Pisarz francuski, światowej sławy autor baśni; członek Akademii Francuskiej. W głośnym sporze francuskich starożytników z nowożytnikami odrzucił prymat literatury antycznej na korzyść współczesnej. W poemacie Le siecle de Louis Le Grand (1687, Wiek Ludwika Wielkiego) rozwinął tezę o wyższości literatury francuskiej nad literaturą antyku. W dziele Paralleles des Anciens et des Modernes (1688-97, Porównania starożytnych z nowożytnymi) podsumował dorobek kultury francuskiej stwierdzając, że jej osiągnięcia są równie wielkie jak osiągnięcia antyku. Występował przeciw uprawianiu twórczości w języku łacińskim, opowiadając się za używaniem w literaturze języka francuskiego. Zasłynął przede wszystkim jako autor zbioru baśni i powiastek dla dzieci Bajki Babci Gąski (1697), zawierającego powszechnie znane, oparte na motywach ludowych utwory: Czerwony Kapturek, Śpiąca królewna, Kopciuszek, Kot w butach, Knyps z czubkiem, Ośla skórka, Sinobrody, Tomcio Paluch, Wróżki. Baśnie Perraulta pełne były erotyzmu i okrucieństwa; pisane dla salonów francuskich docierały do dzieci zwykle w wersjach okrojonych lub jako adaptacje.
Charles Perrault żył w okresie złotego wieku literatury francuskiej, kiedy to dwór Króla-Słońce rozlśniewał w Wersalu swoim najwspanialszym blaskiem. Będąc literatem i genialnym architektem, z pewnością nie przypuszczał nigdy, że całą przyszłą sławę będzie zawdzięczał zbiorowi jedenastu opowiastek dla dzieci: "Bajkom Babci Gąski", które zaprezentował na dworze jako dzieło swojego syna, sobie przypisując tylko krótkie wersy moralizatorskie zamykające baśnie.
Jego dzieło zapoczątkowało we Francji rozwój gatunku literackiego, który miał cieszyć się ogromnym powodzeniem. Stał się on domeną szlachetnie urodzonych dam i kawalerów, że wspomnimy tylko madame d'Aulnoy, Mademoiselle de la Force i hrabiego de Caylus. Ich opowiadania stały się w tamtej epoce prawdziwymi bestsellerami. Materiał do swoich baśni zaczerpnął Perrault z tradycji ludowej, lecz jego styl, doskonały w formie i lakoniczny w treści, sprawił, że jego opowiadania są niepowtarzalnymi klejnotami o urodzie równej mitom i metamorfozom, które wyszły spod piór największych autorów greckich i łacińskich.
W klimacie rozkwitu gospodarczego, w zbytkownym otoczeniu dworu Ludwika XIV, opowieści o wróżkach przemieniły się w wyrafinowane historie, w których można było rozpoznać najwspanialsze nazwiska Francji.
W tamtych czasach dzieci z najlepszych rodzin były powierzane nianiom i opiekunkom pochodzącym z ludu, które wieczorami, przed snem, opowiadały im historie o Oślej Skórce (tak nazywane były wszystkie bajki od tytułu najbardziej znanej baśni francuskiej). Były to proste opowiadania o tym świecie wieśniaków, w którym król i królowa musieli się ciężko natrudzić, zanim uznana zostanie ich pozycja lub prysną czary magów czy kapryśnych i niestałych wróżek. Owe czarodziejskie postacie, związane z naturą i mogące wpływać na ludzkie życie, przetrwały w wierzeniach ludowych sprzed okresu chrześcijaństwa i często pojawiały się w opowieściach. To właśnie z tego materiału, przyswojonego w dzieciństwie w chwilach tuż przed zaśnięciem, czerpali natchnienie do swoich historii arystokraci z najświetniejszego dworu na świecie.
Cudownych zjawisk było zresztą w Wersalu wiele: ogromny park otaczający pałac powstał z niczego w tak krótkim czasie, że przywodził na myśl dotknięcie czarodziejskiej różdżki; strumienie wody tryskające z fontann tworzyły niewiarygodne efekty, a wieczorami stroje skrzące się od drogocennych kamieni i lśniące tęczowym blaskiem jedwabie odbijały się w nieskończonej liczbie luster oświetlanych przez nieprzeliczoną ilość świec. Podczas przyjęć najważniejszy był efekt zaskoczenia i oto nagle otwierały się sufity lub zapadały podłogi aby zmienić w mgnieniu oka dekoracje do kostiumowych występów dworzan.
Możemy sobie łatwo wyobrazić osłupienie młodych ludzi, którzy w tym zaczarowanym świecie stawiali swoje pierwsze kroki. Wszystko tam działo się pod hasłem uprzejmości, ale wystarczał jeden prawdziwy krok, aby okryć się śmiesznością, wzbudzić nienawiść czy żywiołową zazdrość. Poparcie i rady dam dworu i dworzanina o mocnej pozycji, konieczne były dla młodych ludzi debiutujących w trudnej sztuce bycia dworzaninem. Życzliwe przyjęcie ze strony wysoko postawionej osoby gwarantowało młodej szlachciance dobre zamążpójście, a prowincjuszowi o błękitnej krwi świetną karierę wojskową bądź wzrost dochodów.
W parku wersalskim i w salonach królewskiej siedziby wszystkie spotkania odbywały się według szczegółowej etykiety, która sprawiała, iż cała francuska arystokracja krążyła wokół swego władcy. Jednak spod cieniutkiej maski doskonałej uprzejmości, języki rzucały stalowe błyski sztyletu, a kto nie mógł wykazać się błyskotliwym dowcipem, musiał pożegnać się ze wszystkimi nadziejami na sukces.
Łatwo więc było odnaleźć podobieństwa między ludowymi opowieściami a baśniowym klimatem panującym na dworze i przekształcić naiwne i proste historie w wyrafinowane opowiadania, w których skromne i uczciwe dzieweczki pod opiekuńczym skrzydłem wróżki i pomimo knowań złej czarownicy, usidlały królewiczów i władców.
Baśnie wzbogacone są jednak o szczegóły obce tradycji; stroje Oślej Skórki nie pojawiają się dzięki czarom, lecz szyte są przez najzręczniejszych krawców na rozkaz króla, z taką samą biegłością, z jaką w królewskich pracowniach setki rzemieślników pracowały wyłącznie na potrzeby dworu Francji.
O ile w Paluszku pojawia się jeszcze Wilkołak, to w Białej Kotce, pióra Madame d'Aulnoy, królewicz, na wzór ówczesnych arystokratów, w pałacu pięknej koteczki zajmuje się kolekcjonowaniem medalionów i dzieł sztuki, w cudowny sposób napływających z całego świata.
Kiedy Król-Słońce się zestarzał, on i Markiza de Maintenon, jego druga żona, położyli kres wszystkim tym mrzonkom. Oddana dobroczynności i wychowaniu biednych dziewcząt ze szlachetnych rodzin nie dopuściła do ich uszu czarodziejskich baśni, którymi rozkoszowało się poprzednie pokolenie. Jej moralizatorska działalność przytłumiła blask dworu skupionego wokół starego króla, który żył dłużej od swoich dzieci i od swojej wspanialej przeszłości.
Baśń powróciła tam, skąd przyszła, aby wieczorami przysiadać przy dziecinnych łóżeczkach, strojna jednak w błyskotki i cuda pozostałe jej po pobycie na dworze.
Była sobie raz mała chłopeczka. Ze świecą ładniejszej szukać! Matka kochała ją okrutnie, a babka - więcej jeszcze. Babka-poczciwina kazała jej uszyć czerwony kapturek, a ten tak się udał, tak jej było w nim ładnie, że odtąd nazywano ją wszędzie: Mały Czerwony Kapturek. Napiekła raz matka maślanych placuszków i powiada:
Idź, Mały Czerwony Kapturku, do babki i zapytaj, jak się miewa. Bo powiadali mi we wsi, że słabuje. Zanieś jej ten placuszek i garnuszek masła.
Mały Czerwony Kapturek ruszyła nie zwlekając do babki. A babka mieszkała w odległej wsi. Wchodzi Mały Czerwony Kapturek w las i spotyka Kuma-Wilka.
Kum-Wilk miał wielką chęć pożreć od razu Małego Czerwonego Kapturka, ale że w lesie byli drwale, więc się nie odważył. Pyta więc tylko, dokąd to wędruje. Mały Czerwony Kapturek nie wiedziała, nieboraczka, jak to niebezpiecznie przystawać i podawać ucho wilczym słówkom. Zatrzymała się więc i powiada:
- Idę odwiedzić babkę. Niosę dla niej placuszek i garnuszek masła od matki.
- A daleko to do babki? - pyta Wilk.
- O, szmat drogi! - rzecze Mały Czerwony Kapturek. - Trzeba iść aż do młyna, co go widać - o, tam! daleko! A potem dalej jeszcze, aż do pierwszej chaty we wsi.
- Ano - powiada Wilk na to - pójdę i ja do babki w odwiedziny. Ja ruszę tą dróżką. Ty - idź tamtą. Zobaczymy, kto pierwszy u babki stanie.
Puścił się Wilk co duch krótszą dróżką, a dziewuszka poszła dłuższą. Idąc, zbałamuciła chwilę, zrywając orzechy w olszynie, chwilę - goniąc za motylami, chwilę - rwąc napotkane w trawie drobne kwiatuszki i układając je w wiązanki.
Tymczasem Wilk nie mitrężył i wnet stanął przed chałupką babki.
- Puk-puk.
- A kto tam?
- To ja, twoja wnuczka, babko, Mały Czerwony Kapturek - odpowiedział Wilk zmienionym głosem. - Przynoszę ci maślany placuszek i garnuszek masła od matki.
Babka-poczciwina słabowała trochę i leżała. Zawołała więc nie wstając z łóżka:
- Pociągnij zatyczkę z koziej nóżki, a puści rygielek!
Pociągnął Wilk kozią nóżkę - drzwi się otworzyły. Wilk rzucił się na babinkę i połknął ją w mgnieniu oka, bo już trzy dni pościł. Po czym zamknął drzwi, wyciągnął się na łóżku babki i czeka na Małego Czerwonego Kapturka. Wkrótce nadeszła dziewuszka i stuka do drzwi:
- Puk-puk.
- A kto tam?
Mały Czerwony Kapturek strwożyła się bardzo, co to za gruby wilczy głos się odzywa. Ale sądząc, że babka zachrypła, powiada:
- To ja, twoja wnuczka, babko, Mały Czerwony Kapturek. Przynoszę ci maślany placuszek i garnuszek masła od matki.
A Wilk na to słodziuchno, jak tylko może:
- Pociągnij kozią nóżkę, a puści rygielek.
Mały Czerwony Kapturek pociągnęła kozią nóżkę. Drzwi się otworzyły. Na widok dziewczynki Wilk nurknął pod pierzynę i powiada z łóżka:
- Schowaj do skrzyni placuszek i garnuszek z masłem. I chodź tu, moja miła. Połóż się przy mnie.
Mały Czerwony Kapturek zdjęła kapotkę i wyciągnęła się obok babki, dziwując się jej posturze:
- O moja babko, jakie to masz wielkie ręce!
- Żeby cię mocniej uścisnąć, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie to masz długie nogi!
- Aby cię prędko schwytać, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie to masz wielkie uszyska!
- Aby cię dobrze słyszeć, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie ty masz wielkie oczy!
- Aby cię lepiej widzieć, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie ty masz wielkie zęby!
- Aby cię smacznie zjeść!
Zły Wilk warknął, dał susa z łóżka i Małego Czerwonego Kapturka pożarł.
Morał stąd płynie - proszę słuchać,
urocze, wdzięczne me dziewuszki
-że obcych ludzi pogaduszki
należy puszczać mimo ucha.
Pogwarki wprawdzie miła chwilka,
lecz blisko stąd do paszczy wilka.
Radzę wam zapamiętać,
że jest podstępny wilk niektóry:
ukrywa wilcze swe pazury,
by słodkim słówkiem zwieść dziewczęta.
Ani go poznać! Mina święta tkliwie,
łagodnie patrzy w oczy,
za panną uliczkami kroczy
przymilny, słodki jak cukierek.
Lecz wierzcie: to wilczysko szczere
Byli sobie raz król i królowa, którzy się bardzo niecierpliwili, że nie mają dzieci. Trudno powiedzieć jak bardzo. Jeździli po całym świecie do rozmaitych wód, składali śluby, pielgrzymowali - wszystko na próżno.
Wreszcie jednak królowa urodziła córkę.
Wyprawiono piękne chrzciny. Na chrzestne matki zaproszono wszystkie wróżki z całego królestwa, a było ich siedem. Król i królowa liczyli na to, że mała księżniczka otrzyma od nich w darze najwspanialsze zalety. Czynić takie dary było wówczas we zwyczaju wróżek.
Po ceremonii chrztu cała kompania udała się do królewskiego pałacu, gdzie na cześć wróżek odbyć się miała wspaniała biesiada. Przed każdą z nich położono bogate nakrycie i szczerozłote puzderko, a w nim złotą łyżkę, złoty sztuciec i złoty nóż. Wszystko wysadzone suto diamentami i rubinami.
Nagle, gdy już każdy zajmował swoje miejsce za stołem, ujrzano wchodzącą starą wróżkę, której wcale na biesiadę nie zaproszono, bo od pięćdziesięciu z górą lat nie opuszczała wieży. Wszyscy sądzili więc, że już umarła lub że ją coś uroczyło.
Król rozkazał położyć przed nią nakrycie, lecz nie sposób było dać jej szczerozłote puzderko, gdyż wyrobiono ich tylko siedem dla siedmiu wróżek.
Starowina myślała, że ją postponują, zaczęła więc mruczeć pod nosem jakieś pogróżki. Posłyszała to jedna z siedzących opodal młodych wróżek i zatrwożyła się, aby starucha nie obdarzyła czymś zgubnym małej księżniczki. Więc gdy tylko wstano od stołu, ukryła się za zasłoną, aby zabrać głos ostatnia i - jeśli zajdzie potrzeba - naprawić zło wyrządzone przez staruchę.
Tymczasem wróżki rozpoczęły już wręczanie darów księżniczce. Pierwsza, najmłodsza, oznajmiła, że księżniczka będzie najpiękniejszą w świecie osóbką. Druga - że będzie roztropna jak cherubinek. Trzecia - udzieliła jej daru czynienia wszystkiego z zadziwiającym wdziękiem, czwarta - daru najzwinniejszego tańca, piąta - słowiczego głosu, szósta - umiejętności doskonałej gry na wszystkich instrumentach.
Gdy przyszła kolej na starą wróżkę, ta, trzęsąc głową, i to z gniewu, nie ze starości, powiedziała, że księżniczka przekłuje sobie dłoń wrzecionem i umrze.
Straszliwy dar wróżki przejął trwogą wszystkich zgromadzonych. Nie było nikogo, kto by nie płakał.
Wtedy zza zasłony wystąpiła młoda wróżka i donośnym głosem odezwała się w te słowa:
- Bądźcie spokojni, królu i królowo. Księżniczka nie umrze. Nie mam wprawdzie tyle mocy, aby odwrócić zło, które sprowadziła moja starsza krewniaczka, i nie mogę mu przeszkodzić, więc księżniczka przekłuje sobie dłoń wrzecionem. Nie umrze jednak, ale zapadnie w głęboki sen, który trwać będzie sto lat. Lecz gdy sto lat przeminie, zjawi się syn królewski i obudzi księżniczkę.
Król, aby oddalić nieszczęście zapowiedziane przez starą wróżkę, kazał natychmiast ogłosić edykt grożący śmiercią każdemu, kto by prządł na kołowrotku lub miał u siebie wrzeciono.
Minęło lat piętnaście. Król i królowa udali się na wieś do swego letniego pałacyku, a młoda księżniczka biegała po zamku sama. Wspinała się po schodach coraz to wyżej, zaglądając do komnat, i wreszcie zapędziła się aż na szczyt zamkowej baszty, gdzie na poddaszu, w małej izdebce, siedziała jakaś starowinka i przędła kądziel na kołowrotku. Poczciwina nic nie wiedziała o zakazie królewskim tyczącym się wrzeciona.
- Co to robicie, moja kobiecino? - zapytała księżniczka.
- Przędę, moja śliczna - odrzekła stara.
- Ach, jak ładnie! Jak to się robi? Pozwólcie, abym i ja spróbowała. Lecz ledwo księżniczka wzięła do ręki wrzeciono, czy to z przyczyny wrodzonej żywości, czy też z woli wróżek, przebiła sobie nim rękę i padła zemdlona. Wielce zaniepokojona starowinka jęła głośno przyzywać pomocy. Zbiegli się zewsząd dworacy, spryskiwali twarz księżniczki wodą, rozluźnili jej gorsecik, natarli skronie larendogrą. Nie odzyskała jednak przytomności.
Wówczas król, który zjawił się na ten gwałt i krzątaninę, przypomniał sobie przepowiednie wróżek. Uznał, że tak stać się musiało, skoro tak orzekły wróżki, i kazał ułożyć księżniczkę w najpiękniejszej komnacie pałacu na wspaniałym łożu, pokrytym złotymi i srebrnymi koronkami.
Wydawała się aniołem - tak była piękna. Chociaż omdlała, nie straciła pięknych rumieńców, policzki jej były różane, a usteczka jak korale. Nie umarła jednak - chociaż oczy miała zamknięte; słychać było jej lekkuchne tchnienie.
Król rozkazał, by nic nie zakłócało spokoju śpiącej aż do chwili ocknienia.
Gdy ten przypadek zdarzył się księżniczce, dobra wróżka, która uratowała ją od śmierci, skazując na stuletni sen, znajdowała się w oddalonym o tysiąc dwieście mil królestwie Facecji. Wiadomość o tym, co się stało, przyniósł jej mały karzełek, co miał siedmiomilowe buty. (Gdy się w nie obuło - każdy krok mierzył siedem mil.) Wróżka wybrała się natychmiast w drogę i już po godzinie ujrzano ją w zamku, zbliżającą się na ognistym wozie, oprzężonym w smoki.
Król podał jej rękę, gdy wysiadała, a wróżka pochwaliła go za wszystkie poczynania. Że była to jednak wielce przewidująca dama, zatroszczyła się, by księżniczce nie było nijako samej, gdy się zbudzi w tym starym zamczysku. I oto co uczyniła: pominąwszy króla i królową, jęła wszystko, co było w zamku, tykać swoją laseczką. Tknęła ochmistrzynię, panny służące, garderobiane, szlachciców, oficerów, marszałków dworu, kuchmistrzów, kuchcików, chłopców na posyłki, dozorców, paziów, lokajów. Tknęła konie w stajniach, masztalerzy, wielkie kundle podwórzowe i małą Pufcię, suczkę księżniczki, leżącą na jej łożu. I wszystko w zamku, czego tknęła laseczka wróżki, zapadało w głęboki sen, z którego ocknąć się miało wraz ze swoją panią, aby jej służyć, gdy tego zażąda. Usnęły nawet, obracając się nad ogniem, rożny z nadzianymi kuropatwami i bażantami - a wraz z nimi usnął ogień. Wszystko to stało się w mgnieniu oka, bo wróżki są zwinne w robocie.
Ucałowawszy ukochane dziecko, król i królowa wyszli z zamku i rozkazali ogłosić, że nikomu do niego zbliżać się nie wolno. Nie trzeba było zresztą i tego zakazu, bo w ciągu kwadransa wyrosła wokół ogrodów zamkowych taka gęstwina wielkich i małych drzew, splątanych jeżyn i głogów, że nie mógł przedrzeć się przez nią żaden zwierz ani człowiek. Spoza gęstwiny zaledwie dostrzec można było, i to z bardzo daleka, szczyty zamkowych wież. Oczywiście nikt nie wątpił nawet, że była to jeszcze jedna czarodziejska sztuczka wróżki, aby ktoś ciekawy nie zakłócił snu księżniczki.
Minęło sto lat. Syn króla, który panował w tym kraju, a był on już z innego rodu niż śpiąca księżniczka, wybrał się w te strony na łowy i zapytał towarzyszy, co to za wieżyce wznoszą się ponad wielkim i gęstym lasem. .Każdy opowiedział mu, co o tym słyszał. Jeden, że to stare zamczysko, w którym straszy, inny - że tu schodzą się okoliczni czarodzieje i wyprawiają swe harce. Ale najwięcej głosów było za tym, że w zamku mieszka wilkołak i porywa bezkarnie wszystkie dzieci, które tylko dopadnie. Nikt bowiem schwytać go nie może, gdyż jedynie wilkołak jest w mocy przedrzeć się przez ten las.
Książę nie wiedział, komu wierzyć, gdy odezwał się stary chłop: - Et, wasza wysokość! Już pięćdziesiąt lat temu słyszałem, jak mój ojciec opowiadał, że w tym zamku jest księżniczka. Piękniejszej ludzkie oczy nie widziały. Ponoć śpi ona już sto lat, a obudzi ją syn królewski, któremu jest przeznaczona.
Na te słowa ognisty zapał porwał młodego księcia. Już nie wątpił ani chwili, że to on musi rozegrać do końca tę niezwykłą awanturę. Rozgorzały miłością i żądzą sławy postanowił przekonać się natychmiast, ile jest prawdy w tym wszystkim. Zbliżył się do lasu i w tejże chwili wszystkie drzewa, wszystkie głogi i jeżyny rozwarły się przed nim, czyniąc mu dogodne przejście. Ruszył więc ku zamczysku i wszedł w długą aleję. U jej końca widział majaczący zamek. Dziwiło go nieco, że nikt z jego asysty nie mógł mu towarzyszyć, bo gęstwina zamykała się za nim, gdy ją tylko przekroczył. Szedł jednak wytrwale przed siebie, bo młody zakochany książę jest zawsze odważny. Wreszcie wstąpił na wielki frontowy dziedziniec, którego widok mógł łatwo zmrozić krew w żyłach. Panowała tu złowroga cisza. Wszystko zdawało się obrazem śmierci. Leżący pokotem ludzie i zwierzęta nie dawali znaku życia. Lecz książę poznał po pryszczastych nosach i czerwonych gębach strażników, że nie umarli, a śpią. Ich szklanki, w których pozostało na dnie jeszcze parę kropel wina, świadczyły, iż zasnęli popijając sobie tęgo.
Wędrując dalej, książę dotarł do brukowanego marmurem dziedzińca, wszedł na schody i do kordegardy, gdzie gwardziści, stojąc szpalerem z muszkietami na ramionach, chrapali w najlepsze. Po czym minąwszy wiele pokojów, gdzie stojąc, siedząc, spały damy i szlachcice, wszedł do złocistej komnaty. Tu, na łożu o uniesionych zasłonach, ujrzał najpiękniejszy widok, jaki oglądał w życiu.
Była to księżniczka. Nie zdawała się liczyć więcej niż piętnaście lub szesnaście lat, a była piękna i świetlista jak bogini. Książę, zadziwiony, zbliżył się drżąc i padł przed księżniczką na kolana. A że już właśnie przyszła pora, by się ocknęła, czar prysnął i księżniczka spojrzała na księcia tak tkliwie, aż to się zdawało dziwne przy pierwszym spotkaniu. Po czym rzekła:
- Czy to ty, mój książę? Długo czekałam na ciebie.
Książę oczarowany tymi słowy, a bardziej jeszcze wdziękiem, z jakim zostały wypowiedziane, nie wiedział, jak wyrazić swą wdzięczność i ukontentowanie. Zapewnił więc tylko, że kocha ją nad wszystko na świecie. Słowa rwały mu się, lecz tym bardziej podobały się księżniczce. Dowodziły bowiem, że więcej w nich miłości niż krasomówczych sztuczek.
Książę zdawał się bardziej zakłopotany od księżniczki. Nic w tym dziwnego. Wszakże księżniczka mogła przez sto lat śnić o tym, co ma mu powiedzieć. Powiadają bowiem, że wróżka, aby umilić czas księżniczce, sprowadziła jej błogie sny.
Tak czy owak, książę i księżniczka, choć już od czterech godzin wiedli ze sobą rozmowę, nie powiedzieli sobie jeszcze i połowy tego, co chcieli powiedzieć.
Tymczasem wraz z księżniczką obudził się cały dwór i każdy chciał się brać do swoich obowiązków, ale wszyscy byli niezwykle głodni. Nie wszyscy bowiem byli zakochani. Pewna zgłodniała dama dworu zniecierpliwiła się wreszcie i oznajmiła księżniczce, że podano pieczyste. Książę pomógł wstać księżniczce, która była przecież ubrana, i to nawet wspaniale. Przezornie jednak nic jej nie powiedział, że ma suknię z czasów prababek, zapiętą wysoko pod szyję. I w tym zresztą pięknie wyglądała.
Oboje przeszli do lustrzanej sali i spożyli tu wieczerzę, a usługiwali im adiutanci księżniczki. Skrzypce i oboje grały stare pieśni zawsze jednako piękne, choć ich nie grano od stu lat.
Po wieczerzy kapelan królewski w zamkowej kaplicy dał ślub młodej parze, a dama dworu opuściła zasłony przy łożu księżniczki. Młodzi mało spali tej nocy - księżniczka była przecież bardzo wyspana.
O świcie pożegnał ją książę, aby udać się do miasta, gdzie oczekiwał go ojciec, zapewne bardzo zaniepokojony jego długą nieobecnością. Książę tłumaczył się, że zabłądziwszy w lesie podczas łowów, zmuszony był nocować w chacie smolarza, który ugościł go czarnym chlebem i serem. Ojciec, poczciwina, uwierzył, ale matka nie całkiem była o tym przeświadczona. Widząc zaś, że syn prawie co dzień wyrusza na łowy i dwie albo trzy noce spędza poza domem, zawsze mając pod ręką jakąś wymówkę, nabrała pewności, że wplątał się on w jakąś miłosną awanturkę.
Dwa lata upłynęło od ślubu księcia i miał on już z księżniczką dwoje dzieci: starszą córeczkę - Jutrzenkę, i młodszego od niej synka, którego nazwano - Poranek. Był on jeszcze piękniejszy od siostry.
Królowa-matka nieraz mawiała do syna, że życie winno mieć swoje uciechy, a to dlatego, by go skłonić do serdecznych zwierzeń. Książę jednak nie śmiał się przyznać do niczego. Bo chociaż kochał matkę, szczerze jej się lękał. Pochodziła ona bowiem z rodu wilkołaków, a król poślubił ją dla jej wielkich majętności. Szeptano sobie nawet na dworze, że odzywa się w niej krew wilkołacka i że wielki gwałt sobie zadaje, by nie dopadać drepcących dzieci. Tak więc książę nie mówił jej o niczym. Lecz gdy po dwóch latach król zamknął oczy, a młody książę objął panowanie, oznajmił wszem wobec o swym małżeństwie. Po czym z wielką paradą wyruszył po żonę do jej rodzinnego zamku.
Przybycie i wjazd królowej z dwojgiem dzieci odbyły się z niezwykłą okazałością.
Wkrótce potem młody król wyruszył na wojnę ze swoim sąsiadem, cesarzem Bigocji, ustanawiając swoją matkę regentką i polecając jej gorąco żonę i dzieci. Spodziewał się, że zabawi na wojnie całe lato.
Gdy tylko wyruszył, królowa-matka wysłała swoją synową i jej dzieci na letnisko. Spodziewała się bowiem, że w ustronnym miejscu łatwiej zaspokoi straszliwy swój apetyt. Sama udała się tam w parę dni później i powiada do marszałka dworu:
- Jutro podasz mi, asan, na obiad Jutrzenkę. - Olaboga, pani... - odezwał się marszałek
- Tak mi się podoba - fuknęła królowa głosem wilkołaka, który ma apetyt na świeże mięso. - Chcę ją zjeść, i to w cebulowym sosie! Nieszczęsny marszałek, wiedząc dobrze, że z wilkołaczką igrać niebezpiecznie, wziął wielki nóż i ruszył do komnatki małej Jutrzenki. Miała ona zaledwie cztery lata i śmiejąc się i skacząc wybiegła mu naprzeciw i rzuciła się na szyję, prosząc o cukierki. Marszałek rozpłakał się z rozczulenia, upuścił z ręki nóż, po czym poszedł na podwórko i zarżnął baranka. Przyprawił go w znakomitym sosie, a jego pani powiedziała mu, że nigdy nic równie smacznego nie jadła. Jednocześnie marszałek uniósł z zamku Jutrzenkę i powierzył opiece swojej żony, przykazując by ją ukryła w domu przy końcu podwórka.
Po ośmiu dniach niegodziwa królowa powiada do marszałka dworu:
- Podasz mi, asan, potrawę z Poranka na wieczerzę.
Tym razem marszałek ani się odezwał, bo zamierzał oszukać ją po raz wtóry. Poszedł więc po małe książątko. Choć miało ono dopiero trzy lata, zastał je bijące się na flowery z wielką małpą. Znowu zaniósł dziecko do swojej żony, która je ukryła wraz z małą Jutrzenką, a zamiast potrawy z Poranka podał na stół królowej koźlątko tak kruche, że nie mogła się dość nachwalić jego smaku.
Tak więc do tej pory wszystko szło gładko, gdy pewnego wieczoru powiada niegodziwa wilkołaczka do marszałka:
- Mam apetyt na królową i to w takim sosie, jak jej dzieci. Tym razem nieszczęsnemu marszałkowi opadły ręce. Zwątpił, aby mu się udało podejść królową raz jeszcze. Młoda królowa bowiem miała już z górą lat dwadzieścia, nie licząc tych stu, które przespała. Skórka jej była więc już nieco przytwarda, choć biała i gładka. Głów się tu, człowieku, jak znaleźć bydlątko o takiej skórze! A że marszałkowi chodziło też i o własną, postanowił z bólem serca zarżnąć królową. Ruszył więc zamaszyście do jej komnaty, by rzecz skończyć od razu.
Idąc podżegał w sobie złość i wszedł do królowej z kordelasem w ręku. Chcąc jednak znaleźć się, jak należy, przedłożył jej rozkaz królowej-matki z należytą rewerencją.
- Ależ, proszę, bardzo proszę - rzekła królowa nadstawiając szyję. - Czyń pan, marszałku, co ci nakazano. Połączę się nareszcie z dziećmi, z moimi nieszczęsnymi dziećmi, które tak kochałam.
Tak mówiła królowa, gdyż od chwili porwania dzieci była pewna, że nie żyją.
- Nie! Nie! - powiada biedny marszałek szczerze wzruszony. - Wasza królewska mość będzie żyła i spotka się ze swymi dziećmi - cała i zdrowa. I to w moim domu, gdzie je ukryłem. Raz jeszcze oszukam królową-matkę i podam jej pieczoną łanię zamiast waszej królewskiej mości.
Po czym natychmiast poprowadził królową do swego domu, gdzie mogła wreszcie uściskać swoje dzieci i wypłakać się z nimi. Sam zaś przyprawił łanię, którą stara królowa zjadła z takim apetytem, jakby to była jej synowa, i bardzo była z tego rada. A umyśliła sobie powiedzieć królowi po jego powrocie, że jego żonę i dwoje dzieci pożarły wściekłe wilki.
Któregoś wieczoru, gdy królowa-matka snuła się po dziedzińcach i podwórcach, węsząc swoim zwyczajem za świeżym mięsem, posłyszała z jakiejś izdebki pracz małego Poranka, któremu matka dała w skórę, bo był niegrzeczny. Usłyszała też głos Jutrzenki, ujmującej się za braciszkiem. Poznawszy głosy dzieci i ich matki, wpadła w straszliwą złość, że ją oszukano, i już nazajutrz rozkazała głosem tak strasznym, aż wszystkich przeszły ciarki, aby na środku zamkowego podwórka ustawiono wielką kadź. Kadź tę kazała napełnić padalcami, ropuchami i żmijami i wrzucić w nią królową i jej dzieci, marszałka, jego żonę i posługaczkę. Rozkazała też, by ich przyprowadzono z wykręconymi w tył i skutymi rękami.
Skazańcy nadeszli, a oprawcy już się sposobili, by ich wrzucić do kadzi, gdy król, którego tak rychłego powrotu nikt się nie spodziewał, wpadł konno na dziedziniec. Przybył on z przednią strażą i wielce zdumiony pyta, co ma znaczyć ten straszliwy widok. Gdy wszyscy milczeli, nie wiedząc, co odpowiedzieć, rozjuszona obrotem spraw wilkołaczka cisnęła się głową naprzód do kadzi. W jednej chwili pożarły ją obmierzłe bestie, które sama do kadzi wsypać kazała.
Król strapił się tym, gdyż była przecież jego matką. Lecz przy żonie i dzieciach pocieszył się niezadługo.
Gdy panna chce iść za mąż - niech będzie cierpliwa skromnej pannie obyczaj poczekać pozwala, gdy mąż ma być bogaty, rozumny i galant doprawdy, że opłaca się wtedy czekanie. Lecz czasami zbyt długie to czekanie bywa, jak to - stuletnie, chociaż w miłym śnie upływa. Dziś nie znajdzie się chyba tak szczęśliwych panien, bo każda się dziś panna ku szczęściu wyrywa.
Jedno jeszcze ta bajka powiedzieć się stara: że kiedy się wesele na później odłoży, szczęściu to nie przeszkodzi. Być może - pomoże i na dłuższym czekaniu zyska młoda para.
Lecz że ognista miłość nie cierpi czekania i spieszy zawsze z racji wielkiego zapału, więc oszczędzę wam przeto zrzędnego gadania i brzęczenia u uszu słowami morału.
Był sobie raz pewien szlachcic, który ożenił się powtórnie z jejmością wielce pyszną i zadzierającą nosa. Miała ona dwie córki, które kubek w kubek wdały się w matkę. Mąż zaś miał po pierwszej żonie córkę, niezmiernie łagodną i zacną dzieweczkę. Odziedziczyła te cnoty po swojej matce, najzacniejszej w świecie osobie.
Jeszcze nie skończyło się weselisko, a już macocha pofolgowała swoim humorom. Kłuły ją bowiem w oczy cnoty dziewczątka, przy którym jej własne córki wydawały się bardziej jeszcze nieznośne.
Obarczyła więc pasierbicę najpodlejszymi gospodarskimi zajęciami: musiała zmywać garnki, szorować schody, zamiatać izby i woskować posadzki w pokojach jejmości i jejmościanek. Sypiała na przygórku, pod dachem, na wiązce ostrej słomy, gdy siostry mieszkały w wykładanych posadzkami komnatach, miały łóżka rzeźbione według ostatniej mody i wielkie zwierciadła, w których mogły się przejrzeć od stóp do głów.
Niebożątko znosiło wszystko cierpliwie i nie śmiało nawet poskarżyć się ojcu, aby jej nie ofuknął. Jejmość bowiem rządziła małżonkiem, jak jej się podobało.
Sierota zaś, uporawszy się ze swoją robotą, przysiadała sobie w kącie komina na popielniku. Stąd wszyscy w domu nazywali ją Smolipupka. Jedynie młodsza siostra, obyczajniejsza od starszej, nazywała ją: Kopciuszek.
Kopciuszek mimo lichych sukienek była jednak sto razy piękniejsza od swoich sióstr, choć te były wspaniale wystrojone.
Zdarzyło się, że syn królewski postanowił wyprawić bal i zaprosił nań wszystkie osoby z eleganckiego świata. Nasze dwie jej mościanki zostały również zaproszone, uchodziły bowiem w okolicy za nie byle co. Rozumie się, że bardzo się uradowały i nuż wybierać suknie i stroje, w których było im najbardziej do twarzy.
Nowy kłopot dla Kopciuszka! Musiała bowiem prasować bieliznę sióstr i karbować im mankietki. Nie było już mowy o niczym innym, tylko o strojach.
- Włożę suknię czerwoną, aksamitną - powiada starsza siostra - a do niej przybranie według angielskiej mody.
- A ja - rzecze młodsza - ubiorę się w skromną spódniczkę, ale narzucę płaszczyk w złote kwiaty i wepnę sobie broszkę diamentową, która niemało jest warta!
Posłały siostry po zgrabną modystkę, aby im poszyła czepeczki z podwójnymi szlarkami, i zakupiły mankietki u zręcznej hafciarki. Kupiły muszki z czarnego aksamitu u kobiety, co umiała je zgrabnie wycinać, i upstrzyły nimi dowcipnie twarzyczki. Po czym przywołały Kopciuszka, aby zasięgnąć jej rady. Znała się bowiem na strojach. Kopciuszek doradziła im wszystko doskonale i nawet ofiarowała się, że im uczesze pięknie włosy, na co zgodziły się z ochotą. Przy czesaniu rozgadały się siostry.
- Rada byś także pójść na bal, prawda, Kopciuszku?
- Chyba kpicie ze mnie, jejmościanki! Niestety - nic po mnie na balu!
- Prawdę mówisz. Wszyscy uśmieliby się do rozpuku, gdyby Smolipupka na balu tańcowała!
Każda panna na takie pogaduszki ułożyłaby im włosy na bakier. Ale Kopciuszek miała dobre serce i uczesała siostry znakomicie. Pannice przez dwa dni nic jeść nie mogły z radości. Dwanaście sznurówek pękło, tak mocno się ściskały, aby być cienkie w pasie. I mizdrzyły się przed lustrem bez ustanku.
Nadszedł wreszcie upragniony dzień. Siostry pojechały na bal, a Kopciuszek patrzyła za nimi, póki nie znikły jej z oczu. Wtedy zapłakała. Zalaną łzami naszła chrzestna matka i pyta, co jej się przydarzyło.
- Chciałabym... chciałabym... - Kopciuszek płakała tak rzewnie, że więcej powiedzieć nie mogła.
Chrzestna matka była wróżką. Powiada więc do Kopciuszka;
- Chciałabyś pojechać na bal. Prawda?
- Ach... chciałabym... niestety - westchnęła Kopciuszek.
- Zrób, co ci każę - rzecze chrzestna matka - a będziesz na balu.
Po czym zabrała Kopciuszka do siebie i powiada:
- Idź do warzywnika i przynieś mi dynię.
Kopciuszek podskoczyła szybko i przyniosła najpiękniejszą, jaką znalazła, zachodząc w głowę, jak to dynia na bal ją powiezie. Chrzestna matka wydrążyła dynię, pozostawiając tylko skórkę, i uderzyła w nią swoją laseczką. W tejże chwili dynia stała się piękną, szczerozłotą karocą. A chrzestna matka zajrzała do pułapki, gdzie siedziało sześć myszy. Wszystkie żywiuteńkie jak skry. Wróżka kazała Kopciuszkowi unieść nieco drzwiczki i każdą wymykającą się z pułapki mysz uderzała swoją laseczką. A myszy w mgnieniu oka przemieniały się, jedna po drugiej, w rącze konie. I - patrzcież! - jest sześć pięknych cugantów u karocy!
Teraz chrzestna matka zafrasowała się, skąd wziąć woźnicę.
- Zobaczę - powiada Kopciuszek - czy nie ma czasem w pułapce szczura. Byłby z niego woźnica nie od parady!
- Pięknie - rzecze na to chrzestna matka. - Idź po szczura.
Kopciuszek przyniosła pułapkę. Siedziały w niej trzy okazałe szczury. Wróżka wybrała wspaniałego wąsacza o bujnej sierści i tknąwszy go laseczką, przemieniła w woźnicę z siarczystym wąsem, jakich mało.
Po czym powiada:
- Idź, Kopciuszku, do ogrodu. Zobaczysz tam za konwią sześć jaszczurek. Przynieś mi je.
Zaledwie Kopciuszek przyniosła jaszczurki, chrzestna matka przemieniła je raz-dwa w sześciu hajduczków, którzy wskoczyli natychmiast za pudło karocy i lśniąc szamerowaniem kabatów, trzymali się za nim tak prosto, jakby całe życie nic innego nie robili.
Wtedy wróżka powiada:
- No cóż? Masz więc czym jechać na bal. Chybaś temu rada?
- Com rada, tom rada! Ale jakże będę tańczyć w tej sukienczynie?
Na to chrzestna matka tknęła ją lekko swoją laseczką i natychmiast sukienczyna Kopciuszka stała się skrzącą szatą ze złotosrebrnej materii, naszywanej klejnotami. Chrzestna dała także Kopciuszkowi najpiękniejsze w świecie pantofelki z popieliczej skórki.
Tak wystrojona siadła Kopciuszek do karocy, a chrzestna matka zaklęła ją na wszystkie świętości, aby na balu nie zmarudziła i nie bawiła ani chwilki dłużej niż do północy. Jeśli bowiem dłużej na balu pozostanie, karoca znowu stanie się dynią, konie zmienią się w myszy, hajduczkowie w jaszczurki, a piękna szata w łachmany.
Kopciuszek obiecała chrzestnej matce, że opuści bal przed północą, i nie posiadając się z radości - pojechała.
Gdy oznajmiono synowi królewskiemu, że przybyła jakaś nikomu nie znana i świetna księżniczka, wybiegł przed pałac, aby ją powitać. Piękna pani wysiadała właśnie z karocy, więc syn królewski podał jej rękę i poprowadził do wielkiej komnaty, gdzie się zabawiali goście.
Gdy weszła, zapadła nagła cisza: zatrzymali się tancerze, umilkły skrzypce, a wszystkie oczy zwróciły się w podziwie ku pięknej nieznajomej. Po czym odezwał się pochlebny szmer głosów:
- Ach, jaka śliczna!
Sam nawet król, choć dobrze już stary, wodził za nią nieustannie wzrokiem i poszeptywał królowej, że nigdy nie widział tak pięknej i wdzięcznej twarzyczki. Wszystkie damy wypatrywały oczy, aby dobrze obejrzeć jej uczesanie i suknię. Zamyślały zaraz jutro kazać sobie uszyć takie same, jeśli tylko im się uda znaleźć równie piękną materię i zręczne modystki.
Syn królewski posadził Kopciuszka na pierwszym miejscu, po czym poprosił ją do tańca. Kopciuszek tańczyła z niezwykłym wdziękiem i coraz większy budziła podziw.
Wkrótce wniesiono smaczny poczęstunek, lecz młody książę nie jadł nic, bo tylo się wpatrywał w Kopciuszka.
Kopciuszek przysiadła się do swoich sióstr i świadczyła im mnóstwo grzeczności: dzieliła się z nimi owocami i pomarańczami, którymi częstował ją młody książę. Dziwiły się temu bardzo, bo miały ją za całkiem nieznajomą osobę.
Książę szeptał nieustannie Kopciuszkowi słodkie słówka, siostry się dziwowały i tak gwarzyli sobie razem.
Nagle usłyszała Kopciuszek, że zegar bije trzy kwadranse po jedenastej. Natychmiast więc złożyła kompanii głęboki ukłon i odeszła tak spiesznie, jak tylko wypadało.
Wróciwszy z balu pobiegła do chrzestnej matki i podziękowawszy pięknie, powiada, że chciałaby jutro jeszcze się tak zabawić. Zaprosił ją bowiem syn królewski. Po czym jęła opowiadać, co to się jej przydarzyło.
Gdy siostry zapukały do drzwi, Kopciuszek poszła im otworzyć i woła:
- A toście się, siostry, zasiedziały!
I trze oczy, przeciąga się, jakby się tylko co obudziła, choć odkąd się z nimi rozstała, ani nawet nie pomyślała o spaniu.
- Gdybyś była na balu, nie nudziłabyś się ani chwili - powiada jedna z sióstr. - Była na nim piękna księżniczka! Najpiękniejsza w świecie! Świadczyła nam tysiące grzeczności! Częstowała cytrynkami, pomarańczami!
Śmiać się zachciało Kopciuszkowi, ale pyta sióstr, jak się owa księżniczka nazywa. Siostry na to, że nikt jej nie zna, a syn królewski bardzo się tym trapi i chętnie oddałby wszystko, aby się dowiedzieć, kto ona.
Kopciuszek uśmiechnęła się i rzecze
- Więc jest tak piękna! Miły Boże! Jakżeście szczęśliwe, żeście ją widziały! Czemuż ja jej zobaczyć nie mogę! Niestety! O, jejmościanko, siostro, moja ty panno Gadulska, pożycz mi, jeśli łaska, twoją codzienną żółtą sukienkę, to się w niej na bal wybiorę!
- Jeszcze czego! - ofuknie ją siostra Gadulska. - Akurat! Pożyczać suknię takiej Smolipupce! Musiałabym mieć źle w głowie!
Kopciuszek spodziewała się takiej odprawy i nawet była jej rada. Byłaby bowiem w wielkim kłopocie, gdyby siostra chciała pożyczyć jej sukienkę.
Nazajutrz znowu obie starsze siostry wybrały się na bal. Udała się tam i Kopciuszek, jeszcze bardziej strojna niż za pierwszym razem. Syn królewski nie odstępował jej ani na krok i bez ustanku szeptał jej słodkie słówka. Panna nie nudziła się ani chwilki i zapomniała o poleceniu chrzestnej matki, a gdy zegar zaczął wybijać północ, wydało jej się, że to dopiero jedenasta.
Spostrzegła się jednak i zerwała szybko jak sarneczka. Książę pobiegł za nią, lecz umknęła mu i nie mógł jej schwytać. Gdy uciekała, spadł jej z nóżki pantofelek z popieliczki, a książę podniósł go ostrożnie.
Kopciuszek wróciła do domu srodze zadyszana, piechotą, nie w karocy, bez asysty hajduczków, w swojej lichej sukienczynie. Ze wszystkich wspaniałości został jej tylko jeden pantofelek z popieliczej skórki. Taki sam jak ten, który spadł jej z nóżki.
Tymczasem w pałacu rozpytywano wartowników, czy któryś z nich nie widział wychodzącej księżniczki. Lecz żaden nie zauważył nikogo, oprócz obdartej dziewczyniny wyglądającej na chłopkę, nie na wysoko urodzoną jejmościankę.
Gdy i siostry powróciły z balu, zapytała ich Kopciuszek, czy i tym razem tak dobrze się bawiły i czy widziały piękną panią. Siostry odrzekły, że piękna pani była i tym razem w pałacu, lecz gdy tylko zegar zaczął bić północ, umknęła tak szybko, aż spadł jej z nóżki najpiękniejszy w świecie pantofelek z popieliczej skórki. Podniósł go syn królewski i nic innego nie robił, tylko się w niego wpatrywał. Niechybnie zakochał się w pani, która pantofelek miała na nóżce.
Prawdę mówiły siostry. Nie minęło parę dni, a syn królewski kazał obwieścić swoim trębaczom, że poślubi tę pannę, na której nóżkę będzie ten pantofelek w sam raz.
Zaczęły się więc przymiarki. Najpierw przymierzały pantofelek księżniczki, potem - hrabianki, potem - wszystkie dworki. Na próżno. Zaniesiono pantofelek i do obu sióstr, które czyniły, co mogły, aby weń wepchnąć stopki. Nie mogły się jednak z tym uporać. Kopciuszek, widząc to, roześmiała się i powiada:
- Niechże i ja zobaczę, czy ten pantofelek wejdzie mi na nóżkę!
Siostry parsknęły śmiechem i nuż kpić z Kopciuszka. Lecz dworak, który pannom pantofelek mierzył, spojrzał na Kopciuszka bystro i zauważył, jaka z niej ślicznotka. Więc powiada, że słusznie jej się to należy, bo otrzymał rozkaz zmierzyć pantofelek wszystkim dziewczętom. Poprosił ją, by usiadła, a włożywszy pantofelek na jej stopkę, przekonał się, że wchodzi bez trudu i leży jak ulał.
Jakże się zadziwiły siostry! Lecz nie koniec było niespodziankom. Kopciuszek bowiem wyciągnęła z kieszonki drugi pantofelek, od pary, i włożyła na drugą nóżkę. Na to zjawiła się chrzestna matka i tknąwszy laseczką kopciuszkowej sukienczyny, przemieniła ją w szaty jeszcze piękniejsze od tych, w których oglądano ją na dworze. Wtedy dopiero poznały siostry, kim była spotkana na balu piękna dama. Padły do nóg Kopciuszka, przepraszając za wszystko zło, jakiego od nich doznała.
Kopciuszek podniosła je, uściskała i rzekła, że przebacza im z całego serca i prosi, by ją zawsze kochały.
Odzianą w paradną suknię odprowadzili wszyscy do księcia. A gdy książę ją ujrzał, wydało mu się, że nigdy jeszcze nie była tak piękna.
Nie minęło parę dni, a już było po weselu.
Kopciuszek, która była nie tylko piękna, ale i tkliwego serca, zabrała obie siostry do pałacu i jeszcze tego samego dnia wydała je za okazałych dworaków.
Piękność jest skarbem panien. Prawda: skarb to rzadki. Nie dziw, że wszyscy piękność sławią nieustannie. Ale z wdziękiem, z urokiem, jeszcze piękniej pannie. Bowiem wdzięk więcej zdobi niźli buziak gładki. Chrzestna matka obdarza nim Kopciuszka tedy i uczy, jak szermować wdziękiem, jak nim władać, jak zdobyć serce księcia, jak dźwignąć się z biedy. Tyle morał tej bajki o wdzięku powiada. Pięknisie! Droższy wdzięk niż wasze szmatki. Ceńcie go bardziej niźli złota dźwięk. I życzcie sobie, aby chrzestne matki nieprzepłacony skarb wam dały: Wdzięk.
Choć z losu łaskawej ręki macie i rozum, i wdzięki, choć ród wasz nie byle jaki, choć czarujecie buziakiem nie dosyć tego, panienki.
Gdy chcecie dochrapać się czegoś, zabłysnąć, do celu dotrzeć, wierzcie: nie będzie nic z tego, gdy nie pomogą, kumotrzy.
Przypis tłumaczki:
Jak w bajce przystało, do pantofelków Kopciuszka wkradł się chochlik, który pomylił szczegóły jej balowego stroju! Gdy w następnym (po 1697 roku) wydaniu składano tę uroczą książkę - w drukarni zamazały się czcionki. Pan Perrault napisał, że Kopciuszek miała "pantoufles de vair" ("vair" - popielica) - lecz złożono "pantoufles de verte" ("verte" - szkło). Po czym - jedni czytelnicy widzieli ją oczyma wyobraźni w szklanych pantofelkach, inni w miękkich i popielatych. Ciekawe, że długo trwał ten zabawny "spór". Setki lat rozstrzygnęły go na korzyść miękkich pantofelków ze skórki, aczkolwiek wersja szklanych pantofelków też się tu i ówdzie przyjęła.
Stronnicy pantofelków z popieliczki cytują szereg literackich porównań i łączą je z wielowiekową popularnością miękkich pantofelków ze sławnej bajki. Oto jedno z nich - H. Murgera:
"Kamilla miała w ręku skromny płaszczyk... Jedynym zbytkowym szczegółem jej stroju były rękawiczki. Śliczne rękawiczki miękkie i delikatne - z rodu pantofelków Kopciuszka..."
W tłumaczeniu oparto się na pierwszym wydaniu. - Kopciuszek tańczy w pantofelkach z popieliczki, jak w 1697 roku.
Pewien młynarz pozostawił dzieciom w spadku wszystkie swoje dobra. A miał on tylko młyn, osła i kota. Dzieci prędko tym się podzieliły, nie wzywając sędziego ani notariusza. Ci bowiem zjedliby do cna ich ubogi spadek.
Syn najstarszy wziął młyn, średni osła, a dla najmłodszego pozostał kot. Najmłodszy był niepocieszony, że mu przypadł taki lichy udział.
- Moi bracia - powiedział - będą mogli we dwóch zarobić na przyzwoity kawałek chleba. Ja zaś, gdy zjem tego kota, a jego skórkę wyprawię na zarękawek, mogę tylko umrzeć z głodu.
Kot, słysząc tę przemowę, rzecze statecznie i poważnie:
- Nie trap się, gospodarzu. Daj mi tylko wór i każ mi uszyć parę butów, abym mógł łazić po zaroślach, a zobaczysz, że twój udział w spadku nie jest taki marny, jak sądzisz.
Chociaż jego pan niewiele stawiał na to gadanie, przecież rad był, że kot chce mu dopomóc w biedzie. Widział bowiem nieraz, jakich to zwinnych i szczwanych sztuk dokazywał łapiąc szczury i myszy, kiedy to krył się w mące i udawał trupa lub zawieszał się na łapach.
Gdy tylko kot otrzymał wszystko, o co prosił, z animuszem wciągnął buty, zawiesił worek na szyi, uchwycił go przednimi łapami za sznury i ruszył ku królikarni, gdzie było mnóstwo królików. Do worka napchał otrąb i sieczki i położył się jak nieżywy, czekając, aż zbliży się do niego jakiś mały, jeszcze nieświadom zdradliwości tego świata króliczek, aby wyjeść to, co kot do worka napchał.
Ledwo kot się położył, już miał uciechę; młody, nierozważny królik wlazł mu do worka.
Imć kot pociągnął za sznurki, schwytał królika i bez miłosierdzia zrobił z nim koniec. Wielce pyszny ze swej zdobyczy, ruszył do króla i poprosił o posłuchanie.
Wezwano go tedy na komnaty jego królewskiej mości. Kot, wszedłszy, złożył królowi głęboki pokłon i powiada:
- Oto, Majestacie, królik z królikarni jaśnie wielmożnego pana Szarabana. - Tym imieniem bowiem podobało mu się nazwać swego gospodarza. - Jaśnie pan Szaraban polecił mi dostarczyć tego królika waszej królewskiej mości.
- Powiedz twemu panu - odrzekł król - że mu składam podziękowanie, gdyż wielce mnie tym ucieszył.
Wkrótce potem kot ze swoim rozwartym workiem ukrył się w zbożu. Gdy do worka wpadły dwie kuropatwy, pociągnął za sznurki i schwytał je obie na raz. Po czym poszedł złożyć je w darze królowi, jak to był uczynił z królikiem z królikarni.
Król przyjął go z taką samą uciechą i dał mu na piwo.
I tak kot przez dwa czy trzy miesiące przynosił królowi coraz to inną sztukę zwierzyny od swego gospodarza.
Pewnego razu, dowiedziawszy się, że król wraz z córką, najpiękniejszą pod słońcem panną, ma się udać na przejażdżkę nad brzeg rzeki, powiada kot do swego gospodarza:
- Jeśli zechcesz, panie, posłuchać mojej rady, to twój los wnet pięknie się ustali. Idź tylko wykąpać się w rzece, w miejscu, które ci wskażę. A na mnie zdaj resztę.
Jaśnie pan Szaraban postąpił, jak mu kot doradził, nie łamiąc sobie głowy, co z tego wyniknie.
Gdy zażywał kąpieli, nadjechał król. Kot jął krzyczeć z całej siły: - Na pomoc! Na pomoc! Jaśnie pan Szaraban tonie!
Na ten krzyk król wychylił głowę z drzwi karocy i ujrzawszy kota, który mu tylekroć przynosił zwierzynę, rozkazał swym gwardzistom, aby pospieszyli na pomoc jaśnie wielmożnemu panu Szarabanowi.
Gdy nieszczęsnego pana z wody wyciągano, kot zbliżył się do karocy i powiada do króla, jak to w czasie kąpieli jego pana nadeszli złodzieje i porwali mu szaty, mimo że kot ile tchu piersi wrzeszczał:
- Hajże na złodzieja!
(A sam schował hultaj te szaty pod kamieniem.)
Natychmiast rozkazał król swym nadwornym szatnym, aby przynieśli co najpiękniejsze stroje dla jaśnie wielmoźnego pana Szarabana. Po czym jął prawić jaśnie panu mnóstwo grzecznych słówek, a że szaty, w które go przybrano, dodały blasku urodzie kawalera, spodobał się wielce córce królewskiej. Był bowiem przyjemnej twarzy i miał piękną posturę.
Gdy pan Szaraban rzucił na pannę dwa czy trzy razy pełnym szacunku, a z lekka omglonym tkliwością spojrzeniem, zakochała się w nim okrutnie.
Król zaś poprosił go, by wsiadł do jego karocy i zażył przejażdżki z nim i z córką.
Kot, uradowany, że jego zamiary tak szybko spełniać się zaczynają, puścił się rączo naprzód.
Napotkawszy chłopów koszących łąkę, powiada do nich:
- Dobrzy ludzie! Kosiarze! Jeśli nie chcecie, by was wszystkich posiekano na drobne kawałki, jak mięso na pasztet, powiedzcie królowi, że łąka, którą kosicie, należy do jaśnie wielmożnego pana Szarabana!
Król nie omieszkał zapytać kosiarzy, czyją to łąkę koszą.
- Jaśnie wielmożnego pana Szarabana! - odrzekli wszyscy chórem. Rzecz prosta dlatego, że pogróżka kota wielce ich przeraziła.
- Piękne ma pan dziedzictwo, panie Szarabanie - rzekł król.
- I owszem, Majestacie - odpowiedział jaśnie pan. - Łąka ta, jak łacno możesz spostrzec, królu, daje rok w rok obfity plon.
Imć kot tymczasem, który maszerował wciąż przodem, napotkał żeńców i powiada do nich:
- Dobrzy ludzie, którzy sprzątacie te zboża! Jeśli nie chcecie, by was wszystkich posiekano na drobne kawałki, jak mięso na pasztet, powiedzcie, że zboża te należą do jaśnie wielmożnego pana Szarabana!
Gdy za chwilę nadjechał król, zaciekawił się, czyje są te wszystkie leżące przed nim pokotem zboża.
- Jaśnie wielmożnego pana Szarabana! - odpowiedzieli żeńcy, a odpowiedź ta ucieszyła wielce zarówno króla, jak i jaśnie wielmożnego.
Kot, maszerujący przed karocą, powtarzał wciąż to samo wszystkim ludziom, których napotykał na drodze. A król dziwował się rozległości dóbr jaśnie wielmożnego pana Szarabana.
Imć kot dotarł wreszcie do pięknego zamczyska, którego panem był wilkołak, bogacz niesłychany. Wszystkie bowiem ziemie, przez które przejeżdżał król, należały do okręgu jego zamku. Kot, który już przedtem nie omieszkał zebrać wieści o obyczajach i umiejętnościach tego wilkołaka, poprosił go o posłuchanie, mówiąc, iż przechodząc mimo tego wspaniałego zamku, pragnie prosić jego pana, by mu uczynił ten honor i pozwolił złożyć sobie pokłon. Wilkołak przyjął go wielce grzecznie jak na wilkołaka i poprosił, aby sobie spoczął.
- Słyszałem - powiada kot - że umiesz pan przemienić się w każdą bestię. Ot, na przykład: że możesz pan stać się lwem czy też słoniem.
- A pewno! - odrzekł wilkołak gburowato. - Ażebyś zaś asan nie wątpił o tym, zaraz ujrzysz, jak się staję lwem!
Kot tak się strwożył, ujrzawszy przed sobą lwa, że w mgnieniu oka wdrapał się na rynnę, co nie było ani łatwe, ani bezpieczne, zważywszy, że był w butach, które licha są warte do chodzenia po dachach.
Gdy tylko kot zobaczył, że wilkołak przybrał znów zwykłą sobie postać, zszedł na dół i przyznał się szczerze, że zdrowo najadł się strachu.
- Zapewniano mnie jeszcze - powiedział - ale, zaiste, niełatwo temu wierzyć, że umie pan także przybrać postać małych bestyjek: ot na przykład szczura czy tam myszy. Przyznać muszę, iż mi w to uwierzyć trudno.
- Trudno asanowi uwierzyć! - wpadł na niego wilkołak. -Zaraz się przekonasz!
I w tejże chwili przemienił się w mysz, która puściła się biegiem po podłodze. A kot dał susa i zjadł mysz.
Tymczasem król, przejeżdżając mimo zamku wilkołaka, zapragnął wejść do wnętrza.
Kot, posłyszawszy łoskot toczącej się po zwodzonym moście karocy, wybiegł naprzeciw i powiada do króla:
- Witaj, Majestacie, w zamku jaśnie wielmożnego pana Szarabana!
- Jak to? - wykrzyknął król. - I ten zamek należy do ciebie, jaśnie wielmożny panie Szarabanie? Ach, co może być piękniejszego nad ten podwórzec otoczony nadobnymi budynkami! Wejdźmy do środka, jeśli łaska!
Jaśnie pan podał rękę młodej księżniczce i ruszyli za królem, który szedł pierwszy. Weszli do wielkiej komnaty, gdzie zastali zastawioną wspaniałą ucztę, którą był przygotował wilkołak dla swych przyjaciół. Mieli go bowiem odwiedzić jeszcze dziś. Lecz dowiedziawszy się, że król jest w zamku, nie odważyli się wejść do środka.
Król na równi ze swą córką, która całkiem straciła głowę, oczarowany był niepowszednimi zaletami jaśnie wielmożnego pana Szarabana. Widząc nadto, jak wielkie dobra jaśnie pan posiada, król, łyknąwszy sobie pięć czy sześć dobrych kielichów powiedział:
- Jedynie od waszmości zależy, by zostać moim zięciem! Honor, który mu uczynił król, przyjął jaśnie pan z głębokim pokłonem. I tego jeszcze dnia poślubił księżniczkę. Kot zaś został szlachcicem i gonił myszy tylko dla igraszki.
Prawda: to korzyść oczywista,
gdy możesz z ojców dóbr korzystać.
Prawnie dziedziczyć - to nie wstyd.
Lecz więcej niźli testamentom
zawierz zdolnościom i talentom,
a czasem - zdaj się i na spryt.
Jeśli czasem na świecie taka rzecz się zdarza,
że serce córki króla zyska syn młynarza
i ta z nagła go darzy omdlałym spojrzeniem,
wierzcie mi, iż zazwyczaj ważą tu niemało
- budząc miłość i tkliwym sprzyjając zapałom
- młodość, zdobywcza postać i piękne odzienie.
Sinobrody
Był sobie raz pan na wielu zamkach. Miał je po wsiach i miastach. Miał też srebrne i złote zastawy, sprzęty kryte złotogłowiem i szczerozłote karoce. Ale na nieszczęście miał też - siną brodę. Szpeciła go wielce i dawała pozór tak srogi, że wszystkie panie i panny umykały przed nim ze strachu.
Jedna z jego sąsiadek, dama szlachetnego rodu, miała dwie córki - obie skończone piękności. Sinobrody poprosił o rękę jednej z nich, zostawiając wybór matce, którą chciałaby oddać mu za żonę. Żadna z córek nie życzyła sobie tego i odrzekały się go wzajem. Żadna bowiem nie była skłonna zostać żoną jegomości z siną brodą. Odstręczało je bardziej jeszcze, że był on wprzódy wielokrotnie żonaty, a nikt nie wiedział, co się z jego żonami stało.
Sinobrody, chcąc się lepiej poznajomić z pannami, powiózł je wraz z matką, trzema czy czterema najbliższymi przyjaciółkami i kilkoma młodymi sąsiadami do jednego ze swych wiejskich dworów. Bawiono tam cały tydzień. Cały też tydzień trwały nieustanne przejażdżki, wyprawy myśliwskie, połowy, nieustanne tańce, festyny, podwieczorki. Nikt się nie kładł spać, bo całe noce upływały na figlach, które sobie wzajemnie płatano. Jednym słowem, wszystko układało się tak pięknie, aż wreszcie młodsza siostra zauważyła, że gospodarz nie ma tak bardzo sinej brody i że to pan wielce uprzejmy i elegancki.
Gdy wrócono do miasta, wkrótce odbył się ślub.
Minął miesiąc. Sinobrody oznajmił żonie, że musi wyjechać na wieś co najmniej na sześć tygodni w bardzo ważnej sprawie. Prosi ją więc, by sobie rozrywkami umilała czas jego nieobecności. Niech zaprosi do siebie przyjaciółki, niech je zabierze do któregoś z wiejskich dworów, jeśli jej przyjdzie ochota. Niech sobie niczego nie żałuje.
- A oto - powiedział wreszcie - klucze. Od dwóch komór, gdzie są sprzęty, i klucz, na który zamykam moje złote zastawy. Oto klucze od skarbca, gdzie trzymam złote i srebrne talary. I klucze od skrzyni z klejnotami. Oto wreszcie klucz otwierający wszystkie komnaty. Co się zaś tyczy tego maluśkiego kluczyka - otwiera on pokój przy końcu długiego ganku na parterze. Wolno ci otwierać wszystkie komnaty i do wszystkich wchodzić, lecz do tego pokoju - wchodzić ci nie pozwalam. Zabraniam ci tego srogo! A jeślibyś się ważyła pokój otworzyć, wpadnę w taki gniew, że możesz spodziewać się po mnie wszystkiego.
Żona przyrzekła szanować mężowskie polecenia, a Sinobrody uściskał ją, wsiadł do karocy i odjechał.
Sąsiadki i przyjaciółki żony tak były ciekawe wszystkich jej domowych bogactw, że zaraz wybrały się w odwiedziny, nie czekając nawet zaprosin. Do tej pory nie śmiały tego uczynić z powodu obecności męża, gdyż lękały się jego sinej brody.
Oczywiście, jęły zaraz przebiegać komnaty, pokoje, szatnie jedne piękniejsze od drugich. Wbiegły i do komór ze sprzętami, gdzie nie mogły się nachwalić nieprzebranego mnóstwa i piękności tkanin, łóż, kanapek, najwspanialszych świeczników oraz oprawnych w kryształ, srebro, złoto zwierciadeł, w których mogły się przejrzeć od stóp do głów. Nieustannie i bez miary zachwycały się wszystkim, zazdroszcząc szczęścia przyjaciółce. Jej jednak wcale nie bawiło oglądanie tych bogactw. Niecierpliwiła się, bo chciała czym prędzej otworzyć pokój na parterze. Tak ją ciekawość paliła, że nie bacząc na grzeczność względem gości, zbiegła po tajemnych schodach na dół, prędko, o mało nie skręciwszy ze trzy razy karku.
Dobiegła do drzwi i zatrzymała się przed nimi chwilę, rozmyślając o nakazie mężowskim i o niebezpieczeństwie, na jakie się przez nieposłuszeństwo naraża. Ale pokusa była zbyt silna, by jej nie ulec. Wzięła maluśki kluczyk do ręki i drżąc otworzyła drzwi pokoju.
W pierwszej chwili nie dojrzała nic, gdyż okna były zamknięte. Lecz po chwili spostrzegła, że całą posadzkę pokrywa skrzepła krew, w której odbijają się martwe ciała przywiązanych do ścian kilkunastu kobiet. Były to żony Sinobrodego, które poślubił i jedną po drugiej pozarzynał.
Nieszczęsna o mało sama nie umarła ze strachu i upuściła klucz, który wyjęła z zatrzasku.
Gdy nieco zebrała myśli, podniosła klucz, zamknęła za sobą drzwi i poszła do swojej komnaty. Chciała jakoś przyjść do siebie, ale nie mogła uładzić myśli: nazbyt była poruszona. Spostrzegła też, że krew splamiła klucz od pokoju. Jęła więc wycierać go. Krew jednak nie ustępowała. Daremnie myła klucz, a nawet tarła go piaskiem i gliną. Krew nie schodziła. Klucz był zaczarowany i nie sposób było całkiem go oczyścić. Gdy usunęła krew z jednej strony - występowała z drugiej.
Sinobrody powrócił z podróży już tego wieczoru, gdyż dowiedział się z listów, które otrzymał w drodze, że sprawa, dla której wyruszył, pomyślnie się zakończyła. Jego żona czyniła, co mogła, aby mu okazać, że bardzo jest uradowana z jego powrotu.
Nazajutrz Sinobrody poprosił, by mu zwróciła klucze. Oddała je, lecz tak drżącą ręką, że Sinobrody odgadł bez trudu, co jej się przydarzyło.
- Co się stało - zapytał - że nie ma tu klucza od pokoju na parterze?
- Pewno zostawiłam go w mojej komnacie, na piętrze.
- Nie omieszkajże oddać mi go niebawem.
Po takich i owakich wykrętach trzeba było jednak przynieść klucz. Sinobrody spojrzał nań i powiada:
- Dlaczego ten klucz jest splamiony krwią?
- Nie wiem - odrzekła nieboraczka blada jak śmierć.
- Nie wie pani? - powtórzył z przekąsem Sinobrody. Ale ja dobrze wiem! Chciała pani -wejść do pokoju na parterze. Pięknie! Wejdzie więc pani i zajmie miejsce wśród tych dam, które pani tam widziała.
Żona padła z płaczem do nóg małżonka, prosząc o przebaczenie i szczerze żałując swego nieposłuszeństwa. Wzruszyłaby skałę - była tak piękna, tak smutna. Lecz Sinobrody miał serce twardsze niźli skała.
- Nie ma co, proszę pani - powiada. - Musi pani umrzeć! I to zaraz!
- Skoro muszę umrzeć - odparła patrząc nań oczami we łzach - proszę o czas na modlitwę.
- Daję pani kwadrans czasu - odrzekł Sinobrody. - Ani chwili więcej.
Gdy żona została sama, przywołała siostrę i powiedziała:
- Siostro Anno (tak było siostrze na imię), siostro Anno, wejdź, proszę, na szczyt wieży i spójrz, czy nie przybywają nasi bracia. Przyrzekli bowiem, że mnie dziś odwiedzą. A gdy ich ujrzysz - daj im znak, by się pospieszyli.
Siostra Anna weszła na szczyt wieży, a udręczona nieboga wołała do niej co chwilę:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył słońca drży nad ziemią, tylko trawy się zielenią.
Tymczasem Sinobrody, trzymając kordelas w garści, krzyczał z całych sił:
- Schodź no, pani, do mnie albo ja po panią przyjdę!
- Jeszcze chwilkę, jeśli łaska - odpowiadała żona. I nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył drży nad ziemią w słońcu, tylko trawy się zielenią.
- Schodź no, do licha! - krzyczał Sinobrody. - Schodź albo ja po ciebie przyjdę.
- Już idę - odpowiadała żona. I wciąż nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę wielką kurzawę, która się przybliża. - Czy to jadą bracia?
- Niestety, siostro. To stado baranów.
- Czy zejdziesz nareszcie? - krzyczał Sinobrody.
- Jeszcze małą chwilkę proszę - odpowiadała żona i nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę dwóch jeźdźców, którzy ku nam pędzą. Ale są jeszcze daleko.
- Bogu dzięki! - krzyknęła po chwili. - Tak, to bracia! Daję im znak, by się pospieszyli.
Sinobrody tymczasem jął krzyczeć tak głośno, aż trząsł się cały dwór.
Nieszczęsna żona zeszła do niego i spłakana, roztargana upadła mu do nóg.
- Nic to wszystko nie pomoże - rzekł Sinobrody. - Trzeba umierać, moja pani!
Po czym jedną ręką chwycił ją za włosy, a w drugiej uniósł kordelas, by jej uciąć głowę. Nieboga odwróciła się ku niemu i patrząc gasnącym wzrokiem, prosiła o chwilę zwłoki, by mogła się skupić.
- Nie! Nie! - krzyknął Sinobrody. - Lepiej od razu poleć duszę Bogu, bo... - i uniósł ramię.
W tejże chwili ktoś uderzył w drzwi z taką siłą, że Sinobrody powstrzymał cios. Drzwi rozwarły się i wpadło dwóch kawalerów, biegnąc wprost na Sinobrodego z wyciągniętymi szpadami w rękach. Sinobrody poznał braci swojej żony: dragona i muszkietera. Wymknął się im z rąk. Lecz bracia popędzili za nim, następując mu na pięty, i dopadli go, nim wybiegł na ganek. Przekłuli go szpadami na wskroś i Sinobrody wyzionął ducha.
Biedna siostra była na wpół żywa z trwogi i nie miała nawet sił, by powstać i powitać braci.
Jako że Sinobrody nie pozostawił spadkobierców, żona została panią całej jego fortuny. Jedną jej część przeznaczyła na posag dla siostry Anny, którą wydała za młodego zakochanego szlachcica. Drugą część przeznaczyła na kupno rang kapitańskich dla swych dwóch braci, a z reszty wyposażyła się sama i poślubiła zacnego jegomościa, przy którym zapomniała rychło o awanturach z Sinobrodym.
Ciekawość urok ma - ni słowa,
lecz często trzeba jej żałować.
Przykładów krocie na to mamy.
Znika - gdy ją nasycić wreszcie a drogo za nią płacą damy.
Gdy masz oleju nieco w głowie
i dzieje świata znasz zwodnicze,
tę opowiastkę w bajki wliczysz,
jest ona starą bajką bowiem.
Dziś - mąż tak się nie będzie srożył
ni takich żądań nie przedłoży,
choć wrze zazdrością, choć się złości,
bo - pod pantoflem tkwi jejmości.
Więc trudno poznać, kto przewodzi,
po takiej czy owakiej brodzie.
Byli sobie raz drwal i drwalowa. Mieli siedmioro dzieci - samych chłopców. Najstarszy miał zaledwie dziesięć lat, najmłodszy - siedem.
Może was to dziwi, że drwal doczekał się tylu dzieci w tak krótkim czasie. Ale dziwować się nie ma czemu: żona drwala była prędka w robocie i miała co najmniej po dwoje naraz. Drwal i drwalowa byli bardzo ubodzy, a siedmioro dzieci przysparzało im niemało kłopotów, żadne bowiem nie umiało jeszcze zapracować na chleb. Zwłaszcza troskali się rodzice o najmłodszego chłopca. Był on niewydarzonym chucherkiem i mało co gadał. Poczytywali mu to za dowód głupoty, choć było to dowodem rozsądku. Chłopczyna był malusieńki, a gdy się urodził, nie był większy od palca. Nazwano go więc: Paluszek.
Biedny dzieciak był domowym popychadłem i nikt mu nigdy nie powiedział dobrego słowa. A po prawdzie był to największy spryciarz ze wszystkich braci i wielce roztropny chłopczyna. Sam mówił mało, ale słuchał wszystkiego uważnie.
Nastał nieurodzajny rok, a głód był tak wielki, że biedni ci ludziska postanowili pozbyć się z domu swoich dzieci. Więc pewnego wieczoru, gdy chłopaczkowie już spali, drwal, siedząc z żoną u komina, powiada ze ściśniętym sercem:
- Widzisz sama, że wkrótce nie będzie co do gęby włożyć naszym dzieciom. Nie mógłbym patrzeć na ich śmierć głodową. Postanowiłem więc poprowadzić je jutro do lasu i tam je porzucić.
Gdy się rozbawią przy zbieraniu chrustu, umkniemy im nieznacznie, nim się spostrzegą.
- Olaboga! - krzyknęła żona drwala. - Jakże to? Mógłbyś porzucić własne dzieci?
I nie chciała przystać na to. Daremnie przypominał jej mąż o wielkim niedostatku. Nędzarka była przecież matką. W końcu jednak na myśl, jaki ból sprawiłby jej widok konających z głodu dzieci - zgodziła się na zamiary mężowskie i spłakana poszła spać.
Paluszek wysłuchał wszystkiego, o czym mówili rodzice. Leżał już w łóżku, gdy dobiegła go rozmowa o domowych kłopotach. Wstał więc po cichu i wśliznął się pod stołek ojca, gdzie ukryty, wysłuchał wszystkiego, o czym mówiono. Po czym położył się do łóżka z powrotem, lecz nie zmrużył oka przez całą noc, rozmyślając, co mu uczynić wypada. Przed świtem wstał, poszedł na brzeg strumienia, naładował kieszenie białymi kamuszkami i wrócił do domu.
Wyruszono do lasu. Paluszek nie puścił przed braćmi pary z gęby, że mu cośkolwiek wiadomo.
Weszli wszyscy w gęsty las. Tak gęsty, że na dziesięć kroków nie można było dojrzeć nikogo.
Drwal wziął się do rąbania drzewa, a dzieci zbierały chrust. Ojciec i matka ujrzawszy, że się zajęły robotą, oddalili się nieznacznie i prędko umknęli krętą ścieżyną.
Gdy dzieci spostrzegły, że są same, jęły płakać i nawoływać głośno. Paluszek dał im się wykrzyczeć do woli, bo dobrze wiedział, jak trafić do domu z powrotem: idąc w las upuszczał po drodze białe kamuszki.
- Nie bójcie się, braciszkowie - powiada wreszcie. - Ojciec i matka porzucili nas tutaj, ale ja zaprowadzę was do chaty z powrotem. Idźcie tylko krok w krok za mną.
Braciszkowie poszli za nim, a Paluszek odprowadził ich do domu tą samą drogą, którą szli do lasu. Lecz gdy stanęli przed chatą - nie śmieli wejść do środka. Przysunęli się do drzwi i słuchali, co też mówią z sobą ojciec i matka. A właśnie gdy ojciec i matka wrócili do chaty, dziedzic odesłał im pożyczone dziesięć talarów. Więc biedni ludziska nabrali animuszu po długotrwałym głodowaniu. Natychmiast drwal posłał żonę do rzeźnika, a ponieważ post dał się im dobrze we znaki, kobiecina kupiła trzy razy tyle mięsa, ile trzeba było dla nich dwojga na wieczerzę. Gdy suto sobie podjedli, powiada drwalowa:
- O nieszczęście! Nieszczęście! Gdzież są teraz nasze biedne dzieci? Jakżeby się najadły tymi resztkami mięsa! A tyś zamyślił nasze dzieci zgubić, Wilusiu! A może to nie miałam racji, gdym powiadała, że przyjdzie nam tego żałować? Boże miłosierny -pewno je już wilki pożarły! Nieludzki z ciebie człowiek, by dać swoje dzieci na zatratę! O nieszczęście! Nieszczęście!
Gdy tak ze dwadzieścia razy powtórzyła, że przyjdzie mu żałować i że miała rację, drwal stracił cierpliwość i zagroził żonie kijem, jeśli nie zamilknie zaraz. Sam był strapiony jak i ona, lecz głowa pękała mu od gadania. Lubił on kobiety, co miewają rację, ale nudziły go takie, co zawsze mają rację.
Drwalowa zaś zalewała się łzami.
- O nieszczęście! Nieszczęście! Gdzie jesteście, dzieci moje? Moje niebożęta!
Powiedziała to tak głośno, że usłyszały ją dzieci za drzwiami i zawołały wszystkie naraz:
- Jesteśmy tu! Jesteśmy tu!
Drwalowa porwała się, otworzyła drzwi i ściskając dzieci wykrzykiwała:
- Jakam szczęśliwa, że was oglądam, moje kochane dzieciska! Utrudziłyście się! Zgłodniały! A ty, Pietrku, jakżeś się uszargał, synu! Chodź do mnie! Niech cię wyszoruję!
Ten Pietrek był najstarszym z synów i drwalowa najwięcej go kochała. Był to mały rudzielec, a i żona drwala była nieco rudawa. Zasiedli wszyscy razem za stołem. Dzieci ku uciesze rodziców jadły aż im się uszy trzęsły, i opowiadały jedno przez drugie, jakiego to strachu użyły w lesie.
Poczciwi ludziska radowali się serdecznie, że dzieci są znowu z nimi razem. Radość ich trwała, póki nie wydali dziesięciu talarów.
Gdy już pieniędzy nie stało, popadli znowu w smutek. I znowu postanowili pozbyć się dzieci.
Aby tym razem rzecz się udała, mieli zamiar wyprowadzić je głębiej w las. Nie sposób było jednak ukartować sprawę w tajemnicy przed Paluszkiem, który po raz drugi rozważył sobie dokładnie, jak wybrnąć z nowego kłopotu. Ale - choć wstał jeszcze przed świtem, aby jak wprzódy nazbierać kamuszków, nie mógł jednak pójść po nie, bo drzwi chaty zamknięte były na dwa spusty. Rozmyślał właśnie, co tu począć, gdy drwalowa dała każdemu z chłopców po kawałku chleba na śniadanie. Wtedy przyszło na myśl Paluszkowi, że chleb mógłby zastąpić kamuszki, gdyby go kruszył idąc leśną drogą. Schował więc chleb do kieszeni.
Ojciec i matka powiedli dzieci w najmroczniejsze, najgęstsze ostępy leśne. A gdy się tam znaleźli, umknęli manowcami, pozostawiając dzieci same.
Paluszek nie trapił się tym zbytnio, miał bowiem nadzieję, że łatwo znajdzie ścieżkę, idąc za okruchami chleba. Zadziwił się więc srodze, gdy nigdzie nie mógł ich wypatrzyć. A to ptaki zleciały się zewsząd i zjadły wszystkie okruszyny. Dzieci bardzo się zatroskały. Im dalej szły, tym bardziej schodziły z drogi, tym głębiej zapuszczały się w las.
Zapadła noc i zerwał się wicher, który napawał dzieci wielką trwogą. Zdawało się, że zewsząd dobiega do nich wycie wilków podchodzących blisko, by je pożreć. Nie śmiały głośno odezwać się do siebie ani nawet się obejrzeć. Wreszcie lunął ulewny deszcz i przemoczył dzieci do nitki. Poślizgiwały się co krok i raz po raz padały w kałużę. Podnosiły się ubłocone i nie wiedziały, co począć ze zbrukanymi rękami. Paluszek wdrapał się więc na drzewo, aby rozejrzeć się po okolicy. Obracając głową na
wszystkie strony, ujrzał w dali, za lasem, słabiuchny odblask świeczki palącej się gdzieś daleko. Lecz gdy opuścił się na ziemię - światełko znikło. Strapiło go to bardzo. Ruszył jednak z braćmi w stronę, gdzie je widział. Chłopcy szli czas jakiś, aż las się przerzedził. Światełko znowu zamigotało, Szli znów dalej i doszli wreszcie do domu, w którym paliła się świeczka. Ale niemało strachu najedli się w drodze, gdy opuszczali się w jakiś leśny jar i światełko znikało im z oczu. Stanęli przed drzwiami domu i zapukali. Otworzyła im jakaś jejmość i zapytała, czego sobie życzą.
Na to odpowiedział Paluszek, że są biednymi, zabłąkanymi w le sie dziećmi, więc - na litość - niechże im nie odmawia noclegu. Jejmość, patrząc na ich wdzięczne twarzyczki, rozpłakała się i powiada:
- Biada wam, nieszczęśni chłopaczkowie! Dokądże to przyszliście nocą? Czy wiecie, że to dom wilkołaka, co pożera dzieci?
- O nieszczęście, dobrodziejko! - rzecze Paluszek, drżąc na całym ciele, jak i jego bracia. - Cóż nam uczynić wypada? Toć w lesie nocą tak czy owak zjedzą nas wilki, jeśli nie znajdziemy schronienia pod waszym dachem! Skoro więc tak ma się sprawa, niech nas raczej jaśnie wielmożny pan wilkołak zje! Ale - może ulituje się nad nami, jeśli go dobrodziejka poprosi?
Żona wilkołaka, mając nadzieję, że uda jej się ukryć dzieci przed mężem aż do ranka, wpuściła je do domu i poprowadziła do komina, gdzie buzował wielki ogień. Nad płomieniem obracał się na rożnie cały baran dla wilkołaka na wieczerzę.
Ledwo dzieciaki się nieco rozgrzały, posłyszały, że ktoś z całej siły wali w drzwi: raz, dwa i trzy razy.
To wilkołak powracał do domu. Natychmiast jego żona kazała się dzieciom skryć pod łóżkiem, a sama podskoczyła do drzwi, by je otworzyć.
Wilkołak przestąpił próg i zaraz zapytał, czy wieczerza już gotowa i czy utoczono wina z beczki. Po czym rozsiadł się za stołem. Pieczeń barania była jeszcze krwawa, ale tym bardziej przypadła mu do smaku. Węszył też na prawo i lewo mówiąc, że czuje woń surowego mięsa.
- Pewno tego wołu, com go sprawiła - odrzekła mu żona. - Czuję surowe mięso, powiadam ci raz jeszcze! - burknął wilkołak, koso patrząc na żonę. - Coś mi się tu nie podoba... Zobaczymy, co... - To mówiąc wstał od stołu i ruszył prościuteńko ku łóżku.
- Ho! Ho! - powiada. - Chcesz mnie oszukać, moja imość spod ciemnej gwiazdy! Nie wiem sam, czemu nie pożarłem cię dotąd! Chyba żeś stara, a głupia! Przecież ta zwierzyna jakby spadła nam z nieba! Mamy czym ugościć moich trzech kompanów- wilkołaków, którzy w tych dniach wybierają się do mnie w odwiedziny!
I wyciągnął spod łóżka dzieci, jedno po drugim.
Niebożęta padły przed nim na kolana, błagając o litość. Miały jednak do czynienia z najokrutniejszym z wilkołaków. Nic go to nie wzruszyło i pożerając wzrokiem dzieciaki, pokrzykiwał do żony, jakie to smakowite będą z nich kąski, gdy je przyrządzi w zawiesistym sosie.
Po czym poszedł po wielki nóż i jął go ostrzyć na długim kamieniu.
Już i schwytał jednego chłopczynę, lecz powstrzymała go żona, wołając:
- Do czego to się bierzesz o tak późnej porze! Będzie czas na to jutro! - Cicho bądź, imość! - ofuknął ją wilkołak. - Do jutra nazbyt skruszeją ze strachu!
- Masz przecie, panie mężu, dość na dziś mięsiwa: masz wołu, dwa barany i pół świniaka - przedkładała mu żona.
- To prawda - zgodził się wilkołak. - Daj więc sutą wieczerzę tym dzieciakom, aby nie schudły, i połóż je spać.
Poczciwa kobiecina odetchnęła z ulgą i dała dobrze podjeść dzieciom. Ale dzieci nie mogły przełknąć ni kęsa, tak były strwożone. Co się tyczy wilkołaka, to zaczął sobie popijać, rad, że ma czym obficie ugościć swych kompanów, i łyknął sobie o dwanaście kielichów więcej, niż miał we zwyczaju. Ze łba kurzyło mu się nieco, więc poszedł spać.
Wilkołak ten miał siedem córek. Były to jeszcze małe dziewuszki. Wilkołaczki miały gładkie gębusie, bo jak ich ojciec żywiły się surowym mięsem. Miały siwe, całkiem krągłe ślipki, nosy jak haczyki, usta od ucha do ucha, a w nich długie zęby szeroko rozstawione i bardzo ostre. Złość w nich jeszcze nie dojrzała, ale zapowiadała się wcale pięknie, bo kąsały już małe dzieci, aby pociągnąć sobie nieco krwi.
Położono je wcześnie spać: wszystkie siedem do jednego łóżka, a każda z nich miała na głowie złotą koronę. W tej samej komnacie było drugie, równie obszerne łoże. W nim to żona wilkołaka ułożyła do snu siedmiu chłopaczków. Po czym odeszła do męża.
Paluszek lękał się, by wilkołak nie pożałował, że nie zarżnął ich już z wieczora. Zauważywszy złote korony na głowach córek wilkołaka, wstał o północy, zabrał czapki braci i swoją własną i po cichu nałożył je na głowy siedmiu wilkołaczek. Przed tym jeszcze zdjął im złote korony z głów, by ubrać w nich głowy swoich braci i swoją. A to na to, by wilkołak wziął jego braci za swoje córki, a córki za chłopaczków, których chciał zarżnąć.
Pięknie powiodło mu się wszystko. Wilkołak bowiem, zbudziwszy się około północy, pożałował, że odłożył do jutra, co miał uczynić dziś. Dał więc susa z łóżka i chwyciwszy nóż, powiada:
- Chodźmy zobaczyć, co porabiają te wisusy, i skończymy rzecz od razu.
I ruszył po omacku na piętro, do komnaty córek. Zbliżył się do łoża, gdzie leżeli chłopaczkowie i spali wszyscy z wyjątkiem Paluszka. Ten strwożył się bardzo, gdy poczuł dotyk dłoni wilkołaka, który przesuwał ją po głowach wszystkich braci. A gdy dotknął koron na ich głowach, mruknął:
- Nie ma co! Pięknie bym się spisał! Widać, że za wiele popiłem wczoraj !
Po czym podszedł do łóżka córek i pomacawszy dłonią po chłopczyńskich czapkach, powiada:
- Aha! Są moje wisusy! Nuże! Śmiało do roboty!
Co rzekłszy, pewną ręką poderżnął gardła swoich córek i rad z wyczynu, położył się spać obok żony.
Gdy tylko Paluszek posłyszał chrapanie wilkołaka, zbudził swych braci, rozkazał im odziać się szybko i ruszyć za nim. Ciszkiem wyszli do ogrodu i susem przesadzili mur. Po czym pognali przed siebie, gdzie ich oczy poniosą, i biegli przez całą noc. Tymczasem obudził się wilkołak i powiada do żony:
- Idź no, imość, na górę i oporządź mi pięknie tych wczorajszych urwipołciów.
Wilkołakową zdumiała niezwykła dobroduszność męża, sądziła bowiem, że mówiąc o oporządzeniu, myśli o odzianiu chłopców. Poszła więc na górę i przeraziła się, ujrzawszy swoje córki we krwi, zarżnięte. Oczywiście zemdlała, jak to jest zwyczajem wszystkich kobiet w podobnych przypadkach.
Wilkołakowi zdawało się, że żona nazbyt marudzi ze zleconą robotą, i ruszył po schodach na górę, aby jej dopomóc. Straszliwy widok poruszył go jak i jego żonę.
- Ach, cóżem uczynił! - krzyknął. - Zapłacicie mi za to, nędznicy! I to zaraz!
Po czym chlusnąwszy pełnym cebrem wody prosto w nos żonie, co ją wnet otrzeźwiło, huknął:
- Dawaj mi prędko, imość, moje siedmiomilowe buty, abym ich w mig schwytał!
I zaraz puścił się w pogoń za chłopaczkami. Z początku zapędzał się daremnie to w tę, to w ową stronę, lecz wreszcie trafił na drogę, którą wędrowały niebożęta. Już tylko ze sto kroków dzieliło je od ojcowskiej chaty, gdy ujrzały wilkołaka, sadzącego wielkimi krokami z jednego górskiego szczytu na drugi. Wielkie rzeki przestępował lekko jak małe strumyki.
Paluszek ujrzawszy tuż obok drogi małą skalną szczelinę, skrył się w niej wraz z braćmi i z ukrycia śledził, co czyni wilkołak. Ten zaś, znużony daremnym pościgiem w siedmiomilowych butach, które bardzo męczą człowieka, chciał sobie wytchnąć nieco. Przypadkiem przysiadł przy szczelinie skały, gdzie skryli się chłopaczkowie, a że bardzo opadł z sił, chrapnął sobie natychmiast. Chrapnął tak głośno, że biedne dzieciaki strwożyły się nie mniej niż wówczas, gdy dzierżąc nóż w ręku, obiecywał im poderżnąć gardła. Paluszek nie był jednak tak trwożliwy i kazał braciom, by korzystając ze snu wilkołaka, umykali co prędzej do domu, o niego nie troszcząc się wcale.
Bracia posłuchali rady Paluszka i szybko dopadli do chaty, Paluszek zaś zbliżył się do wilkołaka, pomaluśku i ostrożnie ściągnął mu buty i sam się w nie obuł. Były to buty bardzo wysokie i bardzo przestronne. Że były także i zaczarowane, mogły się zmniejszać i kurczyć do woli i przystawały zawsze do nogi każdego, kto je wciągał, tak że i na Paluszka były w sam raz, jakby dla niego je szyto. Ruszył więc w nich prosto do domu wilkołaka, gdzie natknął się na jego żonę, opłakującą zarżnięte córki.
- Mąż dobrodziejki - powiada do niej Paluszek - wpadł w srogie opresje, napadła go bowiem zgraja złodziejaszków. Przysięgli oni, że go zabiją, jeśli im nie odda wszystkiego złota i wszystkich pieniędzy. Właśnie przyłożyli mu sztylet do gardła, gdy ujrzał mnie i błagał, bym dobrodziejce przyniósł wieść o jego położeniu. Polecił mi też, byś mi, pani dobrodziejko, oddała całe wasze mienie, nic przy sobie nie zatrzymując, inaczej bowiem złodziejaszkowie zabiją go bez miłosierdzia. Rzecz jest bardzo pilna, więc jaśnie wielmożny pan wilkołak kazał mi wdziać swoje siedmiomilowe buty, które pani widzi. Wdziałem je, by się jak najprędzej pospieszyć i byś mnie, pani, nie miała za krętacza.
Kobiecina, wielce przerażona, oddała natychmiast Paluszkowi wszystkie swoje bogactwa. Widać stąd jasno, że wilkołak był zapobiegliwym mężem, choć pożerał małe dzieci.
Paluszek, obładowany skarbami wilkołaka, powrócił do ojcowskiej chaty, gdzie go z wielką radością powitano.
Co się tyczy tej ostatniej przygody - nie wszyscy w nią wierzą. Powiadają, że Paluszek bynajmniej nie obrył z bogactw wilkołaka. Nie widzą jednak nic w tym złego, że mu zabrał siedmiomilowe buty, w których wilkołak ścigał dzieci. Ci, co tak sądzą, powiadają, że im to wiadomo z wiarygodnych ust, nieraz bowiem jedli i popijali u drwala, w jego chacie.
Zapewniają też, że gdy Paluszek wdział buty wilkołaka, udał się na dwór królewski, wiedział bowiem, że wielce tam się trapią losem wojsk stojących o sto mil i osaczonych w bitwie. Paluszek poprosił króla o posłuchanie i ofiarował się przynieść jeszcze przed wieczorem wieść z pola bitwy, jeśliby król sobie tego życzył.
Król obiecał góry pieniędzy, jeśli rzecz się uda, a Paluszek przyniósł mu wieści przed wieczorem.
Ten pierwszy wypadek uczynił go sławnym i odtąd miał wszystko, o czym zamarzył. Król opłacał go suto za noszenie wojskowych rozkazów, a nieprzebrane mnóstwo dam obdarowywało wszystkim, czym tylko chciał, byle tylko dostarczał im listów od ukochanych. Na tym najwięcej Paluszek zarabiał.
Znalazły się i żony, które go obarczały listami do mężów, ale listów było mało, jejmoście licho płaciły i Paluszek niewiele miał z tego zysku.
Parę ładnych lat pełnił obowiązki kuriera i zebrał wielki majątek. Po czym powrócił do ojcowskiej zagrody i trudno sobie wyobrazić, z jaką radością go tu powitano.
Dzięki Paluszkowi cała rodzina opływała w dostatki. Kupił on w nowo utworzonych urzędach stanowiska dla ojca i braci i ustalił ich los znakomicie, co mu nie przeszkadzało być zręcznym dworakiem.
Nikt się nie trapi swym potomstwem licznym,
gdy są to dzieci rozumne i śliczne
i blaskiem wdzięków olśniewają innych.
Lecz gdy się niepozorne wśród nich trafi - gaśnie.
Wezmą je na sztych żartu, pogardy i drwiny.
A przecież często taki berbeć właśnie
stanie się opatrznością i szczęściem rodziny.
Była sobie raz pewna wdowa. Miała ona dwie córki. Starsza - była to wykapana matka, zarówno z twarzy, jak i z usposobienia. Jedna i druga były tak nieuprzejme, tak zawsze odęte, że nie sposób było z nimi wytrzymać.
Młodsza córka, istny obraz ojca - była miła i uprzejma, a ponadto - rzadkiej piękności dziewczyna.
Że w ludziach podoba nam się najbardziej to, co nas samych przypomina, matka do głupoty kochała starszą córkę, niezwyczajny wstręt zaś czuła do młodszej. Kazała jej jadać w kuchni i pracować bez ustanku.
Biedne dziewczątko musiało dwa razy dziennie wędrować do strumienia po wodę i przynosić pełny dzban.
Gdy pewnego dnia młodsza córka stała nad brzegiem strumienia, ujrzała zbliżającą się kobiecinę, która podszedłszy poprosiła, aby dziewczyna dała jej się napić.
- Napijcie się, matko - powiedziała piękna i wypłukawszy dzban, nabrała wody. Po czym podała dzban staruszce i podtrzymywała, gdy kobieta piła, aby miała w tym wygodę.
Gdy staruszka zaspokoiła pragnienie, powiedziała:
- Jesteś piękna, miła i uprzejma. Chcę więc cię czymś obdarzyć.
A była to wróżka, która przybrała postać wieśniaczki, aby się przekonać o uprzejmości dziewczyny.
- Oto, jaki dar ci przeznaczam - ciągnęła dalej wróżka.
Za każdym razem, gdy z ust twych padnie słowo, razem z nim padnie kwiat lub klejnot.
Gdy tylko piękna dziewczyna przestąpiła próg domu, matka jęła na nią fukać, że tak późno powraca znad strumienia.
- Przebaczcie mi, matko - odrzekła nieboraczka. - Zmarudziłam.
A gdy padły jej z ust te słowa, wraz z nimi padły dwie róże i dwa wielkie diamenty.
- Co to takiego? - zawołała zdumiona matka. - Albo mi się w oczach ćmi, albo naprawdę diamenty padają z ust tej dziewczyny! Jak to się dzieje, moja córko?
Pierwszy to raz nazwała ją swoją córką, a dziewczyna, sypiąc z ust diamentami, opowiedziała jej w prostocie ducha wszystko, co jej się przydarzyło.
- No, no! A to dopiero! - wykrzyknęła matka. - Muszę posłać i drugą córkę nad ten strumień. Chodź no, Franusiu! Spójrz, co to pada z ust twojej siostry wraz z każdym jej słowem! Nie radowałabyś się to z takiego daru? Aby taki sam otrzymać - wystarczy pójść nad strumień i gdy ukaże się uboga kobiecina, dać jej uprzejmie napić się ze dzbana.
- Jeszcze czego! - powiada na to gburowata dziewczyna.
- Właśnie, że pójdziesz, bo ja ci każę! - fuknęła matka. I to nie zwlekając ani chwili!
Ruszyła więc córka, ale naburmuszona. Wzięła z sobą najpiękniejszą srebrną flaszę z domowej zastawy. Nim jeszcze zbliżyła się do źródła, ujrzała wychodzącą z lasu okazale wystrojoną damę, która poprosiła ją o nieco wody, była bowiem bardzo spragniona.
Była to ta sama wróżka, lecz tym razem przybrała postać i strój księżniczki, aby przekonać się o uprzejmości dziewczyny.
- Albom tu przyszła po to! - powiada ta prostacko. - Akurat! Nie na to wzięłam z sobą tę srebrną flaszę, żeby pani z niej piła! Pij jejmość wprost ze źródła, jeśli ci sucho w gębie.
- Bardzoś nieuprzejma - odpowiedziała wróżka bez urazy. - No cóż? Skoroś tak nieuczynna - oto mój dar dla ciebie: wraz z każdym słowem, które padnie z twoich ust, padnie z nich razem wąż lub ropucha.
Gdy tylko matka ujrzała powracającą córkę, wykrzyknęła do niej: - No i co, moja droga?
- Ano to, matko - odrzekła dziewczyna i z ust jej padły dwie żmije i dwie ropuchy.
- Co widzę? O nieba! - wrzasnęła matka. - Ale to wina twojej siostry! Zapłaci mi za to!
I skoczyła, by wytłuc biedną córkę.
Ta umknęła przed nią szybko i uciekła do pobliskiego lasu.
W lesie napotkał ją powracający z łowów syn królewski i zdumiony jej urodą, zapytał, co czyni tu sama i czemu płacze.
- Biada mi, wasza wysokość, matka mnie z domu wygnała... - odrzekła, a syn królewski ujrzał, jak wraz ze słowami padło z jej ust pięć czy sześć pereł i tyleż diamentów.
Zdziwiony zapytał, co to znaczy, a dziewczyna opowiedziała mu o swoich przygodach. Syn królewski rozkochał się w niej w mgnieniu oka i osądziwszy, że taki dar wróżek więcej jest wart niż najbogatsze wiano, zabrał dziewczynę na ojcowski zamek, gdzie ją poślubił.
Co się tyczy siostry, to tak ją wszyscy znienawidzili, że nawet rodzona matka nie chciała jej widzieć na oczy i wygnała z domu. Nieszczęsna, daremnie szukając schronienia, skończyła żywot w ostępie leśnym.
Sercami rządzą nierzadko
talary i drogie kamienie.
Lecz słówko uprzejme i gładkie w większej jest mocy i cenie.
Uprzejmość - trudna to sztuka,
lecz czasu na nią nie szkoda.
Za nią cię spotka nagroda,
choćbyś jej nawet nie szukał.