jego akta i przeglądałem raporty, które sporządzał. Wynika z nich jasno, że ma szczególne predyspozycje do badania obcych kultur i zachowań. A informacje, jakich może nam dostarczyć, będą niezwykle cenne w walce z Ludźmi-Zdobywcami.

— To prawda — wtrącił Czternasty. — Poza tym, jeśli zamierzał coś powiedzieć, za późno już, by go powstrzymać. W powietrzu ponownie zakołysał się Siódmy.

— Zleciłem obserwację — poinformował zebranych. — Czy teraz możemy przejść do sedna sprawy?

— Oczywiście.

— Bardzo dobrze. Kwestia dotyczy matki Thrr-gilaga, Thrr--pifix-a. Tego łuku udała się do świątyni rodziny Thrr i usiłowała skraść swój organ fsss.

Najwyraźniej nie chce zostać Starszą.

— Rozumiem — mruknął Pierwszy. — I? Siódmy oburzył się.

— Jak to? Chyba pojmujesz, jakie to ma znaczenie?

— Udało się jej?

— Nie. Główny strażnik świątyni okazał się podejrzliwy i w porę ją powstrzymał.

— W takim razie nie wiem, o co chodzi. Trafiają się zwariowani fanatycy, którzy chcą wejść w posiadanie swoich fsss.

— W tym właśnie problem — rzucił niecierpliwie Starszy. — Thrr-pifix-a nie jest fanatyczką — i to czyni ją szczególnie niebezpieczną. To prosta, cicha, starzejąca się osoba. Niczym nie wyróżnia się wśród innych, a jednak postanowiła, że nie wstąpi do grona Starszych.

— Przykro mi, ale wciąż nie mogę dostrzec problemu. Czego się obawiacie? Że stworzy jakiś powszechny, zakrojony na szeroką skalę ruch przeciwko Starszeństwu?

— Właśnie tak — przyznał Dwudziesty Drugi. — Raczej nie tego, że zrobi to sama, ale może stać się sztandarową postacią takiej organizacji.

— Wkraczamy w rozważania społeczno-filozoficzne — wtrącił Osiemnasty. — Aspekty, które niewątpliwie wykraczają poza jej przypadek.

— Zgadza się — przyznał Dwunasty. — A te aspekty...

— Proszę — przerwał mu cichy głos.

Wszyscy natychmiast zamilkli, a Pierwszy z czcią skłonił głowę, gdy Starszy, który się odezwał, podpłynął w jego stronę. Nie był to jakiś tam jeden z jego poprzedników, lecz Nestor rodziny — Pierwszy Pierwszy. Zhirrzh wybrany jeszcze na polu ostatniej bitwy Trzeciej Wojny Starszych przez zgromadzonych tam przywódców klanowych. Zhirrzh, który wówczas stanął przed nimi ze stoickim spokojem, a którego na zawsze pozbawiono powiązań z jakimkolwiek klanem.

Zhirrzh skutecznie realizujący pozornie niewykonalne zadanie nakłonienia wszystkich klanów do porzucenia nienawiści i podejrzliwości, umożliwiające doprowadzenie najpierw do rozejmu, a później do trwałego pokoju. Jemu właśnie to wszystko się udało.

Nestor rzadko zabierał głos w trakcie takich spotkań. Lecz kiedy już zdecydował się to zrobić, wszyscy słuchali go z nabożną czcią.

— Może tego nie widzisz, Dwudziesty Dziewiąty — ciągnął tym samym, cichym głosem — bo patrzysz na przeszłość ze zbyt dużej perspektywy. Postrzegasz historię jako szereg mających niegdyś miejsce zdarzeń, a niejako siłę, która kształtowała i nadal kształtuje nasze społeczeństwo, wyciskając swe piętno na sposobie naszego myślenia. Trzy Wojny Starszych były w rzeczywistości wojnami o równe prawa.

Prawa, by zwykli Zhirrzhowie mogli usuwać organy fsss, tak jak ich przywódcy.

Prawa, by organy Starszych były chronione przed rozmyślnym lub przypadkowym zniszczeniem. Prawa, zarówno dla Starszych, jak i śmiertelnych, do przestrzeni życiowej i uniemożliwienia wzajemnego jej sobie wydzierania.

Pierwszy przytaknął. Szczególnie ten ostatni konflikt znów zaczynał przybierać na sile.

— Rozumiem, Nestorze — powiedział.

— To dobrze. A wi^c zastanów się choć przez miliłuk, na czym tak naprawdę zależy Thrr-pifix-a. Na tym, żeby Starszeństwo przestało być prawem, a znowu stało się przywilejem.

Śmiertelny zmarszczył czoło. Takie spojrzenie na sprawę nie przyszło mu wcześniej do głowy.

— Rozumiem, o co ci chodzi. Ale czy Starszeństwo nie może być jednocześnie prawem i przywilejem?

— Teoretycznie na pewno — zgodził się Nestor. — Lecz w praktyce, na dłuższą metę, nie uda się zachować równowagi. Dwudziesty Pierwszy ma niewątpliwie rację obawiając się, że inni, bardziej radykalni Zhirrzhowie, wykorzystają przypadek Thrr-pifix-a do zaatakowania Starszych, a następnie samej istoty Starszeństwa. — Wskazał na Drugiego. — Tak zdarzyło się aż dwukrotnie podczas rządów mojego syna.

— I raz za moich czasów — wtrącił Dziewiąty.

— W moich też — dodał Szesnasty.

— Nie ma potrzeby wymieniać wszystkich tego typu przypadków — uznał Nestor. — Rzecz w tym, iż już wcześniej mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją. To zagrożenie, które co jakiś czas powraca, próbując zburzyć z tak wielkim trudem zrodzony obecny porządek świata. Jeśli pozwolimy choć jednemu Zhirrz-howi zrezygnować ze Starszeństwa, nieuniknionym tego skutkiem będą żądania prawa do podejmowania decyzji o tym nie we własnym imieniu, lecz za innych. Nieważne, że z pozoru wygląda to nielogicznie, ale historia uczy, iż właśnie tak by się

stało. Uchronimy się przed tym jedynie nie dopuszczając do żadnego precedensu.

— A więc już sam pomysł rezygnacji ze Starszeństwa musi zostać zduszony w zarodku? — zapytał Pierwszy.

— Tak. Najszybciej, jak się da. I bezwzględnie... jeśli okaże się to konieczne.

— Rozumiem — mruknął śmiertelny czując przebiegający jego ciało dreszcz. Nigdy wcześniej nie słyszał nawet pogłosek o tego typu przypadkach. On, przywódca całej rasy Zhirrzhów. Rzeczywiście zadbano, by nikt się o tym nie dowiedział.

— Jesteście przekonani, że ukrywanie faktów to jedyne wyjście? Wszyscy?

— Czyżbyś wątpił w nasze słowa? — oburzył się Dwunasty. — Już samo doświadczenie...

— Proszę — włączył się ponownie Nestor. — Oczywiście nie możemy zagwarantować, że to jedyne właściwe rozwiązanie, Dwudziesty Dziewiąty. Nikt nie może tego zrobić. Ale pomyśl. Czy każdy bunt przeciwko Starszeństwu nie będzie ogromnym zaskoczeniem dla całego społeczeństwa? A my, szczególnie teraz, nie możemy sobie pozwolić na rozpraszanie uwagi Zhirrzhów. Nie wówczas, kiedy musimy walczyć o przetrwanie.

— Chyba masz rację — mruknął Pierwszy. — A więc dobrze. Przedstawiliście mi całą sytuację. Czy macie także propozycje jej rozwiązania?

— Owszem — odparł Szesnasty. — Problem nie wynika z samych pragnień Thrr-pifix-a. Polega na tym, że ona jest normalną, rozsądną, szanowaną osobą. Jak sam powiedziałeś, to zazwyczaj zwariowani fanatycy nie chcą zostać Starszymi.

— Tak — przyznał ponuro Pierwszy. Domyślił się już, o co chodzi przodkom. — Dlatego musimy udowodnić, że ona też jest szalona.

— Ton twego głosu świadczy o niechęci do tej koncepcji — zauważył Dwudziesty Ósmy.

Śmiertelny popatrzył mu prosto w oczy.

— Istotnie, ojcze, nie popieram jej — przyznał odważnie. — Nie podoba mi się takie wykorzystywanie mojego stanowiska. To dla mnie nadużycie władzy, którą mi powierzono.

— Więc może powinieneś z niej zrezygnować — warknął Dwudziesty. — Przywódca, który odrzuca przywilej korzystania z własnej potęgi, na nic nie przyda się społeczeństwu.

— A może wprost przeciwnie — odciął się śmiertelny. — Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale czy to nie nadużywanie władzy skupionej w jednym ręku doprowadziło do większości wojen?

— Celna uwaga — przyznał Osiemnasty. — I tak się składa, że nadużywanie władzy, nie mam tu na myśli ciebie, jest drugą sprawą, którą zamierzaliśmy poruszyć. Proponujemy więc załatwić obie jednocześnie.

— Słucham — rzekł zaskoczony Pierwszy.

— To dość proste — włączył się Dwunasty. — Z jednej strony mamy Thrr-pifix-a z klanu Kee'rr, która nie chce zostać Starszą. Z drugiej zaś mówcę Cvv-panava z klanu Dhaa'rr, którego ambicją jest rozbudowywanie w nieskończoność potęgi swojego rodu. — Uważnie spojrzał na Pierwszego. — Chyba zauważyłeś to już wcześniej.

— Tak. Cvv-panav widzi się już w roli przywódcy imperium Dhaa'rr.

— I właśnie dlatego musimy postarać się, żeby się potknął — ciągnął Dwunasty.

— Nie przewrócił się, ale potknął. Posłuchaj, co proponujemy.

Cała dwudziestka dziewiątka dyskutowała do późna... i w końcu Pierwszy, acz niechętnie, skapitulował. Tłumaczył sobie, że zgoda na propozycje Starszych zmniejszy przynajmniej zamieszanie czynione stale przez żądnego władzy mówcę Cvv-panava i pozwoli w pełni skoncentrować się na walce o przetrwanie rasy.

A jeśli ucierpi na tym stara, bezbronna Thrr-pifix-a... no cóż, chyba to właśnie miało być ceną zapłaconą za utrącenie ogarniętego manią wielkości polityka.

Ceną za ocalenie Zhirrzhów. Czasami sprawowanie władzy wymagało niestety podejmowania tak bolesnych w skutkach decyzji.

Drzwi metalowego pomieszczenia otworzyły się, a towarzyszący temu szczęk wyrwał Prr't-zevisti z otępienia i nie kontrolowanego przypływu strumienia świadomości, uchodzących u Starszych za sen. Przesunął się na skraj jasnego świata i obserwował obcego, który wszedł do środka i zapalił światło.

Szczęście mu sprzyjało: to był Ziemianin nazywany Doktor-Cavan-a. Osobnik, który zgodnie ze swoim imieniem rzeczywiście wyglądał na samicę. Ziemianie ostatnio wiele pozmieniali w pomieszczeniu. Opróżnili półki i poustawiali na nich coś nowego. Chyba właśnie dlatego Doktor-Cavan-a rzadko tu zaglądała.

Niestety, oględziny wchodzących tu jedynie sporadycznie Ziemian, z uwagi na konieczność przebywania w ukryciu, posuwały się niezwykle powoli i Starszy nie zdążył jeszcze przyjrzeć się dokładnie wielu częściom ludzkiego ciała.

Najbardziej interesował go organ znajdujący się z prawej strony dolnej części tułowia, który zdaniem młodego poszukiwacza z Kolonii numer dwanaście mógł okazać się ludzkim odpowiednikiem fsss Zhirrzhów. Chociaż osobiście nie bardzo w to wierzył.

Wreszcie Doktor-Cavan-a powróciła. Może teraz zostanie tu nieco dłużej.

Podeszła do ściany i przesunęła nieco w bok stojące tam pudło.

— Dobra — powiedziedziała. — Dawajcie to tutaj.

Ktoś mruknął coś w odpowiedzi, rozległ się zgrzyt metalu o metal i w wejściu pojawił się duży stół na kółkach, z podwyższeniami po bokach. Prr't-zevisti od razu zauważył, że bardzo różni się od tego, na którym wcześniej przeprowadzano sekcję zwłok dwóch Zhirrzhów. Ten miał rozmieszczone symetrycznie na powierzchni jakieś zagłębienia i klapki. Z tyłu zaś znajdował się występ z wmontowanymi weń urządzeniami i wskaźnikami. Nie wyglądał na stół sekcyjny, lecz na coś, co bardziej przypominało polowe laboratorium poszukiwaczy.

Nagle poczuł ból. Może niezbyt silny, lecz dość dokuczliwy. Zamarł zmuszając się do zachowania ciszy. A więc znów na jego wycinek, spoczywający w pudełku na jednej z półek, skierowano paralizator. Zdarzało się to ostatnio coraz częściej, lecz wciąż nie wiedział, czy to celowe ataki wymierzone przeciw niemu, czy tylko efekt uboczny ewentualnych testów tej broni.

Jedno było pewne. Pomimo wysiłków głównego dowódcy Dkll--kumvita podjętych na początku inwazji, Ziemianie wciąż dysponowali paralizatorami. Może nie tak potężnymi, jak te dwa zniszczone przez bombowce, ale równie niebezpiecznymi na bliską odległość. Odkrycie o potencjalnie dużym znaczeniu. Mógł mieć jedynie nadzieję, że znajdzie sposób na przekazanie tej informacji dowódcy Thrr-mezazowi, zanim jego wojownicy zaatakują.

Zakładając oczywiście, iż taki atak w ogóle nastąpi. Prr't-ze-visti jeszcze przed pojmaniem słyszał niepokojące plotki o przygotowywanych przez Dowództwo siłach espedycyjnych przeciw kolejnym planetom ludzi. Siłach, które zapewne ruszą do ataku, zanim obecne przyczółki zostaną umocnione w wystarczającym stopniu.

Była to strategia, która jego zdaniem nie miała najmniejszego sensu, nawet biorąc poprawkę na fakt, że upłynęło wiele czasu odkąd przestał być wojownikiem. W każdym razie tłumaczyłoby to, dlaczego Thrr-mezaz nie zaatakował jeszcze obcych. Ekspedycja straciła wszystkie ciężkie bombowce i część szturmowców już na samym początku inwazji, a bez odpowiedniego wsparcia z powietrza atak nie miał większych szans powodzenia.

Dwaj Ziemianie, wtoczywszy stół, opuścili pomieszczenie. Drzwi zamknęły się za nimi, a jednocześnie odczuwany przez niego ból zniknął. Samica została sama.

Doktor-Cavan-a wysunęła szufladę w jednym z występów stołu i położyła tam jakieś dwa przedmioty. Z jednego wystawał cienki przewód. Chwyciła jego końcówkę, umieściła ją w gnieździe z tyłu i przesunęła jakiś przełącznik.

Rozległo się ciche buczenie, a wraz z nim znów powróciło to dziwne podrażnienie.

Prr't-zevisti skulił się w oczekiwaniu. Ale nic nie następowało. Właściwie odczuwał coś, czego nie mógł nazwać bólem. Raczej przypominało to wrażenia doznawane w dzieciństwie, kiedy nawet poprzez chmury jego zmysły odbierały działanie słońca.

Zdolność tę, jak każde dziecko Zhirrzhów, stracił łuk po ukończeniu dziesięciu cykli. Dla niego stanowiło to najbardziej przykry skutek operacji usunięcia organu fsss. Gorszy nawet niż sensacje wywołane narkozą i ból pod bandażami w tyle głowy, ciągnący się przez dziesięć łuków. Odczuł to jak częściową utratę wzroku, więc nawet rodzice przez dłuższy czas nie potrafili go pocieszyć.

Niecierpliwie odpędził od siebie te myśli. Jego zadaniem było obserwowanie obcych, a nie marnowanie czasu na bezproduktywne wspomnienia. Samica poprawiała coś przy urządzeniu, lecz poziom odczuć ani na uderzenie nie zbliżył się do granicy prawdziwego bólu. Może Ziemianie niewłaściwie oceniali konieczną moc paralizatora. Albo chcieli tylko skłonić go w ten sposób do uległości.

Samica dotknęła niewielkiego czarnego pudełka znajdującego się na rogu stołu.

— Doktor-Cavan-a — odezwała się. — Osiemnasty (...) dwa tysiące trzysta trzeciego.

Prr't-zevisti podpłynął do jasnego świata najbliżej, jak się dało, i wysilił cały intelekt, żeby możliwie najwięciej zrozumieć. Przeszkolenie w zakresie rozumienia języka Ziemian okazało się pełniejsze, niż początkowo przypuszczał, a przez ostatnie trzy łuki, dzięki prowadzonym obserwacjom, poznał całe mnóstwo nowych słów. Pomimo ogromnego wysiłku wciąż jednak nie rozumiał pełnego sensu rozmów.

— Rozpoczynam (...) drugi (...) pracy z próbką (...) Zhirrzhów — ciągnęła. — Zacznę z pierwszą (...) (...) analizą. — Odeszła od stołu...

I ku przerażeniu Prr't-zevisti sięgnęła na półkę, gdzie stał pojemnik z jego wycinkiem. Przeniosła go na stół i otworzyła.

Błyskawicznie cofnął się do szarego świata i zapadł głęboko w ciemności.

Uciekł w jedyne możliwe miejsce, choć wiedział, że to bezsensowny i niemal śmieszny odruch. Jak długo tu był, ból, który Doktor-Cavan-a zada ewentualnie jego wycinkowi, natychmiast zostanie na niego przeniesiony.

— Biorę (...) trzy (...) próbki — doleciały go jej słowa. Poczuł ukłucie i trwający przez uderzenie ból...

I na tym koniec. Pozostało tylko to dokuczające mu już tak długo podrażnienie.

— Próbka pobrana (...) — ciągnęła. — Wygląda dobrze. Umieszczam ją (...) w (...).

Ostrożnie zbliżył się do skraju jasnego świata. Doktor-Cavan-a pochylała się nad jednym z instrumentów, patrząc w jego prostokątną rurę. Wycinek znów znajdował się, chyba nienaruszony, w pojemniku obok.

Zbliżył się do niego, chcąc lepiej widzieć. Nie, jednak mylił się. Do niedawna gładki brzeg wycinka miał teraz niewielkie wgłębienie. Zapewne z tego miejsca pobrana została próbka.

Popatrzył ponownie na samicę. Wciąż stała nad rurą, z której, jak teraz zauważył, wydobywało się światło. Pomyślał, że w środku znajduje się jakiś wyświetlacz, więc zbliżył się jeszcze bardziej, próbując dojrzeć, czemu się tak przygląda.

Z trudem powstrzymał się przed wydaniem okrzyku pełnego zdziwienia. Widział kiedyś pod mikroskopem strukturę komórek, z których zbudowane były ciała Zhirrzhów. Już w czasach jego dzieciństwa uczono o tym w szkole. Zapewne od tej pory nastąpił ogromny postęp technologiczny. Przecież zaledwie cykl temu uczestniczył w pokazie nowego rewelacyjnego mikroskopu, skonstruowanego na zlecenie Dowództwa. Powszechnie uznano go za triumf pomysłowości i możliwości technicznych jego rasy.

Nie mógł jednak równać się z tym, który teraz miał przed sobą.

Rzeczywiście było się czemu dziwić. Pośrodku ekranu znajdowało się zgrupowanie komórek z fsss, wy raźniej szych niż wszystko, co widział do tej pory. Na nie nakładały się różnokolorowe .okręgi, łuki i linie, a na obrzeżach widniały jakieś barwne symbole. Niektóre z nich łączyły linie z różnymi częściami komórek, podczas gdy inne przesuwały się, jak słowa, na ekranach czytników.

Kiedy tak patrzył, jedna z linii przemieniła się w niewielki kwadrat, który rósł, aż wypełnił cały ekran. Starszy doszedł do wniosku, że musi to być jądro komórkowe. Pojawiło się jeszcze więcej symboli, kółek i linii. Centyłuk później zaczął rosnąć kolejny kwadrat i powiększeniu uległ fragment brzegu jądra.

Mikroskop i analizator w jednym. A całe urządzenie dwukrotnie mniejsze niż najmniejszy mikroskop, jakim dysponowali Zhir-rzhowie.

Prr't-zevisti powoli wycofał się zza pleców samicy. Początkowe zaskoczenie przerodziło się w strach. Znał treść raportów sporządzonych po pierwszej bitwie kosmicznej i osobiście widział urządzenia wymontowane z wraków jednostek należących do wroga. Ale oprócz czytnika i części wyposażenia osobistego jeńca, wszystkie były rozbite lub niesprawne.

Metale i inne nie znane Zhirrzhom materiały stanowiły niemożliwą do rozgryzienia zagadkę.

Do tej pory jego rasa poznała jedynie skutki działania techniki Ziemian. Teraz miał okazję przyjrzeć się jej samej.

Podejrzewał, że Zhirrzhowie wpadną w tarapaty. Ale dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak poważne mogą się one okazać.

— Interesujące (...) — rzekła samica. — Zadziwiająco (...) ilość (...) i (...) aktywność w (...) komórkach. Zdecydowanie zbyt duża jak na coś, co ma (...) martwe. Zaczynam (...) z (...).

Starszy z trudem opanował strach. Ludzie-Zdobywcy byli przerażającymi wrogami.

Lecz przecież dotychczas Zhirrzhowie nie ustępowali im w walce. Wiele obcych ras na przestrzeni dziejów usiłowało podbić ich i zniszczyć, ale żadnej się nie to nie udało. Ziemianie także w końcu poniosą klęskę.

A wszystko, czego się tu dowie, pomoże w odniesieniu ostatecznego zwycięstwa.

Zagłębił więc twarz w ciele Doktor-Cavan-a, w każdej chwili gotowy uciec do szarego świata, i kontynuował poznawanie organizmu obcej.

— To tam — powiedział pilot transportowca, wskazując ręką kierunek. — W tym zagłębieniu, przy skałach. Widzisz?

— Tak — odparł Thrr-gilag.

Patrzył w dół na różnokolorowe schronienia z nostalgią i zażenowaniem jednocześnie. Nostalgią, bo przywiodło mu to na myśl ekspedycje szkoleniowe, w których uczestniczył podczas studiów. Zażenowaniem zaś, ponieważ aż do tego uderzenia nie zdawał sobie sprawy, w o ile lepszych warunkach ostatnio pracował. Jego grupa w Kolonii numer dwanaście, zajmująca się ludzkim więźniem, dysponowała najnowocześniejszym laboratorium i luksusowymi pomieszczeniami mieszkalnymi. Nawet ekspedycja archeologiczna w świecie badawczym numer piętnaście, w której brał udział wcześniej, otrzymała do dyspozycji solidne budynki.

Widocznie fundusze na badania Chigów przydzielano zdecydowanie mniej chojnie.

— Zostajemy tu zaledwie przez decyłuk — poinformował pilot i skręcił w stronę najrówniejszego w okolicy skrawka gruntu, który najwyraźniej służył za prowizoryczne lądowisko. — W ciągu kilku najbliższych łuków zapewne nie przyleci tu nikt inny. Radzę więc, żebyś wracał ze mną na orbitujący okręt.

— Dzięki za propozycję — odpowiedział poszukiwacz zastanawiając się, jak w ciągu zaledwie decyłuku zdoła omówić z Klnn-dawan-a wszystkie ważne sprawy.

Ale pilot wiedział, co mówi: później będzie miał poważny problem z powrotem na orbitę. — Nie jestem jeszcze pewien, czy z niej skorzystam.

— W porządku... Proszę się trzymać, może trochę trząść.

Skromnie powiedziane. Wylądowali jednak w jednym kawałku. Thrr-gilag odpiął pasy, pełen wdzięczności, że szef grupy badawczej nie rozbił obozu na szczycie jakiejś góry, i skierował się ku wyjściu.

Przy rampie czekali trzej młodzi Zhirrzhowie: typowi, pełni zapału, studiujący jeszcze asystenci poszukiwaczy, przysłani tu zapewne do pomocy w rozładunku. Nie zwracał jednak na nich uwagi, ponieważ ujrzał przed sobą Klnn-dawan-a.

— Cześć — szepnęła, obdarzając Thrr-gilaga promiennym uśmiechem, zanim jeszcze zszedł z rampy. — Starsi powiedzieli mi, że przylatujesz. Tak się cieszę.

— Ja także — odparł z lekkim drżeniem w głosie. W tym zamieszaniu niemal zapomniał, jak bardzo za nią tęsknił. — Niestety, nie mogę zostać na dłużej — dodał.

— Nie liczyłam na to, że będziesz mieć dużo czasu — powiedziała wyraźnie zmartwiona. — Ale dobre i to.

— Tak — rzekł ciepło i mocno uścisnął jej dłoń.

Dobre obyczaje i obecność asystentów powstrzymały go przed przywitaniem jej tak, jakby chciał to zrobić. Miał jednak nadzieję, że uda im się spędzić nieco czasu bez świadków.

Widział, iż Klnn-dawan-a myślała o tym samym.

— Bardzo zaskoczyła mnie wiadomość o twoim przylocie — stwierdziła. Ujęła go za rękę i poprowadziła w stronę obozu. — Sądziłam, że praca dla Zgromadzenia pochłonie cię bez reszty. — Zniżyła głos. — Szczególnie gdy twoja grupa przygotowuje się do nowej ekspedycji.

Thrr-gilag popatrzył na nią zdziwiony. Był przekonany, że wyprawa do Mrachów objęta jest tajemnicą. — Jak, na osiemnaście światów, dowiedziałaś się o tym?

— Nie doceniasz pomysłowości doświadczonego poszukiwacza. Tak się składa, że dyrektor Prr-eddsi odbył w ciągu kilku ostatnich łuków parę dłuższych rozmów z Oaccanv. Bardzo poważnych i tajnych. Użyto do nich specjalnych połączeń Dowództwa.

— A ty akurat przypadkiem znalazłaś się przy ścianie jego schronienia?

— Ja? — zapytała poszukiwaczka udając urażoną. — Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Nie, Prr-eddsi zaprosił mnie do dyskusji, podczas której padło słowo „Mrachowie". Później ktoś wspomniał o Nzz-oonazie, a reszty szybko się domyśliłam. Przecież to twoja grupa jest obecnie najlepsza, jeśli chodzi o znajomość Ludzi-Zdobywców.

Thrr-gilag skrzywił się. Ludzie-Zdobywcy. To określenie dotarło nawet tutaj.

— To już nie moja grupa — wyznał. — Zostałem pozbawiony zwierzchnictwa.

— Tego również zdążyłam się dowiedzieć — szepnęła. — Przykro mi.

— Uznano mnie winnym błędu. Niestety, widocznie lepiej zabić więźnia, niż pozwolić mu uciec. Przyjrzała mu się uważnie.

— Czyżbym słyszała w twym głosie gorycz?

— Raczej oburzenie — odparł. — I to przede wszystkim niejako w twoim imieniu. Mówca Cvv-panav wymusił na Pierwszym, żeby do naszej grupy dołączył członek klanu Dhaa'rr. A ponieważ był na mnie wściekły, wybrał zamiast ciebie Gll-borgiva.

Klnn-dawan-a wzruszyła ramionami.

— Gll-borgiv nie jest aż tak zły.

— Ale tobie nie dorasta nawet do pięt.

— Dziękuję za komplement. Nie powinieneś tak się tym przejmować.

Poszukiwacz popatrzył na leżący przed nimi obóz. Na ogrodzenie, schronienia...

i wznoszącą się ponad nimi białą konstrukcję piramidy. Dziesięć cykli temu, gdy uczestniczył w pierwszej ekspedycji szkoleniowej, nie dysponowali nawet jednym komunikatorem.

Komunikatorem, który przy okazji słyszał wszystko, o czym się mówiło, niezależnie, czy się tego chciało, czy też nie.

— Może udałoby się nam pomówić gdzieś bez' świadków? — zapytał.

— Na pewno coś znajdziemy — odparła nieco zdziwiona. — Sądziłam, że nie masz zbyt wiele czasu.

— Nie chodzi mi o to — wyjaśnił czując, że jego ogon przyspieszył swój ruch. — Oczywiście, nie twierdzę, że nie chciałbym się do ciebie zbliżyć... ale nie w tym rzecz. Musimy naprawdę porozmawiać. I to poważnie.

— Hmm — mruknęła i podążyła za jego wzrokiem zwróconym na piramidę. — Oczywiście. I tak zamierzałam udać się na obchód farm po drugiej stronie stoku. Przy okazji pokażę ci, czym się tu zajmuję. Zobaczymy tylko, czy Prr-eddsi pozwoli mi wziąć jeden ze ślizgaczy.

Miliłuk później siedzieli już w ślizgaczu i szybko oddalali się od obozu.

Thrr-gilag odczekał, aż znajdą się poza zasięgiem Starszych, po czym zaczął przekazywać niepomyślne wieści.

Klnn-dawan-a słuchała w milczeniu.

— Jesteś pewien? — zapytała, kiedy skończył.

— Nie wiem, czy kiedykolwiek można być całkiem pewnym tego, o czym plotkują Starsi — odparł patrząc w dół, na skalisty krajobraz Gree. — Wiem tylko, że mój ojciec uznał za konieczne ostrzeżenie mnie.

— Tak — mruknęła zatroskana. — Mnie nikt nie raczył wspomnieć o tym choć słowem.

— Może do waszych Starszych nie dotarły jeszcze wszystkie plotki — zasugerował dyplomatycznie. Prychnęła zniecierpliwiona.

— Ależ przestań. Kiedy wśród Starszych krąży jakaś pogłoska, momentalnie dociera na wszystkie osiemnaście światów. Powinieneś o tym wiedzieć lepiej ode mnie, przecież na ten właśnie temat pisałeś pracę poszukiwacza. Nasi Starsi bez wątpienia słyszeli o tym. Widocznie zdecydowali się zachować tę informację dla siebie.

Wykonał niespokojny ruch językiem.

— Nie powinnaś się dziwić. Wszyscy pochodzą przecież z klanu Dhaa'rr. Zapewne i oni nie chcą, żebyśmy się związali.

— Ależ to głupie! — rzuciła ze złością. — Głupie i niesprawiedliwe. Nikt przecież nie może mieć do ciebie pretensji za atak Ludzi-Zdobywców na waszą bazę. Wszyscy zgadzają się, że miał on na celu wyzwolenie jeńca. A jeśli chodzi o twojego brata i użycie przez niego Starszych jako wartowników, to też nic nowego. My przez cały czas wykorzystujemy swoich do tego samego.

— Tyle tylko, że tu piramida jest bezpieczna wewnątrz ogrodzenia — zauważył. — Tam znajdowała się poza jego obrębem. Nie za to jednak obarczają dowódcę największą winą.

— Mówisz o sprawie Prr't-zevisti. Należał do mojego klanu, więc powinnam smucić się z powodu jego śmierci, ale przecież sam sobie zasłużył na to, co go spotkało. Nikt nie kazał mu pozostawać ze swoim wycinkiem. Mógł spokojnie przenieść się prosto do świątyni, a tam byłby bezpieczny.

— Chyba że istnieje jeszcze inny związek samego organu z wycinkiem, o którym nie wiemy — zastanawiał się. — Może jeśli zniszczeniu ulegnie wycinek, Starszy ginie bez względu na to, gdzie jest aktualnie zaczepiony.

— Nie — zaprzeczyła zdecydowanie. — Nie zapominaj, że opracowanie skutecznej metody pobierania wycinków zajęło całe trzydzieści cykli. Jeżeli rzeczywiście zniszczenie go powodowałoby natychmiastową śmierć Starszego, żaden z nich nie przeżyłby eksperymentów. A tak się przecież nie stało.

— Masz rację — przyznał odrobinę spokojniej. — Nie pomyślałem o tym. Ale i tak nie wydaje mi się, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie dla Starszych z twojego klanu.

— Nie, na pewno nie. Śmierć Prr't-zevisti jest wygodną wymówką do wycofania się z obietnicy, której poniewczasie żałują. — Westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach. — Och, Thrr-gila-gu. Co my teraz zrobimy?

— Na pewno nie zrezygnujemy. Trzeba tylko zastanowić się, jak z nimi walczyć.

— To prawda — przyznała.

Poszukiwacz odwrócił głowę i uśmiechnął się pomimo powagi sytuacji. Uderzenie temu jej wściekłość i oburzenie przemieniły się w mgnieniu oka w rezygnację, a teraz znów pełna była determinacji. Wiedział, że wielu uznałoby te błyskawiczne zmiany nastroju za coś, czego powinna się wstydzić. W nim jednak wzbudzały otuchę.

— W porządku — powiedziała bardziej zdecydowanie. — Czym dysponujemy?

Przywódcy klanu wyrazili już zgodę na nasze zaręczyny, a więc obecnie musieliby złamać dane słowo. Znajdują się w nie najlepszej sytuacji, chyba że użyją naprawdę przekonujących argumentów przemawiających za zmianą decyzji.

Musimy zatem postarać się, żeby je wszystkie obalić.

— Możemy wykazać, jak bezpodstawne są żywione wobec nas uprzedzenia — podsunął. — Granice między klanami zatarto już sto cykli temu. Ograniczenia w zaręczynach takich jak nasze także powinny zostać zniesione.

— Zgadza się. Żałuję, że żadna z naszych rodzin nie posiada bardziej znaczącej pozycji. Ale warto by zapoznać z tą sprawą członków innych klanów i nakłonić ich, by nas poparli, lub chociaż wystąpili w roli obserwatorów.

— Tak — przyznał czując skruchę. Byłby w znacznie lepszej sytuacji, gdyby nie stracił z własnej winy jakże ważnego stanowiska mówcy grupy badawczej. — Wiesz, odniosłem wrażenie, że Pierwszy kilkakrotnie okazał mi przychylność i przyznał rację w sporze z mówcą Cvv-panavem. Ale raczej nie należy zbytnio na niego liczyć.

— Mnie też się tak wydaje. Pierwszy nie przepada za członkami naszego klanu, a szczególnie za Cvv-panavem. Ale to raczej wewnątrzklanowa sprawa, więc nie będzie wsadzał w nią swojego języka.

Przez kilkanaście uderzeń oboje milczeli. Slizgacz sunął ponad skałami, a mniejsze kamienie strzelały spod niego wybijane silnymi strumieniami powietrza utrzymującymi maszynę nad ziemią. Teren przed nimi opadał, a na końcu doliny wznosił się gwałtownie i przechodził w zwieńczone śnieżnymi czapami góry.

— Kłopoty — mruknęła nieoczekiwanie Klnn-dawan-a.

— Co jest? — zapytał Thrr-gilag, gdy pojazd wykonał gwałtowny skręt w prawo.

— Młody Chigów — wyjaśniła wskazując w dół. — O tam.

— Widzę go — przytaknął. Młody stał nieruchomo przy stercie kamieni, z uszami

nadstawionymi w stronę nadlatującego ślizga-cza. — Sądzisz, że się zgubił?— No cóż, z pewnością nie powinien być tu sam. Może jednak prowadzić lub stanowić straż tylną pasącej się grupy. Zbliżmy się nieco do niego i sprawdźmy, do której należy rodziny.

— W jaki sposób można to ustalić?

— Rodziny zamieszkujące góry znakują swoje młode — wyjaśniła. — Spójrz na ich uszy. Są na nich jaśniejsze plamy. Widzisz?

— Tak. Znasz wszystkie oznaczenia?

— Większość. Ale żebym je rozróżniła, musimy się do niego bardziej zbliżyć.

— No, nie wiem — mruknął niepewnie. — Słyszałem, że pojedyncze młode bywają bardzo niebezpieczne.

— To chyba jakaś fikcja literacka. Nasze badania wykazały, iż w grę mogą wchodzić jedynie sporadyczne przypadki, występujące wyłącznie na terytorium własnej rodziny. Samotny młody stanowi znacznie mniejsze zagrożenie niż na przykład cała grupa.

— Czyli wasze wnioski w znacznym stopniu zaprzeczają wcześniejszym obserwacjom.

— Częściowo z pewnością tak.

— A jak w ogóle przebiegają badania?

— Och, wprost rewelacyjnie — odpowiedziała zwalniając. Młody wciąż stał bez ruchu, nie spuszczając z nich wzroku. — Niepokoją nas tylko wysnuwane z nich wnioski. Ale jestem pewna, że sobie poradzimy. Lepiej jednak wyjmij broń z zasobnika. Jest pod siedzeniem. Ustaw ją na niski poziom mocy, bo przecież nie chcemy zrobić Chigowi krzywdy.

— Skoro tak uważasz... — mruknął.

Sięgnął we wskazane miejsce i wyjął stingera. Włączył go i poczuł drżenie związane z ładowaniem kondensatorów energetycznych. Nie lubił tej broni już od czasu pierwszego jej użycia na strzelnicy. Źle wyważona, a na dodatek trudno było z niej celować. Thrr-mezaz, który zawsze miał do czynienia z prawdziwą bronią laserową wojowników, kpił sobie z takich, jak to określał, „zabawek".

— Co więc zamierzasz? — zapytał.

— Dotrzemy do młodego najbliżej jak się da, żeby go nie płoszyć. Resztę drogi przejdę pieszo i gdy spróbuję rozpoznać, skąd pochodzi, ty będziesz mnie osłaniać. Dobry pomysł?

— Raczej nie. A jeśli wbrew twoim przekonaniom okaże się niebezpieczny?

— No cóż, jedno z nas musi do niego podejść — zauważyła spokojnie. — A ty nie masz pojęcia o oznaczeniach stosowanych przez Chigów.

— Mógłbym ci je opisać.

— Nie żartuj, mój drogi. Dobrze, bliżej już nie można. Wysiadamy.

Slizgacz miękko opadł na ziemię i oboje wyszli. Klnn-dawan-a powoli ruszyła w stronę młodego z drugim stingerem w dłoni, bez przerwy przemawiając do niego uspokajająco. Thrr-gilag przykucnął przy pojeździe, oparł rękę o występ na jego dziobie i wycelował w stojące bez ruchu stworzenie. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił głowę i zamarł.

— Klnn-dawan-a? — zawołał cicho. — Lepiej zatrzymaj się i popatrz w lewo.

Posłuchała go. Nie widział jej twarzy, ale przyspieszony ruch ogona powiedział

mu wszystko.Stało ich tam ośmiu: Chigowie, wszyscy w jakże charakterystycznych nakrapianych, ciemnozielonych, metalowych półpancerzach myśliwych-wojowników.

Wokół nich tłoczyło się około dwudziestu młodych. Cały ten tłumek obserwował przybyszów z wyraźną wrogością.

— Tylko spokojnie — powiedziała łagodnym tonem. — Żadnych gwałtownych ruchów.

To, co trzymają w rękach, to nie zabawki.

Przytaknął czując, że i jego ogon przyspiesza swój ruch. Do tego uderzenia nie zwrócił uwagi na ściskane przez nich powtarzalne kusze, barwą zbliżone do ich strojów. Gdy Zhirrzhowie zabronili Chigom posiadania zaawansowanej technologicznie broni, ci zaczęli używać między innymi takich niebywale prymitywnych, lecz równocześnie niezwykle skutecznych kusz.

— Co mam robić? — zapytał cicho. — Próbować ich załatwić?

— Nie, chyba że chcesz uczestniczyć w uroczystości zaręczyn już jako Starszy.

Nic nie rób. Zobaczymy, czego chcą. Tylko proszę cię, nie celuj do nich.

Chigowie zbliżali się, z bronią gotową do strzału, a młode biegały bezładnie wokół nich. Przeszli przez strumień i gdy stanęli przy ślizgaczu, prowadzący zdecydowanym ruchem wskazał kuszą Klnn-dawan-a.

— Bkst-mssrss-(chrząknięcie)-vtsslss-(chrząknięcie)-hrs s-vss-chlss — powiedział.

— Mrss-zhss-(chrząknięcie)-hvssclss'frss-sk-(chrząknięcie) — odpowiedziała poszukiwaczka wkazując otwartą dłonią towarzysza.

— Bkst-mssrss-(chrząknięcie) — odparł Chig. Kiwnęła głową i powoli ruszyła w stronę pojazdu.

— Co mu powiedziałaś? — zapytał Thrr-gilag. — Czy to, że nie mieliśmy zamiaru zrobić krzywdy młodemu?

— Nie sądzę, żeby się nimi przejmowali — odpowiedziała zmienionym głosem. — Chodzi im o nas. Spojrzał na twarze obcych.

— Nie podoba mi się to.

— Mnie również. To nie górale. Popatrz na te młode, nie mają żadnych oznaczeń.

Pochodzą z miasta.

Jego ogon znów przyspieszył swój ruch. Teraz wymierzono w nich aż pięć kusz.

— Czy nie są nieco za daleko od domu?

— Przynajmniej o sto pięćdziesiąt tysiąckroków. Może nawet więcej.

Przywódca i dwaj inni Chigowie rozmawiali cicho, nie spuszczając wzroku z Zhirrzhów.

— Sądziłem, że nie wolno im przebywać tak dużych odległości — szepnął.

— Bo tak jest. Ale większość wojowników, którzy pilnowali przestrzegania tego zarządzenia, została odwołana z Gree.

Ponownie przemówiła w języku Chigów. Trzej obcy przerwali swą dyskusję, a ich przywódca odpowiedział. Rozmowa przedłużała się. Wreszcie Chig rzucił coś ostrym tonem i odwrócił się do niej plecami. Pozostali dwaj poszli w ślady wodza i kontynuowali cichą konwersację.

Thrr-gilag odetchnął ostrożnie.

— Co tu się dzieje? — zapytał.

— Nie uwierzysz — odpowiedziała. — Wygląda na to, że stanowią oddział wojskowy. Spojrzał na nią uważnie.

— Słucham?

— Oddział wojskowy. Albo grupę wyznaczoną do wymierzenia sprawiedliwości, bo te same słowa mają dwa znaczenia. Mówią, że przybyli tu, żeby ukarać górali za kolaborowanie z nami.

Thrr-gilag popatrzył uważnie na pięciu strzegących ich obcych. Na półpancerze, metalowe kusze i leżące na ich łożach bełty.

Bełty o zadziwiająco wysmukłych lotkach i grotach...

— Nie — mruknął. — Nie wydaje mi się, żeby mówili prawdę. Te bełty wyglądają na przygotowane specjalnie, aby mogły przelecieć przez oczka jakiejś sieci, ogrodzenia.

Klnn-dawan-a struchlała.

— Rzeczywiście. Czyżby zmierzali w stronę naszego obozu? Ależ to szaleństwo...

— Masz rację — przyznał rozglądając się ostrożnie. — Lecz zapewne kierują nimi jakieś ważne powody. Albo przynajmniej tak im się wydaje.

Nagle uświadomił sobie, że w dłoni wciąż trzyma stingera. Chigowie nie rozbroili go... Widocznie nie znali tego rodzaju broni. Widocznie przypuszczali raczej, iż to rodzaj ręcznego urządzenia rejestrującego, bo przypominał je kształtem i rozmiarami.

A to dawało Zhirrzhom pewną przewagę nad przeciwnikiem. Musiał się tylko zastanowić, jak ją wykorzystać. Gdyby zdołał ustawić broń w pozycji do strzału i potraktować obcych wiązką laserową...

Ponownie zerknął na strażników i fala optymizmu ustąpiła miejsca realizmowi.

Nie, nie miał szans, chyba że niezwłocznie chciał trafić do swej rodzinnej świątyni i zapewnić to także Klnn--dawan-a.

— Jak sądzisz, na co czekają? — zapytał.

— Sama się nad tym zastanawiam — przyznała. — Mają nas i ślizgacz. Moim zdaniem powinni ruszyć zanim...

Urwała. Gdzieś w pobliżu rozległo się wycie i odbiło się od gór głośnym echem.

Młody, którego widok przywiódł ich tutaj, zawył w odpowiedzi.

— O-ho — mruknęła poszukiwaczka. — Wygląda na to, że możemy spodziewać się kolejnych Chigów.

Thrr-gilag rozejrzał się. Dwaj spośród pilnujących ich obcych zbliżyli się do swego przywódcy z kuszami wymierzonymi w kierunku przebrzmiałego już wycia.

— Bądź cicho — rozkazała. — To może być ryzykowne.

Poszukiwacz nie zdążył nawet zastanowić się, o co jej chodzi, kiedy przed nimi, na szczycie wzniesienia, pojawili się trzej kolejni Chigowie w otoczeniu szóstki młodych.

— To pasterze — stwierdziła. — Miałam rację. Ten młody po prostu się zgubił.

Przybysze zamarli na uderzenie, dostrzegłszy grupę w dole. Wreszcie, z kuszami gotowymi do strzału, zaczęli schodzić po stoku.

Zatrzymali się dopiero trzy kroki przed opancerzonym przywódcą.

— Sk-(chrząknięcie)-sst-tssmss-(chrząknięcie)-mts-osmss — odezwał się jeden z górali wskazując Zhirrzhów. — Sk-pss-mtss-hrss' mss-(chrząknięcie)-kss.

Dowódca oddziału odpowiedział mu coś. Odezwał się drugi pasterz i także otrzymał krótką odpowiedź.

— O czym oni rozmawiają? — wyszeptał Thrr-gilag.

— Nie jestem pewna — mruknęła Klnn-dawan-a. — Mówią zdecydowanie za szybko, żebym wszystko zrozumiała. Ale wygląda na to, że wojownicy żądają, aby pasterze do nich dołączyli. Ci zaś wcale nie mają na to ochoty.

Poszukiwacz zerknął na trójkę górali z nową nadzieją.

— Są więc po naszej stronie?

— Raczej nie — odpowiedziała. — Nie chcą po prostu ściągnąć na siebie represji. Nadzieja prysła.

— Aha.

— Nie odnoś tego specjalnie do nas — poradziła. — Zapewne nie spotkasz Chigów, którzy darzyliby Zhirrzhów sympatią. A więc ich sytuacja nadal przedstawiała się niewesoło.

— O czym tak długo gadają? — zapytał zniecierpliwiony. Klnn-dawan-a wzruszyła ramionami.

— Przywódca tych z miasta wciąż usiłuje namówić górali do współdziałania. Ci zaś chcą tylko zabrać swoje młode i odejść.

Rozmowy przedłużały się. Thrr-gilag próbował wypełnić sobie czas porównywaniem dwóch różnych rodzajów kusz: powtarzalnych należących do wojowników i zwykłych, dwustrzałowych, trzymanych przez pasterzy. Gdyby doszło do walki...

Ale nie zanosiło się na to. Jak twierdziła Klnn-dawan-a, żaden Chig nie lubił Zhirrzhów. Jedni pałali do nich po prostu mniejszą nienawiścią niż drudzy.

— Niech już wreszcie skończą — mruknął. — To czekanie staje się denerwujące.

— Tak — przyznała. — Zachowują się tak, jakby zwlekali z wykonaniem jakiegoś ruchu. — Znieruchomiała. — Już rozumiem. Wahają się, bo przecież muszą brać pod uwagę obecność naszych okrętów na orbicie.

Poszukiwacz poczuł, jak zwężają mu się dzienne źrenice. Oczywiście — kosmiczne siły Zhirrzhów. Pięć jednostek wyposażonych w doskonałe urządzenia monitorujące powierzchnię planety. Wolno przesuwały się po orbicie Gree i uważnie obserwowały wszystko, co działo się na dole.

— Czy któryś z nich jest teraz nad nami? — zapytał.

— Nie wiem. Nie znam systemu, według którego poruszają się po orbicie.

— Ale ci wojownicy z pewnością go znają — mruknął. Właśnie o tym musieli rozmawiać przed pojawieniem się górali: czy są teraz obserwowani. Niewątpliwie nie życzyliby sobie odkrycia przez Zhirrzhów, że uprowadzili dwójkę ich pobratymców. Albo nawet przenieśli ich do grona Starszych.

A fakt, że nadal dyskutowali, oznaczał, iż znajdują się w zasięgu co najmniej jednego teleskopu obserwacyjnego.

Klnn-dawan-a spojrzała na niego uważnie.

— O co chodzi? — zapytała zdziwiona.

— Myślę... — wyjaśnił i poniósł wzrok na niebo, którego nie przesłaniały rozrzucone tylko gdzieniegdzie obłoczki. O ile dobrze pamiętał, oczy Chigów nie były w stanie wychwycić ciemno-świetlnej wiązki laserowej, jaką potrafił generować jego stinger. Gdyby skierował lufę do góry i wystrzelił...

— Nad czym? — zapytała niepewnie.

— Nad wezwaniem pomocy — odparł.

Zgoda. Wiedział, że wiązka lasera wywoła w powietrzu widoczne dla Chigów radiacje i nieco hałasu. Ale w słońcu i przy wietrze wiejącym ostro od strony gór istniały spore szansę, że obcy jej nie zarejestrują. Zwłaszcza gdy uwagę

ich absorbowała dyskusja z góralami.

— Thrr-gilagu, oszalałeś? — wyszeptała. — Chcesz, żebyśmy oboje zamienili się w Starszych?

— Spokojnie — syknął nie ośmielając się nawet zerknąć na strzegącą ich trójkę.

Nie pamiętał większości sygnałów świetlnych, których uczyli się z Thrr-mezazem jeszcze w dzieciństwie, lecz nie zapomniał najważniejszego — wezwania na pomoc. Wolno, starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie, wycelował broń w niebo, osłaniając ją własnym ciałem. Odetchnął głęboko, ustawił maksymalną moc, oparł kciuki na spuście...

I w tym uderzeniu zza wzgórza wypadł z hukiem transportowiec Zhirrzhów.

Jeden z Chigów wydał z siebie pisk, od którego Thrr-gilaga aż zabolały szczeliny uszne. Uderzenie później poszukiwacz stwierdził, że leży na ziemi, tak nieoczekiwanie ugięły się pod nim nogi. Jedną ręką przycisnął do ziemi Klnn-dawan-a, w drugiej wciąż ściskał broń. Wokół siebie słyszał jednocześnie huk transportowca, syk strzałów laserowych i melodyjny brzęk cięciw kusz.

Chigowie i ich młode ryczeli dziko, ale najgłośniej brzmiał krzyk Klnn-dawan-a. Poszukiwacz mocno przygarnął ją do siebie i, zupełnie nie celując, zaczął strzelać. Nagle jego głowę przeszył ból, a ręka trzymająca wciąż strzelającą broń opadła na ziemię.

W uderzenie później dał się słyszeć głośny syk i w górę buchnęła ogromna chmura pary. Najwyraźniej wiązka lasera na dłużej zatrzymała się w korycie strumienia. Thrr-gilag, pomimo bólu, zacisnął palce na spuście i choć właściwie nic nie widział, nie przestawał strzelać.

Chigowie wciąż ryczeli, lecz teraz w ich głosach dominował strach.

Ostrzeliwani z laserów, oślepieni parą, musieli już zdawać sobie sprawę, że przegrali. Ale nie przestawali walczyć, dopóki nie zamilkł ostatni.

Gdyby nie głośny krzyk Klnn-dawan-a, zapanowałaby całkowita cisza.

Kiedy wiatr rozwiał parę i dym, oczom Thrr-gilaga ukazał się przerażający widok.

Chigowie i ich młode leżeli nieruchomo na ziemi, z kończynami powykręcanymi w nienaturalny sposób, poprzecinani czarnymi pręgami wypalonymi przez wiązki laserowe. Grupa Zhirrz-hów krzątała się między trupami, w milczeniu przenosząc ciała.

A na skraju pola bitwy stała Klnn-dawan-a. Jej twarz wyglądała jak wykuta z kamienia.

Nie podniosła wzroku, dopóki Thrr-gilag nie zatrzymał się obok niej.

— Hej — odezwał się łagodnie, dotykając jej ramienia. — Nic ci nie jest?

— Zabili ich wszystkich — powiedziała głosem tak zmienionym, że z trudem go rozpoznał. — Wszystkich. Nawet pasterzy. Poszukiwacz pokiwał głową.

— Wiem.

— Ci górale nic nie robili. Nikomu nie chcieli wyrządzić krzywdy.

— Wiem — powtórzył z westchnieniem.

Jednak ani pilot, ani dyrektor Prr-eddsi nie zamierzali przedstawić prawdziwego przebiegu wydarzeń. Mógł się tego domyślić ze strzępków docierających do niego rozmów, kiedy uzdrawiacz opatrywał mu głowę. W raporcie Prr-eddsi incydent zostanie opisany jako zmasowany atak Chigów, odparty przy użyciu niezbędnych środków.

Oni oboje znali prawdę. Tylko że nikt nie zechce ich nawet wysłuchać. Nikogo nie będzie to obchodziło.

— To już koniec — odezwała się ponownie Klnn-dawan-a. — Koniec z badaniami poczwarek i młodych. Wszystko przepadło. Tutejsi Chigowie już nigdy nam nie zaufają.

— Chyba masz rację — przyznał Thrr-gilag. — Ale gdyby nie zauważono nas z orbity ł nie wysłano transportowca, bylibyśmy już zapewne Starszymi. Wówczas i tak nie udałoby się zachować poprawnych stosunków z Chigami.

— To prawda — przyznała. — Na pewno spowodowałoby to wprowadzenie kolejnych restrykcji. — Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy. Wyraźnie zadrżała, kiedy jej wzrok spoczął na bandażach.

— Przepraszam, Thrr-gilagu. Nawet nie zapytałam, co z twoją raną?

— Wszystko w porządku — zapewnił. — Powiedzieli mi, że to ledwie draśnięcie bełtem.

— Draśnięcie — szepnęła. Jej twarz wreszcie ożywiła się, gdy delikatnie pogładziła go po głowie. — Jesteś pewien, że to nic poważnego?

— Całkowicie. — Obejrzał się na transportowiec. — Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że jestem nieczuły, ale wkrótce będę musiał cię opuścić, a wciąż nie ustaliliśmy, co zrobić z naszymi problemami. Masz może pomysł, w jaki sposób wpłynąć na przywódców twojego klanu?

Odetchnęła głęboko, zapewne chcąc uspokoić nerwy.

— Nie wiem — szepnęła. — Nie jestem w stanie zmusić się teraz do myślenia.

— Rozumiem. Zostanę zatem nieco dłużej, niż miałem zamiar.

— Nie, lepiej wracaj — zaprotesowała. — Stracimy wszystkie szansę, jeśli w dodatku spóźnisz się do Miasta Jedności. Porozmawiam z rodziną i przyjaciółmi.

Może wspólnie uda się nam coś wymyślić.

— Dobrze. Tylko uważaj na Starszych, którzy będą komunikatorami w naszych rozmowach.

— Poszukiwaczko Klnn-dawan-a? — zawołał ktoś. Thrr-gilag obejrzał się i zobaczył stojącego u szczytu rampy pilota transportowca.

— Tak? — odkrzyknęła.

— Ktoś chce z tobą mówić. Bezpośrednie połączenie z orbitą. Zdziwiony Thrr-gilag podążył za poszukiwaczką.

— Już jest — powiedział pilot i nacisnął jakiś przełącznik na niewielkiej tablicy komunikacyjnej przy wejściu do statku. — Proszę bardzo.

Odsunął się, robiąc jej miejsce przy tablicy.

— Mówi poszukiwaczka Klnn-dawan-a.

— Poszukiwaczko, tu trzeci oficer „Perseverance" — rozległ się głos. — Otrzymaliśmy pilną wiadomość od Rady klanu Dha-a'rr. Chcą, żebyś jak najszybciej przybyła na Dharanv.

Klnn-dawan-a posłała Thrr-gilagowi pełne niepokoju spojrzenie.

— W jakim celu?

— Tego nam nie powiedziano — rzekł trzeci oficer. — Masz decyłuk na przygotowanie się do drogi. Transportowiec dostarczy cię na orbitę. Odlatujemy na Dharanv, gdy tylko do nas dotrzesz.

— Zrozumiałam. Będę gotowa.

— Doskonale. Do zobaczenia.

Rozległ się trzask i połączenie zostało przerwane.

— Lecę z tobą — zakomunikował Thrr-gilag tonem nie znoszącym sprzeciwu.

— Może nie zechcą cię zabrać.

— Nic mnie to nie obchodzi. Lecimy razem albo wcale. Jeśli komuś się to nie spodoba, narobię takiego zamieszania, że usłyszy o tym sam Pierwszy.

— Dobrze — szepnęła ściskając mocno jego dłoń. — I tak nie chciałam lecieć tam sama. Zbliżył się do nich pilot.

— Otrzymałem rozkaz przewiezienia cię na orbitę, poszukiwa-czko. Może udamy się do obozu, zanim skończą tu robić porządek. Dzięki temu zyskasz nieco więcej czasu na spakowanie się.

— Dziękuję — odparła. — Znajdziesz też miejsce dla Thrr-gilaga, prawda?

Pilot z wahaniem spojrzał na poszukiwacza. Należał do klanu Dhaa'rr i musiał słuchać swych przywódców, lecz przecież już wcześniej sam zaproponował, że zabierze pasażera z powrotem.

Jego obiekcje trwały tylko uderzenie.

— Oczywiście — zapewnił. — Zajmijcie miejsca i dobrze zapnijcie pasy.

Poinformuję dyrektora Prr-eddsi o zmianie planów i zaraz ruszamy.

Świetnie, pomyślał z ironią Thrr-gilag, kiedy oboje przeszli do kabiny.

Lecieli oto na spotkanie z przywódcami i Starszymi klanu Dhaa'rr, którym niewątpliwie zależało na wycofaniu zgody na jego zaręczyny z Klnn-dawan-a. Przypominali grupę oszalałych młodych Chigów, czyhających, aż ich ofiara popełni śmiertelny w skutkach błąd...

Nagle przyszła refleksja. Młode Chigów. Niebezpieczne w grupie, lecz w pojedynkę wcale nie tak groźne.

Może tacy sami są i Ziemianie?

— Co się stało? — zapytała obserwująca go poszukiwaczka.

— Sam nie wiem. Może nic. A może znalazłem klucz do wyjaśnienia zachowań Ziemian.

— Naprawdę? Powiedz. Zaprzeczył ruchem języka.

— Pozwól mi to jeszcze przemyśleć. Mógłbym zobaczyć wyniki twoich badań?

— Tak, są w obozie.

— Zabierz je ze sobą. Szczególnie zaś wszystko, co wiąże się z wpływem zmian biochemicznych na zachowanie młodych.

Wiedział jednak, że to nie wystarczy. Mogli zdobyć wskazówkę co do kierunku dalszych poszukiwań, lecz nie dowód. Zdobycie dowodu byłoby możliwe dzięki wykazaniu podobieństw w wyniku szczegółowego przebadania Ziemian.

A do tego musiałby mieć przynajmniej jednego nowego więźnia.

— Nie podoba mi się ten twój pomysł — stwierdziła.

— Wszystko w porządku — zapewnił Thrr-gilag, gładząc rękę samicy. — Zastanawiam się tylko, w jaki sposób poprosić brata o przysługę.

— Coś poważnego? Westchnął ciężko.

— Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział.

— Pierwszy? — odezwał się Osiemnasty, a w ciemnościach jego głos zdawał się dochodzić znikąd. — Zbliża się mówca klanu Dhaa'rr.

— Dziękuję — odparł przywódca Zhirrzhów, kładąc rysik obok rzucającego lekką poświatę ekranu czytnika i odwracając fotel w stronę drzwi prowadzących do jego apartamentu. — Widziano go?

— Nie, odkąd opuścił budynek biurowy mówców.

— Dopilnuj, żeby i on was nie zauważył. Szczególnie tutaj. Wszyscy, którzy wiedzą o tych pomieszczeniach i ich tajemnicach, są przekonani, że żaden Starszy nie może się tu dostać.

— Nikt nas nie zauważy — zapewnił Osiemnasty. — Powodzenia.

Przywódca odetchnął głęboko i spróbował uporządkować myśli. Kilka uderzeń później rozległo się ciche pukanie do drzwi.

— Proszę — zawołał.

Drzwi otworzyły się i na tle światła padającego z korytarza stanęła ciemna postać.

— Chciałeś mnie widzieć, Pierwszy? — odezwał się Cvv-pa-nav.

— Tak mówco. Siadaj, proszę. Przybysz powoli wszedł do środka.

— Czyżby oświetlenie nie działało? — zapytał, gdy znalazł się w kręgu bladej poświaty rzucanej przez ekran czytnika i usiadł na sofie przeznaczonej dla gości.

— Ciemności pomagają mi w koncentracji. Powiedz, czy znasz najnowsze wieści z Gree?

— Jakie wiadomości masz na myśli?

— Związane z poszukiwaczem Thrr-gilagiem z klanu Kee'rr. Mającym zaręczyć się z członkinią twojego klanu. Słyszałem, że kilka decyłuków temu doszło tam do poważnego incydentu i twoi Zhirrzhowie wypowiadali się o Thrr-gilagu bardzo pochlebnie. Podobno udowodnił, że w ekstremalnych sytuacjach umie błyskawicznie myśleć i działać.

— To. zwykłe plotki — orzekł mówca. — I wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie sądzę, by Thrr-gilag działał z rozmy-słem. Jeśli w ogóle celował, w co osobiście wątpię, to najwyżej do jednego z Chigów. Efekt zawdzięcza zapewne wyłącznie przypadkowi i własnemu szczęściu, niczemu więcej.

Pierwszy wzruszył ramionami.

— Może i tak. Ale nie zaprzeczysz, że strzelał w wodę, a powstała dzięki temu chmura pary znacznie przyczyniła się do naszego zwycięstwa. Widziałem kusze, którymi posługują się Chigowie. Kilka celnie wystrzelonych bełtów mogło z łatwością unieszkodliwić pojazd tak delikatny, jak transportowiec. Dwa spośród jego czterech działek laserowych zostały już uszkodzone, zanim Thrr-gilag zadziałał. No a przy okazji uratował Klnn-dawan-a. Wszystko to robi wrażenie.

Wszak mówimy o kimś, kto przecież nie jest wojownikiem.

— Jeżeli zaprosiłeś mnie tutaj, aby wychwalać klan Kee'rr, daruj to sobie, proszę — warknął Cvv-panav. — Natomiast jeśli masz do mnie jakąś istotną sprawę, przedstaw ją. Jest już bardzo późno, a cenię sobie czas przeznaczony na wypoczynek.

— Sprawa, którą mam do ciebie, jest niezwykle prosta, mówco. Bez względu na to, czy w grę wchodziło szczęście czy refleks, musisz przyznać, że dzięki temu

incydentowi Thrr-gilag wyraźnie poprawił swoje notowania. Szczególnie w oczach członków klanu Dhaa'rr, których niewątpliwie uchronił przed niebezpieczeństwem. Wydaje mi się, że ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili pragniesz, jest obwołanie bohaterem członka rodziny Thrr.

Przez długie uderzenie Cvv-panav milczał, a jego twarz nie odzwierciedlała żadnych uczuć.

— Interesująca teoria — mruknął wreszcie. — Czy wynika z niej także jakaś sugestia?

— Zarówno sugestia, jak i konkretna propozycja. Teraz zapewne przydałyby ci się mocne argumenty umożliwiające wycofanie się ze zgody na zaręczyny Thrr-gilaga z Klnn-dawan-a. Czy chciałbyś uzyskać dowody, że matka Thrr-gilaga jest szalona, a w dodatku popełniła zbrodnię?

Mówca jakby się sprężył.

— A to prawda?

— Nie, niestety. Ale jestem przekonany, że da się stworzyć taką wersję. Nawet wykonała już pierwszy krok, który moglibyśmy łatwo wykorzystać: zdecydowała, że nie chce stać się Starszą.

— Rozumiem. W ten zapewne sposób da się dowieść jej szaleństwa. A co ze zbrodnią?

— Popełni ją angażując kogoś, kto zgodzi się wykraść jej organ fsss z rodzinnej świątyni, żeby mogła go zniszczyć.

— Naprawdę? A w jaki sposób znajdzie kogoś, kto zechce to dla niej zrobić?

— Sama sobie nie poradzi. — Pierwszy uśmiechnął się lekko. — Dlatego właśnie klan Dhaa'rr zaproponuje jej pomoc.

Mówca rozejrzał się niespokojnie, jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście są sami.

— Jeśli to ma być żart, jest wyjątkowo mizerny. Mój klan nie okrada świątyń.

Ani na zlecenie Kee'rr, ani dla kogokolwiek innego.

— Och, ona nie będzie wiedziała, kto ma to zrobić.

— A dlaczego wybierasz do tego nas? Dlaczego sam wszystkiego nie zorganizujesz?

— Bo nikomu z Ponadklanowców nie mogę powierzyć tak delikatnego zadania.

Żadnemu nadającemu się nie ufam do tego stopnia. A już z pewnością nie znam nikogo, kto później mógłby zniknąć, powiedzmy, w głuszach Dharanv. Bez dowodów na swoją obronę, nie znając faktycznych sprawców, Thrr-pifix-a pozostanie zupełnie bezradna.

Ponownie na długo zapanowała cisza.

— To wciąż tylko kiepski żart — oświadczył wreszcie Cvv-panav. — Ale wysłucham go do końca. Mów dalej.

— Reszta jest chyba jasna. Wyślesz dwóch lub trzech Zhirrz-hów do jej domu w pobliżu Wioski Trzcinowej. Oczywiście kogoś pewnego, komu możesz zaufać.

Przedstawią się jako członkowie jakiejś fikcyjnej organizacji, która uważa, że wstąpienie do grona Starszych powinno stanowić osobisty, świadomy wybór i zaproponują, że wykradną i dostarczą jej fsss. Wykonają to, a gdy tylko zostanie sama, do akcji wkroczą wojownicy działający pod auspicjami ponadklanowymi, odzyskają organ i oskarżą ją o zbrodnię pierwszego stopnia.

— To ryzykowne — stwierdził mówca. — Podczas przesłuchań mogą wyjść na jaw jakieś niekorzystne dla nas okoliczności.

— Dlatego nie będzie żadnych przesłuchań. Wojownicy wkroczą na tyle szybko, żeby nic się nie stało z organem fsss i od razu wysuną wobec niej oskarżenie.

Później... później mam nadzieję, że użyjesz swoich wpływów i zadbasz o to, by jej darowano.

— W zamian za ciche wycofanie się Thrr-gilaga z zamiaru zaręczyn?

— Zgadza się.

— Interesujące — mruknął Cvv-panav, w zamyśleniu pocierając dłonią twarz. — Wspominałeś o propozycji...

— Zapewne nie chciałbyś mieć jakichś przypadkowych świadków. Thrr-pifix-a mieszka samotnie, ale przecież zawsze trzeba brać pod uwagę Starszych. Na szczęście w grę wchodzi tylko jedna świątynia — rodziny Frr — z której Starsi mają dostęp do jej domu. W wyznaczonym przez nas terminie jeden z moich bezpośrednich podwładnych zorganizuje tam otwartą debatę na jakiś niezwykle istotny dla Starszych temat. Może poświęconą planom zwiększenia liczby wycinków w piramidach, albo nowym miejscom pracy. Debata odbędzie się na terytorium klanu Kee'rr, w zasięgu Starszych zarówno rodziny Frr, jak i Thrr.

To zapewni wam bezpieczeństwo podczas porwania i przenoszenia fsss.

— Może i tak. Interesująca sugestia, Pierwszy. Propozycja także. Jasne, że klan Dhaa'rr zyskałby na tym. A teraz wyjaśnij mi, co ty dzięki temu osiągniesz.

Przywódca Zhirrzhów wzruszył ramionami. Nadeszła najtrudniejsza część rozmowy:

nie wzbudzając podejrzeń Cvv-pa-nava należało przekonać go, że władzy potrzebna jest taka akcja.

— Przyniesie mi to dwojaką korzyść — zaczął. — Po pierwsze pozwoli zneutralizować Thrr-pifix-a z jej niebezpiecznymi poglądami, zanim te zdążą się rozprzestrzenić. To główny powód zmuszający mnie do unieszkodliwienia jej, i to jak najszybciej.

— Wątpię, żeby zdołała skupić na sobie większe zainteresowanie. Zwłaszcza w środku wojny.

— Wprost przeciwnie, to właśnie najlepszy okres do rozpowszechniania obrazoburczych idei — zaprotestował Pierwszy. — Przecież społeczeństwo obserwuje, jak każdego łuku do grona Starszych trafiają kolejni młodzi wojownicy. Z uwagi na dużą odległość od punktu zaczepienia ichfsss przeżywają głęboki szok, już jako Starsi. Sprawia to, że podnoszą się głosy powątpiewające w sens Starszeństwa. Pojawienie się takiej statecznej, wyglądającej na rozsądną osoby, może stać się zarzewiem zorganizowanego buntu.

— Niewykluczone, ale mnie wciąż wydaje się to mało prawdopodobne.

— Zaufaj mi: podobne przypadki zdarzały się już w przeszłości. Nie będę wnikał w szczegóły. Po drugie zaś pragnę wykorzystać siłę twojego klanu do zapewnienia sobie dodatkowego wsparcia w wojnie z Ludźmi-Zdobywcami.

Twarz Cvv-panava pociemniała.

— Oskarżasz nas o unikanie działania w interesie Zhirrzhów? — oburzył się.

— Nie przesadzaj. Ale kierujecie się głównie własnym interesem, a nie zawsze pozostaje on w zgodzie z moim oraz Zhirrzhów pojmowanych jako cała rasa.

Mówca uśmiechnął się.

— Wciąż nie możesz się pogodzić z moimi staraniami, żeby to właśnie klan Dhaa'rr odgrywał wiodącą rolę w przygotowywanej wyprawie do Mrachów, prawda?

— Mówiąc szczerze, tak — przyznał Pierwszy pozwalając, by w jego głosie dało się wyczuć nerwowość. — To działanie niezgodne z obowiązującymi nas wszystkich zasadami i obaj dobrze o tym wiemy. Chodzi także o twoje polityczne machinacje w Dowództwie. Pomijasz tamtejsze struktury władzy, działając na korzyść swoją i swojego klanu. To niedopuszczalne, szczególnie w czasie wojny. Plus ten nieustający nacisk, by udostępnić tobie, i tylko tobie, zastrzeżone informacje wojskowe.

— Spośród których większość, twoim zdaniem, wcale nie powinna być otoczona tajemnicą.

— To wyłącznie twoja opinia — rzekł Pierwszy. — Nadal jednak decydować będziemy o tym ja i Dowództwo. I byłbym wdzięczny, gdybyś przyjął to do wiadomości jako część naszego układu.

Cvv-panav ponownie przesunął palcami po twarzy.

— No, nie wiem, Pierwszy. Żądasz bardzo wiele za odwołanie zgody na jedne zręczyny.

— Możliwe. Mam jednak nadzieję, że rozumiesz, jakie skutki mogą one wywołać. I jak mogliby na nie zareagować pozostali przywódcy klanu Dhaa'rr i jego Starsi.

Mówca skrzywił się na ułamek uderzenia. Ale Pierwszy dostrzegł to... i już wiedział, że zwyciężył. Nawet Cvv-panav, niewątpliwie najbardziej znaczący członek klanu Dhaa'rr, znajdował się pod ogromną presją swoich Starszych.

Starszych, którzy w większości byli równie mocno przywiązani do dawnych czasów i zwyczajów, jak do swoich świątyń.

— Wyznaczyłeś wysoką cenę, Pierwszy — powtórzył mówca. — Ale jestem skłonny na nią przystać. Zawieszę działania mające na celu zastąpienie niezależnych dowódców moimi podwładnymi i zrezygnuję z domagania się dostępu do wszystkich zastrzeżonych informacji wojskowych. Czy to wystarczy?

—, Chyba tak. Powiadom mnie, kiedy będziesz gotowy.

— To mogę sprecyzować od razu. Będę gotowy za dwa łuki.

— Naprawdę? — zdziwił się Pierwszy szczerze zaskoczony. — Tak szybko?

— Przecież sam powiedziałeś, że trzeba działać najszybciej, jak to możliwe — przypomniał mówca. — Zawsze mam pod ręką Zhirrzhów gotowych wykonać wszelkie powierzone im zadania, a później zniknąć na pewien czas. — Uśmiechnął się przebiegle. — O ile oczywiście zdążysz zorganizować debatę, o której mówiłeś.

Pierwszy odpowiedział na uśmiech.

— Nie ma obawy. Potrzebuję na to jedynie decyłuku.

— Wszystko jasne — podsumował Cvv-panav i wstając uprzejmie skinął głową. — A więc za dwa łuki.

— Z niecierpliwością będę czekał na wiadomości, jak nam poszło.

— Dopilnuję, żebyś o wszystkim się dowiedział — oświadczył mówca zbliżając się do drzwi. — Miłego popółłuku, Pierwszy.

— Tobie również, mówco.

Cvv-panav wyszedł zamykając za sobą drzwi. Przez uderzenie w pokoju panowała cisza.

— Interesująca osoba — zauważył w ciemnościach Osiemnasty.

— Raczej nie określałbym go takim mianem — warknął Pierwszy nie spuszczając wzroku z drzwi.

— Może arogancka? — podsunął Dwudziesty Piąty. — Albo przebiegła?

— To już lepsze. Zauważyliście, jak szybko zgodził się na oba moje warunki, choć wiedział, że i tak ich nie spełni?

— Oczywiście — przyznał Osiemnasty. — Nadal będzie usiłował inspirować zmiany na stanowiskach niezależnych dowódców.

— A rezygnacja z domagania się dostępu do tajnych informacji oznacza, że dysponuje już inną możliwością ich zdobycia. Jakimś dodatkowym kanałem — wtrącił Jedenasty.

— Zapewne dotrze do nich bezpośrednio poprzez Dowództwo — stwierdził Siódmy.

— To na szczęście nic mu nie da — włączył się Dwudziesty Ósmy. — Dowództwo wie równie dobrze jak my, co może oznaczać zdradzenie tajemnicy istnienia CIRCE.

— Ale wiedzą także, że na dłuższą metę nie da się jej utrzymać — zauważył cicho Czwarty. — W koficu prawda wyjdzie na jaw.

— Jednak nie ma prawa do tego dojść, zanim nie zlikwidujemy zagrożenia — powiedział twardo Pierwszy, przerywając dyskusję. — Musimy zdobyć choć jeden element CIRCE, żeby Ludzie-Zdo-bywcy nie mogli go uruchomić.

— Powinniśmy więc zrobić wszystko, by nastąpiło to jak najszybciej — mruknął Dwudziesty Drugi. — W przeciwnym razie nasze siły ulegną zbytniemu rozproszeniu i staniemy się niemal bezbronni.

— Za wszelką cenę trzeba pokrzyżować plany wroga — stwierdził w zamyśleniu Osiemnasty. — To, co obecnie realizujemy, wyeliminuje dodatkowe problemy wynikające z działań Cvv-panava i jego chorobliwej wprost ciekawości. Będziesz gotowy za dwa łuki, Pierwszy?

— Oczywiście. Debata już została zaplanowana. Trzeba tylko zawiadomić zainteresowanych o jej terminie. Rozmawiałem także z wojownikami na temat scenariusza finału tej sprawy.

— To dobrze — rzekł Osiemnasty. — Pozostaje więc tylko czekać.

— Tak — przyznał ponuro Dwudziesty Drugi. — I mieć nadzieję, że z Ludźmi-Zdobywcami poradzimy sobie równie łatwo, jak z mówcą Cvv-panavem.

Nad ich głowami wznosiło się urwisko. Strome, gładkie i połyskujące w promieniach słońca. Miało co najmniej trzydzieści kroków wysokości.

— Nie wiem, dowódco — powiedział wojownik Vstii-suuv mrużąc oczy. — Wygląda zdradliwie.

— A poza tym zupełnie odsłonięte — dodał wojownik Qlaa--nuur.

— Zgadza się — mruknął Thrr-mezaz. — Sam wolałbym jakąś dogodniejszą trasę. Rzecz tylko w tym, czy ona istnieje.

— Taka, na której nie będzie nam zagrażać wykrycie przez posterunki Ludzi-Zdobywców? — zapytał Vstii-suuv.

— Właśnie.

Wojownik ponownie spojrzał w górę, mierząc wzrokiem urwisko. Dowódca obserwował go i rozważał, czy nie należałoby zrezygnować i wycofać się do bazy. Wprawdzie udało mu się przekonać głównego dowódcę Dkll-kumvita do wyrażenia zgody na pieszy wypad w góry, ale dopóki nie otrzymał fsss z Dowództwa lub od rodziny Prr, dzisiejszą próbę można było uznać jedynie za trening przed prawdziwą górską wspinaczką.

Musieli organizować sobie jakieś zajęcia, ponieważ żaden z nich nie miał nic do roboty. Wojna na Dorcas utknęła w martwym puncie. A przecież Zhirrzhowie powinni przejawiać więcej inicjatywy.

— No cóż, jeśli mam wybierać między skręceniem karku tutaj a dostaniem się w łapy strażników Ludzi-Zdobywców, wolę już to pierwsze — oświadczył wreszcie Vstii-suuv zdejmując z ramion zwój liny.

— Niestety, gdy znajdziemy się powyżej linii tamtych drzew, to drugie stanie się równie prawdopodobne — mruknął Qlaa-nuur.

— Miejmy nadzieję, że nic złego się nie wydarzy — rzekł dowódca. — Ruszamy.

— Tak jest — odpowiedział Vstii-suuv wręczając przełożonemu linę i sprawdzając, czy właściwie zamocował jej koniec do swojej uprzęży. — Będę prowadził. Qlaa-nuur, ubezpieczaj mnie. Idziemy.

Wczepiając się palcami i opierając czubkami butów o występy i zagłębienia skalne, zręcznie ruszył w górę. Thrr-mezaz luzował za nim linę, czekał na swoją kolej i po raz chyba już tysięczny zastanawiał się, co właściwie tu robi. To prawda, zaledwie trzech z przebywających na Dorcas Zhirrzhów wiedziało cokolwiek o wspinaczce, a trzyosobowa ekipa stanowiła w górach absolutne minimum. Tyle że jego rekreacyjne, okazjonalne wycieczki dały mu jedynie podstawowe umiejętności wspinaczki. Tymczasem jego dwaj towarzysze, członkowie klanu Aree'rr, praktycznie wychowali się w górach. Z pewnością będzie im tylko kulą u nogi... a tutaj, pod samym nosem Ludzi-Zdobywców, taki balast może spowodować, że wszyscy trzej zostaną przeniesieni do grona Starszych...

A on wcale się tam nie wybierał. Jeszcze nie. Wciąż czekało tak wiele rzeczy, które chciał zrobić, miejsc, które zamierzał odwiedzić, doświadczeń, do poznania których musiał pozostawać śmiertelnym. Kiedyś, w odległej przyszłości, z pewnością będzie gotowy na Starszeństwo. Ale nie teraz. Jeszcze nie. Rozsądek doradzał mu rezygnację z tej wyprawy i powrót do relatywnie bezpiecznej bazy.

— W porządku — przerwał jego rozmyślania Qlaa-nuur. — Ruszaj, dowódco.

— Dobra.

Thrr-mezaz przypiął linę do swojej uprzęży, odetchnął głęboko i zaczął się wspinać.

Nie poruszał się wcale tak wolno, jak przewidywał. Vstii-suuv potraktował go jak żółtodzioba i rozmieścił haki blisko siebie. Na wysokości trzech kroków natrafił na jeden obluzowany. Sięgnął więc do woreczka po zapasowy, wsunął go cienkim końcem w szczelinę skalną i językiem przeciął osłonkę ochronną.

Rozległ się cichy syk rozprężającej się pianki ceramicznej wypełniającej szczelinę i błyskawicznie zastygającej w zetknięciu z powietrzem. Kilka uderzeń później mógł już podczepić do niego linę i ruszyć dalej.

— Z pewnością to jakaś odmiana po monotonii tkwienia w bazie — stwierdził znajdujący się tuż pod nim Qlaa-nuur.

Dowódca spojrzał w dół. Jak można było się spodziewać, znacznie bardziej doświadczony wojownik zdążył go już dogonić.

— Niemal jak wakacje — przyznał koncentrując się na wspinaczce i napominając się w myślach, żeby nie przesadzać z pośpiechem.

Qlaa-nuur był widać tego samego zdania.

— Ostrożnie i spokojnie, dowódco — ostrzegł. — Nie musimy się spieszyć.

— Tak. Tylko wy radzicie tu sobie znacznie lepiej ode mnie.

— To kwestia praktyki. W moim przypadku nabywanej wbrew protestom rodziców.

Thrr-mezaz, podczepiając się do kolejnego haka, zastanowił się, co takiego musieliby robić w dzieciństwie wraz z Thrr-gila-giem, by zasłużyć na gniew rodziców. Nic nie przychodziło mu jednak do głowy.

— Z orbitalnej mapy topograficznej wynika, że to podejście stanowi ostatnią poważną przeszkodę w drodze na szczyt — zauważył. — A kiedy znajdziemy się po drugiej stronie tej góry, powinniśmy wylądować jakieś cztery tysiąckroki od skraju siedziby Ludzi-Zdobywców. Dobre miejsce na ukrycie piramidy z wycinkiem o zasięgu dziesięciu tysiąckroków. Pod warunkiem, że uda się nam wreszcie skłonić Dowództwo do jego przysłania.

— Albo otrzymamy mały prezent od rodziny Prr — mruknął Vstii-suuv.

— Co mówiłeś? — zapytał Thrr-mezaz udając, że nie dosłyszał.

— Nic, dowódco. Uważaj... ta część skały nie jest zbyt pewna.

— W porządku — mruknął szef sił lądowych na Dorcas i westchnął.

Upłynęło ledwie dwa i pół łuku od przedstawienia prośby rejestratorowi rodziny Prr, a wieść o niej dotarła już do wszystkich podwładnych. Większość, podobnie jak przenoszący tę wiadomość Starsi, okazywała głębokie oburzenie samym faktem wystąpienia z prośbą o wycinek fsss Starszego, uznanego za nieżyjącego, zwłaszcza że pochodził on z innego klanu. Niektórzy, jak na przykład poprzedzający go wojownik, ośmielali się czynić to w sposób bardzo demonstracjny.

Gdyby zaś znali i drugą część jego pomysłu, zakładającą, że wycinek zostanie przeniesiony w zwykłym pudełku, zapewne spotkałby się z otwartym buntem.

— Dowódco? — odezwał się szeptem Qlaa-nuur.

— Tak? — zapytał Thrr-mezaz spoglądając w dół. Wojownik patrzył gdzieś w bok.

— Mamy towarzystwo — mruknął zmienionym głosem.

Zaskoczony Thrr-mezaz odwrócił głowę, z góry przewidując, co ujrzy.

I nie mylił się. W powietrzu wisiał zwrócony do nich dziobem statek powietrzny Ludzi-Zdobywców.

— Zatrzymaj się, Vstii-suuv — zawołał cicho, nie spuszczając wzroku z maszyny.

Zaskoczenie przerodziło się w ponurą pewność. W połowie skalnej ściany, zawieszeni na linach dwadzieścia kroków nad ziemią, znajdowali się w beznadziejnej wprost sytuacji. Jedna salwa z owej śmiertelnej broni palnej wroga i natychmiast wszyscy pojawią się w swych rodzinnych świątyniach.

Z góry dobiegło go ciche przekleństwo — to Vstii-suuv dopiero teraz zauważył niepożądane towarzystwo.

— Co teraz, dowódco? — zapytał. — Próbujemy ich zdjąć?

— Mamy zbyt małe szansę — odpowiedział Thrr-mezaz nadal cicho, jakby ta ostrożność mogła im pomóc. — Wisimy tuż przed ich nosem. Załatwią nas, zanim zdążymy wyciągnąć broń.

— Więc na co czekają? — zapytał Qlaa-nuur.

— Może chcą się przekonać, czy mają do czynienia jedynie z nami trzema. Albo starają się zlokalizować nasz środek transportu. Ewentualnie próbują nas zatrzymać, dopóki nie dotrą tu ich piesi wojownicy.

Vstii-suuv ponownie zaklął.

— Nie zamierzam zostać jeńcem Ludzi-Zdobywców, dowódco. Wolę już przenieść się do rodowej świątyni.

— To zawsze zdążysz zrobić — stwierdził Thrr-mezaz patrząc w górę i starając się ocenić, jak duży dystans pozostał im jeszcze pokonania. Gdyby wraz z Qlaa-nuurem zdołał w jakiś sposób odwrócić uwagę wroga na czas potrzebny, by drugi z wojowników wdrapał się na szczyt...

Ale nie. Nie mieli najmniejszych szans. Należało pokonać jeszcze sporo ponad dziesięć kroków, a na tak stromej ścianie musiało to potrwać. I wystarczyłby jeden nieprecyzyjny ruch...

Zmarszczył czoło. Przez uderzenie wydawało mu się, że dostrzegł coś na górze.

Jakby mignięcie między drzewami na szczycie. To mógł być błysk światła, poruszający się pieszo Ludzie-Zdobywcy...

Albo Starszy Zhirrzhów.

— Dowódco, co robimy? — zapytał Qlaa-nuur.

Thrr-mezaz jeszcze przez kilka uderzeń nie spuszczał wzroku z miejsca, które tak go zainteresowało. Jednak cokolwiek przedtem ujrzał, więcej się już nie pojawiło. Jeżeli w ogóle to coś mu się nie przywidziało.

— Spróbujemy ucieczki w dół — zadecydował wreszcie. — Powoli i ostrożnie. Nie sięgajcie po broń i nie wykonujcie żadnych gwałtownych ruchów. Vstii-suuv, odczepiaj linę z haków. Zejdziemy jakieś dziesięć kroków i gdy zostanie nam jeszcze dziesięć do ziemi, zeskoczymy w dół. Jeśli dopisze nam szczęście, może ich to zaskoczyć. Jakieś pytania?

Jedno było oczywiste. Na tyle oczywiste, że nikt nie zamierzał pytać. Zaciski znajdujące się na hakach miały za zadanie zabezpieczenie wspinacza przed upadkiem. Ale ich projektanci nie przewidzieli sytuacji, w której zacisk musiałby wytrzymać potrójny ciężar. A gdyby nie wytrzymał, zapewne Ludzie-Zdobywcy bez własnego udziału uzyskaliby kolejne zwłoki do przeprowadzenia badań.

Lecz była to jedyna szansa. I wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

— A więc dobrze — powiedział Thrr-mezaz wzdychając ciężko. — Nic nam nie przyjdzie z czekania. Idziemy.

Drzwi do metalowego pomieszczenia otworzyły się z dobrze już znanym szczękiem.

Ukryty w rogu Prr't-zevisti zbliżył się do jasnego świata, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Wróciła ludzka samica, Doktor-Cavan-a. Zamierzała więc kontynuować eksperymenty z jego wycinkiem.

— Świetnie — mruknął do siebie.

Doktor-Cavan-a spędziła tu niedawno dobry decyłuk, pobierając próbki z wycinka i wbijając w niego sondy. To prawda, że ani razu nie sprawiła mu bólu, choć była tego bliska. A zawsze jej obecności towarzyszyło to drażniące działanie paralizatora, który miał zapewne osłabić jego odporność psychiczną.

Teraz wróciła. Żeby znowu zająć się jego wycinkiem? A może dopiero teraz zaczną na serio używać paralizatorów? Do głowy przyszła mu myśl, że z rozmysłem dali mu swobodę poruszania się w tym pomieszczeniu i umożliwili lepsze poznawanie ich języka, żeby później móc go przesłuchiwać, nie wahając się przed zastosowaniem tortur...

To dziwne. Doktor-Cavan-a wcale nie zabierała się do zwykłych badań. Nie zdejmowała z półek przyrządów i nie sprawiała wrażenia, jakby czekała na nadejście pomocników. Po prostu stała w wejściu i lustrowała pomieszczenie.

Starszy cofnął się w szary świat, ostrożnie podpłynął do drzwi i ponownie wyjrzał na skraj jasnego świata. Na zewnątrz zobaczył garstkę innych Ludzi-Zdoby wców, ale żaden z nich nie podchodził do jego metalowego więzienia.

Przeniósł spojrzenie na Doktor-Cavan-a, próbując odgadnąć jej zamiary. Nadal tkwiła w tym samym miejscu i rozglądała się, jakby usiłując coś wypatrzyć.

Albo kogoś.

Prr't-zevisti zamarł porażony strachem. Miał rację. Dobrze wiedzieli, że tu jest.

Ale dlaczego nie zamknęła drzwi? Może zachęcała go w ten sposób do opuszczenia w miarę bezpiecznego ukrycia, szykując jednocześnie jakąś pułapkę?

Skrzywił się. Niestety, był tu zwierzyną. Ale i tak miał już dosyć tego więzienia. Ostrożnie, rozglądając się wokół, wypłynął na zewnątrz. Część pak ze sprzętem, stojących przedtem w jaskini, zniknęła, ale oprócz tego nie zauważył większych zmian od czasu ostatniej swojej tu bytności. Słońce wisiało już nisko, a jego promienie odbijały się oślepiającym blaskiem od metalowych sprzętów na skraju urwiska.

Jak dotąd żadnych pułapek. Obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy Doktor-Cavan-a nie zamierza błyskawicznie zamknąć drzwi i ruszył przed siebie. Przedostał się przez ścianę jaskini, przez korony drzew porastających zbocze i przez szczyt wzniesienia, kończącego się niemal pionową ścianą skalną. Dotarł na skraj swego zasięgu, z powrotem nad urwisko...

I nagle zatrzymał się zaskoczony. Poniżej, na skalnej ścianie, znajdowało się trzech Zhirrzhów. A wśród nich sam dowódca Thrr-mezaz.

Z drugiej strony zaś, zasłonięty przez jedno ze wzniesień, a więc niewidoczny dla śmiertelnych, zbliżał się pojazd powietrzny Ziemian.

— Uważajcie! — krzyknął najgłośniej jak mógł. — Dowódco Thrr-mezazie, wojownicy, uważajcie!

Ale nie słyszeli go. Byli oddaleni o dobre dwanaście kroków, a jego słaby głos nie mógł przebić się przez podmuchy dość silnego tu wiatru. Próbował zbliżyć się do nich, lecz bez rezultatu. Opadł w dół zaledwie krok i musiał skapitulować, ponieważ dalszą drogę uniemożliwiał mu cień ściany odległego metalowego pomieszczenia.

— Uważajcie! — wrzasnął ponownie. Ale oni wciąż posuwali się w górę...

— No i co?

Na dźwięk tych słów błyskawicznie rzucił się z powrotem. Głos rozległ się obok jego wycinka i wiedział, że pozostając na zewnątrz zginie, jeśli Doktor-Cavana zamknie drzwi. Minął wzniesienie, nawis skalny i mimo panicznego strachu zauważył, że drzwi są wciąż szeroko otwarte. Zatrzymał się dopiero w stosunkowo bezpiecznym wnętrzu swojego więzienia.

Tuż przed ludzką samicą i innym Ziemianinem. Oboje patrzyli na niego.

W ciągu ułamka uderzenia zagłębił się w szary świat, jednak było już za późno.

— Tam! — usłyszał odległy głos Doktor-Cavan-a. — Widział pan?

— Tak — odpowiedział ten drugi. — Naprawdę bardzo (...).

Prr't-zevisti zaszył się w ulubionym rogu pokoju, klnąc w duchu własną nieostrożność. Teraz nie mieli już wątpliwości. Nawet jeżeli Doktor-Cavan-a wcześniej mogła nie mieć pewności, że go widziała, obecnie świadków było dwoje. I w przeciwieństwie do poprzedniego razu, był naprawdę uwięziony i praktycznie bezbronny. Ponownie zbliżył się na skraj jasnego świata...

I stwierdził, że oboje znowu patrzą wprost na niego.

— Ty... Zhirrzhu... — odezwał się drugi Ziemianin, wyciągając rękę. — Czy mnie słyszysz?

Starszy ponownie zapadł głęboko w szary świat, przeklinając własne ryzykanctwo graniczące z głupotą.

— Znów zniknął — usłyszał poprzez wycinek głos Doktor-Cavan-a.

— Może — mruknął ten drugi. — A może nie. Zhirrzhu, ja (...) (...) (...), dowódca sił (...) ludzi. Chcę rozmawiać z twoim dowódcą.

Mój dowódca lada uderzenie wpadnie w waszą zasadzkę, pomyślał Starszy z żalem, nie opuszczając bezpiecznego szarego świata. Jakże czuł się bezbronny i zagubiony...

— Nie rozumiem, (...) — mruknęła samica. — Jeśli to końcówka (...), dlaczego nas nie słyszą?

— Jestem pewien, że słyszą (...) — odparł dowódca. — Tylko po prostu nie odpowiadają. Proszę uważać... ja pójdę (...) i sprawdzę (...).

Rozległ się tupot kroków na metalowej podłodze. Prr't-zevisti przesunął się do drugiego narożnika i wyjrzał na skraj jasnego świata. Dowódca zbliżał się do drzwi, zapewne zamierzając je zamknąć.

I nagle Starszy otrząsnął się z paraliżu uniemożliwiającego mu działanie. Do jego pobratymców zbliżał się wróg, a on musiał jeszcze raz spróbować ich ostrzec. Wyskoczył więc na zewnątrz i dotarł aż na skraj swojego zasięgu.

Tkwili w miejscu, uczepieni występów skalnych, i patrzyli w stronę wiszącej naprzeciw nich maszyny.

Zaklął ponownie, a poczucie bezsilności wróciło ze zdwojoną siłą. Z pewnością mógłby coś zrobić. Jeszcze mieli szansę. Rozglądał się zdesperowany, myśląc intensywnie. Drzewa, ziemia, skały...

Ale nic z tego. Nie zdoła ich ruszyć będąc jedynie zjawą. Jako Starszy mógł tylko patrzeć.

Nagle poczuł silne ukłucie. Drzwi pomieszczenia zamykały się i tracił połączenie ze swoim wycinkiem.

Błyskawicznie wrócił, drżąc cały z nadmiaru emocji i przeżyć. Doktor-Cavan-a nadal znajdowała się w środku i szukała go wzrokiem. Nie chciał znowu ryzykować, więc zapadł w szary świat.

Stłumiony szczęk rozległ się w otaczających go ciemnościach: odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Pozostał na swoim miejscu, mając przed oczami obraz trzech młodych Zhirrzhów, którym zagrażało przeniesienie do grona Starszych.

Przez kilkanaście uderzeń nic się nie działo. Wreszcie rozległ się kolejny szczęk otwieranych i natychmiast zamykanych drzwi.

— Zaczęli (...) w dół — rozległ się głos dowódcy Ziemian. — Zapewne (...) zanim dotrze tam zespół (...).

— Co pan zamierza zrobić? — zapytała Doktor-Cavan-a.

— Jeśli nie (...) się zbliżać, pozwolę im odejść — odparł dowódca. Jego głos przybierał na sile, jakby mówiący zbliżał się do wycinka. — Chciałbym się dowiedzieć, czego chcą (...). (...), (...) im spróbować ponownie.

— Nie sądzi pan, że to po prostu (...)? — zapytała Doktor-Cavan-a.

Rozległ się cichy trzask: wieko pudełka kryjącego jego wycinek zostało otwarte.

— Nie — odpowiedział dowódca Ziemian z tak bliska, że Starszy poczuł ciepło jego oddechu. — Nie, sądzę, że to ma coś (...) z tą sprawą.

— Taki (...) pomysł?

— A dlaczego nie? Wszyscy dobrze wiemy, że ich (...) pod (...) technologicznym różni się od naszego.

— (...), tak. Może dlatego tamci się wspinali. (...) znaleźć się w zasięgu. — Dowódca głośno wypuścił powietrze, a jego oddech znowu omiótł wycinek. — Oto klucz, Doktor-Cavan-a. Tutaj. Wiem, że tak jest. Zbliża się pani do (...) co to jest?

— To (...) (...) — odpowiedziała samica. — Tego jestem pewna. Poza tym (...) z (...) i (...). Ale naprawdę ciekawa jest (...) część, przynajmniej z (...) punktu widzenia. Jest twarda (...), ale tylko z wierzchu. Reszta jest miękka i (...) aktywna.

— Jak to (...) aktywna? — zapytał dowódca. — To jest martwe. Jak może być (...) aktywne?

— Nie mam (...) pojęcia. Ale są i inne (...). Kiedy pobiera się nową próbkę, zewnętrzny (...) powoli (...) twardy. Musi reagować na coś w powietrzu.

— A więc nie mówimy o żadnym normalnym (...). To w jakiś sposób (...) aktywne.

— Na to wygląda — przyznała Doktor-Cavan-a. — Chociaż co to za (...), tego nie wiem.

— I (...) aktywne w (...) — mruknął dowódca. — Interesująca (...). Bardzo interesująca (...).

Zamilkł i przez kilkanaście uderzeń Prr't-zevisti wyczuwał jego obecność tylko dzięki ciepłu oddechu docierającego do niego poprzez fsss.

— No cóż, proszę próbować — powiedział oddalając się wreszcie. — W (...) to wszystko, czym możemy się zająć.

— Wiem. Zaraz biorę się do pracy.

— (...) zaczekać najpierw kilka (...) — powiedział dowódca, a jednocześnie rozległ się dźwięk towarzyszący otwieraniu drzwi. — Jeśli tamci Zhirrzhowie zdecydują się (...), możemy mieć dla pani inne, (...) zajęcie.

Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Starszy wybrał tym razem inny narożnik i stamtąd wyjrzał na skraj jasnego świata.

Doktor-Cavan-a stała przy półkach i przyglądała się spoczywającemu w pudełku wycinkowi.

— Po co tu jesteś? — spytała cicho. — Dlaczego Zhirrzhowie zdecydowali się posłać cię tutaj?

Przez kilka uderzeń Prr't-zevisti wahał się, czy jej nie odpowiedzieć.

Uwięzili go, a teraz uzyskali już pewność, że tu przebywa. Dalsze ukrywanie się traciło sens.

Ale nie odezwał się. Może był to nawyk dawnego wojownika, któremu podczas ćwiczeń wpojono wystrzeganie się wszelkich kontaktów i jakiejkolwiek współpracy z wrogiem. A może kierowała nim po prostu nadzieja, że jeszcze nie zdają sobie sprawy, jak nieprzenikalna jest dla niego metalowa pułapka.

Bo przecież gdyby wiedzieli, trudno byłoby o inny powód, dla którego nie rozpoczęli szczegółowych przesłuchań z użyciem potężnych paralizatorów.

Doktor-Cavan-a wzięła pudełko i przeniosła je na stół. Prr't--zevisti obserwował ją i prężył się w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić. Nigdy jeszcze nie odczuł na sobie prawdziwego działania paralizatora, ale znał historie mówiące o ich fatalnym oddziaływaniu na Starszych. Pierwszy i zarazem ostatni paralizator skonstruowany został przez rodzinę Svrr z klanu Flii'rr

podczas Drugiej Wojny Starszych. Wszystkie walczące strony wezwały wówczas rodzinę Svrr do zaprzestania posługiwania się tą bronią, która w zasadzie nie działała negatywnie na wojowników, lecz mogła wywołać śmiertelne skutki wśród Starszych i dzieci.

Rodzina Svrr nie podporządkowała się jednak. W konsekwencji upór ten spowodował całkowitą jej zagładę.

Zhirrzhowie nigdy więcej nie skorzystali z paralizatorów. Ale używała ich każda z napotykanych obcych ras: z rozmysłem, podstępnie i bez litości. Każda, poczynając od Chigów, a kończąc na Isintorxi i Ziemianach.

Mimo iż był na to przygotowany, ukłucie sprawiło, że aż podskoczył. Doktor-Cavan-a pobierała z jego wycinka kolejną próbkę. Ale wkrótce musi się to skończyć. Zbliżał się moment krytyczny, kres jego wytrzymałości.

A wtedy rozpoczną się przesłuchania. Mógł liczyć jedynie na to, że zginie, zanim zdradzi swoich.

Zeszli już na wysokość dziesięciu kroków, a Ludzie-Zdobywcy wciąż nie reagowali. Nadszedł czas na decydujący ruch.

— W porządku — rzekł Thrr-mezaz, spoglądając w dół na drzewa i usiany kamieniami teren pod nimi. — Czas. Vstii-suuv, ty pierwszy. Pociągniesz za sobą nas obu. Jeśli Ludzie-Zdobywcy pomyślą, że upadek nastąpił przypadkowo, zdobędziemy kilka dodatkowych uderzeń. Ruszaj, kiedy się zdecydujesz, i postaraj się zbytnio nas nie poobijać spadając.

— Tak jest.

Z góry posypały się kamienie i Vstii-suuv przemknął obok Thrr-mezaza, lekko trącając go stopą w ramię. Lina najpierw napięła się, a potem szarpnęła go w dół. Zdołał uniknąć zderzenia z Qlaa-nuurem, barkiem zawadził o skałę i rozpaczliwie starał się utrzymać ciało w pozycji pionowej...

Nagle jedna jego stopa natrafiła na stały grunt. Uporczywie usiłował utrzymać na niej równowagę. Padł na kolano, a potem na bok, lecz natychmiast poderwał się na klęczki.

— Meldować — warknął, wyciągając rękę, by uchwycić linę i wyczepić się z niej, a jednocześnie drugą sięgając po strzelbę laserową.

— U mnie w porządku, dowódco — zgłosił Vstii-suuv oddychając ciężko. — Tylko trochę się zasapałem.

— U mnie to samo — stwierdził Qlaa-nuur. — Nie spodziewałem się, że te zabezpieczenia są aż tak skuteczne.l

— Dobra — powiedział Thrr-mezaz podrywając się na nogi i rozglądając wokoło. Nadal nie było widać pieszych oddziałów wroga, choć w tak zalesionej okolicy nie oznaczało to wcale ich nieobecności. Żeby tylko zdążyli otworzyć ogień, zanim maszyna Ludzi-Zdobywców wyłoni się zza drzew i ustawi w pozycji do strzału. Spojrzał w niebo...

I zmarszczył czoło stwierdziwszy, że pojazd powietrzny ani drgnął.

Wciąż tkwił w tym samym miejscu, widoczny między gałęziami, i wcale nie zamierzał ich atakować. Wyglądało to tak...

Tak, jakby dowódca Ludzi-Zdobywców świadomie pozwalał im się oddalić.

Odetchnął głęboko.

— Nie strzelać — polecił. — Trzymajcie broń w pogotowiu, ale chyba nie będziemy musieli jej użyć. Pozwalają nam odejść.

— Pozwalają? — powtórzył Qlaa-nuur rozglądając się. — Nie mogę w to uwierzyć.

— Raczej spóźniają się z reakcją — zaoponował Vstii-suuv. — To nasza ostatnia szansa, dowódco. Proponuję zdjąć go, dopóki to jeszcze możliwe.

Thrr-mezaz podniósł wzrok, ogarnięty jakimś dziwnym uczuciem. Dowódca Ludzi-Zdobywców puszczał ich wolno. Tak jak on pozwolił odejść obcym wojownikom cztery łuki temu.

— Nie strzelamy — powtórzył. — To rozkaz. — Rozejrzał się po raz ostatni i ruszył w dół stoku. — Wracamy do transportowca.

Oczywiście, że nie bardzo wierzyli w taką wspaniałomyślność przeciwnika. Nie wierzyli nawet, gdy znaleźli się w powietrzu, a wróg nadal nie usiłował ich ścigać.

Vstii-suuv pierwszy powiedział o tym głośno.

— Nie mogę uwierzyć — oznajmił oglądając się na maszynę Ludzi-Zdobywców, wciąż wiszącą bez ruchu, teraz już daleko za nimi. — Wypuścili nas. Dlaczego, do osiemnastu światów, postąpili w ten sposób?

— Może jako rewanż za darowanie życia ich wojownikom, kiedy mieliśmy okazję ich pozabijać — podsunął Thrr--mezaz.

— Wybacz, dowódco, ale może wyciągasz zupełnie mylne wnioski — mruknął Qlaa-nuur. — Przecież to nie są cywilizowane istoty. To pozbawieni skrupułów barbarzyńcy. Oceniając ich według naszych kryteriów możemy trafić w ślepy zaułek.

— Możemy, ale to nic pewnego. Dysponują bardzo zaawansowaną techniką, a jej osiągnięcie byłoby niemożliwe bez proporcjonalnego rozwoju cywilizacyjnego.

Ale przy założeniu, że Ziemian nie stać na szacunek dla przeciwnika, widocznie ich dowódca puścił nas z jakiegoś innego powodu. Może na przykład chciał się dowiedzieć, czego szukamy tak blisko jego bazy. Może dzięki temu uda się dotrzeć tutaj ponownie. Miałoby to ogromne znaczenie, gdybyśmy otrzymali z Dowództwa odpowiedni wycinek.

— Albo od klanu Dhaa'rr — mruknął pod nosem Vstii-suuv.

Thrr-mezaz, mile zaskoczony, podniósł na niego wzrok. Przed rozpoczęciem wspinaczki wojownik okazywał wyraźną niechęć wobec projektów ratowania Prr't-zevisti. Teraz jednak sam poruszył ten temat, a z tonu jego głosu wynikało, że radykalnie zmienił zdanie.

Dowódca domyślił się, dlaczego.

— Widziałeś to? — zapytał. — Prawda?

— Tak mi się wydaje. Ty też?

— Tak. Coś widziałem, ale nie jestem pewien, co to było.

— O czym mówicie? — zainteresował się Qlaa-nuur. — Co widzieliście?

— Może nic — odparł z wahaniem drugi wojownik. — A może... może Prr't-zevisti.

Qlaa-nuur przenosił wzrok z jednego na drugiego.

— Jesteście pewni?

— Nie, wcale — przyznał Thrr-mezaz. — I właśnie dlatego nie chcę, żeby

ktokolwiek się o tym dowiedział. Większość nam nie uwierzy, a reszta postara się wykorzystać to do celów politycznych.

— Ale coś w tej sprawie zrobimy, prawda? — zapytał Ystii--suuv.

— Możesz być pewien. Prędzej czy później wrócimy tu i dowiemy się, jak to naprawdę wygląda. Wojownik wyprostował się energicznie.

— Będziemy gotowi na każde twoje wezwanie, dowódco — rzekł pełnym zapału głosem. — Zawsze możesz na nas liczyć. I Thrr-mezaz wiedział, że to prawda.

Naprawdę mógł na nich polegać. Niechętni mu podwładni, którzy przylecieli tu jedynie na rozkaz, zniknęli. Po wspólnych, dramatycznych przeżyciach, które pozwalały mieć nadzieję, że Prr't-zevisti wcale nie zginął, przeistoczyli się w wiernych popleczników.

Z klanu Aree'rr od setek cykli wywodzili się odważni i waleczni wojownicy, a Prr't-zevisti także kiedyś należał do ich grona.

Ale czy ich entuzjazm nie wygaśnie do czasu kolejnej wyprawy na terytorium wroga? Tego już nie mógł być pewien. Miał tylko nadzieję, że przywódcy klanu Kee'rr stworzą im sposobność, by mógł się o tym przekonać.

Kiedy Thrr-pifix-a otworzyła drzwi, przed domem stali dwaj Zhirrzhowie.

Młodzi, ubrani w tradycyjne stroje, uśmiechający się serdecznie, a jednocześnie poważni. Jeśli pamięć jej nie myliła, nigdy wcześniej nie widziała żadnego z nich.

— Tak? — zapytała.

— Witaj — odezwał się wyższy i nieco starszy. Jego głos bardzo pasował do uśmiechu; brzmiał ciepło i przyjaźnie. — Szukamy damy nazywającej się Thrr-pifix-a z klanu Kee'rr.

— To ja.

Zapewne jacyś domokrążcy, starający się sprzedać coś, czego nie potrzebowała, za cenę, której nie była w stanie zapłacić. Ale nic nie szkodzi. Skończyła już tego łuku pracę w ogrodzie i z przyjemnością porozmawiałaby z kimś. Obojętne o czym.

— A wy kim jesteście? — zapytała.

— Mów mi Korthe. A to Dornt, mój współpracownik. Możemy wejść?

Thrr-pifix-a zmierzyła ich wzrokiem, czując się nieco mniej pewnie. Tylko imiona, bez wskazania na rodzinę i klan. A więc z pewnością to nie żadni sprzedawcy. I raczej nie przypadkowi goście.

— Jestem trochę zajęta...

— Nic nie szkodzi — zapewnił ją młodszy z Zhirrzhów, Dornt. — Naprawdę.

Przybyliśmy tu, by wybawić cię z kłopotu.

— Jakiego?

— Wolelibyśmy pomówić o tym w domu — stwierdził Korthe. — Możemy wejść?

Zawahała się. Przecież mogli być złodziejami albo kimś jeszcze gorszym, a jeśli tak, okazałaby się lekkomyślna wpuszczając ich do środka. Ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę jej wiek i fakt zamieszkiwania na uboczu, złodzieje nie musieliby prosić o pozwolenie wejścia. Może należeli do jakiejś sekty religijnej?

— Dobrze — powiedziała wreszcie. — Salon jest na wprost. Weszli i usiedli na sofie.

— Z czym przychodzicie?

— Jeszcze kilka uderzeń — rzekł Dornt, sięgając po niewielkie urządzenie. — Wolałbym, żeby nikt niepowołany nie słyszał naszej rozmowy. Już.

Thrr-pifix-a zmarszczyła czoło i wytężyła słuch. W pokoju rozległ się jakiś nowy dźwięk, który jednak z trudem mogła wychwycić. Coś jakby pisk w bardzo wysokiej tonacji.

— Doskonale — zaczął Korthe, teraz już niezwykle poważny. — Wiemy, że jesteś zajęta, Thrr-pifix-a, więc jeśli pozwolisz, przejdziemy od razu do sedna sprawy. Czy słyszałaś kiedyś o organizacji zwanej Wolność Wyboru dla Wszystkich?

Czyli nie myliła się, miała do czynienia z członkami jakiejś sekty.

— Nie, nie wydaje mi się.

— Nic dziwnego — mruknął Korthe. — Wciąż jesteśmy mało znani w tej części Oaccanv. A przywódcy poszczególnych rodzin i klanów, którzy o nas wiedzą, z pewnością robią wszystko, by nasze istnienie pozostawało tajemnicą. Mówiąc wprost, w naszej organizacji skupiają się Zhirrzhowie, którzy podobnie jak ty mocno wierzą, że każdy ma prawo sam podjąć decyzję, czy pragnie zostać Starszym.

Thrr-pifix-a popatrzyła na niego zaskoczona.

— Przepraszam, ale chyba słuch mnie myli.

— Nie, słyszałaś dobrze. Wierzymy, że Starszeństwo powinno być wolnym wyborem, a nie przymusem. Tylko właściciel fsss może zdecydować, co się z stanie z jego organem.

Odetchnęła głęboko, z jednej strony zaskoczona, z drugiej zaś czując dziwną ulgę. A więc nie była osamotniona w swych przekonaniach. Thrr-tulkoj miał rację: rzeczywiście istnieli jeszcze inni, którzy myśleli podobnie jak ona.

— Nie wiecie nawet, jak pokrzepiło mnie to, co usłyszałam — wyszeptała. — Myślałam, że jestem sama.

— Na pewno nie. Nasza organizacja liczy już ponad dwa miliony członków.

Thrr-pifix-a poczuła, że zwężają się jej dzienne źrenice.

— Dwa miliony?

— Tak, i to nie licząc sympatyków, którzy z różnych powodów nie chcą oficjalnie przystąpić do nas — potwierdził Korthe. — Bądź spokojna, na pewno nie jesteś osamotniona. A jak myślisz, skąd dowiedzieliśmy się o tobie? Mamy swoje źródła informacji we wszystkich osiemnastu światach.

— I przybyliśmy tu po to, by wesprzeć cię w walce o wolność wyboru — dodał Dornt.

— To bardzo miłe z waszej strony — rzekła Thrr-pifix-a. — Będę wdzięczna za pomoc. Usiłowałam rozmawiać z przywódcami rodziny i klanu, ale jak dotąd nie chcą mnie nawet wysłuchać...

— Wybacz mi, lecz chyba nie do końca się rozumiemy — przerwał jej Korthe. — Nasza grupa nie ogranicza się do negocjacji i obrony własnych przekonań. Koncentrujemy się, że tak powiem, na bezpośrednich działaniach.

Zdziwiona przyglądała się to jednemu, to drugiemu.

— Jak to?

— Sprawiasz wrażenie osoby zdecydowanej i gotowej konsekwentnie realizować własne zamierzenia — ciągnął wyższy z gości. — Pozwól więc, że powiem wprost.

Proponujemy wydostanie twojego fsss z rodzinnej świątyni i dostarczenie go tutaj. Wtedy będziesz mogła postąpić z nim, jak zechcesz.

Przez kilka długich uderzeń nie spuszczała z nich wzroku, analizując w myślach

usłyszane słowa.— Chyba żartujecie — wyjąkała wreszcie. — Chcecie... ukraść mój organ fsss7

— A dlaczego nie? — Dornt wzruszył ramionami. — Przecież sama próbowałaś to zrobić zaledwie trzy łuki temu, prawda?

— Tak, ale to ja. Ryzykowałam wyłącznie dla siebie. Nie mogę was prosić, żebyście popełnili dla mnie taką zbrodnię.

— Wcale nie musisz — uspokoił ją Dornt. — Zrobimy to z własnej woli.

— Poza tym chyba niewłaściwie nazwałaś to kradzieżą — dodał Korthe. — Nie zapominaj, że raczej tobie, jeszcze w dzieciństwie, skradziono fsss. Przecież nie jest własnością klanu Kee'rr ani rodziny Thrr. Należy wyłącznie do ciebie, więc można mówić jedynie o odzyskiwaniu czegoś, co zostało zabrane.

Thrr-pifix-a poczuła, że jej ogon porusza się z coraz większą szybkością.

Przebrzmiały właśnie te same argumenty, nawet ubrane w analogiczne słowa, których ona użyła starając się przekonać Thrr-gilaga o swoich racjach. Ale słuchanie ich, wypowiadanych w jej domu przez nieznajomych, było co najmniej niepokojące.

— A co z ryzykiem? — zapytała. — Przykro mi, że do tego wracam, ale tak lekko mówicie o popełnieniu zbrodni pierwszego stopnia, a przecież niczego dzięki temu nie osiągniecie.

— Wprost przeciwnie — zaprotestował Korthe. — Zyskamy bardzo wiele:

przysłużymy się walce o wolność. Przywódcy klanów i rodzin doskonale wiedzą, co robią, bo w przeciwnym razie, po co by tak pilnowali świątyń? Tylko zwykli obywatele nie wiedzą i nie rozumieją, czemu to wszystko ma służyć. Za każdym razem, gdy działamy, pobudzamy świadomość naszego społeczeństwa. W końcu przeważymy... a wtedy zyskają wszyscy.

Thrr-pifix-a wolno pokiwała głową. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Propozycja przybyszów kompletnie ją zaskoczyła. A przecież ci dwaj siedzieli przed nią, proponując swą pomoc.

Było zaś oczywiste, że sama nie zdoła zrealizować swego planu.

— Jak zamierzacie to zrobić? — zapytała. — To znaczy, dokładnie jak.

— Nie musisz się o nic martwić — zapewnił Dornt. — Sami zajmiemy się wszystkimi szczegółami.

— Nie, nie to mam na myśli. Czy będziecie musieli zrobić komuś krzywdę? Bo jeśli tak, nie ma mowy, żebym się zgodziła. Główny strażnik naszej świątyni, Thrr-tulkoj, jest przyjacielem mojego syna...

— Przecież Dornt już ci powiedział — przypomniał Korthe z naciskiem. — Nie musisz martwić się o takie szczegóły.

— Będę się martwić, o co zechcę — odcięła się Thrr-pifix-a. — I jeśli zaraz nie przyrzekniecie mi, że strażnikom świątyni nic nie grozi, możecie odejść.

— Proszę — powiedział Korthe unosząc rękę w uspokajającym geście. — Rozumiemy twoje obawy, ale zastrzeżenia są naprawdę zbyteczne. Oczywiście, że gwaratujemy, iż nikomu nic się nie stanie. Cała nasza filozofia poszanowania praw każdego Zhirrzha byłaby fikcją, gdybyśmy stosowali przemoc.

— Tego możesz być pewna — dodał szczerze Dornt. — Zdobędziemy dla ciebie fsss nie czyniąc nikomu krzywdy.

— Trzymam was za słowo — ostrzegła Thrr-pifix-a.

— Oczywiście. A więc wszystko ustalone. I nagle uświadomiła sobie, że to się dzieje naprawdę. W jakiś sposób, choć nie wyraziła zgody wprost, decyzja już zapadła.

— Dobrze — rzekła głosem pełnym wahania. — Ustalone. A więc kiedy?

— Za łuk — odparł Korthe, kiwając na Dornta i wstając. — Musimy już iść.

— Zaczekajcie jeszcze uderzenie — zaprotestowała Thrr--pifix-a. — Za łuk? Czy dobrze słyszę?

— Nie ma sensu czekać, prawda?

— Cóż... chyba nie — mruknęła po dłuższym zastanowieniu. — Ale to nastąpiło tak niespodziewanie.

— Zaskoczenie jest doskonałym sprzymierzeńcem — zauważył Dornt. — Szczególnie gdy trzeba działać przeciw ospałej i jakże rozwarstwionej strukturze władzy.

— Ale przecież niedawno przyłapano mnie na próbie kradzieży fsss — zauważyła.

— Mogą spodziewać się kolejnych.

— Niewykluczone, że zwróciliby szczególną uwagę na ciebie. Ale z pewnością nie na nas.

— Nikomu nie stanie się krzywda?

— Nie przewidujemy konieczności zastosowania przemocy — powiedział cicho Dornt. — Zaufaj nam. Mamy wiele metod działania i szereg kontaktów.

— Wszystko będzie dobrze, Thrr-pifix-a — dodał Korthe. — Na pewno. Czekaj na nas. Wrócimy, zanim się obejrzysz. — Jego twarz spoważniała. — A wtedy przyszłość spocznie w twoich rękach. Wyłącznie w twoich. Tak, jak powinno być.

Wyszli... i przez długi czas po tym, jak zamknęły się drzwi, Thrr-pifix-a siedziała bez ruchu. Zastanawiała się, czy jej decyzja, podjęta tak szybko i w tak dziwnych okolicznościach, jest właściwa.

A złe przeczucia z każdym uderzeniem przybierały na sile.

Fala skryła się za masywną skałą wyrastającą z zielononie-bieskiej wody oceanu pięćdziesiąt kroków od brzegu. Przez uderzenie nic się nie działo, aż nagle jeden z występów jakby eksplodował, otoczony chmurą piany, gdy fala rozbiła się o skałę. Wiatr porwał krople wody, przeniósł je łukiem i rzucił na piętrzące się szare kamienie, które pociemniały od wilgoci. Wał wodny rozdzielił się na setkę małych wodospadów i spłynął z powrotem do oceanu.

ThrT-gilag głęboko odetchnął ostrym słonawym powietrzem i patrząc w dal zastanawiał się, która z fal wywoła następne tak wspaniałe widowisko. Usilnie starał się nie myśleć o tym, co działo się właśnie na zgromadzeniu rodziny Klnn, w którym nie miał prawa uczestniczyć.

— Czyżbyś szukał natchnienia? — rozległ się za jego plecami znajomy głos.

Obejrzał się. Odziany w tradycyjny strój rodziny Klnn, ostrożnie zbliżał się do niego między głazami brat Klnn-dawan-a, Klnn--torun.

— Dlaczego tak myślisz? — odpowiedział pytaniem Thrr-gi-lag, starając się przekrzyczeć huk fal.

— Wydawało mi się, że należysz do romantyków gotowych tworzyć poezję.

Szczególnie tutaj, nad huczącym oceanem.

— Typowe zarozumialstwo rodziny Klnn — zażartował poszukiwacz. — Skąd wiesz, że wzgórza i potoki na terytorium Thrr nie są piękniejsze od jakiegoś tam oceanu?

Klnn-torun lekko zmarszczył czoło.

— A jest tak rzeczywiście?

Thrr-gilag uśmiechnął się i wykonał językiem przeczący gest.

— Nie, zdecydowanie nie.

— Aha. — Twarz Klnn-toruna rozjaśniła się. — Tak właśnie myślałem.

Thrr-gilag ponownie odwrócił się w stronę morza i zdążył jeszcze zobaczyć strumyki wody ściekające po skale.

— A ty? — zapytał. — Układałeś kiedyś wiersze nad brzegiem oceanu?

— Właściwie nie. Kilka razy próbowałem, ale to było dawno temu. Nigdy jednak nie zdołałem stworzyć czegoś z sensem. Chyba po prostu nie nadaję się do tego.

Poszukiwacz wzruszył ramionami.

— Mówiąc szczerze ja także.

— Chyba żartujesz? A te trzy, które napisałeś dla Klnn-da-wan-a wkrótce po tym, jak się poznaliście? Popatrzył podejrzliwie na brata ukochanej.

— Nie dała ci ich przeczytać, prawda?

— Nie, zaprezentowała mi tylko fragmenty. Uznałem, że są świetne. Mądre i piękne.

— Miło słyszeć taką recenzję. Siedziałem nad nimi kilka łuków, a jednak nie udało mi się uzyskać zamierzonego efektu. Za sukces uważam to, że zwróciły jej uwagę, choć i tak jestem niemal pewien, że zaczęła się ze mną spotykać przede wszystkim z litości.

— Nie masz racji — odparł Klnn-torun z lekkim uśmiechem. — Wiem, że wiersze wywarły na niej wrażenie. No i, oczywiście, ty sam.

— Na pewno niewspółmierne do tego, jakie ona zrobiła na mnie — mruknął Thrr-gilag, oglądając się przez ramię.

Budynek zgromadzeń rodziny Klnn wznosił się za jego plecami, zdając się wręcz wyrastać ze skalistego urwiska, nad którym został wystawiony. Klnn-dawan-a znajdowała się teraz w jego wnętrzu. Stała przed przywódcami rodziny oraz klanu i starała się przekonać ich w ten sam sposób, w jaki wcześniej przekonała brata i rodziców.

Była jednak osamotniona. Nie pozwolili wejść ani jemu, ani Klnn-torunowi, jej rodzicom i przyjaciołom. Nie miała przy sobie nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, przynajmniej duchowo. Tymczasem wszyscy bliscy siedzieli w poczekalni lub snuli się na zewnątrz. Spekulowali jedynie, co dzieje się w sali, i czekali na decyzję przywódców. Decyzję podjętą po zastosowaniu bezsensownej, przestarzałej procedury procesowej...

— Słyszałem, że twój ojciec pół cyklu temu przyłączył się do grona Starszych — odezwał się Klnn-torun. — Przykro mi, że nie mogłem uczestniczyć w ceremonii jego powitania. Akurat wtedy nastąpił nagły wyrój chrząszczy shahbba i do walki z nimi niezbędna była każda para rąk.

— Nic nie szkodzi — zapewnił poszukiwacz, czując ukłucie winy. — Tak się złożyło, że ja również w niej nie uczestniczyłem. Brałem właśnie udział w wykopaliskach i z powodu braków w sprzęcie nie mogłem wrócić na czas.

— Tak, znam takie sytuacje. Klnn-dawan-a kiedyś z tego samego powodu nie dotarła na ceremonię swojego wuja. A jak Thrr't-rokik przystosowuje się do życia jako Starszy?

— Sądzę, że bez większych trudności — odpowiedział Thrr--gilag i wskazał na ocean. — Ostatnio zażyczył sobie, by jego świątynia znalazła się w pobliżu rzeki Amfbri, pragnąc słyszeć szum płynącej wody. Wyobrażam sobie, jak bardzo chciałby pozostać tu na zawsze, gdyby mógł widzieć i słyszeć to, co my teraz.

— Ja nie muszę sobie wyobrażać — rzekł ponuro Klnn-torun. — Starsi z naszego klanu także chętnie widzieliby tu piramidy ze swoimi wycinkami.

Poszukiwacz rozejrzał się wokół. Oprócz budynku zgromadzeń w zasięgu wzroku znajdowało się tylko kilka zabudowań mieszkalnych.

— Dziwi mnie, że na szczycie tego zbocza nie wzniesiono całego szeregu świątyń.

— Nigdy ich tu ujrzysz. Zasolenie zawsze było uważane za niezwykle niebezpieczne dla organów fsss, a więc nikt nie zgodzi się umieścić ich w pobliżu oceanu.

— Aha. Ale nie stanowi już problemu dla wycinków.

— Zgadza się. Toteż im bardziej powszechne staje się ich pobieranie, tym intensywniej przybierają na sile podobne żądania.

— No cóż, tutaj, na Dharanv, macie przynajmniej dosyć powierzchni życiowej. Ci spośród nas, których klany wciąż tłoczą się na Oaccanv, pozbawieni są takiego luksusu.

— Może — mruknął Klnn-torun. — Ale nawet tutaj nie jest tak idealnie, jak mógłbyś sądzić. Wszystkie najatrakcyjniejsze tereny dawno już znalazły właścicieli, rodziny lub pojedyncze osoby. Na wielu z nich mamy nawet do czynienia z intensywnym zagospodarowywaniem.

— A nikt z właścicieli nie życzy sobie, żeby znudzeni brakiem zajęć Starsi kręcili się wokół i zaglądali mu przez ramię?

— Zgadza się. Wiesz, prawdę mówiąc, zaczynam się niepokoić. Nurtują mnie obawy, czy przypadkiem nie tracimy nad tym kontroli.

— Co masz na myśli?

— Cóż... — zawahał się brat Klnn-dawan-a. — Czy studiowałeś naszą historię?

Ale chodzi mi o wnikliwe jej poznawanie. Thrr-gilag wzruszył ramionami.

— Chodziłem na programowe wykłady i jeszcze na kilka dodatkowych. Ale nic ponadto.

— A ja poświęciłem jej sporo czasu. Szczególnie zaś wojnom Starszych.

— Naprawdę? Nie spodziewałem się, że tak bardzo interesują cię konflikty zbrojne.

Klnn-torun wzruszył ramionami.

— To, że sam staram się unikać konfliktów nie oznacza, iż nie mogę czytać o przemocy. Moim zdaniem zainteresowanie się skutkami konfliktów zbrojnych pomogłoby wielu Zhirrzhom zrozumieć konieczność pokojowego rozwiązywania problemów.

— Zgadza się. A geneza jakiego rodzaju antagonizmów intryguje cię szczególnie?

Członek rodziny Klnn popatrzył na budynek zgromadzeń.

— Czy wiesz, że to chęć zdobycia przestrzeni życiowej doprowadziła Trzeciej Wojny Starszych? Sytuacja była więc podobna do obecnej: zarówno Starsi, jak i śmiertelni, chcieli zyskać nowe terytoria kosztem tych drugich.

Thrr-gilag zmarszczył czoło i próbował przypomnieć sobie najważniejsze treści wykładów.

— No cóż... sytuacja raczej nie jest analogiczna. Przecież wtedy wszyscy deptaliśmy sobie po piętach na Oaccanv. Teraz zaś mamy siedemnaście dodatkowych światów, których kolonizacja jeszcze się nie zakończyła.

— To zapewne główny powód, dla którego mogło upłynąć aż pięćset cykli, zanim wystąpiły podobne okoliczności. Drugą i Trzecią wojnę dzieliło tylko trzysta cykli — zauważył Klnn--torun. — Ale w grę zaczai wchodzić kolejny ważny czynnik. Kiedyś towarzystwo Starszych uważaliśmy za naturalne. Stanowili część naszego życia. Teraz zaś naszą kulturę zdaje się przenikać pęd do prywatności, co czasami prowadzi do przejawów otwartej wrogości. Nie chcemy, żeby ktoś niepożądany znajdował się zbyt blisko nas, a zwłaszcza wścibscy Starsi. Nasila się presja na umieszczanie świątyń i piramid z dala od miast lub choćby większych osad, w odległościach przekraczających zasięg Starszych.

Przynajmniej u nas rozwój nabiera oszałamiającego tempa głównie na terenach niedostępnych dla Starszych. To nie ma sensu.

— Nie zgadzam się z tym — rzekł zamyślony Thrr-gilag. — Mamy do czynienia z początkiem poważnych zmian kulturowych. Pięćset cykli temu Zhirrzhowie całe życie tkwili w jednym miejscu, otoczeni Starszymi pochodzącymi wyłącznie z tej samej rodziny. Przyjaznymi i dobrze znanymi. Teraz zaś, przy niewiarygodnym nasileniu się gry interesów, zagęszczenia i swodobnego przemieszczania się, do których doszło w ciągu ostatnich stu cykli, nigdy nie wiadomo, kto może cię obserwować i podsłuchiwać. To powoduje stres. A gdy taki stan napięcia trwa zbyt długo, często rodzi nadwrażliwość, a nawet wręcz wrogość.

— Masz rację. Nie pomyślałem o tym.

— Cóż, moja praca wiąże się ze znajomością zjawisk socjologicznych. Poza tym ja właśnie jestem osobą, która bardzo dużo podróżuje. Tobie, żyjącemu i pracującemu w otoczeniu własnej rodziny, bliższy jest ten dawny model społeczeństwa.

— To prawda. Ale weź pod uwagę, że wraz z powstawaniem nowych piramid z wycinkami sami Starsi także przestają być tak mocno związani z rodzinnym terytorium jak kiedyś. I właśnie to stanowi potwierdzenie moich przypuszczeń.

— O czym mówisz? — zapytał poszukiwacz. Ogon Klnn-toruna przyspieszył swój ruch.

— Wydaje mi się, że Starsi mogą bardzo wiele zyskać w razie zwycięskiej wojny z Ludźmi-Zdobywcami.

Thrr-gilag wytrzeszczył na niego oczy, zapominając nagle o pięknej scenerii, którą podziwiał.

— Jak to?

— Pomyśl. Każda planeta, którą zdołamy odebrać obcym, to miejsce ekspansji dla Starszych. To nowe krajobrazy, urozmaicenie monotonnego życia. A przede wszystkim więcej przestrzeni, której tak im przecież brakuje.

— Chyba nie mówisz tego poważnie...

— No, może nie chodzi akurat o krajobrazy. Ale przecież to nowe terytoria, a dążenie do ich zdobycia zawsze stanowiło jeden z głównych motywów pchających do konfliktu. Ponadto nie zapominaj, że Starszym bardzo zależy na znalezieniu dla siebie jakiegoś zajęcia. Opanowanie zaś każdego nowego systemu daje ogromną liczbę dodatkowych miejsc pracy.

Thrr-gilag obejrzał się na budynek zgromadzeń rodziny Klnn, myśląc o świecie, z którego właśnie przybył wraz z Klnn-dawan--a. Kiedy Zhirrzhowie natknęli się na Chigów, dwieście cykli temu, ci zdążyli już skolonizować dwa systemy i badali dwa kolejne. Wojna, do której doszło wkrótce potem, zepchnęła Chigów z powrotem na rodzinną Gree, do obecnych czasów blokowaną przez kosmiczne siły Zhirrzhów.

A owe cztery systemy wchodziły teraz w skład osiemnastu opanowanych przez jego rasę. Zadomowiły się już na nich miliony Zhirrzhów i ustawiono tam setki piramid z wycinkami.

— Wiem, że to dziwnie brzmi — rzekł Klnn-torun, jakby czytając w jego myślach.

— Rzeczywiście. Przede wszystkim musiałbyś założyć, że powstał spisek, w którym uczestniczą praktycznie wszyscy Starsi. Nie sądzisz, że to mało prawdopodobne?

— W normalnych warunkach na pewno. Wszyscy wiemy, jak szybko rozchodzą się wśród Starszych wszelkie informacje i plotki. A jednak niekiedy udaje się zachować coś w tajemnicy. Idealnym przykładem może być postępowanie Starszych z grupy badawczej Klnn-dawan-a. Opowiadała mi, że twój ojciec słyszał o zagrożeniu waszych zaręczyn, a jej Starsi nie wspomnieli o tym ani słowem.

Dowiedziała się dopiero bezpośrednio od ciebie.

Thrr-gilag znowu odwrócił się w stronę oceanu, choć z powodu zwężonych z emocji źrenic niewiele widział. Celem tej wojny była obrona przed udźmi — agresorami, którzy podstępnie i bez powodów zaatakowali Zhirrzhów. A jedyną podstawę takiego twierdzenia stanowiły zeznania ośmiu komunikatorów przebywających w tym czasie na pokładach okrętów zwiadowczych.

Słyszał je z pierwszej ręki, od Bvee't-hibbina. Wtedy uznał za oczywiste, iż Starsi nie mają żadnego powodu, by kłamać.

Lecz jeśli Klnn-torun miał rację? A Bvee't-hibbin z jakichś powodów mijał się z prawdą? Może jednak Pheylan Cavanagh przedstawił faktyczny przebieg spotkania?

Jeżeli to właśnie Zhirrzhowie rozpoczęli tę wojnę?

— Dlaczego nic nie mówisz? — zapytał brat Klnn-dawan-a.

Thrr-gilag zmusił się do sformułowania w myślach logicznych pytań i wniosków wypływających z tej rozmowy. Czyżby Klnn--torun myślał tak samo? Bardzo prawdopodobne. Jego zajęcie ogrodnika z pewnością nie należało do szczególnie prestiżowych, ale wydawał się nadzwyczaj inteligentny i spostrzegawczy. Czy powinien więc opowiedzieć mu o swej rozmowie z Bvee't-hibbi-nem? A może wspomnieć także o uporczywych twierdzeniach Pheylana Cavanagha?

Ale przecież nie dysponowali najmniejszymi nawet dowodami... a Starsi z rodziny Klnn mogli podsłuchać ich rozmowę.

— Bardzo interesująca sugestia — mruknął. — Z pewnością tu i ówdzie można znaleźć Starszych, którzy nieco przeinaczają fakty, a nawet świadomie kłamią.

Ale uważam, że zorganizowanie przez nich spisku jest niewykonalne. Nawet na niewielką skalę.

— Rozumiem — wycedził Klnn-torun, przyglądając mu się uważnie. Odwróciwszy głowę ku oceanowi dodał: — No cóż, to ty jesteś ekspertem od kultur. A więc wiesz lepiej.

— Uhu — przytaknął bez przekonania poszukiwacz, żałując, że nie wie, co naprawdę myśli teraz jego rozmówca. Czy przyjął te ostatnie zdania za dobrą monetę? A może tylko udawał, prawidłowo odczytując ukryte subtelne sugestie?

Nagle przed nimi zakołysał się w powietrzu Starszy.

— Klnn-torunie — powiedział głosem z trudem przebijającym się przez szum fal.

— Masz stawić się przed zgromadzeniem.

— Dobrze. A co z Thrr-gilagiem? Twarz komunikatora wykrzywił grymas.

— Może ci towarzyszyć. Ale pospieszcie się. Jesteście oczekiwani. Zniknął.

— Nie ma pośpiechu — mruknął Klnn-torun, gdy obaj ruszyli kamienistą plażą. — Jeśli wezwali nas dopiero w tej chwili, nie będą musieli długo czekać.

— Masz rację — przyznał poszukiwacz, lecz jego ogon nie zwalniał swego ruchu.

Wreszcie nadeszło decydujące uderzenie. Usłyszy decyzję podjętą w sprawie dotyczącej jego i Klnn-dawan-a.

— Thrr-gilag z klanu Kee'rr? — rozległ się czyjś szept tuż przy jego szczelinie usznej.

Odwrócił głowę i ujrzał Starszą, której nie znał.

— Tak?

— Cii! :— rzuciła pospiesznie i zniknęła.

— Co mówisz? — zapytał Klnn-torun odwracając głowę.

— Nic — mruknął poszukiwacz rozglądając się dyskretnie. Było jasne, że Starsza chciała z nim rozmawiać, i to na osobności. Czyżby na temat związany z Klnn-dawan-a?

— Idź może pierwszy. Dogonię cię za kilka uderzeń. Członek rodziny Klnn zrobił zdziwioną inę, lecz tylko skinął głową.

— W porządku. Ale pospiesz się.

Odszedł, z trudem forsując piaszczysto-kamieniste wzniesienie. Tymczasem Thrr-gilag rozejrzał się jeszcze raz, po czym przysiadł za pokrytym zeschłymi wodorostami głazem.

Nie musiał długo czekać. Kilka uderzeń później Starsza wróciła.

— Przepraszam — powiedziała wyraźnie przejęta. — Naprawdę. Właściwie wcale nie powinnam z tobą mówić... Nie pochodzisz z klanu Dhaa'rr...

— Nic nie szkodzi. Wszystko, co dotyczy Klnn-dawan-a, jest także moją sprawą.

Starsza drgnęła wyraźnie zdziwiona.

— Klnn-dawan-a? Nie. To nie o nią chodzi, tylko o Prr't-ze-visti.

— Rozumiem — mruknął niepewnie.

— Bzdura. Nic nie rozumiesz — oburzyła się. — A może wcale cię nie obchodzi, że zamierzają odebrać mu ostatnią szansę. To byłby już koniec.

— Spokojnie — zaprotestował. — Poczekaj uderzenie. Obawiam się, że musisz mi dokładnie wyjaśnić, o co chodzi. Kim jesteś i o kim mówisz?

Starsza kontynuowała znacznie już spokojniejszym tonem:

— Nazywam się Prr't-casst-a i jestem żoną Prr't-zevisti. Tego, który zaginął na planecie Ludzi-Zdobywców, na Dorcas.

— Tak, wiem kim był — rzekł z westchnieniem. A więc żona Prr't-zevisti należała do grona sądzących jego i Klnn-dawan-a. A przecież odpowiedzialnością za to nieszczęście obarczano powszechnie rodzinę Thrr.

— Nie mów o nim w czasie przeszłym — warknęła. — I słuchaj. Nasi przywódcy trzy łuki temu postanowili dokonać ceremonii ostatniego pożegnania Prr't-zevisti. Włącznie z rytuałem ognia.

Przez ciało Thrr-gilaga przebiegł dreszcz. Rytuał ognia: zniszczenie martwego organu fsss. Ostatnio nie odbywał się zbyt często, lecz gdy już do niego dochodziło, zawsze wywoływał u uczestników przygnębiający nastrój. Ostateczne rozstanie z kimś, kogo już nigdy się nie ujrzy...

Nagle zmarszczył czoło, przypominając sobie szczegóły tego zaginięcia.

— Czekaj. Ostateczne pożegnanie? Ale przecież upłynęło dopiero... ile, dziesięć łuków?

— Dwanaście — poprawiła. — Tylko tyle. To wtedy widziano go po raz ostatni.

— Ależ to bardzo krótki okres. Za wcześnie jeszcze, żeby przesądzać o jego śmierci. Dlaczego przywódcy to robią? Prr't-casst-a wykonała językiem gest wyrażający rezygnację.

— Powołują się na jakieś pradawne prawo klanu Dhaa'rr. Zupełnie zapomnianą zasadę, że brak kontaktu ze Starszym przez piętnaście cykli upoważnia do uznania organu za martwy.

— To zbyt krótko — powtórzył, a jednocześnie spróbował przypomnieć sobie, czy w jego rodzinie obowiązuje podobne prawo. O niczym takim jednak nie słyszał.

— Naprawdę musi być bardzo stare. Zapewne powstało, gdy jeszcze nawet nie myślano o wycinkach.

— Zapewne — przyznała Starsza. — Poprosiłam przyjaciela, żeby znalazł taki zapis. Nie było go jednak w dokumentach sporządzonych po przenosinach klanu Dhaa'rr z Oaccanv na Dharanv.

A więc prawo to musiało liczyć sobie co najmniej trzysta pięćdziesiąt cykli i niemal wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć.

— Dlaczego powołali się na nie właśnie teraz?

— Nie wiem — odparła bezradnie. — Nic nie chcą mi powiedzieć. Powtarzają w kółko treść samego prawa ł twierdzą, że trzeba przestrzegać odwiecznych tradycji klanowych.

— Zapewne chodzi tu o coś więcej niż tylko o tradycję — stwierdził ponuro Thrr-gilag. — Myślę, że ma to raczej związek z polityką.

— Też tak sądzę. Dlatego właśnie zwracam się do ciebie. Ty nie jesteś zamieszany w polityczne rozgrywki Dhaa'rr. A równocześnie jesteś zainteresowany tym, co się u nas dzieje, bo chcesz się zaręczyć z członkinią naszego rodu. Ale nie ma czasu. Czy byłbyś w stanie jakoś nam pomóc?

Popatrzył na jej pełną bólu twarz i odczuł coś na kształt zrozumienia dla obaw matki związanych ze Starszeństwem. Istnieć, myśleć, a jednocześnie być niemal całkowicie bezsilnym.

Ale sam także nie mógł przecież wiele zdziałać.

Nie wypadało jednak po prostu odmówić.

— Postaram się — rzekł z westchnieniem. — Zrobię, co będę mógł.

— Dziękuję — wyszeptała Prr't-casst-a znacznie już spokojniejsza. — Od czego zamierzasz zacząć!

— Po pierwsze musimy się zorientować, o co tu rzeczywiście chodzi — powiedział, szukając wzrokiem Klnn-toruna. Zobaczył go już na granicy piaszczystej plaży i nadbrzeżnych zarośli. — Mam pomysł, ale najpierw muszę udać się na zgromadzenie i wysłuchać decyzji przywódców w sprawie Klnn-dawan-a i mojej. Czy twój fsss jest tu gdzieś w pobliżu?

— Nie, świątynia mojej rodziny znajduje się trzydzieści ty-siąckroków stąd, w głębi lądu.

— Dobrze. A więc zrobimy tak: pół decyłuku po zakończeniu zgromadzenia spotkamy się tutaj, na plaży.

— Tu, na stoku, jest niewielka pieczara — rzekła Starsza wskazując występ skalny wcinający się w ocean kilkaset kroków dalej. — Nikt nie da rady nam tam przeszkodzić.

— Tak byłoby najlepiej — orzekł poszukiwacz. — Spotkamy się zatem w jaskini.

Do tego czasu musisz jednak coś zrobić. Znajdź bezpieczne połączenie z moim bratem, Thrr-mezazem, który dowodzi siłami naziemnymi na Dorcas.

— Nie ma obawy, załatwię to — zapewniła.

— Ale naprawdę bezpieczne — ostrzegł. — Im mniej Starszych będzie pośredniczyło w rozmowie, tym lepiej. I wybierz tylko najbliższych przyjaciół, którym można zaufać, że będą milczeć. Jeśli przywódcy Dhaa'rr dowiedzą się, co wspólnie próbujemy zrobić, szansa dla mnie i Klnn-dawan-a przepadnie bezpowrotnie.

— Och — jęknęła przerażona Prr't-casst-a. — Zupełnie o tym nie pomyślałam.

Przykro mi... Nie...

— Wszystko w porządku — uspokoił ją. — Dopilnuj tylko, żeby połączenie było bezpieczne.

— Na pewno. Obiecuję. Dziękuję ci. Zniknęła.

— Nie ma za co — mruknął Thrr-gilag.

Kolejna sprawa, która już na pierwszy rzut oka zupełnie mu się nie podobała.

Lepiej zrobiłby nie angażując się w nią.

Ale nie zaszkodzi omówić tego z Thrr-mezazem. Może uzyska od niego jakieś interesujące informacje i pomysły.

Na razie należało jednak przestrzegać narzuconej kolejności. Zebrał siły i pospiesznie ruszył w stronę budynku zgromadzeń rodziny Klnn.

Prr't-casst-a opisała miejsce spotkania jako pieczarę. Okazało się ono jednak raczej niezbyt wielkim wgłębieniem, otwartym od strony oceanu. Panowała tu wilgoć, w dole fale głośno waliły o skały, a odór gnijących wodorostów utrudniał oddychanie.

Ale właśnie szum morza gwarantował, że żaden Starszy nie zdoła podsłuchać ich rozmowy.

Starsza czekała już, gdy Thrr-gilag wraz z Klnn-dawan-a dotarli na miejsce spotkania. Gotowi byli także komunikatorzy.

Ku zdziwieniu poszukiwacza łączność z Thrr-mezazem została już nawiązana.

— Mam nadzieję, że nie czekasz na mnie zbyt długo — powiedział po zwykłym powitaniu. — Myślałem o otwarciu połączenia dopiero po przyjściu na miejsce.

Kiwnął na Prr't-casst-a.

— Tak — mruknęła wyraźnie przejęta i zniknęła.

— Chyba nigdy wcześniej nie pełniła funcji komunikatorki — stwierdziła Klnn-dawan-a rozglądając się po ścianach pieczary.

— Poradzi sobie. Bardziej martwi mnie, czy pozostali Starsi zachowają dyskrecję. — Sam także rozejrzał się z niepokojem. — I to, czy przywódcy, nabrawszy podejrzeń, nie przyślą tu kogoś na przeszpiegi.

— Wątpię, by ktokolwiek interesował się teraz nami. Prowadzą tak zażartą dyskusję...

— „Nie ma sprawy, bracie — przekazała Starsza. — „Tutaj jest popółłuk, więc nie mam już nic ważnego do roboty. Próbuję tylko przewidzieć, co planują ci twoi Ludzie-Zdobywcy". — Prr't-casst-a skrzywiła się z wysiłku. — Zaraz... a, tak. „Ale po kolei. Jak przebiegło zgromadzenie?"

— Zupełnie nie tak, jak się spodziewaliśmy. Zasypali Klnn--dawan-a gradem pytań, mnie także ich nie pożałowali, a na koniec stwierdzili, że zastanowią się jeszcze przez kilka łuków.

Starsza kiwnęła głową i rozpłynęła się w powietrzu.

— Dotąd nie miałem okazji zapytać cię, co sądzisz o ich nastawieniu do nas? — przerwał ciszę Thrr-gilag.

— Niczego nie mogę być pewna — odparła Klnn-dawan-a. — Ale mam wrażenie, że przywódcy mojej rodziny nie mają obiekcji. To kierujący klanem wywierają na nich nacisk.

— Interesujące. Mnie natomiast wydawało się, że jednych i drugich naciskają Starsi. Powróciła komunikatorka.

— „Cóż, chyba to lepsze niż natychmiastowa odmowa. A teraz mów, o co ci chodzi".

— Mamy tu problem. Dowiedzieliśmy się, że klan Dhaa'rr planuje ostateczną ceremonię dla Prr't-zevisti, włącznie z rytuałem ognia. Pytam cię więc, czy zdobyłeś już może lub jesteś w stanie uzyskać jakiś przekonujący dowód, że on wciąż żyje.

Twarz Prr't-casst-a wyglądała jak w agonii, lecz zniknęła bez słowa.

— Jak sądzisz, o co tu chodzi? — zapytała poszukiwaczka.

— Niemal na pewno ma to jakiś związek z polityką. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Przeszedł ją dreszcz.

— To przerażające, że stawką w takich rozgrywkach jest życie. Mocno przycisnął koniec języka do podniebienia. O tym samym pomyślał rozmawiając z jej bratem.

— Tak — mruknął. — To prawda.

Starsza zjawiła się ponownie... i zanim jeszcze przemówiła, Thrr-gilag wiedział, że coś się wydarzyło. Strach, który wcześniej widział na jej twarzy, zniknął, a zagościł na niej wyraz jakby rezerwy i powagi.

— „Rzeczywiście sytuacja u mnie uległa zmianie. Ale nie mamy jeszcze żadnych możliwości jednoznacznego udowodnienia, że on żyje. Otóż wystąpiłem z prośbą do rodziny Prr o przysłanie mi drugiego wycinka z fsss Prr't-zevisti".

Poszukiwacz posłał swej wybrance spojrzenie pełne zdziwienia.

— Drugi wycinek? Po co?

— Czekaj, to nie wszystko — powiedziała Prr't-casst-a. — Hmm... „Doszedłem do wniosku, że jeśli Prr't-zevisti został uwięziony przez Ludzi-Zdobywców, największą szansę na wydostanie go dałoby umieszczenie w pobliżu drugiego wycinka".

— To nie będzie łatwe, prawda? — zapytał Thrr-gilag. — Powstanie problem przetransportowania i ukrycia w górach piramidy.

Starsza zniknęła. Wróciła z bardzo ponurym wyrazem twarzy.

— „Szczerze mówiąc chodzi mi o coś innego" — przekazała zmienionym, lecz pewnym głosem. — „Myślałem, i będziecie musieli przedyskutować to z Prr't-casst-a, o zrezygnowaniu z piramidy, a zamiast niej posłużeniu się solidnym pojemnikiem".

Klnn-dawan-a mruknęła coś cicho. Poszukiwacz zaś starał się wyczytać cokolwiek z oblicza Starszej.

— Co o tym sądzisz? — zapytał.

— To przerażający pomysł — wyszeptała z rozpaczą. — Wprost barbarzyński. To pogwałcenie wszelkich dotychczasowych osiągnięć naszej cywilizacji... — Zamilkła i widać było, że usiłuje się opanować. — ...Ale jeśli to jedyny sposób uratowania Prr't-zevisti... zgadzam się.

Obejrzał się na Klnn-dawan-a.

— Nie oczekuj ode mnie decyzji — zaprotestowała unosząc ręce. — To nie ja mam ją podjąć.

Kiwnął głową i zwrócił się znowu do Starszej.

— W porządku, bracie. W tej sprawie jesteśmy zgodni. Zakładając oczywiście, że skłonisz rodzinę Prr do pożyczenia ci wycinka.

— A jeśli mu się nie uda? — zaprotestowała Prr't-casst-a. — Przywódcy Dhaa'rr mają czekać jeszcze tylko trzy łuki. Później zniszczą fsss.

Thrr-gilag skrzywił się. Trzy łuki. Mniej więcej tyle samo pozostało mu do wyruszenia na wyprawę do świata Mrachów.

— Nie mamy za wiele czasu.

— Z pewnością nie wystarczy go, by wywrzeć skuteczny nacisk na rodzinę Prr — wtrąciła Klnn-dawan-a. — Chyba że postąpimy inaczej.

Poszukiwacz popatrzył na nią wyraźnie zaniepokojony.

— Co masz na myśli? Kiwnęła na Starszą.

— Prr't-casst-a, przekaż wiadomość — poleciła. — Powiedz Thrr-mezazowi, że zgadzasz się na jego propozycję dotyczącą postępowania z wycinkiem.

— Dobrze — przytaknęła i rozpłynęła się w powietrzu.

— Powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi? — odezwał się poszukiwacz.

— Powinieneś się domyślić. Jeśli przywódcom Dhaa'rr tak zależy na zniszczeniu fsss Prr't-zevisti, nasza trójka nie ma wielkich szans na nakłonienie rodziny Prr do współpracy. A w ciągu trzech łuków to praktycznie niewykonalne.

— Ja mogę tu zostać najwyżej przez jeden. Jaką więc mamy alternatywę?

Klnn-dawan-a zadrżała.

— To jasne: będziemy zmuszeni samodzielnie pobrać wycinek. Starsza wróciła, zanim Thrr-gilag zdążyć cokolwiek odpowiedzieć.

— „Dobrze" — powtórzyła. — „Wiem, jaką trudność stanowi to dla was wszystkich, szczególnie zaś dla Prr't-casst-a. Ja także jestem pełen obaw. Ale sądzę, że to jedyna szansa ratunku dla Prr't-zevisti. Postaram się jak najszybciej nakłonić rodzinę Prr do współpracy".

— W porządku — mruknął poszukiwacz. — Lepiej jednak, żebyśmy mieli w zanadrzu jakiś awaryjny plan. Tak na wszelki wypadek.

Starsza lekko zmarszczyła czoło, ale zniknęła bez słowa.

— Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co proponujesz? — syknął do wybranki. — Żadne z nas nie ma odpowiednich kwalifikacji niezbędnych do pobrania wycinka.

— To już nie jest aż tak trudna operacja jak kiedyś — uspokoiła go. — Nowe metody konserwacji znacznie ją ułatwiły. Teraz wycieki nie są już tak groźne.

— I co z tego — warknął Thrr-gilag. — My nic na tym nie skorzystamy. Przypomnij sobie, że za czasów gdy Prr't-zevisti był śmiertelnym, czegoś takiego jeszcze nie znano. Klnn-dawan-a skrzywiła się.

— Masz rację.

— A to oznacza konieczność użycia zimnego ostrza, sprężonego argonu i całej reszty — ciągnął. — Potrzebujemy też czegoś do zatamowania wycieku, zanim cała zawartość wydostanie się na zewnątrz. Z tym może sobie poradzić tylko wykwalifikowany uzdrawiacz. Nie mówiąc już o problemach związanych z wejściem w posiadanie fsss i ponownym jego umieszczeniem w piramidzie.

— Nie mówiłam, że to będzie łatwe. Stwierdziłam tylko, że to jedyna szansa.

Starsza powróciła.

— „Chyba rozumiem..." — urwała. — Co z wami? — zapytała, patrząc zaskoczona to na jedno, to na drugie.

— Nic — odparł uspokajająco i położył dłoń na ramieniu Klnn-dawan-a. — Po prostu mała różnica zdań. Co mówi Thrr--mezaz?

— Aha. „Chyba rozumiem, o co ci chodzi. Powodzenia i bądźmy w stałym kontakcie. Do usłyszenia".

— Do usłyszenia, bracie — mruknął, czując nieprzyjemne mrowienie w koniuszku języka. Ostatnie słowa Thrr-mezaza sprawiały wrażenie wypowiedzianych w dużym pośpiechu. Czyżby mieli tam jakieś kłopoty z Ludźmi-Zdobywcami?

Prr't-casst-a wciąż czekała.

— Ruszaj i przerwij połączenie — polecił jej. — Uprzedź swoich Starszych, że jeszcze możemy ich potrzebować.

Przytaknęła, rozpłynęła się w powietrzu i kilka uderzeń później wróciła na swoje miejsce.

— Wszyscy zgodzili się pozostać w gotowości. Co dalej?

— Potrzebujemy dobrej strategii. Rozdzielmy się teraz. Niech każdy coś obmyśli i spotkajmy się ponownie za, powiedzmy, trzy decyłuki. Tu, w pobliżu brzegu — dodał spoglądając na rozkołysany ocean. — Aha, musimy także dowiedzieć się, gdzie jest nisza Prr't-zevisti. Możesz ustalić jej numer?

— Tuż obok mojej — wyjaśniła Starsza ogarnięta wspomnieniami. — Przenieśliśmy nasze fsss w sąsiedztwo zaraz po zaręczynach.

W klanie Kee'rr taka praktyka była zupełnie nieznana.

— Dobrze. To nieco ułatwi sprawę. A więc za trzy decyłuki.

— Tak. Jeszcze raz pragnę ci podziękować. Warn obojgu.

— Nie ma za co. Ruszaj już.

— Co zamierzasz zrobić? — zapytała Klnn-dawan-a, gdy wyszli z pieczary.

— Nie wiem — mruknął niepewnie. — Ale mam nadzieję, że coś wymyślimy.

— „Imperative" wykrył go jakieś trzy centyłuki temu, dowódco — zameldował wojownik siedzący przy monitorze. — Tu jest.

— Widzę — przytaknął Thrr-mezaz, wpatrując się uważnie w ekran. Jak zawsze w przypadku bezpośredniego połączenia laserowego, obraz prezentował się nieco niewyraźnie. Widać było jednak, że statek zbliżający się do Dorcas jest nieco inny niż należące do Ludzi-Zdobywców. — Co ustalili? — zapytał.

— Jest jeszcze zbyt daleko, by mieć pewność, ale wstępne rozpoznanie pozwala przypuszczać, iż przypomina jednostkę przejętą przez klan Cakk'rr w systemie pięć dziewięćdziesiąt dwa.

Dowódca skrzywił się.

— Statek Mrachów.

— Albo przynajmniej zbudowany według ich wzorców. Za jego plecami rozległ jakiś szmer. Obejrzał się i zobaczył nadchodzącego Klnn-vavgi.

— Coś się dzieje? — zapytał.

— Nie, jak dotąd spokój. Wszystkie służby wartownicze pozostają w pogotowiu, a dodatkowo wysłałem Starszych na skraj ich zasięgów.

Thrr-mezaz nie był pewien, czy ci ostatni na cokolwiek się przydadzą. W świetle dnia widzieli słabo, a po zmroku jeszcze gorzej.

— Jakieś ruchy w rejonie bazy Ludzi-Zdobywców?

— Nic nie zauważono. — Klnn-vavgi wskazał na monitor. — Sądzisz, że się ich spodziewają?

— Nie wiem. Właściwie cała ta historia z Mrachami nie ma dla mnie żadnego sensu.

Zastępca wzruszył ramionami.

— Nie wydaje mi się to aż tak trudne do zrozumienia. Mra-chowie są rasą zdominowaną przez Ludzi-Zdobywców i, pragnąc wyzwolić się z zależności, liczą na naszą pomoc.

— Przynajmniej tak twierdzą. Chodzi jednak o to, czego naprawdę chcą.

Prześledźmy fakty w porządku chronologicznym: po raz pierwszy klan Cakk'rr natknął się na Mrachów jakieś pół cyklu temu w systemie pięć dziewięćdziesiąt dwa. Ponownie udali się tam chyba piętnaście łuków po rozpoczęciu konfliktu z Ludźmi-Zdobywcami i wtedy napotkali statek, który od razu zaatakował ich paralizatorem.

— I błyskawicznie odpowiedzieli ogniem. Ranili członków załogi Mrachów i uszkodzili jednostkę. Wymagała remontu.

— Podobno ich ranili — przypomniał dowódca. — Ostatnio słyszałem, że uzdrawiacze ponadklanowi wcale nie byli pewni, czy rzeczywiście obrażenia powstały w trakcie naszego kontrataku. I tutaj kolejna ciekawostka. Cakk'rr pozostawił na statku Mrachów dwóch wojowników i eskortował go do Kolonii numer dwanaście. Odebrawszy wezwanie o pomoc z osiemnastki, okręty podążyły na ratunek, opuszczając jednostkę Mrachów, i gdy dotarły na miejsce, ruszyły w pościg za Ludźmi-Zdobywcami.

Złączył kciuki dla podkreślenia znaczenia swych słów.

— W efekcie statek Mrachów dotarł na dwunastkę samotnie — ciągnął. — Gdyby więc ów ludzki więzień Thrr-gilaga zdołał nim wystartować, nikt nie mógłby go zatrzymać.

— Interesujące — mruknął Klnn-vavgi. — Nieodparcie nasuwa mi się myśl, że ci Miedzianogłowi pojawili się dopiero wówczas, kiedy już stało się jasne, iż więzień nie zdoła poderwać maszyny. Jakby dokładnie wiedzieli, co się z nim dzieje.

— Tak chyba należy sądzić. A ich obecność w tym miejscu i czasie oznacza, że wojownicy obcych objęli poszukiwaniami cały rejon kosmosu. Wynikałoby z tego, iż powinniśmy zlokalizować znacznie więcej wrogich jednostek, niż widzieliśmy do tej pory. Chyba że było dla nich oczywiste, gdzie należy szukać. Kiedy popatrzymy na to w ten sposób, cała sprawa zaczyna wyglądać bardzo podejrzanie. Tak jakby w grę wchodziły precyzyjnie skoordynowane działania.

— Nie da się tego wykluczyć. Ale tylko pod warunkiem, że Mrachowie przekazali Ludziom-Zdobywcom wektor prowadzący do dwunastki, zanim opuścili system pięć dziewięćdziesiąt dwa. I to w sposób, którego członkowie klanu Cakk'rr nie potrafili wykryć.

— Może za pomocą lasera rentgenowskiego — podsunął dowódca. — Albo czegoś prostszego: kodu wizyjnego przekazanego wąskokątnym sygnalizatorem, którego my nie byliśmy w stanie wychwycić.

— Istnieje jeszcze jedna możliwość — powiedział z ociąganiem Klnn-vavgi. — Ludzie-Zdobywcy zdołali rozwiązać odwieczny problem śledzenia statków w tunelu.

Thrr-mezaza ogarnął niepokój. Thrr-gilag wprawdzie zasugerował mu żartem to amo wkrótce po ataku na Kolonię numer dwanaście, pomysł wydawał się jednak wówczas niedorzeczny.

Ale Ludzie-Zdobycy zademonstrowali już wielokrotnie, jak bardzo ich technika różni się od znanej Zhirrzhom. A gdyby okazało się, że rozwiązali pozornie nierozwiązywalny problem...

— Dowódco! — zawołał jeden z wojowników. — Wiadomość od głównodowodzącego Dkll-kumvita. Wzywa cię na pokład „Im-perative" na naradę dowódców.

Transportowiec przyleci po ciebie za centy łuk.

— Potwierdź otrzymanie wiadomości — polecił Thrr-mezaz, a jego niepokój jeszcze przybrał na sile. Coś musiało się dziać. — Na wszelki wypadek poderwij w powietrze ze dwa szturmowce.

— Tak jest — odparł zastępca i skinął na jednego z dyżurujących wojowników.

— I uważnie obserwuj góry. Jeżeli Ludzie-Zdobywcy i Mrachowie są w zmowie, to będą mieli doskonałą okazję do ataku.

— Urządzenie, które wyrzucili, wciąż powoli zbliża się do nas — powiedział dowódca „Reąuisite", wskazując językiem jeden z monitorów w kabinie operacyjnej „Imperative". — Zapewne przymocowane jest do jednostki Mrachów za pomocą długiego kabla. Poszukiwacze i Starsi obserwujący to z mniejszej odległości donoszą, że wygląda na nieco zmodyfikowaną wersję czytnika odnalezionego we wraku statku Ludzi-Zdobywców po pierwszej bitwie. Widoczny na jego ekranie tekst napisany jest w języku Ludzi-Zdobywców.

Założylimy bezpośrednie połączenie z inter-pretatorem na „Reąuisite" i wkrótce powinniśmy już coś wiedzieć.

— Czytnik Ludzi-Zdobywców — mruknął któryś z obecnych. — Dziwny sposób komunikacji.

— Wcale nie taki dziwny — orzekł głównodowodzący Dkll--kumvit. — Raczej wyjątkowo pomysłowy. Nie zapominajcie, że nie mają pojęcia, na jakich częstotliwościach pracują nasze lasery komunikacyjne.

— Chyba że dowiedzieli się tego od zbiegłego ludzkiego więźnia — zauważył jeden ze zgromadzonych, posyłając wymowne spojrzenie Thrr-mezazowi.

Ten puścił aluzję mimo uszu.

— Rzecz w tym, dowódco, czy mamy wierzyć w to, co chcą nam przekazać — powiedział.

— Zgadza się. Na szczęście nie my będziemy musieli decydować. Pozostawimy to Dowództwu i Zgromadzeniu. Czy Starsi zdołali już ustalić coś interesującego?

— Nic, co byłoby przydatne — odparł dowódca „Reąuisite". — Znaczna część zewnętrznej powierzchni kadłuba wykonana jest z metalu, a i pozostałe nie są możliwe do penetracji... — Jeden z monitorów na konsolecie zamigotał nagle. — Zapowiedziano przekaz tłumaczenia wiadomości od Mrachów — ogłosił. — O, już jest przesyłana.

Thrr-mezaz popatrzył na ekran. Wyświetlony na nim tekst okazał się niezwykle lakoniczny:

„Nazywamy się Mrachowie. Nie jesteśmy waszymi wrogami. Prosimy, nie atakujcie nas. Umożliwcie bezpośrednią rozmowę".

— Niewiele widzę tu treści, w którą można by wierzyć lub nie — zauważył jeden z dowódców. — Wyrażają się nadzwyczaj jasno.

— To prawda — przyznał Dkll-kumvit. — Komunikatorze? Starszy wiszący nad ich głowami zniżył się.

— Tak?

— Przekaż tę wiadomość do Dowództwa. Wyjaśnij sytuację i poproś o dyspozycje.

— Tak jest — rzekł komunikator i zniknął.

— Odpowiedź nadejdzie za kilka centyłuków — stwierdził głównodowodzący rozglądając się wokół. — Do tego czasu proponuję, abyśmy przenieśli się do sali operacyjnej, gdzie łatwiej nam będzie obserwować wydarzenia. — Jego spojrzenie zatrzymało się na szefie sił łądowych. — Dowódco Thrr-mezazie, możesz już wracać do swojej bazy. Dotrzymam ci tutaj towarzystwa do czasu przygotowania transportowca.

— Tak jest.

Pozostali zgromadzeni pozbierali swoje wyposażenie i wyszli.

— Intrygujący zwrot sytuacji — zauważył Dkll-kurrwit, kiedy zostali sami. — Jak sądzisz, dlaczego Mrachowie przybyli właśnie tu, a nie na któryś z innych przyczółków?

Zapytany wzruszył ramionami.

— Może to przypadek. Albo też próba dyskretnego nawiązania kontaktu z nami.

— Jak to?

— Przecież, poza jednym krótkim atakiem i przelotami jednostek zwiadowczych, Ludzie-Zdobywcy pozostawili Dorcas w spokoju. Jeśli więc Mrachowie, jak twierdzą, rzeczywiście są zdominowaną rasą, to logiczny wydaje się wybór tego właśnie miejsca do nawiązania z nami kontaktu, bez wiedzy swoich panów.

— Mówisz to takim tonem, jakbyś nie wierzył w ani jedno własne słowo.

Podejrzewasz, że Mrachowie kłamią?

— Uważam to za bardzo prawdopodobne — przyznał Thrr-mezaz. — Pozorne pozostawienie Dorcas niemal całkiem w spokoju może okazać się wspólnym fortelem Ludzi-Zdobywców i Mrachów.

— Nie można wykluczyć i takiej wersji. Ale istnieje jeszcze jedna możliwość.

Analiza danych ze zdobytego czytnika przeprowadzona przez Dowództwo pozwala sądzić, że Ludzie-Zdobywcy zostali z kolei zdominowani przez jeden klan noszący nazwę NorCoord. Społeczność Mrachów również nie musi stanowić monolitu.

— Sugerujesz więc, iż możemy mieć do czynienia z działaniami dwóch odrębnych klanów, z których jeden prowadzi politykę polegającą na współpracy z Ludźmi-Zdobywcami, drugi zaś nie?

— Albo oba są w opozycji wobec Ludzi-Zdobywców, lecz jednocześnie zwalczają się nawzajem. Wystarczy tylko przypomnieć sobie dzieje naszej rasy, by uwierzyć w najbardziej nawet skomplikowane powiązania.

Szef sił naziemnych spojrzał na monitor, wciąż pokazujący wiadomość od Mrachów.

— Proponuję, dowódco, żebyś te rozważania w całości przekazał Zgromadzeniu, zanim wyprawa do Mrachów opuści Oac-canv.

— Zamierzałem tak zrobić — rzekł Dkll-kumvit i podniósł wzrok na Starszego, który się przed nim pojawił. — Tak?

— Wiadomość: naczelne Dowództwo do głównego dowódcy Dkll-kumvita. „Mrachańscy przedstawiciele mają być zatrzymani na Dorcas aż do czasu przesłuchań. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić ich na pokład któregokolwiek z naszych statków ani przetransportować na inną planetę".

— Zrozumiałem. Jak długo potrwają przygotowania do przesłuchań?

Starszy kiwnął głową i rozpłynął się w powietrzu.

— Wobec tego nie ma mowy o umieszczeniu kilku wojowników na ich statku i wysłaniu go na Oaccanv — stwierdził Dkll--kumvit.

— Tak. Wygląda na to, że i Dowództwo ma powody do podejrzeń.

— Bo takie między innymi ma zadanie. Dla nas jednak najważniejsze staje się pytanie: jak przez ten czas postępować z Mra-chami?

Komunikator pojawił się ponownie.

— „Spodziewamy się, że zaledwie kilka łuków. Nie chcemy, żeby powtórzył się incydent z Kolonii numer dwanaście".

— To zrozumiałe — mruknął głównodowodzący spoglądając na rozmówcę. — Stawiają mnie jednak w dość trudnej sytuacji. Nie możemy umieścić Mrachów na pokładzie któregoś z naszych okrętów, a równocześnie muszę ich odseparować od własnej jednostki, ponieważ mieliby dostęp do nie znanego nam sprzętu i broni.

Thrr-mezaz przytaknął, starając się jednocześnie nie uzewnętrzniać własnych myśli. Teraz już wiedział, dlaczego Dkll-kumvit wezwał go na to spotkanie, a następnie został z nim bez świadków, pod pozorem pogawędki.

— Jestem pewien, że Dowództwo wzięło pod uwagę wszystkie możliwości — powiedział. — Powinienem już teraz sam zaproponować, że zabiorę ich do swojej bazy, czy poczekać na oficjalny rozkaz?

Dkll-kumvit uśmiechnął się lekko.

— Moim zdaniem możesz sam zgłosić taką propozycję. Zakładając, oczywiście, iż jesteś w stanie całkowicie uniemożliwić im dostęp do naszego sprzętu.

— Akurat to nie stanowi problemu. Dysponujemy kilkoma nie używanymi, dość łatwymi do upilnowania, budynkami Ludzi-Zdo-bywców. Umieścimy Mrachów w jednym z nich.

— Dostępnym dla Starszych?

— Tak. Przypomina rodzaj magazynu o metalowej konstrukcji, z metalem w drzwiach, dachu i ramach okien, ale całą resztę wykonano z drewna. Możemy ów obiekt urządzić na tyle wygodnie, by nie obrazić ich, gdyby naprawdę okazali się ambasadorami przybywającymi z misją dobrej woli.

— Celna uwaga — skwitował Dkll-kumvit. — Powinniśmy liczyć się i z taką możliwością. — Zawahał się, a wyraz niepokoju na jego twarzy świadczył o powadze nurtujących go myśli. — Nie będę ukrywać, cała ta sprawa może być bardzo niebezpieczna, zarówno dla ciebie, jak i dla całego przyczółka. Jeżeli nie mylisz się i Mrachowie przybyli tu planując jakiś podstęp, twoje oddziały znajdą się w poważnych tarapatach. Jako najwyższy stopniem obecny na miejscu mam jednak prawo zmienić decyzje Dowództwa.

— Doceniam tę propozycję i dziękuję, ale ryzyko mamy wkalkulowane w nasz zawód. Poza tym jestem niezmiernie ciekaw, jak Ludzie-Zdobywcy zareagują na widok Mrachów przybywających na teren naszej bazy.

— Rzeczywiście, interesujące — przyznał znużonym głosem Dkll-kumvit. — No dobrze. — Skinął na Starszego. — Poinformuj Dowództwo, że statek Mrachów wyląduje na terenie naszego przyczółka na Dorcas.

— Tak jest — odpowiedział komunikator i zniknął.

— A więc wszystko jasne — rzekł głównodowodzący wstając. — Teraz wracaj do bazy i przygotuj się na przyjęcie gości, dowódco. Twój transportowiec już czeka.

— Tak jest — powiedział Thrr-mezaz także się podnosząc. — Czy jest jeszcze coś, o czymś powinienem wiedzieć?— Raczej nic. Chyba jedynie to, że przed przybyciem Mrachów zorganizowane

zostanie dodatkowe połączenie z Dowództwem. Możesz także zadać swoim gościom ogólne pytania dotyczące powodu wizyty, ale tylko ja będę upoważniony do ich szczegółowego przesłuchania. Chyba że Dowództwo postanowi przysłać zespół do spraw kontaktów z obcymi... Jeszcze tego nie ustalono. No i oczywiście należy przestrzegać zasad obowiązujących wcześniej wobec ludzkiego więźnia. Starsi powinni obserwować obcych, ale muszą pozostać niewidzialni.

— Zrozumiałem.

— W porządku. A więc życzę powodzenia, dowódco. I proszę zachować ostrożność.

Upłynął decyłuk, zanim z dziwnie wysoką wibracją silników nadleciał z zachodu statek obcych. Poprzedzał go transportowiec z „Reąuisite", a asystę po obu stronach tworzyła para szturmowców poderwanych z bazy. Wszystkie maszyny, którymi dysponowali, znajdowały się w powietrzu, by uprzedzić ewentualne działania Ludzi-Zdobywców.

I słusznie, bo nagle pojawiła się maszyna wroga. Zbliżyła się niemal do skraju powietrznej zapory ustawionej przez sztur-mowce. Odleciała jednak nie decydując się na konfrontację i powróciła do bazy w górach. Na szczęście nie byli to Mie-dzianogłowi.

Gdy statek Mrachów wylądował, Thrr-mezaz czekał już. W szczelinie usznej umieścił urządzenie odbiorcze sprzężone z tłumaczem, a na ramieniu czujnik fonooptyczny z głośnikiem. Stwierdził, że jednostka obcych jest zdecydowanie większa od napotkanej wcześniej w systemie pięć dziewięćdziesiąt dwa i z niepokojem myślał, jaka broń może znajdować się na jej pokładzie. Jeżeli prawdziwym celem Mrachów było przedostanie się na teren bazy Zhirrzhów i zniszczenie jej...

Ale statek bez zakłóceń osiadł w centrum świetlnego kręgu przygotowanego przez techników. W jego kadłubie otworzył się właz i wysunęła się zeń rampa. Zanim Thrr-mezaz się zbliżył, schodziło już po niej dwóch obcych.

Raporty dotyczące pierwszych kontaktów z Mrachami dotarły na Dorcas ubiegłego łuku, więc Thrr-mezaz wiedział, jak Wyglądają. Ale i tak ich widok bardzo go zaskoczył. Mniej więcej wzrostu Zhirrzhów, byli wątłymi istotami o głowach i szyjach pokrytych krótkim futrem, jak u kilku znanych mu gatunków mniejszych zwierząt. Twarze mieli płaskie, znacznie bardziej podobne do Ludzi-Zdobywców niż do przedstawicieli jego rasy. Wyglądali niegroźnie, a nawet wręcz przyjaźnie.

Tyle tylko, że to ich pobratymcy otworzyli ogień do statku Zhirrzhów. Nie zaszkodziłoby o tym pamiętać.

Tymczasem Mrachowie zeszli na ziemię i zaczęli coś mówić. Czekał, wychwytując tylko pojedyncze słowa zapamiętane z pobieżnej nauki języka Ludzi-Zdobywców, dopóki do jego uszu nie dotarło tumaczenie:

„Przynosimy pozdrowienie Zhirrzhom. Jestem Lahettilas, przedstawiciel rasy Mrachów. Nie jesteśmy waszymi wrogami. Jesteśmy przyjaciółmi. Pragniemy omówić możliwość współdziałania w walce ze wspólnym wrogiem — Mirnacheem-hyeea".

— Rozumiem — odpowiedział Thrr-mezaz. Określenie Mirnacheem-hyeea pojawiało się w udostępnionych mu raportach. Zdobywcy Bez Powodu — Ludzie-Zdobywcy. — Jestem Thrr-mezaz z klanu Kee'rr — przedstawił się i skinął na asystujących z boku wojowników. Trzech spośród nich wystąpiło, wręczając owoce kavra jemu i obcym. Ciął swój językiem i czekał.

Reakcja Mrachów była interesująca i zupełnie różna od tej, jaką Thrr-gilag obserwował w Kolonii numer dwanaście w wykonaniu Ziemianina. Podczas gdy Pheylan Cavanagh po prostu pokazał, że jego język zupełnie nie nadaje się do takich celów i zwrócił owoc, Mrachowie usiłowali za wszelką cenę zrobić to samo co Thrr-mezaz. Ich języki były równie miękkie i krótkie jak Ludzi-Zdobywców, ale mimo to nie rezygnowali. Używając wyglądających jak pazury wypustek na palcach, Lahettilas wydłubał dość płytkie wgłębienie w skorupie kavra, a jego towarzysz zdołał zrobić to samo za pomocą zębów. Dowódca obserwował ich wysiłki z umiarkowanym zainteresowaniem i zastanawiał się, czy lepiej postępować tak jak oni, czy też po prostu pokazać, że nie ma się takich możliwości, jak zrobił to Człowiek-Zdobywca.

Nieudolne usiłowania trwały jeszcze kolejny miliłuk, po czym obaj przybysze uznali, że zdołali dopełnić rytuału, cokolwiek on oznaczał. Thrr-mezaz zwrócił wojownikowi trzymany owoc, a obcy poszli w jego ślady.

— Teraz pozwólcie nam przemówić — odezwał się potrząsając dłonią, by krople soku skapnęły na ziemię. — Proponujecie Zhirrzhom współpracę. Powiedz, dlaczego sądzisz, że byłaby dla nas korzystna?

Głośnik na jego ramieniu przekazał tłumaczenie. Uważnie obserwując przybyszów dostrzegł, że ich sierść wyraźnie się zjeżyła. Czyżby reakcja na jego pytanie?

Tymczasem Lahettilas odezwał się ponownie:

„Zhirrzhowie z pewnością sami nie obronią się przed Zdobywcami. Nie poradzą sobie z CIRCE".

Thrr-mezaz zmarszczył czoło. CIRCE? Dlaczego w żadnym z raportów nie znalazł nawet wzmianki o czymś takim?

— Zhirrzhowie także dysponują wieloma rodzajami broni o dużej sile rażenia — rzekł zastanawiając się gorączkowo, czy należało zapytać o owo CIRCE, czy też udawać, że dobrze wie, co to takiego. — Może zamiast tego powinniśmy...

— Dowódco Thrr-mezazie! — rozległ się cichy, lecz ostry głos. Uniósł wzrok i ujrzał Starszego wiszącego bezpośrednio nad obcymi. — Masz zaprzestać dalszej rozmowy na ten temat.

Z rekacji obcych wyraźnie wynikało, że usłyszeli ten głos. Na szczęście, zanim spojrzeli w górę, Starszy już zniknął.

— Nie jest to właściwe miejsce na tego rodzaju dyskusje — zmyślił na poczekaniu Thrr-mezaz i ponownie skinął na wojowników. Całe szczęście, że głos Starszego był na tyle cichy, by nie mógł go wychwycić czujnik fonooptyczny. — Przygotowana dla was kwatera znajduje się po drugiej stronie lądowiska.

Chodźcie z nami.

Wojownicy ustawili się po obu stronach Mrachów i wszyscy ruszyli wzdłuż wskazujących drogę świateł. Przed budynkiem czekał na nich Klnn-vavgi, również w asyście wojowników, ustawionych przy drzwiach do pospiesznie przerobionego na pomieszczenia mieszkalne magazynu.

— To tutaj... — Urwał i obejrzał się przez ramię. Kontynuował stwierdziwszy, że odzyskał przerwane chwilowo połączenie z tłumaczem. — To tutaj się zatrzymacie. Dwaj wojownicy pozostaną w pobliżu, na wypadek gdybyście czegoś potrzebowali. Jeżeli powiecie mi, co należy dostarczyć z waszego statku, wydam polecenie, by natychmiast to przyniesiono.

„Dziękujemy", przekazał tłumacz kilka uderzeń później. „Wszystko, czego potrzebujemy, znajduje się w pięciu pojemnikach pozostawionych u szczytu rampy. Ale na razie ich zawartość nie jest nam niezbędna".

Tymi słowami Lahettilas wyraźnie dawał do zrozumienia, że spodziewa się, iż przeszukają wszystkie ich rzeczy i wielkodusznie wyrażał na to zgodę.

Thrr-mezazowi zupełnie nie zależało na uzyskaniu tej aprobaty. I tak zamierzał to zrobić, za ich pozwoleniem czy też bez.

— Dostarczymy je wam tak szybko, jak się uda. — obiecał. — Wojownicy wprowadzą was teraz do środka. Później oczekujcie naszej wizyty.

„I wtedy będziemy rozmawiać?", zapytał obcy.

— Tak, wtedy będziemy rozmawiać.

Przez kilka krótkich centyłuków tuż przed zachodem słońca niebo na zachodzie było czyste. Ale nie trwało to długo i teraz, gdy ostatnie promienie zgasły, horyzont od tej strony stopniowo zaciągał się chmurami. Stojąc w drzwiach swej kopuły i oddychając głęboko chłodnym powietrzem, Thrr-tulkoj patrzył na gęstniejące chmury i zastanawiał się leniwie, czy przyniosą deszcz.

Miał nadzieję, że tak. Niemal wszyscy Starsi lubili opady, może z nielicznymi wyjątkami. Stukanie kropel w ściany świątyni, delikatne łaskotanie wody przenikającej przez siatki zabezpieczające nisze, szum wiatru — wszystko to stanowiło dla nich jakieś urozmaicenie w panującej tu monotonii, ulgę w męczącej nudzie i zapomnienie o jakże przykrych, po okresie bycia śmiertelnym, ograniczeniach funkcjonowania zmysłów.

Rozglądając się doszedł do wniosku, że wolałby deszcz nieco później. Starsi żałowaliby bardzo, iż ominęła ich ta wielka przyjemność, a teraz właściwie wszyscy udali się na spotkanie zorganizowane przez Zgromadzenie i odgłosy deszczu mogły im tylko przeszkadzać.

Po przeciwnej stronie ścieżki otworzyły się drzwi kopuły i na podest wyszedł młody Zhirrzh, Thrr-aamr, niedawno przyjęty na stanowisko strażnika świątyni rodziny Thrr.

— Witaj, strażniku Thrr-tulkoju — rzekł uprzejmie, skłaniając głowę w stronę przełożonego. — Już tak późno, a ty jeszcze tu jesteś.

— I pozostanę. Przed kilkoma miliłukami otrzymałem wiadomość, że Thrr-brov jest chory, więc muszę go zastąpić.

— Przykro mi to słyszeć. Czy mam wezwać któregoś ze Starszych i zlecić znalezienie zastępcy?

— Nie ma potrzeby — stwierdził Thrr-tulkoj. — Nie jestem zmęczony, a Starsi są bardzo zajęci. Nie chcę im przeszkadzać. Młodzik uśmiechnął się szeroko.

— Rozumiem. Zakończyłem już przygotowanie raportu dotyczącego tego łuku i przekazałem go do twojego czytnika do akceptacji. Zacząłem także kontrolę świątyni. Jest coś, co jeszcze powinienem zrobić?

— Nic nie przychodzi mi do głowy. Ale czy nie pospieszyłeś się z tym przeglądem o dwa łuki? Thrr-aamr wzruszył ramionami.

— Pomyślałem, że skoro tego popółłuku będzie tu panował absolutny spokój, mogę zacząć już teraz.

Thrr-tulkoj uśmiechnął się lekko. Chłopak był młody i niedoświadczony, ale w mig pojął, po co właściwie świątynie wciąż były strzeżone. Wcale nie chodziło o ich ochronę, lecz o zapewnienie Starszym stałej obecności jakiegoś śmiertelnika, z którym mogliby porozmawiać.

— Masz rację — przyznał. — To dobry pomysł.

— Cieszę się, strażniku.

Thrr-tulkoj po raz kolejny spojrzał w niebo.

— Właściwie, jeśli już wyszedłeś z kopuły, może najpierw zrobisz obchód wzdłuż ogrodzenia. Przecież i tak początkowa faza przeglądu populacji nie wymaga twojej obecności.

— Idę — powiedział Thrr-aamr sięgając po strzelbę laserową. — Nie potrwa to długo — dodał. Przewiesił broń przez ramię i ruszył ścieżką w stronę bramy.

— Nie ma pośpiechu. Odpocznij sobie, a przy okazji przyjrzyj się ogrodzeniu.

Jak sam mówiłeś, będzie to nadzwyczaj spokojny popółłuk.

Thrr-tulkoj wycofał się do kopuły i nacisnął przycisk przy drzwiach.

Natychmiast zasunęły się za nim, a jednocześnie ściany kopuły stały się przezroczyste. Przez kilka uderzeń obserwował Thrr-aamra zbliżającego się do zamkniętej już bramy. Przeciągnął się i usiadł, zwrócony twarzą w stronę świątyni. Przyglądał się jej idealnie białym ścianom połyskującym w gasnącym świetle dnia. Wreszcie włączył czytnik i zaczął studiować raport przygotowany przez młodzika.

W ciemnym pokoju rozległo się nagle ciche pukanie do drzwi. Zaskoczony Pierwszy uniósł głowę znad czytnika.

— Proszę — zawołał. Drzwi otworzyły się.

— Witaj, Pierwszy — odezwał się mówca Cvv-panav. — Dobrze, że jeszcze nie śpisz. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam.

— Raczej nie — mruknął Pierwszy, wyraźnie bez przekonania. — Mogę ci w czymś pomóc?

— Nie. Postanowiłem tylko wpaść i poinformować cię, że już się zaczęło.

— Co?

— Wydostawanie fsss Thrr-pifix-a z jej rodzinnej świątyni, a cóżby innego? — Mówca nie zaproszony usiadł naprzeciw biurka Pierwszego. — Chyba o tym nie zapomniałeś?

— Nie ma obawy — mruknął gospodarz zerkając na zegarek. — Dziwi mnie tylko nieco pora. Na terytorium Kee'rr nie zapadły jeszcze ciemności.

— Jest już zmrok. Wystarczy do wykiwania dwójki prostych, niczego nie podejrzewających strażników. Przecież im szybciej doprowadzimy całą resztę sprawy do końca, tym lepiej.

Przywódca Zhirrzhów przyjrzał mu się uważnie.

— Jaką resztę?

Cvv-panav uśmiechnął się lekko.

— Bez żartów. Chyba nie liczyłeś na moją bezgraniczną głupotę i równie wielką ufność opowiadając, że Thrr-pifix-a stanowi istotne zagrożenie dla stabilności naszej kultury i te wszystkie pozostałe historie.

— To prawda — stwierdził Pierwszy cicho. W półmroku widział za plecami rozmówcy unoszącego się w powietrzu Osiemnastego. — Postawa Thrr-pifix-a stanowi poważne zagrożenie dla całej idei Starszeństwa. Jest to zagrożenie, które pojawia się nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich pięciuset cykli.

— Och, w to oczywiście nie wątpię. I masz prawo postrzegać to jako niebezpieczeństwo. Ale obaj dobrze wiemy, kto stanowi prawdziwe zagrożenie dla twojej potęgi.

— Ty?

— Bardzo dobrze — skwitował mówca. — To miło, że nie starasz się udawać. A tym samym potwierdzasz, iż mam rację.

Osiemnasty wciąż przysłuchiwał się rozmowie. Pełnił funkcję awaryjnego komunikatora, na wypadek gdyby sprawy przybrały naprawdę niekorzystny obrót.

— Mylisz się. Chyba wiem, jak przebiega twój proces myślenia. Postrzegasz siebie jako jednego z Wielkich Wojowników, który poprowadzi klan Dhaa'rr do pełnej chwały dominacji nad wszystkimi osiemnastoma światami. Twoja filozofia, to zniszczyć albo zostać zniszczonym.

— Przecież cała polityka to nieustająca wojna, Pierwszy. Podobnie jak i życie, jeśli już mówimy o analogiach. To walka ducha i prymitywnej siły. Przecież twoim głównym celem jest zniszczenie mnie. To chyba oczywiste.

— Skąd się więc bierze obecne współdziałanie? Cvv-panav parsknął pogardliwie.

— Współpraca narodziła się jako pomysł tych, którzy nie byli dostatecznie silni, by sami zdobyć to, czego pragnęli. Obaj jesteśmy wojownikami. Nas takie coś nie powinno łączyć.

Pierwszy wysunął język w geście dezaprobaty.

— Muszę przyznać, że udało ci się upodobnić do Wielkich Wojowników. Ale właśnie dzięki takim jak ty nie będziemy potrzebować Ludzi-Zdobywców, by nasza kultura uległa zniszczeniu.

— Powiedziałbym, że z ich powodu powinniśmy zmienić się w takich wojowników — odparował mówca Dhaa'rr. — Przecież pozostałe rasy zdominowane przez Ludzi-Zdobywców dobrowolnie nie wyzbyły się niezależności. Co powiesz o CIRCE?

Pierwszy poczuł przyspieszony ruch ogona.

— CIRCE? — zapytał starając się zachować spokój. — Co to takiego?

— Nie próbuj udawać — ostrzegł Cvv-panav. — Doskonale wiesz, o czym mówię. To potężna broń Ludzi-Zdobywców. Chcę poznać szczegóły.

Osiemnasty wciąż pozostawał na swym posterunku.

— Nie znam ani szczegółów, ani ogółu. Gdzie usłyszałeś o jakimś CIRCE?

— Starasz się grać na zwłokę — mruknął mówca z drwiną w głosie. — Dobrze, niech ci będzie. Czasu mam dokładnie tyle samo co i ty... a jeśli w tę sieć twoich wojowników nic się nie złapie, będziesz musiał powiedzieć mi o wszystkim. W przeciwnym razie upokorzę ciebie i wszystkich Ponadklanowców.

Pierwszy skrzywił się. A Więc Cvv-panav wiedział o wojownikach, których kazał rozmieścić wokół świątyni rodziny Thrr.

— Być może — odezwał się wreszcie zmienionym głosem. — Zobaczymy. Teraz jednak, jak sam zauważyłeś, jest już bardzo późno. Wybacz, ale mam jeszcze mnóstwo pracy.

— Oczywiście — odpowiedział członek klanu Dhaa'rr rozsiadając się wygodnie. — Nie krępuj się. Mamy cały popółłuk.

Thrr-tulkoj kątem oka dostrzegł coś jakby błysk światła. Zaskoczony uniósł głowę znad czytnika. Dziwne. W prognozie pogody nic nie wspominali o błyskawicach. Poczekał, aż nocne źrenice rozszerzą się i zlustrował niebo nad świątynią.

Owszem, wisiały tam gęste chmury, ale z całą pewnością nie były to chmury burzowe. Kiedy im się przyglądał, nastąpił kolejny błysk, tym razem gdzieś z prawej. Odwrócił się gwałtownie i zdążył jeszcze ujrzeć trzeci błysk gdzieś nad wzgórzami, na wschodzie. Nie wyglądał jak wyładowanie elektryczne.

Przypominał raczej wystrzał z broni laserowej.

Nie spuszczając wzroku ze wzgórz, sięgnął do klawisza uruchamiającego bezpośrednie połączenie z drugą kopułą.

— Thrr-aamr? — rzucił. — Przyjrzyj się horyzontowi na wschodzie.

Nie otrzymał odpowiedzi.

— Thrr-aamr? Odezwij się!

Znów cisza.

Oczywiście: młodzik zapewne nie wrócił jeszcze z patrolu. Thrr-tulkoj przerwał połączenie i wyciągnął rękę w kierunku panelu obsługi głośnika, za pomocą którego porozumiewał się ze Starszymi. Z pewnością zakłóci trwającą nadal debatę, ale nic nie mógł na to poradzić.

Zamarł jednak w pół ruchu. Thrr-aamra nie było w pobliżu ogrodzenia. Młody strażnik w ogóle zniknął z pola widzenia obserwatora czuwającego w kopule.

Może wrócił na swój posterunek, a tylko połączenie zawodziło? Powinien więc wyjść, zastukać w drugą kopułę i wspólnie z Thrr-aamrem zastanowić się nad fenomenem sprawiającym, że błyskawice przypominają strzały z lasera.

Jego palce wciąż spoczywały na włączniku głośnika. Cofnął rękę i sięgnął po strzelbę wspartą o ścianę obok drzwi. Otworzył je i wyszedł na zewnątrz.

Słońce dawno już zniknęło za horyzontem i zrobiło się chłodno. Przez kilka uderzeń Thrr-tulkoj klęczał u stóp kopuły z bronią gotową do strzału, nasłuchując jakichś nietypowych odgłosów. Nic. Jego pośrednie źrenice rozszerzyły się już maksymalnie, więc gdy znalazł się poza schronieniem ograniczającym widzenie w ciemnościch, skorzystał także z nocnych. Wszystko wokół stało się wyraźniejsze. Powoli, metodycznie zaczął się rozglądać.

Nic.

Zaklął cicho, minął kopułę i kontynuował poszukiwania. Czuł się przy tym bardzo głupio. Thrr-aamr siedział zapewne w kopule i śmiał się z poczynań przełożonego lub przyglądał mu się zaskoczony, nie wiedząc, o co chodzi.

Należało podejść do posterunku tamtego i zastukać w ścianę...

Zamarł. Przy ogrodzeniu coś leżało. Coś, co kształtem przypominało dorosłego Zhirrzha.

I nie poruszało się.

— Już od pierwszego uderzenia nie miałem wątpliwości, o co ci naprawdę chodziło, gdy zaproponowałeś tę operację — rzekł Cvv-panav. — Zaufani współpracownicy, którym mogę bezgranicznie wierzyć — tak ich chyba określiłeś.

Zhirrzhowie, których przynależność klanowa wskaże na mnie, gdy twoi wojownicy

pochwycą ich ze skradzionym fsss.

— Nic takiego nie przeszło mi nawet przez myśl — zaprotestował Pierwszy. — Wojownicy Ponadklanowi otaczają świątynię tylko na wypadek, gdyby potrzebna była pomoc. Pilnują, by nikt niepowołany nie znalazł się tam w najmniej odpowiednim uderzeniu.

— Aha. A więc przyznajesz, że wysłałeś tam swoich.

— Zaprzeczanie nie ma sensu. Przecież już cię o nich powiadomiono. Pytam tylko, czy chcesz im coś zrobić?

— Wielki Wojownik martwi się o swoich?

Przywódca Zhirrzhów odpowiedział twardym spojrzeniem.

— Nie, Pierwszy niepokoi się o bezpieczeństwo znajdujących się pod jego rozkazami. Co chcesz im zrobić? Usta mówcy wykrzywił grymas.

— To zależy, czy się poddadzą — odparł już bez poprzedniej arogancji. — Zakładając, że nie mają ochoty wstąpić do grona Starszych, wszyscy powinni już leżeć na ziemi z lufami laserów przyłożonymi do głów.

Oczywiście bez jakiegokolwiek uszczerbku.

— A jeśli postanowią walczyć? Cvv-panav wzruszył ramionami.

— Mam nadzieję, że nie postąpią tak nierozważnie. Nie chciałbym, by któryś z nich stał się Starszym.

— Cieszę się. Choć oczywiście wątpię, czy kierują tobą względy altruistyczne.

Jako Starsi mogliby bowiem błyskawicznie wszcząć alarm.

Mówca ponownie wzruszył ramionami.

— Moi podwładni wiedzą, co robią. Opowiedz mi o CIRCE.

— Mam nadzieję, że będą także pamiętać, iż to Ponadklanowi wojownicy mają aresztować Thrr-pifix-a, gdy zostanie jej dostarczony fsss — rzekł Pierwszy ignorując pytanie. — Jeśli się spóźnią, zdąży go zniszczyć.

— Zaprzepaszczając szansę na zakończenie sprawy bez publicznego procesu. Nie obawiaj się. Pilnie strzegę interesów klanu Dhaa'rr. Naszych wspólnych interesów. A teraz oczekuję informacji o CIRCE. Czy może wolisz, żebym zaczął rozpuszczać plotki o tajemniczej broni Ludzi-Zdoby wców, przed którą tak drżą Mrachowie?

Pierwszy skrzywił się. Odkrył zatem źródło informacji. Źle, ale mogło być znacznie gorzej. Mrachowie, po wylądowaniu na Do-rcas, zdążyli wymienić tylko nazwę CIRCE, zanim Dowództwo zabroniło prowadzenia dalszej rozmowy. Niedobrze, że któryś ze Starszych będących świadkami lądowania obcych nie utrzymał języka za zębami, ale na szczęście nazwa była wszystkim, co dotarło do Cvv-panava.

Jednak mówca nawet dysponując tylko nią mógł narobić ogromnych szkód. A jeśli zdecyduje się poruszyć ten temat na forum Zgromadzenia Ponadklanowego, wkrótce trzeba będzie ujawnić wszystko, co wiadomo o tajemniczej broni.

Dalsze postępowanie warunkował więc rozwój zdarzeń na terytorium Kee'rr.

Zdecyduje kilka najbliżyszych decyłuków, a także umiejętności jego wojowników oraz trafność przewidywania reakcji i zachowań Cvv-panava.

— Obecnie nie mam nic do powiedzenia o CIRCE — oświadczył. — Przypominam tylko o konieczności zachowania tej sprawy w tajemnicy.

Mówca uśmiechnął się.

— Innymi słowy wciąż masz nadzieję, że twoi wojownicy jednak zwyciężą i zdołają mnie skompromitować. Bardzo.dobrze, poczekam. Gdy nadejdą wieści, że moi Zhirrzhowie wykonali swą misję i zdążyli zniknąć, może zrozumiesz wreszcie, iż pozostał ci tylko wybór pomiędzy rozmową na osobności a publiczną kompromitacją.

— A jeśli okaże się, iż sprawy nie przebiegają po twojej myśli? Może poczekajmy razem i przekonajmy się?

Cvv-panav spojrzał uważnie na Pierwszego, a na jego twarzy po raz pierwszy od początku rozmowy na uderzenie pojawił się wyraz niepewności.

— Oczywiście. Czemu nie?

Rzeczywiście był to Thrr-aamr, leżący nieruchomo tuż przy ogrodzeniu. Na szczęście tylko nieprzytomny, z pokaźnym guzem u nasady czaszki. Obok niego, akurat tam, gdzie urwisko po drugiej stronie płotu było najbardziej strome, w siatce pojawiła się dziura na tyle duża, by przecisnął się przez nią dorosły Zhirrzh.

A więc ktoś wdarł się do środka.

Thrr-tulkoj ponownie zaklął, tym razem już głośno, padł na ziemię obok leżącego i przygotował broń do strzału. Nie zauważył żadnego ruchu, nikogo obcego w pobliżu świątyni. O niczym to jednak nie świadczyło. On, a raczej oni, mogli znajdować się akurat z drugiej strony. Poza tym napastnicy na tyle sprytni, by wtargnąć w najmniej dostępnym, a zatem i najsłabiej strzeżonym miejscu, z pewnością mieli na sobie ochronne nocne stroje bojowe, które w znacznym stopniu ograniczały możliwość ich wykrycia.

Należało się także spodziewać, że są na tyle przebiegli, by czołgać się w celu uniknięcia wykrycia ich przez strażnika znajdującego się w kopule. Ale to wymagało czasu. Więc jeśli Thrr--aamr nie natknął się na włamywaczy, gdy już uciekali, oznaczało to, że wciąż przebywają na terenie świątyni.

Strażnik, przytulony do ziemi, z szybko falującym ogonem, rozejrzał się po raz kolejny rozważając co, do osiemnastu światów, powinien zrobić. Najprostszą, pierwszą nasuwającą się myślą było podniesienie alarmu w nadziei, że może usłyszą go jacyś Starsi. Gdyby ostrzeżenie dotarło do nich, cała planeta mogła zostać postawiona w stan alarmu w ciągu miliłuku.

Ale nie miał gwarancji, że jego wołania nie zagłuszą silne porywy wiatru. Za to mogli go usłyszeć także intruzi. Jeśli zaś byli uzbrojeni, a to niemal pewne, widząc że sprawa przybiera niekorzystny dla nich obrót, zapewne nie zawahaliby się przed przeniesieniem go do grona Starszych.

Thrr-tulkoj nie obawiał się Starszeństwa. Zagrożenie przedwczesnymi przenosinami wiązało się nierozerwalnie z jego pracą. Jednak gdyby właśnie teraz stał się Starszym, świątynia i jego podopieczni zostaliby zupełnie bezbronni.

Spokojnie, powtarzał sobie, przysuwając się bliżej do Thrr-aam-ra. Zastanów się. Jesteś wyszkolonym strażnikiem i przecież nawet w takiej sytuacji musisz sobie poradzić. Myśl.

Oczywiście już na samym wstępie powinien skorzystać z głośnika. Teraz miał tego bolesną świadomość. Ale procedury wyraźnie mówiły, iż nie wolno niepokoić Starszych w przypadku, gdy istniało jedynie podejrzenie, że na teren świątyni wtargnął ktoś niepowołany, zapewne dlatego, że wszystkie tego typu incydenty na przestrzeni ostatnich pięciuset cykli okazały się fałszywymi alarmami.

Najlepiej byłoby, gdyby udało mu się szybko i niepostrzeżenie wrócić do kopuły. Za pomocą głośnika z pewnością zdołałby wszcząć alarm, nie wspominając już o osłonie przed atakiem laserowym z zewnątrz, jaką zapewniały ściany.

Niestety, od schronienia dzieliło go pięćset kroków otwartej przestrzeni. Co gorsza, idąc ku ogrodzeniu nie silił się na szczególną ostrożność. Jeżeli napastnicy dostrzegli go, bez wątpienia przez cały czas znajdował się pod obserwacją. Zapewne czekali na jego następne posunięcie. I zapewne mierzyli w niego ze swojej broni.

Pozostawała mu więc tylko jedna możliwość. Musiał wydostać się przez zrobioną przez nich dziurę, zejść po zboczu i dotrzeć do stacji w pobliżu bramy.

Tamtejsze przyłącze laserowe pozwalało na wezwanie pomocy. Wymagało to pokonania niebezpiecznej trasy i pozostawienia świątyni bez opieki, lecz nic nie mógł na to poradzić. Wciąż rozglądając się uważnie, zaczął się czołgać...

I nagle zamarł. Usłyszał zupełnie nowy odgłos. Szum silników transportowca. I to zupełnie niedaleko.

Czyżby przybywała pomoc?

Starając się nie ulegać emocji, popatrzył w górę w poszukiwaniu maszyny.

Laserowe strzelby strażników miały regulację zarówno intensywności wiązki, jak i jej szerokości, co dawało możliwość używania ich jako bezpiecznego sygnalizatora. I to takiego, z którego wiązka mogła być łatwo wychwycona przez pilota, a jednocześnie nie zauważona z ziemi. Mógłby zacząć od prostego sygnału alarmowego trzy-dwa-trzy...

Zmarszczył czoło i przerwał przestawianie broni. Silnik transportowca zaczął nagle przerywać. Czyżby pilot miał jakieś kłopoty? Ponownie rozejrzał się po niebie, ale nie dostrzegł żadnego światła. Dziwne. Czy zawodziło także oświetlenie pojazdu? Nie, przecież na pewno stara się zbliżyć niepostrzeżenie.

Szum powrócił i znowu się urwał. I tak kilkakrotnie...

I nagle zrozumiał. Dźwięk nie pochodził z niewłaściwie pracującego silnika ani z ulegającego niespodziewanej awarii. Został wywołany z rozmysłem i miał posłużyć ściśle określonemu celowi.

Miał zagłuszyć otwieranie osłony niszy z fsss.

Na uderzenie powrócił myślami do zdarzeń sprzed czterech łuków, kiedy to matka Thrr-gilaga usiłowała wykraść swój organ. Ona sama z pewnością nie potrafiłaby wspiąć się po stromym zboczu, ale może znalazła przyjaciół lub krewnych, którzy zgodzili się jej pomóc.

Popatrzył na nieprzytomnego Thrr-aamra i zrezygnował z tej wersji. Przecież nikt z nich nie posunąłby się do zastosowania przemocy wobec strażnika świątyni.

A więc kto to mógł być? I dlaczego to robił?

Silnik transportowca przestał już przerywać, a jego szum cichł stopniowo, jakby maszyna się oddalała. Wszystko wskazywało na to, że prawidłowo odgadł, jaką naprawdę rolę miał do odegrania.

Ogarnięty nagłą nadzieją mocniej ścisnął broń. Napastnicy otworzyli jedną z nisz i uzyskali swobodny dostęp do znajdującego się w środku fsss. Ale przecież jego właściciel poczuje, że coś dzieje się z jego organem i wróci sprawdzić, co to takiego.

Lecz nie pojawił się żaden Starszy. Czyżby zatem chodziło o organ kogoś, kto wciąż był śmiertelnym?

Myśli Thrr-tulkoja ponownie powróciły do Thrr-pifix-a. Znów jednak doszedł do wniosku, że wykluczone, by ona mogła inspirować tę akcję. Miał raczej do czynienia z czymś tak strasznym, jak zemsta śmierci za życia, stosowana powszechnie setki cykli temu.

Śmierć za życia: rozmyślne zniszczenie fsss wroga. Bezlitosna tortura polegająca na pozostawieniu przeciwnika ze świadomością, że czeka go nieunikniona śmierć. Takie wendety stały się kiedyś zjawiskiem nagminnym na Oaccanv i między innymi właśnie one doprowadziły do Drugiej Wojny Starszych.

Jeżeli ktoś teraz chciał wskrzesić barbarzyństwa tego okresu...

Zamarł. Obok świątyni podniosła się z ziemi jakaś postać. Przez uderzenie stała bez ruchu, wyraźnie widoczna na tle jasnej ściany. Wreszcie pochyliła się i ruszyła w stronę ogrodzenia.

Prosto na Thrr-tulkoja.

Przycisnął koniec języka do podniebienia i pospiesznie przestawił laser na pełną moc. Postać wciąż się zbliżała, pewna, że żaden strażnik nie ośmieli się do niej wystrzelić, w obawie iż mógłby zniszczyć świątynię. Thrr-tulkoj uniósł jednak broń i wycelował. Nie był pewien czy robi dobrze, czy źle, ale nadszedł czas działania. Odetchnął głęboko i oparł oba kciuki na spustach lasera.

Jedynym ostrzeżeniem był nagły świst nad jego głową... ale wtedy okazało się już za późno. Zbyt późno, by zareagować, zbyt późno, by się ruszyć. Zdążył tylko uśmiadomić sobie, iż przeciwnik zdołał go przechytrzyć. Szum silnika powracającego transportowca zagłuszył świst czegoś, co spadało prosto na niego...

I nagle przygniótł go do ziemi płat czarnej masy plastycznej.

Upuścił broń, starając się osłonić rękami. Miękka substancja błyskawicznie przelewała się między palcami, oblepiając cale ciało. Spróbował rozsunąć ręce, usiłując ją rozerwać. Ale okazała się zbyt gruba i wytrzymała. Szamotanina sprawiła tylko, że otaczała go coraz dokładniej, krępując również bezwładne ciało wciąż nieprzytomnego Thrr-aamra. W ostatnim desperackim zrywie zdołał oswobodzić jedną rękę i sięgnąć po strzelbę. Z trudem przyciągnął ją do siebie i wbił lufę w lepiszcze. Po chwili wahania nacisnął na spust.

Masa nie wybuchła płomieniem, jak się tego obawiał, natomiast jej część znajdująca się na przedłużeniu lufy po prostu wyparowała. Zanim ubytek zdążył się zasklepić, przesunął broń i ponownie wystrzelił.

Zdawało mu się, że upłynęła cała wieczność, lecz w rzeczywistości nie minął nawet miliłuk, nim zdołał podziurawić masę na tyle, by wyrwać się spod niej. Oddychając ciężko, z ogonem poruszającym się dziko z powodu gwałtownego wzrostu ciepłoty ciała, z trudem wstał i rozejrzał się wokół.

Właściwie mógł to sobie darować. Złoczyńcy i ich transportowiec dawno już się oddalili, wykonawszy swoje zadanie.

Zaklął cicho, po czym uwolnił także Thrr-aamra. Podniósł strzelbę i ruszył w stronę kopuły. Było już za późno na wszczynanie alarmu, ale taki miał obowiązek.

Być może ostatni.

— Tak, już idę — zawołała Thrr-pifix-a, gdy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. Większość łuku spędziła pracując w ogrodzie i teraz, gdy siedziała na sofie, odrętwiałe nogi nie pozwalały jej na szybszy ruch. — Zaraz podejdę.

Stojący za drzwiami musiał usłyszeć, bo pukanie ustało. Zdołała wreszcie wstać i na chwiejnych nogach podejść do drzwi. Otworzyła je...

Lecz przed domkiem nie zobaczyła nikogo.

Zmarszczywszy czoło wychyliła się na zewnątrz. Poczekała, aż rozszerzą się źrenice i rozejrzała w ciemnościach. Nikogo. Może jakieś dziecko robiło sobie żarty. Dała jeszcze jeden krok naprzód i wzdrygnęła się, gdy ogarnął ją zimny powiew.

Nagle natrafiła stopą na coś leżącego na ziemi. Coraz bardziej zdziwiona spojrzała w dół.

Prawie nadepnęła na niewielką sakiewkę. Schylenie się sprawiło jej sporo trudności — plecy także bolały od pracy — ale podniosła znalezisko i wróciła do domu. Tam otworzyła zawiniątko, zajrzała do środka...

I zamarła w pół ruchu.

To był organ fsss.

Pospiesznie wyszła ponownie na zewnątrz, tym razem aż do drogi. Ale nigdzie nie zauważyła ani Korthego, ani Dornta. Musieli zostawić torebkę i odejść.

Zaniepokoiło ją to jeszcze bardziej. Ale teraz nie warto było się nad tym zastanawiać. Najważniejsze, że wszystko, co obiecali, okazało się prawdą.

Miała swój fsss.

Powoli weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi. Miała swój fsss. Tutaj, w dłoni. Jej własny fsss. I wreszcie mogła go zniszczyć.

Czy jednak naprawdę się na to zdobędzie?

Pokuśtykała do kuchni i usiadła przy stole. Gdy tak patrzyła na zawartość sakiewki, przez głowę przebiegały jej tysiące sprzecznych myśli. Przecież tego właśnie chciała, prawda? Miała w rękach swą przyszłość, swe życie. Musiała tylko...

W tym momencie, bez żadnego ostrzeżenia, drzwi rozwarły się na oścież.

Odwróciła się na krześle, a sakiewka wysunęła się jej z rąk. Trzej Zhirrzhowie wpadli do domu — potężni, ubrani w stroje wojowników, jakie widywała tylko na obrazkach — a kolejni zajmowali stanowiska przy wejściu. Wszyscy mieli w rękach krótką, groźnie wyglądającą broń i niezwykle poważne miny.

A ona, stara i zalękniona, znalazła się nagle w samym środku tego zamieszania.

— Co się dzieje? — zapytała. Lub raczej próbowała pytać. Nawet w jej szczelinach usznych głos zabrzmiał słabo i cienko, jakby należał do dziecka. — Czego chcecie?

Wojownik znajdujący się najbliżej nie miał zamiaru odpowiadać. Wpadł do kuchni, schylił się i podniósł leżącą na podłodze sakiewkę.

— Czy to twoje? — zapytał tonem tak chłodnym jak powietrze na zewnątrz.

Po raz pierwszy zwróciła uwagę na sam woreczek. I ku swemu ogromnemu zaskoczeniu stwierdziła, iż rzeczywiście należał do niej. Uszyła go własnoręcznie zaledwie pięć łuków temu.

Ale wobec tego jak, do osiemnastu światów, znalazł się u jej drzwi?

Wojownik wciąż czekał na odpowiedź.

— Tak — mruknęła nie spuszczając wzroku z sakiewki. Nic, tylko Korthe i Dornt musieli ją ukraść. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie. Musieli zabrać woreczek podczas wizyty ubiegłego łuku. A ona nawet tego nie zauważyła.

— A to? — warknął przybysz wskazując na zawartość. — Może wyjaśnisz, skąd to się tu wzięło.

Thrr-pifix-a przerażona popatrzyła mu prosto oczy. Nagle zrozumiała. Została wciągnięta w pułapkę. Z jakiegoś nieznanego powodu ktoś ją oszukał.

— Nie zabrałam go — wyszeptała. — Przyszli tu dwaj młodzi Zhirrzhowie. Przedstawili się jako Korthe i Dornt. Powiedzieli, że są członkami organizacji Wolność Wyboru dla Wszystkich.

— Aha — mruknął wojownik przekazując sakiewkę innemu. — Korthe i Dornt z organizacji Wolność Wyboru dla Wszystkich.

— To prawda — upierała się. — Nie kłamię. Powiedzieli, że zdobędą dla mnie mój fsss. l zrobili to.

— A czy wspomnieli może przy okazji, że kradzież fsss jest zbrodnią pierwszego stopnia? — zapytał ochryple któryś ze stojących przy drzwiach.

— Dość — rzucił dowódca, zanim zdążyła odpowiedzieć. — Sprawdzimy to. A teraz... Teraz, Thrr-pifix-a z klanu Kee'rr, jesteś oskarżona o popełnienie zbrodni i zatrzymana.

Zacisnęła powieki. Nie odezwała się ani słowem, nie starała bronić się, gdy podnieśli ją z krzesła i wyprowadzili na zewnątrz.

Goniec odwrócił się i wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

— No i? — zapytał Pierwszy, gdy Cvv-panav zaczął czytać. Był jednak niemal pewien, co usłyszy. I nie pomylił się.

— Tak jak się spodziewałem — rzekł mówca, niedbale rzucając kartkę na biurko.

— Moi Zhirrzhowie wykonali swą misję. — Triumfalnie popatrzył na Pierwszego. — Ani twoi wojownicy, ani strażnicy Thrr nie zdołali im w tym przeszkodzić.

— Przecież już ci mówiłem, że nie takie zadanie zleciłem swoim podwładnym.

— Oczywiście, że tak. Cóż. Nadawcy tej relacji widzieli, jak twoi wojownicy dostali się do domu Thrr-pifix-a, a później zabrali ją ze sobą. Sam powinieneś wkrótce otrzymać stosowny raport.

— Zapewne — mruknął Pierwszy. Wprawdzie raport dotarł już do jego rąk, a raczej do jego czytnika, poprzez bezpośrednie połączenie laserowe, ale Cvv-panav nie musiał o tym wiedzieć. — To już chyba koniec emocji. Możesz spokojnie wracać do domu.

— Jeśli wreszcie opowiesz mi o broni zwanej CIRCE, na pewno tak zrobię.

Pierwszy wykonał przeczący ruch językiem.

— CIRCE to tajemnica, mówco. Już ci tłumaczyłem.

— A ja uprzedzałem, że albo powiesz mi teraz, albo będziesz zmuszony zrobić to przed całym Zgromadzeniem — odparował Cvv-panav. — I wysłuchają tego wszyscy Starsi. Wiesz doskonale, że nie blefuję.

— Grozisz więc zniszczeniem całego systemu Ponadklanowe-go w środku wojny?

— A dlaczego nie? Skoro ty przygotowałeś się do zniszczenia mnie i wyeliminowania całego klanu Dhaa'rr?

— Wojownicy wcale nie mieli...

— Oszczędź sobie — uciął mówca wstając. — Masz czas do obrad Zgromadzenia rozpoczynających się przyszłego popółłuku. Jeśli nadal będziesz milczał, odpowiedzialność za wszystko, co stanie się później, spocznie tylko i wyłącznie na twoich barkach, Pierwszy.

Odwrócił się i wychodząc zatrzasnął za sobą drzwi.

— I co? — odezwał się Osiemasty po upływie kilku uderzeń. — Chyba wszystko poszło jak należy.

— Przynajmniej tak, jak się tego spodziewaliśmy — przyznał Pierwszy rozprostowując zaciśnięte w pięści dłonie. Starszy popatrzył na niego uważnie.

— Chyba się nie niepokoisz? Wszystko postępuje idealnie zgodnie z planem.

— Wciąż jednak nie wiemy, jak się zachowa. Nadmiarem swojej dumy i uporu mógłby obdzielić dziesięciu innych. A jeśli się nie ugnie?

— Nie ma obawy — zapewnił Osiemnasty. — Ustąpi, bo jest również nadmiernie ambitny. Tacy jak on nie niszczą bezpowrotnie obiektu swojego pożądania.

Szczególnie, jeśli rysują się przed nimi inne możliwości.

— Ale nie zapomni mi tego. Możemy mieć z nim jeszcze poważne problemy.

— Teraz musimy przede wszystkim zająć się Ludźmi-Zdobyw-cami. A żądny zemsty mówca klanowy to w porównaniu z nimi jedynie drobne zmartwienie.

Pierwszy przytaknął.

— Oby tak było. Jednak nigdy nic nie wiadomo.

Drzwi obu kopuł otworzyły się jednocześnie i dwaj strażnicy wyszli na ścieżkę z bronią gotową do strzału.

— Zaczyna się — mruknęła Klnn-dawan-a. — Jesteś gotowy?

— Bardziej już nie będę — odparł równie cicho Thrr-gilag. — Mam tylko nadzieję, że się uda. Jeśli nie, wpadniemy w nie lada tarapaty.

Poszukiwaczka przytaknęła z westchnieniem. Nawet gdyby się udało, czekały ich kłopoty. Tyle tylko, że wystąpiłyby nieco później.

Ale nie mogli nie robić nic i pozwolić Prr't-zevisti umrzeć. O ile oczywiście Ludzie-Zdobywcy nie uśmiercili go już do tej pory.

— Zatrzymajcie się i stójcie — rzekł strażnik z lewej, zgodnie z odwiecznym rytuałem klanu Dhaa'rr. — Powiedzcie, jakie nosicie imiona.

— Jestem posłuszna słowom Strażnika Starszych Prr — odparła poszukiwaczka podchodząc do jednego z bliźniaczych stojaków z owocami kavra. — Nazywam się Klnn-dawan-a z klanu Dhaa'rr.

— A ja jestem Thrr-gilag z klanu Kee'rr. Klnn-dawan-a wydało się, że strażnicy słysząc, iż mają do czynienia z kimś z obcego klanu, nieco wyżej unieśli lufy broni.

— Jak dowiedziecie swej dobrej woli i intencji?

— Rytuałem kavry — oświadczyła Klnn-dawan-a wybierając jeden z owoców i tnąc go językiem. Kątem oka dostrzegła, że Thrr-gilag poszedł w jej ślady. — Stoimy teraz bezbronni przed Strażnikami Starszych Prr — ciągnęła, wyrzucając nadcięty owoc do pojemnika.

Wartownicy uważnie przyglądali się całej operacji. Szczególnie zaś czynnościom wykonywanym przez Thrr-gilaga.

— A kto jest gotów was powitać? — zapytał ten, który rozpoczął indagację.

— Przyjaciółka i współpracowniczka, Prr't-casst-a z klanu Dhaa'rr.

Strażnik zmarszczył czoło.

— Zbliż się. Dlaczego nazwałaś ją współpracowniczką?

— Przeprowadzamy pewien niewielki eksperyment z organami fsss — odpowiedziała podchodząc kilka kroków do przodu. — Prr't-casst-a zgłosiła się na ochotnika do jednego z testów.

— Jaki eksperyment? — warknął drugi wartownik. — Czy dysponujecie odpowiednim upoważnieniem?

— Tutaj je mamy — rzekł Thrr-gilag, sięgając po formularze, które wspólnie przygotowali. — Czy mogę do was podejść?

Pierwszy strażnik nie wyglądał na zachwyconego, lecz wyraził zgodę.

— Zbliż się, Thrr-gilagu.

Poszukiwacz dołączył do wybranki i wręczył dokumenty. Klnn--dawan-a obserwowała ukradkiem, jak usilnie starał się przy tym zachować stałą szybkość ruchu ogona. Właśnie teraz mieli przed sobą jeden z najniebezpieczniejszych elementów planu. Formularze były co prawda autentyczne, lecz odnosiły się wyłącznie do eksperymentów z obcymi rasami. Gdyby strażnicy okazali się na tyle podejrzliwi lub znudzeni, by dokładnie przeczytać cały tekst napisany drobnym drukiem...

Wartownik skinął na partnera, ale ten także popatrzył tylko na pierwszą stronę.

— Powiadom Prr't-casst-a — powiedział. — Przekonamy się, co ona ma do powiedzenia w tej sprawie.

Strażnik wszedł do swojej kopuły. Uderzenie później jego wzmocniony głos wezwał Starszą.

Znalazła się przy kopule, zanim jeszcze przebrzmiało jego echo.

— A więc wreszcie jesteście — rzekła jakby z pretensją, patrząc na przybyszów.

— Już wątpiłam, że zdołacie znaleźć na to czas.

— Jeden z ochotników wycofał się zaledwie centyłuk temu — wyjaśnił Thrr-gilag wyjmując niewielkie, płaskie pudełko i unosząc jego wieko. — W tej sytuacji uznaliśmy za wskazane skorzystać z twojej osoby. Jeśli załatwisz wszystko ze strażnikami, będziemy mogli natychmiast zabrać się do pracy.

— Nie tak szybko — warknął wartownik odbierając pudełko z rąk poszukiwacza. — Nie zostałem uprzedzony o żadnych eksperymentach z organami fsss rodziny Prr.

— To nowość — tłumaczył Thrr-gilag. — Seria doświadczeń mająca dać odpowiedź na pytanie, czy uda się zwiększyć gamę bodźców odbieranych przez Starszych.

Nie ma obawy, to całkowicie bezpieczne.

— Pozwolisz, że sami zdecydujemy, czy możecie stanowić jakieś zagrożenie — mruknął strażnik marszcząc czoło nad kostką czerwonawego żelu i łyżeczką z grubą, cylindryczną rączką, leżącymi w przegródkach pudełka. — Co to jest?

— Dokładne wyjaśnienie znajduje się w tych dokumentach — odezwała się Klnn-dawan-a. — Mówiąc w największym skrócie to substancja podobna do słynnego pikantnego sosu klanu Ghuu'rr.

Strażnik aż zamrugał oczami.

— Chyba żartujesz. To sos?

— Oczywiście to ogromne uproszczenie — rzekł niecierpliwie Thrr-gilag, posyłając towarzyszce spojrzenie pełne profesjonalnego oburzenia. Skrzywiła się nieco w odpowiedzi, jakby skarcona przez zwierzchnika. Im mocniej rozmówcy byli przekonani, iż to on kieruje badaniami, a więc, że to jego trzeba przede wszystkim obserwować, tym lepiej. — Chodziło jej o to, iż ta polewa, podobnie jak ów sos, bogata jest w przyprawy i substacje aromatyczne. Chcemy spróbować uprzyjemnić w ten sposób życie Starszych. Wszystkie dane odnotowano w dokumentach i w nich znajdziecie potwierdzenie, że to absolutnie bezpieczne.

Ale pospieszcie się, bo nie mamy zbyt dużo czasu.

Strażnik zwrócił mu pudełko.

— Dowiedź, że nie ma tu nic groźnego. Zjedz trochę. Thrr-gilag wzruszył ramionami.

— Nie ma sprawy. — Sięgnął po łyżeczkę, nabrał na nią nieco żelu i zlizał go. — To zupełnie bezpieczne — powtórzył i nabrał kolejną porcję. — I szczerze mówiąc, dość smaczne. Chcesz spróbować?

Strażnik skrzywił się.

— Nie, dziękuję — odparł. — Prr't-casst-a, naprawdę chcesz się poddać tym eksperymentom?

— Jak najbardziej — rzekła Starsza z zapałem, którego wcale nie musiała udawać. — Pozwólcie im przejść. Wartownik westchnął.

— Dobrze, niech będzie. Prr't-casst-a, zaprowadź nas do swojej niszy.

Ruszyli w stronę świątyni. Starsza prowadziła, a orszak zamykał drugi strażnik. Klnn-dawan-a odetchnęła głęboko, nie ośmielając się spojrzeć na Thrr-gilaga i starając się zachowywać swobodnie, wręcz nonszalancko. Pierwszy etap mieli za sobą. Teraz pozostawało liczyć na to, że przygotowany przez nich plan sprawdzi się w praktyce równie dobrze, jak w teorii. I że ona właściwie odegra swoją rolę w jego realizacji.

Nisza Prr't-casst-a znajdowała się jakieś trzy kroki nad ziemią, w północno-zachodniej ścianie świątyni. Pierwszy strażnik, posługując się panelem kontrolnym, sprowadził na ziemię niewielką platformę. Tak małą, że znalazło się na niej miejsce tylko dla trzech osób. A więc jeden z wartowników zechce im zapewne towarzyszyć.

Nie pomyliła się.

— Muszę wjechać z wami — oświadczył pierwszy strażnik i zajął miejsce z prawej strony platformy.

— Możesz przejść na lewo? — zapytał Thrr-gilag. — Ja muszę być w środku, a moja asystentka z prawej.

Strażnik przesunął się bez słowa. Klnn-dawan-a stanęła przy prawym skraju, a poszukiwacz wcisnął się w środek. Wartownik skinął na towarzysza i platforma ruszyła w górę. Kilka uderzeń później byli już na odpowiedniej wysokości i zatrzymali się.

— Dobrze — mruknął Thrr-gilag. Podał „asystentce" otwarte pudełko, a z sakiewki u pasa wyjął parę rękawiczek, jakich używali uzdrawiacze. — Możesz otworzyć niszę, strażniku?

Klnn-dawan-a aż drgnęła, gdy zamek otworzył się z głośnym trzaskiem. Zapewne celowo towarzyszył temu aż taki hałas, żeby nie mógł umknąć uwagi strażników.

A w sytuacji, gdy jeden z nich stał pół kroku od niej, nie było szans, by nie usłyszał otwierania klapki niszy Prr't-zevisti.

Ale istniała nadzieja, że wcale nie okaże się to konieczne.

— Dobrze — powtórzył poszukiwacz, podciągając rękawiczki i zaglądając do otwartej niszy. — Możesz przytrzymać mi drzwiczki, strażniku? Wspaniale. Jesteś gotowa, Klnn-dawan-a?

— Tak — odparła. W lewej ręce trzymała pudełko w taki sposób, by zasłonić strażnikowi niszę Prr't-zevisti. W prawej zaś, także niewidocznej dla niego, miała łyżkę.

— Prr't-casst-a?

— Jestem gotowa — zgłosiła Starsza, której postać przenikała ścianę świątyni naprzeciw Klnn-dawan-a. Pozornie przyglądając się przebiegowi eksperymentu także starała się, na ile mogła, zasłonić widok wartownikowi.

— A więc zaczynamy — mruknął poszukiwacz. Sięgnął w bok i odebrał „asystentce" łyżeczkę.

Zrobił to tak, że z grubej rączki wysunął się zakończony igłą próbnik tkankowy i pozostał w dłoni Klnn-dawan-a.

— Zaczynamy — powtórzył i, jednym z kciuków przysłaniając otwór w uchwycie łyżeczki, nabrał na nią nieco czerwonego żelu. — Prr't-casst-a, opowiadaj, co czujesz.

Zaczął powoli rozprowadzać substancję na jej organie fsss, jednocześnie bez przerwy rozmawiając ze Starszą. Tymczasem poszukiwaczka zajmowała się czymś zupełnie innym. Ostrożnie, osłaniając próbnik pudełkiem, odwróciła go w dłoni i wsunęła igłę przez siatkę do wnętrza niszy Prr't-zevisti. Działając wyłącznie na wyczucie, zlokalizowała fsss. Zebrała siły i zdecydowanym ruchem wbiła igłę w jego stwardniałą wierzchnią warstwę.

Chyba się nie udało. Ale po kilku pchnięciach igła wreszcie przeniknęła w głąb. Skrzywiła się na myśl, że zaczepionemu tu Starszemu taka operacja sprawiłoby ogromny ból. Ale Prr't-zevisti nie mógł nic poczuć. Wcisnęła przycisk uruchamiający urządzenie.

Zdawało się jej, że upłynęła wieczność, zanim delikatne drżenie ustało. Jeśli w swych obliczeniach nie popełnili błędu, tuba próbnika zawierała teraz tyle komórek fsss, co przeciętny wycinek. Nie wiedzieli jednak, czy będą posiadać podobne właściwości. Przekonają się o tym dopiero, gdy pojemnik z pobranym materiałem znajdzie się w rękach Thrr-mezaza na Dorcas. Jeżeli w ogóle uda im się go dostarczyć.

Zakończyli drugi etap. Teraz następowała realizacja najbardziej delikatnej części planu. Wycofała rękę, aż organ oparł się o wewnętrzną część siatki zabezpieczającej niszę, i ciągnęła coraz mocniej. Gdyby igła zbyt głęboko wbiła się w fsss, musiałaby w jej wyjęcie włożyć tyle wysiłku, że strażnik zwróciłby uwagę na te poczynania. A gdyby zamek klapki nie wytrzymał i otworzył się przy tej operacji...

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, fsss gładko zsunął się z igły.

Odzyskawszy równowagę ponownie osłoniła próbnik pudełkiem. Tymczasem otoczyła ich zaciekawiona eksperymentem garstka Starszych i Klnn-dawan-a obawiała się, że któryś z nich może zwrócić uwagę na to, co robi. Gdyby się zorientował...

Niespodziewanie przed poszukiwaczem pojawiła się komuni-katorka.

— Czy to ty jesteś Thrr-gilag z klanu Kee'rr? — zapytała. Kątem oka

„asystentka" dostrzegła, że ogon towarzysza poruszył się gwałtownie.

— Tak — odpowiedział.

— Wiadomość dla ciebie. Czekaj.

Zniknęła. Wymienili między sobą spojrzenia, starając się zachowywać nadal jak para naukowców.

— Nic nie szkodzi — powiedziała poszukiwaczka lekko kiwając głową. — I tak chyba kończymy już ten test, prawda? Odprężył się nieco.— Tak, to będzie wszystko — przyznał. Zwrócił jej łyżeczkę, umożliwiając

ponowne ukrycie próbnika w rączce. Szybko schowała ją do pudełka i zamknęła wieko. Akurat wtedy powróciła Starsza.

— Masz natychmiast przybyć do Miasta Jedności — przekazała polecenie. — Z rozkazu Pierwszego. To wszystko. Thrr-gilag lekko zmarszczył czoło.

— Zrozumiałem. Dziękuję. Komunikatorka rozpłynęła się w powietrzu.

— Z rozkazu Pierwszego? — zdziwił się strażnik. — Wydawało mi się, że mówiłeś, iż to tylko niewielki eksperyment.

— Bo to prawda. Ale jestem zaangażowany również w inne projekty.

Wartownik zastanawiał się przez kilka uderzeń, po czym nagle zapytał:

— Thrr-gilag z klanu Kee'rr? No tak. To ty byłeś mówcą grupy badawczej w Kolonii numer dwanaście. Tej, która zajmowała się obcym więźniem.

— Zgadza się — kiwnął głową poszukiwacz. — A teraz możesz już sprowadzić nas na ziemię? Muszę lecieć na Oaccanv.

Strażnik dość długo przyglądał mu się uważnie i Klnn-dawan-a była już niemal pewna, iż plan się załamał. Poszukiwacz, specjalista od obcych ras, nie mógł przecież zajmować się smarowaniem organów fsss jakimś żelem...

Ku jej ogromnej uldze wartownik wzruszył jednak tylko ramionami.

— Nie ma sprawy.

Opuścił klapkę niszy Prr't-casst-a i zatrzasnął ją. Spojrzał w dół, skinął na współpracownika i platforma zaczęła opadać. Miliłuk później szli już ścieżką ku bramie w ogrodzeniu.

— I jak? — zapytała szeptem Prr't-casst-a, kołysząca się obok poszukiwaczki.

Ta rozejrzała się ostrożnie. Nigdzie nie dostrzegła innych Starszych.

— Wszystko załatwione — odparła. Możesz powiadomić Thrr--mezaza, że mamy to, co jest mu potrzebne.

— Dobrze. Thrr-gilagu, co może znaczyć to nagłe wezwanie przez Pierwszego?

— Nie martwiłbym się tym — zapewnił zdecydowanie, choć Klnn-dawan-a podejrzewała, że sam nie jest tego pewien. — Bez wątpienia to jakaś inna sprawa. Wyjaśnię wszystko, a później postaram się jakoś dostarczyć Thrr-mezazowi naszą małą przesyłkę.

— A ty przez ten czas musisz znaleźć sposób na przekonanie swojej rodziny i za jej pośrednictwem całego klanu, by zaniechali lub przynajmniej odłożyli rytuał ognia — dodała Klnn-dawan-a. — Nie możemy mieć pewności, czy nasza zdobycz będzie wykazywać właściwości normalnego wycinka.

— Postaram się — zapewniła drżącym głosem Starsza. — Klnn-dawan-a, Thrr-gilagu... Nie wiem, co powiedzieć. Jak mam wam dziękować...

— Zacznij od przekazania tej wiadomości mojemu bratu. A później przyślij do mnie komunikatora zajmującego się rozkładem lotów gwiezdnych. Muszę zabrać się na najbliższy lot do Miasta Jedności na Oaccanv.

— Dobrze — odpowiedziała wciąż rozczulona Prr't-casst-a. — Zaraz to zrobię.

Zniknęła.

— I jak? — zapytał wybrankę Thrr-gilag. — Miałaś jakieś trudności?

— Raczej nie. Szczerze mówiąc poszło łatwiej, niż się spodziewałam.

— Miejmy więc nadzieję, że warto było ryzykować — mruknął z ponurą miną. — Wciąż nieodparcie powraca do mnie myśl, że skoro ten zabieg może być tak prosty, po co pobiera się wycinki, przeprowadzając całą skomplikowaną przecież operacje? Klnn-dawan-a wzruszyła ramionami.

— Nie zapominaj o sile tradycji — westchnęła. — Szczególnie zaś tych związanych ze Starszymi. Wycinek pobrany za pomocą noża działa, więc widocznie wyłącznie w ten sposób należy go uzyskiwać. Takie tłumaczenie wystarczy.

— Może i masz rację. Jeśli się uda, kiedyś postaram się napisać na ten temat pracę naukową.

— Zobaczymy. Jak sądzisz, czego może chcieć od ciebie Pierwszy?

— Pewnie to coś związanego z naszą wyprawą do Mrachów. Może na przykład przyspieszyli start o kilka decyłuków.

Minęli bramę i zbliżali się już do stacji, gdy wróciła Prr't-casst-a.

— Mam połączenie z Thrr-mezazem — oświadczyła poważnym głosem. — Przesłałam wiadomość, ale chce jeszcze z tobą mówić.

— Dobrze — odparł nieco zaskoczony. — Witaj, bracie. Starsza zniknęła.

— Jakieś problemy? — zapytała poszukiwaczka.

— Chyba na to wygląda. Czyżby coś dotyczącego Ziemian? Prr't-casst-a pojawiła się ponownie.

— „Ojciec próbuje skontaktować się z tobą już od dwóch decyłuków" — przekazała. — „Musisz natychmiast wracać na Oaccanv".

Nie odwracając głowy odnalazł dłoń Klnn-dawan-a i ścisnął ją mocno.

— Chodzi o matkę? — zapytał.

Oczekiwanie na odpowiedź zdało mu się wiecznością. Trzymali się mocno za ręce, a ich ogony poruszały się w przyspieszonym rytmie. W atmosferze zagrożenia ich zaręczyn, a później zajęta sprawą Prr't-zevisti, poszukiwaczka nie zdążyła zapytać, jakie problemy Thrr-gilag ma z matką. Wiedziała tylko, że w grę wchodzi coś związanego z jej fsss i obawą przed wstąpieniem do grona Starszych...

Prr't-casst-a znów zakołysała się w powietrzu.

— „Nie powiedział. Właściwie wiem tylko, że jak najszybciej chce się zobaczyć z którymś z nas. Był zmartwiony. I to bardzo. Tylko tyle".

— Zapewne nie ufał dyskrecji komunikatorów — wyraził przypuszczenie Thrr-gilag. — W porządku. I tak zostałem wezwany do Miasta Jedności. Znajdę sposób, żeby się z nim jakoś skontaktować.

— „To dobrze" — powtórzyła Starsza. — „Mam mu przekazać, że już lecisz?"

— Tak, to dobry pomysł. Ja nie mogę liczyć na uzyskanie bezpiecznego połączenia.

Klnn-dawan-a spojrzała na Prr't-casst-a, niepewna, czy ta uwaga nie zostanie przez nią potraktowana jako obraza wszystkich Starszych rodziny Prr. Ale jeśli nawet Starsza poczuła się urażona, nie dała tego po sobie poznać przed kolejnym zniknięciem. Może była zbyt pochłonięta własnymi kłopotami, by w ogóle zwrócić na to uwagę. A może po prostu uważała, że Thrr-gilag ma rację.

— „W porządku. Wymyśliłeś już, w jaki sposób dostarczyć mi przesyłkę?"

— Jeszcze nie.

— Mnie natomiast przyszła do głowy pewna możliwość — odezwała się Klnn-dawan-a. — Omówimy to wspólnie i przekażemy ci później.

Prr't-casst-a sprawiała wrażenie nieco zaskoczonej.

— Mam powtórzyć to wszystko?

— Tak — odrzekł poszukiwacz. — Tylko wyraźnie wskaż, co powiedziało które z nas.

— Dobrze. Rozpłynęła się.

— Jakiż to pomysł?

— Że osobiście udam się na Dorcas i ją przekażę. Skoro przywódcy wciąż wahają się z podjęciem decyzji i tak nie mam tu co robić.

— Więc chcesz spędzić nieco wolnego czasu w strefie działań wojennych?

— Nie bądź sarkastyczny — syknęła. — I nie spieraj się ze mną. Wiesz równie dobrze jak ja, że to jedyny bezpieczny sposób. Ty musisz wracać na Oaccanv i przygotowywać się do misji. A nie ma nikogo innego, komu moglibyśmy zaufać.

Thrr-gilag skrzywił się, ale z jego oczu wyczytała, iż w duchu przyznaje jej rację. Poza innymi cechami właśnie to jej się w nim podobało: że oceniał pomysły innych tak, jakby były jego własnymi.

— Pamiętaj, że to strefa wojenna. Jak skłonisz ich do wpuszczenia cię tam?— Jest kilka sposobów. Najlepiej jednak będzie... Urwała na widok Starszej.

— „Im szybciej to zrobicie, tym lepiej. Zaczyna się tu dziać coś niedobrego.

Muszę już iść, bracie. Uważaj na siebie. Wkrótce porozmawiamy".

— Dobrze. Do usłyszenia, bracie. — Westchnął ciężko i skinął na Prr't-casst-a.

— Przekaż to i przerwij połączenie. Później przyślij do mnie komunikatora znającego rozkład wszystkich lotów gwiezdnych.

— Zrobię tak.

— Co się dzieje? — zapytała z niepokojem w głosie poszu-kiwaczka.

— Nie wiem — wycedził wolno. — Ale nie podoba mi się sposób, w jaki skończył rozmowę. Najwyraźniej ma jakieś kłopoty.

— Chcesz połączyć się ponownie i zapytać go wprost? Zaprzeczył ruchem języka.

— Nie. Gdyby mógł mówić, już by to zrobił. — Machnął ręką, jakby chcąc odpędzić niepokojące go myśli. — Nieważne. Jest wojownikiem i doskonale wie, co robi. Więc jak zamierzasz dostać się na Dorcas?

— Moim zdaniem najłatwiej będzie pod pretekstem dostarczenia jakiejś osobistej wiadomości lub rzeczy zastępcy Thrr-mezaza, Klnn-vavgi. Pamiętaj, że to mój daleki kuzyn.

— Wydawało mi się, że nawet nie znasz go dobrze.

— Bo nie znam, ale to nie ma znaczenia. W klanie Dhaa'rr zarówno bliska rodzina, jak i dalecy kuzyni traktowani są tak samo. A wiadomości prywatne tradycyjnie dostarcza się osobiście.

— Nawet do strefy działań wojennych?

— A cóż to za różnica? Stąd mogę dostać się regularnym lotem na Shamanv, a stamtąd dotrę już na Dorcas zaopatrzeniowcem.

Zastanowił się.

— Powiedzmy, że znajdziesz się na orbicie. Co zrobisz, jeżeli odmówią ci zgody na lądowanie na samej planecie?

— W tej kwestii muszę już liczyć na pomoc Thrr-mezaza. Dotarli na stację.

— Nie podoba mi się to — stwierdził poszukiwacz, otwierając drzwiczki pierwszego wagonu i puszczając wybrankę przodem. — Ale nie widzę lepszego rozwiązania. Dobrze. Gdy tylko Prr't-casst-a przyśle nam komunikatora, zobaczymy kiedy masz połączenie z Shamanv.

Usiedli i wprowadzili dane dotyczące celu podróży. Rozległ się sygnał i ruszyli.

Klnn-dawan-a wiedziała, że jej wyprawa na Dorcas to dobry pomysł. Zapewne najlepszy, jaki dałoby się zrealizować.

Lecz nie oznaczało to, że poleci tam z przyjemnością. Przecież ostatnio dwukrotnie, za sprawą drudokyi i Chigów, otarła się o Starszeństwo. Czuła się wyczerpana fizycznie i psychicznie. I nie miała ochoty sprawdzać, czy to samo szczęście pomoże jej również w razie spotkania ze znacznie niebezpieczniejszymi Ludźmi-Zdoby wcami.

— Nie musisz tego robić — odezwał się cicho Thrr-gilag, jakby odgadując jej myśli. — Znajdziemy jakiś inny sposób.

— Nie — odpowiedziała zdecydowanie. — Tu chodzi o życie. Prr't-zevistł, podobnie jak ja, należy do klanu Dhaa'rr. Muszę to zrobić.

Nachylił się i delikatnie dotknął językiem jej policzka.

— To właśnie w tobie kocham — wyszeptał. — Zawsze jesteś gotowa zrobić to, co należy. Mocno ścisnęła jego dłoń.

— Dziękuję.

— „Imperative" wykrył to jakieś dziesięć miliłuków temu — zameldował Klnn-vavgi, wskazując na ekran. — Na naszych monitorach pojawił się zaledwie przed kilkoma uderzeniami.

Thrr-mezaz przyjrzał się uważnie nieco niewyraźnemu obrazowi: niewielka jednostka powietrzna Ludzi-Zdobywców, widoczna na tle gór, od strony których nadlatywała.

— Musi poruszać się bardzo wolno — zauważył.

— Wolno i wysoko. Jakby pilot wcale nie zamierzał przemknąć się cichaczem.

— A więc chcą, żebyśmy go zauważyli.

— Też tak sądzę — przyznał zastępca. — Rzecz tylko w tym, czy ich intencją nie jest odwrócenie naszej uwagi.

— Rzeczywiście — mruknął dowódca sił naziemnych, rozglądając się po pomieszczeniu. Na innych monitorach zobaczył sześć własnych jednostek znajdujących się już w powietrzu, gotowych do przechwycenia maszyny wroga.

Wszystkie systemy obrony naziemnej zostały włączone, a wojownicy zajęli stanowiska bojowe.

Po drugiej stronie lądowiska zaś, w zaadaptowanym magazynie, nieświadomi niczego odpoczywali dwaj obcy...

— Chodzi o Mrachów — orzekł dowódca. — Widzieli lądującą maszynę i oto odpowiedź.

— Trzeba przyznać, że szybka — zauważył Klnn-vavgi. — Może i masz rację, lecz w związku z tym uporczywie powraca pytanie: czego naprawdę chcą Mrachowie?

Thrr-mezaz spróbował postawić się na miejscu swojego odpowiednika w bazie Ludzi-Zdobywców. Dobrze. Wiedział, że statek Mrachów wylądował na Dorcas, bo jedna z jego jednostek prowadziła przecież obserwację. Miał aż pięć decyłuków, by przetrawić tę informację i przygotować odpowiedź. Cokolwiek by to było.

A jej ton mógł wskazać, czy Mrachowie są postrzegani jako zależni sprzymierzeńcy, czy też jako niebezpieczni wrogowie, których trzeba niszczyć.

Podszedł do stanowiska dowodzenia szturmowców.

— Ile maszyn mamy w powietrzu? — zapytał.

— Cztery — odparł wojownik. — Reszta pozostaje w gotowości czekając na rozkazy.

— Niech wszystkie wystartują i uformują pierścień ochronny dwadzieścia tysiąckroków od bazy. Mają natychmiast informować o wszelkich przejawach aktywności Ludzi-Zdobywców.

— Tak jest, dowódco.

— Dotyczy to także Starszych — dodał spoglądając w górę, na komunikatorów. — Mają uważnie obserwować wszystkie trasy prowadzące do nas.

— Tak jest — rzekł jeden z nich i zniknął. Dowódca powrócił do swego zastępcy.

— Zobaczymy, czy dadzą się wystraszyć — mruknął.

— Podejrzewasz, że to blef? — zapytał Klnn-vavgi.

— Szczerze mówiąc, nie. I nie sądzę, by rzeczywiście dali się zastraszyć.

Myślę, że ten pojazd leci tu, aby uratować naszych mrachańskich gości. Albo spróbować ich zabić.

— Naprawdę? Moim zdaniem to dość duży rozziew intencji. Mam nadzieję, że nie zamierzasz pozwolić im ani na jedno, ani na drugie.

— Powinniśmy spróbować ich powstrzymać — zapewnił Thrr--mezaz. — Choć z drugiej strony poznanie ich intencji powinno pomóc nam określić, jak odnoszą się do Mrachów.

Zastępca w zamyśleniu potarł dłonią policzek.

— Sam nie wiem. Wydaje mi się to dość ryzykowne. Przecież nie mamy pojęcia, jakim arsenałem dysponują Ludzie-Zdobywcy. A Dowództwo nie będzie zachwycone, jeżeli utracimy kolejnych więźniów.

— To prawda — przyznał dowódca. — Lecz Zgromadzenie i tak wysyła ekspedycję do ich świata. Tam znajdą wielu rozmówców. Poza tym Ludzie-Zdobywcy nie odgadli chyba, gdzie umieściliśmy naszych gości. Najpierw musieliby wylądować i zapytać o drogę.

— A jeśli zawisną nam nad głową i zrzucą ładunki wybuchowe, które zmiotą z powierzchni całą tę bazę?

— Gdyby dysponowali takimi możliwościami, już dawno by je wykorzystali — stwierdził spokojnie Thrr-mezaz. — Nie, rzeczywiście ryzykujemy, ale nie tak bardzo, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka.

— No cóż, ty tu dowodzisz. A tymczasem wróg jest coraz bliżej. Chyba już czas poinformować o tym Dowództwo.

— Tak — przyznał Thrr-mezaz. — Komunikatorze?

Dowódca sądził, że maszyna przed lądowaniem wykona przynajmniej jedną pętlę wokół bazy. Ku jego zaskoczeniu, skierowała się prosto do zachodniej części lądowiska i osiadła na ziemi w znacznej odległości zarówno od statku Mrachów, jak i hangaru, w którym Zhirrzhowie zainstalowali swój sprzęt do obsługi jednostek powietrznych. Widocznie Ludzie-Zdobywcy uznali, iż nie należy aż tak ostentacyjnie dokonywać rozpoznania tego miejsca.

A właściwie jeden Człowiek-Zdobywca. Z wnętrza jednostki wyłonił się bowiem pojedynczy wojownik i z wyciągniętymi przed siebie pustymi rękami zatrzymał się przed półkolem Zhir-rzhów.

— Tylko jeden? — mruknął Klnn-vavgi do przełożonego. Obaj stali w cieniu budynku dowodzenia, pięćdziesiąt kroków na południowy wschód od wrogiej maszyny. — Mrachowie przynajmniej wysłali dwóch.

— Może w środku są jeszcze jacyś — powiedział Thrr-mezaz. — Każę to sprawdzić.

Człowiek-Zdobywca zaczął mówić. Kilka uderzeń później w szczelinach usznych dowódcy rozległo się tłumaczenie:

,Jestem Serrant-janovetz i należę do Obrońców Pokoju Federacji Międzygwiezdnej. Przybyłem omówić warunki (...) z dowódcą Zhirrzhów".

Jeden z wojowników wystąpił z kombinezonem przewieszonym przez ramię.

— Włóż to — polecił obcemu głosem ledwie słyszalnym z tej odległości.

Obok Thrr-mezaza pojawił się Starszy, ukryty przed wzrokiem przybysza za rogiem budynku.

— Przeszukaliśmy go — doniósł. — Nie ma przy sobie niczego, co wyglądałoby na broń.

— Zrozumiałem — mruknął szef sił naziemnych. Nie świadczyło to właściwie o niczym. Jak wcześniej zauważył Klnn-vavgi, bardzo niewiele wiedzieli o broni, jakiej używali Ludzie-Zdobywcy. — A co z innymi przedmiotami?

— Ma ich co najmniej kilka. Jeden wygląda wyjątkowo niepokojąco: niewielki, płaski i jest umieszczony w jego ciele.

Zmarszczył czoło i popatrzył na przebierającego się Człowie-ka-Zdobywcę.

— W którym miejscu?

— O, tutaj — odrzekł Starszy, wskazując bladym językiem lewą część swej twarzy. — Jest pod skórą, pomiędzy obszarem ust a nozdrzami.

— Ciekawe umiejscowienie — stwierdził Klnn-vavgi. — Przyjrzeliście się temu?

— Tak, ale nikt z nas nie potrafił odgadnąć, do czego służy. Wielu podejrzewa jednak, że to może być jakiś rodzaj broni.

— Nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków — ostrzegł dowódca. — Prawdopodobnie okaże się czymś zupełnie innym. Na przykład pojemnikiem z jakąś substancją albo aparatem wszczepionym przez ich uzdrawiaczy.

Komunikator prychnął gniewnie.

— Nie pozwól się zwieść, dowódco. Obcy potrafią być bardzo przebiegli.

Posłuchaj, czego dowiedzieliśmy się uczestnicząc w trzecim natarciu na rodzinną planetę Isintorxi...

— Będziemy ostrożni — uciął Thrr-mezaz, nie mając ochoty na wysłuchiwanie wykładu z historii. — Chodź, Klnn-vavgi, przekonajmy się sami, co ma do powiedzenia nasz nowy jeniec.

Człowiek-Zdobywca właśnie dopinał kombinezon, gdy obaj podeszli do gromadki wojowników.

— Jestem dowódca Thrr-mezaz z klanu Kee'rr. Po co tu przybyłeś?

Z głośnika umieszczonego na jego ramieniu rozległo się tłumaczenie. Przybysz odezwał się ponownie:

,Jestem Serrant-janovetz. Przybyłem, by omówić warunki (...)."

— Nie rozumiemy wszystkich twoich słów — przerwał dowódca. — Spróbuj wyrazić to samo inaczej.

Tłumaczenie zostało dokonane i pilot przez kilka uderzeń myślał nad odpowiedzią. Wreszcie przemówił:

,Jestem tu, by zapytać, co musi zostać zrobione w celu tymczasowego zaprzestania walk".

Thrr-mezaz popatrzył na Klnn-vavgi.

— Czy chodzi ci o warunki poddania się? Twarz Serranta-janovetza zmieniła wyraz.

— „Nie, nie chodzi o poddanie się. Tylko o tymczasowe przerwanie walk".

Thrr-mezaz zaprzeczył ruchem języka, a obcy aż się cofnął widząc ten gest.

— Jakiemu celowi miałoby służyć takie częściowe poddanie się?

Człowiek-Zdobywca ponownie długo rozważał jego słowa.

„Zobaczyliśmy, że macie nowych jeńców. Skoro nasza rasa nie jest wam znana, proszę o pozwolenie na zaopiekowanie się nimi".

Dowódca uśmiechnął się triumfalnie. A więc idealnie odgadł, o co chodzi przeciwnikowi. Chciał uzyskać dostęp do Mrachów.

— Nasi nowi goście nie są Ludźmi-Zdobywcami — wyjaśnił. — A tym bardziej jeńcami.

Twarz Serranta-janovetza ponownie zmieniła wyraz. „Nazywamy się ludźmi. A jak wy nas określacie?"

— Ludźmi-Zdobywcami — powtórzył Thrr-mezaz. — To oznacza...

Zupełnie niespodziewanie w przeciwległym końcu lądowiska nastąpił oślepiający błysk.

— Kryć się! — krzyknął dowódca, gdy tylko przetoczył się huk eksplozji.

Wraz z Klnn-vavgi skoczył za statek Człowieka-Zdobywcy. Ostrożnie wyjrzał zza niego i natychmiast został oślepiony światłem kolejnego wybuchu. Zaklął głośno, gdyż zdążył zlokalizować miejsce ataku: magazyn przygotowany dla Mrachów.

— Komunikatorzy: alarm bojowy — krzyknął, gdy okolicą wstrząsnęła trzecia eksplozja. — Przekażcie wojownikom strzegącym Mrachów, żeby wydostali ich stamtąd i osłaniali.

Rozejrzał się wokół. Dwaj wojownicy przygwoździli przybysza do ziemi, a pozostali zajęli pozycje strzeleckie i nerwowo poszukiwali jakiegoś celu.

Popatrzył na magazyn zaskoczony, jak, do osiemnastu światów, Ludziom-Zdobywcom udało się przeprowadzić tak precyzyjny atak mimo osłony i gęstej sieci obserwacyjnej.

Gdzieś na skraju lądowiska jeden z naziemnych systemów obronnych rozpoczął chaotyczny ostrzał. Z oddali docierały przybierające na sile błyski strzałów laserowych...

— Dowódco! — zawołał komunikator. — Wojownicy strzegący magazynu są już Starszymi! Thrr-mezaz zaklął ponownie.

— Klnn-vavgi, zostań tu i pinuj więźnia. Zostawiam ci jednego wojownika.

Reszta, za mną. Starsi, natychmiast rozpoznać, skąd jesteśmy atakowani.

Czwarta eksplozja nastąpiła, akurat gdy wraz z wojownikami wypadł zza dziobu statku i rzucił się biegiem ku magazynowi, Zbliżenie się do strefy ataku nie było rozsądne, lecz brakowało czasu na obmyślanie innego planu działania.

Zamknięci w środku Mrachowie byli przecież równie bezbronni jak śpiące norniny. Nie mieli najmniejszych szans przeżycia, jeśli ktoś natychmiast ich stamtąd nie wyciągnie.

Bez przeszkód dopadli do miejsca zakwaterowania obcych. Thrr-mezaz zebrał siły i, starając się rozglądać jednocześnie we wszystkie strony, wybiegł zza rogu, zmierzając do drzwi.

A raczej do miejsca, gdzie kiedyś się znajdowały. Środkowa ich część, a właściwie tylko jej fragment, trzymała się jedynie na górnym zawiasie. Pozostałe, w postaci powyginanych i sczerniałych fragmentów, siła wybuchu rozrzuciła na ziemi.

Pośród nich leżały ciała dwóch wojowników stanowiących straż.

Teraz przeniesionych już do grona Starszych.

Dowódca skrzywił się. Dwaj kolejni, którzy przedwcześnie trafili do rodzinnych świątyń. Mówca Cvv-panav i cały klan Dhaa'rr będą mieli powód do kolejnych oskarżeń.

— Idziemy — rzucił.

Przygotowany na najgorsze wpadł do środka. Było źle, ale nie aż tak, jak się obawiał. W północnej ścanie dostrzegł trzy pokaźnych rozmiarów dziury, a cały magazyn wypełniała mieszanina dymu i pyłu. Jednak innych zniszczeń nie dokonano. A co najważniejsze obaj, Mrachowie kulili się pod stołem, na pewno przerażeni, ale najwyraźniej cali.

Dostrzegli wchodzących i zaczęli coś krzyczeć drżącymi głosami. Thrr-mezaz zbliżył się do nich czekając na tłumaczenie...

— Przekaźnik uszkodzony — odezwał się jeden z wojowników, wskazując urządzenie umieszczone na ścianie.

— Zapewne przez wstrząsy. Sprawdź to. Reszta, zabierzcie stąd Mrachów.

Podwładni zajęli się wykonaniem rozkazów. Dowódca rozejrzał się jeszcze raz i wyszedł z budynku.

— Komunikatorze? — zawołał. Pojawił się Starszy.

— Melduj — polecił.

— Nie znaleźliśmy nawet śladu wojowników Ludzi-Zdobyw-ców. Ale...

— Jak to, żadnego śladu? — oburzył się Thrr-mezaz.

— Zupełnie nic. Ani samych Ludzi-Zdobywców, ani ich broni czy pojazdów.

Thrr-mezaz ponownie się rozejrzał.

— Do czego więc strzelali nasi wojownicy?

— Nie wiem, dowódco. Może do własnych cieni. Jeżeli Lu-dzie-Zdobywcy w ogóle się pojawili, zdążyli zniknąć wcześniej.

Thrr-mezaz zmarszczył czoło nasłuchując. Starszy miał rację. Od czasu czwartej

eksplozji nic nowego już się nie wydarzyło.— Musieliśmy ich przepłoszyć.

— Albo nie chcieli nam ułatwić lokalizacji miejsca, z którego atakują. Dzięki temu będą mogli wykorzystać je ponownie.

Przyjrzał się uważnie komunikatorowi. Był wściekły, to pewne. Wściekły, a poza tym sfrustrowany i zniecierpliwiony. Należał zapewne do tych weteranów, którzy z okresu swej służby pamiętali jedynie odnoszone sukcesy. Uznawali ją więc za idealną i spodziewali się, że następcy będą równie waleczni i nieomylni.

— Być może — mruknął Thrr-mezaz. — Niewykluczone jednak, że wytłumaczenie jest znacznie prostsze. Przekaż wszystkim pilotom i wartownikom, by pozostawali w pogotowiu.

— Tak jest.

Dowódca obejrzał się przez ramię.

— I powiedz technikom, żeby uruchomili tłumacza.

Komunikator zniknął. Uderzenie później wojownicy wyłonili się z budynku prowadząc Mrachów, nadal wyraźnie roztrzęsionych i przerażonych.

— Mamy także wszystkie ich rzeczy, dowódco — zameldował jeden z wojowników. — Dokąd ich zaprowadzić?

— W północno-zachodniej części hangaru jest niewielkie pomieszczenie. Umieście ich tam i wystawcie wzmocnione straże.

— Tak jest.

Thrr-mezaz kątem oka zauważył wiązkę lasera ciemnoświetl-nego, zapewniającą łączność z tłumaczem.

— Czekajcie — polecił i zwrócił się do Mracha: — Lahetti-lasie, wojownicy przenoszą was w inne miejsce. Tam powinniście być bezpieczni.

Obcy nie czekał nawet na tłumaczenie. Chwycił dowódcę za ramię i wyjęczał drżącym głosem:

„Widziałeś co zrobili Zdobywcy? Chcieli nas zabić".

— Tak, widziałem. Ale już ich tu nie ma i jesteśmy...

„Wcale nie jesteśmy bezpieczni, dowódco Zhirrzhów", uciął Mrach. „Wszędzie na Dorcas grozi nam podobne niebezpieczeństwo. Ludzie musieli dowiedzieć się o naszej misji. Znowu będą próbowali nas zabić. Chyba że znajdziemy się poza ich zasięgiem. Nalegam, byśmy natychmiast zostali przeniesieni do jednego z waszych światów".

— Rozumiem twoje obawy, Lahettilasie — odparł Thrr-mezaz, starając się zachować spokój. — Ale obecnie to niemożliwe. Porozmawiam jednak z Pierwszym i zobaczę, co da się zrobić.

„To nie pomoże", nie ustępował przybysz. „Żądam, żebyście nas stąd zabrali".

Thrr-mezaz popatrzył twardo na obcego.

— Jedno wyjaśnijmy sobie już na samym początku. Nie macie prawa niczego żądać.

Twarz Mracha przybrała układny wyraz. Zmianie uległ także jego głos. Z drżącego przemienił się w cichy i piskliwy.

„Wybacz, dowódco Zhirrzhów. Rozumiemy, że jesteśmy na twojej (...). Jestem (...) bo obawiam się o nasze życie".

— Rozumiem — rzekł już łagodniej Thrr-mezaz. Ten nowy ton irytował go jeszcze bardziej. Przypominał mu sposób mówienia nauczyciela, który używał go zawsze, gdy ktoś udzielił niewłaściwej odpowiedzi. — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by was chronić.

Lahettilas skłonił się.

„Rozumiem. Dlatego ci zaufamy".

— Wkrótce przybędzie ktoś na rozmowy z wami — zakończył dyskusję. Wzrokiem wskazał jednemu z podwładnych hangar. Wojownik skłonił się i poprowadził Mrachów przez płytę lądowiska. Wciąż zerkając w niebo, Thrr-mezaz skierował swe kroki ku maszynie Człowieka-Zdobywcy.

Serrant-janovetz siedział obok niej na ziemi i kątem oka obserwował Mrachów.

— Myślisz, że zaprzestali dalszych ataków? — zapytał Klnn--vavgi

— Na to wygląda — odparł dowódca i uniósł rękę, by zablokować połączenie z tłumaczem. — Przynajmniej na razie. Więzień sprawia jakieś kłopoty?

— Nie. Tkwi dokładnie tam, gdzie mu kazałem. Nie usiadł nawet, dopóki mu nie zezwoliłem.

Człowiek-Zdobywca przyglądał mu się teraz badawczo.

— A nie wykonywał na przykład jakichś gestów rękami lub nogami?

— Niczego, co zwróciłoby moją uwagę — stwierdził zastępca.

— Hmm. — Thrr-mezaz odblokował połączenie z tłumaczem. — Jak widzisz — zwrócił się do obcego, wskazując jednocześnie Mrachów — twoim wojownikom nie udało się. Tamci nadal żyją.

Twarz Człowieka-Zdobywca spoważniała, gdy dotarło do niego tłumaczenie.

„Nic mi nie wiadomo o tej akcji. Wysłano mnie tu, bym omówił warunki (...)."

— Już o tym wiemy — przerwał mu Klnn-vavgi. — Ale wydarzenia zdają się świadczyć o czymś zupełnie innym. Dlaczego chcecie zabić Mrachów?

„Nieprawda", zaprotestował Serrant-janovetz. „Mrachowie nie są naszymi wrogami".

Dowódca ponownie wyłączył urządzenie tłumaczące.

— Co o tym sądzisz? — zapytał podwładnego.

— A o czym tu myśleć? — odpowiedział ten, także uniemożliwiając tłumaczenie. — Przecież sami siebie nie zaatakowaliśmy.

Thrr-mezaz popatrzył na uszkodzony magazyn.

— Owszem, ale jak oni tego dokonali? Ani Starsi, ani nikt inny nie widział żadnego napastnika. Nic też nie naruszyło strefy chronionej wokół bazy.

Klnn-vavgi wzruszył ramionami.

— Może miałeś rację twierdząc, że Ludzie-Zdobywcy dysponują siecią podziemnych tuneli, których Starsi nie zdołali jeszcze odnaleźć. — Popatrzył podejrzliwie na statek powietrzny przybysza. — Albo przygotowali już zawczasu wszystko, co było do tego potrzebne?

— Tak, miliłuk temu pomyślałem dokładnie to samo. Weź jednak pod uwagę, iż znajdujemy się na południowy zachód od magazynu, a wszystkie cztery eksplozje nastąpiły na wschodzie i północy. W jaki więc sposób ich pociski miałyby wykonać w ciemno tak skomplikowany manewr? Szczególnie, gdyby posłużono się pociskami tak małymi, że nawet ich nie zauważyliśmy.

— Nie mam pojęcia — zastępca spojrzał znacząco na Czło-wieka-Zdobywcę, wciąż siedzącego na ziemi. — Wiem jednak, że nie powinniśmy rozmawiać o tym w jego obecności. Mogli już poznać nasz język na tyle, by go rozumieć.

— To prawda. — Dowódca skinął na dwójkę wojowników. — Gdzie go umieścimy?

— Może w magazynie? Zobaczymy, czy będzie zadowolony, gdy jego ziomkowie znowu przeprowadzą atak.

— Kuszące, lecz niepraktyczne. Brakuje tam drzwi, a oprócz tego tego są jeszcze trzy dziury w ścianie.

— W takim razie może pomieszczenie gospodarcze w budynku z centralą fonooptyczną — podsunął Klnn-vavgi. — Oczywiście po usunięciu stamtąd wszystkich sprzętów.

Thrr-mezaz zastanowił się nad propozycją. Wyglądała nieco ryzykownie — pokój znajdował się w budynku mieszczącym tłumacza oraz inne ważne systemy. Więzień powinien być tam jednak dostatecznie bezpieczny do czasu znalezienia czegoś lepszego.

— Zgoda — powiedział wreszcie. — Idź przodem i każ przygotować pomieszczenie.

Niech wojownicy zajmą się też przerobieniem kilku kwater na pomieszczenia gościnne. Tylko żeby zlikwidował okna, tylne wyjścia... wiesz co mam na myśli.

— W porządku. Zaraz się tym zajmę. Jeśli rzeczywiście spodziewasz się większego towarzystwa, to trzeba się pospieszyć.

— Aha, i niech technicy obejrzą tę maszynę. Chcę informacji o wszystkim, co się w niej znajduje. Szczególnie zaś o systemach mogących służyć jako broń.

Słońce schowało się za horyzontem, a długie cienie rozmazały się w półmroku. Thrr-mezaz wszedł ostrożnie przez dziurę w ścianie magazynu w miejscu, gdzie do niedawna znajdowały się drzwi.

Właśnie tutaj dwóch wojowników zostało przeniesionych do grona Starszych. Dwóch spośród jego podkomendnych...

Znalazłszy się w środku odczekał, aż pośrednie i nocne źrenice rozszerzą się wystarczająco. Sześciu wojowników pracowało tu nad usunięciem zniszczeń. Ten, którego szukał — Vstii-suuv, jeden z członków wyprawy w góry, mającej miejsce dwa łuki temu — stał akurat przy jednym z wyłomów w północnej ścianie.

Dowódca podszedł do niego.

— Niezły bałagan, prawda? Wojownik wyprostował się.

— Nie da się ukryć — przyznał.

— Jakie wnioski? Domyślasz się, w jaki sposób Ludzie-Zdo-bywcy to zrobili?

— Prawdę mówiąc, nie. Teoretycznie mogliby użyć pocisków lub rakiet tak małych, że po prostu ich nie zauważyliśmy. Ale ta wersja mnie osobiście nie przekonuje.

— Wiem, co masz na myśli — mruknął Thrr-mezaz, patrząc na rumowisko poniżej wyrwy. — Jeżeli dysponowali aż tak skuteczną bronią, dlaczego nie wykorzystali jej już wcześniej?

— Zgadza się. I nie jest to z pewnością broń nuklearna, bo brak śladów promieniowania.

— Niemniej fakt, że niczego takiego nie użyli wcześniej, nie oznacza, że teraz nie mogli tego zrobić. — Dotknął poszarpanego brzegu otworu. Drewno było tu co prawda dosyć cienkie, lecz siła uderzenia mogła imponować nawet doświadczonemu wojownikowi. — Musimy sprawdzić, czy na żadnym z pozostałych przyczółków nie miał miejsca podobny atak. A czy w środku powinno być aż tak dużo drzazg?

— Nie mam pojęcia — odparł Vstii-suuv wyglądając przez otwór. — Sporo ich widać także na zewnątrz.

— To prawda — przyznał Thrr-mezaz odsuwając się od dziury. — Efektem ubocznym każdej wojny bywa zdobycie nowej wiedzy. Tym razem z pewnością wiele nauczymy się o eksplozjach.

— Może dałoby się wypytać strażników przeniesionych do grona Starszych — podsunął wojownik. — Zapewne potrafiliby powiedzieć więcej o tym, co tu się wydarzyło.

— Próbowałem już się z nimi połączyć — rzekł dowódca. — Niestety, obaj wciąż znajdują się w szoku. Nie wiadomo, kiedy z niego wyjdą, biorąc pod uwagę sporą odległość, jaka dzieli nas od osiemnastu światów. — Zniżył głos. — Wpadłem jednak przede wszystkim po to, żeby powiadomić cię o kolejnej wyprawie w góry. Pójdziemy tam za jakieś cztery łuki, może pięć. Dzienne źrenice Vstii-suuva zwęziły się.

— Masz już to, co mamy tam zabrać?

— Wkrótce będę miał. — Obecność śmiertelnych i Starszych zmuszała ich do posługiwania się niedomówieniami. Co prawda wszystko wskazywało na to, że nielegalna akcja Thrr-gilaga wciąż nie została wykryta, ale obawiał się, że nie potrwa to długo. — Poinformuj Qlaa-nuura.

— Tak jest. Będziemy gotowi na każdy rozkaz.

— Dobrze.

Wyszedł na środek pomieszczenia i zamyślony rozejrzał się wokół. Coś mu się tu nie podobało.

— Komunikatorze? Pojawił się Starszy.

— Tak, dowódco?

— Kto obserwował Mrachów, kiedy rozpoczął się atak Ludzi-Zdobywców?

— Tak się składa, że ja.

— Z kim pełniłeś służbę?

— Byłem sam. Dwaj inni Starsi zostali oddelegowani do wzmocnienia posterunków wokół bazy.

— Rozumiem — mruknął Thrr-mezaz stwierdzając jednocześnie, iż musi porozmawiać z mówcą Starszych na temat priorytetów ważności. — Możesz mi więc powiedzieć, co dokładnie robili Mrachowie, gdy nastąpiła pierwsza eksplozja?

— Opowiedziałem już o tym mówcy... — Komunikator urwał, dostrzegłszy wściekłość na twarzy dowódcy. — Nie robili nic szczególnego — dodał szybko. — Po prostu siedzieli przy stole.

— Przy tym samym, pod którym później się chowali?

— Tak. Rozmawiali akurat, gdy drzwi eksplodowały. Thrr-mezaz popatrzył w tę stronę. Stół znajdował się dość blisko przekaźnika tłumacza.

— Udaj się do pomieszczenia tłumacza i ustal, o czym mówili.

— Mogę ci już teraz powiedzieć, że nie wiadomo. Kilka mi-liłuków wcześniej Mrachowie przypadkowo zablokowali przekaźnik.

— Jak to przypadkowo?

— Rozwiesili dekoracyjne tkaniny na ścianach — wyjaśnił Starszy. — Tak się złożyło, że jedna z nich zasłoniła przekaźnik.

Nic więc dziwnego, że technicy nie dysponowali nagraniem rozmowy obcych. Jakże wygodne okazało się to dla Mrachów.

— I uznałeś, iż nie warto wspomnieć o tym wojownikom? Komunikator sprawiał wrażenie wyraźnie speszonego.

— Akurat został ogłoszony alarm. Uwaga wszystkich skupiła się na otoczeniu bazy i zbliżającej się inwazji Ludzi-Zdobywców. Nie wydawało mi się to aż tak ważne, żeby natychmiast interweniować. A ponadto i tak ich obserwowałem. Nie mogli przecież nic zrobić...

— Z wyjątkiem...

Thrr-mezaz urwał, gdyż w płucach zabrakło mu powietrza. Nagle, na ułamek uderzenia, jego mózg został jakby ściśnięty potężną prasą...

A obok niego skrzywiony z bólu i przerażenia Starszy wydał z siebie głośny okrzyk.

W kilka uderzeń Thrr-mezaz zorientował się, o co chodzi.

— Dowódco! — krzyknął jeden z wojowników. — Co...!

— Paralizator! — odpowiedział, starając się otrząsnąć z ogarniającego go otępienia. — Do wszystkich! Czerwony alarm! Pojawił się inny Starszy.

— Dowódco, zastępca wzywa cię do pomieszczenia dowodzenia — wyjąkał z trudem.

— Prosi o pozwolenie na start szturmowców.

— Zgadzam się. Niech zbierze kilku wojowników i spotka się ze mną przy celi Człowieka-Zdobywcy.

Gdy weszli do jej środka, jeniec stał pod tylną ścianą swego tymczasowego więzienia. Wciąż czuwał, jakby spodziewając się ich przybycia.

— Mów, gdzie to jest — rzucił bez ogródek Thrr-mezaz. — Natychmiast.

Obcy z uwagą słuchał tłumaczenia, a pasma krótkich włosów nad jego oczami zbliżyły się do siebie.

„Gdzie jest co?", zapytał wreszcie.

Dowódca machnął językiem w geście zniecierpliwienia. Spodziewał się, że Człowiek-Zdobywca przynajmniej przyzna, iż wie o ataku.

— Paralizator. Ten, którego ty albo twoi pobratymcy właśnie użyliście przeciwko nam. Jest na pokładzie twojej maszyny, czy też w pobliżu ukrywają się inni wojownicy?

Twarz jeńca pozostała nieporuszona.

„Słyszałem krzyki, ale my nie mamy z tym nic wspólnego. I nie wiem nic o tym, jak go nazwałeś, paralizatorze".

— Nie udawaj — warknął Klnn-vavgi. — Dobrze wiesz, o czym mówi dowódca.

— A my jesteśmy pewni, że ty wiesz — dodał Thrr-mezaz. — Co więcej, jesteśmy

gotowi zrobić wszystko...I nagle owładnęło nim to samo uczucie: dezorientacja i otumanienie, tym razem zdecydowanie silniejsze, graniczące niemal z bólem. Tak mocno zakręciło mu się w głowie, że musiał oprzeć się o framugę. Tymczasem Człowiek-Zdobywca spokojnie stał pod ścianą. Klnn-vavgi krzyknął coś i sześć luf strzelb laserowych skierowało się na więźnia...

— Stać — warknął Thrr-mezaz. — Nie strzelać. Lufy zakołysały się niezdecydowanie.

— Dowódco? — zapytał jego zastępca.

— Powiedziałem: nie strzelać — powtórzył. Otępienie ustąpiło, więc ponownie stanął naprzeciw obcego.

Człowiek-Zdobywca tkwił wciąż bez ruchu, nie starając się wykorzystać nagłej słabości Zhirrzhów. Z wyraźnym zaskoczeniem obserwował ich dziwne zachowanie.— Powinienem cię za to zabić — rzekł szef sił naziemnych. — Pownienem zgodzić się, żeby zaczęli strzelać. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę.

„Cokolwiek się wam stało, to nie moja wina", powiedział więzień cicho i z taką szczerością w głosie, iż niemal mu uwierzyli.

Niemal.

— W porządku — orzekł Thrr-mezaz. — Możemy rozegrać to w inny sposób. Klnn-vavgi, zbierz kilku techników i niech ponownie przeszukają jego statek. I skontaktuj się z uzdrawiacza-mi... Chcę, żeby wydobyli urządzenie, które ma ukryte pod skórą twarzy.

Ponownie popatrzył na Człowieka-Zdobywcę.

— Możesz współpracować lub nie. Wybór należy do ciebie. Przez kilka długich uderzeń obcy przyglądał mu się uważnie. Wreszcie opuścił wzrok.

„Dobrze. Możesz nikogo nie wzywać".

Sięgnął obiema rękami do twarzy, ku miejscu, gdzie Starsi zlokalizowali ukryty

przedmiot. Lufy laserów uniosły się ponownie, lecz on, nie zważając na to, zaczai zdzierać fragment skóry.

Klnn-vavgi zaklął cicho, widząc odstający coraz większy płat. Dowódca był równie zaskoczony. Brat nigdy nie wspominał, że Ludzie-Zdobywcy potrafią robić takie rzeczy.

Widzieli już brzeg przedmiotu, barwą zbliżonego do skóry, lecz inaczej odbijającego światło. Wreszcie oderwał cały płat, rzucił go na łóżko i ostrożnie wyjął urządzenie.

— Połóż to na łóżku — polecił dowódca Zhirrzhów. — A później odsuń się.

Więzień postąpił według instrukcji. Thrr-mezaz wykonał ruch ręką, na co jeden z wojowników podniósł nieznany przedmiot oraz skórę i wręczył mu je.

Zastępca westchnął z niedowierzaniem.

— Widziałeś, dowódco? Wyrwał to z siebie...

— To nie skóra.

— A co?

— To nie jest skóra — powtórzył Thrr-mezaz obracając płat w dłoniach. — A przynajmniej na pewno nie jego własna. Widzisz. Nie ma na niej nawet śladu

krwi.— Rzeczywiście. A więc to tylko doskonała imitacja.

— Jestem pewien, że taką właśnie miała spełnić funkcję. — Dowódca podniósł wzrok na Człowieka-Zdobywcę. — Wasi technicy musieli włożyć mnóstwo pracy w ukrycie tego — stwierdził, podnosząc urządzenie. — Co to jest?

Obcy pokręcił głową na boki.

„To nie broń."

— Więc co? Milczenie.

— W porządku. Sami się dowiemy.

Skinął i wszyscy wyszli, dokładnie zamykając za sobą drzwi.

— Straże jak poprzednio — rzucił do wojowników. — No i co, Klnn-vavgi. Co o tym sądzisz?

— Dziesięć do jednego, że to paralizator.

— Tak — mruknął Thrr-mezaz przyglądając się urządzeniu. — To możliwe.

— Nie wyglądasz na przekonanego. Wzruszył ramionami.

— Może i masz rację. Tyle tylko, że jego użycie nie miało większego sensu. Wywołało jedynie nieco zamieszania i na tym koniec. To nie był atak skierowany przeciwko nam ani tym bardziej Mrachom. Nawet nie próba ucieczki. Co więc im to dało?

— Może informację — podsunął Klnn-vavgi. — Wiedzą teraz, na jaki poziom emisji reagujemy.

— Znali go już po pierwszej bitwie. Jest w tym coś, czego zupełnie nie rozumiemy. Niestety, w ogóle nie wiemy, o co tu chodzi.

Przez kilka uderzeń stali w milczeniu. Wreszcie Thrr-mezaz z westchnieniem położył obie zdobycze na dłoni zastępcy. — W każdym razie przekaż to technikom i dopilnuj, żeby natychmiast przystąpili do analizy.

— Tak jest. Nadal mają pracować też nad jego statkiem?

— Tak. Chcę, żeby rozłożyli go na części. Na poszczególne molekuły, jeśli będzie taka porzeba.

— A więzień?

Dowódca popatrzył na stojących przy drzwiach wartowników.

— Jego także trzeba niezwykle starannie obserwować. Dzieje się tu coś ważnego, Klnn-vavgi. Czas już, abyśmy się dowiedzieli, co.

Kiedy Thrr-gilag wszedł bocznym wejściem do Kompleksu, czekał tam już na niego Starszy, którego twarz zdawała się wyciosana z półprzeźroczystego kamienia.

— To ty jesteś Thrr-gilag z klanu Kee'rr? — zapytał.

— Tak — odparł śmiertelny, unosząc swój identyfikator. — Powiedziano mi, abym jak najszybciej...

— Wiem — uciął Starszy. — Pierwszy oczekuje cię w swoim apartamencie. Za mną.

Nie zwlekając ruszył korytarzem. Thrr-gilag podążył za nim pospiesznie. Teraz był już pewien, że w powietrzu wisiały kłopoty. I to poważne. Widział je na twarzach wartowników kierujących go do akurat tego wejścia, a nie do któregoś z głównych. Widział je także w oczach mijanych wojowników Ponadklano-wych i słyszał w cichnących rozmowach.

Poważne kłopoty. A on tkwił w ich centrum.

Nie miał nawet wątpliwości, czego dotyczyły. W jakiś sposób wyszła na jaw jego operacja pobrania komórek zfsss Prr't-zevisti. Teraz czekał go już tylko proces i wyrok skazujący. Wszystko przepadło: kariera, honor, zaręczyny z Klnn-dawan-a. I ostatnia szansa dla Prr't-zevisti.

To był koniec. A jednak, choć miotał się pomiędzy paniką i rezygnacją, gdzieś w zakamarkach jego umysłu krążyła myśl, iż coś tu jest nie tak. Dlaczego Pierwszy miałby osobiście zajmować się tak nieistotną dla dostojników sprawą?

I dlaczego on sam nie znalazł się pod strażą już podczas podróży na Oaccanv? Przecież powinni wątpić, że zechce wrócić tu z własnej woli.

Obawy, wątpliwości i nadzieje nadal kłębiły mu się w głowie, gdy wraz ze

Starszym dotarli wreszcie do celu. Nie było to miejsce, do którego przyprowazono go już wcześniej. Czy naprawdę tamto zdarzyło się zaledwie osiem łuków temu, tuż po powrocie jego grupy badawczej z Kolonii numer dwanaście?

— Wejdź — polecił Starszy i zniknął.

Starając się opanować wirujący dziko ogon, Thrr-gilag chwycił drewniane koło i otworzył drzwi.

Znalazł się w pomieszczeniu mniejszym od znanego już gabinetu Pierwszego i umeblowanym z jeszcze większą prostotą, choć utrzymanym w tym samym antycznym klimacie. Czekało tu na niego dwóch Zhirrzhów: przywódca oraz mówca Cvv-panav z klanu Dhaa'rr.

— Wejdź, poszukiwaczu — zaprosił go gospodarz. — Znacie się, prawda?

— Tak — potwierdził Thrr-gilag.

Skinął głową każdemu z nich i chciał dopełnić rytuału powitania, lecz zauważył, że nie ma tu stojaka z owocami kavra. W prywatnych apartamentach Pierwszy zrezygnował widocznie z tego zwyczaju.

— Obawiam się, że mam dla ciebie złe wieści, poszukiwaczu — ciągnął przywódca.

— A ponieważ mamy do czynienia ze sprawą ogromnego znaczenia, jak sam się o tym przekonasz, zdecydowałem się interweniować osobiście. Usiądź, proszę.

Thrr-gilag osunął się na wskazaną sofę, z trudem powściągając chęć wyrzucenia z siebie słów, które tłoczyły mu się na usta. Z pewnością nie wiedzieli wszystkiego, więc nie powinien zdradzać żadnych dodatkowych szczegółów. W dzieciństwie, przepytywany wraz z bratem przez rodziców, zawsze wpadał w podobną pułapkę.

— Słucham więc — powiedział najspokojniej jak umiał.

— Chodzi o twoją matkę, Thrr-pifix-a — rzekł cicho Pierwszy, nie spuszczając z niego wzroku. — Została zatrzymana pod zarzutem dokonania zbrodni pierwszego stopnia. Ona, a raczej nieznane osoby namówione przez nią, wdarły się ubiegłego łuku do świątyni rodzinnej i skradły jej fsss.

Poszukiwacz słuchał zaskoczony do tego stopnia, że nie był w stanie się poruszyć.

— Co? — wyszeptał wreszcie.

— Słyszałeś — wtrącił się Cvv-panav ostrym, ochrypłym głosem, który od razu zagęścił atmosferę nerwowości. — Zatrudniła jakichś zbirów i ukradła swój fsss.

Thrr-gilag z trudem przeniósł na niego spojrzenie. Zrobiła to. Naprawdę to zrobiła. Matka ukradła swój fsss. Miała go w swoich rękach...

— Co stało się później? — zapytał, choć właściwie nie pragnął wcale usłyszeć odpowiedzi.

— Nie ma obawy, jej organ został odzyskany — rzekł uspokajającym tonem Pierwszy. — Na szczęście nie doszło do tragedii. Twoja matka w trakcie procesu nie zostanie przynajmniej oskarżona o zniszczenie fsss.

Proces. Usłyszawszy o nim poszukiwacz zadrżał.

— Czy to konieczne? — wyjąkał. — Przecież jeśli właściwie nic się nie stało...

— Oczywiście, że się stało — przerwał twardo mówca. — Jej najemnicy włamali się do świątyni, zniszczyli własność rodziny Thrr i ranili jednego ze strażników. Już to daje podstawę do wysunięcia dwóch poważnych oskarżeń. — Parsknął z pogardą. — Najgorsze jest jednak to, że odmawia przyznania się do udziału w owej zbrodni. Twierdzi, iż jacyś dwaj nieznani Zhirrzhowie z nie istniejącej organizacji odwiedził; ją i zaproponowali pomoc.

Thrr-gilag spojrzał na Pierwszego.

— Może mówi prawdę.

— Organizacja, którą wymienia z nazwy, nie istnieje — odparł przywódca. — Mieliśmy mnóstwo czasu, aby to sprawdzić. Po prostu jej nie ma.

— Rozumiem — szepnął poszukiwacz. To nie mogła być prawda. Po prostu nie mogła. — A wiec zostanie oskarżona i odbędzie się proces?

— W normalnych warunkach na pewno tak by się stało — odpowiedział gospodarz. — W tym jednak konkretnym przypadku — zerknął na członka Zgromadzenia — mówca poprosił mnie w imieniu twoim i twojej matki o interwencję.

Thrr-gilag poczuł nagły przypływ nadziei. Cvv-panav, głowa najpotężniejszego klanu...

— Jest rzeczą oczywistą, iż taki proces odbiłby się niekorzystnie na opinii całego klanu Kee'rr — ciągnął Pierwszy. — A przy okazji, z uwagi na planowane przez ciebie zaręczyny z Klnn-da-wan-a, ucierpiałby także prestiż Dhaa'rr. Mówcy Cvv-panavowi bardzo zależy na uniknięciu tego.

— Rozumiem — powtórzył Thrr-gilag, pozbawiony złudzeń. Teraz już wiedział, do

czego zmierza cała ta rozmowa. I pojął, dlaczego Cvv-panav zdecydował się działać pozornie w jego interesie. — Co proponujesz, mówco?

— Nie będzie żadnego procesu — odparł zapytany. — Twoja matka spędzi kilka łuków pod strażą, po czym wróci do domu. Akta trafią do archiwów i na tym się skończy.

— Ach tak. A jakiej ceny żądasz za tę wspaniałomyślność?

— Nie używaj takich określeń — powiedział spokojnie Cvv--panav. — Robię to dla Dhaa'rr, nie dla ciebie. Jest tylko jedno ale. — Zawiesił głos. — Oczywiście nie uda się całkowicie zapomnieć o tym, co się zdarzyło. O zajściu wiedzą przecież strażnicy świątyni Thrr, wojownicy, którzy zatrzymali Thrr-pifix-a oraz rejestratorzy Thrr, Kee'rr i Ponadklanowi. Twoja rodzina okryła się hańbą, poszukiwaczu. A mnie zależy, żeby uchronić przed tym klan Dhaa'rr.

— Jaka więc będzie cena?

Mówca popatrzył Thrr-gilagowi prosto w oczy.

— Twoje zaręczyny z Klnn-dawan-a nie odbędą się. To wszystko.

Twarz poszukiwacza przybrała wyraz gorzkiej ironii. Miał rację. Cvv-panav wykorzystał jego tragedię do własnych celów.

— Przypuśćmy, że odmówię.

— Zaręczyny nie dojdą do skutku — Pierwszy odezwał się cicho, lecz tonem wykluczającym wszelki sprzeciw. — Zaakceptuj to teraz albo zostaniesz do tego zmuszony, doznając upokorzeń, gdy twoja matka stanie przed sędziami.

Poszukiwacz podniósł na niego wzrok i ogarnęło go poczucie nieodwołalności zdarzeń. A także rezygnacji i dziwnego spokoju. Uczucie wolności wynikające z braku czegokolwiek do stracenia.

— Grozisz mi, Pierwszy? — zapytał. — Bo jeśli tak...

— Dość tego — warknął Cvv-panav. — Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do...

— Mówco, zamilcz — powiedział przywódca. Jego głos nadal był spokojny, jednak emanowała z niego potężna siła. Cvv-panav popatrzył oburzony, lecz skapitulował.

Jeszcze przez uderzenie Pierwszy przewiercał go wzrokiem, po czym przeniósł go na Thrr-gilaga.

— To nie groźba, poszukiwaczu, tylko stwierdzenie faktu. Bez wsparcia ze strony mówcy cała sprawa musiałaby skończyć się wysunięciem przeciw Thrr-pifix-a oficjalnego oskarżenia.

— Rozumiem. — A więc to już koniec. Dwaj najpotężniejsi Zhirrzhowie omówili sprawę i podjęli decyzję. — Nie mam żadnego wyboru, prawda?

Pierwszy potwierdził ruchem języka.

— Nie masz.

Przez kilka uderzeń w pomieszczeniu panowała cisza.

— A więc chyba wszystko jasne — rzekł Thrr-gilag wstając. — Dziękuję za poświęcenie mi czasu, Pierwszy. Także w imieniu mojej matki.

— To zapłata za twoją służbę dla Zhirrzhów — odparł ten z grymasem jakby niesmaku na twarzy. — Służbę, która niestety w obecnej sytuacji musi dobiec końca. Jestem przekonany, że zrozumiesz, iż będzie lepiej, jeśli ktoś inny uda się do Mrachów w imieniu klanu Kee'rr.

Poszukiwacz przytaknął, kątem oka rejestrując, iż Cvv-panav sprawia wrażenie zaskoczonego. Może się tego nie spodziewał? Może Pierwszy sam zdecydował się na zadanie ostatecznego ciosu?

— Rozumiem.

— Przykro mi, że to musi nastąpić — rzekł przywódca. — Ale przecież wojna nie skończy się tak szybko, a ty na pewno potrafisz w jakiś inny sposób służyć wspólnej sprawie.

Poszukiwacza ogarnęła trudna do pohamowana chęć zachwiania pewności siebie Pierwszego poprzez obalenie jego kłamstw. Przecież wszystko wskazywało na to, że wojna potrwa już krótko, a zakończy się, gdy tylko Ludzie-Zdobywcy użyją CIRCE. Ciekawe, czy przywódca poinformował już Zgromadzenie o tej śmiercionośnej broni. I jaka byłaby reakcja Cvv-panava, gdyby usłyszał całą prawdę. Tutaj i teraz...

Westchnął ciężko i wściekłość powoli zaczęła z niego ulatywać. Nie. Nie miał prawa zdradzić tajemnicy CIRCE. Powody jej utrzymywania nie zmieniły się.

— Na pewno — odpowiedział tylko. — Jestem gotów służyć ze wszystkich swoich sił.

— Nie mam co do tego wątpliwości. Miłego popółłuku, poszukiwaczu.

Audiencja dobiegła końca. Skinął głową rozmówcom i odwrócił się do wyjścia...

— Jeszcze jedno — zatrzymał go Pierwszy. — Thrr-pifix-a znajduje się obecnie w centrum zatrzymań Miasta Jedności. Jako że zostanie tu jeszcze przez kilka łuków, radziłbym ci udać się do jej domu i wybrać rzeczy osobiste, których mogłaby potrzebować. Klucze do domu i listę przedmiotów, które wolno jej dostarczyć, otrzymasz w głównym biurze Ponadklanowym.

— Dziękuję w imieniu matki — rzekł Thrr-gilag. — Dotarcie tam i powrót zajmą mi jednak sporo czasu.

— Powołaj się na mnie, gdy będziesz odbierał klucz. I masz zarezerwowane miejsce na statku Ponadklanowym, który udaje się w tamte strony.

— Dziękuję — powtórzył poszukiwacz. Po zburzeniu całego jego dotychczasowego życia Pierwszy wspaniałomyślnie okazywał mu pomoc. Zapewne tylko po to, by udowodnić, że motywem jego postępowania nie są osobiste animozje^ Jak zwykle pozory przede wszystkim. — Jestem ci bardzo wdzięczny.

— Zajmij się więc tym jak najszybciej.

Tym razem przywódca ostatecznie zakończył rozmowę. Thrr--gilag ponownie skłonił głowę i wyszedł.

Przez kilka miliłuków wędrował na oślep korytarzami, nie zwracając uwagi na otoczenie. Znajdował się w takim nastroju, iż nie był w stanie nic odczuwać ani o niczym myśleć. Ale otępienie nie mogło trwać wiecznie. Powoli zaczęły powracać ból i żal.

Jednak stało się. Wszystkie obawy, z którymi tu szedł, ziściły się. Bał się najgorszego i to najgorsze nastąpiło. Jedną decyzją Dhaa'rr i Pierwszy odebrali mu wszystko, co naprawdę się dla niego liczyło. Karierę, honor, a przede wszystkim Klnn-dawan-a. Absolutnie wszystko.

Gdzieś przed nim grupa Zhirrzhów zatrzymała się przed Starszym. Rozmawiali kilkanaście uderzeń, po czym Starszy zniknął.

W tym uderzeniu Thrr-gilag uświadomił sobie, że przynajmniej częściowo się myli. Rzeczywiście, obawiał się najgorszego. I przecież mogło być znacznie gorzej. Pierwszy i Cvv-panav zapomnieli o jednym.

O Prr't-zevisti.

Odetchnął głęboko. Powoli w jego umyśle rezygnację zastępowała determinacja.

Nie, nie wszystko stracone. Jeszcze nie. Jeśli Klnn-dawan-a zdoła przekazać próbnik Thrr-mezazowi, może uda się uratować Prr't-zevisti od pewnej śmierci, na którą chciał skazać go klan Dhaa'rr. A gdyby cała akcja się powiodła, może zdołają wykorzystać to przeciwko mówcy Cvv-panavowi.

Realnie patrząc szansę były niewielkie. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Ale musiał ryzykować. Wstąpiła w niego nowa nadzieja. Miał przed sobą cel, a tego właśnie teraz najbardziej potrzebował.

Wyprostował się, rozejrzał się przytomnym już wzrokiem i szybko ruszył do głównego biura Ponadklanowego. Skorzysta z propozycji Pierwszego i przywiezie rzeczy mogące być potrzebne matce. A kiedy się z nią spotka, będzie pogodny, spokojny i gotowy do niesienia pomocy.

Bo nie odebrali mu rodziny. A może właśnie tylko to naprawdę się liczyło.

— No i co? — zagadnął Cvv-panav, zmieniając pozycję na sofie. — Biorąc wszystko pod uwagę, powiedziałbym, że poszło całkiem nieźle.

— Cieszę się, że jesteś usatysfakcjonowany — rzekł Pierwszy, starając się nie zważać na wzbierające w nim poczucie winy. Wszystko to, co zrobił, było konieczne, lecz nie stanowiło powodu do zadowolenia. Wiedział z doświadczenia, że łatwiej podejmuje się trudne decyzje, gdy nie wymagają, aby stanąć oko w oko z tymi, których bezpośrednio dotyczą.

— A teraz, jeśli pozwolisz, jeszcze przed rozpoczęciem sesji Zgromadzenia chciałbym obejrzeć pewien film.

— Nie żartuj, Pierwszy — syknął mówca nie ruszając się ze swego miejsca. — Chyba nie zapomniałeś o warunku, jaki ci postawiłem. Miałeś opowiedzieć mi o broni zwanej CIRCE, pamiętasz?

— Oczywiście. Ale najpierw zamierzam obejrzeć owo nagranie. Może będziesz tak uprzejmy i pozostaniesz ze mną.

Ściana za ich plecami rozjaśniła się, Pierwszy odwrócił się do niej. Tymczasem z miejsca, gdzie siedział Cvv-panav rozległo się stłumione westchnienie.

— Widzę, że rozpoznajesz tę okolicę — zauważył przywódca. — Zwróć uwagę na wspaniałą jakość nagrania, pomimo dość mizernego oświetlenia. Popatrz tu — jakże wyraźne są twarze Korthego i Dornta, gdy kładą sakiewkę zfsss pod drzwiami Thrr--pifix-a.

Rozpoznawalny jest nawet przyozdabiający ją wzór. Idealny dowód, do, nazwijmy to, celów identyfikacyjnych.

— Rzeczywiście można tak powiedzieć. Kto zrobił ten film? Thrr-pifix-a? — Mówca zaklął pod nosem. — A więc miałem rację. To jedna z twoich agentek, a cała sprawa była tylko zaplanowaną pułapką. Znaleźliście sposób, żeby mnie zniszczyć.

Pierwszy wykonał językiem przeczący ruch.

— Przeceniasz się, mówco, a jednocześnie zdajesz się pomniejszać moją pozycję.

Ani ty, ani cały klan Dhaa'rr nie jesteście w stanie zagrozić mej władzy.

— A jednak zależy ci na zniszczeniu mnie.

— Popełniasz istotny błąd. Wciąż oceniasz sytuację w kategoriach wojny. Siebie traktujesz jak wielkiego przywódcę klanu, który albo zwycięży wszystkich, albo będzie musiał doznać ostatecznej klęski.

— A o co innego może chodzić?

— O współdziałanie — wyjaśnił Pierwszy. — Wysiłek mający na celu osiągnięcie wspólnych dążeń. Podporządkowanie osobistych i klanowych ambicji dobru ogółu.

Cvv-panav wykonał pogardliwy gest.

— Marzysz o niemożliwym, Pierwszy. Minęło zaledwie pięćset cykli pokoju, a już myślisz, że Zhirrzhowie się zmienili. To nieprawda. Konflikty, rywalizacja i konkurencja wciąż istnieją. Życie na osiemnastu światach to nadal walka o dominację lub niepoddanie się jej, niczym właściwie nie różniąca się od wojny z Ludźmi-Zdobywcami.

— Mylisz się — powiedział cicho przywódca. — Pokojowa rywalizacja klanowa nie ma nic wspólnego z otwartą wojną. A starcie z Ludźmi-Zdobywcami nie przypomina zwykłej prze-pychanki dążących do supremacji. Przynajmniej nie z naszej strony. To wojna o przetrwanie.

Cvv-panav parsknął.

— Mocne słowa...

— Chciałeś usłysześ o CIRCE? — przerwał mu Pierwszy ochrypłym głosem. — Dobrze. Posłuchaj więc, co to takiego.

Przekazał rozmówcy wszystko, co wiedział. To, co mówił więzień Pheylan-Cavanagh i co technicy wydobyli z czytnika obcych. Wszystko, co Dowództwo wydedukowało lub poskładało ze strzępów informacji.

Zajęło to centyłuk... a gdy skończył, mówca sprawiał wrażenie kompletnie wytrąconego z równowagi. Takim go jeszcze nigdy nie widział.

— To niewiarygodne — wyszeptał przedstawiciel klanu Dhaa'rr, podczas gdy jego ogon wykonywał nie kontrolowane ruchy. — Zupełnie niewiarygodne. Jak taka rzecz w ogóle może istnieć?

— Nie wiem. Gdybyśmy to wiedzieli, może dałoby się znaleźć jakiś sposób obrony. Ale nie wiemy i nic nie możemy poradzić.

— To dlatego Dowództwo dokonuje tylu desantów jednocześnie? Stara się zająć jak najwięcej światów Ludzi-Zdobywców, by nie dopuścić do zmontowania CIRCE.

— Tak — potwierdził Pierwszy. — A ceną tego jest zbytnie rozproszenie naszych sił, narażonych na skuteczne kontrataki wroga. Nie mamy jednak innego wyjścia.

Nagle Cvv-panav popatrzył rozmówcy prosto w oczy.

— A jeśli jest już za późno? Masz gwarancję, że nie wszystko jeszcze stracone?

— Nie, nie można mieć takiej pewności, a wszystko wskazuje na to, że właśnie teraz kompletują elementy CIRCE.

— Co będzie, jeśli im się to uda? Przywódca smutno pokiwał głową.

— Wtedy zapewne rasa Zhirrzhów przestanie istnieć. Przez kilka długich uderzeń siedzieli w milczeniu.

— Czego ode mnie oczekujesz? — zapytał wreszcie Cvv-pa-nav.

Rasa Zhirrzhów przestanie istnieć. Pierwszy z trudem odsunął na bok słowa, które wciąż odbijały się echem w jego głowie. Po raz pierwszy ośmielił się sprecyzować głośno swe najgorsze obawy. Nie przyniosło to ulgi. Raczej wzmocniło przekonanie, że zagrożenie jest absolutnie realne. I przerażające.

— Pełnej współpracy, twojej i całego klanu Dhaa'rr.

— I sądziłeś, że do tego potrzebne ci takie nagranie? — zapytał mówca, z obrzydzeniem wskazując wciąż wyświetlany film.

— Tak, ponieważ chodzi mi o twoje współdziałanie, a nie o przywództwo. Mam nadzieję, że dostrzegasz różnicę.

— A jeśli nie będą mi odpowiadać metody prowadzenia tej wojny?

— Masz prawo wyrazić swoje zastrzeżenia. Przedstawić własny punkt widzenia, prywatnie lub na posiedzeniu Zgromadzenia.

Lecz kiedy ja już podejmę decyzję, ty ją zaakceptujesz. I nie będziesz próbował się sprzeciwiać.

— A jeżeli się nie zgodzę?

Pierwszy przeszył go zimnym wzrokiem.

— Wtedy ujawnię nagranie. I, jak ty to nazywasz, zniszczę cię.

Znów zapadła długa cisza.

— Prowadzisz niebezpieczną grę, Pierwszy.

— Nie prowadzę żadnej gry — odparował. — To wszystko dzieje się naprawdę. I jest niezwykle poważne.

— Och, wiem, że jest. Ale tobie zdaje się sprawiać znacznie więcej satysfakcji, niż by wypadało.

Pierwszy ponownie zaprzeczył ruchem języka.

— Znowu się mylisz, mówco. Staram się po prostu wypełniać moje obowiązki.

— Chciałbym wierzyć — powiedział Cvv-panav wstając. — Niemniej osiągnąłeś to, co chciałeś. Wygrałeś tę rundę. Ale będą następne.

— Dopiero kiedy wojna dobiegnie końca — ostrzegł Pierwszy. Mówca uśmiechnął się lekko.

— Oczywiście. Kiedy wojna dobiegnie końca.

Przez cały poprzedni łuk obserwował operację przeprowadzaną na wojowniku Ziemian nazywającym się Serrant-janovetz. Z boku jego twarzy umieszczano jakieś urządzenie i cały towarzyszący temu proces Prr't-zevisti uznał za coś fascynującego, a jednocześnie nie dającego się porównać z niczym, co znał.

Miał nadzieję, że Doktor-Cavan-a tego łuku będzie kontynuować zabieg, ale na razie zajęła się pobieraniem kolejnej próbki z jego wycinka.

Zaczynał mieć już wszystkiego dość. Rzecz nie w tym, że było to bolesne, choć przytłumiona emisja z paralizatora, towarzysząca zazwyczaj jej badaniom, coraz bardziej go irytowała. Po prostu nudził się, bowiem nie docierały do niego żadne nowe informacje o obcych i ich technice. A przecież tak wiele powinien się jeszcze dowiedzieć.

Rozległ się przytłumiony szczęk, który dotarł do niego przez wycinek: to ktoś otwierał drzwi. Ostrożnie zbliżył się ku granicy jasnego świata, by obserwować, co się będzie działo.

Przyszedł dowódca Ziemian.

— Witam, Doktor-Cavan-a — rzekł zamykając za sobą drzwi. — Jak tam postępy?

— Niewielkie — odpowiedziała. — Wydaje mi się, że wyizolowałam źródło (...) (...) aktywności.

— To już sukces — uznał dowódca. Podszedł do niej i popatrzył na kolejną próbkę pobraną z wycinka. — Widziała pani jeszcze (...) z (...)?

— Nie wiem — odrzekła spoglądając na rozmówcę. — Czasami wydaje mi się, że widzę coś (...) oka. Ale kiedy patrzę w tamtą stronę, niczego tam już nie ma.

— Proszę próbować (...) — powiedział, rozglądając się po pomieszczeniu.

Starszy zagłębił się nieco bardziej w szary świat. Tak na wszelki wypadek. — To naprawdę ważne. Źle, że potrafią (...) poprzez (...). Ale gdyby mogli (...) przez ściany tego pomieszczenia, to byłoby tragicznie.

— Coś się stało, prawda? — zapytała cicho Doktor-Cavan-a. — Co?

Prr't-zevisti usłyszał cichy, syczący odgłos powietrza wypuszczanego przez dowódcę.

— Chodzi o Serranta-janovetza. On i jego (...) zamilkli (...) temu.

— Nie wiedziałam. Sądzi pan, że (...) go zabili?

— Nie wiem. Dostaliśmy od niego jeden (...) (...) i jeden mu przesłaliśmy. I to wszystko. Ale naprawdę (...) mnie to, że (...) pokazują (...). (...) nastąpił atak na bazę Zhirrzhów.

Starszy zbliżył się do jasnego świata akurat, by zobaczyć, że twarz Doktor-cavan-a zmieniła się, a włosy nad jej oczami nieco się uniosły.

— Nie mówił mi pan, że planuje atak.

— Bo wcale go nie planowałem — wyjaśnił dowódca. — Właśnie to mnie tak niepokoi. Nie zaatakowaliśmy, a przecież Zhirrzhowie sami nie przeprowadzili (...). A w takim (...) pozostaje tylko jedna (...).

— (...)? Ależ to (...). Są przecież pilnowani.

— Tak przynajmniej (...). Jednak niczego nie możemy być pewni. Otrzymany (...) świadczy, że prowadzono ich przez (...). I raczej nie byli (...) w strój, jaki opisywał pani brat.

Nastąpiło kilka uderzeń ciszy.

— Jak przebiegał ten atak? — zapytała Doktor-Cavan-a.

— Kąt (...) nie był zbyt dobry. Z tego, co możemy powiedzieć, chodzi o (...) eksplozji.

— Jakie zniszczenia?

— Również nie jestem w stanie odpowiedzieć. Ale wszystkie (...) się mieć miejsce (...) blisko siebie. A co? Ma pani jakiś pomysł?

— Chyba nie. Ale ma pan rację. Proces (...) nakazuje sądzić, że stoją za tym (...). Tylko (...), tego już nie wiem.

— Coś jednak (...) — rzekł dowódca zniżając głos. — Założę się o (...).

— Może...

Doktor-Cavan-a urwała, gdyż znowu otworzyły się drzwi.

— Dowódco? — zawołał wojownik. — Z posterunku obserwacyjnego numer pięć donoszą o (...) aktywności powietrznej wroga.

— Pewnie to tylko ich (...) (...) — wyraził przypuszczenie dowódca i, zmierzając do wyjścia, sięgnął po metalowy cylinder wiszący u pasa. — Proszę się nad tym zastanowić, pani Doktor. Zaraz wracam.

Wyszedł na zewnątrz, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Prr't--zevisti ostrożnie podążył za nim. Miał pierwszą od trzech łuków okazję wydostania się ze swego więzienia. I był zdecydowany przynajmniej na pewien czas je opuścić.

Niewiele się zmieniło od czasu ostatniej jego tu bytności. Zniknęło kilka kolejnych pryzm skrzyń i przyszło mu na myśl, iż na tej podstawie mógłby ocenić, czy Ziemianom nie zaczyna już brakować zapasów. Ale istniała przecież możliwość, że po prostu przenosili je z jednego miejsca w inne.

— Tu (...) — rozległ się głos dowódcy. Starszy rozejrzał się i zobaczył go stojącego w odległości kilku kroków, obok jednej ze stert. Trzymał teraz metalowy cylinder w pobliżu twarzy. Zapewne to coś pełniącego funkcje zbliżone do czytnika...

— Posterunek piąty, dowódco — rozległ się z cylindra czyjś słaby głos.

Prr't-zevisti zmarszczył czoło i podpłynął tak blisko, jak tylko pozwalała mu metalowa framuga. A więc nie żaden czytnik, tylko urządzenie komunikacyjne. Prawdopodobnie wcześniej by się tego domyślił, gdyby był w stanie widzieć ciemne światło tak dobrze, jak przed przeniesieniem do grona Starszych.

Rozejrzał się w nadziei zauważenia jego wiązki. W ten sposób mógł przynajmniej przekonać się, jak ona wygląda u Ziemian.

— Interesujące (...) — stwierdził dowódca i odwrócił się ku metalowemu więzieniu. Prr't-zevisti błyskawicznie wycofał się do drzwi, nie chcąc ryzykować zauważenia ani oddzielenia go od wycinka. — Chwileczkę, sprawdzę coś.

Dowódca zbliżył się do pomieszczenia, stanął w wejściu...

I nagle lekkie podrażnienie działaniem paralizatora przerodziło się w trudny do zniesienia ból.

Starszy skulił się, zaskoczony tak gwałtownym atakiem. Poprzez ból przypominający przebijanie tysiącem igieł ledwie docierała do niego rozmowa dowódcy z Doktor-Cavan-a. Świat wirował wokół, ponieważ oprócz bólu pojawiły się otępienie i dezorientacja przestrzenna...

I równie nieoczekiwanie wszelkie dolegliwości ustąpiły. Powoli zaczął wracać do siebie. Dowódca wciąż stał w drzwiach, rozmawiając z Doktor-Cavan-a, a prawą rękę, w której trzymał cylinder, wystawił na zewnątrz, poza metalową ścianę. Po upływie kilku uderzeń opuścił ją...

I Prr't-zevisti znów skulił się z bólu, zaatakowany paralizatorem.

Ale tylko na uderzenie. Zanim się zorientował, cierpienie ustało.

Tym razem jednak trudniej mu było odzyskać orientację i panowanie nad sobą.

Tymczasem dowódca zniknął z wejścia. Starszy czuł się zbyt wyczerpany, by zareagować złością. A więc wreszcie się doczekał. Ludzie potraktowali go pełną mocą paralizatora. Ale wytrzymał tortury i nie zdradził swej obecności.

Może zresztą wcale tego nie oczekiwali. Doktor-Cavan-a podeszła do wyjścia i patrzyła na dowódcę. Starszy z trudem przesunął się bliżej i ujrzał, że ten wciąż mówi do cylindra, jakby nigdy nic.

Cylinder.

Prr't-zevisti utkwił w nim spojrzenie. Otępienie, które zastąpiło ból, powoli mijało. Cylinder. Kiedy wycinek znalazł się w jego zasięgu, nastąpił atak. Gdy zaś zniknął za metalową ścianą...

Nagle Starszy zrozumiał. Dotarła do niego prawda. Przerażająca, niewiarygodna wprost prawda.

„Broń" Ludzi-Zdobywców wcale nie była bronią. To wyłącznie urządzenie służące do komunikowania się na odległość.

Patrzył na dwójkę Ziemian i przez jego głowę przebiegały tysiące myśli. Raport z Kolonii numer dwanaście zawierał zeznania więźnia, który twierdził, że to jednostki zwiadowcze Zhirrz-hów rozpoczęły bitwę kosmiczną. Dowództwo i Zgromadzenie odrzuciły tę wersję jako oczywiste kłamstwo.

Ale to nie było kłamstwo. Przynajmniej z punktu widzenia więźnia. Przecież według niego ludzie nie zrobili niczego złego. Pragnęli tylko nawiązać łączność z obcą rasą.

A w odpowiedzi zaatakowano ich. Otwarto ogień, który w opinii dowódców Zhirrzhów stanowił jedynie obronę.

A więc całą tę wojnę wywołała gigantyczna, brzemienna w skutki pomyłka.

Z trudem wrócił do pomieszczenia, zawisł w ulubionym narożniku i zagłębił się w szary świat. Pomyłka. Tragiczne nieporozumienie.

Jeżeli taka jest geneza obecnej wojny, to czy i nie wszystkich poprzednich?

Czyżby cała historia Zhirrzhów, wszystkie podboje ras, które na sam ich widok atakowały, były jedną wielką pomyłką?

Rozległ się jakiś dźwięk i Starszy przemknął na skraj jasnego świata. Doktor-Cavan-a właśnie wracała do pomieszczenia, a za nią szedł dowódca Ziemian.

Rozmawiali o czymś krótko, lecz użyli tylu nie znanych mu słów, że prawie nic nie zrozumiał. Później zaś dowódca wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Przez kilka uderzeń Doktor-Cavan-a siedziała bez ruchu, wpatrzona w wejście.

Wreszcie głośno wypuściła z siebie powietrze i przystąpiła do pracy nad wycinkiem. Z tego, co powiedziała wcześniej wywnioskował, że chciała wyjaśnić, jakie znaczenie ma on dla Zhirrzhów.

I wtedy niezrozumiały, nagły impuls kazał mu podjąć decyzję.

Przemieścił się do jasnego świata. Co prawda jakiś wewnętrzny głos wciąż ostrzegał go, że to może być pułapka, mająca na celu wymuszenie, by się ujawnił. Ale musiał zaryzykować. Jeśli istniała choć niewielka szansa, iż tak właśnie wyglądała prawda...

Jego ruchy zwróciły uwagę Doktor-Cavan-a. Odwróciła głowę i zamarła, tylko jej usta poruszały się bezdźwięcznie...

— Witaj, Doktor-Cavan-a — przemówił w języku obcych najwyraźniej, jak tylko potrafił. — Jestem Prr't-zevisti z klanu Dhaa'rr.

Transportowiec podorbitalny z Thrr-gilagiem na pokładzie wylądował na niewielkim, prywatnym lądowisku piętnaście tysiąc-kroków na południe od Trzcinowej Wioski. Pilot Ponadklanowy pozwolił mu wziąć jednoosobowy pojazd, obiecał że wróci za dwa decyłuki i odleciał.

Jazda piaszczystą drogą wiodącą do domu matki bardzo mu się dłużyła. Minął tylko kilka gospodarstw, składających się z domu mieszkalnego i zabudowań gospodarczych. Jedynymi zaś ruchomymi obiektami, które zauważył, były automaty pracujące na okolicznych polach. Właściwie nie miał nawet na czym zawiesić oka.

Mógł zatem poświęcić się rozmyślaniom.

Myśli krążące mu po głowie nie należały do wesołych. Starał się więc skupić na rozpracowywaniu różnych sposobów ratowania Prr't-zevisti i ocenie, w jakim stopniu ewentualny sukces mógłby pomóc jemu i Klnn-dawan-a. Istniało jednak zbyt wiele zarówno możliwości, jak i wątpliwości, by o czymkolwiek ostatecznie zadecydować. A nawet gdyby wszystko się powiodło, wciąż jeszcze pozostawała kwestia zbrodni zarzucanej matce, sprawa mająca tu ogromne znaczenie.

Matka. Westchnął ciężko, przeświadczony, że jest w tym trochę i jego winy.

Wściekłość i zaskoczenie sprawiły, iż dotychczas nie zdążył zastanowić się, dlaczego to zrobiła. Usiłowała skraść fsss, ponieważ nie chciała zostać Starszą.

Nie udało się jej. I nigdy już nie będzie miała prawa wyboru.

On zaś wciąż nie był pewien, czy powinien czuć z tego powodu ulgę, czy też żal.

Kiedy zatrzymał się przed domem, kręciło się tam kilku Starszych.

— Witaj — rzekł jeden z nich. — Kim jesteś? Thrr-gilag zmierzył go wzrokiem.

— A co?

Tamten sprawiał wrażenie zaskoczonego.

— Tak tylko pytam. Słyszałem, że coś się tu zdarzyło ubiegłego popółłuku. Coś, w czym uczestniczyli wojownicy Ponad-klanowi i co podobno miało być przestępstwem. Ciekawiło mnie tylko, czy wiesz o tym.

Poszukiwacz skrzywił się. A więc pojawiły się już pierwsze plotki. Ale to nieuniknione. Nic nie mogło ujść uwagi nudzących się całą wieczność Starszych.

— Przykro mi — mruknął i ruszył w stronę drzwi.

— Czekaj — rzucił inny, pojawiając się przed nim. — Co zamierzasz zrobić?

— Wejść do środka. A dlaczego cię to interesuje?

— Masz pozwolenie właściciela, aby to zrobić?

— Mam klucz — odparł unosząc dłoń.

— Ale czy masz pozwolenie? — nie ustępował Starszy.

— Nie potrzebuję żadnego pozwolenia — warknął Thrr-gilag. — Pytam jeszcze raz: dlaczego cię to tak interesuje?

— To nasza ziemia — odpowiedział Starszy, nie kryjąc rozdrażnienia. — Obrona jej jest naszym przywilejem i obowiązkiem.

Poszukiwacz z trudem powstrzymał się przed wybuchem wściekłości. Miał już serdecznie dość wszystkich Starszych.

— To bzdury — parsknął tylko. — I dobrze o tym wiecie. Nigdy nie interesował was los Thrr-pifix-a, dopóki nie zwietrzyliście tematu do plotek. Tylko o to wam chodzi, ale ode mnie niczego się nie dowiecie.

— Jak śmiesz mówić w ten sposób do swoich Starszych? — oburzył się inny. — Jesteśmy...

— Jesteście tu intruzami — uciął Thrr-gilag.

Minął całą grupę, otworzył drzwi i wszedł do środka.

Spodziewał się, że Starsi przylecą za nim, przynajmniej po to, by napiętnować jego zachowanie i żądać traktowania z szacunkiem. Ale jeśli w ogóle to zrobili, zachowali milczenie.

Prawdopodobnie jednak wrócili obrażeni do swoich świątyń,by szczegółowo opowiedzieć innym o pewnym nieuprzejmym młodym śmiertelnym, który pojawił się przed okrytym mgłą tajemnicy domem Thrr-pifix-a z klanu Kee'rr.

Matka nie mieszkała tu długo, lecz mimo to dom przywodził mu na myśl szereg wspomnień. Kilka miliłuków chodził po nim i oglądał zapamiętane z dzieciństwa meble i zdjęcia. Dotykał wykonanych przez nią własnoręcznie sakiewek i przepasek, które uwielbiała robić i z których była niezwykle dumna. Obok zlewu w kuchni znalazł narzędzia ogrodnicze, starannie oczyszczone po pracy i ułożone równo do wysuszenia. Na wygiętej powierzchni łopatki wciąż znajdowała się kropla wody. Uniósł ją, przechylił i obserwował jak spływa...

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. A więc nie wszyscy Starsi dali mu spokój.

Odwrócił się w stronę wiszącej w powietrzu postaci i już zamierzał krzyknąć, żeby wreszcie odczepili się od niego...

— Witaj, synu — powiedział Thrr't-rokik tonem pełnym powagi. — Cieszę się, że przyszedłeś.

Thrr-gilag, zaskoczony, głośno wypuścił z siebie powietrze.

— Ojcze — mruknął, gdy wreszcie odzyskał głos. Poważna twarz ojca rozjaśniła się na uderzenie.

— Widzę, że nie spodziewałeś się mnie tu ujrzeć — rzekł z lekkim uśmiechem.

— Rzeczywiście. Myślałem, że to jeden z tych miejscowych...

Przerwał nagle, zaskoczony sytuacją. Przecież nie znajdowali się w pobliżu świątyni Thrr. Byli na południe od Wioski Trzcinowej, sto piętnaście tysiąckroków od miejsca przechowywania fsss ojca.

Piętnaście tysiąckroków poza jego zasięgiem.

— Nie, to nie halucynacja — zapewnił Thrr't-rokik spokojnie. — Naprawdę tu jestem.

— Ale jak?

— Bez wątpienia nielegalnie — wyznał Starszy. — Oczywiście nie sądziliśmy, że ktokolwiek się o tym dowie. I w normalnych okolicznościach nigdy by do tego nie doszło. Ale obecne z pewnością nie są normalne.

— Czekaj uderzenie. Czekaj. W jaki sposób możesz tu przebywać? Ktoś pobrał ci wycinek, czy co?

— Nie żadne „czy co". Namówiłem przyjaciela, żeby wyświadczył mi tę przysługę.

Chciałem mieć oko na twoją matkę. Thrr-gilag z wolna pokiwał głową.

Oczywiście. Teraz wydawało mu się się to całkiem jasne. Tego właśnie należało spodziewać się po ojcu.

— Ona zapewne nic o tym nie wiedziała. Starszy spuścił wzrok.

— Nie mogłem jej powiedzieć, synu. Nie chciała mnie takiego jaki teraz jestem.

Nie chciała mnie nawet widzieć. Ale ja nie byłem w stanie pogodzić się z tym.

Nie potrafiłem po prostu jej zostawić.

Poszukiwacz westchnął. Szpiegowania matki z pewnością nie dałoby się pochwalić. Ale z drugiej strony, czy mógł mieć o to pretensję do ojca?

— Wiele ryzykujesz — rzekł wreszcie. — Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.

Gdyby matka sprawdziła okoliczne piramidy, na pewno odkryłaby prawdę.

— Och, pewnie, że ryzykuję — przyznał Thrr't-rokik. — Ale w inny sposób, niż sądzisz. Widzisz, mój wycinek nie znajduje się w żadnej z piramid. Jest...

nazwijmy to, w miejscu nie całkiem dla niego przeznaczonym.

Thrr-gilag zmarszczył czoło i nagle przyszło olśnienie.

— To znaczy, że został umieszczony w... w pudełku, albo czymś podobnym?

— Jakbyś zgadł — uśmiechnął się ojciec. — Leży sobie w szczelnie zamkniętym pojemniku zakopanym w pobliskich krzakach. — Przyglądał się synowi z wyczekiwaniem. — Jesteś zszokowany, prawda? Nic dziwnego.

Thrr-gilag westchnął. Cóż za ironia losu. Wraz z Thrr-mezazem zamierzali umieścić nielegalnie pobrany wycinek Prr't-zevisti w szczelnie zamkniętym pudełku, a tymczasem ich ojciec dawno już wprowadził w życie ten pomysł.

Skłonności do szalonych decyzji okazały się najwyraźniej dziedziczne.

— Szczerze mówiąc nie aż tak bardzo, jak sądzisz. Kogo na to namówiłeś?

— Chyba mogę ci powiedzieć. Po tym, co się zdarzyło, prawda i tak wyjdzie na jaw. Niewątpliwie przeprowadzona zostanie dokładna kontrola wszystkich fsss w świątyni, w celu sprawdzenia, czy żadnemu nie stało się nic złego.

Thrr-gilag znacząco popatrzył na ojca. Nie miał żadnych wątpliwości, o kogo chodzi.

— To Thrr-tulkoj, prawda? — zapytał. — Tylko strażnik świątyni dysponuje takimi możliwościami.

— Tak — przyznał ojciec. — I znajdzie się w poważnych tarapatach, kiedy wszystko się wyda. Ale teraz nic już na to nie poradzimy. — Spojrzał na syna, a jego oczy błyszczały zapałem. — Możemy jednak spróbować wyciągnąć matkę z kłopotów, w jakich się znalazła. Widzisz, ubiegłego łuku jakoś nie chciało mi się udać na to ogólne spotkanie Starszych. Zostałem tutaj.

Ogon śmiertelnego poruszył się gwałtownie.

— Byłeś tutaj? — zapytał. — To znaczy w domu?

— Tak. I wszystko widziałem. Przyszło ich dwóch, młodych, w strojach noszonych przez wojowników. Podkradli się do drzwi, położyli sakiewkę na ziemi, dwukrotnie zapukali i uciekli.

— Dlaczego nie zaalarmowałeś pozostałych Starszych?

— Teraz i ja żałuję, że tego nie zrobiłem — przyznał Thrr't--rokik z ciężkim westchnieniem. — Ale wówczas nie kojarzyłem sobie tego, co widzę. Olśnienie przyszło dopiero, gdy z ukrycia wyłonili się wojownicy i otoczyli dom...

— Czekaj. Wojownicy wyłonili się z ukrycia? Z jakiego ukrycia?

— Och, zewsząd — odparł Starszy zataczając krąg ręką. — Zza okolicznych zabudowań, z zagłębień, zarośli... Byli ukryci tak dokładnie, że zauważyłem ich dopiero, gdy się zbliżali.

Thrr-gilag mocno przycisnął koniuszek języka do podniebienia.

— Ale to oznacza, iż pojawili się tu znacznie wcześniej, nie wpadli w ostatniej chwili, żeby uratować fsss przez zniszczeniem przez mamę — powiedział wolno. — Czekali na rozwój sytuacji, a jednak twierdzisz, że pozwolili wymknąć się tym dwóm Zhir-rzhom.

— Nie jestem pewien, czy zrobili to celowo. Tamci mogli przecież po prostu zaskoczyć wojowników. Wszystko przebiegło tak szybko...

— Zgoda, ale nawet kilku właściwie rozstawionych Starszych z łatwością uniemożliwiłoby ucieczkę. Oczywiście zakładając, że w ogóle chciano ich złapać...

— Bądź ostrożny, synu. Takie przypuszczenia mogą przysporzyć ci poważnych kłopotów.

Poszukiwacz lekceważąco machnął językiem.

— Już i tak je mam. A wkrótce czekają mnie jeszcze większe.

— To nie powód, by świadomie pogarszać swą sytuację wysuwając pochopne oskarżenia — skarcił go Thrr't-rokik. — Nie pomoże to ani tobie, ani twojej matce.

265

Śmiertelny ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał wzbierający w nim gniew.

— Wobec tego zdobędziemy jakiś dowód. Mówisz, że widziałeś tamtych dwóch. Byłbyś w stanie ich rozpoznać?

— Z pewnością.

— To dobrze. Musimy wiec przekazać rysopisy sieci Starszych. Może w ten sposób uda się ich wytropić.

— To ryzykowne — rzekł ojciec. — Z pewnością nie chcą, żeby ich odnaleziono, więc jeśli dotrze do nich wiadomość o naszych poszukiwaniach, ukryją się tak, że już nigdy ich nie znajdziemy.

Thrr-gilag skrzywił się.

— Wiem. Ale niczym więcej nie dysponujemy.

— Niezupełnie. Mówiłem, że oddalili się pieszo. Nie wspomniałem jednak, że niedługo podróżowali w ten sposób. Jakieś sto kroków na zachód czekał na nich niewielki transportowiec.

— Zapewne to nim przylecieli ze świątyni Thrr. Transportowiec. Ciekawe jak wojownicy Ponadklanowi mogli go nie zauważyć.

— Nie było to takie niemożliwe, synu. Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków.

Pojazd nie miał żadnych świateł ani oznaczeń, a dodatkowo wyposażony został w osłony ciemno-świetlne.

— Co samo w sobie stanowi już dowód, że w sprawę musi być zamieszany ktoś ważny — zauważył pozukiwacz. — Takie wyposażenie sporo kosztuje. Używa się go tylko wtedy, gdy ma się coś do ukrycia.

— Możliwe — przyznał Thrr't-rokik. — Mój wycinek jest nieco za mały i niewielki zasięg nie pozwolił mi spenetrować całego pojazdu. Zdążyłem jednak przyjrzeć się silnikom. Były mocno rozgrzane. Prawdopodobnie lecieli na minimalnej wysokości.

— I na pewno sądzisz, iż właście dlatego Ponadklanowcy ich nie zauważyli.

— Nie wiesz jeszcze, do czego zmierzam. Jak mówiłem, silniki były rozgrzane.

Na tyle, że emitowały ciemne światło. — Thrr't--rokik uśmiechnął się szeroko.

— Wystarczająco silne, żebym zdołał odczytać fabryczne numery identyfikacyjne.

Thrr-gilag poczuł, że zwężają mu się dzienne źrenice.

— Pamiętasz te numery? — szepnął. — A więc... a więc mamy ich. Trzymamy ich już za języki.

— Spokojnie, synu, opanuj się — rzekł Thrr't-rokik unosząc rękę uspokajającym gestem. — To nie będzie takie łatwe. Nie możemy ujawnić, co wiemy i zażądać wyjaśnień. Sam powiedziałeś, że zaangażował się w to ktoś ważny, a zazwyczaj taka osoba posiada znaczne wpływy polityczne. Nie wolno nam ryzykować w ciemno, narażając przy okazji na niebezpieczeństwo całą naszą rodzinę.

— Więc co zrobimy? Będziemy siedzieć cicho i pozwolimy, by uniknęli odpowiedzialności za swoje czyny?

— Oczywiście, że nie. Tłumaczę ci tylko, dlaczego publiczne wyjaśnienie sprawy nie wchodzi w rachubę. Thrr-pifix-a na razie nic nie grozi. Jej honor został splamiony, ale z jakichś powodów znający sprawę nie chcą nadawać jej rozgłosu.

Oznacza to, że mamy nieco czasu. Najpierw więc...

Urwał, ponieważ dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.

Przez uderzenie Thrr-gilag stał bez ruchu, nie mając pewności, czy to nie złudzenie. Pukanie powtórzyło się jednak i Starszy zniknął.

Wrócił dwa uderzenia później.

— Nie wiem — szepnął. — Jeden Zhirrzh w średnim wieku. Wygląda mi znajomo, ale nie kojarzę, kto to. Zapukano trzeci raz, już znacznie głośniej.

— Obserwuj wszystko — rzucił Thrr-gilag i pospieszył do wejścia. Zatrzymał się przy nim na uderzenie i otworzył drzwi.

— Witaj, poszukiwaczu — powiedział Pierwszy. — Cieszę się, że już tu jesteś.

Wpuścisz mnie?

Thrr-gilag z trudem przełknął ślinę. Takiego gościa nie spodziewał się nawet w najśmielszych oczekiwaniach.

— Oczywiście — rzekł odzyskawszy mowę, robiąc równocześnie przejście.

— Dziękuję.

Przywódca Zhirrzhów wszedł do środka i natychmiast rozległo się irytujące pulsowanie zagłuszacza. Cokolwiek miało się tu wydarzyć, Pierwszy chciał widocznie, by pozostało tajemnicą.

Ale nawet jeśli ojciec nie słyszał ich, mógł przynajmniej uważnie obserwować.

Ta myśl dodawała poszukiwaczowi otuchy.

— Przepraszam, że za pomocą fortelu skłoniłem cię do przybycia tu — rzekł przywódca. — Musimy jednak pomówić bez świadków i w spokoju.

— Chodzi o moją matkę?

— Chodzi o wojnę. I o twoją teorię, że przyczyną agresji Ludzi-Zdobywców są procesy biochemiczne zachodzące w ich organizmach.

Thrr-gilag powstrzymał się przed uzewnętrznieniem swych uczuć. Czyżby gość przebył tak daleką drogę tylko po to?

— Ta teoria nie stanowi żadnej tajemnicy — zauważył. — Przedstawiłem już zresztą raport na ten temat. Z powodzeniem mogliśmy omówić ją na terenie Kompleksu.

— Być może — odpowiedział spokojnie Pierwszy. — Nie moglibyśmy tam jednak mówić o nielegalnym pobraniu wycinka z fsss Prr't-zevisti, którego dokonałeś wraz z Klnn-dawan-a. Zgadzasz się ze mną?

Niezdolny do jakiejkolwiek reakcji poszukiwacz wpatrywał się w rozmówcę. A więc wiedzieli. I to od samego początku. Klnn--dawan-a była już zapewne w celi zatrzymań na Shamanv, a jej rodzina okryła się podobną hańbą jak jego...

— Nie — usłyszał własny głos. — Chyba nie. Pierwszy uśmiechnął się pobłażliwie.

— Uspokój się, poszukiwaczu. Nie jest tak źle, jak ci się wydaje. Chociaż za miliłuk lub dwa sam zmieniłbyś zdanie. Przynajmniej na razie nikt nie wie o tym, co zrobiliście.

Thrr-gilag z trudem zmusił się do logicznego myślenia. Przywódca mógł oczywiście kłamać. Ale nie widział, jaką dawałoby mu to korzyść. W każdym razie teraz nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać, co z tego wszystkiego wyniknie.

— Mogę zapytać, jak się o tym dowiedziałeś?

— Dzięki jednemu ze Starszych, z niby absolutnie bezpiecznej sieci Prr't-casst-a. Tak się składa, że już wcześniej wydałem rozkaz, by wszelkie twoje połączenia monitorowali Starsi Ponad-klanowi. Selekcja komunikatorów dokonana przez Prr't-casst-a utrudniła im zadanie, ale nie ma rzeczy niewykonalnych.

Rzecz jednak nie w tym. Domyślam się, że chciałbyś udać się na Dorcas wraz z poszukiwaczką Klnn-dawan-a. Bardzo dobrze, bo i mnie byłoby to na rękę.

Thrr-gilag zmarszczył czoło. Czyżby Pierwszy żartował?

— Nie rozumiem — rzekł na wszelki wypadek.

— To proste. Na przyczółku właśnie wzięto trzech jeńców. A może posłów, jeszcze nie jesteśmy pewni. Jeden z nich to wojownik Ludzi-Zdobywców. Dwaj inni są Mrachami.

Źrenice poszukiwacza zwęziły się. Mrachowie?

— Już teraz pragnę ci powiedzieć, że nie bardzo im ufam.

— Ja również. Właśnie dlatego chcę, abyś to ty udał się na rozmowy z nimi.

Przy okazji mógłbyś przesłuchać też owego Człowieka-Zdobywcę.

— Oczywiście — mruknął Thrr-gilag uważnie przyglądając się Pierwszemu. — Czy mam rozumieć, że wszystko to jest... nie w pełni legalne?

Przywódca odpowiedział na jego spojrzenie.

— Moja osoba czyni je legalnym. Nic więcej nie jest potrzebne.

— Tak, oczywiście. Chodzi mi jednak o to...

— Wiem o co ci chodzi — uciął Pierwszy. — Ale nie mam czasu ani ochoty

wyjaśniać ci wszystkich zawiłości politycznych związanych z tą sprawą. Twoje kwalifikacje są mi znane. Jesteś dobry w tym, co robisz, a nie zaślepia cię ani żądza władzy, ani bezkrytyczny tradycjonalizm. Zadam ci więc tylko jedno pytanie: polecisz na Dorcas czy nie?

— Oczywiście. Kiedy?

— Natychmiast — rzekł przywódca, a na jego twarzy dało się wyczytać coś jakby ulgę. — Na lądowisku, na które tu przyleciałeś, czeka już statek.

— Rozumiem. Nie mam jednak żadnych rzeczy osobistych ani potrzebnego sprzętu.

— Na pokładzie transportowca czekają już przygotowane dla ciebie ubrania. Po drodze zatrzymasz się w Kolonii numer dziewięć i tam pobierzesz wszystko, co będzie ci potrzebne. Niech dowódca statku prześle mi listę twoich potrzeb. To, czego nie znajdziesz w dziewiątce, poślemy ci bezpośrednio na Dorcas.

Odpowiada ci to?

— Ależ oczywiście. Dziękuję.

— A więc ruszaj jak najszybciej — rzekł Pierwszy. — Jeszcze tylko jedno.

Dowódca Thrr-mezaz doniósł nam o dwóch przeprowadzonych przez Ludzi-Zdobywców próbach przedarcia się w rejon na północ od zdobytej przez nas bazy.

— Tak, i mnie o tym mówił — przyznał Thrr-gilag, a przez jego ciało przebiegł dreszcz.

— Dowódca nie był oczywiście w stanie wyjaśnić przyczyn takiego postępowania.

— Twarz przywódcy spoważniała. — My jednak wiemy doskonale, o co chodzi.

— Tak — szepnął poszukiwacz. — CIRCE.

Pierwszy przytaknął ruchem głowy.

— A jeśli rzeczywiście jeden z elementów ukryty jest gdzieś na Dorcas, Ludzie-Zdobywcy za wszelką cenę będą usiłowali go zdobyć. Jeżeli okaże się to konieczne, upoważniam cię do zapoznania brata ze wszystkim, co sam wiesz na ten temat. I do zrobienia absolutnie wszystkiego, by zapobiec wejściu Ludzi-Zdo-bywców w posiadanie tej części. Zrozumiałeś?

Thrr-gilag przytaknął.

— To już wszystko — stwierdził przywódca. — Nie ma co zwlekać. Oczywiście ani słowa na temat naszych ustaleń. Nikomu.

— Rozumiem.

— Życzę powodzenia — dodał cicho Pierwszy, gdy poszukiwacz był już przy drzwiach.

Udało mu się zamienić z ojcem zaledwie kilka słów, zanim wyjechał poza jego zasięg. Zdążył powiadomić go tylko, że leci na Oaccanv i zapewnił, że nie muszą się już martwić.

Niestety sam nie był o tym tak bardzo przekonany.

Przede wszystkim cała ta wyprawa mogła być zasadzką, mającą na celu przyłapanie jego i Klnn-dawan-a na gorącym uczynku. W takim przypadku skompromitowane zostałyby nie tylko ich rodziny, ale całe klany.

Równie dobrze mogli polować na Thrr-mezaza. A on uczestniczyłby w spisku mającym na celu udowodnienie bratu prowadzenia prywatnych, nielegalnych eksperymentów na jeńcach. Byłby to wystarczający powód do pozbawienia Thrr-mezaza pełnionej obecnie funkcji.

Znalazłoby się i proste wytłumaczenie. Miał znaleźć się daleko, na Dorcas, aby dwaj Zhirrzhowie, którzy wykradli fsss matki, mogli już bez ryzyka ukryć się ostatecznie w miejscu, gdzie nikt nigdy by ich nie znalazł.

Ale równocześnie nic nie wskazywało na to, że Pierwszy nie był szczery... A jeśli tak przedstawiały się fakty... Jeśli istniała choć niewielka szansa, że mógł przysłużyć się zwycięstwu w tej wojnie, musiał zaryzykować.

Trudno określić, czy kierowały nim głupota czy też odwaga i patriotyzm. Czas pokaże.

Powietrze na Shamanv było świeże i ostre, wypełnione zapachem egzotycznych roślin i substancji nadprzewodzących, z których słynęła planeta. Klnn-dawan-a wciągnęła je głęboko, idąc w stronę zabudowań placówki klanu Dhaa'rr i poczuła nowy przypływ otuchy. To prawda, że z ogromną pewnością siebie przedstawiła Thrr-gilagowi projekt przetransportowania wycinka na Dorcas. Później jednak systematycznie traciła wiarę w szansę powodzenia tej wyprawy.

Ale jak dotąd, ku jej ogromnemu zaskoczeniu, wszystko szło zgodnie z planem.

Zebranie wystarczającego pakietu osobistych wiadomości, którymi mogłaby wytłumaczyć potrzebę wyprawy na Dorcas, okazało się nadzwyczaj proste. Teraz, już tu, na Shamanv, serwerzy z jej klanu przygotowali nawet stosowne dokumenty. Cały ród Dhaa'rr zdawał się ją wspomagać.

Uśmiechnęła się kwaśno do własnych myśli. Może już rozniosły się plotki, w jakiej znalazła się sytuacji i pomagano jej z czystej litości. Przecież decyzja dotarła do niej już dwa decyłuki temu. Starsi mieli więc mnóstwo czasu, by przekazać wiadomość wszystkim zainteresowanym. A werdykt brzmiał niezwykle lakonicznie: nie ma zgody na zaręczyny z Thrr-gilagiem.

Podniosła wzrok na bezchmurne niebo. Informacja była jednoznaczna, ale niczego nie wyjaśniała. Zabrakło w niej argumentów mówiących, co skłoniło przywódców do podjęcia takiej właśnie decyzji. Nie wiedziała także, jak przebiegło głosowanie, a przecież powinni ją o tym poinformować. Otrzymała tylko suche stwierdzenie, co zdecydowano.

Nie była w stanie się z tym pogodzić. I wiedziała, że podobnie zareaguje Thrr-gilag. Musieli wspólnie znaleźć sposób, by kontynuować walkę o swe prawa.

Ale z tym należało poczekać. Teraz najważniejsze było dostarczenie próbki fsss Prr't-zevisti Thrr-mezazowi na Dorcas. Kiedy już to zrobi, wróci na Dharanv i spróbuje jeszcze raz zwrócić się do przywódców...

Zatrzymała się i ponownie popatrzyła w górę. Czyżby coś dostrzegła...?

Rzeczywiście. Trzy ciemne punkty widoczne gdzieś daleko, tuż nad horyzontem.

Wyglądało na to, że się zbliżają.

Mamrocząc pod nosem zaczęła biec. Informowano ją, że jednostki udające się na Dorcas wylądują dopiero za decyłuk. Jeżeli przyleciały tak wcześnie, nie wiadomo, czy przed startem zdąży załatwić wszystkie formalności. Może w rzeczywistości serwerzy i ich służący nie byli dla niej tak życzliwi, jak można by sądzić. Znowu zerknęła w niebo...

I zatrzymała się. Przysłaniając oczy uniesioną ręką uważnie przyjrzała się nadlatującym maszynom. Pędziły wprost na nią ze znacznie większą prędkością, niż sądziła początkowo. Były coraz bliżej, a jednocześnie jej ogon przyspieszał swój ruch...

I nagle przemknęły tuż nad jej głową, a potężny huk silników niemal powalił ją na ziemię. Po czym trzy niewielkie, czarno-białe maszyny znowu błyskawicznie zmieniły się w punkciki na horyzoncie.

Klnn-dawan-a nigdy wcześniej nie widziała czegoś podobnego.

Zbyt późno, zdecydowanie po czasie, odezwały się wokół niej syreny alarmowe.

Usłyszała huk silników startujących szturmowców i większych jednostek powietrznych, wy wołuący jeszcze większe zamieszanie. A ona stała patrząc w niebo, bezbronna i przerażona. Poczucie bezpieczeństwa uleciało wraz z obcymi maszynami i już nigdy nie powróci.

Ludzie-Zdobywcy i tu ich znaleźli.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Star Wars 115 Trylogia Thrawna 01 Zahn Timothy Dziedzic Imperium
Timothy Zahn Zdobywcy 02 Dziedzictwo Zdobywców
Star Wars 135 Reka Thrawna 01 Zahn Timothy Widmo przeszlosci
Zahn Timothy 2 Kobry Aventiny
Zahn, Timothy Kobra 05 Transakcja Kobry
Zahn, Timothy Cobra 2 Cobra Strike
Zahn Timothy 04 Wojna Kobry
Zahn Timothy 01 Rekrut 2403
Zahn Timothy Kobra 04 Wojna kobry
Zahn Timothy Kobra 06 Tajemnica Kobry
Zahn, Timothy Hero of Cartao 1
SW 999 Bohater Cartao 02 Narodziny bohatera Zahn Timothy (poza chronologią)
Zahn, Timothy Cascade Point and Other Stories
Zahn, Timothy Kobra 01 Kobra
Zahn, Timothy Star Song and Other Stories
Zahn Timothy Kobra 05 Transakcja kobry
Zahn Timothy Kobra 03 Synowie Kobry
Zahn, Timothy Time Bomb and Zahndry Others

więcej podobnych podstron