Jurgielewiczowa Irena Niespokojne godziny


Irena Jurgielewiczowa

Niespokojne godziny

Lektura szkolna klasa 11

PORANEK

Oto Kasia.

Siedzi w pociągu przy oknie. W przedziale gęsty mrok, pasażerowie drzemią. Kiedy wagon z hukiem wjeżdża na zwrotnice lub stukot kół gwałtownie zmienia rytm, poruszają się niepewnie, to jedna, to druga głowa unosi się, zgięte ramiona prostują. Potem zapadają w sen znowu. Czas podróży nie ma dla nich znaczenia, ważne będzie dopiero to, co się stanie, kiedy dojadą. Dla Kasi czas podróży ma znaczenie ogromne, jest szczelnie Wypełniony: marzeniami i rozrachunkiem. To ostatnie — wbrew woli i chęciom.

Na szczęście, odcinek drogi, którą pociąg teraz przemierza, nie jest zelektryfikowany i za szybą lecą iskry. Nadlatują gromadami, w pośpiechu, zasłaniają ciemność świecącą siecią, znikają i nic oprócz zgęszczenia zaokiennej nocy nie świadczy, że były. Potem nadlatuje iskra pojedyncza, wielka i jaskrawa, i zaraz znowu od dołu i od góry całe ich snopy. Rzedną, porządkują się, są liniami świetlnego telegrafu, który wysyła w świat pilne depesze; najpilniejsza z nich jest do niej, do Kasi. Nie rozszyfruje się jej słów, nie odkryje się, przez kogo została nadana, wiadomo tylko, o czym mówi.

O przyszłości. O ludziach, których się spotka, i o zrodzonych z tych spotkań przyjaźniach, o drogach, którymi będzie się szło, mając przed oczami daleki horyzont, o sprawach, które zwiążą i wydobędą na jaw dodrą wolę i wszystkie siły, o uczuciach, których pragnie się doznać, bo choć nieznana jest jeszcze ich natura, to już się wie, że nie ma bez nich prawdziwego życia. O świecie, ogromnym i wspaniałym, w którym trzeba znaleźć swoje własne, dobre miejsce.

To będzie piękne, ta przyszłość. Dlaczegóż miałaby być inna, jeżeli zbuduje się ją własnymi rękami? Zły los, przykre niespodzianki i zawody są dla innych, dla tych, którzy nie umieją dokonać właściwego wyboru, nie wiedzą, czego chcą. Dobrze jest więc patrzeć w lecące iskry. Nie, nie tak. Dobrze byłoby w nie patrzeć, gdyby...

Mama była smutna, jak wyjeżdżałam. Starała się to ukryć, zatrzeć wrażenie dziwnej rozmowy, która Kasię tak wzburzyła. Nie w pełni się to udawało, do końca był między nimi cień, coś, co dzieliło. Szkoda.

Iskier jest teraz mniej, pojaśniały, jakby mniej się żarzą. A może tło się zmieniło? Tak, zmieniło się, jes-t granatowe, nabrało przejrzystości, nie przylega do szyby tak dokładnie, jak przedtem. Czyżby świtało? W przedziale ciągle ta sama duszna ciemność, ludzie śpią.

Świta, świta na pewno. Kasia czuje wzruszenie, niewiele razy w życiu przeżywała świadomie ten tajemniczy czas, kiedy noc stoi jeszcze nad ziemią, ale już się wie, że słabnie, że jeszcze trochę, a świat się odsłoni, będzie znowu wiadomy, trójwymiarowy. Trzeba się przyjrzeć, jak to się dzieje, jak to jest.

Iskry pobladły jeszcze bardziej, za oknem niebiesko, zarośla przy torach wynurzają się i nikną jak zjawy. Stukot kół staje się nerwowy, pociąg zwiększa szybkość, jakby wobec rodzącego się dnia dotarcie do celu nabrało nowego znaczenia. Zatacza łuk, wagon pochyla się, w całym ciele coś jak strach, a równocześnie dobrze, że tak pędzi, że tak z najlepszą wolą i ufnością śpieszy się do tego, co niedługo ma nastąpić. Za dwie godziny będę w Warszawie. W Warszawie! Zęby tylko nie rozminąć się z Hanką na peronie.

Gwiżdże. Długo, przejmująco, jakby się skarżył. Nie, jakby wołał kogoś, kto został daleko, daleko, smutny i zagubiony w tej rozwartej przestrzeni. Nic się na to nie poradzi, nie można nic poradzić, a jednak się woła.

Spojrzenie mamy, kiedy wczoraj wróciła do domu. Od samego progu. Nie zdjęła palta, stoi i patrzy na otwartą walizkę, jakby nie mogła rozpoznać, co to za przedmiot.

— Pakuję się! — mówi wesoło Kasia, mama myśli pewno o czymś swoim, o bibliotece; niech się oderwie, niech uczestniczy w tym, co tutaj, w tych przygotowaniach. — Przecież dzisiaj jadę! — śmieje się Kasia. — Zapomniałaś?

Matka wolno zdejmuje palto, potem kapelusz.

— Nie, nie zapomniałam.

Wiesza szalik, rękawiczki chowa do kieszeni, zazwyczaj nie jest taka systematyczna. I nie kładzie rąk na kaloryferze. Przechodzi przez pokój, wymijając pantofle, rozrzucone na podłodze koło walizki. Kasia nie spuszcza Z niej oczu, wierzy jeszcze, że to tylko taka niedobra chwila, że to zaraz minie, musi minąć.

— Mamo?...

— Co?

Chłodne słówko, które tylko z pozoru jest pytaniem, mama nie oczekuje na nie odpowiedzi, nie wyczuwa wcale jej, Kasi, przykrego zaskoczenia. A może nie chce wyczuć? Dlaczego? Ostatnio często jest nieswoja, to zrozumiałe, ale dzisiaj, dzisiaj, tego ostatniego popołudnia, nie powinno tak być, pakowanie się to już wstęp do podróży, wstęp, w którym gorący udział mamy rozumie się sam przez się, nigdy inaczej nie było.

— Mamo! — okrzyk jest próbą przywołania matki do rzeczywistości. Nieudaną.

— Ojciec już wrócił? — pyta mama, ciągle z tym samym wyrazem twarzy.

— Tak. Wyszedł na chwilę, zaraz będzie.

— Adaś jest?

— Skąd! — odpowiada wzgardliwie Kasia i wzrusza ramionami. Wie, że mama nie lubi takiego tonu i gestu, ale nie chce go sobie odmówić, jest rozgoryczona.

— Odrobił lekcje?

— Nie mam pojęcia.

Milczenie. Kasia podnosi oczy, usta matki drżą, jak zawsze, kiedy dozna przykrości. Kasia czuje gwałtowny żal nie tylko za matkę, że coś jej jest, i za siebie, za siebie także!... mama nie powinna jej psuć dzisiejszego dnia!

Niebo oddzieliło się od ziemi, stoi nad burymi polami, szare i bez blasku. Chłopskie zagrody, opustoszałe, nieme, jakby nikt w nich nie mieszkał. Koło toru domek dróżnika, lampy się jeszcze palą. Dlaczego lampy, które się palą o świcie, są takie smutne?

A jeżeli Hanka nie dostała depeszy? W razie czego i tak sobie poradzę. Ulica Piękna jest w śródmieściu, zapytam kogoś, jak się tam jedzie. Ale chciałabym, żeby Hanka była na dworcu, chciałabym!

— Nie wiem, czy Hanka się ciebie spodziewa. Pisałam do niej, co u nas zaszło.

— Oczywiście, że się spodziewa, przecież wysłałam depeszę. Tatko dał mi pieniądze, jak tylko wrócił z biura.

— Ach, no tak...

Słowa mają oznaczać, że skoro ojciec tak zdecydował, to nie ma o czym mówić, wszystko w porządku. Ale czuje się, że naprawdę mama myśli inaczej, że teraz nie tylko do Kasi ma żal, do ojca także.

— Tatko strasznie się cieszy, że jadę! — mówi Kasia z intencją, broniąc swego sojusznika.

— Tatku, daj forsę, lecę na pocztę nadać depeszę.

— Mowy nie ma.

— Oszalałeś?

Ojciec marszczy brwi, niby to się gniewa za takie zuchwalstwo. Ale lubi to, lubi! Zaraz się uśmiechnie, o już...

— Nie dam żadnej „forsy”, dopóki nie złożysz tu przede mną uroczystej przysięgi.

— Jakiej?

— Pierwsza kartka — zaraz po przyjeździe.

— Dobra! Przysięgam.

— I potem — codziennie.

— Codziennie?... Słowo daję, że przesadzasz!

— I żadne takie: „Pozdrowienia z Warszawy, całuję was sto tysięcy razy”. Chcę wiedzieć, co oglądasz i co robisz.

— Uf! Ale niech będzie — zgodziła się wielkodusznie. — Daj prędko, bo mi zamkną pocztę.

— Plan zapakowałaś?

— Wiadomo. Och, tatku, jak ja się cieszę!

— Ja też. — Jak serdecznie tatko przygarnął ją ramieniem! — Idź już, masz dwadzieścia minut.

— Obiecałam mu, że codziennie będę wysyłać kartkę — mówi Kasia do matki, jeszcze raz szukając pojednania. — Codziennie!

Mama próbuje się uśmiechnąć, pierwszy raz od chwili, kiedy weszła. Czuje się ulgę, za słabą jednak, by na niej poprzestać.

— Mamo!

— Cieszę się, że będziesz z Hanką...

To unik, odwrócenie uwagi, mama wie dobrze, o co chodzi. Nie ma chęci na zasadniczą rozmowę, w ogóle ich nie lubi, woli, żeby się domyślić samemu. Dzisiaj jednak Kasia nie ustąpi, chce mieć spokój i czyste sumienie, wszystko powinno być wyjaśnione porządnie i do końca.

— Ale w ogóle... to się nie cieszysz, że jadę, prawda?

— Kochanie... Czy nie lepiej zająć się pakowaniem?

— Przecież to wy wszystko z Hanką ułożyliście! — przypomina Kasia. — Nie tylko tatko, ty także.

Mama odwraca głowę, nie dość szybko, żeby nie zauważyć drżenia ust. Mówi cicho, z wyraźnym przymusem:

— Dużo się od tej pory zmieniło.

— Nie z mojej winy.

Cisza, a potem dziwne pytanie, które z punktu budzi wzburzenie:

— Uważasz, że to jest decydujące?...

— Naturalnie! — odkrzyknęła wtedy matce. — Naturalnie! — powiedziała jeszcze raz, z głębokim przekonaniem. A jednak pytanie brzmi tak, jakby nadal wymagało odpowiedzi, i Kasia jej udziela, coraz pełniejszej, coraz lepiej uzbrojonej w argumenty. Dlaczego mam ponosić konsekwencję tego, co zrobił Adam? — mówi do matki bezgłośnie, patrząc w zasnutą szarym

świtem szybę. — Dlaczego? Cieszyłam się na ten wyjazd od trzech miesięcy! Tatko uważa, że mi się należy, że zasłużyłam... Jestem w zupełnym porządku!

„Uważasz, że to jest decydujące?”... — powtarza pytanie matka.

Ach, mamo! — myśli Kasia ze znużeniem. — Nie można tak, wcale ciebie nie rozumiem.

— No i zrobił się nam dzień.

Drgnęła zaskoczona. To ten stary kolejarz. Spał cały czas z głową w powieszonym na haku płaszczu, a teraz wysunął się z tego namiotu i mruży zaczerwienione oczy. Do świadomości Kasi dotarło słówko „nam” i jęło szerzyć przyjemne ciepło, którego zawsze doznawała poczuwszy łączność z ludźmi. Ze znużonej rozważaniami pamięci wydobył się uśmiech mamy i jej dobrotliwe słowa: „Nie trap się już, córuś...” Tak zakończyła się ich rozmowa. Kasia poweselała.

— Ale nie ma słońca — odezwała się do kolejarza.

— Będzie — osądził optymistycznie, popatrzywszy w okno. — Chmury się dzielą.

W żółtej, mętnej jasności, która z wolna nasycała niebo, tworzyły się świecące, poziome smugi. Kasia wstała, i oparłszy się o podokienny drążek, spoglądała z uwagą ku porannemu dziwowisku. „No i zaczął się nam dzień” — powtórzyła w myśli. Zaczął się dzień piątego kwietnia. Wracam piętnastego. Pełne dziesięć dni w Warszawie. W Warszawie!

Smugi na niebie paliły się coraz jaskrawiej. Czekała w napięciu, jak rzecz rozegra się dalej, i nagle przymknęła powieki: w rozjarzoną szczelinę wpłynęło czyste oko słońca. Kiedy oślepienie minęło, krajobraz lśnił jak przetarty politurą. Wyskoczyła spomiędzy ciemnych bruzd zieleń ozimin, witki na wierzbach poczerwieniały, kaczeńce, dopiero co smutnie moknące w sinej wodzie, wesołe teraz i zdrowe.

Niedawno takie same kaczeńce na podmiejskich łąkach, w czasie pierwszego wiosennego spaceru, zaraz po szkole... Nogi przemoczone, chłodno, ale taki wspaniały wiatr, taka wiosna, poszłoby się na koniec świata. I co chwila śmiech. Tak, było wesoło, nie miałam jeszcze czego się wstydzić... „Ach, nie myśl o tym! — nakazała sobie szybko. — Nie myśl!”

Słońca już nie ma, jest wielka szara chmura. Wpłynęła niepostrzeżenie między niebo i ziemię, szerzy się podstępnie, wygaszając światło. Nad polami zawisa bury mrok.

— Śnieg będzie padał — mówi kolejarz.

Ciężkie nieregularne płatki. Przez chwilę rzadkie, jak porywane przez wiatr skrawki papieru, i zaraz fala za falą białej, przesłaniającej wszystko zawieruchy.

— Zrobiła się zima — uśmiecha się do Kasi stary człowiek. — Co robić. Kwiecień plecień, wiadomo.

A oto Janusz.

Terkotanie budzika i choć oczy jeszcze zamknięte, od razu gotowa, ostra myśl: nie chcę, nie chcę, żeby zaczynał się ten dzień. Głowa odwraca się ku ścianie.

— Wstawaj — mówi ojciec przechodząc przez pokój.

Trzeba wstać, nic nie pomoże. Nic. O, jak ciemno, sprzęty pogrążone w mętnej zawiesinie, po kątach mroczno, tylko na suficie białość. Czyżby śnieg?

Tak, śnieg. Chmury, które nad dalekimi polami zasłoniły z nagła jaskrawość słońca i osypały pociąg burzliwą zamiecią, są teraz nad Warszawą. W zamkniętej dla wiatrów małej uliczce na zapleczu Nowego Światu, którą stojący już przy oknie Janusz ma przed sobą — płatki sypią się spokojnie i równo, pobieliły parapety okien, chodniki i jezdnię, przejeżdżający z wolna samochód odkleja od tej bieli dwie czarne smugi, chudy chłopczyk w przeciwległej bramie zgarnia rękami lepkie warstewki i ciska je w powietrze.

...Jak na Boże Narodzenie. Ach, gdyby to było Boże Narodzenie! Nie> nie to ostatnie, podsuwa od razu ironiczną myśl, tak „pedagogicznie” rozegrane przez ojca. Jakieś dawniejsze. Ta odświętność, ta biel, która zapowiada niedaleki czas wspaniałości. Sanki, łyżwy, choinka, prezenty, mama się śmieje, nie spogląda na zegarek, nie czeka telefonów, mama, która „lubi dom”, ojciec z prezentami patrzy na synów z naiwnie ukrywaną dumą, na mnie także, nie tylko na Włodka. I dużo, dużo dni bez szkoły, bez lekcji, bez odpowiedzialności.

Jeden płatek przylepił się do szyby, widać jego cienki przezroczysty szkielecik, o, jak brzegi się zacierają, cieknie smużka wody. A jak spojrzeć do góry, te wirujące gwiazdki wydają się na tle nieba nie białe, lecz czarne, bieleją dopiero między żółtymi ścianami domów. Gdyby tak stać i patrzeć, i nic, tylko patrzeć. Byłoby dobrze, nie byłoby trzeba nic więcej.

— Łazienka wolna — oznajmia bezosobowo Włodek. Janusz nie reaguję. — Słyszysz?

— Słyszę. Mam czas.

— Nie wybierasz się do szkoły? — pyta sarkastycznie Włodek i nie otrzymawszy, rzecz prosta, odpowiedzi, wychodzi pogwizdując.

Wybieram się do szkoły. Wybieram się — myśli ze złością Janusz. Ciągle jeszcze stoi przy oknie, patrzy w wirujący śnieg, ale już go nie widzi. Przyciszona na chwilę odraza ogarnia go na nowo. Najgorszy dzień z całego tygodnia: matematyka, biologia, historia. A jutro — repetycja. Padną pytania... Poczuł w sobie nikczemną słabość, która go ogarnie, kiedy dźwignie się w ławce („Czy można cię prosić, żebyś stał prosto?”), i ten popłoch wobec nieuniknionej klęski, popłoch, którego za żadną cenę nie można ujawnić, wszyscy czujnie uważają, wszyscy, cała klasa, nawet ci, którzy udają, że robią coś innego. Patrząc w wirujący śnieg niewidzącymi oczyma Janusz uśmiecha się z politowaniem, jakby już ich wszystkich i tego Sadowskiego miał przed sobą, niech wiedzą, że nimi gardzi, kujonami, którzy są dumni, że „umieją”, którzy zadają sobie trud zapamiętywania nikomu niepotrzebnych dat i idiotycznych faktów. „Widzę, że ci wesoło” — powie Sadowski, a potem skwituje każdą odpowiedź dobrodusznymi zdanka-mi: „Ach, tak sądzisz?” „Ciekawe, czy koledzy są tego zdania co ty...” „Z tego sformułowania mógłby być dumny uczeń szkoły podstawowej” (tak powiedział ostatnim razem, bałwan!). „Plączesz najprostsze fakty”. Nerwowe postukiwanie długopisem w nauczycielski stolik, chwila ciszy i: „Oczywiście, nie zadałeś sobie trudu, żeby się przygotować” albo: „Dałem ci szansę (lubi mówić o szansach), niestety, nie skorzystałeś z niej. Szkoda fatygi, prawda? Ta dwójka może zaważyć na twojej promocji”.

A może jednak... gdyby posiedzieć całe popołudnie, cały wieczór, wkuwać, wkuwać, powtórzyć przede wszystkim wiek osiemnasty, to najgorsze, pojęcia nie mam. A początek dziewiętnastego? I mam pecha, Sadowski nigdy nie zapyta o to, co umiem, z biologią też tak było, A z fizyką? Co to pomoże, jeśli całe popołudnie będę się uczył? Siedzieć i siedzieć, kiwać się nad książką, nuda absolutna, plecy i nogi drętwieją, to nie do wytrzymania, można zwariować. A potem i tak będzie dwója, ojciec się dowie, Włodek: „Twoja piękna kolekcja się wzbogaca...”

— Janusz! — cichy okrzyk matki. — W piżamie, przy oknie?

Odwrócił się, patrzyła na niego trochę gniewna, trochę śmiejąca się miłym, leciutkim śmiechem, którym do niedawna tak błyskawicznie reagowała na komizm sytuacji, dowcip czy niespodziankę, a który ostatnio jakoś zdawał się zanikać.

— Takie chłopisko, a głuptas! Ubieraj się, szybko!

Ten głos, te słowa — jakby czas się cofnął i świat zmienił wymiary. Wszystko zależy od niej, od mamy. Powie jedno słowo i los się odmieni. Powie: „Nie możesz dzisiaj wyjść, ani dziś, ani jutro”. Siła wyższa, która przejmuje na siebie odpowiedzialność i odmienia życie. Zamiast szkoły — poranne i południowe godziny w domu, egzotyczne, niby nudne, ale naprawdę to wspaniałe, każdy przedmiot nabiera nowego koloru, wszystko niemiłe przesunięte w daleką przyszłość, tak daleką, że jej przemiana w teraźniejszość wydaje się niemożliwa. To byłoby coś jak cud i mama władna jest ten cud sprawić.

— Głowa mnie boli — mruknął, torując cudowi drogę.

— Głowa? — zatroskała się. — Nigdy cię przecież nie boli.

Położyła mu rękę na czole, nie uchylił się, nie zniecierpliwił, stał prosto, przytajając oddech i marząc, żeby nie przypomniała sobie o repetycji, bo jeżeli sobie przypomni...

— Nie wiem — zaczęła. Zadzwonił telefon. — Na pewno do mnie! — krzyknęła. — Halo' Wanda?... No i co? — pytała pośpiesznie, przejęta, zupełnie już w tym domu nieobecna. Potoczyła się rozmowa pełna zdyszanych wykrzykników i żarliwych zapewnień. — Muszę zaraz iść, w redakcji nikogo z rana nie będzie — oświadczyła z energią, kładąc słuchawkę. — Gdzie jest ten maszynopis, wczoraj go tu przecież położyłam!

Nie czekała na odpowiedź, zdawała się nie widzieć, że on, Janusz, jest w tym samym pokoju. Przerzucała papiery na biurku, szukała torebki, długopisu, okularów, wrzucała do teczki kobiece drobiazgi, pełna przed-wyjściowego napięcia, żeby o niczym nie zapomnieć. Odtrącony, przyglądał się tej krzątaninie z zaciśniętymi wargami. „Cudu” nie będzie, nikt nie oddali jałowych zajęć i nudy dzisiejszego dnia i prawie pewnej klęski jutra, nikt nie wspomoże. Obraz matki, który w nim przed paroma minutami nagle rozkwitł, nie istniał już. Po pokoju biegała obca, trochę śmieszna kobieta, zaaferowana swoimi sprawami, które go nic nie obchodziły. Mszcząc się za swoje dziecinne marzenie, za to, że w ogóle je żywił, odezwał się gburowato:

— Daj mi parę groszy.

— Dlaczego się nie ubierasz? — zapytała z irytacją, wyrwana nagle z toku przygotowań. — Spóźnisz się do szkoły!

— Prosiłem, żebyś mi dała forsy — powiedział z nie przyjemnym naciskiem.

Oprzytomniawszy rzuciła szybkie spojrzenie na drzwi, zza których dochodził głos ojca.

— Janusz — rzekła cicho, zgorszona. — Janusz! — powtórzyła z wyrzutem i jakby z perswazją.

— Co?

— Trzy dni temu dałam ci dwadzieścia złotych!

— Ciężki pieniądz — zakpił.

— Zwróć się do ojca — powiedziała chłodno.

— Po co? Wiadomo, że nie da. Masz swoje własne pieniądze.

— Ojciec chce mieć kontrolę nad twoimi wydatkami. I słusznie.

— Słusznie... — skrzywił się, wzruszając ramionami.

— Mój drogi — zirytowała się na nowo. — Nie mam teraz czasu na dyskusje. Ty także!

— Do tej pory nie bardzo się liczyłaś z życzeniami ojca, miałaś swoje własne zdanie — brnął ze złością. — I nagle dzisiaj. Ciekawe dlaczego.

— Powiem ci — rzekła z wolna, z naiwną (jak osądził) powagą. — Rozmawialiśmy o tobie, obiecałam ojcu, że nie będę ci dawała pieniędzy. Obiecałam!

— Moim kolegom rodzice nie żałują paru groszy! —wybuchnął.

— Przede wszystkim — nie krzycz. — A co do kolegów, to zapewne robią z pieniędzy lepszy użytek niż ty.

Musisz się zadowolić swoimi tygodniówkami.

— Ach tak?

— Tak!

— Dobrze!

Janusz z hukiem zamknął za sobą drzwi łazienki.

Kiedy był już gotów, ojciec i Włodek jedli śniadanie. Włodek spojrzał na niego przelotnie swymi niewidzącymi oczami zza okularów i zaraz zwrócił głowę ku ojcu, słuchając, co mówi. Ten na chwilę zawiesił głos, przeczekując szuranie Januszowego krzesła, po czym spokojnie kończył rozpoczęte zdanie. O tych ankietach, naturalnie — pomyślał niechętnie Janusz.

— Ta metoda wymaga wielkiego krytycyzmu, pamiętaj — ostrzegał Włodka ojciec. — Wnioski trzeba wyciągać bardzo ostrożnie. Bez efektownych uogólnień, do których młodzi mają wielką skłonność.

— Nie wiem... — rzekł miękko Włodek — ja osobiście nie myślę o żadnych „efektach”. Przeciwnie, chcę przedstawić wszystkie punkty wątpliwe. Zresztą profesor też tego od nas wymaga.

— To dobrze, to bardzo dobrze! — cieszył się ojciec.

Janusz przyciągnął ku sobie koszyk z chlebem, wywracając solniczkę, potem z hałasem mieszał herbatą w szklance, co zawsze bywało przez ojca karcone, a teraz nie wywołało ani uwagi, ani przerwy w rozmowie. Ukrajał pajdę chleba i smarował ją z ostentacyjną powolnością. „Pośpiesz się — powinien powiedzieć ojciec. — Za piętnaście minut musisz być w szkole”. Ojciec mówił jednak dalej o swoich poglądach na metody socjologii i Janusz odkrył nagle, że brak codziennej interwencji nie jest niczym innym, tylko jeszcze jedną wyrafinowaną formą zniewagi. To było nie do zniesienia: coś musi się stać.

„Jestem tu! — miał chęć krzyknąć na cały głos. — Jestem tu! Słyszycie? Tu, koło was!...” Wiedział, że taki okrzyk jest niemożliwy.

Rozmowa tamtych miała się ku końcowi. Ojciec odsunął pustą filiżankę, za chwilę wstanie i odejdzie, nie powiedziawszy do młodszego syna ani jednego słowa. Janusz poczuł w sobie nagłe sprężenie wszystkich sił, jak przed skokiem w wodę — i wyrwawszy z kieszeni zgniecionego papierosa, zapalił go szybko, zanim się tamci spostrzegli, zaciągnął się i pochyliwszy się do tyłu, wypuścił nad stół obfity kłąb dymu.

Dwie głowy zwróciły się w jego stronę. Włodek pobladł lekko i mrugał powiekami, twarz ojca nabierała czerwieni. Teraz — pomyślał Janusz, gotów na wszystko — teraz się zacznie. Wiedział, co odpowie. „Wszyscy palą! — odpowie. — A zresztą to nie za twoje pieniądze! Dostałem od kolegi. Dla mnie szkoda pieniędzy! Dla mnie szkoda wszystkiego w ogóle. Najlepiej, żeby mnie tu nie było, prawda? Włodek wystarczy!”

Temu wewnętrznemu pogotowiu okrzyków odpowiedziało milczenie. Włodek szepnął ostrzegawczo: — Janusz! — i na tym się wszystko skończyło. Z twarzy ojca czerwień znikła, wstał i przysunąwszy, jak zawsze, krzesło do stołu, poszedł do swego pokoju, słychać było, że zbiera się do wyjścia.

— Zwariowałeś? — zakrzyknął z cicha Włodek.

Janusz poczuł ściskanie w gardle, jak przed płaczem. Tego jeszcze brakowało, żeby teraz, w obecności Włodka!... Zerwał się, upokorzony, wściekły, chwycił teczkę i wiatrówkę, pędem zbiegł po schodach.

Szedł szybko do najbliższego skrzyżowania, po czym zatrzymał się, popatrzył w stronę Nowego Światu, który należało przeciąć, żeby dostać się do szkoły — i skręcił w przeciwnym kierunku.

Pociąg zwalniał biegu. Obskoczyły go z obu stron wielokrotne tory, białość pól coraz gęściej przesłaniały domy i kolejowe zabudowania. Słychać było trzask odsuwanych na korytarzu drzwi, pasażerowie, którzy jechali dalej, unosili głowy i, nie zainteresowani, patrzyli sennymi oczami przed siebie, ktoś w głębi wagonu pytał, co to za stacja.

— Radom — skonstatował kolejarz. Przed oczy Kasi nasunął się rząd stacyjnych okien, pociąg stanął, peron zaroił się nie skoordynowanym ruchem wsiadających i wysiadających.

— Strasznie tłoczno! — zakrzyknął pod samym oknem zirytowany głos.

— Niedaleko przecież ta podróż — odpowiedział uspokajająco ktoś inny.

Kasia wyjrzała. Dwie panie, starsza i młodsza, stały w pobliżu, rozglądając się.

— Zmieścimy się jakoś, można przecież i postać — mówiła starsza, najwidoczniej nie chcąc sprawiać sobą kłopotu.

— Cóż znowu! Pójdę do przodu, niech pani poczeka.

— Nie warto chyba... ale jak pani sobie życzy — zgodziła się starsza. Kasia popatrzyła na nią uważniej, kogoś jej ta twarz przypominała. Różowe policzki, dziwnie jędrne w otoczeniu sieci zmarszczek koło skroni i ust, czarne oczy, pełne życzliwości i pogody, spod szarego kapelusza wyzierają siwe, prawie białe włosy. Miła staruszka — pomyślała Kasia. Starsza pani stała cierpliwie, spoglądając w stronę, gdzie znikła jej towarzyszka, kiedy jednak ze stacyjnego megafonu rozległo się zakatarzone oznajmienie, że osobowy do Warszawy, stojący na drugim torze, odjedzie za dwie minuty — twarz jej zaczęła zdradzać niepokój.

„Niech pani wsiada! — chciała zakrzyknąć Kasia. — Niech pani nie czeka!” — i w tej samej chwili nieznajoma zniknęła jej z oczu. Wagon drgnął, stacyjne okna ź wolna zaczęły przesuwać się do tyłu.

— Przepraszam... jest tu wolne miejsce?

Siwa pani stała w drzwiach przedziału i wyczekująco patrzyła na pasażerów. Nikt nie odpowiedział, nikt się nawet nie poruszył. Kasia wyczuła znaczenie tego milczenia, tej ospałej solidarności, zmieszana spojrzała niepewnie na nowo przybyłą, której twarz zdawała się , teraz jakby skurczona od przykrości, i zerwała się z miejsca.

— Proszę! — powiedziała szybko — Proszę, niech pani siądzie!

— Dziękuję, dziękuję bardzo! — zawahała się starsza pani, przekładając z ręki do ręki pękatą, brązową torbę i niedużą walizkę, która widocznie bardzo jej ciążyła.

— Postoję! — oświadczyła zachęcająco Kasia.

— Miejsca nie ma, ale jak jest dobra chęć, to się poradzi — odezwał się kolejarz, wyjmując z ręki staruszki walizkę i starannie umieszczając ją na półce. Starsza pani podziękowała mu, a potem przysiadłszy koło okna, na samym brzegu ławki, zażądała, żeby Kasia zajęła swoje miejsce z powrotem.

— Tak to ja się nie zgadzam! — mówiła serdecznie. Jej oczy, przez chwilę, kiedy stała w progu przedziału, jakby zmierzchłe, znowu uśmiechały się do świata. — Zmieścimy się! Mnie jest doskonale!

Kasia rozpoznała nagle, kogo jej starsza pani przypomina. Babkę, oczywiście. „Naszej babci zawsze dobrze, zawsze wygodnie, zawsze ciepło, zawsze jej wszystko smakuje i nigdy jej niczego nie potrzeba” — mówiła mama, wytrwale przeciwstawiając się babcinym chytrym wybiegom i „oszustwom”, zmierzającym do wychwycenia w sekrecie męczących domowych robót, które jej były zakazane — i wciągając w tę grę wzajemnych podstępów Kasię i Adasia; Kochana babcia, taka była dobra.

Śnieg na kapeluszu i włosach staruszki zaczął topnieć i lśnił małymi kropelkami. Tęga pani w czerwonym swetrze, która siedziała obok, patrzyła na to z dezaprobatą, kilka kropel spadło jej na rękaw.

— Pani jest cała mokra — rzekła kwaśno.

— Przepraszam... taki niespodziewany ten śnieg. Nie wzięłam parasolki.

— Niech pani przysunie się do mnie, mnie to wcale nie przeszkadza — odezwała się żywo Kasia.

Babcia cieszyłaby się moim wyjazdem do Warszawy, mówiła zawsze: „Cieszę się na ten twój wyjazd, na tę twoją wycieczkę, na ten twój teatr...”, i przez to wszystkie, miłe zdarzenia, wszystkie przyjemności zdawały się zwielokrotnione, przeżywało się je w rozmowach „przed” i w rozmowach „po”, nigdy babci nie brakło na to czasu ani chęci. Rodzice także, oczywiście, zwłaszcza tatko... Ale tatko ma „wymagania” — uśmiechnęła się w myśli Kasia — lubi być ze mnie dumny, a do babci szło się z każdym drobiazgiem, wszystko było dla niej ważne.

— Nie myślałem, że Adaś tak mocno zareaguje — powiedział po wyprowadzeniu ojciec; mama rzuciła na niego swoje spłoszone spojrzenie, jakby jej zrobił przykrość.

— Był bardzo do babci przywiązany!

Może i był, tylko że szybko mu to przeszło, już w dniu pogrzebu miał taką minę, jakby go nic nie obchodziło, na drugi dzień poszedł na mecz, tatko mu to ostro wypomniał. Tatko dbał o babcię... I tak ładnie mówił o nich trzech: o babci, o mamie i o niej, o Kasi: „moje kobiety”.

— Był śnieg, a teraz są krupy — skomentował kolejarz to, co się działo za wagonową szybą. Rzeczywiście, leciała teraz przez powietrze gęsta, miałka kasza.

— Okropna pogoda — odezwał się ktoś z głębi przedziału.

— Kwiecień ma takie prawo — rzekł kolejarz. — Zanim dojedziemy do Warszawy, może być słońce.

— Pani Majewicz! Pani Zofio! — zawołał ostry głos.

— Szukam pani i szukam, mam dla pani miejsce!

Towarzyszka starszej pani, ta, która w Radomiu pobiegła ku przodowi pociągu, stoi w drzwiach przedziału. Zdaje się, że ma pretensję.

— Przepraszam, pani Heleno, bałam się dłużej czekać — tłumaczy się .staruszka („pani Majewicz” — jak to wynika z zapamiętanego przez Kasię okrzyku jej towarzyszki). — Ale teraz to już nie warto się przenosić, bardzo dziękuję.

Pani Helena także sądzi, że nie warto, nie ma jednak ochoty odejść.

— Przysiadłabym koło pani — mówi obrzucając wymownym spojrzeniem obecnych i zatrzymując je na Kasi — niestety, bardzo tu tłoczno.

Ta pedagogiczna wymowność nie jest miła, ale że staruszka wydaje się skrępowana sytuacją, jakby ciasnota w przedziale była jej własną winą, Kasia podnosi się i ustępuje swoje miejsce.

— Dziękuję — słyszy w odpowiedzi oschłe słówko. — Zupełnie jakby była moją nauczycielką — myśli z pogodną ironijką. — Niech tam!

Odwróciła się ku oknu. Przestało padać, ale nie wygląda na to, żeby przepowiednia kolejarza miała się spełnić. Szkoda — westchnęła w sobie Kasia; chciałaby zobaczyć Warszawę w słońcu. A tymczasem niebo wisi nisko nad ziemią, ociężałe i szare, biel śniegu skupionego w rowach i zagłębieniach razi oczy, jakby miała w sobie samorodny, od wewnątrz idący blask. To chyba przez kontrast — zastanawiała się, spoglądając na ciemne wzgóreczki bruzd. Po chwili widok za oknem przestał skupiać jej uwagę: słuchała toczącej się obok rozmowy.

— O niczym nie wiedziałam! — wykrzykiwała z podnieceniem pani Helena. — Dopiero wczoraj! Kiedyż to pani jedzie do tej Anglii?

— Dzisiaj wieczorem do Gdyni, a jutro dalej, statkiem.

Kasia odwróciła się lekko, wydało się jej niezwykłe, że ta krucha starsza pani ma udać się w daleką podróż. Inni pasażerowie, ożywieni, jakby nagle wytrąciła ich z ospałości iskra elektryczna, wpatrywali się w panią Majewicz z niedyskretnym zdumieniem.

— Mam tam wnuczki... — cicho i poufnie wyjaśniła swojej towarzyszce, nie zdając sobie sprawy z sensacji, jaką wzbudziła. — Starsza to już duża panna, ale druga ma cztery tygodnie, I właśnie dlatego... Synowa źle się czuje.

— Zobaczy pani kawał świata — odezwał się kolejarz.

— Lepszego niż tu — powiedział jędrnie głos od drzwi.

— No, jak się ma syna na placówce!... — pani Helena westchnęła, po czym jęła dopytywać o szczegóły podróży. Kasia wyczytywała w jej słowach zawiść, a także coś jakby przekonanie, że niesprawiedliwy los daje pani Majewicz możliwości, które wcale się jej nie należą i które zostaną po prostu zmarnowane, podczas gdy inni... Poczuła do nieznajomej niechęć jeszcze żywszą niż przed chwilą. Biedna pani Majewicz! Podróże, tak, oczywiście, to wspaniałe. Ale jeżeli człowiek nie oczekuje w życiu nic takiego, co zaledwie można przeczuć, jeżeli już wszystko ma się za sobą, nie przed sobą, to musi być bardzo smutno.

Staruszka odpowiadała na pytania zwięźle i powściągliwie, jak ktoś, kto lęka się znudzić drugiego swoimi sprawami, w jakiejś jednak chwili, ulegając widocznie wewnętrznej potrzebie, zaproponowała nieśmiało, że pokaże fotografie.

— Chce pani?

— Naturalnie! Naturalnie! — przyświadczyła pani Helena. Kasia zobaczyła wnętrze brązowej torby, wypełnionej po brzegi pugilaresem, listami i papierami.

— Zaraz... — staruszka przegarniała drobiazgi drżącymi lekko rękami. — O, jest.

Z niebieskiej koperty wydobyła kilka zdjęć i podała jedno swej towarzyszce. Nim padło słowo objaśnienia, reszta fotografii rozsypała się po podłodze.

— Przepraszam, bardzo przepraszam — mówiła do zbierającej je Kasi. — Taka jestem niezgrabna...

— To nic — pocieszała ją Kasia. — Nic nie szkodzi.

Jedno ze zdjęć przywarło do podłogi i Kasia, podważając je paznokciem, zobaczyła siedmio- czy ośmioletnią dziewuszkę, klęczącą na przysuniętym do stołu krzesełku i oglądającą w skupieniu mały globus.

— To Kasia — rzekła pani Majewicz z czułością.

— Ja także nazywam się Kasia.

— Tak? — staruszka uśmiechnęła się przyjaźnie. — Dziękuję, Kasiu!

Pani Helena entuzjastycznie oceniła podobiznę dziewczynki, a potem jej ojca i maleńkiej siostry. Pasażerowie także zerkali ku zdjęciom. Kasia, której w dusznym przedziale zrobiło się bardzo gorąco, wyszła na korytarz.

Krajobraz zmienił się. Przedmiejskie osiedla, dopiero co rozrzucone szeroko i przedzielone obszarami pól, zwierały się teraz gęsto wzdłuż kolejowych torów, spór śród niskiej zabudowy coraz częściej wystrzelały w górę wysokie domy i jeszcze wyższe od nich kominy fabryczne.

— Niedługo Okęcie — zabrzmiało anonimowe zdanie z końca wagonu. Spojrzała odruchowo w tamtą stronę, przy sąsiednim oknie stał młody człowiek w granatowym płaszczu. Cofnęła szybko spojrzenie, wystarczyło jednak, by stwierdzić, że obcy jest bardzo przystojny,

ozdobnie, choć niby niedbale ubrany — i że przygląda się jej z uwagą. Po chwili zbliżył się i stanął obok. Poczuła lekkie napięcie i nie chcąc go okazać, pilnie patrzyła w okno.

— Jedzie pani do Warszawy?

„Pani”... Dość często się to ostatnio zdarzało, nie tak jednak często, by zmniejszyć doznawaną za każdym razem przyjemność. Przyjemność, którą sama uważała za dziecinną.

— Tak — odrzekła ze swobodą nieco większą niż ta, którą czuła.

— Sama?

— Tak — powiedziała odruchowo, ale zanim to „tak” przebrzmiało, zdała sobie sprawę ze szczególnego toniku, jakim pytanie zostało zadane. — Nie! — zaprzeczyła sobie szybko i poczuła, że się czerwieni.

Roześmiał się zachęcająco i pobłażliwie, po czym oparł się o ten sam drążek, o który wspierała się Kasia. Stała sztywno, skrępowana i baczna, zapatrzona w krajobraz, który wcale jej nie interesował. Po chwili obcy przysunął się jeszcze bliżej, jego ramię przywarło całą długością do ramienia Kasi. Zaskoczona, uniosła głowę, jakby szukając odpowiedzi, czy się nie myli — i napotkała poufałe spojrzenie, które bez wstydu powiedziało to, co czyniło ramię. „Podobasz mi się — zdawało się mówić — a ja podobam ci się także”. Poczuła odrazę, jakby pogwałcono niebacznie jakieś jej święte prawa, jej nienaruszalną osobność. Odsunęła się i chwyciła za klamkę w drzwiach przedziału. Drzwi nie ustępowały, szarpała je bez skutku. Obcy nie spieszył z pomocą, stał wsparty o ścianę i spoglądał na nią z kpiącym uśmiechem. Idiota! — pomyślała ze złością. Ktoś z wewnątrz zauważył jej wysiłki i pchnął drzwi^ weszła do przedziału i spojrzawszy na panią Majewicz. i na kolejarza doznała wrażenia, że znalazła się między bliskimi. Ach, głupstwo! — podsumowała incydent,, uspokoiwszy się.— Nie warto nawet myśleć.

Pociąg zbliżał się do kresu podróży. Kolejarz, rzuciwszy okiem na zegarek, stwierdził, że przyjadą q czasie, pasażerowie wstawali z ławek, wkładali palta, gromadzili walizki i pakunki. Warszawa... — powtarzała sobie Kasia. — Za parę minut Warszawa! „Przyglądaj się, przyglądaj się wszystkiemu, za siebie i za mnie” — powiedział ojciec, kiedy się żegnali. Tak, tatku, tak — przyświadczyła chętnie, przykre wspomnienia i niedobre myśli znikły. Za półtora roku będę w Warszawie na stałe. Przyszłość oznacza nie tylko czas, ale i miejsce, widzi się warszawskie ulice, znane i nieznane, dobudowane chętną wyobraźnią, czuje się pogotowie wszystkich sił, radość, ufność. Dziesięć dni, z których pierwszy już się zaczął, to jakby się miało stanąć na progu tego, co będzie, i zajrzeć na chwilę za tajemniczą zasłonę. Ach, jak dobrze, że jadę do Warszawy!

Przed Dworcem Zachodnim pani Helena pożegnała się szybko i odeszła, zaraz potem wysiadł także kolejarz. Staruszka spojrzała niepewnie ku półce.

— Zaraz zdejmę — odezwała się Kasia, sięgając po walizkę.

— A gdzie się takie dobre dziecko uchowało! — powiedziała z życzliwym zadziwieniem pani Majewicz, spoglądając na obecnych, jakby brała ich za świadków niezwykłego zdarzenia.

— Takie coś często się nie trafia, fakt — rzekła z powagą pani w czerwonym swetrze. — W dzisiejszych czasach!

Kasia roześmiała się wesoło. To był taki drobiazg, takie nic w porównaniu do energii, która ją przepełniała! I przecież to przyjemnie zrobić komuś przysługę. Przyjemnie! — powtórzyła sobie, doznając uczucia, jakby przybyło jej jeszcze więcej sił.

Pociąg stał chwilę między peronami Dworca Zachodniego, pod rozległym, ciągle szarym niebem. Kasia nie martwiła się już o niepogodę, czuła, że jest jej dobrze.

Kiedy nieliczni wysiadający zniknęli w podziemnych przejściach, wagony drgnęły i potoczyły się z wolna ku śródmieściu.

UCIECZKA

Śnieg, cicho spadający z nieba między domami ciasnego zaułka, na szerokiej ulicy Świętokrzyskiej leciał pienistą, poziomą falą, poganiany zachodnim wiatrem. Janusz szedł szybko, trzymając się murów i obliczając odległość do najbliższej bramy, żeby w razie czego mieć gdzie uskoczyć. Bramy w wielkich blokach są jednak rzadko, toteż mrużące się oczy pilnie śledziły przestrzeń ulicy. Panował na niej nerwowy ruch, właściwy godzinom, kiedy większość przechodniów śpieszy do pracy. Jezdnią z szumem przejeżdżały wypełnione po brzegi autobusy o zaparowanych oddechem szybach, na przystankach gromadziły się tłumy, niepogoda zwiększała napięcie ich oczekiwania.

— Ale wiosna, niech to szlag trafi! — zaklął z cicha przechodzień tuż za plecami Janusza,

— A niech! — zsolidaryzował się z nim w myśli Janusz, czując, że śnieg klei mu się do butów.

Nagle o parę kroków przed nim wyłonił się zza kiosku profesor Zawała. Żadnej bramy w pobliżu, żadnego sklepu, w głowie ani śladu pomysłu, jak się ratować. Stanął, nogi ołowiane, stoi i będzie stał. Zawała podejdzie, zapyta... Po chwili oprzytomniał: profesor nie patrzył przed siebie, składał kupioną dopiero co gazetę. Janusz skoczył pod ścianę, schylił się i jął poprawiać dobrze zawiązane sznurowadło, śledząc równocześnie ruchy nieprzyjaciela. Kiedy można już było się wyprostować, rzucił krzywy uśmiech za odchodzącym, po czym znowu ogarnął spojrzeniem całą ulicę. Nikogo! Prócz obcych, oczywiście, Przebiegł jezdnię, jeszcze parę kroków, już Mazowiecka i niedaleko za rogiem, dobrze znany dom. Wszedł w bramę i właśnie miał wychynąć na podwórze, kiedy w parterowych drzwiach ukazał się dozorca. Janusz błyskawicznie zmienił taktykę i uniósłszy głowę wziął się do odczytywania listy lokatorów, całe szczęście, że właśnie tu była.

Dozorca nie zamierzał opuścić swego stanowiska, przyglądał się studiom przybysza ze spokojnym sceptycyzmem. W końcu miał ich dość i chrząknął głośno. Janusz odwrócił głowę, udając zaskoczenie.

— Kogo? — spytał dozorca.

— Co?

— Kogo się szuka, pytam. Bo może takiego, co tu wcale nie mieszka.

— Owszem, mieszka — rzekł z godnością Janusz. — Grzegorz Malinowski — wyjaśnił, podając nazwisko, które przed chwilą wyczytał i zapamiętał. — Nie wiedziałem tylko, który numer mieszkania.

— Nie wiadomo, czy tam kto jest — mruknął dozorca, pragnąc mieć ostatnie słowo.

— Powinien być, umówił się ze mną — rzekł Janusz ruszając w kierunku schodów.

Zatrzymał się na drugim piętrze, przy oknie. Miał teraz całe podwórze przed sobą razem z małym budyneczkiem z ażurowo ułożonych cegieł, tkwiącym w załamaniu ścian oficyny. Ten właśnie budynek przyciągał jego wzrok.

Należało, oczywiście, poczekać. Podwórze było prawie puste, niepogoda zatrzymała dzieci w mieszkaniach i przepłoszyła sąsiadki, pragnące pogadać przy okazji przygodnych spotkań, jedyne niebezpieczeństwo stanowił dozorca. Nie było go widać dłuższy czas, a kiedy się wreszcie ukazał, niósł w ręku miotłę i szuflę. Janusz poczuł złość: jeżeli tamten zacznie teraz zamiatać śnieg, to serwus! Ale nie... otworzył kłódkę w drzwiach do schowka przy śmietniku i ulokowawszy tam narzędzia pracy, szedł z powrotem, rozglądając się leniwie po oknach. Janusz cofnął się za framugę; nie został zauważony, dozorca spokojnie zawracał do mieszkania.

Poczekał jeszcze parę minut i zaczął schodzić, dbając, by nie robić hałasu. Znalazłszy się na dole, wyjrzał ostrożnie. Niebezpieczne drzwi zamknięte, słychać toczącą się za nimi rozmowę, można wysunąć się na podwórze. Wiedział, że nie należy biec, szedł szybko i spokojnie.

Między przewiewnymi ścianami szarego budynku stał rząd wypełnionych po brzegi pojemników na śmieci, otoczony kwaśnym fetorem odpadków. Janusz skrzywił się, nie była to jednak okoliczność mogąca go wstrzymać w zamierzeniach. Rozejrzał się, który z pojemników najlepiej mu się nada, przymknął go ostrożnie i wskoczył na klapę. Teczka spoczęła na stopach, wolne ręce jęły obmacywać cegiełki pod daszkiem. Jest! Obluzowana, ta sama co zawsze, palce znają wszystkie jej rysy i szczerby, od paru lat, od czasu, kiedy ten śmietnik stawiano i kiedy odkryło się cenną niedokładność jego budowy. Chowało się tu wtedy klucze, calichloricum i inne rzeczy, mieszkał tu wtedy Jasiek.

Teraz w schowku ulokowana zostanie teczka. Dobrze, że mała, ciemna i zniszczona, zmieści się, wcale nie będzie widać, nikt zresztą na pewno ani nie spojrzy. Teraz jeszcze tarcza z rękawa! Niecierpliwie rozrywał nitki i wreszcie, wetknąwszy znienawidzony numerek między książki, zeskoczył na ziemię. Ostatnie kontrolujące spojrzenie. Jak w banku — pomyślał z satysfakcją. Ruszył ku bramie, nie zauważony przez nikogo, ale kiedy ją minął, drzwi stróżówki otworzyły się. Wypadł na ulicę, nie oglądając się. Widział, że wracam z podwórza, nie ze schodów? Może i widział... W każdym razie przy odbiorze „depozytu” trzeba będzie uważać. Przy odbiorze... A co potem? Powrót do domu... Nie, teraz o tym myśleć nie trzeba.

Zatrzymał się na rogu, pod szybą samochodowego sklepu; miejsce było dobre, ciemnawe, sklepienie wsparte na słupach chroniło przed śniegiem. Kręciło się tu sporo mężczyzn, już teraz, od rana, gotowych ustawić się w kolejce na wieść o nadejściu pożądanego sprzętu. Przez chwilę Janusz patrzył pożądliwie na wystawiony za szybą wyścigowy rower, zaraz jednak odwrócił się w stronę placu. Należało obmyślić, co robić z sobą dalej. Najgorsze minuty minęły, prawdopodobieństwo nadziania się na nauczycieli było małe, wciąż jednak groziła możliwość spotkania ojca i Włodka oraz znajomych, których tylu się ma w najbliższej dzielnicy. Trzeba się zamelinować, to jasne. Spoglądając w rozbieloną padającym śniegiem przestrzeń placu Powstańców, Janusz dokonywał przeglądu miejsc, gdzie mógłby się skryć na najbliższe godziny. Potem się zobaczy.

Andrzej!... Ma zapalenie opłucnej, leży. Nudziarz. Ale nie będzie o nic pytał, w domu na pewno nikogo, ma płyty, posłucha się. Zdecydowany wysunął się z podcieni i stanąwszy przy słupie, zlustrował obie strony Świętokrzyskiej, potem plac. Padało już mniej, potężny masyw Domu Chłopa jaśniał ciepłym kolorem między szarym niebem i sinymi od mokrego śniegu chodnikami, dalej, na rogu Szpitalnej („mojej poczciwej Szpitalnej” — jak mawiał ojciec; pracował tu kiedyś w redakcji i wielokrotnie pokazywał synowi ten dom, Janusza wcale to nie interesowało, jak w ogóle wszystko przedwojenne, ciepło wspominane przez starszych) widać dom Wedla. Zwieńczenie dachu: tłusty konik (a może to miała być zebra?), na jego grzbiecie chłopiec, na ramieniu chłopca tabliczka czekolady, wielka jak walizka. Zabawne, pretensjonalne — pomyślał przelotnie Janusz, czując równocześnie sympatię do tego staroświeckiego dziwactwa. Może dlatego, że inny? Bloki są nudne. Postanowił przejść pod hotelowym drapaczem i kawiarnią, w razie czego łatwiej tam umknąć w bok niż spod parkanu naprzeciwko. Nie spotkał nikogo i już po chwili wbiegał na trzecie piętro kamienicy przy ulicy Przeskok. Zadzwonił energicznie, po czym opadłszy ramieniem na framugę drzwi i odstawiwszy daleko nogi, skrzyżował je w błazeńskiej pozie. Niech Andrzej od razu wie, że przyszło się w humorze.

Nie było słychać żadnych kroków, zasuwa szczęknęła znienacka, w mózgu Janusza sformułowało się jędrne słówko powitania — i, nie wypowiedziane, Wyparowało. W uchylonych drzwiach stała matka Andrzeja. Patrzyła na gościa ze zdumieniem.

Poderwał się, wyprostował, bąknął „dzień dobry” i świadom, że wyglądał przed chwilą jak dureń, zaczerwienił się gwałtownie.

— Ja do Andrzeja...

— O tej porze?

Jędza — osądził w myśli. — Bardzo panią przepraszam — odezwał się niepewnie. — Może za wcześnie?

— Nie jesteś w szkole?

— Przyszedłem od klasy w delegacji — skomponował na poczekaniu. — Może trzeba mu coś pomóc?

— Dziękuję — rzekła ozięble. Nie, nie dała się na

brać, to jasne. — Andrzej jeszcze śpi — dopowiedziała z naciskiem.

— Ach, no tak, rzeczywiście — plótł Janusz — nie zorientowałem się...

— Istotnie.

Było to oczywiste zakończenie rozmowy. Nic więcej nie dawało się zrobić.

— To może któryś z nas wpadnie później, po lekcjach — rzekł dla ratowania pozorów. — Do widzenia.

— Do widzenia.

Schodził po schodach bardzo wolno. Kłamał, wiadomo, to jego sprawa, ale dlaczego mu nie uwierzono? Jakim prawem? Został odprawiony od drzwi, nie chodziło o wczesną porę, wiedział to dobrze. Uważa, że dla jej Andrzejka jestem „złym towarzyszem” — pomyślał z ironią, za którą kryło się niejasne uczucie, podobne do upokorzenia. — Mniejsza z tym!

A teraz dokąd? Bielany, Wisła, parki to odpada, przy takiej pogodzie. I iść samemu? Nie, za nic. Znowu przeglądał możliwości, trzymając się mimo woli najbliższej dzielnicy i nagle, jakby na zasadzie kontrastu, pomyślał o Bertku. Naturalnie, że do Bertka! Będzie na pewno w domu, leniuch, i tam nikt nie zdziwi się poranną wizytą, tam w ogóle nikt się niczemu nie dziwi.

Poweselał. Wędrówka do tamtych okolic sama w sobie miała charakter małej wyprawy, nadawała nadchodzącym godzinom charakter egzotyczny. I Bertek. Janusz poczuł, że coś się w nim odprężyło, ogarnęła go krzepiąca niefrasobliwość, jakby już miał Bertka przy sobie.

Ruszył przed siebie, znowu zachowując czujność. Kiedy przeszedł na drugą stronę Marszałkowskiej i znalazł się przed Pałacem, uznał, że niebezpieczeństwo minęło.

Śnieżyca ustała, szarość ogromnego, nad pustynną przestrzenią nieba pociemniała nad horyzontem, a w górze zaświeciła rażącym blaskiem. Czuło się, że tam właśnie, nad mgłami, stoi słońce. Kwietniowy śnieg szybko podchodził wodą, nieliczni przechodnie, którym wypadło brnąć przez białe przestrzenie, rysowali plac ciemnymi ścieżkami śladów. Janusz poczuł, że podniszczone „traktory” zaczynają mu przemakać, z włosów spływały na twarz i za kołnierz lodowate krople, zrobiło mu się zimno.

A gdyby zajść do Pałacu? Zaraz zapytają, czego tam szukam — podsunęło doświadczenie. Można spróbować — zdecydował, opłaci się pobyć w cieple, choćby parę chwil.

Minął obrotowe drzwi z miną kogoś, kto ma do załatwienia pilną sprawę, wszedł do marmurowego hallu. Było tu prawie pusto, tylko z boku, na podeście, stała rozgadana grupa młodych kobiet i mężczyzn z teczkami w rękach. Wycieczka — pomyślał Janusz. — Bardzo dobrze, nie podpadnie się woźnym pod oczy. Wyminął czekających i usiadł na ławie za ich plecami. Wnętrze było ogrzane, zrobiło mu się błogo, jakby po wielogodzinnej wędrówce w wichrze i deszczu znalazł się nagle w górskim schronisku. Ładne mi schronisko — uśmiechnął się do myśli, wodząc wzrokiem po rozświetlonych żyrandolach i wykładanych marmurem słupach i ścianach.

O dwa kroki od niego siedziała na ławie młoda dziewczyna. Zwrócona ku towarzyszom, nie rozmawiała z nimi, oni zaś, jedni zaaferowani, inni śmiejący się, zdawali się nie pamiętać o jej obecności. Było w jej osamotnieniu, w zarysie szczupłych pleców, w bezwładzie ręki spoczywającej na kolanie —coś szczególnego. Spod granatowej czapeczki spływały na ramiona bardzo jasne włosy. Janusz przyglądał się, jak ich jedwabista przędza czepia się szarego płaszczyka, i czuł, że szorstkość i złość, którą niósł w sobie od rana, ustępuje, że budzi się w nim jakaś miękkość, uszczęśliwiająca i równocześnie niosąca niepokój.

Po chwili dziewczyna poruszyła się, ukazał się teraz jej profil. Patrzyła w ziemię, głęboko zamyślona. Nad czym? Gdyby się dowiedzieć! Gdyby zechciała okazać mu zaufanie, zwierzyć mu swoją tajemnicę! Potem można by jej powiedzieć o sobie. Wszystko, do samego dna, jak jeszcze nigdy nikomu. Czy to jest możliwe? Wielu chłopaków mówi, że nie, że nigdy się tak nie dzieje. Więc rezygnować z góry? Ach, nie... Powiedz, co ci jest? — nasunęły się na usta słowa pełne najlepszej woli i Janusz pochylił się ku nieznajomej pełen oczekiwania, jakby już zadał jej swoje pytanie i czekał odpowiedzi.

Drgnęła lekko, teraz dopiero uprzytomniwszy sobie jego obecność. Wyprostowała się, otrząsnęła włosy, popatrzyła przeciągle i zaczepnie. Zaduma, osamotnienie, wszystko, co Janusza poruszyło, znikło tak bez śladu, że na chwilę zupełnie się zatracił. Dziewczyna policzyła to na swoją korzyść, na drobnych wypukłych ustach zjawił się uśmieszek zadowolonej próżności.

Poczuł urazę, zapragnął jej to okazać. Wycieczkowicze poczęli się zwoływać, dziewczyna wstała i zbliżyła do nich, a po chwili obejrzała się na Janusza. Zerwał się i skierował ku wyjściu. Mijając grupę, udał, że się potyka, i potrącił nieznajomą tak mocno,' że mało nie upadła. Krzyknęła lekko, przestraszona, parę osób syknęło z gniewnym zdziwieniem, ale on był już przy drzwiach. Zanim puścił je w ruch, złowił jeszcze jej spojrzenie, tym razem obrażone, uśmiechnął się cynicznym, porozumiewawczym uśmieszkiem i lekceważąco machnął ku niej ręką.

Mijał teraz Pałac od strony Jerozolimskich. U wejścia do kin widniały afisze filmów: historyczny dramat, znany już, w drugim kinie western. Nie przepadał za westernami, wyrosło się już z tego, popatrzeć jednak można, i Bertek byłby rad. A pieniądze? Ani grosza, cholera, ani grosza! I jakby na przekór tej oczywistości usłyszał nagle samego siebie, jak mówi do Bertka, oczywiście tak sobie, niedbale, jakby mu wcale nie zależało: „A może do kina? Na pierwszy seans?” Na to Bertek: „Idź do diabła, nie mam forsy”. „Idiota, ja mam, inaczej bym nie mówił”... Bertek unosi po swojemu brew do góry, jest to jedyna oznaka zadowolenia, sia którą sobie pozwala. Idzie się po drodze do kiosku, jakieś lepsze papierosy, częstuje się, Bertek znowu unosi brew, może jeszcze czekoladowy baton?... A po filmie znowu tym samym tonem, od niechcenia: „Parszywy ten kwiecień, można by wdepnąć na grzane wino”... Bertek udaje, że i to dla niego nic, mięta, ale ni z tego, ni z owego zaczyna opowiadać swoje historie, wie się, że mu dobrze, i czuje się w sobie tę lekkość, tę radość, jak zawsze przy fundowaniu, wszystko niedobre i uciążliwe, które się w sobie nosi, przestaje istnieć, myśli się tylko o tym, co teraz, późniejszy czas traci znaczenie, jest wesoło.

Nie będzie tak, robię z pieniędzy „zły użytek”... Zobaczył nagle ojca, z tamtego wieczora, po przyjściu od Antka. „Pijany błazen” — powiedział ojciec. Zacisnął szczęki, niedawne wspomnienie rozszerzało się, obrastało w szczegóły, w pamiętne słowa i spojrzenia, po chwili powiązał się z nim obraz powrotu ojca z ostatniej wywiadówki. Długo nic nie mówił, cisza, mama spogląda na ojca, jakby to na nią miał za chwilę zapaść wyrok, nigdy prawie tak na ojca nie patrzy, w całym ciele czuje się struchlałość, niech już nareszcie zacznie się to wszystko, ta awantura, nie można dłużej wytrzymać.

A co będzie, jak ojciec dowie się o dzisiejszym?..,: Pytanie, od momentu porannej decyzji usuwane z myśli, ukazało się nagle w całej wyrazistości i sparaliżowało oddech. Panika, jakby to groziło już zaraz, ale po chwili zbawcze wzruszenie ramion, ironiczny; uśmiech', który działa ożywczo jak wódka. Nie szkodzi, może się ojciec dowiedzieć, mama też. Może nawet sam im powie? Powiem: „Nie poszedłem, bo mi się nie chciało, a zresztą w ogóle mam zamiar rzucić szkołę. I nie ma po co robić z tego jakiejś historii, udawać, że was to obchodzi, dajcie mi spokój, poradzę sobie”.

Pokrzepiwszy się tym wyimaginowanym oświadczeniem, szybko ruszył naprzód. Przeszedł Emilię Plater (nuda, miejsce dla wiatru, nic się nie dzieje, nie ma na czym oka zahaczyć) i znalazł się na „Dzikim Zachodzie”. Lubił tę nazwę i tę dzielnicę.

Ułamki wąskich uliczek, zaznaczone starym potrzaskanym chodnikiem, przy każdej dwie, trzy obłupane z tynku kamienice, zniszczone przez bomby i byle jak połatane, płoty i parkany, za którymi kryją się wsunięte w głąb oficyny, oblepione pokracznym mrowiem składzików, bud, warsztatów i fabryczek. Wszystko razem brzydkie, urozmaicone i pociągające. I ludzie inni, inaczej żyjący niż tamci z wielkich, nowych domów o setkach mieszkań, jednakowych jak oka w plastrze. Nie ma tu ani zieleńców i boisk, ani piaskownic i zjeżdżalni, ani rzędów ławek — i zawsze jest na co popatrzeć.

Spędziło się tu z Bertkiem sporo czasu. Zaczęło się gdzie indziej, na wyprawie za Młocinami, w poszukiwaniu niewypałów, na drugi dzień włóczyli się po Wilanowie. Potem już prawie zawsze „Dziki Zachód”. Wysiadywanie w warsztacie samochodowym, na górkach klatek schodowych, skąd było wyjście tylko na strych, czasem pc- prostu za załamkiem muru osłoniętym od deszczu. Bertek wiedział, gdzie i kiedy się skryć. Bertek w ogóle wiedział mnóstwo: gdzie saperzy mają wysadzać dom (wyczekiwało się godzinami, żeby to zobaczyć), gdzie odkopano broń i pociski, który dom będzie w najbliższym czasie rozebrany, to także chodziło się oglądać..* robotnicy pracują na wąskich deskach pod niebem, nad przepaścią, nie można oderwać oczu, serce zamiera z podziwu i strachu. Ale i innego rodzaju wiedzy Bertek miał i ma dużo. Opowiada rzeczowym, beznamiętnym głosem o awanturach, o męskich porachunkach, o małżeństwach i miłosnych nieporozumieniach z żonami i kochankami, o melinach, gdzie w każdej porze znajdziesz schronienie i wódkę, o dziewczynach, jak i kiedy można je podpatrzyć, o wielu, wielu osobliwych sprawach, egzotycznych dla mieszkańca małej uliczki na zapleczu Nowego Światu. Kiedyś Janusz słuchał tych relacji z wypiekami, ostatnio już inaczej, razi go ich prymitywizm, nigdy się jednak nie zdradza, Bertek jest wrażliwy, wie, że należą do róż-” nych środowisk (obaj pilnie się strzegą najmniejszej wzmianki na ten temat), jedno niebaczne słowo i koniec z przyjaźnią. A Janusz nie chciałby Bertka stracić, widują się rzadko, coraz rzadziej i właściwie nie ma nic, co by ich naprawdę łączyło, tamte pętackie zainteresowania minęły, dobrze jest jednak czasem z Bertkiem pobyć. Nie pyta o szkołę, o naukę, o dom, o rodziców, wszystko to traci przy nim znaczenie, jest się kimś innym niż na co dzień, lekkim, wyzwolonym z powszedniej nudy i powszednich kłopotów.

Jeszcze raz skręcić pod prostym kątem i już znane podwórze. Z jednej strony szopa z warsztatem tapicerskim, po drugiej skład siana z gołębnikiem na dachu, w głębi dwupiętrowa oficyna o wąskich oknach, jakich nikt dzisiaj nie robi. Drewniane schody, wyżłobione środkiem od wieloletniego użycia.

Pukanie, nikt nie odpowiada. Janusz naciska klamkę, widać brudny przedpokój, kilkoro drzwi.

— Czego tam? — rozlega się z głębi niechętny głos.

— Ja do Bertka! — wykrzykuje Janusz. Stoi w progu, nie wchodzi. Nie wchodzi tu nigdy, daje tylko znać, że jest, i wycofawszy się na schody, czeka na przyjaciela. Taka jest nie pisana między nimi umowa i Janusz lojalnie jej przestrzega.

— Nie ma go! — wykrzykuje głos.

— Nie ma? — dziwi się Janusz. Jest zaskoczony, jakby przyszedł tu na umówione z dawna spotkanie.

— Polazł od samego rana.

Ciapkanie śniegu pod nogami, z każdą chwilą jest coraz bardziej przezroczysty, miejscami tworzą się kałuże, blask słońca za chmurami znikł, jest szaro, zimno i wstrętnie. Janusz wsadził ręce w kieszenie, idzie wolno, nie wymijając błota, wszystko mu już jedno. Jest sam i będzie sam. Nadchodzące godziny, które u wyjścia z domu oznaczały bunt i wolność, przemieniły się •W nieznośny ciężar, nie wiadomo, jak go podźwignąć, przygoda jest nudą, wyzwolenie — samotnością. Nie ma w całej Warszawie miejsca, gdzie mógłby być Z ludźmi, gdzie powitano by go z radością, nie zadawano pytań, nie dziwiono się, po co przyszedł. Wszędzie niepożądany. Przypomniał sobie twarz dozorcy na Mazowieckiej, przemykanie się w przedsionku Pałacu, żeby ujść uwagi woźnych, i to, co niedawno wydawało się drobiazgiem bez znaczenia, wzbudza w nim teraz bezsilny gniew. A ton, którym mówiła do niego matka Andrzeja? Upokorzenie, tak łatwo zrazu rozproszone, odżyło i nabrało obrzydłego znaczenia. Poczuł awersję do całego świata — i do siebie.

Nie myślał, dokąd idzie, patrzył w ziemię, odruchowo wymijając przechodniów. Na skrzyżowaniu ulic zatrzymał się, jak inni, czekający na zielone światło. Wysoki, smukły chłopak wysunął się z tłumu i stanął parę kroków przed nim, na samym brzegu jezdni. Gładko przyczesane włosy, pochylone ramiona, nieprzemakalny płaszcz... to przecież Roman! Idzie z dworca śródmiejskiego, wsiędzie do trolejbusu i pojedzie do szkoły. Spóźni się, zdąży dopiero na drugą lekcję, ale nic mu za to nie będzie, dojeżdża spod miasta, świetnie się uczy, i ten ojciec, który jest figurą...

Janusz cofnął się nieznacznie między ludzi, nie spuszczając tamtego z oczu. Przeżycie sprzed paru miesięcy, o którym, jak mu się zdawało, doszczętnie zapomniał, odtwarzało się w mózgu, świeże i żywe, jak scena w teatrze: Aleje Jerozolimskie, listopadowy wieczór, światła witryn i kolory neonów wessane przez mgłę, niemrawy tłum, uczucie czczości i niechęci do wszystkiego, które przychodzi nie wiadomo skąd, często zaraz po wesołym błazeństwie. I nagle dotknięcie czyjejś ręki.

„Janusz, gdzie lecisz?” — twarz Romana rozjaśniona*, jest rad ze spotkania, to widać. A przecież nigdy przedtem dłużej z sobą nie mówili, nie zamienili ani jednego zdania, które zawarłoby coś istotnego, trudno było się zresztą tego spodziewać, można było najwyżej marzyć. o tym w tajemnicy przed wszystkimi i niemal przed samym sobą. Roman to jest „ktoś”, mówi się w klasie. (A ja? — myśli Janusz w chwilach gorzkiego krytycyzmu. — Ja jestem nikt. Dobrze tańczę, podobam się;: dziewczynom, czasem rozśmieszę kolegów wygłupami,, ciekawi mnie trochę rzeczy, ale na niczym nie znam, się porządnie. To wszystko — czyli razem tyle samo, co nic). „Roman to wybitna indywidualność” — powiedział Zawała do dyrektora, byli tacy, co słyszeli. I wiadomo, że nie chodzi o dobre stopnie, byle kujon może, je mieć, jeśli mu się chce uczyć. Ale inteligencja, oczytanie, wiedza, przekraczająca w paru dziedzinach program szkoły, tak, to się liczy. Roman już teraz wie, kim chce być w przyszłości, i dąży do tego z uporem,, niektórzy uważają to za maniactwo i drwią. Romana nic to nie obchodzi, wzrusza ramionami, i właśnie ta jego niezależność, to nieliczenie się z sądami innych imponują Januszowi najbardziej. „Chodź do «Gongu» —! powiedział Roman — napijemy się herbaty”. Poszli* oczywiście, Janusz udawał, że zna lokal, że herbata mu smakuje — i czuł się szczęśliwy. Odzywał się mało, słuchał. Roman wracał z pokazu w klubie filmowym, opowiadał o filmie i dyskusji. Mówił niespiesznie, dbając o precyzję sformułowań i terminów. Janusz, pełen podziwu i równocześnie zazdrości, cieszył się, że to właśnie jemu składana jest taka relacja, że uznano go za godnego partnera. Nie wszystkie zagadnienia były mu' znane, strzegł się pytań, które mogłyby zdradzić jego niekompetencję i wzbudzić w Romanie refleksję, że pod złym adresem kieruje swe wynurzenia. Ograniczał się do potwierdzających pomruków, do bezpiecznych słówek „naturalnie”, „jasne”, marząc równocześnie, żeby z nędznych okruchów własnej wiedzy o temacie złożyć choć jedno „inteligentne” zdanie. Udało się! — zauważył w oczach Romana błysk uznania, rozżarzyło go to i, coraz bardziej podniecony, doznał uczucia, że z chwili na chwilę staje się kimś zupełnie innym, że całe jego życie będzie inne. Kiedy Roman przestał mówić, nieznacznie i uważnie rozejrzał się po kawiarni. Rozświetlona nad owalnym bufetem i ciemnawa po kątach, wypełniona dymem i niegłośnym pogwarem rozmów, nie przedstawiała nic szczególnego, była jednak miejscem, w którym to się zaczęło, i Janusz pragnął je zapamiętać.

Nie myślał, że odmiana będzie trudna. Trzeba tylko zainteresować się czymś tak mocno, jak Roman, zmobilizować silną wolę, trzymać się wytrwale jednego, nie dawać się sprowadzać z obranej drogi. Uczyć się w szkole jako tako, żeby się nie czepiali, a myśleć tylko o tamtym. Czytać, oglądać, gromadzić książki, notatki, stać się prawdziwym specem. To niekoniecznie musi być coś „naukowego”. Mogłaby być muzyka. Nowoczesna, oczywiście. Dużo grać na fortepianie (trochę już umie, słuch ma), chodzić na koncerty, kupić adapter i płyty, próbować komponować... A abstrakcyjne malarstwo? Sport odpada, rzecz jasna. Gdyby wybrał film, tak jak Roman, byliby związani jeszcze bardziej. Więc może film? Tak czy inaczej, na decyzję jeszcze czas — najważniejsze to uczynić z tej sprawy ośrodek życia. Tylko wtedy będzie miało jakiś sens. Roman mu pomoże, będą mówić z sobą o wszystkim. O wszystkim, nie tylko o zainteresowaniach intelektualnych i artystycznych. Będą się rozumieć, tak naprawdę, bez reszty,

zawrą przyjaźń...

Czerwone oko nad skrzyżowaniem zmieniło kolor, tłum zafalował i wkroczył na jezdnię. Janusz szedł dwa kroki za Romanem, czując, że dawne marzenie rozrasta się w nim z gwałtowną siłą. Cóż z tego, że od tamtej rozmowy w „Gongu” nie mówili z sobą ani razu, że Roman tak się zachowywał, jakby nigdy nie miała miejsca? Czekał na pierwszy krok z mojej strony, a ja trzymałem się z daleka, także czekałem, nic więc z tego nie mogło wyniknąć, jasne. Taka okazja, jak dziś, może się już nigdy nie powtórzyć. Nigdy! — umacniał się w decyzji. I przecież, jeśli Roman ucieszył się wtedy, to ucieszy się i teraz.

Pójdziemy razem, wszystko jedno gdzie, choćby przed siebie. Nie będzie się upierał, żeby iść do szkoły, dlaczego miałby się upierać? Opowie mi o sobie, przekona się, że rozumiem go lepiej niż ktokolwiek inny. A potem zapyta o mnie i wtedy... O domu oczywiście ani słowa, to niemożliwe, może później. Tak, później na pewno — marzy Janusz. Na razie tylko tak, co myślę o nas, o budzie, to przecież jest ważne. Miało się zacząć wtedy, na jesieni, ale zacznie się teraz. Odmiana życia i przyjaźń.

Przyśpieszył kroku, wyciągnąć rękę, .i już. Bertek... — przypomniał sobie nagle. — Dobre zestawienie: Roman i Bertek. I pomyśleć, że gdybym tamtego zastał w domu, rozminąłbym się z Romanem!

— Siemasz, Roman!

— O! — zdziwił się tamten.

— Z dworca? %

— Aha. A ty co tu robisz?

Pierwszy odruch, roześmiać się beztrosko, jak zawsze w takim wypadku, i zaraz ostrzegawcza myśl, że tym razem ma być zupełnie inaczej, bez zgrywy.

— Nic nie robię — rzekł ze spokojną determinacją. — Urwałem się.

Roman nie odpowiedział, rzucił na kolegę baczne spojrzenie, szli obok siebie, milcząc.

— Niespodziewane spotkanie, prawda? — mówił Janusz. — Już drugi raz.

— Drugi raz?

— No, na jesieni... Byliśmy w „Gongu”.

— Ach, prawda.

Znowu milczenie, z każdym krokiem bliżej do przystanku. Roman ogląda się, czy nie nadjeżdża jego trolejbus.

— Roman!

— No?

— Nie idź dzisiaj do szkoły.

— A to dlaczego?

— Połazimy. Pogadamy.

Roman odmownie potrząsa głową i znowu patrzy w głąb ulicy. Trolejbusu nie ma.

— Zgódź się — naciera Janusz. — Nigdy się nie urywasz?

— Zdarza się, ale rzadko — odpowiada tamten bez uśmiechu.

— Więc?

— Nie. Dziś jest fizyka i polski.

— No to co? Nic ci nie grozi.

— Lubię fizykę i polski — stwierdza spokojnie Roman.

Grunt coraz bardziej usuwa się Januszowi spod nóg. Żadnej łączności, żadnego błysku porozumienia.

— Dla mnie szkoła to okropne nudziarstwo — próbuje jeszcze na chybił trafił. — Dla ciebie nie?

— Owszem, na osiemdziesiąt procent. Ale na razie nie ma innego systemu kształcenia, trzeba przebrnąć. Jeśli, oczywiście, chce się potem robić coś z sensem.

„Ja właśnie chciałbym robić coś z sensem! — pragnie zakrzyknąć Janusz. — Tak samo jak ty. I wiem, że przez szkołę trzeba przebrnąć”. Nie, nie powie tak, brzmiałoby to zbyt głupio. Uśmiecha się niepewnie.

— No, ty to „brniesz” na piątkach i czwórkach, i w ogóle, a ja... — Czeka, może Roman zareaguje na to przeciwstawienie, może wreszcie zrozumie, o co chodzi.

— Moim zdaniem, niedobrze robisz, że nawalasz — brzmi spokojny osąd Romana. — Będziesz miał coraz większe trudności.

— Wiem. Ale...

Widać trolejbus numer 56. Marchlewskiego i Świętokrzyska — prawie pod szkołę.

— Zostajesz? — pyta obojętnie Roman.

Przez chwilę Janusz nie odpowiada, słyszy w sobie nie to pojedyncze słowo, tak obojętne, tylko inne, inaczej wypowiedziane, życzliwe, pełne zainteresowania: „Chodź, Janusz, jedziemy, jedziemy razem, lepiej nie nawalać, jakoś się do budy wśliźniesz, pogadamy po drodze, będzie dobrze, zobaczysz”... Trudno byłoby temu nie ulec, dobrze byłoby temu ulec.

— Zostaję — mówi Janusz.

— Twoja rzecz. Bywaj.

Moja rzecz... Pewno, że moja. Trolejbus podjeżdża, Roman wsuwa się między wsiadających, przez chwilę widać go jeszcze, stoi w drzwiach. I już, skończyło się. Pusta ulica, nakryta szarym niebem. Dokąd?

Dworzec Główny, można tam trochę posiedzieć — popłynęła przez opustoszały mózg leniwa myśl. Więc się idzie niedbałym, rozchwianym krokiem, ze zwieszoną głową, jakby nawet mięśnie wiedziały, że życie jest głupie i nie należy się po nim spodziewać niczego pomyślnego. Rozkopane tereny koło nowych bloków, kałuże, szeroka i nudna ulica Towarowa. Zakręt ku stacyjnemu budynkowi i nagle... Bertek! Stoi pod tablicą z godzinami odjazdów.

Dobra jest — myśli Janusz i uśmiecha się z ironią do samego siebie. — Bertek to dla mnie w sam raz. Przyjaciel nie widzi go, stoi bokiem, ktoś do niego coś mówi, ktoś, kogo zasłaniają przechodnie. Janusz z nagła zatrzymuje się w miejscu: towarzyszem Bertka jest Seweryn. Tylko dwa razy się zetknęli, ale wystarczyło. „Nie idź” — słyszy w sobie, brzmi to kategorycznie i wyraźnie, jakby ktoś był obok i mówił szeptem w samo ucho: „Nie idź” Ale tamci już go dostrzegli, przestali rozmawiać, patrzą, twarze obojętne, żadnego powitalnego gestu, żadnego okrzyku. Czekają, czy on, Janusz, podejdzie. Oczywiście, że podejdzie, musi.

— Serwus — mówi niedbale, z obowiązującym drwiącym uśmieszkiem.

— Nie „kształcisz się” już? — pyta Seweryn. Ironiczne skrzywienie ust oznacza brak szacunku dla szkolnej wiedzy.

— Owszem, „kształcę się” — odpowiada błazeńsko Janusz, przyjmując bez wahania poddany ton. — Od czasu do czasu.

— W każdym razie dziś nie — stwierdza Bertek.

— Dziś nie. Co robicie?

Milczenie. Bertek spogląda na Seweryna, Seweryn na Bertka. Uśmiechają się jednakowym, sarkastycznym uśmiechem.

— Nic — wzrusza ramionami Bertek. — Nie ma forsy.

— A może ty masz? — niedbale pyta Janusza Seweryn.

— Nie.

— Tatuś nie daje, co? — kpi Seweryn.

— Nie daje. Mówi, że robię z niej „zły użytek” — wzdycha Janusz. Co ja gadam? — uświadamia sobie po chwili z niesmakiem. — Przecież to wstrętne! Niech on zostawi mojego ojca w spokoju.

— „Zły użytek”, czyli że flacha, co?, — śmieje się Seweryn.

— Czasami.

— Pociąg przyjechał — oznajmia Bertek.

Senny placyk przed dworcem ożywia się. Pierwsi podróżni, ci, którzy idą najszybciej, ukazują się w wąskich przejściach koło biletów, zaraz za nimi gęsty, nerwowy tłum. Przed taksówkami ustawia się kolejka, podjeżdżają prywatne auta, jezdnia i chodniki zapchane ludźmi.

— Te, Janusz — mówi od niechcenia Seweryn. — Chcesz zarobić?

— Zarobić?

— No.

— Pewnie, że chcę. W jaki sposób?

— Sposób się znajdzie.

Bertek rzuca na Seweryna szybkie spojrzenie, zdziwione i niespokojne, jakby chciał go przed czymś przestrzec czy może przeciw czemuś zaprotestować. Seweryn nie reaguje, śledzi tłum przyjezdnych i nagle pochyla się ku Januszowi.

— Ta stara w szarym kapeluszu, z brązową torbą... Idziem za nią — mówi szeptem. — Spytaj ją, gdzie jest ulica Karmelicka.

— Zwariowałeś? Po co?

— Zobaczysz.

— Ale po co?

— Pietrasz się? — zakpił Seweryn. — Czego?

SPOJRZENIE

A tymczasem Kasia jest jeszcze na dworcu. Pewna, że siostra mignęła jej gdzieś w tłumie u końca pociągu, szybko oddała pani Majewicz jej bagaże i skwitowawszy uśmiechem podziękowanie, pobiegła z powrotem wzdłuż wagonów. Rozglądała się, wspinała na palce, nie, Hanki nie ma, na peronie coraz bardziej przejrzyste Kiedy znalazła się na przeddworcowym placyku, ostatni pasażerowie wsiadali do taksówek, numerowi rozproszyli się, w kącie pod tablicą z rozkładem, gdzie dopiero co Seweryn, Bertek i Janusz porozumiewali się cichymi półsłówkami, podpiera teraz ścianę samotny pijak. Nieprzydatna już do niczego gotowość rzucenia się w ramiona siostry i powitalnego okrzyku przemienia się w pełne zawodu westchnienie.

Postanowiła poczekać trochę, niewykluczone, że Hanka może się spóźnić. I właśnie czeka. Dokonała przeglądu plakatów, wiszących na ścianach dworcowej hali, popatrzyła na okładki pism i książek w kiosku „Ruchu”, krytykując w myśli brzydkie plastykowe zabawki ustawione za szybą, śledziła nie bez zainteresowania działanie automatu, który po wrzuceniu dwóch złotych powinien wyrzucać bilet peronowy, i albo go wyrzucał, albo nie, przeczytała nawet (do połowy) wypisane drobnym drukiem ogłoszenie władz kolejowych — a teraz już nie pozostaje nic innego, tylko patrzeć ku drzwiom albo na wielki ścienny zegar. Wskazówki są grube jak szprychy koła, trudno uwierzyć, że coś takiego może się poruszać. Poruszają się jednak, mniejsza niedostrzegalnie, a większa wyraźnie: co sześćdziesiąt sekund skacze gwałtownie na następną kreskę. Kasię bawią te skoki, niezgodne ze znanymi jej obyczajami zegarów, działanie atrakcji trwa jednak krótko, nuda z każdą chwilą staje się trudniejsza do zniesienia.

Drgnęła; młody człowiek w granatowym płaszczu wynurzył się z korytarza wiodącego do bufetu i mija z wolna dworcowy hali. Kasia usuwa się szybko pod ścianę, nie, tamten jej nie widzi, niepokój ucicha, można sobie popatrzeć. Ładny jest, „reprezentacyjny”: wysoki, lśniące włosy i ten piękny płaszcz. Wyraz twarzy: swoboda, nie przewiduje się żadnych trudności, zdobędę, co zechcę. Właściwie powinno być przyjemnie mieć kogoś takiego koło siebie, takiemu się podobać. Skąd więc ten gniew, kiedy w wagonie przywarł do niej ramieniem? Nie wiedziała. Może to głupie, może nawet nienormalne?

Zobaczył ją! Podchodzi niespiesznie, patrzy z porozumiewawczym, rozbawionym uśmiechem, jakby to spotkanie nie było żadną niespodzianką.

— Więc jednak pani na mnie czeka.

— Ja? — bąka Kasia w zdumieniu. — Ja?

— Bardzo to ładnie z pani strony.

<— Czekam na siostrę! — wykrzykuje Kasia, wzburzona niesłychaną insynuacją. — Ma po mnie przyjść.

Nieznajomy uśmiecha się wyrozumiale.

— Jakoś tej siostrzyczki nie widać.

Wrogość, odczuta przy pierwszym zetknięciu, niejasna zrazu i jakby przyhamowana, wzmaga się gwałtownie. Wiadomo już, skąd ta pewność siebie, ten zadowolony z siebie uśmiech! Zaliczył ją do okazów wiadomego gatunku, o zawsze tych samych ruchach, gestach i słowach, bawi go „bezbłędne” przewidywanie, co dalej nastąpi. Uważa ją za dziewczynę, która poluje na mężczyzn, szuka po temu okazji, stwarzając rzekome „przypadki”, a jeżeli mężczyzna chce je wykorzystać, udaje oburzenie... Zapragnęła go obrazić, dotknąć do żywego, zemścić się. Jak? Słowa, które przelatują przez głowę — nieporadne, dziecinne! Schyliła się, chwyciła walizkę, ciężką, porządnie okutą, i obracając ją młynkiem, uderzyła obcego w nogę. Syknął, spojrzał na nią zdumiony, nie wierzył jeszcze, że to było umyślnie.

— Przepraszam! — powiedziała drwiąco, kierując się ku wyjściu. Zrozumiał, poznała to po jego spojrzeniu. Gniewna jeszcze, ale i pełna satysfakcji wyszła przed dworzec.

Od przyjazdu pociągu minęło czterdzieści minut, Hanka nie przyjdzie, nie dostała depeszy, a może z jakichś powodów czeka w domu. Czas jechać. Ostatnie spojrzenie na plac i Kasia zmierza do tramwajowego przystanku. Trochę żal, że nie udała się pierwsza wspólna podróż po mieście, nie ma co jednak tracić humoru i nie traci się go, rozgrzewa ciche zadowolenie z powodu ogłupiałej miny „podrywacza”. Idzie się mostem nad torami, widać w dole nowy dworzec kolejki dojazdowej (przypomina się zdjęcie ze „Stolicy”), a teraz, uwaga, trzeba spytać o Piękną. „Najlepiej trolejbusem — odpowiada zagadnięta młoda osoba — z placu Zawiszy, trzeba przejść na drugą stronę”.

Droga rzeczywiście niedaleka, walizka ciąży jednak, są w niej różne dobre rzeczy dla Hanki, Kasia po kilkunastu krokach skręca pod mur i stawia walizkę na chodnikowej płycie, których jest tu cały stos. Prostuje się, oddech ulgi, oczy lustrują otoczenie. Rozległy plac, prawie nie obudowany, ale jak rojno, ile samochodów! I te jezdnie! Pocięte łukami szyn, porysowane wielokrotnymi pasami, Kasia przygląda się, jak znaki i światła kanalizują ruch, organizują współistnienie pojazdów i przechodniów, trzy lata temu było tu inaczej. Zza domu w głębi placu wyłania się ciężki czerwony pojazd, numer 52, trzeba chwycić walizkę i pobiec. Zaraz!... Między płytami leży niebieska koperta, kształt liter adresu wydaje się znany. Kasia schyla się, palce wyłuskują z koperty jej zawartość: fotografie, barwne fotografie wnuków pani Majewicz, dziewczynka klęcząca koło stołu z globusem... Jak to się mogło stać, że znalazły się tutaj? Wyrzucone? To przecież niemożliwe! Zgubione?... W takim razie koperta powinna leżeć na chodniku. A może ktoś ją podniósł i odrzucił na bok?

Trolejbus okrążył plac i z wolna zbliża się do przystanku. Myśl się urywa, wróci się do rozważań nad zagadką w innym czasie. Kasia, wsunąwszy kopertę do kieszeni, włącza się w kolejkę oczekujących.

To tutaj. Na drzwiach karteczka z dwoma nazwiskami, jedno Hanki, drugie nieznane. Współlokatorka — domyśla się Kasia.

Dzwonek. Gotowość radosnego powitania jest *tym razem stłumiona, nie wiadomo, czy Hanka jest w domu. Długa cisza, nic. Zadzwonić jeszcze raz? Poczekam chwilę. A jeżeli w ogóle nikt nie otworzy? Szukać Hanki w klinice? Pojęcia nie mam, gdzie ta klinika.

Coś szczęknęło, kroki, to nie są kroki Hanki.

— Kto? — pyta zza drzwi obcy głos. Nieprzyjazny.

— Czy jest Hanka? — wykrzykuje Kasia.

Drzwi otwierają się. Pani, suknia opięta jak mundur, spojrzenie surowe.

— Czy jest Hanka? — powtarza Kasia.

— Pani doktor nie ma.

— „Pani doktor” — to moja siostra — wyjaśnia pogodnie Kasia. — I właśnie do niej przyjechałam. Chyba nie dostała depeszy.

— O żadnym przyjeździe mnie nie uprzedzała.

— Ale nie każe mi pani wrócić na dworzec? — śmieje się Kasia, nie przyjmując do wiadomości niechęci, z którą ją powitano i która wydaje się jej czymś tak nienaturalnym, że aż zabawnym. — Nie mam się gdzie podziać.

Pani nie ulega tej wesołości i ogląda gościa z nieustępliwą skrupulatnością. Niedobrze! — stwierdza Kasia, ciągle bardziej rozśmieszona niż dotknięta. Chwila gonitwy myśli i najnaturalniej wypowiedziana prośba:

— Może mi pani da jakieś sukna, żebym nie zawalała podłogi, straszne dziś błoto.

Chwyciło. Twarz pani odpręża się nieznacznie.

— Proszę wejść.

Przedpokój, bezosobowo tu i pusto, jak zwykle w nowych mieszkaniach.

— Pokój pani doktor jest tutaj — gest w stronę zamkniętych drzwi.

— Świetnie! — Jeszcze tylko parę pytań, gdzie Hanka może teraz być. „Może w klinice, owszem, adres mogę dać, ale może na ćwiczeniach”. „O której wraca do domu?” „Różnie, o trzeciej, czwartej, bywa jednak, że dopiero wieczorem”. Kasia dziękuje i obdarzona szkicem uśmiechu wchodzi do pokoju siostry.

Postawiła walizkę na ziemi, nie rozbiera się, stoi nieruchomo, patrzy. Jest skupiona, to, co było przed chwilą, znikło, przeżywa się teraz uroczystą chwilę powitania. To tu zacznie się „przyszłość”, samodzielne życie, które człowiek sam dla siebie wybiera i sam nim kieruje. „Trzeba tylko wiedzieć, czego się chce” — mówi tatko. Ja wiem — przywtarza nieobecnemu Kasia. — Wiem doskonale. Jeszcze półtora roku, matura, wstępne egzaminy, zacznie się politechnika. I Warszawa! Świat się otworzy.

Będę z Hanką, pomoże mi, cieszy się, że zamieszkam u niej. Na święta zawsze do domu, oczywiście. Powitania, radość, że się sprawia radość, tatko będzie wypytywał o wszystko, będzie się opowiadać, opowiadać, mama słucha, uśmiecha się... A Adaś? Pogodny wątek zanika, myśli krążą niespokojne, gotowe odtwarzać wszystko na nowo. Nie, nie! — protestuje Kasia, tego by jeszcze brakowało, żeby przez Adasia popsuć sobie pobyt w Warszawie.

Lepiej się rozgospodarować. Rzuca na tapczan beret i kurtkę, otwiera walizkę, trzeba rozwiesić sukienki, wydobyć słoik z miodem dla Hanki. W porządku, nic się nie stało, postawię go na oknie. Kasia spogląda w dół, na trójkątny ruchliwy placyk, mijają go właśnie dwa przysiadłe do ziemi trolejbusy, z głębi Mokotowskiej nadjeżdżają taksówki. Między nimi czerwona limuzyna, ach, jaka wspaniała... I o wiele teraz jaśniej, spomiędzy szarości chmur wynurzył się skrawek nieba, czysty, jakby go spłukano, o, już zakrywa go chmura, to nic, zaraz pokaże się znowu. Będzie pogoda. Wyjdę na miasto, postanawia Kasia.

Wyjść, to wyjść, ale przedtem trzeba coś przegryźć.

Szybki przegląd szafy w ścianie i półki pod oknem — żadnych zapasów, widocznie Hanka przechowuje jedzenie w kuchni. Do obcej, niemiłej pani zwracać się nie warto, zje się resztę kanapek z drogi. Niedużo tego, ale trudno, potem na mieście kupi się bułkę. Kasia sięga po zawiniętą w biały papier paczuszkę i zasiada na tapczanie.

Jedna kanapka z szynką, druga „pusta”. Ach, ten Adam!

Mama stoi przy kredensie, kraje chleb, smaruje masłem, ona, Kasia, klęczy na podłodze i kończy pakować walizkę. Mama jest już inna niż przed godziną, zdaje się w ogóle o niedawnej rozmowie nie pamiętać, „bierze udział”, troszczy się, żeby niczego nie zapomnieć, poleca to i tamto powiedzieć Hance. Kasia czuje ulgę, jest prawie tak, jak powinno być, jak sobie przedtem te przedwyjazdowe godziny wyobrażała. I nagle to wszystko się zmienia, szczęknęły drzwi, zaraz wejdzie Adam. W twarzy mamy wyraz napięcia i czujności maskowanej sztuczną swobodą, w głosie, w ruchach, jakby działo się coś niepokojącego, nad czym musi zapanować, nie zdradzając, że to zauważa. Nigdy przedtem tak się nie zachowywała, dopiero od tamtej awantury.

Adam, zgarbiony jak zawsze, włosy w strąkach. Kosę spojrzenie w stronę naszykowanego chleba.

— Głodny jesteś? — pyta mama.

— Nie.

— Mogę ci przygotować.

— Przecież mówię, że nie jestem głodny.

— Uczesz się.

— Bo co?

— Jesteś potargany.

Nawet ręki nie podniósł, żeby przygładzić. Gmerze bez słowa w swojej szufladzie. Mama nic, udaje, że nic, po chwili wychodzi do kuchni. Adam podsuwa się do kredensu.

— Adam! — wykrzykuje z oburzeniem Kasia. Rozłożył kanapkę, zdejmując palcami szynkę i kładzie ją sobie do ust.

— Jak ci nie wstyd!

Adam wzrusza ramionami, sięga po drugi kawałek. Kasia czuje bezradną wściekłość. Jak zareagować na tę idiotyczną demonstrację? Bo to jest demonstracja, oczywiście, przeciwko tym wszystkim przygotowaniom, przeciwko jej wyjazdowi. Gniew nie pozwala znaleźć odpowiednich słów, powinny być ostre, żeby zrozumiał, jakie to niskie i wstrętne taka zawiść. Ale już kroki mamy, Kasia chwyta kromki i zawinąwszy je w kartkę z zeszytu, chowa szybko do walizki.

— Gdzie te kanapki? — Mama trzyma w ręku biały papier.

— Już zawinęłam, schowałam.

Adam pochyla się nad szufladą. Powie coś? Nie, milczy.

— Adasiu, zawieziesz walizkę Kasi na dworzec, do przechowalni — ton mamy jest niepewny, wysilony.

Dziwne. Czy to nie jest, nie powinno być naturalne, że wydaje Adamowi polecenia?

— Dlaczego? — protestuje Adam.

— O czwartej rano nie ma autobusu — tłumaczy mama. — Trudno, żeby Kasia i ojciec nieśli walizkę cały kilometr.

— Ja mam dziś rosyjski.

— Wiem. Zawieziesz po rosyjskim.

Nie odpowiedział ani słowa, wyszedł pogwizdując, nie było wiadomo, czy ma zamiar usłuchać, czy nie. I nie usłuchał, oczywiście.

Potem przy kolacji... — Walizka odwieziona? — spytał ojciec. Mama od razu czujna, patrzy niespokojnie na Adama. Poczerwieniał, wyprostował się, oczy zmrużone, zaraz powie, że nie, że ani mu się śniło.

— Odwieziona — mówi szybko Kasia.

— To dobrze, nie będzie jutro kłopotu — rzekł ojciec, nie zauważył nic, twarz mamy także się odprężyła. Potoczyła się rozmowa o Warszawie, o Hance. Adam milczał, patrzył w talerz. I dopiero kiedy wstawali od stołu, podniósł na chwilę oczy i spojrzał — jak wróg! Naprawdę jak wróg — przypomina sobie Kasia, czując wzburzenie jeszcze teraz. Dlaczego? Że sama zaniosłam walizkę na dworzec, bo jemu się nie chciało? Że ukryłam to przed rodzicami, bo chciałam, żeby w domu ostatniego wieczora był spokój? Zrobiłam to ze względu na nich, jasne, ale i on odniósł z tego korzyść, uszło mu przecież na sucho.

Więc dlaczego tak patrzył? O co ci chodzi, powiedz! — pytała w myśli. — Czy to moja wina, że zasłużyłam na wyjazd, a ty nie?

— Według mnie powinna pojechać, powinna się odprężyć — mówi tatko. Rozmawiali w pokoju, Kasia stanęła na środku kuchni, słuchając. — Przeszła to bardzo ciężko.

— Nie tylko ona... — dał się słyszeć głos mamy, niepewny, jak zawsze, kiedy miała zastrzeżenia.

— Jest bardzo wrażliwa.

Kochany tatko, zawsze po mojej stronie. Uczucie wdzięczności zmieszało się jednak z innym, niemiłym, podobnym do zażenowania... czy nie powinien pomyśleć i o mamie?

— Adaś także...

Więc to nie o siebie mamie chodzi! W tej obronie Adasia w tym zdumiewającym zrównaniu, ich dwojga, Kasia nie może stanąć po stronie matki.

— Dziwię się, że ich zestawiasz — powiedział ojciec z rozdrażnieniem. Zareagował tak samo jak ona, Kasia, rozumiał ją.

— ..Adaś także jest naszym dzieckiem.

— Niestety, nie przynosi nam zaszczytu.

Kroki w przedpokoju. Otrząsnęła się, wróciła do rzeczywistości. Naprawdę, dość już o tym, nie można tak. Rozsiadła się wygodniej i wydobywszy z kieszeni kurtki niebieską kopertę, wysypała jej zawartość na tapczan: zdjęcia, a także, jak się okazało — kolejowy bileŁ Jedząc bawiła się oglądaniem poważnej dziewczynki, tłustego niemowlęcia, sprzętów i fragmentów cudzoziemskiego mieszkania, umeblowanego inaczej niż te, które znała. Po chwili sięgnęła po bilet i kończąc swoją kromkę, bezmyślnie obracała go w palcach. Napis: Warszawa — Gdynia, no tak, nie wyrzucony po jakiejś dawnej podróży tkwił między papierami od miesięcy, nieraz tak bywa. Data... piątego kwietnia. Jak to? — zdziwiła się. — Piątego kwietnia to przecież dzisiaj! „Wszystko załatwione, dziś wieczorem do Gdyni, a jutro statkiem dalej” — odtworzył się w pamięci fragment rozmowy w wagonie. „Załatwione”, ale bilet zgubiony — myślała, poruszona. — Trzeba kupować nowy, iść na stację — no i taki wydatek! Po chwili ukazała się jeszcze inna ewentualność, gorsza: pani Majewicz do końca nie dostrzeże braku biletu, pojedzie na dworzec bez pieniędzy (za granicę nikt polskich pieniędzy nie zabiera), i co wtedy? Przecież miejsce na statku jest zarezerwowane!

Bardzo dziwne to wszystko... Ta koperta, znaleziona wśród śmieci pod murem, ten bilet, nie schowany do portfelu czy w przegródkę torby, tylko wetknięty między fotografie. Przecież dorośli chowają takie rzeczy, starannie, mama dwukrotnie pytała przed wyjazdem, Czy pieniądze i legitymacja są tam, gdzie trzeba.

Wiem już, kiedy się to mogło stać: przed Warszawą Zachodnią — doszła .do wniosku po chwili namysłu. Pani Helena żegnała się pośpiesznie, mówiąc dużo i prędko, a pani Majewicz, jakby przestraszona tym gwałtem, z trudem gromadziła fotografie, papiery i drobiazgi, które przedtem z torby wydobyła i miała na kolanach. Tak, to na pewno wtedy.

Ach, gdyby można było odnaleźć ją i oddać zgubę!... Ale jak, jakim sposobem? Na kopercie adres radomski, zauważyła to już wtedy, kiedy zbierała z wagonowej podłogi rozsypane zdjęcia: „Pani Zofia Majewiczowa, Radom, ulica Żeromskiego 125”. A nadawca?... Jest na odwrocie: „Maria Woźniakowa, Warszawa, Katowicka 57”. Chwila rozważań — i w głowie Kasi powstaje plan.

— Proszę pani... — zapukała w obce drzwi i czeka na przyzwalające słówko. Współlokatorka Hanki, choć nieco „ugłaskana”, nie ma widocznie chęci wpuścić Kasi do pokoju, bo otwiera drzwi i staje w progu.

Zapytanie o ulicę Katowicką nie jest dobrze przyjęte, wydaje się nawet, że na nowo obudziło niepokój i podejrzliwość.

— Muszę tam zanieść list — wyjaśnia Kasia, powściągając odruch, by powiedzieć prawdę. Nie sądzi, by osoba, którą ma przed sobą, poparła jej zamiary.

— Przede wszystkim należałoby chyba poszukać siostry?

— Ten list jest bardzo pilny.

— Katowicka jest na Saskiej Kępie. To daleko i jeżeli się nie zna Warszawy...

— Znam Warszawę, poradzę sobie.

Znam co prawda nie bardzo — uśmiecha się do siebie Kasia, ale że sobie poradzi, to więcej niż pewne. Wydostaje z walizki plan miasta i ustala marszrutę: Kruczą do Alei Jerozolimskich, stamtąd tramwajem na drugą stronę Wisły. Wysiąść na Rondzie Waszyngtona i tam dopytać się o tę uliczkę. Świetnie! — cieszy się, rada podjętemu zadaniu. Godziny, które miały być oczekiwaniem na Hankę, nabrały niespodziewanego uroku i znaczenia, miło jest myśleć, że sprawi się komuś radość.

Przed wyjściem — kartka do rodziców, obiecało się. Kasia zasiada przy biurku, odsuwa na bok książki, pisze:

Kochani moi, wszystko doskonale, droga bardzo dobra, w miłym towarzystwie. Od pół godziny jestem u Hanki i za chwilę wyruszam na miasto (o tym, że Hanki nie zastała, że wyrusza na miasto sama i w nieznane strony, pisać nie trzeba, o takich rzeczach lepiej jest informować „po” niż „przed”). Mamo, twój miód dojechał w porządku. Tatku, następne kartki będą bardziej na poziomie, na razie na inteligentne uwagi i bystre obserwacje nie ma czasu. Ściskam Was. Kasia.

Jeszcze adres. Nim został napisany, skończył się długopis. Żadnego pisadła na biurku nie ma, może znajdzie się w szufladzie? Jest — ołówek chemiczny, nie od razu jednak Kasia zrobiła z niego użytek. Spod papierów wystaje rożek fotografii, trzeba obejrzeć.

— O!... — szepnęła rozbawiona i równocześnie trochę zmieszana, czując, że odkrywa cudzą tajemnicę — ta Hanka! Nigdy się do żadnych sympatii nie przyznaje, mama mówi, że jest „oporna”, a tu masz: zdjęcie chłopca.

Miły ten chłopiec. No, „chłopiec” to tylko takie obiegowe słówko, ma już pewno ze dwadzieścia siedem, osiem lat... Obróciwszy zdjęcie ku światłu, przyglądała się pilnie. Rozbawienie znikało, po chwili nie było zeń ani śladu. Napłynęły do świadomości słowa zasłyszane i przeczytane, pospolite i trywialne, a także inne, uroczyste, niezwykłe, od których nie wiadomo dlaczego ściska się serce i brakuje tchu. Miłość. Mówi się: miłość. I czasem to zdaje się oznaczać przygodę i rozrywkę, a czasem coś takiego, przez co ktoś ma „zmarnowane życie”, jest „złamany” czy nawet, nie mogąc się z jej utratą pogodzić — umiera. Więc jak to jest — naprawdę? Doznawany już nieraz niepokój ogarnia Kasię na nowo, niepokój, którego niepodobna z nikim podzielić, nikomu się z niego zwierzyć, wstyd przecież... jest taki dziwny, przejmujący, chciałoby się od niego wyzwolić i równocześnie, niepojętym sposobem, zawiera w sobie nadzieję.

Mówi się, że miłość to szczęście. Więc bez miłości nie ma szczęścia? To nieprawda, ja przecież i tak jestem szczęśliwa. Ale gdyby mnie nikt nie pokochał i ja nikogo?

Przestraszyła się, doznała uczucia, że radość, którą ma w sobie dzisiaj i miała wczoraj, i każdej chwili wolnej od zgryzoty, nie byłaby w takim razie niczym innym, tylko nie spełnioną, wręcz oszukańczą zapowiedzią. Ach, nie, to niemożliwe! — zreflektowała się po chwili. Nie sposób brać na serio takiej ewentualności.

, Mówią, że łatwo się pomylić, myśli się, że to nigdy nie minie, a okazuje się, że minęło, zanim się zaczęło, albo że nic niewarte, że zostało się oszukanym. Jak więc poznać, czy miłość jest prawdziwa? Nie wiadomo także, jak miłość się zaczyna. Bywa przecież, że dwoje ludzi się zna, widuje się i nic... i dopiero po długim czasie ujawnia się nagle, że się pokochali, nie mogą bez siebie żyć... A zdawałoby się, że jeśli się ma kogoś kochać, to powinno się to rozpoznać od razu, od pierwszej' chwili, powinien być jakiś „znak”, który by to człowiekowi powiedział.

Znowu popatrzyła na fotografię. Pochylony nad stołem rysował coś czy kreślił i wtedy ktoś się do niego nagle odezwał, a on się odwrócił i uśmiechnął. Szerokie czoło, ładne oczy, kosmyk nad brwią, jakby dopiero co przeczesał włosy ręką... Podoba mi się — przepłynęło przez myśli, właściwie jednak to nie uroda „chłopca” robiła na niej wrażenie, ale fakt, że wybrała go Hanka. Budził zaufanie, dobre uczucia, pogodne myśli. Takiego mogłabym pokochać...

A nieznajomego z pociągu?... Ach, nie! — żachnęła się, doznając dotkliwej odrazy, jak wtedy, kiedy oparł się o nią ramieniem. Ale dlaczego tak? — badała. — Dlaczego? Przecież nie wiedziałam jeszcze, że wstrętnie się później zachowa... Nie znalazła na swoje pytanie odpowiedzi.

Ładnie ten chłopiec patrzy, jak na kogoś najdroższego. Może na Hankę? Może to właśnie do niej odwrócił się i uśmiechnął? Jest dla niego najdroższa, najważniejsza i on dla niej jest najważniejszy. Ważniejszy od rodziców?... — zaniepokoiła się. — Ode mnie? Zazdrość i smutek, które nagle poczuła, przemieniały się szybko w gotowość do ustępstwa i zgody. Tak przecież musi być.

Ładne ma usta... I nagle, nie zdając sobie z tego sprawy, Kasia otarła własne wargi ruchem tak gwałtownym, jakby tamto zdarzenie miało miejsce dopiero co. Zapach wódki, spocona twarz tuż przed oczami, ręce wykręcone do tyłu... odepchnęła go w końcu, zatoczył się, że mało nie upadł, przedtem ją jednak pocałował.

A Henryś? Niemile to wspomnieć, wolałoby się nie pamiętać o wstydliwej porażce. Henrysiowi sama pozwoliłam, był taki miły, wzruszony, zdawało się, że dla niego to takie ważne. No i było ważne — podsumował z ironią. — Tego samego dnia pochwalił się przed Zdziśkiem. Jeszcze raz otarła usta.

...A jeżeli ktoś kocha naprawdę? Uśmiech chłopca z fotografii zdawał się mówić, że wtedy to jest coś zupełnie innego. Delikatnie i ostrożnie wsunęła zdjęcie między papiery, w to samo miejsce, skąd je wydobyła.

Po kilkunastu minutach szła Kruczą w stronę Alei Jerozolimskich. Ulica o tej porannej porze była prawie pusta, dwuszereg jasnych gmachów — okazałych, ale anonimowych — nie przyciągał uwagi i nie rozpraszał skupienia. Rosnący między chmurami błękit i topiący resztki śniegu kwietniowy wiatr sprzyjał odświętności, którą w sobie czuła.

Koło Grand Hotelu przeszła na drugą stronę — widać już Aleje, jezdnię wypełnioną warkotem i szumem, migocącą od ruchu samochodów, jadą szeregami, od czasu do czasu potężne cielsko autobusu... Przystanek będzie na pewno w pobliżu skrzyżowania, jest już blisko, skręcić w lewo, i już...

. Zanim to nastąpiło, zatrzymała ją niespodziewanie ostatnia witryna ulicy. Azalia — jaka wspaniała! Zamknięta w szklanym narożniku kwiaciarni, na tle paproci i bluszczów, rozrośnięta niby ogrodowy krzew, liści prawie nie widać, same kwiaty, jeden przy drugim, jeden przy drugim. I każdy kwiat taki prześliczny i ozdobny, jakby był jedyny, sam dla siebie. Płatki brzegiem powywijane, a w środku stulone. Kolor — bladoróżowy, nie, chyba kremoworóżowy, nie wiadomo wreszcie, jak to określić, czasem taki kolor mają obłoki. Westchnęła, jakby to, co miała przed sobą, sprawiało ból.

— Fantastyczne! — powiedział głos za jej plecami. Nie tylko ją jedną różowa azalia wytrąciła z pośpiechu. Co chwila ktoś się przed kwiaciarnią zatrzymywał, i tu, koło niej, i przy drugiej szybie, od strony Alei. Uświadomiła sobie, że jeden z przechodniów stoi tam od dłuższej chwili, zachowując zupełną nieruchomość. Zdziwiło ją to, spojrzała.

Zobaczyła ciemne, szeroko otwarte oczy, nie patrzyły na piękny krzak, patrzyły na nią i natychmiast schwyciły jej spojrzenie. Zapragnęła odwrócić wzrok — i nie mogła, ten nieznajomy zdawał się o coś pytać, czegoś się po niej spodziewać... Czegoś ważnego, najważniejszego. Czego? — odpowiedziała pytaniem, doznawszy uczucia, że nie powinna go zawieść. Patrzył dalej — i Kasia także, z przytajonym oddechem, znieruchomiała, wytrącona z toku codzienności, choć równocześnie świadoma, że tak nie trzeba, że zachowując się w ten sposób, łamie jakieś reguły, jakieś niejasne dla niej samej przykazania. I nagle, przejęta nieznanym, ostrym lękiem, rzuciła się między ludzi, ku przystankowi.

Niedługo potem jechała tramwajem otoczona gęstym tłumem, powoli się uspokajając. — Czego właściwie tak się przestraszyłam? — dziwiła się. — Czemu tak nagle uciekłam? Przyczyna, która ten postępek wywołała, z każdą chwilą wydawała się coraz bardziej nierzeczywista. Czy możliwe, żeby coś takiego zdarzyło się naprawdę? Dzieliły nas dwie szyby, przez dwie szyby nie można widzieć dokładnie. A może ja to sobie po prostu wymyśliłam?

Janusz wiedział na pewno, że nie wymyślił sobie dziewczyny, która stała pod kwiaciarnią. Jechał na platformie tramwaju i między ramieniem konduktora i czyimś kapeluszem widział jej głowę na tle okna.

IDĘ Z TOBĄ

Nowi pasażerowie, którzy w biegu skoczyli na stopień i energicznie wcisnęli się do środka, przesłonili Januszowi wnętrze tramwaju na dłuższy czas. Niechętny odzywaniu się do obcych nawet słowem „przepraszam”, trwał w gniewnym napięciu, czekając sposobności sforsowania przeszkody. Kiedy nagłe zahamowanie rzuciło wszystkich do przodu i stworzyło w tłoku niespodziewane luzy, przesunął się i zajął dogodne stanowisko w drzwiach. Widział teraz dziewczynę dokładnie, stała przy oknie, z rękoma opartymi o drążek, i spoglądała w ruchliwą ulicę. Uświadomił sobie, że jest tym widokiem pochłonięta bez reszty, i poczuł zawód, jakby sprzeniewierzyła się czemuś, na co liczył.

Dopiero co widział jej oczy, patrzył w nie, pozwoliła w nie patrzeć, a on bał się drgnąć, żeby jej nie spłoszyć, jej — i tego, co czuł. Prześliczne były te oczy! Szczere, niespokojne o to, co się w nim dzieje, pełne dobrych uczuć, gotowości zrozumienia go, uszczęśliwiających niepojętych obietnic. A teraz...

Głowa dziewczyny wykonywała nieznaczne ruchy, w lewo i w prawo, a czasami, w chwilach szczególnego zaciekawienia, pochylała się lekko, zapewne dla dokładniejszego przyjrzenia się zjawisku, lub unosiła, by objąć szersze pole widzenia. Jak dziecko — myślał Janusz. — Nie, nie jak dziecko — skorygował obserwację — jak uważna uczennica w czasie lekcji, kiedy nauczyciel pisze na tablicy. Tak, jest w niej coś z uczennicy: jakaś pilność, jakieś takie nastawienie woli, jakby pragnęła przychwycić wszystko ważne, przychwycić i zapamiętać, nauczyć się. Na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich z Nowym Światem skomplikowana mapa białych szlaków na jezdni spowodowała skupienie wyrażone zmarszczeniem brwi, gmach Muzeum Narodowego został obejrzany z powagą, a kiedy tramwaj podjeżdżał ku Wiśle, jadąca nieznacznie wspięła się na palce, zainteresowana widocznie położonym w dole parkiem. Tak, była zupełnie, zupełnie inna niż pod kwiaciarnią. Miła, może nawet trochę wzruszająca w swoich naiwnych reakcjach — jak pobłażliwie pc długim przyglądaniu się osądził — i na pewno ładna Ale zwyczajna, swoja, taka, do której nietrudno jest, zagadać, zrobić błazeńską minę, rzucić wielekroć razy wypróbowane słówko. Wzruszenie, którego doznał, dostrzegłszy ją przez szybę, i które najpierw nie pozwoliło mu się do niej zbliżyć i odezwać, a potem kazało za nią biec, traciło podstawę, okazywało się pomyłką.

Mimo to, kiedy tramwaj minął most i nieznajoma zaczęła się przesuwać ku wyjściu, ruszył za nią. Dotarłszy do platformy, spytała kogoś z jadących, czy to, co widać, to Stadion Dziesięciolecia, potem dowiadywała się, jak iść na Katowicką. Los ułatwił Januszowi rolę, którą postanowił odegrać.

Dopóki nie skręciła w szeroką magistralę dzielnicy, trzymał się z daleka. Szła szybko, rozglądając się jednak bacznie. Zauważył, jest szczupła, wysoko i ładnie trzyma głowę, ruchy ma lekkie, a równocześnie skupione.

— Serwus — powiedział od niechcenia, jak do koleżanki, zrównując z nią krok.

Drgnęła nieznacznie, rzucając w bok szybkie spojrzę-! nie, i natychmiast mocno się zaczerwieniła. Zmieszał się: poznała go, pamiętała ich spotkanie. Poczuł, że ma» w myślach zamęt, że nie wie, co powiedzieć i jak się zachować. Szedł milcząc, skrępowany, zły na siebie i we własnych oczach ośmieszony.

Całe szczęście, że na mnie nie patrzył — przewinęła się przez głowę mizerna pociecha. — Tego by jeszcze brakowało! Skręciła nagle w bok i weszła do sklepu. Oprzytomniał, swoboda i pewność siebie wróciły. Śmieszny wybieg! — osądził pobłażliwie. Popatrzył przez szybę w płytkie wnętrze, stała tam przed półkami w towarzystwie dwóch czy trzech osób. Niedoświadczona!... tylko duża kolejka dałaby jej pretekst, żeby dłuższy czas nie wyjść na ulicę. A tak to nie da rady, za chwilę się pokaże. Cofnął się i ukrył w najbliższej bramie. Czekał niedługo, dziewczyna znowu znalazła się na ulicy.

— Będziesz miała kłopot — rzekł współczująco. — O tej porze większość sklepów jest zamknięta. Zresztą; wcale by ci to nie pomogło, poczekałbym, mam czas.

I tym razem nie odpowiedziała nic, szła patrząc prosto przed siebie, zdawała się nie przyjmować obecności towarzysza do wiadomości. Na rogu rzuciła okiem na tabliczkę z nazwą ulicy.

— To nie Katowicka — odezwał się Janusz, swobodnie i życzliwie jak przedtem. — Nie kłopocz się, zaprowadzę cię tam.

— Nie potrzeba.

— Dlaczego?

Milczenie.

— Po co się błąkać? Nie jesteś z Warszawy,.

— Skąd wiesz?

— Chwyciło! — parsknął śmiechem. Wpadł w dobry humor.

— Co takiego?

— Wiedziałem, że nie wytrzymasz, jak to powiem,

— Jasnowidz! — mruknęła ze złością.

— Uwaga, na Katowicką w prawo.

— Nie idę na żadną Katowicką — oświadczyła sucho.

— A dokąd?

— Moja rzecz.

— Słusznie.

— Więc?

— Więc? — powtórzył niewinnie, udając, ze nie zrozumiał intencji pytania, — Więc co?

— Proszę odejść!

— Mowy nie ma.

Zatrzymała się gwałtownie.

— Nie chcę! — krzyknęła. — Nie chcę, żebyś ze mną szedł!

Nie przejął się tym wcale, Z każdą chwilą podobała mu się coraz bardziej.

— Ulica dla wszystkich, musisz się z tym pogodzić — powiedział dobrodusznie, jakby ubolewając nad jej przykrą sytuacją. Po chwili, kiedy znowu znaleźli się na skrzyżowaniu, dodał przyjacielsko: — Uwaga, tędy także można iść na Katowicką.

Skręciła z impetem, szła coraz szybciej. Uświadomił sobie po niewczasie, że postąpił bez sensu, za chwilę mu zniknie. Gdyby poprowadził ją drogą okrężną, byliby ze sobą dłużej. W lęku, że dziewczyna do końca zatnie się w milczeniu, i świadom, że kłótnia jest dobrą drogą do nawiązania kontaktu, znowu sięgnął do znanego repertuaru.

— To duże miasto, z którego przyjechałaś?

— Nie — odpowiedziała ostro. — To w ogóle nie jest miasto. To jest mała, nędzna, prowincjonalna dziura.

— O! — zakrzyknął. — Kompleks niższości?

— Nic podobnego. Stwierdzenie faktu.

Roześmiał się wesoło.

— Powiedziałam coś zabawnego? — spytała z sarkazmem.

— Śmieję się, bo kupujesz i kupujesz. — Nie zrozumiała, zauważył to po jej spojrzeniu, bacznym i równocześnie spłoszonym. — Mówi się tak, jeśli ktoś daje się nabrać — wyjaśnił bez złośliwości. — Poznałem, że nie jesteś z Warszawy, bo pytałaś o Stadion. Inaczej skąd mógłbym to wiedzieć?

— Och, to mnie w ogóle nic nie obchodzi — zemściła się dziecinnie. Nie była już jednak taka zła, jak przed chwilą.

— Katowicka — oznajmiła, wskazując tabliczkę na narożnej kamienicy i zatrzymując się dla dania mu okazji, żeby ją wreszcie zostawił. Zrozumiał, nie miał jednak zamiaru z okazji korzystać.

— A numer? — zapytał.

Ruszyła przodem, znowu zachowując się w taki sposób, jakby nikogo przy niej nie było.

— Wszystko jedno, odprowadzę cię do końca.

Żadnej reakcji. A może reakcją było to, że śledziła pilnie numery mijanych domów? Poczuł, że wszystko poszło nie tak, że wybrał fałszywą drogę, że musiał jej się wydać zarozumiały i pospolity ze swoimi głupimi „zagraniami”. Cóż dziwnego, że nie chce z nim rozmawiać? Zachował się jak idiota, jak bałwan. Gdyby można zacząć to wszystko jeszcze raz, od nowa! Ta dziewczyna jest inna, niż to sobie lekko i łatwo wykoncypował, patrząc na nią w tramwaju. Jaka? Trudno to wiedzieć, chciałoby się wiedzieć. Gdyby zwróciła się choć raz w jego stronę, nie umykała ze spojrzeniem w przestrzeń, można by sprawdzić... Co? Wydawało się niemożliwe, że tamto zdarzyło się naprawdę. Czy patrząc przez podwójną szybę mogła poznać, co się z nim działo? Zapragnął ją o to zapytać, szukał słów, nie powinny być takie codzienne, pospolite, a przecież i nie jakieś patetyczne, nie można się wygłupić. Nie znajdował ich, może w ogóle nie ma takich słów? I wreszcie z jałowych prób wyłoniło się przyziemne, zwyczajne pytanie, o którego znaczeniu świadczyć mógł tylko szorstki głos, którym zostało wypowiedziane:

— Jak się nazywa ten kwiat, na który patrzyłaś?

Kasia poczuła, że krew napływa jej do policzków, za chwilę będzie czerwona, ten rumieniec ją zdradzi. Odwróciła szybko głowę, udając, że coś ciekawego przyciągnęło jej wzrok. Wzruszenie, którego doznała, dostrzegłszy wpatrzonego w nią chłopaka, i które potem jego zaczepki, nonszalancki ton i głupie słowa odzierały z uroku i wartości, a w końcu unicestwiły zupełnie — wróciło znowu. Nie powinno wracać! Nie miało sensu wówczas i tym bardziej nie ma go teraz, kiedy się wie, jaki ten chłopak jest. Jaki?... A może w gruncie rzeczy jest lepszy, niż się wydaje, może ma tylko taki fason? Nie wszystko jest w nim niemiłe.

Rumieniec spłynął nie zauważony. Poczuwszy, że znowu panuje nad sobą, powiedziała tonem rzeczowej informacji:

— Taki kwiat nazywa się azalia.

— Ładny. Nigdy jeszcze... — chłopiec zawahał się, można by myśleć, że chce powiedzieć coś ważnego. Kasia czekała, — Nigdy takiego okazu nie widziałem — podjął po chwili swobodnie. — Miał chyba z półtora metra wysokości.

— O wiele ładniejsze są ciemne azalie — rzekła wobec tego, żywiąc niejasną nadzieję, że mu zrobi przykrość.

— Możliwe żc ton chłopaka stał się teraz prawie lekceważący. — Nie znam się na kwiatach, nie interesuje mnie to.

Kasia nie zareagowała, obchodził ją teraz numer domu, który mijali. Bardzo dobrze, zaraz ta przygoda się skończy.

— To już tu. Dziękuję za odprowadzenie — rzekła z ironią.

— Poczekam na ciebie.

— Nie potrzeba.

— Ktoś się tam ciebie spodziewa?

— Naturalnie. — Wzruszyła ramionami, jakby zadał pytanie pozbawione sensu.

— Długo tam będziesz?

— Nie chcę, żebyś na mnie czekał — oświadczyła z naciskiem, odwracając się w stronę ścieżki, która wiodła ku drzwiom.

— Dlaczego?

— Bo nie.

— Boisz się? — zakpił.

Tym razem Kasia zaczerwieniła się z gniewu.

— Nie boję się nikogo! — krzyknęła. — Nikogo!

— No to w porządku — oświadczył z satysfakcją.

Poczekam. Długo tam będziesz siedziała?

— Bardzo długo.

— Pół godziny? Godzinę?

— Do wieczora!

Wbiegła szybko na schody i zatrzymała się na piętrze. Nie, żadnych kroków nie słychać, cisza. Odetchnęła głęboko i poczuła ulgę, jakby dłuższy czas brakowało jej powietrza. Skończyło się, na szczęście! Na szczęście?... Czy chciała, żeby się skończyło? Nie, naprawdę to nie, wcale nie — mimo wszystko. Więc dlaczego tak się z nim kłóciła i nie pozwoliła mu poczekać? „Boisz się?” — zapytał śmiejąc się. No tak, bała się. Ale to nie ma przecież żadnego sensu, co mógł jej zrobić? Ulica, biały dzień i każdej chwili można wrócić do mieszkania Hanki. Więc? Wariatka jestem, prawdziwa wariatka.

A teraz sobie poszedł. Obróciła się ku oknu. Ogródek, spulchniona ziemia, bielone, nagie jeszcze drzewa i krzak agrestu. Agrest ma już listki. Skurczone, biedne, dzisiaj rano padał na nie śnieg. Azalia ma liście gładkie i okrągłe. „Jak się nazywa ten kwiat, na który patrzyłaś?” ...A ja oświadczyłam, że wolę ciemne, to nieprawda. Czemu mówi się inaczej, niż się myśli? Może on także mówił nie to, co chciał? Takiej prześlicznej jak ta różowa nie widziałam nigdy w życiu.

Wrzask radia, który z nagła wtargnął w pustą przestrzeń schodów, wytrącił Kasię z rozważań. Trzeba się zająć tym, po co tu przyszła. Oderwała oczy od krzaka agrestu i wszedłszy na piętro, zaczęła odczytywać kartki z nazwiskami, przyczepione do drzwi. Jest. To dobrze, bała się, że trzeba będzie dopytywać się we wszystkich mieszkaniach po kolei. „Dzwonić dwa razy” — żądała nadawczyni listu do pani Majewicz. Kasia zmobilizowała swoją grzeczność, uśmiechnęła się przygotowawczo i zadzwoniła.

Bez rezultatu. Czekała nasłuchując, potem znowu dwukrotnie nacisnęła guzik. Dziwne, w takim> zagęszczonym mieszkaniu powinien przecież ktoś być. O! jakieś człapanie. Przysunęła się, znowu w pogotowiu, niestety, ten, kto człapał, nie miał intencji otworzyć drzwi. Kasia podjęła decyzję i wiedząc, na co się waży, zadzwoniła donośnie trzy razy, a więc pod inny adres niż ten, o który chodziło. Szczęknęła zasuwa, drzwi uchyliły się.

— Jest pani Woźniakowa?.

— W pracy! — odpowiedziała ze złością szpara. Osoby nie było widać wcale.

— Przepraszam — zaczęła Kasia. — A gdzie...

Drzwi trzasnęły z łoskotem. Przyjemnie byłoby w nie kopnąć, w ten sposób żadnej informacji się jednak nie uzyska, to pewne. Pohamowała gniew i zapukała z energią. Nie miała zamiaru rezygnować, wcale!

Coś się poruszyło, nie za drzwiami, na schodach. Spojrzała w dół. Jest, siedzi na oknie, tym samym, przez które dopiero co spoglądała na krzak agrestu. Radość! Radość, która w jednej chwili, nie wiadomo dlaczego przemieniła się w skrępowanie, w uczucie, że nogi i ręce są sztywne i że nie powie się tego, co trzeba.

— Nie otworzy ci, szkoda marzyć — mówi chłopak.

— Wszedłeś tu za mną?

— Naturalnie.

— Wcale nie słyszałam.

— Traktory — wyjaśnił — można w nich chodzić jak kot.

— Ale jesteś uparty!

— Zgadza się — patrzył ku górze śmiejąc się. — „Zostanę do wieczora” — zakpił. — Nie umiesz kłamać, wiedziałem od razu, że zaraz będziesz wracać. Czego stoisz? Chodź!

— Nie.

— Dlaczego?

— Muszę się o coś dowiedzieć.

Po co się tłumaczyła? Rozzłościła się na siebie, gotów pomyśleć, że zdecydowała się z nim pójść, że wstrzymuje ją tylko sprawa, którą ma do załatwienia. Odwróciła się ku drzwiom i zapukała jeszcze raz.

— Mówię ci, szkoda marzyć — powtórzył. — Musisz przyjść drugi raz, po południu.

— Po południu będzie za późno.

— Za późno? Na co za późno?

Jest zaciekawiony, bardzo dobrze, niech będzie, nie miała zamiaru jego ciekawości zaspokoić. Że mrukliwa kobieta zza drzwi już nie otworzy, to jasne. Może uda się zdobyć wiadomość od sąsiadów? Dom jest mały, niewykluczone, że ktoś tę panią Woźniakowa zna.

Na pierwszym piętrze były jeszcze dwa mieszkania. Jedno pozostało zamknięte, na progu drugiego ukazał się starszy pan i na pytanie odpowiedział „nie wiem”.

— Nikt ci nic nie powie, zobaczysz — oświadczył chłopiec jeszcze raz.

Kasia zacięła usta, nie leżało w jej usposobieniu zrażać się przed czasem. Poszła na drugie piętro, ostatnie. Co zrobić, jeżeli tu się nie uda?

Tylko jedne drzwi ustąpiły jej natarczywemu dzwonieniu. Kobieta z dzieckiem na ręku. Pytanie Kasi wprowadziło ją w nieprzyjazne osłupienie.

— A skąd ja mogę wiedzieć, gdzie kto pracuje? Czy ja się kogo o to pytam?

— Mówiłem — podsumował chłopiec. — Choćby wiedzieli, to i tak niczego byś się nie dowiedziała. Oni nas nie znoszą.

— Oni nas? — nie zrozumiała.

— No, dorośli, wiadomo.

Zdziwiła się, nigdy nic takiego nie przyszło jej na myśl. Może jest w tym trochę racji? Przypominała sobie poranną rozmowę na progu mieszkania Hanki i inne, podobne doświadczenia. No, rozsądni ludzie tak się jednak nie zachowują.

— Jesteśmy „niebezpieczni” — powiedział kpiąco.

— Przesada.

— Nie. Gdyby mogli, przy każdym spotkaniu wołaliby „ręce do góry”

— Czasem by się to przydało — rzekła niezależnie.

— Myślisz? — roześmiał się. — Jeżeli, to rzadko i tylko niektórym. A nie ufa się wszystkim.

— Mnie na ogół ufają — podkreśliła swoją odrębność Kasia,

Spojrzał na nią uważnie.

— Możliwe — rzekł z namysłem. — Ja zresztą mówię przede wszystkim o chłopakach. Ruszamy?

— Ja idę do dozorcy.

— Po co? Niczego się nie dowiesz.

— Zobaczymy.

Zeszli na dół, Kasia weszła do stróżówki, zamykając za sobą drzwi.

— No i? — spytał, kiedy po chwili zjawiła się na ścieżce. — Nici, prawda?

— Wiem wszystko, co chciałam.

Gwizdnął z podziwem.

— Umiesz docierać.

— Owszem.

Wyszli na ulicę, Kasia zatrzymała się. Trzeba podjąć decyzję, nie da się odkładać jej na dłużej.

— Dokąd idziemy? — spytał, zanim się odezwała.

Zabrzmiało to zwyczajnie, Jakby sprawa była od dawna postanowiona. Poczuła rozdrażnienie.

— Nigdzie nie „idziemy” — powiedziała ostro. — Idę sama.

— Ja z tobą.

— Nie chcę.

— Naprawdę?

Nie, tym razem nie kpił, tym razem rzeczywiście” czekał jej odpowiedzi. Zawahała się, poczuła niewygodę w gardle, jakby słowa o coś tam miały się zahaczyć — po czym, opanowawszy się, spytała obojętnie:

— Gdzie jest Ministerstwo Kultury?

Kiedy minęli roztętnioną od pojazdów jezdnię Ronda Waszyngtona i znaleźli się na chodniku pod Stadionem, ogarnęło Janusza nagłe onieśmielenie. Nie czuł go, idąc z dziewczyną na Katowicką; napięcie woli, żeby nie dać jej uciec, pokonać jej opór, „oswoić” ją, nie sprzyjało refleksji, działało się i mówiło bez namysłu, i tylko raz, postanowiwszy zadać jej pytanie (niepotrzebne!) o tamte kwiaty, poczuł, że zachwiała się jego swoboda. Potem, kiedy razem zawrócili, mówiło się, w jaki sposób dotrzeć do śródmieścia, to była konkretna sprawa, ułatwiali też sytuację liczni przechodnie, których trzeba było wymijać, zerkało się ku wystawom, dostarczył tematu wylęgły nagle w jego głowie podstęp, by nie jechać tramwajem, tylko iść pieszo przez most Poniatowskiego. Wzbraniała się, tłumaczyła, że jej pilno, ustąpiła jednak, użył tak mocnych argumentów... I teraz szła obok niego szerokim, prawie pustym chodnikiem, ludzie nie przeszkadzali, przed oczyma otwarta przestrzeń, nie ma domów i sklepów, które odciągałyby uwagę, a on nie wie, co ma powiedzieć.

— Masz pojęcie, co się tu dzieje, jak jest finisz Wyścigu Pokoju albo jakiś wielki mecz? — spytał, bo zdawało mu się, że spojrzała na Stadion. — Pół Warszawy się tu zwala.

— Wyobrażam sobie.

Nie, nie zaciekawiło jej to. Nic dziwnego, on sam nie był na Stadionie ze dwa lata, tak tylko się odezwał. Bez sensu, nie chodzi przecież o to, żeby mówić, byle mówić, chodzi o to, żeby ta rozmowa była ważna. Ale jak to zrobić, jak zacząć, żeby znaleźć oddźwięk? Jeżeli się wygłupi, nie trafi, a ona się roześmieje, jak dowieść, kim się naprawdę jest, co się naprawdę myśli? Będzie nadal sądziła, że tamte idiotyczne odżywki (dlaczego ja tak głupio mówiłem, dlaczego?) to wszystko, na co go stać, że one właśnie określają jego postawę, inteligencję, jego poziom.

Milczenie rozrastało się, pomysły ledwie poczęte, więdły jeden po drugim. A przecież każda chwila jest stratą, most niedaleko, minie się go i zaraz będzie koniec, ludzie i jej nieznane sprawy. Taka okazja nie powtórzy się, a on z własnej winy idiotycznie ją marnuje.

Spojrzał ukradkiem na dziewczynę. Idzie sobie, z głową, jak zawsze, lekko uniesioną, na twarzy uśmiech, nie, wcale nie ironiczny, swobodny. Tak, ona jest swobodna!

— Muszę być swobodna — myśli w tej samej chwili Kasia. — Muszę być swobodna za wszelką cenę. Niech nie sądzi, że to wszystko coś dla mnie znaczy.

Nie wiedział, czy jej swoboda powinna go cieszyć. Poczuł odprężenie, a równocześnie lekki niepokój, że ona inaczej niż on, że może dla niej to zupełnie nic, ten spacer.

— Ładnie się zrobiło — powiedziała.

Wchodzili właśnie na most, wiślany wiatr objął ich szerokim, chłodnym tchnieniem. Lewobrzeżne miasto odsłaniało spiętrzony rysunek domów i wież, u góry czysty i dokładny, u dołu zatarty niepewną, kwietniową zielenią. Po rzece, wśród gładkich zatok, smużyły się zmarszczone drobno pasma prądów.

— Rybitwa — rzekł Janusz.

Ptak unosił się nad wodą, zadziwiająco lekki i błyszczący, co chwila zmieniający kierunek niepojętym dla ludzkiego oka sposobem.

— Lubię patrzeć na rybitwy — odezwała się dziewczyna.

— Ja też. — Poczuł z ulgą, że chwila wspólnego skupienia, z jakim obserwowali ptasi lot, lepszym była wstępem do rozmowy niż słowa.

— O takim ptaku myśli się zawsze, że jest szczęśliwy — rzekła z namysłem. — Dlaczego?

— Bo ma swobodę.

— A ja sobie myślę, że ty masz dość dużo swobody.

— Tak? — zdziwił się.

— O tej porze powinieneś być w szkole,

— Czasem można się urwać, nie?

— Ach! — roześmiała się. — Wagary?

— Nie podoba ci się to?

— Dlaczego? — pytanie było zdawkowe, oznaczało, że dla niej ta sprawa jest obojętna. Po chwili rzekła informacyjnie: — A nas puścili cztery dni wcześniej, nawaliła kanalizacja i robią remont. Świetnie mi się to złożyło.

— Mnie też.

— Jak to?

— Inaczej byś tu razem ze mną nie była.

Przestała się uśmiechać, odwróciła głowę, a przecież powiedział to poważnie, bez żadnej kpiny. Na kolejowy most wtoczył się od strony Pragi elektryczny pociąg, schludne wagoniki dudniły regularnym rytmem, chwytając w szyby odblask słońca. Dziewczyna prowadziła go wzrokiem dłuższą chwilę.

— To on wjedzie do śródmieścia tunelem, prawda?

— Tak. Dobrze się orientujesz.

— Muszę! — uśmiechnęła się. — Inaczej by mnie nie puścili. Przed wyjazdem miałam prawdziwy egzamin z „wiedzy o Warszawie”.

— W szkole? — zdziwił się Janusz.

— Ale skąd, w domu. To ojciec mnie tak wykształcił. Plany, fotografie, historia, wszystko regularnie. Mój ojciec jest zbzikowany na punkcie Warszawy, ja mu się zresztą nie dziwię, mieszkał tu do powstania, i w ogóle...

— Pierwszy raz jesteś w Warszawie?

— Trzeci. Z pierwszego pobytu pamiętam tylko ruiny, no i elektryczne schody, oczywiście. Drugi raz byłam trzy lata temu, parę dni. Wyobrażam sobie ten magiel po powrocie — mówiła wzdychając. Janusz poczuł jednak, że wbrew słowom myśli o tym „maglu” z przyjemnością. — Trzeba będzie złożyć całe sprawozdanie. „Inteligentne”, rozumiesz?

— Ja bym za nic czegoś takiego nie robił.

— Pewno, masz Warszawę na co dzień.

— Nie o to chodzi. Nienawidzę się wygłupiać.

— E, tatko nie jest taki, żeby nie można z nim pogadać bez wygłupiania. A poza tym ja też lubię Warszawę. Wszystko się tu zmienia.

— To, co najważniejsze, nie zmienia się wcale — rzekł ponuro.

— A co uważasz za najważniejsze?

— Życie.

— Dziwnie to mówisz. Ja myślę, że tu jest wspaniałe życie.

— A ja myślę, że wszędzie gdzie indziej, tylko nie tu. Na przykład w twojej „prowincjonalnej dziurze”.

Zrozumiała cudzysłów i roześmiała się wesoło.

— To naprawdę jest mała dziura. Ale sławna. Mieszkam w Krzyżewie.

Poczuł, że spodziewa się po nim jakiejś reakcji na tę nazwę. Coś gdzieś słyszał, ale co? Spłoszona pamięć nie chciała udzielić żadnej informacji.

— Aha — powiedział ze zrozumieniem, na wszelki wypadek.

— Od kilku lat przekopują nas wzdłuż i w poprzek, cały świat się zjeżdża, żeby oglądać te archeologiczne dziwy, szczególnie kolegiatę, oczywiście.

Słowa brzmiały lekko, nie było jednak wątpliwości, że mówiła o czymś, co dla niej jest ważne. Wykopaliska... owszem, coś tam mówili w radiu, a może w telewizji? Nie słuchał, takie rewelacje nudziły go śmiertelnie w samym założeniu. A jakby to było pięknie zasypać dziewczynę uczonymi terminami — oczywiście, tak sobie, od niechcenia, i wykazać znawstwo przedmiotu. A teraz nic z tych rzeczy, paru słów bał się skleić, jedyny ratunek, przejść co prędzej na inny teren.

— Powiedz mi, a szkoła?.... Bardzo się szkołą przejmujesz? — spytał, świadomie poddaj ajc ton kpiny i licząc, że ona ten ton podtrzyma.

— Średnio... — odpowiedziała jakby z wahaniem.

— Ja mniej niż średnio. W ogóle nie warto się przejmować, niczym. Życie jest bez sensu.

Roześmiała się.

— Jak mi się nie chce uczyć, to też ód razu uważam, że świat jest źle urządzony*

— Mówię poważnie — zastrzegł się.

— Należysz do tych „zbuntowanych”? — Pytanie było zadane z rezerwą, a może nawet z ironią. Nie, nie miała skłonności do poddawania się sugestiom rozmówcy wyczuł to już parokrotnie.

— Wszyscy jesteśmy zbuntowani — rzekł z przekonaniem. — I musi tak być — podkreślił, wykluczając zajęcie przez nią innego stanowiska. — Każą nam się uczyć, „kształcić charakter”, pracować społecznie itede, wszystko dla tej wspaniałej przyszłości. Żeby odrobić to, co sami spartolili? A jak nie chcemy, to uważa się nas za cyników. To oni są cyniczni.

— Nie wszyscy — zaprotestowała.

— Prawie. Nas bujają, a sami też w tę przyszłość nie wierzą. Zresztą, jak mają wierzyć? Spadnie atomówka i po krzyku — roześmiał się niewesoło.

— Przecież nie Pan Bóg wymyślił tę bombę.

— Co z tego?

— Jeśli wymyślili ją ludzie, to ludzie mogą ją zniszczyć.

— Wierzysz w to? — spytał z politowaniem.

— Muszę! Jest mi dobrze żyć, więc muszę. Może ci, co ją zrobili, też zrozumieją, że im dobrze żyć?

— Uważam taką postawę za naiwną.

— A ja twoją za wygodną.

— Nie rozumiem.

— Można nic nie robić... z przyczyn filozoficznych — mówiła z kpiną. — Wygodne, tylko że mało oryginalne.

— Nie silę się na oryginalność — rzekł z urazą. — Po prostu znam życie.

Parsknęła śmiechem, uraza Janusza pogłębiła się.

— Łatwo ci się śmiać.

— A tobie trudno?

— Jak kiedy.

— Jesteś taki programowy ponurak, co?

— Wcale nie „programowy”. Mam swoje doświadczenia.

— „Życie”... — powiedziała z namysłem, ale nadal nie poddając się jego nastrojom. — Życie jest różne, dobre i złe, naturalnie. Ale jak ktoś je widzi na czarno, to od razu się stwierdza, że je „zna”, a jak na biało czy tam na różowo, to — że nie ma o życiu pojęcia. Ja się

z tym nie zgadzam.

— Można ci pozazdrościć — rzekł Janusz z przekąsem.

— Nie ma czego. W gruncie rzeczy na pewno jesteś wesoły.

Wymykała mu się, ciągle była na zewnątrz, nie dawała sobie nic narzucić, nawet tej najogólniejszej postawy protestu i niechęci do świata, którą z góry uważał za wspólną i która tak łatwo i od razu stawała się wątkiem porozumienia w rozmowach z innymi. A jej ton? Jakby podejrzewała, że on, Janusz, mówi wszystko dla fasonu. Jak to przełamać? Nie wiedział, męczył się. Znowu szli w milczeniu.

— Rybitwa, o, dwie! — zawołała. Przysunęła cię do balustrady, Janusz stanął obok. Ptaki, frunące wysoko, spadły nagłym ześlizgiem w dół, zamigotały nad zieloną wodą i znikły pod mostem. Przyciągała teraz oczy sama ciemna toń, nie dająca się przejrzeć, poważna, gładka, niewinna i budząca niepokój. Spojrzał na dziewczynę. Stała bez ruchu, przechylona nad barierą, pełna głębokiej zadumy.

— Jak tak czasem patrzę — odezwał się cicho — to miałbym ochotę skoczyć.

Drgnęła, uniosła ku niemu głowę i już nic z zamyślenia, już znowu ten sam leciutko drwiący dystans.

— Etam... Za zimna woda.

Janusz poczuł gniew.

— Nieważne, ważne, żeby nareszcie nie być — rzekł ostro. — Tobie, oczywiście, nie przychodzą takie myśli do głowy.

— Masz mi to za złe? — parsknęła śmiechem. — Trudno! Co do mnie, chcę być, jak najbardziej! — Spojrzała ku niemu i zmieniając ton na rzeczowy, spytała, jakby chodziło o zwykłą informację: — Ty się zgrywasz, prawda?

Janusz, rozgoryczony, zacisnął zęby, odsunął się od dziewczyny, odwrócił głowę, niech na niego nie patrzy. Czy się zgrywał? Oczywiście, chciał jej zaimponować, zawsze się tego chce, jasne, ale przecież nie kłamał, na dnie była prawda i ona powinna była to wyczuć. Nie wyczuła, nie porozumieją się, szkoda wysiłku, szkoda słów, człowiek robi z siebie błazna, i tyle. Jest się samemu i zostanie się samemu. Niepotrzebnie wdałem się w to wszystko, odczepię się, i to jak najprędzej. Poruszył się. „Chodźmy, nie ma po co tu sterczeć” — sformułował w myśli, nim jednak zdanie zostało wypowiedziane, dziewczyna dotknęła lekko jego ramienia.

— Masz zmartwienie?

Odwrócił się gwałtownie.

— Żadnego. Oczywiście, że się zgrywam!

— Teraz mówisz nieprawdę — powiedziała z wolna, przyglądając mu się uważnie. — Spotkało cię coś złego?

Zaprzeczył ruchem głowy, ale ten gest jej nie wystarczył, patrzyła dalej oczami rozszerzonymi niepokojem. Poczuł skrępowanie, uśmiechnął się niepewnie, sam nie wiedząc, co by ten uśmiech miał oznaczać, go rycz topniała, wzruszenie plątało myśli.

— Przyznaj się — poprosiła. — Co się stało?

— Nic... — powiedział przełknąwszy z trudem. — Nic!

— Nie chcesz powiedzieć — stwierdziła i widocznie bojąc się, by jej nie posądził o natręctwo, dodała szybko: — Ja rozumiem.

A tymczasem Janusz naprawdę doznawał uczucia, że nic złego go nie spotkało, w każdym razie nic takiego. o czym warto by mówić w takiej chwili. Stała tuż koło niego, blisko, pełna dobrej woli, i to wystarczyło, by uważać, że jest dobrze na świecie. O tym, by się jej zwierzyć, nie pomyślał ani przez chwilę. Zamyśliła się znowu, stała ze spuszczonymi oczami, patrząc w ziemię.

Nie powiedziała prawdy temu chłopcu, zdarzyło się tak, że chciała „nie być”.

Pokój dyrektora, wezwano ją przed chwilą i już od progu się wie, co będzie, nogi stają się sztywne. Trzeba podejść do biurka, dyrektor nic nie mówi, spogląda na drzwi, widocznie ktoś ma nadejść, będzie jeszcze jeden świadek. Wchodzi pani Zientek, naturalnie, bez niej nie mogłoby się to odbyć.

— Moja droga — mówi dyrektor. — Przykro mi, ale to jednak Adam.

Adam! Za chwilę wróci się do klasy i natychmiast wszyscy będą wiedzieli, wyczytają ten wstyd z jej twarzy. Szepty: „Syn takich porządnych rodziców!” „Brat Kasi... po prostu nie do wiary!”... Co robić? Jak sobie poradzić?... Nie pójdę tam, ucieknę, niech będzie, co chce!

— Nie mamy już żadnych wątpliwości — kończy dyrektor.

— Nie miałam ich od początku — wtrąca się pani Zientek.

Ostra niechęć przywraca Kasi przytomność.

— Dlaczegóż to?

— Jestem wychowawczynią Adasia od trzech lat.

Znam jego usposobienie.

— Przepraszam, nie będziemy teraz o tym mówić — przerywa dyrektor. — Poproś, Kasiu, żeby któreś z rodziców przyszło do szkoły, musimy się naradzić.

— Wolałabym, żeby przyszedł ojciec — mówi z naciskiem pani Zientek.

— Ojciec jest bardzo zajęty — odpowiada wrogo Kasia.

— Myślę, że poświęci sprawie syna pół godziny czasu?

Jak ona się zmienia — pomyślał Janusz.

Zmarszczyła brwi, usta zacięte, jakby coś od siebie odtrącała, z niechęcią, może nawet z pogardą? Nie czuł niepokoju, tylko ogromne zaskoczenie. Co to mogło być, co ją wprawiło w taki nastrój?

— O czym myślisz? — spytał ostrożnie. — Jeśli nie chcesz, to nie mów — zastrzegł się, on także nie chciał nalegać.

— Przeszło! — machnęła ręką jakby z lekceważeniem. Była sobą, jak przedtem. — Nie trzeba się dawać. — Znowu spojrzała ku niemu życzliwie, choć już nie zatroskana. — Jesteśmy młodzi. Cieszysz się, że jesteś młody? Ja — bardzo!

— W każdym razie nie chciałbym być dorosły.

— Och, za nic — oparła się plecami o balustradę i uniósłszy głowę ku słońcu, przymknęła oczy. — Jak ciepło — westchnęła. — Wspaniale.

Janusz nie odzywał się, patrzył. Pierwszy raz miał przed sobą jej twarz, widział ją tak z bliska, szkoda tylko, że zamknęła oczy. Opuszczone powieki — to ładne. Rzęsy takie jakieś puszyste, brązowe, pod nimi leciutki cień (naprawdę: myślał dotąd, że to tylko tak się mówi — w poetyckiej bladze). Włosy jaśniejsze od rzęs, wiatr od wiewa je co chwilę do tyłu, chciałoby się je pogłaskać. A gdybym nagle pocałował ją w usta? Nawet jej na myśl nie przyjdzie, że mogę to zrobić. Pochylić się, i już, bardzo łatwe. Łatwe, no tak... tylko że niemożliwe.

— Jak ci na imię? — spytał.

— Katarzyna.

— A nazwisko?

— Chcesz mnie wylegitymować? — roześmiała się.

Wyjęła z kieszeni szkolną legitymację i podała mu. — Proszę.

Obejrzał dokładnie.

— Jesteś o wiele ładniejsza niż na tym zdjęciu — oświadczył autorytatywnie. Roześmiała się wesoło.

— A twoja?

— Co?

— No, legitymacja. Pokaż.

— Zdjęcie jest ohydne.

— Nie szkodzi.

— Wcale nie ohydne — stwierdziła, zwracając po chwili jego dokument. — Lepsze niż model.

— Szalenie jesteś miła — powiedział kpiąco. — A jak cię nazywają w domu?

— Zwyczajnie. Kasia.

— Kasiu.

— Co?

— Nic. Tak sobie mówię. Zapamiętałaś, jak się nazywam?

— Czy to ważne?

— Ważne.

— Zapamiętałam, Januszu — powiedziała, znowu się śmiejąc.

Szli dalej i wkrótce mieli Wisłę za sobą. Wiadukt obstępowały coraz liczniejsze domy, w dole widać było źle zabrukowane uliczki i place Powiśla.

— To już aleja Trzeciego Maja — zorientowała się Kasia. — Gdzie jest to Ministerstwo?

— Na Krakowskim Przedmieściu.

Zatrzymała się, zdumiona.

— Jak to? Przecież mówiłeś, że w alei Trzeciego Maja, że zaraz za mostem!

Zerknął ku niej, niepewny. Pogniewa się? Nie, chyba nie.

— Podstęp — wyjaśnił. — Żebyś się zgodziła iść pieszo.

— No wiesz! — Była oburzona.

— Przecież podobało ci się na moście.

— Ale mi się śpieszy!

— Zdążysz — rzekł lekkomyślnie.

— Skąd wiesz? — spytała z gniewem. — A poza tym

nie znoszę, jak mnie kto nabiera.

— Dużo bym z tego miał, jakbyś się uparła jechać tramwajem — rzekł mrukliwie. — Czy w tramwaju można rozmawiać?

Twarz Kasi złagodniała, Janusz uśmiechnął się z zadowoleniem. Zauważyła to i rzekła surowo: — Wsiadam na najbliższym przystanku.

— Jeśli koniecznie chcesz, to można wsiąść.

— A z tym Krakowskim Przedmieściem to może także oszukaństwo?

— Nie! — parsknął śmiechem Janusz. — Krakowskie Przedmieście siedemnaście, umiem na pamięć, moja mama pracowała tam trzy lata. Dojedziemy w parę minut. Ale swoją drogą masz małego fioła z tym pośpiechem.

— Muszę oddać zgubę.

— Tej pani z Ministerstwa?

— To by było za proste — roześmiała się Kasia. —

Zupełnie innej, i w dodatku nie mam pojęcia, gdzie jej szukać, może ta pani z Ministerstwa mi powie. Żeby się tylko nie okazało, że to na końcu świata.

— Nie szkodzi, ze mną nie zginiesz — powiedział Janusz, rad, że otwierają się przed nim wspaniałe możliwości. — Jedzie sto dwa, wsiadamy.

W autobusie Kasia nie odzywała się prawie wcale. Tkwili w gęstym tłoku tuż koło siebie, czuła na szyi oddech Janusza i to pobliże obracało wniwecz wszelkie próby, by zachować swobodę. Zesztywniała, pełna wstydu na myśl, że chłopak może dostrzec jej skrępowanie, i czekała z upragnieniem chwili, kiedy wysiądę.) Janusz milczał także.

— Uważaj — odezwał się, wskazując gestem żółtą kamienicę, której parter zajmowały „Delikatesy”. — Najważniejsze miejsce w Warszawie: za tą kamienicą jest dom, w którym mieszkam.

Kasia roześmiała się i od razu poczuła ulgę.

— Myślisz, że wmurują tam kiedyś pamiątkową tablicę? — w pytaniu była kpina, ale pamięć dokładnie zarejestrowała mijany fragment ulicy.

— Wiesz, w jakim wydziale ta pani pracuje? — spytał Janusz, kiedy szli Krakowskim Przedmieściem. — Bo jeśli nie...

— Zapytam w kadrach — przerwała mu Kasia.

— Jesteś oblatana.

— Dlaczego miałabym nie być? — wyczuła w jego słowach uznanie, była rada. Swoboda powróciła, zaczęła się po swojemu rozglądać, zerkając na wystawy i mijanych ludzi. Wkrótce weszli w podcienie wielkiego domu na rogu Królewskiej, patrzyła na piękną witrynę księgarni, potem wzrok wybiegł naprzód. Ach, jaka ładna dziewczyna, jak ładnie ubrana! Mija jezdnię, za chwilę wejdzie na chodnik, będzie można przyjrzeć się jej dokładnie. Zamszowa kurtka, spódnica w kratę, uczesanie...

— Kasiu! — zakrzyknął z cicha Janusz, chwytając ją gwałtownie za rękę. Przestraszyła się i odruchowo stawiła opór. Szarpnął ją ku sobie, za ścianką dźwigającego podcienie słupa. Co to miało znaczyć? Spojrzała na Janusza ze zdumieniem, zauważyła, że jest niepewny, spłoszony, przywarł plecami do muru jak ktoś, kto pragnie, żeby go nie dostrzeżono.

— Co się stało? — spytała szeptem.

— Nic, nic — powiedział uspokajająco. — Postójmy tak chwilę!

Trwała bez ruchu, niespokojna i równocześnie zaintrygowana. Naokoło nie działo się nic szczególnego. W podcieniach mijali się nieliczni przechodnie, piękna dziewczyna ukazała się i znikła, z miejsca, w którym się znajdowali, nie było można jej śledzić, Kasia widziała ją tylko przez chwilę, kątem oka. I nagle jakby coś w myślach błysnęło: domysł. Nie, nie domysł, pewność, zupełna pewność. Dziewczyna! To przed nią Janusz się ukrył, nie chcąc, by zobaczyła, że jest nie sam. Ma do niego jakieś prawa.

— Chodźmy — rzekł chłopiec po chwili.

Nie mówił nic, nie tłumaczył się. Jak zresztą można taką rzecz wytłumaczyć? „Słuchaj! — chciała zawołać. — Ja nikomu nie chcę wchodzić w drogę, nie mam zamiaru!”

— To tutaj — mówił Janusz. Stanęli przed pięknym pałacem, oddzielał go od ulicy rozległy podjazd. — Iść z tobą?

— Pójdę sama — oświadczyła Kasia.

— To ja poczekam na tamtym skwerze — wskazał ręką zieleniec koło pomnika Mickiewicza. — Chyba długo tam nie będziesz?

— Nie wiem.

— Jak wrócisz, to ci wszystko powiem.

— Co?

— No tamto... dlaczego chciałem, żebyśmy się schowali.

— Ach! — rzekła lekceważąco. — Żadnych wyjaśnień mi nie potrzeba. Muszę już iść.

— Więc idź. Będę czekał!

Mijając dziedziniec Kasia zastanawiała się, czy gmach ma drugie wejście, wiodące na jakąś boczną uliczkę. Jeżeli nie,, zostanę tam tak długo, że Janusz odejdzie. Nie chcę go więcej widzieć.

ZWIERZENIA

Żywopłot, prawie jeszcze bezlistny, słabą był ochroną przed oczami przechodniów,, Janusz wybrał więc ławkę, którą dzielił od ulicy gruby pień drzewa. Lęk, doznany pod sklepieniem domu w podcieniach, ustąpił miejsca złości. Co Włodek robi o tej porze na Krakowskim Przedmieściu? Dlaczego się włóczy zamiast siedzieć na wykładach czy w laboratorium? Tyle się gada o tej pracy, „zaorany od rana do nocy”, widziałem, jak zaorany. Lazł nieprzytomnie, jak zawsze, nie spieszył się wcale. No cóż, student, wolno mu. Nikt go o nic nie zapyta, przed nikim nie będzie zdawał sprawy, jeśli coś opuścił czy zaniedbał. To tylko szkoła jest więzieniem. Urwiesz się i od razu alarm, śledzą, donoszą, chętnie schwytaliby i doprowadzili na miejsce. Jak przestępcę. Szkoda, że milicja nie powiadomiła radiowozów: ..Uwaga, uczeń ten a ten nie stawił się dziś w szkole, uwaga, społeczne zagrożenie!”...

Mina Włodka, gdyby mnie zobaczył tam pod filarem! Chwila cielęcego zdumienia i zaraz znany uśmieszek, triumfalny. Pewno!... Stwierdzić raz jeszcze, że się ma rację, że nowy fakt potwierdził ją w całej rozciągłości, cóż za frajda! Całe szczęście, że mnie nie dostrzegł, gapa. Ale się bałem — myślał Janusz z sarkazmem. Nogi jak flaki, trwało to i trwało, choć tamten dawno skręcił w Królewską i znowu szło się obok Kasi, rozmyślając, jak się przed nią wytłumaczyć, zaraz przecież napyta. Chciałoby się odpowiedzieć lekko i zabawnie, a jeszcze nie ma się w sobie pogotowia kpiny, uczucie upokorzenia dławi wszystko. Kasia nie zapytała jednak o nic. Dlaczego? Było to raczej dziwne. Przestraszyła się, kiedy ją szarpnął za rękę i pociągnął, ale potem zachowywała się tak, jakby nie przypisywała zajściu najmniejszego znaczenia. Świetna dziewczyna, naprawdę. Kasia.

— Kasia... — powtórzył po chwili ustami. — Kasia. — Oparł się o poręcz ławki i patrzył w niebo. Gniew z wolna zanikał. Strzępiaste chmury wstępowały szybko ku górze, napierając jedna na drugą, dzieląc się i łącząc. Czy zakryją słońce? Zakryły. I już znowu widać szczelinę. Jaśnieje, rozwiewa się, odsłania niebieskość, u brzegu obłoku promieniejący rąbek, cienki jak nów. Waha się, cofa, przeszkadzają mu białe kłaki, których dopiero co nie było, od dołu zagraża wielki, siny masyw. Pęcznieje w oczach, pociemniało, tunelem ulicy Bednarskiej nadleciał znad Wisły przenikliwy wietrzyk. Koniec z pogodą — myśli z żalem Janusz. Tak dobrze było, kiedy; Kasia stała w. słońcu na moście i przymknęła powieki.

Uświadomił sobie nagle, że właściwie wcale jej twarzy nie pamięta. Mglisty obraz, ruchliwe pasemko włosów, to było jedyne, co się w nim odtwarzało. Poczuł niepokój, jak w śnie, kiedy przeżywa się gwałtowne wzruszenia, związane z kimś, kto jest obok, a nie daje się uchwycić i zidentyfikować. Wyszukiwał w pamięci to ten, to inny szczegół, wszystkie nieprzydatne, niezdolne stworzyć całości. Uczucie zmieszania wzrastało. Wstać, odejść?... Ale przecież to, co się czuło, było rzeczywiste, prawdziwe! Więc?... Postanowił przypomnieć sobie wszystko, systematycznie, zaczynając od chwili rozstania i cofając się wstecz. Nie pomogło, nawracało tylko to, co przeżył, obraz Kasi wymykał się, jakby nie miał samodzielnego istnienia. I nagle, w niespodziewanej chwili, ulga; granatowe oczy, patrzące ku górze, pochłonięte bez reszty tym, co widzą, wargi ułożone z przejęcia w różowy zabawny dziobek. Kasia!

„Czekam na ciebie — powiedział w myśli. — Słyszysz? Czekam!”

Chmury uciekły na boki, słońce wpływało na oczyszczone niebo. Placyk pojaśniał, wróble ćwierkają z świeżym zapałem. Wspaniale jest, wiosna. Postanowił nie wychodzić naprzeciwko, niech spotkanie nastąpi tutaj, nie między ludźmi. Staruszek, który tkwi w drugim końcu skweru i, pochylony, dziobie piasek końcem kija, powinien odejść; tylko dla nich dwojga jest tu miejsce. Janusz obrócił się w jego stronę, po jakimś czasie stary człowiek przestał bawić się laską i niespiesznie dźwignąwszy się z ławki, pokuśtykał w stronę ulicy. Janusz uśmiechnął się. Dobra wróżba.

Nie czuł zniecierpliwienia. Rozważał, o czym będzie z Kasię mówił, i nie mógł się zdecydować. Porozumieć się... ale tak naprawdę, jak to jest możliwe tylko z najbliższym przyjacielem, dotrzeć .do tego, z czym nie można sobie poradzić samemu... chciał tego bardzo, w gruncie rzeczy był zupełnie sam. Kasia jest inna niż on, inaczej myśli, wielokrotnie wyraźnie mu się przeciwstawiła, zaskoczyło go to i jakby sprawiło zawód, ale tak czy inaczej słuchała go uważnie, z zainteresowaniem, chwilami nawet z przejęciem. Jest dobra — pomyślał, dziwiąc się, że takie określenie przyszło mu na myśl. Właściwie można by z nią rozmawiać o wszystkim. O wszystkim?... Myśli Janusza straciły nagle rozpęd.

Nie, nie ma żadnej możliwości, żeby jej wytłumaczyć to, co zaszło dzisiejszego rana. A zresztą po co? — zreflektował się po krótkiej chwili. Nie czuł już żadnej łączności z chłopakiem, który brnął po mokrym śniegu, wściekły, nie wiedzący, co z sobą robić, za wszelką cenę szukający kompana. Był teraz kimś innym i otaczający go świat był inny. Sytuacja sprzed paru godzin wydawała się nierealna i obojętna, jak opowiadanie o cudzych, mało interesujących przygodach. Jeżeli Kasia się o niej nie dowie, będzie tak, jakby nic się nie stało.

A może zamiast poważnych rozmów po prostu iść przed siebie i nie zastanawiać się nad niczym? Gadać, co tylko przyjdzie do głowy, o pogodzie, o mijanych ludziach, o filmach, o szkolnych głupstwach, wakacjach, wagarach, śmiać się, Kasia śmieje się tak wesoło...

Obrócił się ku pałacowej bramie, Kasia niedługo już powinna się ukazać. Wyjdzie z dziedzińca na ulicę, taka prosta jak żadna inna dziewczyna, z tą swoją ładnie uniesioną głową (to także odtworzyło się w pamięci), rozejrzy się (zawsze się rozgląda, zawsze wie, co się dzieje naokoło, chwilami to nawet trochę drażniło), a on się nie ruszy, poczeka spokojnie, wiedząc, że to ostatnie osobne chwile i osobne kroki.

Długo jej nie ma. Widocznie nie od razu trafiła tam, gdzie trzeba, nic dziwnego, w takim wielkim urzędzie nie zawsze jest łatwo, nie ma powodu się denerwować. Oczywiście, że nie ma powodu, tylko coraz trudniej jest patrzeć w inną stronę i coraz częściej widok cienkiej drobnej sylwetki, która zamajaczy wśród przechodniów, wywołuje gotowość, żeby powiedzieć „już!” i z ulgą odetchnąć.

Odsłonił zegarek na przegubie ręki, poczekał, żeby wskazówka sekundnika stanęła w pionie. Nie spojrzy w ulicę przez równą minutę. Wytrzymały Już!... Nie, nie widać jej, więc jeszcze raz: półtorej minuty. Oczy wpatrzone we wskazówkę, wola zmobilizowana, żeby nie wyłamać się przed końcem, taki wysiłek nie powinien pozostać bez nagrody, a równocześnie myśli się, że to głupie, po prostu idiotyczne, Kasia na pewno już idzie, już jest blisko, po co się tak męczyć? Wytrzymaj, już zaraz, już zaraz... I nic! Zawód po raz drugi.

Zerwał się, nie wysiedzi już na tej ławce, trudno. Wyszedł szybko na trotuar, minął pomnik Mickiewicza, pustawy placyk przed kościołem Karmelitów. Przechodniów niewielu, trolejbus skraca z wolna, by wyminąć skwer od tyłu, wszystko zwyczajne i spokojne, jakby nic nie zaszło. Przed Bristolem rząd cudzoziemskich aut, zazwyczaj nie mija się ich bez pobożnego skupienia, teraz są tylko przeszkodą. Janusz dociera do rogu Karowej, zawraca, dziedziniec pałacowy po drugiej stronie ulicy ujawnia żałosną pustkę. Z bocznego skrzydła wyłania się urzędnik z teczką, w głównych drzwiach staje na chwilę nudzący się woźny, patrzy w niebo, a poza tym nikogo.

A jeżeli Kasia zatrzyma się tam godzinę, dwie?... A jeżeli wyjdzie nie sama, tylko z tą nieznajomą?... Jak się wtedy porozumieć, jak umówić na inny termin, inne miejsce, nie znał przecież jej adresu. Niecierpliwość nasycała się niepokojem, z każdą ubiegającą chwilą coraz bardziej nieznośnym. I nic nie można zrobić, nic a nic, tylko czekać. Miejsce przed Bristol leni jest zbyt eksponowane, trzeba wrócić na tamtą: ławkę.

Wróble nie ćwierkały już, słońce zakrywa chmura, wśród nagich gałęzi dębu trzepoczą się jesienne suche' liście. Janusz usiadł ciężko i zapadł w ponury bezruch. Nic z tego wszystkiego nie będzie. Oczywiście. Za dobrze było.

Po jakimś czasie spojrzał na zegarek, obliczył minuty od chwili rozstania i znowu poczuł nadzieję. Pół godziny, przecież to wcale niedługo. Idiota jestem, jeszcze chwila i na pewno się pokaże. Znowu zaczął zabawę z sekundnikiem. Wskazówka dobiegła do wyznaczonego miejsca, przeczekał jeszcze pięć sekund, jeszcze pięć sekund, jeszcze pięć... i wreszcie z umyślną powolnością odwrócił głowę ku ulicy. Kasia. Kasia. Jest stoi przed, bramą! Nie czuł radości ani ulgi, przeciwnie, było z nim tak, jakby stało się coś złego. Nie można się ruszyć, w całym ciele alarm i coś się tłucze w samym środku.

Nagle oprzytomniał. Gdzież ona idzie? Skoczył susem przed siebie, nogi zagłębiły się w żwirze. Wypadł na ulicę. Skręciła w prawo, w stronę Nowego Światu, oddalała się!... Przeciął ukosem jezdnię, wymijając samochody, biegł brzegiem chodnika, starając się nie tracić dziewczyny z oczu.

Kasia szła szybko przed siebie, nie oglądając się, zgodnie z tym, co sobie twardo postanowiła. Wychodząc z Ministerstwa, rzuciła okiem na zegar: spędziła w urzędzie trzydzieści pięć minut. Nie było sposobu zwlekać dłużej, jej półgodzinne spacery po korytarzu wywoływały coraz wyraźniejsze zdziwienie woźnego. Możliwe, że Janusz jeszcze czeka, z takiej odległości na pewno jej nie dostrzeże, za chwilę skryją ją podcienia domu z filarami.

A co potem? Ano cóż, trzeba pochodzić po ulicach, może uda się przysiąść gdzieś na chwilę. Zaczęła tę sprawę, więc doprowadzi ją do końca, niczym innym nie zawracając sobie głowy.

Plan był prosty i, choć pozbawiony uroku, wydawał się łatwy do zrealizowania. Wydawał się — ale nie był. Mówiła sobie: „Nie myśl o tym”, a tymczasem konfrontacja złudzeń i porażki jątrzyła się nadal. Tutaj — nasunęła ironiczna pamięć, kiedy weszła między filary. No cóż?... Ja odjadę, a tamta zostanie, nie ma się czemu dziwić.

— Kasiu!...

Zaczerwieniła się, poczuła gwałtowną o to na siebie wściekłość: powinna być obojętna i chłodna. Janusz dyszał głośno, widocznie biegł.

— Mickiewicz jest tam — ruchem głowy pokazywał wstecz, ku pomnikowi. — Pomyliłaś się!

— Wcale się nie pomyliłam.

Opanowała się już, zdanie zabrzmiało jak trzeba.

— Jak to?... — zatchnął się Janusz. — Przecież... przecież umówiliśmy się na skwerze za Mickiewiczem!

W głosie Janusza niepokój, szczery, na pewno szczery, ona, Kasia, jest więc dla niego ważna naprawdę. Decyzja tak stanowcza i tak świetnie podbudowana argumentami w czasie wędrówek po korytarzach Ministerstwa staje się z nagła czymś małodusznym i pozbawionym sensu.

— Chciałaś mnie wystawić do wiatru, tak?

— Wcale nie!

— Nie krępuj się, po co?

Słowa brzmią niedbale, Kasia nie daje się jednak zwieść, jest rozgoryczony, zły, ach, jak to miło!

— Nie poszłam na skwer, bo byłam pewna, że cię tam dawno nie ma — tłumaczy z przekonaniem. — Siedziałam przecież strasznie długo.

— Dlaczego?

— Musiałam, nie można się było dopytać.

— Czekałem jak idiota.

Co mnie tamta dziewczyna obchodzi? Janusz chce być ze mną, to wystarcza. I bylibyśmy się przez moją głupotę minęli, niewiele brakowało!

— W dodatku wcale się jeszcze z tą panią nie widziałam. Jest na konferencji, mam tam wrócić za godzinę.

— Za godzinę? — ożywił się nagle Janusz.

— Aha.

— Fajno!

Nie było wątpliwości: spędzą ten czas razem. Kasia roześmiała się z całego serca.

— Czego się śmiejesz? — zdziwił się Janusz.

— Tak sobie.

— Gdzie pójdziemy?

— Może na Stare Miasto?

— Można — zaaprobował.

— Podoba mi się tu — powiedziała Kasia.

Przysiedli na kamiennej balustradzie ogradzającej plac Zamkowy od strony Pragi. Ogromna przestrzeń powietrzna pełna prądów kwietniowego wiatru, białe obłoki pogody, w dole zgiełkliwa ulica pełna samochodów, tramwajów i ludzi, ogląda się ją jak z balkonu. Pięknie, ach, jak pięknie! Kasia patrzyła przed siebie nienasycona i oczarowana, Janusz nie odzywał się. Po jakimś czasie, nie mogąc sobie poradzić z własnymi uczuciami, głęboko westchnęła.

— Jak cię coś zajmuje, to robisz ustami taki dziobek — powiedział, uśmiechając się.

— Dziobek?... To musi być obrzydliwe! — przestraszyła się Kasia. Zachwyt nad warszawską panoramą rozwiał się w mgnieniu oka.

— Mnie się to bardzo podoba — rzekł z uśmiechem Janusz, nachylając się ku niej. Zabrzmiało to jak odpowiedź na jej niepokój; Kasia poczuła zmieszanie i żeby je ukryć, rzekła pedagogicznym, karcącym tonem:

— Myślałam, że przyglądasz się widokom.

— A po co?

— Ja uważam, że to jest wspaniałe, tunel i trasa W-Z — zadeklarowała sucho swoją niezależność.

— Tak, to się raczej udało.

— „Raczej” — powtórzyła z kpiną. — Rozumiem: broń Boże, nie wolno powiedzieć, że coś jest piękne, nie wypada.

— Mam się entuzjazmować tym, co znam na pamięć?

— Nie chodzi o Warszawę, tylko w ogóle. U nas też takich nie brakuje, nie myśl sobie. Co do mnie, wcale nie mam zamiaru się podporządkować. Mówię, co myślę, czy się to komu podoba, czy nie.

— Mnie się podoba.

— Łaskawca!... Ten pałac z lewej strony — to pałac Pod Blachą?

— Aha... — skrzywił się Janusz — przygotowujesz się do sprawozdania z wycieczki?

— Naturalnie — rzekła z wielką godnością. — Więc?

— Zdaje się.

— Nie jesteś pewien. Nie interesuje cię.

— Interesuje mnie średnio.

Kłótnia dobrze Kasi zrobiła: skrępowanie znikło. Wzruszyła ramionami i spytała:

— A bardzo? Co interesuje cię bardzo?

— Ty — powiedział informacyjnie.

Roześmiała się.

— Fakt — potwierdził swoje Janusz.

Znowu, jak żywioł, ogarnął ją śmiech. Czuła radość, gotowa była sprostać wszystkiemu. Dobrze jest żyć, ach, jak dobrze!

Janusz się nie śmiał, patrzył na nią uważnie, jakby chciał coś jeszcze dopowiedzieć, coś istotnego. Ale dla niej to było na razie dosyć — te słowa, które dopiero co usłyszała. Umknęła w codzienność.

— Potwornie chce mi się jeść — oświadczyła. — Nie jadłam śniadania, tylko parę kanapek z drogi. Jest tu blisko jakiś bar mleczny?

— Bar mleczny? Nie, chyba nie ma — rzekł z wahaniem Janusz.

Kasi wydało się, że jest spłoszony czy zakłopotany. Uważa, że powinien mi fundować, a nie ma pieniędzy — przemknęło przez myśl.

— Głupstwo — rzekła, rezygnując błyskawicznie z pajdy chleba posmarowanej masłem i przykrytej żółtym serem, którą już „oczyma duszy” przed sobą widziała. — Kupię sobie bułkę w jakimś „Samie”. Albo rogala. Wystarczy.

— Nie będziesz kupowała żadnego rogala. Chodź, zaprowadzę cię.

— Dokąd?

— Zobaczysz.

Nie był już zakłopotany, przeciwnie, coś w nim jaśniało, jakaś energia, jakby zobaczył przed sobą niespodziewane możliwości. Ładnie mu z takimi świecącymi oczami — pomyślała Kasia. — I w ogóle jest ładny.

Szli Piwną. Wąska uliczka, między szczytami kamienic zaledwie pasek nieba, wielekroć oglądana na zdjęciach, skojarzona z lekturą, z domowymi opowieściami. A teraz idzie się nią, ma się pod stopami jej bruk, przed oczami Jej szare kamieniczki i powinno się to przeżywać uroczyście. Ale obok jest Janusz —• i to strasznie przeszkadza. Przeszkadza? Tak przyjemnie, tak dobrze jest iść tą Piwną z Januszem. Powiedział: „Ty. Ty mnie interesujesz. Fakt!”

— Jakoś nic nie zagajasz o Starym Mieście — odezwał się nagle chłopak.

— Po co? Żebyś przeciwstawił mojemu prowincjonalnemu entuzjazmowi swoje wielkomiejskie znudzenie? — rzekła Kasia i oceniwszy wypowiedziane zdanie jako zręczne, poczuła zadowolenie.

Roześmiał się

— Pomyliłaś się. Bardzo lubię Stare Miasto.

— Naprawdę?

— Tak — powiedział poważnie. — Moi starzy mówią, że to makieta, że sztuczne, zbudowane na nowo. Ale ja uważam, że to wcale nie przeszkadza.

— Oczywiście, że nie. Dorośli mają takie uwidzenia. Dlatego, że pamiętają dawne.

— Tutaj — powiedział po chwili Janusz, zatrzymując się przed wąskimi drzwiami. Przytykały do nich dwa okna, zawieszone firankami.

— To chyba kawiarnia? — spłoszyła się Kasia.

— Aha.

— Nie chcę iść do kawiarni. Nie mam pieniędzy — rzekła szybko.

Uśmiechnął się, znowu tak ładnie zabłysły mu oczy.

— Nie kłopocz się. Wejdź.

Otworzył drzwi, przytrzymał-je. Kasia stała niezdecydowana, nie wiedząc, co robić. Ciągnęło ją tam, oczywiście. Ale... I przecież miała przy sobie tylko osiem złotych z jakimiś małymi groszami!

— Nie, nie chcę.

— Dlaczego?

Tym razem nic zręcznego nie przychodziło Kasi do głowy.

— Przesądy? — spytał pobłażliwie Janusz. — Nie bądź śmieszna!

Tuż za progiem — ciemności, że ledwo można coś rozróżnić, pachnie papierosami i kawą, po chwili wyłania się z mroku zarys ostrołukowego sklepienia, ciemne stoliki i krzesełka, gdzieś w głębi lśni szkłem i metalem ekspres. Prawie piwnica... Niepokojące uczucie, jakby dostąpiła zaszczytnego wtajemniczenia, do którego nie była przygotowana, nie można się z tym zdradzić, za nic, nie jest się dzieckiem! Jeżeli nie jest się dzieckiem — to dlaczego stoi się nieporęcznie w przejściu, nie wiadomo, co powiedzieć, co zrobić, iść przed siebie i usiąść przy stoliku, tak zwyczajnie i swobodnie, jakby nigdy nic, a może lepiej czekać, co on?...

— Chodźmy tam — mówi Janusz. Idzie przodem, wymija stoliki. Siadają w małej wnęce naprzeciwko siebie.

— Podoba ci się tu? — pyta chłopak.

— Tak — odpowiada Kasia.

— To miła kawiarenka.

— Tak.

— Nie musisz mówić szeptem ^ uśmiecha się Janusz.

Rzeczywiście, przecież to strasznie głupio! Kasia odchrząkuje na znak, że to tylko chrypka przeszkodziła jej mówić normalnie, i poprawia się na krzesełku.

— Często tu przychodzisz?,

— Dosyć często.

— U nas w całym mieście są tylko dwie kawiarnie — krzywi się Kasia. — Ale bardzo porządne, nie myśl sobie — dodaje szybko, naprawiając popełnioną wobec rodzinnego miasta nielojalność.

— Napijesz się kawy?

— Herbaty.

— Tu jest niedobra herbata — mówi Janusz tonem, znawcy. Do stolika zbliża się kelnerka i czeka na zamówienie w ospałym milczeniu.

— Dwie kawy — oznajmia Janusz. — Duże.

— Ja małą! — protestuje Kasia. Duża kawa to pewno osiem złotych. A może jeszcze drożej?

— Ciastka najlepiej wybrać w bufecie — informuje kelnerka.

— Ja drożdżowe, jedno — mówi szybko Kasia. Janusz już jednak wstał, czeka na nią.

— Chodźmy.

— Ale po co?

— Chodź.

Za szybą płytka taca z ciastkami, obok patery z ciemnymi trójkątami tortów, krem z owocami w małych miseczkach. Wspaniale to wygląda, ale nie ma rady.

— Wybierz sobie — mówi zachęcająco Janusz. — No?

— Mówiłam: jedno drożdżowe.

— To ja proszę cztery drożdżowe E- mówi do kelnerki Janusz — i dwa kawałki tortu.

— Janusz, oszalałeś?!

— Podam do stolika — informuje kelnerka.

Kasia jest wzburzona, ledwo usiedli, nachyla się ku chłopcu, mówi, że to będzie kosztowało kupę forsy, i co do niej, to ona pieniędzy nie ma, już mu mówiła.

— Ale ja mam.

— Skąd?

— No mam, i już.

— To twoi rodzice są tacy zamożni?

— Nie, średnio.

Milkną, kelnerka rozstawia filiżanki i talerzyki z oschłym stukotem, po chwili znowu są sami... Od ciastek szerzy się zapach słodkiego tłuszczu i wanilii, jakby dopiero co wyszły z pieca, i Kasia, na przekór wszelkim niepokojom i zastrzeżeniom, doznaje gwałtownego ataku łakomstwa.

— Czemu nie jesz? Jedz!

— Właśnie chciałam powiedzieć, że dłużej nie wytrzymam — ogarnia ją wyzwalający śmiech, Janusz śmieje się także, oboje równocześnie zagłębiają zęby w miękkie ciasto.

— Pycha — chwali Kasia z pełnymi ustami.

— Jedz — Janusz podsuwa jej drugie ciastko.

— Ty też jedz.

— Zjem. A teraz tort.

— Nie, teraz przerwa. Muszę się moralnie przygotować.

— Powinien być dobry.

— Tak wygląda.

— Pij kawę — przypomina Janusz.

— Wspaniała.

Nie, niepodobna zwlekać z tortem dłużej. Pierwszy głód jest zaspokojony i Kasia, odkrajawszy mały kawałek z pieczołowitą precyzją, próbuje w skupieniu jego smak. Prawdziwe orzechy, „porządna” czekoladowa polewa.

— Smakuje ci? — pyta chłopiec.

— Pytanie!

— Wiedziałem, gdzie cię zaprowadzić.

— Przyznaj się: dostałeś dziś kieszonkowe i wydasz je w jeden dzień! — przygania Kasia, aby ukryć przed chłopcem zachwyt nad jego wspaniałym gestem.

Janusz bez trudu rozszyfrowuje prawdziwą treść tych słów. Zadowolenie z siebie podnosi się w nim ciepłą falą, niepokoje i skrupuły zatapiają się w niej i nikną. Świadomość, że sprawił Kasi niespodziankę, nadaje myślom podniecającą lekkość. Inaczej się wszystko widzi, w innych proporcjach niż te, do których przywykł. Niewiele brakowało, a chodziliby teraz po ulicach i Kasia gryzłaby suchą bułkę, a tak to ma tę dziewczynę tutaj, po drugiej stronie stolika, w zacisznych ścianach, które sprawiają, że są o wiele bardziej razem, niż mogliby być tam, na zewnątrz, między przechodniami — rozradowaną, wesołą, coraz częściej ku niemu patrzącą.

— Żadne kieszonkowe — mówi Janusz z niedbałym uśmiechem. — Zarobiłem dziś sto złotych.

— Jakim sposobem?

— Różne są sposoby.

— Na przykład?

— Na przykład można zapytać o ulicę Karmelicką.

— Jak to? — zdumiała się Kasia. — E, coś pleciesz!

— Nie warto o tym mówić — wycofuje się Janusz. — Miałem okazję, po prostu.

— Ja nigdy nie mam żadnej okazji — wzdycha komicznie Kasia.

— No to zjedz jeszcze tortu. Dokończ.

— To twój kawałek.

— Odstępuję ci go.

— Bez żalu?

— Bez.

— Nie wiesz, co tracisz. To jest z orzechami.

— Jedz.

Uśmiechnęła się i schyliła grzecznie nad talerzykiem. Janusz przyglądał się. Dyskretnie, żeby jej nie peszyć, dość jednak bacznie, by zauważyć, że między jednym a drugim kęsem wargi dziewczyny zwierają się i wysuwają do przodu. Nie wiedział, czy to jest ładne, myślał, że raczej nieładne — ale Kasia traciła w takich chwilach swoją niezależność, stawała się nieobronna i naiwna — i to budziło w nim tkliwość.

— Uczta — zreasumowała, skończywszy jeść.

Ucieszył się, czując równocześnie, że jeszcze mu nie dość i jej zachwytu, i własnego podniecającego poczucia znaczenia, które dopiero co przeżył. Podniósł się od stolika, nic nie mówiąc.

— Gdzie idziesz? — spytała Kasia.

Nie odpowiedział, poszedł do bufetu, nie odwracając głowy. Wrócił razem z kelnerką, niosła na tacy dwa kieliszki.

— Janusz! — zakrzyknęła Kasia — Ja...

Pohamowała się, kelnerka zbierała ze stolika zabrudzone naczynia. Janusz patrzył na Kasię, uśmiechając się. Będzie protestowała, naturalnie — myślał pobłażliwie. — Uważa, że tak trzeba. To nic, na pewno jest rada.

— Po co to zamówiłeś? — powiedziała, ledwie zostali sami. — Ja nie chcę.

Zdziwił się, było w jej tonie coś szczególnego. — Uraza? Przestrach? Nie, to niemożliwe, głupstwo, na pewno mu się tylko tak wydaje.

— No? — odezwał się zachęcająco, unosząc kieliszek.— Pij!

— Nie, dziękuję.

— To nie jest mocne, słodki wermut. Nie lubisz?

— Ja piję bardzo rzadko.

— Ale dziś?

Siedziała z głową pochyloną, patrząc w blat stolika i potrząsając odmownie głową, ogarnięta myślami, do których broniła mu dostępu i które niespodziewanie ich rozdzieliły.

— Szkoda, że nie chcesz — powiedział pełen dotkliwego zawodu. — Sam wypiję, za twoje zdrowie.

— Nie, proszę cię! — zaprotestowała gorąco.

Janusz poczuł rozdrażnienie. O co jej chodziło? Roześmiał się z lekceważeniem.

— Myślisz, że się upiję dwoma kieliszkami? Nie ma strachu.

— Janusz! — odezwała się z cicha Kasia, podnosząc oczy. — Nie pij. Zrób to dla mnie. — I jakby dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę z ich znaczenia, zaczerwieniła się mocno.

Ostrożnie odsunął kieliszek na bok, odwracając od niej twarz. Przykrość i zawód nie istniały już. „Zrób to dla mnie” — poprosiła, uważa więc, że ma do niego jakieś prawa. Przyznał jej te prawa bez zastrzeżeń.

— Tyle forsy na darmo! — westchnęła po chwili, odzyskując swobodę.

— Nieważne — rzekł lekko, myśląc równocześnie, że gdyby obok był jakiś kolega, nie mógłby się zgodzić na to ustępstwo. — Powiedz: nie jesteś już głodna? Może coś jeszcze?

— Wariat!

Śmiejąc się opowiedziała o zawodzie, który ją spotkał zaraz po przyjeździe do siostry.

— Na początku lokatorka w ogóle nie chciała mnie wpuścić! Może rzeczywiście młodzi nie budzą zaufania? — zastanowiła się. (Pamięta, co mówiłem — pomyślał z przyjemnością Janusz). — Nie wiem. Pomyśl tylko: jadę, pełna apetytu i uczuć rodzinnych, a tu zamiast Hanki taka dama zjeżona nieżyczliwością. Pech!

— Na długo przyjechałaś?

— Na dziesięć dni.

— Dziś jest pierwszy dzień.

— Tak, dzisiaj jest pierwszy.

Zabrzmiało to zwyczajnie, poznał jednak, że go zrozumiała, że także się cieszy. Dziesięć wspaniałych dni! Nie myślał, co będzie potem.

— Mieszkasz w śródmieściu?

— Aha. Na Pięknej.

— Fajnie. Musimy się co dzień spotykać.

— Co dzień to nie — zaoponowała. — W święta będę z Hanką.

— Musisz? Bo ja mogę się urwać nawet w święta.

— Przecież do niej przyjechałam i bardzo ją lubię.

Dziewięć lat starsza, ale wcale się tego nie czuje, można całkiem dobrze pogadać.

Relacja o Hance nie wzbudziła w Januszu dobrych uczuć. Nieznajoma zdawała się odbierać mu coś, na co liczył i co powinno należeć tylko do niego.

— A ty nie masz rodzeństwa?

— Brata. Jednego, ale wystarczy — rzekł cierpko.

— Nie lubisz go?

— Nie.

— Młodszy?

— Starszy, student. Zresztą widziałaś go, to on wylazł naprzeciwko nas na Krakowskim Przedmieściu.

Kasia parsknęła nagłym śmiechem. Dlaczego? Widocznie przypomniała sobie, jak stali za filarem, uznała to za dziecinne i głupie. Urażony, milczał.

— Myślałam, że się kryjesz ze mną przed jakąś swoją dziewczyną.

— Nie mam żadnej swojej dziewczyny — powiedział z umyślną szorstkością.

Kasia spoważniała, nawet się jakby stropiła. Na chwilę zapadła cisza.

— Dlaczego nie lubisz swojego brata?

— Nienawidzę go. — Zauważył, że drgnęła i patrzy na niego z niepokojem. — Dziwisz się? Co zrobić, tak już jest. Gdyby Włodek mnie zobaczył, zaraz poleciałby do domu z ozorem.

— Że wagarujesz?

— Wiadomo.

— Często wagarujesz?

— Zdarza się.

— No to ten twój Włodzio ma trochę racji, że ci chce przeszkodzić — powiedziała, znowu się śmiejąc.

— Co go to obchodzi — przeciwstawił się ostro jej wesołości. — Niech hoduje swoje piątki, nie przeszkadzam mu.

— Nie lubisz się uczyć?

— A kto lubi?

— To prawda — westchnęła. — Ale niektóre przedmioty lubię, nawet bardzo. Pewno ci się to nie podoba?

— Dlaczego ma mi się nie podobać?

— Bo najchętniej to każdy opowiada, że na wszystko sobie bimba, nawet jeśli jest zupełnie inaczej.

— Nienawidzę szkoły — rzekł przez zęby. Rozdrażnienie, które go ogarnęło wraz z wzmianką o Włodku, rozrastało się szybko. — Żadnej swobody, wszyscy; się wtrącają. Nauczyciele, rodzice.

— No wiesz?... — zdziwiła się Kasia. — Rodzice... przecież oni muszą, przecież ich obchodzi, co się z nami dzieje.

— Wierzysz w to? — Kasia spojrzała na niego ze zdumieniem, więc powiedział z naciskiem: — Ja nie. Chcą mieć spokój — i żeby było się kim pochwalić, tak. Lubią być z nas dumni. A czy nam jest dobrze, czy jesteśmy szczęśliwi, to ich nie obchodzi, nic a nic.

— Nam też przyjemnie, jeśli możemy być dumni z rodziców.

Znowu odtrącała jego uogólnienia, znowu pozostawała na zewnątrz tego „my”, w którym chciał ją zamknąć.

— Mnie taka duma wcale nie jest do szczęścia potrzebna — rzekł z uporem.

— Zdaje ci się — zlekceważyła jego oświadczenie. — To jest strasznie przyjemne. Wiesz? — rozjaśniła się. — Moja mama długi czas pracowała w sklepie, ale zawsze marzyła, żeby być bibliotekarką, lubi książki. No i skończyła taki kurs, i zdała egzamin, świetnie, mówię ci. Urządziliśmy uroczysty obiad, kupiłam ciastka za własne pieniądze. A teraz się wszyscy śmieją, że biblioteka to mamy dziecko, o wiele bardziej ukochane niż te, które urodziła. Wspaniale prowadzi tę bibliotekę, jest najlepsza w całym województwie, dostała nawet nagrodę.

Musi jej być dobrze w domu — osądził Janusz, nie czując zazdrości, tylko niechęć, jakby ten stan rzeczy jakoś ją od niego oddalał. — A mnie? Wiecznie zajęci swoimi sprawami, biuro, redakcja, biuro i w kółko. Jako urozmaicenie: Włodeczek. Z czego ja mam być dumny? Nie ma powodu. — I nagle samoczynnie wyłoniło się z pamięci wspomnienie sprzed dwóch lat.

Paweł i Kazik nad stosem pism. Znudzeni, on, Janusz, także: trzeba przygotować gazetkę, rocznica września.

Przerzucają stare egzemplarze, od czasu do czasu kłócą się niemrawo. Paweł ogląda „Stolicę”.

— Te, Janusz... — mówi — dowódca baterii na Opaczewskiej, Jan Krzymuski, to ktoś z twojej rodziny?

— Pokaż.

Paweł podaje, artykuł na pół strony, trzeba się przymuszać i przeczytać wszystko, oczy skaczą, żeby co prędzej wyłapać nazwisko. Jest!

— Mój ojciec — mówi Janusz obojętnie, ale w środku taka jakaś słabość i równocześnie jakby świat się poszerzył.

— Krzyż Walecznych — mówi Kazik, czytając przez ramię. — I ranny.

A ten list otwarty w tygodniku, pokazany przez mamę? „Gdyby częściej docierali do nas ludzie z taką energią i dobrą wolą, jak red. Krzymuski...” Udało się przemycić tygodnik do szkoły, nikt się nie domyślił, że to on — i zaraz Paweł roztrąbił na całą klasę tak właśnie, jak się tego pragnęło.

— Przesada, nic szczególnego — mówił o incydencie ojciec. — Powiedziałem, że załatwię, więc musiałem dotrzymać.

„Dotrzymać”. Słówko zabrzmiało szczególnie, budząc niejasne jeszcze echo. „Obiecałam ojcu, że dotrzymam” — to mama tak dzisiaj powiedziała o tych pieniądzach. Dobre uczucia Janusza obróciły się wniwecz.

Spojrzał na Kasię, wydawała mu się odmieniona, ani śladu już tego rozjaśnienia, z którym opowiadała o swojej matce.

— Wstydzić się za kogoś bliskiego to okropne — powiedziała chmurnie.

— Jak to „wstydzić się”, dlaczego? — przeciwstawił się, dotknięty. — Że mnie nie bawi ta idiotyczna szkoła? Że czasem chcę się pobawić, że mam inne zainteresowania, to zaraz ma być wstyd?

— Nie, oczywiście że nie — odrzekła zaskoczona. — Myślałam o czymś innym.

— O czym?

— Nic, tak sobie.

— Nie chcesz powiedzieć. Tej swojej siostrze mówisz wszystko, prawda?

— Nie, skąd? — zaprzeczyła żywo i Janusz natychmiast poczuł ulgę. — Przecież my się widujemy bardzo rzadko.

— Ja nie rozmawiam z nikim — powiedział po chwili milczenia.

— Naprawdę?

— Tak.

Znowu odmienił się wyraz jego twarzy. W szeroko rozwartych oczach niepokój i troska, można by pomyśleć, że już zaraz, natychmiast, szuka sposobu udzielenia pomocy.

— Janusz... — mówi Kasia delikatnie — nie jest ci dobrze w domu?

„Jest mi bardzo źle” — formuje się w myśli odpowiedź i przebrzmiewa nie wypowiedziana. Skarżyć się? Mowy nie ma.

— Owszem, dlaczego? — mówi Janusz z ironią. — W każdym razie bardzo wygodnie: Włodziulek jest ten dobry, ja jestem ten zły, każdy wie, czego się spodziewać. Mam spokój.

— Nie rozumiem.

— Proste. Uczę się w kratkę, wagaruję, jestem „bez serca”, późno wracam do domu, „nie szanuję” rodziców, szastam pieniędzmi, jak w domu się coś stanie, to nikt, tylko ja, w ogóle zawsze ja. A Włodka można oprawić w ramkę.

— Przyznaj się: chcesz mi zaimponować.

— Nie.

— „Ten zły”... To brzmi „interesująco”, w każdym razie chłopcy na ogół tak uważają. Na pewno jesteś inny, niż mówisz.

— Jeśli nawet jestem trochę inny, to co z tego? Oni uważają, że jestem właśnie taki.

— Rodzice?

— Rodzice, Włodek.

— Więc ich przekonaj, że się mylą.

— Po co? Tak chcą, więc niech tak będzie.

— Jak to „chcą?” To nonsens!

— Opowiem ci coś. Na Boże Narodzenie miałem pojechać na narty, na kurs, ojciec się zgodził...

— No widzisz! — przerwała Kasia.

— Czekaj. Zapisałem się, zapłaciłem, ekwipunek jest, gotowe. No i na trzy dni przed wyjazdem mama złamała rękę. Prawą, w barku. To niedobre złamanie, nałożyli gips, jak pancerz. No, myślę sobie, to z mojego kursu nici: ojciec w biurze, Włodek coś tam ma dodatkowego w laboratorium. Zły byłem jak cholera, ale trudno, zawiadomiłem, że nie jadę, koniec. Wracam do

domu, a tu Włodek do mnie takim miłym dydaktycznym tonikiem: „Nadal wybierasz się na ten kurs?” Ja od razu, że oczywiście, chyba że ten kurs odwołają.

— No wiesz!

— Czekaj. „Napiętnował” mnie przepisowo spojrzeniem i wiem, że czeka na ojca. Wieczorem ojciec przyszedł, pokonferowali sobie, ojciec mnie woła, mówi, że „podobno” mam zamiar jechać. Ja na to, że nie mam zamiaru, kurs odwołany, wiem już na pewno, miałem telefon.

— Uwierzył?

— Jasne. Poradził mi, żebym mamie nie mówił, że to z musu, bo będzie jej przykro.

— Co odpowiedziałeś?

— Ze nie mani chęci niczego udawać. No i całe święta miałem spokój: prawie się do mnie nie odzywali.

— I do tej pory nic nie wiedzą?

— Nie.

— Ależ to głupie! Janusz — to strasznie głupie! I nie masz zamiaru powiedzieć?

— Żeby mnie pogłaskali po główce i powiedzieli, że Januszek cacy?

— Czy to takie przykre, jeśli kto chwali?

— Ja nie znoszę. Sam dla siebie wiem, że zrobiłem, jak trzeba, i koniec. Wystarczy.

Pomyślał, że chyba niezupełnie tak, że nie mówi całej prawdy. Oczy Kasi wyrażały jednak podziw, nie mógł się cofnąć.

— To musi być trudne — rzekła z zastanowieniem. — Słuchaj... Tak czy tak, masz do rodziców żal, a oni nic nie zawinili.

Zawinili — pomyślał z zaciętością Janusz. Powiedział niedbale: — Żadnego żalu do nich nie mam.

— Nieprawda. I przecież oni cię kochają, na pewno.

— Ach! — wzruszył ramionami. — Mówiłem ci: chcą być dumni. No, może mama... — Po chwili dodał pobłażliwie: — Mama to nawet się boi, żebym nie miał kompleksów z powodu Włodka, ale brak jej pięciu minut czasu, żeby się zastanowić, jak tego uniknąć.

— Kompleksów?

— No, on taki udany, zdolny, „reprezentacyjny syn”, jest się kim pochwalić.

— A on sam... chwali się?

— Wdycha z lubością atmosferę uznania.

— To wstrętne.

Zamilkli. Kasia zdawała się rozważać coś, co sprawiało jej trudność.

— Słuchaj — odezwała się niepewnie po dłuższej chwili. — Możesz mi nie odpowiadać, jak nie chcesz...

— No? — zachęcił ją Janusz. — Powiedz.

— Czy ty... trudno mi to sformułować... Czy jesteś taki, jaki chcesz być? Nie mówię o szczegółach, ale w ogóle, o całej postawie, rozumiesz? Bo ja tak sobie myślę, że jesteś taki nie dlatego, że naprawdę tak chcesz, tylko na przekór. Jakby według cudzego wzoru, tylko że na odwrót.

— Wcale nie! — zaprzeczył odruchowo, doznając równocześnie wrażenia, że coś, co do tej pory uważał za oczywiste i jasne, nagle się w nim zmąciło. Widział, że Kasia czeka, by powiedział coś więcej, nie mógł się jednak na to zdobyć.

— Masz pretensję? — spytała delikatnie.

— Nie.

— Mogę się przecież mylić, jeszcze rano się nie znaliśmy.

— Rozmawiam z tobą jak jeszcze z nikim.

— Dlaczego?

— Może dlatego, że jesteś taka.

— Jaka?

— Taka, jaka jesteś. Powiedz, już się mnie nie boisz?

— ...Nie.

— Zawahałaś się.

— Zdawało ci się. Która godzina?

Spojrzał szybko na zegarek.

— Wcześnie. Jedenasta — rzekł uspokajająco, Kasia zauważyła jednak położenie wskazówek.

— Kwadrans po jedenastej! — przestraszyła się. — O rany!

— Jak się mówi, że ktoś będzie za godzinę, to wiadomo, że wróci za dwie. Posiedzimy jeszcze.

— Nie, nie, muszę iść — rozglądała się za kelnerką, ogarnięta pośpiechem.

Januszowi zrobiło się żal, że zaraz zaczną się różne sprawy, że już koniec z tym odosobnieniem we dwoje, kiedy wszystko zależało tylko od nich.

— Jeszcze chwilę — poprosił. — Wypij jeden łyk. Tylko tak, żebyśmy się mogli trącić.

Spojrzała na niego z wahaniem, pomyślał, że odmówi, ona jednak ujęła kieliszek.

Janusz podniósł swój. Brzęknęło leciutko, usta Kasi wysunęły się naprzód i na krótką chwilę przywarły do szkła.

— A mnie wolno? — spytał, uśmiechając się.

Roześmiała się.

— Troszkę!

— Ile?

— Pół.

— Dziecinna jesteś.

— Możliwe — rzekła bez urazy. Kelnerka nie zjawiała się. Janusz poszedł uregulować rachunek w bufecie.

— Wyobrażam sobie, ile wybuliłeś? — ciężko westchnęła Kasia, kiedy wrócił. Odpowiedział lekceważącym gestem, jak ktoś, dla kogo takie wydatki są rzeczą powszednią.

W dwadzieścia minut później Kasia, ożywiona i wesoła, relacjonowała Januszowi swoją wizytę w Ministerstwie, strzegąc się pilnie, by nie zdradzić przed nim radości, którą jej sprawiło uznanie urzędniczki. „Coś takiego w dzisiejszych czasach! — entuzjazmowała się starsza pani. — I zadałaś sobie tyle trudu!”

— To jest taka mała uliczka na dolnym Mokotowie, gdzieś koło Chełmskiej — rzekła kończąc.

— Dobra, wsiadamy w osiemnastkę, potem w szesnastkę — rzekł Janusz. — Zjedziemy do tunelu elektrycznymi schodami.

— Pysznie — ucieszyła się Kasia. Szli Krakowskim

w stronę Starówki i po chwili skręcili pod daszek narożnej kamienicy. Schody wywijały się spod podłogi z cichym chrzęstem, oboje weszli równocześnie na ten sam stopień.

— Daj rękę — odezwał się Janusz. Nie wzbraniała się, zwykła rzecz trzymać kogoś za rękę w takiej sytuacji. Tym razem nie była jednak zwykła, była ważna i, nie wiadomo dlaczego, niepokojąca. Z ujętej uściskiem dłoni promieniowała na całe ciało niemiła sztywność, Kasia pokrywała niepogodę rozglądaniem się na wszystkie strony, pokrzykiwała, czując sztuczność swojego głosu, a kiedy znaleźli się na dole, ruszyła szybko przodem czując ulgę.

Na przystanku stał gęsty tłum. Kasia przyglądała się tramwajom i samochodom wjeżdżającym pod sklepienie tunelu.

— Przesiądziemy się koło „Supersamu” — rzekł Janusz. — Wiesz, co to jest?

— Wielki, nowoczesny sklep spożywczy — recytowała. — Ileś tam metrów szyby i taki niezwykły dach.

— Ale jesteś wkuta! — Nie była to pochwała, raczej przygana. Kasia roześmiała się.

— Rozumiem, wolałbyś, żebym przyjechała do Warszawy w stanie idealnego cielęctwa — powiedziała z ubolewaniem. — Nie da się odrobić!

— Trudno — uśmiechnął się Janusz. — Niech będzie, jak jest.

Osiemnastka nadjechała wypełniona pasażerami po brzegi, ale Kasi udało się przycisnąć do okna. Tramwaj, dudniąc głucho, jechał pod białym sklepieniem tunelu, wynurzył się na światło dzienne między spadzistymi ścianami wykopu, z prawej strony rytmicznie znaczyły drogę potężne bloki wysokościowców. Minąwszy Pałac Radziwiłłowski skręcił pod prostym kątem, jeszcze chwila i otwarła się przed jadącymi rozległa perspektywa Marszałkowskiej.

Kasia patrzyła uważnie, jak zawsze, widziała jednak nie tylko to, na co padał wzrok. Zarysy mijanych domów nakładały się na obraz kawiarenki niby zdjęcie wykonane na użytej już raz kliszy. Nie mogła się od tego wnętrza oderwać, to ono, a nie rojne miasto za szybą, wiązało myśli.

Janusz przyglądał się Kasi, zabiegając z mozołem o obiektywizm. Właściwie to wcale nie jest taka ładna. Widział wiele ładniejszych, Jola z jedenastej klasy to naprawdę „piękność”, a Bożena z oczami jak Basia Kwiatkowska! I cóż stąd? Żadna nie jest taka, jak Kasia.

Ślicznie patrzy. Czasem, jakby chciała wchłonąć cały świat, a czasem, w rozmowie, kiedy się przejmie, spogląda z takim skupieniem, z taką najlepszą wolą! Nikt jeszcze nigdy tak na mnie nie patrzył. I to jest szczera prawda, że z nikim tak nie rozmawiałem, jak z nią, a przecież to dopiero początek. Dziesięć dni! Będziemy, się widywać codziennie, może i na te święta da się ją namówić. I pomyśleć, że jeszcze dziś rano czuł się taki samotny, zabiegał o nadętego Romana. A teraz mam Kasię. Kasię! — powtórzył w myśli.

— Która godzina? — spytała nagle. Pokazał jej tarczę zegarka, skrzywiła się. — Okropnie się ten tramwaj wlecze.

— A ja bym mu nasypał piasku w hamulce.

— Dlaczego?

— Tak sobie.

— Niemądry jesteś.

— Bardzo mi tu dobrze.

— Tu?

W jej spojrzeniu widać było zaskoczenie, nie zrozumiała, o co mu szło.

— Przyglądam ci się — wyjaśnił. — Przyglądam się... i myślę.

— O mnie? — spytała, czerwieniąc się. — Co myślisz?

Powiedzieć?... Rumieniec Kasi odebrał mu swobodę, którą czuł przed chwilą.

— Różne rzeczy — rzekł niepewnie. — Żeśmy się tak spotkali...

— Przypadek.

— Ale dosyć dziwny, prawda?

— Tak.

Milczeli przez chwilę.

— Wiesz — odezwała się Kasia. — Chciałabym się już pozbyć tej całej sprawy.

— Co to za zguba? Sekret?

— Gdzie tam, tylko że to cała historia.

Zaczęła opowiadać, Janusz słuchał. Tok zdarzeń, który plątał się, wybiegał naprzód i zawracał, charakterystyka towarzyszy podróży, którzy mimo wysiłków Kasi mylili mu się i nie wzbudzali zainteresowania, to wszystko puszczał mimo uszu. Ale głos, ciche okrzyki, śmiech, zabawne określenia bawiły go. Po jakimś czasie spłoszyło tę przyjemność niejasne i przykre uczucie. Słowa Kasi, niby niebaczne dotknięcia, zdawały się zbliżać do obolałego miejsca, zapomniało się o nim, a teraz znowu...

— Ale ty nie na Główny przyjechałaś? — przerwał jej z dziwaczną nadzieją, jakby fakt, że znalazła się na innym dworcu niż on, mógł coś zmienić.

— Na Główny, ósma czterdzieści pięć.

Szła w tłumie, który śledzili, była tam, o kilkanaście kroków od niego! Gdyby ją wtedy dostrzegł, gdyby wtedy za nią poszedł!...

— Dlaczego tak pytasz? — zdziwiła się.

— Nie, nie, tak sobie — bąkał. — Myślałem, że twój pociąg przychodzi na Śródmieście — powiedział, byle powiedzieć.

Kasia wróciła do swojej relacji: znaleziona koperta, jakieś fotografie, bilet do Gdyni, nazwisko nadawcy... Starał się słuchać.

— Pomyślałam sobie, że nie mam co robić, to mogę tej pani Majewicz poszukać, zabawię się w detektywa. Nie uda się, trudno, a uda się, to dobrze.

— Stało się i nie odstanie się — wrócił do swego Janusz. — Nic nie poradzę. Trudno.

— Tak czy tak, lepiej pojeździć po Warszawie niż czekać w domu i zanudzić się na śmierć.

— Chyba — mruknął.

— Myślisz o czymś — spojrzała na niego uważnie.

— Zdaje ci się! — zaprzeczył szorstko. — Po chwili dodał śmiejąc się: — Jak do tej pory, zadziałałaś na sto dwa.

— Żeby tylko zastać teraz panią Majewicz w domu.

— Jak nie, to pójdziemy na spacer.

— Ewentualnie, wolałabym jednak najpierw to załatwić.

— Już zaraz — powiedział Janusz po jakimś czasie. Tramwaj zataczał łuk wokół placu Unii Lubelskiej. Wysiedli. Zaproponował, żeby „póki co” obejrzeć „Supersam”, można nic nie kupować, weźmie się koszyki i połazi się. Dobra?

— Coś ty? — zdziwiła się Kasia. — Przecież ja muszę się spieszyć.

— Dlaczego?

— Mówiłam ci już. Co się tam dzieje?

Na rogu malej uliczki zwarty tłum otaczał kręgiem parę samochodów, nad głowami sterczały ramiona aparatur, na chodniku wiły się kable.

— O rany! — ucieszył się Janusz. — Lećmy, kręcą film.

Przebiegli jezdnię klucząc między samochodami. Janusz, ogarnąwszy oczami mur pleców zasłaniających widowisko, szybko pchnął Kasię w nadwątlone miejsce. Rozległy się syknięcia, ale już byli na przedzie, już widzieli.

Na chodniku, wymiecionym z przechodniów, przed eleganckim sklepem stała pięknooka aktorka ubrana w krótkie futerko, za ciepłe na taki dzień, i słuchała w skupieniu, co do niej mówi nerwowy młody człowiek, co chwilę oglądający się ku rozkraczonej na bruku kamerze.

— Na pewno reżyser — szepnął Kasi Janusz.

Aktorka cofnęła się na próg sklepu i przechyliła głowę, jakby kogoś wypatrując.

— Nie! — krzyknął młody człowiek. Naokoło rozległy się głośne uwagi i śmiechy. Aktorka wyprostowała się i powtórzyła ten sam gest.

— Draka — zaszeptał Janusz. — Popatrzymy.

Kasia nie spuszczała aktorki z oczu. Ta dobra wola, żeby spełnić, co jej polecono, ten spokój na oczach gapiów! Zachowywała się, jakby prócz niej i reżysera nie było nikogo.

— Chciałabyś się tak wygłupiać? — spytał cicho Janusz. — Ludzie się śmieją, a ona nic.

— Mnie się to podoba, tak właśnie powinno być.

— Może... — rzekł bez przekonania. — Widziałaś kiedy, jak kręcą film?

Nie, nigdy nie widziała, dwa czy trzy razy były w kronice wycinki z pracy filmowców, ale na żywo to nigdy. Jak głupio, jak strasznie głupio, że akurat teraz taka okazja! Ale stać tu i przyglądać się, a tymczasem pani Majewiczowa niepokoi się, a może właśnie postanowiła jechać po nowy bilet?

— Muszę iść — szepnęła.

— Co?

— Muszę iść — powtórzyła z naciskiem.

— Wcale nie musisz — rzekł lekko, wpatrzony w reżysera, który tłumaczył coś obsłudze kamery. — Trochę wcześniej czy później, co to ma za znaczenie?

— Ta pani na pewno się denerwuje.

— Ach, nie bądź taka harcerka od dobrych uczynków.

— Janusz! — krzyknęła z cicha, zaskoczona i dotknięta do żywego. Nim zdążył odpowiedzieć, rozepchnęła niecierpliwym gestem grupę wyrostków, którzy stali za jej plecami, i ruszyła ku przystankowi, nie oglądając się.

— Kasia! — wołał za nią. — Kasia! — Po chwili był obok. — Co ty się tak przejmujesz? — spytał z pretensją. — Pięciu minut nie mogłaś poczekać?

Demonstracyjnie przyśpieszyła kroku.

— Zawsze jesteś taka uparta?

— Nie uparta, ale konsekwentna.

— Na jedno wychodzi.

— Wcale nie. Nie lubię odstępować od swoich zamiarów.

— To nudno.

— Możliwe — rzekła zimno, czując coraz większą urazę.

— Obrażona? — zdziwił się. — Nie powiedziałem nic takiego.

— Powiedziałeś prawdę: przejmuję się, jestem nudna i...

— Coś ty? — usiłował przerwać Janusz. Nie było skruchy w jego głosie.

— I nie mam zamiaru się zmienić!

— Nieważne — uśmiechnął się pobłażliwie. — Ważne, że mi się podobasz.

Ta lekkomyślność źle została przez Kasię przyjęta.

— Po co mi to mówisz? — rzekła ostro, rozgniewana na nowo. — Nie obchodzi mnie to! Nie obchodzi mnie wcale!

Szesnastka stała na przystanku. Wskoczyła na stopień i szybko zapłaciwszy za bilet, parła wśród tłumu naprzód. Jeżeli raczył wsiąść, niech będzie od niej jak najdalej!

A jeżeli nie wsiadł? Nie, nie wolno się oglądać, za nic w świecie. A zresztą po co? Nie ma go tu — to jasne. Na pewno nie ma. Obraził się, odszedł, idzie ulicą, a ona jest tutaj, z każdą chwilą dalej od niego, tramwaj zjeżdża ze zgrzytem w dół. Co ja najlepszego zrobiłam? — myślała, truchlejąc. — Jak mogłam? „Ważne, że mi się podobasz” — powiedział. Miał rację, tylko to jest ważne, najważniejsze ze wszystkiego na świecie.

Tramwaj przyhamował nagle, chwyciła czyjeś ramię, łapiąc równowagę — i zobaczyła Janusza. Dzieliły ich dwie osoby. Wyminął je i stanął obok, poczuła, że się czerwieni, i pełna bezsensownego strachu, czy uczucia, które przed chwilą w niej wybuchły, nie są wypisane na jej twarzy, odwróciła szybko głowę.

— Trzeba się przesuwać — powiedział. — Wysiadamy.

Ruszyli ulicą, po prawej stronie otworzyły się przestrzenie młodego parku.

— Park „Morskie Oko”, niedawno założony — rzekł Janusz dziwnym, sztucznym tonem, jakby te zwykłe słowa znaczyły zupełnie coś innego.

— Tak... — potwierdziła odruchowo.

— Nie bądź już taka zła — poprosił niepewnie. Trudno było uwierzyć, że dopiero co mówił tak swobodnie.

— Nie jestem.

— Słuchaj...

— Co?

— Przez chwilę cię nie widziałem, w tym tłoku... Nie rób tak.

Kasia milczała. Więc on także zląkł się, że się pogubią, że się więcej nie zobaczą!

— Dobrze? — dopytywał, pochylając się ku niej. — Dobrze?

— Dobrze.

— A mogłabyś dać mi swój adres?

— Po co?

— Żebym wiedział, gdzie cię szukać.

— A szukałbyś? — nie była pewna, czy należy zadawać takie pytanie, za trudno jednak było się wstrzymać.

— Jak myślisz?

— Nie wiem.

— Ja wiem na pewno. Dasz?

— Dam.

Napięcie trwało, zdania nie rozwijały się, nawet pojedyncze słowa z trudem przechodziły przez gardło.

— To tutaj — powiedziała, sprawdziwszy numeru bramy starej, odrapanej kamienicy. — Mieszkania czterdzieści dwa.

Janusz wyjrzał na podwórze.

— Tędy — rzekł, wskazując schody. Szli w górę, nie patrząc na siebie i nie odzywając się. Kasia z każdą chwilą mocniej czuła znaczenie tego milczenia. Pierwsze piętro, drugie...

— Na trzecim?

— Kasiu...

Zatrzymała się i odwróciwszy się ku niemu, podniosła oczy. Patrzył na nią, patrzył tak samo, jak wtedy zza podwójnej szyby, szeroko otwartymi oczami, pełnymi oczekiwania i nadziei.

— Zdaje się, że będę musiał cię kochać — powiedział cicho, jakby przyznawał się do winy. Poczuła wzruszenie, radość, a może to nie radość, może to jest szczęście? Tylko że taki trzepot w sercu, taki niepokój, a przecież nie dzieje się nic złego...

— Kasiu? — szepnął pytająco.

Jedyne, co mogła zrobić, to nie cofnąć spojrzenia. Podniósł rękę i musnął pasemko włosów, które jej opadło na policzek. Spróbowała się uśmiechnąć.

— Można cię pocałować?

— Tak — odpowiedziała. Pocałował ją w usta — delikatnie, lekko, jakby były czymś niezmiernie kruchym.

Stali długą chwilę, sztywni, nic nie mówiąc.

— Będę czekał — odezwał się Janusz. — Idź teraz.

— Idę.

— Słuchaj! — rzekł nagle, kiedy weszła kilka stopni pod górę. — Ale jak wrócisz, to już będziesz tylko dla mnie?

— Tak.

— Na pewno?

— Na pewno.

— Kasiu, ja czekam! — usłyszała jeszcze, zanim sięgnęła do dzwonka. — Czekam, rozumiesz? — powtórzył, bojąc się widocznie, że ona nie wie, co dla niego znaczy to słowo. Kasia jednak wiedziała.

NIEPOKÓJ

Upłynęła dłuższa chwila, zanim uchylono drzwi. Kasia z trudem przestawiała się na inną rzeczywistość niż ta, w której się znalazła. Dopiero co otwarła się przed nią prześliczna droga, pełna tajemniczych możliwości i niespodzianek, a teraz trzeba oderwać od niej oczy, wrócić w codzienność, w zwyczajne, powszednie sprawy. Niełatwo to przychodziło, wszystkie myśli były tam, przy Januszu; osoba pani Majewiczowej, która w czasie niedawnego opowiadania na nowo wzbudziła w Kasi serdeczne uczucia, wydawała się teraz kimś nie-, realnym. Wrócić, wrócić jak najprędzej, tylko to jedno jest ważne.

— O! — dał się słyszeć zdumiony głos. Znajoma z pociągu stała w progu z takim wyrazem twarzy, jakby nie była w stanie uwierzyć, że naprawdę ma Kasię przed sobą. — Skąd się tu wzięłaś, moje dziecko?

— Coś pani przyniosłam. Zgubę.

— Zgubę? A cóż ja mogłam zgubić?

— Zaraz pokażę.

Przedpokój był ciemny, pani Majewicz niepewnie sunęła ręką po ścianie, szukając kontaktu.

— Nie znam tego mieszkania — tłumaczyła się —

przyjechałam tu tylko na jeden dzień.

Co Janusz teraz robi? Usiadł na parapecie jak wtedy na Saskiej Kępie, wygląda przez okno? Czeka, kiedy rozlegnie się trzaśniecie drzwi, odwróci się wtedy i spojrzy w górę. A może zszedł na dół i chodzi po podwórzu? O czym myśli?

— Kiepsko z tymi moimi oczami — wzdycha pani

Majewiczowa; Kasia uświadamia sobie, że przedpokój nadal jest nie oświetlony. — Chodźmy do pokoju.

— Tylko na chwilę.

Chciałabym wiedzieć, co Janusz o mnie myśli. Czy mi to powie? Powinien. Czy bardzo ten jego „sąd” różni się od tego, jaka jestem naprawdę, jaka chciałabym być?

— Usiędź — zaprasza gościnnie starsza pani. — Mówię poufale, a może nie trzeba? Taka duża panienka, przepraszam!

Kasia przytomnieje i uśmiecha się nieśmiało, zawstydzona swoim zachowaniem.

— Ależ, proszę pani... przecież mówiłam, że nazywam się Kasia.

— Przyjemnie patrzeć na takie młode stworzenie, jak ty.

Jaka ona miła! — Proszę — mówi Kasia z zadowoleniem, kładąc kopertę na stole. — Znalazłam to na ulicy, niedaleko dworca.

Pani Majewiczowa przygląda się fotografiom ze zdumieniem. Nie ucieszyła się, w jej twarzy zjawił się nieoczekiwanie wyraz napięcia.

— Ale jakim sposobem? — szepnęła raczej do siebie niż do Kasi. — Nie pojmuję!

— Pewno, to dosyć skomplikowane — rzekła ze zrozumieniem Kasia i. opowiedziała zwięźle o swoich zabiegach. — Fotografie to mniejsza, dostałaby pani nowe odbitki, chodziło głównie o bilet! Mogłaby pani mieć kłopot. No, ale panią odnalazłam, udało się.

Pani Majewicz milczała, oczy jej z niepokojem błądziły po pokoju.

— Czego pani szuka?

— Torebki.

— Jest.

Starsza pani ujęła podany przedmiot. Można już iść — pomyślała Kasia, czując lekki zawód, oddanie zguby przebiegło jakoś dziwnie, inaczej, niż to sobie rano wyobrażała. Głupstwo! Cóż to ma za znaczenie? — pocieszyła się natychmiast. — Za chwilę będę z Januszem.

— Proszę pani... — zaczęła i nagle się zająknęła. Pani Majewiczowa siedziała z otwartą torbą na kolanach i nieruchomo patrzyła przed siebie.

— Co się stało?

— Nie ma portfelu.

— Portfelu? — zdziwiła się Kasia. — Miała tam pani pieniądze? Dużo pieniędzy?

— Pieniądze... Tak, oczywiście... — głos pani Majewicz załamywał się ze zdenerwowania — ale paszport... Był tam mój zagraniczny paszport.

Kasia nie mogła uwierzyć, że to, co usłyszała, jest prawdą.

— Niech pani dobrze poszuka. Na pewno jest. Na

pewno!

— Przecież patrzyłam.

— Niech pani poszuka — gorączkowała się. — Niech pani szuka, nieraz się tak zdaje, że czegoś nie ma, a jest! Niech pani wszystko wyjmie!

Zawartość torby została wysypana na stół. Papiery, papierki, wypchana portmonetka, jakiś mały, czarny woreczek, listy, dwa pudełeczka z lekarstwami, kalendarzyk. Pani Majewicz błądziła rękami wśród tych drobiazgów, rozsuwając je i zsuwając, i nagle gwałtownym rozpaczliwym ruchem odepchnęła je na środek stołu.

— Zgubiła pani... — wykrztusiła Kasia.

Tamta zaprzeczyła ruchem głowy. Nie, nie zgubiła. Gdyby zgubiła, torba byłaby otwarta, czasem się otwiera. Na pewno nie zgubiła. Okradli ją. A przecież... przecież miała dzisiaj jechać. Do Gdyni, a jutro dalej.

Odwróciła się i skuliła w sobie, zgięte plecy zaczęły się trząść. Płacze. To straszne, jak dorosły człowiek płacze! Kasia ma chęć uciec, nie patrzeć na to, nie być tu.

— Proszę pani!...

Pani Majewicz nie zareagowała. „To ja już pójdę, przepraszam...” Słowa pożegnania nie chcą przejść przez gardło. Nogi przymurowane, pragnienie, by znaleźć się za progiem, nie jest zdolne przywrócić im możności ruchu. Odejść, nie zaradziwszy temu zmartwieniu? Niemożliwe, po prostu wykluczone. Ale jak to zrobić? Jak?

Po chwili bezradność mija, myśl zaczyna pracować szybko i intensywnie: Kasia przypomina sobie przebieg wypadków, odtwarza wszystkie szczegóły. Fotografie i bilet zostały odnalezione, musi to przecież mieć jakiś związek z tamtym...

— Gdzie była ta koperta? — pyta doznawszy nagle wrażenia, że natrafiła na ślad. — Pani ją miała w portfelu?

— Nie wiem, może... Wsunęłam w pociągu, gdzie popadło.

Kąt między parkanem a budką! Kasia widzi go dokładnie, jakby go miała przed sobą: połamane płyty chodnikowe (koperta leżała obok), w szczelinach niedopałki, za płytami kupka śmieci,. pudełka po papierosach, jakieś poczerniałe deski, zgnieciona mokra gazeta. Tylko się schylić, odsunąć gazetę, i już. Brązowy portfel, trochę zniszczony (taki sam jak ten, który ojciec dostał kiedyś od mamy), leży tam wśród śmieci.

— Trzeba szybko jechać — kończy Kasia swoją podnieconą relację. — Szybko-, zanim ktoś inny dostrzeże portfel i podniesie go.

— Moje dziecko!... — zatchnęła się starsza pani. — Myślisz, że to możliwe?

To nie jest możliwe, to jest pewne. Jeżeli złodziej rzucił tam kopertę, to rzucił i portfel. Portfel jest ciężki, śliski, upadł niżej.

— Pieniądze... — zawahała się Kasia — pieniądze pewno zabrane... Dużo tam pani miała?

Pani Maje wieżowa macha ręką, trudno, byle ten paszport, Kasia tłumaczy więc, gdzie znajduje się budka z piwem, na którym rogu, jak skręcić od przystanku. Bardzo łatwo trafić. Tam są dwie budki, nie, nie dwie, ale trzy. Kiosk z gazetami, obok owoce i trochę dalej tamta, przy parkanie. W twarzy słuchającej coś się zmienia, oczy spoglądają na Kasię nie tylko z niepokojem, ale jakby z prośbą.

— Znajdzie pani na pewno, na pewno! — mówi Kasia z gorącym przekonaniem, coraz bardziej lękając się słów, które mogą paść.

— Moje dziecko... a gdybyś pojechała ze mną?

— Ja — baką Kasia. — Ja?

— Nie możesz?

Gdyby to wypadło kiedy indziej! Pojechałaby najchętniej, z radością, pomogła we wszystkim. We wszystkim! Ciężko jest odmówić. Chciałoby się jakoś panią Majewicz przeprosić, jakoś się przed nią wytłumaczyć, usłużna wyobraźnia podsuwa sceny, które miałyby miejsce, gdyby Kasia przyszła tu sama, i w których jej uczynność (i współczucie zajaśniałyby w całej pełni. Ale nie jest sama, jest z Januszem. Zejść na dół w towarzystwie staruszki, narzucić mu jej towarzystwo, jej kłopoty? Niemożliwe, cóż by on o mnie pomyślał? „Nie bądź taka harcerka od dobrych uczynków” — powiedział przecież.

I obiecałam mu, że teraz nie będę się już śpieszyć, że teraz będę tylko „dla niego”, uszczęśliwiające było to jego żądanie.

Kasia odwróciła się ku pani Majewiczowej, powziąwszy decyzję. Nie potrzeba jej było zresztą sformułować, tamta poznała od razu, pochyliła się nad stołem, zbiera do torby porozrzucane przedmioty. Więc tylko powiedzieć „do widzenia”, parę kroków ku drzwiom — i już. Radość Kasi jest jednak zmącona.

— Idź, moje dziecko, na pewno się śpieszysz. Dziękuję ci, jesteś bardzo dobra.

— Pojadę z panią.

— Pojedziesz? — usłyszała cichy okrzyk.

— Niech pani się ubiera — mówi raźno Kasia. Obawy, dopiero co tak żywe, roztapiają się w nagłej ufności. Jeżeli Janusz „musi” ją kochać, to przecież zrozumie. Powiem mu, że nie da rady — pogodnie snuje się Kasi po głowie. — Że musimy pani Majewicz pomóc, gdyby nie ona, tobyśmy się w ogóle nie poznali.

— Idziemy?

— Ach, moja Kasiu — wzdycha starsza pani. — Czymże ja ci się odwdzięczę?

— Ależ, proszę pani! — dziwi się szczerze Kasia. Nie uważa, że należy jej się wdzięczność, jest taka szczęśliwa.

Wyszły na schody, staruszka włożyła klucz w zamek i mocowała się, żeby go przekręcić.

— Może ja? — proponuje Kasia. — Już! — oświadczyła po chwili, podając klucz. Pilno jej było zejść, zobaczyć Janusza, działać. Pani Majewicz zatrzymała się.

— To wszystko stało się przez moją lekkomyślność — westchnęła. — Taką rzecz, jak zagraniczny paszport, powinno się schować najgłębiej, na samo dno. A ja go włożyłam do portfela.

— Trudno! Niech już pani o tym nie myśli.

Zaczęły schodzić, ostatnia chwila, żeby powiedzieć o Januszu, potem byłoby głupio.

— Przyszłam tu z kolegą, czeka na mnie — rzekła Kasia śmiało, pokrywając tą śmiałością uczucie skrępowania. — Pomożemy pani oboje, dobrze?... Janusz! — zawołała, usłyszawszy w głębi schodów lekkie kroki. Nie, to nie Janusz, kroki oddalały się i zaraz trzasnęły drzwi. — Na pewno jest w bramie — wyjaśniła towarzyszce. Ta nie odezwała się, w jej spojrzeniu zabłysło coś miłego.., rozczulenie, serdeczność. Schodziły wolno. Kasia starała się znieść dzielnie tę próbę cierpliwości.

W bramie pusto. Znudziło mu się tkwić na schodach, chodzi po ulicy — znalazła natychmiastowe tłumaczenie. Zostawiła panią Majewicz nieco w tyle, wyjrzała. Oczy powędrowały wzdłuż murów w prawo i wzdłuż” murów w lewo, ogarnęły przestrzeń naprzeciwko bloku, rozwartą jak szerokie pole. Nic!... Zawróciła szybko na podwórze, wbiegła na klatkę, obok tej, która wiodła do znanego mieszkania, potem jeszcze na jedną.

— Janusz! — krzyknęła z całych sił, znalazłszy się z powrotem na dole. — Janusz!

Z parterowego okna wyjrzała kobieca głowa, nie wiadomo skąd zjawiła się trójka dzieci, stały, gapiąc się.

Pani Majewicz zwróciła się w stronę nadchodzącej z pytaniem w oczach.

— Przepraszam, zaraz przyjdę — odezwała się Kasia, mijając ją szybko. Trzeba zajrzeć do bramy sąsiedniej, może Janusz chodził i chodził po ulicy i w końcu pomylił domy?

Minęła bramę, potem jeszcze dla wszelkiej pewności weszła na podwórze, postała na samym środku, zobaczy ją, jeśli tu gdzieś jest. A teraz trzeba wrócić i udawać, że nic się nie stało. Gdyby nie powiedziała o Januszu ani słowa, byłoby łatwiej. Szła powoli, ciągle jeszcze wypatrując i równocześnie bojąc się, że to zostanie przez panią Majewicz zauważone. Jak się zachować? Powinno się być niedbałym, obojętnym... Ale i tak nie da się uniknąć tego uśmieszku, którym każdy, nawet najlepszy, kwituje fakt, że dziewczyna goni za chłopakiem, który odszedł.

— To przeze mnie — odezwała się pani Majewicz.

— Przetrzymałam cię tak długo, nie miał czasu czekać.

Kasia zrozumiała delikatną intencję tych słów. Poczuła ulgę i wdzięczność, powiedziała jednak szorstko:

— Ach! Głupstwo, nic ważnego.

— Nie wiesz, gdzie tu jest postój taksówek?

— Na rogu.

Dostosowując krok do swej towarzyszki, Kasia wybiegła wzrokiem naprzód. Ścieżkami parku, podchodzącego łagodnym stokiem pod spiętrzone domy górnego Mokotowa, wędrowali nieliczni przechodnie, zanurzeni w szare światło ściemnionego nieba. Janusza wśród nich nie było.

Wysiadły z taksówki na placu Zawiszy. Ruch, który o poranku bardzo się Kasi podobał, teraz jest przykry, drażni. Przeszkadza myśleć, a przecież trzeba myśleć. Dlaczego Janusz nie czekał? Dlaczego? Coś musiało zajść, ale co? Zagadka wydaje się nie do rozwiązania — i nie sposób się z tym pogodzić.

— Jaki wiatr! — mówi pani Majewiczowa.

Zupełnie inny ten wiatr niż tamten znad Wisły. Nieżyczliwy, szarpie odzieniem, porywa spod wiaduktu kłęby burego dymu i niesie go między ludzi. Starsza pani przytrzymuje ręką kapelusz i pyta mrużąc oczy:

— To Chyba będzie po drugiej stronie?

— Tak. Trzeba poczekać, czerwone światło.

— Poczekamy. Cóż to za pogoda, niedawno było słońce.

Było słońce. Na moście Poniatowskiego. Rybitwy błyszczały nad zieloną wodą, Janusz szedł obok. I na placu Zamkowym, patrzyła wtedy na prześliczną Warszawę w dole i na niebo w obłokach, a Janusz patrzył na nią.

Było też na dolnym Mokotowie, parę razy cienie chmur przepłynęły przez trawniki na zboczu, Janusz milczał, wiedział już pewno, jakie słowa niedługo wypowie.

— Kasiu — przywołał głos pani Majewicz.

— Można iść — odezwała się Kasia. Ludzie ruszyli na jezdnię. Starsza pani szła drobnymi, nerwowymi krokami, spoglądając co chwila na drugą stronę ulicy, jakby już stąd można było dojrzeć poszukiwany przedmiot.

— Gdzie teraz? — padło pytanie, ledwo stanęły na chodniku.

— Zaraz za rogiem... — Wyminęły budkę z piwem, potem skrzynki oparte o ścianę.

— Tutaj — powiedziała Kasia. — Tutaj znalazłam kopertę.

Gazeta zmieniła kształt, przyciśnięta do parkanu przez wiatr. Kasia uniosła ją i odrzuciła na bok, pudełkiem po papierosach, czyściejszym niż inne, rozgarnęła śmieci. Przesunęła się ku płytom, zajrzała we wszystkie szczeliny po kolei, wcisnęła się między ścianę budki a parkan, choć wystarczyło jednego rzutu oka, by stwierdzić, że nic tu nie ma. Jak powiedzieć to pani Majewiczowej? Odwlekała tę chwilę.

— Nie ma — powiedziała wreszcie przepraszająco, jakby to była jej wina.

— Nie ma — powtórzyła tamta. Ręka jej wykonała niepewny ruch, jakby w poszukiwaniu oparcia.

— Co pani jest? — przestraszyła się Kasia.

— Nic... Już przechodzić

Stała nic nie mówiąc.

— Proszę pani — odezwała się Kasia. — Na dworcu jest na pewno takie biuro, gdzie się oddaje zgubione rzeczy. Może tam spytać?

— Właśnie o tym myślałam — powiedziała pani Majewicz. — Pójdę.

— Iść z panią?

— Zabrałam ci tyle czasu, ale jeżeli się nie śpieszysz...

— Nie śpieszę się wcale. — Do kogo miałabym się śpieszyć? Hanki nie będzie w domu jeszcze parę godzin, pani Majewicz jest teraz jedyną osobą, która chroni od samotności. — Przyjechałam do siostry, ale ona jest w pracy.

— To chodźmy. Spytam jakiego kolejarza, gdzie to może być.

— Tak — rzekła machinalnie Kasia. Jej myśli znowu wróciły do Janusza. Gdyby podała mu swój adres, jak o to prosił, mogłaby teraz mieć nadzieję, że do niej przyjdzie lub da jakoś o sobie znać. Ale ona odłożyła to na później, nie pomyślała ani przez chwilę, że trzeba się tak ubezpieczać, rozstawali się przecież tylko na parę minut. Straciła okazję — i to może zdecydować o wszystkim.

A dom na Nowym Świecie? Potrafiłaby go odnaleźć. Iść tam, dopytać się o Janusza?... Nie. Wiedziała, że to jest wykluczone.

— Trzeba do dyżurnego ruchu. Trzeci peron — mówi kolejarz.

Teren kolejowy był pusty, jałowa płaszczyzna pocięta pasami torów, oczy nie mają się o co zahaczyć. Zimno, smutno. Kiedy tu rano przyjechała, pod nogami topniał śnieg, wcale to wesołości nie umniejszyło, wystarczał fakt, że jest w Warszawie i zobaczy Hankę. Teraz nie wystarczał, o nie! Parę godzin — i już nie można wrócić do tego, co było — jest się kimś innym.

— Tutaj — powiedziała pani Majewiczowa. Znalazły się pod szczytową ścianą długiego kolejowego budynku. Nerwowym ruchem wsunęła włosy pod kapelusz, raz i drugi rozejrzała się wokoło.

Boi się — pomyślała ze współczuciem Kasia.

Urzędnik szybko przeciął pytanie, nie, nic tu takiego nie oddano. Może na milicji, znalezione dokumenty są czasem odnoszone na posterunek. Proszę tam iść. Budynek po drugiej stronie peronu, blisko.

— Dziękuję — powiedziała pani Majewiczowa.

Szyny lśnią zimno pod granatową chmurą... Po chwili puścił się z niej prędki, gęsty deszcz.

Za otwartymi drzwiami mała sionka, gołe ściany powleczone olejną farbą, pusto i bezosobowo, jakby nigdy się tu nic nie działo, a przecież... Nie było przyjemnie się tu znaleźć.

— W jakiej sprawie? — padło zza małego okienka pytanie. Pani Majewiczowa podeszła i chwyciwszy ramę ręką, zacisnęła na niej palce tak silnie, że zbielały.

— Słucham! — zniecierpliwił się głos. Po chwili zabrzmiał łagodniej. — O co chodzi, proszę powiedzieć.

— Przepraszam... Przyjechałam dziś rano z Radomia i....

Ona też się zmieniła, ona też jest inna niż w pociągu — pomyślała Kasia. Przypomniała sobie ufne spojrzenie, z jakim starsza pani stanęła w progu przedziału, jej ciche rozradowanie i życzliwość, którą zdawała się ogarniać wszystkich wokoło, zabawne zdanko: „Bodaj z piekła nie wyjrzał, kto wymyślił starość” — wbrew jego treści wypowiedziane ze śmiechem. A teraz tamto znikło, jest cicha i przybita, mówi do milicjanta takim głosem, jakby zrobiła coś złego.

Słuchający przerywał relację pytaniami, wprowadzał porządek w chaotycznie przedstawione wypadki.

— Spiszemy protokół — oświadczył.

— Nie będę pisał protokołu, niech już będzie tak... Bo, myślę sobie, rodziców ma porządnych, przemówią dzieciakowi do rozumu lepiej jak kto inny, przecie nie od dzisiaj panią znam i pana inżyniera też. A i tego Adasia pamiętam, jak się jeszcze bawił w piasku...

— Dziękuję — powiedziała mama. — Pan jest dobry człowiek.

— Dobry, niedobry — mówił dobrodusznie milicjant, światło lampy oświecało dokładnie jego pucołowatą twarz — ale, myślę sobie, co mam go brać na posterunek? Formalnie to nie jest... powinienem wziąć, ale ma siedzieć z pijakami, nic dobrego z takiego towarzystwa. Dzieciak!... Zdumiał i tyle, młodziakom różne głupoty przychodzą do głowy.

— To się więcej nie powtórzy. Prawda, Adasiu?

Adaś nie potwierdza tego oświadczenia. Stoi bez ruchu pod ścianą, głowa opuszczona.

— Dziękuję panu — mówi mama serdecznie. — Do widzenia.

Twarz milicjanta znika z kręgu światła. Kasia przywiera do ciemnej ściany domu, żeby jej nie zauważył idąc przez ogród. Trzasnęła furtka, można znowu przysunąć się do okna. Twarzy mamy nie widać, tylko włosy lśnią, stoi bez ruchu, odwrócona ku Adasiowi. Adaś nie rusza się, głowa coraz niżej... i taka cisza, taka cisza! Co mama teraz z nim zrobi, co powie? Oburzenie podsuwa Kasi słowa, które powinny być wypowiedziane, żadne nie wydaje się dość ostre, dość mocno piętnujące. Adaś odwraca się, do uszu Kasi dobiega znany dźwięk. Beczy!

— Adasiu... — mówi mama łagodnie, jakby tamten był dzieckiem, które spotyka niezasłużona krzywda. — Adasiu, synku...

„Jak możesz!” — chciałaby krzyknąć do matki, stoi jednak cicho, jak stała od początku... napięcie, którego doznała, spojrzawszy w okno, trwa dalej.

Odpowiedzią Adasia jest szloch jeszcze głośniejszy. Mama bierze go za ramię i obraca ku sobie. Ach, jak ten Adaś wygląda!... Taki jakiś drobny, sczerniały, zapadnięte policzki, ręce, którymi niepewnie odpycha matkę, szare od brudu. Kasia czuje w gardle niespodziewane łzy, nie może znieść, żeby tak wyglądał, tak patrzył!... Żal trwa krótko, mama obejmuje Adasia i całuje go w brudne czoło, mówi uspokajająco:

— No, no... Nie płacz. Aleś ty brudny! Musisz się zaraz umyć. I pewno głodny, prawda?

Ani słowa o tym, co zrobił, ani słowa, że nie spała dwie noce, kiedy go nie było.

— Zrozum, Kasiu — mówi mama, kiedy wieczorem zostały na chwilę same. — Zrozum, Adaś jest inny niż ty, tobie jest w życiu lepiej, tobie jest wszystko łatwe...

— Kto znalazł tę kopertę z fotografiami? — zabrzmiało głośno zza okienka. Kasia drgnęła.

— Ja. Na placu Zawiszy, na samym rogu.

— Zaraz — przerwał milicjant. — A pani mi tu mówi, że na dworcu — zwrócił się do pani Majewicz.

— Myślę, że mnie okradli, jak wysiadałam, w takim tłoku najłatwiej.

Domowa scena straciła realność, rozproszyła się, Kasi przypomina się teraz radosne podniecenie, z jakim zawracała do końca pociągu, pewna, że gdzieś wśród tłumu pasażerów mignęła Hanka. Hanki jednak nie było. Pierwsze rozczarowanie dzisiejszego dnia — nasunęła się niewesoła refleksja. — Teraz przeżywam drugie. Gorsze, nie do naprawienia. „Będę czekał”. Pierwszy raz powiedział tak na Krakowskim Przedmieściu. Szkoda, że nie udało mi się wtedy uciec. Niewiele nas jeszcze łączyło, a poza tym wiedziałabym, że to ja sama powzięłam decyzję i odeszłam.

...Ale w takim razie nie byłoby kawiarenki, zwierzeń i spojrzeń, uścisku ręki, kiedy zjeżdżali w dół schodami, niespodziewanego po kłótni spotkania w tramwaju, wyznania, że będzie musiał ją kochać, pocałunku, który był inny, zupełnie inny niż tamte. Wyrzec się tego? Ach, nie — zaprzeczyła sobie szybko, jakby ta odpowiedź mogła mieć wpływ na to, co już się stało.

— Skąd ja mogę wiedzieć, czy się kto zgłosi? — mówi filozoficznie milicjant. — Tego to ja, proszę pani, wiedzieć nie mogę. Ani nikt... Ale sądzę...

Kasia znowu straciła wątek prowadzonej obok rozmowy. Czy Hanka jest pewna, że ten chłopak z fotografii jej nie zawiedzie? Może w ogóle nie można być tego pewną?

„Nie mam żadnej dziewczyny” — powiedział Janusz. Nie kłamał, ktoś, kto kłamie, nie może tak patrzeć, jak on w tamtej chwili. I rozmawiał ze mną „jak z nikim na świecie”, mnie jednej zaufał. Obraz kawiarenki rozbudował się, przypomniały się szczegóły opowiadania Janusza o domu, o jego rodzicach, o Włodku, którego „można oprawić w ramkę”.

Wspomnienie pierzchło nagle, zerwane niespodziewaną myślą. Wiedziała już, dlaczego Janusz na nią nie czekał! Zobaczył kogoś, kto mógłby go zdradzić, ukrył się więc na chwilę, żeby przeczekać. To oczywiste, trudno pojąć, jak mogła nie wpaść na to wcześniej. Odszedł, a kiedy niebezpieczeństwo minęło, wrócił i czeka. Czeka tam pod domem, a ona jest tutaj!

— Proszę pani! — zwraca się szybko ku pani Majewiczowej, która ciągle jeszcze tkwi przy okienku.

— Niedawno to podrzucono nam bilet miesięczny i dowód osobisty pod sam próg — mówi śpiesząc się milicjant. — Dla hecy, oczywiście, że to się niby nas nie boją. Ale najczęściej to taki drań ciśnie dokumenty byle gdzie, „uczciwych” złodziei dzisiaj mało. Dawniej to bywało tak, że nawet do domu odnieśli, wrzucili do skrzynki od listów.

— Może jak zobaczy paszport zagraniczny, to się zlituje...

— Wykluczyć nie można, ja bym jednak na to nie liczył.

Jak długo trwa ta rozmowa! Przecież już wszystko, co trzeba, zostało powiedziane.

— Przepraszam... Czy pan nie pogniewa się, jak ja zatelefonuję za jakie dwie, trzy godziny?... Tak, na wszelki wypadek?

— Dlaczego, może pani telefonować.

Pani Majewiczowa szuka kartki, ołówka, okularów... Jeżeli nie pojadą taksówką, tylko tramwajem, ileż jeszcze upłynie czasu?

— Dziękuję panu... bardzo był pan dla mnie uprzejmy.

Przed dworcem stoi parę taksówek. Kasia zwalnia kroku, spogląda wyczekująco na swoją towarzyszkę.

— Nie mam siły jechać tramwajem — mówi pani Majewicz. — Odwieziesz mnie?

— Chętnie.

Kiedy samochód zjeżdżał z Mokotowa w dół, nad szarymi trawnikami parku zaczęły polatywać płatki śniegu. Szkoda! Tak dobrze byłoby iść z Januszem po słońcu.

Przed domem ani w bramie Janusza nie ma... Czeka na schodach, po cóż by miał stać na dworze w taką pogodę?

— Odprowadzę panią na górę, dobrze?

Wchodzą, pani Majewiczowa idzie wolniutko, po kilku stopniach zatrzymuje się.

— Ciągle myślę, kiedy się to mogło stać. Ten milicjant pytał, czy nie zauważyłam „sztucznego tłoku” koło siebie. Ale nie zauważyłam.

Pierwsze piętro, drugie piętro.

— Ogrzejesz się u mnie, moje dziecko, na pewno zmarzłaś — mówi starsza pani, sięgając po klucz. — Zaraz... może to wcale nie na dworcu, tylko na przystanku? Jakiś chłopiec zapytał mnie, gdzie jest ulica Karmelicka? Może to było wtedy?... Wyglądał bardzo sympatycznie.

WALKA

Janusz wysiadł z tramwaju na ulicy Marchlewskiego i skręcił w przecznicę. Z chmurnego nieba sączyło się leniwie niemiłe światło, wypełniając mętną mgłą przestrzeń wśród nowych bloków i ponurych jak twierdze starych ceglanych domów. Po chwili ściemniało jeszcze bardziej, w głębi oficyn zabłysły tu i tam lampy, przechodnie popatrywali w górę z niepokojem, jak przed burzą. Śnieg. Duże, niekształtne płatki opadały w dół, znacząc chodniki mokrymi plamami.

Wariacka pogoda — pomyślał machinalnie Janusz. Nie czuł zimna, szedł szybko, zaprzątnięty tylko jednym: żeby się udało. Jeśli nawet nie pokrzyżuje planów głupi przypadek, zły zbieg okoliczności, łatwo nie będzie. Wiedział to, podejmując decyzję.

Na razie trzeba znaleźć Bertka. Postanowił szukać go systematycznie we wszystkich miejscach, gdzie, jak sobie przypominał, tropiąc wspomnienia, Bertek miał zwyczaj przebywać, na Dworcu Głównym, na przystankach kolei elektrycznej, pod murkiem dawnej szkoły. Niewykluczone, oczywiście, że po prostu siedzi u siebie w domu, od tego się zacznie.

Z Bertkiem powinno się udać. Parę wspólnych lat szkoły, niezliczone godziny włóczęg, rozmów, i Bertek chyba go lubi. Powiem: „Chcę się zobaczyć z Sewerynem, nie wiem, gdzie mieszka, zaprowadź mnie”, i Bertek zaprowadzi, nie pytając o nic.

A może jednak pogadać z nim zawczasu i mieć go po swojej stronie, zanim dojdzie do rozmowy z tamtym? Nie jest uparty, zrozumie, że dla nich to tyle, co nic, nie ma nad czym się rozwodzić. Właściwie byłoby najlepiej, żeby to właśnie on powiedział Sewerynowi, o co chodzi. Postaram się go napuścić — postanawia Janusz.

Wchodząc na znane podwórze rozejrzał się wokoło, jak zwykle, choć nie było to miejsce, gdzie należałoby się kryć. Drzwi tapicerskiego warsztatu stały otworem, wyładowywano z dwukołowego wózka zniszczoną amerykankę, po drugiej stronie umazany smarem mechanik dłubał w motorze ciężarówki. Nikt nie zwrócił na Janusza uwagi.

Dwa piętra po wydeptanych schodach, nacisnął klamkę i zaraz, nim zdążył przyjaciela zawołać, znieruchomiał w milczeniu.

— Takie wyrazy na rodzoną matkę? — krzyczał z głębi kobiecy głos. — Na matkę?

— Mama odda te pieniądze! — zabrzmiała rozjuszona odpowiedź. — Mama odda, bo jak nie!...

— To co? Weźmiesz się do bicia, tak? Dobrze, bij. Bij rodzoną matkę! — histerycznie mówiła kobieta, z każdym słowem coraz bardziej się podniecając. — No, bij! Sąsiedzi się zlecą, będą mieli na co popatrzeć.

— Gdzie moja forsa? — pytał z wściekłością Bertek. Bertek?... Zawsze taki flegmatyczny, niczym się nie przejmujący, pełen łagodnej wzgardy dla wszystkiego na świecie. Nie do wiary to było.

— Chcę wiedzieć, gdzie moja forsa?! — Nie tylko wściekłość brzmiała w głosie chłopaka, zdawało się, że jeszcze chwila, a zacznie krzyczeć, jak tamta, a może się rozpłacze?

— Ojca spytaj — powiedziała kobieta z niespodziewanym i wzgardliwym spokojem.

— Ojca? — zdumiał się Bertek. — Był?...

— No.

— Puścili go?!

Janusz doznał wrażenia, że Bertek jest przestraszony.

— Ano puścili — powiedziała ponuro.

— Przecież nie wiedział, że mam forsę?

Na krótką chwilę zapadła cisza.

— Już on znajdzie, jak mu trzeba na wódkę. Ledwo wszedł, to przyuważył twoją marynarkę i wymacał. A żeby dać matce, toś ani pomyślał, co?

— Dużo bym z tej setki zobaczył.

— Skądeś ją wziął?

— Nie mamy interes — odciął się Bertek. — Trza mu było nie pozwolić! — mówił w nowym porywie złości. — Nie dać!

— Żeby mnie skatował.

Groza i wstręt wymiotły z głowy Janusza wszystkie myśli, nie pamiętał, po co tu przyszedł. Trwał przy drzwiach bez ruchu, prawie nie oddychając. Po chwili znowu usłyszał Bertka.

— Żryć mi się chce, rozumie mama? Głodny jestem! — coś dziecinnego zabrzmiało w tej skardze.

— Wieczór odniosę pranie — odpowiedziała matka,

łagodniejąc.

— Cholera! Do wieczora daleko.

Rozmowa urwała się. Janusz oprzytomniał i oderwawszy rękę od framugi, odwrócił się bezszelestnie. Nie mógł teraz przyjaciela zawołać, świadomość, że on, Janusz, usłyszał choćby część tego, co się tu mówiło, byłaby dla Bertka nie do zniesienia. Kocimi krokami zbiegł na dół.

Zatrzymał się na podwórzu, przez chwilę niezdecydowany, co robić, po czym przecisnąwszy się między zamkniętymi na kłódki składzikami, stanął za tylną ścianą baraku tapicera. Śnieg leciał teraz chyżo, dobrze było skryć się przed wiatrem. Janusz oparł się ramieniem o ścianę i zapalił papierosa. Wiedział już, jak postąpi: przeczeka parę minut, a potem wejdzie na schody, gwiżdżąc, Bertek to gwizdanie rozpozna, rozmowa, jeśli na nowo została podjęta, urwie się i można będzie zakrzyknąć od progu: „Bertek jest?”, jakby nigdy nic. Tamten się ukaże i, oczywiście (Janusz wiedział o tym z absolutną pewnością), zachowa się tak, jak zawsze, niczego nie da po sobie poznać. Pójdą ulicą, może przysiada w jakimś kącie i Janusz spokojnie (tak, trzeba to zrobić spokojnie, zwyczajnie) powie mu, po co się tu zjawił.

Niespodziewany widok spłoszył te rozważania: przez podwórze szedł Seweryn. Do Bertka, skręca już ku oficynie. Na pewno za chwilę zejdą razem. Plan Janusza obracał się wniwecz. To, co miało być przygotowane i ułatwione przez rozmowę z Bertkiem, musi rozegrać się zaraz. Zaraz! Poczuł niepewność, lęk przed ośmieszeniem się kruszył napięcie woli, z którym tu przyszedł. Zmrużone oczy Seweryna, pełne wzgardy dla „mięczaków”... znał to spojrzenie! Jak mu się przeciwstawić? Nie miał argumentów, te, które przychodziły na myśl, były naiwne i dziecinne, jakby czerpał je ze szkolnych czytanek, Seweryn zniweczy je jednym słowem.

Postanowienie chwiało się. Nie zrobię tego, nie mogę — myśli Janusz. — Niech będzie, jak jest. Ale to ,,jak jest” wywołuje uczucie pustki, jeszcze bardziej teraz dotkliwe niż wtedy, kiedy Kasia wsiadała z tamtą kobietą do taksówki, a on szedł między drzewami Belwederskiej, nie wiedząc, jak sobie z sobą poradzić.

Więc?... Pokusa, żeby uznać skrupuły za przesadę I wrócić do Kasi jakby nigdy nic, zjawia się znowu. Odnajdzie ją, wytłumaczy jakoś, dlaczego odszedł, nie czekał, będą z sobą, jak przedtem. Przecież zaprzyjaźnili się, kiedy miał już za sobą poranny uczynek, nie przeszkadzało mu to wcale...

To nieprawda. Przeszkadzało! Im bardziej stawali się sobie bliscy, tym większy czuł do siebie wstręt.

Gniew na Seweryna wybucha ze świeżą siłą. Co za nikczemny pech, że akurat dzisiaj musiało się go spotkać, że przyszedł mu do łba ten idiotyczny pomysł! Wszystko przez niego.

Oczywiście, że przez niego! — podnieca się Janusz, __ pragnąc stłumić niemiłą, wielekroć powracającą myśl... wystarczyłoby jednego zdania, małego odmownego gestu, wystarczyłoby odwrócić się i odejść. Ach, dlaczego tego nie zrobił!

Byłby teraz z Kasię, swobodny, czysty, bez tego zgniłego miejsca w sobie, które na próżno wykreślać z palnięci czy osłaniać chwackimi słowami, jak to próbował zrobić. Byłby teraz z Kasię, i dziś, i jutro, i pojutrze, a potem przyszłaby pora na listy, czekanie na wakacje, w lecie spotkaliby się znowu, wiedziałoby się, po co się żyje. — Kasiu — szeptał z żalem — Kasiu!

Jak się wzruszyła, z jaką wiarą na niego spojrzała, kiedy padły tamte słowa! A w parę minut później powiedziała „my”, „my pani pomożemy”. Ich kłótnia, jego głupie zachowanie, to wszystko było dla niej nieważne. Ważne było, co dla niej czuł i co jej wyznał. Uwierzyła mu i uznała, że ma prawo spodziewać się od niego pomocy, zrozumiał to natychmiast, w ciągu jednej krótkiej chwili, zanim rzucił się do ucieczki. Lekkomyślna, nierozumna jest ta ufność, nie powinna ufać chłopakowi poznanemu na ulicy — jakżeż więc ją zawieść?

Wyprostował się, głęboko wciągnął powietrze. Wahania minęły, musi przeprowadzić to, co zamierzał. Przesunął się do brzegu ścianki, patrzył uważnie w drzwi schodów wiodących do mieszkania Bertka.

Powinni się lada chwila ukazać. Rozważał, od czego zacząć i jak przedstawić sprawę, żeby uzyskać zgodą Seweryna. Jedno wiedział na pewno: trzeba rozegrać rzecz lekko, udać, że chodzi o drobiazg, inaczej Seweryn odmówi przez prostą złośliwość.

Są. Janusz okrążył szybko zabudowania i znalazł się na ulicy, przed bramą. Lepiej, żeby spotkali się tutaj, po co mają wiedzieć, że czekał.

— O! — powiedział, udając zdziwienie. — Fajnie się składa.

— Bo? — mruknął Bertek.

— Żeście się napatoczyli. Lazłem do ciebie, żebyś mnie spiknął z Sewerynem.

— Powód? — spytał Seweryn.

— Zaraz... — Janusz spojrzał wymownie na licznych przechodniów.

Zrozumieli, parę minut szli w milczeniu. Pilnował się, żeby iść tak jak oni rozchwianym, leniwym krokiem i żeby twarz nie zdradzała niczego prócz znudzonej obojętności. Przygotowywał w myśli zdanie, które wypowie, i nastawiał się na odpowiedni ton, ton ma znaczenie istotne. Kiedy wokoło zrobiło się pusto, odezwał się od niechcenia, jakby zwierzał się zaufanym kolegom z drobnego kłopotu:

— Chodzi o ten portfel.

Nie odpowiedzieli. Seweryn patrzył przed siebie, można by pomyśleć, że nic nie słyszał. Bertek rzucił na Janusza szybkie spojrzenie, które zdawało się wyrażać zaskoczenie i podziw. Dlaczego? Janusz nie miał czasu nad tym się zastanowić, Seweryn roześmiał się wzgarr dliwie i spytał:

— Za mała dola?

— Nie — rzekł Janusz. — O co innego się rozchodzi.

Wyrzuciłeś papiery, co tam były?

— No pewno.

— Wszystkie?

— Twój interes?

— Zaraz się wyszczególnię, poczekaj — mówił spokojnie Janusz; zebrawszy się w sobie jął wyłuszczać sprawę. — Ta stara, co ją dziś Seweryn obrobił, to znajoma jego, Janusza, kolegi. Śmiesznie się złożyło, prawda? Znajoma czy kuzynka, mniejsza z tym, nie o to chodzi. Chodzi o to, że ona ma jutro jechać za granicę, a czy pojedzie, to jeszcze pytanie. Żeby jechać, trzeba mieć paszport, a paszport był w portfelu. — Oglądałeś go? — zwrócił się do Seweryna.

— Po diabła?

— Nic, tak tylko pytam.

— Seweryn ma oko — odezwał się szczególnym tonem Bertek. — Co mu potrzeba, przyuważy od razu.

Seweryn spojrzał na niego przeciągle.

— Ty, Bertek! — rzekł ostrzegawczo. — Nie bądź za mądry, to niezdrowo.

Sens tej wymiany słów nie był dla Janusza zrozumiały, ale chwila wyjaśnień zbliżała się, tylko na tym należało skupić teraz uwagę.

— Nie rozumiem, po co ta twoja gadka — zwrócił się do niego Seweryn.

Teraz!... Co powiedzieć? Drobna niezręczność mogła obrócić wniwecz wszystkie plany.

— Nic takiego — odezwał się z wolna Janusz. — Tylko sobie pomyślałem, że można by ten paszport odnieść.

Twarz Seweryna nieznacznie zmieniła wyraz: zjawiło się w niej zainteresowanie. Nie chciał go okazać, bo, wzruszywszy ramionami, rzekł wzgardliwie:

— Po cholerę?

— Cisnąłeś go? — spytał Bertek.

— Mówiłem, że cisnę, to cisnąłem.

Janusz spokojnie przyjął te słowa. Listy, które Seweryn wyciągnął razem z portfelem, bo mu się nawinęły pod palce, mógł wyrzucić, najlepszy dowód niebieska koperta znaleziona przez Kasię. Ale paszport? Dobrze mu się przyjrzy, zanim się go pozbędzie, nie jest taki ostrożny, jak to rano usiłował Bertkowi wmówić.

— Można go chyba odnaleźć, nie? Przecież nie cisnąłeś na jezdnię.

— Móc może by i można.

Udało się! Udało się, i to tak łatwo, niewiarygodnie łatwo, bez namawiania, dyskusji, „argumentów”, pomocy Bertka! Może nawet jego interwencja odniosłaby odwrotny skutek, widać przecież, że ma do Seweryna pretensję. Za parę minut będę miał paszport w ręku!

— To chodźmy — rzekł niebacznie Janusz.

— Pilno ci — powiedział Seweryn urągliwie. — A nie będziesz się pietrał tam iść?

— Gdzie?

— Do tej starej.

— Nie. Czemu bym miał się pietrać?

— No... — Seweryn zawiesił głos i popatrzył na Janusza z kpiną w oczach. — Może i racja. Nikomu nie wpadnie do łba, że taki jak ty zarabia pod dworcem.

A zresztą, twoja sprawa dobrze ten interes załatwić.

Janusz milczał, z trudem opanowując gniew. Szli w stronę kolejowego wykopu; kiedy znaleźli się w pobliżu nie wykończonego bloku, Seweryn zaczął się rozglądać.

— Zaraz... — powiedział po chwili — to będzie gdzieś tu... — zniknął im z oczu tak nagle, jakby się zapadł pod ziemię.

— Schował sobie — rzekł z cicha Janusz.

— Wiadomo — mruknął Bertek. — Jemu nic się nie należy, to drań — mówił po chwili cichym szeptem, prawie nie poruszając wargami i patrząc w stronę, gdzie zniknął tamten. — Jak ci odda, zaraz się urywaj, kapujesz?

Bertek był przeciwko Sewerynowi, nie ulegało to już żadnej wątpliwości. Ale dlaczego on, Janusz, ma się „urywać”? Zostawię ich po prostu i pójdę sobie.

— Jak co, czekaj pod murkiem. Stoi? — pytał Bertek. Janusz nie odpowiedział, zdziwiony. — Stoi? — przynaglał Bertek.

— Stoi — odpowiedział Janusz, nie było czasu pytać, o co Bertkowi chodzi: zza stosu żelaznych i cementowych rur ukazał się Seweryn. W ręku trzymał zielony portfel. Sprawdziwszy wzrokiem, że czekający to zauważyli, niedbałym ruchem wsunął portfel do kieszeni. Dlaczego? — chciał zaprotestować Janusz. Pohamował się, nie ma żadnego powodu do niepokoju, Seweryn chce po prostu paszport obejrzeć, a miejsce nie jest po temu sposobne.

Szli znowu, minęli brudny barak dawnego dworca i skręcili ku torom. W wielu miejscach wznosiły się tu kupy gruzów i piasku, desek i połamanych płyt, pozostałości niedawnej przebudowy.

Seweryn przysiadł na cementowej belce i sięgnął do kieszeni. Otworzył portfel i rozrzucając zgromadzone w nim papierki i kwity, wydobył paszport. Janusz śledził jego ruchy, nic nie mówiąc.

— Dobra — stwierdził Seweryn, przejrzawszy książeczkę. — Zgadza się.

— No to daj — nie wytrzymał Janusz.

— Wolnego.

— Bo co?

— A to, że dostaniesz do łapy na miejscu.

— Gdzie na miejscu?

— Nie udawaj głupiego — poradził mu dobrodusznie Seweryn. — Bertek, idziem z Januszem.

Bertek wzruszył ramionami.

— No? — rozzłościł się Seweryn.

— Idziem, to idziem — powiedział Bertek bez zapału.

Ale po co? Nie mógł pojąć, o czym tamci mówią. Zauważył, że twarz Seweryna stwardniała, że Bertek patrzy przed siebie z dziwnym wyrazem twarzy, jakby był świadomy rzeczy, ale miał o niej swoje własne zdanie.

— To daleko na Mokotowie, trzeba jechać tramwajem — rzekł Janusz obronnie i napotkawszy wzrok Seweryna, uświadomił sobie, jak głupio i dziecinnie zabrzmiały jego zastrzeżenia.

— Do kogo ta mowa? — spytał wzgardliwie tamten.

Podejrzewali go o coś, nie miał pojęcia, o co. Powiedział niepewnie:

— Seweryn... ja wcale nie rozumiem. O co ci chodzi?,

— A tobie? Miałeś się wyszczególnić, a jakoś nic.

— Przecież mówiłem. Chcę oddać, i już.

— „I już” — zadrwił Seweryn. — I forsa tylko dla ciebie.

— Jaka forsa?

— Nie strugaj wariata. Znaleźne, za taką rzecz, kapnie nielicho.

— Znaleźne...

Nagle odsłoniło się wszystko: to dlatego Seweryn przystał na jego propozycję, dlatego nie robił trudności, nie kpił. Liczył na udział w łupie, Bertek także.

Nie przewidział takiej możliwości, nie przyszła mu na myśl ani na jedną chwilę. Sądził, że jedyne, co trzeba będzie zwalczyć, to obojętność i złośliwość i mobilizował siły, by znieść pogardę Seweryna dla wszelkiego „przejmowania się”. Teraz będzie jeszcze trudniej. Cóż można przeciwstawić ich „interesom”? Uczciwość? Współczucie? Seweryn wydrwi go, zanim przebrzmi pierwsze zdanie.

— Słuchaj — zaczął niepewnie i urwał. Poczuł, że gardło ma suche i ściśnięte, świadomość, że jest sam jeden przeciwko tamtym dwóm, była trudna do zniesienia. Ośmieszy się tylko, nie uzyska nic. Przełknął z trudem ślinę. — Słuchaj...

— Nie wysilaj się — poradził mu spokojnie Seweryn. — No jadziem, chłopaki. Janusz załatwi swoje, my poczekamy, i fertig. Jaka ulica te twoje „daleko”?

Seweryn i Bertek w tamtym domu, na tamtych schodach... Odraza unicestwiła z nagła wszystkie wątpliwości. Nie dbał już, co pomyślą i powiedzą.

— Nie będę nic załatwiał — oświadczył sucho.

— Nie będziesz... — powtórzył przeciągle Seweryn, podnosząc się.

Uderzy! — przeleciało Januszowi przez głowę. Uskoczył do tyłu. Seweryn oparł się niedbale o parkan.

— Ciut ten twój Januszek bojący — odezwał się do Bertka.

— Nie przyzwyczajony — mruknął Bertek, jakby się za Janusza zawstydził.

Janusz zacisnął zęby i opanowawszy lęk, znowu zbliżył się do Seweryna.

— Żadnego znaleźnego nie wezmę — rzekł kategorycznie, patrząc tamtemu w twarz. — Nie mam zamiaru. Uważałbym to za draństwo, rozumiesz? Seweryn nie podjął wyzwania, nie oburzył się.

— Rozumiem, co nie mam rozumieć? — mówił z dobrodusznością, której Janusz nie mógł pojąć. — Chcesz oddać na piękne oczy.

— Tak.

— Litościwa osoba ten twój koleś — z drwiącym uśmieszkiem zwrócił się do Bertka Seweryn. — Odda i poprosi, żeby przyjęli.

— Seweryn! — zawołał Janusz. — Ja naprawdę!

— Ty durniu! — odpowiedział cicho tamten, prostując się i zbliżając rozzłoszczoną twarz ku Januszowi. — Kogo chcesz oszukać? Mnie?... Mnie?

— Oszukać? — zdumiał się Janusz. — Ja naprawdę! — Krzyczał bezradnie, nie mogąc znieść, że mu zadają kłam w żywe oczy. — Naprawdę!

Seweryn skrzywił się w niemrawym uśmiechu. Nie uwierzył, nie było sposobu, żeby uwierzył! Przykłada do mnie swoją własną miarę! — pomyślał Janusz, wściekły na tamtego i równocześnie na siebie: „skolegowali się” przecież, sam sobie tę sytuację zawdzięcza! I teraz nie pomogą żadne słowa, trzeba by dowodu, a jakiż tu może być dowód? Zabrać Seweryna na Mokotów, do tamtego mieszkania? Wykluczone, choćby on, Janusz, na to przystał, Seweryn się nie zgodzi, mógłby przecież zostać rozpoznany.

— Nie to nie — odezwał się Seweryn, znowu spokojny i niedbały. Oparty plecami o parkan bawił się pstrykaniem w okładkę paszportu. — Załatwi się i tak.

Znajdziemy takiego, co odniesie.

— Dokąd? — spytał z ironią Janusz, świadom, że za

chwilę dozna złośliwej satysfakcji.

— Nie bój nic, w paszporcie adres wypisany.

— Sprawdź.

Seweryn przekartkował z wolna książeczkę,. szukał, czytał. Janusz śledził jego twarz, w pewnej chwili zauważył w niej szybką złość; znikła zamaskowana obojętność.

— Adres jest radomski, prawda? — spytał Janusz.

— Faktycznie.

— Pojedziesz do Radomia?

— Nie.

— A widzisz.

— Widzę — stwierdził spokojnie tamten. — Z interesu nici. — I obejrzawszy się popatrzył w dół ku kolejowym torom.

— Daj mi go! — powiedział szybko Janusz, ogarnięty niepokojem. — Daj!

— Te, Seweryn... — mruknął Bertek. — Nie wygłupiaj się.

Seweryn podniósł rękę i cofnął bark dla rozmachu.

— Oddaj! — krzyknął z wściekłością Janusz usiłując wydrzeć chłopakowi paszport. Ten bronił się lewą ręką, odtrącając go niedbale, jak psiaka.

— Podskakujesz? — cedził przez zęby. — Pętaku!

Rozjuszenie Janusza wzmogło się, rzucił się naprzód, niebaczny na nic, i w tej samej chwili pięść Seweryna spadła mu na twarz. Zamroczony, upadł. Kiedy się podniósł, ciemna książeczka zatoczyła właśnie szeroki łuk nad kolejowymi torami i znikła.

— No i co, Januszek? — spytał dobrodusznie Seweryn. — Powiedz, co teraz?

Janusz dyszał, nic nie mówiąc. Nienawiść sparaliżowała go jak trucizna, nie myślał, po co mu ten dokument, nie pamiętał, dlaczego tu przyszedł. Zniszczyć, sponiewierać tego łajdaka, tylko to jedno miał w myśli. Ale jak? Seweryn jest wyższy o głowę.

— Leży na torze — odezwał się Bertek. Stał spokojnie, pochylony nad wykopem.

— Ano leży — potwierdził Seweryn, po czym zwrócił spojrzenie na Janusza. — Może tam polecisz? Nie bronię, jak masz chęć.

Dość tego — pomyślał Janusz, bezsilnie zaciskając pięści; odejdzie stąd, niech Seweryna wezmą diabli. „Bywaj, Bertek” chciał powiedzieć i podniósł głowę.

— No? — spytał urągliwie Seweryn. Po chwili zwracając się do Bertka uzupełnił tonem informacyjnym: — Ma pietra.

Bertek podniósł głowę, nie patrzył już w dół, tylko na Janusza — z nieokreślonym, dziwnym wyrazem. Czekał! Zastanawiał się, czy on, Janusz, nie zawiedzie.

Dwa kroki do przodu: wykop otwiera się przed oczami, spadziste zbocze, w dole szyny, rozwarta książeczka leży na najbliższej. Niedaleko stare perony i rusztowania, kręcą się robotnicy i kolejowa służba. Miejsce jest strzeżone. Nie ma mowy — stwierdza w myślach Janusz i w tej samej chwili dobiega jego uszu ciche mruknięcie Bertka, zrezygnowane i wzgardliwe. Działa na Janusza jak strzał startera.

Zbocze jest śliskie, trzeba biec ukosem, mokra ziemia klei się do butów, głupstwo, byle jak najszybciej dopaść i wracać. Podmurówka, teraz skok w dół. Schwycił książeczkę, zawraca. Trzeba się podciągnąć, palce nie mają czego uchwycić, skóra się zdziera, z daleka słychać już krzyki, zauważyli go, wezwą milicję... Dostrzegł szczerbę, jest gdzie oprzeć nogę, dźwignął się, teraz po zboczu z powrotem. Spojrzał ku górze, Seweryn stoi w samym środku wyrwy w parkanie, czeka, wziąć rozpęd, minąć go i przed siebie, w ulicę!

— Puść! — krzyknął z całych sił, ręka Seweryna schwyciła go za kark. — Puść! — wydzierał się, bił pięściami, kopał. W pewnej chwili uchwyt zelżał, Janusz przykulił się, żeby umknąć, Seweryn zrobił krok naprzód, złapał go za rękę i nagle zwalił się na ziemię.

Janusz rzucił się przed siebie, ku ulicy. Biegł przez jezdnię, pisk opon przeszył powietrze, ktoś wrzasnął. Jeszcze parę kroków i chodnik. Skręcił w małą uliczkę i ciągle jeszcze biegnąc, obejrzał się nieznacznie. Zwolnił kroku i wsunąwszy się w zagłębienie muru, spojrzał znowu. Nikogo. Oparł się o ścianę, nogi zrobiły się miękkie, zdawało mu się, że upadnie. Nie można tak... — uświadomił sobie, zauważywszy spojrzenia przechodniów. Wyprostował się i wszedłszy do bramy, odpoczywał patrząc bezmyślnie ku ulicy.

Bertek! Idzie, rozglądając się. Szuka mnie — pomyślał Janusz. Wyczekał chwili, kiedy tamten mijał bramę, i świsnął z cicha.

— Jesteś — rzekł Bertek bez zdziwienia.

— Nie gonił cię?

— Zmyliłem go, podleciała ciężarówka, musiał stanąć.

— Podstawiłeś mu nogę, co?

Bertek potwierdził cichym mruknięciem.

— To świnia — uzupełnił ze spokojem. — W tym portfelu była i pięćsetka, a nam dał po stówie.

Dlatego był przeciwko Sewerynowi — zrozumiał Janusz. Zadowolenie, że się nie zląkł, przyjął wyzwanie i sprostał mu, zwiększyło się, odczuwał je teraz jakby nie tylko za siebie, ale i za oszukanego Bertka. Gdyby można jeszcze było Seweryna przekonać, że to wszystko naprawdę nie dla pieniędzy... Ach, do diabła z Sewerynem, nie ma co myśleć o tym draniu, nie spotkają się już nigdy.

— Pojedziesz tam zaraz? — spytał Bertek.

— Aha — Janusz rozejrzał się po pustym podwórzu, dostrzegł kran. — Utytłałem się jak prosię!

— Racja.

Mocowali się z zardzewiałą śrubą, nasłuchując i rozglądając się, czy kto nie nadchodzi i nie przepędzi ich.

Bertek, przykucnięty, klął cicho, wysilając się, żeby odkręcić kurek.

— Nie da rady — orzekł Janusz. — Zajrzymy gdzie indziej.

— Czekaj — Bertek pobiegł na ulicę, wrócił po chwili z kawałkiem żelaznej rury. — Odsuń się. — Stuknął umiejętnie, śruba drgnęła.

Janusz umył ręce i twarz, otrzepał spodnie i wiatrówkę, przyczesał włosy.

— Dlaczego chciałeś, żebyśmy się spotkali pod murkiem? — spytał, przypomniawszy sobie niezrozumiałe polecenie.

— Moglibyśmy się pogubić.

Odpowiedź nie była jasna, ale niezręcznie jakoś dociekać dalej. Zresztą po co? I tak za chwilę się rozstaną.

Wyszli na ulicę. Porywisty wiatr suszył chodniki, szara zawiesina pod niebem traciła spoistość, wyłaniały się szybko pędzące chmury. Z każdą chwilą robiło się jaśniej.

Ruch gęstniał. Na skrzyżowaniach gromadziły się tętniące szeregi samochodów, zaczynało się przedobiednie podniecenie.

— Mam jeszcze gdzieś wstąpić — odezwał się Janusz.

— Gdzie?

— Na plac Trzech Krzyży.

— Dobra.

Odprowadzi mnie, jak zwykle... Janusz poczuł niezadowolenie, chciał być teraz sam. Po napięciu, które w nim trwało od chwili, kiedy znalazł się pod domem Bertek, i osięgnęło szczyt w czasie awantury koło torów, zapanował w nim bezwład; nie można mu się poddać, jeszcze nie koniec. Jeszcze nie... A może nie iść do matki? Skutek wątpliwy, po co ją denerwować, przestraszy się i w ogóle... Odwieźć paszport, i już, to przecież jest najważniejsze. Pozwalał, żeby się te myśli snuły po głowie i szukały wybiegów, wiedział, że nie wpłyną na zmianę decyzji.

A jeżeli mama nie będzie sama?... Wywołam ją na korytarz — postanowił. — Nic trudnego, trudności będą z czym innym. Przewidywał, co go czeka.

— Nie myślałeś, że Seweryn taki? — spytał Bertek.

— Nie — odpowiedział niechętnie Janusz, oderwany od rozważań. Rozdrażnienie, że tamten jest obok, wzrosło, mógłby się wreszcie odczepić. — Co się tak gapisz? — zniecierpliwił się, zauważywszy, że Bertek zwolnił kroku przed rozległą wystawą spożywczego „Samu”.

— Wcale nie! — rzekł obronnie Bertek. — Fajna latarka — dodał po chwili, kiedy mijali sklep elektrotechniczny, i nagle się roześmiał. Janusz wyczuł, że ten śmiech jest sztuczny, jakby Bertek zrobił coś, co nie powinno być zauważone, i chciał odwrócić uwagę towarzysza w innym kierunku.

Jest głodny — odkrył nagle Janusz. — Oczywiście! W domu nie ma nic, dostanie coś dopiero wieczorem, kiedy matka odniesie pranie. Dlatego tak się wlecze i popatruje na wystawy z jedzeniem. „Do wieczora daleko” — przypomniało się zakończenie podsłuchanej rozmowy.

Rozważania o spotkaniu z matką rozwiewają się jak dym. Trzeba coś zaradzić, od razu, bez zwlekania. Pieniądze... — dokonał w myślach szybkiego obliczenia. — Starczy, jest jeszcze kilkanaście złotych. Dług się powiększy — wyłania się nieśmiałe zastrzeżenie. — Trudno, powiększy się, wytrzymam jakoś, tylko o to teraz chodzi, jak sprawę załatwić; nie można dopuścić, żeby się Bertek domyślił.

Szli Wspólną wzdłuż starych przedwojennych domów. Janusz wskazał gestem kolumnadę po drugiej stronie ulicy.

— Ale naustawiali tych. patyków! — zaśmiał się. Między rozmową w pobliżu „Samu” a tym, co nastąpi, nie powinno być żadnego związku.

— Po cholerę?

Pytanie nie wymagało odpowiedzi. Janusz milczał, ogarnięty podnieceniem, jak zawsze, kiedy miał fundować.

— Jeść mi się chce — rzekł od niechcenia, skręcając w Kruczą; odpowiedzi nie było, tak jak to z góry przewidział. Po chwili znaleźli się w pobliżu baru mlecznego, mdły zapach smażeniny popłynął z otwartych drzwi w rzeźwe powietrze ulicy.

— Mam smak na bułkę z serem.

— E tam — mruknął Bertek.

— Chodź.

— Szkoda czasu.

— Nie nudź, jeść mi się chce, że nie wiem.

— Mnie nie.

— To popatrzysz — roześmiał się Janusz. — Chodź, co ci szkodzi.

Weszli, Janusz skierował się do kasy, a po chwili przesunął się do okienka. Czekając spojrzał ku Bertkowi, który stał w pobliżu drzwi ze znudzonym wyrazem twarzy i patrzył w ulicę. Udaje do końca — pomyślał z podziwem — świetnie udaje.

— Pst! — przywołał go z cicha, stawiając na stoliku dwa białe kubki i talerz z pieczywem. Bertek zbliżył się niespiesznie.

— Czego?

— Jedz.

— Odczep się.

— Nie wygłupiaj się. Mam odnieść z powrotem, żeby mnie wzięli za idiotę? — rozzłościł się Janusz. — Sam tego nie zjem. — Przysunął sobie, kubek i sięgnął po bułkę. Bertek wzruszył ramionami. Jedli w milczeniu, Janusz zdał sobie sprawę, że i on był głodny, smakowało mu, z przekonaniem zagłębiał zęby w gąbczasty miękisz. Od czasu do czasu zerkał ostrożnie na Bertka, coś się w tej twarzy zmieniło, zdawała się odprężać i łagodnieć.

— Idzie się! — powiedział, kiedy skończyli. Ulica zalana była ostrym słońcem. Skręcili w Hożą, miną kilkanaście domów i zaraz biuro mamy. Nie czuł już lęku przed rozmową, radość, która się w nim zbudziła, kiedy przed chwilą patrzył na Bertka, trwała dalej

i niewiadomym sposobem zdawała się gwarantować powodzenie tamtej sprawy.

— Janusz...

— No?

Bertek nie odpowiedział.

— No? — przynaglił Janusz.

— Ta stara... to w Mokotowie?

„Gdzie jest to twoje daleko” — przypomniało się pytanie Seweryna. Niemiłe uczucie zmąciło pogodne przed chwilą myśli.

— Na Zajączkowskiej. Bo co?

— Nic, tak sobie.

Nie, to nie jest wcale „tak sobie”, Bertek na coś czeka, czegoś się spodziewa. Czego? Wszystko jest wiadome, jasne, załatwione. No... dla Bertka niezupełnie jasne — zreflektował się — czuje przecież, że między tym, co rano, a tym, co teraz, jest sprzeczność. Trudno — zdecydował — tak czy inaczej, żadnych rozmów na ten temat, minęło i koniec. Minęło! — przyświadczył sobie z zadowoleniem.

Szli wzdłuż fasady urzędowego gmachu, rozległy plac szeroko otwierał się oczom, koło Instytutu Głuchoniemych jaśniało dalekie niebo nad Wisłą. Przegubowiec okrążał z wolna kościół, z Alei nadjeżdżała wspaniała czarna limuzyna.

— Ładny wózek — odezwał się Janusz.

— Aha..

— Na pewno z amerykańskiej ambasady.

Bertek nadal nie korzystał z podsuniętego tematu. Przeszli w milczeniu kilkanaście kroków.

— Tutaj — rzekł Janusz, zatrzymując się pod staroświecką kamienicą — mam wstąpić do matki, pracuje tu.

— Poczekam.

Dlaczego chce czekać? Przecież razem tam nie pojadą. Zapytać? Janusz wahał się. Bertek patrzył po swojemu w przestrzeń.

— Ciekawe, jak to wyjdzie — rzekł spokojnie, jakby podsumowując swoje myśli. — Jakie pięćset złotych powinna wybulić.

— Kto? — zdziwił się Janusz. I nagle, zrozumiawszy, powiedział zdławionym głosem: — Bertek, co ty gadasz?

— Bez paszportu nie pojedzie. Możesz przycisnąć.

— Bertek... — zająknął się Janusz. — Bertek...

— No co „Bertek” i „Bertek”? Proste jak drut, że dadzą.

Więc to. co on, Janusz, wykrzyczał tam przy torach, Bertek uważał za zgrywę, która miała oszukać Seweryna! Nie poznał, że to prawda, nie wyczuł... a przecież tyle lat się znają. Liczy, że dostanie „udział”, należy mu się, pomógł przecież, Sewerynowi się nie należy, bo Seweryn to świnia. Niejasne postępki i słowa rozwiązywały się bez reszty, jak krzyżówka.

— Słuchaj... — zaczął Janusz i urwał; znowu przypomniała mu się podsłuchana rozmowa. Sprawi Bertkowi zawód... Nie ma jednak innego wyjścia z sytuacji niż to, które zamierzył. Opanował się i dokończył spokojnie: — Nie licz na to. Żadnych pieniędzy nie wezmę.

— Tak... — odezwał się Bertek, jakby godząc się na to, co usłyszał; twarz miał nieruchomą, jak zawsze, tylko przez usta przebiegały nerwowe drgania. — Ty gówniarzu! — powiedział z cicha, obracając na Janusza ciężkie spojrzenie.

— Bertek! — krzyknął Janusz.

— Gówniarz — powtórzył tamten z naciskiem.

Szarpałeś się z Sewerynem, latałeś na tory, wszystko, żeby w końcu mieć z tego guzik, tak?

— Nie wezmę pieniędzy. Nie chcę!

— Nie drzyj się. Nie pomoże.

Bezradna wściekłość mąciła myśli Janusza. Nie, nie o to, że nazwano go gówniarzem, to można wyrównać, ale być uważanym za oszusta, za kłamcę?

„Jeżeli jestem w porządku, nic mnie nie obchodzi, co kto o mnie myśli” — wypłynęło z pamięci. Sam tak powiedział, ładnie to zabrzmiało i zrobiło na Kasi wrażenie, tylko że nie było prawdą, doświadczał tego na nowo, boleśnie, gorzko. Seweryn, tak, nad Sewerynem można przejść do porządku, ale Bertek? Nie, z Bertkiem nie można rozstać się w taki sposób.

— Słuchaj mnie! — krzyknął, chwytając tamtego za ramię i patrząc mu prosto w twarz. — Daję ci słowo honoru, że mówię prawdę. Słowo honoru, rozumiesz?

Bertek cofnął się, ręka Janusza opadła. Stali bez ruchu, nie spuszczając z siebie oczu.

— Honoru... — powiedział drwiąco Bertek. — To nie dla mnie.

— Tak samo dla ciebie, jak dla wszystkich!

— E tam. — mruknął lekceważąco Bertek, bronił się, nie przyznawał, że to, co usłyszał, ma dla niego znaczenie. Janusz wiedział już jednak, że ma i że Bertek mu uwierzył. Doznał gwałtownej ulgi, jakby po wyjściu z dusznego pomieszczenia otoczyło go rzeźwe powietrze. Żeby jeszcze można było Bertkowi wytłumaczyć, dlaczego to wszystko tak... Pragnął mu wytłumaczyć! Uczucie bliskości wróciło.

— Widzisz... — zaczął niepewnie. — Ta stara, no wiesz... Ona przecież straciła całą forsę. I najadła się strachu, że nie pojedzie, więc pomyślałem sobie — ciągnął Janusz z coraz większym trudem. — Pomyślałem...

— Rano to się tak bardzo tą starą nie przejmowałeś — stwierdził ze spokojnym sarkazmem Bertek.

Znowu wracała tamta sprawa i kaziła wszystko. Ach, gdyby zakrzyknął wtedy „nie”! Scena pod dworcem odtworzyła się w mózgu z wyimaginowanym, chwalebnym zakończeniem, zrozumieliby wtedy, że on, Janusz, nie jest taki, jak oni, że jest inny. Ale teraz... zawahał się, zrozumiawszy, że i teraz można zburzyć tę fałszywą solidarność, której się wstydził.

— Nie powinienem był tego robić — rzekł szorstko, świadom, że wywoła pogardę.

— Racja — uśmiechnął się Bertek z pobłażliwą drwiną. — Od razu myślałem, nie dla ciebie takie rzeczy.

Zamilkli, Janusz spojrzał ku bramie.

— Poczekasz? — spytał. Nie miał ochoty zastać tu Bertka po wyjściu od matki, nie było powodu prowadzić dalej tej rozmowy, powiedziało się wszystko, niech jednak Bertek ma prawo wyboru.

— Po co? — odrzekł Bertek, wzruszając ramionami. Nie odchodził, zdawał się na coś czekać i Janusz poczuł nagle wstydliwe, nie wiadomo skąd płynące wzruszenie.

— Bywaj — odezwał się po chwili, starając się, żeby słowo zabrzmiało zwyczajnie, jak zawsze.

— Bywaj — Bertek odwrócił się i nie obejrzawszy się znikł za rogiem.

Janusz nie od razu szedł na górę. Stał na brzegu trotuaru, patrząc bezmyślnie przed siebie jak po fizycznym wysiłku. Postąpił tak, jak należy, i przecież się udało: Bertek uwierzył mu, zrozumiał, że nie został okłamany. Dlaczego więc ma się w sobie taki głupi żal? Dopiero co czuło się, że Bertek jest prymitywny, ograniczony, nic dobrego nigdy z tej przyjaźni nie wynikało (o tym Janusz wiedział od dawna, nie on, ale tamten nadawał ton ich spotkaniom), a tera chciałoby się za Bertkiem pobiec, klepnąć go po ramieniu, dać do zrozumienia, że wszystko jest, jak było.

Lubił mnie. Myśl sformułowała się w czasie przeszłym, teraźniejszość jest inna. Czy zawsze, dokonując wyboru, coś się traci?

Jeżeli tak, to to jest niesprawiedliwe, powinno się mieć prawo do wszystkiego. A więc?... domaga się wniosku zbudzony nagle krytycyzm — prawo do Kasi i do sympatii Bertka? A może nawet do uznania Seweryna? — niewesoło zakpił z samego siebie. — Postaraj się o to, wykaż odwagę, spryt, chamstwo, brak skrupułów. Oceni to, uzna cię za „równego chłopaka”. A Kasia będzie „od święta”.

Ach, dość! — zbuntował się nagle przeciw tym rozważaniom. Podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. Jakie słońce! Świeci dłuższy czas — uświadomił sobie ze zdziwieniem. Wspaniałe słońce, takie jak wtedy. Poczuł pragnienie, żeby Kasia była obok, żeby mógł na nią patrzeć, słuchać jej, wiedzieć, że istnieje naprawdę. Gdzie teraz jest? Co myśli? Może — że została oszukana? Nie, Kasiu, nie!

Nie zdążył uporządkować myśli, zanim stanął przed drzwiami matki, nie zdecydował, jak się zachować. Wiedział tylko, że powodzenie zależy przede wszystkim od siły przekonania, którą włoży w tę sprawę. Będą trudności, oczywiście, zwłaszcza wobec przyrzeczenia, o którym rano mu powiedziała. A jeśli mama spostrzeże, że o tej porze powinien jeszcze być w szkole?...

Może nie spostrzeże, zazwyczaj nie bardzo jest w zgodzie z czasem — pomyślał pobłażliwie. Zapukał lekko i czekał.

— Proszę — odezwał się nie od razu roztargniony głos.

Zajęta robotą, przeszkodziłem jej. Poczuł niezadowolenie; jak zawsze, kiedy zwracał się do niej w takich chwilach, z trudem odrywała się od swoich myśli, było się na zewnątrz jej zainteresowania. Jakoś się to zwalczy.

— Mamo... — powiedział od progu.

— Janusz? — zdziwiła się i nagle, spojrzawszy uważnie, zakrzyknęła z lękiem: — Co się stało?

— Nic. Nic! — zapewnił pośpiesznie.

— Ale co?... Mówże! — nie spuszczała szeroko

otwartych oczu z jego twarzy. — Miałeś wypadek?... Janusz!

— Ależ nie, wcale — zapewniał, zbity z tropu. Nie pomyślał ani przez chwilę, idąc tutaj, że ma posiniaczoną twarz, i teraz doznawał niepokojącego uczucia, że matka widzi nie tylko ciemny naciek pod okiem, ślad ciosu, ale i wszystko, co go poprzedziło. — Uderzyłem się, po prostu.

— Uderzyłeś się? W jaki sposób?

— O deskę... ciężarówka wiozła deski i nagle przyhamowała, a ja leciałem za nią — komponował na poczekaniu. — Głupstwo!

— Moje dziecko! — przestraszyła się na nowo. — Jak można tak nie uważać! Boli cię?

— Nie, tylko, z początku.

— Fatalne miejsce, koło oka!

Nie, nie był „na zewnątrz” jej zainteresowań, dostał się w najciaśniejszy ich krąg, zlękła się, myśli, co mogłoby się stać, gdyby... Janusz pragnął jednak innego z matką kontaktu. Na innej zasadzie.

— Mamo.

— No?

— Nie gniewaj się — powiedział miękko, pragnąc zabezpieczyć się przed jej szybką irytacją, która mogła popsuć wszystko. — Ja do ciebie z prośbą — podniósł na matkę oczy, nie umiał przekazać słowami, jak duże ta sprawa ma dla niego znaczenie.

— Cóż takiego? — zdziwiła się przychylnie. — Słucham!

— Daj mi sto złotych... to znaczy pożycz — poprawił się szybko — bo ja...

Twarz matki zmieniła się gwałtownie, rysy stężały, jakby nagle znalazła się na mrozie.

— Janusz... — powiedziała z głęboką przykrością. — Janusz!

— Mamo! — zawołał bezradnie. — Proszę cię!

— Rozmawialiśmy o tym rano, prawda? A ty nic... dla ciebie to nie ma żadnego znaczenia, dla ciebie to drobiazg, głupstwo, nawet nie warto się zastanowić. Przychodzisz i „prosisz”, jakby nigdy nic... — zarumieniła się, gniew narastał, poddawała się jego fali, słowa biegną jedno za drugim, samowystarczalne, pozbawione pytań i wątpliwości, z góry przekreślające możność porozumienia.

— Mamo — usiłował przerwać.

— Rano chodziło o parę groszy, teraz chodzi o sto złotych, doszedłeś do wniosku, że tamto nie wystarczy.

— To jest zupełnie co innego! — zaprotestował gorąco przeciwko tej krzywdzącej interpretacji. — Zupełnie! I przecież mówiłem, że chodzi o pożyczkę. Będę ci oddawał z tygodniówek, po dziesięć złotych. Po piętnaście, jeśli chcesz!

— Wyobrażam sobie — zadrwiła niemile. — I tak nigdy ci nie wystarcza. Jednego dnia oddasz, a drugiego powiesz, że masz niespodziewane wydatki.

— Nie, na pewno nie, na pewno! — opór w twarzy matki trwał dalej. — Mamo, zrozum!

— Co?

„Że to jest zupełnie inna sprawa niż wszystkie, nigdy jeszcze nie było tak, jak dziś. Pomóż, powinnaś pomóc!” Patrzył na matkę, nie wypowiadając żadnego z tych słów.

— Przypominam, za piętnaście minut u dyrektora — powiedziała młoda urzędniczka, wsunąwszy głowę przez drzwi.

— Dziękuję — matka spojrzała na zegarek. Drzwi zamknęły się. — Słuchaj, przecież o tej porze powinieneś być w szkole! Zwolniłeś się?

— Tak — odrzekł odruchowo. — Nie — zaprzeczył sobie natychmiast, nie chcąc kłamać. — Nie byłem dziś w szkole.

— Jak to? — zdumiała się. — Dlaczego?

— Tak się złożyło...

— Złożyło się!.. — powtórzyła wzburzona, a równocześnie ironiczna. — To już przechodzi wszelkie pojęcie! Masz dwójki, promocja na włosku, a on opuszcza sobie lekcje, jakby nigdy nic!

Jak się wyplątać z tych pretensji i żalów? Narosły w przeszłości, która minęła, przekreślił ją, czemu więc obracają się przeciwko niemu teraz, kiedy postanowił być inny?

— Masz jutro odpowiadać z historii!

— Będę odpowiadał. Nie bój się, będę wkuwał cały wieczór, postanowiłem sobie — znowu popatrzył na matkę z prośbą, niechże mu uwierzy, niechże zrozumie, że to jest prawda. Prawda! — Posiedzę w nocy, jeżeli będzie trzeba.

Obróciła się ku niemu, przyglądała mu się jakby zaskoczona nieprzewidzianą możliwością, której lękała się zaufać. Powiedział cicho, ze wstydem:

— Nie myśl, że ja tylko tak... ja naprawdę.

Zaległo milczenie.

— Na co ci te pieniądze? — spytała z wahaniem.

Janusz spuścił głowę.

— Nie możesz mi powiedzieć?

— Nie.

Nie?... Zaświeciła w nim zdumiewająca myśl, że właściwie mógłby powiedzieć, przecież to, co zamierza, jest dobre, ucieszyłaby się. Niemożliwe — rozpoznał w następnej sekundzie.

— Nie gniewaj się — szepnął skruszony.

— Nie gniewam się — odpowiedziała trochę smutno.

Poczuł żal i radość, i miłość... Ujęła torbę i marszcząc brwi, zabrała się do szukania portmonetki.

— Nie mogę znaleźć — westchnęła.

— Jak zwykle — uśmiechnął się przyjaźnie.

— Jest — rzekła z zadowoleniem i podała mu banknot. Nie odchodził, jeszcze jedno musiało być rozstrzygnięte.

— Mamo... ale ojcu nie powiesz?

— Powinnam powiedzieć.

— Nie, ten jeden raz nie! — prosił usilnie. — Nie pożałujesz, zobaczysz! Dobrze? Powiedz!

— No dobrze.

Dotarł więc do tego, co było na samym dnie, o czym wiedział, że istniało, choć czasem nie chciał wiedzieć — do więzi, którą ich łączyła i którą mama przełoży ponad wszelkie zobowiązania, rozsądek i pedagogiczne zasady.

— Dziękuję — szepnął i nachyliwszy się, pocałował ją w policzek.

— Janusz... — w głosie brzmiało pytanie. — Ale...

Wiedział, o co jej chodzi.

— Bądź spokojna — rzekł serdecznie. — Zupełnie.

Jechał na stopniu autobusu, trzymając za uchwyt jedną ręką, całym ciałem wychylony na zewnątrz. Dobrze jest tak jechać w wiosennym wietrze i mieć przed oczami kochane Ujazdowskie Aleje.

Ileż razy chodził tędy do parku, do Botanicznego! Najpierw, najdawniej, to było z mamą, lubił z nią chodzić. Kochana mama... Z niepamięci wyłoniło się wspomnienie pierwszego z nią spaceru do Łazienek. Muszę tam iść z Kasię — nasunął się oczywisty wniosek.

Cienie bezlistnych drzew kładą się na chodnikach delikatną, drgającą siecią, przechodnie idą zwolnionym krokiem, unosząc twarze ku słońcu i mrużąc oczy, pokrzykują i śmieją się grupki uczniów podnieconych pogodą. Szczęśliwi, na dzisiaj koniec z budą — pomyślał. — A jutro znowu... — westchnął odruchowo, by już w następnej chwili zdziwić się, że myśl o szkole nie mąci radości, nic nie może jej zmącić. Czuł w sobie takie wzmożenie sił, że w środku aż coś pęczniało. Uda się, uda się wszystko. Przyszłość, która czeka, jest otwarta jak droga na rozległej wyżynie, pół świata się z niej widzi.

Kiedy autobus zatrzymuje się na przystankach, ogarnia Janusza niecierpliwość, chciałby jak najprędzej dojechać na miejsce, oddać, mieć tę sprawę za sobą, tylko ona dzieli go od tego, co będzie. Myśl o pukaniu do drzwi i wręczeniu zguby nie jest przyjemna, ale tak czy inaczej będzie to tylko chwila, krótka chwila, nie ma mowy o jakichkolwiek rozmowach i wyjaśnieniach, wyciągnie rękę, powie się: „Proszę, znalazłem to”, i do widzenia. Nawet jeśliby został rozpoznany, nie będzie to miało znaczenia, staruszka za nim nie pogoni. Ach ta radość, z jaką będzie zbiegał po schodach, wiedząc, że „już”! Zaraz potem — na Piękną. Przewędruje wszystkie bramy, znajdzie. Jeśli nie zastanie Kasi w domu, zostawi karteczkę: „Nie gniewaj się, że nie czekałem, wytłumaczę ci wszystko”... Obmyśli sobie, jak się wytłumaczy, na to jest jeszcze czas. I jutro się spotkają. Jutro! Może w tej samej kawiarence?

Przystanek przy „Supersamie”, trzeba się przesiąść, jak wtedy. Spojrzał na róg uliczki, gdzie tkwiła otoczona tłumem filmowa ekipa. Tu się pokłócili, przypomniał sobie zatrważające uczucie, że mógłby Kasię stracić... Nie straci jej, teraz jest już o to spokojny. Nadjeżdża tramwaj. Zaraz będzie na miejscu.

Stał przed drzwiami, nie zadzwonił jeszcze, trzeba odzyskać swobodę, trzeba to załatwić spokojnie, zwyczajnie, jakby nigdy nic. Wyjął paszport z kieszeni, wytarł rękawem wiatrówki grudkę ziemi, która przywarła do okładki. Już! Nacisnął dzwonek.

— Pani Majewicz... to tutaj?

— Tutaj — odpowiada nie od razu szczupły, siwiejący mężczyzna, ogarniając Janusza uważnym spojrzeniem. — Proszę wejść.

— Nie, nie! Ja tylko... — Janusz wyciąga rękę. — Ja tylko chciałem oddać... Znalazłem to.

Znowu uważne spojrzenie, pełne życzliwej ciekawości.

— Wejdź, chłopcze.

— Ale po co? — protestuje Janusz.

— Nie masz się czego obawiać — uśmiecha się starszy pan. Cofa się, zapala w przedpokoju światło, czeka. Janusz czuje niepokój, waha się.

— Proszę — słyszy zachęcające słówko. Nie ma rady, trzeba wejść. — Moja siostra źle się czuje — wyjaśnia cicho tamten, prowadząc gościa w głąb mieszkania. — Nie chcę jej niepokoić.

— Przyniosłem to — powiedział porywczo Janusz, ledwie weszli do małego, gęsto zastawionego pokoiku. Położył paszport na stole. — Znalazłem to na ulicy. Pomyślałem, że trzeba odnieść, że to jest ważne.

— O, bardzo nawet ważne. Oddałeś mojej siostrze wielką przysługę, wielką! — brat pani Majewicz spojrzał na Janusza rozjaśnionymi oczami. — Nie liczyła już, że paszport może się odnaleźć. Ma dzisiaj wyjechać do Gdyni, a jutro za granicę.

„Wiem” — o mało nie powiedział Janusz. Przestraszył się, zapragnął co prędzej wyjść.

— Dziękuję ci. Chciałbym... chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć. Myślę, że należy ci się nagroda, nie wiem tylko...

— Nic mi się nie należy! — przeciął Janusz. — Nie przyszedłem po nagrodę.

— Szczerze mówiąc, tak mi się zdawało od samego początku — uśmiechnął się starszy pan. — Mam na dzieję, że nie czujesz się dotknięty?

— Nie.

— To dobrze. Gdzie znalazłeś portfel? W pobliżu dworca?

— Na Towarowej... leżał koło parkanu.

— No tak... złodziej wziął pieniądze, reszta na szczęście go nie zainteresowała — ujął paszport w rękę. Janusz poczuł niepokój i odezwał się szybko:

— To ja już pójdę.

— Tutaj jest sto złotych — usłyszał pełne zdziwienia słowa. Siwiejąca głowa zwróciła się ku niemu, jasne oczy spoglądały wnikliwie, zdawało się, że za chwilę będą wiedziały wszystko.

Po co ja tu wszedłem? Jak można było tak się nabrać? Świadomość, że się czerwieni, dopełnia zmieszania.

— Do widzenia — wykrztusił z trudem.

— Czekaj... — starszy pan zawiesił dziwnie głos. — Powiedz mi, gdzie zarobiłeś ten siniak?

Nagła wściekłość wybawiła Janusza ze zmieszania. Dość już tego dobrego! Nie przyszedł tu na śledztwo.

— Jakim prawem pan się tak pyta? — rzekł niegrzecznie. Czekał obrażonej odpowiedzi, po której łatwo trzasnąć drzwiami i wyjść.

— Nie mam żadnego prawa — odezwał się miękko tamten. — To oczywiste. Bardzo cię przepraszam, nie trzeba, żebyś odpowiadał, jeśli nie chcesz.

Janusz zatrzymał się, ręka, ujmująca już klamkę, opadła.

— Po prostu... wzruszyło mnie to, co zrobiłeś, nie może inaczej być. Zdaje mi się, że niełatwo ci było dostarczyć nam tę cenną zgubę.

Janusz milczał. Jeżeli to było śledztwo, to inne, zupełnie inne niż te, do których przywykł. Nie zło chciano tu w nim wykryć, ale to, co jest dobre. Poczuł wdzięczność i nagły dotkliwy żal, że ojciec, że gdyby ojciec...

— Przepraszam — powiedział cicho.

— Nie ma o czym mówić.

— Pobiłem się z kolegami — spróbował się uśmiechnąć Janusz. — Głupstwo.

— Tak właśnie sobie pomyślałem.

— Do widzenia.

— Do widzenia.

Wyszli do przedpokoju.

— Zaraz powiem siostrze, będzie wielka radość — mówił brat pani Majewicz otwierając drzwi. — Dziękuję — rzekł serdecznie, kiedy Janusz już był za progiem. — Dziękuję!

— Drobiazg! — odpowiedział Janusz.

Zbiegając po schodach w dół, uświadomił sobie nagle, że nie zapytano go, skąd zdobył warszawski adres pani Maje wieżowej. Ale to nie miało już żadnego znaczenia. Nic z tamtych spraw nie miało znaczenia! Poranny postępek został skreślony z rzeczywistości, jest tak, jakby nigdy nie istniał.

SAMOTNI

Ile jeszcze osób przede mną? Dziesięć, jedenaście, dwanaście... i jeszcze dwie, przysiadły na ławeczce pod ścianą, włączą się do kolejki, kiedy nadejdzie pora. Dużo. Kasia nie czuje jednak niecierpliwości, nie czuje, że „czeka”. Oczywiście lekarstwo jest potrzebne i trzeba się będzie pośpieszyć, jak je wreszcie otrzyma, ale na razie trwa się, po prostu się trwa, czas, który nadejdzie, ta zapowiedź przyszłości włączonej w teraźniejszość przez to, że się przyjechało do Warszawy — nie wydaje się zawierać nic, co chciałoby się przeżyć i czym z góry można by się cieszyć.

— Ale tłok... — mówi ze zniecierpliwieniem ktoś od progu.

— Okres grypy — stwierdza ktoś inny.

— Przejdzie, wiosna! — odzywa się nieznany optymista.

Ogromne okno apteki zalane słońcem. Kasia odwraca wzrok od jasnej szyby, patrzy w plecy swego sąsiada, śledząc bez zainteresowania rysunek burej plecionki materiału. Wiosna, no tak, wiosna i Warszawa — i wcale nie jest wesoło.

Tatko chciał, żebym się rozerwała, żebym się „odprężyła”! No i „odprężyłam się”... Parę godzin, które wydawały się pełne treści, nigdy nie zaznanych uczuć, fermentujących, nowych myśli — i został z tego wszystkiego tylko wstyd. Za siebie, za swoją głupotę, za swoją naiwność. i można sto razy sobie powtarzać, że było i skończyło się, „nie myśl o tym”, że idiotycznie jest przejmować się czymś, co trwało tak krótko, trzeba się oderwać, taka rzecz nie ma żadnego znaczenia. Nieprawda, nieprawda, ma znaczenie. Wstręt powraca jak mdłości.

— Te krople to mają być na serce? — pyta kogoś głos zza okienka.

— Tak... — w odpowiedzi brzmi wahanie, widocznie kupujący przyszedł po lek nie dla siebie. — Uspokajające, może walerianowe?

Ja także kupuję walerianowe. Odniosę je, pożegnam się i pójdę. Pani Majewiczowa jest pod dobrą opieką, mogę odejść. Nie będę jej potrzebna.

Szkoda, że nie będę potrzebna. Nikt mnie tam nie pytał, co się ze mną dzieje, o czym myślę. A chwilami w ogóle nie można było myśleć, trzeba było pomagać.

Starała się być jak najżyczliwsza, jak najlepsza — nie tylko ze współczucia dla miłej starszej pani: zdawało jej się, że świadcząc dobroć, przeciwstawia się Januszowi. Choć na to nie patrzył i nigdy nie miał się o tym dowiedzieć, wykazywała mu, że właśnie tak, taka jest i będzie, „sentymentalna”, że się tego nie wstydzi, nie dba, czy to się podoba i jemu, i takim jak on. Chciałam się dostosować do poziomu chłopaka, który kradnie! — powracała i powracała ironiczna myśl.

Głos pani Majewiczowej, kiedy zadzwoniła na dworcowy posterunek milicji i zapytała, czy przypadkiem ktoś tego zgubionego paszportu nie odniósł... „Oczywiście, zrobię to tylko dla porządku, niczego dobrego się nie spodziewam” — zastrzegła się przedtem, by nie posądzono jej o niemądre złudzenia. Kiedy odłożyła słuchawkę, nie powiedziała nic, tylko tak jakoś zgarbiła się i poruszyła pobladłymi wargami, że Kasia się zlękła.

Co robić? Kogo wołać na pomoc? Jakie szczęście, że przyszedł właśnie Piotr.

Miły jest. Mówił tak uspokajająco, tak cierpliwie tłumaczył, że nie wszystko stracone, że miejsce na statku uda się odwołać, przesunąć na inny termin, że dokumenty się odtworzy, ostatecznie takie rzeczy się zdarzają, podróż odbędzie się trochę później.

— Oczywiście — potwierdziła spokojnie pani Majewiczowa — oczywiście! — choć nie wyglądało na to, że wierzy w te słowa. Może uważa, że tak trzeba, że nie wolno obarczać innych swoim zmartwieniem? A może pogodziła się już z tym, co zaszło? W każdym razie ona, Kasia, nie pogodziła się, nie pogodzi się nigdy i nigdy nie będzie taka, jak przedtem.

Hanka o tym nie wie. Niedługo ją zobaczę, stanę przed nią, taka odmieniona, z tą obrzydliwą tajemnicą w sobie, starając się to ukryć. Jak? Czy to się uda? Nikt nie zna mnie tak, jak Hanka, nawet mama. Pozna wszystko po pierwszym spojrzeniu, pierwszych słowach, powie: „Kasiu, coś ci jest, gadaj”, zapyta, co robiłam przez tyle godzin. Ach, żeby to można było jakoś odwlec.

Kolejka przesuwała się, okienną szybę ma się teraz przed oczami, widzi się przechodniów, idą pośpiesznie, tłumnie, są podnieceni, wyszli z pracy. I to kwietniowe słońce, śpieszą się, słyszy się gwar, stukot kroków, tramwaje obwieszone, co chwila pękaty autobus, nie myślałam, że na Puławskiej taki ruch. Puławska — przedłużenie Marszałkowskiej ku południowi, plan Warszawy zarysował się w pamięci, jakby go miała przed sobą. „Najważniejsze, mieć w głowie sieć głównych arterii — mówił ojciec — nie zapominać o punktach orientacyjnych: centrum i Pałac, Stare Miasto na północy, na południu plac Unii, linia Wisły”... I tak dalej, pamiętam wszystko doskonale.

Ale nie będę zwiedzała Warszawy. Nie chce mi się, w ogóle nic mi się nie chce. Więc co będę robiła? Ach, nie wiem... I nagle Kasia zapragnęła, żeby już był koniec tych dziesięciu dni, żeby już wracać. „Dzisiaj jest dzień pierwszy” — przypomniała sobie zdanie Janusza i zaraz, wbrew woli, słowa chłopaka jęły się odtwarzać jedne za drugimi, jedne za drugimi. Janusz po drugiej stronie stolika, odchylony ku niej, podniósł oczy, mówi cicho, zdawałoby się, że najszczerzej: „Rozmawiam z tobą, jak nigdy z nikim” — a ona czuje się tym oświadczeniem wywyższona, uczczona, wybrał właśnie ją, tylko ją, innych odrzucił; „Jak nigdy z nikim” — powtarza Kasia z ironią. Kłamstwo. Tego, co najważniejsze, nie zdradził, ukrył to starannie i przemyślnie. Owszem, chwalił się, że jest „zły”, nie uczy się, późno przychodzi do domu, to są głupstwa, nie ma w tym nic wstrętnego. Ale być złodziejem? Wyciągać pieniądze starym nieopatrznym kobietom i chwalić się tym, mówić o tym z satysfakcją? Przecież nie bez dumy oznajmił jej, że „zarobił” dziś sto złotych!

Oszukał mnie. Gdyby nie przypadkowe zdanie pani Majewiczowej o „sympatycznym” chłopcu, który, pytał o Karmelicką, nie wiedziałabym o niczym, myślałabym, że jest uczciwy, martwiłabym się, że się z nim coś stało, i gdyby, spotkawszy mnie przypadkiem, znalazł byle jakie tłumaczenie, wierzyłabym mu dalej.

Oszukał mnie. Tak. Ale... ale czy wszystko było oszustwem, wszystko? Wszystko — mówi sobie twardo. Zgrywał się cały czas. Bawiła go naiwna i prostoduszna dziewczyna z prowincji, uznał, że jest niebrzydka, można jej trochę czasu poświęcić. Może od razu sobie obliczył, po ilu godzinach da się pocałować?

Nietrudno mu przyszło, nie zanadto musiał się wysilić — ze wzgardą dla samej siebie ocenia fakty Kasia, pragnąc odciąć się od złudzeń. Niestety, pamięć zdaje się nic o tych pragnieniach nie wiedzieć, można by sądzić, że ma swoje własne życie, niezależne od woli i świadomej myśli. Słyszy się słowa, widzi się spojrzenia, ręka czuje dotknięcie tamtej ręki, bije serce, bo powiedział, że będzie musiał kochać, bo dotknął ustami ust, tamte pocałunki były inne, ten wzbudził radość i ufność.

Jak poradzić sobie z tą dwoistością, jak ją sobie w ogóle wytłumaczyć? Czy powinno się doznawać uczuć, których się nie pragnie? Kasia uważa, że to poniżające.

Może jest w tym wszystkim jakaś jej własna wina, jakieś skażenie, którego do tej pory nie była świadoma? Jak to się stało, jak to się mogło stać, że spodobał jej się taki właśnie chłopak? Rodzice puścili ją w tę podróż, wiedzieli, że każdego dnia będzie kilka godzin sama, a nie bali się, liczyli na jej trzeźwość, jej rozsądek... A ona zaufała chłopcu spotkanemu na ulicy, zaufała — od pierwszej chwili. Zlękła się, uciekła — ale to, czego doznała patrząc mu w oczy przez podwójną szybę, trwało i trwało, mocniejsze od wszystkich zastrzeżeń — i zawiodło.

— Słucham?

Zmieszała się, to do niej zwraca się niecierpliwy głos zza okienka. Powiedziała szybko, o co chodzi, wypisano kwitek, teraz do kasy, znowu jest przed nią parę osób. Oczy powędrowały w stronę okna — i nagle popłoch, jakby zadźwięczał alarmowy dzwonek: Janusz! Rozradowany, daje jej porozumiewawcze znaki, że czeka, że się niecierpliwi, że ona, Kasia, powinna się pośpieszyć. Jakby nic się nie stało, jakby nic istotnego nie rozdzieliło chwili, kiedy zostawiła go na schodach, i tej, która jest teraz! Obezwładniający gniew napędził krew do policzków. Co robić? Nie wiedziała, czuła tylko, że uczucia, których przed chwilą sama przed sobą się wstydziła, nie istnieją już, że nienawidzi tego bezczelnego chłopaka, który stoi na ulicy i wyobraża sobie, że ona, Kasia, rada jest niespodziewanemu spotkaniu.

Za chwilę trzeba będzie wyjść. Jak się zachować! Pragnęła go dotknąć, zranić — boleśnie! A może najlepiej będzie wyminąć go i nie odezwać się ani słowem?

Janusz krążył po chodniku przed apteką, z trudem opanowując podniecenie. Kasia! Wyobrażał sobie, że jest od dawna w domu, u siostry, że nie będzie sposobu spotkać się z nią dzisiaj, że jutro — dopiero jutro! A tymczasem ona jest tutaj, blisko przed oczami. Zobaczyć Kasię w takiej chwili... myślał właśnie, że to przecież dzięki niej wyzwolił się od wstrętu do siebie, dzięki niej czuje teraz tę lekkość i gotowość sprostania wszystkiemu. I nagle — taki traf, nie, to nie może być traf, to wygląda jak znak, jak zrządzenie. Za chwilę będzie miał Kasię koło siebie, będą razem, razem naprawdę, to, co dzieliło, nie istnieje już.

Zbliżył się do witryny, spojrzał. Twarz Kasi jest chmurna. Gniewa się, nic dziwnego, nie wie przecież, dlaczego odszedłem. Ale daruje, przeproszę, wytłumaczę się jakoś.

Bieg myśli zatrzymał się nagle, jak przed barierą. „Tłumaczyć się”, a więc zmyślać, kłamać? W takiej chwili? Ach, nie! Poczuł, że musi powiedzieć prawdę. Cóż z tego, że tak niedawno uważał to za niemożliwe? Teraz było konieczne. Powie od razu, jak tylko wyjdą z tłumu, bez przygotowań, bez odkładania do jakiegoś dalekiego „odpowiedniego” momentu.

Od czego zacząć? Nie od najgorszego, nie od tego, co było rano, mogłaby się przestraszyć, lepiej, żeby najpierw poznała zakończenie. „Nie martw się już o panią Majewicz — formułował w myśli, widząc uśmiech Kasi, jaki uzyska w odpowiedzi — ma swój paszport z powrotem, pojedzie. To ja jej ten paszport odniosłem, bo...”. Kasia wysłucha i zrozumie.

Drzwi apteki otworzyły się, Kasia w progu. Nie patrzy na niego, to nic.

— Co tu robisz? — spytał, zwalczając wzruszenie. — Myślałem, że jesteś na Pięknej.

Nie odpowiedziała, szła szybko, patrząc prosto przed siebie.

— Ja wiem... — rzekł miękko Janusz. — Gniewasz się, że nie poczekałem.

— Mylisz się.

— Widzę przecież... Dokąd idziesz? — zdziwił się, Kasia skręciła szybko w boczną uliczkę. — Nie idziesz do siostry?

— Nie.

Westchnął, przepełniony uczuciami, które wobec jej oporu nie mogły znaleźć ujścia. Pierwszy krok był trudniejszy, niż to przed chwilą przypuszczał.

— Kasiu — powiedział tkliwie, najtkliwiej jak umiał.

Niech spojrzy, niech zauważy, co się z nim dzieje, jaki jest szczęśliwy, że ją widzi. — Kasiu... — powtórzył z prośbą.

— Co? — spytała ostro.

Zamilkł, opanowując przykrość.

— Bardzo się na mnie gniewasz— mówił pojednawczo po małej chwili. — Ja rozumiem... myślisz na pewno, że ja...

— Niepotrzebnie się kłopoczesz — przerwała mu. — Wiem doskonale, co mam myśleć.

— Nie! — zaprotestował gorąco. — Posłuchaj, powiem ci! Powiem ci wszystko. Nie biegnij tak.

— Spieszy mi się.

— Dokąd?

— Do pani Majewiczowej — powiedziała sucho. — Kupiłam jej lekarstwo, źle się czuje. Ciebie, oczywiście, takie rzeczy nie obchodzą.

— Nic nie wiesz — zaczął bezradnie, czując, że odpowiednia do zwierzeń chwila nadeszła i przepadnie nie wykorzystana. Teraz właśnie powinien powiedzieć, że paszport zwrócony, że wszystko, co zrobił, to dla niej, dla Kasi... Nie mógł. Dziewczyna idąca koło niego wydawała się kimś innym niż ta, której miał wyznać prawdę. — Nic a nic! — uzupełnił z naciskiem.

— To, co wiem, wystarcza mi aż nadto! — powiedziała. — Nietrudno było domyślić się reszty.

— Jak to? — przestraszył się Janusz.

Kasia zatrzymała się.

— Przepraszam cię — rzekła z obrażającą grzecznością. — Chciałabym być sama.

— Kasiu?!

— Chcę być sama. Odejdź, rozumiesz?

Nie, nie rozumiał, nie wierzył słowom, które usłyszał.

— Kasiu... — szeptał zdumiony — Kasiu... — I nagle krzyknął: — Nie! Nie można tak, nie chcę, nie zgadzam się! Wytłumaczę ci!

— Co wytłumaczysz? — wybuchnęła, obróciwszy się do niego. Że uciekłeś ze schodów, bo zobaczyłeś panią Majewicz? Bo zląkłeś się, że cię rozpozna? Wiem wszystko!

Stał bez ruchu, oszołomiony, bezmyślny, nie czują-c nic prócz zaskoczenia.

— Zdaje się, że dopiero co także „zarabiałeś” pod dworcem — powiedziała Kasia, spojrzawszy mu w twarz. — Tym razem poszło ci trochę trudniej.

Janusz drgnął, jakby go ktoś potrącił i tym potrąceniem uruchomił przyciszone siły. Popatrzył na Kasię uśmiechając się drwiąco i rzekł z lekceważeniem:

— Niepotrzebnie się przejmujesz. Tak samo dobry sposób zarabiania, jak każdy inny.

— Nieprawda!

— Naiwna jesteś.

— I taka zostanę! — krzyczy Kasia. — Nie mam zamiaru się zmienić! Z kim innym możesz sobie chodzić na wino i torty, komu innemu fundować z kradzionych pieniędzy!

— Nie, to nie — cedził. — Nie rozumiem, po co się tak wzruszasz...

Kasia biegła w dół uliczki, nie zważając na przechodniów, nie zdając sobie sprawy, że ten i ów rzuca na nią zdziwione spojrzenie. Dopadła bramy i obejrzawszy się, stwierdziła, że Janusza nie ma. Skończone.

Powinna poczuć ulgę, a tymczasem wzburzenie, nie mogąc znaleźć ujścia, przybrało na sile. Słowa, które wypowiedziała, były nikłe, słabe... Gdyby można wykrzyczeć inne, ostrzejsze, celne, wyrównać nimi doznane upokorzenie! Nie można, Janusz odszedł. Nigdy już nie dowie się i nie zrozumie, jak niegodnie wobec niej postąpił.

— Dostałam — odezwała się, pokazując butelkę bratu pani Majewiczowej, ledwie uchylił drzwi. Łatwiej było wykonać gest, niż zmusić do mówienia ściśnięte gardło.

— Dziękuję. Mamy wielką nowinę! — rzekł wesoło. Drzwi do pokoju, w którym zostawiła staruszkę leżącą pod pledem, skuloną i odwróconą do ściany, przedtem dokładnie przez nią zamknięte, były otwarte na oścież. Pani Majewiczowa stała przy stole i uniosła ku wchodzącej twarz zaróżowioną jak od szybkiego ruchu.

— Jadę! — zawołała. — Kasiu, jadę!

Kasia patrzyła na nią nie reagując, słowa obijały się o jej uszy jak dźwięki bez znaczenia.

— Jadę, rozumiesz? Rozumiesz, moje dziecko? — mówiła szybko starsza pani. — Jest paszport! Jest! — potrząsnęła książeczką w powietrzu. — Widzisz? — śmiech przeszkadzał jej mówić. — Ach, Boże! — westchnęła radośnie, bezradna wobec swego wzruszenia.

— Ktoś przyniósł? — spytała tępo Kasia.

— Dopiero co. A milicjant na dworcu mówił, że to wykluczone, że to się dziś nie zdarza! I właśnie się zdarzyło! Zdarzyło się! — entuzjazmowała się pani Majewicz. — To nieprawda, że nie można liczyć na ludzką dobroć, można, zawsze można!

— Panna Kasia też ci jej niemało okazała — uśmiechnął się pan Piotr.

— Kasia... — rzekła ciepło staruszka. — Kasia zachowała się jak ktoś najbliższy. Nie wiem nawet, jak podziękować.

— Drobiazg, nie warto mówić — wykrztusiła Kasia. Czuła, że jej głos zabrzmiał szorstko, choć wcale tego nie chciała, że wszystko, co się tu mówi, dociera do niej jak zza zasłony. Stała głupio na środku pokoju, sztywna, niezdolna się przemóc i wziąć udział w tej domowej radości. Trzeba iść, trzeba zaraz iść, nie można tak — postanawiała, nie ruszając się z miejsca i patrząc bezmyślnie przed siebie.

— Pannie Kasi chyba coś jest...

— Bagatela! — zawołała pani Majewicz. — Prawie całą noc nie spała! Dlaczego stoisz, moje dziecko, usiądź.

— Myślę, że dobrze zrobiłaby nam wszystkim herbata — powiedział pan Piotr.

— Me, nie, dziękuję! — zaprotestowała Kasia, przestraszywszy się, że trzeba będzie zostać i rozmawiać.

Nie mogła rozmawiać, nie mogła!

— Zaraz przyniosę herbaty — oświadczyła kategorycznie pani Majewicz i wybiegła z pokoju, zanim Kasia zdążyła się pożegnać.

— Proszę usiąść — odezwał się łagodnie pan Piotr. — Ma pani za sobą trudny dzień, prawda?

Patrzył na nią z uśmiechem, jakby pragnąc dodać jej odwagi, i Kasi przyszło nagle na myśl, że jego uśmiech i jego głos są z innego świata niż ten, z którym dopiero co się zetknęła. Że jest traktowana życzliwie — i nie wiadomo dlaczego — z szacunkiem. Może dobrze będzie trochę tu pobyć?

— Nic takiego... Trochę się bałam, czy pani Majewiczowa się nie rozchoruje.

— Na szczęście dobrze się wszystko skończyło.

— Tak.

Na chwilę zapadła cisza.

— Dosyć jest tajemnicza ta cała sprawa — mówił starszy pan z namysłem. — W paszporcie jest tylko adres radomski. Nie chciałem jednak pytać tego chłopca, jak do nas trafił, czułem, że nie trzeba.

— Chłopca? To był chłopiec?

— Tak. Piętnaście, szesnaście lat.

Kasia, wpatrzona w mówiącego, czekała w napięciu na dalsze słowa. Nie, nie! — przeczyła swemu podejrzeniu. — To niemożliwe.

— Nie bardzo był rozmowny... Oświadczył, że przynosi zgubę, „i koniec”, a kiedy mu dziękowałem, jeżył się jak kot na psa — ciągnął pan Piotr z uśmiechem. — Wyglądał zresztą dość groźnie, ponura mina, a pod okiem piękny siniak.

Janusz! Nieprawdopodobne, niemożliwe wydawało się to, co usłyszała. Poczuła lęk, jakby nagle zmyliła drogę i nie wiedziała, gdzie jest.

— Dziwny chłopiec. Myślę, że ma trudne życie, a może mu trudno samemu z sobą?

— W portfelu były pieniądze?... — szepnęła Kasia.

— Tak. W tym także jest coś niejasnego: sto złotych zostało.

— Sto złotych — powtórzyła bezwolnie, nie spuszczając oczu z pana Piotra. Niech jej wytłumaczy, niech pomoże, przecież ona musi zrozumieć!...

— Jest herbata — oznajmiła raźno pani Majewiczowa.

— Ślicznie — ucieszył się pan Piotr.

Ujęła podawaną jej szklankę niepewną ręką, gorący płyn popłynął przez palce, na serwecie szybko szerzyła się plama.

— To nic, to nic — mówili równocześnie starsi państwo.

— Przepraszam — powiedziała Kasia, z trudem dobywszy głosu — przepraszam... Muszę iść, jestem... jestem zmęczona.

Janusz siedział pochylony, pole widzenia obejmowało parę metrów ścieżki. Pośrodku udeptana ziemia, bliżej, koło nóg, luźne ziarenka żwiru, niedopałek papierosa, na skraju, gdzie ścieżka styka się z trawnikiem, wilgotne dno kałuży, woda musiała niedawno spłynąć. Oczy błądzą po tych elementach jałowego widoku, a czasem zatrzymują się w bezruchu, aż do bólu pod powiekami, rejestrując zarysy i kształty obojętnie, jak aparat.

Świadomość także wydaje się wyłączona. Myśli, dopiero co rozbiegane jak mrówki, kiedy nagły cios zburzy ich schronienie, rozpierzchły się. Jedyne, co można w sobie wyczuć, to niechęć, żeby się wydobyć z odrętwienia. Niech trwa, dobrze jest leniwemu ciału tkwić w bezruchu, dobrze jest nie podejmować żadnej decyzji.

Między kamykami jeden większy, żyłkowany, obok trzy małe, gładko utoczone. Na placyku koło Mickiewicza żwir jest gruby, grubą warstwą nałożony, chrzęszczący, ślizga się pod stopami, kiedy się biegnie, a trzeba szybko, Kasię zakrył już tłum, może minąć dom pod arkadami, skręcić w bok, zgubić się. Nie, widać ją znowu, już blisko... Kasiu!

No tak. Było tak i skończyło się. Skończyło się — powtórzył. Słowo zabrzmiało bez echa, stwierdziło fakt i więcej nic.

Za plecami leciutki szelest. Nie obejrzał się, po co? Wiewiórka. Zatrzymała się na chwilę tuż przed nim i zaraz lekkimi susami biegła przez bury trawnik, jaskrawa w zachodzącym słońcu. Patrzył na nią, dopóki nie znikła, a potem podniósł głowę. Dopiero teraz zorientował się dokładnie, gdzie jest.

Z boku biały pałac, na wprost staw i wyspa. Zarosła po brzegi, otoczona wodą, odgrodzona od ludzi, od wszystkiego, żyje swoim własnym, nikomu nie znanym życiem. „Moja wyspa”... To o niej myślał, kiedy jadąc na stopniach autobusu postanawiał zaprowadzić Kasię do Łazienek. Wzruszył ramionami nad tym idiotycznym pomysłem... ale wspomnienie, które niespodziewanie odżyło w nim po wyjściu od matki, szło już swoim własnym torem.

— Wiesz, synku, dokąd dziś pójdziemy? Pójdziemy do wiewiórek.

Taka była zapowiedź, potem wcale nie wiewiórki okazały się ważne. Na ścieżkach pełno liści, biegał, roztrącając je i pokrzykując. Zeszli nad staw, mama zatrzymała się, i pochylając się nad nim, powiedziała:

— Teraz przez chwilę nic nie mów, posłuchaj, jaka tu jest cisza.

Zdziwił się, nie rozumiał, o co mamie chodzi, ale jej wyraz i brzmienie głosu znaczyły, że powołuje go do uczestniczenia w czymś dorosłym, chciał więc temu sprostać.

— To jest moje ulubione miejsce, ta wyspa — rzekła poważnie po małej chwili.

— To ona jest twoja? — spytał.

— Nie, teraz jest twoja.

Drobiazg, śmieszne, dziecinne głupstwo... ale Kasia zrozumiałaby, że mama, że tamto, co o mamie do niej mówił, to niezupełnie tak, że naprawdę jest inaczej. I może pomyślałaby, że dobrze byłoby się znaleźć w tym odosobnieniu między drzewami... Obrosły kępę tak gęsto, zasłaniają przed światem coś, co jest w środku, strzegą brzegów czarnymi pazurami korzeni, nikt się nie dostanie, tylko Kasia i on.

Stoi w słońcu, drzewa szumią. Podniosła oczy i można w nie patrzeć, przyznaje mu to prawo do siebie, chce, żeby on także do niej należał, przekazał jej wszystko, co w nim jest, dobre i złe. Tylko ona może to rozplatać, wyzwolić go. „Chcę być — jak najbardziej!” — powie-, działa. Ja także, przy tobie, z tobą.

Skulił się, pochylił, łza oderwała się od powieki, spadła, wsiąkła w ziemię. Gdyby Kasia była obok!... Wyciągnie rękę, położy na ramieniu, spyta: „Stało się coś?” ale przecież wyrównał to, najlepiej, jak potrafił.

Gdyby to tak!... Przecież chciał powiedzieć wszystko od samego początku, uczciwie, jak było, od początku do końca. Zrozumiałaby, że jeśli tak gadał o „zarabianiu”, tak głupio się chwalił, to była tylko chwila, mało głupich rzeczy się mówi? Naprawdę wcale tak nie myśli i zresztą chciał przecież te pieniądze odtrącić, od razu, z punktu! Nie zrobił tego, zląkł się, to jest prawda, ale przecież wyrównał to jakoś, najlepiej, jak potrafił.

I cóż? Powzięła swój sąd, nie wysłuchawszy go, bez wahań, bez wątpliwości. To przez nią wybuchła w nim ślepa złość, nad którą nie ma się żadnej władzy, i kazała mu zataić to jedyne, co miał na swoją obronę, zaprzeczyć samemu sobie, skopać wszystko i zniszczyć. Przez nią!

Zerwał się, ruszył szybkim krokiem przed siebie. Nienawidzi tej dziewczyny! Plugawe słowa, którymi miotał na nią w myśli, kiedy jak wariatka biegła spadzistą uliczką w dół, wybuchały w nim na nowo. Napięcie gniewu wzmagało się, śpieszył się, jakby miał dotrzeć w jakieś miejsce, gdzie zostanie mu wymierzona natychmiastowa sprawiedliwość. Niech mu kto zastąpi drogę, niech się sprzeciwi — będzie bił. Kozę j rżał się, spragniony prowokacji, ludzi było jednak mało, przemykali szybko, wszyscy w tę samą stronę co on, ku miastu. Uświadomił sobie nagle, że słońca dawno już nie ma, że korony drzew miotają się w gwałtownym wietrze. Między czarne pnie spływa bura ciemność, gęstniejąc z każdą chwilą. Błysnęło, ludzie zaczęli biec. Burza! Zatrzymał się, odetchnął głęboko, z przyjemnością, jakby wreszcie spotkało go coś pomyślnego, a po chwili skręcił w boczną alejkę, między roztrzęsione krzewy. Wicher nawracał falami ku ziemi, wspaniałe grzmoty toczyły się po niebie.

Janusz nie śpieszył się już. Niech wieje, niech się błyska i grzmi, niech trwa ten niepokój, ta wściekłość. Kiedy z chrzęstem spadła na park ulewa, zwolnił kroku jeszcze bardziej, szedł podnosząc twarz ku bijącym zaciekle kroplom i czując, że ubranie nasyca się wodą. Przychodziło uspokojenie.

Po jakimś czasie drzewa ucichły, gałęzie stanęły w miejscu i zalśniły zimno pod rzednącymi chmurami. Przeszło.

Przeszło. Co teraz?... Nie wiedział.

WIOSENNY ZMROK

Chłodno jakoś, kurtka jest krótka, trudno się nią okryć. Może w tapczanie znalazłby się jakiś koc, ale nie chce się sięgać, uśnie się i tak, oczy się kleją. Dreszczyk chodzi po krzyżu, niemiły, to dlatego, że jestem niewyspana.

Dudni pociąg. Rytm miarowego stukotania, powtarzający się, słyszy się go całym ciałem, teraz zmiana, zatacza się, trzeszczy. Iskry. Spieszą się, strasznie się śpieszą. Pojedyncze, i zaraz całe ich pęki i smugi. Znowu ciemno, giną gdzieś, gdzie? Piękne to i jakieś straszne, że tak się śpieszą i nagle wcale ich nie ma.

Pola pobielały, pod nogami pełno śniegu. „Żebyś mi się nie zaziębiła” — mówi mama. Skąd się tu wzięła? Przecież jadę pociągiem, sama jadę, do Warszawy, dziesięć dni, i „to jest dzień pierwszy”. Kto tak powiedział? Ktoś tak powiedział i cieszył się, ja także się cieszyłam. A teraz jest inaczej, teraz niepokój, te słowa znaczą coś złego, muszą znaczyć coś złego. I zimno, nogi ciągle w tym śniegu, nie można nimi poruszać, ścierpły. Mamo, ja chyba jestem chora.

Mama milczy, czuje się jej nieobecność, stamtąd, gdzie była, wieje chłodem. Sama jestem w tym pociągu. Sama.

Dudni. Spieszy się do domu. Żeby już prędzej, prędzej! Jeszcze daleko, daleko, ale niedługo już będzie blisko, jest, musi być, małe światełko i wokół tego światełka ciepło, zamknięte między ścianami... tylko się tam dostać, to dom. Być w domu! Mamo, okryj mnie, zimno mi. Zaraz zrobi się ciepło, zaraz poczuje się w ręku gorący kubek. „Córeczka śpi?” To tatko pyta, jest blisko, kochany, dobry. Coś z mamą szepczą, dobrze, że tak szepczą, troszczą się, tkwią w samym środku, w ciepłym zmroku, przysłonili lampę, mama porusza się tak cichutko, nic złego się nie stanie, nic!

Adam! Coś się zmąciło, zachwiało. Tatko jest rozgniewany. „Adasiu, cicho, Kasia jest chora” — mówi mama. „No to co, mówić nie można?” Popsuł wszystko, jak zawsze, patrzy tak wrogo. „Nienawidzę cię!” Kasia czuje zdziwienie, chyba niezupełnie tak to brzmiało* chyba trochę inne było to zdanie. „Nienawidzę go”. Oczywiście! Brata, starszy ode mnie, student, ma na imię Włodek. „Nienawidzę cię” — powtarza swoje Adam, Kasia chciałaby zaprotestować, krzyknąć, czuje, że nie może, zrywa się.

Rzeczywistość nie od razu jest do przyjęcia, ściany, sprzęty, wszystko obce, nie przynależy się do nich, jak do tamtych, które się we śnie widziało, które się tylko czuło, że są i otaczają bezpiecznym kręgiem. Pokój Hanki — uświadomiła sobie Kasia po chwili — jestem przecież u Hanki.

Poprawiła kurtkę, przykryła zziębłe stopy, skuliła się, pragnąc, żeby sen wrócił, początek snu, kiedy było tak dobrze, kiedy nie czuło się jeszcze pobliża Adama. Ale właśnie tylko słowa Adasia trwały i trwały, tamto wszystko rozwiewało się i nikło.

— Obiecałeś mi! Obiecałeś! I wszyscy wiedzą, że dostanę, wiedzą! I teraz...

— Jacy wszyscy? — spytała mama. — Kto?

— Powiedziałem, że w sobotę przyjdę z piłką, że na pewno! — mówił prędko Adaś. — Tak się nie robi! — krzyknął. — Tak się nie robi!

— Ty będziesz tatkę uczył, jak się robi? — uniosła się Kasia, — Ty?

— Nienawidzę cię!

Tak, tymi słowami Adaś się do niej odezwał. Do siostry!

— Adasiu! — zawołała mama.

— Adam! — ręka ojca wzniesiona do uderzenia.

— Janek! — krzyknęła mama, jest już przy tatce, chwyta go za ramię, mówi prędkim głosem, w którym jest przestrach i który równocześnie zapobiega i łagodzi: — Proszę cię... Idź do siebie, nie trzeba tak, idź!

— Nie zniosę, żeby on tak do Kasi — ojciec jest blady z gniewu. — Nie zniosę!

— Załatwię to — odpowiada mama. — Idź.

Ojciec wychodzi.

— Adasiu — mama ma głos surowy i smutny. Adam spuszcza głowę. — Nie chcę nigdy więcej takich słów słyszeć. Nigdy, rozumiesz! — I zaraz potem oschle, chłodno: — Kasiu, sprzątnij ze stołu.

Nic więcej, wie się jednak od razu, że nie tylke do Adasia odnosi się jej surowość. To zrównanie narusza porządek, do którego się przywykło i który chyba jest słuszny? Nie ją trzeba upominać, karcić, nie ona przyczynia rodzicom kłopotu i trosk.

— Idź już, synku, czas na ciebie.

„Synku”... i jak łagodnie zostało to powiedziane! Adam wychodzi, zostają we dwie z mamą.

— Mamo.

Żadnej odpowiedzi. Mama odwraca się i patrzy w okno,

— Mamo.

Znowu nic. Jakby jej, Kasi, wcale tu nie było. Dobrze. Jeżeli tak, to niech tak będzie. Kasia zbiera ze stołu, odnosi naczynia do kuchni, umyślnie tam marudzi, gromadząc siły do oporu. Nie zdał się na nic. Jak mama ma taki wyraz twarzy, to wszystko się załamuje.

— Mamusiu...

Uzyskała spojrzenie, dalekie i chłodne. — Gniewasz się na mnie?

— Nie.

— Przecież widzę.

— Smutno mi... to wszystko.

Gdyby mama była rozgniewana, można by to zrozumieć, Adam zachował się niemożliwie. Ale smutna? Dlaczego? Przez nią?

— Wytłumacz mi, nic nie rozumiem!

— Ach... cóż tu słowa pomogą?

— Powiedz — upierała się Kasia, nie mogąc znieść tej dziwnej atmosfery. — Masz mi coś do zarzucenia?

— Owszem... — mama zamilkła na chwilę, zdaje się namyślać, jakby to, co chce powiedzieć, niełatwo było wyrazić. Wreszcie uśmiecha się bezradnie i kończy cicho:— Brak serca.

Jak to? Ten sąd tak sprzeczny ze wszystkim, co inni o niej, Kasi, mówią i co ona wie doskonale, napełnia ją zdumieniem. Czyż nie stara się być uczynna, czy nie jest chętna do każdej pomocy? Rodzina, koleżanki zarzucają jej nieraz gwałtowność, skłonność do szybkich sądów, czasem lekkomyślność — ale „brak serca”? To jakieś nieporozumienie!

— Gdyby nie to — mówi mama — Byłabyś w tej sprawie po stronie Adasia.

Znowu zaskoczenie, jeszcze chyba silniejsze niż przed chwilą. Być po stronie ojca wydaje się naturalne jak oddychanie. I słuszne!... Czyż mama nie strofuje Adasia, kiedy odezwie się o ojcu niechętnie albo lekceważąco?

— Uważasz, że tatko nie miał racji? Ja uważam, że miał!

— Możliwe — mówi nie od razu mama. Coś niejasnego jest w jej odpowiedzi, czyżby sądziła, że tatko jest niesprawiedliwy? Nigdy jego postępków nie krytyku

je. — Ale Adaś tak bardzo cieszył się na tę piłkę, powinnaś chyba jego uczucia rozumieć.

— Ależ, mamo!

Zarzut, który ją spotyka, jest niepojęty. Jeżeli Adam zawinił, a zawinił na pewno, to z jakiej racji mam „rozumieć” jego uczucia?

— Nie mówmy już o tym — prosi ze znużeniem mama. Rozmowa się przerwała, następnych dni nie wracało się do niej, w ogóle mówiło się mało, Adaś nie odzywał się wcale, wychodził i wracał bez słowa. I wreszcie „przesłuchanie” w szkole, potem drugie, wieczór, kiedy Adaś nie przyszedł na noc do domu. Więc kto miał rację? Ojciec, oczywiście. Nie mama, nie!

Oczy ślizgają się po obcych sprzętach, wspomnienie domowych zdarzeń traci ostrość. Jeden ich szczegół trwa, nie daje się stłumić: okrzyk Adasia. Tymi samymi słowami powiedział Janusz o Włodku, we śnie tak się to bezsensownie splątało. Bezsensownie, ale męczy. Nie trzeba o tym myśleć. Nie trzeba, nie trzeba! Niedługo przyjdzie Hanka, będą razem, zacznie się krzątanina, jakoś to minie. Może porozmawiać z nią o Adasiu?, O Adasiu można. O Januszu nie — nigdy, z nikim.

Postanowienie zdaje się uciszać rozterkę, senność powraca. Ułożyła się wygodnie, nogi rozgrzały się, świadomość, gdzie jest, szybko zaczęła rozluźniać się i pękać. W. jej szczeliny wraz z dobiegającym zza okna stukotem kroków i szumem samochodów znowu wdziera się łoskot pociągu. Na spojeniach szyn takt się zmienia, koła klaszczą na zwrotnicach, zakręt, pociąg przechyla się, tylko jedną stroną trzyma się ziemi, oderwie się, spadnie! Nie, znowu prosto, jak strzelił, żadnych przeszkód, nabiera pędu i nagle, choć tak się spieszy — ten gwizd, to wołanie. Już się je raz słyszało, ale teraz ten głos woła do niej, do niej, czegoś od niej żąda, czego?

Gwizd trwa, odmieniony. Przecież to syrena — uświadamia sobie Kasia, przytomniejąc. Przenikliwy; dźwięk cichnie szybko w rozgwarze ulicy; oczy jednak pozostają otwarte, myśli są trzeźwe i ich tajemniczy, nieposłuszny woli mechanizm zaczyna działać.

Sto razy można sobie powiedzieć — wszystko skończone, a pytania powracają i męczą. Dlaczego? Już Janusza nie zobaczy i nie chce zobaczyć. Uczucia, które powstały w ciągu paru godzin, tak na początku niepewne i wątłe i takie potem bogate, jakby je zasilało tajemnicze źródło, znikły. Zdawało się, że zmienią życie, a nie przetrwały jednego dnia. Gniew i oburzenie wygasły także, nie miały widocznie samodzielnego bytu, były cieniem tamtych. Pozostał niepokój — i nie dawał się zażegnać.

Myślała o Januszu, a równocześnie było tak, jakby chodziło nie o niego, tylko o nią, o nią samą. Rachunek plusów i minusów, które przedtem bez wahań rozdzieliła między siebie i chłopaka, plątał się, męczyło nigdy prawie nie zaznane uczucie, że jej racje, tak niezbite i oczywiste, nie przylegają do tego, co się stało, co chwila jakiś szczegół zdaje się im wymykać, a może wymyka się im coś najważniejszego?

„Wydaje mi. się, że jest trudny, a może ma trudne życie” — zdanie brata pani Majewicz nawracało jak refren. Kto wie, czy to nie prawda. „Trudne życie” nie może jednak usprawiedliwiać takiego postępku — stwierdzała kategorycznie. Ale później przecież oddał... Zadał sobie ten trud, zwrócił paszport i pieniądze — broniła Janusza już w następnej chwili. — Dlaczego to zrobił! Nie przejmował się przecież zmartwieniem pani Majewicz. Więc?.., „Wyrzuty sumienia?” Jakżeż w to uwierzyć, przecież z zadowoleniem mówił, że „zarobił”, sądzi, że jest to tak samo dobry sposób zarabiania, jak każdy inny. Wzdrygnęła się, znowu poczuwszy wstręt.

I wreszcie to najtrudniejsze: że chociaż oddał, z takiego czy innego powodu, to przecież tamto i tak stało się, zostało dokonane! Nie można tego wykreślić, uważać, że tego nie było. Ja uważam, że nie można. To „ja” przeciwstawiła Kasia starszemu panu, on właśnie zjawiał się co chwila jako partner dyskusji. Podejrzewał, że w życiu Janusza kryje się coś złego, zdawał się jednak przypisywać większe znaczenie dobremu. Dlatego że nic nie wie, gdyby wiedział to co ja...

Uświadomiła sobie nagle, że sama wie bardzo mało. Dwa fakty, dwa uczynki, które wzajem sobie przeczą — i słowa. Co się za nimi kryje? Nie przyznał się do złego, ale do dobrego także nie.

Rozterka wzmogła się. Jak sobie poradzić, jak dotrzeć do tego, co jest prawdą? Jeden jest tylko na to sposób: rozmówić się z Januszem. Tak czy inaczej — oszukał ją, niech wytłumaczy dlaczego.

Nie robiła planów, jak to osiągnie, chciała tylko, żeby to nastąpiło zaraz. Dobrze, że Hanki jeszcze nie ma; zanim się zobaczą, zamknie się ten trudny rachunek, inaczej się będzie oddychało, mając go za sobą.

Wyjrzała przez okno. Na chodniku niewielkie kałuże, burza przeszła dawno. Nad domami czyste niebo.

Przemknęła przez przedpokój, drzwi mają zatrzask, wyjdzie bez opowiadania się. Zbiegła szybko ze schodów, i skręciwszy, znalazła się na Kruczej, pełnej przedwieczornego ożywienia. Sklepy jeszcze otwarte, jaśnieją wielkie szyby, palą się kolorowe neony, oczy Kasi dostrzegają to wszystko bez udziału uwagi. Nowy Świat, dom za sklepem „Delikatesów”, trzeba się tam znaleźć jak najszybciej. Niecierpliwie wyczekiwała na skrzyżowaniach, wypatrując zielonych sygnałów.

Trzecia klatka, mieszkania dziewięćdziesiąt pięć. Dopiero teraz, kiedy na którejś z kolei liście lokatorów odnalazła zapamiętane dobrze nazwisko, przestraszyła się swego zamierzenia. Za chwilę zobaczy Janusza, tylko że nie będzie to ten sam Janusz, z którym rozmawiała w kawiarence i chodziła po ulicach Warszawy, a także przecież nie ten, który zasłużył na pogardę, wywołał w niej nienawiść i wstręt. Chłopaka, z którym miała się zaraz zetknąć, nie znała. Jak do niego mówić? Czy wystarczy zwyczajnie, od niechcenia wypowiedziane pytanie: „Możesz zejść na chwilę? Chciałabym z tobą porozmawiać”. A jeżeli odpowie, że nie chce? Wątpliwości nie wstrzymywały jednak kroków, szła zdecydowanie przez podwórze, światełka, które już rozbłysły u licznych wejść na schody, wskazywały drogę. Nie pierwszy raz znajdzie się dziś pod obcymi drzwiami. Saska Kępa, Mokotów, teraz tutaj. Dziwny dzień, a to, co byłq w tym dniu najważniejsze, także dziwne.

Zadzwoniła, pragnąc, żeby to Janusz otworzył, żeby nie trzeba było się przed nikim obcym tłumaczyć, i natychmiast usłyszała nerwowe, lekkie kroki. Nie Janusza, na pewno nie.

— Przepraszam... Czy jest Janusz? — i nim uzyskała odpowiedź, uświadomiła sobie, że sprawiła zawód, kobieta, którą miała przed sobą, szła ku drzwiom licząc, że zobaczy kogoś, na kogo niecierpliwie czekała.

— Nie.

— A kiedy będzie? — odważyła się spytać.

— Nie wiem... — zawieszenie głosu, jakby zdanie miało być dłuższe i nagle zostało ucięte, sprawiło, że Kasia podniosła oczy. Matka Janusza, podobieństwo było zbyt wyraźne, żeby można się mylić.

— Przepraszam — bąknęła, chcąc odejść, zatrzymała się jednak, matka Janusza patrzyła na nią z uwagą.

— Kto to przyszedł? — pytanie dobiegło z głębi, Kasia dopiero teraz dostrzegła, że drzwi do pokoju są otwarte. Młody chłopak, siedząc przy stole w świetle stojącej lampy, odchylił znad książki głowę i nasłuchiwał. Kasia odniosła wrażenie, że jest jakiś zły.

— Nic, nic! — odrzekła niecierpliwie matka Janusza i przymknąwszy drzwi, zawróciła do Kasi.

— Jesteś koleżanką Janusza? — spytała szeptem. Kasia zmieszała się, chciała powiedzieć „tak”, ale ten szept i wykluczenie Włodka z rozmowy oznaczały chęć porozumienia i uniemożliwiły kłamstwo.

— Nie. Znamy się... od niedawna.

— Ach, Boże... — powiedziała cicho matka Janusza. Westchnienie zdawało się nie mieć żadnego związku z Kasię, odnosiło się do jakichś innych, nie znanych jej spraw. Poczuła się nieswojo, więc żeby nie dać tego poznać po sobie, spytała rzeczowo:

— Kiedy Janusz ma wrócić?

— Co? — drgnęła tamta, oderwana nagle od swoich myśli. — Powiedz mi... Widziałaś się z nim dzisiaj?

— Tak.

Matka Janusza znowu się zawahała.

— O której?

— Nie wiem dobrze... chyba koło czwartej.

— Nie powiedział, dokąd idzie?,

— Nie.

— Ach! — rozległ się cichy okrzyk. — Gdzież on jest? Gdzie on się błąka!

— Błąka się? — zająknęła się Kasia. — Jak to?

— Miał być w domu całe popołudnie!

— Przepraszam — rzekła Kasia niepewnie. — Do widzenia.

Zbiegła ze schodów i znowu znalazła się na ulicy. Tłum przeszkadzał jej, ograniczał dostępną dla oczu przestrzeń do kilku kroków, nie pozwalając wybiec im dalej. Wesołe podniecenie, które czuła wokół siebie, nie budziło w niej oddźwięku. Niecierpliwym spojrzeniem wymijała grupki rozgadanej młodzieży i roześmiane lub uroczyste w swym odosobnieniu zakochane pary. Wypatrywała przechodniów samotnych, jednego samotnego przechodnia. W każdej chwili mógł się z nią rozminąć, mogli go przesłonić ci obcy ludzie, zajęci swoimi sprawami nieświadomi, że jeden ich krok, jedna chwila rozmowy, zbliżająca głowy ku sobie, może zdecydować o tym, że Kasia go nie spotka.

Kto wie, czy nie idzie po drugiej stronie za rzędami samochodów, a może skrył się właśnie za ogromnym autobusem, który zatrzymał się obok przystanku? Możliwe również, że skręca akurat w uliczkę — zorientowała się już, że na rozległe podwórze oświetlone rzędem lampek można dotrzeć nie tylko od Nowego Światu.

Wyobraźnia podsuwa i inne możliwości. „Błąka się”... Mglista treść wyrazu, nie sprawdzona nigdy własnym doświadczeniem, prowadzi ku nieznanym dzielnicom, ku przedmieściom rozrzuconym na granicy wielkiego jasnego miasta i pokrytych ciemnością pól i zarośli, ku odludnym drogom. Niewiadomym sposobem te podwarszawskie drogi upodabniają się do innych, dobrze znanych od dzieciństwa z ich złej sławy. Jedna opasuje miejskie mury i potem spada w dół, ku rzeczułce, między wikliny i olchy, druga, wysadzona wierzbami, wiedzie przez pustkowie ku kolejowym torom. Kasia nigdy nie szła nimi sama po ciemku, teraz jednak ma takie uczucie, jakby to nie mama, ale ona biegła tamtędy w czarny marcowy wieczór, kiedy Adaś nie wrócił.

Janusz się błąka. A tamten, ten Włodek, siedzi w domu, zadowolony i bezpieczny, uczy się, o to tylko się kłopocze, żeby mu nie przeszkadzano. Składne, miłe wnętrze, rzędy półek z książkami, stół pod ciepłym światłem lampy. Nie powinien tam tkwić, powinien szukać Janusza!

Zanim dotarła do Alei Jerozolimskich, dwukrotnie uległa złudzeniu, że widzi go między ludźmi. Na rogu — znowu: jest, jest, idzie po tamtej stronie. Kasia biegnie przez jezdnię, śpieszy się, dogania, spojrzał w bok, nie, to wcale nie Janusz.

Poczuła zmęczenie. A może jej niepokój nie ma podstaw? Goni myślami Janusza, wyobraża sobie, że jest sam, grozi mu coś złego, a on tymczasem przebywa w jakimś miejscu, gdzie mu jest dobrze, wesoło, bawi się i ani mu w głowie dom i ona, Kasia, i to wszystko, co się stało. Czyż nie powiedział, że niepotrzebnie się wzruszam? Rozbudzona uraza wzmacniała się, nasuwając zapamiętane niedobre słowa. Wracam do Hanki — postanowiła, szukając oczami białych pasów, żeby przejść na drugą stronę.

— Sama! — poufały głos tuż koło ucha, odór wódki. Uchyliła się w bok, nie patrząc, -ale już ją obejmuje ciężkie ramię, przyciąga do obcego, wstrętnego ciała. Szamotała się, pełna obrzydzenia i wstrętu. Śmiał się, bełkocąc coś, co do niej nie docierało. Wyrwawszy się, ruszyła zdecydowanie w stronę Kruczej, pragnąc znaleźć się co prędzej między czterema ścianami w domu. Wkrótce zaczęła iść wolniej. Zadanie nie zostało spełnione, ciążyło, odbierało krokom sprężystość i tempo.

Kamienna obudowa ławy słabo osłania przed wiatrem, z dołu od mrocznych już wodnych przestrzeni, pnie się ku górze zjadliwe zimno. Nawilgłe ubranie lepi się do ciała, po plecach przebiega dreszcz, nie pomaga kulenie się i głębokie zasuwanie rąk w kieszenie. Trzeba iść.

Od dawna się wie, że trzeba. Niczego się tu nie wysiedzi, niczego się nie zmieni, marudząc i trzęsąc się z zimna. Decyzja zapadła, a skoro tak, to czemuż, do diabła, nie wstajesz, czemu tkwisz i tkwisz na tym moście, gapiąc się nie wiadomo na co?

Bezwład rąk i nóg nie daje się jednak pokonać tym mizernym porywom złości na samego siebie. Gnuśne, leniwe myśli snują się za przechodniami, czepiają majaczących na wodzie barek, świateł, które, do niedawna rzadkie i rozproszone, zagęszczają się coraz bardziej u obu wiślanych wybrzeży, tworząc skupiska i szeregi. Nic nie wiąże myśli na dłużej, przestrzeń jest pusta, tak samo pusta, jak to, co się ma w sobie. Żadnego punktu, który by zahaczył, zatrzymał, zmusił do wysiłku i odmiany losu.

Nie wspomina się już spojrzeń, gestów, fragmentów rozmowy. Po co? Głupi, ach, jaki głupi! — oto ocena wszystkiego, co zawarł ten dzień; jałowe, wyzbyte buntu, wzgardliwe podsumowanie radości, nadziei, uniesienia i przegranej. Przeszło, nieważne, nie warto nawet myśleć.

Nie warto. Nic nie warto.

Rzeki w dole ledwo się można teraz domyślić, niebo podbite światłami miasta pociemniało, poszło w górę. Na zachodzie jeszcze ślad zorzy. I gwiazda.

Jaka czysta, daleka, jaka niezależna. Janusz zapatrzył się, zapomniał, gdzie jest. Żeby można było wyjść z siebie, nie być sobą! Żeby go opuściła ta gnuśność, ten wstręt do siebie i do wszystkiego, żeby można było zacząć siebie ad początku. Być silnym, mieć wolę, wiedzieć, co dobre i co złe, tym się tylko kierować. Nie dbać, co myślą i mówią inni. Polegać tylko na sobie. Są przecież tacy ludzie, muszą być. Jeżeli wiedzą, że są w porządku, cudzy sąd ich nie obchodzi.

Gwiazda świeci coraz mocniej, coraz więcej obiecuje, pragnienie nabiera mocy, budzi się nadzieja, nadzieja staje się pewnością. Nie ma już nic dawnego, nic, co by ciążyło i przekreślało odmianę. Wszystko jest możliwe, wszystko uzależnione od własnej woli, i to, co jest w człowieku, w nim samym, i to, co naokoło, zmienia się miejsce w świecie, zmienia się świat.

Wstrząsnął się gwałtownie, jezdnią przejeżdża pełna żelastwa ciężarówka. Oprzytomniał. Cóż za śmieszne, szczeniackie myśli! Trzeba by wreszcie ruszyć się i iść... Nie wstał jednak, przechylił się do tyłu i oparty wygodnie, znowu popadł w bezruch. Po jakimś czasie poczuł błogie zamieranie świadomości, jak przed snem. Dobrze byłoby usnąć, tu się jednak nie uśnie.' Oczy znowu prowadzą leniwie nielicznych przechodniów.

Pijak. Zatacza się, coś do siebie gada, staje, znowu idzie naprzód. Rozpięty płaszcz, niewidzące oczy, grube obwisłe wargi. Niechże już przejdzie, jest niechlujny, wstrętny. Janusz cofa nogi, tamten mógłby się potknąć. Wolne miejsce na kamiennej ławie przyciąga wzrok pijanego, zatrzymuje się, jeden chwiejny krok naprzód — i już jest obok, już siedzi, bezwładny i równocześnie agresywny.

— Wolno, nie?

— Pewnie, że wolno — odpowiada niechętnie Janusz, unosząc się, żeby odejść. Ciężka dłoń unicestwia ten zamiar.

— Samego zostawisz? — Wojowniczość przemienia się nagle w pijacką żałość. — Samego? Nie bądź taki, nie bądź, to jest nieładnie... Razem, a potem Kazio mówi: idę. Dlaczego, pytam, dlaczego? I poszedł, świnia. Świnia, rozumiesz!

Janusz potakiwał cofając nieznacznie kolano, przygniecione do ławy ręką tamtego.

— Ty jesteś koleś — bełkotał pijak — ty nie taki... Bo ja z sercem... Jesteś czy nie? — zapytał kategorycznie. — Bo jak jesteś, to razem, chodź, popijem razem...

— Dobra, dobra — opędzał się niedbale Janusz.

— Chodź, mówię ci... Pójdziemy...

Janusz pomyślał nagle, że jeśli tamten teraz wstanie i jeszcze raz zaproponuje, żeby poszli — to niech tak będzie. Niech będzie. Pójdzie z nim i upije się. Patrzył z napięciem w twarz nieznajomego, sztywniejąc od nagłej decyzji. Bełkot urwał się, w przymglonych oczach zamigotał nieufny błysk trzeźwości.

— Co się tak, szczeniaku, gapisz?

— Nie.

Uchwyt ręki zelżał, Janusz wstał szybko i odszedł. Po kilkunastu krokach zatrzymał się i oparł plecami o balustradę. Nie, nie mógł tam iść, jeszcze nie.

Chodniki prawie puste, ale jezdnia dudni ciężko pod kołami zatłoczonych tramwajów i autobusów, za szybami w mętnym, żółtym świetle głowa przy głowie. Każdy ze swoją sprawą, każdy do swojego domu. Tylko on, Janusz, nie ma domu. Nie ma na świecie żadnego miejsca, do którego by przynależał.

Śmiesznie było wspomnieć, że rano, brnąc po topniejącym śniegu, myślał tak samo, a przecież wtedy chodziło tylko o to, żeby się gdzieś podziać przez parę godzin. Teraz — to w ogóle.

Ojciec. Przed ojcem mógłby stanąć. Zacisnąłby zęby, powiedziałby sobie, trudno, jedna awantura więcej, jedna mniej, wytrzyma się. W razie czego — wstawiłoby się zimne słówko, że co do szkoły, to nie wiadomo, może się do niej nie pójdzie wcale, ani jutro, ani pojutrze, że ma się inne zamiary, że nikt mnie nie zmusi, jeśli nie chcę. Niech ojciec mówi, co mu się podoba, Włodek także, wzruszyć ramionami, i tyle... Ale mama?...

Zaufała mu, zaufała jeszcze raz, mimo tylu, tylu nie spełnionych obietnic. Od paru godzin powinien być w domu, uczyć się, uczyć, uczyć... Niestety, dobra wola, wiara w siebie, gotowość pokonania bezwładu i lenistwa, to wszystko, co w sobie czuł, kiedy z nią mówił, co było prawdziwe, szczere, zdawało się aż drżeć od radosnego napięcia, to wszystko znikło. Podjął zobowiązanie i nie spełnił go — z własnej winy. Nie mógł wrócić do domu.

Obrócił się ku rzece. Była tam, w dole, czarna, głęboka, każdej chwili gotowa. Wiedział, że nie skoczy, choć naprawdę tylko to jedno byłoby logiczne, sensowne. Jeżeli nie ma się smaku, żeby żyć, to powinno się tak zrobić. Nie zrobi tego, nie stać go, jest tchórzem. Głupiec i tchórz!

Zatrząsł się, zimno przenikało do skóry, ubranie chłodziło jak zrobione z ceraty. Poczuł tęsknotę do schronienia, byle gdzie, żeby tylko cztery ściany — i zjeść coś, coś ciepłego. Nie licz na to — zakpił niewesoło z samego siebie, w kieszeni zaledwie kilkadziesiąt groszy. Rano pójdzie na Mazowiecką po teczkę, opyli podręczniki, coś niecoś kapnie. Dzisiaj jeść się nie będzie, chyba że... Chyba że mama Bertka zechce poczęstować, kupi coś przecież, jak „odniesie pranie”.

Ruszył ku miastu, nie można dłużej tej sprawy odwlekać, nie wiadomo, czy Bertek tak od razu znajdzie kąt, gdzie można będzie przespać do rana. W końcu znajdzie jednak, to jest pewne. Zdziwi się, oczywiście, nie tylko Janusz myślał parę godzin temu, że widzą się ostatni raz, Bertek na pewno także. Zdziwi się, ale o nic nie zapyta, wysłucha spokojnie wymyślonego przez Janusza tłumaczenia i wcale weń nie uwierzy. A co pomyśli?... Że nie bardzo się Januszowi opłacił jego bezinteresowny gest i jego deklaracja po stronie „uczciwości”, że taki wydawał się z siebie zadowolony i dumny, a przychodzi prosić o kąt, jak żebrak.

Świadomość, że w tych warunkach trzeba Bertka prosić o pomoc, napełnia Janusza głęboką odrazą. Jak jednali poradzić sobie inaczej? Do jutra, tylko do jutra... Rano pomyśli się, co dalej. Trzeba będzie gdzieś wyjechać... Dokąd? Za co?... Zmęczenie odbierało pytaniom ostrość, jutro coś się wymyśli, jutro... Dzisiaj byle już tylko ten kąt, załapać ciepła, skulić się i usnąć.

Na rogu Nowego Światu wypadło czekać przed czerwonym światłem. Kiedy zabłysło zielone i tłumek ruszył naprzód, Janusz został na miejscu, zatrzymany niespodziewaną myślą. A jeżeli w domu nie ma nikogo?... Zdarza się przecież, że ściągają do domu jeszcze później. Klucze są, obciągają kieszeń, czuje się je przy każdym kroku. Wpaść na chwilę, wziąć sweter i buty, coś zjeść. A pieniądze?... Czasem mama zostawia na wierzchu, z rachunkiem za mleko, za prąd, żeby było gotowe. Wziąć? Serce zabiło niepokojem, nie, za nic! I zaraz wzruszenie ramion i refleksja, że przecież teraz to już wszystko jedno, można wziąć, nieważne.

Szedł pod domami, uważny i czujny, jak rano, niedobrze byłoby spotkać teraz kogoś z domowników. Brama. Stanął, zajrzał przechylając głowę, każdej chwili gotów do ucieczki. Pusto. Teraz spojrzenie w podwórze, nikogo. Znowu pod mur, jeszcze kilka kroków i zobaczy się okna. Ach, żeby były ciemne, żeby były ciemne!

Światło. Pali się u ojca, u matki i w kuchni. Są w domu, wszyscy są w domu. Stał nie odrywając oczu od jasnych! szyb i czując, że wszystko, co o tym domu myślał złego, uraza, żal, poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, przemienia się niewiadomym sposobem w tęsknotę i ból, że nie wolno mu tam wejść. Nie myślał o zimnym, zaciętym gniewie ojca, nieznośnym zarozumialstwie i złośliwości Włodka, o prędkiej, histerycznej nieraz irytacji mamy. Myślał, że za tymi szybami jest dom, taki prawdziwy, gdzie jest się kochanym, zawsze ważnym, dla matki i dla ojca, gdzie nie trzeba kłamać, bo nie ma się nic do ukrywania.

Było tak kiedyś. Było! Zrozumiał, trzeźwiejąc, że wbrew złu, które sam w sobie do tego domu wnosił, wbrew wszystkiemu, co go tam ostatnio spotykało, tkwiło w nim głęboko skryte przekonanie, że tamto kiedyś wróci. Że musi wrócić. A teraz?... Teraz się to przekreśla na amen. Nie wróci, szkoda marzyć.

Spuścił głowę i wolno szedł z powrotem. Z głębi podwórza zabrzmiały kroki i zbliżały się szybko. Obejrzał się odruchowo i zobaczył Kasię. Biegła ku niemu, patrzyła na niego szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. Zacisnął szczęki, pełen wrogich uczuć, i ruszył szybko ku bramie.

Kasia dogoniła Janusza po kilkunastu krokach i teraz szła z nim Nowym Światem, co chwila ku niemu spoglądając. Nie natrafiała na jego wzrok, patrzył przed siebie, jakby szedł sam. Kiedy skierował się na jezdnię i na chwilę rozdzieliły ich przejeżdżające samochody^ nie obejrzał się, by sprawdzić, czy nie została.

— Janusz...

Milczał, można by myśleć, że wcale jej nie słyszał. Dokąd tak się spieszył? Dlaczego stał na podwórzu swego domu, patrząc w górę z takim wyrazem, że bała się podejść, a potem nagle odszedł? Wystarczy wyciągnąć rękę, żeby dotknąć jego ramienia, a jest bardziej niedostępny i daleki niż wtedy, kiedy nie umiała go odszukać nawet w wyobraźni. Wtedy wydawało jej się, że to, co ich rozdzieliło, równocześnie jakoś ich łączy: jeśli ona pragnie porozumieć się, przedstawić swoje racje, wytłumaczyć swoje postępowanie, to i on także. Sądziła, że Janusz ma do niej żal — i przygotowywała się, żeby się bronić.

Teraz jednak okazywało się, że on nie chce ani jej atakować, ani słuchać jej obrony. Zachowywał się tak, jakby sam z siebie uznał całą sprawę za skończoną, i z każdą chwilą coraz mniej było możliwości, żeby to zmienić.

Gdyby odezwał się choć jednym słowem! Dałoby się zacząć, zawsze można od jednego słowa zacząć. Mogło być niechętne, złe, rozumiała dobrze, że trudno się spodziewać innego, miała dobrą wolę za dwoje i dokonałaby tego, żeby następne było spokojniejsze, lepsze. Chciała być sprawiedliwa dla niego i dla siebie, chciała wszystko słusznie rozsądzić.

Nie było jak tej dobrej woli wykazać. Kiedy weszli w światło bijące od jasnej szyby sklepu, popatrzyła na Janusza z uwagą, może uda się zobaczyć jakąś zmianę, jakiś znak, że zaciętość minęła, że obchodzi go to, że ona jest obok. Nic!

— Ja skręcam tutaj — rzekł szorstko na rogu bocznej uliczki.

Zrozumiała od razu, co znaczy to „ja” na początku zdania: chciał, żeby zostawiła go samego.

— Dokąd idziesz?

Milczał, odmawiał jej prawa do zadawania takich pytań. Powinna odejść, uczucie, że mu się narzuca, stawało się coraz bardziej dotkliwe. Coś silniejszego niż ambicja kazało jej iść z nim dalej.

Szli teraz ciemną bocznicą między ponurymi kamienicami bez sklepów, na chwilę zajaśniało ciepłym światłem wejście do teatru, rzadkie latarnie świeciły wysoko smutnym, nikłym blaskiem, nie rozpraszając mroku nad trotuarem.

Kroki Janusza traciły swój zdecydowany, prędki rytm, chwilami śpieszył się jak przedtem, po czym niespodziewanie zwalniał, jakby miał wątpliwości, czy wybrał dobrą drogę. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje, co jest przyczyną tej zmiany, w końcu jednak zdała sobie sprawę, że Janusz nie wie, dokąd ma iść. „Błąka się” — nasunęło się na myśl niepokojące słowo. I będzie błąkał się dalej.

Na rogu nowej przecznicy Janusz zatrzymał się nagle.

— Czego ode mnie chcesz? — spytał ostro, pierwszy raz obracając się ku niej. — Czego ci potrzeba?

— Janusz! — zawołała protestując.

— Zostaw mnie. Zostaw mnie, słyszysz?

Stali naprzeciwko siebie, bez ruchu. Kasia słyszała przyśpieszony gniewem oddech chłopaka.

— Janusz... — szepnęła z perswazją, jak do dziecka, które się źle zachowuje i któremu trzeba to uświadomić. — Janusz!...

Cofnął się, poczuła niepokój, że jej ucieknie. Oparł się plecami o żelazne sztachety ogrodzenia, nad którym czerniały nagie, poskręcane gałęzie, i trwał tak chwilę, patrząc gdzieś przed siebie, a potem przysiadł bezradnie na podmurowaniu i pochylony do przodu, schował twarz w dłonie. Kasi wydawało się, że stracił nagle całą agresywność, stał się kimś innym niż przed chwilą, kimś bezbronnym. Usiadła skwapliwie tuż koło niego.

— Czekałam na ciebie, chciałam cię koniecznie zobaczyć, chociaż na chwilę — tłumaczyła cicho i poufnie, jakby nic złego między nimi nie zaszło. — Dowiadywałam się, chodziłam po Nowym Świecie, wypatrywałam, czy nie nadchodzisz. I nic, ciągle nic. Zawróciłam, chociaż powinnam iść do domu. Nie mogłam odejść!

— Dlaczego?

Kasia przestraszyła się tego pytania. Mogła je pominąć, w tonie Janusza była obojętność, ona jednak czuła, że sama sobie musi dać na nie odpowiedź. Wzbraniała się, wiedząc, że to na próżno, że ta odpowiedź jest jednoznaczna i wiadoma: „Bo ja także będę musiała cię kochać”.

Tak. Dlatego na niego czekała. Zamiar, by przeprowadzić sprawiedliwy rachunek, wyważyć winę Janusza i swoją, stracił znaczenie. Nie pragnęła już „rozumieć”, pragnęła być z nim, chronić go, pomóc, żeby mu było dobrze, żeby był szczęśliwy, teraz nie jest szczęśliwy, teraz jest mu źle.

— Janusz — szepnęła, pochylając się ku niemu.

Gładziła jego ręce, zimne i szorstkie, starając się przekazać tym dotknięciem swoją dopiero co zbudzoną czułość. Gdyby ją objął, gdyby mogła go do siebie przygarnąć, poznałby, kim dla niej jest.

Janusz nie poruszył się, poczuła odpychającą sztywność jego ramienia i cofnęła rękę, nie wiedząc, jak to zniweczyć.

— Wiem, że zrobiłam ci przykrość — powiedziała nieporadnie.

— Mnie? Zdaje ci się.

— Nie zaprzeczaj.

— Może chcesz mnie „przeprosić”?

— Przepraszam — powiedziała z najlepszą wolą, nie zważając na sarkazm jego pytania.

— Nie bądź śmieszna! — rzekł ze złością.

Ciągle był „osobno”, niechętny wszystkim jej usiłowaniom, więcej niż niechętny — wrogi. Zdawał się pamiętać tylko o tym, co było złe, o tym, co dobre, zapomniał, a dla niej właśnie tylko dobre się teraz liczyło. Poczuła do Janusza żal. Skrzywdziła go, on jednak także nie był bez winy.

— Jedno twoje słowo, a wszystko byłoby inaczej!

— Jakie słowo?

— Że właśnie stamtąd wracasz... od pani Majewicz.

Podniósł szybko głowę i spojrzał na nią z ironią.

— Straciłaś okazję, żeby mnie „pochwalić”.

— Ja przecież nie dlatego!

— Żadnych pochwał mi nie potrzeba, już ci raz mówiłem.

Czy to możliwe, żeby naprawdę nic nie pamiętał?

— Mówiłeś także, że rozmawiasz ze mną jak nigdy z nikim — przypomniała nieśmiało.

Żadnej reakcji, ani gestu, ani spojrzenia. — Janusz... — szepnęła z żalem. — Dlaczego jesteś taki? Byłeś inny.

— Chwilowo.

Zaległo milczenie, Janusz znowu popadł w zupełną nieruchomość. Trzeba się wycofać. Nie ma już nic do czego można by się odwołać.

— To ja pójdę — powiedziała, starając się, żeby to wypadło zwyczajnie.

Janusz poruszył się, jego ciało straciło nagle sztywność. Przysunęła się i poczuwszy, że drży, odpięła szybko swoją luźną kurtkę i ściągnąwszy ją z jednego ramienia, okrywała go, jak mogła. Niech się ogrzeje i niech nie będzie taki strasznie sam. Westchnął, zdawał się temu poddawać. Po chwili wyprostował się jednak, kurtka opadła.

— Idź już — rzekł szorstko. — Późno już.

— Nie śpieszy mi się.

— Nie powinnaś się ze mną zadawać. W ogóle.

— Chcesz, żebym sobie poszła? — spytała pochylając się ku niemu. — Powiedz prawdę.

— Wiesz, czego się można po mnie spodziewać — mówił niemiłym tonem, pomijając jej pytanie. — Przekonałaś się. Nie masz na co czekać.

— Jesteś taki jak inni. Taki jak ten twój Włodek.

— Włodek? — oburzył się. — Włodek wziąłby kradzione pieniądze? Żeby Seweryn mu do kieszeni pakował, toby nie wziął. A ja wziąłem, rozumiesz? Bo taki właśnie jestem i inny nie będę.

— To bez sensu, co mówisz. Można zrobić coś złego... ale czy to zaraz ma znaczyć, że to na zawsze, że już tak ma być? Wcale nie, człowiek się zmienia.

— Co ty możesz o takich rzeczach wiedzieć!

— Wiem.

Adaś wchodzi do pokoju gwiżdżąc. Jakby nic się nie stało! Mama nie reaguje, uważa widocznie, że to normalne. Kasia czuje gniew.

— Wesoło ci, jak widzę.

— Dlaczego nie ma mi być wesoło? — pyta bezczelnie Adaś.

— Przez ciebie wstydzę się chodzić do szkoły!

— Kasiu! — w głosie mamy protest.

Adaś kręci się, pogwizduje dalej, wie, po czyjej stronie stoi mama. Żeby już nareszcie sobie poszedł! Ledwie trzasnęły drzwi, Kasia, pełna niedobrych uczuć, spogląda na matkę.

— Ja naprawdę wstydzę się teraz chodzić do szkoły.

— Rozumiem... Ale czy trzeba ciągle mu o tym przypominać?

— Naturalnie! Jeżeli jest taki...

— Za szybko przesądzasz, jaki jest.

— Przecież widzę. Wszyscy widzimy!

— Nie wszyscy widzimy to samo. Ja widzę w nim bardzo wiele dobrego... Jeden zły uczynek to nie wszystko. Człowiek się zmienia, a cóż dopiero dziecko!

— Dziecko? Ma już trzynaście lat!

— Ma zaledwie trzynaście lat — poprawia mama.— Kasiu... — dodaje po chwili — nie powinnaś tak... nie powinnaś być dla Adasia taka twarda. Któż będzie w niego wierzył, jeśli nie my?

Słuchała tych słów nie przekonana, z oporem, a teraz jest tak, jakby wyrażały jej własne myśli.

— Wiem — powtórzyła, zwracając się do Janusza. — Wiem doskonale.

— Ukradłaś coś? — spytał z kpiną.

— Nie.

— Więc?

— Widzisz... — zawahała się, niełatwo będzie to powiedzieć, czuła jednak, że trzeba — Adaś... To mój brat. I on...

— Nie mówiłaś, że masz brata — przerwał Janusz.

— Nie.

— Zmalował coś?

— Ma dopiero trzynaście lat — rzekła obronnie. — Nie jest zły, nie myśl — zatrzymała się znowu i przełknąwszy, dokończyła jednym zdaniem: — Ukradł niedawno futbolową piłkę, ze sklepu.

— Piłkę! — wzruszył ramionami Janusz. — I cóż, wydało się? — spytał bez zainteresowania.

— Bardzo szybko.

— Pewno go ktoś namówił, bywa tak.

— Nie, on to zrobił sam, sam jeden. Ojciec obiecał mu taką piłkę na urodziny, no a potem Adaś dostał dwie dwóje, więc ojciec się rozmyślił. Właściwie to miał rację... Ale Adaś obiecał kolegom, że na jakimś tam meczu będą grali nową piłką, i strasznie się przejął.

— Jakbym miał trzynaście lat, to też bym się przejął.

— Tak? — zdziwiła się Kasia.

— Biedny mały — mruknął Janusz. — Chciał być taki ważny ze swoją piłką, a tu nic. Zląkł się, że go wezmą za blagiera, że będą się śmieli. Czasem się zrobi nie wiem co, żeby się nie śmieli.

Kasia słuchała ze zmieszaniem, w jej sądzie o Adasiu był widocznie jakiś błąd.

— Wydało się prawie od razu — odezwała się niepewnie. — W takim małym miasteczku to nietrudno. No i wtedy Adaś uciekł.

— Uciekł? — poruszył się Janusz.,

— Nie było go dwa dni.

— Musieliście mu dobrze dopiec.

— Tak myślisz? — przestraszyła się Kasia.

— Wiadomo. To nawet mogło być coś nieważnego, jakieś głupie słowo... I nie można już wytrzymać! Dziś rano... — Janusz zatrzymał się.

— Powiedz — poprosiła i zaraz zląkłszy się, że go to zrazi, dodała: — Jeśli nie chcesz, to nie, nie potrzeba.

— Mało się dziś rano nie wściekłem — mówił Janusz nie zwracając uwagi na te zastrzeżenia. — I o co? Że ojciec rozmawiał tylko z Włodkiem, właściwie nic nowego, nieraz nawet nie spojrzy... Tylko że dziś, no nie wiem, zdawało się, jakby mnie napiętnowali, naznaczyli na wieki wieków amen. Włodek dobrze się uczy, ja źle, wiem, ale cóż z tego? Zatrzasnęli drzwi, a ty siedź sam, z nimi nie będziesz, nie zasłużyłeś.

Nieduży pokój, z boku półka z książkami, po jednej stronie ona i ojciec, po drugiej stronie Adaś. Siedzi ze spuszczoną głową, jest razem i zupełnie sam. Nikt się do niego nie odzywa. Ani tatko, ani ona, Kasia. Jest ciężko, każde najzwyczajniejsze słowo zdaje się mieć podwójne znaczenie, nie wiadomo dlaczego skierowane przeciwko Adasiowi. I wreszcie Adaś wychodzi, odprężenie, tatko się uśmiecha, zaczyna się normalna rozmowa. A co dzieje się z Adasiem? Nie myślała o tym, nie przyszło jej nawet na myśl kłopotać się o to. „Brak serca”... Dla innych, owszem, dla innych podobno jest dobra, nie dla Adasia. Dlaczego? Odpowiedzi nie trzeba szukać długo, zna się ją, tylko że się ją ukrywa nawet przed sobą. Bo Adaś nie zgadzał się na jej pierwsze miejsce w domu, bo go drażniła jej pewność siebie, jej powodzenia, bo cierpiał, że ojciec mniej go kocha niż ją, to nieprawda, że dopiero od czasu, kiedy stał się nieznośny, to było zawsze. Mama starała się to załagodzić, nie mogła jednak, tatko zawsze ma pierwszy głos, to on decyduje. Z wyjazdem także... Tatko uważał, że jej się to należy... i chyba rzeczywiście się należało, skoro na to zasłużyła i było obiecane. Tylko że ta „sprawiedliwość” wcale nie wydaje się Kasi sprawiedliwa: krzywdzi Adasia. Adaś jest winien, ale jest mu źle, został napiętnowany, jak Janusz, odtrącony — i teraz, kiedy wyjechałam, czuje się odtrącony i osamotniony jeszcze bardziej. Mama wiedziała o tym z góry, liczyła, że to rozumiem i to właśnie uznam za „decydujące”. A tymczasem dla mnie ważniejsze były moje „prawa” i moje „czyste sumienie”. Mamo... — pomyślała ze wstydem.

— A mama? — spytała Kasia. — Mamy nie było?

— Nie, wyszła wcześniej, tylko oni. We dwóch, zawsze tak. Właściwie powinienem się przyzwyczaić — mówił drwiąco — ale dziś... myślę sobie, jeśli tak, to po co się starać? Trzasnąć drzwiami, i koniec. I tak zrobiłem.

— A ten... ten Seweryn?

— Nienawidzę go.

Umilkł, patrzył przed siebie z zaciętą i nieruchomą twarzą.

Po chwili, kiedy Kasia myślała, że nic już więcej nie powie, obrócił się gwałtownie ku niej.

— Chcesz wiedzieć, jak było? — krzyknął prawie. — Chcesz?

— Nie, nie, możesz nie mówić, po co?

— Powiem ci, właśnie że powiem! — przeciwstawił się ostro. Zaczął opowiadać podnieconym, rwącym się szeptem: — Mam takiego kumpla, Bertka. Poszedłem do niego, myślę sobie: połazimy razem, samemu głupio. Nie było go w domu. No to poszedłem pod dworzec, a tam Bertek i ten Seweryn, pełno ludzi, wychodzą z pociągu. Seweryn spytał, czy chcę zarobić, chciałem, oczywiście, dlaczego nie. Rozgląda się, wypatruje w tym tłumie i nagle do mnie: „Zapytaj tę starą, gdzie jest ulica Karmelicka?” Myślałem, że zgłupiał, mówię, po co? A on, że mam pietra. Więc zapytałem; I zaraz, nie zdążyłem się nawet obejrzeć, a Seweryn po cichu: „Chodź”! Polecieliśmy, Bertek za nim, no i ja... ja także.

— I co? — szepnęła Kasia, bo Janusz popadł nagle w milczenie.

— Wiadomo co. Ukradł portfel, kiedy pytałem. „Każdemu po stówie” — powiedział. Ja nic... nie odzywam się, myślę: „Dam mu w mordę!...” Nie chciałem wziąć! — Relacjonował Janusz coraz bardziej gorączkowo. — Nie chciałem, naprawdę! Postanowiłem, że nie, że za nic. Ale wziąłem.

— Dlaczego?

— Nie wiesz? — zdziwił się wzgardliwie. — Powiedzieliby, że jestem frajer, mięczak, uczciwy idiota, że gdzieś mają taką uczciwość! Nie mogłem... No, nie mogłem! Dziewczyny to na pewno inaczej, ale my... Ten najlepszy, kto się najmniej przejmuje.

Odpowiedź Janusza jeszcze bardziej wzburzyła Kasię niż to, co opowiadał przedtem. Wiedział, że zrobili świństwo, sam tak uważał i wolał wziąć kradzione pieniądze niż przeciwstawić się tamtym, wykazać, że jest inny! Czym to wytłumaczyć? Brakiem cywilnej odwagi?... Przyznać, że się zrobiło coś złego, wstrętnego, tak — do tego trzeba odwagi, ale w takim wypadku, jak ten? Przecież to żaden wstyd być lepszym, przeciwnie!

Milczała, wstrzymując chęć, żeby mu to powiedzieć. I nagle uświadomiła sobie, że ona także wstydziła się być „lepsza”. Dlaczego przez parę pierwszych godzin nie zdradziła przed Januszem, po co szuka tamtego adresu? Dlaczego później, kiedy mu to nareszcie wyjaśniła, przedstawiała swoje przedsięwzięcie jako „urozmaicenie dnia”? Ze strachu. Bo wyobrażała sobie, że Janusz należy do tych „nie przejmujących się” i że wyda mu się śmieszna ze swoim kłopotaniem się o starą, obcą kobietę. I jeżeli coś na ten temat wykrztusiła, to w złości, kiedy nie umiała nad sobą zapanować. A przecież trzeba pomagać starszym ludziom, w ogóle trzeba pomagać, cóż by to było za życie, gdyby ludzie robili tylko to, co dla siebie, mama taka jest dobra dla wszystkich...

— A potem? — spytała.

— Potem?... Bertek chciał zabrać portfel dla siebie, ale Seweryn powiedział, że nie, że wszystko poza forsą trzeba wyrzucić.

— Rozumiem teraz... znałeś miejsce i później...

— Nie — przerwał Janusz. — On tylko tak gadał, wcale portfelu nie wyrzucił.

— Oddał ci?

— Oddał — uciął Janusz. Domyśliła się, że było jakoś inaczej i że Janusz nie chce o tym mówić. Zapadło milczenie.

— Słuchaj — odezwała się niepewnie po dłuższej chwili, czując lęk przed pytaniem, które miała postawić. — To był przypadek, że się dowiedziałam. A gdyby nie to, to jak?...

Janusz poruszył się niespokojnie, jakby chciał wstać i odejść. Kasia położyła mu rękę na ramieniu.

— Powiedz mi. To jest dla mnie bardzo ważne.

— Dlaczego?

— Powiedz! — powtórzyła z prośbą.

— Przez chwilę miałem taki zamiar, żeby ci powiedzieć— rzekł niedbale, odsuwając się od niej. — Tylko że nie wyszło.

— Kiedy to było?

— Nie wszystko jedno?

— Nie.

— Jak się spotkaliśmy na Puławskiej. Ucieszyłem się... ty trochę mniej.

— Och, Janusz!... — szepnęła Kasia.

— Nie przejmuj się.

— Byłam okropna, wiem.

— No, ja też nie byłem taki anioł.

— To prawda — uśmiechnęła się z ulgą. — Janusz...

— Co?

— To dobrze, że chciałeś mi powiedzieć. Między nami nie powinno być tajemnic.

— I tak już się więcej nie zobaczymy.

— Przyjechałam na dziesięć dni.

— Niestety, pierwszy straciłaś — powiedział z przekąsem. — Nie, niezupełnie — poprawił się. — Widziałaś most Poniatowskiego, Stare Miasto, kawałek Mokotowa... A wiesz, co to za ulica?

— Nie.

— Foksal. O, tu zaraz jest Dom Dziennikarzy, zapamiętaj sobie, ojciec może cię zapytać.

— Ciekawe, jak długo będziesz się tak zgrywał.

— Wcale się nie zgrywam!

— Nieprawda!

— Po co mamy się spotkać?

— Tak sobie. Zadzwoń do mnie jutro, zaraz po szkole.

— Nie znam numeru — odezwał się opornie.

— Znajdziesz w książce — odpowiedziała z zupełnym spokojem. — Hanka nazywa się tak samo, jak ja. O, Boże, co ja jej powiem? Na pewno od wieków jest w domu. Chodźmy, ty także musisz wracać.

Powinien wrócić już dawno, jego matka niepokoi się. Nie po raz pierwszy pomyślała o niej, czując wyrzuty sumienia. Ale ta rozmowa musiała się odbyć, nie było na to rady.

— No? — ponagliła, bo Janusz siedział dalej. — Chodź.

Wstał wreszcie, szli ciemną ulicą milcząc, Janusz znowu zdawał się wahać, coś w sobie ważyć, usłyszała nawet, że westchnął. Nie chciała go pytać, zresztą po kilkudziesięciu krokach wrażenie się zatarło. Na rogu Nowego Światu zatrzymała się.

— Idź do domu, nie odprowadzaj mnie.

— Bo co?

— Późno już.

— Kawałek.

Przeszli na drugą stronę, wymijając mniej już liczne niż przedtem samochody. Po paru chwilach Janusz powiedział, wskazując pustą bramę:

— Chodźmy skrótem.

— Dobrze — zgodziła się, choć było jej żal Nowego Światu.

Znaleźli się na rozległym, pustym podwórzu, między niskimi budynkami o wygaszonych oknach. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegli gwiazdy. Były, lekko zamglone, tylko jedna, ogromna i prawie samotna na zachodniej stronie nieba, promieniała ostrym blaskiem.

— Widzisz? — odezwała się Kasia.

— Tak.

Stanęli na chwilę i z wzniesionymi głowami patrzyli w niebo.

— Drugi raz się jej dzisiaj przyglądam — powiedział z namysłem Janusz.

— Gdzie byłeś? — zaniepokoiła się Kasia.

— Nieważne. Teraz jest już inaczej.

Szorstki głos maskował wzruszenie, Kasia wyczuła to natychmiast.

— Lepiej? — spytała szeptem.

Nie odpowiedział. Wziął ją za rękę, szli zgodnymi krokami w zupełnym milczeniu. „Jak dobrze — myślała Kasia. — Strasznie dobrze”.

W Alejach Janusz rozluźnił uścisk, byli teraz w świetle, w kolorowym blasku neonów, mijali wielkie, jasne witryny, czasem na chwilę rozdzielali ich przechodnie. Kasia nie czuła do nich niechęci. Tutaj także było dobrze, warkot motorów, stukot kroków, śmiechy, rozmowy, które koło siebie słyszała, cały ten wielkomiejski ruch, który ją zachwycał, wiatr od Wisły, pachnący wiosną — stawały się taką samą cząstką szczęścia, jak przed chwilą odosobnienie, mrok i gwiazda.

— Strasznie mi się tu podoba — westchnęła.

— Ja także lubię Aleje. Widzisz ten neon z kwiatami?

— Aha.

— To jest reklama naszej kwiaciarni.

— „Naszej” — roześmiała się Kasia. Miło, że tak powiedział! — Idź już do domu — rzekła; byli na rogu Brackiej. — Musisz iść! — dodała stanowczo, zauważywszy, że się waha.

— Trafisz?

— No wiesz! — oburzyła się. — Ty na prawo, ja w lewo, Kruczą cały czas.

— No to bywaj.

— Bywaj. O której zadzwonisz?

— O drugiej.

— Dobra.

Janusz czekał chwilę, a kiedy zabłysło zielone światło i Kasia, przeszedłszy na drugą stronę, znikła w tłumie, skręcił szybko w podcienia Cedetu. Po chwili biegł Bracką, potem Szpitalną. Jeszcze tylko plac Powstańców — i zaraz Mazowiecka. Późno, strasznie późno.

W bramie nikogo, teraz zresztą nie ma to znaczenia, wieczorem nietrudno się przemknąć. Przeszedł podwórze na ukos. Ciemno, lepiej jednak nie zapalać zapałki. Wymacał pierwszy, stojący z brzegu pojemnik, trzeba wejść na trzeci. Był wypełniony po brzegi, klapa nie chciała się domknąć. Odciągnął go na bok, starając się to załatwić jak najciszej, przetoczył na to miejsce inny.

Po paru minutach, z teczką pod pachą, wchodził w małą uliczkę na zapleczu Nowego Światu. Pusto, szum miasta dobiega tu stłumiony, słyszy się każdy krok, radio zza zamkniętego okna, cichą rozmowę prowadzoną w załamaniu muru i spłoszone stukotanie własnego serca.

Okna oświetlone jak przedtem. Za firanką poruszył się jakiś cień. Mama?...

— Mamo, nie gniewaj się — szepnął, jakby mogła to usłyszeć.

Wchodził na schody bardzo powoli, mobilizując całą swoją dobrą wolę, żeby znieść to, co go czekało, nie dać się sprowokować, wytrwać.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
biografie, irena jurgielewiczowa, Irena Jurgielewiczowa
Jurgielewiczowa Irena Inna
Jurgielewiczowa Irena Wszystko inaczej
Jurgielewiczowa Irena Ten obcy
IRENA JURGIELEWICZ
IRENA JURGIELEWIC1
IRENA JURGIELEWICZOWA
Irena Jurgielewiczowa
niespodzianka
PROGRAM NA 24 GODZINY
MEZOZOICZNE NIESPODZIANKI, NAUKA, WIEDZA
emocje niespojne-ref, Onedrive całość, Rok I, II sem, Psychologia emocji i motywacji, Streszczenia
Godzina - Quevedo 2, I semestr
francuski rodzina, zaimki dzierżawcze i godziny xD
Praktyki LO Wykaz godzin LOII (B)
Che ore sono która godzina podawanie czasu po włosku
I Jurgielewiczowa konspekt

więcej podobnych podstron