Pisarz francuski, światowej sławy autor baśni; członek Akademii
Francuskiej. W głośnym sporze francuskich starożytników z
nowożytnikami odrzucił prymat literatury antycznej na korzyść
współczesnej. W poemacie Le siecle de Louis Le Grand (1687, Wiek
Ludwika Wielkiego) rozwinął tezę o wyższości literatury francuskiej
nad literaturą antyku. W dziele Paralleles des Anciens et des
Modernes (1688-97, Porównania starożytnych z nowożytnymi)
podsumował dorobek kultury francuskiej stwierdzając, że jej
osiągnięcia są równie wielkie jak osiągnięcia antyku. Występował
przeciw uprawianiu twórczości w języku łacińskim, opowiadając się
za używaniem w literaturze języka francuskiego. Zasłynął przede
wszystkim jako autor zbioru baśni i powiastek dla dzieci Bajki Babci
Gąski (1697), zawierającego powszechnie znane, oparte na
motywach ludowych utwory:
Czerwony Kapturek
,
Ś
piąca królewna
,
Kopciuszek
,
Kot w butach
, Knyps z czubkiem, Ośla skórka,
Sinobrody
,
Tomcio Paluch
,
Wróżki
. Baśnie Perraulta pełne były
erotyzmu i okrucieństwa; pisane dla salonów francuskich docierały
do dzieci zwykle w wersjach okrojonych lub jako adaptacje.
Charles Perrault żył w okresie złotego wieku literatury francuskiej,
kiedy to dwór Króla-Słońce rozlśniewał w Wersalu swoim
najwspanialszym blaskiem. Będąc literatem i genialnym architektem,
z pewnością nie przypuszczał nigdy, że całą przyszłą sławę będzie
zawdzięczał zbiorowi jedenastu opowiastek dla dzieci: "Bajkom
Babci Gąski", które zaprezentował na dworze jako dzieło swojego
syna, sobie przypisując tylko krótkie wersy moralizatorskie
zamykające baśnie.
Jego dzieło zapoczątkowało we Francji rozwój gatunku
literackiego, który miał cieszyć się ogromnym powodzeniem. Stał się
on domeną szlachetnie urodzonych dam i kawalerów, że wspomnimy
tylko madame d'Aulnoy, Mademoiselle de la Force i hrabiego de
Caylus. Ich opowiadania stały się w tamtej epoce prawdziwymi
bestsellerami. Materiał do swoich baśni zaczerpnął Perrault z
tradycji ludowej, lecz jego styl, doskonały w formie i lakoniczny w
treści, sprawił, że jego opowiadania są niepowtarzalnymi klejnotami
o urodzie równej mitom i metamorfozom, które wyszły spod piór
największych autorów greckich i łacińskich.
W klimacie rozkwitu gospodarczego, w zbytkownym otoczeniu
dworu Ludwika XIV, opowieści o wróżkach przemieniły się w
wyrafinowane historie, w których można było rozpoznać
najwspanialsze nazwiska Francji.
W tamtych czasach dzieci z najlepszych rodzin były
powierzane nianiom i opiekunkom pochodzącym z ludu, które
wieczorami, przed snem, opowiadały im historie o Oślej Skórce (tak
nazywane były wszystkie bajki od tytułu najbardziej znanej baśni
francuskiej). Były to proste opowiadania o tym świecie wieśniaków,
w którym król i królowa musieli się ciężko natrudzić, zanim uznana
zostanie ich pozycja lub prysną czary magów czy kapryśnych i
niestałych wróżek. Owe czarodziejskie postacie, związane z naturą i
mogące wpływać na ludzkie życie, przetrwały w wierzeniach
ludowych sprzed okresu chrześcijaństwa i często pojawiały się w
opowieściach. To właśnie z tego materiału, przyswojonego w
dzieciństwie w chwilach tuż przed zaśnięciem, czerpali natchnienie
do swoich historii arystokraci z najświetniejszego dworu na świecie.
Cudownych zjawisk było zresztą w Wersalu wiele: ogromny
park otaczający pałac powstał z niczego w tak krótkim czasie, że
przywodził na myśl dotknięcie czarodziejskiej różdżki; strumienie
wody tryskające z fontann tworzyły niewiarygodne efekty, a
wieczorami stroje skrzące się od drogocennych kamieni i lśniące
tęczowym blaskiem jedwabie odbijały się w nieskończonej liczbie
luster oświetlanych przez nieprzeliczoną ilość świec. Podczas
przyjęć najważniejszy był efekt zaskoczenia i oto nagle otwierały się
sufity lub zapadały podłogi aby zmienić w mgnieniu oka dekoracje
do kostiumowych występów dworzan.
Możemy sobie łatwo wyobrazić osłupienie młodych ludzi,
którzy w tym zaczarowanym świecie stawiali swoje pierwsze kroki.
Wszystko tam działo się pod hasłem uprzejmości, ale wystarczał
jeden prawdziwy krok, aby okryć się śmiesznością, wzbudzić
nienawiść czy żywiołową zazdrość. Poparcie i rady dam dworu i
dworzanina o mocnej pozycji, konieczne były dla młodych ludzi
debiutujących w trudnej sztuce bycia dworzaninem. śyczliwe
przyjęcie ze strony wysoko postawionej osoby gwarantowało młodej
szlachciance dobre zamążpójście, a prowincjuszowi o błękitnej krwi
ś
wietną karierę wojskową bądź wzrost dochodów.
W parku wersalskim i w salonach królewskiej siedziby
wszystkie spotkania odbywały się według szczegółowej etykiety,
która sprawiała, iż cała francuska arystokracja krążyła wokół swego
władcy. Jednak spod cieniutkiej maski doskonałej uprzejmości,
języki rzucały stalowe błyski sztyletu, a kto nie mógł wykazać się
błyskotliwym dowcipem, musiał pożegnać się ze wszystkimi
nadziejami na sukces.
Łatwo więc było odnaleźć podobieństwa między ludowymi
opowieściami a baśniowym klimatem panującym na dworze i
przekształcić naiwne i proste historie w wyrafinowane opowiadania,
w których skromne i uczciwe dzieweczki pod opiekuńczym skrzydłem
wróżki i pomimo knowań złej czarownicy, usidlały królewiczów i
władców.
Baśnie wzbogacone są jednak o szczegóły obce tradycji; stroje
Oślej Skórki nie pojawiają się dzięki czarom, lecz szyte są przez
najzręczniejszych krawców na rozkaz króla, z taką samą biegłością,
z jaką w królewskich pracowniach setki rzemieślników pracowały
wyłącznie na potrzeby dworu Francji.
O ile w Paluszku pojawia się jeszcze Wilkołak, to w Białej
Kotce, pióra Madame d'Aulnoy, królewicz, na wzór ówczesnych
arystokratów, w pałacu pięknej koteczki zajmuje się
kolekcjonowaniem medalionów i dzieł sztuki, w cudowny sposób
napływających z całego świata.
Kiedy Król-Słońce się zestarzał, on i Markiza de Maintenon,
jego druga żona, położyli kres wszystkim tym mrzonkom. Oddana
dobroczynności i wychowaniu biednych dziewcząt ze szlachetnych
rodzin nie dopuściła do ich uszu czarodziejskich baśni, którymi
rozkoszowało się poprzednie pokolenie. Jej moralizatorska
działalność przytłumiła blask dworu skupionego wokół starego
króla, który żył dłużej od swoich dzieci i od swojej wspanialej
przeszłości.
Baśń powróciła tam, skąd przyszła, aby wieczorami
przysiadać przy dziecinnych łóżeczkach, strojna jednak w błyskotki i
cuda pozostałe jej po pobycie na dworze.
B
yła sobie raz mała chłopeczka. Ze świecą ładniejszej
szukać! Matka kochała ją okrutnie, a babka - więcej jeszcze. Babka-
poczciwina kazała jej uszyć czerwony kapturek, a ten tak się udał,
tak jej było w nim ładnie, że odtąd nazywano ją wszędzie: Mały
Czerwony Kapturek. Napiekła raz matka maślanych placuszków i
powiada:
Idź, Mały Czerwony Kapturku, do babki i zapytaj, jak się
miewa. Bo powiadali mi we wsi, że słabuje. Zanieś jej ten placuszek
i garnuszek masła.
Mały Czerwony Kapturek ruszyła nie zwlekając do babki. A
babka mieszkała w odległej
wsi. Wchodzi Mały
Czerwony Kapturek w las i
spotyka Kuma-Wilka. Kum-
Wilk miał wielką chęć
pożreć od razu Małego
Czerwonego Kapturka, ale
ż
e w lesie byli drwale, więc
się nie odważył. Pyta więc
tylko, dokąd to wędruje.
Mały Czerwony Kapturek
nie wiedziała, nieboraczka,
jak to niebezpiecznie
przystawać i podawać ucho
wilczym słówkom. Zatrzymała się więc i powiada:
- Idę odwiedzić babkę. Niosę dla niej placuszek i garnuszek
masła od matki.
- A daleko to do babki? - pyta Wilk.
- O, szmat drogi! - rzecze Mały Czerwony Kapturek. - Trzeba
iść aż do młyna, co go widać - o, tam! daleko! A potem dalej
jeszcze, aż do pierwszej chaty we wsi.
- Ano - powiada Wilk na to - pójdę i ja do babki w odwiedziny.
Ja ruszę tą dróżką. Ty - idź tamtą. Zobaczymy, kto pierwszy u babki
stanie.
Puścił się Wilk co duch krótszą dróżką, a dziewuszka poszła
dłuższą. Idąc, zbałamuciła chwilę, zrywając orzechy w olszynie,
chwilę - goniąc za motylami, chwilę - rwąc napotkane w trawie
drobne kwiatuszki i układając je w wiązanki.
Tymczasem Wilk nie
mitrężył i wnet stanął przed
chałupką babki.
- Puk-puk.
- A kto tam?
- To ja, twoja wnuczka,
babko, Mały Czerwony
Kapturek - odpowiedział
Wilk zmienionym głosem. -
Przynoszę ci maślany
placuszek i garnuszek masła
od matki.
Babka-poczciwina słabowała trochę i leżała. Zawołała więc nie
wstając z łóżka:
- Pociągnij zatyczkę z koziej nóżki, a puści rygielek!
Pociągnął Wilk kozią nóżkę - drzwi się otworzyły. Wilk rzucił
się na babinkę i połknął ją w mgnieniu oka, bo już trzy dni pościł. Po
czym zamknął drzwi, wyciągnął się na łóżku babki i czeka na
Małego Czerwonego Kapturka. Wkrótce nadeszła dziewuszka i
stuka do drzwi:
- Puk-puk.
- A kto tam?
Mały Czerwony Kapturek strwożyła się bardzo, co to za gruby
wilczy głos się odzywa. Ale sądząc, że babka zachrypła, powiada:
- To ja, twoja wnuczka, babko, Mały Czerwony Kapturek.
Przynoszę ci maślany placuszek i garnuszek masła od matki.
A Wilk na to słodziuchno, jak tylko może:
- Pociągnij kozią nóżkę, a puści rygielek.
Mały Czerwony Kapturek pociągnęła kozią nóżkę. Drzwi się
otworzyły. Na widok dziewczynki Wilk nurknął pod pierzynę i
powiada z łóżka:
- Schowaj do skrzyni
placuszek i garnuszek z
masłem. I chodź tu, moja
miła. Połóż się przy mnie.
Mały Czerwony Kapturek
zdjęła kapotkę i wyciągnęła
się obok babki, dziwując się
jej posturze:
- O moja babko, jakie to
masz wielkie ręce!
- śeby cię mocniej uścisnąć, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie to masz długie nogi!
- Aby cię prędko schwytać, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie to masz wielkie uszyska!
- Aby cię dobrze słyszeć, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie ty masz wielkie oczy!
- Aby cię lepiej widzieć, moja ty dziecino!
- O moja babko, jakie ty masz wielkie zęby!
- Aby cię smacznie zjeść!
Zły Wilk warknął, dał susa z łóżka i Małego Czerwonego
Kapturka pożarł.
Morał stąd płynie - proszę słuchać,
urocze, wdzięczne me dziewuszki
-że obcych ludzi pogaduszki
należy puszczać mimo ucha.
Pogwarki wprawdzie miła chwilka,
lecz blisko stąd do paszczy wilka.
Radzę wam zapamiętać,
że jest podstępny wilk niektóry:
ukrywa wilcze swe pazury,
by słodkim słówkiem zwieść dziewczęta.
Ani go poznać! Mina święta tkliwie,
łagodnie patrzy w oczy,
za panną uliczkami kroczy
przymilny, słodki jak cukierek.
Lecz wierzcie: to wilczysko szczere
B
yli sobie raz król i królowa, którzy się bardzo niecierpliwili,
ż
e nie mają dzieci. Trudno powiedzieć jak bardzo. Jeździli po całym
ś
wiecie do rozmaitych wód, składali śluby, pielgrzymowali -
wszystko na próżno.
Wreszcie jednak królowa urodziła córkę.
Wyprawiono piękne chrzciny. Na chrzestne matki zaproszono
wszystkie wróżki z całego królestwa, a było ich siedem. Król i
królowa liczyli na to, że mała księżniczka otrzyma od nich w darze
najwspanialsze zalety. Czynić takie dary było wówczas we zwyczaju
wróżek.
Po ceremonii chrztu cała kompania udała się do królewskiego
pałacu, gdzie na cześć wróżek odbyć się miała wspaniała biesiada.
Przed każdą z nich położono bogate nakrycie i szczerozłote
puzderko, a w nim złotą łyżkę, złoty sztuciec i złoty nóż. Wszystko
wysadzone suto diamentami i rubinami.
Nagle, gdy już każdy zajmował swoje miejsce za stołem,
ujrzano wchodzącą starą wróżkę, której wcale na biesiadę nie
zaproszono, bo od pięćdziesięciu z górą lat nie opuszczała wieży.
Wszyscy sądzili więc, że już umarła lub że ją coś uroczyło.
Król rozkazał położyć przed nią nakrycie, lecz nie sposób było
dać jej szczerozłote puzderko, gdyż wyrobiono ich tylko siedem dla
siedmiu wróżek.
Starowina myślała, że ją postponują, zaczęła więc mruczeć pod
nosem jakieś pogróżki. Posłyszała to jedna z siedzących opodal
młodych wróżek i zatrwożyła się, aby starucha nie obdarzyła czymś
zgubnym małej księżniczki. Więc gdy tylko wstano od stołu, ukryła
się za zasłoną, aby zabrać głos ostatnia i - jeśli zajdzie potrzeba -
naprawić zło wyrządzone przez staruchę.
Tymczasem wróżki rozpoczęły już wręczanie darów
księżniczce. Pierwsza, najmłodsza, oznajmiła, że księżniczka będzie
najpiękniejszą w świecie osóbką. Druga - że będzie roztropna jak
cherubinek. Trzecia - udzieliła jej daru czynienia wszystkiego z
zadziwiającym wdziękiem, czwarta - daru najzwinniejszego tańca,
piąta - słowiczego głosu, szósta - umiejętności doskonałej gry na
wszystkich instrumentach.
Gdy przyszła kolej na
starą wróżkę, ta, trzęsąc
głową, i to z gniewu, nie ze
starości, powiedziała, że
księżniczka przekłuje sobie
dłoń wrzecionem i umrze.
Straszliwy dar wróżki przejął trwogą wszystkich
zgromadzonych. Nie było nikogo, kto by nie płakał. Wtedy zza
zasłony wystąpiła młoda wróżka i donośnym głosem odezwała się w
te słowa:
- Bądźcie spokojni, królu i królowo. Księżniczka nie umrze. Nie
mam wprawdzie tyle mocy, aby odwrócić zło, które sprowadziła
moja starsza krewniaczka, i nie mogę mu przeszkodzić, więc
księżniczka przekłuje sobie dłoń wrzecionem. Nie umrze jednak, ale
zapadnie w głęboki sen, który trwać będzie sto lat. Lecz gdy sto lat
przeminie, zjawi się syn królewski i obudzi księżniczkę.
Król, aby oddalić nieszczęście zapowiedziane przez starą
wróżkę, kazał natychmiast ogłosić edykt grożący śmiercią każdemu,
kto by prządł na kołowrotku lub miał u siebie wrzeciono.
Minęło lat piętnaście. Król i królowa udali się na wieś do swego
letniego pałacyku, a młoda księżniczka biegała po zamku sama.
Wspinała się po schodach coraz to wyżej, zaglądając do komnat, i
wreszcie zapędziła się aż na szczyt zamkowej
baszty, gdzie na poddaszu, w małej izdebce,
siedziała jakaś starowinka i przędła kądziel na
kołowrotku. Poczciwina nic nie wiedziała o zakazie
królewskim tyczącym się wrzeciona.
- Co to robicie, moja kobiecino? - zapytała
księżniczka.
- Przędę, moja śliczna - odrzekła stara.
- Ach, jak ładnie! Jak to się robi? Pozwólcie, abym
i ja spróbowała. Lecz ledwo księżniczka wzięła do
ręki wrzeciono, czy to z przyczyny wrodzonej
ż
ywości, czy też z woli wróżek, przebiła sobie nim
rękę i padła zemdlona. Wielce zaniepokojona
starowinka jęła głośno przyzywać pomocy. Zbiegli
się zewsząd dworacy, spryskiwali twarz księżniczki
wodą, rozluźnili jej gorsecik, natarli skronie
larendogrą. Nie odzyskała jednak przytomności.
Wówczas król, który zjawił się na ten gwałt i krzątaninę,
przypomniał sobie przepowiednie wróżek. Uznał, że tak stać się
musiało, skoro tak orzekły wróżki, i kazał ułożyć księżniczkę w
najpiękniejszej komnacie pałacu na wspaniałym łożu, pokrytym
złotymi i srebrnymi koronkami.
Wydawała się aniołem - tak była piękna. Chociaż omdlała, nie
straciła pięknych rumieńców, policzki jej były różane, a usteczka jak
korale. Nie umarła jednak - chociaż oczy miała zamknięte; słychać
było jej lekkuchne tchnienie.
Król rozkazał, by nic nie zakłócało spokoju śpiącej aż do
chwili ocknienia.
Gdy ten przypadek zdarzył się księżniczce, dobra wróżka,
która uratowała ją od śmierci, skazując na stuletni sen, znajdowała
się w oddalonym o tysiąc dwieście mil królestwie Facecji.
Wiadomość o tym, co się stało, przyniósł jej mały karzełek, co miał
siedmiomilowe buty. (Gdy się w nie obuło - każdy krok mierzył
siedem mil.) Wróżka wybrała się natychmiast w drogę i już po
godzinie ujrzano ją w zamku, zbliżającą się na ognistym wozie,
oprzężonym w smoki.
Król podał jej rękę, gdy wysiadała, a wróżka pochwaliła go za
wszystkie poczynania. śe była to jednak wielce przewidująca dama,
zatroszczyła się, by księżniczce nie było nijako samej, gdy się
zbudzi w tym starym zamczysku. I oto co uczyniła: pominąwszy
króla i królową, jęła wszystko, co było w zamku, tykać swoją
laseczką. Tknęła ochmistrzynię, panny służące, garderobiane,
szlachciców, oficerów, marszałków dworu, kuchmistrzów,
kuchcików, chłopców na posyłki, dozorców, paziów, lokajów.
Tknęła konie w stajniach, masztalerzy, wielkie kundle podwórzowe i
małą Pufcię, suczkę księżniczki, leżącą na jej łożu. I wszystko w
zamku, czego tknęła laseczka wróżki, zapadało w głęboki sen, z
którego ocknąć się miało wraz ze swoją panią, aby jej służyć, gdy
tego zażąda. Usnęły nawet, obracając się nad ogniem, rożny z
nadzianymi kuropatwami i bażantami - a wraz z nimi usnął ogień.
Wszystko to stało się w mgnieniu oka, bo wróżki są zwinne w
robocie.
Ucałowawszy ukochane dziecko, król i królowa wyszli z
zamku i rozkazali ogłosić, że nikomu do niego zbliżać się nie wolno.
Nie trzeba było zresztą i tego zakazu, bo w ciągu kwadransa wyrosła
wokół ogrodów zamkowych taka gęstwina wielkich i małych drzew,
splątanych jeżyn i głogów, że nie mógł przedrzeć się przez nią żaden
zwierz ani człowiek. Spoza gęstwiny zaledwie dostrzec można było,
i to z bardzo daleka, szczyty zamkowych wież. Oczywiście nikt nie
wątpił nawet, że była to
jeszcze jedna czarodziejska
sztuczka wróżki, aby ktoś
ciekawy nie zakłócił snu
księżniczki.
Minęło sto lat. Syn
króla, który panował w tym
kraju, a był on już z innego
rodu niż śpiąca księżniczka,
wybrał się w te strony na
łowy i zapytał towarzyszy,
co to za wieżyce wznoszą się
ponad wielkim i gęstym lasem. .Każdy opowiedział mu, co o tym
słyszał. Jeden, że to stare zamczysko, w którym straszy, inny - że tu
schodzą się okoliczni czarodzieje i wyprawiają swe harce. Ale
najwięcej głosów było za tym, że w zamku mieszka wilkołak i
porywa bezkarnie wszystkie dzieci, które tylko dopadnie. Nikt
bowiem schwytać go nie może, gdyż jedynie wilkołak jest w mocy
przedrzeć się przez ten las.
Książę nie wiedział, komu wierzyć, gdy odezwał się stary
chłop: - Et, wasza wysokość! Już pięćdziesiąt lat temu słyszałem, jak
mój ojciec opowiadał, że w tym zamku jest księżniczka. Piękniejszej
ludzkie oczy nie widziały. Ponoć śpi ona już sto lat, a obudzi ją syn
królewski, któremu jest przeznaczona.
Na te słowa ognisty zapał porwał młodego księcia. Już nie
wątpił ani chwili, że to on musi rozegrać do końca tę niezwykłą
awanturę. Rozgorzały miłością i żądzą sławy postanowił przekonać
się natychmiast, ile jest prawdy w tym wszystkim. Zbliżył się do
lasu i w tejże chwili wszystkie drzewa, wszystkie głogi i jeżyny
rozwarły się przed nim, czyniąc mu dogodne przejście. Ruszył więc
ku zamczysku i wszedł w długą aleję. U jej końca widział majaczący
zamek. Dziwiło go nieco, że nikt z jego asysty nie mógł mu
towarzyszyć, bo gęstwina zamykała się za nim, gdy ją tylko
przekroczył. Szedł jednak wytrwale przed siebie, bo młody
zakochany książę jest zawsze odważny. Wreszcie wstąpił na wielki
frontowy dziedziniec, którego widok mógł łatwo zmrozić krew w
ż
yłach. Panowała tu złowroga cisza. Wszystko zdawało się obrazem
ś
mierci. Leżący pokotem ludzie i zwierzęta nie dawali znaku życia.
Lecz książę poznał po pryszczastych nosach i czerwonych gębach
strażników, że nie umarli, a śpią. Ich szklanki, w których pozostało
na dnie jeszcze parę kropel wina, świadczyły, iż zasnęli popijając
sobie tęgo.
Wędrując dalej, książę dotarł do brukowanego marmurem
dziedzińca, wszedł na schody i do kordegardy, gdzie gwardziści,
stojąc szpalerem z muszkietami na ramionach, chrapali w najlepsze.
Po czym minąwszy wiele pokojów, gdzie stojąc, siedząc, spały
damy i szlachcice, wszedł do złocistej komnaty. Tu, na łożu o
uniesionych zasłonach, ujrzał najpiękniejszy widok, jaki oglądał w
ż
yciu.
Była to księżniczka.
Nie zdawała się liczyć
więcej niż piętnaście lub
szesnaście lat, a była piękna
i świetlista jak bogini. Książę, zadziwiony, zbliżył się drżąc i padł
przed księżniczką na kolana. A że już właśnie przyszła pora, by się
ocknęła, czar prysnął i księżniczka spojrzała na księcia tak tkliwie,
aż to się zdawało dziwne przy pierwszym spotkaniu. Po czym
rzekła:
- Czy to ty, mój książę? Długo czekałam na ciebie.
Książę oczarowany tymi słowy, a bardziej jeszcze wdziękiem,
z jakim zostały wypowiedziane, nie wiedział, jak wyrazić swą
wdzięczność i ukontentowanie. Zapewnił więc tylko, że kocha ją nad
wszystko na świecie. Słowa rwały mu się, lecz tym bardziej
podobały się księżniczce. Dowodziły bowiem, że więcej w nich
miłości niż krasomówczych sztuczek.
Książę zdawał się bardziej zakłopotany od księżniczki. Nic w
tym dziwnego. Wszakże księżniczka mogła przez sto lat śnić o tym,
co ma mu powiedzieć. Powiadają bowiem, że wróżka, aby umilić
czas księżniczce, sprowadziła jej błogie sny.
Tak czy owak, książę i księżniczka, choć już od czterech
godzin wiedli ze sobą rozmowę, nie powiedzieli sobie jeszcze i
połowy tego, co chcieli powiedzieć.
Tymczasem wraz z księżniczką obudził się cały dwór i każdy
chciał się brać do swoich obowiązków, ale wszyscy byli niezwykle
głodni. Nie wszyscy bowiem byli zakochani. Pewna zgłodniała
dama dworu zniecierpliwiła się wreszcie i oznajmiła księżniczce, że
podano pieczyste. Książę pomógł wstać księżniczce, która była
przecież ubrana, i to nawet wspaniale. Przezornie jednak nic jej nie
powiedział, że ma suknię z czasów prababek, zapiętą wysoko pod
szyję. I w tym zresztą pięknie wyglądała.
Oboje przeszli do lustrzanej sali i spożyli tu wieczerzę, a
usługiwali im adiutanci księżniczki. Skrzypce i oboje grały stare
pieśni zawsze jednako piękne, choć ich nie grano od stu lat.
Po wieczerzy kapelan królewski w zamkowej kaplicy dał ślub
młodej parze, a dama dworu opuściła zasłony przy łożu księżniczki.
Młodzi mało spali tej nocy - księżniczka była przecież bardzo
wyspana.
O świcie pożegnał ją książę, aby udać się do miasta, gdzie
oczekiwał go ojciec, zapewne bardzo zaniepokojony jego długą
nieobecnością. Książę tłumaczył się, że zabłądziwszy w lesie
podczas łowów, zmuszony był nocować w chacie smolarza, który
ugościł go czarnym chlebem i serem. Ojciec, poczciwina, uwierzył,
ale matka nie całkiem była o tym przeświadczona. Widząc zaś, że
syn prawie co dzień wyrusza na łowy i dwie albo trzy noce spędza
poza domem, zawsze mając pod ręką jakąś wymówkę, nabrała
pewności, że wplątał się on w jakąś miłosną awanturkę.
Dwa lata upłynęło od ślubu księcia i miał on już z księżniczką
dwoje dzieci: starszą córeczkę - Jutrzenkę, i młodszego od niej
synka, którego nazwano - Poranek. Był on jeszcze piękniejszy od
siostry.
Królowa-matka nieraz mawiała do syna, że życie winno mieć
swoje uciechy, a to dlatego, by go skłonić do serdecznych zwierzeń.
Książę jednak nie śmiał się przyznać do niczego. Bo chociaż kochał
matkę, szczerze jej się lękał. Pochodziła ona bowiem z rodu
wilkołaków, a król poślubił ją dla jej wielkich majętności. Szeptano
sobie nawet na dworze, że odzywa się w niej krew wilkołacka i że
wielki gwałt sobie zadaje, by nie dopadać drepcących dzieci. Tak
więc książę nie mówił jej o niczym. Lecz gdy po dwóch latach król
zamknął oczy, a młody książę objął panowanie, oznajmił wszem
wobec o swym małżeństwie. Po czym z wielką paradą wyruszył po
ż
onę do jej rodzinnego zamku.
Przybycie i wjazd królowej z dwojgiem dzieci odbyły się z
niezwykłą okazałością.
Wkrótce potem młody król wyruszył na wojnę ze swoim
sąsiadem, cesarzem Bigocji, ustanawiając swoją matkę regentką i
polecając jej gorąco żonę i dzieci. Spodziewał się, że zabawi na
wojnie całe lato.
Gdy tylko wyruszył, królowa-matka wysłała swoją synową i
jej dzieci na letnisko. Spodziewała się bowiem, że w ustronnym
miejscu łatwiej zaspokoi straszliwy swój apetyt. Sama udała się tam
w parę dni później i powiada do marszałka dworu:
- Jutro podasz mi, asan, na obiad Jutrzenkę. - Olaboga, pani... -
odezwał się marszałek
- Tak mi się podoba - fuknęła królowa głosem wilkołaka, który ma
apetyt na świeże mięso. - Chcę ją zjeść, i to w cebulowym sosie!
Nieszczęsny marszałek, wiedząc dobrze, że z wilkołaczką igrać
niebezpiecznie, wziął wielki nóż i ruszył do komnatki małej
Jutrzenki. Miała ona zaledwie cztery lata i śmiejąc się i skacząc
wybiegła mu naprzeciw i rzuciła się na szyję, prosząc o cukierki.
Marszałek rozpłakał się z rozczulenia, upuścił z ręki nóż, po czym
poszedł na podwórko i zarżnął baranka. Przyprawił go w
znakomitym sosie, a jego pani powiedziała mu, że nigdy nic równie
smacznego nie jadła. Jednocześnie marszałek uniósł z zamku
Jutrzenkę i powierzył opiece swojej żony, przykazując by ją ukryła
w domu przy końcu podwórka.
Po ośmiu dniach niegodziwa królowa powiada do marszałka
dworu:
- Podasz mi, asan, potrawę z Poranka na wieczerzę.
Tym razem marszałek ani się odezwał, bo zamierzał oszukać ją
po raz wtóry. Poszedł więc po małe książątko. Choć miało ono
dopiero trzy lata, zastał je bijące się na flowery z wielką małpą.
Znowu zaniósł dziecko do swojej żony, która je ukryła wraz z małą
Jutrzenką, a zamiast potrawy z Poranka podał na stół królowej
koźlątko tak kruche, że nie mogła się dość nachwalić jego smaku.
Tak więc do tej pory wszystko szło gładko, gdy pewnego
wieczoru powiada niegodziwa wilkołaczka do marszałka:
- Mam apetyt na królową i to w takim sosie, jak jej dzieci. Tym
razem nieszczęsnemu marszałkowi opadły ręce. Zwątpił, aby mu się
udało podejść królową raz jeszcze. Młoda królowa bowiem miała
już z górą lat dwadzieścia, nie licząc tych stu, które przespała.
Skórka jej była więc już nieco przytwarda, choć biała i gładka. Głów
się tu, człowieku, jak znaleźć bydlątko o takiej skórze! A że
marszałkowi chodziło też i o własną, postanowił z bólem serca
zarżnąć królową. Ruszył więc zamaszyście do jej komnaty, by rzecz
skończyć od razu.
Idąc podżegał w sobie złość i wszedł do królowej z kordelasem
w ręku. Chcąc jednak znaleźć się, jak należy, przedłożył jej rozkaz
królowej-matki z należytą rewerencją.
- Ależ, proszę, bardzo proszę - rzekła królowa nadstawiając szyję. -
Czyń pan, marszałku, co ci nakazano. Połączę się nareszcie z
dziećmi, z moimi nieszczęsnymi dziećmi, które tak kochałam.
Tak mówiła królowa, gdyż od chwili porwania dzieci była
pewna, że nie żyją.
- Nie! Nie! - powiada biedny marszałek szczerze wzruszony. -
Wasza królewska mość będzie żyła i spotka się ze swymi dziećmi -
cała i zdrowa. I to w moim domu, gdzie je ukryłem. Raz jeszcze
oszukam królową-matkę i podam jej pieczoną łanię zamiast waszej
królewskiej mości.
Po czym natychmiast poprowadził królową do swego domu,
gdzie mogła wreszcie uściskać swoje dzieci i wypłakać się z nimi.
Sam zaś przyprawił łanię, którą stara królowa zjadła z takim
apetytem, jakby to była jej synowa, i bardzo była z tego rada. A
umyśliła sobie powiedzieć królowi po jego powrocie, że jego żonę i
dwoje dzieci pożarły wściekłe wilki.
Któregoś wieczoru, gdy królowa-matka snuła się po
dziedzińcach i podwórcach, węsząc swoim zwyczajem za świeżym
mięsem, posłyszała z jakiejś izdebki pracz małego Poranka, któremu
matka dała w skórę, bo był niegrzeczny. Usłyszała też głos
Jutrzenki, ujmującej się za braciszkiem. Poznawszy głosy dzieci i
ich matki, wpadła w straszliwą złość, że ją oszukano, i już nazajutrz
rozkazała głosem tak strasznym, aż wszystkich przeszły ciarki, aby
na środku zamkowego podwórka ustawiono wielką kadź. Kadź tę
kazała napełnić padalcami, ropuchami i żmijami i wrzucić w nią
królową i jej dzieci, marszałka, jego żonę i posługaczkę. Rozkazała
też, by ich przyprowadzono z wykręconymi w tył i skutymi rękami.
Skazańcy nadeszli, a oprawcy już się sposobili, by ich wrzucić
do kadzi, gdy król, którego tak rychłego powrotu nikt się nie
spodziewał, wpadł konno na dziedziniec. Przybył on z przednią
strażą i wielce zdumiony pyta, co ma znaczyć ten straszliwy widok.
Gdy wszyscy milczeli, nie wiedząc, co odpowiedzieć, rozjuszona
obrotem spraw wilkołaczka cisnęła się głową naprzód do kadzi. W
jednej chwili pożarły ją obmierzłe bestie, które sama do kadzi
wsypać kazała.
Król strapił się tym, gdyż była przecież jego matką. Lecz przy
ż
onie i dzieciach pocieszył się niezadługo.
Gdy panna chce iść za mąż - niech będzie cierpliwa skromnej pannie
obyczaj poczekać pozwala, gdy mąż ma być bogaty, rozumny i
galant doprawdy, że opłaca się wtedy czekanie. Lecz czasami zbyt
długie to czekanie bywa, jak to - stuletnie, chociaż w miłym śnie
upływa. Dziś nie znajdzie się chyba tak szczęśliwych panien, bo
każda się dziś panna ku szczęściu wyrywa.
Jedno jeszcze ta bajka powiedzieć się stara: że kiedy się wesele na
później odłoży, szczęściu to nie przeszkodzi. Być może - pomoże i
na dłuższym czekaniu zyska młoda para.
Lecz że ognista miłość nie cierpi czekania i spieszy zawsze z racji
wielkiego zapału, więc oszczędzę wam przeto zrzędnego gadania i
brzęczenia u uszu słowami morału.
Był sobie raz pewien szlachcic, który ożenił się powtórnie z
jejmością wielce pyszną i zadzierającą nosa. Miała ona dwie córki,
które kubek w kubek wdały się w matkę. Mąż zaś miał po pierwszej
ż
onie córkę, niezmiernie łagodną i zacną dzieweczkę. Odziedziczyła
te cnoty po swojej matce, najzacniejszej w świecie osobie.
Jeszcze nie skończyło się weselisko, a już macocha
pofolgowała swoim humorom. Kłuły ją bowiem w oczy cnoty
dziewczątka, przy którym jej
własne córki wydawały się
bardziej jeszcze nieznośne.
Obarczyła więc pasierbicę
najpodlejszymi gospodarskimi
zajęciami: musiała zmywać
garnki, szorować schody,
zamiatać izby i woskować
posadzki w pokojach jejmości i
jejmościanek. Sypiała na
przygórku, pod dachem, na
wiązce ostrej słomy, gdy
siostry mieszkały w
wykładanych posadzkami
komnatach, miały łóżka
rzeźbione według ostatniej
mody i wielkie zwierciadła, w
których mogły się przejrzeć od
stóp do głów.
Niebożątko znosiło wszystko cierpliwie i nie śmiało nawet
poskarżyć się ojcu, aby jej nie ofuknął. Jejmość bowiem rządziła
małżonkiem, jak jej się podobało.
Sierota zaś, uporawszy się ze swoją robotą, przysiadała sobie
w kącie komina na popielniku. Stąd wszyscy w domu nazywali ją
Smolipupka. Jedynie młodsza siostra, obyczajniejsza od starszej,
nazywała ją: Kopciuszek.
Kopciuszek mimo lichych sukienek była jednak sto razy
piękniejsza od swoich sióstr, choć te były wspaniale wystrojone.
Zdarzyło się, że syn królewski postanowił wyprawić bal i
zaprosił nań wszystkie osoby z eleganckiego świata. Nasze dwie jej
mościanki zostały również zaproszone, uchodziły bowiem w okolicy
za nie byle co. Rozumie się, że bardzo się uradowały i nuż wybierać
suknie i stroje, w których było im najbardziej do twarzy.
Nowy kłopot dla Kopciuszka! Musiała bowiem prasować
bieliznę sióstr i karbować im
mankietki. Nie było już
mowy o niczym innym,
tylko o strojach.
- Włożę suknię czerwoną,
aksamitną - powiada starsza
siostra - a do niej przybranie
według angielskiej mody.
- A ja - rzecze młodsza -
ubiorę się w skromną
spódniczkę, ale narzucę
płaszczyk w złote kwiaty i
wepnę sobie broszkę diamentową, która niemało jest warta!
Posłały siostry po zgrabną modystkę, aby im poszyła
czepeczki z podwójnymi szlarkami, i zakupiły mankietki u zręcznej
hafciarki. Kupiły muszki z czarnego aksamitu u kobiety, co umiała
je zgrabnie wycinać, i upstrzyły nimi dowcipnie twarzyczki. Po
czym przywołały Kopciuszka, aby zasięgnąć jej rady. Znała się
bowiem na strojach. Kopciuszek doradziła im wszystko doskonale i
nawet ofiarowała się, że im uczesze pięknie włosy, na co zgodziły
się z ochotą. Przy czesaniu rozgadały się siostry.
- Rada byś także pójść na bal, prawda, Kopciuszku?
- Chyba kpicie ze mnie, jejmościanki! Niestety - nic po mnie na
balu!
- Prawdę mówisz. Wszyscy uśmieliby się do rozpuku, gdyby
Smolipupka na balu tańcowała!
Każda panna na takie pogaduszki ułożyłaby im włosy na
bakier. Ale Kopciuszek miała dobre serce i uczesała siostry
znakomicie. Pannice przez dwa dni nic jeść nie mogły z radości.
Dwanaście sznurówek pękło, tak mocno się ściskały, aby być
cienkie w pasie. I mizdrzyły się przed lustrem bez ustanku.
Nadszedł wreszcie upragniony dzień. Siostry pojechały na
bal, a Kopciuszek patrzyła za nimi, póki nie znikły jej z oczu. Wtedy
zapłakała. Zalaną łzami naszła chrzestna matka i pyta, co jej się
przydarzyło.
- Chciałabym...
chciałabym... - Kopciuszek
płakała tak rzewnie, że
więcej powiedzieć nie
mogła.
Chrzestna matka była
wróżką. Powiada więc do
Kopciuszka;
- Chciałabyś pojechać na bal.
Prawda?
- Ach... chciałabym...
niestety - westchnęła
Kopciuszek.
- Zrób, co ci każę - rzecze chrzestna matka - a będziesz na balu.
Po czym zabrała Kopciuszka do siebie i powiada:
- Idź do warzywnika i przynieś mi dynię.
Kopciuszek podskoczyła szybko i przyniosła najpiękniejszą,
jaką znalazła, zachodząc w głowę, jak to dynia na bal ją powiezie.
Chrzestna matka wydrążyła dynię, pozostawiając tylko skórkę, i
uderzyła w nią swoją laseczką. W tejże chwili dynia stała się piękną,
szczerozłotą karocą. A chrzestna matka zajrzała do pułapki, gdzie
siedziało sześć myszy. Wszystkie żywiuteńkie jak skry. Wróżka
kazała Kopciuszkowi unieść nieco drzwiczki i każdą wymykającą
się z pułapki mysz uderzała swoją laseczką. A myszy w mgnieniu
oka przemieniały się, jedna po drugiej, w rącze konie. I - patrzcież! -
jest sześć pięknych cugantów u karocy!
Teraz chrzestna matka zafrasowała się, skąd wziąć woźnicę.
- Zobaczę - powiada Kopciuszek - czy nie ma czasem w pułapce
szczura. Byłby z niego woźnica nie od parady!
- Pięknie - rzecze na to chrzestna matka. - Idź po szczura.
Kopciuszek przyniosła pułapkę. Siedziały w niej trzy okazałe
szczury. Wróżka wybrała wspaniałego wąsacza o bujnej sierści i
tknąwszy go laseczką, przemieniła w woźnicę z siarczystym wąsem,
jakich mało.
Po czym powiada:
- Idź, Kopciuszku, do ogrodu. Zobaczysz tam za konwią sześć
jaszczurek. Przynieś mi je.
Zaledwie Kopciuszek przyniosła jaszczurki, chrzestna matka
przemieniła je raz-dwa w sześciu hajduczków, którzy wskoczyli
natychmiast za pudło karocy i lśniąc szamerowaniem kabatów,
trzymali się za nim tak prosto, jakby całe życie nic innego nie robili.
Wtedy wróżka
powiada:
- No cóż? Masz więc czym
jechać na bal. Chybaś temu
rada?
- Com rada, tom rada! Ale
jakże będę tańczyć w tej
sukienczynie?
Na to chrzestna matka tknęła
ją lekko swoją laseczką i
natychmiast sukienczyna
Kopciuszka stała się skrzącą
szatą ze złotosrebrnej
materii, naszywanej klejnotami. Chrzestna dała także Kopciuszkowi
najpiękniejsze w świecie pantofelki z popieliczej skórki.
Tak wystrojona siadła Kopciuszek do karocy, a chrzestna
matka zaklęła ją na wszystkie świętości, aby na balu nie zmarudziła i
nie bawiła ani chwilki dłużej niż do północy. Jeśli bowiem dłużej na
balu pozostanie, karoca znowu stanie się dynią, konie zmienią się w
myszy, hajduczkowie w jaszczurki, a piękna szata w łachmany.
Kopciuszek obiecała chrzestnej matce, że opuści bal przed
północą, i nie posiadając się z radości - pojechała.
Gdy oznajmiono synowi królewskiemu, że przybyła jakaś
nikomu nie znana i świetna księżniczka, wybiegł przed pałac, aby ją
powitać. Piękna pani wysiadała właśnie z karocy, więc syn
królewski podał jej rękę i poprowadził do wielkiej komnaty, gdzie
się zabawiali goście.
Gdy weszła, zapadła nagła cisza: zatrzymali się tancerze,
umilkły skrzypce, a wszystkie oczy zwróciły się w podziwie ku
pięknej nieznajomej. Po czym odezwał się pochlebny szmer głosów:
- Ach, jaka śliczna!
Sam nawet król, choć dobrze już stary, wodził za nią
nieustannie wzrokiem i poszeptywał królowej, że nigdy nie widział
tak pięknej i wdzięcznej twarzyczki. Wszystkie damy wypatrywały
oczy, aby dobrze obejrzeć jej uczesanie i suknię. Zamyślały zaraz
jutro kazać sobie uszyć takie same, jeśli tylko im się uda znaleźć
równie piękną materię i zręczne modystki.
Syn królewski posadził Kopciuszka na pierwszym miejscu, po
czym poprosił ją do tańca. Kopciuszek tańczyła z niezwykłym
wdziękiem i coraz większy budziła podziw.
Wkrótce wniesiono smaczny poczęstunek, lecz młody książę
nie jadł nic, bo tylo się wpatrywał w Kopciuszka.
Kopciuszek przysiadła się do swoich sióstr i świadczyła im
mnóstwo grzeczności: dzieliła się z nimi owocami i pomarańczami,
którymi częstował ją młody książę. Dziwiły się temu bardzo, bo
miały ją za całkiem nieznajomą osobę.
Książę szeptał nieustannie Kopciuszkowi słodkie słówka,
siostry się dziwowały i tak gwarzyli sobie razem.
Nagle usłyszała Kopciuszek, że zegar bije trzy kwadranse po
jedenastej. Natychmiast więc złożyła kompanii głęboki ukłon i
odeszła tak spiesznie, jak tylko wypadało.
Wróciwszy z balu pobiegła do chrzestnej matki i
podziękowawszy pięknie, powiada, że chciałaby jutro jeszcze się tak
zabawić. Zaprosił ją bowiem syn królewski. Po czym jęła
opowiadać, co to się jej przydarzyło.
Gdy siostry zapukały do drzwi, Kopciuszek poszła im
otworzyć i woła:
- A toście się, siostry, zasiedziały!
I trze oczy, przeciąga się, jakby się tylko co obudziła, choć odkąd się
z nimi rozstała, ani nawet nie pomyślała o spaniu.
- Gdybyś była na balu, nie nudziłabyś się ani chwili - powiada jedna
z sióstr. - Była na nim piękna księżniczka! Najpiękniejsza w
ś
wiecie! Świadczyła nam tysiące grzeczności! Częstowała
cytrynkami, pomarańczami!
Śmiać się zachciało Kopciuszkowi, ale pyta sióstr, jak się
owa księżniczka nazywa. Siostry na to, że nikt jej nie zna, a syn
królewski bardzo się tym trapi i chętnie oddałby wszystko, aby się
dowiedzieć, kto ona.
Kopciuszek uśmiechnęła się i rzecze
- Więc jest tak piękna! Miły Boże! Jakżeście szczęśliwe, żeście ją
widziały! Czemuż ja jej zobaczyć nie mogę! Niestety! O,
jejmościanko, siostro, moja ty panno Gadulska, pożycz mi, jeśli
łaska, twoją codzienną żółtą sukienkę, to się w niej na bal wybiorę!
- Jeszcze czego! - ofuknie ją siostra Gadulska. - Akurat! Pożyczać
suknię takiej Smolipupce! Musiałabym mieć źle w głowie!
Kopciuszek spodziewała się takiej odprawy i nawet była jej
rada. Byłaby bowiem w wielkim kłopocie, gdyby siostra chciała
pożyczyć jej sukienkę.
Nazajutrz znowu obie starsze siostry wybrały się na bal.
Udała się tam i Kopciuszek, jeszcze bardziej strojna niż za
pierwszym razem. Syn królewski nie odstępował jej ani na krok i
bez ustanku szeptał jej słodkie słówka. Panna nie nudziła się ani
chwilki i zapomniała o poleceniu chrzestnej matki, a gdy zegar
zaczął wybijać północ,
wydało jej się, że to dopiero
jedenasta.Spostrzegła się
jednak i zerwała szybko jak
sarneczka. Książę pobiegł za
nią, lecz umknęła mu i nie
mógł jej schwytać. Gdy
uciekała, spadł jej z nóżki
pantofelek z popieliczki, a
książę podniósł go ostrożnie.
Kopciuszek wróciła
do domu srodze zadyszana,
piechotą, nie w karocy, bez asysty hajduczków, w swojej lichej
sukienczynie. Ze wszystkich wspaniałości został jej tylko jeden
pantofelek z popieliczej skórki. Taki sam jak ten, który spadł jej z
nóżki.
Tymczasem w pałacu rozpytywano wartowników, czy
któryś z nich nie widział wychodzącej księżniczki. Lecz żaden nie
zauważył nikogo, oprócz obdartej dziewczyniny wyglądającej na
chłopkę, nie na wysoko urodzoną jejmościankę.
Gdy i siostry powróciły z balu, zapytała ich Kopciuszek,
czy i tym razem tak dobrze się bawiły i czy widziały piękną panią.
Siostry odrzekły, że piękna pani była i tym razem w pałacu, lecz gdy
tylko zegar zaczął bić północ, umknęła tak szybko, aż spadł jej z
nóżki najpiękniejszy w świecie pantofelek z popieliczej skórki.
Podniósł go syn królewski i nic innego nie robił, tylko się w niego
wpatrywał. Niechybnie zakochał się w pani, która pantofelek miała
na nóżce.
Prawdę mówiły siostry. Nie minęło parę dni, a syn
królewski kazał obwieścić
swoim trębaczom, że poślubi
tę pannę, na której nóżkę
będzie ten pantofelek w sam
raz. Zaczęły się więc
przymiarki. Najpierw
przymierzały pantofelek
księżniczki, potem -
hrabianki, potem - wszystkie
dworki. Na próżno.
Zaniesiono pantofelek i do obu sióstr, które czyniły, co mogły, aby
weń wepchnąć stopki. Nie mogły się jednak z tym uporać.
Kopciuszek, widząc to, roześmiała się i powiada:
- Niechże i ja zobaczę, czy ten pantofelek wejdzie mi na nóżkę!
Siostry parsknęły śmiechem i nuż kpić z Kopciuszka. Lecz
dworak, który pannom pantofelek mierzył, spojrzał na Kopciuszka
bystro i zauważył, jaka z niej ślicznotka. Więc powiada, że słusznie
jej się to należy, bo otrzymał rozkaz zmierzyć pantofelek wszystkim
dziewczętom. Poprosił ją, by usiadła, a włożywszy pantofelek na jej
stopkę, przekonał się, że wchodzi bez trudu i leży jak ulał.
Jakże się zadziwiły siostry! Lecz nie koniec było
niespodziankom. Kopciuszek bowiem wyciągnęła z kieszonki drugi
pantofelek, od pary, i włożyła na drugą nóżkę. Na to zjawiła się
chrzestna matka i tknąwszy laseczką kopciuszkowej sukienczyny,
przemieniła ją w szaty jeszcze piękniejsze od tych, w których
oglądano ją na dworze. Wtedy dopiero poznały siostry, kim była
spotkana na balu piękna dama. Padły do nóg Kopciuszka,
przepraszając za wszystko zło, jakiego od nich doznała.
Kopciuszek podniosła je, uściskała i rzekła, że przebacza im
z całego serca i prosi, by ją zawsze kochały.
Odzianą w paradną suknię odprowadzili wszyscy do księcia.
A gdy książę ją ujrzał, wydało mu się, że nigdy jeszcze nie była tak
piękna.
Nie minęło parę dni, a już było po weselu.
Kopciuszek, która była nie tylko piękna, ale i tkliwego serca,
zabrała obie siostry do pałacu i jeszcze tego samego dnia wydała je
za okazałych dworaków.
Piękność jest skarbem panien. Prawda: skarb to rzadki. Nie
dziw, że wszyscy piękność sławią nieustannie. Ale z wdziękiem,
z urokiem, jeszcze piękniej pannie. Bowiem wdzięk więcej zdobi
niźli buziak gładki. Chrzestna matka obdarza nim Kopciuszka
tedy i uczy, jak szermować wdziękiem, jak nim władać, jak
zdobyć serce księcia, jak dźwignąć się z biedy. Tyle morał tej
bajki o wdzięku powiada. Pięknisie! Droższy wdzięk niż wasze
szmatki. Ceńcie go bardziej niźli złota dźwięk. I życzcie sobie,
aby chrzestne matki nieprzepłacony skarb wam dały: Wdzięk.
Choć z losu łaskawej ręki macie i rozum, i wdzięki, choć ród
wasz nie byle jaki, choć czarujecie buziakiem nie dosyć tego,
panienki.
Gdy chcecie dochrapać się czegoś, zabłysnąć, do celu dotrzeć,
wierzcie: nie będzie nic z tego, gdy nie pomogą, kumotrzy.
Przypis tłumaczki:
Jak w bajce przystało, do pantofelków Kopciuszka wkradł się chochlik,
który pomylił szczegóły jej balowego stroju! Gdy w następnym (po 1697 roku)
wydaniu składano tę uroczą książkę - w drukarni zamazały się czcionki. Pan
Perrault napisał, że Kopciuszek miała "pantoufles de vair" ("vair" - popielica) -
lecz złożono "pantoufles de verte" ("verte" - szkło). Po czym - jedni czytelnicy
widzieli ją oczyma wyobraźni w szklanych pantofelkach, inni w miękkich i
popielatych. Ciekawe, że długo trwał ten zabawny "spór". Setki lat rozstrzygnęły
go na korzyść miękkich pantofelków ze skórki, aczkolwiek wersja szklanych
pantofelków też się tu i ówdzie przyjęła.
Stronnicy pantofelków z popieliczki cytują szereg literackich porównań i
łączą je z wielowiekową popularnością miękkich pantofelków ze sławnej bajki.
Oto jedno z nich - H. Murgera:
"Kamilla miała w ręku skromny płaszczyk... Jedynym zbytkowym szczegółem jej
stroju były rękawiczki. Śliczne rękawiczki miękkie i delikatne - z rodu
pantofelków Kopciuszka..."
W tłumaczeniu oparto się na pierwszym wydaniu. - Kopciuszek tańczy w
pantofelkach z popieliczki, jak w 1697 roku.
Pewien młynarz pozostawił dzieciom w spadku wszystkie
swoje dobra. A miał on tylko młyn, osła i kota. Dzieci prędko tym
się podzieliły, nie wzywając sędziego ani notariusza. Ci bowiem
zjedliby do cna ich ubogi spadek.
Syn najstarszy wziął młyn, średni osła, a dla najmłodszego
pozostał kot. Najmłodszy był niepocieszony, że mu przypadł taki
lichy udział.
- Moi bracia - powiedział - będą mogli we dwóch zarobić na
przyzwoity kawałek chleba. Ja zaś, gdy zjem tego kota, a jego
skórkę wyprawię na zarękawek, mogę tylko umrzeć z głodu.
Kot, słysząc tę
przemowę, rzecze statecznie
i poważnie:
- Nie trap się,
gospodarzu. Daj mi tylko
wór i każ mi uszyć parę
butów, abym mógł łazić po
zaroślach, a zobaczysz, że
twój udział w spadku nie jest
taki marny, jak sądzisz.
Chociaż jego pan
niewiele stawiał na to
gadanie, przecież rad był, że
kot chce mu dopomóc w biedzie. Widział bowiem nieraz, jakich to
zwinnych i szczwanych sztuk dokazywał łapiąc szczury i myszy,
kiedy to krył się w mące i udawał trupa lub zawieszał się na łapach.
Gdy tylko kot otrzymał wszystko, o co prosił, z animuszem
wciągnął buty, zawiesił worek na szyi, uchwycił go przednimi
łapami za sznury i ruszył ku królikarni, gdzie było mnóstwo
królików. Do worka napchał otrąb i sieczki i położył się jak
nieżywy, czekając, aż zbliży się do niego jakiś mały, jeszcze
nieświadom zdradliwości
tego świata króliczek, aby
wyjeść to, co kot do worka
napchał.
Ledwo kot się położył, już miał uciechę; młody, nierozważny
królik wlazł mu do worka.
Imć kot pociągnął za sznurki, schwytał królika i bez
miłosierdzia zrobił z nim koniec. Wielce pyszny ze swej zdobyczy,
ruszył do króla i poprosił o posłuchanie.
Wezwano go tedy na komnaty jego królewskiej mości. Kot,
wszedłszy, złożył królowi głęboki pokłon i powiada:
- Oto, Majestacie, królik z królikarni jaśnie wielmożnego pana
Szarabana. - Tym imieniem bowiem podobało mu się nazwać swego
gospodarza. - Jaśnie pan Szaraban polecił mi dostarczyć tego królika
waszej królewskiej mości.
- Powiedz twemu panu - odrzekł król - że mu składam
podziękowanie, gdyż wielce mnie tym ucieszył.
Wkrótce potem kot ze swoim rozwartym workiem ukrył się w
zbożu. Gdy do worka wpadły dwie kuropatwy, pociągnął za sznurki
i schwytał je obie na raz. Po czym poszedł złożyć je w darze
królowi, jak to był uczynił z królikiem z królikarni.
Król przyjął go z taką samą uciechą i dał mu na piwo.
I tak kot przez dwa czy trzy miesiące przynosił królowi coraz
to inną sztukę zwierzyny od swego gospodarza.
Pewnego razu, dowiedziawszy się, że król wraz z córką,
najpiękniejszą pod słońcem panną, ma się udać na przejażdżkę nad
brzeg rzeki, powiada kot do swego gospodarza:
- Jeśli zechcesz, panie, posłuchać mojej rady, to twój los wnet
pięknie się ustali. Idź tylko wykąpać się w rzece, w miejscu, które ci
wskażę. A na mnie zdaj resztę.
Jaśnie pan Szaraban postąpił, jak mu kot doradził, nie łamiąc
sobie głowy, co z tego wyniknie.
Gdy zażywał kąpieli, nadjechał król. Kot jął krzyczeć z całej
siły: - Na pomoc! Na pomoc! Jaśnie pan Szaraban tonie!
Na ten krzyk król wychylił głowę z drzwi karocy i ujrzawszy
kota, który mu tylekroć przynosił zwierzynę, rozkazał swym
gwardzistom, aby pospieszyli na pomoc jaśnie wielmożnemu panu
Szarabanowi.
Gdy nieszczęsnego pana z wody wyciągano, kot zbliżył się do
karocy i powiada do króla, jak to w czasie kąpieli jego pana nadeszli
złodzieje i porwali mu szaty, mimo że kot ile tchu piersi wrzeszczał:
- Hajże na złodzieja!
(A sam schował hultaj te szaty pod kamieniem.)
Natychmiast rozkazał król swym nadwornym szatnym, aby
przynieśli co najpiękniejsze stroje dla jaśnie wielmoźnego pana
Szarabana. Po czym jął prawić jaśnie panu mnóstwo grzecznych
słówek, a że szaty, w które go przybrano, dodały blasku urodzie
kawalera, spodobał się wielce córce królewskiej. Był bowiem
przyjemnej twarzy i miał piękną posturę.
Gdy pan Szaraban rzucił na
pannę dwa czy trzy razy pełnym
szacunku, a z lekka omglonym
tkliwością spojrzeniem, zakochała
się w nim okrutnie.
Król zaś poprosił go, by wsiadł
do jego karocy i zażył przejażdżki z
nim i z córką.
Kot, uradowany, że jego
zamiary tak szybko spełniać się
zaczynają, puścił się rączo naprzód.
Napotkawszy chłopów
koszących łąkę, powiada do nich:
- Dobrzy ludzie! Kosiarze! Jeśli nie chcecie, by was
wszystkich posiekano na drobne kawałki, jak mięso na pasztet,
powiedzcie królowi, że łąka, którą kosicie, należy do jaśnie
wielmożnego pana Szarabana!
Król nie omieszkał zapytać kosiarzy, czyją to łąkę koszą.
- Jaśnie wielmożnego pana Szarabana! - odrzekli wszyscy
chórem. Rzecz prosta dlatego, że pogróżka kota wielce ich
przeraziła.
- Piękne ma pan dziedzictwo, panie Szarabanie - rzekł król.
- I owszem, Majestacie - odpowiedział jaśnie pan. - Łąka ta,
jak łacno możesz spostrzec, królu, daje rok w rok obfity plon.
Imć kot tymczasem, który maszerował wciąż przodem,
napotkał żeńców i powiada do nich:
- Dobrzy ludzie, którzy sprzątacie te zboża! Jeśli nie chcecie,
by was wszystkich posiekano na drobne kawałki, jak mięso na
pasztet, powiedzcie, że zboża te należą do jaśnie wielmożnego pana
Szarabana!
Gdy za chwilę nadjechał król, zaciekawił się, czyje są te
wszystkie leżące przed nim pokotem zboża.
- Jaśnie wielmożnego pana Szarabana! - odpowiedzieli żeńcy,
a odpowiedź ta ucieszyła wielce zarówno króla, jak i jaśnie
wielmożnego.
Kot, maszerujący przed karocą, powtarzał wciąż to samo
wszystkim ludziom, których napotykał na drodze. A król dziwował
się rozległości dóbr jaśnie wielmożnego pana Szarabana.
Imć kot dotarł wreszcie do pięknego zamczyska, którego
panem był wilkołak, bogacz niesłychany. Wszystkie bowiem ziemie,
przez które przejeżdżał król, należały do okręgu jego zamku. Kot,
który już przedtem nie omieszkał zebrać wieści o obyczajach i
umiejętnościach tego wilkołaka, poprosił go o posłuchanie, mówiąc,
iż przechodząc mimo tego wspaniałego zamku, pragnie prosić jego
pana, by mu uczynił ten honor i pozwolił złożyć sobie pokłon.
Wilkołak przyjął go wielce grzecznie jak na wilkołaka i poprosił,
aby sobie spoczął.
- Słyszałem - powiada kot - że umiesz pan przemienić się w
każdą bestię. Ot, na przykład: że możesz pan stać się lwem czy też
słoniem.
- A pewno! - odrzekł wilkołak gburowato. - Ażebyś zaś asan
nie wątpił o tym, zaraz ujrzysz, jak się staję lwem!
Kot tak się strwożył, ujrzawszy przed sobą lwa, że w mgnieniu
oka wdrapał się na rynnę, co nie było ani łatwe, ani bezpieczne,
zważywszy, że był w butach, które licha są warte do chodzenia po
dachach.
Gdy tylko kot zobaczył, że wilkołak przybrał znów zwykłą
sobie postać, zszedł na dół i przyznał się szczerze, że zdrowo najadł
się strachu.
- Zapewniano mnie jeszcze - powiedział - ale, zaiste, niełatwo
temu wierzyć, że umie pan także przybrać postać małych bestyjek:
ot na przykład szczura czy tam myszy. Przyznać muszę, iż mi w to
uwierzyć trudno.
- Trudno asanowi uwierzyć! - wpadł na niego wilkołak. -Zaraz
się przekonasz!
I w tejże chwili przemienił się w mysz, która puściła się biegiem po
podłodze. A kot dał susa i zjadł mysz.
Tymczasem król, przejeżdżając mimo zamku wilkołaka,
zapragnął wejść do wnętrza.
Kot, posłyszawszy łoskot toczącej się po zwodzonym moście
karocy, wybiegł naprzeciw i powiada do króla:
- Witaj, Majestacie, w zamku jaśnie wielmożnego pana
Szarabana!
- Jak to? - wykrzyknął król. - I ten zamek należy do ciebie,
jaśnie wielmożny panie Szarabanie? Ach, co może być
piękniejszego nad ten podwórzec otoczony nadobnymi budynkami!
Wejdźmy do środka, jeśli łaska!
Jaśnie pan podał rękę młodej księżniczce i ruszyli za królem,
który szedł pierwszy. Weszli do wielkiej komnaty, gdzie zastali
zastawioną wspaniałą ucztę, którą był przygotował wilkołak dla
swych przyjaciół. Mieli go bowiem odwiedzić jeszcze dziś. Lecz
dowiedziawszy się, że król jest w zamku, nie odważyli się wejść do
ś
rodka.
Król na równi ze swą córką, która całkiem straciła głowę,
oczarowany był niepowszednimi zaletami jaśnie wielmożnego pana
Szarabana. Widząc nadto, jak wielkie dobra jaśnie pan posiada, król,
łyknąwszy sobie pięć czy sześć dobrych kielichów powiedział:
- Jedynie od waszmości zależy, by zostać moim zięciem!
Honor, który mu uczynił król, przyjął jaśnie pan z głębokim
pokłonem. I tego jeszcze dnia poślubił księżniczkę. Kot zaś został
szlachcicem i gonił myszy tylko dla igraszki.
Prawda: to korzyść oczywista,
gdy możesz z ojców dóbr korzystać.
Prawnie dziedziczyć - to nie wstyd.
Lecz więcej niźli testamentom
zawierz zdolnościom i talentom,
a czasem - zdaj się i na spryt.
Jeśli czasem na świecie taka rzecz się zdarza,
że serce córki króla zyska syn młynarza
i ta z nagła go darzy omdlałym spojrzeniem,
wierzcie mi, iż zazwyczaj ważą tu niemało
- budząc miłość i tkliwym sprzyjając zapałom
- młodość, zdobywcza postać i piękne odzienie.
Sinobrody
Sinobrody
Sinobrody
Sinobrody
Był sobie raz pan na wielu zamkach. Miał je po wsiach i
miastach. Miał też srebrne i złote zastawy, sprzęty kryte
złotogłowiem i szczerozłote karoce. Ale na nieszczęście miał też -
siną brodę. Szpeciła go wielce i dawała pozór tak srogi, że wszystkie
panie i panny umykały przed nim ze strachu.
Jedna z jego sąsiadek, dama szlachetnego rodu, miała dwie
córki - obie skończone piękności. Sinobrody poprosił o rękę jednej z
nich, zostawiając wybór matce, którą chciałaby oddać mu za żonę.
ś
adna z córek nie życzyła sobie tego i odrzekały się go wzajem.
ś
adna bowiem nie była skłonna zostać żoną jegomości z siną brodą.
Odstręczało je bardziej jeszcze, że był on wprzódy wielokrotnie
ż
onaty, a nikt nie wiedział, co się z jego żonami stało.
Sinobrody, chcąc się lepiej poznajomić z pannami, powiózł je
wraz z matką, trzema czy czterema najbliższymi przyjaciółkami i
kilkoma młodymi sąsiadami do jednego ze swych wiejskich
dworów. Bawiono tam cały tydzień. Cały też tydzień trwały
nieustanne przejażdżki, wyprawy myśliwskie, połowy, nieustanne
tańce, festyny, podwieczorki. Nikt się nie kładł spać, bo całe noce
upływały na figlach, które sobie wzajemnie płatano. Jednym
słowem, wszystko układało się tak pięknie, aż wreszcie młodsza
siostra zauważyła, że gospodarz nie ma tak bardzo sinej brody i że to
pan wielce uprzejmy i elegancki.
Gdy wrócono do miasta, wkrótce odbył się ślub.
Minął miesiąc. Sinobrody oznajmił żonie, że musi wyjechać na
wieś co najmniej na sześć tygodni w bardzo ważnej sprawie. Prosi ją
więc, by sobie rozrywkami umilała czas jego nieobecności. Niech
zaprosi do siebie przyjaciółki, niech je zabierze do któregoś z
wiejskich dworów, jeśli jej przyjdzie ochota. Niech sobie niczego
nie żałuje.
- A oto - powiedział wreszcie - klucze. Od dwóch komór, gdzie
są sprzęty, i klucz, na który zamykam moje złote zastawy. Oto
klucze od skarbca, gdzie trzymam złote i srebrne talary. I klucze od
skrzyni z klejnotami. Oto wreszcie klucz otwierający wszystkie
komnaty. Co się zaś tyczy tego maluśkiego kluczyka - otwiera on
pokój przy końcu długiego ganku na parterze. Wolno ci otwierać
wszystkie komnaty i do wszystkich wchodzić, lecz do tego pokoju -
wchodzić ci nie pozwalam. Zabraniam ci tego srogo! A jeślibyś się
ważyła pokój otworzyć, wpadnę w taki gniew, że możesz
spodziewać się po mnie wszystkiego.
śona przyrzekła szanować mężowskie polecenia, a Sinobrody
uściskał ją, wsiadł do karocy i odjechał.
Sąsiadki i przyjaciółki żony tak były ciekawe wszystkich jej
domowych bogactw, że zaraz wybrały się w odwiedziny, nie
czekając nawet zaprosin. Do tej pory nie śmiały tego uczynić z
powodu obecności męża, gdyż lękały się jego sinej brody.
Oczywiście, jęły zaraz przebiegać komnaty, pokoje, szatnie
jedne piękniejsze od drugich. Wbiegły i do komór ze sprzętami,
gdzie nie mogły się nachwalić nieprzebranego mnóstwa i piękności
tkanin, łóż, kanapek, najwspanialszych świeczników oraz
oprawnych w kryształ, srebro, złoto zwierciadeł, w których mogły
się przejrzeć od stóp do głów. Nieustannie i bez miary zachwycały
się wszystkim, zazdroszcząc szczęścia przyjaciółce. Jej jednak wcale
nie bawiło oglądanie tych bogactw. Niecierpliwiła się, bo chciała
czym prędzej otworzyć pokój na parterze. Tak ją ciekawość paliła,
ż
e nie bacząc na grzeczność względem gości, zbiegła po tajemnych
schodach na dół, prędko, o mało nie skręciwszy ze trzy razy karku.
Dobiegła do drzwi i zatrzymała się przed nimi chwilę,
rozmyślając o nakazie mężowskim i o niebezpieczeństwie, na jakie
się przez nieposłuszeństwo naraża. Ale pokusa była zbyt silna, by jej
nie ulec. Wzięła maluśki kluczyk do ręki i drżąc otworzyła drzwi
pokoju.
W pierwszej chwili nie dojrzała nic, gdyż okna były
zamknięte. Lecz po chwili spostrzegła, że całą posadzkę pokrywa
skrzepła krew, w której odbijają się martwe ciała przywiązanych do
ś
cian kilkunastu kobiet. Były to żony Sinobrodego, które poślubił i
jedną po drugiej pozarzynał.
Nieszczęsna o mało sama nie umarła ze strachu i upuściła
klucz, który wyjęła z zatrzasku.
Gdy nieco zebrała myśli, podniosła klucz, zamknęła za sobą
drzwi i poszła do swojej komnaty. Chciała jakoś przyjść do siebie,
ale nie mogła uładzić myśli: nazbyt była poruszona. Spostrzegła też,
ż
e krew splamiła klucz od pokoju. Jęła więc wycierać go. Krew
jednak nie ustępowała. Daremnie myła klucz, a nawet tarła go
piaskiem i gliną. Krew nie schodziła. Klucz był zaczarowany i nie
sposób było całkiem go oczyścić. Gdy usunęła krew z jednej strony -
występowała z drugiej.
Sinobrody powrócił z podróży już tego wieczoru, gdyż
dowiedział się z listów, które otrzymał w drodze, że sprawa, dla
której wyruszył, pomyślnie się zakończyła. Jego żona czyniła, co
mogła, aby mu okazać, że bardzo jest uradowana z jego powrotu.
Nazajutrz Sinobrody poprosił, by mu zwróciła klucze. Oddała
je, lecz tak drżącą ręką, że Sinobrody odgadł bez trudu, co jej się
przydarzyło.
- Co się stało - zapytał - że nie ma tu klucza od pokoju na
parterze?
- Pewno zostawiłam go w mojej komnacie, na piętrze.
- Nie omieszkajże oddać mi go niebawem.
Po takich i owakich wykrętach trzeba było jednak przynieść
klucz. Sinobrody spojrzał nań i powiada:
- Dlaczego ten klucz jest splamiony krwią?
- Nie wiem - odrzekła nieboraczka blada jak śmierć.
- Nie wie pani? - powtórzył z przekąsem Sinobrody. Ale ja
dobrze wiem! Chciała pani -wejść do pokoju na parterze. Pięknie!
Wejdzie więc pani i zajmie miejsce wśród tych dam, które pani tam
widziała.
śona padła z płaczem do nóg małżonka, prosząc o
przebaczenie i szczerze żałując swego nieposłuszeństwa.
Wzruszyłaby skałę - była tak piękna, tak smutna. Lecz Sinobrody
miał serce twardsze niźli skała.
- Nie ma co, proszę pani - powiada. - Musi pani umrzeć! I to
zaraz!
- Skoro muszę umrzeć - odparła patrząc nań oczami we łzach -
proszę o czas na modlitwę.
- Daję pani kwadrans czasu - odrzekł Sinobrody. - Ani chwili
więcej.
Gdy żona została sama, przywołała siostrę i powiedziała:
- Siostro Anno (tak było siostrze na imię), siostro Anno, wejdź,
proszę, na szczyt wieży i spójrz, czy nie przybywają nasi bracia.
Przyrzekli bowiem, że mnie dziś odwiedzą. A gdy ich ujrzysz - daj
im znak, by się pospieszyli.
Siostra Anna weszła na szczyt wieży, a udręczona nieboga
wołała do niej co chwilę:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra
Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył słońca drży nad ziemią, tylko trawy
się zielenią.
Tymczasem Sinobrody, trzymając kordelas w garści, krzyczał
z całych sił:
- Schodź no, pani, do mnie albo ja po panią przyjdę!
- Jeszcze chwilkę, jeśli łaska - odpowiadała żona. I
nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra
Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył drży nad ziemią w słońcu, tylko
trawy się zielenią.
- Schodź no, do licha! - krzyczał Sinobrody. - Schodź albo ja
po ciebie przyjdę.
- Już idę - odpowiadała żona. I wciąż nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę wielką kurzawę, która się przybliża. - Czy to jadą
bracia?
- Niestety, siostro. To stado baranów.
- Czy zejdziesz nareszcie? - krzyczał Sinobrody.
- Jeszcze małą chwilkę proszę - odpowiadała żona i
nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę dwóch jeźdźców, którzy ku nam pędzą. Ale są jeszcze
daleko.
- Bogu dzięki! - krzyknęła po chwili. - Tak, to bracia! Daję im
znak, by się pospieszyli.
Sinobrody tymczasem jął krzyczeć tak głośno, aż trząsł się cały
dwór.
Nieszczęsna żona zeszła do niego i spłakana, roztargana upadła
mu do nóg.
- Nic to wszystko nie pomoże - rzekł Sinobrody. - Trzeba
umierać, moja pani!
Po czym jedną ręką chwycił ją za włosy, a w drugiej uniósł
kordelas, by jej uciąć głowę. Nieboga odwróciła się ku niemu i
patrząc gasnącym wzrokiem, prosiła o chwilę zwłoki, by mogła się
skupić.
- Nie! Nie! - krzyknął Sinobrody. - Lepiej od razu poleć duszę
Bogu, bo... - i uniósł ramię.
W tejże chwili ktoś uderzył w drzwi z taką siłą, że Sinobrody
powstrzymał cios. Drzwi rozwarły się i wpadło dwóch kawalerów,
biegnąc wprost na Sinobrodego z wyciągniętymi szpadami w rękach.
Sinobrody poznał braci swojej żony: dragona i muszkietera.
Wymknął się im z rąk. Lecz bracia popędzili za nim, następując mu
na pięty, i dopadli go, nim wybiegł na ganek. Przekłuli go szpadami
na wskroś i Sinobrody wyzionął ducha.
Biedna siostra była na wpół żywa z trwogi i nie miała nawet
sił, by powstać i powitać braci.
Jako że Sinobrody nie pozostawił spadkobierców, żona została
panią całej jego fortuny. Jedną jej część przeznaczyła na posag dla
siostry Anny, którą wydała za młodego zakochanego szlachcica.
Drugą część przeznaczyła na kupno rang kapitańskich dla swych
dwóch braci, a z reszty wyposażyła się sama i poślubiła zacnego
jegomościa, przy którym zapomniała rychło o awanturach z
Sinobrodym.
Ciekawość urok ma - ni słowa,
lecz często trzeba jej żałować.
Przykładów krocie na to mamy.
Znika - gdy ją nasycić wreszcie a drogo za nią płacą damy.
Gdy masz oleju nieco w głowie
i dzieje świata znasz zwodnicze,
tę opowiastkę w bajki wliczysz,
jest ona starą bajką bowiem.
Dziś - mąż tak się nie będzie srożył
ni takich żądań nie przedłoży,
choć wrze zazdrością, choć się złości,
bo - pod pantoflem tkwi jejmości.
Więc trudno poznać, kto przewodzi,
po takiej czy owakiej brodzie.
B
yli sobie raz drwal i drwalowa. Mieli siedmioro dzieci -
samych chłopców. Najstarszy miał zaledwie dziesięć lat, najmłodszy
- siedem.
Może was to dziwi, że drwal doczekał się tylu dzieci w tak
krótkim czasie. Ale dziwować się nie ma czemu: żona drwala była
prędka w robocie i miała co najmniej po dwoje naraz. Drwal i
drwalowa byli bardzo ubodzy, a siedmioro dzieci przysparzało im
niemało kłopotów, żadne bowiem nie umiało jeszcze zapracować na
chleb. Zwłaszcza troskali się rodzice o najmłodszego chłopca. Był
on niewydarzonym chucherkiem i mało co gadał. Poczytywali mu to
za dowód głupoty, choć było to dowodem rozsądku. Chłopczyna był
malusieńki, a gdy się urodził, nie był większy od palca. Nazwano go
więc: Paluszek.
Biedny dzieciak był domowym popychadłem i nikt mu nigdy
nie powiedział dobrego słowa. A po prawdzie był to największy
spryciarz ze wszystkich braci i wielce roztropny chłopczyna. Sam
mówił mało, ale słuchał wszystkiego uważnie.
Nastał nieurodzajny rok, a głód był tak wielki, że biedni ci
ludziska postanowili pozbyć się z domu swoich dzieci. Więc
pewnego wieczoru, gdy chłopaczkowie już spali, drwal, siedząc z
ż
oną u komina, powiada ze ściśniętym sercem:
- Widzisz sama, że wkrótce nie będzie co do gęby włożyć
naszym dzieciom. Nie mógłbym patrzeć na ich śmierć głodową.
Postanowiłem więc poprowadzić je jutro do lasu i tam je porzucić.
Gdy się rozbawią przy zbieraniu chrustu, umkniemy im
nieznacznie, nim się spostrzegą.
- Olaboga! - krzyknęła żona drwala. - Jakże to? Mógłbyś
porzucić własne dzieci?
I nie chciała przystać na to. Daremnie przypominał jej mąż o
wielkim niedostatku. Nędzarka była przecież matką. W końcu
jednak na myśl, jaki ból sprawiłby jej widok konających z głodu
dzieci - zgodziła się na zamiary mężowskie i spłakana poszła spać.
Paluszek wysłuchał wszystkiego, o czym mówili rodzice.
Leżał już w łóżku, gdy dobiegła go rozmowa o domowych
kłopotach. Wstał więc po cichu i wśliznął się pod stołek ojca, gdzie
ukryty, wysłuchał wszystkiego, o czym mówiono. Po czym położył
się do łóżka z powrotem, lecz nie zmrużył oka przez całą noc,
rozmyślając, co mu uczynić wypada. Przed świtem wstał, poszedł na
brzeg strumienia, naładował
kieszenie białymi
kamuszkami i wrócił do
domu.
Wyruszono do lasu.
Paluszek nie puścił przed
braćmi pary z gęby, że mu
cośkolwiek wiadomo.
Weszli wszyscy w
gęsty las. Tak gęsty, że na
dziesięć kroków nie można
było dojrzeć nikogo.
Drwal wziął się do
rąbania drzewa, a dzieci
zbierały chrust. Ojciec i
matka ujrzawszy, że się
zajęły robotą, oddalili się
nieznacznie i prędko umknęli krętą ścieżyną.
Gdy dzieci spostrzegły, że są same, jęły płakać i nawoływać głośno.
Paluszek dał im się wykrzyczeć do woli, bo dobrze wiedział, jak
trafić do domu z powrotem: idąc w las upuszczał po drodze białe
kamuszki.
- Nie bójcie się, braciszkowie - powiada wreszcie. - Ojciec i
matka porzucili nas tutaj, ale ja zaprowadzę was do chaty z
powrotem. Idźcie tylko krok w krok za mną.
Braciszkowie poszli za nim, a Paluszek odprowadził ich do
domu tą samą drogą, którą szli do lasu. Lecz gdy stanęli przed chatą
- nie śmieli wejść do środka. Przysunęli się do drzwi i słuchali, co
też mówią z sobą ojciec i matka. A właśnie gdy ojciec i matka
wrócili do chaty, dziedzic odesłał im pożyczone dziesięć talarów.
Więc biedni ludziska nabrali animuszu po długotrwałym
głodowaniu. Natychmiast drwal posłał żonę do rzeźnika, a ponieważ
post dał się im dobrze we znaki, kobiecina kupiła trzy razy tyle
mięsa, ile trzeba było dla nich dwojga na wieczerzę. Gdy suto sobie
podjedli, powiada drwalowa:
- O nieszczęście! Nieszczęście! Gdzież są teraz nasze biedne
dzieci? Jakżeby się najadły tymi resztkami mięsa! A tyś zamyślił
nasze dzieci zgubić, Wilusiu! A może to nie miałam racji, gdym
powiadała, że przyjdzie nam tego żałować? Boże miłosierny -pewno
je już wilki pożarły! Nieludzki z ciebie człowiek, by dać swoje
dzieci na zatratę! O nieszczęście! Nieszczęście!
Gdy tak ze dwadzieścia razy powtórzyła, że przyjdzie mu
ż
ałować i że miała rację, drwal stracił cierpliwość i zagroził żonie
kijem, jeśli nie zamilknie zaraz. Sam był strapiony jak i ona, lecz
głowa pękała mu od gadania. Lubił on kobiety, co miewają rację, ale
nudziły go takie, co zawsze mają rację.
Drwalowa zaś zalewała się łzami.
- O nieszczęście! Nieszczęście! Gdzie jesteście, dzieci moje?
Moje niebożęta!
Powiedziała to tak głośno, że usłyszały ją dzieci za drzwiami i
zawołały wszystkie naraz:
- Jesteśmy tu! Jesteśmy tu!
Drwalowa porwała się, otworzyła drzwi i ściskając dzieci
wykrzykiwała:
- Jakam szczęśliwa, że was oglądam, moje kochane dzieciska!
Utrudziłyście się! Zgłodniały! A ty, Pietrku, jakżeś się uszargał,
synu! Chodź do mnie! Niech cię wyszoruję!
Ten Pietrek był najstarszym z synów i drwalowa najwięcej go
kochała. Był to mały rudzielec, a i żona drwala była nieco rudawa.
Zasiedli wszyscy razem za stołem. Dzieci ku uciesze rodziców jadły
aż im się uszy trzęsły, i opowiadały jedno przez drugie, jakiego to
strachu użyły w lesie.
Poczciwi ludziska radowali się serdecznie, że dzieci są znowu
z nimi razem. Radość ich trwała, póki nie wydali dziesięciu talarów.
Gdy już pieniędzy nie stało, popadli znowu w smutek. I
znowu postanowili pozbyć się dzieci.
Aby tym razem rzecz się udała, mieli zamiar wyprowadzić je
głębiej w las. Nie sposób było jednak ukartować sprawę w tajemnicy
przed Paluszkiem, który po raz drugi rozważył sobie dokładnie, jak
wybrnąć z nowego kłopotu. Ale - choć wstał jeszcze przed świtem,
aby jak wprzódy nazbierać kamuszków, nie mógł jednak pójść po
nie, bo drzwi chaty zamknięte były na dwa spusty. Rozmyślał
właśnie, co tu począć, gdy drwalowa dała każdemu z chłopców po
kawałku chleba na śniadanie. Wtedy przyszło na myśl Paluszkowi,
ż
e chleb mógłby zastąpić kamuszki, gdyby go kruszył idąc leśną
drogą. Schował więc chleb do kieszeni.
Ojciec i matka powiedli dzieci w najmroczniejsze, najgęstsze
ostępy leśne. A gdy się tam znaleźli, umknęli manowcami,
pozostawiając dzieci same.
Paluszek nie trapił się tym zbytnio, miał bowiem nadzieję, że
łatwo znajdzie ścieżkę, idąc za okruchami chleba. Zadziwił się więc
srodze, gdy nigdzie nie mógł ich wypatrzyć. A to ptaki zleciały się
zewsząd i zjadły wszystkie okruszyny. Dzieci bardzo się zatroskały.
Im dalej szły, tym bardziej schodziły z drogi, tym głębiej
zapuszczały się w las.
Zapadła noc i zerwał się wicher, który napawał dzieci wielką
trwogą. Zdawało się, że zewsząd dobiega do nich wycie wilków
podchodzących blisko, by je pożreć. Nie śmiały głośno odezwać się
do siebie ani nawet się obejrzeć. Wreszcie lunął ulewny deszcz i
przemoczył dzieci do nitki. Poślizgiwały się co krok i raz po raz
padały w kałużę. Podnosiły się ubłocone i nie wiedziały, co począć
ze zbrukanymi rękami. Paluszek wdrapał się więc na drzewo, aby
rozejrzeć się po okolicy. Obracając
głową na wszystkie strony, ujrzał
w dali, za lasem, słabiuchny
odblask świeczki palącej się gdzieś
daleko. Lecz gdy opuścił się na
ziemię - światełko znikło. Strapiło
go to bardzo. Ruszył jednak z
braćmi w stronę, gdzie je widział.
Chłopcy szli czas jakiś, aż las się
przerzedził. Światełko znowu
zamigotało, Szli znów dalej i
doszli wreszcie do domu, w
którym paliła się świeczka. Ale
niemało strachu najedli się w
drodze, gdy opuszczali się w jakiś
leśny jar i światełko znikało im z
oczu. Stanęli przed drzwiami domu
i zapukali. Otworzyła im jakaś
jejmość i zapytała, czego sobie życzą.
Na to odpowiedział Paluszek, że są biednymi, zabłąkanymi w
le sie dziećmi, więc - na litość - niechże im nie odmawia noclegu.
Jejmość, patrząc na ich wdzięczne twarzyczki, rozpłakała się i
powiada:
- Biada wam, nieszczęśni chłopaczkowie! Dokądże to
przyszliście nocą? Czy wiecie, że to dom wilkołaka, co pożera
dzieci?
- O nieszczęście, dobrodziejko! - rzecze Paluszek, drżąc na
całym ciele, jak i jego bracia. - Cóż nam uczynić wypada? Toć w
lesie nocą tak czy owak zjedzą nas wilki, jeśli nie znajdziemy
schronienia pod waszym dachem! Skoro więc tak ma się sprawa,
niech nas raczej jaśnie wielmożny pan wilkołak zje! Ale - może
ulituje się nad nami, jeśli go dobrodziejka poprosi?
ś
ona wilkołaka, mając nadzieję, że uda jej się ukryć dzieci
przed mężem aż do ranka, wpuściła je do domu i poprowadziła do
komina, gdzie buzował wielki ogień. Nad płomieniem obracał się na
rożnie cały baran dla wilkołaka na wieczerzę.
Ledwo dzieciaki się
nieco rozgrzały, posłyszały,
ż
e ktoś z całej siły wali w
drzwi: raz, dwa i trzy razy.
To wilkołak powracał do
domu. Natychmiast jego
ż
ona kazała się dzieciom
skryć pod łóżkiem, a sama
podskoczyła do drzwi, by je
otworzyć.
Wilkołak przestąpił
próg i zaraz zapytał, czy
wieczerza już gotowa i czy
utoczono wina z beczki. Po
czym rozsiadł się za stołem.
Pieczeń barania była jeszcze
krwawa, ale tym bardziej
przypadła mu do smaku. Węszył też na prawo i lewo mówiąc, że
czuje woń surowego mięsa.
- Pewno tego wołu, com go sprawiła - odrzekła mu żona. -
Czuję surowe mięso, powiadam ci raz jeszcze! - burknął wilkołak,
koso patrząc na żonę. - Coś mi się tu nie podoba... Zobaczymy, co...
- To mówiąc wstał od stołu i ruszył prościuteńko ku łóżku.
- Ho! Ho! - powiada. - Chcesz mnie oszukać, moja imość spod
ciemnej gwiazdy! Nie wiem sam, czemu nie pożarłem cię dotąd!
Chyba żeś stara, a głupia! Przecież ta zwierzyna jakby spadła nam z
nieba! Mamy czym ugościć moich trzech kompanów- wilkołaków,
którzy w tych dniach wybierają się do mnie w odwiedziny!
I wyciągnął spod łóżka dzieci, jedno po drugim.
Niebożęta padły przed nim na kolana, błagając o litość. Miały
jednak do czynienia z najokrutniejszym z wilkołaków. Nic go to nie
wzruszyło i pożerając wzrokiem dzieciaki, pokrzykiwał do żony,
jakie to smakowite będą z
nich kąski, gdy je przyrządzi
w zawiesistym sosie. Po
czym poszedł po wielki nóż i
jął go ostrzyć na długim
kamieniu.
Już i schwytał jednego
chłopczynę, lecz
powstrzymała go żona,
wołając:
- Do czego to się
bierzesz o tak późnej porze!
Będzie czas na to jutro! -
Cicho bądź, imość! - ofuknął
ją wilkołak. - Do jutra
nazbyt skruszeją ze strachu!
- Masz przecie, panie mężu, dość na dziś mięsiwa: masz wołu,
dwa barany i pół świniaka - przedkładała mu żona.
- To prawda - zgodził się wilkołak. - Daj więc sutą wieczerzę
tym dzieciakom, aby nie schudły, i połóż je spać.
Poczciwa kobiecina odetchnęła z ulgą i dała dobrze podjeść
dzieciom. Ale dzieci nie mogły przełknąć ni kęsa, tak były
strwożone. Co się tyczy wilkołaka, to zaczął sobie popijać, rad, że
ma czym obficie ugościć swych kompanów, i łyknął sobie o
dwanaście kielichów więcej, niż miał we zwyczaju. Ze łba kurzyło
mu się nieco, więc poszedł spać.
Wilkołak ten miał siedem córek. Były to jeszcze małe
dziewuszki. Wilkołaczki miały gładkie gębusie, bo jak ich ojciec
ż
ywiły się surowym mięsem. Miały siwe, całkiem krągłe ślipki, nosy
jak haczyki, usta od ucha do ucha, a w nich długie zęby szeroko
rozstawione i bardzo ostre. Złość w nich jeszcze nie dojrzała, ale
zapowiadała się wcale pięknie, bo kąsały już małe dzieci, aby
pociągnąć sobie nieco krwi.
Położono je wcześnie spać: wszystkie siedem do jednego
łóżka, a każda z nich miała na głowie złotą koronę. W tej samej
komnacie było drugie, równie obszerne łoże. W nim to żona
wilkołaka ułożyła do snu siedmiu chłopaczków. Po czym odeszła do
męża.
Paluszek lękał się, by wilkołak nie pożałował, że nie zarżnął
ich już z wieczora. Zauważywszy złote korony na głowach córek
wilkołaka, wstał o północy, zabrał czapki braci i swoją własną i po
cichu nałożył je na głowy siedmiu wilkołaczek. Przed tym jeszcze
zdjął im złote korony z głów, by ubrać w nich głowy swoich braci i
swoją. A to na to, by wilkołak wziął jego braci za swoje córki, a
córki za chłopaczków, których chciał zarżnąć.
Pięknie powiodło mu się wszystko. Wilkołak bowiem,
zbudziwszy się około północy, pożałował, że odłożył do jutra, co
miał uczynić dziś. Dał więc susa z łóżka i chwyciwszy nóż,
powiada:
- Chodźmy zobaczyć, co porabiają te wisusy, i skończymy
rzecz od razu.
I ruszył po omacku na piętro, do komnaty córek. Zbliżył się
do łoża, gdzie leżeli chłopaczkowie i spali wszyscy z wyjątkiem
Paluszka. Ten strwożył się bardzo, gdy poczuł dotyk dłoni
wilkołaka, który przesuwał ją po głowach wszystkich braci. A gdy
dotknął koron na ich głowach, mruknął:
- Nie ma co! Pięknie bym się spisał!
Widać, że za wiele popiłem wczoraj !
Po czym podszedł do łóżka córek i
pomacawszy dłonią po chłopczyńskich
czapkach, powiada:
- Aha! Są moje wisusy! Nuże!
Ś
miało do roboty!
Co rzekłszy, pewną ręką poderżnął
gardła swoich córek i rad z wyczynu,
położył się spać obok żony.
Gdy tylko Paluszek posłyszał
chrapanie wilkołaka, zbudził swych braci,
rozkazał im odziać się szybko i ruszyć za
nim. Ciszkiem wyszli do ogrodu i susem
przesadzili mur. Po czym pognali przed
siebie, gdzie ich oczy poniosą, i biegli
przez całą noc. Tymczasem obudził się
wilkołak i powiada do żony:
- Idź no, imość, na górę i oporządź
mi pięknie tych wczorajszych urwipołciów.
Wilkołakową zdumiała niezwykła dobroduszność męża,
sądziła bowiem, że mówiąc o oporządzeniu, myśli o odzianiu
chłopców. Poszła więc na górę i przeraziła się, ujrzawszy swoje
córki we krwi, zarżnięte. Oczywiście zemdlała, jak to jest
zwyczajem wszystkich kobiet w podobnych przypadkach.
Wilkołakowi zdawało się, że żona nazbyt marudzi ze zleconą
robotą, i ruszył po schodach na górę, aby jej dopomóc. Straszliwy
widok poruszył go jak i jego żonę.
- Ach, cóżem uczynił! - krzyknął. - Zapłacicie mi za to,
nędznicy! I to zaraz!
Po czym chlusnąwszy pełnym cebrem wody prosto w nos
ż
onie, co ją wnet otrzeźwiło, huknął:
- Dawaj mi prędko, imość, moje siedmiomilowe buty, abym
ich w mig schwytał!
I zaraz puścił się w pogoń za chłopaczkami. Z początku
zapędzał się daremnie to w tę, to w ową stronę, lecz wreszcie trafił
na drogę, którą wędrowały niebożęta. Już tylko ze sto kroków
dzieliło je od ojcowskiej chaty, gdy ujrzały wilkołaka, sadzącego
wielkimi krokami z jednego górskiego szczytu na drugi. Wielkie
rzeki przestępował lekko jak małe strumyki.
Paluszek ujrzawszy tuż obok drogi małą skalną szczelinę,
skrył się w niej wraz z braćmi i z ukrycia śledził, co czyni wilkołak.
Ten zaś, znużony daremnym pościgiem w siedmiomilowych butach,
które bardzo męczą człowieka, chciał sobie wytchnąć nieco.
Przypadkiem przysiadł przy szczelinie skały, gdzie skryli się
chłopaczkowie, a że bardzo opadł z sił, chrapnął sobie natychmiast.
Chrapnął tak głośno, że biedne dzieciaki strwożyły się nie mniej niż
wówczas, gdy dzierżąc nóż w ręku, obiecywał im poderżnąć gardła.
Paluszek nie był jednak tak trwożliwy i kazał braciom, by
korzystając ze snu
wilkołaka, umykali co
prędzej do domu, o niego nie
troszcząc się wcale.
Bracia posłuchali rady
Paluszka i szybko dopadli do
chaty, Paluszek zaś zbliżył
się do wilkołaka, pomaluśku
i ostrożnie ściągnął mu buty
i sam się w nie obuł. Były to
buty bardzo wysokie i
bardzo przestronne. śe były także i zaczarowane, mogły się
zmniejszać i kurczyć do woli i przystawały zawsze do nogi każdego,
kto je wciągał, tak że i na Paluszka były w sam raz, jakby dla niego
je szyto. Ruszył więc w nich prosto do domu wilkołaka, gdzie
natknął się na jego żonę, opłakującą zarżnięte córki.
- Mąż dobrodziejki - powiada do niej Paluszek - wpadł w
srogie opresje, napadła go bowiem zgraja złodziejaszków. Przysięgli
oni, że go zabiją, jeśli im nie odda wszystkiego złota i wszystkich
pieniędzy. Właśnie przyłożyli mu sztylet do gardła, gdy ujrzał mnie i
błagał, bym dobrodziejce przyniósł wieść o jego położeniu. Polecił
mi też, byś mi, pani dobrodziejko, oddała całe wasze mienie, nic
przy sobie nie zatrzymując, inaczej bowiem złodziejaszkowie zabiją
go bez miłosierdzia. Rzecz jest bardzo pilna, więc jaśnie wielmożny
pan wilkołak kazał mi wdziać swoje siedmiomilowe buty, które pani
widzi. Wdziałem je, by się jak najprędzej pospieszyć i byś mnie,
pani, nie miała za krętacza.
Kobiecina, wielce przerażona, oddała natychmiast Paluszkowi
wszystkie swoje bogactwa. Widać stąd jasno, że wilkołak był
zapobiegliwym mężem, choć pożerał małe dzieci.
Paluszek, obładowany skarbami wilkołaka, powrócił do
ojcowskiej chaty, gdzie go z
wielką radością powitano.
Co się tyczy tej
ostatniej przygody - nie
wszyscy w nią wierzą.
Powiadają, że Paluszek
bynajmniej nie obrył z
bogactw wilkołaka. Nie
widzą jednak nic w tym
złego, że mu zabrał
siedmiomilowe buty, w
których wilkołak ścigał
dzieci. Ci, co tak sądzą, powiadają, że im to wiadomo z
wiarygodnych ust, nieraz
bowiem jedli i popijali u
drwala, w jego chacie.
Zapewniają też, że gdy
Paluszek wdział buty
wilkołaka, udał się na dwór
królewski, wiedział bowiem,
ż
e wielce tam się trapią
losem wojsk stojących o sto
mil i osaczonych w bitwie.
Paluszek poprosił króla o
posłuchanie i ofiarował się
przynieść jeszcze przed
wieczorem wieść z pola
bitwy, jeśliby król sobie tego
ż
yczył.
Król obiecał góry
pieniędzy, jeśli rzecz się uda,
a Paluszek przyniósł mu wieści przed wieczorem.
Ten pierwszy wypadek uczynił go sławnym i odtąd miał
wszystko, o czym zamarzył. Król opłacał go suto za noszenie
wojskowych rozkazów, a nieprzebrane mnóstwo dam obdarowywało
wszystkim, czym tylko chciał, byle tylko dostarczał im listów od
ukochanych. Na tym najwięcej Paluszek zarabiał.
Znalazły się i żony, które go obarczały listami do mężów, ale
listów było mało, jejmoście licho płaciły i Paluszek niewiele miał z
tego zysku.
Parę ładnych lat pełnił obowiązki kuriera i zebrał wielki
majątek. Po czym powrócił do ojcowskiej zagrody i trudno sobie
wyobrazić, z jaką radością go tu powitano.
Dzięki Paluszkowi cała rodzina opływała w dostatki. Kupił on
w nowo utworzonych urzędach stanowiska dla ojca i braci i ustalił
ich los znakomicie, co mu nie przeszkadzało być zręcznym
dworakiem.
Nikt się nie trapi swym potomstwem licznym,
gdy są to dzieci rozumne i śliczne
i blaskiem wdzięków olśniewają innych.
Lecz gdy się niepozorne wśród nich trafi - gaśnie.
Wezmą je na sztych żartu, pogardy i drwiny.
A przecież często taki berbeć właśnie
stanie się opatrznością i szczęściem rodziny.
B
yła sobie raz pewna wdowa. Miała ona dwie córki. Starsza -
była to wykapana matka, zarówno z twarzy, jak i z usposobienia.
Jedna i druga były tak nieuprzejme, tak zawsze odęte, że nie sposób
było z nimi wytrzymać.
Młodsza córka, istny obraz ojca - była miła i uprzejma, a
ponadto - rzadkiej piękności dziewczyna.
śe w ludziach podoba nam się najbardziej to, co nas samych
przypomina, matka do głupoty kochała starszą córkę, niezwyczajny
wstręt zaś czuła do młodszej. Kazała jej jadać w kuchni i pracować
bez ustanku.
Biedne dziewczątko musiało dwa razy dziennie wędrować do
strumienia po wodę i przynosić pełny dzban.
Gdy pewnego dnia młodsza córka stała nad brzegiem
strumienia, ujrzała zbliżającą się kobiecinę, która podszedłszy
poprosiła, aby dziewczyna dała jej się napić.
- Napijcie się, matko - powiedziała piękna i wypłukawszy
dzban, nabrała wody. Po czym podała dzban staruszce i
podtrzymywała, gdy kobieta piła, aby miała w tym wygodę.
Gdy staruszka zaspokoiła pragnienie, powiedziała:
- Jesteś piękna, miła i uprzejma. Chcę więc cię czymś
obdarzyć.
A była to wróżka, która przybrała postać wieśniaczki, aby się
przekonać o uprzejmości dziewczyny.
- Oto, jaki dar ci przeznaczam - ciągnęła dalej wróżka.
Za każdym razem, gdy z ust twych padnie słowo, razem z nim
padnie kwiat lub klejnot.
Gdy tylko piękna dziewczyna przestąpiła próg domu, matka
jęła na nią fukać, że tak późno powraca znad strumienia.
- Przebaczcie mi, matko - odrzekła nieboraczka. -
Zmarudziłam.
A gdy padły jej z ust te słowa, wraz z nimi padły dwie róże i
dwa wielkie diamenty.
- Co to takiego? - zawołała zdumiona matka. - Albo mi się w
oczach ćmi, albo naprawdę diamenty padają z ust tej dziewczyny!
Jak to się dzieje, moja córko?
Pierwszy to raz nazwała ją swoją córką, a dziewczyna, sypiąc z
ust diamentami, opowiedziała jej w prostocie ducha wszystko, co jej
się przydarzyło.
- No, no! A to dopiero! - wykrzyknęła matka. - Muszę posłać i
drugą córkę nad ten strumień. Chodź no, Franusiu! Spójrz, co to
pada z ust twojej siostry wraz z każdym jej słowem! Nie
radowałabyś się to z takiego daru? Aby taki sam otrzymać -
wystarczy pójść nad strumień i gdy ukaże się uboga kobiecina, dać
jej uprzejmie napić się ze dzbana.
- Jeszcze czego! - powiada na to gburowata dziewczyna.
- Właśnie, że pójdziesz, bo ja ci każę! - fuknęła matka. I to nie
zwlekając ani chwili!
Ruszyła więc córka, ale naburmuszona. Wzięła z sobą
najpiękniejszą srebrną flaszę z domowej zastawy. Nim jeszcze
zbliżyła się do źródła, ujrzała wychodzącą z lasu okazale wystrojoną
damę, która poprosiła ją o nieco wody, była bowiem bardzo
spragniona.
Była to ta sama wróżka, lecz tym razem przybrała postać i strój
księżniczki, aby przekonać się o uprzejmości dziewczyny.
- Albom tu przyszła po to! - powiada ta prostacko. - Akurat!
Nie na to wzięłam z sobą tę srebrną flaszę, żeby pani z niej piła! Pij
jejmość wprost ze źródła, jeśli ci sucho w gębie.
- Bardzoś nieuprzejma - odpowiedziała wróżka bez urazy. - No
cóż? Skoroś tak nieuczynna - oto mój dar dla ciebie: wraz z każdym
słowem, które padnie z twoich ust, padnie z nich razem wąż lub
ropucha.
Gdy tylko matka ujrzała powracającą córkę, wykrzyknęła do
niej: - No i co, moja droga?
- Ano to, matko - odrzekła dziewczyna i z ust jej padły dwie
ż
mije i dwie ropuchy.
- Co widzę? O nieba! - wrzasnęła matka. - Ale to wina twojej
siostry! Zapłaci mi za to!
I skoczyła, by wytłuc biedną córkę.
Ta umknęła przed nią szybko i uciekła do pobliskiego lasu.
W lesie napotkał ją powracający z łowów syn królewski i
zdumiony jej urodą, zapytał, co czyni tu sama i czemu płacze.
- Biada mi, wasza wysokość, matka mnie z domu wygnała... -
odrzekła, a syn królewski ujrzał, jak wraz ze słowami padło z jej ust
pięć czy sześć pereł i tyleż diamentów.
Zdziwiony zapytał, co to znaczy, a dziewczyna opowiedziała mu o
swoich przygodach. Syn królewski rozkochał się w niej w mgnieniu
oka i osądziwszy, że taki dar wróżek więcej jest wart niż najbogatsze
wiano, zabrał dziewczynę na ojcowski zamek, gdzie ją poślubił.
Co się tyczy siostry, to tak ją wszyscy znienawidzili, że nawet
rodzona matka nie chciała jej widzieć na oczy i wygnała z domu.
Nieszczęsna, daremnie szukając schronienia, skończyła żywot w
ostępie leśnym.
Sercami rządzą nierzadko
talary i drogie kamienie.
Lecz słówko uprzejme i gładkie w większej jest mocy i cenie.
Uprzejmość - trudna to sztuka,
lecz czasu na nią nie szkoda.
Za nią cię spotka nagroda,
choćbyś jej nawet nie szukał.